Lepecki M B W KRAINIE JAGUARÓW PRZYGODY POLSKIEGO OFICERA W DŻUNGLACH I STEPACH BRAZYLII

M. B. LEPECK1

W KRAINIE JAGUARÓW

Przygody oficera polskiego w dżunglach i stepach Brazylii

WSTĘP.

W podróż wyruszyłem w styczniu 1922 roku i po krótkim pobycie w Paryżu udałem się przez Bordeaux do Rio de Janeiro. Po drodze zatrzymywałem się w Hiszpanji i Portugalji, oraz na Wyspach Kanaryj­skich, jednak wrażeń z tych krajów nie pomieszczam, bo chociaż bezwątpienia są one ciekawe, jednak wie­lokrotnie już były opisywane, a przeto wszelkie nowe byłyby tylko powtarzaniem.

W czasie pobytu w Brazylji przechodziłem różne koleje, co wynikało z mego sposobu podróżowania, wiele odbiegającego od sposobu używanego przez bo­gatych globtrotterów, których niekiedy na swej drodze spotykałem. Przedewszystkiem starałem się zawsze obcować z krajowcami, co oznaczało, gdy weźmiemy pod uwagę wędrówki po puszczach i stepach, obcowa­nie z przeróżnego rodzaju podejrzanemi indywiduami. Dawało mi to jednak, oprócz niebezpieczeństw, mnó­stwo wrażeń, których turysta normalnie nie osiąga.

W książce mojej pomieściłem przedewszystkiem wspomnienia z podróży po niemal bezludnych pusz­czach, leżących na zachodzie stanu Santa Catharina, oraz ze stepów najpołudniowszego stanu Brazylji — Rio Grande do Sul. Zupełnie świadomie wyłączyłem z niej swe liczne podróże po polskich kolonjach w Pa­ranie, ponieważ wrażenia z tych ostatnich chcę ująć w osobny tom pod tytułem ,,Na Polskiej Ziemi w Bra­zylji".

Jako zakończenie dodałem opisy brzegów Braiaaizy- Iji od Paranagua począwszy, aż do Rio de Janeiro,, sssssto- licy republiki.

Przez cały ciąg wszystkich rozdziałów, nigdy innie starałem się nadać mej pracy tendencyjnego charaBdskkite- ru, opisując tylko prawie wyłącznie to, co widziadłłiłłem i przeżyłem.

Ponieważ w ostatnich czasach w Polsce daje; się odczuć pewien pęd do emigracji do Brazylji i tocz.^tt t się jakoby jakieś z tamtejszym rządem w tym kierutinnmku pertraktacje, muszę zastrzec się, że moja książka z; :: :za- gadnieniami emigracyjnemi nie ma nic wspólnego- <522Za- strzeżenie to czynię dlatego, że niemal wszystkie dUaaaaw- niejsze publikacje o kraju z pod „Krzyża Połudnnamia" dzieliły się na dwie kategorje: na nawołujące do eiccimi- gracji i na wyklinające „piekło brazylijskie“. MLddcoja ani nawołuje do emigracji ani ją wyklina. Poww/ta- rzam to, co widziałem i przeżyłem — opisuję.

I.

Koleją przez Paraną.

Kurytybę#) opuściłem z uczuciem niezwyk:łłł<ł(ego zadowolenia, że nareszcie wybieram się w okoillililiice,

o których naprawdę można powiedzieć, że to Brazy/l^Hlja, w znaczeniu, w jakiem Europa zwykła sobie wyoibbbbjra- żać ten kraj: a więc w okolice pokryte niezmierzoimieetemi lasami dziewiczemi, zaledwie zrzadka zamieszka.rneatemi przez nawpół nagich kabokli **), natomiast pełne iimmie- zwykłych uroków podzwrotnikowych puszcz.

*) Stolica stanu Parana.

**) Mieszkaniec lasów, zwykle metys lub mulat.

W podróż wyruszyłem w towarzystwie pana Mal­czewskiego, właściciela terenów nad rzeką Chapecó.

Po cztcrnastogodzinnej jeździe koleją, o 9 wieczo­rem pociąg przyczłapał do Marechal Mallet. Faktycz­nie, powolry truchcik pociągu parańskiego w żadnym razie nie zasługiwał na inną niż na taką nazwę.

Na stacji schwycił nas w swoje gościnne objęcia pan Stacherski, właściciel jedynego, nawiasem mó­wiąc, bardzo czystego i porządnego hotelu.

Marechal Mallet, miasteczko malutkie, tak malut­kie, że w Europie wcale na jego nazwę nie zasługiwało­by, położone na terenie zlekka falistym, ze szczątkami niegdyś potężnych lasów wokoło, oraz drewnianemi domami — wygląda jak straszliwa, niczem nieuroz- maicona dziura, co w połączeniu z brakiem ładnych widoków nie czyni go zbyt ponętnym. Jest ono w zna­komitej większości zamieszkane przez Polaków oraz Ukraińców ze Wschodniej Małopolski i stanowi ośro­dek wielkich kolonij polskich, zajmujących obszar kil­ku tysięcy kilometrów kwadratowych. Funkcjonuje tam polskie 4-klasowe gimnazjum koedukacyjne ze stu kilkunastu leżniami. Szkoła stoi w ślicznym ogrodzie, gdzie obok alei pinjorowej *) rosną pielęgnowane tro­skliwie nasze polskie dęby, jedyne może okazy w ca­łej Brazylji, a obok przepięknych agaw i krzów bana­nowych — jakieś małe polskie kwiateczki z wielkiem nabożeństwem i wielkim nakładem starań hodowane.

Życie towarzyskie kolonji jest bardzo rozwinięte. Istnieje kltb polski, czyli tak zwane „Towarzystwo imienia M. Kopernika", oddział towarzystwa sporto­wo - wychowawczego „Junak", drużyna harcerska, klub tenisowy i drużyna piłki nożnej.

Silny v tamtych stronach ruch młodzieży, rwącej się do organizacji, napotyka na wydatną pomoc u mie­

*) Pinjor — araucaria brasilensis.

szkających o 12 km. od Malletu panów: Suchorskiego i Krzesimowskiego, właścicieli jednej z największych na południu Brazylji winnic. Również niejaki pan Ro­man Paul, bogaty kupiec miejscowy, jest orędowni­kiem wszelkich polskich poczynań.

Zaraz z rana drugiego dnia, udaliśmy się do szko­ły, gdzie gospodarzyli profesorowie: Fularski i Zarych- ta, obaj b. oficerowie polscy, ludzie nadzwyczaj ener­giczni, którzy gimnazjum postawili na odpowiednim poziomie. Sekundował im pan Stanisław Żak, facho­wy nauczyciel polski.

Szkołę rozmieszczono w dwóch dużych domach drewnianych, w trzecim mniejszym mieszkają nauczy­ciele. W czasie mojej bytności kończono właśnie bu­dowę wielkiego budynku murowanego, przeznaczone­go na internat, który w przyszłości będzie zbiornikiem młodzieży polskiej z całej Brazylji. Obliczony jest na stu chłopców. Przy internacie wybudowano sporą wie­żę, mającą służyć jako obserwatorjum meteorolo­giczne. .

Na drugi dzień w towarzystwie „ciała“ profesor­skiego, udaliśmy się do panów Krzesimowskiego i Su­chorskiego do Dorizonu.

Dwunastu kilometrowa droga prowadzi cały czas przez prymitywne, wypalaniem nawożone, pólka ku­kurydzy, zapuszczone na ugór „kapoery" *) i niewiel­kie, wysokie a chwiejne laski brakatingi.

W Dorizonie mieszkają prawie wyłącznie Ukraiń­cy i kilka zaledwie rodzin polskich.

Winnice naszych rodaków leżą na dość łagodnem zboczu niewielkiej góry, u której podnóża stoi kilka dcmków drewnianych i wielki murowany skład.

Właściciele, na długo jeszcze przed wojną, opu­ścili ze względów politycznych Polskę, nie przestając

*) Poręby porośnięte młodym laskiem.

jednak ani na chwilę marzyć o powrocie, który mają zamiar uskutecznić, skoro tylko pozwolą im na to in­teresy.

Przenocowawszy u gościnnych „compatricios" *), na drugi dzień zostaliśmy odwiezieni zpowrotem do Malletu, typową polską „furmanką“, do której wprzą- gnięte konie ubrane były w rogate, krakowskie cho- monta.

Często spotykaliśmy po drodze przechodniów i ani razu nie trafiło się nam usłyszeć innego pozdrowienia, jak polskie.

Brazylijscy kabokle już oddawna wynieśli się z tych stron w górę Serra do Esperanca, aby po pew­nym czasie, nie mogąc oprzeć się naciskowi fali koloni- zacyjnej — przenieść się w jeszcze dalsze okolice.

Będąc w Mallecie, wprost niesposób jest nie od­wiedzić leżącej w pobliżu i nazwanej od przecinającej ją rzeki, kolonji Rio Claro.

Założona przed 30 zgórą laty, kolonja ta należy do „starych". Wypalane corocznie pola są już na du­żej przestrzeni dość gładkie, podczas gdy na „mło­dych" widnieją jeszcze zwalone potężne, osmalone kło­dy drzew, które dopiero po wieloletnich pożarach ogień strawia.

Na szeroko rozrzuconej tej kolonji istnieje dzie­sięć szkół polskich, w których pobiera naukę kilkaset dzieci.

W odległości 20 km. od Malletu, otoczone wień­cem polskich osiedli, leży maleńkie miasteczko również nazywające się Rio Claro. Mieszkają w niem chyba sa­mi Polacy i Rusini, by doprawdy nie udało mi się spot­kać ani jednego Brazyljanina. Jest tam polski kościół i ruska cerkiew, polski klasztor żeński, przy którym istnieje szkółka, polski browar, w którym wyrabiają

*) Rodaków.

piwo: „Mazur“, fabryka wody sodowej i kilka skle­pów — wszystko w rękach polskich.

Gościnnie podejmowany przez pana Twardow­skiego, najbogatszego w Paranie Polaka, syt wrażeń z kolonij polskich, powróciłem do Malletu.

Spędzając tak czas na zwiedzaniu stron bądź co bądź cywilizowanych, a więc dość nudnych, już po kil­kunastu dniach zacząłem uczuwać zniecierpliwienie i chęć jaknajprędszego znalezienia się w dziewiczych dżunglach Santa Cathariny. Nie tracąc też czasu, po­stanowiłem natychmiast ruszyć dalej.

II.

U progu dziewiczej Br azyl ji.

Pociąg, jak zwykle, również i w tym dniu spóźnił się o kilka godzin, tak, że zamiast o 9-ej, wyjechaliśmy z Malletu o 12-ej w nocy.

Po trzygodzinnej jeździe dotarliśmy do Uniao da Victoria, miasta położonego o 80 km. na zachód od Malletu. Jest to punkt graniczny sąsiadujących ze so­bą stanów: Parany i Santa Cathariny. Mimo humory- styczności tego, jednak prawdą jest, że stany te na niektóre produkty wyznaczyły cła, w celach ochron­nych.

W Uniao da Victoria wyszedłem na peron i, spo­glądając na wschód w kierunku polskich kolonij, my­ślałem z pewnym żalem, że oto porzucam na szereg miesięcy tę kochaną, nawpół naszą Paranę, że udaję się w strony „zabite od świata deskami“, po których wałęsają się tylko Indjanie i przeróżnego autoramentu podejrzane indywidua.

Wbrew wszelkim europejskim wiadomościom

o Brazylji, zima w tych stronach jest bardzo dokuczli­wa, a mróz niejednokrotnie sięga 6 stopni poniżej ze­

ra. Również i w czasie naszej dalszej podróży koleją było tak zimno, że wszyscy podróżni drżeli nie gorzej niż u nas w listopadzie, a gdy weźmie się pod uwagę, że o opalaniu wagonów nikt tu nigdy nie wiedział na­wet z opowiadania, a tembardziej o ciepłych paltach, to łatwo będzie zrozumieć jak smutny widok musiało przedstawiać takie zmarznięte towarzystwo. Nad ra­nem pociąg mijał wyżynę San Joao, odznaczającą się specjalnie zimnym klimatem. Tam też chłód stawał się wprost nie do wytrzymania.

Brazylja jednak jest krajem kontrastów, ledwie minęła noc i pierwsze promienie słońca zaczęły złocić wierzchołki pin jorów—odrazu mróz gdzieś się ulotnił, zrobiło się ciepło, a za parę godzin słońce przygrze­wało wcale nie gorzej, niż u nas w Polsce w lipcu lub sierpniu.

W wagonie I-ej klasy, którym jechałem (na bra­zylijskich kolejach istnieje tylko I. i II. klasa) siedzia­ło dość oryginalne towarzystwo: przedewszystkiem rzucało się w oczy kilku gauczów *) ubranych jak na maskaradę w olbrzymie kapelusze, szerokie u dołu na guzik zapięte hajdawery, zwyczajne kurtki i barwne chustki jedwabne na szyjach. W czasie rannego chło­du jedni okręcali się w szerokie hiszpańskie płaszcze, inni chronili się od zimna, nakładając wielkie kawały sukna obszyte frendzlami, a w środku zaopatrzone po­dłużną dziurą do włożenia głowy. Tak postrojeni i uz­brojeni w długie, bębenkowe rewolwery, gaucze nie­wiele różnili się od towarzyszy Cabrala, odkrywcy Brazylji, którzy w 1500 roku zdobyli wschodnie wy­brzeża południowej Ameryki.

Oprócz gauczów jechało kilku leśnych fazende-

*) Gaucho — mieszkaniec stepów, brazylijski cowboy.

rów*) z kapangami **), którzy umieszczeni w Ii-ej klasie mieli sobie za obowiązek na każdym przystanku odwiedzać swego patrona.

Jak zwykle w Brazylji, w wagonie nie brakowało również kupców i komiwojażerów, którzy swojem europejskiem ubraniem jaskrawo odbijali od malowni­czych postaci mieszkańców stepów i puszcz.

Bodaj największą namiętnością Brazyljan jest po­lityka, cały też wagon nieustannie rozbrzmiewał zacie- kłemi dysputami o tem: kto lepszy, czy ten minister, czy inny, czy dobrze, że lewe dorzecze Urugwaju przy­łączone zostało do Santa Cathariny i czy czasem nie należałoby go oderwać. Mnóstwo takich „ważnych" spraw roztrząsano, żywo gestykulując, wymachując pięściami i krzycząc w niebogłosy.

Od samego świtu wyglądałem oknem i przez cały czas widziałem puszcze, ani razu nieprzerwane jakie- miś oznakami cywilizacji. Co parę godzin zaledwie mijaliśmy małe, zarzucone w lesie stacyjki.

Dobrze po południu przyjechaliśmy do Hervalu, stacji kolejowej, położonej wśród lasów i wyniosłych szczytów górskich. W głębokiej kotlinie, przeciętej wstęgą rzeki Rio do Peixe, tuli się do siebie kilkadzie­siąt domków drewnianych, szumnie nazwanych mia­stem.

Wiele w Kurytybie słyszy się o Hervalu z opowia­dań często odwiedzających stolicę Parany mierników- Polaków. Wiele się słyszy, ale zwykle bardzo mało wie. Jedni przypuszczają, że skoro tyle opowiadają

o czemś, musi to być wielkie i potężne. Inni znowu, za­sadniczo odnosząc się z lekceważeniem do wszystkich leśnych miejscowości, również i Herval traktują jako

*) Wielki posiadacz ziemski, zwykle są to ludzie prości.

**) Zbrojny pachołek.

ostateczną dziurę, położoną wśród lasów, tygrysów *) i dzikich Indjan. Tymczasem w Hervalu nie słychać nawet o niczem podobnem. Wprawdzie lasu nie bra­kuje, otacza on miasteczko zbitą gęstwiną naokoło, ale o tygrysach i Indjanach już zaczyna się tam po­mału zapominać, niedługo pozostaną tylko wspomnie­nia o tych groźnych mieszkańcach puszcz.

Herval istnieje niedawno. Zupełnie młodzi jeszcze ludzie pamiętają, jak w tym miejscu stała zaledwie je­dna dziurawa chata kabokla, a o kolei nikt nic nie sły­szał. Dzisiaj zmieniło się dużo. Nieustraszony człowiek przeciął puszczę żelazną drogą i teraz przez piękną do­linę Rio do Peixe codziennie przebiegają parowe kolo­sy, niszcząc urok dziewiczych ustroni, tem niemniej jednak przyczyniają się do ich rozwoju i cywilizacji.

Obecnie Rerval to jeszcze zupełnie małe miaste­czko. Niezwykłej, jak na lasy, świetności dodaje mu stacja kolejowa, poczta i telegraf. Jedynem źródłem dochodów dla ludności, oprócz handlu z leśnymi ludź­mi przedmiotami codziennego użytku—jest herwa **). Są tu dwa duże przedsiębiorstwa herwowe: Simao Ruas oraz Decarel. Posiadają one wielkie młyny i rozgałęzioną szeroko sieć agentów, skupujących to naturalne bogactwo kraju.

Mieszka tam bardzo niewielu naszych rodaków, między nimi zażywa największego znaczenia pan Wi­told Kowerski, właściciel wendy (sklepu) w miastecz­ku. Obecnie pan Kowerski urządził cegielnię i stawia budynek przeznaczony dla urzędu telegraficznego. Da­lej z rodaków jest tu jeszcze pani Butwiłowiczowa, właścicielka najlepszego w tej miejscowości hotelu, który prowadzi z dziwną, jak na młodą kobietę, ener-

) Tygrysami nazywają Brazyljanie jaguary (Felix jaguar, felix uncia).

**) Herbata paragwajska (Ilex paraguayensis.)

gją. Pan Łopuszyński posiada tam również dużą wen- dę i wespół z innymi rodakami przyczynia się do tego, że w tym kącie uważają Polaków za naród dziwnie handlowo usposobiony.

Gdy dodamy do tych rodzin jeszcze jednego urzę­dnika na kolei i kilku robotników — to będziemy mieli już wyliczenie wszystkich ziomków w tem leśnem osiedlu.

Bardzo charakterystycznym jest fakt, że te pol­skie rodziny, siedzące już od wielu lat wśród samych Brazyljan, nietylko nie uległy wynarodowieniu, lecz przeciwnie, odnosi się wrażenie, że życie polskie jest tu bardziej intensywne, niż w jakiemkolwiek innem miejscu o bez porównania większej liczbie Polaków.

Fakt ten można sobie tłómaczyć tem. że cała ko- lonja składa się niemal wyłącznie z inteligencji, która z wyjątkiem słabych charakterów jest bardzo odpor­na na proces asymilacyjny.

Przed kilku laty mieszkał na swojej wielkiej fa- zendzie, niedaleko Hervalu, przedsiębiorca koloniza- cyjny, właściciel wielu tysięcy hektarów ziemi, pan Ro~ guski. Wskutek niezwykłej energji tego człowieka, idącej w parze z dużym patrjotyzmem, do tych zapa­dłych stron Santa Cathariny zbiegła się dość pokaźna liczba Polaków, znajdując w jego licznych przedsię­biorstwach intratne zajęcia. Jeszcze do dzisiaj Her­val i Cruzeiro wraz z bliskiemi okolicami są powszech­nie uważane za centrum polskich mierników. Obecnie jednak pomału zaczyna się to zmieniać, ponieważ po­miary w tych stronach mają się ku końcowi, ale jeszcze i teraz można najczęściej spotkać się z rodakami roz­proszonymi po nieskończonych lasach Contestado *), właśnie w Hervalu.

Przyszłość miasteczka jest bezwątpienia duża, le­

*) Szmat kraju około 50 tys. km.2 na pograniczu stanów :

ży ono bowiem na drodze kołowej, wiodącej do wnę­trza kraju. Droga ta obecnie jest skończona wpraw­dzie dopiero na przestrzeni kilkunastu kilometrów za Cruzeirem, lecz jeszcze za dwa, trzy lata — dojdzie do Xanxere, a więc całe wnętrze Contestada zostanie otwarte dla ruchu handlowego i przemysłowego, przy- tem skieruje się on bezwątpienia przez Herval, jako przez najbliższą stację kolejową. Chociaż i teraz Her­val wzrasta szybko, jednak chwila połączenia go z wnę­trzem, a co za tem idzie i szybka kolonizacja tych stron, będzie dla niego przełomowym momentem i bar­dzo łatwo miejscowość ta może stać się nowym przy­kładem amerykańskiej szybkości wzrostu miast.

Jedną z poważnych przyczyn hamowania rozwo­ju tych stron są zamieszki i rewolucje, jakie bezustan­nie mają tu miejsce na przerozmaitych tłach. Do awantur prawie zawsze wyzyskują niesumienne je­dnostki niechęć kabokli do cywilizacji wogóle, a prze- dewszystkiem do cudzoziemców. W jednej z takich ruchawek zginął znany wśród wszystkich Polaków w Brazylji, wspomniany wyżej, pan Roguski.

W ostatnich czasach rząd Santa Cathariny wziął się ostro do różnych mąciwodów i prześladuje ich nie na żarty. W Hervalu w przeszłym roku wybudowano koszary i pozostawiono w nich na stałe kompanję po­licji stanowej; również w pobliskiem Crureiro stacjo­nuje dość silny oddział wojskowy, tak, że obecnie tru­dno byłoby jakiemuś łapserdakowi pokusić się o zdo­bycie miasteczka, co już raz przed trzema laty miało miejsce.

Dowódca oddziału wojska stanowego w Hervalu, primeiro tenente Lopes Vieira trzyma swą żelazną łapą okoliczny lud leśny w ustawicznym lęku.

Parany, Sta Cathariny i Rio Gran de do Sul, pokryty puszczami, bardzo słabo zaludniony.

Akurat na kilka dni przed mojem przybyciem do tej miejscowości zdarzyło się, że ów srogi mąż, schwy­ciwszy jakiegoś bandytę i chcąc go ukarać tak, aby od­straszyło to innych od podobnych wystąpień, odciął nieszczęśliwemu kaboklowi, jednem uderzeniem ostre­go fakona *) — ucho.

Później ogarnęły widocznie energicznego porucz­nika jakieś wątpliwości co do wartości swego czynu, bo gdy znaleźliśmy się razem przy jednym stole w re­stauracji pani Butwiłowiczowej, u której stołowali się prawie wszyscy oficerowie, głośno wypowiadał różne szumne zdania treści nader liberalnej i zapewniał „mi­mochodem“, że wszyscy spokojni ludzie mogą się czuć zupełnie bezpiecznymi tak daleko, jak sięga jego ręka. Wprawdzie obecny przy tej rozmowie jeden z mierni­ków - Polaków zauważył, że ręka ta nie sięga ani kro­ku dalej poza obręb obecności żołnierzy, to jednak te- nente **) dowodził, ani tego słuchając, że sertony ***) są spokojne i bezpieczne niczem ulice we Floriano- polis ****).

Wogóle porucznik był typem ciekawym. Energicz­nie, na swój sposób przeprowadzał „porządek“ we wszystkich dziedzinach życia. Wydawał więc przeróż­ne horrendalne „editale *****), kończone zwykle fra­zesem „powyższe tyczy się zarówno białych i czarnych, jak czerwonych i kolorowych, albowiem wobec prawa wszyscy są równi".

I tak przy pomocy bata, rewolweru, pięści i „roz­porządzeń“ rządził niepodzielnie w stronach oddalo­

*) Szeroki nóż do cięcia ścieżki w dżungli.

**) Porucznik.

***) Puszcza.

****) Stolica stanu Santa Catharina.

****•) Rozporządzenie.

nych od swej władzy o pół tysiąca kilometrów, poru­cznik Lopes Vieira.

W każdym razie potrafił zaprowadzić temi meto- todami jaki taki ład i porządek wśród leśnego chaosu.

Dzisiaj stosunki w samem miasteczku, i przynaj­mniej w najbliższej okolicy, przypominają jako tako cywilizowane strony.

Codziennie niemal „dziewicza Brazylja" odsuwa się coraz dalej od Hervalu i zapewne niewiele lat upły­nie, gdy pozostaną po niej tylko opowiadania, legen­dy i baśnie.

III.

Cruzeiro, czyli Catanduvas.

Po kilkudniowym pobycie w Hervalu udaliśmy się w dalszą drogę. Kolej odbiegła w inne strony i jedyną naszą lokomocją miały być od tej chwili tylko konie i muły. Pierwszym etapem było już całkiem malutkie miasteczko Cruzeiro, dawniej noszące nazwę Catandu- vas czyli haszcze, lecz manja zmian nazwy, grasują­ca wśród Brazyljan, nie oszczędziła nawet tej, zabitej od świata deskami, miejscowości.

Cruzeiro leży o trzydzieści kilometrów od Her- valu. Wyjechaliśmy już o drugiej popołudniu. Oko­lica nie przedstawia nic specjalnego godnego uwagi, co zaś do samej drogi — jest to typowa droga kołowa w Brazylji, a więc niezwykle błotnista w zimie a zasy­pana kurzem w lecie, prowadzić ma do Xanxere i na­wet dalej w lasy. W każdym razie kiedyś połączy się z drogami, wiodącemi do stanu Rio Grandę do Sul przez Urugwaj. Jest to jednak odległa przyszłość. Na-

W krainie jaguarów 2. 17

http://rcin.org.pl

razie po miejscach, gdzie ma przechodzić, spacerują dzikie świnie i odprawiają swoje śpiewy rude wyjce.

Miasteczko założył pan Roguski w 1914 roku. Wpierw w tem miejscu były zaledwie dwie czy trzy chaty kabokli, obecnie jest już kilkanaście domów, za­rząd municypalny, rada municypalna, notarjusz i kil­ka sklepów. Najbogatszym i najznaczniejszym oby­watelem jest nasz rodak pan Mieczysław Radzimiński, właściciel dużej wendy i najładniejszego domu. Oprócz niego jest tu jeszcze pan Roszkowski, właściciel wen­dy, pan Ziółkowski, właściciel hotelu i restauracji, pan Pawelski, właściciel zakładu siodlarskiego, oraz po­siadacz biura mierniczego pan Bronisław Żelazowski. Oprócz wymienionych jest jeszcze pewna ilość roda­ków, oraz zawsze przebywa paru mierników chwilowo, na pomiarach.

Tuż obok miasteczka leży tak zwana Fazendinha, posiadłość pani Marji Roguskiej, wdowy po zabitym w jednem z powstań kabokli fazenderze. Przed kilku miesiącami pani Roguska sprowadziła nauczycielkę z Kurytyby i obecnie wszystkie dzieci polskie z Fazen- dinhi i Cruzeiro uczą się w rodzinnym języku. Świad­czy to o patrjotyźmie tych ludzi, zarzuconych w pusz­cze dalekie i odciętych zupełnie od życia reszty roda­ków i ich większych skupień.

Wprost ogarnia rozrzewnienie, gdy wejść do tego polskiego dworu. Mieszkają tam ludzie, z których nikt Polski nie pamięta, a większość jest już nawet tam urodzona. Nic jednak pomimo tego nie zdradza, że le­ży on tak daleko od Ojczyzny, — polskie obrazy, pol­skie motywy zdobnicze, ze ściany spoglądają portrety wielkich polskich mężów. Zaiste, twarda jest nasza rasa i wytrwała, nie zmoże jej nic.

Wszystkie rodziny przechowują ze czcią wspom­nienia o odległej Polsce i marzą o powrocie. Tem nie­mniej jednak, jak na szlachetnych ludzi przystało, są

dobrymi obywatelami Brazylji, kochającymi ją pol- skiem sercem i polską mową ją chwalący. Rodacy na­si zażywają w tych stronach poważania i uznania, na jakie zasłużyli pracą wytrwałą i swojem stanowiskiem wobec wszystkich spraw miejscowych; są wybierani na przeróżne urzędy samorządowe.

Zewnętrznie Cruzeiro przedstawia się jako ty­powe leśne miasteczko, otoczone dokoła lasem pinjo- rowym, wyglądające jak wielka polana z porozrzuca- nemi na niej domkami drewnianymi. Przecinają ją we wszystkich kierunkach powytyczane ulice, przy któ­rych jednak przeważnie niema ani śladu zabudowań.

Przed dwoma laty Cruzeiro było świadkiem krwawych zapasów między t. zw. „fanatykami“, czyli zbuntowanymi kaboklami, a przedstawicielami władzy stanowej. Polacy w tych walkach brali czynny udział, broniąc miasteczka przed napadami leśnych ludzi. W marcu 1921 roku przyszło do rozpra­wy w samem Cruzeiro, na które napadli powstańcy. Potyczka zakończyła się krwawo: z naszej strony zgi­nął ś. p. Roguski, ze strony fanatyków padło 9-ciu lu­dzi. Mimo kolosalnej przewagi nieprzyjaciela nasi dzielni rodacy odpędzili napastników, tak przetrze­pawszy im skórę, że nigdy potem już nie odważyli się ataku ponowić. Cała walka przeprowadzona była nie­mal wyłącznie przez naszych ziomków, gdyż kilku żołnierzy stanowych nie stanowiło siły decydującej.

Obecnie w Cruzeiro stacjonuje 40-tu żołnierzy pod dowództwem podporucznika Geronima Pereira, zupełnie czarnego murzyna. Oficer ten swojem iście afrykańskiem postępowaniem, naraził się całej lu­dności miasteczka, a w kilka tygodni po moim wyjeź- dzie doszło tam nawet do zbrojnego zatargu między nim a p. Radzimińskim. Sprawa przedstawiała się tak: porucznik Pereira od dłuższego czasu brał różne towa­

ry na kredyt u naszego rodaka, nie chcąc uiszczać na­leżności. Po pewnym czasie pan R. kredytu mu odmó­wił. Rozłoszczony tem oficer przysłał swojego sier­żanta, aby zapowiedział mu, że gdy wstrzyma kre­dyt, to go „popamięta". Krewki Polak, niewiele my­śląc, schwycił arogancko zachowującego się podofice­ra za kark i grzmotnął nim o parkan okalający pod­wórko.

Chcąc się zemścić, Pereira przyszedł w towarzyst­wie kilku żołnierzy w celu zaaresztowania „krnąbrne­go" obywatela. Tutaj spotkała go jednak niespodzian­ka. Pan Radzimiński zamknął się w domu, zapowie­dziawszy przedtem, że nie radzi nikomu próbować dostać się do wnętrza. Nieobdarzony zbytkiem odwa­gi, czarny dowódca nie ośmielił się zaatakować pol­skiego domu, tembardziej, że w międzyczasie zaczęli się zbierać inni Polacy, a ich uzbrojone w karabiny i rewolwery postacie, nie wróżyły dla niego niczego dobrego.

W tych stronach nigdy bardzo spokojnie nie jest. Również i w czasie mego pobytu operowała banda lu­dzi, zebrana w niewiadomym celo, lecz napewno oso­biste sprawy mająca na widoku. Przed kilku dniami nadeszła wiadomość z Campos Novos, miasteczka po­łożonego o kilkanaście kilometrów od Cruzeiro, że ja­cyś ludzie napadli na fazendę (majątek ziemski), leżą­cą tuż przy miasteczku. Zaznaczyć jednak należy, że leśni ludzie mają swoją moralność, która nie pozwala im nic ukraść, natomiast uważają za pewnego rodza­ju bohaterstwo „coś zdobyć".

W takich to pierwotnych warunkach żyją nasi ro­dacy w Cruzeiro czyli Catanduvas, walcząc z pierwo­tną przyrodą i pierwotnymi ludźmi. Walka ta jednak, jak każda walka, hartuje ich, stwarzając niepowszed­nie wartości duchowe.

Wśród stepów Irany.

Po kilkodniowym pobycie w gościnnym domu pań­stwa Radzimińskich, zaczęliśmy wybierać się w dalszą drogę. Pożegnałem serdeczne rodziny polskie i popo­łudniu 23 lipca wyruszyliśmy na dziarskich mulicach wraz z panem Malczewskim wgłąb tajemniczego Con­testado.

Mieliśmy przed sobą podróż długą i żmudną, około 300 km. przez puszcze i stepy. Na całej tej dro­dze leży zaledwie kilka osiedli ludzkich, z tych mia­steczko Xanxeré największe.

Pierwszy nocleg wypadł o 30 km. za Cruzeiro na krańcach rozkolonizowanych terenów“ fazendy Irany. Fazenda owa swojego czasu była mierzona i kolonizo­wana przez pana Roguskiego, do spółki ze znanym w Kurytybie właścicielem ziem Beltronem. Dziś więk­szość terenów już sprzedano, przeważnie Włochom ze stanu Rio Grande do Sul i obecnie w różnych punk­tach fazendy są koloniści, którzy zajmują się prze­ważnie hodowlą nierogacizny. Do jednego z takich mieszkańców, nazwiskiem Riccieri, zajechaliśmy na noc. Mądry Włoch postawił sobie dom u stóp potężnej góry, zwanej od ściekającego z niej strumienia, Pin- gador. Ścieżka przez tę górę jest nadzwyczaj stroma, a w zimie mimo niejednokrotnie długotrwającej .po­gody, zawsze błotnista. Każdy podróżnik, wyjeżdża­jący ze stacji Herval, a nawet z Cruzeiro, musi rad czy nie rad zatrzymać się u Riccieriego na noc, po­nieważ szybko zapadający w Brazylji zmrok, gdy za­stanie w czasie wdrapywania się na Pingador, porząd­nie daje się we znaki.

Rankiem następnego dnia wyruszyliśmy w dal­szą drogę. Pingador nietyle jest wysoki, ile należy do

gór przedziwnie stromych i absolutnie nie nadający się wyminąć. Ponieważ lipiec w tych stronach jest samym środkiem zimy, więc też ścieżka zdawała się wprost nie do przebycia. Błoto jak się utworzyło mo­że jeszcze ze dwa miesiące temu, na jesieni, tak nie wyschło dotychczas ani odrobiny. Muły stękały, sta­wały co kilkadziesiąt kroków, lecz wkońcu wdrapały się na szczyt.

Po paru godzinach jazdy coraz częściej zaczęliś­my mijać rozległe kampiny (stepowe polany), które zwolna przemieniły się w otwarty, nieco pofalowany step. Jak okiem sięgnąć, wszędzie otwarte przestrze­nie z porozrzucanemi kępami pin jorów lub palm. Ste­py Irany mają charakter parkowy, na których drzew nie brakuje. Wszystkie wgłębienia są wypełnione ma­łymi laskami pinjorowymi, po całym zaś stepie jest roz­rzucona niezliczona ilość niewielkich palm wachlarzo- watych. W lesie spotyka się tam olbrzymie stada by­dła i koni, w zimie mądre stworzenia chronią się do sąsiednich lasów, w których jest znacznie cieplej, ani­żeli na odkrytym dla wiatrów stepie.

Palmowe gaiki i liczne strumienie nadają tym stronom dziwnie wesoły charakter. Nad brzegiem dość dużej rzeki, również noszącej nazwę Irany, tuż przy ścieżce, leży olbrzymia fazenda pana Simao Ruasa.

Fazendy brazylijskie, z bardzo nielicznymi wy­jątkami, aczkolwiek niejednokrotnie należą do ludzi bogatych, nie mają najmniejszego podobieństwa do polskich dworów. Zabudowania bardzo marne, raczej budy, niż ludzkie mieszkania, przytem prawie nigdzie nie widać ogrodu, ani nawet najmniejszego ogródka, lub jakiegokolwiek upiększenia. Rzekę Iranę przeje­chaliśmy wbród po kamienistem dnie. Stepy ciągną się przez kilkadziesiąt kilometrów, nie zmieniając zu­pełnie charakteru. Dobrze pod wieczór znowu wjecha­liśmy na kampiny — coraz mniejsze, mniejsze, wkoń-

cu ponownie znaleźliśmy się w tajemniczo szumiącej puszczy.

Ścieżka nasza przecinała lasy dziewicze, pokry­wające setki kiloir.etrów kraju. Ciągną się one aż do potężnej rzeki Panny, aby tam połączyć się z takiemi samemi puszczami półdzikiej republiki Paragwaj. Je­chaliśmy jakby mrocznym kurytarzem, czy tunelem, wyciętym w wiecznie zielonej takuarze *) i kresjumie, wciąż z góry na górę, bo w tamtych stronach równych terenów zupełnie niema. Od czasu do czasu spotyka­liśmy przy drodze budę kabokla, lub prymitywny młyn herwowy czyli t. zw. barbaqua.

Lipiec jest czasem zbioru herwy. Dlatego też mi­jaliśmy często olbrzymie karawany tego, bodaj jedy­nego narazie, bogactwa kraju. Z rozmaitych zakątków puszczy wieziono w jukach na mułach wielkie jej ilo­ści; wszystkie tropy (karawany), bez wyjątku, zmie­rzały do Cruzeiro i Hervalu.

W tym dniu mieliśmy do zrobienia około 50 kim. Trochę nieopatrznie zadługo zatrzymaliśmy się na obiedni popas, nad śliczną stepową rzeką i zmrok za­padł zupełnie, a byliśmy jeszcze daleko od chaty pół- cywilizowanego Indjanina, w której postanowiliśmy nocować. Na dobitek szalejąca przed paroma tygodnia­mi w całej południowej Ameryce okropna burza, oraz zimowe wylewy, poniszczyły wszystkie mostki i po­psuły ścieżki do tego stopnia, że w czasie nocnej po­dróży nie obeszło się bez przygody; oto omal nie po­topiliśmy się w niewielkim, ale bardzo grząskim stru­mieniu. W każdym razie skończyło się na gruntownem zmoczeniu i dosłownem nasiąknięciu błotem.

Już około 9-e; wieczorem minęliśmy granicę mu- nicypjum Cruzeiro i wjechaliśmy do państwa coro­nela (pułkownika) Mai, superintendenta municypjum

*) Rodzaj bambisu.

Xanxere. W parę chwil potem kołataliśmy zawrięcie, zresztą przez długą chwilę bezskutecznie, do zamknię­tych drzwi chaty Indjanina. Po szczegółowej indagacji ukazała się nam nareszcie bezwłosa twarz, i potomek walecznego i cywilizowanego narodu Guarany zapro­sił nas łamaną brazylijszczyzną do wnętrza.

V.

W gościnie u Indjanina.

W Brazylji jest jeszcze stosunkowo dużo indjan, oczywiście że nie na wybrzeżach oceanu Atlantyckie­go, gdzie cywilizacja wyparła pierwotnych mieszkań­ców, a krajowi nadała międzynarodowe piętno, lecz w bezgranicznych puszczach Goyazu, Amazonas. Mat- to Grosso, oraz na zachodzie Parany i Santa Cathari- ny. Tam, pod osłoną nieprzebytych borów, żyją liczne szczepy czerwonoskórych; wiele z nich nie widziało nawet białego najeźdźcy.

Licznie osiadli polscy koloniści w Paranie nie­jednokrotnie stykali się i stykają z Indjanami. Ko- Ionje nasze na Lucenie leżą tuż przy terenach dzi­kich i okrutnych Botokudów, kolonje nad rzeką Ivahy są w pewnem miejscu przecięte przez „terrenos dos Indios" szczepu Kajuasów, zaś Polacy, zamieszkali nad Rio Cavernoso, mają sąsiedztwo Dorinsów. Acz­kolwiek Indjanie południowo-amerykańscy nie są tak wojowniczo usposobieni, jak ich bracia ze Stanów Zjednoczonych, tem niemniej jednak niema prawie nigdy roku w Paranie, aby nie nadchodziły trwożliwe wieści o ruchach czerwonoskórych.

W roku 1922 szczepy z nad rzeki Marrecas wy­rzuciły mierników i urzędników, przeprowadzających kolonizację, a przetrzepawszy skórę policji stanowej, zabroniły białym wstępu na swoje „tereny łowów”.

W marcu roku 1923 w mieście Guarapuawie po­wstał nieopisany popłoch z racji powstania Kaingang- sów i Kajuasów. Olbrzymia ilość samochodów, zamó­wiona z Kurytyby (380 kim. odległości) i Ponta-Gros- sa wywoziła pośpiesznie rodziny białych w bezpiecz­niejsze miejsca. Nieliczni koloniści i Brazyljanie, mieszkający w górach Sierra do Pitanga, uciekli, całe swe mienie zostawiając na pastwę losu. Wielu z nich zginęto, domostwa powstańcy spalili, bydło wyrżnęli i zjedli. Indjanie brazylijscy nie są zdolni wszakże do jakiejś szerszej akcji, również i tym razem zadowo­lili się łatwym triumfem i, nie kusząc się o zdobycie miasta, zawrócili do swych legowisk w niezgłębionych i nieznanych puszczach nad Rio Peąuiry.

W Paranie i Santa Catharinie koczuje wielka ilość szczepów, z których najliczniejszymi są: Boto- kudzi, Kaingangsi, Kajuasi i Dorinsi. Rząd federal­ny opiekuje się nimi, wyznaczając tereny oraz utrzy­mując specjalnych urzędników, przeznaczonych do ich cywilizowania. W tym celu zostały założone dwa osiedla nad rzeką Tibagy — Sao Jeronymo i Sao Pe­dro de Alcantara, gdzie rząd osadza Indjan, dając im narzędzia i ziemie oraz wskazówki, jak ją uprawiać. Oprócz tych kolonij, specjalnie stworzonych, jest je­szcze mnóstwo t. zw. „toldos“, czyli zwykłych indyj­skich wiosek, rozrzuconych po całej Brazylji. W tol- dach mieszkają czerwonoskórzy, którzy są już nieco oswojeni z widokiem ludzi białych. Pomimo jednak tego, £dy odwiedzałem pewnego razu toldo Kaingang- sów nad górnym biegiem rzeki Irany, wszystkie ko­biety, dzieci, a nawet pewna ilość mężczyzn uciekła „dla wszelkiej pewności“ do lasu. Większość Indjan brazylijskich żyje jednak nie w toldach, lecz koczuje na zachodzie w olbrzymich lasach, zalegających do­rzecza rzek: Iguassu, Peąuiry, Ivahy i Tybagy. Daw­niej tubylcy zajmowali cały kraj, był nawet czas, że

Kurytyba, dzisiejsza stolica stanu, jako mała jeszcze wioska, zamieszkana przez białych, składała sąsie­dniemu kacykowi daninę. Dzisiaj Indjanie uciekają z miejsc zaludnionych, przenosząc się coraz dalej w lasy. Ale puszcz jeszcze na Zachodzie nie brakuje— wiele lat upłynie, nim czerwonoskórzy zostaną przy­parci do wielkiej rzeki Rio Parana i zmuszeni prze­nieść się do olbrzymiego i bezludnego stanu Matto Grosso, sześć razy większego od całej Polski wraz z Kresami, lecz mającego mniej ludności, niż jedno miasto Lwów.

Indjan na drodze do Xanxere spotyka się niewie­lu, dopiero o dwie mile od Passo dos Indios znajduje się osiedle pół cywilizowanych Coroadów; także za rzeką Urugwaj, już w stanie Rio Grandę do Sul, bli­sko miejscowości Nonohay, mieszka kilkadziesiąt ro­dzin, nędzny wiodących żywot.

Natomiast olbrzymie puszcze w widłach rzek Chapecosinho i Chapecó są gęsto zaludnione przez liczne szczepy zupełnie dzikich koczowników. Rząd federalny już roztoczył nad nimi opiekę, ustanowił komisarzy opiekuńczych, wyznaczył rezerwacje, oraz specjalistów od cywilizowania, tak zwanych popular­nie „mansadorów" czyli obłaskawiaczy.

Szczepy te należą do różnych plemion, z których najliczniejszemi są Kaingangsi i Kajuasi, również czę­sto zachodzą w tamte strony waleczni Botokudzi. Na wyznaczonych rezerwacjach osiadają wciąż kabokle, lekceważąc rozkazy dalekiego rządu. Na tem tle wy­wiązują się częste spory i walki, które jednak zale­dwie słabem echem docierają do stron cywilizowa­nych, i, o ile dojdą do uszu powołanych, to zwykle przekręcone i zmienione do niepoznania. Dzikie ple­miona cofają się coraz dalej w puszcze i o losie ich mało kto się dowiaduje. Półcywilizowane skarżą się czasem u komisarzy federalnych, lecz rzadko i zwy­

kle z małym rezultatem. Na krótko przed moim wy­jazdem z Kurytyby, przebywała tam właśnie delega­cja Indjan z nad Chapecosinho, która przybyła skar­żyć się na białych, że zabierają im ziemię. O rezulta­cie próśb tych kilkunastu biedaków nie wiem nic, lecz w każdym razie będąc w ich stronach ojczystych, sły­szałem od wielu kabokli, że Indjanie zbierają się na jakieś narady i odgrażają, że wyrżną wszystkich bia­łych.

Naturalnie pogróżki te do niczego doprowadzić nie mogą, bo, uzbrojeni tylko w łuki i oszczepy, Indja­nie nie są przeciwnikiem groźnym. Każda próba po­wstania zwykle kończy się dla nich smutnie.

Oprócz Indjan tubylczych mieszka w lasach Con­testado sporo tak zwanych Paragwajów, Są to Indja­nie ze szczepu Guarany, stanowiący większość zalu­dnienia republiki Paragwaj, którzy z powodu ogólnej nędzy tam panującej, oraz bardzo niskiego kursu pie­niędzy, emigrują do pogranicznych municypjów Bra- zylji, gdzie są chiętnie przyjmowani do pracy, słyną bowiem jako dobrzy robotnicy, nadzwyczaj mało wy­magający.

Indjanin, u którego zatrzymaliśmy, się na noc, nazwiskiem Agueira, należał właśnie do tej ostatniej kategorji. Mimo, że przebywał już w tych stronach bardzo dawno, nie nauczył się jeszcze dobrze po bra- zylijsku i koszlawił ten język okropnie. Do żony i dzieci przemawiał śpiewnym, dziwne robiącym wra­żenie, językiem guarany. W Paragwaju język ten jest powszechny, wychodzi w nim nawet pewna ilość ga­zet i książek.

Agueira jest bogatym człowiekiem, posiada prze­szło 500 pomarkowanych świń, a niepoznaczonych na- pewno dwa razy więcej. Cały ten dobytek włóczy się po puszczy, a pan jego troszczy się tylko o to, aby co rok wybrać kilkadziesiąt sztuk i pogonić do Herwalu

na sprzedaż. Nic też dziwnego, że większa część nie­rogacizny jest zupełnie zdziczała i nie pokazuje się, nawet, aby polizać ulubionej soli, której dostarczanie dla stada jest jedynym zabiegiem tutejszego hodow­cy. Świnie, chodzące luzem po lesie, zupełnie zdzi­czałe, nazywają „bagua". Poznaje się je po tem, że nie mają wyciętego na uszach żadnego znaku; na ,.ba­gua" urządzają polowanie i traktują jako zwierzynę. Po lasach Contestado włóczy się takich zdziczałych świńskich stad nieprzeliczone mnóstwo.

W chacie Indjanina, jak w każdej innej kabo- klerskiej, na środku płonęło wielkie ognisko. Z roz­koszą zrzuciliśmy mokre ubranie i suszyliśmy się przy dobroczynnym ogniu. Gospodarz uciął wielki kawał mięsa z wiszącego na ścianie połcia, nadział na pa­tyk i za chwilę po brudnej chacie rozniosła się sma­kowita woń pieczonego prosiaka.

VI.

Przygoda z małpami.

I znowu jod rana kłusowaliśmy całemi godzina­mi po ścieżkach tropowych. Widoki, na pozór tak je­dnostajne i podobne, przy bacznej obserwacji wyka­zywały nieprzebraną skarbnicę piękna i rozmaitości.

Ludzi spotykaliśmy coraz rzadziej, nieraz mijali­śmy dziesiątki kilometrów, a nie można było do­strzec nawet obskurnej budy leśnej. Czasem tylko przejeżdżał jakiś kaboklo, z jedną ostrogą na bosej nodze, lub bogaty fazender. Pierwszy, zwykle obdar­ty i brudny, strzępami ubrania przykryty, drugi wiel- kiem „poncho", „paji" lub „kapie", z jednym lub kil­koma kopangami. Malowniczo spływające szaty nada­wały im jakiegoś średniowiecznego, a zarazem egzo­tycznego uroku.

Mijając, pozdrawiali nas grzecznie:

Bom dia, senhores!

Bom dia — odpowiadaliśmy i zatrzymywali­śmy się zwykle parę minut, aby pogawędzić nieco i zapytać — „jak tam droga".

Ciemne twarze pachołków i ich panów, wielkie rewolwery za pasem, a często o siodła oparte kara­binki nasuwały mi przed oczy czasy odległe i mgłą zapomnienia pokryte. Tutaj zupełnie żywe, zgodne z dziewiczą puszczą i dziewiczym krajem.

Ścieżka, po której jechaliśmy, jest rzadko uczę­szczana, gdy jednak zapuścić się kilka kilometrów w którąkolwiek stronę, wszelkie odgłosy ludzkie giną i ma si>ę uczucie pobytu na wyspie bezludnej.

Przy drodze można czasem napotkać chatę, tro- pę z rerwą, lub kabokla, zmierzającego do miastecz­ka, lecz już o kilkaset metrów w bok, po ślepych ścieżkach myśliwców błądzą tylko liczne tatety*), oceloty **), kopią jamy pancerniki, lub podkradają się do mrowiska mrówko jady z długiemi lepkiemi języ­kami. Rzadko, albo nigdy nie rozlega się tam mowa ludzka, zaledwie niekiedy poniesie echo huk strzału, znak, że chciwy mięsa i skór śmiały kaboklo zapuścił się w te ostępy za uchodzącą pumą lub tapirem. Rów­nież rzadko zachodzi tam pierwotny mieszkaniec tej ziemi, Indjanin. Przemyka się zręcznie, łamiąc przed sobą gałązki i ljany jemu tylko znanym sposobem.

W lasach Contestado żyją dwa gatunki małp: wyjce rude (mycetes ureinus) i kapucynki (hapati- des). Pierwsze, znane pod nazwą „bużiu", drugie „mi­ko“. Wyjce są dużo większe, futro posiadają krwawo czerwone, bardzo puszyste; miko, czyli kapucynki, sięgają zaledwie wielkości kota domowego. Mają one

) Rodzaj dzika.

**) Felix mitis.

futerko czarne, po wyprawieniu bardzo ładne, obecnie nadzwyczaj poszukiwane na rynkach europejskich, gdyż elegantki wszystkich stolic lubią się w nie stroić.

Oba gatunki żyją gromadami i nie należy wcale do rzadkości spotkanie stada, złożonego z kilkudzie­sięciu, a nieraz i kilkuset sztuk. Mieszkańcy lasów rzadko polują na nie, ponieważ umierające płaczą i jęczą niemal jak ludzkie istoty; żal im więc zaba­wnych, podobnych do człowieka, zwierzątek. I chociaż można często spotkać małpie skcrki w chatkach kabo- kli, to tylko ze względu na wielką złośliwość tych czwororękich, lecz nigdy z powodu specjalnej na nie zawziętości człowieka.

Kukurydza, posadzona trochę dalej od domu, a niejednokrotnie tuż przy chacie, jest wciąż narażona na napady całych stad mików. Małpy niedość, że zja­dają jej mnóstwo, ale zabierają ogromne ilości z sobą, wiążąc pałki dowcipnie i zawieszając całe ich sznury na szyi. Spłoszone, podnoszą wielki krzyk i, nawołując się wzajemnie oraz ostrzegając, uciekają szybko szczytami drzew w las. Pierwsi osadnicy w puszczy cierpią zwykle dużo z powodu ich żarłoczności i zło­śliwej chęci psucia wszystkiego.

Nadzwyczajnie zabawny jest widok wędrują­cych wyjców. Stado, liczące setki zwierząt, podróżuje po drzewach na wysokości kilkunastu metrów nad ziemią. Byłem świadkiem takiej wędrówki w czasie jazdy między Bahią i Xanxere.

Zatrzymaliśmy się na noc w lesie, ponieważ o ża­dnym mieszkańcu jeszcze w tych stronach niema ani słychu. Rozłożyliśmy się nad niewielkiem lageado, czyli nad strumieniem, płynącym po kamienistem dnie, które tworzy rodzaj bardzo równej podłogi.

Rano zbudził nas jakiś straszny krzyk — coś ni­by ryczenie syreny fabrycznej, lecz z tonami tak prze­

raźliwymi, że zerwałem się na równe nogi, a z roze­spania nie mogąc zorjentować się co to jest, schwyci­łem za rewolwer. Pan Malczewski uspokoił mnie je­dnak, że to tylko wyjec odbywa swój poranny śpiew. Wycie zdawało się dochodzić zbliska; udałem się w jego kierunku, aby ujrzeć zwierzę w chwili wyda­wania tych niezwykłych głosów. Zaledwie uszedłem kilkadziesiąt metrów brzegiem strumienia, gdy wycie ucichło, natomiast w górze wśród konarów potężnych drzew rozległ się trzask i jakiś ruch. Nademną uka­zał się cały sznur wyjców. Rzucały się z gałęzi na ga­łąź, biegły po ljanach ze zręcznością wprost zadzi­wiającą — udawały się widocznie gromadnie w inne strony. Znając zwyczaje małp, starałem się ukryć, lecz dostrzegły mnie natychmiast i podniosły przera­źliwy pisk.

Podróży nie przerwały, lecz ani jedna nie minę­ła mnie, aby nie splunąć w moją stronę, rzucić kijem lub chociaż wykrzywić się przeraźliwie, Tylko stare samice, niosące małe na plecach, przebiegały szybko, lękliwie spoglądając na mnie. Z początku zacząłem ciekawie obserwować to zjawisko, lecz dostawszy po- rzędnie paru kijami, a nareszcie wielką szyszką pin- jorową w samą głowę, że aż rozprysła się i sypnęła orzeszkami, prędko zabrałem się do odwrotu. Kilka starych brodatych samców, z wielkiemi czuprynami, pogoniło za mną z krzykiem, rzucając wszystkiem, co naprędce znalazły pod ręką. Nie chciałem strzelać, żal mi było tych stworzeń, lecz w końcu, gdy małpy nie przestawały mnie prześladować — strzeliłem do wielkiego brodacza. Ten zawisnął na ogonie, wreszcie zwalił się na ziemię. Reszta z piskiem rozbiegła się po lesie. Cały porządek marszu odrazu znikł, zwie­rzęta jak nieprzytomne biegać zaczęły w różne strony.

Bardzo łatwo podówczas mogłem zebrać komplet skórek na futro dla jakiejś warszawskiej lub pary­

skiej elegantki i uszczęśliwić ją tanim kosztem, lecz nie chciałem strzelać i udałem się ku obozowi, z któ­rego wybiegł mi na pomoc pan Malczewski, zaniepo­kojony hałasem w lesie i strzałem.

VII.

Xanxerê, miasto umierające.

Sto siedemdziesiąt kilometrów na zachód od Her- valu leży miasteczko Xanxerê. Po indyjsku, w języku guarany, znaczy to „Polana Grzechotników" — i w istocie leży ono na wielkiej gołej kampinie, czyli polanie, ze wszystkich stron otoczonej zbitą gęstwi­ną kolczastych, karłowatych krzewów.

Na tej rozległej goliźnie wznosi się kilkanaście fantastycznie rozrzuconych drewnianych domów.

Przy wjeżdzie można oglądać okopy z czasów re­wolucji z roku 1893. Zdradzają one, że były wyko­nane pod kierownictwem świadomego swego fachu ofi­cera, tem niemniej nie wytrzymują krytyki w tegocze- snem pojęciu budowania linji.

Początki Xanxerê sięgają roku 1882 i nie są poz­bawione romantycznej przyprawy. W owych czasach, nie tak odległych dla każdego innego kraju, lecz dla Brazylji stanowiących okres równy setkom lat gdzie­indziej, panował dotychczas wspominany z żalem Don Pedro II. O cesarzu tym krąży po lasach mnóstwo hi- storyj i baśni, przychylnych dlań i nieprzychylnych, lecz zawsze rozgrzeszających władcę, za którego cza­sów nie było kolonizacji, nikt nikogo nie pytał — czy­ja to ziemia, ani nigdy i nigdzie nie widziało się prze­klętego cudzoziemca.

W okolicach Xanxerê opowiadają, że czterdzieści lat temu żył sobie w Rio de Janeiro młody oficer imie­niem José Bernardino Borman. Nieszczęściem jego

była młoda i piękna żona. Początkowo kochali się oboje, jak para gołąbków — on nie mógł wytrzymać bez niej nawet paru godzin, a ona znowu bez niego. Trwałoby to kto wie jak długo, gdyby nie cesarz. Na wdzięki niewieście, gdy naprawdę są wdzięczne — my­śliwych nie brak. Zdarza się często, że myśliwiec wraca z polowania z próżną torbą, lecz tym razem ce­sarzowi się to nie zdarzyło. Przeciwnie, zdołał pozy­skać wzjględy pięknej porucznikowej w zupełności. Sy­tuacja biednego Bormana, gdy spostrzegł pewnego dnia, że wyrosły mu rogi, była dość trudna. Akurat ja­koś dziwnym trafem w tym czasie otrzymał propozy­cję od siwoich władz zorganizowania kolonji wojsko­wej na granicy Argentyny, a więc w bagatelnej odle­głości paru tysięcy kilometrów od stolicy. Zdecydo­wał się zrozpaczony oficer jechać w te dalekie strony, bo nic innego czynić mu nie pozostało, tembardziej, że żona awansowała tymczasem na damę dworu i nie zdradzała najmniejszego żalu za swoją pierwszą mi­łością. >

Legenda nie powiada, czy Bormanowi przyszła decyzja opuszczenia stolicy i żony z trudem, czy bez trudu, lecz w każdym razie jest faktem, że wkrótce po przybyciu w lasy wziął sobie w chwilowe władanie jakąś piękność, o której powszechnie mówiono, że by- fa „bem morena" (dobrze ciemnolica).

Najlepiej na tym stołecznym skandalu wyszły okolice dzisiejszego Xanxere. Borman założył tam miasteczko, Borman kazał wycinać ścieżki w niedo­stępnych lasach, jednem słowem, Borman zorganizo­wał całe tamtejsze życie. W czasie swego kilkunasto­letniego pobytu stał się pierwszorzędnym pionierem w dzikich i pustych lasach. Umarł jako generał, przed kilku, laty we Fiorianopolis, stolicy stanu Santa Ca- tharina.

O losach jego pięknej żony nic tam niewiadomo.

W krainie jaguarów. 3. 33

Początkowo Xanxere rokowało wielkie nadzieje na przyszłość. Osadzeni, wysłużeni żołnierze w du­żej mierze przyczynili się do jego rozwoju. Życie kul­turalne kwitło tam, jak nigdzie, na mnogie setki kilo­metrów wokoło.

Był czynny teatr, odbywały się koncerty niezłej orkiestry. Miasteczko to miało charakter zupełnie nie leśny i nieświadomy podróżnik, po przebyciu olbrzy­mich, bezludnych puszcz, zdumiewał się, znajdując w takiej dziczy względnie kulturalne osiedle ludzkie.

Dzisiaj z dawnej świetności nie pozostało prawie nic. W budynku teatralnym mieszczą się tylko my­szy i świerszcze. W pawilonie, wzniesionym dla orkie­stry, swobodnie latają nietoperze i wampiry, a gdy ko­mu potrzeba desek, to ze spokojem rozbiera szczątki tych przybytków sztuki.

Ludność, dawniej dość znaczna, wyniosła się gdzieś dalej. Liczne rozwalone, spróchniałe chaty świadczą o minionej wielkości. Całe życie przeniosło się w okolice Hervalu, kędy przeszła kolej, oraz bliżej ludnego stanu Rio Grandę do Sul, do miasteczka Pas­so do Borman i Caxambu. Codzień niemal maleje Xanxere, a chwila przeniesienia siedziby zarządu mu- nicypjum do Passa Borman, o czem mówi się coraz częściej, będzie ostatecznym dlań wyrokiem.

Xanxere jest jedną z tych nielicznych miejscowo­ści w południowej Brazylji, gdzie niema ani jednego Polaka, a nawet wogóle cudzoziemca.

VIII.

Spotkanie z Kajuasem.

W Xanxere mój dotychczasowy towarzysz, pan Malcz«wski, pozostał, a ja udałem się na północ zwie­

dzić puszcze, leżące około Klewelandji w Paranie i ewentualnie udać się do Argentyny, drogą wiodącą działem wód rzeki Iguassu i Urugwaju.

Po kilku dniach powolnego posuwania się naprzód znalazłem się w rezerwacjach indyjskich, wyznaczo­nych przez rząd federalny w widłach rzek Chapecó Grandę i jej dopływu Chapecosinho. W poprzek tych ziem przechodzi ścieżka tropowa, wiodąca z Xanxere do wspomnianej Klewelandji; oprócz tego jedynego śladu ludzi białych, jakim jest zarośnięta, czasem za­ledwie dostrzegalna, dróżka, na całej przestrzeni roz­pościera się olbrzymie „matto brutto“, — surowy, dziewiczy las. Białym osiedlać się tam nie wolno, wzbrania tego odpowiednia uchwała parlamentu w Rio de Janeiro, lecz rząd daleko, a jego rozporządzenia w selwasach mają bardzo iluzoryczną wartość. Nato­miast wartość bezsprzeczną posiada dobry rewolwer lub karabin, również kamienny grot strzały indyjskiej, umaczany w śmiertelnej truciżnie, wzbudza należny szacunek i poważanie. Lepiej niż wszystkie filoindyj- skie rozporządzenia i uchwały, broni tych stron groza okrucieństwa koczowniczych mieszkańców lasów.

Przebywszy w bród rzekę Chapecosinho, znala­złem się na „terenos dos indios" *). Mieszkańcy ich, zwani przez kabokli „coroados“ zwą siebie jedni Kain- gangsami, inni Kajuasami. Pomimo świadomości, że w tym momencie lndjanie nie są na stopie wojennej, lecz polują spokojnie w lasach, to jednak gdy granicz­na rzeka była już poza mną, zrobiło mi się trochę nie­swojo.

Jechałem z metysem, nazwiskiem Zeka Cardoso, którego zgodziłem w Xanxere na swego „kapangę" czyli zbrojnego służącego. Na ciemnej twarzy tego

*) Tereny indjan, rezerwacje.

pachołka malowała się odwaga i dzikość, pomieszana z okrucieństwem. Nosił przy sobie stale wielki rewol­wer systemu „Shmit", nie rozstając się z nim nigdy, nawet w czasie snu; do boku przypinał szeroki fa- kon—nóż zarówno dobry do cięcia ścieżki w lesie, jak i poderżnięcia gardła. Za całe ubranie służyły mu tyl­ko spodnie i koszula, a w razie deszczu przykrywał się dużym kawałem sukna, z dziurą pośrodku, zwa­nym „paja“. Z nóg nigdy nie zdejmował olbrzymich, z miękką cholewą butów, zaopatrzonych w ogromne ostrogi. Twarz ocieniały mu niesłychanie wielkie kre­sy miękkiego, filcowego kapelusza.

Przed wieczorem zaczęliśmy oglądać się za j ł- kiemś dogodnem miejscem na nocleg i skoro tylko słoń­ce pochyliło się ku zachodowi, zatrzymaliśmy się przy niewielkim strumieniu; rozsiodłane muły uwiązaliśmy na sogach *) i puścili na paszę.

Zeka nazbierał chrustu, naściągał suszu i za chwi­lę płonął wesoły ogień. Mimo gorąca siedzieliśmy blisko ogniska, aby chociaż częściowo uchronić się od dokuczliwych komarów, moskitów i innych nieprzeli­czonych a kąśliwych owadów, które wszystkie jedna­kowo nienawidzą dymu i starają się być od niego mo­żliwie najdalej.

Noc podzwrotnikowa zapadła szybko, niemal bez zmierzchu. Zaledwie ciemność ogarnęła las, tysiącz­ne głosy rozbrzmiały wokół, tworząc jakiś harmonij­ny szum, czasem tylko zmącony przeraźliwym krzy­kiem głupiego ptaka, zwanego quero-quero, wyciem małego szakala, lub potężnym rykiem „Pana Tych Stron“ — jaguara. Zwabiony dziwnym a niezwykłym dlań widokiem ognia, ciekawy lis graszai krążył wokół obozowiska, starając się odgadnąć co to za stworzenia i w jakim celu odwiedziły puszczę. Przemykał się ci­

') Postronek z włosia końskiego.

chutko, niekiedy tylko potrącając suchy patyk, lub ła­miąc cienką takuarę. Trzask przerażał go, przylegał zalękniony nieruchomo do ziemi, aby znowu po chwili rozpocząć podglądanie.

Zwykle całą noc snują się wokoło ludzi ciekawe i łagodne stworzenia leśne; nieraz wśród ciszy, ośmie­lone nieruchomą postawą, obwąchują śpiących deli­katnie, a gdy człowiek poruszy się przez sen, uciekają w popłochu na wszystkie strony. Zabobonny kaboklo żegna się wtedy i szepce zaklęcia.

Parę razy w nocy wstawałem budzony szmerami i trzaskaniem gałązek, za każdym razem poprawiałem ogień i kładłem się znowu. Nad ranem rozbudził nas przeraźliwy krzyk rudego wyjca.

Ubrałem się, i podczas gdy Zeka szykował śniada­nie, wziąłem karabinek i poszedłem wzdłuż strumienia, spodziewając się napotkać jakąś zwierzynę. Zapa­sy nasze miały się ku końcowi i było niezbędnem upo­lować tateta, sarnę lub w najgorszym razie chociaż szopa, lub pancernika.

Las naprawdę był „surowy“, jak mówią Brazylja- nie. Splątany gąszcz bez cięcia ścieżki fakonem, nie pozwal ał posunąć się ani na krok. Prędko też zdecydo­wałem się wejść w strumień i, brnąc wodą, posuwałem się coraz dalej, bez obawy, że zabłądzę. Parę razy za­trzeszczało coś w trzcinnikach, lecz gąszcz przeszka­dzał dojrzeć co to mógł być za zwierz.

Już myślałem, że trzeba będzie z próżnemi ręka­mi do obozu wracać, gdy naraz poprzez tajemnicze szmery puszczy dobiegło moich uszu monotonne pisz­czenie dzikiego indyka żakutingi. Skradałem się bez­szelestnie do drzewa, na którem siedziało to potężne ptaszysko, ostrożności jednak niezbyt były potrzebne, bo indyk, z natury mało lękliwy, a w tych stronach rzadko płoszony, zupełnie nie okazywał strachu. Padł strzał i żakutinga, bijąc rozpaczliwie wielkiemi skrzy-

Hłami o konary drzewa, spadł w nadbrzeżny gąszcz. Zacząłem szybko przedzierać się przez kresjumowe za­rośla po swoją zdobycz, z trudem udało mi się go odszukać w kolących krzakach njapindy. Przywiąza­łem ptaka do pasa i już zamierzałem ponownie wejść w wodę, aby wracać, gdy nagle doszedł mnie jakiś głos niezwykły. Zawahałem się czy udać się szybko do obozu, czy też zobaczyć co tam za głuchą ścianą trzcin się dzieje. Wtem zupełnie wyraźnie doszedł mnie jakby jęk ludzki. Momentalnie przypomniały mi się wszystkie opowiadania o jaguarach, przez pół­dzikich kabokli przy ogniach snute, że drapieżnik ten niejednokrotnie udaje ludzkie głosy, aby zwabić nie­doświadczonego myśliwca i napoić się jego krwią.

Ścisnąłem mocno w ręku winczester *) z zamia­rem nieulęknięcia się nawet jaguara. Schyliłem się i zacząłem pełzać, gdyż inaczej nie można posuwać się w zbitej gęstwinie brazylijskiej dżungli, w stronę skąd dochodziły niesamowite głosy. Po kilku minutach zupełnie wyraźnie usłyszałem jęki ludzkie. Zrobiło mi się niewyraźnie, nie wierzyłem, aby jaguar mógł wy­dawać ludzki głos, ale natomiast nie było wyłączone, że w ten sam sposób próbował zwabić mnie w zasadz­kę Indjanin „bravo". Obecność białego była zupełnie wyłączona w tych stronach, gdzie zaledwie raz na szereg tygodni przejeżdżał jakiś kaboklo lub karawana z hervą. Byłoby znacznie rozsądniej cofnąć się póki czas i razem z Zeką stawić czoło niebezpieczeństwu,

o ile ono istniało, jednak wstyd mi było przed samym sobą cofać się wpół drogi. W czasie tych refleksyj wszystkie moje zmysły pracowały usilnie, żaden szmer podejrzany nie uszedłby baczności — żaden trzask na- deptanej suchej takuary, lub szum szarpniętej nieopa­trznie, długiej nici kresjumy.

*) Model karabinka.

Wzrokiem starałem się przebić gęstwinę i napew- no spostrzegłbym bezszelestne przesunięcie się rapo- zy *) czy furona **). Nic jednak podejrzanego oprócz jęku nie mogłem zauważyć. Otucha wstąpiła we mnie i pomyślałem, że niemożliwe, aby mogło mi coś grozić.

Zbliżyłem się już zupełnie blisko, uniosłem gło­wę i zacząłem odsuwać szerokie liście kanny. Z po­czątku ujrzałem tylko wielki, potężny pień wypróch- niałego anżyka ***); z niego to wychodziły głosy, któ­re zwabiły mnie w to miejsce.

Nastawiłem karabin i krzyknąłem głośno po por- tugalsku:

Wyłaź z tej dziury!

Odpowiedział mi tylko nowy jęk.

Ki licho — pomyślałem i zajrzałem do wnętrza. Chociaż nie należę do ludzi lękliwych, jednak tym ra­zem szybkiemi skokami cofnąłem się na przyzwoitą odległość od podejrzanego drzewa.

W wypróchniałym pniu leżał Indjanin.

W puszczy ostrożność nie zawadzi, tembardziej skoro się wie, że jest zaludniona niezbyt przyjaźnie dla białych usposobionemi plemionami Indjan. Wychodząc z tego mądrego założenia, zacząłem zataczać kręgi wokół maleńkiej polanki, na której stał wielki spró­chniały anżyk.

Gdyby to była zasadzka, musiałbym napotkać towarzyszów owej żywej przynęty — myślałem, pe­netrując zarośla. Pomimo jednak skrupulatnych po­szukiwań, nic podejrzanego nie zauważyłem, tylko w jednem miejscu dostrzegłem połamane gałązki i lja- ny, znak, że przechodził tędy Indjanin. Nabrawszy pewności, że mam do czynienia tylko z jednym prze­

*) Canis Vulpes.

*') Tchórz.

**'*) Piptadenia colubrina.

ciwnikiem, już zupełnie śmiało podszedłem znowu do pnia i zajrzałem doń poraź drugi. Tym razem dostrze­głem tam to, czego nie zauważyłem pierwszym razem, Indjanin leżał w kałuży własnej, krzepnącej już, krwi, obok upolowanej wielkiej „porco do matto" *).

Dziki dawał zaledwie słabe oznaki życia, snać tra­wiła go gorączka i pragnienie.

Przyczynę rany nietrudno było odgadnąć, gonił widocznie „porco do matto", który swoim zwyczajem skrył się w dziuplę drzewa, gdzie Indjanin dopadł go i chciał zakłuć. Zrozpaczone zwierzę próbowało wy­mknąć się ostatkiem sił z nory, w której przeczuwało nieuchronną śmierć. Zbyt pewny siebie czerwonoskó- ry nieostrożnie zagrodził wyjście i wtedy groźny kieł rozdarł mu nogę, tworząc szeroką, krwawiącą ranę

Leżał już tu ze dwa lub trzy dni i umarłby z pew­nością dawno, gdyby nie mięso dzikiej świni, która uszła zaledwie kilka kroków i padła opodal swego zwycięscy. Indjanin, dopóki nie dostał gorączki, kar­mił się tem surowem ścierwem i chronił przed śmier­cią głodową. Teraz jednak, już od szeregu godzin, stracił przytomność i bezwątpienia najdalej pojutrze, korwy **) szarpałyby jego biedne, wychudzone, czer­wone ciało.

O przeniesieniu dzikiego na ścieżkę nie mogłem ani marzyć. Indjanin, mimo swej chudości, ważył w każdym razie kilkadziesiąt kilo i aby przetranspor­tować taki ciężar przez splątany las, trzeba było co- najmniej dwóch silnych mężczyzn. Zafrasowałem się niemało, lecz, nie tracąc czasu, udarłem kawał swej koszuli, owinąłem ranę nieszczęśliwemu i pośpiesznie zawróciłem ku obozowi.

Zeko już wybierał się mnie szukać, zaniepokoiła

*) Dzika Świnia.

**) Rodzaj sępa.

go moja długa nieobecność. Opowiedziałem mu

o przygodzie i przynaglałem, abyśmy natychmiast uda­li się po rannego.

Mój kapanga nie śpieszył się wcale. Wyszukał gdzieś w siodle schowaną maść, narwał znanych sobie liści gojącycli, naostrzył zwolna fakon i wtedy dopiero zdecydował się iść, przygadując nieustannie:

Jak taki dziki nie zdechł odrazu, to mu nic nie będzie, a zresztą jeśli on jest „bravo“ *), to lepiej by­łoby, żebyśmy zostawili go tutaj korwom na „al- moęo" **).

Zeka, chociaż był synem czerwonej „bugry“ ***), jednak Indjan nienawidził nie gorzej niż jego najbiel­si brazylijscy rodacy. Siebie uważał za coś bezporów- nania lepszego i o czerwonoskórych wyrażał się w spo­sób najbardziej pogardliwy.

I tym razem, gdy wypadło mu opatrywać ranę dzikiego, spluwał i klął w sposób tak wyszukany, że aż dziwiłem się skąd temu człowiekowi podobne kom­binacje przekleństw przychodzą do głowy.

Czy to pod wpływem bólu, w czasie bezceremo- njalnie robionego opatrunku, czy, że doznał chwilowej ulgi przy obmywaniu twarzy, dość, że dziki wkrótce ocknął się i otworzył oczy.

Nigdy jeszcze w życiu nie widziałem takiego roz­paczliwego strachu w oczach ludzkich, chociaż nieje­dnokrotnie w czasie wojny patrzałem na sceny okrop­ne, mrożące krew w żyłach.

Z gardła Indjanina zaczęły wydzierać się jakieś chrapliwe jęki.

Nos somos teus amigos, jesteśmy twoi przyja­ciele — rzekłem po brazylijsku, przypuszczając, że

>') Indio bravo — dziki Indjanin.

**) Obiad.

') Pogardliwa nazwa nadawana Indjanom przez Brazyljan.

dziki może chociaż cokolwiek zna ten język. Nie wie­działem czy zrozumiał, czy dźwięk głosu go uspokoił, bo zamknął znowu oczy, a na twarzy odbił mu się spokój.

Zacząłem z Zeką naradzać się, co teraz należy uczynić. Wieść rannego aż do Klewelandji, czyli do najbliższej miejscowości, zamieszkanej przez białych, a położonej o jakieś sto kilometrów — było nie do po­myślenia. Ani nie mieliśmy zapasowego konia, ani też Indjanin nie utrzymałby się na siodle, a zresztą ska­zywać go w takim stanie na długą, uciążliwą podróż równałoby się skazaniu nieszczęśliwego na śmierć.

Pozostało nam do wyboru: albo zostawić mu tro­chę jedzenia, polecić opatrzności Boskiej, a samym pu­ścić się w dalszą drogę, albo też pozostać z nim na miejscu i czekać aż wyzdrowieje. Ta ostatnia alterna­tywa zmusiłaby nas do popasania ze dwa do trzech ty­godni, bo wcześniej nie możnaby ze spokojnem sumie­niem dzikiego opuścić.

I chociaż Zeka spluwał i przeklinał, musiał się zgodzić, że nie pozostaje nam nic innego, jak tylko wybrać miejsce nad rzeczką, rozbić namiot i kurować biedaka.

Nie zwłócząc też i nie tracąc czasu, wycięliśmy na brzegu strumienia spory kawałek podszycia leśnego, postawiliśmy płócienny domek i przenieśliśmy doń czerwonego.

Dzień za dniem płynął jednostajnie. Codziennie przed świtem brałem winczester i wychodziłem, aby upolować coś do jedzenia. Okolica snać nie była na­wiedzana ani przez białych, ani przez czerwonych my­śliwców, zwierzyny nie brakowało. Z każdej wycieczki przynosiłem do obozu małe kambosiki i duże sarny pardo, paki *), szopy, a czasem tatety lub dzikie świ­

*) Caelonus paca.

nie. Raz napotkałem tropy jaguara, szedłem za nim długo, lecz zapewne syty drapieżnik nie szukał zwa­dy z człowiekiem i zaszył się gdzieś w niedostępne mateczniki,

Indjanin z dnia na dzień wyglądał coraz lepiej, zaczynał chodzić i zwolna pozbywał się panicznego strachu, jakim nabawiała go moja biała twarz i gburo- watość Zeki.

Był to młodzieniec, liczący napewno nie więcej niż dwadzieścia parę lat; oblicze, mimo nieco wysta­jących kości policzkowych, nie pozbawione było szla­chetnych rysów. Zgrabna i silna budowa ciała dopeł­niała wspaniałej postaci syna puszczy.

Okazało się, że rozumie kilkadziesiąt słów brazy­lijskich, a mój Zeka znowu znał nieco narzecze miej­scowych szczepów; porozumiewanie odbywało się za- pomocą tej mieszaniny języków i gestów jak zwykle tam, gdzie biali stykają się z pierwotnymi mieszkańca­mi Ameryki.

Jestem Szansz - Ssu, syn starego Ljona — przedstawił mi się Indjanin, gdy odzyskał przyto­mność — należę do potężnego narodu Kajuasów, któ­ry •wy, biali, nazywacie Koroados; toldo nasze leży

o wiele słońc stąd nad Wielką Wodą.

Szansz-Ssu najwidoczniej nie był pewny naszych pokojowych w stosunku do niego zamierzeń i napewno przypuszczał, że leczymy go nie w innym celu, lecz by wymyślić mu jakąś przykrzejszą śmierć, aniżeli zwyczajne zastrzelenie czy zarżnięcie. Z zachowania się, nacechowanego godnością i pewnością siebie, mo­żna było wnosić, że w swojem plemieniu piastuje ja­kiś wysoki urząd lub też jest synem, lub bliskim kre­wnym wodza. Wiedziałem jednak, że Indjanie nadają młodym ludziom wysokie godności w plemieniu bar­dzo rzadko, więc ostatnie przypuszczenie było pra­

wdopodobniejsze, co zresztą potem miałem sposo­bność stwiedzić.

Po dwu tygodniach Indjanin był niemal zdrów; ułożyliśmy już nawet z Zeką plan dalszej drogi do Pa­rany, gdy pewnego dnia zaszły wypadki, które zmie­niły mozolnie ułożoną marszrutę tak gruntownie, że zamiast do Klewelandji i Palmas, losy rzuciły mnie

o jakieś kilkaset kilometrów w przeciwną stronę, w nie­przebyte, nietknięte nogą białego człowieka przepa­ściste sertony zachodniego Contestado.

IX.

Przez „surowe“ łasy.

Był to jeden z tych letnich dni w podzwrotniko­wej puszczy, gdy słońce wysyła mnóstwo rozpalonych promieni i tak niemi nuży, że nawet wiatr zdaje się być zmęczony i nie odświeża powietrza najmniejszym powiewem. Las stoi milczący, mieszkańcy czworo­nożni i skrzydlaci drzemią nieruchomo, zaszyci w cie­niste gęstwiny. Żaden szelest nie dobywa się z wnę­trza uśpionej puszczy, tylko moskity i natrętne pszczółki miriń brzęczą delikatnie, sennie unosząc się w wibrującem, niemal widzialnem, powietrzu.

Człowiek narówni z innymi mieszkańcami selwa- sów spoczywa nieruchomo, inaczej za każdym ruchem zlewa go kroplisty pot. W taki czas odważy się ru­szyć ze swego legowiska tylko wytrzymały Indjanin, lub nie znający zmęczenia tygrys — pan tych stron.

Siadłem na zwalonym pniu pin jora, wyrwanym z korzeniami przez jakieś potężne tormento i marzy­łem wpół we śnie, wpół na jawie. Raz zdawało mi się, że jestem jeszcze na wojnie w dalekiej Polsce i że la­da chwila usłyszę wraże okrzyki czerwonych najeź­dźców, to znowu to słowo „czerwoni" kojarzyło się

z imnymi również „czerwonymi“ ludźmi, a więc mia­łem wrażenie, że jestem w małem leśnem miasteczku paraańskiem, strwożonem wieściami o przygotowaniach do inapadu Indjan. Wszystko to mieszało się z daw- nemii dziecinnemi wspomnieniami o walecznych ple- miomach Północnej Ameryki, o sławnym Buffalo Billu. Czatsem przytomnie myślałem z zadowoleniem, że oto jesttem w puszczach dziewiczych, że marzenia awan­turniczej, młodzieńczej głowy, dzisiaj w czyn wprowa­dziłem. Rad byłem z siebie, bo naprawdę zwiedza­łem kraje, zamieszkane przez dzikie szczepy Indjan, jaguiary i tapiry.

Zeka spał na rozpostartej peledze *) i chrapał po- tężmie. Nad głową jego unosiła się cała chmura mo- skitców, od czasu do czasu opędzał się przez sen na- trętinym stworzeniom, lecz spał dalej.

Szansz-Ssu był zupełnie zdrów i chodził, nawet kultejąc. Rana okazała się niegroźną, a twarda natu­ra lleśna przezwyciężyła słabość nadzwyczaj prędko. Włćaściwie, mogliśmy już conajmniej od dwóch dni po- zosttawić go własnemu losowi i jechać dalej, lecz ni- gdziie mi się nie spieszyło, więc też cierpliwie czekałem aż wielkie upały przeminą, a południowe wiatry na- pędlzą trochę świeżego powietrza. Nic jednak narazie nie zwiastowało, aby miały spaść odświeżające desz­cze lub wiać chłodne wiatry z Rio Grandę do Sul. Oziień za dniem mijał, a słońce jednakowo paliło, nie pozT.walając poruszyć się bez wylewania strumieni po­tu. Jeden tylko Indjanin nic sobie z upałów nie robił, całeemi dniami kręcił się po lesie, wyszukując trzciny na istrzały i znosząc korzonki, potrzebne do zatruwania groltów. Również tego dnia wyszedł zaraz po wscho­dziła słońca i dotychczas nie wrócił. Chociaż miało się

*) Skóra barania, którą w podróży przymocowuje się na siodile.

już pod wieczór, nie niepokoiłem się wcale, bo India­nin w puszczy jest zawsze u siebie, i tak, jak miesz­kaniec miasta na każdej ulicy czuje się dobrze i nie lę­ka się zbłądzenia, tak Indjanin w lesie ma tysiące so­bie tylko znanych znaków, które jeszcze wyraźniej niż napisy mówią mu o drogach i przejściach.

Z półsnu, w jakim byłem pogrążony, zbudziły mnie głosy, dochodzące z lasu. Za chwilę zatrzeszcza­ły krzaki i z gąszczu takuary wysunął się najpierw Szansz-Ssu, a potem jeszcze dwie postacie Indjan. Nowoprzybyli zdawali się mieć zupełnie pokojowe za­miary. Łuki założyli na plecy i zbliżali się, dając przy­jazne znaki. Obecność Szansza wyłączała zupełnie złe zamiary. I rzeczywiście nie pomyliłem się w przy­puszczeniach, bowiem jeden z przybyłych Indjan już zdaleka zaczął wykrzykiwać, wskazując na siebie:

Amigos, amigos *).

Domyśliłem się, że w ten sposób chce wyrazić swoja przyjacielskie w stosunku do nas zamiary, wy­ciągnąłem więc do nich rękę i kolejno zacząłem klepać po łopatce, co miało oznaczać, że uważam ich również za swych przyjaciół.

Zeka tymczasem rozbudził się, a widząc kilku In­djan, zrobił niezbyt pewną minę, gdy jednak dostrzegł przyjacielskie poklepywanie, uspokoił się momental­nie i nie omieszkał mnie naśladować.

Posługując się trochę brazylijszczyzną, dowiedzia­łem się, że dwaj nowoprzybyli wyruszyli ze swego tol­da na poszukiwanie długo nie wracającego Szansza. Idąc jego śladami, dotarli do miejsca, gdzie stoczył walkę z dziką świnią. Już od wczoraj kręcili się oko­ło naszego obozu, niewidziani przez nas, bali się je­dnak podejść, przypuszczając, że ich ziomka więzimy. Dopiero dzisiaj, gdy już szykowali się do zbrojnego

*) Przyjaciele, przyjaciele.

odbicia przyjaciela, no i zamordowania przy tej spo­sobności mnie i mego kapangę, spotkali Szansza w le- sie, gdy ciął trzcinę na strzały. Teraz wiedzą już, że biali są ich „amigos" i wobec tego są gotowi nam we wszystkiem pomóc, tak, jak my pomogliśmy czerwo­nemu.

Bardzo rad byłem z tych arkadyjskich stosunków z Indjanami, wyniosłem bowiem jeszcze z lektury mło­dości wielkie dla nich sympatje.

Napewno cała przygoda skończyłaby się na tem, że Indjanie poszliby w jedną stronę, ja w drugą i ko­niec, gdyby nie wdzięczność Szansza, który w kwieci­stej mowie swych ojców, przeplatanej słowami brazy- lijskiemi i międzynarodowemi gestami, dał mi do zro­zumienia, że czułby się niezmiernie szczęśliwy, widząc mnie jako gościa w swojem plemieniu.

Prosta rzecz, że nie mogłem się oprzeć tak ponę­tnej propozycji, jak odwiedzenie szałasów koczowni­czego, wrogo dla białych usposobionego plemienia

i skwapliwie zgodziłem się jechać.

Zeka, gdy usłyszał, że porzucam zamiar udania się do Parany, lecz chcę zapuścić się w surowe lasy za rzeką Chapeco, najpierw zdumiał się niepomiernie, potem splunął daleko a wymownie i wybuchnął całą fontanną wymysłów na wszelkiego rodzaju Indjan

i ich pomylonych przyjaciół. O tem, aby jechać ze mną, ani chciał słuchać. Początkowo starałem się na­mówić go, tłómacząc, że przecież sam dobrze wie, jak Indjanie odznaczają się prawdomównością i wdzięcz­nością, a więc niebezpieczeństwo z ich strony grozić nam nie będzie. Zeka rozgniewał się jednak nie na żarty, nie chciał wcale rozmawiać i kategorycznie oświadczył, że czy ze mną, czy bezemnie, jedzie do Klewelandji, nie myśli bowiem drażnić świętego Józe­fa, swego patrona, przyjaźnią z poganami, a więc ludźmi skazanymi na wieczne potępienie...

Trudno mi było odpowiedzieć na takie ciężkie ar­gumenty i postanowiłem udać się sam. Tymczasem rozgniewany Zeka spakował manatki, osiodłał muła

i wyraził chęć natychmiastowej jazdy. Rad nie rad musiałem mu pozwolić, zobowiązując go tylko, żeby mojego wierzchowca oddał komuś pewnemu w Klewe- landji pod opiekę.

Później, dowiedziałem się, że po przyjeździe do tego leśnego miasteczka, opowiadał niestworzone hi- storje o jakichś duchach leśnych, które skusiły mnie do wyruszenia w taką niebezpieczną podróż, bez ża­dnej potrzeby i bez najmniejszej korzyści. Tamtejszy „delegado“ policji, olbrzymi Brazyljanin, a dawny mój znajomy, zaintrygowany temi niestworzonemi bajdami, zapytał nawet Zeki bezceremonjalnie:

Czy ty, psie, nie zamordowałeś czasem tego „estrangeira"? *), a nam tu głowę duchami zawracasz.

Lecz Zeka był znany w sertonie conajmniej na 500 km. wokoło, jako człowiek, który wprawdzie już nie jedną ofiarę ma na sumieniu, lecz dotychczas nie splamił się morderstwem dla zysku, a że przytrafiło mu się w otwartej walce kogoś zabić lub pokaleczyć, to dla prymitywnych umysłów ludzi leśnych było tyl­ko tytułem do chwały. Nikt też poważnie nie wziął posądzenia delegata i Zeka w dalszym ciągu włóczył się po wendach, psując mi z trudem uzyskaną, dobrą reputację wśród kabokli.

W tym czasie, nie przeczuwając nawet złośliwej kampanji, prowadzonej przeciwko mej osobie przez Zekę, przedzierałem się wraz z czerwonymi wojowni­kami przez lasy dzikiego zachodu Santa Cathariny. Kierunku dokładnie zmiarkować nie mogłem, ale po słońcu orjentowałem się, że idziemy wciąż na zachód.

Mijaliśmy strony tak dzikie, poszarpane wąwoza-

') Cudzoziemca.

mi i szczytami gór, zapełnione nielękliwą zwierzyną, że odnosiłem wrażenie jakbym znajdował się nie w dwudziestym wieku w Brazylji, lecz w jakiejś nie­znanej krainie i to w czasach przedhistorycznych. Las stał się już nietylko surowy, ale i „bezwstydny" co jest określeniem zgoła najgorszem i na pogardę zasługu- jącem.

W nocy sypialiśmy przy ogniu, który rozpalałem zapałkami ku wielkiemu podziwowi Indjan, spogląda­jących wtedy na mnie tak, jak spogląda mały szakal leśny na ogromnego jaguara, gdy ten jednem uderze­niem potężnej łapy zabija „porco do matto".

Zwierzyny było dużo, co noc słyszeliśmy jak koło ognia kręciło się różne „robactwo". Raz lis graszai ukradł mi małą torebkę skórzaną, raz znowu spłoszona sarna wpadła na nas śpiących, niemałego narobiwszy alarmu.

Wkońcu przestałem zupełnie orjentować się ile dni tak idziemy, było mi to zresztą zupełnie obojętne; Indjanie okazywali mi przyjaźń i serdeczność, nabra­łem do nich zupełnej ufności.

Na postojach nie pozwalali mi się męczyć polo­waniem, zbieraniem chrustu, ani przyrządzaniem po­ścieli. Sami znosili do obozu sarenki i tatety, sami ściągali wieczorem susz na ogień i przyrządzali łóżko z miękkich liści takuary lub putingi.

Na bnoń moją i na mnie patrzyli z trwogą, po­mieszaną z szacunkiem, a gdy raz zmierzyłem z re­wolweru do siedzącego na niskiej gałęzi kaneli *) szopa, zaczęli mnie prosić, abym nie strzelał. Począ­tkowo nie mogłem zrozumieć dlaczego, ale ponieważ podówczas mięsa nam nie brakowało, a szop ma je łykowate i niesmaczne, schowałem więc rewolwer w milczeniu do pochwy. Ku swojemu jednak zdzi-

*) Nectandr?.

W krainie jaguarów. 4. 49

http://rcin.org.pl

wieniu zauważyłem, że ilekroć chciałem użyć swego „Colta“ zawsze prosili mnie, abym tego nie robił. Gru­bo później dowiedziałem się, że każdy strzał wzbu* dzał w nich zabobonną trwogę.

Pewnego poranka, conajmniej w pięć dni po wy­ruszeniu w dnogę, Indjanie powiedzieli mi, że już tego dnia będziemy na miejscu. Popołudniu coraz częściej mijaliśmy różne ślady ludzi, nad wieczorem byliśmy tuż u kresu wędrówki. Szansz i jego towarzysze za­częli wydawać przeciągłe okrzyki, coś niby—yyyyy— yhy.

Za chwilę podobne głosy odezwały się gdzieś da­leko, stłumione ich echo przy zapadającym zmroku, w ponurej i ciemnej puszczy, brzmiało jak piekielny chichot lub nawoływanie się czarownic.

W godzinę potem tuż koło nas zawrzało coś przeraźliwie „y-hi", Indjanie odpowiedzieli podobnie

i z cienia nocy wysunęło się kilka nagich, dzikich po­staci. Gdy spostrzegali moją białą twarz, ruchami szybkiemi jak myśl schycili za łuki, przewieszone przez ramię, wydając głuche charknięcie podobnie jak robi to przestraszony tatet.

Szansz-Ssu wyrzekł coś pośpiesznie w swej mo­wie i łuki zawisły z powrotem na ramionach, a ich właściciele podeszli do mnie i zaczęli mówić coś, z czego oczywiście nie zrozumiałem ani słowa. Przy­glądałem się im z niezmierną ciekawością, rzecz to bo­wiem była niezwykła mieć przed sobą mieszkańców dżungli w takim stanie, w jakim widzieli ich przed wie­kami odkrywcy Brazylji, a więc nieskażonych zupeł­nie zgubnym dla nich wpływem białych.

Za chwilę coraz więcej dzikich postaci zaczęło wynurzać się z mroków, rozprawiając żywo monoton­nym, ale melodyjnym językiem. Zacząłem czuć się trochę nieswojo. Ciemność, obcy ludzie, obcy język

i jakaś wroga atmosfera w tłumie czerwonych zaczęła

działać na mnie w sposób dość przykry. Szansz-Ssu nie pozwolił mi jednak długo rozmyślać, podszedł do mnie i jął radośnie opowiadać, że za kilkanaście minut będziemy już na miejscu. I rzeczywiście, zanim upły­nęło pół godziny, las zaczął przeświecać i wyszliśmy na rozległą pagórkowatą kampinę. Mimo ciemności zaobserwowałem, że jesteśmy w dużej wiosce indyj­skiej, zbudowanej z dartych desek pinjorowych. Szansz wprowadził mnie do jednej z chat, wskazał na kupę skór graszainowych, jako na łóżko, i wyszedł, obiecując przyjść jutro, skoro tylko wstanie słońce.

Mimo całą niezwykłość sytuacji, trzeba było je­dnak położyć się spać. Rozłożyłem się więc wygodnie na skórach, rewolwer włożyłem pod głowę i usnąłem.

X.

W wiosce lndjan.

Na drugi dzień obudziłem się rześki, odświeżony

i wesoły. Dobry humor psuły mi tylko myśli o tem, czy dobrze zrobiłem, zapuszczając się w te niezbadane strony i czy wrócę szczęśliwie do swoich. Im dłużej zastanawiałem się nad tem, tem kategoryczniej uświa­damiałem sobie, że wlazłem tu jak Piłat w credo — całkiem niepotrzebnie i zbytecznie. No, ale ponieważ już byłem, nic wszelkie biadania nie mogły pomóc

i ważniejsze było, aby przyszłość ułożyła się dobrze.

Szansz dotrzymał słowa. Skoro tylko słońce uka­zało się na odległym horyzoncie — wszedł do mojej chaty z uśmiechem na ustach, przyjaźnie coś mówiąc. Jak zwykle z wielkim trudem wykrztusił kilkanaście słów portugalskich, z których tyle tylko zrozumiałem, że jego krewny jest kacykiem plemienia i że chce mnie do niego zaprowadzić. Ubrałem się i poszedłem za moim czerwonym przyjacielem. Teraz dopiero

uderzyła mnie oryginalność środowiska, w jakiem się znalazłem. Przy jasnym słonecznym dniu, ledwie przysłonięci skórami Indjanie robili wrażenie czegoś teatralnego i nierealnego. Chwilami zdawało mi się, że jestem w kinematografie i patrzę na awanturniczy dramat.

Mijaliśmy szeregi małych, nędznych chatek, gdzie na progach razem z psami bawiły się brudne, wielko- brzuche dzieci. W indyjskiej wsi wrzało życie. Stare, ohydne kobiety krzątały się wszędzie, jedne przyrzą­dzały rodzaj wódki z przeżuwanych najpierw ziarn kukurydzy, inne wyskrobywały skóry i rozpinały je na patykach, jeszcze inne plotły z kresjumy małe ko­szyczki, które, oblepione gliną, stają się naczyniami do gotowania. Młode dziewczęta z piskiem uciekały do chat i wyglądały przez liczne dziury w ścianach. Wszędzie mój widok budził konsternację i zdziwienie.

Trochę za toldem, w niewielkiem wgłębieniu, mo- gącem być kiedyś wysuszonem bagienkiem, dostrze­głem kilka drewnianych domków, otoczonych wyso­kim, ułożonym z kamieni murem.

Szansz-Ssu skierował kroki prosto na ten mur. W jednem miejscu, szeroka, łupana deska pinjorowa obracała się, tworząc niewielkie wejście. Z zewnątrz nie widać było żadnego człowieka, po drugiej warto­wało dwóch Indjan, dzierżąc w rękach rodzaj ciężkich, kamiennych siekier. Wewnątrz ujrzałem około sze­ściu domów, zgrupowanych w szereg, przyczem jeden stojący nieco na boku odznaczał się zgrabniejszą bu­dową i ozdobnością. Nie wiedząc, że u Indjan w połu­dniowej Brazylji, religja nie skrystalizowała się je­szcze w jakieś określone formy, że wierzą oni w Tu­pana i poza tem niewiele zajmują się sprawami swej duszy, myślałem, że mam przed sobą jakąś ich świą­tynię. Przewidywania moje nie sprawdziły się jednak, gdyż nie była to świątynia, lecz mieszkanie kacyka.

Szans-Ssu wprowadził mnie tam i kazał czekać. Za chwilę wszedł, ku mojemu zdumieniu, prawie biały, imponującej postawy, starzec. Cały zarost miał zwy­czajem Indjan wyskubany, natomiast włosy długie i miękkie spadały mu aż na ramona. Przybrany w dłu­gą, białą szatę, utkaną z włókien nieznanej mi rośliny, podobny był do jakiejś postaci biblijnej.

Witaj, cudzoziemcze—rzekł łamanym, portu- galsko-hiszpańskim żargonem, często używanym na pograniczu Argentyny i Paragwaju, — wszyscy przy­jaciele Szansza są moimi kochanymi synami, witaj!

Skłoniłem się starcowi i usiadłem na długiej, ka­miennej ławce pod ścianą.

Za chwilę weszła młoda dziewczyna i podała szi- maron *). Wypiliśmy kilka kuj *) i dopiero potem za­częła się rozmowa.

Powiedz mi szefe**), skąd ty, człowiek pra­wie biały, wziąłeś się między Indjanami — zapytałem ciekaw dowiedzieć się czy nie łączy coś starca z bia­łymi.

Nie jestem żadnym prawie — białym, lecz Ka- juasem, takim samym, jak inni z mego narodu, ale Tupan ***) przeznaczył moją rodzinę do wielkich ce­lów i na znak tego dał jej bielszą skórę — odparł po­ważnie szefe.

On jest bardzo zdaleka—dodał Szansz-Ssu, jakby na moje usprawiedliwienie, że nie wiem rze­czy tak prostej i naturalnej.

Odniosłem wrażenie, że starzec wiedział coś wię­cej, ale nie chciał się zdradzić.

*) Napój z herbaty paragwajskiej. Pije się go z okrągłej tykwy (zwanej kują) przez rurkę bambusową lub metalową. Bardzo powszechny w całej południowej Ameryce,

**) Wódz (port.).

*'*) Bóg Indjan.

A skąd ty jesteś, cudzoziemcze? — zkolei za­pytał kacyk.

Z kraju, gdzie niema palm ani pin jor ów — odrzekłem, obrazowo przedstawiając Polskę.

Hm, czy ty kłamiesz, stary jestem a nigdy nie słyszałem, aby taki kraj istniał. W lesie może nie rość palma, ale musi być pinjor, na stepie może nie być pinjoru, ale musi być palma. Kraj bez palm i pinjo- rów — no, no — kręcił z niedowierzaniem głową wódz.

Tak, szefe, za wielką wodą leżą takie kraje białych, stamtąd przyszedłem.

A poco przyjechałeś w nasze lasy? — zapytał niespodzianie i wpatrzył się we mnie z nieufnością,

Wcale nie miałem zamiaru tu przybywać, ale Szansz prosił, aby go odwiedzić, inaczej minąłbym te strony i dzisiaj przebywałbym w Klewelandji wśród swoich białych braci.

Tak, to prawda — przyiwierdził Szansz.

Tak, to prawda — powtórzył starzec, zama- mrotał coś w indyjskiem narzeczu do mego czerwone­go przyjaciela i wyszedł.

Jesteś gościem naszego wodza, Koono mówił, że cię pokochał.

XI.

Kesnehe, dziewczyna Kaingangska.

Przez szereg dni już gościłem w toldzie. Indja- nie przywykli do mego widoku, nawet dzieci nie ucie­kały, lecz stale otaczały mnie kołem, przypatrując się z niemym podziwem ubraniu, broni a przedewszyst- kiem czarnej, skórzanej torebce z aparatem fotogra­ficznym, która wydawać się im musiała czemś tajem- niczem i groźnem. Każdy mój ruch powtarzały z mał­pią dokładnością, nie tracąc ani na chwilę komicznej

powagi mieszkańców puszcz. Starzy wojownicy, spo­tykając mnie, uśmiechali się przyjaźnie i klepali po ło­patkach, dając w ten sposób do zrozumienia, że sza­nują i poważają swego bladego gościa.

Ponieważ był to czas dojrzewania orzechów pin- jorowych, dzicy wyruszali od rana całemi gromadami zbierać je na zapas; za nimi podążały również psy i świnie — toldo zostawało niemal puste.

Wszystkie czynności Indjan obserwowałem z za­jęciem, nie rozumiejąc wielu z nich. O ile jednak dla mnie niektóre rzeczy były niezrozumiałe, to dla nich wszystko to, co robiłem, było jednym znakiem zapy­tania. Dziwili się dlaczego myję się, płókanie ust wy­woływało u nich homeryczny śmiech, zaś fakt, żem nie wyrywał sobie, jak to oni czynili, wszystkich włosów z brody i wąsów, przyjmowali tak, jakby musieli wsty­dzić się za moje gorszące postępowanie. Bodaj jednak największem zdumieniem przyjmowali moje uporczy­we wypędzanie darowywanych „do użytku“ kobiet. Ile razy któryś ze starszych dzikusów przyprowadzał, ciągnąc za sobą, niby krowę na jarmark, jakąś mie­dzianą, opierającą się, piękność, tyle razy na kark na­zbyt gościnnego gospodarza spadała moja niezbyt lekka ręka. Pomimo jednak uporczywego odrzucania czerwonych niewolnic, poniewoli mi przyprowadza­nych — coraz częściej, z coraz większą łapczywością zacząłem spoglądać na ich gibkie kształty i jędrne, nagie piersi...

Doszło do tego, że zwróciłem nawet uwagę na pewną młodą dziewczynę, lecz, niestety, los pozwolił mi być dla niej zaledwie... swatem, niczem więcej.

Nazywała się Kesnehe, co w języku Kaingangsów oznaczało koszyk. Dlaczego otrzymała cudzoziemskie nazwisko i dlaczego „koszyk" — nie wiedziała. Praw­dopodobnie została w młodości zabrana do niewoli

z obozu swych rodziców i wychowała się we wrcgiem plemieniu.

Była młodą, szesnastoletnią dziewczyną. Ciemne, dość regularne rysy, prześliczne, wielkie, melancholij­ne oczy i połyskliwe granatowe włosy czyniły jej po­stać wcale przyjemną. Ruchliwa jak młody szop, była również jak i to zwierzątko nadzwyczaj wesoła i psotna. Ponieważ nie miała rodziny, popychali ją wszyscy i wszyscy się nią wysługiwali — nie miał kto jej bronić. Kesnehe była własnością starego Koono i przebywała w jego chacie, jednak nie jako żona, któ­rych wódz miał nominalnie kilka, ale z których de facto żadna nią nie była, lecz jako niewolnica.

Chociaż często pomiatana, Kesnehe dawała sobie świetnie radę i nie pozwalała na zbytnie dokuczanie. Wiele razy byłem świadkiem, jak puściwszy w ruch swój obrotny języczek, jeździła po poważnych dziku­sach, niczem po łysych koniach. Było to stworzenie niesłychanie pracowite i skrzętne; całemi dniami żuła skóry, wyprawiając je w ten prymitywny sposób, tłu­kła kukurydzę i przyrządzała pewien rodzaj wódki, którą Indjanie już zdawna umieją robić i zdawna już alkoholizują się nią.

Coraz częściej spoglądałem na wdzięczną postać Kaingangski i coraz częściej przychodziło mi na myśl. jakiem źródłem rozkoszy będzie dla wybranego ta le­śna, piękna i dzika dziewczyna.

Pewnego dnia, gdy niemal całe toldo powędrowa­ło wgłąb lasów rwać orzechy pinjorowe i robić z nich zapasy na zimę — spotkałem Kesnehe u strumienia, przy którem znajdowała się indyjska wioska.

Przywitała mnie swojem indyjskiem pozdrowie­niem i dalej starannie płókała kawał suszonego, twardego jak podeszwa, mięsa.

Podszedłem do niej bliżej i starałem się nawiązać

rozmowę. Szło to bardzo ciężko. Ona nie umiała po portugalsku, ja nie znałem narzecza Kajuasów.

Pomimo tej trudności z pomocą kilkunastu zna­nych słów udało mi się dowiedzieć od niej, że jest nie­szczęśliwa. Po długich domysłach dorozumiałem się, że w tem nieszczęściu tkwi jakiś niezwykle silny i nie­zwykle sympatyczny młodzieniec, który nie ma czem za nic staremu Koono zapłacić, a więc i nie może wziąć za małżonkę. Wzdychała przytem Kesnehe potężnie i przewracała do mnie swoje czarne jak atrament oczę* ta. Nie mam znowu tak twardego serca, aby nie wzru­szyły mnie te objawy pierwotnej miłości, tembardziej, że przystrajane w takie mniej więcej krasomówcze przemowy:

Kesnehe biedna. Beng nie ma nic. Koono chcieć skóra, jedna skóra, dwa skóra, dużo skóra. Koo­no chcieć siekiera, jedna siekiera, dwa siekiera, dużo siekiera. Koono chcieć wiele, wiele. Beng mieć mało,

Powodowany tem „wyżej wspomnianem“ dobrem sercem, zacząłem wstawiać się za biedną Kesnehe a wreszcie dałem staremu kacykowi kilka dużych szydeł do zaszywania worków, co tak dzikusa urado­wało, że jeszcze tego samego dnia wyrzucił skromny dobytek swojej niewolnicy przed próg i kazał jej na­tychmiast wynosić się do szałasu kochanka. Natural­nie, że dziewczynie tego dwa razy nie potrzeba było powtarzać: pokrzykując sobie radośnie i podskakując do góry, z uciechy pobiegła jak strzała na drugi koniec •wsi, gdzie znajdowała się buda Benga.

I tak oto skończył się mój niezaczęty jeszcze ro­mans z dziewczyną kaingangską zwaną „Koszyk“.

Sprzykrzył mi się wreszcie pobyt w leśnej głuszy i wyruszyłem w powrotną drogę. Po kilku dniach dro­gi przybyłem do Klewelandji, miasteczka na zachodzie Parany, tuż przy granicy stanu Santa Catharina.

Chciałem odebrać wierzchowca, odprowadzonego tam przez mego dawnego kapangę.

W miasteczku dowiedziałem się o bajkach, jakie Zeka o mnie rozpuszczał, jak również o tem, że stale używał mego muła na swoje potrzeby. Postanowiłem przy pierwszej lepszej sposobności ukarać go zato po­rządnie. Sposobność zdarzyła się prędko. W kilka dni po przybyciu do miasteczka siedziałem sobie w wendzie z delegatem policji, dawnym znajomym — popijając wcale niezłe wino parańskie, gdy nagle wszedł Zeka. Zobaczywszy mnie, skonfundował się i zdradzał całkiem niedwuznaczną chęć opuszczenia karczmy.

Widząc, że zamierza umknąć, krzyknąłem za nim:

0 Zeka, fica comnosco, zostań z nami!

Nao tenho tempo, nie mam czasu — odrzekł pospiesznie i skierował się ku drzwiom.

Może w innym czasie zostawiłbym go w spokoju, ale dzisiaj po wypiciu kilku szklaneczek wina byłem nieco podniecony i postanowiłem dać mu porządną nauczkę.

W chwili, gdy miał już przestąpić próg, schwyci­łem go za połę paji i szarpnąłem, aż w garści zostało mi pełno kolorowych frendzli, jakiemi ta szata jest zwykle obszyta. Widocznie jednak Zeka przeczuwał instynktownie moje zamiary, bo jeszcze nie zdążyłem odrzucić precz wydartych frendzli, gdy odwrócił się gwałtownie, a w ręku błysnął mu długolufy „Shmit". Nigdy nie dowiedziałem się czy miał zamiar strzelić czy tylko mnie nastraszyć, bo zanim upłynęło mgnie­nie oka, gruchnął strzał i rewolwer Zeki wyfrunął z rę­ki jak ptaszek, rozbijając okno i płosząc stojące na dworze konie i muły. Wślad za rewolwerem pobiegł rubaszny śmiech mego przyjaciela, delegata. Brazylja- nin, potrząsając jeszcze dymiącym „Coltem", aż zano­sił od śmiechu z pociesznej miny Zeki. Nie wypadało

58 '

http://rcjn.org.pi

mi, według leśnych reguł, bezbronnego ciężko potur­bować, ale leśne przepisy w żadnym wypadku nie wzbraniają wybić paru zębów, lub nadwerężyć komuś szczęki. Niewiele też myśląc, palnąłem ogłupiałego Zeki pięścią w brzuch, potem w nos i, schwyciwszy za hajdawery, grzmotnąłem nim o słupek i przed wen- dą, do którego przywiązuje się konie wierzchowe. Bie­daczysko ani myślał o obronie, dopadł swego muła i pognał prosto przed siebie, szeroką ulicą miasteczka. Mył, naciśnięty szpiczastemi ostrogami, sadził olbrzy- miemi susy, aż chmury czerwonego pyłu wzbiły się pod niebiosa, przysłaniając, tak jeźdźca jak i rumaka.

Mieszkańcy, zwabieni strzałem i hałasem, powy­bierali z bronią w ręku, a widząc sromotną ucieczkę metysa, śmiali się do rozpuku. Zeka tymczasem za­trzymał się na końcu ulicy, odwrócił, i groził mi zda- leka zaciśniętą pięścią.

Kabokle zabobonnie spluwali przez lewe ramię, chcąc ustrzec się złego spojrzenia.

XII.

Przez góry San Gregorio do Passo Dos Indios.

Nawłóczywszy się po puszczach na zachód od ścieżki wiodącej z Xanxere do Klewelandji, i po krót­kim pobycie w tem małem parańskiem miasteczku, powróciłem do Xanxere, aby po niejakim czasie skie­rować się na południowy zachód, w kierunku granicy stanu Rio Grandę do Sul.

Pewnego słonecznego dnia, dobrze popołudniu,, wyruszyłem z dawnym towarzyszem w drogę, zamie­rzając przenocować u jednego z kabokli, którego po­znałem w miasteczku, a który mieszkał w odległości 3-ch legw *).

*) Mila.

Przed wieczorem dotarliśmy do leśnej siedziby, składającej się jak zwykle: z chaty zbudowanej z łu­panych desek pinjorowych, oraz niewielkiej przybu­dówki, służącej za kuchnię.

Zwyczaj zabrania w puszczy wchodzić do wnę­trza, dopóki gospodarz nie wypowie sakramentalnego „entre" (proszę wejść). Inny znowu zwyczaj nakazu­je zamiast pukania — klaskanie w dłonie na wzór sposobu, używanego u nas ongiś na służbę.

Tym razem jednak nie pomogło najgłośniejsze tłuczenie w ręce — nikt nie wyszedł. Okazało się, że w domu niema ani jednego mężczyzny. Tamtejsze ko­biety są tak wytrenowane, że za nic nie wyjdą do obcego w czasie nieobecności „pana i władcy“. Nawia­sem mówiąc, zwyczaj ten, zastosowany do żon, bardzo mi się podobał i odrazu na drugi dzień zabrałem się do pisania obszernej o tem rozprawy, na złość wszyst­kim postępowym pannom, pannicom i paniom.

Kobiety jednak są na całym świecie jednakowe. Jednakowo ciekawe.

Nawpół dzikie kabokierki nie ustępują w tem przecywilizowanej warszawiance, ani wielkookiej ku- rytybiance.

Za dziurawemi ścianami „rańsza“ *) coś chicho­tało i popychało się ze śmiechem. To „coś" okazało się później jako kilka, średnio wprawdzie ładnych dziew- czątek, ale zawsze dziewczątek.

Przykładały przepaściste oczy do szpar w ścia­nach i udzielały sobie szeptem uwag. Gdy zbliżałem się, uciekały w popłochu w głąb izby.

Widząc, że wszelkie próby nawiązania łączności spełzają na niczem, rozłożyliśmy się tuż przy drzwiach, rozpalili ogień, uzbroili w brazylijską cier­

*) Chata,

pliwość i czekali ze stoicyzmem zmiłowania bożego, a właściwie powrotu gospodarza z lasu.

Tymczasem wielki księżyc wypełzł z za lasu i do­bre dwie godziny oświecał nasze głodne postacie, za­nim kaboklo powrócił z polowania, które, jakby z przeczucia, twierdził, właśnie na dzisiejszy wieczór przez kilka dni już odkładał.

W pół godziny potem, siedzieliśmy przed wielką pieczenią sarnią i zajadaliśmy ze smakiem mięso kambosyki *).

Dziewczęta, ośmielone obecnością ojca, pousiadały naprzeciw nas i z jakiemś dziwnem nabożeństwem spoglądały na cudzoziemców. Po wieczerzy najstar­sza córka przyrządziła szimaron, wyssała pierwszy łyk i podała mi kuję ruchem wdzięcznym, jednocześnie wycierając sobie drugą ręką nos przy akompanjamen- cie mocnego „pociągnięcia“.

Jeszcze jeden dzień drogi i mieliśmy stanąć w Passo dos Indios — miasteczku, liczącem wpraw­dzie ogółem dwanaście domów, ale w którem jest trochę naszych rodaków a mój towarzysz posiada biu­ro miernicze.

Przecinaliśmy wysokie i urwiste góry Serra do Gregorio. Ze szczytu potężnej „lomby" **) dostrzegli­śmy już stepy riograndeńskie, chociaż dzieliło nas od nich przeszło siedemdziesiąt kilometrów dziewiczych lasów. Widnieją one zdała jako jasne pasy, poprze­cinane ciemnemi smugami borów. Jest to kraj stepów, jak zwykle charakteru niejednolitego, składa się nań szereg olbrzymich polan, czyli kampin. Dalej stepy Rio Grandę charakter swój zmieniają i rzadko można na nich dojrzeć zielone grupy drzew. Około południa przybyliśmy do miejscowości Xaxim. Jest tam wenda,

*) Jeden z licznych w Brazylji gatunków sarn.

**) Grzbiet górski.

oraz o dwa klometry w bok od drogi mieszka Wioch, który kupił od kompanji kolonizacyjnej pięćset dzia­łek ziemi, w celu odprzedania jej z zarobkiem współ­rodakom.

Spotkaliśmy w pobliżu tej miejscowości bandę Indjan Coroados, którzy udawali się gdzieś w głębokie lasy, aby wszcząć zajadłą walkę z wrogiem plemie­niem. Powodem „wypowiedzenia wojny“ miała być porwana dziewczyna. Jakiś dzikus, mówiący nieco po portugalsku, dowodził mi obszernie, że wprawdzie nie chodzi im o tę jedną głupią „Lyinę“, ale dlaczego oni „zaczęli" (zupełnie jak u nas). Wszyscy Indjanie z racji zamierzonej wojny pili w oicropny sposób wód­kę, którą darzył obficie miejscowy wendziarz, wza- mian za piękne skórki wydr, arinarji, wilków i lisów, których ci dzicy mieszkańcy lasów przynieśli spory zapas.

Pijatyka trwała dotąd, dopóki przemyślny han­dlarz nie zabrał im ostatniej skórki i nie powyrzucał nieprzytomnych przed chatę.

Nigdy nie udało mi się dowiedzieć jak skończyła się ta wyprawa, ale w jakiś czas potem dowiedziałem się, że Koroadzi wrócili bez dziewczyny i w nieco usz­czuplonej liczbie, lecz bardzo z siebie zadowoleni. Z małomównego Indjanina trudno jest coś wydobyć, a sama puszcza jeszcze staranniej ukrywa wszystkie, zwykłe i niezwykłe, w jej łonie rozgrywające się zda­rzenia.

Passo dos Indios to już zupełnie głucha puszcza. Odgłosy cywilizowanego śwaita dochodzą tam rzad­ko i nie są nawet skwapliwie słuchane, tracą zupełnie wartość w tej miejscowości leśnej, otoczonej setkami kilometrów bezludzia. Z rodaków jest tam miernik pan Juljan Buczek wraz z rodziną, lecz miał się już wy­nieść za parę miesięcy do Parany, dokuczyły mu bo­wiem stosunki, gdzie nie istnieje żadne inne prawo nad

lei do Shmit" (prawo pięści). Przed kilku miesiącami mieszkał tu jeszcze drugi miernik z rodziną — pan Roman Bieniek, oraz pan Jan Piltz; pierwszy jednak wyniósł się dalej w lasy spławiać drzewo do Argen­tyny, drugi przeprowadzał pomiary w pobliskiej miej­scowości Rodeio Chato.

Mój towarzysz, pan Malczewski, posiada tam biuro miernicze, które potem przeniósł do Cruzeiro i sam na stałe Passo dos Indios opuścił.

Miejscowość ta jest typową, leśną ,,provoaęas" na dwanaście domów mieszkalnych posiada cztery domy publiczne. Tego rodzaju stosunki spotyka się w pusz­czach wszędzie, nikogo to nie razi i prostytutki uwa­żane są za takie same dobre kobiety, jak każda inna. Mieszkańcy przyjmują je w domu, zapraszają na „baile" *) i szanują na równi z innemi kobietami. Zda­rza się często, że matka, skoro odchowa dzieci, opusz­cza dom i oddaje się temu „zajęciu", nie wzbudza­jąc specjalnie dużego zdziwienia ani zainteresowania. Należy jednak zaznaczyć, że skoro taka kapłanka miłości ma córkę, to zwykle wychowuje ją zupełnie cnotliwie i uważa za punkt honoru wydać ją za- mąż.

Wszystkie ziemie wokół Passo dos Indios należą do fazendy „Campina do Sao Gregorio“. Fazenda ta przed kilkunastu laty należała do półdzikiego ka- bokla, niejakiego Joao Fortesa. Człowiek ten abso­lutnie nie rozumiał wartości tego co posiadał i, nie umiejąc zużytkować obszarów, żył niemal w nędzy. Pewnego razu zgłosił się do niego kupiec, nazwiskiem Lemeira, później obdarzony przez cesarza Don Pedra

II tytułem barona, i zaproponował mu sprzedaż po­siadanej ziemi. Ciemny analfabeta Fortes sprzedał za 3000 milrejsów (podówczas wartości około 1000

') Wieczorki taneczne.

dolarów) prawie 50.000 ha świetnych ziem do sadze­nia, pokrytych dziewiczymi lasami i poprzerzynanych licznemi, rybnemi rzekami.

Obecnie ziemie te przedstawiają krociową for­tunę, która z dnia na dzień wzrasta.

Fortes, otrzymawszy pieniądze, nakupił sobie ko­ni, rzędów, rewolwerów, oraz wziął na utrzymanie kilka różnokolorowych kochanek.

Teraz z otrzymanych pieniędzy nie pozostało ani śladu i mimo, że posiada jeszcze około 4.000 ha ziemi, żyje w zupełnem ubóstwie. Pewnego razu od­wiedziłem go w jego „rancho". Litość brała patrzeć na tego starca, leżącego na barłogu w kurnej chacie z łupanych desek, krytej darnicami. Synowie likwi­dują resztki ojcowizny i zamierzają przenieść się do dzikiego stanu Matto Grosso.

Niezaradność kabokli jest nadzwyczajna. Tuż w sąsiedztwie Passo do Fortes, siedziby posiadacza tysięcy hektarów ziemi, a jednocześnie nędzarza, mieszka włoski kolonista, który nabył 10 akrów *) lasu i żyje dostatnio, uprawiając pszenicę oraz hodu­jąc świnie.

Najzabawniejszem jest, że kabokle nie zdają so­bie wiele sprawy z tego, że żyją w warunkach, wprost urągających ludzkiemu plemieniu. Wyobrażają sobie, że tak być musi, że trzeba mieszkać w kurnych, dziu­rawych chatach, że trzeba odżywiać się tylko wyłącz­nie fiżonem**) i kukurydzą, oraz że praca jest czemś hańbiącem i poniżaj ącem.

Są tam trzy wendy, jedna Włocha, jedna Indja- nina-Paragwaja i jedna „narodowa". Wszystkie one zgodnie łupią ze skóry okolicznych „moradorów"

*) Akr = około 2 ha.

**) Fasola.

(mieszkańców), a gdy któryś odważniejszy ma coś przeciwko wygórowanym cenom, wylatuje ze sklepu przy wybitnej pomocy olbrzymiego buta wendziarza.

Właściciel narodowej karczmy, Miguel Claro, jest zarazem i lekarzem. Poważny ten kaboklo używa swoich specjalnych metod, czasem trochę niezgodnych z ogólnemi zasadami medycyny, no ale tam nikt się na medycynie nie zna. Do najniezawodniejszych środ­ków, używanych przez Miguela, należy łapanie cho­roby na lasso i wrzucanie jej do rzeki. Pewnego dnia byłem świadkiem ,w jaki sposób ów czarodziej to robi.

Otóż wyszedł za chatę, zakręcił lassem w po­wietrzu i rzucił. Czynił to kilkakrotnie i za każdym razem powtarzał „fugia desgraęada“ — uciekła prze­klęta. Wreszcie wykrzyknął „jest" i, udając duży cię­żar, zarzucił sobie puste lasso na plecy i poszedł cho­robę utopić.

Wielu kabokli przypatrywało się tym sztuczkom z nabożnem skupieniem i żadnemu nawet cień wąt­pliwości nie przebiegł przez głowę, nikt nie przypu­ścił, aby mogła to być mistyfikacja.

Zakreślenie kredą koła wokół łóżka chorego również uważane jest przez tego znachora jako śro­dek dość pewny przeciw najróżnorodniejszym przy­padłościom.

Sprawiedliwość jednak nakazuje przyznać, że ludzie leśni znają całe mnóstwo ziół i drzew leczni­czych, które przynoszą ulgę w wielu cierpieniach. Zwłaszcza choroby żołądka, oraz wszelkiego rodzaju febry umieją leczyć sobie tylko znanemi lekarstwami. Znają również zioła, które łagodzą objawy pospoli­tego tam bardzo przymiotu,

Do chwili obecnej (sierpień 1923 r.) do Passo dos Indios nie wiodą żadne drogi kołowe, lecz budo­wa ich do rzeki Urugwaj jest już na ukończeniu, tak,

W krainie jaguarów, 5. 53

http://rcin.org.pl

¿e za parą miesięcy można będzie jechać wozem do stanu Rio Grande do Sul.

W tamtych stronach mieszka kilku uczestników rewolucji z r. 1893. Jeden z nich, niejaki Hannibal Osorio da Silva, brał udział w bitwie pod Passo Fun­do, gdzie odznaczał się oddział polski, sformowany przez pułkownika Bodziaka. Stary Brazyljanin wyra­żał się z wielkim entuzjazmem o polskiem męstwie, twierdząc, że gdyby wszyscy tak stawali, to rewolu­cja inny wzięłaby obrót. Znał on osobiście pułko­wnika Jana Kośmińskiego i był świadkiem jego boha­terskiej śmierci na polu bitwy.

XIII

Kabokle — ludzie leśni.

Życie kabokla w lesie jest nadzwyczaj jedno­stajne. Wstaje razem ze słońcem, siada przy ogniu, roznieconym na środku chaty, i pije z całą rodziną szimaron. Z małemi przerwami trwa to cały rok. Gdy nadchodzi czas sadzenia kukurydzy lub filiżonu, pra­cuje przez kilka tygodni, po parę godzin dziennie na swem pólku, położonem daleko od domu. Charakte- rystycznem jest, że nigdzie nie można spotkać pola tuż przy chacie, jak to ma miejsce w każdym innym kraju cywilizowanym. Początkowo nie mogłem zrozu­mieć dlaczego kabokle utrudniają sobie w ten sposób pracę, rychło jednak dowiedziałem się przyczyny. Około domu kręci się zawsze dużo chowanego bydła i nierogacizny, a więc zasiewy łatwo uległyby znisz­czeniu. Nic wprawdzie łatwiejszego, jak postawić byłejaki płot, a uniknęłoby się plondrowania, lecz naj­gorszy płot wymaga pracy, kaboklo tymczasem pra­cować nie lubi i zawsze przekłada trochę głodnawe „dolce far niente“, niż trudzenie swojej osoby.

Czas cięcia herwy również daje nieco pracy ka- boklowi, lecz conajmniej trzy czwarte roku przecię­tny mieszkaniec lasów Contestado — nie robi nic. Czas spływa mu na piciu szimaronu, wyścigach kon­nych, bardzo często urządzanych, polowaniu i odwie­dzaniu „compadrów"1). Jego bydło i świnie pasie las, las daje mu drzewo, las dostarcza dziczyzny i skór.

Las jest jego żywicielem i rozrywką.

Nic też dziwnego, że cywilizacja na zachodzie Santa Cathariny posuwa się żółwim krokiem naprzód. Nieco ruchu wnoszą cudzoziemcy, którzy jednak, na- razie nieliczni, nie odgrywają wielkiej roli, a o po­większeniu ich liczby, bądźto przez kolonizację, bądź przez napływ ruchliwszych jednostek, szukających w lasach łatwiejszego i obfitszego chleba — narazie niema mowy. Główną przyczyną stronienia cudzo­ziemców od tych, mających wszelkie dane do iczwo- ju, stron, jest zła sława, jaką Contestado już od sze­regu lat zdobyło sobie przez ustawiczne, krwawe re­wolucje, bunty kabokli, no i brak wszelkiej możliwej komunikacji. Obecnie, być może, sława ta zwolna za­niknie, narazie jednak jest jeszcze dość zła.

Wierzenia ich są nadzwyczaj ograniczone. Wie­rzą w istotę najwyższą, którą zwą również Tupan, oraz szereg złych duchów. Plemiona parańskie należą do nielicznych w świecie ludów, nie posiadających kapłanów ani czarowników.

Leniwy, bezczynny i beztroski tryb życia kabokli nie jest do pomyślenia w warunkach chociaż coś niecoś cywilizowanych, a już nawet takich, gdzie nastąpiło ścisłe rozgraniczenie ziemi między poszczególnych właścicieli. Dlatego też skoro zaczynają wychodzić rozporządzenia, nie pozwalające wypasać bydła w „bo­żym“ lesie, skoro zaczyna się wytyczanie granic wła­

*) Compadra — kum.

sności, wtedy kaboklo, przyzwyczajony uważać pusz­czę za wspólną, zbiera swoje ubogie manatki, ładuje je na juczne muły i wyjeżdża wraz z całą rodziną głębiej w puszczę, gdzie nikt go nie „inkomoduje“ *)

o podatki, ani pyta jakiem prawem siedzi na cudzej ziemi. '

W okolicach Xanxere i Passo dos Indios kabokle są jeszcze u siebie, jeszcze nie wynoszą się dalej. Przed paru miesiącami jednak wydane zostało roz­porządzenie przez superintendenta coronela Maję, że bydło paść można tylko na terenach własnych lub na­rodowych, a zabraniające tego robić na gruntach cu­dzych. Pozornie zupełnie słuszne zarządzenie wzbu­rzyło leśny naród do głębi. Trzeba trafu, że ów muni­cypalny „edital" zbiegł się z uchwałą kongresu we Florianopolis o podatku od ziemi w wysokości 1 mil- rejsa od akra (10 milrejsów posiada wartość jedne­go dolara, jeden alkier zawiera 4 i pół morgów ziemi). Większa część Contestado niedawno należy do Santa Cathariny, przedtem było częścią stanu Parana. Obe­cne „utrudnienia", jakie przedsiębierze rząd Santa- kataryński, zostały przez ciemnych kabokli uznane za następstwo nowej przynależności, skutkiem czego stan ten został powszechnie znienawidzony. Jednomilrej- sowy podatek, o którym wiadomość rozeszła się po le­śnych osiedlach w miesiącu czerwcu i lipcu (w r. 1923) przepełnił czarę goryczy, to też w czasie podróży wszędzie napotykałem zaciekłe dysputy na temat oderwania się od Santa Cathariny i przyłączenia do Parany. Zastępował w tym czasie nieobecnego super­intendenta niejaki Octawiano dos Santos; ten, widząc wzburzenie, natychmiast dał znać do Florianopolis, skutkiem czego podatek gruntowy dla tego municy- pjum zmniejszono do 500 rejsów (jeden milrejs zawie­

*) Niepokoi.

ra 1000 rejsów), ozem wrzenie umysłów została tro­chę uspokojone.

Spokoju jednak kompletnego nigdy na Conte­stado niema, tembardziej podówczas. Napozór nic się nie spostrzegało, lecz wtajemniczeni opowiadali, że znani przywódcy jeżdżą po lasach i prowadzą jakieś narady. Co z tego może wyniknąć — niewiadomo, mo­że jakiś nowy„fanatyzm", może krwawa rewolucja pod hasłem „do Parany”, lub może coś zupełnie nie­spodziewanego a strasznego. Bogaci fazenderzy ze stepów palmeńskich i nieprzebytych lasów około Kle- welandji, zupełnie nie kryjąc się, popierają ruch przyłączenia Contestada z powrotem do Parany. Tam też przeważnie knują się różne spiski, które krwa­wym płomieniem obejmują pograniczne municypja Santa Cathariny.

Kabokle żywsi, energiczniejsi, mający przede- wszystkiem kult dla silnej pięści, marzą o orężnej rozprawie i przywróceniu siłą dawnego porządku, a właściwie nieporządku. Zaś bardziej bierni, mniej zdolni do kategorycznego załatwiania spraw, zbierają się wieczorami przy ogniach, snują opowieści o dale­kich krajach za wielką rzeką Paraną, gdzie niema ża­dnego prawa, żadnych władz, podatków, ani żadnych ograniczeń wolności; nucą tęskne pieśni o tych bło­gosławionych stronach i przyzwyczajają się powoli do myśli o rzuceniu swych siedzib. Już teraz nawet nie­którzy wybierają się na zachód, do Parany, „a może dalej", odpowiadają pytani.

Brazylja jest wielka, dużo jeszcze wody upłynie w Goyo-En, Iguassu i Chapecó, zanim kaboklom za­braknie lasu dziewiczego.

A może tymczasem zmienią usposobienie i prze­dzierzgną się w spokojny, rolniczy naród.

Możliwe to jednak dopiero w przyszłości. Nara- zie kaboklo jest typowym pionierem cywilizacji gdzieś

z wieku XVII, a więc cywilizacji w znaczeniu bardzo minimalnem, który w zetknięciu się z warunkami bar­dziej kulturalnemi cofa się głębiej w lasy, stwarzając sobie warunki, jakich potrzebuje i bez jakich obyć się nie może.

Niewątpliwą i wielką zasługą kabokli jest uprzy­stępnianie wielkich połaci kraju dla przebywania w nim człowieka. Przeciera on jakietakie, ale zawsze przeciera — ścieżki; wycina i wypala pod swe domy rozległe polany, a więc tworzy punkty, gdzie można być swobodniejszym od przekleństwa lasów podzwro­tnikowych, to jest od moskitów, komarów i nnych nie­znośnych owadów, które nie lubią otwartych prze­strzeni; trzebi drapieżniki, otwiera drogę cywilizacji w nieznanych stronach i stwarza podkład dla rozwoju zamieszkanych przez siebie okolic.

Kabokle w swej znakomitej większości nie nale­żą do rasy białej, jest to konglomerat narodów bia­łych, czarnych i czerwonych. Są to potomkowie bia­łych „conquistadorów" i czarnych, sprowadzanych z Afryki, niewolnic lub miejscowych dzikich indjanek. Z biegiem lat przez ciągłe krzyżowania się różnych odmian, powstała taka mieszanina, że dzisiaj wielo­krotnie jest niepodobieństwem określić jakich ras po­tomka ma się przed sobą.

Wśród tej mieszaniny jednak w różnych miejsco­wościach jest różna przewaga poszczególnych ras. I tak naprzykład w municypjum Cruzeiro wybitnie zaznacza się przewaga krwi murzyńskiej, natomiast w dużej części municypjum Xanxere, a zwłaszcza na północ od tego miasta w okolicach rezerwacyj indyj­skich — występują przeważnie metysi, czyli mieszani­na krwi czerwonych i białych. Przytem należy zazna­czyć, że krzyżowanie odbywa się niemal wyłącznie za pośrednictwem białych mężczyzn i czerwonych, oraz czarnych kobiet. Bardzo rzadki jest wypadek

poślubienia białej przez Indjanina lub murzyna, acz­kolwiek niema tu ani części tych uprzedzeń, co w St. Zjednoczonych Ameryki Północnej. Największą prze­wagę krwi europejskiej widzi się na pograniczu bli­skiego stanu Rio Grandę do Sul, przyczem ludzi czy­stej rasy spotyka się na całem Contestado, oprócz cudzoziemców — bardzo mało.

XIV. ,

Tam, gdzie djabli nocują.

Krańcami cywilizacji w Brazylji nazywają po- brzeża olbrzymich puszcz, zalegających całe wnętrze kraju, lecz gdy Brazyljanin chce przedstawić jakiś za­kątek, gdzie już absolutnie niema ludzi, ani nawet ich śladu, to wtedy powiada o takich stronach, że tam „djabli nocują". ,

Okolice nad rzeką Rio Chapecó, a zwłaszcza za­chodnim jej brzegu, bezwątpienia należą do tej ostat­niej kategorji.

Olbrzymi szmat ziemi, ciągnący się z jednej stro­ny aż do granicy argentyńskiej, z drugiej graniczący z niezmierzonemi borami zachodu Parany, jest prawie zupełnie niezamieszkany. Pokrywają go prastare lasy dziewicze, nic nie zmienione od zamierzchłych czasów przedhistorycznych. Tylko gdzieniegdzie jednolitą puszczę przerywają wesołe stepy parkowe, lub leśne bagienka. Na zachodzie Contestada kilkadziesiąt ki­lometrów za rzeką Chapeco, leży step Campo - Erg, a w samym kącie, na granicy Argentyny, step Campo de Vacca Branca, na którym ponoć hulają stada dzikich koni i dzikiego bydła rogatego. Ani Campo - Ere, ani Campo de Vacca Branca nie są zamieszkane.

Ostatnią siedzibą ludzką na skraju stron „gdzie djabli nocują“, jest Izabella, miejscowość, założona

i zamieszkana przez Polaków. Zaledwie na kilka mie­sięcy przed moją podróżą, przybyło na stromy brzeg złej a pięknej rzeki Chapeco, trzech naszych rodaków, a dzisiaj wydarli już puszczy szmat ziemi, wystawili dom i zaczęli z potężnych pni lasów wyciągać obfite brzęczące korzyści.

Po okropnej burzy, jaką przebyłem w czasie dro­gi z Passo dos Indios, gdy ujrzałem nareszcie otwarty wyrąb i ludzi, uczułem dziwną radość i zadowolenie. Mały metysek już zdaleka pohukiwał rozgłośnie i od czasu do czasu zakrzyczał przeraźliwie, naśladując rudą małpę ,,bużiu‘.

- Nie potrafię opisać jak serdecznie przyjmowano mnie w tem leśnem ustroniu. Całe miesiące zupełnego odcięcia od świata, chociaż wpływają nadzwyczaj kojąco na nerwy, są jednak tak pozbawione wszelkich wiadomości, że w końcu człowiek uczuwa wprost cho­robliwą ciekawość — „co się tam poza lasem dzieje".

W takich warunkach ktoś przybywający z dal­szych stron a tembardziej aż z cywilizowanej Kury- tyby, witany jest jak zbawca.

Odrazu też zostałem zasypany mnóstwem pytań:

Co słychać w Polsce?

Co tam w Kurytybie?

Czy rewolucja w Rio Grandę jeszcze trwa?

Zaczęło się bezładne opowiadanie o tem, że

w Polsce niebardzo dobrze, że marka dalej spada, że w Kurytybie wojna między postępowcami i klerykała- mi trwa sobie w najlepsze, że w Rio Grandę, Borges de Medeiros*) poluje w dalszym ciągu na assisi- stów**). Sprawy polityczne od czasu do czasu ustę­powały „ważniejszym" sprawom, jako to: że ostatnie wylewy poniszczyły wszystkie mostki na ścieżkach,

*) Prezydent stanu Rio Grandę do Sul.

* ) Zwolennicy Assisa Brasila, przeciwnika Borgesa.

wiodących do Hervalu, to znowu, że w Argentynie wzrósł popyt i cena na drzewo brazylijskie, lub że Ind|anie zaczynają się coś niewyraźnie zachowywać w swoich rezerwacjach pod Chapecosinho. Ta zwłaszcza ostatnia wiadomość zainteresowała osadni­ków niezwykle. W tamtych stronach Indjanie mimo braku organizacji i broni palnej, są jeszcze pewną si­łą, która od czasu do czasu daje się porządnie we znaki białym kolonistom. Mieszkańcy Isabelli zaczęli odrazu snuć przypuszczenia jakiejś rewolty, przy- czem okazywali zupełną pewność co do swego bez­pieczeństwa.

Patrzałem z niekłamanym zachwytem na te ogo­rzałe, energiczne twarze rodaków — takie inne od przygnębionych nędzą lic naszych kmiotków.

Wszyscy oni chodzili uzbrojeni w wielkie bęben­kowe rewolwery „Shmita", których ołowiane olbrzy­mie kule tworzą rany szerokości dłoni.

W puszczy ruszyć się bez broni trudno — ze­wsząd czyha niebezpieczeństwo. W ponurych ostę­pach błąkają się groźne jaguary i groźniejsze od nich, nieprzeliczone stada dzikich świń — biada nierozważ­nemu, który stanie na drodze tych bestyj. Czasem chyłkiem, bezszelestnie przesunie się miedziany ,,bu- gier", z nienawiścią w sercu śledzący bladego na­jeźdźcę. Dobry rewolwer zawsze decyduje o tem, jak się spotkanie skończy, każdy też dba o swą broń i nie rozstaje się z nią nigdy.

W Isabelli chciałem zatrzymać się pewien czas, uczynić ją swoją bazą, aby stamtąd robić wycieczki w bezludne puszcze zachodniego brzegu Chapecó.

Jedyny obszerny dom przed kilku dniami zabrała zła rzeka w czasie wylewu, tak, że obecnie wszyscy chwilowo mieszkali w budach, na prędce z desek skle­conych. Oczywiście, że nie przerażało mnie to wcale,

bo i tak zawsze wolałem spać na dworze, niż w du­sznych mieszkaniach.

Cała Isabella jest typowem, powstającem dopie­ro leśnem osiedlem. Na brzegu rzeki wyrąbana rozle­gła polana, na niej powalone pnie, kilka bud z prętów bambusowych, kilka z desek, opodal pólko kukurydzy, zagon fasoli i malutka plantacja trzciny cukrowej. Z jednej strony wielka, wiecznie szumiąca rzeka Cha­pecó, poza tem naokoło ciemny, głuchy las. Nieprzeli­czone stada papug „bajtaków" i ,,perekit“ zbiegają sie tam zewsząd na obfitą ucztę kukurydzaną, poku­tują jednak srogo za nieposzanowanie ludzkiej wła­sności. Mięso, zwłaszcza „batjaków" jest zupełnie smaczne, polują więc na nie chętnie.

Głęboka dolina, w której płynie Chapecó, jest z racji swego niskiego położenia bardzo gorąca. Różni­ca w klimacie między doliną a górą jest niezwykle du­ża. Wystarczy, gdy wspomnę, że na górze trzcina cu­krowa marznie, na dole zaś nie zdarza się to nigdy. Również kawa udaje się tylko nad rzeką. Pomimo du­żych upałów, klimat jest zupełnie zdrowy i o żadnych malarjach ani febrach nic nie słychać.

Najgroźniejszym wrogiem kolonisty są liczne sta­da małp i kapiwarów*). Zwłaszcza te ostatnie potra­fią w ciągu jednej nocy zniszczyć całe pole kukurydzy czy fasoli. To też osadnik nie daje im pardonu, tępi je i płoszy. Tak drogocenne w Europie futra małpie walają się tam po ziemi — nikt nawet nie ma chęci ich przechowywać, nie przedstawiają bowiem żadnej war­tości.

Nie zwlekając, zaraz na trzeci dzień po przyjeź- dzie do Isabelli, zacząłem wybierać się w dalszą po­dróż łodzią w dół Chapecó, dopływu Urugwaju. W ca­łym swym biegu Chapecó jest nieznane, a rysunek je­

*) Hydrochaerus capibara,

go na mapie umieszczono zgoła fantastycznie i nie­zgodnie z prawdą. Wody tej rzeki pełne są wodospa­dów i groźnych, najeżonych skałami, bystrzyn. W wie­lu miejscach, z przezroczystej toni wyłaniają się pię­kne jak marzenie, pokryte lasem, wysepki.

Tam, gdzie nie było nigdy białych.

Przygotowania do podróży rzeką nie zabrały wie­le czasu. Przedewszystkiem przygotowałem suszone­go mięsa, czyli tak zwanej „charque“, czarnej fasoli, mąki mandj okowę j, oraz herwy. Wszystkie te zapasy zostały złożone w niewielkiej łodzi, sporządzonej z je­dnego pnia, dołączyłem do tego jeszcze mały namiot z żaglowego płótna, spory zapas amunicji, nająłem wioślarza i wyprawa była gotowa.

Po obu brzegach Chapecó ciągną się zbitą gęstwi­ną dziewicze nieznane lasy, po których tylko błądzi zwierzyna i koczują dzikie plemiona Indjan.

Typ rzek brazylijskich daleko odbiega od euro­pejskich wzorów. Najcharakterystyczniejszą ich cechą jest niedostępność brzegów. Splątany las zarasta tak szczelnie najmniejszy skrawek ziemi, że nie mo­żna marzyć o swobodnem przechadzaniu się nad ich cudownemi falami. Konary olbrzymich, stuletnich drzew rzucają cień daleko od brzegu, warkocze ljan niby czarodziejskie festony zwisają nad wartkim prą­dem.—Las zdaje się czule obejmować szumiące wody.

Pewnego poranka sierpniowego, gdy wielkie czer­wone słońce zaczęło wynurzać się z za gór, okalają­cych Isabellę, odbiłem od wysokiego brzegu, udając się wgłąb nieznanego kraju.

Łagodny prąd uniósł nas zwolna na środek rzeki.

Chapecó w stanie normalnym nie jest rzeką spła-

wną. Już około południa doszedł nas złowrogi szum jakiejś bystrzyny, a za parę chwil ujrzeliśmy szereg potężnych skał, sterczących nad wodą. Rzeka w tem miejscu rozlewała się szeroko i była bardzo płytka. Podpłynęliśmy pod sam brzeg, tam weszliśmy do wo­dy, ostrożnie przeciągnęliśmy łódź przez porohy, pil­nując, aby nie uderzyła mocno o skałę i nie uszkodzi­ła się. *

Wkrótce po wyminięciu tej pierwszej przeszkody natrafiliśmy na niewielki wodospadzik. Chociaż był on nieduży, jednak jechać wprost było rzeczą niemo­żliwą. Wobec tego wycięliśmy na brzegu małą ścieży­nę i przeciągnęliśmy łódź aż do miejsca, gdzie wody płynęły spokojnie. Przy cięciu ścieżki zauważyłem ślady takiej samej roboty z przed kilku miesięcy. Prawdopodobnie były to ślady Indjan, którzy czasem udają się w dół Chapecó, aż do jej ujścia, polując na wybrzeżach.

Przez cały dzień płoszyliśmy liczne, w tej porze latające parami, paty (pato do matto—ptak pośredni między kaczką i gęsią) i bigua (ptak wodny, trochę mniejszy od kaczki), których wielka mnogość wpra­wiła mnie w podziw.

Ile razy podpływaliśmy bliżej brzegu, zrywały się stamtąd przestraszone dzikie gołębie i indyki, kła­piąc ociążałemi skrzydłami.

Na noc zatrzymaliśmy się na niewielkiej wyspie, porośniętej gęstym lasem, a ze strony zasłoniętej od naporu fal mającej rodzaj piasczystego półwyspu. Na tym piasku rozbiliśmy obóz.

Do wieczora brakowało jeszcze dobre dwie go­dziny. Wziąłem fakon (duży nóż) i udałem się na obej­rzenie wyspy. Mierzyła około kilometra obwodu i słu­żyła za miejsce odpoczynku różnym mieszkańcom la­su, przepływającym rzekę.

Dostrzegłem tam bardzo liczne ślady kapiwarów,

Wyrdr, sarn i wielu innycn zwierząt. Mnóstwo ptaków gnueździło się w konarach drzew i teraz w przedwie­czornej godzinie słychać było nieustanny świergot skrzydlatej rzeszy.

Pozaczepiane wysoko na drzewach wodorosty świiadczyły o tem, że jakkolwiek wysepka posiadała dośić wysokie brzegi, to jednak w czasie wielkich wy­lew/ów zimowych bywała niejednokrotnie zalewana.

Żadnych śladów ludzi nie zauważyłem, nawet po­ła imanych ljan i gałązek (świadectwa przebywania Indljan) nie udało mi się nigdzie wykryć. Bardzo mo­żliwe, że byłem pierwszym człowiekiem od stworzenia świiata, który wstąpił na tę dziewiczą ziemię.

Pełen myśli o tem, że tu, w Brazylji tyle miej­sca,, tyle wolnej ziemi, tyle bogactw leży odłogiem, pocHczas gdy u nas w dalekiej Polsce tak ciasno, taka wallka o każdą jej piędź — wracałem do obozu. Tym- czaisem słońce już niemal dotykało wierzchołków drzcew na zachodnim brzegu, a trzy czwarte nieba ja- skrrawiło się przerozmaitemi odcieniami czerwieni.

W godzinę potem, ląd z obu stron zniknął w nie- przcebitych cieniach podzwrotnikowej nocy.

Zaledwie mrok rozpostarł swoje skrzydła, z pusz­czy zaczęły dochodzić nas tysiące głosów.

We dnie milczący brazylijski las rozebrzmiał za­raz mnóstwem szmerów, krzyków i ryków. Jako stały akoompanjament tej muzyki rozlelgał się ciągły szum miljjardów przeróżnych owadów. Od czasu do czasu wpaadał w ucho przeraźliwy krzyk nocnego ptaka queiro - quero, ryk jaguara, trzask torowania sobie ściesżki przez tapira, urywane szczekanie graszaina lub plussk skaczącego do wody kapiwara.

Noc to czas żeru. Wszystka zwierzyna, ukryta w tUzień, wylęga z nastaniem zmroku, poluje, pożera i byywa pożerana.

Był to sierpień, a więc koniec zimy, noc ciepła,

nic zagorąca, pogoda cudna. Namiotu nie rozkładali­śmy, ułożyłem się na derce i, kołysany najpiękniejszą muzyką świata — muzyką szmerów i głosów dziewi­czej puszczy — zasnąłem.

Zrana, zaraz pa wschodzie słońca, zbudziło mnie przeraźliwe skrzeczenie stada papug. Nie zwróciły one na nasze obozowisko zupełnie uwagi i kilkadziesiąt zielonych baitaków obsiadło brzegi przywiązanego do drzewa czółna. Uniosłem głowę i z ciekawością obser­wowałem ten ptasi sejm. Papugi widocznie dysputo- wały nad czemś i jedna starała się przekrzyczeć dru­gą, przypominając tem do złudzenia niektóre parla­menty europejskie.

Mają one bardzo zabawny zwyczaj przy chodze­niu pomagania sobie grubym dziobem, który służy im jako rodzaj laski. Mój towarzysz tymczasem huknął do nich z dubeltówki i kilka tłustych ptaków zostało w łodzi. Zaraz wziął się do skubania i pieczenia, mięso ich bowiem jest bardzo smaczne.

XVI.

Wśród zwierząt, owadów i żmij.

Liczne ślady kapiwarów, które poprzedniego dnia widziałem, zachęciły mnie do polowania.

Po śniadaniu złożyliśmy wszystkie zapasy z łodzi na brzeg, przykrywając je płótnem namiotowem i po­jechaliśmy parę kilometrów wdół rzeki. Przedtem jeszcze wzięliśmy z sobą kilkanaście niewielkich ka­mieni, o których przeznaczeniu będzie niżej.

Jechaliśmy przy samym brzegu, w cieniu potę żnych kaneli i anżyków. Już po kilkunastu minutach spostrzegłem wylegującą się na wielkim głazie śliczną, bronzową wydrę. Czujne jednak zwierzę usłyszało nas zdaleka i zginęło momentalnie w głębokich nur-

tacch. Kilka razy wystraszyliśmy również i kapiwary, leccz straciliśmy dobre dwie godziny, zanim udało nam sięj podjechać na odpowiednią odległość.

Dostrzegłem parę, igrającą na niewielkim*cyplu skialnym, wrzynającym się w rzekę. Widocznie były naijedzone i pewne siebie — nie chciało im się wierzyć, ab>y te mizerne stworzenia, przycupnięte nieśmiało na dmie łodzi, miały być dla nich groźne. Srodze to je- dniak odpokutowały. Podniecony widokiem zwierzy­ny,, zapomniałem o specjalnym sposobie polowania na nią i o tem, że jestem na chwiejącej się łodzi, zmie­rzałem natychmiast z Winczestra i naturalnie spudło- watłem. Tysiączne echo rozległo się po puszczy wraca­ło i znowu biegło w dal, jak gdyby cała puszcza nafgle przemówiła.

Napewno nie mniejsze wrażenie, niż na puszczę, wyrwarł strzał na kapiwary. Jeszcze huk unosił się nad las;ami, gdy jeden z nich, widocznie niezwykle przera- żomy, wbrew zwyczajom swego gatunku umknął w gę­ste; bambusowe zarośla, podczas gdy drugi znikł w wo- dziie. Nad płynącym pod wodą zwierzem, na jasnej falii wód, wyraźnie zaznaczył się kierunek w jakim uciiekał. Pomknęliśmy za nim natychmiast. Kapiwar mojże pod wodą wytrzymać najwyżej parę minut, po- terni musi wypłynąć i zaczerpnąć powietrza. Na to właaśnie liczyliśmy i na to wziąłem kamienie, które wciiąż rzucałem w wodę, nie pozwalając mu wypłynąć. Wkcrótce kapiwar zaczynał się dusić, tracić głowę i neapółprzytomny wychylać się na powierzchnię. Wte­dy jednem silnem uderzeniem grubem wiosłem polo- wainie zakończyłem. W parę godzin później jedna z sszynek tłustego stworzenia piekła się na rożniu przT.y ogniu, a skóra, pięknie rozpięta na patykach, su- szyfła się na słońcu.

Ponieważ podróż moja w ówczesnem stadjum nie miaiła innego celu, jak tylko zaspokojenie turystycz­

nych apetytów, a wysepka podobna była do małego raju, więc pozostałem na niej przez kilka dni, polując, łapiąc ryby i wygrzewając się na słońcu.

Jednego dnia, na brzegu w pobliżu wysepki, zna­lazłem kilkanaście różnych ametystów. Wszystkie one były dość mętne i nie przedstawiały większej warto­ści. Również udało mi się stwierdzić tam obecność aga­tów, bladych chryzolitów i krwawników. W dużej ilo­ści występowały kryształy górskie, niejednokrotnie bardzo duże i ładne. Znajdowały się tam obficie róż­ne skamienieliny i minerały, których nazwy nie umia­łem określić.

Nad Chapecó półszlachetnych kamieni jest sto­sunkowo niewiele, natomiast nad Urugwajem można często przy drodze znaleźś dość ładny ametyst lub agat. Tamtejsi Brazyljanie słabo orjentują się w ich wartości. 0 ile jakiś stary kaboklo przyniesie do domu specjalnie ładny okaz, to na to, aby dzieci miały się czem bawić. I rzeczywiście, ametysty brazylijskie nie przedstawiają wielkiej wartości, gdyż jakoby blakną z czasem. W każdym razie jakieś przemyślne japoń­skie firmy skupują je, płacąc narazie śmiesznie niskie ceny.

Wieść niesie, że niektóre dopływy Chapecó za­wierają złoty piasek, lecz ani osobiście, ani przez ni­kogo innego nie udało mi się tego stwierdzić. Myślę,, że nie jest to prawda. Indjanie, włóczący się tam już oddawna, napotkaliby szlachetny kruszec napewno i nie omieszkaliby zaprezentować go białym.

Te kilka dni, spędzone w zupełnem odosobnieniu od ludzi, wśród dziewiczej puszczy, nad jedną z naj­piękniejszych rzek świata, nazawsze pozostaną dla ranie najmilszem wspomnieniem.

Jedna tylko plaga gnębi te cudne strony. To owady. Jest ich mnóstwo: moskity maleńkie i moski- ty duże, komary zwykłe europejski a i ich brazylij-

skiie ulepszone wydanie, olbrzymie butuki z żądłem imejadowitem, lecz zato długości prawie centymetro- wtej, berny, składające swe małe pod ludzką skórę, i imałe, jak pyłki, polwory, przenikające w nocy przez ko»c. Również do średniej przyjemności należy zali- cz;ać chwile, gdy obsiądzie człowieka niezliczona chimara małych, natrętnych pszczółek, zwanych „mi- rim1'. Pszczółki te nie gryzą, nie posiadają żądła, lecz teim niemniej mogą doprowadzić do białej pasji swo- jenn spacerowaniem po twarzy i włażeniem do oczu, us;zu, nosa, za kołnierz, we włosy i we wszystkie możli­we miejsca. Charakterystycznem jest, że im więcej je spiędzać i zabijać, tem więcej zbiegają się, widocznie przywabione zapachem krwi swych towarzyszek.

Świeżo przybyły europejczyk cierpi od tego ro- baictwa znacznie więcej, niż krajowiec, który niewiele rolbi sobie z ukąszeń. Z własnej jednak praktyki wiem, że już po kilku miesiącach pobytu w lesie, plaga ta w dużej mierze traci na swej dokuczliwości. Ukąsze­nia bowiem moskitów nie pozostawiają już wtedy po solbie swędzących bąbli, lecz tylko małą czerwoną pliamkę która wkrótce czernieje, widniejąc przez kilka tytgodni.

Oczywiście, że do niezbyt wesołych chwil należy sp< o tkanie z jadowitą żmiją, których tam nie brakuje. Naiogół uciekają one przed szmerem, jaki idący czło- wiiek robi. Dobry trzewik i dobra sztylpa w dużej mie- rzce zabezpieczają przed ukąszeniami, ale na wszelki wyypadek nosi się w kieszeni serum, działające nieza­wodnie. Do najjadowitszych żmij, spotykanych nad Chiapecó, należy urutii (crotalus mutus) i jararaca (bo- thrrops newiedij. Podobno są i grzechotniki, lecz z te- mi ostatniemi nie udało się nigdy spotkać.

Ukąszenie jadowitej żmii nie zawsze bywa śmier- tellne, lecz bardzo często kończy się amputacją (uką- sztenia w 95 proc. trafiają się w mogi) o ile aie zaste-

W kkrainie j^uarów. 6. http://rCjn.Org.pi «

sewało się zastrzyku. Istnieje gatunek żmij, których ukąszenie sprowadza chwilową, dłużej lub krócej trwającą, ślepotę. •

Twierdzę jednak, że porządnie obuty człowiek zwłaszcza posiadający serum w kieszeni, jest zupełnie od smutnych następstw ukąszenia zabezpieczony.

I tak wśród zwierząt, wężów i moskitów w prze­pięknej brazylijskiej puszczy pędziłem przez kilka ty­godni pełne wrażeń życie koczownika.

'■ " “ XVII.

Na wodach nieznanej rzeki.

Lewy brzeg Chapecó jest wprawdzie nieznany, lecz od czasu do czasu ktoś doń dociera. Puszcz na­tomiast, zalegających prawe wybrzeże, nikt dotychczas nie miał chęci odwiedzać. Możliwe, że jakiś morderca lub bandyta, któremu zaciasno było w bardziej cywi­lizowanych ośrodkach życia, chronił się w mroki nie znanych okolic, żyjąc na wzór Indjan z polowania i ry­bołówstwa. W każdym razie mogły to być tylko wy­padki sporadyczne, powtarzające się bardzo rzadko.

Po obu stronach wpada wiele rzek, z których do znanych, przynajmniej z grubsza, należy Lageado Li­so oraz Rio do Lambedor, do zupełnie zaś niezna­nych — Rio do Burro Branco.

Ujście tej ostatniej znaleźli miernicy przed trze­ma laty i nazwali, niawiadomo dlaczego, rzeką Białego Osła (Burro Branco). W dwa lata potem próbowano rzekę zbadać, lecz już kilkanaście kilometrów w gó­rę od ujścia napotkano wodospad i, nie chcąc sobie za­dawać trudu przeciągania łodzi lądem, zawrócono.

W czasie, gdy przebywałem w Isabelli, wiedziano

o Rio do Burro Branco bardzo niewiele, a właściwie tylko tyle, że wpada do Chapecó w takiem to a takiera

miejscu. Nieskalana dziewiczość rzeki stanowiła dla mnie wielki urok tembardziej, że spodziewałem się na jej brzegach napotkać znowu Indjan w ich rodzin­nych pieleszach, oraz nasycić się pierwotnemi warun­kami podróżowania i życia, które zawsze miały dla mnie niezrównany urok.

W kilka dni po powrocie z „mojej" wyspy, gdzie udawałem Robinsona, zacząłem przygotowywać się do nowej wyprawy. Towarzyszyć miał mi ten sam leśny Brazyljamn, który zasmakował najoczywiściej w swo- bodnem, beztroskliwem życiu w puszczy.

I znowu pewnego poranku, skoro świt, gdy jesz­cze mgły zasnuwały gięboką dolinę Chapecó, wyru­szyłem w nieznane wnętrze Brazylji. Przez długą chwilę dochodziły nas pohukiwania rodaków z brze­gu — odpowiadaliśmy im leśnym zwyczajem, wydając z siebie długi, przeciągły, nagle urwany i zakończony krótkiem szczeknięciem krzyk, na podobieństwo gło­su wilka stepowego guara, który wyje w blaskach księżyca cudnej, podzwrotnikowej nocy, zwołując gro­madę na żer.

Nie będę opisywał szczegółowo wyglądu Rio do Burro Branco, bowiem niewiele różni się od Chapecó.

Po trzech dniach jazdy, w czasie której nieskoń­czoną ilość razy trzeba było na szerokich bystrzynach wskakiwać do wody, a napotykane wodospady wymi­jać lądem, postanowiliśmy kilka dni odpocząć. Przed namiotem paliliśmy stale dymiące ognisko, aby ustrzec się przed chmurami moskitów, chcących nas wprost żywcem pożreć.

Zaraz pierwszego dnia, mój Brazyljanin po po­wrocie z polowania rzekł mi tajemniczo:

Senhor tenente (panie poruczniku), jedźmy stąd jaknajprędzej. W pobliżu włóczy sie wielkie sta­do „porcos do matto“.

No więc co — chyba przed świniami nie bę­dziemy uciekali — zapytałem, nieco zdziwiony, wie­działem bowiem, że nie był on tchórzem.

Melhor fugir (lepiej uciec) — odpowiedział z uśmiechem i zaczął obszernie wykładać mi, jak to za stadami świń lubią włóczyć się jaguary i Indjanie.

Już dawno słyszałem, że każde większe stado ma „swego" jaguara. Chodzi on stale za nim i w miarę potrzeby pożera sztukę po sztuce. Również i plemiona Indjan lubią się trzymać miejsc, gdzie żerują dziki, gdyż polowanie na nie jest względnie łatwe i każdy celny strzał czy rzut oszczepem daje dużo mięsa.

Wobec tego wiadomość przyniesiona z lasu ostrze­gła nas — z jednej strony przed możliwą wizytą wiel­kich drapieżników, z drugiej strony — przed niewiele mniej drapieżnemi plemionami Indjan. Także i napad „porcos do matto" nie należałby do rzeczy bezpiecz­nych. Stado nieraz złożone z kilkuset sztuk jest nie­mniej groźne niż Pan tyn stron (jaguar). Jedyną ra­dą jest wskoczyć podówczas na drzewo i czekać, aż zniecierpliwione świnie pójdą sobie precz.

Przez kilka dni nic nie zakłócało spokoju naszego koczowiska. Aż tu pewnego dnia, wracając z wyciecz­ki wgłąb lądu, napotkałem prawie oko w oko młode­go indjanina. Z wszelką pewnością zauważył mnie dopiero w chwili ujrzenia, wydał bowiem cichy krzyk, podobny temu, jaki wydaje przestraszony tatet lub człowiek dziki, i zniknął w gęstym bambusowym trzcinniku, Tego samego dnia usłyszeliśmy gdzieś w górze rzeki charakterystyczne głosy nawołujących się czerwonoskórych.

Wiedziałem, że Indjanie w tym czasie byli bardzo pokojowo nastrojeni i o jakimś napadzie na serjo nie myślałem, przeciwnie, postanowiłem ich odszukać Niewiele też namyślając się, zaraz następnego dnia wyruszyliśmy w dalszą podróż. Nie bez słusznośsi

przzypuszczałem, że toldo (wioska indyjska) znajdo- waić się będzie nie gdzieindziej, jak właśnie nad brze- gieim niezwykle rybnej rzeki Burro Branco. Rybołó- stwo jest ulubionem zajęciem Indjan. Po kilku godzi- nacch mozolnego wiosłowania ujrzeliśmy zdaleka dy- myr palonych ognisk. Gdy łódź nasza wyłoniła się z po­za zakrętu i przybiła tuż przy kilkunastu szałasach, stojących na niskim brzegu—w obozie powstał stra- szliiwy rwetes i hałas. Kobiety i dzieci biegły naoślep do lasu a mężczyźni również niedwuznacznie zdra- dzćali chęć odwrotu. Mój Brazyljanin, znając obyczaje Inctljan a bojąc się jednocześnie niepodziewanej strrzały, machnął olbrzymią zieloną gałęzią i krzyczał jaki wściekły jakieś indyjskie powitanie. Po kilku mi- nuttach tych machinacyj z zieloną gałęzią i wydawa- niai dzikich okrzyków — mężczyźni zwolna zaczy- nalli zbliżać się, w końcu poodkładali łuki i zaczęli ga- wętdzić, posługując się kilkudziesięcioma znanemi sło- waimi portugalskiemi.

Toldo ich przedstawiało się bardzo nędznie, du­żo gorzej niż wioska kajuasów, z której pochodził Szćausz, szałasy sklecone były z prętów takuary i przy­kryte jej liśćmi, żadnych domów nie mifeli. Ze względu na ciepły klimat wystarczały te budy jednak zupełnie.

Oczywiście nie było mowy o jakichś stołach, stoł- kacch, ani innych podobnych ulepszeniach. Gotowano w maczyniach plecionych z kresjumy i oblepianych gli­ną.. Żywili się przeważnie rybami i mięsem licznych tam pamcerników, oraz mrówko jadów.

Niemało natrudziłem się, aby wydobyć z nich do jakriego należą szczepu. Po długiej konwersacji na mi­gi ii przy pomocy kilkunastu słów języka guarani, któ­re :znam, dowiedziałem się, że są Kaingangsami.

Stwierdziłem, że stoją oni o wiele niżej od ple- micon Kajuasów, które obserwowałem, będąc w gościnie u Szansza. Wierzenia ich są nadzwyczaj ograniczone.

Wierzą w istotę najwyższą, którą zwą również Tupan, nraz w szereg złych duchów. Plemiona Parańskie na­leżą do nielicznych w świecie ludów, nie posiadają­cych kapłanów ani czarowników.

Zupełnie podobnie, jak u Kajnasów, nad wieczo­rem wódz ich przyprowadził mi do namiotu, w celu zupełnie niedwuznacznym, jedną ze swych pod­danych.

Naturalnie, kazałem mu zabierać sie razem ze swo­ją dziewczyną do wszystkich djabłów. Przvjał to z po­korą. jednak w oczach jego wyczytałem takie zdumie­nie, że nie mogłem wytrzymać i parsknąłem śmiechem co widząc, mój Indianin przeraził się nie na żarty i po­śpiesznie skoczył do swego szałasu.

Przez kilka dni pozostawałem w toldzie, przyglą­dając się wolnemu życiu dzikich. Wieczorami siady­wałem z nimi przy ognisku i, popijając szimaron, słu­chałem naiwnych opowieści, snutych łamaną brazylij- szczyzną. Przedewszystkiem usłyszałem ciekawą opowieść o ,,Casa Branca“ (biały dom). Stary dzikus opowiadał mi poważnie, że gdzieś na stepie stoi biały dom, w nim mieszka rodzina, która kiedyś oswobodzi synów lasu z niewoli i odda w ich ręce wszystką ziemię aż do Wielkiej Słonej Wody.

Między innemi usłyszałem bardzo ciekawe poda­nie o potooie, które w swoim czasie opisywał historyk parański, Sebastjan do Parana, w dziele „Chorographia do Parana". Charakterystycznem jest to, że Sebastian do Parana słyszał tę legendę od Indjan z nad rzeki Ti- bady, a ja w najdalszym zakątku Cantestado, czyli w odległości jakichś półtora tysiąca kilometrów. Dowo­dzi to niewątpliwie, że mimo różnice językowe poszcze­gólnych plemion, posiadają one pewne wspólne wie­rzenia.

Dopfcro w puszczach’ Contestado dowiedziałem się, jak życie ludzkie może być prymitywne. Kaingangs,

posiadający jakieś zapasy żywności, potrafi, nie rusza­jąc się z miejsca, przebyć dosłownie na jednem miej­scu szereg dni, załatwiając wszystkie swoje potrzeby do „naturalnych" włącznie, w obrębie metra kwadra­towego. Dopiero głód zmusza go do ruszenia się z miejsca i myślenia nad dalszemi zapasami.

Jedno muszę przyznać, że Indjanie byli w stosun­ku do mnie bardzo gościnni, bezinteresowni i uczynni. Za każdą podarowaną drobnostkę okazywali nadzwy­czaj żywą, dziecinną wdzięczność. Z niewymownym zachwytem przyjęli parę metrów drutu, który ofiaro­wałem im na groty do strzał.

Po kilku tygodniach włóczęgi wróciłem znowu do Isabelli, do rodaków, i zacząłem obmyślać nową pod­róż przez stepy sąsiedniego stanu Rio Grandę do Sul do miasteczka i stacji kolejowej Passo Fundo. Droga, którą zamierzałem przebyć, wynosiła około 400 kilo­metrów, z czego trzysta kilkadziesiąt stepami. Na ca­łej tej przestrzeni już od szeregu miesięcy trwała krwawa rewolucja polityczna. Bandy powstańców i bandy wojsk „regularnych“, stanowych, staczały z so­bą krwawe potyczki i bitwy. Zdecydowałem się na tę niezbyt bezpieczną wycieczkę, bo nie miałem chęci wracać do Kurytyby tą samą drogą, a jako cudzozie­miec, nie potrzebowałem się wiele obawiać. Ostatecz­nie skłonił mnie do dalszej podróży jeden Brazyljanin, który obiecał mi dać listy polecające do dowódców band, operujących na pograniczu Santa Cathariny.

XVIII.

Po stronie Assisa.

Po kilkugodzinnej jeździe dotarłem do doliny Urugwaju. Potężna ta rzeka, niedaleko ujścia Chape­có, prawie dwa razy szersza od Wisły pod Warszawą,

płynie w bardzo głębokiej, lesistej dolinie. Tak, jak wszystkie nisko położone miejscowości w Brazylji, również i ta dolina jest bardzo gorąca, a w każdym ra­zie jej przeciętna temperatura o wiele przewyższa temperaturę okolic, położonych ponad nią.

Przy zjeżdżaniu miałem całkiem niemiłe wraże­nie, że droga ta wiedzie do piekła. Patrząc zgóry, wi­działem wdole potężne skały, potwornie powyginane i powyrywane przez rzekę. Otoczona ciemno-zieloną, ponurą wstęgą dziewiczego boru, szumiała niemniej tajemniczo wielka masa wód. Na samym dole, tuż przy rzece, stoi wielki budynek drewniany, kryty kar­bowaną blachą, przeznaczony na skład przewożonej promem „herwy" (herbaty). Mieszka tam magazynier i przewoźnik. Wdałem się z nimi w rozmowę na temat rzeki. Opowiadali mi o niej długo i przewlekle, jak zwykli opowiadać mieszkańcy lasów, rzadko mający sposobność wygadać się przed kimś nowym.

Początkowo miałem zamiar jeszcze tego samego dnia udać się dalej i przenocować w Nonohay, miej­scowości, leżącej na stepach riograndeńskich za Uru­gwajem. Zrezygnowałem jednak z tej myśli po oświadczeniu przewoźnika, że nocą niebardzo bez­piecznie jechać ze względu na włóczące się bandy assistów. W samym Nonohay mieli znajdować się je­szcze żołnierze Borgesa de Medeiros, lecz staczali ustawicznie potyczki i przewidywano, że wkrótce co­fną się aż do Passo Fundo. I faktycznie, gdy na drugi dzień około południa dotarłem do tej miejscowości, „borżystów" nie było już ani śladu.

W Nonohay spotkałem się poraź pierwszy z re­wolucjonistami. Przedewszystkiem przy wjeździe do miasta zaaresztowała mnie wystawiona tam placówka i odprowadziła do swego dowódcy. Widocznie ze względu na cudzoziemskie pochodzenie obchodzono się ze mną nader grzecznie i przyzwoicie. Dowódcy

wręczyłem odpowiedni list polecający, po którego przeczytaniu zaprosił mnie do siebie na obiad i za­czął szeroko opowiadać o celach i zamiarach rewo­lucji. W końcu w naiwności swej prosił, abym ze­chciał zobaczyć jego wojsko i porównać z polskiem.

Śmiech pusty mnie ogarnął, gdy mój nowy zna­jomy z niepomierną dumą czynił jakieś fantastyczne ewolucje oddziałem i co chwila spoglądał na mnie ukradkiem, jakie to robi wrażenie.

Żołnierze siedzieli wprawdzie na koniach i powo­dowali niemi, jak najlepsza w świecie kawalerja, ale pojęcie o wojsku i wojnie mieli razem z dowódzcą najzupełniej zielone. Każdy jeździec był zaopatrzony w karabinek Winczestera, który w charakterystyczny sposób umieszczał na tyle siodła, w długi rewolwer Smitha lub sięgający kolan dwururny pistolet. Na za­dach koni spoczywały zwoje plecionego z cienkich rzemieni lassa. Na szyjach nosili czerwone chustki i tem różnili się od reszty ludności, również całemi dniami nie schodzącej z koni i także srogo uzbrojonej.

Powiedz, tenente polaco (poruczniku polski), czy wy tam w Polsce macie takie dzielne i sprawne wojsko — zapytał mnie chełpliwie komendant tego jedynego w swoim rodzaju oddziału.

Takiego nie mamy — odpowiedziałem dwu­znacznie.

Otoczyło mnie kilkudziesięciu dziko wyglądają­cych gauczów, którzy, widząc przyjacielską rozmowę z ich szefem, zaczęli wdawać się ze mną w poga­wędkę.

Amigo (przyjacielu), czy twój polski rząd jest za Assisem, czy za Borgesem de Medeiros — zainter- pelował mnie jakiś olbrzymi drab w kapeluszu z me- trowemi kresami i szerokim, frendzlastym „ponszu" (płaszczu).

Już od przeszłego roku, meu compadre, nasz

rząd bardzo popiera Assisa, a wszystkie gazety w Warszawie piszą tylko o tem, że wojska rewolu­cyjne wejdą do Porto Alegre *) lada dzień — łgałem bezczelnie w żywe oczy.

Mniej więcej w ten sposób prowadziłem rozmowę z naiwnymi synami stepów, opowiadając im o straszli­wej europejskiej wojnie, o tysiącach trupów, o zmie­cionych z powierzchni ziemi miasteczkach i wsiach. Słuchali z szeroko pootwieranemi ustami i przeraże­niem w oczach. Od czasu do czasu westchnął któryś głęboko, przeżegnał się zabobonnie, jakby odpycha­jąc podobne nieszczęście od swego kraju, lub wykrzy­kiwał mimowoli:

Horrivel, horrivel! (straszne, straszne!).

Tak do późnej nocy gwarzyliśmy w obszernej bu­dzie drewnianej, przemienionej na koszary oddziału partyzanckiego, popijając nieustannie „szimaron“. Ci półdzicy ludzie, nie znający litości, okrutni w cza­sie wojny i bitew, przy ogniu i przyjacielskim „szima- ronię“, okazywali łagodne, dziecięce serca, delika­tność i uczynność.

Na drugi dzień nie chciało mi się wcale opusz­czać sympatycznej grupy powstańców i, gdy „kapi­tan" Joaquim Machado de Oliveira zaczął prosić, abym pozostał parę dni i udzielił mu wskazówek z or­ganizacji mniejszych oddziałów wojskowych, zgodzi­łem się bez wahania, ani przypuszczając, że potem długo jeszcze będę przeklinał tę nierozważną decyzję.

XIX.

Z lassem na szyi.

Dowódca partyzantów postanowił nie ruszać się z Nonohay, dopóki żołnierze nie odkarmią się i nie

*) Stolica stanu.

odpoczną należycie, a kasa oddziału nie zasili się ścią- ganemi bezceremonialnie podatkami.

W tym celu wysłał dziesięciu ludzi do okolicz­nych „fazenderów" (wielkich posiadaczy ziemskich) po bydło na mięso, a do swej kwatery sprowadził se­kretarza urzędu municypalnego, który nie zdążył uciec wraz z ustępującymi „borżystami", czy też, mo­że, już był w zmowie ze spekulantami rewolucji i umyślnie został. Kazał mu natychmiast sporządzić wykaz wszystkich ludzi, zalegających w opłacaniu podatków, i zaraz w tvm samym dniu rozpoczął na­leżności egzekwować. Ile z tych sum poszło na po­trzeby oddziału, a ile do kieszeni dzielnego „kapita­na", tego nikt ani wcześniej, ani później nie dowie­dział się. Wprawdzie były jakieś kwasy wśród gau- czów, ale Joaquim potrafił w odpowiednim momencie podstawić pod nos niezadowolonego olbrzymi rewol­wer, czem zwykle sprowadzał zupełne uspokojenie. Gaucze szanują odwagę i siłę, a dowódca imponował im iednem i drugiem, to też harmonja w obozie pano­wała zupełna, nie licząc tego, że od czasu do czasu postrzelali się pijani lub pobili nożami o kobietę; ta­kie drobnostki nie zaprzątały zajętego „zasilaniem ka­sy rewolucyjnej" kapitana.

Już przeszło tydzień trwała ta moja sielanka z „assistami", gdy pewnego dnia zauważyłem nerwo­wy ruch wśród partyzantów. Wybiegali pośpiesznie z chat, wyprowadzali konie, nabijali broń i rozpra­wiali zawzięcie.

Hallo, Valentino, co to za ruch? — zapytałem przebiegającego znajomego gaucza,

Siodłaj piorunem konia, bo przeklęci „borży- ści" będą tu lada chwila! — wykrzyknął pośpiesznie i pognał, jak szalony, ku zbierającej się grupie żoł­nierzy.

W tej chwili rozległy się gdzieś daleko na stepie

strzały karabinowe, i w dzikim galopie wpadła do miasteczka uciekająca placówka. Położenie moje wca­le nie było do pozazdroszczenia. Z zachowania się po­wstańców widziałem wyraźnie, że lada chwila pierz­chną, rozsypując się po niezmierzonych stepach, a do Nonohay wejdą wojska „regularne", z któremi abso­lutnie nie miałem chęci spotkać się już choćby dla­tego, że przebywałem pewien czas u kapitana Joaqui- ma Machado de Oliveira, jako jego „amigo“ (przy­jaciel).

Początkowo usiłowałem przekonać dowódcę, że w miasteczku można świetnie bronić się, strzelając do widocznych, jak na dłoni, przeciwników, zbliżających się otwartym stepem, Joaquim nie miał jednak abso­lutnie chęci narażać ani siebie, ani „oddziałowej” ka­sy, wolał zwykłym trybem w południowo-amerykań­skich rewolucjach cofnąć się, rzucając na przeciwni­ków, ich ojców, dziadków i pradziadków jaknajwy- myślniejsze przekleństwa i złorzeczenia.

Rad nie rad musiałem uciekać z nimi, klnąc na czem świat stoi całą awanturę. „Borżyści" zachowali się bardzo wyrozumiale. Po wejściu do miasteczka ani myśleli o dalszej pogoni za uchodzącym nie­przyjacielem i z kolei ich dowódca zabrał się do upo­rządkowania kasy.

Mniej więcej w ten sposób powtórzyły się „bi­twy" w Campo Pequeno, w Lageado Secco i w pół tuzinie innych miejscowości. Było to w czasie, gdy je­den z najznaczniejszych oddziałów rewolucyjnych pod dowództwem generała Porthino został pobity na głowę i rozproszony w bitwie pod Capo-Ere przez wojska stanowe generała Firjnino. Zwycięstwo to rzu­ciło postrach na drobniejszych dowódców, którzy te­raz nie ośmielali się wysuwać w okolice, bardziej zbli­żone do kolei, lub do miejscowości, nie objętych do­tychczas pożarem buntu.

Partyzanci, z którymi przemierzałem rozległe ste­py riograndeńskie, demoralizowali się z dnia na dzień coraz bardziej i nie słuchali już prawie zupełnie swe­go kapitana. Kilka razy byłem świadkiem okrutnych morderstw, dokonanych na „szpiegach", których wina polegała na gołosłownem oskarżeniu jednego z rewo­lucjonistów. Po jednej z takich egzekucyj cierpliwość moja wyczerpała się ostatecznie i postanowiłem nie­zwłocznie opuścić to śliczne towarzystwo.

Nic nikomu nie mówiąc, pewnego poranka jeszcze przed świtem, porzuciłem śpiący obóz i udałem się w kierunku odległego o jakieś dwieście kilometrów miasta Passo Fundo.

Podróż nie przedstawiała się wcale różowo. Przed sobą miałem niezmierne stepy, na których zbuntowana ludność pastuchów, koniokradów i awanturników włó­czyła się zbrójnemi bandami, rabując co wpadło pod rękę.

Gdyby udało mi się spotkać jakiś prawdziwie re­gularny oddział wojsk stanowych lub posterunek wojsk federalnych, nie mieszających się do wewnętrz­nych rozruchów, daleka podróż nie przedstawiałaby żadnych trudności. Liczyłem na to, że Passo Fundo, będąc sporem miastem i stacją kolejową, posiada za­pewne większą załogę, wysyłającą podjazdy w różne strony, inaczej nie odważyłbym się zapuścić w kraj, objęty powstaniem, zapełniony mnóstwem napół roz­bójniczych band.

Przez kilka dni posuwałem się zwolna łagodnie pofalowanemi stepami, żywiąc się zabranem mięsem suszonem. Koń miał paszy poddostatkiem, ponieważ wszędzie rosła gęsta, soczysta trawa, nieraz sięgająca mu do brzucha.

Pewnego wieczora zatrzymałem się nad małem jeziorkiem, zarzuconem w głuchym stepie. Mnóstwo ptactwa kręciło się nad wodą, a liczne ślady sarn,

wilków-guara, graszainów i innych mieszkańców ste­pów wskazywały, że upolowanie jakiegoś smaKowite­go kąska nie będzie w tym zakątku trudne.

Postanowiłem w uroczej dolince nabrać sił do dalszej drogi i dać wytchnąć koniowi, który, robiąc dzień w dzień długie kursy, wychudł, a grzbiet po­krył mu się oaparzenskami. i.s.oziozyiem swoje nielicz­ne manatki pod rozłożystą palmą „buttia“, rozpaliłem ogień i odpoczywałem. Gdy dobrze ściemniło się, po­szedłem na drugą stronę jeziorka czatować na sarny. Po godzinnem oczekiwaniu, dostrzegłem wynurzającą się z mroku zgrabną sylwetkę koziołka-pardo. Kara­binek oparłem o duży kamień, wycelowałem dokładnie

i strzeliłem. Koziołek pobiegł kilkanaście kroków

i padł. Trałiiem go w ieb.

Uradowany zdobyczą, niezwłocznie zająłem się przyrządzaniem smacznej kolacji, nie wiedząc, że strzał mój usłyszał obozujący niedaleko stąd oddział „assistisów“. JNic nie przeczuwając, spokojnie poło­żyłem się spać.

Nie upłynęło nawet dwóch godzin, gdy poczułem, że ktoś szarpie mnie za rękę i woła:

Levantase, vagabundo! — wstawaj, włóczęgo!

Błyskawicznie sięgnąłem po rewolwer, stale wi­szący u pasa, ale wymownie zwrócona na mnie lufa Winczestera powstrzymała ten pierwszy odruch.

Nie ceremonjując się zbytnio, ani nie zważając na moje protesty, zabrano mi rewolwec, nóż i kara­bin; pieniędzy nie zabrano tylko dlatego, że nie mia­łem przy sobie ani złamanego „wen ty na" (szeląga). Kazano mi siąść na konia i jechać. Ażeby zapobiec ucieczce, zarzucili na mnie lasso, przyczem jeden z jeźdźców trzymał koniec w ręku.

Stawiony przed oblicze srogiego komendanta, za­cząłem tłumaczyć mu, że kapitan Joaquim Machado

de Oliveira jest moim „amigo“ (przyjacielem) i że przez długi czas byłem w jego oddziale, zresztą je­stem cudzoziemcem i nie obchodzą mnie zupełnie spo­ry Brązylj an. Dowódca słuchał uważnie, ale nie uwie­rzył widocznie, bo w końcu krzyknął wściekle:

Łżesz, jak pies, napewno jesteś szpieg!

Uczułem, jak dziwne jakieś mrówki zaczęły cho­dzić mi po grzbiecie. Czyżby przyszło złożyć głowę z powodu nierozważnej myśli jechania samemu przez stepy? No, ale trudno, biadanie nic mi nie mogło po­móc. Zacząłem wysilać cały swój dowcip, jak się z tej sytuacji wywinąć. Narazie nic innego nie mo­głem wymyślić jak działanie na zwłokę.

Odeślij mnie do jakiego starszego dowódcy— rzekłem, zwracając się do komendanta.

A poco, czy on, czy ja, jednakowo cię uka­rzemy — odpowiedział gauczo i wymownie ukazał, jak to ze mną postąpi. Zamierzano zarżnąć mnie swoim zwyczajem niczem kołowatego barana. W tej chwili przebiegło mi przez głowę wspomnienie conajmniej dwudziestu opowieści o tem, jak to Brazyljanie zabi­jają swoich wrogów, pytając się przed śmiercią z wro­dzonym wdziękiem:

Por dentro ou para fora? (Co pan woli, za­rżnąć pana, czy zakłuć?).

Już wyobrażałem sobie chwilę, gdy zwrócą się do mnie z tem dżentelmeńskiem zapytaniem, gdy nagle jeden z gauczów, dawniej będący w oddziale kapitana Joaquima, poznał mnie i niezwłocznie powiedział

o tem komendantowi, twierdząc, że wszystko, co mó­wiłem, jest prawdą. Nieufny dowódca jeszcze nie wie­rzył, w każdym jednak razie kazał mi iść spać, od­kładając dochodzenie na rano. Odetchnąłem z ulgą.

Na drodze do Passo Fundo.

Mimo wiszącego nademną miecza Damoklesa usnąłem smacznie i niebudzony napewno nie ocknął­bym się wcześniej, niż około południa następnego dnia. Nie było mi jednak sądzone wyspać się po­rządnie. Zaledwo świt zaróżowił niebo, nie rozprasza­jąc nawet resztek mroków, w obozie powstał z począt­ku bezładny hałas, który wkrótce zamienił się w ogól­ny wrzask i ryk, wydzierający się z setek gardzieli zwolenników Assisa.

Rozespany, początkowo nie mogłem zorjentować się, o co to chodzi, lecz nagła strzelanina odrazu po­zwoliła domyślić się, że jakiś większy oddział „bor- żystów" spłoszył nie spodziewających się żadnego ata­ku rewolucjonistów. Dla mnie byio to bardzo ważne ze względu na niepewną sytuację w obozie powstań­ców.

Nie upłynęło kilkunastu minut, a hałaśliwy biwak opustoszał prawie zupełnie. 0 mnie nikt nie zatrosz­czył się ani na chwilę. Ja ze swej strony skuliłem się

i starałem się być jak najmniej widocznym, Leżałem dosłownie, jak mysz pod miotłą, pod kolącym krzakiem mimozy-njapindy. Jakoś na szczęście nikomu z ucie­kających nie przyszło na myśl skończyć ze mną rady­kalnie i raz na zawsze. Urodziłem się widocznie pod szczęśliwą gwiazdą. Cóż dla półdzikiego gaucza zna­czyło wycelować i puścić pół tuzina zaśniedziałych ołowianych kul z potężnego „Smith'a“ w moją zwią­zaną osobę? Byłoby to zupełnie naturalne, tak natu­ralne, że zaniechanie tego wydało mi się w onej chwili jakowymś cudem.

O ile „assisiści" okazali się tchórzliwymi, ucieka- jąe w popłochu prz*d nieprzyjacielem, nie starając się

nawet stawić mu czoła, o tyle i napastnicy nie odzna­czali się zbytkiem odwagi. Upłynęło dobre dwie go­dziny, zanim odważyli się zbliżyć do zdobytego obo­zu. Widocznie dla dodania sobie kurażu, tuż przed miejscem, gdzie przed paru godzinami obozował od­dział powstańców, podnieśli przeraźliwy wrzask

i wpadli tak gwałtownie, jak gdyby byli przekonani, że w tej dolinie będą musieli przejść ciężką przepra­wę z broniącym się do upadłego nieprzyjacielem. Oczywiście, w starem obozowisku nie było już ani je­dnego powstańca, o czem najlepiej wiedzieli sami „borżyści“, ale chodziło im o to, ażeby później móc opowiadać o świetnym ataku z okrzykiem „hurra“ na ustach.

Rozwiązano mnie natychmiast i zasypano mnó­stwem pyt,ań.

Coś za jeden?

Dlaczego cię trzymali „assisiści"? dokąd chcesz ruszyć? — i tysiące innych.

Opowiedziałem pokrótce historję dostania się do niewoli, przyczem, oczywiście, dyskretnie zamilcza­łem o swych bohaterskich czynach w oddziale kapita­na Joaąuima.

Jestem przyjacielem wszystkich „borżystów“ — zapewniałem solennie — za tę przychylność „assiści“ schwytali mnie i chcieli zamordować.

Litowano się nademną długo, przewlekle wyraża­jąc swoje współczucie. Ubolewałem wraz z nimi, i to nawet zupełnie szczerze, nad bezczelnością band, za­kłócających spokój kraju, przyczem wysławiałem pod niebiosy Borgesa de Medeiros, dobrodzieja stanu i je­go prawego władykę.

Oddział wojsk stanowych, który uwolnił mnie z „assistowskiej" opresji, składał się ze stu dwudzie-

W krainie jaguarów. 1, 97

stu jeźdźców, ubranych rozmaicie, ale zato świetnie uzbrojonych i zaopatrzonych w dostateczną ilość amu­nicji. Dowodził nimi młody riograndeńczyk, dawniej­szy oficer wojsk federalnych, a więc człov/iek inteli­gentny i kulturalny. Natychmiast dostarczył mi konia, gdyż powstańcy, zapominając o mnie, pamiętali bar­dzo dobrze o moim koniu i zabrali go z sobą. Porucz­nik Rodrigues, tak nazywał się dowódca moich oswo- bodzicieli, zgodził się bardzo chętnie wziąć mnie z so­bą i odprowadzić aż do kolei, to jest do Passo Fundo; nie robił tego specjalnie, lecz tam właśnie sam jechał, gdyż w Passo Fundo stał jego bataljon.

Niestety, nie przyszło mi tak łatwo dostać się do owego raju, posiadającego kolej. Czekało mnie jeszcze mnóstwo przejść i przygód, o których tylko wspomnę, że nie należały ani do nazbyt przyjemnych, ani za­bawnych.

Oddział porucznika Rodriguesa nie udawał się w prostej linji do miasta, lecz kluczył po stepach, nie­dostępnych jarach i zapadłych wąwozach, szukając rewolucyjnych partyj, staczając z niemi utarczki i większe potyczki. Chcąc nie chcąc, musiałem brać udział w tych wyprawach, nieraz romantycznych i cie­kawych, lecz których w końcu miałem już tak dość, że wpadłem w białą pasję, gdy dowódca, otrzymawszy nową wiadomość o jakimś oddziałku, grasującym gdzieś w odleglejszej stronie, decydował się porzucić chwilowo kierunek na zbawczą stację kolejową i tra­cił całe dnie na tropieniu i wyszukiwaniu band.

W czasie tej wędrówki zdarzały się przygody dziwne i tak niecodziennie awanturnicze, że opowia­dane wyglądałyby na blagę i coś zmyślonego.

Chociaż zwolna, jednak wciąż zbliżaliśmy się do celu podróży. Coraz rzadziej napotykaliśmy oddziały „assistów“, coraz rzadziej Rodrigues zbaczał w step.

Droga, która początkowo była jednem wielkiem nie­bezpieczeństwem, przemieniła się w zwyczajną, dość miłą podróż. Spotykana ludność wszędzie witała nas przychylnie, — wkroczyliśmy w okolice, sprzyjające Borgesowi de Medeiros, gdzie nie było wcale buntu, ani się nań nie zanosiło.

Coraż częściej spotykane „rańsze" i duże stepo­we „fazendy" świadczyły, że Passo Fundo już nie­daleko. Na krętej stepowej drodze zaczęły pokazywać się wielkie, zaprzężone w kilkanaście wołów, „karety“ czyli wozy. Zdaleka wóz taki wygląda, jak niewielki słomą kryty domek, ustawiony na dwóch kołach i to kołach nie ze szprychami, jak w cywilizowanych kra­jach, lecz pełnych — takich, jakie u nas w Polsce już chyba król Piast uważał za starożytne. „Kareta­mi" kupcy przewożą towary, a gaucze — swoje sie­dziby. Liczne ich ukazywanie się dowodziło, że kraj tu zupełnie spokojny, niedotknięty jeszcze nieszczę­ściem wojny domowej.

Od mieszkańców dowiadywaliśmy się skwapliwie nowości o rewolucji w dalszych stronach. Krążyły na ten temat najfantastyczniejsze wieści, niewiadomo komu było wierzyć — czy strachajłom, widzącym wszędzie długą rękę Assisa, czy też zapalonym zwo­lennikom Borgesa, lekceważącym cały ruch i wyśmie­wającym nieregularne oddziały rewolucyjne. W każ­dym razie można było z tych bezładnych opowiadań wywnioskować, że powstanie trwa sobie w najlepsze i nairazie wcale nie zanosi się na uspokojenie kraju, przeciwnie, coraz nowe połacie stanu przyłączały się do buntu, dezorjentując władze centralne w stolicy państwa Rio de Janeiro, które, nie chcąc podrażnić silniejszego stronnictwa, a nie wiedząc, któne posiada większe znaczenie, stanęły od całej rewolucji na ubo­czu. Federalny minister spraw wojskowych katego­

rycznie zabronił swym wojskom *) mieszać się do „we­wnętrznych“ zamieszek riograndeńskich.

Pewnego dnia, około południa, na dalekim ho­ryzoncie ukazały się szeregi niewielkich domów, kry­tych czerwoną i szarą dachówką. Na niezmierzonym zielonym stepie, nad niewielką rzeczką, leżała przed nami stolica „kampów“ (stepów) — Pas$o Fundo. Rozgłośne okrzyki ludzi Rodriguesa powitały kres pełnej przygód wyprawy.

XXI.

W stolicy stepów.

Po przybyciu do Passo Fundo podziękowałem ser­decznie Rodriguesowi za opiekę i udałem się do wska­zanego przez niego włoskiego hotelu.

Miasto, okolone zewsząd bezkreśnemi kampami, jest prawdziwą stolicą stepów. Na ludność składają się Brazyljanie, mnóstwo Włochów i nieco Niemców. Naturalnie, najpierw starałem się odnaleźć jakąś ro­dzinę polską. Po długiem rozpytywaniu udało mi się dowiedzieć adresu jednego urzędnika tamtejszego małego banczku, niejakiego p. K., rodem z b. Kongre­sówki. Oprócz niego mieszkał jeszcze w Passo Fundo tylko jeden rodak, właściciel dużego składu obuwia p. M. W tym zapadłym kącie nie było już nikogo wię­cej, mówiącego po polsku; wszędzie zato panoszyli się Włosi, przeważnie emigranci z Wenecji i Rzymu. Wielu z nich wyniosło z ojczyzny zdolności do prac złotniczych i dzisiaj miasteczko słynie z ładnie wyra­bianych ze srebra i złota drobnych przedmiotów

*) W Brazylji oprócz wojsk ogólnopaóstwowych — federal­nych — każdy stan posiada własne wojsko, różniące się otokami u czapek.

i ozdób. O Polakach ludność zachowuje bardzo do­datnie wspomnienia, dzięki obecnemu sub-szefowi po­licji stanowej, p. Chmielewskiemu, który przed kilku laty spełniał tu przez dłuższy czas, ku ogólnemu za­dowoleniu, obowiązki prokuratora przy sądzie okrę­gowym.

Pewnego dnia, zupełnie przypadkowo, spotkałem Rosjanina, którego rewolucja bolszewicka rzuciła aż w te odległe strony. Dowiedziałem się od niego, że na setki kilometrów wokoło nie może spotkać tu swoich rodaków ani na lekarstwo, i że natomiast w stanie San Paulo jest kilkunastu oficerów z dawnej armji gen. Wrangla oraz kilku w Paranie.

Ostatnich miałem sposobność potem poznać w Kurytybie. Fabrykowali i sprzedawali drewniane, typowo rosyjskie, zabawki w rodzaju „wańki-wstań- ki" i inne. Naogół powodziło się im źle, nie znali ża­dnego fachu, ani języków, Polacy odnosili się do nich z wielka rezerwą i przeważnie nie utrzymywali z nimi stosunków.

W owym czasie chodziły słuchy, że w Jugosławji utwoizył się komitet rosyjski, mający na celu skie­rowanie kilku tysięcy byłych żołnierzy i oficerów z dawnych wojsk Kołczaka, Denikina i Wrangla, do Brazylji. Projekt ten jednak nie udał się organiza­torom, gdyż rząd federalny nie zezwolił na wpu­szczenie w swoje granice tego elementu, bądź co bądź niezbyt wartościowego pod względem osadniczym.

Zewnętrznie Passo Fundo przypomina do złu­dzenia niewielkie miasteczko europejskie, tylko licz­ne ogrody i parki z egzotycznemi drzewami usuwają złudzenie.

W czasie, gdy tam przebywałem, rewolucja sro- żyła się w jaknaj lepsze i miasteczko posiadało wygląd bardzo wojowniczy. Zaraz na początku powstania, naczelne dowództwo wojsk stanowych posłało tam ba-

laljon strzelców, bojąc się, aby miasteczka nie opano­wali gaucze i nie zrobili z niego ośrodka buntu. Po­łożenie Passo Fundo w zupełności usprawiedliwiało obawy. Stosunkowo duża odległość od większych cen­trów cywilizacji, bliskość granicy Santa Catharina i liczna, niezbyt pewna, ludność stepowa — wszystko to przemawiało za tem, aby uprzedzić rewolucjoni­stów i z Passo Fundo uczynić podstawę operacyjną przeciw bandom, grasującym na szlaku, wiodącym do Dzeki Urugwaj.

Ze swej strony dowódca federalnego okręgu woj­skowego w Porto Alegre, wysłał również silny oddział do strzeżenia węzła kolejowego, tam się znajdującego.

Pomimo te wszystkie środki ostrożności, atmosfe­ra w Passo Fundo była dość duszna. Nieustannie krą­żyły wersje i plotki na temat, że lada chwila wejdą „assiści“ i zmasakrują całą ludność za rzekome sprzyjanie Borgesowi de Medeiros. Kilka razy więk­sze bandy powstańcze podchodziły pod samo miasto, lecz zawsze uciekały w popłochu, przetrzepane po­rządnie przez wojska stanowe. W czasie mego po­bytu „assiści" nie odważyli się wychylać tak dale­ko ze stepów i lasów z powodu kilku większych pora­żek, jakie ponieśli w okolicach kolonji polskich w mu- nicypjum Erechim, oraz niedaleko miasteczka Sole- dade. Miejscowe władze były pełne dobrych myśli i nierozważnie lekceważyły ruch, nabierający z dnia na dzień siły. Wprawdzie rewolucja nie opanowała całego kraju ani wcześniej, ani później, lecz przecią­gała się długo jeszcze po moim wyjeździe z Brazylji, a wogóle nigdy nie zasługiwała na lekkie traktowanie.

Dzisiaj na rozległych stepach riograndeńskich paftje powstańcze już zniknęły, zastąpiły je jednak zbójeckie watahy, które pewno jeszcze przez długie miesiące będą niepokoiły spokojnych mieszkańców, dopóki ci, wyprowadzeni z równowagi, nie sprawią

im krwawej łaźni i w ten sposób nie odzwyczają od bandyckiego rzemiosła.

W Passo Fundo wypocząłem w wygodnych miej­skich warunkach i, nie mając co robić tam dłużej, za­cząłem wybierać się z powrotem do Parany. Od Ku­ry tyby dzieliła mnie bagatelna przestrzeń, przeszło tysiąca siedmiuset kilometrów, którą przebywa się koleją w dwa dni i dwie noce. Gdy weźmiemy pod uwagę, że z Warszawy do Paryża jazda trwa trzy­dzieści kilka godzin, to dopiero zrozumiemy, jakie szalone przestrzenie trzeba w Brazylji przebywać przy przenoszeniu się z jednej miejscowości, jako tako cywilizowanej, do drugiej.

Już niemal w przeddzień wyjazdu byłem świad­kiem licznych mityngów, urządzanych przez agitato­rów brazylijskich i włoskich, skierowanych przeciw Assisowi Brasil. Wogóle Włosi w tamtych stronach wyraźnie stawali po stronie Borgesa de Medeiros, jak wogóle większość cudzoziemców w Brazylji, cenią­cych go, jako dobrego administratora i sprawiedliwe­go prezydenta Stanu.

XXII.

Z Rio Grandę do Parany.

Pewnego wieczora na noc wyruszyłem pociągiem, kursującym bezpośrednio między Umigwajana na uru­gwajskiej granicy, a miastem San Paulo w stanie tejże nazwy.

Pociąg biegnie przez cztery stany południowej Brazylji, zmieniając tylko na granicach lokomotywy. Ta linja kolejowa zwie się „Estrada de Ferro Sin Paulo — Rio Grandę do Sul“ jest prywatną wła­snością towarzystwa akcyjnego, w którem gros kapi­tału posiadają Francuzi. Biura tego przedsiębiorstwa

w Kurytybie zatrudniają kilku Polaków, prizyczem ich stosunek do francuskich zarządców układa się bardzo dobrze.

Przez dziesięć godzin pociąg przebiegał stepy i lasy riograndeńskie. Pośpiesznie mijaliśmy małe, zagubione w odludziach stacyjki, pełne uzbrojonego ludu, bądź opowiadającego się po stronie Borgesa, bądź po stronie jego przeciwnika, Assisa Brasil. Tak jedni, jak i drudzy awanturowali się i odgrażali wza­jemnie. Wszędzie na znaczniejszych stacjach stały posterunki wojska federalnego, nie mieszającego się do wewnętrznych spraw stanu, lecz bacznie obserwu­jące wszelkie posunięcia tak jednych, jak i drugich, i pilnujące, aby ruch kolejowy odbywał się normalnie.

Początkowo „assiści" próbowali opanować nie­które stacje i w ten sposób przerwać komunikację z resztą kraju, co bezwątpienia zaszkodziłoby bardzo^ rządowi stanowemu, który, nie mając możności spro­wadzać broni i amunicji, niczem nie górowałby nad słabo w amunicję zaopatrzonymi powstańcami. Prze­ciw zakusom unieruchomienia linij kolejowych rząd federalny energicznie zaprotestował, wysłał natych­miast wojsko i zmusił powstańców do podpisania zgo­dy w tym sensie, że zrzekają się pretensji do drogi żelaznej, zobowiązując również rząd stanowy do nie używania kolei dla przewożenia wojska.

Ugoda została zawarta i wojna toczyła się obok kolei, nie dotykając jej swem krwawem skrzydłem. Nie znaczyło, to, oczywiście, żeby ta lub inna niedy- scyplinowana banda nie napadła na pociąg i nie pró­bowała pasażerów ograbić. Próby takie jednak by­wały rzadkie i przeważnie smutnie kończyły się dla bandytów; podróżni, jak wszyscy ludzie w Brazylji, jeżdżą uzbrojeni i potrafią bronić swego portfelu.

Na stacji Marcelino Ramos pożegnałem się z kra­jem stepów, stanem Rio Grandę do Sul, i przecinając

po pięknym żelaznym moście rzekę Urugwaj, w gór­nym biegu o wiele mniej imponującą, niż w pobliżu uj­ścia Rio Chapecó — miejsca, które opisywałem po­przednio, wjechałem w mroczne, dzikie, mało zalu­dnione puszcze Santa Cathariny.

Z okien wagonu ani na moment nie ujrzy się in­nego widoku, jak zbity podzwrotnikowy las. Raz na kilka godzin mijaliśmy jakąś maleńką stacyjkę, skła­dającą się z kilku domów drewnianych, pąru sklepów i kilkudziesięciu, a najwyżej kilkuset mieszkańców. Cały dzień pociąg pędził i przez cały dzień po obu stronach linji widziałem puszczę i puszczę. Czasem tor biegł doliną jakiejś rzeki, wtedy przed memi ocza­mi roztaczały się tak piękne widoki, o jakich w Euro­pie nawet marzyć nie można. Przez kilka godzin pędziliśmy doliną Rio de Peixe, rzeki wielkości Niem­na lub Wilji; liczne, nieraz po kilkanaście metrów wysokości wodospady urozmaicały krajobraz, wpra­wiając mnie w istną ekstazę zachwytu.

Późno w nocy przyjechaliśmy do Porto Uniao, ostatniej santakataryńskiej stacji, a za kilka minut po­ciąg stanął w Uniao da Victoria, pierwszej stacyjce parańskiej. Po obu stronach granicy mieszka mnóstwo Polaków, wobec czego nasz język rozlegał się wszę­dzie. Na stacjach w wagonach coraz częściej spo­tykałem Polaków i Rusinów ze Wschodniej Małopol­ski. Teraz już resztę nocy i cały następny dzień prze­cinaliśmy ziemię parańską, tak licznie zamieszkaną przez naszych rodaków. Minęliśmy Paulo Frontim, Dorizon, Marechal Mallet, Iraty, Fernandes Pinheiro i wiele innych miejscowości, położonych w municy- pjach, w których Polacy niejednokrotnie sięgają kil­kudziesięciu procent ogólnej ilości mieszkańców, zaj­mując dość zwartą masą wielkie połacie kraju.

W południe pociąg przybył do Ponta Grossy, stacji węzłowej, gdzie trzeba przesiadać się na linję

boczną, prowadzącą do Kurytyby. Ponta Grossa leży na stepach tak, jak i Passo Fundo, lecz na stepach bez porównania mniejszych, więcej zaludnionych. Panują tam częste wiatry, a wtedy tumany czerwonego pyłu zatruwają życie czternastotysięcznej ludności, Pola­ków mieszka dużo, są dwie polskie szkoły, polski ksiądz, kościół św. Stanisława, dwa towarzystwa i od­dział polskich strzelców, czyli junaków.

Ponta Grossa jest najbliższem większem mia­steczkiem dla kolonij polskich, położonych nad rze­kami Ivahy, Ivahsinho i San Francisko, w okolicach miasteczek Calmon i Therezina. Szlak, wiodący przez stepy, prowadzi do tych kwitnących polskich osiedli, które, gdyby nie zbyt wielkie oddalenie od miast i sta- cyj kolejowych, wynoszące od stu do dwustu kilome­trów, możnaby poczytywać za jedno z najpiękniej­szych i najszczęśliwszych okolic Brazylji.

Po dwugodzinnem czekaniu na połączenie z Ku­ry tybą wyruszyłem w dalszą podróż. Droga między Ponta Grossą a Kurytybą należy chyba do najbrzyd­szych w Brazylji. Monotonne stepy, nieco zaledwie urozmaicone niewielkiemi laskami pinjorowemi, pora­sta jącemi zagłębienia i głębsze doliny rzek, ciągną się bez końca. Po paru godzinach jazdy przez ten nudny spalony słońcem kraj, byłem więcej znużony, niż gdy­bym jechał kilka dni przez przepiękne lasy Santa Ca- tharina, porywające swoim dziewiczym urokiem i dzi­kością.

O pół do siódmej wieczorem przychodni pociąg do Kurytyby, lecz tym razem stanęliśmy na miejscu z półtoragodzinnem opóźnieniem, co zresztą nie jest w Brazylji rzadkością. Na stacji czekała mnie grup­ka znajomych i przyjaciół; wyszliśmy na plac przed dworcem i tu odrazu uderzył we mnie gwar i hałas dużego miasta. Porykiwania samochodów, nieustan­ne dzwonienie tramwajów i ten przykry dla mieszkań­

ca wsi szum miejski — działały denerwująco. Oszo­łomiony tem wszystkiem, omal nie wpadłem pod auto, a odskakując w bok, zakląłem zcicha:

Cywilizacja psiakrrrew!

XXIII.

Pułkownik“ Jose Vaccariano.

Dla krewkich Brazyljan nie potrzeba wiele, aby urządzić mniej lub bardziej krwawą rewolucję. Spra­wy społeczne nie są ani w setnej części tak zaognione, jak w starej Europie, dlatego też i charakter tamtej­szych powstań jest zgoła inny, niż w nowożytnej ko­lebce ludów. Nikomu nie chodzi o jakieś pro­gramy lub przekonania, w grę wchodzą przedewszyst- kiem osoby,’ jedna partja chce, by rządził ten pan, druga zaś, by rządził tamten, przyczem, oczywiście, wraz ze zmianą rządu obsadza się wszystkie lukra- tywniejsze posady swymi ludźmi. Krótko mówiąc,, w Brazylji istnieją i walczą dwie partje, różniące się tem, że jedna z nich rządzi, druga zaś chce rządzić.

W końcu 1922 roku w stanie Rio Grandę do Sul odbywały się wybory na prezydenta, a ponieważ do­tychczasowy „panował" już pnawie dwadzieścia pięć lat, więc wygłodniali opozycjoniści zdecydowali za wszelką cenę przeprowadzić swego kandydata. Na­turalnie, że zasiedziały prezydent Borges de Medei­ros ani myślał o ustąpieniu i ponownie „pozwolił“ wy­brać siebie. W odpowiedzi na to, w początku ubiegłe­go roku (1923), zaczęła się rewolucja.

Kto zna Brazylję, ten rozumie co to za gratka dla wszelkiego rodzaju drapichróstów, których tam pełno. To też już w parę tygodni po oficjalnem ogłoszeniu powstania, zaroiło się od „wojsk rewolucyjnych", a właściwie najgorszego rodzaju band, rabujących

i mordujących, co się da i gdzie się da. Zwłaszcza pograniczne Contestado obfitowało w niezliczone szaf­ki „rewolucjonistów“, ponieważ, przyciskane przez siły stanowe, mogły chronić się w niedostępnych puszczach dorzecza Urugwaju i drwić z władzy le­galnej.

W czasie, gdy opuszczałem Isabellę, w Rio Gran­dę rewolucja dobiegała kulminacyjnego punktu. W wielu miejscach wojska Borgesa de Medeiros zo­stały pobite i rozproszone, a spory szmat kraju na pograniczu znajdował się w rękach oddziałów party­zanckich, proklamujących prezydenturę Assisa Bra- zila, nacjonalisty. Liczne kolonje polskie w municy- pjach: Erechim, Barro i Paiol Grandę stały w ogniu walk, przyczem nieszczęśliwi nasi osadnicy niemało ucierpieli tak od rewolucjonistów, jak i wojsk sta­nowych.

Wszędzie, jak długie i szerokie stepy riograndeń- skie, rozlegał się szczęk oręża, jęki mordowanych, roz­paczliwe krzyki gwałconych kobiet i zrezygnowane zawodzenie rabowanych.

Pewnego dnia zatrzymałem się na obiad w miej­scowości, zwanej Carneiro, co po Polsku znaczy „Baran". Do rzeki Urugwaj, czyli do granicy rio- grandeńskiej, pozostawało zaledwie dwie mile. W mia­steczku już dawała się odczuć bliskość rewolucji. Rozłożył tam główną kwaterę „pułkownik" Jose Vaccariano, znany na całem Contestado bandyta z ra­cji głośnego w swoim czasie napadu na pociąg. Po­szedł wraz ze swymi zbirami bronić władz legalnych w sąsiednim stanie, a co najciekawsze, przyjęty był z otwartemi rękami. Oczywista rzecz, że nie chodziło mu w obronę obojętnego Borgesa, ale tylko o świetną i bezkarną sposobność do rabunków i przelewu krwi. Sławnemu temu mężowi lepiej powodziło się w ban- dyckiem rzemiośle niż na polu walki, gdyż pobity na

głowę w okolicach Passo Fundo schronił się do Santa Cathariny i w Carneiro lizał swe rany.

Miasteczko, zapełnione przeróżnemi mętami, uzbrój onemi od stóp do głów i fantastycznie poprzy- bieranemi, przypominało raczej odległe czasy zdoby­wania Brazylji przez portugalskich ,,conquistadorów", niż XX wiek. W wendzie, gdzie zatrzymałem się, pełno było pijanych, awanturujących się „borżystów" (zwolenników Borgesa de Medeiros).

Jeden z nich przyczepił się do mnie i z natręct­wem pijaka chciał wymóc, abym krzyknął „niech żyje Borges de Medeiros". Chociaż w zasadzie wolałem starego prezydenta, okazującego zawsze wiele przy­jaźni Polakom, niż nacjonalistę Assisa Brazila, jed­nak ani mi się śniło być powolnym jakiemuś pijanemu gburowi, tembardziej że naraziłoby to na poważny szwank moją z trudem uzyskaną dobrą reputację wśród mieszkańców lasów. Byłem zresztą, na wiele setek kilometrów wokoło, jedynym przedstawicielem Polski i przedewszystkiem było dla mnie decydują- cem, aby nie narazić na ironiczne uśmiechy wspom­nienia o Polaku, oficerze wojsk polskich.

Widząc, że mój prześladowca nie chce odejść do­browolnie, krzyknąłem nań ostro:

Vai embora, animal — idź precz, bydlę!

Desgracado estrangeiro — przeklęty cudzo­ziemcze! — ryknął w odpowiedzi Brazyljanin i rzu­cił się na mnie.

Nie namyślając się wiele, kopnąłem go w brzuch sposobem, często w Brazylji używanym, po którym to poczęstunku potrzeba conajmniej pięciu minut do wstania z ziemi. Mój przeciwnik widocznie jednak był wyjątkowo silnej kompleksji, bo nie upłynęło na-r wet dwóch minut, gdy sięgnął po wiszący u pasa re­wolwer w celu zupełnie niedwuznacznym. Niewiado­mo jakby się cała awantura skończyła, gdyby w tym

momencie nie wszedł jeden z „oficerów" pułkownika Vaccariano a mój dobry znajomy i nie zlikwidował ca­łej sprawy w sposób dziwnie prosty. Ot, nadzwyczaj - niej w świecie podszedł do wstającego gaucza i grub­szą stroną ciężkiego, plecionego z byczej skóry hara­pu palnął go kilka razy w głowę. Na takie „dictum“ awr.nturnik wpadł pod stół i chwilowo nic nie zdra­dzało aby wogóle kiedykolwiek miał wstać. Licznie zebrane towarzystwo oberwańców przyjęło cały za­targ z niekłamanym zachwytem a w chwili, gdy wy­chodziłem razem z oficerem z wendy, sprzeczali się zawzięcie o to, czy po pierwszem kopnięciu należy cios dla „wszelkiej pewności“ powtórzyć, czy też, jak ja to zrobiłem, nie powtarzać.

Po południu opuściłem Carneiro, żegnany nader przyjacielsko przez starszyznę Vaccariana, która, gdy dowiedziała się, że jestem oficerem polskim i do tego brałem udział w wojnie, okazywała mi wielką sym- patje.

XXIV.

Przez kraj bananów i ananasów.

Po dłuższym pobycie w Kurytybie wyruszałem znowu w podróż. Był to październik, a więc czas, kie­dy na Wysokiem płaskowzgórzu, na którem leży stolica Parany, trwa znojne lato.

Wczesnym rankiem udałem się na stację i, serde­cznie żegnany przez znajomych i przyjaciół, wsiadłem do pociągti, zmierzającego wprost na wschód, do jedy­nego portu parańskiego, Parangua. Słońce jakby chcia­ło wynagrodzić tęsknoty, które zwykle każdy wyjazd w dalekie strony obudzą, jaśniało całą swą podzwrot­nikową pięknością. Szafirowego nieba nie przyćmie­wała ani jedna chmurka, nawet wiatr ukrył się w zdała majaczących górach i nie mącił majestatu przesuwają-

cych się za oknami wagonu, niby w kalejdoskopie, wy­smukłych palm, dziwacznych pinjorów i potężnych an- żyków.

Pociąg początkowo mknął równinami zaludnione- mi przez polskich osadników. Po dwu godzinach nie­mal nagle skończyły się równiny i wjechaliśmy w góry Serra do Mar, odgradzające wnętrze stanu od nadmor­skiego, niezdrowego pasa, potężnemi, nietkniętemi no­gą ludzką szczytami. Góry Morskie są celem niedziel­nych wycieczek kurytybian, lubujących się w niezrów­nanych widokach tamtych okolic i pociągającym uro­ku dziewiczych borów, szczelnie pokrywających każdą piędź ziemi. O jakichś ulepszeniach dla turystów w górach Serra do Mar jeszcze nic nie słychać, lecz pomimo tego co niedziele mroczne a piękne ich stoki pełne są rozbawionych grup. Porównywając tamte oko­lice z najbardziej okrzyczanymi za „niezrównane“ naj­piękniej szemi stronami starej Europy, doszedłem do przekonania, że wszystkie cuda włoskie czy szwajcar­skie wyglądają wobec gór Morskich jak przekupka cuchnących kamaronów (mały jadalny raczek morski) przy lwicy salonowej.

Między górami a oceanem rozciąga się wąski, kil­kunasto - kilometrowy pas ziemi, który ze względu na niskie położenie posiada klimat, w przeciwności do wyżynnego wnętrza Parany, bardzo gorący i malary- czny.

Już w pasie nadmorskim leży niewielkie miastecz­ko Morretes, chwilowy cel mojej podróży. Prosto ze stacji udałem się do dr. K., mego znajomego, który mieszka tam i praktykuje już od pięciu lat. Rozgości­łem się u niego, podejmowany bardzo serdecznie. Oprócz dr. K. i jeszcze jednej rodziny, Polaków wię­cej w tych stronach niema, nietylko Polaków, ale wo- góle cudzoziemców.

Zaraz nazajutrz zabrałem się do zwiedzania oko­

lił

lic. Przedewszystkiem uderzyła mnie niezwykle wiel­ka ilość owoców widoczna na każdym kroku. Na stacji tłumy czarnych, popielatych, kawowych i białych chłopców sprzedawały w małych koszyczkach rodzaj dziko rosnących śliwek żabotikaby, oraz wielkich

o mdłym smaku sereży. Pomarańcze, ananasy lub po­tężne grona bananów można było kupić za śmiesznie niskie ceny. Całe miasteczko tonie w ogrodach, prze­pełnionych drzewkami pomarańczowemi, cytrynowe- mi i kawowemi. Najpospolitszemi owocami są bana­ny i ananasy, których nieprzejrzane plantacje ciągną się we wszystkie strony. Przed dwunastu laty, nieda­leko Morretes, w miejscowości Porto de Cima, były próby kolonizacji polskiej, wypadły jednak fatalnie. Dzisiaj niema tam ani śladu naszych rodaków, wszy­scy przenieśli się w zdrowe i chłodniejsze strony wnę­trza kraju. Pozostały jednak po nich liczne poręby, plantacje bananów, śliczne gaje pomarańczowe oraz opuszczone domostwa. Zachłanny podzwrotnikowy las prędko niszczy pracę nieszczęśliwych kolonistów, lecz teraz jeszcze wszędzie po okolicznych lasach mo­żna napotkać piękne jak w bajce gaje bananowe ze smacznemi, cały rok trwającemi owocami. W przy­drożnych rowach często napotyka się kępy ananasów, rosnących dziko. Jako chwast bardzo pospolity wszę­dzie występuje kremowa, herbaciana róża.

Chociaż okolice Morretes są niedrowe, pełne ma- larycznych wyziewów, to jednak w samem miasteczku tej zarazy niema.

Mieszkam tu już szereg lat — mówił dr. K. — a nie chorowałem ani ja, ani moja żona, przypuszczam, że to dobroczynny wpływ braku błot w tych stronach, tak pospolitych w miejscowościach, położonych na wschód i zachód od miasta.

W Morretes mieszkają wyłącznie Brazyljanie, a co za tem idzie—jest ono pozbawione prawie zupeł-

nie wszelkiego przemysłu i większego handlu. Istnieje tam rabryka papieru, wyrabianego z rośliny, zwanej „żaśmin“, rosnącej dziko w wielkich ilościach. Fabry­ka należy do niejakiego Bergama, północnego Amery­kanina z Chicago, którego matka była Polką. Z tego zakładu przemysłowego żyje conajmniej połowa mia­steczka, wszystkie dzieci, aż do najmniejszych, tną wielkiemi ftożami żasmin, wiążą w pęczki i sprzedają zarządowi papierni.

Horretes, jak na stosunki brazylijskie, jest mia­stem bardzo starem. Założone w r. 1733, istnieje już prawie dwa wieki, lecz od szeregu lat przestało rozwi­jać się zupełnie i obecnie nie rokuje na przyszłość naj­mniejszych nadziei.

Okolice tej zapadłej mieściny, tak jak i całego pa­sa nadmorskiego, są zamieszkane przez specjalny typ kabokli, różny od spotykanego w „interiorze" (wnę­trzu kraju). Są to ludzie słabi, nękani przez rozmaite choroby weneryczne, które jakoby otrzymali w spadku po dawnych mieszkańcach kraju — Indjanach. Oprócz chorób, potomkowie portugalskich zdobywców wchło­nęli w siebie bardzo dużo krwi tuziemczej, co nie od­biło się korzystnie na żywotności ich potomków. Dzi­siaj w okolicach Morretes lub Paranagua Indjan nie­ma zupełnie, ale też niema wielu ludzi, którzyby w ży­łach nie posiadali pewnego procentu krwi „czerwo­nych". W przeciwieństwie do swoich braci z puszcz południa i zachodu Parany, nie posiadają kabokle nad­morscy wcale koni, ani mułów — nie można ich tam utrzymać ze względu pa klimat nazbyt gorący, nie sprzyjający chodowli. Napozór drobna ta okoliczność wpłynęła zasadniczo na charakter mieszkańców wschodnich stoków Serra do Mar, którzy mieszkając pojedyńczemi rodzinami i nie mając innego środka lo­komocji nad własne nogi, nie mogli wyrobić w sobie współżycia z większą liczbą sĄsiadów, żyjąc zaś w odo*

W krainie jaguarów 8.

soknieniu, w kraju, gdzie niema wielkich drapieżników, nie nabyli tej rycerskości i swobody w obejściu, ry­sów, tak wybitnie cechujących mieszkańców olbrzymie go dorzecza rzeki Parany i Urugwaju, oraz stepów Rio- grandeńskich.

Pan K. skarżył się na tamtejszą ludność, twier­dząc, że jest niesumienna i nieuczciwa; drugi rodak — kowal — malował ich charakter jeszcze w ciemniej­szych barwach.

Bo to widzi pan z Brezeljanami inaczej nie mo­żna, tylko potrząsnąć mu pod nosem rewolwerem, a za­płaci zaraz co się należy i jeszcze pochwali, że to niby „homen bravo" (dzielny człowiek). Ja tam nie narze­kam, co mi się należy, to otrzymam.

A jak wam tu się powodzi—zapytałem, spoglą­dając z sympatją na tego dzielnago człowieka, nie da­jącego sobie dmuchać w kaszę.

liii... powodzić to się i powodzi, ale gorą­co to „demais" (zawiele).

No, ale jakoś zdrowo wyglądacie.

=■ To też i z gorącem nie największa bieda.

Az czem — ciągnąłem za język podzwrotniko­wego rodaka.

Z ludziamy — odrzekł lakonicznie.

Cóż — ludzie jak ludzie, tacy jak wszędzie.

Ale... jak wszędzie, ony są panie wszystkie nic nie warte — tu nastąpił cały szereg wydziwiań nad neo-łacińską rasą brazylijską.

Góry Morskie, otaczające z trzech stron Morretes, nie są zbyt wysokie, najwyższy szczyt sterczy właśnie nad miasteczkiem, nazywa się Marumby i liczy ąkoło dwóch tysięcy metrów. Chociaż Marumby nie jest bar­dzo wysoki, jednak dotychczas nikt na szczyt nie do­tarł. Niemal gładkie ściany uniemożliwiają wdarcie się nań bez specjalnych przygotowań, a ponieważ ni­komu na wejściu tam nie zależy, szczyci się więc Mor-

retes, że leży u stóp niedostępnej, nietkniętej nogą ludzką góry. Kilka razy doraźnie zbierane wycieczki polskie usiłowały zerwać ten nimb dziewiczości, do­tychczas jednak bezskutecznie.

Dużego uroku dodaje tamtym stronom śliczna rze­ka Nhandiaąuara, zraszająca rozległe plantacje ana­nasów i ryżu. Mnóstwo cudnego żasminu porasta jej brzegi.

Całemi dniami włóczyłem się po wiecznie zielo­nych, słonecznych lasach okolicznych, codzień odkry­wając w nich więcej uroku.

Pewnego razu na zboczu potężnej góry znalazłem małą plantację bananów i tak zwaną „taperę", czyli opuszczony domek. Urwałem potężne grono smacznych owoców i wszedłem do chatki, chcąc odpocząć w jej wnętrzu. Tapera była typowa: sklecona z desek, ze szparami w ścianach i dziurami zamiast okien, nie róż­niła się niczem od setek podobnych, rozrzuconych po najdalszych ostępach leśnych. Wnętrze natomiast świadczyło, że mieszkał tam zapewne jakiś kolonista. Była wybielona i wisiało w niej parę obrazków. Ma­chinalnie zbliżyłem się do ściany i zacząłem przeglą­dać jakieś wycinki z ,,Eu sei tudo“ czy „Leitura para todos" (brazylijskie popularne miesięczniki). Nagle wśród rozmaitych bohomazów, wyobrażających Bóg wie co, dostrzegłem białą kartkę papieru, zapisaną du- żem niezgrabnem pismem. Ku swemu zdumieniu zau­ważyłem, że była skreślona po polsku. Zerwałem ją śpiesznie ze ściany i odczytałem te słowa:

Nazywam się Stanisław Kłyk, Polak, kolonista z Gór Morskich. Wczoraj dowiedziałem się, że Mo­skale chcą nam znowu Polskę zabrać, więc zostawiam tę moją kolonję w Górach Morskich na opiece Boskiej i jadę do Warszawy, Dnia 4 września 1920 roku".

Niezgrabne pismo świadczyło, że pisał je człowiek mało inteligentny, prosty. Usiadłem na jakimś już

rozpadającym się stołku i zadumałem o tym zwyczaj­nym, ordynarnym Kłyku. Co za ogrom miłości do da­lekiej Ojczyzny musiał płonąć w jego sercu, skoro oży­wił tak szczytne postanowienie!

Dopytywałem się wszędzie o tego człowieka, ale nikt wiele powiedzieć nie umiał, oprócz tego, że fakty­cznie przed trzema laty mieszkał tam niejaki Kłyk, chłop prosty i niezbyt mądry.

Pewnikiem miał we łbie fijoła — mówił kowal, śmiejąc się głośno — cięgiem wyrzekał, że to niby los niepozwolił mu na wojnę iść. Bywało, przyjdzie Kłyk do mnie i prawi — „my tu w dostatku i cieple se ży- jem, a tam nasi bracia w chłodzie i niebezpieczeństwie

o tą naszą Polskę krew czerwioniutkom lejo. Powia­dam wam „compadre“, jako że już dwa dziecka do krztu mi trzymał i kompadrem mi wypadał, że co sobie

0 tem pomyślę, to cosik za grzdykę mnie chwyta

1 dzierży, to powiadam ci compadre, prawi, co się po­patrzę na one ananasy i insze przysmaki i wspomnę se na tom naszom wygodę, to jakby mi wstyd czegosik by­ło i jakby coś wołało — a idź tam do swoich, do onych błoniów i tych lasów iglastych i broń ich przed wszela­kim wrogiem“.

Tak, był to chłop przyciężki i na rozumie nietęgi, pewnikiem w młodości babie z podołka wyleciał i łe­petynę se potłukł — zakonkludował wkońcu rodak i zabrał się do zawijania w liść kukurydzy szczypty tytoniu, po chwili wypuszczał z siebie kłęby śmierdzą­cego dymu.

No, ale wkońcu, Kłyk przecież pojechał do Pol­ski? — zapytałem.

Pojechać to i pojechać, mówił, że do Polski, ale kto jego wie dokąd zajechał.

Powiedzcie mi jak ostatecznie zdecydował się na wyjazd — dowiadywałem się skrzętnie wszystkich szczegółów o tym człowieku.

Ili

Ano, było to tak — zaczął kowal swoim twar­dym głosem, mieszając do opowiadania mnóstwo słów portugalskich, jak to jest w zwyczaju polskich emi­grantów w Brazylji — gdzieś pod koniec zimy wypa­dło mi jechać do Paranagua, aby umówić się o sprzedaż bananów z jakimś innym kupcem, bo dotychczasowy oszukiwał mnie od dłuższego czasu. Muszę jeszcze pa­nu powiedzieć, że kowalstwem zajmuję się dopiero nie­dawno, a w tamtym czasie byłem kolonistą tak jak Kłyk. Otóż załatwiłem ja w tej Paranagwie (spol­szczenie od Paranagua) interesy, zrobiłem nowy kon­trakt, a że pozostało mi jeszcze trochę czasu, więc po­szedłem do jednego Polaka, Grabarskiego, co trzyma wendę nad morzem, aby pogawędzić o starym kraju. Zachodzę ja do niego, witam się i zaraz pytam co tam „za wodą" słychać. Aż tu patrzę, wendziarz robi smu­tną minę i powiada: „źle, moiściewy, ruski już znowu do Polski wlaz i do Warszawy się dobiera".

Nie może być powiadam, przecież w kurytyb- skich gazetach stojało, że nasze, Ruskiego i Niemca przepędziły już dawno za siódmom rzekę.

Tu Grabarski jął mi opowiadać jak to z tem wszystkiem było.

I teraz, mój Janie, powiada, one rabusie stojom pod Warszawom i smak se na tę naszą stolicę robią.

Zmartwili my się oba serdecznie i wypili na ten frasunek półtory butelki tęgiego kaszasu (wódki z trzci­ny cukrowej). Ale ten Grabarski silnej głowy nie miał, więc wkońcu zaczął płakać, że to niby naszą Oj­czyznę djabli biorą. Zebrała się kupa Brazyljan i py­tają:

Czemu Polaco (Polak) — płaczesz?

A bo nam „desgraęados Russos" (przeklęci Rosjanie) Warszawę chcą zabrać.

Dziwowały się Brazyljany niemało, że to w sta­

rej Europie takie niegodziwe narody mieszkają i je­dne na drugie nastają.

Wróciłem wreszcie z tej przejażdżki do domu i zaraz na drugi dzień z rana pchnąłem mego Franka do Kłyka, żeby przyszedł, bo wieści ,,z za wody" mam nowe. Mieszkał Kłyk dobre pięć kilometry odemnie, ale nie upłynęło i dwie godziny, a był już u mnie. Jeszcze i potu nie otarł, choć dzień był gorący i dusz­ny, tylko zaraz zaczął pytać co i jak. Więc zacząłem mu wykładać to, co mówił wendziarz z Paranagua, że źle, że Rusek wlazł do Polski i zawojować nas chce. Chociaż wiedziałem jak Kłyk kocha stary kraj, ale nie przypuszczałem, aby wiadomość ta wywarła na nim takie wrażenie, W tym samym momencie zmienił się na twarzy prawie do niepoznania, na chwilę przygarbił się, jakby wiadomość przytłoczyła go do ziemi, natychmiast jednak porwał się na równe nogi i zaczął się ze mną żegnać.

Gdzież to tak spieszycie, compadre — zapy­tałem zaniepokojony.

Ha, może jeszcze zdążę i coś w starym kraju pomogę. Sam jestem i nikt tu po mnie płakać nie będzie. ..

Zacząłem odradzać mu, żeby nie jechał, że prze cięż tam w Polsce ludzi nie brak, że bez niego jednego dadzą sobie radę. Nie chciał wcale słuchać, tylko od­szedł natychmiast do swojej rańszy w górach.

Na drugi dzień przyszedł znowu, na plecach niósł worek z najpotrzebniejszemi rzeczami. Opowiedział mi, że co miał pod ręką, sprzedał staremu Pedrowi i jedzie do Polski. Nic nie mogło odwieść go od po­wziętego postanowienia. Cóż było robić, odprowadzi­łem go do portu, tam siadł na mały brzegowy okręt, kursujący między Porto Alegre a Bahią i pojechał do Rio de Janeiro, aby stamtąd wielkkn statkiem udać się do Europy.

Widocznie stary kowal lubił Kłyka, bo jakoś za­myślił się ponuro i sposępniał.

Pewno już człowiek starego kraju nie zoba­czy, daleki on, daleki—dodał tęsknie i mimowoli spój- rzał w stronę oceanu, za którym w bajecznej odległo­ści leżał nasz kraj ojczysty.

XXV.

Wzdłuż brzegów Brazylji.

Jeszcze kilka dni, po rozmowie z kowalem, za­bawiłem w małem miasteczku nad Nhandhaąuarą i wyruszyłem dalej. Tym razem zatrzymałem się w Paranagua, niewielkim porcie na wschodniem wy­brzeżu Brazylji w stanie Parana. Z opowiadania ko­wala wiedziałem, że jest tam hotel polski. Po krót­kich poszukiwaniach zainstalowałem się w czystym i schludnym domku, zwanym Beira Mar czyli Wy­brzeże Morza. Właściciel, pan Lipiński, z Krakowa, mieszka tam już od szeregu lat i powodzi mu się zu­pełnie dobrze.

Większe okręty do Paranagua nie zawijają, a tyl­ko małe, kursujące po wybrzeżach Ameryki Południo­wej, należą one prawie wszystkie do Lloydu Brazylij­skiego, oraz towarzystwa, zwanego „Costeira".

W czasie przypływu, Paranagua wygląda bardzo ładnie, skoro jednak wody cofną się z zatoki na otwar­te morze — odkrywają wielkie, cuchnące błota nad­brzeżne, zapowietrzając miasto śmierdzącemi wy­ziewami.

Wybrzeże obfituje w ogromne ilości małych racz­ków „kamaronów", bardzo smacznych. Jest to naj­tańsza potrawa, którą jada się wszędzie — tak w pierwszorzędnem hotelu jak i najpodlejszej garn- kuchni, -■ ’ ’

m

Miasto zostało założone około roku 1560 przez portugalskich osadników, przybyłych tam na małych łódeczkach z większych osad, położonych w okolicach Bahii i Rio de Janeiro. Początkowo pobudowali oni małą osadę nad zatoką, utworzoną przez ujście rzeki Itibere, nad którą istniała już przed ich przybyciem wioska Indjan z plemienia Kariżos. Plemię to, z któ­rego dzisiaj nie pozostało już ani śladu, przyjęło bia­łych przyjaźnie, wkrótce jednak Portugalczycy mu­sieli przenieść swoje siedziby na jedną z licznych ma­lowniczych wysepek, rozsianych po zatoce, ponieważ Indjanie nie wytrzymali długo w pokojowych zamia­rach, do czego bezwątpienia przyczyniła się niemało, bezwzględność i chciwość conąuistadorów. Przez dłu­gie lata trwała zacięta wojnę, zakończona pokojem, który dla Indjan okazał się wkońcu zgubą.

Dzisiaj plemiona indyjskie albo wyginęły, albo wyniosły się w dalsze okolice, gdzie niema białych najeźdźców, W Brazylji nie brakuje dziewiczych puszcz i stepów, jeszcze wiele lat upłynie, zanim In- djanom zabraknie ziemi do cofania się. Kilkusetletnie współżycie Portugalczyków z nadmorskimi plemiona­mi tuziemców oczywiście nie odbyło się bez miesza­nych małżeństw. Bardzo nieznaczna ilość kobiet, emi­grujących do Nowego Świata, sprzyjała krzyżowaniu się raz, tembardziej, że narody łacińkie, w przeci­wieństwie do germańskich, żenią się z kobietami pół- dzikiemi bardzo chętnie i nie widzą w tem nic złego. Skutkiem tych małżeństw tak w Paranagua jak i Mor- retes. w żyłach mieszkańców płynie znaczny procent krwi indyjskiej, często można to stwierdzić po pro­stych, twardych, granatowych włosach, szerokich twa­rzach i melancholijnem spojrzeniu przechodniów ulic parańskiego portu. Nikt tam pokrewieństwa z In- djanami się nie zapiera, przeciwnie, należy do pew­

nego rodzaju zaszczytu móc pochwalić się czerwo­nymi przodkami.

W Brazylji zniesiono niewolnictwo dopiero przed trzydziestu kilku laty. Liczni potomkowie niewolników murzyńskich żyją do dzisiaj w kraju, do którego ich ojcowie przywożeni byli jako bydło robocze z sąsie­dniej Afryki. Wszyscy Murzyni przyjęli język i reli- gję panów, obecnie nie mówią już dawnemi narzecza­mi, ani nie wyznają kultu pogońskiego. Tak jak i Indy- janie również i oni podlegli krzyżowaniu się z potom­kami europejczyków. Biali panowie niewolnic umy­ślnie zapładniali jaknajwiększą ich ilość, aby powię­kszyć swój żywy dobytek. W Paranagua, jak również i we wszystkich innych miastach i miejscowościach Brazylji, roi się od mulatów, metysów, kwarteronów, terseronów i najrozmaitszych odcieni połączeń rasy białej z czarną i czerwoną, oraz tych dwóch ostatnich między sobą. Połączenia rozmaitych gatunków mu­latów i metysów wytworzyły taki melanż, że nikt absolutnie w tem wyznać się nie może.

Miasto, chociaż niewielkie, liczy bowiem zaledwie dwadzieścia kilka tysięcy mieszkańców, jest jednak porządnie zabudowane i zabrukowane, oświetlenie po­siada elektryczne, tramwaje ciągnione przez muły, kil­ka kin, porządne sklepy oraz wiele starych pamiątek i wspomnień. Kościół w Paranagua należy do najstar­szych na całem wschodniem wybrzeżu południowo - amerykańskiem, wiadomo o nim, że w roku 1578 już istniał, a w 1661 potrzebował nawet gruntownej re­peracji.

Ludność, przewijająca się po ulicach, zewnętrznie nie wiele różni się od publiczności europejskiej. Ta­kie same ubrania, podobne maniery i zachowanie się. Utrzymało się jednak z dawnych czasów sporo zwy­czajów, przejętych od portugalskich przodków. Na uli­cach nie widać prawi« wcale kobiet. Wychodzą one

wyłącznie wieczorem na spacer, a cały dzień przesia­dują w domu lub wyglądają oknem. Również rzadko można dostrzedz przechadzające się pary, widok tak charakterystyczny dla wszelkich europejskich prome­nad. Młody człowiek, chcąc poflirtować z czarnooką senhoritą, musi uciekać się do pomocy... okna. Zaloty, flirty i inne romanse w Paranagua odbywają się przez okna. Dziewczyny, nawiasem mówiąc niejednokrotnie bardzo ładne, przyzwyczajone do podobnego trybu ży­cia, uważają za wielką nieprzyzwoitość spacerować samej z chłopcem, a jeśli się to zdarzy, to tylko mię­dzy zupełnie zdecydowanem narzeczeństwem. Pewne­go rodzaju surowość jest dla brazyljanek niezbędną, bo gorące córy tego pięknego kraju, nie grzeszą zbyt­kiem cnoty i niepilnowane surowo, przyczyniłyby wie­le kłopotu swoim rodzicom lub mężom. W Brazylji, w związku z lekkiem traktowaniem spraw miłosnych, parlament wydał specjalne prawo, skierowane prze­ciw mężczyznom nazbyt pochopnie korzystającym z temperamentu kobiet. Otóż ni mniej ni więcej tyl­ko skoro dziewczyna niepełnoletnia poskarży się po­licji, że dany osobnik ją „skrzywdził“ — następuje zastosowanie przymusowego ślubu. W samej stolicy, w Rio de Janeiro, w ro 1923 po zapustach, bardzo tam uroczyście rok rocznie obchodzonych, policja połączy­ła przymusowo 1200 par. Prawo to jest jednak bardzo obosieczne, bo skoro oskarżony potrafi dowieść, że nie był pierwszym, ewentualnie miał wspólnika — nie- tylko policja nie da przymusowego ślubu, lecz oskar­życielkę biorą na języki, staje się ona pośmiewiskiem całego miasta, a wtedy nie pozostaje jej nic innego do zrobienia jak przenieść się w inne strony.

Naogół dziewczęta brazylijskie tak, jak i mężczy­źni, są wątłe i słabowite, natomiast ich południowa uroda robi na europejczyku piorunujące wrażenie. Nie­wielkiego wzrostu, są bardzo śniade, kruczo - czarne

włosy ocieniają ich twarze a najbrzydsza z nich po­siada cudowne, głębokie czarne oczy, zajmujące nis- mal połowę twarzy. Delikatne i miłe te stworzenia bar­dzo chętnie wychodzą za mąż za cudzoziemców, impo­nuje im zdrowie, czerstwość i siła niemców lub pola­ków, którzy tam wyłącznie reprezentują Furopę.

Rząd federalny, mając na myśli poprawę rasy brazylijskiej i możliwie szybkie wynaradawianie przy­byszów, popiera ze wszystkich sił małżeństwa miesza­ne. Obcokrajowiec, żeniący się z obywatelką brazylij­ską, uzyskuje automatycznie obywatelstwo, oraz ma prawo do tak zwanego posagu. Posag ten daje rząd w postaci 20 ha ziemi na jednej z kolonij federalnych Wobec jednak małej wartości takiej działki (około 35 dolarów) nie jest to specjalną przynętą, bezwąt- pienia większą są śliczne oczy i gorąca krew tuziemek.

Nie mając nic do roboty, chodziłem daleko za miasto brzegiem oceanu, jeździłem łódką po zatoce, zwiedziłem cudowne wyłaniajace się z wody niewielkie „bezludne“ wysepki, porośnięte gęstym podzwrotni­kowym lasem, pełne przeróżnego, różnobarwnego pta­ctwa. Czasem napotykałem skryte w wielkich krza­kach bananowych maleńkie chatki rybaków i poławia­czy kamaronów. Zachodziłem do nich i prowadziłem rozmowy, wzbudzając swoją osobą niezwykłą sensa­cję wśród nadmorskiego ludu.

Diga-me estrangeiro, powiedz mi cudzoziem­cze, co ty tu robisz? ryb nie łapiesz, na komarony mó­wisz, że śmierdzą i nie chcesz się na nie patrzeć, po­lowanie w tej stronie liche, czego więc włóczysz się dzień w dzień po naszym brzegu — pytał mnie razu pewnego jakiś poważny stary kaboklo.

Aqui tem natureza bonita, tutaj jest piękna natura — oglądam ją — odpowiedzałem starcowi, który spoglądał na mnie z uśmiechem.

Natureza bonita — powtórzył za mną, mao presta nada, nic nie warta, nie najesz się nią.

Mimo pewnego rodzaju niedowierzania staruszek zaprosił mnie jednak do ranszinji, poczęstował szi- maronem i przedstawił swoje kobiety. To ostatnie by­ło dużym dowodem zaufania, powziętego do mnie, bo nie każdemu kaboklo pokazuje swoje dziewczęta, zwykle każą im, gdy goście przychodzą, wynosić się precz. A faktycznie nie byłoby nic dziwnego, gdyby swoje skarby schował. Posiadał trzy córy, z których najbrzydiza była już nietylko warta grzechu, ale du­żo więcej.

Bom dia, senhoritas — przywitałem je.

Bom dia, senhor — odpowiedział mi chór wdzięczych głosików. Zasiedliśmy wszyscy na niskich pniakach, zastępujących krzesła i rozpoczęliśmy po­gawędkę.

Powiedz nam cudzoziemcze jak tam w Eu­ropie — dowiadywały się z ciekawością senhority.

Opowiadałem im o dalekim kraju, gdzie w zi­mie pada śnieg, a lód ścina rzeki. Przysłuchiwały się uważnie, wkońcu jedna z nich widocznie od­ważniejsza i rezolutniej sza, zaczęła śmiać się, nie wie­rząc, aby można było chodzić po strumieniach jak po ziemi.

Nie okłamuj nas, estrangeiro, po co to robisz, i tak nie uwierzymy, aby było możliwe chodzić po wodzie. Co innego śnieg, opowiadał nam padre*) z Pa- rangua, że w jego stronach w Rio Grando do Sul, pa­dało w jednym roku coś białego z nieba i przemieniało się zaraz w wodę. To pewno był ten twój śnieg, ale żeby z wody zrobiło się szkło, ha, ha, ha, — śmiała się śliczna czarnooka dziewczyna.

Padre mówił, że to zimne, białe, co padało

*) Ksiądz.

z nieba, było karą boską na naród, który bardzo grze­szył — dodała druga i przeżegnała się pobożnie.

Nie starałem się specjalnie usilnie przekonywać naiwne dziewczęta tem bardziej, że ojciec rozstrzy­gnął sprawę kategorycznie, dość obrazowo wytłuma­czywszy im, że są głupie,jak graje - sroki i że przy­noszą mu wstyd przed cudzoziemcem.

Pożegnałem tę zabawną rodzinę z postanowie­niem odwiedzania jej od czasu do czasu, wkrótce je­dnak opuściłem tamte okolice i nie ujrzałem już wię­cej naiwnych dziewcząt, niewierzących w istnienie lodu.

Z prawdziwym żalem rozstawałem się z miłem miasteczkiem, udając się w dalszą podróż do Santos.

Przejazd okrętami żeglugi nadbrzeżnej jest bar­dzo tani i dlatego parowce zwykle są przepełnione: Miałem jednak szczęście, Itaquera, na którą kupiłem bilet, wzięła stosunkowo niewielu pasażerów. Nieduży ten okręcik należy do „Companhia da Navegaęao Co- steira“ — towarzystwa, którego nazwy wszystkich statków zaczynają się na ,,Ita", naprzykład: Itaąuera, Itapetinga, ltapetiva, etc. Wszystkie one posiadają tylko dwie klasy.

Zaczynał się już zmrok, gdy opuszczaliśmy zato­kę. Przez krótką chwilę widać jeszcze było budynki, potem tylko dachy i wieże kościołów, aż wreszcie i one znikły z horyzontu.

Itaąuera nie oddalała się zbytnio od brzegów. Wciąż widziałem poszarpane skały i niezmierzoną, ciemną wstęgę lasów, ciągnących się w nieskoń­czoność.

Podróż niewielkim okręcikiem wzdłuż wschod­niego wybrzeża Brazylji, należy do nadzwyczaj przy­jemnych, już choćby z racji obfitości typów, jakie mo­żna na takiej np. Itaąuerze obserwować. Gdy do przyjemności obserwacyjnych dodamy jeszcze widok malowniczo postrzępionych, oblanych spienionemi

falami, brzegów oceanu, oraz wprost cudownych, nna- łych, bezludnych wysepek, których, zwłaszcza w po­bliżu Paranagua, jest niesłychane mnóstwo, to do­piero wtedy ocenimy należycie cały urok tej jazdy.

Pogoda była ładna, wieczór świeży, nie gorący — w powietrzu panował jakiś miły nastrój udzielający się ludziom, którzy owiani nim, nabierali wszystkich możliwych cech sympatyczności. W takiem pogodnem usposobieniu obserwowałem załogę i współpodróż- ników. Prawie wszyscy marynarze byli brazyljanami, tylko palacze należeli do najczarniejszego chyba szczepu murzyńskiego, a kucharz, żółty jak cytryna, pochodził gdzieś z pod Yokohamy. Na całym okręcie byłem jedynym polakiem, gdyż nasi rodacy w Bra- zylji, przeważnie rolnicy, nie jeżdżą, lecz siedzą na swych działkach ziemi, karczując je i uprawiając, so­bie i krajowi na chwałę.

W pierwszej klasie jechało niewiele osób i prze­ważnie typy niezbyt ciekawe; jacyś komiwojażerowie, dziennikarze, ksiądz katolicki, misjonarz północno­amerykański i australijski „głobtrotter". Ten ostatni upodobał sobie moją osobę i nagabywał mnie nieu­stannie łamaną niemczyzną o różne szczegóły z życia w głębi Bcazylji. Nie znając ani jednego portugal­skiego słowa, australijsko-angielski włóczęga był ła­komym kąskiem dla wszelkiego rodzaju wydrwigro­szów, a nie orjentując się w sytuacji, nabrał o Bra- zylji mniemania, że to strasznie drogi kraj i, że wobec tego, jego rodzinny Melbourne jest rajem taniości. Głobtrotter przyznał mi się, że pierwszy raz w życiu spotkał Polaka i wobec tego prosił o pozwolenie sfo­tografowania człowieka, należącego do tak egzotycz­nego narodu, oraz przesłania odbitki do jakiegoś tam „Magazine". Ku niemałemu swemu zdumieniu, wpół roku później, otrzymałem już w Polsce, ilustrowane czasopismo australijskie, w którem, oprócz owego

zdjęcia, były również uwiecznione wszystkie moje uwagi o polskiej kolonizacji w Paranie, na Itaąuerze czynione.

Dużo ciekawszymi ludźmi byli pasażerowie klasy trzeciej; tam wśród stosów pak, lin, towarów, wśród hałaśliwego zgiełku, pisku i krzyku kilkunastu pomie­szanych narodów i kilku ras, można było całemi godzi­nami patrzeć i obserwować, nie uczuwając najmniej­szego zmęczenia, ani znudzenia. Najwięcej wrzawy, jak zwykle na całym świecie, robili żywi Włosi, mało ustępowali im Brazyljanie, a jeszcze mniej grupa hi­szpańskich, a właściwie argentyńskich robotników, po­ważnie i flegmatycznie spoglądali na gorączkowe mio­tanie się po pokładzie południowych ras, Niemcy. Je­chało ich z Santa Cathariny kilkunastu poważnych kupców i plantatorów; pomimo widocznej na nich za­możności, jechali III klasą, demonstracyjnie opowia­dając głośno, że różnicę między klasą pierwszą a trze­cią złożyli na jakiś tam niemiecki cel. Oprócz białych, w klasie trzeciej jechało mnóstwo murzynów—potom­ków niewolników, Japończyków z nadmorskich sanpa- ulistańskich koloni j, a nawet kilku Metysów i Indjan, od których niestety, nie można było nic dowiedzieć się oprócz tego, że jadą do Bahii.

Całe to towarzystwo, znając język brazylijski, lecz używając go tylko do porozumiewania się z obcy­mi, między sobą szwargotało każdy innym językiem lub narzeczem. Język włoski, niemiecki, portugalski i japoński mieszał się z afrykańskiemi gwarami Mu­rzynów, oraz z azjatyckiem narzeczem wielkonosych Syryjczyków, Przez chwilę w ten, jedyny w swoim ro­dzaju gwar, wpadły nawet dosadne dźwięki polskiego przekleństwa, które mimowoli wybiegało mi na usta, gdy przesuwając się między stosem skrzyń z poma­rańczami a workami z hervą, potknąłem się i omal nie wpadłem w przepaściste wnętrze okrętu.

Między tym różnojęzycznym, poczciwym i praco­witym narodem emigrantów, z nędzy kraj rodzinny opuszczającymh, jak kąkol w zbożu przebijała od cza­su do czasu zapijaczona, nieuczciwa twarz międzyna­rodowego awanturnika. Na całej kuli ziemskiej moż­na spotkać włóczęgów i wagabundów, rzezimieszków i ptaków niebieskich — jednem słowem najgorszych wyrzutków społeczeństwa, niekiedy nawet ludzi inteli­gentnych, których coś ustawicznie gna przed siebie i nakazuje nieustanne wędrówki. Czasem są to nie­szkodliwi, nieszczęśliwi Żydzi wieczni tułacze, lecz częściej próżniacy, zawad jacy — ludzie zupełnie nie­dwuznacznej konduity. Typów podobnych nie brako­wało również i na Itaąuerze. Dwóch takich podejrza­nych przyjaciół wdało się ze mną w rozmowę, zwie­rzając się, że są byłymi żołnierzami Assica Brazila i że brali czynny udział w rewolucji w Rio Grandę do Sul. Gdy dowiedzieli się, że również i ja otarłem się nieco o te ruchawki, poczuli do mnie, sprawiającą mi mało zaszczytu, wielką sympatję. Z ich opowiadań, pomstujących na Assisa i niezbyt chwalących Borgesa de Medeiros, doszedłem do przekonania, że pierwszy zapewne wyrzucił ich od siebie, a drugi wcale przyjąć nie chciał. Udawali się teraz do Meksyku, tylko nie- wiedzieli jeszcze za jakie pieniądze się tam dostaną, bo razem oszczędności ich nie przekraczały niezbyt znacznej sumy 20 milrejsów (2 dolary). Dziwiłem się beztrosce i spokojowi awanturników, którzy, pomimo, że byli Francuzami z pochodzenia, twierdzili niczem rodowici Polacy, że „jakoś to będzie".

Podróżni, spacerujący po okręcie, zachowywali się z nadzwyczajną swobodą i, że tak powiem, obyciem. Ten, kto mógł kręcić się po pokładzie, należał zwykle do ludzi niejednokrotnie odbywających podróż, dla którego wobec tego nieistniała plaga tej jazdy — cho­roba morska. Inaczej miała się rzecz z pasażerami,

niewytykającymi nosa z pod pokładu. Tam panowała istna Sodoma i Gomora. — jęki stłumione i jęki głośne, zupełnie wymowne czkawki, przekleństwa leżących na dole, a przez to narażonych na przykry kontakt z pa­sażerami górnych łóżek — oraz nieprzyjemna woń wy­miotów i potu stwarzała niepodobną wprost do wy­trzymania atmosferę. To też natychmiast uciekłem z tego smrodliwego piekła na brudny wprawdzie, lecz zalany potokiem świeżego, rozkosznego morskiego po­wietrza, pokład.

Większą część nocy spędziłem na rozmyślaniu, półleżąc w wielkim leżaku, jaki wynajmuje się za mi­nimalną opłatę od posługującego stewarda. Wpatrzo­ny w piękny gwiazdozbiór „Cruzeiro do Sul", kołysa­ny szmerem fal potężnego, ale w tej chwili spokojne­go i cichego oceanu, już dobrze nad ranem usnąłem.

Zaledwie z dalekiego morskiego horyzontu zaczę­ła wyłaniać się krwawa, olbrzymia słoneczna kula, na okręcie rozpoczął się ruch i krzątanina. Większość pa­sażerów gorączkowo zbierała swe rzeczy, marynarze przygotowywali towary do wylądowywania, a oficero­wie czyścili się i stroili, zamierzając wyjść po przyby­ciu do portu, na ląd.

Santos był już blisko. Około siódmej rano dzie­wicze lasy, nieustannie na wybrzeżu nam towarzyszą­ce, zaczęły przerywać cię coraz częściej, ukazując ja­kieś chaty i domy. Za kilkanaście minut mieliśmy przybić do największego portu kawowego na świecie.

Chociaż jeszcze tylko kilka kilometrów dzieliło nas od dużego miasta, jakiem jest Santos, wybrzeże dopiero przed samemi niemal rogatkami zaczęło tracić swój dziki i pierwotny wygląd. Niemal do samych przedmieść dociera wielka, dziewicza puszcza, w któ­rej jeszcze dotychczas można natknąć się na koczowni* cze plemiona Indjan.

ty krainie jaguarów. 9.

129

W kilka chwil potem ujrzałem zdaleka potężme wieże stacji radiotelegraficznej, panujacej nad portem i całą zatoką.

XXVI. .

t

Santos, największy port kawowy świata.

Wjazd do portu nie przedstawia się zbyt impo­nująco. Płaskie, błotniste brzegi, porośnięte jakąś bra­zylijską odmianą wikliny, w zupełności usprawiedli­wiają dawną opinję miasta, jako siedliska nieustającej żółtej febry. Dzisiaj, okolice uzdrowotniono i o tej straszliwej chorobie nic nie słychać.. Pomimo jednak zdrowego klimatu, olbrzymiego handlu i znaczenia j a- ko portu, w Santos cudzoziemców jest bardzo znikoma liczba. Gorący, wybitnie zwrotnikowy klimat odstra­sza wszystkich europejczyków, oprócz Włochów, któ­rych pewna ilość tu mieszka. Z Polaków nie udało mi się odnaleźć ani jednego i przypuszczam, że niema tam nikogo, mówiącego po polsku.

Szukając rodaków, odwiedziłem przedewszyst- kiem konsulat francuski, ponieważ poza granicami Polski, gdy w danej miejscowości niema naszego przedstawicielstwa, rodacy najchętniej udają się pod opiekę sprzymierzonej republiki, znajdując z tej stro­ny nieraz bardziej wydatną pomoc, aniżeli od rodzi­mych dyplomatów i konsulów.

Konsul francuski (nazwiska nie pamiętam) czło­wiek bardzo sympatyczny, pełen jeszcze wspomnień z odwiedzin polskiego statku „Lwów“, który zawinął do Santos miesiąc przed moim doń przybyciem, przy­jął mnie bardzo serdecznie i z żalem oświadczył, że niestety, na terenie jego miasta, niema ani jednego

sprzymierzeńca“, a przynajmniej nic mu o nich nie wiadomo. - ,.*•*

Port w Santos, wybudowany według wszystkich najnowszych wymagań technicznych, imponuje wspa- niałemi urządzeniami. Niezliczone, przeróżnego typu, z przeróżnych państw, okręty, począwszy od niewiel­kich, płynących przeważnie pod skandynawskiemi fla­gami, żaglowców, aż do ogromnych parowców trans­atlantyckich, zabierają stąd codziennie bajeczne wprost ilości kawy.

Zadziwiająca jest siła tak zwanych „carregado- rów“, czyli ładowaczy; niejednokrotnie obserwowałem jak taki „carregador“ niósł kilka worków kawy, wagi około 300 kg., umieszczone na głowie. Zbliżyłem się do grupy robotników i spróbowałem podnieść jeden tylko z nich. Z pewnym wysiłkiem mogłem unieść i przenieść kilkanaście kroków 100-kilowy ciężar, ale żeby tak pracować cały dzień w okropnym, tropikal­nym upale, to było zupełnie wykluczone.

Nasunęły mi się tu mimowoli refleksje, czy inte­ligent polski, znajdując się w Brazylji w ostatecznej nędzy może liczyć na jaki taki zarobek z pracy fizycz­nej. Doszedłem, niestety, do przekonania, że pracę fizyczną inteligenta w takich warunkach należy zali­czyć do jednego więcej z pięknych złudzeń, któremi zwykle jest przepełniony początkujący emigrant. W chłodniejszych stronach jest to jeszcze do pomy­ślenia, ale nigdy w Rio de Janeiro lub Santos, gdzie upały nie pozwalają myśleć o niczem podobnem.

Santos, według statystyk brazylijskich, zwykle zbyt optymistycznych, liczy 121 tysięcy ludności. Jest to czyste, ładne miasto ze wszystkiemi urządzeniami nowoczesnemi, jak: tramwaje, elektryczność, kanali­zacja (niema jej półmiljonowa Łódź), z bardzo gusto- wnemi i starannie utrzymanemi parkami, mnóstwem ładnych budowli i całą dzielnicą ślicznych will. Cen­

trum miasta leży tuż przy porcie i olbrzymie parowce przybijają niemal do przystanków tramwajowych. Ja.k zwykle w miastach brazylijskich, najładniejsza i najj- ruchliwsza ulica nosi nazwę rua Quinze de Novembrio, czyli ulica 15 listopada.

Publiczność nieco inna niż w Paranie. Mniej wi­dać ludności białej, więcej czystej krwi murzynów i więcej kolorowych, poza tem niczem nie różni się oid mieszkańców Paranagua czy Morretes.

Kilka miesięcy przed moim przyjazdem do San­tos, ogłoszono w Brazylji konkurs piękności kobiecej i nagrodę otrzymała mieszkanka Santos; miasto je;st z tego nadzwyczaj dumne, a liczna tam prasa twier­dzi chełpliwie, że wogóle najładniejsze kobiety pocho­dzą stamtąd.

Akurat zdarzyło się tak, że w czasie mego tygo­dniowego pobytu w największym porcie kawowym świata, odwiedził je prezydent stanu San Paulo. Do­któr Luiz Washington jest okazałym, jowjalnie wy­glądającym starszym panem, śmiejącym się dobrodu­sznie i niepomiernie lubiącym popularność. Władze municypalne urządziły mu nadzwyczaj uroczyste przyjęcie z pochodem, puszczaniem w biały dzień, we­dług brazylijskiego zwyczaju, rakiet itd.

Z wielkiem zajęciem obserwowałem oddziały przysposobienia wojskowego ludności cywilnej, tak zwanej „Tiro", czyli Strzelec, i „Tiro Naval“, czyli Strzelec Morski. Organizacje te brały żywy udział w uroczystościach. Prezydent stanu przyjął defiladę

i dokonał przeglądu. Z zazdrością patrzałem na te świetnie wyekwipowane, uzbrojone w broń typu w ar- mji brazylijskiej używanego (Mauser M. 98 typ dla Brazylji] oddziały strzeleckie, maszerujące sprawnym krokiem i witane entuzjastycznymi okrzykami publicz­ności. Defilujące kompanje niczem nie różniły się od najwyborniejszych pułków federalnych wojsk stałych,

które miałem sposobność obserwować w Passo Fundo, w Kurytybie, San Paulo i Rio de Janeiro.

Muszę przyznać, że przysposobienie wojskowe lu­dności cywilnej w Brazylji stoi o całe niebo wyżej, niż u nas. Przedewszystkiem tam już dawno uregulo­wano sprawy związane z ulgami, iakie otrzymuje czło­nek stowarzyszenia. Następnie Brazylja góruje tem nad Polską, że posiada tylko jedno towarzystwo zaj- mujace się przygotowaniem rezerw, a nie kilkanaście jak Polska. Co najważniejsze, w Brazylji nic nie sły­chać o zwalczaniu i niecheci do tego ruchu, objawu tak pospolitego w Polsce. Poza tem rząd udziela wy­datnej pomocy, o jakiej u nas nikomu się nie śni.

Pomimo wielkiego ruchu i przewijania się mnó­stwa komiwojażerów ze wszystkich stron świata, ce­ny v/ hotelach nie są zbyt wybujałe, przeciwnie, w po­równaniu z cenami w Polsce, nawet bardzo niskie... Mieszkałem w zupełnie porządnym zakładzie na wspomnianej już ulicy Quinze de Novembre i płaciłem za pokój z całodziennem utrzymaniem około 7 zł. pol­skich, nawiasem tu jeszcze wtrącę, że w Paranie ceny są dwa razy niższe.

Bilet tramwajowy na bliższe odległości kosztuje 6 groszy, na dalsze 12 groszy.

Największą ozdobą i chlubą Santos są liczne, bar­dzo ładne parki. Dla europejczyka przedstawiają one niewyczerpane źródło obserwacji różnych zwierzą­tek, od których w parkach tych się roi. Przedewszyst­kiem i z najwiekszem zainteresowaniem zacząłem oglądać leniwce, których w parku przy Praę Maua, łaziło po drzewach kilkanaście. Te niezwykle ciekawe zwierzęta poruszają się tak powolnie, że są prawie zu­pełnie bezbronne przed człowiekiem, natomiast przed mniej zmyślnym wrogiem potrafią się dość skutecznie bronić ostremi pazurami. Żywią się te stworzenia, wielkości dużych kotów, liśćmi pewnych gatunków

drzew. Najcharakterystycznicjszem jest, że leniwiec skoro obje całą gałąź, nie potrafi, czy też mu się ni»e chce, przejść na drugą, lecz puszcza się i spadające bezwładnie, czepia się gałęzi innych, jeszcze nieobje- dzonych.

Po starannie utrzymanych trawnikach biegają ku- tije (dasyprocta aguti), rodzaj zająca pospolitego w całej Brazylji, oraz niewielkie płowe sarenki (cer- vus campestris).

Po obejrzeniu miasta, którego centrum i repre­zentacyjną część stanowią: ulica 15 listopada, potem Largo do Rosario, rúa San Antonio, avenida Anna Costa i jeszcze kilka, obejrzałem przedmieście Itoro- ró, zwiedziłem malowniczą wysepkę Porchat, cud te­chniki nowoczesnej, most San Vincente Ponté, poje­chałem na drugą stronę zatoki do miejscowości Gua- rujá, gdzie znajdują się cudowne plaże i dokąd inteli­gencja całej Brazylji zjażdża się na zimowe kąpiele. Wykąpawszy się dowoli w cudownym oceanie i obej­rzawszy co było do obejrzenia — udałem się do je­dnego z biur okrętowych, których mnóstwo znajduje się w dzielnicy portowej, aby kupić bilet na dalszą podróż, do stolicy Brazylji — miasta pięknego, jak najpiękniejsza bajka, do Rio de Janeiro,

XXVII.

Nad zatoką Guanabarà.

Z Santos wyruszyłem dla odmiany, nie mafym brzegowym okręcikiem, lecz wielkim transatlantyckim parowcem, kursującym między Amsterdamem a Eue- nos Aires. Kolos, liczący około 18 tys. tonn pojem­ności, wracał właśnie, udając się przez Montevides,

Stantos, Río de Janeiro i Bahię do Europy. Wszystkie oŁkręty wyjeżdżając ze swoich krajów, wiozą do Po- łuidniowej Ameryki żywy towar, w postaci setek, a czasem tysięcy emigrantów, natomiast w powrocie, głłównym ich tonażem nie są już pasażerowie, lecz prrzeróżnego rodzaju towary, z których mrożone mię­so) z Argentyny i Urugwaju, oraz kawa z Brazylji od- grrywają pierwszą rolę.

Orania“ gdy opuszczała Santos, liczyła w dru- gićej klasie zaledwie 12-tu pasażerów na kilkaset miiejsc, ale zato potworne jej brzuszysko było wyłado- wrane szczelnie wielkimi worami kawy, przeznaczonej dlla różnych państw Europy.

Na tym wspaniale urządzonym statku nie było ami śladu ciekawych typów brazylijskich—we wszyst- kitch klasach jechali albo reemigranci, albo komiwoja­żerowie różnych nacyj. Europejskie ubrania, europej- skrie języki, białe twarze, czystość i ład holenderski — wrszystko to pozwalało mniemać, że nie jest się u brze- góiw Brazylji, a gdzieś na wodach Francji lub Ho- laindji.

Rio de Janeiro leży nad zatoką Guanabará, po­siadającą niezwykle malownicze brzegi. Wejście od stirony oceanu jest stosunkowo wązkie i po obu stro- naich zaopatrzone w forty. Umocnienia te, jak twier- dzzą Brazyljanie, urządzone są według najnowszych w;zorów. Sądząc z częstych alarmów rioskiej prasy, podnoszącej regularnie co parę miesięcy ogromny ha- ła;s z powodu rzekomych zbrojeń Argentyny i jej za- bo)rczych w stosunku do Brazylji planów, przypusz­czam, że tamtejsze ministerstwo spraw wojskowych postarało się, wyzyskując nastroje, o odpowiednie kre­dyty i wybudowało twierdzę istotnie odpowiadającą celowi.

Okręt przybił, tak jak w Santos, tuż prawie u wy- loitu wspaniałej ulicy, a właściwie alei zwanej Avenida

Central. Jeszcze zanim zdążyłem przebyć mostek, rzin- cony ze statku na ląd, uczepiło się mnie ze czterec h drabów zaofiarowując różnymi językami jakieś, jako­by z przedziwnym komfortem urządzone, hotele. Wprost dla żartu zapytałem, czy czasem między nimi niema Polaka, no i ku memu zdumieniu Polak znalazł pię! Akcentem wprawdzie wybitnie nalewkowskim, ale po polsku, młody ruchliwy człowieczek, zaczął zapra­szać mnie do hotelu „Carlton" na ulicy Cattete. Sia­dłem do automobilu i kazałem się tam zawieść. Hotel okazał się bardzo porządny. Należy do rosyjskiego żyda, lecz współpracuje z nim para obywateli polskich z „miasto Łódź".

Stolica wygląda dużo porządniej od niektórych, równych jej wielkością, miast europejskich. Ulice rów­ne, brukowane kamienną kostką, z szerokimi chodnika­mi betonowemi, olbrzymiemi wystawami, — zalane w dzień jaskrawem, podzwrotnikowem słońcem, pod­czas nocy toną w powodzi elektrycznych świateł. Nie widać tam prawie wcale pojazdów konnych, a tylko nieprzejrzane sznury automobili; ruchem, przypomi­nającym swym djabelskim typem Paryż, lub Berlin w czasie przedwojennej świetności, kierują ustawieni na rogach policjanci, w dzień zapomocą chorągiewek w nocy zapomocą znaków świetlnych.

Polacy, gdy są w dobrych humorach, lubią roz­prawiać o tem, że są narodem niezwykle grzecznym — Francuzami północy — ale żeby zobaczyć naprawdę grzeczny naród, należy bezwzględnie przejechać się do Brazylji. Tam dopiero można zaobserwować jak grzeczność człowieka zupełnie obcego, może być dale­ko posuniętą. Pewnego razu zdarzyło mi się w Rio de Janeiro, że znajdując się na odleglejszej ulicy, nieco za miastem, nie mogłem trafić do swego „Carlton-Ho- tel", zwróciłem się więc o wyjaśnienie do oierwszego z brzegu przechodnia. Brazyljanin nietylko udzielił

mii chętnie wszystkich informacyj, lecz dowiedziawszy sitę, że jestem cudzoziemcem, wsadził mnie do taksa- mietru, odwiózł na miejsce, a gdy chciałem szoferowi zapłacić — absolutnie na to niepozwolił, twierdząc, że ja jestem gościem, a on gospodarzem i byłoby z mej stirony niegrzecznością odmówić mu satysfakcji usłu­żenia sobie. Takie objawy grzeczności spotykałem na każdym kroku w całej Brazylji, i to nietylko w cywili­zowanych miastach, lecz taksamo w kurnych z łupa­nych desek skleconych rańszach kabokli, gdzieś w głę­bokich dżunglach dzikiego Zachodu.

Mniej więcej przed rokiem (w 1922) obchodziła Brazylja, niezwykle uroczyście, stuletnią rocznicę swej niepodległości. Dla uświetnienia obchodu urządzona została olbrzymia międzynarodowa wystawa, w któ­rej brały niemal wszystkie narody świata, oprócz Pol­ski. Czesi, jak wiadomo naród nadzwyczaj sprytny, wybudowali swój dość skromny pawilon, pierwsi. Pro­sta rzecz, że z tej racji o ich produkcji ukazało się w prasie setki pochlebnych artykułów i przez pewien czas nie było popularniejszego kraju w Brazylji — jak Czechy.

Tak samo jak w dziewicznych puszczach zamiesz­kałych przez półdzikich kabokli, również i w Rio de Janeiro nurtuje wciąż awanturniczy duch potomków conguistadorów. Tak jak na dalekim Zachodzie lub Północy — tak samo i w stolicy, wciąż knują się różne spiski, dziecinne rewolucje, powstania i zamachy. Mia­łem sposobność oglądać powyrywany bruk na jednym z placów i postrzelane mury domów, pozostałość po buncie marynarzy, niezadowolonych z obecnego pre­zydenta Arthura Bernardesa.

Ludność Rio, tak samo jak Santosu, jest kolorowa. Wielką ilość murzynów i mulatów spotyka się na każ­dym kroku, a w niektórych okolicach miasta majory- zują oni w zupełności białych. O ustosunkowaniu sił

między białymi a kolorowymi może świadczyć faktt, że kontrkandydatem dzisiejszego prezydenta był zmarły w 1923 roku Nilo Peęanha, posiadający w swych żyłach sporo krwi murzyńskiej. Nawiasem mó­wiąc brat niedoszłego prezydenta był posłem bra­zylijskim w Warszawie i dopiero w końcu 1923 roku wyjechał. Wprawdzie Peęanha nie został wybrany, lecz upadł bardzo niewielką ilością głosów i to zapew­ne dlatego, że był kandydatem partji opozycyjnej, a więc zwalczany, jak to jest we zwyczaju w Brazylji, przez cały aparat państwowy.

Na nowoprzybyłego europejczyka robią zawsze bardzo śmieszne wrażenie murzynki lub mulatki pou­bierane w białe sukienki i w białe ażurowe pończosz­ki, przez które prześwieca czarne jak heban ciało pierwszych, lub podobne do kawy z mlekiem drugich.

Moralność zewnętrzna w Rio posunięta jest do te­go stopnia, że naprzykład do pięknego ogrodu bota­nicznego, ponoć najpiękniejszego w świecie, niewolno chodzić parom, a tylko mężczyznom osobno i kobie­tom osobno. Są to jednak tylko pozory, gdyż w rzeczy­wistości zepsucie wielkomiejskie nieoszczędziło stoli­cy Brazylji ani trochę. Jest takie same jak wszędzie, może nawet większe, gdyż podsycane niepohamowa­nym temperamentem gorącej krwi podzwrotnikowej.

Stosunki między murzynami, białymi i kolorowy­mi układają się zupełnie inaczej niż w Północnej Ame­ryce. Brazyljanie nie są w niczem podobni do ordynar­nych i gburowatych „bisnesmenów“ z krainy Wuja Sama, są oni humanitarni, ludzcy i w życiu codzien- nem bardzo liberalni. Małżeństwa z mulatami a nawet z murzynami trafiają się często i w niczem nie zmie­niają socjalnego stanowiska nowożeńców, W Stanach Zjednoczonych Ameryki Północnej natomiast, tego 10* dzaju „mezaljans" rasowy, uważany jest za spadnięcie

w hierarchji społecznej, a osobnik popełniający go byTwa wyrzucany poza nawias życia towarzyskiego.

W pobliżu Rio de Janeiro leży kilka potężnych szcczytów górskich. Pao do Assucar, Corcovado, i Tiju- ca.. Na pierwszy można dostać się tylko kolejką powietrzną, na drugi wiedzie kolejka zębata. Z Pao doi Assucar roztacza się wspaniały widok na całe Rio, >.attokę Guanabará i na daleki, otwarty ocean. Nie każ- dejgo jednak dnia warto się tam wybrać, często wyso­ki ten szczyt otoczony jest gęstymi tumanami chmur, ktćóre niepozwalają nic dostrzedz. Najczęściej mgły grcomadzą się na trzech czwartych wysokości góry w tem sposób, że szczyt tonie w słońcu a turysta chmury mai pod nogami.

W czasie dziesięciodniowego pobytu w stolicy odwiedziłem również i nasze poselstwo, które mieści się we wspaniałej willi przy arystokratycznej ulicy Mtarques de Olindo. Poseł, tytułujący się, zresztą w tak derniokratycznym kraju zupełnie niepotrzebnie, hra- biąi, pełnił swój urząd już od roku i niestety wieloma nie-.taktami wywoływał wielkie oburzenie prasy brazy­lijskiej na siebie i na Polskę. Między innemi, po śmiierci sławnego uczonego i męża stanu Brazylji Ruy Bairbosy, który z sympatji dla naszego narodu nauczył się mówić po polsku i który naprzykład z okazji bitwy pod Warszawą wysłał gratulacyjną depeszę do nasze­go rządu, dyplomaci wszystkich państw, chcąc uczcić wielkiego syna Brazylji — składali osobiście na gro­bie wieńce i wygłaszali przemówienia. Poseł polski nietylko że niewygłosił przemówienia, lecz nie złożył nawet skromnego wianeczka, a na pogrzeb wogóle nie pos;zedł. Naturalnie przez długi czas aż kotłowało się w pismach na „niewdzięczność", „nietaktowność" itp. Pollski.

Zwiedziwszy co było do zwiedzenia, kupiłem kar­tę na francuski okręto „Meduana" i zabierając z sobą

wielki zapas niesłychanie tanich w stolicy Brazyljii, pomarańczy i bananów, wyruszyłem przez Bahię dlo Afryki.

Odbiwszy ostatecznie od brzegów Brazylji, przez 11-cie dni n:e widziałem nic więcej oprócz morza

i błękitnego nieba — dopiero po prawie dwutygodnio­wej żegludze, zamajaczył w oddali płaski brzeg fran­cuskiego Senegalu i niskie, białe domy Dakkaru.

XXVIII.

W francuskim Senegalu.

Ze strony oceanu ziemia senegalska wygląda stra­sznie mizernie. Niskie, piasczyste brzegi, gdzieniegdzie obrośnięte nędzną trawką, lub pokryte suchotniczemi kępkami drzewek — przypominają nieustannie, że nie­daleko stąd panuje władczo największa na ziemi pu­stynia Sahara. Ani śladu bujnej roślinności, ani śladu szumiących strumyków, lub jurnie sterczących szczy­tów Nowej Ziemi. Słońce tylko gorące i jaskrawe grze­je nie gorzej, niż w kraju „Krzyża Południa".

Kraj jest pozbawiony malowniczości, malownicze natomiast jest jego życie. Zamieszkują go murzyni sudańscy oraz szczepy Fulb, Haussa i Tuaregowie. Wszyscy ci murzyni jak i arabi są wyznania maho- metańskiego. Biali mieszkają tylko w miastach, które, oprócz Dakkaru, są nieliczne i niewielkie.

Ludność tubylcza gnieździ się głównie w głębi kraju oraz na przedmieściach miast, w okrągłych, le­pionych z gliny lub budowanych z bambusu chatach. Są to ludzie nieskazitelnie czarni, przystojni, zgrabni

i muskularnie zbudowani; prawie nie widać wśród nich ludzi wzrostu niskiego, a nawet średniego. Kobie­

ty niejednokrotnie pesiadają rysy niemal europejskie, a .zawsze równą, aksamitną, czarną cerę. Są one rów- niteż tak okazałe wzrostem, że w Europie wzbudzałyby po)dziw. Jedynie grube wywinięte wargi nadają ich twvarzom coś dzikiego czy zwierzęcego, — cechy te be;zwątpienia odstręczają Francuzów - zdobywców

i zj pewnością dlatego w Senegalu nie widzi się prawie wcale mulatów. Są tylko czystej krwi biali i nie mniej cz^ystej czarni.

Charakterystycznym jest również sposób poru- szcania się tych kolonjalnych obywateli francuskich. Wszyscy oni chodzą, gestykulują, poruszają się z taką grracją i wdziękiem, jak gdyby byli stałymi bywalcami sailonów paryskich. Swoboda, niefrasobliwość i pew- noiść siebie, wybitnie odróżnia senegalczyków od ich brraci z Brazylji.

Sposób ubierania się, przyjęty od Arabów, jest malowniczy. Różnokolorowe wolne burnusy, fezy, za- wcoje — oto codzienny strój mieszkańca Dakkaru.. Ko- bieety owijają się kawałkiem materji, tworząc rodzaj sulkni w biodrach obcisłej, u dołu wolnej. Na przed- miieściach i w głębi lądu murzynki używają ubrania tyllko od pasa w dół, górną część pozostawiając na paistwę oczu czarnych elegantów.

Każda mająca jakie takie pretensje Senegalka, jesst obwieszona bransoletami, kolczykami i amuletami. Ręjce, nogi, szyja, piersi, uszy — są przeładowane świecidełkami; najczęściej są one ze srebra lub bronzu, chiociaż nie brakuje i europejskiej tombakowej tande­ty.. W uszach noszą nieraz po sześć lub osiem kol­czyków. Są wszystkie bardzo zalotne i rzucają po­włóczyste spojrzenia.

Niewątpliwie jedną z bardziej ciekawych osobli- woiści senegalskich, są liczne kolonjalne wojska fran­cuskie. Cała ta siła zbrojna, kierowana przez francu- skiich oficerów i starszych podoficerów, składa się

z wyjątkiem baonu piechoty kolonjalnej i artylerji, wyłącznie z murzynów. Dowództwo jednak, licząc się z możliwością prób oderwania kolonji, tak przeprowa­dza dyslokację oddziałów, że naprzykład murzyni z Wybrzeża Kości Słoniowej służą w Senegalu i od­wrotnie — Senegalczycy na Wybrzeżu Kości Słonio­wej.

W ten sposób żołnierze, choć również czarni, znaj­dując się w obcym kraju, mówiąc innym językiem, nie czują najmniejszej solidarności z tubylcami. Każdy też bunt miejscowy, czy próby większego powstania tłumione są przez nich z niezwykłem okrucieństwem

i bez żadnego współczucia. Oczywiście inaczej przed­stawiałaby się sprawa, gdyby synowie Senegalu mieli tłumić jakąś rewolucję we własnym kraju. Kto wie, czy wówczas nie zwróciliby swej nowoczesnej broni przeciw dotychczasowym panom.

Przed koszarami w Dakkarze odbywa się stale ro­dzaj bazaru czy jarmarku. Mnóstwo kobiet i dziew­cząt, siedząc ze skrzyżowanemi nogami na ziemi, sprzedaje przeróżne drobnostki. Drobne orzeszki zie­mne, amulety i napoje chłodzące są przedewszystkiem chętnie nabywane przez czarnych wojowników. Żoł­nierzy kręci się tam mnóstwo, są oni — w przeciwień­stwie do Senegalczyków — odstręczająco brzydcy. Małe spiczaste główki nadają im wyraz idjotów, p> za tem nagłe i bezustanne drapanie się czyni ich p)- dobnymi do małp.

Wszyscy są ubrani prawie tak samo, jak żołni;- rze polscy. Bluzy i spodnie tego samego kroju i tejo samego koloru, na nogach również owijacze, nawst broń ta sama, tylko czerwone, spłaszczone na bokach fezy i czarne gęby, różnią ich od naszych chłopcóv. Oficerowie i sierżanci w służbie noszą mundury płó­cienne koloru jasno kawowsgo, poza służbą białe, fe

gł<łowach korkowe kaski, używane zresztą przez całą luudność białą włącznie z kobietami.

W Dakkarze wciąż się mówi o tem, że jednak chhwila ogłoszenia przez murzynów swojej niepodległo- ścci, wcześniej czy później nadejść musi. Przyznam się, żee patrząc na rosłych, o względnie inteligentnym wy- raazie twarzy — Senegalczyków, sam zacząłem odczu- waać coś w rodzaju ździwienia, czemu ci ludzie pozwa­lają panować nad sobą garstce białych przybyszów.

Z Dakkaru wyruszyłem przez Lisbons, Hawr i Pa- ryyż do Polski, gdzie przybyłem prawie dokładnie w dwa lata po jej opuszczeniu.

f •

> Passo dos Indios, Kurytyba.

Grodno 1923—1924.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Lepecki Mieczysław W krainie jaguarów
Integracja europejska, Przygotowanie polskiego rolnictwa do integracji z UE (8 stro
Działania Polski wynikające z Narodowego Programu Przygotowań Polski do Członkostwa w UEx
Kim był największy kat i morderca polskich oficerów, Polska dla Polaków, Grabież i niszczenie Polski
Czy czytanie lektury szkolnej może być fascynującą przygodą- polski, Gimnazjum, Wypracowania
Integracja europejska, Przygotowanie polskiego rolnictwa do integracji z UE
SCENARIUSZE Tomek w krainie kangurĂłw, Szkoła j polski, scenariusze lekcji
o przygotowaniu polskich szkól
KATYŃ Żydzi mordowali polskich oficerów w Katyniu
D19230588 Ustawa z dnia 6 lipca 1923 r o stanowiskach oficerskich w polskiej marynarce handlowej (2
sprawdzian ksiega dzungli, sprawdziany testy, język polski
Vi VI Zasada określenia uztroju politycznego Polski w Konstytucji oraz przygotowanie i uchwalenia
Przygody szlachcica Don Kichota, j.polski - gimnazjum, Konspekty
Sekwencja przygotowań do smoleńskiego mordu na polskiej?legacji
kalendarz przygotowan do matury polski pp

więcej podobnych podstron