Przygody oficera polskiego w dżunglach i stepach Brazylii
W podróż wyruszyłem w styczniu 1922 roku i po krótkim pobycie w Paryżu udałem się przez Bordeaux do Rio de Janeiro. Po drodze zatrzymywałem się w Hiszpanji i Portugalji, oraz na Wyspach Kanaryjskich, jednak wrażeń z tych krajów nie pomieszczam, bo chociaż bezwątpienia są one ciekawe, jednak wielokrotnie już były opisywane, a przeto wszelkie nowe byłyby tylko powtarzaniem.
W czasie pobytu w Brazylji przechodziłem różne koleje, co wynikało z mego sposobu podróżowania, wiele odbiegającego od sposobu używanego przez bogatych globtrotterów, których niekiedy na swej drodze spotykałem. Przedewszystkiem starałem się zawsze obcować z krajowcami, co oznaczało, gdy weźmiemy pod uwagę wędrówki po puszczach i stepach, obcowanie z przeróżnego rodzaju podejrzanemi indywiduami. Dawało mi to jednak, oprócz niebezpieczeństw, mnóstwo wrażeń, których turysta normalnie nie osiąga.
W książce mojej pomieściłem przedewszystkiem wspomnienia z podróży po niemal bezludnych puszczach, leżących na zachodzie stanu Santa Catharina, oraz ze stepów najpołudniowszego stanu Brazylji — Rio Grande do Sul. Zupełnie świadomie wyłączyłem z niej swe liczne podróże po polskich kolonjach w Paranie, ponieważ wrażenia z tych ostatnich chcę ująć w osobny tom pod tytułem ,,Na Polskiej Ziemi w Brazylji".
Jako zakończenie dodałem opisy brzegów Braiaaizy- Iji od Paranagua począwszy, aż do Rio de Janeiro,, sssssto- licy republiki.
Przez cały ciąg wszystkich rozdziałów, nigdy innie starałem się nadać mej pracy tendencyjnego charaBdskkite- ru, opisując tylko prawie wyłącznie to, co widziadłłiłłem i przeżyłem.
Ponieważ w ostatnich czasach w Polsce daje; się odczuć pewien pęd do emigracji do Brazylji i tocz.^tt t się jakoby jakieś z tamtejszym rządem w tym kierutinnmku pertraktacje, muszę zastrzec się, że moja książka z; :: :za- gadnieniami emigracyjnemi nie ma nic wspólnego- <522Za- strzeżenie to czynię dlatego, że niemal wszystkie dUaaaaw- niejsze publikacje o kraju z pod „Krzyża Połudnnamia" dzieliły się na dwie kategorje: na nawołujące do eiccimi- gracji i na wyklinające „piekło brazylijskie“. MLddcoja ani nawołuje do emigracji ani ją wyklina. Poww/ta- rzam to, co widziałem i przeżyłem — opisuję.
Koleją przez Paraną.
Kurytybę#) opuściłem z uczuciem niezwyk:łłł<ł(ego zadowolenia, że nareszcie wybieram się w okoillililiice,
o których naprawdę można powiedzieć, że to Brazy/l^Hlja, w znaczeniu, w jakiem Europa zwykła sobie wyoibbbbjra- żać ten kraj: a więc w okolice pokryte niezmierzoimieetemi lasami dziewiczemi, zaledwie zrzadka zamieszka.rneatemi przez nawpół nagich kabokli **), natomiast pełne iimmie- zwykłych uroków podzwrotnikowych puszcz.
*) Stolica stanu Parana.
**) Mieszkaniec lasów, zwykle metys lub mulat.
W podróż wyruszyłem w towarzystwie pana Malczewskiego, właściciela terenów nad rzeką Chapecó.
Po cztcrnastogodzinnej jeździe koleją, o 9 wieczorem pociąg przyczłapał do Marechal Mallet. Faktycznie, powolry truchcik pociągu parańskiego w żadnym razie nie zasługiwał na inną niż na taką nazwę.
Na stacji schwycił nas w swoje gościnne objęcia pan Stacherski, właściciel jedynego, nawiasem mówiąc, bardzo czystego i porządnego hotelu.
Marechal Mallet, miasteczko malutkie, tak malutkie, że w Europie wcale na jego nazwę nie zasługiwałoby, położone na terenie zlekka falistym, ze szczątkami niegdyś potężnych lasów wokoło, oraz drewnianemi domami — wygląda jak straszliwa, niczem nieuroz- maicona dziura, co w połączeniu z brakiem ładnych widoków nie czyni go zbyt ponętnym. Jest ono w znakomitej większości zamieszkane przez Polaków oraz Ukraińców ze Wschodniej Małopolski i stanowi ośrodek wielkich kolonij polskich, zajmujących obszar kilku tysięcy kilometrów kwadratowych. Funkcjonuje tam polskie 4-klasowe gimnazjum koedukacyjne ze stu kilkunastu leżniami. Szkoła stoi w ślicznym ogrodzie, gdzie obok alei pinjorowej *) rosną pielęgnowane troskliwie nasze polskie dęby, jedyne może okazy w całej Brazylji, a obok przepięknych agaw i krzów bananowych — jakieś małe polskie kwiateczki z wielkiem nabożeństwem i wielkim nakładem starań hodowane.
Życie towarzyskie kolonji jest bardzo rozwinięte. Istnieje kltb polski, czyli tak zwane „Towarzystwo imienia M. Kopernika", oddział towarzystwa sportowo - wychowawczego „Junak", drużyna harcerska, klub tenisowy i drużyna piłki nożnej.
Silny v tamtych stronach ruch młodzieży, rwącej się do organizacji, napotyka na wydatną pomoc u mie
*) Pinjor — araucaria brasilensis.
szkających o 12 km. od Malletu panów: Suchorskiego i Krzesimowskiego, właścicieli jednej z największych na południu Brazylji winnic. Również niejaki pan Roman Paul, bogaty kupiec miejscowy, jest orędownikiem wszelkich polskich poczynań.
Zaraz z rana drugiego dnia, udaliśmy się do szkoły, gdzie gospodarzyli profesorowie: Fularski i Zarych- ta, obaj b. oficerowie polscy, ludzie nadzwyczaj energiczni, którzy gimnazjum postawili na odpowiednim poziomie. Sekundował im pan Stanisław Żak, fachowy nauczyciel polski.
Szkołę rozmieszczono w dwóch dużych domach drewnianych, w trzecim mniejszym mieszkają nauczyciele. W czasie mojej bytności kończono właśnie budowę wielkiego budynku murowanego, przeznaczonego na internat, który w przyszłości będzie zbiornikiem młodzieży polskiej z całej Brazylji. Obliczony jest na stu chłopców. Przy internacie wybudowano sporą wieżę, mającą służyć jako obserwatorjum meteorologiczne. .
Na drugi dzień w towarzystwie „ciała“ profesorskiego, udaliśmy się do panów Krzesimowskiego i Suchorskiego do Dorizonu.
Dwunastu kilometrowa droga prowadzi cały czas przez prymitywne, wypalaniem nawożone, pólka kukurydzy, zapuszczone na ugór „kapoery" *) i niewielkie, wysokie a chwiejne laski brakatingi.
W Dorizonie mieszkają prawie wyłącznie Ukraińcy i kilka zaledwie rodzin polskich.
Winnice naszych rodaków leżą na dość łagodnem zboczu niewielkiej góry, u której podnóża stoi kilka dcmków drewnianych i wielki murowany skład.
Właściciele, na długo jeszcze przed wojną, opuścili ze względów politycznych Polskę, nie przestając
*) Poręby porośnięte młodym laskiem.
jednak ani na chwilę marzyć o powrocie, który mają zamiar uskutecznić, skoro tylko pozwolą im na to interesy.
Przenocowawszy u gościnnych „compatricios" *), na drugi dzień zostaliśmy odwiezieni zpowrotem do Malletu, typową polską „furmanką“, do której wprzą- gnięte konie ubrane były w rogate, krakowskie cho- monta.
Często spotykaliśmy po drodze przechodniów i ani razu nie trafiło się nam usłyszeć innego pozdrowienia, jak polskie.
Brazylijscy kabokle już oddawna wynieśli się z tych stron w górę Serra do Esperanca, aby po pewnym czasie, nie mogąc oprzeć się naciskowi fali koloni- zacyjnej — przenieść się w jeszcze dalsze okolice.
Będąc w Mallecie, wprost niesposób jest nie odwiedzić leżącej w pobliżu i nazwanej od przecinającej ją rzeki, kolonji Rio Claro.
Założona przed 30 zgórą laty, kolonja ta należy do „starych". Wypalane corocznie pola są już na dużej przestrzeni dość gładkie, podczas gdy na „młodych" widnieją jeszcze zwalone potężne, osmalone kłody drzew, które dopiero po wieloletnich pożarach ogień strawia.
Na szeroko rozrzuconej tej kolonji istnieje dziesięć szkół polskich, w których pobiera naukę kilkaset dzieci.
W odległości 20 km. od Malletu, otoczone wieńcem polskich osiedli, leży maleńkie miasteczko również nazywające się Rio Claro. Mieszkają w niem chyba sami Polacy i Rusini, by doprawdy nie udało mi się spotkać ani jednego Brazyljanina. Jest tam polski kościół i ruska cerkiew, polski klasztor żeński, przy którym istnieje szkółka, polski browar, w którym wyrabiają
*) Rodaków.
piwo: „Mazur“, fabryka wody sodowej i kilka sklepów — wszystko w rękach polskich.
Gościnnie podejmowany przez pana Twardowskiego, najbogatszego w Paranie Polaka, syt wrażeń z kolonij polskich, powróciłem do Malletu.
Spędzając tak czas na zwiedzaniu stron bądź co bądź cywilizowanych, a więc dość nudnych, już po kilkunastu dniach zacząłem uczuwać zniecierpliwienie i chęć jaknajprędszego znalezienia się w dziewiczych dżunglach Santa Cathariny. Nie tracąc też czasu, postanowiłem natychmiast ruszyć dalej.
II.
U progu dziewiczej Br azyl ji.
Pociąg, jak zwykle, również i w tym dniu spóźnił się o kilka godzin, tak, że zamiast o 9-ej, wyjechaliśmy z Malletu o 12-ej w nocy.
Po trzygodzinnej jeździe dotarliśmy do Uniao da Victoria, miasta położonego o 80 km. na zachód od Malletu. Jest to punkt graniczny sąsiadujących ze sobą stanów: Parany i Santa Cathariny. Mimo humory- styczności tego, jednak prawdą jest, że stany te na niektóre produkty wyznaczyły cła, w celach ochronnych.
W Uniao da Victoria wyszedłem na peron i, spoglądając na wschód w kierunku polskich kolonij, myślałem z pewnym żalem, że oto porzucam na szereg miesięcy tę kochaną, nawpół naszą Paranę, że udaję się w strony „zabite od świata deskami“, po których wałęsają się tylko Indjanie i przeróżnego autoramentu podejrzane indywidua.
Wbrew wszelkim europejskim wiadomościom
o Brazylji, zima w tych stronach jest bardzo dokuczliwa, a mróz niejednokrotnie sięga 6 stopni poniżej ze
ra. Również i w czasie naszej dalszej podróży koleją było tak zimno, że wszyscy podróżni drżeli nie gorzej niż u nas w listopadzie, a gdy weźmie się pod uwagę, że o opalaniu wagonów nikt tu nigdy nie wiedział nawet z opowiadania, a tembardziej o ciepłych paltach, to łatwo będzie zrozumieć jak smutny widok musiało przedstawiać takie zmarznięte towarzystwo. Nad ranem pociąg mijał wyżynę San Joao, odznaczającą się specjalnie zimnym klimatem. Tam też chłód stawał się wprost nie do wytrzymania.
Brazylja jednak jest krajem kontrastów, ledwie minęła noc i pierwsze promienie słońca zaczęły złocić wierzchołki pin jorów—odrazu mróz gdzieś się ulotnił, zrobiło się ciepło, a za parę godzin słońce przygrzewało wcale nie gorzej, niż u nas w Polsce w lipcu lub sierpniu.
W wagonie I-ej klasy, którym jechałem (na brazylijskich kolejach istnieje tylko I. i II. klasa) siedziało dość oryginalne towarzystwo: przedewszystkiem rzucało się w oczy kilku gauczów *) ubranych jak na maskaradę w olbrzymie kapelusze, szerokie u dołu na guzik zapięte hajdawery, zwyczajne kurtki i barwne chustki jedwabne na szyjach. W czasie rannego chłodu jedni okręcali się w szerokie hiszpańskie płaszcze, inni chronili się od zimna, nakładając wielkie kawały sukna obszyte frendzlami, a w środku zaopatrzone podłużną dziurą do włożenia głowy. Tak postrojeni i uzbrojeni w długie, bębenkowe rewolwery, gaucze niewiele różnili się od towarzyszy Cabrala, odkrywcy Brazylji, którzy w 1500 roku zdobyli wschodnie wybrzeża południowej Ameryki.
Oprócz gauczów jechało kilku leśnych fazende-
*) Gaucho — mieszkaniec stepów, brazylijski cowboy.
rów*) z kapangami **), którzy umieszczeni w Ii-ej klasie mieli sobie za obowiązek na każdym przystanku odwiedzać swego patrona.
Jak zwykle w Brazylji, w wagonie nie brakowało również kupców i komiwojażerów, którzy swojem europejskiem ubraniem jaskrawo odbijali od malowniczych postaci mieszkańców stepów i puszcz.
Bodaj największą namiętnością Brazyljan jest polityka, cały też wagon nieustannie rozbrzmiewał zacie- kłemi dysputami o tem: kto lepszy, czy ten minister, czy inny, czy dobrze, że lewe dorzecze Urugwaju przyłączone zostało do Santa Cathariny i czy czasem nie należałoby go oderwać. Mnóstwo takich „ważnych" spraw roztrząsano, żywo gestykulując, wymachując pięściami i krzycząc w niebogłosy.
Od samego świtu wyglądałem oknem i przez cały czas widziałem puszcze, ani razu nieprzerwane jakie- miś oznakami cywilizacji. Co parę godzin zaledwie mijaliśmy małe, zarzucone w lesie stacyjki.
Dobrze po południu przyjechaliśmy do Hervalu, stacji kolejowej, położonej wśród lasów i wyniosłych szczytów górskich. W głębokiej kotlinie, przeciętej wstęgą rzeki Rio do Peixe, tuli się do siebie kilkadziesiąt domków drewnianych, szumnie nazwanych miastem.
Wiele w Kurytybie słyszy się o Hervalu z opowiadań często odwiedzających stolicę Parany mierników- Polaków. Wiele się słyszy, ale zwykle bardzo mało wie. Jedni przypuszczają, że skoro tyle opowiadają
o czemś, musi to być wielkie i potężne. Inni znowu, zasadniczo odnosząc się z lekceważeniem do wszystkich leśnych miejscowości, również i Herval traktują jako
*) Wielki posiadacz ziemski, zwykle są to ludzie prości.
**) Zbrojny pachołek.
ostateczną dziurę, położoną wśród lasów, tygrysów *) i dzikich Indjan. Tymczasem w Hervalu nie słychać nawet o niczem podobnem. Wprawdzie lasu nie brakuje, otacza on miasteczko zbitą gęstwiną naokoło, ale o tygrysach i Indjanach już zaczyna się tam pomału zapominać, niedługo pozostaną tylko wspomnienia o tych groźnych mieszkańcach puszcz.
Herval istnieje niedawno. Zupełnie młodzi jeszcze ludzie pamiętają, jak w tym miejscu stała zaledwie jedna dziurawa chata kabokla, a o kolei nikt nic nie słyszał. Dzisiaj zmieniło się dużo. Nieustraszony człowiek przeciął puszczę żelazną drogą i teraz przez piękną dolinę Rio do Peixe codziennie przebiegają parowe kolosy, niszcząc urok dziewiczych ustroni, tem niemniej jednak przyczyniają się do ich rozwoju i cywilizacji.
Obecnie Rerval to jeszcze zupełnie małe miasteczko. Niezwykłej, jak na lasy, świetności dodaje mu stacja kolejowa, poczta i telegraf. Jedynem źródłem dochodów dla ludności, oprócz handlu z leśnymi ludźmi przedmiotami codziennego użytku—jest herwa **). Są tu dwa duże przedsiębiorstwa herwowe: Simao Ruas oraz Decarel. Posiadają one wielkie młyny i rozgałęzioną szeroko sieć agentów, skupujących to naturalne bogactwo kraju.
Mieszka tam bardzo niewielu naszych rodaków, między nimi zażywa największego znaczenia pan Witold Kowerski, właściciel wendy (sklepu) w miasteczku. Obecnie pan Kowerski urządził cegielnię i stawia budynek przeznaczony dla urzędu telegraficznego. Dalej z rodaków jest tu jeszcze pani Butwiłowiczowa, właścicielka najlepszego w tej miejscowości hotelu, który prowadzi z dziwną, jak na młodą kobietę, ener-
’) Tygrysami nazywają Brazyljanie jaguary (Felix jaguar, felix uncia).
**) Herbata paragwajska (Ilex paraguayensis.)
gją. Pan Łopuszyński posiada tam również dużą wen- dę i wespół z innymi rodakami przyczynia się do tego, że w tym kącie uważają Polaków za naród dziwnie handlowo usposobiony.
Gdy dodamy do tych rodzin jeszcze jednego urzędnika na kolei i kilku robotników — to będziemy mieli już wyliczenie wszystkich ziomków w tem leśnem osiedlu.
Bardzo charakterystycznym jest fakt, że te polskie rodziny, siedzące już od wielu lat wśród samych Brazyljan, nietylko nie uległy wynarodowieniu, lecz przeciwnie, odnosi się wrażenie, że życie polskie jest tu bardziej intensywne, niż w jakiemkolwiek innem miejscu o bez porównania większej liczbie Polaków.
Fakt ten można sobie tłómaczyć tem. że cała ko- lonja składa się niemal wyłącznie z inteligencji, która z wyjątkiem słabych charakterów jest bardzo odporna na proces asymilacyjny.
Przed kilku laty mieszkał na swojej wielkiej fa- zendzie, niedaleko Hervalu, przedsiębiorca koloniza- cyjny, właściciel wielu tysięcy hektarów ziemi, pan Ro~ guski. Wskutek niezwykłej energji tego człowieka, idącej w parze z dużym patrjotyzmem, do tych zapadłych stron Santa Cathariny zbiegła się dość pokaźna liczba Polaków, znajdując w jego licznych przedsiębiorstwach intratne zajęcia. Jeszcze do dzisiaj Herval i Cruzeiro wraz z bliskiemi okolicami są powszechnie uważane za centrum polskich mierników. Obecnie jednak pomału zaczyna się to zmieniać, ponieważ pomiary w tych stronach mają się ku końcowi, ale jeszcze i teraz można najczęściej spotkać się z rodakami rozproszonymi po nieskończonych lasach Contestado *), właśnie w Hervalu.
Przyszłość miasteczka jest bezwątpienia duża, le
*) Szmat kraju około 50 tys. km.2 na pograniczu stanów :
ży ono bowiem na drodze kołowej, wiodącej do wnętrza kraju. Droga ta obecnie jest skończona wprawdzie dopiero na przestrzeni kilkunastu kilometrów za Cruzeirem, lecz jeszcze za dwa, trzy lata — dojdzie do Xanxere, a więc całe wnętrze Contestada zostanie otwarte dla ruchu handlowego i przemysłowego, przy- tem skieruje się on bezwątpienia przez Herval, jako przez najbliższą stację kolejową. Chociaż i teraz Herval wzrasta szybko, jednak chwila połączenia go z wnętrzem, a co za tem idzie i szybka kolonizacja tych stron, będzie dla niego przełomowym momentem i bardzo łatwo miejscowość ta może stać się nowym przykładem amerykańskiej szybkości wzrostu miast.
Jedną z poważnych przyczyn hamowania rozwoju tych stron są zamieszki i rewolucje, jakie bezustannie mają tu miejsce na przerozmaitych tłach. Do awantur prawie zawsze wyzyskują niesumienne jednostki niechęć kabokli do cywilizacji wogóle, a prze- dewszystkiem do cudzoziemców. W jednej z takich ruchawek zginął znany wśród wszystkich Polaków w Brazylji, wspomniany wyżej, pan Roguski.
W ostatnich czasach rząd Santa Cathariny wziął się ostro do różnych mąciwodów i prześladuje ich nie na żarty. W Hervalu w przeszłym roku wybudowano koszary i pozostawiono w nich na stałe kompanję policji stanowej; również w pobliskiem Crureiro stacjonuje dość silny oddział wojskowy, tak, że obecnie trudno byłoby jakiemuś łapserdakowi pokusić się o zdobycie miasteczka, co już raz przed trzema laty miało miejsce.
Dowódca oddziału wojska stanowego w Hervalu, primeiro tenente Lopes Vieira trzyma swą żelazną łapą okoliczny lud leśny w ustawicznym lęku.
Parany, Sta Cathariny i Rio Gran de do Sul, pokryty puszczami, bardzo słabo zaludniony.
Akurat na kilka dni przed mojem przybyciem do tej miejscowości zdarzyło się, że ów srogi mąż, schwyciwszy jakiegoś bandytę i chcąc go ukarać tak, aby odstraszyło to innych od podobnych wystąpień, odciął nieszczęśliwemu kaboklowi, jednem uderzeniem ostrego fakona *) — ucho.
Później ogarnęły widocznie energicznego porucznika jakieś wątpliwości co do wartości swego czynu, bo gdy znaleźliśmy się razem przy jednym stole w restauracji pani Butwiłowiczowej, u której stołowali się prawie wszyscy oficerowie, głośno wypowiadał różne szumne zdania treści nader liberalnej i zapewniał „mimochodem“, że wszyscy spokojni ludzie mogą się czuć zupełnie bezpiecznymi tak daleko, jak sięga jego ręka. Wprawdzie obecny przy tej rozmowie jeden z mierników - Polaków zauważył, że ręka ta nie sięga ani kroku dalej poza obręb obecności żołnierzy, to jednak te- nente **) dowodził, ani tego słuchając, że sertony ***) są spokojne i bezpieczne niczem ulice we Floriano- polis ****).
Wogóle porucznik był typem ciekawym. Energicznie, na swój sposób przeprowadzał „porządek“ we wszystkich dziedzinach życia. Wydawał więc przeróżne horrendalne „editale *****), kończone zwykle frazesem „powyższe tyczy się zarówno białych i czarnych, jak czerwonych i kolorowych, albowiem wobec prawa wszyscy są równi".
I tak przy pomocy bata, rewolweru, pięści i „rozporządzeń“ rządził niepodzielnie w stronach oddalo
*) Szeroki nóż do cięcia ścieżki w dżungli.
**) Porucznik.
***) Puszcza.
****) Stolica stanu Santa Catharina.
****•) Rozporządzenie.
nych od swej władzy o pół tysiąca kilometrów, porucznik Lopes Vieira.
W każdym razie potrafił zaprowadzić temi meto- todami jaki taki ład i porządek wśród leśnego chaosu.
Dzisiaj stosunki w samem miasteczku, i przynajmniej w najbliższej okolicy, przypominają jako tako cywilizowane strony.
Codziennie niemal „dziewicza Brazylja" odsuwa się coraz dalej od Hervalu i zapewne niewiele lat upłynie, gdy pozostaną po niej tylko opowiadania, legendy i baśnie.
III.
Cruzeiro, czyli Catanduvas.
Po kilkudniowym pobycie w Hervalu udaliśmy się w dalszą drogę. Kolej odbiegła w inne strony i jedyną naszą lokomocją miały być od tej chwili tylko konie i muły. Pierwszym etapem było już całkiem malutkie miasteczko Cruzeiro, dawniej noszące nazwę Catandu- vas czyli haszcze, lecz manja zmian nazwy, grasująca wśród Brazyljan, nie oszczędziła nawet tej, zabitej od świata deskami, miejscowości.
Cruzeiro leży o trzydzieści kilometrów od Her- valu. Wyjechaliśmy już o drugiej popołudniu. Okolica nie przedstawia nic specjalnego godnego uwagi, co zaś do samej drogi — jest to typowa droga kołowa w Brazylji, a więc niezwykle błotnista w zimie a zasypana kurzem w lecie, prowadzić ma do Xanxere i nawet dalej w lasy. W każdym razie kiedyś połączy się z drogami, wiodącemi do stanu Rio Grandę do Sul przez Urugwaj. Jest to jednak odległa przyszłość. Na-
W krainie jaguarów 2. 17
razie po miejscach, gdzie ma przechodzić, spacerują dzikie świnie i odprawiają swoje śpiewy rude wyjce.
Miasteczko założył pan Roguski w 1914 roku. Wpierw w tem miejscu były zaledwie dwie czy trzy chaty kabokli, obecnie jest już kilkanaście domów, zarząd municypalny, rada municypalna, notarjusz i kilka sklepów. Najbogatszym i najznaczniejszym obywatelem jest nasz rodak pan Mieczysław Radzimiński, właściciel dużej wendy i najładniejszego domu. Oprócz niego jest tu jeszcze pan Roszkowski, właściciel wendy, pan Ziółkowski, właściciel hotelu i restauracji, pan Pawelski, właściciel zakładu siodlarskiego, oraz posiadacz biura mierniczego pan Bronisław Żelazowski. Oprócz wymienionych jest jeszcze pewna ilość rodaków, oraz zawsze przebywa paru mierników chwilowo, na pomiarach.
Tuż obok miasteczka leży tak zwana Fazendinha, posiadłość pani Marji Roguskiej, wdowy po zabitym w jednem z powstań kabokli fazenderze. Przed kilku miesiącami pani Roguska sprowadziła nauczycielkę z Kurytyby i obecnie wszystkie dzieci polskie z Fazen- dinhi i Cruzeiro uczą się w rodzinnym języku. Świadczy to o patrjotyźmie tych ludzi, zarzuconych w puszcze dalekie i odciętych zupełnie od życia reszty rodaków i ich większych skupień.
Wprost ogarnia rozrzewnienie, gdy wejść do tego polskiego dworu. Mieszkają tam ludzie, z których nikt Polski nie pamięta, a większość jest już nawet tam urodzona. Nic jednak pomimo tego nie zdradza, że leży on tak daleko od Ojczyzny, — polskie obrazy, polskie motywy zdobnicze, ze ściany spoglądają portrety wielkich polskich mężów. Zaiste, twarda jest nasza rasa i wytrwała, nie zmoże jej nic.
Wszystkie rodziny przechowują ze czcią wspomnienia o odległej Polsce i marzą o powrocie. Tem niemniej jednak, jak na szlachetnych ludzi przystało, są
dobrymi obywatelami Brazylji, kochającymi ją pol- skiem sercem i polską mową ją chwalący. Rodacy nasi zażywają w tych stronach poważania i uznania, na jakie zasłużyli pracą wytrwałą i swojem stanowiskiem wobec wszystkich spraw miejscowych; są wybierani na przeróżne urzędy samorządowe.
Zewnętrznie Cruzeiro przedstawia się jako typowe leśne miasteczko, otoczone dokoła lasem pinjo- rowym, wyglądające jak wielka polana z porozrzuca- nemi na niej domkami drewnianymi. Przecinają ją we wszystkich kierunkach powytyczane ulice, przy których jednak przeważnie niema ani śladu zabudowań.
Przed dwoma laty Cruzeiro było świadkiem krwawych zapasów między t. zw. „fanatykami“, czyli zbuntowanymi kaboklami, a przedstawicielami władzy stanowej. Polacy w tych walkach brali czynny udział, broniąc miasteczka przed napadami leśnych ludzi. W marcu 1921 roku przyszło do rozprawy w samem Cruzeiro, na które napadli powstańcy. Potyczka zakończyła się krwawo: z naszej strony zginął ś. p. Roguski, ze strony fanatyków padło 9-ciu ludzi. Mimo kolosalnej przewagi nieprzyjaciela nasi dzielni rodacy odpędzili napastników, tak przetrzepawszy im skórę, że nigdy potem już nie odważyli się ataku ponowić. Cała walka przeprowadzona była niemal wyłącznie przez naszych ziomków, gdyż kilku żołnierzy stanowych nie stanowiło siły decydującej.
Obecnie w Cruzeiro stacjonuje 40-tu żołnierzy pod dowództwem podporucznika Geronima Pereira, zupełnie czarnego murzyna. Oficer ten swojem iście afrykańskiem postępowaniem, naraził się całej ludności miasteczka, a w kilka tygodni po moim wyjeź- dzie doszło tam nawet do zbrojnego zatargu między nim a p. Radzimińskim. Sprawa przedstawiała się tak: porucznik Pereira od dłuższego czasu brał różne towa
ry na kredyt u naszego rodaka, nie chcąc uiszczać należności. Po pewnym czasie pan R. kredytu mu odmówił. Rozłoszczony tem oficer przysłał swojego sierżanta, aby zapowiedział mu, że gdy wstrzyma kredyt, to go „popamięta". Krewki Polak, niewiele myśląc, schwycił arogancko zachowującego się podoficera za kark i grzmotnął nim o parkan okalający podwórko.
Chcąc się zemścić, Pereira przyszedł w towarzystwie kilku żołnierzy w celu zaaresztowania „krnąbrnego" obywatela. Tutaj spotkała go jednak niespodzianka. Pan Radzimiński zamknął się w domu, zapowiedziawszy przedtem, że nie radzi nikomu próbować dostać się do wnętrza. Nieobdarzony zbytkiem odwagi, czarny dowódca nie ośmielił się zaatakować polskiego domu, tembardziej, że w międzyczasie zaczęli się zbierać inni Polacy, a ich uzbrojone w karabiny i rewolwery postacie, nie wróżyły dla niego niczego dobrego.
W tych stronach nigdy bardzo spokojnie nie jest. Również i w czasie mego pobytu operowała banda ludzi, zebrana w niewiadomym celo, lecz napewno osobiste sprawy mająca na widoku. Przed kilku dniami nadeszła wiadomość z Campos Novos, miasteczka położonego o kilkanaście kilometrów od Cruzeiro, że jacyś ludzie napadli na fazendę (majątek ziemski), leżącą tuż przy miasteczku. Zaznaczyć jednak należy, że leśni ludzie mają swoją moralność, która nie pozwala im nic ukraść, natomiast uważają za pewnego rodzaju bohaterstwo „coś zdobyć".
W takich to pierwotnych warunkach żyją nasi rodacy w Cruzeiro czyli Catanduvas, walcząc z pierwotną przyrodą i pierwotnymi ludźmi. Walka ta jednak, jak każda walka, hartuje ich, stwarzając niepowszednie wartości duchowe.
Wśród stepów Irany.
Po kilkodniowym pobycie w gościnnym domu państwa Radzimińskich, zaczęliśmy wybierać się w dalszą drogę. Pożegnałem serdeczne rodziny polskie i popołudniu 23 lipca wyruszyliśmy na dziarskich mulicach wraz z panem Malczewskim wgłąb tajemniczego Contestado.
Mieliśmy przed sobą podróż długą i żmudną, około 300 km. przez puszcze i stepy. Na całej tej drodze leży zaledwie kilka osiedli ludzkich, z tych miasteczko Xanxeré największe.
Pierwszy nocleg wypadł o 30 km. za Cruzeiro na krańcach rozkolonizowanych terenów“ fazendy Irany. Fazenda owa swojego czasu była mierzona i kolonizowana przez pana Roguskiego, do spółki ze znanym w Kurytybie właścicielem ziem Beltronem. Dziś większość terenów już sprzedano, przeważnie Włochom ze stanu Rio Grande do Sul i obecnie w różnych punktach fazendy są koloniści, którzy zajmują się przeważnie hodowlą nierogacizny. Do jednego z takich mieszkańców, nazwiskiem Riccieri, zajechaliśmy na noc. Mądry Włoch postawił sobie dom u stóp potężnej góry, zwanej od ściekającego z niej strumienia, Pin- gador. Ścieżka przez tę górę jest nadzwyczaj stroma, a w zimie mimo niejednokrotnie długotrwającej .pogody, zawsze błotnista. Każdy podróżnik, wyjeżdżający ze stacji Herval, a nawet z Cruzeiro, musi rad czy nie rad zatrzymać się u Riccieriego na noc, ponieważ szybko zapadający w Brazylji zmrok, gdy zastanie w czasie wdrapywania się na Pingador, porządnie daje się we znaki.
Rankiem następnego dnia wyruszyliśmy w dalszą drogę. Pingador nietyle jest wysoki, ile należy do
gór przedziwnie stromych i absolutnie nie nadający się wyminąć. Ponieważ lipiec w tych stronach jest samym środkiem zimy, więc też ścieżka zdawała się wprost nie do przebycia. Błoto jak się utworzyło może jeszcze ze dwa miesiące temu, na jesieni, tak nie wyschło dotychczas ani odrobiny. Muły stękały, stawały co kilkadziesiąt kroków, lecz wkońcu wdrapały się na szczyt.
Po paru godzinach jazdy coraz częściej zaczęliśmy mijać rozległe kampiny (stepowe polany), które zwolna przemieniły się w otwarty, nieco pofalowany step. Jak okiem sięgnąć, wszędzie otwarte przestrzenie z porozrzucanemi kępami pin jorów lub palm. Stepy Irany mają charakter parkowy, na których drzew nie brakuje. Wszystkie wgłębienia są wypełnione małymi laskami pinjorowymi, po całym zaś stepie jest rozrzucona niezliczona ilość niewielkich palm wachlarzo- watych. W lesie spotyka się tam olbrzymie stada bydła i koni, w zimie mądre stworzenia chronią się do sąsiednich lasów, w których jest znacznie cieplej, aniżeli na odkrytym dla wiatrów stepie.
Palmowe gaiki i liczne strumienie nadają tym stronom dziwnie wesoły charakter. Nad brzegiem dość dużej rzeki, również noszącej nazwę Irany, tuż przy ścieżce, leży olbrzymia fazenda pana Simao Ruasa.
Fazendy brazylijskie, z bardzo nielicznymi wyjątkami, aczkolwiek niejednokrotnie należą do ludzi bogatych, nie mają najmniejszego podobieństwa do polskich dworów. Zabudowania bardzo marne, raczej budy, niż ludzkie mieszkania, przytem prawie nigdzie nie widać ogrodu, ani nawet najmniejszego ogródka, lub jakiegokolwiek upiększenia. Rzekę Iranę przejechaliśmy wbród po kamienistem dnie. Stepy ciągną się przez kilkadziesiąt kilometrów, nie zmieniając zupełnie charakteru. Dobrze pod wieczór znowu wjechaliśmy na kampiny — coraz mniejsze, mniejsze, wkoń-
cu ponownie znaleźliśmy się w tajemniczo szumiącej puszczy.
Ścieżka nasza przecinała lasy dziewicze, pokrywające setki kiloir.etrów kraju. Ciągną się one aż do potężnej rzeki Panny, aby tam połączyć się z takiemi samemi puszczami półdzikiej republiki Paragwaj. Jechaliśmy jakby mrocznym kurytarzem, czy tunelem, wyciętym w wiecznie zielonej takuarze *) i kresjumie, wciąż z góry na górę, bo w tamtych stronach równych terenów zupełnie niema. Od czasu do czasu spotykaliśmy przy drodze budę kabokla, lub prymitywny młyn herwowy czyli t. zw. barbaqua.
Lipiec jest czasem zbioru herwy. Dlatego też mijaliśmy często olbrzymie karawany tego, bodaj jedynego narazie, bogactwa kraju. Z rozmaitych zakątków puszczy wieziono w jukach na mułach wielkie jej ilości; wszystkie tropy (karawany), bez wyjątku, zmierzały do Cruzeiro i Hervalu.
W tym dniu mieliśmy do zrobienia około 50 kim. Trochę nieopatrznie zadługo zatrzymaliśmy się na obiedni popas, nad śliczną stepową rzeką i zmrok zapadł zupełnie, a byliśmy jeszcze daleko od chaty pół- cywilizowanego Indjanina, w której postanowiliśmy nocować. Na dobitek szalejąca przed paroma tygodniami w całej południowej Ameryce okropna burza, oraz zimowe wylewy, poniszczyły wszystkie mostki i popsuły ścieżki do tego stopnia, że w czasie nocnej podróży nie obeszło się bez przygody; oto omal nie potopiliśmy się w niewielkim, ale bardzo grząskim strumieniu. W każdym razie skończyło się na gruntownem zmoczeniu i dosłownem nasiąknięciu błotem.
Już około 9-e; wieczorem minęliśmy granicę mu- nicypjum Cruzeiro i wjechaliśmy do państwa coronela (pułkownika) Mai, superintendenta municypjum
*) Rodzaj bambisu.
Xanxere. W parę chwil potem kołataliśmy zawrięcie, zresztą przez długą chwilę bezskutecznie, do zamkniętych drzwi chaty Indjanina. Po szczegółowej indagacji ukazała się nam nareszcie bezwłosa twarz, i potomek walecznego i cywilizowanego narodu Guarany zaprosił nas łamaną brazylijszczyzną do wnętrza.
V.
W gościnie u Indjanina.
W Brazylji jest jeszcze stosunkowo dużo indjan, oczywiście że nie na wybrzeżach oceanu Atlantyckiego, gdzie cywilizacja wyparła pierwotnych mieszkańców, a krajowi nadała międzynarodowe piętno, lecz w bezgranicznych puszczach Goyazu, Amazonas. Mat- to Grosso, oraz na zachodzie Parany i Santa Cathari- ny. Tam, pod osłoną nieprzebytych borów, żyją liczne szczepy czerwonoskórych; wiele z nich nie widziało nawet białego najeźdźcy.
Licznie osiadli polscy koloniści w Paranie niejednokrotnie stykali się i stykają z Indjanami. Ko- Ionje nasze na Lucenie leżą tuż przy terenach dzikich i okrutnych Botokudów, kolonje nad rzeką Ivahy są w pewnem miejscu przecięte przez „terrenos dos Indios" szczepu Kajuasów, zaś Polacy, zamieszkali nad Rio Cavernoso, mają sąsiedztwo Dorinsów. Aczkolwiek Indjanie południowo-amerykańscy nie są tak wojowniczo usposobieni, jak ich bracia ze Stanów Zjednoczonych, tem niemniej jednak niema prawie nigdy roku w Paranie, aby nie nadchodziły trwożliwe wieści o ruchach czerwonoskórych.
W roku 1922 szczepy z nad rzeki Marrecas wyrzuciły mierników i urzędników, przeprowadzających kolonizację, a przetrzepawszy skórę policji stanowej, zabroniły białym wstępu na swoje „tereny łowów”.
W marcu roku 1923 w mieście Guarapuawie powstał nieopisany popłoch z racji powstania Kaingang- sów i Kajuasów. Olbrzymia ilość samochodów, zamówiona z Kurytyby (380 kim. odległości) i Ponta-Gros- sa wywoziła pośpiesznie rodziny białych w bezpieczniejsze miejsca. Nieliczni koloniści i Brazyljanie, mieszkający w górach Sierra do Pitanga, uciekli, całe swe mienie zostawiając na pastwę losu. Wielu z nich zginęto, domostwa powstańcy spalili, bydło wyrżnęli i zjedli. Indjanie brazylijscy nie są zdolni wszakże do jakiejś szerszej akcji, również i tym razem zadowolili się łatwym triumfem i, nie kusząc się o zdobycie miasta, zawrócili do swych legowisk w niezgłębionych i nieznanych puszczach nad Rio Peąuiry.
W Paranie i Santa Catharinie koczuje wielka ilość szczepów, z których najliczniejszymi są: Boto- kudzi, Kaingangsi, Kajuasi i Dorinsi. Rząd federalny opiekuje się nimi, wyznaczając tereny oraz utrzymując specjalnych urzędników, przeznaczonych do ich cywilizowania. W tym celu zostały założone dwa osiedla nad rzeką Tibagy — Sao Jeronymo i Sao Pedro de Alcantara, gdzie rząd osadza Indjan, dając im narzędzia i ziemie oraz wskazówki, jak ją uprawiać. Oprócz tych kolonij, specjalnie stworzonych, jest jeszcze mnóstwo t. zw. „toldos“, czyli zwykłych indyjskich wiosek, rozrzuconych po całej Brazylji. W tol- dach mieszkają czerwonoskórzy, którzy są już nieco oswojeni z widokiem ludzi białych. Pomimo jednak tego, £dy odwiedzałem pewnego razu toldo Kaingang- sów nad górnym biegiem rzeki Irany, wszystkie kobiety, dzieci, a nawet pewna ilość mężczyzn uciekła „dla wszelkiej pewności“ do lasu. Większość Indjan brazylijskich żyje jednak nie w toldach, lecz koczuje na zachodzie w olbrzymich lasach, zalegających dorzecza rzek: Iguassu, Peąuiry, Ivahy i Tybagy. Dawniej tubylcy zajmowali cały kraj, był nawet czas, że
Kurytyba, dzisiejsza stolica stanu, jako mała jeszcze wioska, zamieszkana przez białych, składała sąsiedniemu kacykowi daninę. Dzisiaj Indjanie uciekają z miejsc zaludnionych, przenosząc się coraz dalej w lasy. Ale puszcz jeszcze na Zachodzie nie brakuje— wiele lat upłynie, nim czerwonoskórzy zostaną przyparci do wielkiej rzeki Rio Parana i zmuszeni przenieść się do olbrzymiego i bezludnego stanu Matto Grosso, sześć razy większego od całej Polski wraz z Kresami, lecz mającego mniej ludności, niż jedno miasto Lwów.
Indjan na drodze do Xanxere spotyka się niewielu, dopiero o dwie mile od Passo dos Indios znajduje się osiedle pół cywilizowanych Coroadów; także za rzeką Urugwaj, już w stanie Rio Grandę do Sul, blisko miejscowości Nonohay, mieszka kilkadziesiąt rodzin, nędzny wiodących żywot.
Natomiast olbrzymie puszcze w widłach rzek Chapecosinho i Chapecó są gęsto zaludnione przez liczne szczepy zupełnie dzikich koczowników. Rząd federalny już roztoczył nad nimi opiekę, ustanowił komisarzy opiekuńczych, wyznaczył rezerwacje, oraz specjalistów od cywilizowania, tak zwanych popularnie „mansadorów" czyli obłaskawiaczy.
Szczepy te należą do różnych plemion, z których najliczniejszemi są Kaingangsi i Kajuasi, również często zachodzą w tamte strony waleczni Botokudzi. Na wyznaczonych rezerwacjach osiadają wciąż kabokle, lekceważąc rozkazy dalekiego rządu. Na tem tle wywiązują się częste spory i walki, które jednak zaledwie słabem echem docierają do stron cywilizowanych, i, o ile dojdą do uszu powołanych, to zwykle przekręcone i zmienione do niepoznania. Dzikie plemiona cofają się coraz dalej w puszcze i o losie ich mało kto się dowiaduje. Półcywilizowane skarżą się czasem u komisarzy federalnych, lecz rzadko i zwy
kle z małym rezultatem. Na krótko przed moim wyjazdem z Kurytyby, przebywała tam właśnie delegacja Indjan z nad Chapecosinho, która przybyła skarżyć się na białych, że zabierają im ziemię. O rezultacie próśb tych kilkunastu biedaków nie wiem nic, lecz w każdym razie będąc w ich stronach ojczystych, słyszałem od wielu kabokli, że Indjanie zbierają się na jakieś narady i odgrażają, że wyrżną wszystkich białych.
Naturalnie pogróżki te do niczego doprowadzić nie mogą, bo, uzbrojeni tylko w łuki i oszczepy, Indjanie nie są przeciwnikiem groźnym. Każda próba powstania zwykle kończy się dla nich smutnie.
Oprócz Indjan tubylczych mieszka w lasach Contestado sporo tak zwanych Paragwajów, Są to Indjanie ze szczepu Guarany, stanowiący większość zaludnienia republiki Paragwaj, którzy z powodu ogólnej nędzy tam panującej, oraz bardzo niskiego kursu pieniędzy, emigrują do pogranicznych municypjów Bra- zylji, gdzie są chiętnie przyjmowani do pracy, słyną bowiem jako dobrzy robotnicy, nadzwyczaj mało wymagający.
Indjanin, u którego zatrzymaliśmy, się na noc, nazwiskiem Agueira, należał właśnie do tej ostatniej kategorji. Mimo, że przebywał już w tych stronach bardzo dawno, nie nauczył się jeszcze dobrze po bra- zylijsku i koszlawił ten język okropnie. Do żony i dzieci przemawiał śpiewnym, dziwne robiącym wrażenie, językiem guarany. W Paragwaju język ten jest powszechny, wychodzi w nim nawet pewna ilość gazet i książek.
Agueira jest bogatym człowiekiem, posiada przeszło 500 pomarkowanych świń, a niepoznaczonych na- pewno dwa razy więcej. Cały ten dobytek włóczy się po puszczy, a pan jego troszczy się tylko o to, aby co rok wybrać kilkadziesiąt sztuk i pogonić do Herwalu
na sprzedaż. Nic też dziwnego, że większa część nierogacizny jest zupełnie zdziczała i nie pokazuje się, nawet, aby polizać ulubionej soli, której dostarczanie dla stada jest jedynym zabiegiem tutejszego hodowcy. Świnie, chodzące luzem po lesie, zupełnie zdziczałe, nazywają „bagua". Poznaje się je po tem, że nie mają wyciętego na uszach żadnego znaku; na ,.bagua" urządzają polowanie i traktują jako zwierzynę. Po lasach Contestado włóczy się takich zdziczałych świńskich stad nieprzeliczone mnóstwo.
W chacie Indjanina, jak w każdej innej kabo- klerskiej, na środku płonęło wielkie ognisko. Z rozkoszą zrzuciliśmy mokre ubranie i suszyliśmy się przy dobroczynnym ogniu. Gospodarz uciął wielki kawał mięsa z wiszącego na ścianie połcia, nadział na patyk i za chwilę po brudnej chacie rozniosła się smakowita woń pieczonego prosiaka.
VI.
Przygoda z małpami.
I znowu jod rana kłusowaliśmy całemi godzinami po ścieżkach tropowych. Widoki, na pozór tak jednostajne i podobne, przy bacznej obserwacji wykazywały nieprzebraną skarbnicę piękna i rozmaitości.
Ludzi spotykaliśmy coraz rzadziej, nieraz mijaliśmy dziesiątki kilometrów, a nie można było dostrzec nawet obskurnej budy leśnej. Czasem tylko przejeżdżał jakiś kaboklo, z jedną ostrogą na bosej nodze, lub bogaty fazender. Pierwszy, zwykle obdarty i brudny, strzępami ubrania przykryty, drugi wiel- kiem „poncho", „paji" lub „kapie", z jednym lub kilkoma kopangami. Malowniczo spływające szaty nadawały im jakiegoś średniowiecznego, a zarazem egzotycznego uroku.
Mijając, pozdrawiali nas grzecznie:
— Bom dia, senhores!
— Bom dia — odpowiadaliśmy i zatrzymywaliśmy się zwykle parę minut, aby pogawędzić nieco i zapytać — „jak tam droga".
Ciemne twarze pachołków i ich panów, wielkie rewolwery za pasem, a często o siodła oparte karabinki nasuwały mi przed oczy czasy odległe i mgłą zapomnienia pokryte. Tutaj zupełnie żywe, zgodne z dziewiczą puszczą i dziewiczym krajem.
Ścieżka, po której jechaliśmy, jest rzadko uczęszczana, gdy jednak zapuścić się kilka kilometrów w którąkolwiek stronę, wszelkie odgłosy ludzkie giną i ma si>ę uczucie pobytu na wyspie bezludnej.
Przy drodze można czasem napotkać chatę, tro- pę z rerwą, lub kabokla, zmierzającego do miasteczka, lecz już o kilkaset metrów w bok, po ślepych ścieżkach myśliwców błądzą tylko liczne tatety*), oceloty **), kopią jamy pancerniki, lub podkradają się do mrowiska mrówko jady z długiemi lepkiemi językami. Rzadko, albo nigdy nie rozlega się tam mowa ludzka, zaledwie niekiedy poniesie echo huk strzału, znak, że chciwy mięsa i skór śmiały kaboklo zapuścił się w te ostępy za uchodzącą pumą lub tapirem. Również rzadko zachodzi tam pierwotny mieszkaniec tej ziemi, Indjanin. Przemyka się zręcznie, łamiąc przed sobą gałązki i ljany jemu tylko znanym sposobem.
W lasach Contestado żyją dwa gatunki małp: wyjce rude (mycetes ureinus) i kapucynki (hapati- des). Pierwsze, znane pod nazwą „bużiu", drugie „miko“. Wyjce są dużo większe, futro posiadają krwawo czerwone, bardzo puszyste; miko, czyli kapucynki, sięgają zaledwie wielkości kota domowego. Mają one
’) Rodzaj dzika.
**) Felix mitis.
futerko czarne, po wyprawieniu bardzo ładne, obecnie nadzwyczaj poszukiwane na rynkach europejskich, gdyż elegantki wszystkich stolic lubią się w nie stroić.
Oba gatunki żyją gromadami i nie należy wcale do rzadkości spotkanie stada, złożonego z kilkudziesięciu, a nieraz i kilkuset sztuk. Mieszkańcy lasów rzadko polują na nie, ponieważ umierające płaczą i jęczą niemal jak ludzkie istoty; żal im więc zabawnych, podobnych do człowieka, zwierzątek. I chociaż można często spotkać małpie skcrki w chatkach kabo- kli, to tylko ze względu na wielką złośliwość tych czwororękich, lecz nigdy z powodu specjalnej na nie zawziętości człowieka.
Kukurydza, posadzona trochę dalej od domu, a niejednokrotnie tuż przy chacie, jest wciąż narażona na napady całych stad mików. Małpy niedość, że zjadają jej mnóstwo, ale zabierają ogromne ilości z sobą, wiążąc pałki dowcipnie i zawieszając całe ich sznury na szyi. Spłoszone, podnoszą wielki krzyk i, nawołując się wzajemnie oraz ostrzegając, uciekają szybko szczytami drzew w las. Pierwsi osadnicy w puszczy cierpią zwykle dużo z powodu ich żarłoczności i złośliwej chęci psucia wszystkiego.
Nadzwyczajnie zabawny jest widok wędrujących wyjców. Stado, liczące setki zwierząt, podróżuje po drzewach na wysokości kilkunastu metrów nad ziemią. Byłem świadkiem takiej wędrówki w czasie jazdy między Bahią i Xanxere.
Zatrzymaliśmy się na noc w lesie, ponieważ o żadnym mieszkańcu jeszcze w tych stronach niema ani słychu. Rozłożyliśmy się nad niewielkiem lageado, czyli nad strumieniem, płynącym po kamienistem dnie, które tworzy rodzaj bardzo równej podłogi.
Rano zbudził nas jakiś straszny krzyk — coś niby ryczenie syreny fabrycznej, lecz z tonami tak prze
raźliwymi, że zerwałem się na równe nogi, a z rozespania nie mogąc zorjentować się co to jest, schwyciłem za rewolwer. Pan Malczewski uspokoił mnie jednak, że to tylko wyjec odbywa swój poranny śpiew. Wycie zdawało się dochodzić zbliska; udałem się w jego kierunku, aby ujrzeć zwierzę w chwili wydawania tych niezwykłych głosów. Zaledwie uszedłem kilkadziesiąt metrów brzegiem strumienia, gdy wycie ucichło, natomiast w górze wśród konarów potężnych drzew rozległ się trzask i jakiś ruch. Nademną ukazał się cały sznur wyjców. Rzucały się z gałęzi na gałąź, biegły po ljanach ze zręcznością wprost zadziwiającą — udawały się widocznie gromadnie w inne strony. Znając zwyczaje małp, starałem się ukryć, lecz dostrzegły mnie natychmiast i podniosły przeraźliwy pisk.
Podróży nie przerwały, lecz ani jedna nie minęła mnie, aby nie splunąć w moją stronę, rzucić kijem lub chociaż wykrzywić się przeraźliwie, Tylko stare samice, niosące małe na plecach, przebiegały szybko, lękliwie spoglądając na mnie. Z początku zacząłem ciekawie obserwować to zjawisko, lecz dostawszy po- rzędnie paru kijami, a nareszcie wielką szyszką pin- jorową w samą głowę, że aż rozprysła się i sypnęła orzeszkami, prędko zabrałem się do odwrotu. Kilka starych brodatych samców, z wielkiemi czuprynami, pogoniło za mną z krzykiem, rzucając wszystkiem, co naprędce znalazły pod ręką. Nie chciałem strzelać, żal mi było tych stworzeń, lecz w końcu, gdy małpy nie przestawały mnie prześladować — strzeliłem do wielkiego brodacza. Ten zawisnął na ogonie, wreszcie zwalił się na ziemię. Reszta z piskiem rozbiegła się po lesie. Cały porządek marszu odrazu znikł, zwierzęta jak nieprzytomne biegać zaczęły w różne strony.
Bardzo łatwo podówczas mogłem zebrać komplet skórek na futro dla jakiejś warszawskiej lub pary
skiej elegantki i uszczęśliwić ją tanim kosztem, lecz nie chciałem strzelać i udałem się ku obozowi, z którego wybiegł mi na pomoc pan Malczewski, zaniepokojony hałasem w lesie i strzałem.
VII.
Xanxerê, miasto umierające.
Sto siedemdziesiąt kilometrów na zachód od Her- valu leży miasteczko Xanxerê. Po indyjsku, w języku guarany, znaczy to „Polana Grzechotników" — i w istocie leży ono na wielkiej gołej kampinie, czyli polanie, ze wszystkich stron otoczonej zbitą gęstwiną kolczastych, karłowatych krzewów.
Na tej rozległej goliźnie wznosi się kilkanaście fantastycznie rozrzuconych drewnianych domów.
Przy wjeżdzie można oglądać okopy z czasów rewolucji z roku 1893. Zdradzają one, że były wykonane pod kierownictwem świadomego swego fachu oficera, tem niemniej nie wytrzymują krytyki w tegocze- snem pojęciu budowania linji.
Początki Xanxerê sięgają roku 1882 i nie są pozbawione romantycznej przyprawy. W owych czasach, nie tak odległych dla każdego innego kraju, lecz dla Brazylji stanowiących okres równy setkom lat gdzieindziej, panował dotychczas wspominany z żalem Don Pedro II. O cesarzu tym krąży po lasach mnóstwo hi- storyj i baśni, przychylnych dlań i nieprzychylnych, lecz zawsze rozgrzeszających władcę, za którego czasów nie było kolonizacji, nikt nikogo nie pytał — czyja to ziemia, ani nigdy i nigdzie nie widziało się przeklętego cudzoziemca.
W okolicach Xanxerê opowiadają, że czterdzieści lat temu żył sobie w Rio de Janeiro młody oficer imieniem José Bernardino Borman. Nieszczęściem jego
była młoda i piękna żona. Początkowo kochali się oboje, jak para gołąbków — on nie mógł wytrzymać bez niej nawet paru godzin, a ona znowu bez niego. Trwałoby to kto wie jak długo, gdyby nie cesarz. Na wdzięki niewieście, gdy naprawdę są wdzięczne — myśliwych nie brak. Zdarza się często, że myśliwiec wraca z polowania z próżną torbą, lecz tym razem cesarzowi się to nie zdarzyło. Przeciwnie, zdołał pozyskać wzjględy pięknej porucznikowej w zupełności. Sytuacja biednego Bormana, gdy spostrzegł pewnego dnia, że wyrosły mu rogi, była dość trudna. Akurat jakoś dziwnym trafem w tym czasie otrzymał propozycję od siwoich władz zorganizowania kolonji wojskowej na granicy Argentyny, a więc w bagatelnej odległości paru tysięcy kilometrów od stolicy. Zdecydował się zrozpaczony oficer jechać w te dalekie strony, bo nic innego czynić mu nie pozostało, tembardziej, że żona awansowała tymczasem na damę dworu i nie zdradzała najmniejszego żalu za swoją pierwszą miłością. >
Legenda nie powiada, czy Bormanowi przyszła decyzja opuszczenia stolicy i żony z trudem, czy bez trudu, lecz w każdym razie jest faktem, że wkrótce po przybyciu w lasy wziął sobie w chwilowe władanie jakąś piękność, o której powszechnie mówiono, że by- fa „bem morena" (dobrze ciemnolica).
Najlepiej na tym stołecznym skandalu wyszły okolice dzisiejszego Xanxere. Borman założył tam miasteczko, Borman kazał wycinać ścieżki w niedostępnych lasach, jednem słowem, Borman zorganizował całe tamtejsze życie. W czasie swego kilkunastoletniego pobytu stał się pierwszorzędnym pionierem w dzikich i pustych lasach. Umarł jako generał, przed kilku, laty we Fiorianopolis, stolicy stanu Santa Ca- tharina.
O losach jego pięknej żony nic tam niewiadomo.
W krainie jaguarów. 3. 33
Początkowo Xanxere rokowało wielkie nadzieje na przyszłość. Osadzeni, wysłużeni żołnierze w dużej mierze przyczynili się do jego rozwoju. Życie kulturalne kwitło tam, jak nigdzie, na mnogie setki kilometrów wokoło.
Był czynny teatr, odbywały się koncerty niezłej orkiestry. Miasteczko to miało charakter zupełnie nie leśny i nieświadomy podróżnik, po przebyciu olbrzymich, bezludnych puszcz, zdumiewał się, znajdując w takiej dziczy względnie kulturalne osiedle ludzkie.
Dzisiaj z dawnej świetności nie pozostało prawie nic. W budynku teatralnym mieszczą się tylko myszy i świerszcze. W pawilonie, wzniesionym dla orkiestry, swobodnie latają nietoperze i wampiry, a gdy komu potrzeba desek, to ze spokojem rozbiera szczątki tych przybytków sztuki.
Ludność, dawniej dość znaczna, wyniosła się gdzieś dalej. Liczne rozwalone, spróchniałe chaty świadczą o minionej wielkości. Całe życie przeniosło się w okolice Hervalu, kędy przeszła kolej, oraz bliżej ludnego stanu Rio Grandę do Sul, do miasteczka Passo do Borman i Caxambu. Codzień niemal maleje Xanxere, a chwila przeniesienia siedziby zarządu mu- nicypjum do Passa Borman, o czem mówi się coraz częściej, będzie ostatecznym dlań wyrokiem.
Xanxere jest jedną z tych nielicznych miejscowości w południowej Brazylji, gdzie niema ani jednego Polaka, a nawet wogóle cudzoziemca.
VIII.
Spotkanie z Kajuasem.
W Xanxere mój dotychczasowy towarzysz, pan Malcz«wski, pozostał, a ja udałem się na północ zwie
dzić puszcze, leżące około Klewelandji w Paranie i ewentualnie udać się do Argentyny, drogą wiodącą działem wód rzeki Iguassu i Urugwaju.
Po kilku dniach powolnego posuwania się naprzód znalazłem się w rezerwacjach indyjskich, wyznaczonych przez rząd federalny w widłach rzek Chapecó Grandę i jej dopływu Chapecosinho. W poprzek tych ziem przechodzi ścieżka tropowa, wiodąca z Xanxere do wspomnianej Klewelandji; oprócz tego jedynego śladu ludzi białych, jakim jest zarośnięta, czasem zaledwie dostrzegalna, dróżka, na całej przestrzeni rozpościera się olbrzymie „matto brutto“, — surowy, dziewiczy las. Białym osiedlać się tam nie wolno, wzbrania tego odpowiednia uchwała parlamentu w Rio de Janeiro, lecz rząd daleko, a jego rozporządzenia w selwasach mają bardzo iluzoryczną wartość. Natomiast wartość bezsprzeczną posiada dobry rewolwer lub karabin, również kamienny grot strzały indyjskiej, umaczany w śmiertelnej truciżnie, wzbudza należny szacunek i poważanie. Lepiej niż wszystkie filoindyj- skie rozporządzenia i uchwały, broni tych stron groza okrucieństwa koczowniczych mieszkańców lasów.
Przebywszy w bród rzekę Chapecosinho, znalazłem się na „terenos dos indios" *). Mieszkańcy ich, zwani przez kabokli „coroados“ zwą siebie jedni Kain- gangsami, inni Kajuasami. Pomimo świadomości, że w tym momencie lndjanie nie są na stopie wojennej, lecz polują spokojnie w lasach, to jednak gdy graniczna rzeka była już poza mną, zrobiło mi się trochę nieswojo.
Jechałem z metysem, nazwiskiem Zeka Cardoso, którego zgodziłem w Xanxere na swego „kapangę" czyli zbrojnego służącego. Na ciemnej twarzy tego
*) Tereny indjan, rezerwacje.
pachołka malowała się odwaga i dzikość, pomieszana z okrucieństwem. Nosił przy sobie stale wielki rewolwer systemu „Shmit", nie rozstając się z nim nigdy, nawet w czasie snu; do boku przypinał szeroki fa- kon—nóż zarówno dobry do cięcia ścieżki w lesie, jak i poderżnięcia gardła. Za całe ubranie służyły mu tylko spodnie i koszula, a w razie deszczu przykrywał się dużym kawałem sukna, z dziurą pośrodku, zwanym „paja“. Z nóg nigdy nie zdejmował olbrzymich, z miękką cholewą butów, zaopatrzonych w ogromne ostrogi. Twarz ocieniały mu niesłychanie wielkie kresy miękkiego, filcowego kapelusza.
Przed wieczorem zaczęliśmy oglądać się za j ł- kiemś dogodnem miejscem na nocleg i skoro tylko słońce pochyliło się ku zachodowi, zatrzymaliśmy się przy niewielkim strumieniu; rozsiodłane muły uwiązaliśmy na sogach *) i puścili na paszę.
Zeka nazbierał chrustu, naściągał suszu i za chwilę płonął wesoły ogień. Mimo gorąca siedzieliśmy blisko ogniska, aby chociaż częściowo uchronić się od dokuczliwych komarów, moskitów i innych nieprzeliczonych a kąśliwych owadów, które wszystkie jednakowo nienawidzą dymu i starają się być od niego możliwie najdalej.
Noc podzwrotnikowa zapadła szybko, niemal bez zmierzchu. Zaledwie ciemność ogarnęła las, tysiączne głosy rozbrzmiały wokół, tworząc jakiś harmonijny szum, czasem tylko zmącony przeraźliwym krzykiem głupiego ptaka, zwanego quero-quero, wyciem małego szakala, lub potężnym rykiem „Pana Tych Stron“ — jaguara. Zwabiony dziwnym a niezwykłym dlań widokiem ognia, ciekawy lis graszai krążył wokół obozowiska, starając się odgadnąć co to za stworzenia i w jakim celu odwiedziły puszczę. Przemykał się ci
') Postronek z włosia końskiego.
chutko, niekiedy tylko potrącając suchy patyk, lub łamiąc cienką takuarę. Trzask przerażał go, przylegał zalękniony nieruchomo do ziemi, aby znowu po chwili rozpocząć podglądanie.
Zwykle całą noc snują się wokoło ludzi ciekawe i łagodne stworzenia leśne; nieraz wśród ciszy, ośmielone nieruchomą postawą, obwąchują śpiących delikatnie, a gdy człowiek poruszy się przez sen, uciekają w popłochu na wszystkie strony. Zabobonny kaboklo żegna się wtedy i szepce zaklęcia.
Parę razy w nocy wstawałem budzony szmerami i trzaskaniem gałązek, za każdym razem poprawiałem ogień i kładłem się znowu. Nad ranem rozbudził nas przeraźliwy krzyk rudego wyjca.
Ubrałem się, i podczas gdy Zeka szykował śniadanie, wziąłem karabinek i poszedłem wzdłuż strumienia, spodziewając się napotkać jakąś zwierzynę. Zapasy nasze miały się ku końcowi i było niezbędnem upolować tateta, sarnę lub w najgorszym razie chociaż szopa, lub pancernika.
Las naprawdę był „surowy“, jak mówią Brazylja- nie. Splątany gąszcz bez cięcia ścieżki fakonem, nie pozwal ał posunąć się ani na krok. Prędko też zdecydowałem się wejść w strumień i, brnąc wodą, posuwałem się coraz dalej, bez obawy, że zabłądzę. Parę razy zatrzeszczało coś w trzcinnikach, lecz gąszcz przeszkadzał dojrzeć co to mógł być za zwierz.
Już myślałem, że trzeba będzie z próżnemi rękami do obozu wracać, gdy naraz poprzez tajemnicze szmery puszczy dobiegło moich uszu monotonne piszczenie dzikiego indyka żakutingi. Skradałem się bezszelestnie do drzewa, na którem siedziało to potężne ptaszysko, ostrożności jednak niezbyt były potrzebne, bo indyk, z natury mało lękliwy, a w tych stronach rzadko płoszony, zupełnie nie okazywał strachu. Padł strzał i żakutinga, bijąc rozpaczliwie wielkiemi skrzy-
Hłami o konary drzewa, spadł w nadbrzeżny gąszcz. Zacząłem szybko przedzierać się przez kresjumowe zarośla po swoją zdobycz, z trudem udało mi się go odszukać w kolących krzakach njapindy. Przywiązałem ptaka do pasa i już zamierzałem ponownie wejść w wodę, aby wracać, gdy nagle doszedł mnie jakiś głos niezwykły. Zawahałem się czy udać się szybko do obozu, czy też zobaczyć co tam za głuchą ścianą trzcin się dzieje. Wtem zupełnie wyraźnie doszedł mnie jakby jęk ludzki. Momentalnie przypomniały mi się wszystkie opowiadania o jaguarach, przez półdzikich kabokli przy ogniach snute, że drapieżnik ten niejednokrotnie udaje ludzkie głosy, aby zwabić niedoświadczonego myśliwca i napoić się jego krwią.
Ścisnąłem mocno w ręku winczester *) z zamiarem nieulęknięcia się nawet jaguara. Schyliłem się i zacząłem pełzać, gdyż inaczej nie można posuwać się w zbitej gęstwinie brazylijskiej dżungli, w stronę skąd dochodziły niesamowite głosy. Po kilku minutach zupełnie wyraźnie usłyszałem jęki ludzkie. Zrobiło mi się niewyraźnie, nie wierzyłem, aby jaguar mógł wydawać ludzki głos, ale natomiast nie było wyłączone, że w ten sam sposób próbował zwabić mnie w zasadzkę Indjanin „bravo". Obecność białego była zupełnie wyłączona w tych stronach, gdzie zaledwie raz na szereg tygodni przejeżdżał jakiś kaboklo lub karawana z hervą. Byłoby znacznie rozsądniej cofnąć się póki czas i razem z Zeką stawić czoło niebezpieczeństwu,
o ile ono istniało, jednak wstyd mi było przed samym sobą cofać się wpół drogi. W czasie tych refleksyj wszystkie moje zmysły pracowały usilnie, żaden szmer podejrzany nie uszedłby baczności — żaden trzask na- deptanej suchej takuary, lub szum szarpniętej nieopatrznie, długiej nici kresjumy.
*) Model karabinka.
Wzrokiem starałem się przebić gęstwinę i napew- no spostrzegłbym bezszelestne przesunięcie się rapo- zy *) czy furona **). Nic jednak podejrzanego oprócz jęku nie mogłem zauważyć. Otucha wstąpiła we mnie i pomyślałem, że niemożliwe, aby mogło mi coś grozić.
Zbliżyłem się już zupełnie blisko, uniosłem głowę i zacząłem odsuwać szerokie liście kanny. Z początku ujrzałem tylko wielki, potężny pień wypróch- niałego anżyka ***); z niego to wychodziły głosy, które zwabiły mnie w to miejsce.
Nastawiłem karabin i krzyknąłem głośno po por- tugalsku:
— Wyłaź z tej dziury!
Odpowiedział mi tylko nowy jęk.
— Ki licho — pomyślałem i zajrzałem do wnętrza. Chociaż nie należę do ludzi lękliwych, jednak tym razem szybkiemi skokami cofnąłem się na przyzwoitą odległość od podejrzanego drzewa.
W wypróchniałym pniu leżał Indjanin.
W puszczy ostrożność nie zawadzi, tembardziej skoro się wie, że jest zaludniona niezbyt przyjaźnie dla białych usposobionemi plemionami Indjan. Wychodząc z tego mądrego założenia, zacząłem zataczać kręgi wokół maleńkiej polanki, na której stał wielki spróchniały anżyk.
Gdyby to była zasadzka, musiałbym napotkać towarzyszów owej żywej przynęty — myślałem, penetrując zarośla. Pomimo jednak skrupulatnych poszukiwań, nic podejrzanego nie zauważyłem, tylko w jednem miejscu dostrzegłem połamane gałązki i lja- ny, znak, że przechodził tędy Indjanin. Nabrawszy pewności, że mam do czynienia tylko z jednym prze
*) Canis Vulpes.
*') Tchórz.
**'*) Piptadenia colubrina.
ciwnikiem, już zupełnie śmiało podszedłem znowu do pnia i zajrzałem doń poraź drugi. Tym razem dostrzegłem tam to, czego nie zauważyłem pierwszym razem, Indjanin leżał w kałuży własnej, krzepnącej już, krwi, obok upolowanej wielkiej „porco do matto" *).
Dziki dawał zaledwie słabe oznaki życia, snać trawiła go gorączka i pragnienie.
Przyczynę rany nietrudno było odgadnąć, gonił widocznie „porco do matto", który swoim zwyczajem skrył się w dziuplę drzewa, gdzie Indjanin dopadł go i chciał zakłuć. Zrozpaczone zwierzę próbowało wymknąć się ostatkiem sił z nory, w której przeczuwało nieuchronną śmierć. Zbyt pewny siebie czerwonoskó- ry nieostrożnie zagrodził wyjście i wtedy groźny kieł rozdarł mu nogę, tworząc szeroką, krwawiącą ranę
Leżał już tu ze dwa lub trzy dni i umarłby z pewnością dawno, gdyby nie mięso dzikiej świni, która uszła zaledwie kilka kroków i padła opodal swego zwycięscy. Indjanin, dopóki nie dostał gorączki, karmił się tem surowem ścierwem i chronił przed śmiercią głodową. Teraz jednak, już od szeregu godzin, stracił przytomność i bezwątpienia najdalej pojutrze, korwy **) szarpałyby jego biedne, wychudzone, czerwone ciało.
O przeniesieniu dzikiego na ścieżkę nie mogłem ani marzyć. Indjanin, mimo swej chudości, ważył w każdym razie kilkadziesiąt kilo i aby przetransportować taki ciężar przez splątany las, trzeba było co- najmniej dwóch silnych mężczyzn. Zafrasowałem się niemało, lecz, nie tracąc czasu, udarłem kawał swej koszuli, owinąłem ranę nieszczęśliwemu i pośpiesznie zawróciłem ku obozowi.
Zeko już wybierał się mnie szukać, zaniepokoiła
*) Dzika Świnia.
**) Rodzaj sępa.
go moja długa nieobecność. Opowiedziałem mu
o przygodzie i przynaglałem, abyśmy natychmiast udali się po rannego.
Mój kapanga nie śpieszył się wcale. Wyszukał gdzieś w siodle schowaną maść, narwał znanych sobie liści gojącycli, naostrzył zwolna fakon i wtedy dopiero zdecydował się iść, przygadując nieustannie:
— Jak taki dziki nie zdechł odrazu, to mu nic nie będzie, a zresztą jeśli on jest „bravo“ *), to lepiej byłoby, żebyśmy zostawili go tutaj korwom na „al- moęo" **).
Zeka, chociaż był synem czerwonej „bugry“ ***), jednak Indjan nienawidził nie gorzej niż jego najbielsi brazylijscy rodacy. Siebie uważał za coś bezporów- nania lepszego i o czerwonoskórych wyrażał się w sposób najbardziej pogardliwy.
I tym razem, gdy wypadło mu opatrywać ranę dzikiego, spluwał i klął w sposób tak wyszukany, że aż dziwiłem się skąd temu człowiekowi podobne kombinacje przekleństw przychodzą do głowy.
Czy to pod wpływem bólu, w czasie bezceremo- njalnie robionego opatrunku, czy, że doznał chwilowej ulgi przy obmywaniu twarzy, dość, że dziki wkrótce ocknął się i otworzył oczy.
Nigdy jeszcze w życiu nie widziałem takiego rozpaczliwego strachu w oczach ludzkich, chociaż niejednokrotnie w czasie wojny patrzałem na sceny okropne, mrożące krew w żyłach.
Z gardła Indjanina zaczęły wydzierać się jakieś chrapliwe jęki.
— Nos somos teus amigos, jesteśmy twoi przyjaciele — rzekłem po brazylijsku, przypuszczając, że
>') Indio bravo — dziki Indjanin.
**) Obiad.
“') Pogardliwa nazwa nadawana Indjanom przez Brazyljan.
dziki może chociaż cokolwiek zna ten język. Nie wiedziałem czy zrozumiał, czy dźwięk głosu go uspokoił, bo zamknął znowu oczy, a na twarzy odbił mu się spokój.
Zacząłem z Zeką naradzać się, co teraz należy uczynić. Wieść rannego aż do Klewelandji, czyli do najbliższej miejscowości, zamieszkanej przez białych, a położonej o jakieś sto kilometrów — było nie do pomyślenia. Ani nie mieliśmy zapasowego konia, ani też Indjanin nie utrzymałby się na siodle, a zresztą skazywać go w takim stanie na długą, uciążliwą podróż równałoby się skazaniu nieszczęśliwego na śmierć.
Pozostało nam do wyboru: albo zostawić mu trochę jedzenia, polecić opatrzności Boskiej, a samym puścić się w dalszą drogę, albo też pozostać z nim na miejscu i czekać aż wyzdrowieje. Ta ostatnia alternatywa zmusiłaby nas do popasania ze dwa do trzech tygodni, bo wcześniej nie możnaby ze spokojnem sumieniem dzikiego opuścić.
I chociaż Zeka spluwał i przeklinał, musiał się zgodzić, że nie pozostaje nam nic innego, jak tylko wybrać miejsce nad rzeczką, rozbić namiot i kurować biedaka.
Nie zwłócząc też i nie tracąc czasu, wycięliśmy na brzegu strumienia spory kawałek podszycia leśnego, postawiliśmy płócienny domek i przenieśliśmy doń czerwonego.
Dzień za dniem płynął jednostajnie. Codziennie przed świtem brałem winczester i wychodziłem, aby upolować coś do jedzenia. Okolica snać nie była nawiedzana ani przez białych, ani przez czerwonych myśliwców, zwierzyny nie brakowało. Z każdej wycieczki przynosiłem do obozu małe kambosiki i duże sarny pardo, paki *), szopy, a czasem tatety lub dzikie świ
*) Caelonus paca.
nie. Raz napotkałem tropy jaguara, szedłem za nim długo, lecz zapewne syty drapieżnik nie szukał zwady z człowiekiem i zaszył się gdzieś w niedostępne mateczniki,
Indjanin z dnia na dzień wyglądał coraz lepiej, zaczynał chodzić i zwolna pozbywał się panicznego strachu, jakim nabawiała go moja biała twarz i gburo- watość Zeki.
Był to młodzieniec, liczący napewno nie więcej niż dwadzieścia parę lat; oblicze, mimo nieco wystających kości policzkowych, nie pozbawione było szlachetnych rysów. Zgrabna i silna budowa ciała dopełniała wspaniałej postaci syna puszczy.
Okazało się, że rozumie kilkadziesiąt słów brazylijskich, a mój Zeka znowu znał nieco narzecze miejscowych szczepów; porozumiewanie odbywało się za- pomocą tej mieszaniny języków i gestów jak zwykle tam, gdzie biali stykają się z pierwotnymi mieszkańcami Ameryki.
— Jestem Szansz - Ssu, syn starego Ljona — przedstawił mi się Indjanin, gdy odzyskał przytomność — należę do potężnego narodu Kajuasów, który •wy, biali, nazywacie Koroados; toldo nasze leży
o wiele słońc stąd nad Wielką Wodą.
Szansz-Ssu najwidoczniej nie był pewny naszych pokojowych w stosunku do niego zamierzeń i napewno przypuszczał, że leczymy go nie w innym celu, lecz by wymyślić mu jakąś przykrzejszą śmierć, aniżeli zwyczajne zastrzelenie czy zarżnięcie. Z zachowania się, nacechowanego godnością i pewnością siebie, można było wnosić, że w swojem plemieniu piastuje jakiś wysoki urząd lub też jest synem, lub bliskim krewnym wodza. Wiedziałem jednak, że Indjanie nadają młodym ludziom wysokie godności w plemieniu bardzo rzadko, więc ostatnie przypuszczenie było pra
wdopodobniejsze, co zresztą potem miałem sposobność stwiedzić.
Po dwu tygodniach Indjanin był niemal zdrów; ułożyliśmy już nawet z Zeką plan dalszej drogi do Parany, gdy pewnego dnia zaszły wypadki, które zmieniły mozolnie ułożoną marszrutę tak gruntownie, że zamiast do Klewelandji i Palmas, losy rzuciły mnie
o jakieś kilkaset kilometrów w przeciwną stronę, w nieprzebyte, nietknięte nogą białego człowieka przepaściste sertony zachodniego Contestado.
IX.
Przez „surowe“ łasy.
Był to jeden z tych letnich dni w podzwrotnikowej puszczy, gdy słońce wysyła mnóstwo rozpalonych promieni i tak niemi nuży, że nawet wiatr zdaje się być zmęczony i nie odświeża powietrza najmniejszym powiewem. Las stoi milczący, mieszkańcy czworonożni i skrzydlaci drzemią nieruchomo, zaszyci w cieniste gęstwiny. Żaden szelest nie dobywa się z wnętrza uśpionej puszczy, tylko moskity i natrętne pszczółki miriń brzęczą delikatnie, sennie unosząc się w wibrującem, niemal widzialnem, powietrzu.
Człowiek narówni z innymi mieszkańcami selwa- sów spoczywa nieruchomo, inaczej za każdym ruchem zlewa go kroplisty pot. W taki czas odważy się ruszyć ze swego legowiska tylko wytrzymały Indjanin, lub nie znający zmęczenia tygrys — pan tych stron.
Siadłem na zwalonym pniu pin jora, wyrwanym z korzeniami przez jakieś potężne tormento i marzyłem wpół we śnie, wpół na jawie. Raz zdawało mi się, że jestem jeszcze na wojnie w dalekiej Polsce i że lada chwila usłyszę wraże okrzyki czerwonych najeźdźców, to znowu to słowo „czerwoni" kojarzyło się
z imnymi również „czerwonymi“ ludźmi, a więc miałem wrażenie, że jestem w małem leśnem miasteczku paraańskiem, strwożonem wieściami o przygotowaniach do inapadu Indjan. Wszystko to mieszało się z daw- nemii dziecinnemi wspomnieniami o walecznych ple- miomach Północnej Ameryki, o sławnym Buffalo Billu. Czatsem przytomnie myślałem z zadowoleniem, że oto jesttem w puszczach dziewiczych, że marzenia awanturniczej, młodzieńczej głowy, dzisiaj w czyn wprowadziłem. Rad byłem z siebie, bo naprawdę zwiedzałem kraje, zamieszkane przez dzikie szczepy Indjan, jaguiary i tapiry.
Zeka spał na rozpostartej peledze *) i chrapał po- tężmie. Nad głową jego unosiła się cała chmura mo- skitców, od czasu do czasu opędzał się przez sen na- trętinym stworzeniom, lecz spał dalej.
Szansz-Ssu był zupełnie zdrów i chodził, nawet kultejąc. Rana okazała się niegroźną, a twarda natura lleśna przezwyciężyła słabość nadzwyczaj prędko. Włćaściwie, mogliśmy już conajmniej od dwóch dni po- zosttawić go własnemu losowi i jechać dalej, lecz ni- gdziie mi się nie spieszyło, więc też cierpliwie czekałem aż wielkie upały przeminą, a południowe wiatry na- pędlzą trochę świeżego powietrza. Nic jednak narazie nie zwiastowało, aby miały spaść odświeżające deszcze lub wiać chłodne wiatry z Rio Grandę do Sul. Oziień za dniem mijał, a słońce jednakowo paliło, nie pozT.walając poruszyć się bez wylewania strumieni potu. Jeden tylko Indjanin nic sobie z upałów nie robił, całeemi dniami kręcił się po lesie, wyszukując trzciny na istrzały i znosząc korzonki, potrzebne do zatruwania groltów. Również tego dnia wyszedł zaraz po wschodziła słońca i dotychczas nie wrócił. Chociaż miało się
*) Skóra barania, którą w podróży przymocowuje się na siodile.
już pod wieczór, nie niepokoiłem się wcale, bo Indianin w puszczy jest zawsze u siebie, i tak, jak mieszkaniec miasta na każdej ulicy czuje się dobrze i nie lęka się zbłądzenia, tak Indjanin w lesie ma tysiące sobie tylko znanych znaków, które jeszcze wyraźniej niż napisy mówią mu o drogach i przejściach.
Z półsnu, w jakim byłem pogrążony, zbudziły mnie głosy, dochodzące z lasu. Za chwilę zatrzeszczały krzaki i z gąszczu takuary wysunął się najpierw Szansz-Ssu, a potem jeszcze dwie postacie Indjan. Nowoprzybyli zdawali się mieć zupełnie pokojowe zamiary. Łuki założyli na plecy i zbliżali się, dając przyjazne znaki. Obecność Szansza wyłączała zupełnie złe zamiary. I rzeczywiście nie pomyliłem się w przypuszczeniach, bowiem jeden z przybyłych Indjan już zdaleka zaczął wykrzykiwać, wskazując na siebie:
— Amigos, amigos *).
Domyśliłem się, że w ten sposób chce wyrazić swoja przyjacielskie w stosunku do nas zamiary, wyciągnąłem więc do nich rękę i kolejno zacząłem klepać po łopatce, co miało oznaczać, że uważam ich również za swych przyjaciół.
Zeka tymczasem rozbudził się, a widząc kilku Indjan, zrobił niezbyt pewną minę, gdy jednak dostrzegł przyjacielskie poklepywanie, uspokoił się momentalnie i nie omieszkał mnie naśladować.
Posługując się trochę brazylijszczyzną, dowiedziałem się, że dwaj nowoprzybyli wyruszyli ze swego tolda na poszukiwanie długo nie wracającego Szansza. Idąc jego śladami, dotarli do miejsca, gdzie stoczył walkę z dziką świnią. Już od wczoraj kręcili się około naszego obozu, niewidziani przez nas, bali się jednak podejść, przypuszczając, że ich ziomka więzimy. Dopiero dzisiaj, gdy już szykowali się do zbrojnego
*) Przyjaciele, przyjaciele.
odbicia przyjaciela, no i zamordowania przy tej sposobności mnie i mego kapangę, spotkali Szansza w le- sie, gdy ciął trzcinę na strzały. Teraz wiedzą już, że biali są ich „amigos" i wobec tego są gotowi nam we wszystkiem pomóc, tak, jak my pomogliśmy czerwonemu.
Bardzo rad byłem z tych arkadyjskich stosunków z Indjanami, wyniosłem bowiem jeszcze z lektury młodości wielkie dla nich sympatje.
Napewno cała przygoda skończyłaby się na tem, że Indjanie poszliby w jedną stronę, ja w drugą i koniec, gdyby nie wdzięczność Szansza, który w kwiecistej mowie swych ojców, przeplatanej słowami brazy- lijskiemi i międzynarodowemi gestami, dał mi do zrozumienia, że czułby się niezmiernie szczęśliwy, widząc mnie jako gościa w swojem plemieniu.
Prosta rzecz, że nie mogłem się oprzeć tak ponętnej propozycji, jak odwiedzenie szałasów koczowniczego, wrogo dla białych usposobionego plemienia
i skwapliwie zgodziłem się jechać.
Zeka, gdy usłyszał, że porzucam zamiar udania się do Parany, lecz chcę zapuścić się w surowe lasy za rzeką Chapeco, najpierw zdumiał się niepomiernie, potem splunął daleko a wymownie i wybuchnął całą fontanną wymysłów na wszelkiego rodzaju Indjan
i ich pomylonych przyjaciół. O tem, aby jechać ze mną, ani chciał słuchać. Początkowo starałem się namówić go, tłómacząc, że przecież sam dobrze wie, jak Indjanie odznaczają się prawdomównością i wdzięcznością, a więc niebezpieczeństwo z ich strony grozić nam nie będzie. Zeka rozgniewał się jednak nie na żarty, nie chciał wcale rozmawiać i kategorycznie oświadczył, że czy ze mną, czy bezemnie, jedzie do Klewelandji, nie myśli bowiem drażnić świętego Józefa, swego patrona, przyjaźnią z poganami, a więc ludźmi skazanymi na wieczne potępienie...
Trudno mi było odpowiedzieć na takie ciężkie argumenty i postanowiłem udać się sam. Tymczasem rozgniewany Zeka spakował manatki, osiodłał muła
i wyraził chęć natychmiastowej jazdy. Rad nie rad musiałem mu pozwolić, zobowiązując go tylko, żeby mojego wierzchowca oddał komuś pewnemu w Klewe- landji pod opiekę.
Później, dowiedziałem się, że po przyjeździe do tego leśnego miasteczka, opowiadał niestworzone hi- storje o jakichś duchach leśnych, które skusiły mnie do wyruszenia w taką niebezpieczną podróż, bez żadnej potrzeby i bez najmniejszej korzyści. Tamtejszy „delegado“ policji, olbrzymi Brazyljanin, a dawny mój znajomy, zaintrygowany temi niestworzonemi bajdami, zapytał nawet Zeki bezceremonjalnie:
— Czy ty, psie, nie zamordowałeś czasem tego „estrangeira"? *), a nam tu głowę duchami zawracasz.
Lecz Zeka był znany w sertonie conajmniej na 500 km. wokoło, jako człowiek, który wprawdzie już nie jedną ofiarę ma na sumieniu, lecz dotychczas nie splamił się morderstwem dla zysku, a że przytrafiło mu się w otwartej walce kogoś zabić lub pokaleczyć, to dla prymitywnych umysłów ludzi leśnych było tylko tytułem do chwały. Nikt też poważnie nie wziął posądzenia delegata i Zeka w dalszym ciągu włóczył się po wendach, psując mi z trudem uzyskaną, dobrą reputację wśród kabokli.
W tym czasie, nie przeczuwając nawet złośliwej kampanji, prowadzonej przeciwko mej osobie przez Zekę, przedzierałem się wraz z czerwonymi wojownikami przez lasy dzikiego zachodu Santa Cathariny. Kierunku dokładnie zmiarkować nie mogłem, ale po słońcu orjentowałem się, że idziemy wciąż na zachód.
Mijaliśmy strony tak dzikie, poszarpane wąwoza-
') Cudzoziemca.
mi i szczytami gór, zapełnione nielękliwą zwierzyną, że odnosiłem wrażenie jakbym znajdował się nie w dwudziestym wieku w Brazylji, lecz w jakiejś nieznanej krainie i to w czasach przedhistorycznych. Las stał się już nietylko surowy, ale i „bezwstydny" co jest określeniem zgoła najgorszem i na pogardę zasługu- jącem.
W nocy sypialiśmy przy ogniu, który rozpalałem zapałkami ku wielkiemu podziwowi Indjan, spoglądających wtedy na mnie tak, jak spogląda mały szakal leśny na ogromnego jaguara, gdy ten jednem uderzeniem potężnej łapy zabija „porco do matto".
Zwierzyny było dużo, co noc słyszeliśmy jak koło ognia kręciło się różne „robactwo". Raz lis graszai ukradł mi małą torebkę skórzaną, raz znowu spłoszona sarna wpadła na nas śpiących, niemałego narobiwszy alarmu.
Wkońcu przestałem zupełnie orjentować się ile dni tak idziemy, było mi to zresztą zupełnie obojętne; Indjanie okazywali mi przyjaźń i serdeczność, nabrałem do nich zupełnej ufności.
Na postojach nie pozwalali mi się męczyć polowaniem, zbieraniem chrustu, ani przyrządzaniem pościeli. Sami znosili do obozu sarenki i tatety, sami ściągali wieczorem susz na ogień i przyrządzali łóżko z miękkich liści takuary lub putingi.
Na bnoń moją i na mnie patrzyli z trwogą, pomieszaną z szacunkiem, a gdy raz zmierzyłem z rewolweru do siedzącego na niskiej gałęzi kaneli *) szopa, zaczęli mnie prosić, abym nie strzelał. Początkowo nie mogłem zrozumieć dlaczego, ale ponieważ podówczas mięsa nam nie brakowało, a szop ma je łykowate i niesmaczne, schowałem więc rewolwer w milczeniu do pochwy. Ku swojemu jednak zdzi-
*) Nectandr?.
W krainie jaguarów. 4. 49
wieniu zauważyłem, że ilekroć chciałem użyć swego „Colta“ zawsze prosili mnie, abym tego nie robił. Grubo później dowiedziałem się, że każdy strzał wzbu* dzał w nich zabobonną trwogę.
Pewnego poranka, conajmniej w pięć dni po wyruszeniu w dnogę, Indjanie powiedzieli mi, że już tego dnia będziemy na miejscu. Popołudniu coraz częściej mijaliśmy różne ślady ludzi, nad wieczorem byliśmy tuż u kresu wędrówki. Szansz i jego towarzysze zaczęli wydawać przeciągłe okrzyki, coś niby—yyyyy— yhy.
Za chwilę podobne głosy odezwały się gdzieś daleko, stłumione ich echo przy zapadającym zmroku, w ponurej i ciemnej puszczy, brzmiało jak piekielny chichot lub nawoływanie się czarownic.
W godzinę potem tuż koło nas zawrzało coś przeraźliwie „y-hi", Indjanie odpowiedzieli podobnie
i z cienia nocy wysunęło się kilka nagich, dzikich postaci. Gdy spostrzegali moją białą twarz, ruchami szybkiemi jak myśl schycili za łuki, przewieszone przez ramię, wydając głuche charknięcie podobnie jak robi to przestraszony tatet.
Szansz-Ssu wyrzekł coś pośpiesznie w swej mowie i łuki zawisły z powrotem na ramionach, a ich właściciele podeszli do mnie i zaczęli mówić coś, z czego oczywiście nie zrozumiałem ani słowa. Przyglądałem się im z niezmierną ciekawością, rzecz to bowiem była niezwykła mieć przed sobą mieszkańców dżungli w takim stanie, w jakim widzieli ich przed wiekami odkrywcy Brazylji, a więc nieskażonych zupełnie zgubnym dla nich wpływem białych.
Za chwilę coraz więcej dzikich postaci zaczęło wynurzać się z mroków, rozprawiając żywo monotonnym, ale melodyjnym językiem. Zacząłem czuć się trochę nieswojo. Ciemność, obcy ludzie, obcy język
i jakaś wroga atmosfera w tłumie czerwonych zaczęła
działać na mnie w sposób dość przykry. Szansz-Ssu nie pozwolił mi jednak długo rozmyślać, podszedł do mnie i jął radośnie opowiadać, że za kilkanaście minut będziemy już na miejscu. I rzeczywiście, zanim upłynęło pół godziny, las zaczął przeświecać i wyszliśmy na rozległą pagórkowatą kampinę. Mimo ciemności zaobserwowałem, że jesteśmy w dużej wiosce indyjskiej, zbudowanej z dartych desek pinjorowych. Szansz wprowadził mnie do jednej z chat, wskazał na kupę skór graszainowych, jako na łóżko, i wyszedł, obiecując przyjść jutro, skoro tylko wstanie słońce.
Mimo całą niezwykłość sytuacji, trzeba było jednak położyć się spać. Rozłożyłem się więc wygodnie na skórach, rewolwer włożyłem pod głowę i usnąłem.
X.
W wiosce lndjan.
Na drugi dzień obudziłem się rześki, odświeżony
i wesoły. Dobry humor psuły mi tylko myśli o tem, czy dobrze zrobiłem, zapuszczając się w te niezbadane strony i czy wrócę szczęśliwie do swoich. Im dłużej zastanawiałem się nad tem, tem kategoryczniej uświadamiałem sobie, że wlazłem tu jak Piłat w credo — całkiem niepotrzebnie i zbytecznie. No, ale ponieważ już byłem, nic wszelkie biadania nie mogły pomóc
i ważniejsze było, aby przyszłość ułożyła się dobrze.
Szansz dotrzymał słowa. Skoro tylko słońce ukazało się na odległym horyzoncie — wszedł do mojej chaty z uśmiechem na ustach, przyjaźnie coś mówiąc. Jak zwykle z wielkim trudem wykrztusił kilkanaście słów portugalskich, z których tyle tylko zrozumiałem, że jego krewny jest kacykiem plemienia i że chce mnie do niego zaprowadzić. Ubrałem się i poszedłem za moim czerwonym przyjacielem. Teraz dopiero
uderzyła mnie oryginalność środowiska, w jakiem się znalazłem. Przy jasnym słonecznym dniu, ledwie przysłonięci skórami Indjanie robili wrażenie czegoś teatralnego i nierealnego. Chwilami zdawało mi się, że jestem w kinematografie i patrzę na awanturniczy dramat.
Mijaliśmy szeregi małych, nędznych chatek, gdzie na progach razem z psami bawiły się brudne, wielko- brzuche dzieci. W indyjskiej wsi wrzało życie. Stare, ohydne kobiety krzątały się wszędzie, jedne przyrządzały rodzaj wódki z przeżuwanych najpierw ziarn kukurydzy, inne wyskrobywały skóry i rozpinały je na patykach, jeszcze inne plotły z kresjumy małe koszyczki, które, oblepione gliną, stają się naczyniami do gotowania. Młode dziewczęta z piskiem uciekały do chat i wyglądały przez liczne dziury w ścianach. Wszędzie mój widok budził konsternację i zdziwienie.
Trochę za toldem, w niewielkiem wgłębieniu, mo- gącem być kiedyś wysuszonem bagienkiem, dostrzegłem kilka drewnianych domków, otoczonych wysokim, ułożonym z kamieni murem.
Szansz-Ssu skierował kroki prosto na ten mur. W jednem miejscu, szeroka, łupana deska pinjorowa obracała się, tworząc niewielkie wejście. Z zewnątrz nie widać było żadnego człowieka, po drugiej wartowało dwóch Indjan, dzierżąc w rękach rodzaj ciężkich, kamiennych siekier. Wewnątrz ujrzałem około sześciu domów, zgrupowanych w szereg, przyczem jeden stojący nieco na boku odznaczał się zgrabniejszą budową i ozdobnością. Nie wiedząc, że u Indjan w południowej Brazylji, religja nie skrystalizowała się jeszcze w jakieś określone formy, że wierzą oni w Tupana i poza tem niewiele zajmują się sprawami swej duszy, myślałem, że mam przed sobą jakąś ich świątynię. Przewidywania moje nie sprawdziły się jednak, gdyż nie była to świątynia, lecz mieszkanie kacyka.
Szans-Ssu wprowadził mnie tam i kazał czekać. Za chwilę wszedł, ku mojemu zdumieniu, prawie biały, imponującej postawy, starzec. Cały zarost miał zwyczajem Indjan wyskubany, natomiast włosy długie i miękkie spadały mu aż na ramona. Przybrany w długą, białą szatę, utkaną z włókien nieznanej mi rośliny, podobny był do jakiejś postaci biblijnej.
— Witaj, cudzoziemcze—rzekł łamanym, portu- galsko-hiszpańskim żargonem, często używanym na pograniczu Argentyny i Paragwaju, — wszyscy przyjaciele Szansza są moimi kochanymi synami, witaj!
Skłoniłem się starcowi i usiadłem na długiej, kamiennej ławce pod ścianą.
Za chwilę weszła młoda dziewczyna i podała szi- maron *). Wypiliśmy kilka kuj *) i dopiero potem zaczęła się rozmowa.
— Powiedz mi szefe**), skąd ty, człowiek prawie biały, wziąłeś się między Indjanami — zapytałem ciekaw dowiedzieć się czy nie łączy coś starca z białymi.
— Nie jestem żadnym prawie — białym, lecz Ka- juasem, takim samym, jak inni z mego narodu, ale Tupan ***) przeznaczył moją rodzinę do wielkich celów i na znak tego dał jej bielszą skórę — odparł poważnie szefe.
— On jest bardzo zdaleka—dodał Szansz-Ssu, jakby na moje usprawiedliwienie, że nie wiem rzeczy tak prostej i naturalnej.
Odniosłem wrażenie, że starzec wiedział coś więcej, ale nie chciał się zdradzić.
*) Napój z herbaty paragwajskiej. Pije się go z okrągłej tykwy (zwanej kują) przez rurkę bambusową lub metalową. Bardzo powszechny w całej południowej Ameryce,
**) Wódz (port.).
*'*) Bóg Indjan.
— A skąd ty jesteś, cudzoziemcze? — zkolei zapytał kacyk.
— Z kraju, gdzie niema palm ani pin jor ów — odrzekłem, obrazowo przedstawiając Polskę.
— Hm, czy ty kłamiesz, stary jestem a nigdy nie słyszałem, aby taki kraj istniał. W lesie może nie rość palma, ale musi być pinjor, na stepie może nie być pinjoru, ale musi być palma. Kraj bez palm i pinjo- rów — no, no — kręcił z niedowierzaniem głową wódz.
— Tak, szefe, za wielką wodą leżą takie kraje białych, stamtąd przyszedłem.
— A poco przyjechałeś w nasze lasy? — zapytał niespodzianie i wpatrzył się we mnie z nieufnością,
— Wcale nie miałem zamiaru tu przybywać, ale Szansz prosił, aby go odwiedzić, inaczej minąłbym te strony i dzisiaj przebywałbym w Klewelandji wśród swoich białych braci.
— Tak, to prawda — przyiwierdził Szansz.
— Tak, to prawda — powtórzył starzec, zama- mrotał coś w indyjskiem narzeczu do mego czerwonego przyjaciela i wyszedł.
— Jesteś gościem naszego wodza, Koono mówił, że cię pokochał.
XI.
Kesnehe, dziewczyna Kaingangska.
Przez szereg dni już gościłem w toldzie. Indja- nie przywykli do mego widoku, nawet dzieci nie uciekały, lecz stale otaczały mnie kołem, przypatrując się z niemym podziwem ubraniu, broni a przedewszyst- kiem czarnej, skórzanej torebce z aparatem fotograficznym, która wydawać się im musiała czemś tajem- niczem i groźnem. Każdy mój ruch powtarzały z małpią dokładnością, nie tracąc ani na chwilę komicznej
powagi mieszkańców puszcz. Starzy wojownicy, spotykając mnie, uśmiechali się przyjaźnie i klepali po łopatkach, dając w ten sposób do zrozumienia, że szanują i poważają swego bladego gościa.
Ponieważ był to czas dojrzewania orzechów pin- jorowych, dzicy wyruszali od rana całemi gromadami zbierać je na zapas; za nimi podążały również psy i świnie — toldo zostawało niemal puste.
Wszystkie czynności Indjan obserwowałem z zajęciem, nie rozumiejąc wielu z nich. O ile jednak dla mnie niektóre rzeczy były niezrozumiałe, to dla nich wszystko to, co robiłem, było jednym znakiem zapytania. Dziwili się dlaczego myję się, płókanie ust wywoływało u nich homeryczny śmiech, zaś fakt, żem nie wyrywał sobie, jak to oni czynili, wszystkich włosów z brody i wąsów, przyjmowali tak, jakby musieli wstydzić się za moje gorszące postępowanie. Bodaj jednak największem zdumieniem przyjmowali moje uporczywe wypędzanie darowywanych „do użytku“ kobiet. Ile razy któryś ze starszych dzikusów przyprowadzał, ciągnąc za sobą, niby krowę na jarmark, jakąś miedzianą, opierającą się, piękność, tyle razy na kark nazbyt gościnnego gospodarza spadała moja niezbyt lekka ręka. Pomimo jednak uporczywego odrzucania czerwonych niewolnic, poniewoli mi przyprowadzanych — coraz częściej, z coraz większą łapczywością zacząłem spoglądać na ich gibkie kształty i jędrne, nagie piersi...
Doszło do tego, że zwróciłem nawet uwagę na pewną młodą dziewczynę, lecz, niestety, los pozwolił mi być dla niej zaledwie... swatem, niczem więcej.
Nazywała się Kesnehe, co w języku Kaingangsów oznaczało koszyk. Dlaczego otrzymała cudzoziemskie nazwisko i dlaczego „koszyk" — nie wiedziała. Prawdopodobnie została w młodości zabrana do niewoli
z obozu swych rodziców i wychowała się we wrcgiem plemieniu.
Była młodą, szesnastoletnią dziewczyną. Ciemne, dość regularne rysy, prześliczne, wielkie, melancholijne oczy i połyskliwe granatowe włosy czyniły jej postać wcale przyjemną. Ruchliwa jak młody szop, była również jak i to zwierzątko nadzwyczaj wesoła i psotna. Ponieważ nie miała rodziny, popychali ją wszyscy i wszyscy się nią wysługiwali — nie miał kto jej bronić. Kesnehe była własnością starego Koono i przebywała w jego chacie, jednak nie jako żona, których wódz miał nominalnie kilka, ale z których de facto żadna nią nie była, lecz jako niewolnica.
Chociaż często pomiatana, Kesnehe dawała sobie świetnie radę i nie pozwalała na zbytnie dokuczanie. Wiele razy byłem świadkiem, jak puściwszy w ruch swój obrotny języczek, jeździła po poważnych dzikusach, niczem po łysych koniach. Było to stworzenie niesłychanie pracowite i skrzętne; całemi dniami żuła skóry, wyprawiając je w ten prymitywny sposób, tłukła kukurydzę i przyrządzała pewien rodzaj wódki, którą Indjanie już zdawna umieją robić i zdawna już alkoholizują się nią.
Coraz częściej spoglądałem na wdzięczną postać Kaingangski i coraz częściej przychodziło mi na myśl. jakiem źródłem rozkoszy będzie dla wybranego ta leśna, piękna i dzika dziewczyna.
Pewnego dnia, gdy niemal całe toldo powędrowało wgłąb lasów rwać orzechy pinjorowe i robić z nich zapasy na zimę — spotkałem Kesnehe u strumienia, przy którem znajdowała się indyjska wioska.
Przywitała mnie swojem indyjskiem pozdrowieniem i dalej starannie płókała kawał suszonego, twardego jak podeszwa, mięsa.
Podszedłem do niej bliżej i starałem się nawiązać
rozmowę. Szło to bardzo ciężko. Ona nie umiała po portugalsku, ja nie znałem narzecza Kajuasów.
Pomimo tej trudności z pomocą kilkunastu znanych słów udało mi się dowiedzieć od niej, że jest nieszczęśliwa. Po długich domysłach dorozumiałem się, że w tem nieszczęściu tkwi jakiś niezwykle silny i niezwykle sympatyczny młodzieniec, który nie ma czem za nic staremu Koono zapłacić, a więc i nie może wziąć za małżonkę. Wzdychała przytem Kesnehe potężnie i przewracała do mnie swoje czarne jak atrament oczę* ta. Nie mam znowu tak twardego serca, aby nie wzruszyły mnie te objawy pierwotnej miłości, tembardziej, że przystrajane w takie mniej więcej krasomówcze przemowy:
— Kesnehe biedna. Beng nie ma nic. Koono chcieć skóra, jedna skóra, dwa skóra, dużo skóra. Koono chcieć siekiera, jedna siekiera, dwa siekiera, dużo siekiera. Koono chcieć wiele, wiele. Beng mieć mało,
Powodowany tem „wyżej wspomnianem“ dobrem sercem, zacząłem wstawiać się za biedną Kesnehe a wreszcie dałem staremu kacykowi kilka dużych szydeł do zaszywania worków, co tak dzikusa uradowało, że jeszcze tego samego dnia wyrzucił skromny dobytek swojej niewolnicy przed próg i kazał jej natychmiast wynosić się do szałasu kochanka. Naturalnie, że dziewczynie tego dwa razy nie potrzeba było powtarzać: pokrzykując sobie radośnie i podskakując do góry, z uciechy pobiegła jak strzała na drugi koniec •wsi, gdzie znajdowała się buda Benga.
I tak oto skończył się mój niezaczęty jeszcze romans z dziewczyną kaingangską zwaną „Koszyk“.
Sprzykrzył mi się wreszcie pobyt w leśnej głuszy i wyruszyłem w powrotną drogę. Po kilku dniach drogi przybyłem do Klewelandji, miasteczka na zachodzie Parany, tuż przy granicy stanu Santa Catharina.
Chciałem odebrać wierzchowca, odprowadzonego tam przez mego dawnego kapangę.
W miasteczku dowiedziałem się o bajkach, jakie Zeka o mnie rozpuszczał, jak również o tem, że stale używał mego muła na swoje potrzeby. Postanowiłem przy pierwszej lepszej sposobności ukarać go zato porządnie. Sposobność zdarzyła się prędko. W kilka dni po przybyciu do miasteczka siedziałem sobie w wendzie z delegatem policji, dawnym znajomym — popijając wcale niezłe wino parańskie, gdy nagle wszedł Zeka. Zobaczywszy mnie, skonfundował się i zdradzał całkiem niedwuznaczną chęć opuszczenia karczmy.
Widząc, że zamierza umknąć, krzyknąłem za nim:
— 0 Zeka, fica comnosco, zostań z nami!
— Nao tenho tempo, nie mam czasu — odrzekł pospiesznie i skierował się ku drzwiom.
Może w innym czasie zostawiłbym go w spokoju, ale dzisiaj po wypiciu kilku szklaneczek wina byłem nieco podniecony i postanowiłem dać mu porządną nauczkę.
W chwili, gdy miał już przestąpić próg, schwyciłem go za połę paji i szarpnąłem, aż w garści zostało mi pełno kolorowych frendzli, jakiemi ta szata jest zwykle obszyta. Widocznie jednak Zeka przeczuwał instynktownie moje zamiary, bo jeszcze nie zdążyłem odrzucić precz wydartych frendzli, gdy odwrócił się gwałtownie, a w ręku błysnął mu długolufy „Shmit". Nigdy nie dowiedziałem się czy miał zamiar strzelić czy tylko mnie nastraszyć, bo zanim upłynęło mgnienie oka, gruchnął strzał i rewolwer Zeki wyfrunął z ręki jak ptaszek, rozbijając okno i płosząc stojące na dworze konie i muły. Wślad za rewolwerem pobiegł rubaszny śmiech mego przyjaciela, delegata. Brazylja- nin, potrząsając jeszcze dymiącym „Coltem", aż zanosił od śmiechu z pociesznej miny Zeki. Nie wypadało
58 '
mi, według leśnych reguł, bezbronnego ciężko poturbować, ale leśne przepisy w żadnym wypadku nie wzbraniają wybić paru zębów, lub nadwerężyć komuś szczęki. Niewiele też myśląc, palnąłem ogłupiałego Zeki pięścią w brzuch, potem w nos i, schwyciwszy za hajdawery, grzmotnąłem nim o słupek i przed wen- dą, do którego przywiązuje się konie wierzchowe. Biedaczysko ani myślał o obronie, dopadł swego muła i pognał prosto przed siebie, szeroką ulicą miasteczka. Mył, naciśnięty szpiczastemi ostrogami, sadził olbrzy- miemi susy, aż chmury czerwonego pyłu wzbiły się pod niebiosa, przysłaniając, tak jeźdźca jak i rumaka.
Mieszkańcy, zwabieni strzałem i hałasem, powybierali z bronią w ręku, a widząc sromotną ucieczkę metysa, śmiali się do rozpuku. Zeka tymczasem zatrzymał się na końcu ulicy, odwrócił, i groził mi zda- leka zaciśniętą pięścią.
Kabokle zabobonnie spluwali przez lewe ramię, chcąc ustrzec się złego spojrzenia.
XII.
Przez góry San Gregorio do Passo Dos Indios.
Nawłóczywszy się po puszczach na zachód od ścieżki wiodącej z Xanxere do Klewelandji, i po krótkim pobycie w tem małem parańskiem miasteczku, powróciłem do Xanxere, aby po niejakim czasie skierować się na południowy zachód, w kierunku granicy stanu Rio Grandę do Sul.
Pewnego słonecznego dnia, dobrze popołudniu,, wyruszyłem z dawnym towarzyszem w drogę, zamierzając przenocować u jednego z kabokli, którego poznałem w miasteczku, a który mieszkał w odległości 3-ch legw *).
*) Mila.
Przed wieczorem dotarliśmy do leśnej siedziby, składającej się jak zwykle: z chaty zbudowanej z łupanych desek pinjorowych, oraz niewielkiej przybudówki, służącej za kuchnię.
Zwyczaj zabrania w puszczy wchodzić do wnętrza, dopóki gospodarz nie wypowie sakramentalnego „entre" (proszę wejść). Inny znowu zwyczaj nakazuje zamiast pukania — klaskanie w dłonie na wzór sposobu, używanego u nas ongiś na służbę.
Tym razem jednak nie pomogło najgłośniejsze tłuczenie w ręce — nikt nie wyszedł. Okazało się, że w domu niema ani jednego mężczyzny. Tamtejsze kobiety są tak wytrenowane, że za nic nie wyjdą do obcego w czasie nieobecności „pana i władcy“. Nawiasem mówiąc, zwyczaj ten, zastosowany do żon, bardzo mi się podobał i odrazu na drugi dzień zabrałem się do pisania obszernej o tem rozprawy, na złość wszystkim postępowym pannom, pannicom i paniom.
Kobiety jednak są na całym świecie jednakowe. Jednakowo ciekawe.
Nawpół dzikie kabokierki nie ustępują w tem przecywilizowanej warszawiance, ani wielkookiej ku- rytybiance.
Za dziurawemi ścianami „rańsza“ *) coś chichotało i popychało się ze śmiechem. To „coś" okazało się później jako kilka, średnio wprawdzie ładnych dziew- czątek, ale zawsze dziewczątek.
Przykładały przepaściste oczy do szpar w ścianach i udzielały sobie szeptem uwag. Gdy zbliżałem się, uciekały w popłochu w głąb izby.
Widząc, że wszelkie próby nawiązania łączności spełzają na niczem, rozłożyliśmy się tuż przy drzwiach, rozpalili ogień, uzbroili w brazylijską cier
*) Chata,
pliwość i czekali ze stoicyzmem zmiłowania bożego, a właściwie powrotu gospodarza z lasu.
Tymczasem wielki księżyc wypełzł z za lasu i dobre dwie godziny oświecał nasze głodne postacie, zanim kaboklo powrócił z polowania, które, jakby z przeczucia, twierdził, właśnie na dzisiejszy wieczór przez kilka dni już odkładał.
W pół godziny potem, siedzieliśmy przed wielką pieczenią sarnią i zajadaliśmy ze smakiem mięso kambosyki *).
Dziewczęta, ośmielone obecnością ojca, pousiadały naprzeciw nas i z jakiemś dziwnem nabożeństwem spoglądały na cudzoziemców. Po wieczerzy najstarsza córka przyrządziła szimaron, wyssała pierwszy łyk i podała mi kuję ruchem wdzięcznym, jednocześnie wycierając sobie drugą ręką nos przy akompanjamen- cie mocnego „pociągnięcia“.
Jeszcze jeden dzień drogi i mieliśmy stanąć w Passo dos Indios — miasteczku, liczącem wprawdzie ogółem dwanaście domów, ale w którem jest trochę naszych rodaków a mój towarzysz posiada biuro miernicze.
Przecinaliśmy wysokie i urwiste góry Serra do Gregorio. Ze szczytu potężnej „lomby" **) dostrzegliśmy już stepy riograndeńskie, chociaż dzieliło nas od nich przeszło siedemdziesiąt kilometrów dziewiczych lasów. Widnieją one zdała jako jasne pasy, poprzecinane ciemnemi smugami borów. Jest to kraj stepów, jak zwykle charakteru niejednolitego, składa się nań szereg olbrzymich polan, czyli kampin. Dalej stepy Rio Grandę charakter swój zmieniają i rzadko można na nich dojrzeć zielone grupy drzew. Około południa przybyliśmy do miejscowości Xaxim. Jest tam wenda,
*) Jeden z licznych w Brazylji gatunków sarn.
**) Grzbiet górski.
oraz o dwa klometry w bok od drogi mieszka Wioch, który kupił od kompanji kolonizacyjnej pięćset działek ziemi, w celu odprzedania jej z zarobkiem współrodakom.
Spotkaliśmy w pobliżu tej miejscowości bandę Indjan Coroados, którzy udawali się gdzieś w głębokie lasy, aby wszcząć zajadłą walkę z wrogiem plemieniem. Powodem „wypowiedzenia wojny“ miała być porwana dziewczyna. Jakiś dzikus, mówiący nieco po portugalsku, dowodził mi obszernie, że wprawdzie nie chodzi im o tę jedną głupią „Lyinę“, ale dlaczego oni „zaczęli" (zupełnie jak u nas). Wszyscy Indjanie z racji zamierzonej wojny pili w oicropny sposób wódkę, którą darzył obficie miejscowy wendziarz, wza- mian za piękne skórki wydr, arinarji, wilków i lisów, których ci dzicy mieszkańcy lasów przynieśli spory zapas.
Pijatyka trwała dotąd, dopóki przemyślny handlarz nie zabrał im ostatniej skórki i nie powyrzucał nieprzytomnych przed chatę.
Nigdy nie udało mi się dowiedzieć jak skończyła się ta wyprawa, ale w jakiś czas potem dowiedziałem się, że Koroadzi wrócili bez dziewczyny i w nieco uszczuplonej liczbie, lecz bardzo z siebie zadowoleni. Z małomównego Indjanina trudno jest coś wydobyć, a sama puszcza jeszcze staranniej ukrywa wszystkie, zwykłe i niezwykłe, w jej łonie rozgrywające się zdarzenia.
Passo dos Indios to już zupełnie głucha puszcza. Odgłosy cywilizowanego śwaita dochodzą tam rzadko i nie są nawet skwapliwie słuchane, tracą zupełnie wartość w tej miejscowości leśnej, otoczonej setkami kilometrów bezludzia. Z rodaków jest tam miernik pan Juljan Buczek wraz z rodziną, lecz miał się już wynieść za parę miesięcy do Parany, dokuczyły mu bowiem stosunki, gdzie nie istnieje żadne inne prawo nad
„lei do Shmit" (prawo pięści). Przed kilku miesiącami mieszkał tu jeszcze drugi miernik z rodziną — pan Roman Bieniek, oraz pan Jan Piltz; pierwszy jednak wyniósł się dalej w lasy spławiać drzewo do Argentyny, drugi przeprowadzał pomiary w pobliskiej miejscowości Rodeio Chato.
Mój towarzysz, pan Malczewski, posiada tam biuro miernicze, które potem przeniósł do Cruzeiro i sam na stałe Passo dos Indios opuścił.
Miejscowość ta jest typową, leśną ,,provoaęas" na dwanaście domów mieszkalnych posiada cztery domy publiczne. Tego rodzaju stosunki spotyka się w puszczach wszędzie, nikogo to nie razi i prostytutki uważane są za takie same dobre kobiety, jak każda inna. Mieszkańcy przyjmują je w domu, zapraszają na „baile" *) i szanują na równi z innemi kobietami. Zdarza się często, że matka, skoro odchowa dzieci, opuszcza dom i oddaje się temu „zajęciu", nie wzbudzając specjalnie dużego zdziwienia ani zainteresowania. Należy jednak zaznaczyć, że skoro taka kapłanka miłości ma córkę, to zwykle wychowuje ją zupełnie cnotliwie i uważa za punkt honoru wydać ją za- mąż.
Wszystkie ziemie wokół Passo dos Indios należą do fazendy „Campina do Sao Gregorio“. Fazenda ta przed kilkunastu laty należała do półdzikiego ka- bokla, niejakiego Joao Fortesa. Człowiek ten absolutnie nie rozumiał wartości tego co posiadał i, nie umiejąc zużytkować obszarów, żył niemal w nędzy. Pewnego razu zgłosił się do niego kupiec, nazwiskiem Lemeira, później obdarzony przez cesarza Don Pedra
II tytułem barona, i zaproponował mu sprzedaż posiadanej ziemi. Ciemny analfabeta Fortes sprzedał za 3000 milrejsów (podówczas wartości około 1000
') Wieczorki taneczne.
dolarów) prawie 50.000 ha świetnych ziem do sadzenia, pokrytych dziewiczymi lasami i poprzerzynanych licznemi, rybnemi rzekami.
Obecnie ziemie te przedstawiają krociową fortunę, która z dnia na dzień wzrasta.
Fortes, otrzymawszy pieniądze, nakupił sobie koni, rzędów, rewolwerów, oraz wziął na utrzymanie kilka różnokolorowych kochanek.
Teraz z otrzymanych pieniędzy nie pozostało ani śladu i mimo, że posiada jeszcze około 4.000 ha ziemi, żyje w zupełnem ubóstwie. Pewnego razu odwiedziłem go w jego „rancho". Litość brała patrzeć na tego starca, leżącego na barłogu w kurnej chacie z łupanych desek, krytej darnicami. Synowie likwidują resztki ojcowizny i zamierzają przenieść się do dzikiego stanu Matto Grosso.
Niezaradność kabokli jest nadzwyczajna. Tuż w sąsiedztwie Passo do Fortes, siedziby posiadacza tysięcy hektarów ziemi, a jednocześnie nędzarza, mieszka włoski kolonista, który nabył 10 akrów *) lasu i żyje dostatnio, uprawiając pszenicę oraz hodując świnie.
Najzabawniejszem jest, że kabokle nie zdają sobie wiele sprawy z tego, że żyją w warunkach, wprost urągających ludzkiemu plemieniu. Wyobrażają sobie, że tak być musi, że trzeba mieszkać w kurnych, dziurawych chatach, że trzeba odżywiać się tylko wyłącznie fiżonem**) i kukurydzą, oraz że praca jest czemś hańbiącem i poniżaj ącem.
Są tam trzy wendy, jedna Włocha, jedna Indja- nina-Paragwaja i jedna „narodowa". Wszystkie one zgodnie łupią ze skóry okolicznych „moradorów"
*) Akr = około 2 ha.
**) Fasola.
(mieszkańców), a gdy któryś odważniejszy ma coś przeciwko wygórowanym cenom, wylatuje ze sklepu przy wybitnej pomocy olbrzymiego buta wendziarza.
Właściciel narodowej karczmy, Miguel Claro, jest zarazem i lekarzem. Poważny ten kaboklo używa swoich specjalnych metod, czasem trochę niezgodnych z ogólnemi zasadami medycyny, no ale tam nikt się na medycynie nie zna. Do najniezawodniejszych środków, używanych przez Miguela, należy łapanie choroby na lasso i wrzucanie jej do rzeki. Pewnego dnia byłem świadkiem ,w jaki sposób ów czarodziej to robi.
Otóż wyszedł za chatę, zakręcił lassem w powietrzu i rzucił. Czynił to kilkakrotnie i za każdym razem powtarzał „fugia desgraęada“ — uciekła przeklęta. Wreszcie wykrzyknął „jest" i, udając duży ciężar, zarzucił sobie puste lasso na plecy i poszedł chorobę utopić.
Wielu kabokli przypatrywało się tym sztuczkom z nabożnem skupieniem i żadnemu nawet cień wątpliwości nie przebiegł przez głowę, nikt nie przypuścił, aby mogła to być mistyfikacja.
Zakreślenie kredą koła wokół łóżka chorego również uważane jest przez tego znachora jako środek dość pewny przeciw najróżnorodniejszym przypadłościom.
Sprawiedliwość jednak nakazuje przyznać, że ludzie leśni znają całe mnóstwo ziół i drzew leczniczych, które przynoszą ulgę w wielu cierpieniach. Zwłaszcza choroby żołądka, oraz wszelkiego rodzaju febry umieją leczyć sobie tylko znanemi lekarstwami. Znają również zioła, które łagodzą objawy pospolitego tam bardzo przymiotu,
Do chwili obecnej (sierpień 1923 r.) do Passo dos Indios nie wiodą żadne drogi kołowe, lecz budowa ich do rzeki Urugwaj jest już na ukończeniu, tak,
W krainie jaguarów, 5. 53
¿e za parą miesięcy można będzie jechać wozem do stanu Rio Grande do Sul.
W tamtych stronach mieszka kilku uczestników rewolucji z r. 1893. Jeden z nich, niejaki Hannibal Osorio da Silva, brał udział w bitwie pod Passo Fundo, gdzie odznaczał się oddział polski, sformowany przez pułkownika Bodziaka. Stary Brazyljanin wyrażał się z wielkim entuzjazmem o polskiem męstwie, twierdząc, że gdyby wszyscy tak stawali, to rewolucja inny wzięłaby obrót. Znał on osobiście pułkownika Jana Kośmińskiego i był świadkiem jego bohaterskiej śmierci na polu bitwy.
XIII
Kabokle — ludzie leśni.
Życie kabokla w lesie jest nadzwyczaj jednostajne. Wstaje razem ze słońcem, siada przy ogniu, roznieconym na środku chaty, i pije z całą rodziną szimaron. Z małemi przerwami trwa to cały rok. Gdy nadchodzi czas sadzenia kukurydzy lub filiżonu, pracuje przez kilka tygodni, po parę godzin dziennie na swem pólku, położonem daleko od domu. Charakte- rystycznem jest, że nigdzie nie można spotkać pola tuż przy chacie, jak to ma miejsce w każdym innym kraju cywilizowanym. Początkowo nie mogłem zrozumieć dlaczego kabokle utrudniają sobie w ten sposób pracę, rychło jednak dowiedziałem się przyczyny. Około domu kręci się zawsze dużo chowanego bydła i nierogacizny, a więc zasiewy łatwo uległyby zniszczeniu. Nic wprawdzie łatwiejszego, jak postawić byłejaki płot, a uniknęłoby się plondrowania, lecz najgorszy płot wymaga pracy, kaboklo tymczasem pracować nie lubi i zawsze przekłada trochę głodnawe „dolce far niente“, niż trudzenie swojej osoby.
Czas cięcia herwy również daje nieco pracy ka- boklowi, lecz conajmniej trzy czwarte roku przeciętny mieszkaniec lasów Contestado — nie robi nic. Czas spływa mu na piciu szimaronu, wyścigach konnych, bardzo często urządzanych, polowaniu i odwiedzaniu „compadrów"1). Jego bydło i świnie pasie las, las daje mu drzewo, las dostarcza dziczyzny i skór.
Las jest jego żywicielem i rozrywką.
Nic też dziwnego, że cywilizacja na zachodzie Santa Cathariny posuwa się żółwim krokiem naprzód. Nieco ruchu wnoszą cudzoziemcy, którzy jednak, na- razie nieliczni, nie odgrywają wielkiej roli, a o powiększeniu ich liczby, bądźto przez kolonizację, bądź przez napływ ruchliwszych jednostek, szukających w lasach łatwiejszego i obfitszego chleba — narazie niema mowy. Główną przyczyną stronienia cudzoziemców od tych, mających wszelkie dane do iczwo- ju, stron, jest zła sława, jaką Contestado już od szeregu lat zdobyło sobie przez ustawiczne, krwawe rewolucje, bunty kabokli, no i brak wszelkiej możliwej komunikacji. Obecnie, być może, sława ta zwolna zaniknie, narazie jednak jest jeszcze dość zła.
Wierzenia ich są nadzwyczaj ograniczone. Wierzą w istotę najwyższą, którą zwą również Tupan, oraz szereg złych duchów. Plemiona parańskie należą do nielicznych w świecie ludów, nie posiadających kapłanów ani czarowników.
Leniwy, bezczynny i beztroski tryb życia kabokli nie jest do pomyślenia w warunkach chociaż coś niecoś cywilizowanych, a już nawet takich, gdzie nastąpiło ścisłe rozgraniczenie ziemi między poszczególnych właścicieli. Dlatego też skoro zaczynają wychodzić rozporządzenia, nie pozwalające wypasać bydła w „bożym“ lesie, skoro zaczyna się wytyczanie granic wła
*) Compadra — kum.
sności, wtedy kaboklo, przyzwyczajony uważać puszczę za wspólną, zbiera swoje ubogie manatki, ładuje je na juczne muły i wyjeżdża wraz z całą rodziną głębiej w puszczę, gdzie nikt go nie „inkomoduje“ *)
o podatki, ani pyta jakiem prawem siedzi na cudzej ziemi. '
W okolicach Xanxere i Passo dos Indios kabokle są jeszcze u siebie, jeszcze nie wynoszą się dalej. Przed paru miesiącami jednak wydane zostało rozporządzenie przez superintendenta coronela Maję, że bydło paść można tylko na terenach własnych lub narodowych, a zabraniające tego robić na gruntach cudzych. Pozornie zupełnie słuszne zarządzenie wzburzyło leśny naród do głębi. Trzeba trafu, że ów municypalny „edital" zbiegł się z uchwałą kongresu we Florianopolis o podatku od ziemi w wysokości 1 mil- rejsa od akra (10 milrejsów posiada wartość jednego dolara, jeden alkier zawiera 4 i pół morgów ziemi). Większa część Contestado niedawno należy do Santa Cathariny, przedtem było częścią stanu Parana. Obecne „utrudnienia", jakie przedsiębierze rząd Santa- kataryński, zostały przez ciemnych kabokli uznane za następstwo nowej przynależności, skutkiem czego stan ten został powszechnie znienawidzony. Jednomilrej- sowy podatek, o którym wiadomość rozeszła się po leśnych osiedlach w miesiącu czerwcu i lipcu (w r. 1923) przepełnił czarę goryczy, to też w czasie podróży wszędzie napotykałem zaciekłe dysputy na temat oderwania się od Santa Cathariny i przyłączenia do Parany. Zastępował w tym czasie nieobecnego superintendenta niejaki Octawiano dos Santos; ten, widząc wzburzenie, natychmiast dał znać do Florianopolis, skutkiem czego podatek gruntowy dla tego municy- pjum zmniejszono do 500 rejsów (jeden milrejs zawie
*) Niepokoi.
ra 1000 rejsów), ozem wrzenie umysłów została trochę uspokojone.
Spokoju jednak kompletnego nigdy na Contestado niema, tembardziej podówczas. Napozór nic się nie spostrzegało, lecz wtajemniczeni opowiadali, że znani przywódcy jeżdżą po lasach i prowadzą jakieś narady. Co z tego może wyniknąć — niewiadomo, może jakiś nowy„fanatyzm", może krwawa rewolucja pod hasłem „do Parany”, lub może coś zupełnie niespodziewanego a strasznego. Bogaci fazenderzy ze stepów palmeńskich i nieprzebytych lasów około Kle- welandji, zupełnie nie kryjąc się, popierają ruch przyłączenia Contestada z powrotem do Parany. Tam też przeważnie knują się różne spiski, które krwawym płomieniem obejmują pograniczne municypja Santa Cathariny.
Kabokle żywsi, energiczniejsi, mający przede- wszystkiem kult dla silnej pięści, marzą o orężnej rozprawie i przywróceniu siłą dawnego porządku, a właściwie nieporządku. Zaś bardziej bierni, mniej zdolni do kategorycznego załatwiania spraw, zbierają się wieczorami przy ogniach, snują opowieści o dalekich krajach za wielką rzeką Paraną, gdzie niema żadnego prawa, żadnych władz, podatków, ani żadnych ograniczeń wolności; nucą tęskne pieśni o tych błogosławionych stronach i przyzwyczajają się powoli do myśli o rzuceniu swych siedzib. Już teraz nawet niektórzy wybierają się na zachód, do Parany, „a może dalej", odpowiadają pytani.
Brazylja jest wielka, dużo jeszcze wody upłynie w Goyo-En, Iguassu i Chapecó, zanim kaboklom zabraknie lasu dziewiczego.
A może tymczasem zmienią usposobienie i przedzierzgną się w spokojny, rolniczy naród.
Możliwe to jednak dopiero w przyszłości. Nara- zie kaboklo jest typowym pionierem cywilizacji gdzieś
z wieku XVII, a więc cywilizacji w znaczeniu bardzo minimalnem, który w zetknięciu się z warunkami bardziej kulturalnemi cofa się głębiej w lasy, stwarzając sobie warunki, jakich potrzebuje i bez jakich obyć się nie może.
Niewątpliwą i wielką zasługą kabokli jest uprzystępnianie wielkich połaci kraju dla przebywania w nim człowieka. Przeciera on jakietakie, ale zawsze przeciera — ścieżki; wycina i wypala pod swe domy rozległe polany, a więc tworzy punkty, gdzie można być swobodniejszym od przekleństwa lasów podzwrotnikowych, to jest od moskitów, komarów i nnych nieznośnych owadów, które nie lubią otwartych przestrzeni; trzebi drapieżniki, otwiera drogę cywilizacji w nieznanych stronach i stwarza podkład dla rozwoju zamieszkanych przez siebie okolic.
Kabokle w swej znakomitej większości nie należą do rasy białej, jest to konglomerat narodów białych, czarnych i czerwonych. Są to potomkowie białych „conquistadorów" i czarnych, sprowadzanych z Afryki, niewolnic lub miejscowych dzikich indjanek. Z biegiem lat przez ciągłe krzyżowania się różnych odmian, powstała taka mieszanina, że dzisiaj wielokrotnie jest niepodobieństwem określić jakich ras potomka ma się przed sobą.
Wśród tej mieszaniny jednak w różnych miejscowościach jest różna przewaga poszczególnych ras. I tak naprzykład w municypjum Cruzeiro wybitnie zaznacza się przewaga krwi murzyńskiej, natomiast w dużej części municypjum Xanxere, a zwłaszcza na północ od tego miasta w okolicach rezerwacyj indyjskich — występują przeważnie metysi, czyli mieszanina krwi czerwonych i białych. Przytem należy zaznaczyć, że krzyżowanie odbywa się niemal wyłącznie za pośrednictwem białych mężczyzn i czerwonych, oraz czarnych kobiet. Bardzo rzadki jest wypadek
poślubienia białej przez Indjanina lub murzyna, aczkolwiek niema tu ani części tych uprzedzeń, co w St. Zjednoczonych Ameryki Północnej. Największą przewagę krwi europejskiej widzi się na pograniczu bliskiego stanu Rio Grandę do Sul, przyczem ludzi czystej rasy spotyka się na całem Contestado, oprócz cudzoziemców — bardzo mało.
XIV. ,
Tam, gdzie djabli nocują.
Krańcami cywilizacji w Brazylji nazywają po- brzeża olbrzymich puszcz, zalegających całe wnętrze kraju, lecz gdy Brazyljanin chce przedstawić jakiś zakątek, gdzie już absolutnie niema ludzi, ani nawet ich śladu, to wtedy powiada o takich stronach, że tam „djabli nocują". ,
Okolice nad rzeką Rio Chapecó, a zwłaszcza zachodnim jej brzegu, bezwątpienia należą do tej ostatniej kategorji.
Olbrzymi szmat ziemi, ciągnący się z jednej strony aż do granicy argentyńskiej, z drugiej graniczący z niezmierzonemi borami zachodu Parany, jest prawie zupełnie niezamieszkany. Pokrywają go prastare lasy dziewicze, nic nie zmienione od zamierzchłych czasów przedhistorycznych. Tylko gdzieniegdzie jednolitą puszczę przerywają wesołe stepy parkowe, lub leśne bagienka. Na zachodzie Contestada kilkadziesiąt kilometrów za rzeką Chapeco, leży step Campo - Erg, a w samym kącie, na granicy Argentyny, step Campo de Vacca Branca, na którym ponoć hulają stada dzikich koni i dzikiego bydła rogatego. Ani Campo - Ere, ani Campo de Vacca Branca nie są zamieszkane.
Ostatnią siedzibą ludzką na skraju stron „gdzie djabli nocują“, jest Izabella, miejscowość, założona
i zamieszkana przez Polaków. Zaledwie na kilka miesięcy przed moją podróżą, przybyło na stromy brzeg złej a pięknej rzeki Chapeco, trzech naszych rodaków, a dzisiaj wydarli już puszczy szmat ziemi, wystawili dom i zaczęli z potężnych pni lasów wyciągać obfite brzęczące korzyści.
Po okropnej burzy, jaką przebyłem w czasie drogi z Passo dos Indios, gdy ujrzałem nareszcie otwarty wyrąb i ludzi, uczułem dziwną radość i zadowolenie. Mały metysek już zdaleka pohukiwał rozgłośnie i od czasu do czasu zakrzyczał przeraźliwie, naśladując rudą małpę ,,bużiu‘.
- Nie potrafię opisać jak serdecznie przyjmowano mnie w tem leśnem ustroniu. Całe miesiące zupełnego odcięcia od świata, chociaż wpływają nadzwyczaj kojąco na nerwy, są jednak tak pozbawione wszelkich wiadomości, że w końcu człowiek uczuwa wprost chorobliwą ciekawość — „co się tam poza lasem dzieje".
W takich warunkach ktoś przybywający z dalszych stron a tembardziej aż z cywilizowanej Kury- tyby, witany jest jak zbawca.
Odrazu też zostałem zasypany mnóstwem pytań:
— Co słychać w Polsce?
— Co tam w Kurytybie?
— Czy rewolucja w Rio Grandę jeszcze trwa?
Zaczęło się bezładne opowiadanie o tem, że
w Polsce niebardzo dobrze, że marka dalej spada, że w Kurytybie wojna między postępowcami i klerykała- mi trwa sobie w najlepsze, że w Rio Grandę, Borges de Medeiros*) poluje w dalszym ciągu na assisi- stów**). Sprawy polityczne od czasu do czasu ustępowały „ważniejszym" sprawom, jako to: że ostatnie wylewy poniszczyły wszystkie mostki na ścieżkach,
*) Prezydent stanu Rio Grandę do Sul.
* ) Zwolennicy Assisa Brasila, przeciwnika Borgesa.
wiodących do Hervalu, to znowu, że w Argentynie wzrósł popyt i cena na drzewo brazylijskie, lub że Ind|anie zaczynają się coś niewyraźnie zachowywać w swoich rezerwacjach pod Chapecosinho. Ta zwłaszcza ostatnia wiadomość zainteresowała osadników niezwykle. W tamtych stronach Indjanie mimo braku organizacji i broni palnej, są jeszcze pewną siłą, która od czasu do czasu daje się porządnie we znaki białym kolonistom. Mieszkańcy Isabelli zaczęli odrazu snuć przypuszczenia jakiejś rewolty, przy- czem okazywali zupełną pewność co do swego bezpieczeństwa.
Patrzałem z niekłamanym zachwytem na te ogorzałe, energiczne twarze rodaków — takie inne od przygnębionych nędzą lic naszych kmiotków.
Wszyscy oni chodzili uzbrojeni w wielkie bębenkowe rewolwery „Shmita", których ołowiane olbrzymie kule tworzą rany szerokości dłoni.
W puszczy ruszyć się bez broni trudno — zewsząd czyha niebezpieczeństwo. W ponurych ostępach błąkają się groźne jaguary i groźniejsze od nich, nieprzeliczone stada dzikich świń — biada nierozważnemu, który stanie na drodze tych bestyj. Czasem chyłkiem, bezszelestnie przesunie się miedziany ,,bu- gier", z nienawiścią w sercu śledzący bladego najeźdźcę. Dobry rewolwer zawsze decyduje o tem, jak się spotkanie skończy, każdy też dba o swą broń i nie rozstaje się z nią nigdy.
W Isabelli chciałem zatrzymać się pewien czas, uczynić ją swoją bazą, aby stamtąd robić wycieczki w bezludne puszcze zachodniego brzegu Chapecó.
Jedyny obszerny dom przed kilku dniami zabrała zła rzeka w czasie wylewu, tak, że obecnie wszyscy chwilowo mieszkali w budach, na prędce z desek skleconych. Oczywiście, że nie przerażało mnie to wcale,
bo i tak zawsze wolałem spać na dworze, niż w dusznych mieszkaniach.
Cała Isabella jest typowem, powstającem dopiero leśnem osiedlem. Na brzegu rzeki wyrąbana rozległa polana, na niej powalone pnie, kilka bud z prętów bambusowych, kilka z desek, opodal pólko kukurydzy, zagon fasoli i malutka plantacja trzciny cukrowej. Z jednej strony wielka, wiecznie szumiąca rzeka Chapecó, poza tem naokoło ciemny, głuchy las. Nieprzeliczone stada papug „bajtaków" i ,,perekit“ zbiegają sie tam zewsząd na obfitą ucztę kukurydzaną, pokutują jednak srogo za nieposzanowanie ludzkiej własności. Mięso, zwłaszcza „batjaków" jest zupełnie smaczne, polują więc na nie chętnie.
Głęboka dolina, w której płynie Chapecó, jest z racji swego niskiego położenia bardzo gorąca. Różnica w klimacie między doliną a górą jest niezwykle duża. Wystarczy, gdy wspomnę, że na górze trzcina cukrowa marznie, na dole zaś nie zdarza się to nigdy. Również kawa udaje się tylko nad rzeką. Pomimo dużych upałów, klimat jest zupełnie zdrowy i o żadnych malarjach ani febrach nic nie słychać.
Najgroźniejszym wrogiem kolonisty są liczne stada małp i kapiwarów*). Zwłaszcza te ostatnie potrafią w ciągu jednej nocy zniszczyć całe pole kukurydzy czy fasoli. To też osadnik nie daje im pardonu, tępi je i płoszy. Tak drogocenne w Europie futra małpie walają się tam po ziemi — nikt nawet nie ma chęci ich przechowywać, nie przedstawiają bowiem żadnej wartości.
Nie zwlekając, zaraz na trzeci dzień po przyjeź- dzie do Isabelli, zacząłem wybierać się w dalszą podróż łodzią w dół Chapecó, dopływu Urugwaju. W całym swym biegu Chapecó jest nieznane, a rysunek je
*) Hydrochaerus capibara,
go na mapie umieszczono zgoła fantastycznie i niezgodnie z prawdą. Wody tej rzeki pełne są wodospadów i groźnych, najeżonych skałami, bystrzyn. W wielu miejscach, z przezroczystej toni wyłaniają się piękne jak marzenie, pokryte lasem, wysepki.
Tam, gdzie nie było nigdy białych.
Przygotowania do podróży rzeką nie zabrały wiele czasu. Przedewszystkiem przygotowałem suszonego mięsa, czyli tak zwanej „charque“, czarnej fasoli, mąki mandj okowę j, oraz herwy. Wszystkie te zapasy zostały złożone w niewielkiej łodzi, sporządzonej z jednego pnia, dołączyłem do tego jeszcze mały namiot z żaglowego płótna, spory zapas amunicji, nająłem wioślarza i wyprawa była gotowa.
Po obu brzegach Chapecó ciągną się zbitą gęstwiną dziewicze nieznane lasy, po których tylko błądzi zwierzyna i koczują dzikie plemiona Indjan.
Typ rzek brazylijskich daleko odbiega od europejskich wzorów. Najcharakterystyczniejszą ich cechą jest niedostępność brzegów. Splątany las zarasta tak szczelnie najmniejszy skrawek ziemi, że nie można marzyć o swobodnem przechadzaniu się nad ich cudownemi falami. Konary olbrzymich, stuletnich drzew rzucają cień daleko od brzegu, warkocze ljan niby czarodziejskie festony zwisają nad wartkim prądem.—Las zdaje się czule obejmować szumiące wody.
Pewnego poranka sierpniowego, gdy wielkie czerwone słońce zaczęło wynurzać się z za gór, okalających Isabellę, odbiłem od wysokiego brzegu, udając się wgłąb nieznanego kraju.
Łagodny prąd uniósł nas zwolna na środek rzeki.
Chapecó w stanie normalnym nie jest rzeką spła-
wną. Już około południa doszedł nas złowrogi szum jakiejś bystrzyny, a za parę chwil ujrzeliśmy szereg potężnych skał, sterczących nad wodą. Rzeka w tem miejscu rozlewała się szeroko i była bardzo płytka. Podpłynęliśmy pod sam brzeg, tam weszliśmy do wody, ostrożnie przeciągnęliśmy łódź przez porohy, pilnując, aby nie uderzyła mocno o skałę i nie uszkodziła się. *
Wkrótce po wyminięciu tej pierwszej przeszkody natrafiliśmy na niewielki wodospadzik. Chociaż był on nieduży, jednak jechać wprost było rzeczą niemożliwą. Wobec tego wycięliśmy na brzegu małą ścieżynę i przeciągnęliśmy łódź aż do miejsca, gdzie wody płynęły spokojnie. Przy cięciu ścieżki zauważyłem ślady takiej samej roboty z przed kilku miesięcy. Prawdopodobnie były to ślady Indjan, którzy czasem udają się w dół Chapecó, aż do jej ujścia, polując na wybrzeżach.
Przez cały dzień płoszyliśmy liczne, w tej porze latające parami, paty (pato do matto—ptak pośredni między kaczką i gęsią) i bigua (ptak wodny, trochę mniejszy od kaczki), których wielka mnogość wprawiła mnie w podziw.
Ile razy podpływaliśmy bliżej brzegu, zrywały się stamtąd przestraszone dzikie gołębie i indyki, kłapiąc ociążałemi skrzydłami.
Na noc zatrzymaliśmy się na niewielkiej wyspie, porośniętej gęstym lasem, a ze strony zasłoniętej od naporu fal mającej rodzaj piasczystego półwyspu. Na tym piasku rozbiliśmy obóz.
Do wieczora brakowało jeszcze dobre dwie godziny. Wziąłem fakon (duży nóż) i udałem się na obejrzenie wyspy. Mierzyła około kilometra obwodu i służyła za miejsce odpoczynku różnym mieszkańcom lasu, przepływającym rzekę.
Dostrzegłem tam bardzo liczne ślady kapiwarów,
Wyrdr, sarn i wielu innycn zwierząt. Mnóstwo ptaków gnueździło się w konarach drzew i teraz w przedwieczornej godzinie słychać było nieustanny świergot skrzydlatej rzeszy.
Pozaczepiane wysoko na drzewach wodorosty świiadczyły o tem, że jakkolwiek wysepka posiadała dośić wysokie brzegi, to jednak w czasie wielkich wylew/ów zimowych bywała niejednokrotnie zalewana.
Żadnych śladów ludzi nie zauważyłem, nawet poła imanych ljan i gałązek (świadectwa przebywania Indljan) nie udało mi się nigdzie wykryć. Bardzo możliwe, że byłem pierwszym człowiekiem od stworzenia świiata, który wstąpił na tę dziewiczą ziemię.
Pełen myśli o tem, że tu, w Brazylji tyle miejsca,, tyle wolnej ziemi, tyle bogactw leży odłogiem, pocHczas gdy u nas w dalekiej Polsce tak ciasno, taka wallka o każdą jej piędź — wracałem do obozu. Tym- czaisem słońce już niemal dotykało wierzchołków drzcew na zachodnim brzegu, a trzy czwarte nieba ja- skrrawiło się przerozmaitemi odcieniami czerwieni.
W godzinę potem, ląd z obu stron zniknął w nie- przcebitych cieniach podzwrotnikowej nocy.
Zaledwie mrok rozpostarł swoje skrzydła, z puszczy zaczęły dochodzić nas tysiące głosów.
We dnie milczący brazylijski las rozebrzmiał zaraz mnóstwem szmerów, krzyków i ryków. Jako stały akoompanjament tej muzyki rozlelgał się ciągły szum miljjardów przeróżnych owadów. Od czasu do czasu wpaadał w ucho przeraźliwy krzyk nocnego ptaka queiro - quero, ryk jaguara, trzask torowania sobie ściesżki przez tapira, urywane szczekanie graszaina lub plussk skaczącego do wody kapiwara.
Noc to czas żeru. Wszystka zwierzyna, ukryta w tUzień, wylęga z nastaniem zmroku, poluje, pożera i byywa pożerana.
Był to sierpień, a więc koniec zimy, noc ciepła,
nic zagorąca, pogoda cudna. Namiotu nie rozkładaliśmy, ułożyłem się na derce i, kołysany najpiękniejszą muzyką świata — muzyką szmerów i głosów dziewiczej puszczy — zasnąłem.
Zrana, zaraz pa wschodzie słońca, zbudziło mnie przeraźliwe skrzeczenie stada papug. Nie zwróciły one na nasze obozowisko zupełnie uwagi i kilkadziesiąt zielonych baitaków obsiadło brzegi przywiązanego do drzewa czółna. Uniosłem głowę i z ciekawością obserwowałem ten ptasi sejm. Papugi widocznie dysputo- wały nad czemś i jedna starała się przekrzyczeć drugą, przypominając tem do złudzenia niektóre parlamenty europejskie.
Mają one bardzo zabawny zwyczaj przy chodzeniu pomagania sobie grubym dziobem, który służy im jako rodzaj laski. Mój towarzysz tymczasem huknął do nich z dubeltówki i kilka tłustych ptaków zostało w łodzi. Zaraz wziął się do skubania i pieczenia, mięso ich bowiem jest bardzo smaczne.
XVI.
Wśród zwierząt, owadów i żmij.
Liczne ślady kapiwarów, które poprzedniego dnia widziałem, zachęciły mnie do polowania.
Po śniadaniu złożyliśmy wszystkie zapasy z łodzi na brzeg, przykrywając je płótnem namiotowem i pojechaliśmy parę kilometrów wdół rzeki. Przedtem jeszcze wzięliśmy z sobą kilkanaście niewielkich kamieni, o których przeznaczeniu będzie niżej.
Jechaliśmy przy samym brzegu, w cieniu potę żnych kaneli i anżyków. Już po kilkunastu minutach spostrzegłem wylegującą się na wielkim głazie śliczną, bronzową wydrę. Czujne jednak zwierzę usłyszało nas zdaleka i zginęło momentalnie w głębokich nur-
tacch. Kilka razy wystraszyliśmy również i kapiwary, leccz straciliśmy dobre dwie godziny, zanim udało nam sięj podjechać na odpowiednią odległość.
Dostrzegłem parę, igrającą na niewielkim*cyplu skialnym, wrzynającym się w rzekę. Widocznie były naijedzone i pewne siebie — nie chciało im się wierzyć, ab>y te mizerne stworzenia, przycupnięte nieśmiało na dmie łodzi, miały być dla nich groźne. Srodze to je- dniak odpokutowały. Podniecony widokiem zwierzyny,, zapomniałem o specjalnym sposobie polowania na nią i o tem, że jestem na chwiejącej się łodzi, zmierzałem natychmiast z Winczestra i naturalnie spudło- watłem. Tysiączne echo rozległo się po puszczy wracało i znowu biegło w dal, jak gdyby cała puszcza nafgle przemówiła.
Napewno nie mniejsze wrażenie, niż na puszczę, wyrwarł strzał na kapiwary. Jeszcze huk unosił się nad las;ami, gdy jeden z nich, widocznie niezwykle przera- żomy, wbrew zwyczajom swego gatunku umknął w gęste; bambusowe zarośla, podczas gdy drugi znikł w wo- dziie. Nad płynącym pod wodą zwierzem, na jasnej falii wód, wyraźnie zaznaczył się kierunek w jakim uciiekał. Pomknęliśmy za nim natychmiast. Kapiwar mojże pod wodą wytrzymać najwyżej parę minut, po- terni musi wypłynąć i zaczerpnąć powietrza. Na to właaśnie liczyliśmy i na to wziąłem kamienie, które wciiąż rzucałem w wodę, nie pozwalając mu wypłynąć. Wkcrótce kapiwar zaczynał się dusić, tracić głowę i neapółprzytomny wychylać się na powierzchnię. Wtedy jednem silnem uderzeniem grubem wiosłem polo- wainie zakończyłem. W parę godzin później jedna z sszynek tłustego stworzenia piekła się na rożniu przT.y ogniu, a skóra, pięknie rozpięta na patykach, su- szyfła się na słońcu.
Ponieważ podróż moja w ówczesnem stadjum nie miaiła innego celu, jak tylko zaspokojenie turystycz
nych apetytów, a wysepka podobna była do małego raju, więc pozostałem na niej przez kilka dni, polując, łapiąc ryby i wygrzewając się na słońcu.
Jednego dnia, na brzegu w pobliżu wysepki, znalazłem kilkanaście różnych ametystów. Wszystkie one były dość mętne i nie przedstawiały większej wartości. Również udało mi się stwierdzić tam obecność agatów, bladych chryzolitów i krwawników. W dużej ilości występowały kryształy górskie, niejednokrotnie bardzo duże i ładne. Znajdowały się tam obficie różne skamienieliny i minerały, których nazwy nie umiałem określić.
Nad Chapecó półszlachetnych kamieni jest stosunkowo niewiele, natomiast nad Urugwajem można często przy drodze znaleźś dość ładny ametyst lub agat. Tamtejsi Brazyljanie słabo orjentują się w ich wartości. 0 ile jakiś stary kaboklo przyniesie do domu specjalnie ładny okaz, to na to, aby dzieci miały się czem bawić. I rzeczywiście, ametysty brazylijskie nie przedstawiają wielkiej wartości, gdyż jakoby blakną z czasem. W każdym razie jakieś przemyślne japońskie firmy skupują je, płacąc narazie śmiesznie niskie ceny.
Wieść niesie, że niektóre dopływy Chapecó zawierają złoty piasek, lecz ani osobiście, ani przez nikogo innego nie udało mi się tego stwierdzić. Myślę,, że nie jest to prawda. Indjanie, włóczący się tam już oddawna, napotkaliby szlachetny kruszec napewno i nie omieszkaliby zaprezentować go białym.
Te kilka dni, spędzone w zupełnem odosobnieniu od ludzi, wśród dziewiczej puszczy, nad jedną z najpiękniejszych rzek świata, nazawsze pozostaną dla ranie najmilszem wspomnieniem.
Jedna tylko plaga gnębi te cudne strony. To owady. Jest ich mnóstwo: moskity maleńkie i moski- ty duże, komary zwykłe europejski a i ich brazylij-
skiie ulepszone wydanie, olbrzymie butuki z żądłem imejadowitem, lecz zato długości prawie centymetro- wtej, berny, składające swe małe pod ludzką skórę, i imałe, jak pyłki, polwory, przenikające w nocy przez ko»c. Również do średniej przyjemności należy zali- cz;ać chwile, gdy obsiądzie człowieka niezliczona chimara małych, natrętnych pszczółek, zwanych „mi- rim1'. Pszczółki te nie gryzą, nie posiadają żądła, lecz teim niemniej mogą doprowadzić do białej pasji swo- jenn spacerowaniem po twarzy i włażeniem do oczu, us;zu, nosa, za kołnierz, we włosy i we wszystkie możliwe miejsca. Charakterystycznem jest, że im więcej je spiędzać i zabijać, tem więcej zbiegają się, widocznie przywabione zapachem krwi swych towarzyszek.
Świeżo przybyły europejczyk cierpi od tego ro- baictwa znacznie więcej, niż krajowiec, który niewiele rolbi sobie z ukąszeń. Z własnej jednak praktyki wiem, że już po kilku miesiącach pobytu w lesie, plaga ta w dużej mierze traci na swej dokuczliwości. Ukąszenia bowiem moskitów nie pozostawiają już wtedy po solbie swędzących bąbli, lecz tylko małą czerwoną pliamkę która wkrótce czernieje, widniejąc przez kilka tytgodni.
Oczywiście, że do niezbyt wesołych chwil należy sp< o tkanie z jadowitą żmiją, których tam nie brakuje. Naiogół uciekają one przed szmerem, jaki idący czło- wiiek robi. Dobry trzewik i dobra sztylpa w dużej mie- rzce zabezpieczają przed ukąszeniami, ale na wszelki wyypadek nosi się w kieszeni serum, działające niezawodnie. Do najjadowitszych żmij, spotykanych nad Chiapecó, należy urutii (crotalus mutus) i jararaca (bo- thrrops newiedij. Podobno są i grzechotniki, lecz z te- mi ostatniemi nie udało się nigdy spotkać.
Ukąszenie jadowitej żmii nie zawsze bywa śmier- tellne, lecz bardzo często kończy się amputacją (uką- sztenia w 95 proc. trafiają się w mogi) o ile aie zaste-
W kkrainie j^uarów. 6. http://rCjn.Org.pi «
sewało się zastrzyku. Istnieje gatunek żmij, których ukąszenie sprowadza chwilową, dłużej lub krócej trwającą, ślepotę. •
Twierdzę jednak, że porządnie obuty człowiek zwłaszcza posiadający serum w kieszeni, jest zupełnie od smutnych następstw ukąszenia zabezpieczony.
I tak wśród zwierząt, wężów i moskitów w przepięknej brazylijskiej puszczy pędziłem przez kilka tygodni pełne wrażeń życie koczownika.
'■ " “ XVII.
Na wodach nieznanej rzeki.
Lewy brzeg Chapecó jest wprawdzie nieznany, lecz od czasu do czasu ktoś doń dociera. Puszcz natomiast, zalegających prawe wybrzeże, nikt dotychczas nie miał chęci odwiedzać. Możliwe, że jakiś morderca lub bandyta, któremu zaciasno było w bardziej cywilizowanych ośrodkach życia, chronił się w mroki nie znanych okolic, żyjąc na wzór Indjan z polowania i rybołówstwa. W każdym razie mogły to być tylko wypadki sporadyczne, powtarzające się bardzo rzadko.
Po obu stronach wpada wiele rzek, z których do znanych, przynajmniej z grubsza, należy Lageado Liso oraz Rio do Lambedor, do zupełnie zaś nieznanych — Rio do Burro Branco.
Ujście tej ostatniej znaleźli miernicy przed trzema laty i nazwali, niawiadomo dlaczego, rzeką Białego Osła (Burro Branco). W dwa lata potem próbowano rzekę zbadać, lecz już kilkanaście kilometrów w górę od ujścia napotkano wodospad i, nie chcąc sobie zadawać trudu przeciągania łodzi lądem, zawrócono.
W czasie, gdy przebywałem w Isabelli, wiedziano
o Rio do Burro Branco bardzo niewiele, a właściwie tylko tyle, że wpada do Chapecó w takiem to a takiera
miejscu. Nieskalana dziewiczość rzeki stanowiła dla mnie wielki urok tembardziej, że spodziewałem się na jej brzegach napotkać znowu Indjan w ich rodzinnych pieleszach, oraz nasycić się pierwotnemi warunkami podróżowania i życia, które zawsze miały dla mnie niezrównany urok.
W kilka dni po powrocie z „mojej" wyspy, gdzie udawałem Robinsona, zacząłem przygotowywać się do nowej wyprawy. Towarzyszyć miał mi ten sam leśny Brazyljamn, który zasmakował najoczywiściej w swo- bodnem, beztroskliwem życiu w puszczy.
I znowu pewnego poranku, skoro świt, gdy jeszcze mgły zasnuwały gięboką dolinę Chapecó, wyruszyłem w nieznane wnętrze Brazylji. Przez długą chwilę dochodziły nas pohukiwania rodaków z brzegu — odpowiadaliśmy im leśnym zwyczajem, wydając z siebie długi, przeciągły, nagle urwany i zakończony krótkiem szczeknięciem krzyk, na podobieństwo głosu wilka stepowego guara, który wyje w blaskach księżyca cudnej, podzwrotnikowej nocy, zwołując gromadę na żer.
Nie będę opisywał szczegółowo wyglądu Rio do Burro Branco, bowiem niewiele różni się od Chapecó.
Po trzech dniach jazdy, w czasie której nieskończoną ilość razy trzeba było na szerokich bystrzynach wskakiwać do wody, a napotykane wodospady wymijać lądem, postanowiliśmy kilka dni odpocząć. Przed namiotem paliliśmy stale dymiące ognisko, aby ustrzec się przed chmurami moskitów, chcących nas wprost żywcem pożreć.
Zaraz pierwszego dnia, mój Brazyljanin po powrocie z polowania rzekł mi tajemniczo:
— Senhor tenente (panie poruczniku), jedźmy stąd jaknajprędzej. W pobliżu włóczy sie wielkie stado „porcos do matto“.
— No więc co — chyba przed świniami nie będziemy uciekali — zapytałem, nieco zdziwiony, wiedziałem bowiem, że nie był on tchórzem.
— Melhor fugir (lepiej uciec) — odpowiedział z uśmiechem i zaczął obszernie wykładać mi, jak to za stadami świń lubią włóczyć się jaguary i Indjanie.
Już dawno słyszałem, że każde większe stado ma „swego" jaguara. Chodzi on stale za nim i w miarę potrzeby pożera sztukę po sztuce. Również i plemiona Indjan lubią się trzymać miejsc, gdzie żerują dziki, gdyż polowanie na nie jest względnie łatwe i każdy celny strzał czy rzut oszczepem daje dużo mięsa.
Wobec tego wiadomość przyniesiona z lasu ostrzegła nas — z jednej strony przed możliwą wizytą wielkich drapieżników, z drugiej strony — przed niewiele mniej drapieżnemi plemionami Indjan. Także i napad „porcos do matto" nie należałby do rzeczy bezpiecznych. Stado nieraz złożone z kilkuset sztuk jest niemniej groźne niż Pan tyn stron (jaguar). Jedyną radą jest wskoczyć podówczas na drzewo i czekać, aż zniecierpliwione świnie pójdą sobie precz.
Przez kilka dni nic nie zakłócało spokoju naszego koczowiska. Aż tu pewnego dnia, wracając z wycieczki wgłąb lądu, napotkałem prawie oko w oko młodego indjanina. Z wszelką pewnością zauważył mnie dopiero w chwili ujrzenia, wydał bowiem cichy krzyk, podobny temu, jaki wydaje przestraszony tatet lub człowiek dziki, i zniknął w gęstym bambusowym trzcinniku, Tego samego dnia usłyszeliśmy gdzieś w górze rzeki charakterystyczne głosy nawołujących się czerwonoskórych.
Wiedziałem, że Indjanie w tym czasie byli bardzo pokojowo nastrojeni i o jakimś napadzie na serjo nie myślałem, przeciwnie, postanowiłem ich odszukać Niewiele też namyślając się, zaraz następnego dnia wyruszyliśmy w dalszą podróż. Nie bez słusznośsi
przzypuszczałem, że toldo (wioska indyjska) znajdo- waić się będzie nie gdzieindziej, jak właśnie nad brze- gieim niezwykle rybnej rzeki Burro Branco. Rybołó- stwo jest ulubionem zajęciem Indjan. Po kilku godzi- nacch mozolnego wiosłowania ujrzeliśmy zdaleka dy- myr palonych ognisk. Gdy łódź nasza wyłoniła się z poza zakrętu i przybiła tuż przy kilkunastu szałasach, stojących na niskim brzegu—w obozie powstał stra- szliiwy rwetes i hałas. Kobiety i dzieci biegły naoślep do lasu a mężczyźni również niedwuznacznie zdra- dzćali chęć odwrotu. Mój Brazyljanin, znając obyczaje Inctljan a bojąc się jednocześnie niepodziewanej strrzały, machnął olbrzymią zieloną gałęzią i krzyczał jaki wściekły jakieś indyjskie powitanie. Po kilku mi- nuttach tych machinacyj z zieloną gałęzią i wydawa- niai dzikich okrzyków — mężczyźni zwolna zaczy- nalli zbliżać się, w końcu poodkładali łuki i zaczęli ga- wętdzić, posługując się kilkudziesięcioma znanemi sło- waimi portugalskiemi.
Toldo ich przedstawiało się bardzo nędznie, dużo gorzej niż wioska kajuasów, z której pochodził Szćausz, szałasy sklecone były z prętów takuary i przykryte jej liśćmi, żadnych domów nie mifeli. Ze względu na ciepły klimat wystarczały te budy jednak zupełnie.
Oczywiście nie było mowy o jakichś stołach, stoł- kacch, ani innych podobnych ulepszeniach. Gotowano w maczyniach plecionych z kresjumy i oblepianych gliną.. Żywili się przeważnie rybami i mięsem licznych tam pamcerników, oraz mrówko jadów.
Niemało natrudziłem się, aby wydobyć z nich do jakriego należą szczepu. Po długiej konwersacji na migi ii przy pomocy kilkunastu słów języka guarani, które :znam, dowiedziałem się, że są Kaingangsami.
Stwierdziłem, że stoją oni o wiele niżej od ple- micon Kajuasów, które obserwowałem, będąc w gościnie u Szansza. Wierzenia ich są nadzwyczaj ograniczone.
Wierzą w istotę najwyższą, którą zwą również Tupan, nraz w szereg złych duchów. Plemiona Parańskie należą do nielicznych w świecie ludów, nie posiadających kapłanów ani czarowników.
Zupełnie podobnie, jak u Kajnasów, nad wieczorem wódz ich przyprowadził mi do namiotu, w celu zupełnie niedwuznacznym, jedną ze swych poddanych.
Naturalnie, kazałem mu zabierać sie razem ze swoją dziewczyną do wszystkich djabłów. Przvjał to z pokorą. jednak w oczach jego wyczytałem takie zdumienie, że nie mogłem wytrzymać i parsknąłem śmiechem co widząc, mój Indianin przeraził się nie na żarty i pośpiesznie skoczył do swego szałasu.
Przez kilka dni pozostawałem w toldzie, przyglądając się wolnemu życiu dzikich. Wieczorami siadywałem z nimi przy ognisku i, popijając szimaron, słuchałem naiwnych opowieści, snutych łamaną brazylij- szczyzną. Przedewszystkiem usłyszałem ciekawą opowieść o ,,Casa Branca“ (biały dom). Stary dzikus opowiadał mi poważnie, że gdzieś na stepie stoi biały dom, w nim mieszka rodzina, która kiedyś oswobodzi synów lasu z niewoli i odda w ich ręce wszystką ziemię aż do Wielkiej Słonej Wody.
Między innemi usłyszałem bardzo ciekawe podanie o potooie, które w swoim czasie opisywał historyk parański, Sebastjan do Parana, w dziele „Chorographia do Parana". Charakterystycznem jest to, że Sebastian do Parana słyszał tę legendę od Indjan z nad rzeki Ti- bady, a ja w najdalszym zakątku Cantestado, czyli w odległości jakichś półtora tysiąca kilometrów. Dowodzi to niewątpliwie, że mimo różnice językowe poszczególnych plemion, posiadają one pewne wspólne wierzenia.
Dopfcro w puszczach’ Contestado dowiedziałem się, jak życie ludzkie może być prymitywne. Kaingangs,
posiadający jakieś zapasy żywności, potrafi, nie ruszając się z miejsca, przebyć dosłownie na jednem miejscu szereg dni, załatwiając wszystkie swoje potrzeby do „naturalnych" włącznie, w obrębie metra kwadratowego. Dopiero głód zmusza go do ruszenia się z miejsca i myślenia nad dalszemi zapasami.
Jedno muszę przyznać, że Indjanie byli w stosunku do mnie bardzo gościnni, bezinteresowni i uczynni. Za każdą podarowaną drobnostkę okazywali nadzwyczaj żywą, dziecinną wdzięczność. Z niewymownym zachwytem przyjęli parę metrów drutu, który ofiarowałem im na groty do strzał.
Po kilku tygodniach włóczęgi wróciłem znowu do Isabelli, do rodaków, i zacząłem obmyślać nową podróż przez stepy sąsiedniego stanu Rio Grandę do Sul do miasteczka i stacji kolejowej Passo Fundo. Droga, którą zamierzałem przebyć, wynosiła około 400 kilometrów, z czego trzysta kilkadziesiąt stepami. Na całej tej przestrzeni już od szeregu miesięcy trwała krwawa rewolucja polityczna. Bandy powstańców i bandy wojsk „regularnych“, stanowych, staczały z sobą krwawe potyczki i bitwy. Zdecydowałem się na tę niezbyt bezpieczną wycieczkę, bo nie miałem chęci wracać do Kurytyby tą samą drogą, a jako cudzoziemiec, nie potrzebowałem się wiele obawiać. Ostatecznie skłonił mnie do dalszej podróży jeden Brazyljanin, który obiecał mi dać listy polecające do dowódców band, operujących na pograniczu Santa Cathariny.
XVIII.
Po stronie Assisa.
Po kilkugodzinnej jeździe dotarłem do doliny Urugwaju. Potężna ta rzeka, niedaleko ujścia Chapecó, prawie dwa razy szersza od Wisły pod Warszawą,
płynie w bardzo głębokiej, lesistej dolinie. Tak, jak wszystkie nisko położone miejscowości w Brazylji, również i ta dolina jest bardzo gorąca, a w każdym razie jej przeciętna temperatura o wiele przewyższa temperaturę okolic, położonych ponad nią.
Przy zjeżdżaniu miałem całkiem niemiłe wrażenie, że droga ta wiedzie do piekła. Patrząc zgóry, widziałem wdole potężne skały, potwornie powyginane i powyrywane przez rzekę. Otoczona ciemno-zieloną, ponurą wstęgą dziewiczego boru, szumiała niemniej tajemniczo wielka masa wód. Na samym dole, tuż przy rzece, stoi wielki budynek drewniany, kryty karbowaną blachą, przeznaczony na skład przewożonej promem „herwy" (herbaty). Mieszka tam magazynier i przewoźnik. Wdałem się z nimi w rozmowę na temat rzeki. Opowiadali mi o niej długo i przewlekle, jak zwykli opowiadać mieszkańcy lasów, rzadko mający sposobność wygadać się przed kimś nowym.
Początkowo miałem zamiar jeszcze tego samego dnia udać się dalej i przenocować w Nonohay, miejscowości, leżącej na stepach riograndeńskich za Urugwajem. Zrezygnowałem jednak z tej myśli po oświadczeniu przewoźnika, że nocą niebardzo bezpiecznie jechać ze względu na włóczące się bandy assistów. W samym Nonohay mieli znajdować się jeszcze żołnierze Borgesa de Medeiros, lecz staczali ustawicznie potyczki i przewidywano, że wkrótce cofną się aż do Passo Fundo. I faktycznie, gdy na drugi dzień około południa dotarłem do tej miejscowości, „borżystów" nie było już ani śladu.
W Nonohay spotkałem się poraź pierwszy z rewolucjonistami. Przedewszystkiem przy wjeździe do miasta zaaresztowała mnie wystawiona tam placówka i odprowadziła do swego dowódcy. Widocznie ze względu na cudzoziemskie pochodzenie obchodzono się ze mną nader grzecznie i przyzwoicie. Dowódcy
wręczyłem odpowiedni list polecający, po którego przeczytaniu zaprosił mnie do siebie na obiad i zaczął szeroko opowiadać o celach i zamiarach rewolucji. W końcu w naiwności swej prosił, abym zechciał zobaczyć jego wojsko i porównać z polskiem.
Śmiech pusty mnie ogarnął, gdy mój nowy znajomy z niepomierną dumą czynił jakieś fantastyczne ewolucje oddziałem i co chwila spoglądał na mnie ukradkiem, jakie to robi wrażenie.
Żołnierze siedzieli wprawdzie na koniach i powodowali niemi, jak najlepsza w świecie kawalerja, ale pojęcie o wojsku i wojnie mieli razem z dowódzcą najzupełniej zielone. Każdy jeździec był zaopatrzony w karabinek Winczestera, który w charakterystyczny sposób umieszczał na tyle siodła, w długi rewolwer Smitha lub sięgający kolan dwururny pistolet. Na zadach koni spoczywały zwoje plecionego z cienkich rzemieni lassa. Na szyjach nosili czerwone chustki i tem różnili się od reszty ludności, również całemi dniami nie schodzącej z koni i także srogo uzbrojonej.
— Powiedz, tenente polaco (poruczniku polski), czy wy tam w Polsce macie takie dzielne i sprawne wojsko — zapytał mnie chełpliwie komendant tego jedynego w swoim rodzaju oddziału.
— Takiego nie mamy — odpowiedziałem dwuznacznie.
Otoczyło mnie kilkudziesięciu dziko wyglądających gauczów, którzy, widząc przyjacielską rozmowę z ich szefem, zaczęli wdawać się ze mną w pogawędkę.
— Amigo (przyjacielu), czy twój polski rząd jest za Assisem, czy za Borgesem de Medeiros — zainter- pelował mnie jakiś olbrzymi drab w kapeluszu z me- trowemi kresami i szerokim, frendzlastym „ponszu" (płaszczu).
— Już od przeszłego roku, meu compadre, nasz
rząd bardzo popiera Assisa, a wszystkie gazety w Warszawie piszą tylko o tem, że wojska rewolucyjne wejdą do Porto Alegre *) lada dzień — łgałem bezczelnie w żywe oczy.
Mniej więcej w ten sposób prowadziłem rozmowę z naiwnymi synami stepów, opowiadając im o straszliwej europejskiej wojnie, o tysiącach trupów, o zmiecionych z powierzchni ziemi miasteczkach i wsiach. Słuchali z szeroko pootwieranemi ustami i przerażeniem w oczach. Od czasu do czasu westchnął któryś głęboko, przeżegnał się zabobonnie, jakby odpychając podobne nieszczęście od swego kraju, lub wykrzykiwał mimowoli:
— Horrivel, horrivel! (straszne, straszne!).
Tak do późnej nocy gwarzyliśmy w obszernej budzie drewnianej, przemienionej na koszary oddziału partyzanckiego, popijając nieustannie „szimaron“. Ci półdzicy ludzie, nie znający litości, okrutni w czasie wojny i bitew, przy ogniu i przyjacielskim „szima- ronię“, okazywali łagodne, dziecięce serca, delikatność i uczynność.
Na drugi dzień nie chciało mi się wcale opuszczać sympatycznej grupy powstańców i, gdy „kapitan" Joaquim Machado de Oliveira zaczął prosić, abym pozostał parę dni i udzielił mu wskazówek z organizacji mniejszych oddziałów wojskowych, zgodziłem się bez wahania, ani przypuszczając, że potem długo jeszcze będę przeklinał tę nierozważną decyzję.
XIX.
Z lassem na szyi.
Dowódca partyzantów postanowił nie ruszać się z Nonohay, dopóki żołnierze nie odkarmią się i nie
*) Stolica stanu.
odpoczną należycie, a kasa oddziału nie zasili się ścią- ganemi bezceremonialnie podatkami.
W tym celu wysłał dziesięciu ludzi do okolicznych „fazenderów" (wielkich posiadaczy ziemskich) po bydło na mięso, a do swej kwatery sprowadził sekretarza urzędu municypalnego, który nie zdążył uciec wraz z ustępującymi „borżystami", czy też, może, już był w zmowie ze spekulantami rewolucji i umyślnie został. Kazał mu natychmiast sporządzić wykaz wszystkich ludzi, zalegających w opłacaniu podatków, i zaraz w tvm samym dniu rozpoczął należności egzekwować. Ile z tych sum poszło na potrzeby oddziału, a ile do kieszeni dzielnego „kapitana", tego nikt ani wcześniej, ani później nie dowiedział się. Wprawdzie były jakieś kwasy wśród gau- czów, ale Joaquim potrafił w odpowiednim momencie podstawić pod nos niezadowolonego olbrzymi rewolwer, czem zwykle sprowadzał zupełne uspokojenie. Gaucze szanują odwagę i siłę, a dowódca imponował im iednem i drugiem, to też harmonja w obozie panowała zupełna, nie licząc tego, że od czasu do czasu postrzelali się pijani lub pobili nożami o kobietę; takie drobnostki nie zaprzątały zajętego „zasilaniem kasy rewolucyjnej" kapitana.
Już przeszło tydzień trwała ta moja sielanka z „assistami", gdy pewnego dnia zauważyłem nerwowy ruch wśród partyzantów. Wybiegali pośpiesznie z chat, wyprowadzali konie, nabijali broń i rozprawiali zawzięcie.
— Hallo, Valentino, co to za ruch? — zapytałem przebiegającego znajomego gaucza,
— Siodłaj piorunem konia, bo przeklęci „borży- ści" będą tu lada chwila! — wykrzyknął pośpiesznie i pognał, jak szalony, ku zbierającej się grupie żołnierzy.
W tej chwili rozległy się gdzieś daleko na stepie
strzały karabinowe, i w dzikim galopie wpadła do miasteczka uciekająca placówka. Położenie moje wcale nie było do pozazdroszczenia. Z zachowania się powstańców widziałem wyraźnie, że lada chwila pierzchną, rozsypując się po niezmierzonych stepach, a do Nonohay wejdą wojska „regularne", z któremi absolutnie nie miałem chęci spotkać się już choćby dlatego, że przebywałem pewien czas u kapitana Joaqui- ma Machado de Oliveira, jako jego „amigo“ (przyjaciel).
Początkowo usiłowałem przekonać dowódcę, że w miasteczku można świetnie bronić się, strzelając do widocznych, jak na dłoni, przeciwników, zbliżających się otwartym stepem, Joaquim nie miał jednak absolutnie chęci narażać ani siebie, ani „oddziałowej” kasy, wolał zwykłym trybem w południowo-amerykańskich rewolucjach cofnąć się, rzucając na przeciwników, ich ojców, dziadków i pradziadków jaknajwy- myślniejsze przekleństwa i złorzeczenia.
Rad nie rad musiałem uciekać z nimi, klnąc na czem świat stoi całą awanturę. „Borżyści" zachowali się bardzo wyrozumiale. Po wejściu do miasteczka ani myśleli o dalszej pogoni za uchodzącym nieprzyjacielem i z kolei ich dowódca zabrał się do uporządkowania kasy.
Mniej więcej w ten sposób powtórzyły się „bitwy" w Campo Pequeno, w Lageado Secco i w pół tuzinie innych miejscowości. Było to w czasie, gdy jeden z najznaczniejszych oddziałów rewolucyjnych pod dowództwem generała Porthino został pobity na głowę i rozproszony w bitwie pod Capo-Ere przez wojska stanowe generała Firjnino. Zwycięstwo to rzuciło postrach na drobniejszych dowódców, którzy teraz nie ośmielali się wysuwać w okolice, bardziej zbliżone do kolei, lub do miejscowości, nie objętych dotychczas pożarem buntu.
Partyzanci, z którymi przemierzałem rozległe stepy riograndeńskie, demoralizowali się z dnia na dzień coraz bardziej i nie słuchali już prawie zupełnie swego kapitana. Kilka razy byłem świadkiem okrutnych morderstw, dokonanych na „szpiegach", których wina polegała na gołosłownem oskarżeniu jednego z rewolucjonistów. Po jednej z takich egzekucyj cierpliwość moja wyczerpała się ostatecznie i postanowiłem niezwłocznie opuścić to śliczne towarzystwo.
Nic nikomu nie mówiąc, pewnego poranka jeszcze przed świtem, porzuciłem śpiący obóz i udałem się w kierunku odległego o jakieś dwieście kilometrów miasta Passo Fundo.
Podróż nie przedstawiała się wcale różowo. Przed sobą miałem niezmierne stepy, na których zbuntowana ludność pastuchów, koniokradów i awanturników włóczyła się zbrójnemi bandami, rabując co wpadło pod rękę.
Gdyby udało mi się spotkać jakiś prawdziwie regularny oddział wojsk stanowych lub posterunek wojsk federalnych, nie mieszających się do wewnętrznych rozruchów, daleka podróż nie przedstawiałaby żadnych trudności. Liczyłem na to, że Passo Fundo, będąc sporem miastem i stacją kolejową, posiada zapewne większą załogę, wysyłającą podjazdy w różne strony, inaczej nie odważyłbym się zapuścić w kraj, objęty powstaniem, zapełniony mnóstwem napół rozbójniczych band.
Przez kilka dni posuwałem się zwolna łagodnie pofalowanemi stepami, żywiąc się zabranem mięsem suszonem. Koń miał paszy poddostatkiem, ponieważ wszędzie rosła gęsta, soczysta trawa, nieraz sięgająca mu do brzucha.
Pewnego wieczora zatrzymałem się nad małem jeziorkiem, zarzuconem w głuchym stepie. Mnóstwo ptactwa kręciło się nad wodą, a liczne ślady sarn,
wilków-guara, graszainów i innych mieszkańców stepów wskazywały, że upolowanie jakiegoś smaKowitego kąska nie będzie w tym zakątku trudne.
Postanowiłem w uroczej dolince nabrać sił do dalszej drogi i dać wytchnąć koniowi, który, robiąc dzień w dzień długie kursy, wychudł, a grzbiet pokrył mu się oaparzenskami. i.s.oziozyiem swoje nieliczne manatki pod rozłożystą palmą „buttia“, rozpaliłem ogień i odpoczywałem. Gdy dobrze ściemniło się, poszedłem na drugą stronę jeziorka czatować na sarny. Po godzinnem oczekiwaniu, dostrzegłem wynurzającą się z mroku zgrabną sylwetkę koziołka-pardo. Karabinek oparłem o duży kamień, wycelowałem dokładnie
i strzeliłem. Koziołek pobiegł kilkanaście kroków
i padł. Trałiiem go w ieb.
Uradowany zdobyczą, niezwłocznie zająłem się przyrządzaniem smacznej kolacji, nie wiedząc, że strzał mój usłyszał obozujący niedaleko stąd oddział „assistisów“. JNic nie przeczuwając, spokojnie położyłem się spać.
Nie upłynęło nawet dwóch godzin, gdy poczułem, że ktoś szarpie mnie za rękę i woła:
— Levantase, vagabundo! — wstawaj, włóczęgo!
Błyskawicznie sięgnąłem po rewolwer, stale wiszący u pasa, ale wymownie zwrócona na mnie lufa Winczestera powstrzymała ten pierwszy odruch.
Nie ceremonjując się zbytnio, ani nie zważając na moje protesty, zabrano mi rewolwec, nóż i karabin; pieniędzy nie zabrano tylko dlatego, że nie miałem przy sobie ani złamanego „wen ty na" (szeląga). Kazano mi siąść na konia i jechać. Ażeby zapobiec ucieczce, zarzucili na mnie lasso, przyczem jeden z jeźdźców trzymał koniec w ręku.
Stawiony przed oblicze srogiego komendanta, zacząłem tłumaczyć mu, że kapitan Joaquim Machado
de Oliveira jest moim „amigo“ (przyjacielem) i że przez długi czas byłem w jego oddziale, zresztą jestem cudzoziemcem i nie obchodzą mnie zupełnie spory Brązylj an. Dowódca słuchał uważnie, ale nie uwierzył widocznie, bo w końcu krzyknął wściekle:
— Łżesz, jak pies, napewno jesteś szpieg!
Uczułem, jak dziwne jakieś mrówki zaczęły chodzić mi po grzbiecie. Czyżby przyszło złożyć głowę z powodu nierozważnej myśli jechania samemu przez stepy? No, ale trudno, biadanie nic mi nie mogło pomóc. Zacząłem wysilać cały swój dowcip, jak się z tej sytuacji wywinąć. Narazie nic innego nie mogłem wymyślić jak działanie na zwłokę.
— Odeślij mnie do jakiego starszego dowódcy— rzekłem, zwracając się do komendanta.
— A poco, czy on, czy ja, jednakowo cię ukarzemy — odpowiedział gauczo i wymownie ukazał, jak to ze mną postąpi. Zamierzano zarżnąć mnie swoim zwyczajem niczem kołowatego barana. W tej chwili przebiegło mi przez głowę wspomnienie conajmniej dwudziestu opowieści o tem, jak to Brazyljanie zabijają swoich wrogów, pytając się przed śmiercią z wrodzonym wdziękiem:
— Por dentro ou para fora? (Co pan woli, zarżnąć pana, czy zakłuć?).
Już wyobrażałem sobie chwilę, gdy zwrócą się do mnie z tem dżentelmeńskiem zapytaniem, gdy nagle jeden z gauczów, dawniej będący w oddziale kapitana Joaquima, poznał mnie i niezwłocznie powiedział
o tem komendantowi, twierdząc, że wszystko, co mówiłem, jest prawdą. Nieufny dowódca jeszcze nie wierzył, w każdym jednak razie kazał mi iść spać, odkładając dochodzenie na rano. Odetchnąłem z ulgą.
Na drodze do Passo Fundo.
Mimo wiszącego nademną miecza Damoklesa usnąłem smacznie i niebudzony napewno nie ocknąłbym się wcześniej, niż około południa następnego dnia. Nie było mi jednak sądzone wyspać się porządnie. Zaledwo świt zaróżowił niebo, nie rozpraszając nawet resztek mroków, w obozie powstał z początku bezładny hałas, który wkrótce zamienił się w ogólny wrzask i ryk, wydzierający się z setek gardzieli zwolenników Assisa.
Rozespany, początkowo nie mogłem zorjentować się, o co to chodzi, lecz nagła strzelanina odrazu pozwoliła domyślić się, że jakiś większy oddział „bor- żystów" spłoszył nie spodziewających się żadnego ataku rewolucjonistów. Dla mnie byio to bardzo ważne ze względu na niepewną sytuację w obozie powstańców.
Nie upłynęło kilkunastu minut, a hałaśliwy biwak opustoszał prawie zupełnie. 0 mnie nikt nie zatroszczył się ani na chwilę. Ja ze swej strony skuliłem się
i starałem się być jak najmniej widocznym, Leżałem dosłownie, jak mysz pod miotłą, pod kolącym krzakiem mimozy-njapindy. Jakoś na szczęście nikomu z uciekających nie przyszło na myśl skończyć ze mną radykalnie i raz na zawsze. Urodziłem się widocznie pod szczęśliwą gwiazdą. Cóż dla półdzikiego gaucza znaczyło wycelować i puścić pół tuzina zaśniedziałych ołowianych kul z potężnego „Smith'a“ w moją związaną osobę? Byłoby to zupełnie naturalne, tak naturalne, że zaniechanie tego wydało mi się w onej chwili jakowymś cudem.
O ile „assisiści" okazali się tchórzliwymi, ucieka- jąe w popłochu prz*d nieprzyjacielem, nie starając się
nawet stawić mu czoła, o tyle i napastnicy nie odznaczali się zbytkiem odwagi. Upłynęło dobre dwie godziny, zanim odważyli się zbliżyć do zdobytego obozu. Widocznie dla dodania sobie kurażu, tuż przed miejscem, gdzie przed paru godzinami obozował oddział powstańców, podnieśli przeraźliwy wrzask
i wpadli tak gwałtownie, jak gdyby byli przekonani, że w tej dolinie będą musieli przejść ciężką przeprawę z broniącym się do upadłego nieprzyjacielem. Oczywiście, w starem obozowisku nie było już ani jednego powstańca, o czem najlepiej wiedzieli sami „borżyści“, ale chodziło im o to, ażeby później móc opowiadać o świetnym ataku z okrzykiem „hurra“ na ustach.
Rozwiązano mnie natychmiast i zasypano mnóstwem pyt,ań.
— Coś za jeden?
— Dlaczego cię trzymali „assisiści"? dokąd chcesz ruszyć? — i tysiące innych.
Opowiedziałem pokrótce historję dostania się do niewoli, przyczem, oczywiście, dyskretnie zamilczałem o swych bohaterskich czynach w oddziale kapitana Joaąuima.
Jestem przyjacielem wszystkich „borżystów“ — zapewniałem solennie — za tę przychylność „assiści“ schwytali mnie i chcieli zamordować.
Litowano się nademną długo, przewlekle wyrażając swoje współczucie. Ubolewałem wraz z nimi, i to nawet zupełnie szczerze, nad bezczelnością band, zakłócających spokój kraju, przyczem wysławiałem pod niebiosy Borgesa de Medeiros, dobrodzieja stanu i jego prawego władykę.
Oddział wojsk stanowych, który uwolnił mnie z „assistowskiej" opresji, składał się ze stu dwudzie-
W krainie jaguarów. 1, 97
stu jeźdźców, ubranych rozmaicie, ale zato świetnie uzbrojonych i zaopatrzonych w dostateczną ilość amunicji. Dowodził nimi młody riograndeńczyk, dawniejszy oficer wojsk federalnych, a więc człov/iek inteligentny i kulturalny. Natychmiast dostarczył mi konia, gdyż powstańcy, zapominając o mnie, pamiętali bardzo dobrze o moim koniu i zabrali go z sobą. Porucznik Rodrigues, tak nazywał się dowódca moich oswo- bodzicieli, zgodził się bardzo chętnie wziąć mnie z sobą i odprowadzić aż do kolei, to jest do Passo Fundo; nie robił tego specjalnie, lecz tam właśnie sam jechał, gdyż w Passo Fundo stał jego bataljon.
Niestety, nie przyszło mi tak łatwo dostać się do owego raju, posiadającego kolej. Czekało mnie jeszcze mnóstwo przejść i przygód, o których tylko wspomnę, że nie należały ani do nazbyt przyjemnych, ani zabawnych.
Oddział porucznika Rodriguesa nie udawał się w prostej linji do miasta, lecz kluczył po stepach, niedostępnych jarach i zapadłych wąwozach, szukając rewolucyjnych partyj, staczając z niemi utarczki i większe potyczki. Chcąc nie chcąc, musiałem brać udział w tych wyprawach, nieraz romantycznych i ciekawych, lecz których w końcu miałem już tak dość, że wpadłem w białą pasję, gdy dowódca, otrzymawszy nową wiadomość o jakimś oddziałku, grasującym gdzieś w odleglejszej stronie, decydował się porzucić chwilowo kierunek na zbawczą stację kolejową i tracił całe dnie na tropieniu i wyszukiwaniu band.
W czasie tej wędrówki zdarzały się przygody dziwne i tak niecodziennie awanturnicze, że opowiadane wyglądałyby na blagę i coś zmyślonego.
Chociaż zwolna, jednak wciąż zbliżaliśmy się do celu podróży. Coraz rzadziej napotykaliśmy oddziały „assistów“, coraz rzadziej Rodrigues zbaczał w step.
Droga, która początkowo była jednem wielkiem niebezpieczeństwem, przemieniła się w zwyczajną, dość miłą podróż. Spotykana ludność wszędzie witała nas przychylnie, — wkroczyliśmy w okolice, sprzyjające Borgesowi de Medeiros, gdzie nie było wcale buntu, ani się nań nie zanosiło.
Coraż częściej spotykane „rańsze" i duże stepowe „fazendy" świadczyły, że Passo Fundo już niedaleko. Na krętej stepowej drodze zaczęły pokazywać się wielkie, zaprzężone w kilkanaście wołów, „karety“ czyli wozy. Zdaleka wóz taki wygląda, jak niewielki słomą kryty domek, ustawiony na dwóch kołach i to kołach nie ze szprychami, jak w cywilizowanych krajach, lecz pełnych — takich, jakie u nas w Polsce już chyba król Piast uważał za starożytne. „Karetami" kupcy przewożą towary, a gaucze — swoje siedziby. Liczne ich ukazywanie się dowodziło, że kraj tu zupełnie spokojny, niedotknięty jeszcze nieszczęściem wojny domowej.
Od mieszkańców dowiadywaliśmy się skwapliwie nowości o rewolucji w dalszych stronach. Krążyły na ten temat najfantastyczniejsze wieści, niewiadomo komu było wierzyć — czy strachajłom, widzącym wszędzie długą rękę Assisa, czy też zapalonym zwolennikom Borgesa, lekceważącym cały ruch i wyśmiewającym nieregularne oddziały rewolucyjne. W każdym razie można było z tych bezładnych opowiadań wywnioskować, że powstanie trwa sobie w najlepsze i nairazie wcale nie zanosi się na uspokojenie kraju, przeciwnie, coraz nowe połacie stanu przyłączały się do buntu, dezorjentując władze centralne w stolicy państwa Rio de Janeiro, które, nie chcąc podrażnić silniejszego stronnictwa, a nie wiedząc, któne posiada większe znaczenie, stanęły od całej rewolucji na uboczu. Federalny minister spraw wojskowych katego
rycznie zabronił swym wojskom *) mieszać się do „wewnętrznych“ zamieszek riograndeńskich.
Pewnego dnia, około południa, na dalekim horyzoncie ukazały się szeregi niewielkich domów, krytych czerwoną i szarą dachówką. Na niezmierzonym zielonym stepie, nad niewielką rzeczką, leżała przed nami stolica „kampów“ (stepów) — Pas$o Fundo. Rozgłośne okrzyki ludzi Rodriguesa powitały kres pełnej przygód wyprawy.
XXI.
W stolicy stepów.
Po przybyciu do Passo Fundo podziękowałem serdecznie Rodriguesowi za opiekę i udałem się do wskazanego przez niego włoskiego hotelu.
Miasto, okolone zewsząd bezkreśnemi kampami, jest prawdziwą stolicą stepów. Na ludność składają się Brazyljanie, mnóstwo Włochów i nieco Niemców. Naturalnie, najpierw starałem się odnaleźć jakąś rodzinę polską. Po długiem rozpytywaniu udało mi się dowiedzieć adresu jednego urzędnika tamtejszego małego banczku, niejakiego p. K., rodem z b. Kongresówki. Oprócz niego mieszkał jeszcze w Passo Fundo tylko jeden rodak, właściciel dużego składu obuwia p. M. W tym zapadłym kącie nie było już nikogo więcej, mówiącego po polsku; wszędzie zato panoszyli się Włosi, przeważnie emigranci z Wenecji i Rzymu. Wielu z nich wyniosło z ojczyzny zdolności do prac złotniczych i dzisiaj miasteczko słynie z ładnie wyrabianych ze srebra i złota drobnych przedmiotów
*) W Brazylji oprócz wojsk ogólnopaóstwowych — federalnych — każdy stan posiada własne wojsko, różniące się otokami u czapek.
i ozdób. O Polakach ludność zachowuje bardzo dodatnie wspomnienia, dzięki obecnemu sub-szefowi policji stanowej, p. Chmielewskiemu, który przed kilku laty spełniał tu przez dłuższy czas, ku ogólnemu zadowoleniu, obowiązki prokuratora przy sądzie okręgowym.
Pewnego dnia, zupełnie przypadkowo, spotkałem Rosjanina, którego rewolucja bolszewicka rzuciła aż w te odległe strony. Dowiedziałem się od niego, że na setki kilometrów wokoło nie może spotkać tu swoich rodaków ani na lekarstwo, i że natomiast w stanie San Paulo jest kilkunastu oficerów z dawnej armji gen. Wrangla oraz kilku w Paranie.
Ostatnich miałem sposobność potem poznać w Kurytybie. Fabrykowali i sprzedawali drewniane, typowo rosyjskie, zabawki w rodzaju „wańki-wstań- ki" i inne. Naogół powodziło się im źle, nie znali żadnego fachu, ani języków, Polacy odnosili się do nich z wielka rezerwą i przeważnie nie utrzymywali z nimi stosunków.
W owym czasie chodziły słuchy, że w Jugosławji utwoizył się komitet rosyjski, mający na celu skierowanie kilku tysięcy byłych żołnierzy i oficerów z dawnych wojsk Kołczaka, Denikina i Wrangla, do Brazylji. Projekt ten jednak nie udał się organizatorom, gdyż rząd federalny nie zezwolił na wpuszczenie w swoje granice tego elementu, bądź co bądź niezbyt wartościowego pod względem osadniczym.
Zewnętrznie Passo Fundo przypomina do złudzenia niewielkie miasteczko europejskie, tylko liczne ogrody i parki z egzotycznemi drzewami usuwają złudzenie.
W czasie, gdy tam przebywałem, rewolucja sro- żyła się w jaknaj lepsze i miasteczko posiadało wygląd bardzo wojowniczy. Zaraz na początku powstania, naczelne dowództwo wojsk stanowych posłało tam ba-
laljon strzelców, bojąc się, aby miasteczka nie opanowali gaucze i nie zrobili z niego ośrodka buntu. Położenie Passo Fundo w zupełności usprawiedliwiało obawy. Stosunkowo duża odległość od większych centrów cywilizacji, bliskość granicy Santa Catharina i liczna, niezbyt pewna, ludność stepowa — wszystko to przemawiało za tem, aby uprzedzić rewolucjonistów i z Passo Fundo uczynić podstawę operacyjną przeciw bandom, grasującym na szlaku, wiodącym do Dzeki Urugwaj.
Ze swej strony dowódca federalnego okręgu wojskowego w Porto Alegre, wysłał również silny oddział do strzeżenia węzła kolejowego, tam się znajdującego.
Pomimo te wszystkie środki ostrożności, atmosfera w Passo Fundo była dość duszna. Nieustannie krążyły wersje i plotki na temat, że lada chwila wejdą „assiści“ i zmasakrują całą ludność za rzekome sprzyjanie Borgesowi de Medeiros. Kilka razy większe bandy powstańcze podchodziły pod samo miasto, lecz zawsze uciekały w popłochu, przetrzepane porządnie przez wojska stanowe. W czasie mego pobytu „assiści" nie odważyli się wychylać tak daleko ze stepów i lasów z powodu kilku większych porażek, jakie ponieśli w okolicach kolonji polskich w mu- nicypjum Erechim, oraz niedaleko miasteczka Sole- dade. Miejscowe władze były pełne dobrych myśli i nierozważnie lekceważyły ruch, nabierający z dnia na dzień siły. Wprawdzie rewolucja nie opanowała całego kraju ani wcześniej, ani później, lecz przeciągała się długo jeszcze po moim wyjeździe z Brazylji, a wogóle nigdy nie zasługiwała na lekkie traktowanie.
Dzisiaj na rozległych stepach riograndeńskich paftje powstańcze już zniknęły, zastąpiły je jednak zbójeckie watahy, które pewno jeszcze przez długie miesiące będą niepokoiły spokojnych mieszkańców, dopóki ci, wyprowadzeni z równowagi, nie sprawią
im krwawej łaźni i w ten sposób nie odzwyczają od bandyckiego rzemiosła.
W Passo Fundo wypocząłem w wygodnych miejskich warunkach i, nie mając co robić tam dłużej, zacząłem wybierać się z powrotem do Parany. Od Kury tyby dzieliła mnie bagatelna przestrzeń, przeszło tysiąca siedmiuset kilometrów, którą przebywa się koleją w dwa dni i dwie noce. Gdy weźmiemy pod uwagę, że z Warszawy do Paryża jazda trwa trzydzieści kilka godzin, to dopiero zrozumiemy, jakie szalone przestrzenie trzeba w Brazylji przebywać przy przenoszeniu się z jednej miejscowości, jako tako cywilizowanej, do drugiej.
Już niemal w przeddzień wyjazdu byłem świadkiem licznych mityngów, urządzanych przez agitatorów brazylijskich i włoskich, skierowanych przeciw Assisowi Brasil. Wogóle Włosi w tamtych stronach wyraźnie stawali po stronie Borgesa de Medeiros, jak wogóle większość cudzoziemców w Brazylji, ceniących go, jako dobrego administratora i sprawiedliwego prezydenta Stanu.
XXII.
Z Rio Grandę do Parany.
Pewnego wieczora na noc wyruszyłem pociągiem, kursującym bezpośrednio między Umigwajana na urugwajskiej granicy, a miastem San Paulo w stanie tejże nazwy.
Pociąg biegnie przez cztery stany południowej Brazylji, zmieniając tylko na granicach lokomotywy. Ta linja kolejowa zwie się „Estrada de Ferro Sin Paulo — Rio Grandę do Sul“ jest prywatną własnością towarzystwa akcyjnego, w którem gros kapitału posiadają Francuzi. Biura tego przedsiębiorstwa
w Kurytybie zatrudniają kilku Polaków, prizyczem ich stosunek do francuskich zarządców układa się bardzo dobrze.
Przez dziesięć godzin pociąg przebiegał stepy i lasy riograndeńskie. Pośpiesznie mijaliśmy małe, zagubione w odludziach stacyjki, pełne uzbrojonego ludu, bądź opowiadającego się po stronie Borgesa, bądź po stronie jego przeciwnika, Assisa Brasil. Tak jedni, jak i drudzy awanturowali się i odgrażali wzajemnie. Wszędzie na znaczniejszych stacjach stały posterunki wojska federalnego, nie mieszającego się do wewnętrznych spraw stanu, lecz bacznie obserwujące wszelkie posunięcia tak jednych, jak i drugich, i pilnujące, aby ruch kolejowy odbywał się normalnie.
Początkowo „assiści" próbowali opanować niektóre stacje i w ten sposób przerwać komunikację z resztą kraju, co bezwątpienia zaszkodziłoby bardzo^ rządowi stanowemu, który, nie mając możności sprowadzać broni i amunicji, niczem nie górowałby nad słabo w amunicję zaopatrzonymi powstańcami. Przeciw zakusom unieruchomienia linij kolejowych rząd federalny energicznie zaprotestował, wysłał natychmiast wojsko i zmusił powstańców do podpisania zgody w tym sensie, że zrzekają się pretensji do drogi żelaznej, zobowiązując również rząd stanowy do nie używania kolei dla przewożenia wojska.
Ugoda została zawarta i wojna toczyła się obok kolei, nie dotykając jej swem krwawem skrzydłem. Nie znaczyło, to, oczywiście, żeby ta lub inna niedy- scyplinowana banda nie napadła na pociąg i nie próbowała pasażerów ograbić. Próby takie jednak bywały rzadkie i przeważnie smutnie kończyły się dla bandytów; podróżni, jak wszyscy ludzie w Brazylji, jeżdżą uzbrojeni i potrafią bronić swego portfelu.
Na stacji Marcelino Ramos pożegnałem się z krajem stepów, stanem Rio Grandę do Sul, i przecinając
po pięknym żelaznym moście rzekę Urugwaj, w górnym biegu o wiele mniej imponującą, niż w pobliżu ujścia Rio Chapecó — miejsca, które opisywałem poprzednio, wjechałem w mroczne, dzikie, mało zaludnione puszcze Santa Cathariny.
Z okien wagonu ani na moment nie ujrzy się innego widoku, jak zbity podzwrotnikowy las. Raz na kilka godzin mijaliśmy jakąś maleńką stacyjkę, składającą się z kilku domów drewnianych, pąru sklepów i kilkudziesięciu, a najwyżej kilkuset mieszkańców. Cały dzień pociąg pędził i przez cały dzień po obu stronach linji widziałem puszczę i puszczę. Czasem tor biegł doliną jakiejś rzeki, wtedy przed memi oczami roztaczały się tak piękne widoki, o jakich w Europie nawet marzyć nie można. Przez kilka godzin pędziliśmy doliną Rio de Peixe, rzeki wielkości Niemna lub Wilji; liczne, nieraz po kilkanaście metrów wysokości wodospady urozmaicały krajobraz, wprawiając mnie w istną ekstazę zachwytu.
Późno w nocy przyjechaliśmy do Porto Uniao, ostatniej santakataryńskiej stacji, a za kilka minut pociąg stanął w Uniao da Victoria, pierwszej stacyjce parańskiej. Po obu stronach granicy mieszka mnóstwo Polaków, wobec czego nasz język rozlegał się wszędzie. Na stacjach w wagonach coraz częściej spotykałem Polaków i Rusinów ze Wschodniej Małopolski. Teraz już resztę nocy i cały następny dzień przecinaliśmy ziemię parańską, tak licznie zamieszkaną przez naszych rodaków. Minęliśmy Paulo Frontim, Dorizon, Marechal Mallet, Iraty, Fernandes Pinheiro i wiele innych miejscowości, położonych w municy- pjach, w których Polacy niejednokrotnie sięgają kilkudziesięciu procent ogólnej ilości mieszkańców, zajmując dość zwartą masą wielkie połacie kraju.
W południe pociąg przybył do Ponta Grossy, stacji węzłowej, gdzie trzeba przesiadać się na linję
boczną, prowadzącą do Kurytyby. Ponta Grossa leży na stepach tak, jak i Passo Fundo, lecz na stepach bez porównania mniejszych, więcej zaludnionych. Panują tam częste wiatry, a wtedy tumany czerwonego pyłu zatruwają życie czternastotysięcznej ludności, Polaków mieszka dużo, są dwie polskie szkoły, polski ksiądz, kościół św. Stanisława, dwa towarzystwa i oddział polskich strzelców, czyli junaków.
Ponta Grossa jest najbliższem większem miasteczkiem dla kolonij polskich, położonych nad rzekami Ivahy, Ivahsinho i San Francisko, w okolicach miasteczek Calmon i Therezina. Szlak, wiodący przez stepy, prowadzi do tych kwitnących polskich osiedli, które, gdyby nie zbyt wielkie oddalenie od miast i sta- cyj kolejowych, wynoszące od stu do dwustu kilometrów, możnaby poczytywać za jedno z najpiękniejszych i najszczęśliwszych okolic Brazylji.
Po dwugodzinnem czekaniu na połączenie z Kury tybą wyruszyłem w dalszą podróż. Droga między Ponta Grossą a Kurytybą należy chyba do najbrzydszych w Brazylji. Monotonne stepy, nieco zaledwie urozmaicone niewielkiemi laskami pinjorowemi, porasta jącemi zagłębienia i głębsze doliny rzek, ciągną się bez końca. Po paru godzinach jazdy przez ten nudny spalony słońcem kraj, byłem więcej znużony, niż gdybym jechał kilka dni przez przepiękne lasy Santa Ca- tharina, porywające swoim dziewiczym urokiem i dzikością.
O pół do siódmej wieczorem przychodni pociąg do Kurytyby, lecz tym razem stanęliśmy na miejscu z półtoragodzinnem opóźnieniem, co zresztą nie jest w Brazylji rzadkością. Na stacji czekała mnie grupka znajomych i przyjaciół; wyszliśmy na plac przed dworcem i tu odrazu uderzył we mnie gwar i hałas dużego miasta. Porykiwania samochodów, nieustanne dzwonienie tramwajów i ten przykry dla mieszkań
ca wsi szum miejski — działały denerwująco. Oszołomiony tem wszystkiem, omal nie wpadłem pod auto, a odskakując w bok, zakląłem zcicha:
— Cywilizacja psiakrrrew!
XXIII.
„Pułkownik“ Jose Vaccariano.
Dla krewkich Brazyljan nie potrzeba wiele, aby urządzić mniej lub bardziej krwawą rewolucję. Sprawy społeczne nie są ani w setnej części tak zaognione, jak w starej Europie, dlatego też i charakter tamtejszych powstań jest zgoła inny, niż w nowożytnej kolebce ludów. Nikomu nie chodzi o jakieś programy lub przekonania, w grę wchodzą przedewszyst- kiem osoby,’ jedna partja chce, by rządził ten pan, druga zaś, by rządził tamten, przyczem, oczywiście, wraz ze zmianą rządu obsadza się wszystkie lukra- tywniejsze posady swymi ludźmi. Krótko mówiąc,, w Brazylji istnieją i walczą dwie partje, różniące się tem, że jedna z nich rządzi, druga zaś chce rządzić.
W końcu 1922 roku w stanie Rio Grandę do Sul odbywały się wybory na prezydenta, a ponieważ dotychczasowy „panował" już pnawie dwadzieścia pięć lat, więc wygłodniali opozycjoniści zdecydowali za wszelką cenę przeprowadzić swego kandydata. Naturalnie, że zasiedziały prezydent Borges de Medeiros ani myślał o ustąpieniu i ponownie „pozwolił“ wybrać siebie. W odpowiedzi na to, w początku ubiegłego roku (1923), zaczęła się rewolucja.
Kto zna Brazylję, ten rozumie co to za gratka dla wszelkiego rodzaju drapichróstów, których tam pełno. To też już w parę tygodni po oficjalnem ogłoszeniu powstania, zaroiło się od „wojsk rewolucyjnych", a właściwie najgorszego rodzaju band, rabujących
i mordujących, co się da i gdzie się da. Zwłaszcza pograniczne Contestado obfitowało w niezliczone szafki „rewolucjonistów“, ponieważ, przyciskane przez siły stanowe, mogły chronić się w niedostępnych puszczach dorzecza Urugwaju i drwić z władzy legalnej.
W czasie, gdy opuszczałem Isabellę, w Rio Grandę rewolucja dobiegała kulminacyjnego punktu. W wielu miejscach wojska Borgesa de Medeiros zostały pobite i rozproszone, a spory szmat kraju na pograniczu znajdował się w rękach oddziałów partyzanckich, proklamujących prezydenturę Assisa Bra- zila, nacjonalisty. Liczne kolonje polskie w municy- pjach: Erechim, Barro i Paiol Grandę stały w ogniu walk, przyczem nieszczęśliwi nasi osadnicy niemało ucierpieli tak od rewolucjonistów, jak i wojsk stanowych.
Wszędzie, jak długie i szerokie stepy riograndeń- skie, rozlegał się szczęk oręża, jęki mordowanych, rozpaczliwe krzyki gwałconych kobiet i zrezygnowane zawodzenie rabowanych.
Pewnego dnia zatrzymałem się na obiad w miejscowości, zwanej Carneiro, co po Polsku znaczy „Baran". Do rzeki Urugwaj, czyli do granicy rio- grandeńskiej, pozostawało zaledwie dwie mile. W miasteczku już dawała się odczuć bliskość rewolucji. Rozłożył tam główną kwaterę „pułkownik" Jose Vaccariano, znany na całem Contestado bandyta z racji głośnego w swoim czasie napadu na pociąg. Poszedł wraz ze swymi zbirami bronić władz legalnych w sąsiednim stanie, a co najciekawsze, przyjęty był z otwartemi rękami. Oczywista rzecz, że nie chodziło mu w obronę obojętnego Borgesa, ale tylko o świetną i bezkarną sposobność do rabunków i przelewu krwi. Sławnemu temu mężowi lepiej powodziło się w ban- dyckiem rzemiośle niż na polu walki, gdyż pobity na
głowę w okolicach Passo Fundo schronił się do Santa Cathariny i w Carneiro lizał swe rany.
Miasteczko, zapełnione przeróżnemi mętami, uzbrój onemi od stóp do głów i fantastycznie poprzy- bieranemi, przypominało raczej odległe czasy zdobywania Brazylji przez portugalskich ,,conquistadorów", niż XX wiek. W wendzie, gdzie zatrzymałem się, pełno było pijanych, awanturujących się „borżystów" (zwolenników Borgesa de Medeiros).
Jeden z nich przyczepił się do mnie i z natręctwem pijaka chciał wymóc, abym krzyknął „niech żyje Borges de Medeiros". Chociaż w zasadzie wolałem starego prezydenta, okazującego zawsze wiele przyjaźni Polakom, niż nacjonalistę Assisa Brazila, jednak ani mi się śniło być powolnym jakiemuś pijanemu gburowi, tembardziej że naraziłoby to na poważny szwank moją z trudem uzyskaną dobrą reputację wśród mieszkańców lasów. Byłem zresztą, na wiele setek kilometrów wokoło, jedynym przedstawicielem Polski i przedewszystkiem było dla mnie decydują- cem, aby nie narazić na ironiczne uśmiechy wspomnienia o Polaku, oficerze wojsk polskich.
Widząc, że mój prześladowca nie chce odejść dobrowolnie, krzyknąłem nań ostro:
— Vai embora, animal — idź precz, bydlę!
— Desgracado estrangeiro — przeklęty cudzoziemcze! — ryknął w odpowiedzi Brazyljanin i rzucił się na mnie.
Nie namyślając się wiele, kopnąłem go w brzuch sposobem, często w Brazylji używanym, po którym to poczęstunku potrzeba conajmniej pięciu minut do wstania z ziemi. Mój przeciwnik widocznie jednak był wyjątkowo silnej kompleksji, bo nie upłynęło na-r wet dwóch minut, gdy sięgnął po wiszący u pasa rewolwer w celu zupełnie niedwuznacznym. Niewiadomo jakby się cała awantura skończyła, gdyby w tym
momencie nie wszedł jeden z „oficerów" pułkownika Vaccariano a mój dobry znajomy i nie zlikwidował całej sprawy w sposób dziwnie prosty. Ot, nadzwyczaj - niej w świecie podszedł do wstającego gaucza i grubszą stroną ciężkiego, plecionego z byczej skóry harapu palnął go kilka razy w głowę. Na takie „dictum“ awr.nturnik wpadł pod stół i chwilowo nic nie zdradzało aby wogóle kiedykolwiek miał wstać. Licznie zebrane towarzystwo oberwańców przyjęło cały zatarg z niekłamanym zachwytem a w chwili, gdy wychodziłem razem z oficerem z wendy, sprzeczali się zawzięcie o to, czy po pierwszem kopnięciu należy cios dla „wszelkiej pewności“ powtórzyć, czy też, jak ja to zrobiłem, nie powtarzać.
Po południu opuściłem Carneiro, żegnany nader przyjacielsko przez starszyznę Vaccariana, która, gdy dowiedziała się, że jestem oficerem polskim i do tego brałem udział w wojnie, okazywała mi wielką sym- patje.
XXIV.
Przez kraj bananów i ananasów.
Po dłuższym pobycie w Kurytybie wyruszałem znowu w podróż. Był to październik, a więc czas, kiedy na Wysokiem płaskowzgórzu, na którem leży stolica Parany, trwa znojne lato.
Wczesnym rankiem udałem się na stację i, serdecznie żegnany przez znajomych i przyjaciół, wsiadłem do pociągti, zmierzającego wprost na wschód, do jedynego portu parańskiego, Parangua. Słońce jakby chciało wynagrodzić tęsknoty, które zwykle każdy wyjazd w dalekie strony obudzą, jaśniało całą swą podzwrotnikową pięknością. Szafirowego nieba nie przyćmiewała ani jedna chmurka, nawet wiatr ukrył się w zdała majaczących górach i nie mącił majestatu przesuwają-
cych się za oknami wagonu, niby w kalejdoskopie, wysmukłych palm, dziwacznych pinjorów i potężnych an- żyków.
Pociąg początkowo mknął równinami zaludnione- mi przez polskich osadników. Po dwu godzinach niemal nagle skończyły się równiny i wjechaliśmy w góry Serra do Mar, odgradzające wnętrze stanu od nadmorskiego, niezdrowego pasa, potężnemi, nietkniętemi nogą ludzką szczytami. Góry Morskie są celem niedzielnych wycieczek kurytybian, lubujących się w niezrównanych widokach tamtych okolic i pociągającym uroku dziewiczych borów, szczelnie pokrywających każdą piędź ziemi. O jakichś ulepszeniach dla turystów w górach Serra do Mar jeszcze nic nie słychać, lecz pomimo tego co niedziele mroczne a piękne ich stoki pełne są rozbawionych grup. Porównywając tamte okolice z najbardziej okrzyczanymi za „niezrównane“ najpiękniej szemi stronami starej Europy, doszedłem do przekonania, że wszystkie cuda włoskie czy szwajcarskie wyglądają wobec gór Morskich jak przekupka cuchnących kamaronów (mały jadalny raczek morski) przy lwicy salonowej.
Między górami a oceanem rozciąga się wąski, kilkunasto - kilometrowy pas ziemi, który ze względu na niskie położenie posiada klimat, w przeciwności do wyżynnego wnętrza Parany, bardzo gorący i malary- czny.
Już w pasie nadmorskim leży niewielkie miasteczko Morretes, chwilowy cel mojej podróży. Prosto ze stacji udałem się do dr. K., mego znajomego, który mieszka tam i praktykuje już od pięciu lat. Rozgościłem się u niego, podejmowany bardzo serdecznie. Oprócz dr. K. i jeszcze jednej rodziny, Polaków więcej w tych stronach niema, nietylko Polaków, ale wo- góle cudzoziemców.
Zaraz nazajutrz zabrałem się do zwiedzania oko
lił
lic. Przedewszystkiem uderzyła mnie niezwykle wielka ilość owoców widoczna na każdym kroku. Na stacji tłumy czarnych, popielatych, kawowych i białych chłopców sprzedawały w małych koszyczkach rodzaj dziko rosnących śliwek żabotikaby, oraz wielkich
o mdłym smaku sereży. Pomarańcze, ananasy lub potężne grona bananów można było kupić za śmiesznie niskie ceny. Całe miasteczko tonie w ogrodach, przepełnionych drzewkami pomarańczowemi, cytrynowe- mi i kawowemi. Najpospolitszemi owocami są banany i ananasy, których nieprzejrzane plantacje ciągną się we wszystkie strony. Przed dwunastu laty, niedaleko Morretes, w miejscowości Porto de Cima, były próby kolonizacji polskiej, wypadły jednak fatalnie. Dzisiaj niema tam ani śladu naszych rodaków, wszyscy przenieśli się w zdrowe i chłodniejsze strony wnętrza kraju. Pozostały jednak po nich liczne poręby, plantacje bananów, śliczne gaje pomarańczowe oraz opuszczone domostwa. Zachłanny podzwrotnikowy las prędko niszczy pracę nieszczęśliwych kolonistów, lecz teraz jeszcze wszędzie po okolicznych lasach można napotkać piękne jak w bajce gaje bananowe ze smacznemi, cały rok trwającemi owocami. W przydrożnych rowach często napotyka się kępy ananasów, rosnących dziko. Jako chwast bardzo pospolity wszędzie występuje kremowa, herbaciana róża.
Chociaż okolice Morretes są niedrowe, pełne ma- larycznych wyziewów, to jednak w samem miasteczku tej zarazy niema.
— Mieszkam tu już szereg lat — mówił dr. K. — a nie chorowałem ani ja, ani moja żona, przypuszczam, że to dobroczynny wpływ braku błot w tych stronach, tak pospolitych w miejscowościach, położonych na wschód i zachód od miasta.
W Morretes mieszkają wyłącznie Brazyljanie, a co za tem idzie—jest ono pozbawione prawie zupeł-
nie wszelkiego przemysłu i większego handlu. Istnieje tam rabryka papieru, wyrabianego z rośliny, zwanej „żaśmin“, rosnącej dziko w wielkich ilościach. Fabryka należy do niejakiego Bergama, północnego Amerykanina z Chicago, którego matka była Polką. Z tego zakładu przemysłowego żyje conajmniej połowa miasteczka, wszystkie dzieci, aż do najmniejszych, tną wielkiemi ftożami żasmin, wiążą w pęczki i sprzedają zarządowi papierni.
Horretes, jak na stosunki brazylijskie, jest miastem bardzo starem. Założone w r. 1733, istnieje już prawie dwa wieki, lecz od szeregu lat przestało rozwijać się zupełnie i obecnie nie rokuje na przyszłość najmniejszych nadziei.
Okolice tej zapadłej mieściny, tak jak i całego pasa nadmorskiego, są zamieszkane przez specjalny typ kabokli, różny od spotykanego w „interiorze" (wnętrzu kraju). Są to ludzie słabi, nękani przez rozmaite choroby weneryczne, które jakoby otrzymali w spadku po dawnych mieszkańcach kraju — Indjanach. Oprócz chorób, potomkowie portugalskich zdobywców wchłonęli w siebie bardzo dużo krwi tuziemczej, co nie odbiło się korzystnie na żywotności ich potomków. Dzisiaj w okolicach Morretes lub Paranagua Indjan niema zupełnie, ale też niema wielu ludzi, którzyby w żyłach nie posiadali pewnego procentu krwi „czerwonych". W przeciwieństwie do swoich braci z puszcz południa i zachodu Parany, nie posiadają kabokle nadmorscy wcale koni, ani mułów — nie można ich tam utrzymać ze względu pa klimat nazbyt gorący, nie sprzyjający chodowli. Napozór drobna ta okoliczność wpłynęła zasadniczo na charakter mieszkańców wschodnich stoków Serra do Mar, którzy mieszkając pojedyńczemi rodzinami i nie mając innego środka lokomocji nad własne nogi, nie mogli wyrobić w sobie współżycia z większą liczbą sĄsiadów, żyjąc zaś w odo*
W krainie jaguarów 8.
soknieniu, w kraju, gdzie niema wielkich drapieżników, nie nabyli tej rycerskości i swobody w obejściu, rysów, tak wybitnie cechujących mieszkańców olbrzymie go dorzecza rzeki Parany i Urugwaju, oraz stepów Rio- grandeńskich.
Pan K. skarżył się na tamtejszą ludność, twierdząc, że jest niesumienna i nieuczciwa; drugi rodak — kowal — malował ich charakter jeszcze w ciemniejszych barwach.
—Bo to widzi pan z Brezeljanami inaczej nie można, tylko potrząsnąć mu pod nosem rewolwerem, a zapłaci zaraz co się należy i jeszcze pochwali, że to niby „homen bravo" (dzielny człowiek). Ja tam nie narzekam, co mi się należy, to otrzymam.
— A jak wam tu się powodzi—zapytałem, spoglądając z sympatją na tego dzielnago człowieka, nie dającego sobie dmuchać w kaszę.
— liii... powodzić to się i powodzi, ale gorąco to „demais" (zawiele).
— No, ale jakoś zdrowo wyglądacie.
—=■ To też i z gorącem nie największa bieda.
— Az czem — ciągnąłem za język podzwrotnikowego rodaka.
— Z ludziamy — odrzekł lakonicznie.
— Cóż — ludzie jak ludzie, tacy jak wszędzie.
— Ale... jak wszędzie, ony są panie wszystkie nic nie warte — tu nastąpił cały szereg wydziwiań nad neo-łacińską rasą brazylijską.
Góry Morskie, otaczające z trzech stron Morretes, nie są zbyt wysokie, najwyższy szczyt sterczy właśnie nad miasteczkiem, nazywa się Marumby i liczy ąkoło dwóch tysięcy metrów. Chociaż Marumby nie jest bardzo wysoki, jednak dotychczas nikt na szczyt nie dotarł. Niemal gładkie ściany uniemożliwiają wdarcie się nań bez specjalnych przygotowań, a ponieważ nikomu na wejściu tam nie zależy, szczyci się więc Mor-
retes, że leży u stóp niedostępnej, nietkniętej nogą ludzką góry. Kilka razy doraźnie zbierane wycieczki polskie usiłowały zerwać ten nimb dziewiczości, dotychczas jednak bezskutecznie.
Dużego uroku dodaje tamtym stronom śliczna rzeka Nhandiaąuara, zraszająca rozległe plantacje ananasów i ryżu. Mnóstwo cudnego żasminu porasta jej brzegi.
Całemi dniami włóczyłem się po wiecznie zielonych, słonecznych lasach okolicznych, codzień odkrywając w nich więcej uroku.
Pewnego razu na zboczu potężnej góry znalazłem małą plantację bananów i tak zwaną „taperę", czyli opuszczony domek. Urwałem potężne grono smacznych owoców i wszedłem do chatki, chcąc odpocząć w jej wnętrzu. Tapera była typowa: sklecona z desek, ze szparami w ścianach i dziurami zamiast okien, nie różniła się niczem od setek podobnych, rozrzuconych po najdalszych ostępach leśnych. Wnętrze natomiast świadczyło, że mieszkał tam zapewne jakiś kolonista. Była wybielona i wisiało w niej parę obrazków. Machinalnie zbliżyłem się do ściany i zacząłem przeglądać jakieś wycinki z ,,Eu sei tudo“ czy „Leitura para todos" (brazylijskie popularne miesięczniki). Nagle wśród rozmaitych bohomazów, wyobrażających Bóg wie co, dostrzegłem białą kartkę papieru, zapisaną du- żem niezgrabnem pismem. Ku swemu zdumieniu zauważyłem, że była skreślona po polsku. Zerwałem ją śpiesznie ze ściany i odczytałem te słowa:
„Nazywam się Stanisław Kłyk, Polak, kolonista z Gór Morskich. Wczoraj dowiedziałem się, że Moskale chcą nam znowu Polskę zabrać, więc zostawiam tę moją kolonję w Górach Morskich na opiece Boskiej i jadę do Warszawy, Dnia 4 września 1920 roku".
Niezgrabne pismo świadczyło, że pisał je człowiek mało inteligentny, prosty. Usiadłem na jakimś już
rozpadającym się stołku i zadumałem o tym zwyczajnym, ordynarnym Kłyku. Co za ogrom miłości do dalekiej Ojczyzny musiał płonąć w jego sercu, skoro ożywił tak szczytne postanowienie!
Dopytywałem się wszędzie o tego człowieka, ale nikt wiele powiedzieć nie umiał, oprócz tego, że faktycznie przed trzema laty mieszkał tam niejaki Kłyk, chłop prosty i niezbyt mądry.
— Pewnikiem miał we łbie fijoła — mówił kowal, śmiejąc się głośno — cięgiem wyrzekał, że to niby los niepozwolił mu na wojnę iść. Bywało, przyjdzie Kłyk do mnie i prawi — „my tu w dostatku i cieple se ży- jem, a tam nasi bracia w chłodzie i niebezpieczeństwie
o tą naszą Polskę krew czerwioniutkom lejo. Powiadam wam „compadre“, jako że już dwa dziecka do krztu mi trzymał i kompadrem mi wypadał, że co sobie
0 tem pomyślę, to cosik za grzdykę mnie chwyta
1 dzierży, to powiadam ci compadre, prawi, co się popatrzę na one ananasy i insze przysmaki i wspomnę se na tom naszom wygodę, to jakby mi wstyd czegosik było i jakby coś wołało — a idź tam do swoich, do onych błoniów i tych lasów iglastych i broń ich przed wszelakim wrogiem“.
—Tak, był to chłop przyciężki i na rozumie nietęgi, pewnikiem w młodości babie z podołka wyleciał i łepetynę se potłukł — zakonkludował wkońcu rodak i zabrał się do zawijania w liść kukurydzy szczypty tytoniu, po chwili wypuszczał z siebie kłęby śmierdzącego dymu.
— No, ale wkońcu, Kłyk przecież pojechał do Polski? — zapytałem.
— Pojechać to i pojechać, mówił, że do Polski, ale kto jego wie dokąd zajechał.
— Powiedzcie mi jak ostatecznie zdecydował się na wyjazd — dowiadywałem się skrzętnie wszystkich szczegółów o tym człowieku.
Ili
— Ano, było to tak — zaczął kowal swoim twardym głosem, mieszając do opowiadania mnóstwo słów portugalskich, jak to jest w zwyczaju polskich emigrantów w Brazylji — gdzieś pod koniec zimy wypadło mi jechać do Paranagua, aby umówić się o sprzedaż bananów z jakimś innym kupcem, bo dotychczasowy oszukiwał mnie od dłuższego czasu. Muszę jeszcze panu powiedzieć, że kowalstwem zajmuję się dopiero niedawno, a w tamtym czasie byłem kolonistą tak jak Kłyk. Otóż załatwiłem ja w tej Paranagwie (spolszczenie od Paranagua) interesy, zrobiłem nowy kontrakt, a że pozostało mi jeszcze trochę czasu, więc poszedłem do jednego Polaka, Grabarskiego, co trzyma wendę nad morzem, aby pogawędzić o starym kraju. Zachodzę ja do niego, witam się i zaraz pytam co tam „za wodą" słychać. Aż tu patrzę, wendziarz robi smutną minę i powiada: „źle, moiściewy, ruski już znowu do Polski wlaz i do Warszawy się dobiera".
— Nie może być powiadam, przecież w kurytyb- skich gazetach stojało, że nasze, Ruskiego i Niemca przepędziły już dawno za siódmom rzekę.
Tu Grabarski jął mi opowiadać jak to z tem wszystkiem było.
— I teraz, mój Janie, powiada, one rabusie stojom pod Warszawom i smak se na tę naszą stolicę robią.
Zmartwili my się oba serdecznie i wypili na ten frasunek półtory butelki tęgiego kaszasu (wódki z trzciny cukrowej). Ale ten Grabarski silnej głowy nie miał, więc wkońcu zaczął płakać, że to niby naszą Ojczyznę djabli biorą. Zebrała się kupa Brazyljan i pytają:
— Czemu Polaco (Polak) — płaczesz?
— A bo nam „desgraęados Russos" (przeklęci Rosjanie) Warszawę chcą zabrać.
Dziwowały się Brazyljany niemało, że to w sta
rej Europie takie niegodziwe narody mieszkają i jedne na drugie nastają.
Wróciłem wreszcie z tej przejażdżki do domu i zaraz na drugi dzień z rana pchnąłem mego Franka do Kłyka, żeby przyszedł, bo wieści ,,z za wody" mam nowe. Mieszkał Kłyk dobre pięć kilometry odemnie, ale nie upłynęło i dwie godziny, a był już u mnie. Jeszcze i potu nie otarł, choć dzień był gorący i duszny, tylko zaraz zaczął pytać co i jak. Więc zacząłem mu wykładać to, co mówił wendziarz z Paranagua, że źle, że Rusek wlazł do Polski i zawojować nas chce. Chociaż wiedziałem jak Kłyk kocha stary kraj, ale nie przypuszczałem, aby wiadomość ta wywarła na nim takie wrażenie, W tym samym momencie zmienił się na twarzy prawie do niepoznania, na chwilę przygarbił się, jakby wiadomość przytłoczyła go do ziemi, natychmiast jednak porwał się na równe nogi i zaczął się ze mną żegnać.
— Gdzież to tak spieszycie, compadre — zapytałem zaniepokojony.
— Ha, może jeszcze zdążę i coś w starym kraju pomogę. Sam jestem i nikt tu po mnie płakać nie będzie. ..
Zacząłem odradzać mu, żeby nie jechał, że prze cięż tam w Polsce ludzi nie brak, że bez niego jednego dadzą sobie radę. Nie chciał wcale słuchać, tylko odszedł natychmiast do swojej rańszy w górach.
Na drugi dzień przyszedł znowu, na plecach niósł worek z najpotrzebniejszemi rzeczami. Opowiedział mi, że co miał pod ręką, sprzedał staremu Pedrowi i jedzie do Polski. Nic nie mogło odwieść go od powziętego postanowienia. Cóż było robić, odprowadziłem go do portu, tam siadł na mały brzegowy okręt, kursujący między Porto Alegre a Bahią i pojechał do Rio de Janeiro, aby stamtąd wielkkn statkiem udać się do Europy.
Widocznie stary kowal lubił Kłyka, bo jakoś zamyślił się ponuro i sposępniał.
— Pewno już człowiek starego kraju nie zobaczy, daleki on, daleki—dodał tęsknie i mimowoli spój- rzał w stronę oceanu, za którym w bajecznej odległości leżał nasz kraj ojczysty.
XXV.
Wzdłuż brzegów Brazylji.
Jeszcze kilka dni, po rozmowie z kowalem, zabawiłem w małem miasteczku nad Nhandhaąuarą i wyruszyłem dalej. Tym razem zatrzymałem się w Paranagua, niewielkim porcie na wschodniem wybrzeżu Brazylji w stanie Parana. Z opowiadania kowala wiedziałem, że jest tam hotel polski. Po krótkich poszukiwaniach zainstalowałem się w czystym i schludnym domku, zwanym Beira Mar czyli Wybrzeże Morza. Właściciel, pan Lipiński, z Krakowa, mieszka tam już od szeregu lat i powodzi mu się zupełnie dobrze.
Większe okręty do Paranagua nie zawijają, a tylko małe, kursujące po wybrzeżach Ameryki Południowej, należą one prawie wszystkie do Lloydu Brazylijskiego, oraz towarzystwa, zwanego „Costeira".
W czasie przypływu, Paranagua wygląda bardzo ładnie, skoro jednak wody cofną się z zatoki na otwarte morze — odkrywają wielkie, cuchnące błota nadbrzeżne, zapowietrzając miasto śmierdzącemi wyziewami.
Wybrzeże obfituje w ogromne ilości małych raczków „kamaronów", bardzo smacznych. Jest to najtańsza potrawa, którą jada się wszędzie — tak w pierwszorzędnem hotelu jak i najpodlejszej garn- kuchni, -■ ’ ’
m
Miasto zostało założone około roku 1560 przez portugalskich osadników, przybyłych tam na małych łódeczkach z większych osad, położonych w okolicach Bahii i Rio de Janeiro. Początkowo pobudowali oni małą osadę nad zatoką, utworzoną przez ujście rzeki Itibere, nad którą istniała już przed ich przybyciem wioska Indjan z plemienia Kariżos. Plemię to, z którego dzisiaj nie pozostało już ani śladu, przyjęło białych przyjaźnie, wkrótce jednak Portugalczycy musieli przenieść swoje siedziby na jedną z licznych malowniczych wysepek, rozsianych po zatoce, ponieważ Indjanie nie wytrzymali długo w pokojowych zamiarach, do czego bezwątpienia przyczyniła się niemało, bezwzględność i chciwość conąuistadorów. Przez długie lata trwała zacięta wojnę, zakończona pokojem, który dla Indjan okazał się wkońcu zgubą.
Dzisiaj plemiona indyjskie albo wyginęły, albo wyniosły się w dalsze okolice, gdzie niema białych najeźdźców, W Brazylji nie brakuje dziewiczych puszcz i stepów, jeszcze wiele lat upłynie, zanim In- djanom zabraknie ziemi do cofania się. Kilkusetletnie współżycie Portugalczyków z nadmorskimi plemionami tuziemców oczywiście nie odbyło się bez mieszanych małżeństw. Bardzo nieznaczna ilość kobiet, emigrujących do Nowego Świata, sprzyjała krzyżowaniu się raz, tembardziej, że narody łacińkie, w przeciwieństwie do germańskich, żenią się z kobietami pół- dzikiemi bardzo chętnie i nie widzą w tem nic złego. Skutkiem tych małżeństw tak w Paranagua jak i Mor- retes. w żyłach mieszkańców płynie znaczny procent krwi indyjskiej, często można to stwierdzić po prostych, twardych, granatowych włosach, szerokich twarzach i melancholijnem spojrzeniu przechodniów ulic parańskiego portu. Nikt tam pokrewieństwa z In- djanami się nie zapiera, przeciwnie, należy do pew
nego rodzaju zaszczytu móc pochwalić się czerwonymi przodkami.
W Brazylji zniesiono niewolnictwo dopiero przed trzydziestu kilku laty. Liczni potomkowie niewolników murzyńskich żyją do dzisiaj w kraju, do którego ich ojcowie przywożeni byli jako bydło robocze z sąsiedniej Afryki. Wszyscy Murzyni przyjęli język i reli- gję panów, obecnie nie mówią już dawnemi narzeczami, ani nie wyznają kultu pogońskiego. Tak jak i Indy- janie również i oni podlegli krzyżowaniu się z potomkami europejczyków. Biali panowie niewolnic umyślnie zapładniali jaknajwiększą ich ilość, aby powiększyć swój żywy dobytek. W Paranagua, jak również i we wszystkich innych miastach i miejscowościach Brazylji, roi się od mulatów, metysów, kwarteronów, terseronów i najrozmaitszych odcieni połączeń rasy białej z czarną i czerwoną, oraz tych dwóch ostatnich między sobą. Połączenia rozmaitych gatunków mulatów i metysów wytworzyły taki melanż, że nikt absolutnie w tem wyznać się nie może.
Miasto, chociaż niewielkie, liczy bowiem zaledwie dwadzieścia kilka tysięcy mieszkańców, jest jednak porządnie zabudowane i zabrukowane, oświetlenie posiada elektryczne, tramwaje ciągnione przez muły, kilka kin, porządne sklepy oraz wiele starych pamiątek i wspomnień. Kościół w Paranagua należy do najstarszych na całem wschodniem wybrzeżu południowo - amerykańskiem, wiadomo o nim, że w roku 1578 już istniał, a w 1661 potrzebował nawet gruntownej reperacji.
Ludność, przewijająca się po ulicach, zewnętrznie nie wiele różni się od publiczności europejskiej. Takie same ubrania, podobne maniery i zachowanie się. Utrzymało się jednak z dawnych czasów sporo zwyczajów, przejętych od portugalskich przodków. Na ulicach nie widać prawi« wcale kobiet. Wychodzą one
wyłącznie wieczorem na spacer, a cały dzień przesiadują w domu lub wyglądają oknem. Również rzadko można dostrzedz przechadzające się pary, widok tak charakterystyczny dla wszelkich europejskich promenad. Młody człowiek, chcąc poflirtować z czarnooką senhoritą, musi uciekać się do pomocy... okna. Zaloty, flirty i inne romanse w Paranagua odbywają się przez okna. Dziewczyny, nawiasem mówiąc niejednokrotnie bardzo ładne, przyzwyczajone do podobnego trybu życia, uważają za wielką nieprzyzwoitość spacerować samej z chłopcem, a jeśli się to zdarzy, to tylko między zupełnie zdecydowanem narzeczeństwem. Pewnego rodzaju surowość jest dla brazyljanek niezbędną, bo gorące córy tego pięknego kraju, nie grzeszą zbytkiem cnoty i niepilnowane surowo, przyczyniłyby wiele kłopotu swoim rodzicom lub mężom. W Brazylji, w związku z lekkiem traktowaniem spraw miłosnych, parlament wydał specjalne prawo, skierowane przeciw mężczyznom nazbyt pochopnie korzystającym z temperamentu kobiet. Otóż ni mniej ni więcej tylko skoro dziewczyna niepełnoletnia poskarży się policji, że dany osobnik ją „skrzywdził“ — następuje zastosowanie przymusowego ślubu. W samej stolicy, w Rio de Janeiro, w ro 1923 po zapustach, bardzo tam uroczyście rok rocznie obchodzonych, policja połączyła przymusowo 1200 par. Prawo to jest jednak bardzo obosieczne, bo skoro oskarżony potrafi dowieść, że nie był pierwszym, ewentualnie miał wspólnika — nie- tylko policja nie da przymusowego ślubu, lecz oskarżycielkę biorą na języki, staje się ona pośmiewiskiem całego miasta, a wtedy nie pozostaje jej nic innego do zrobienia jak przenieść się w inne strony.
Naogół dziewczęta brazylijskie tak, jak i mężczyźni, są wątłe i słabowite, natomiast ich południowa uroda robi na europejczyku piorunujące wrażenie. Niewielkiego wzrostu, są bardzo śniade, kruczo - czarne
włosy ocieniają ich twarze a najbrzydsza z nich posiada cudowne, głębokie czarne oczy, zajmujące nis- mal połowę twarzy. Delikatne i miłe te stworzenia bardzo chętnie wychodzą za mąż za cudzoziemców, imponuje im zdrowie, czerstwość i siła niemców lub polaków, którzy tam wyłącznie reprezentują Furopę.
Rząd federalny, mając na myśli poprawę rasy brazylijskiej i możliwie szybkie wynaradawianie przybyszów, popiera ze wszystkich sił małżeństwa mieszane. Obcokrajowiec, żeniący się z obywatelką brazylijską, uzyskuje automatycznie obywatelstwo, oraz ma prawo do tak zwanego posagu. Posag ten daje rząd w postaci 20 ha ziemi na jednej z kolonij federalnych Wobec jednak małej wartości takiej działki (około 35 dolarów) nie jest to specjalną przynętą, bezwąt- pienia większą są śliczne oczy i gorąca krew tuziemek.
Nie mając nic do roboty, chodziłem daleko za miasto brzegiem oceanu, jeździłem łódką po zatoce, zwiedziłem cudowne wyłaniajace się z wody niewielkie „bezludne“ wysepki, porośnięte gęstym podzwrotnikowym lasem, pełne przeróżnego, różnobarwnego ptactwa. Czasem napotykałem skryte w wielkich krzakach bananowych maleńkie chatki rybaków i poławiaczy kamaronów. Zachodziłem do nich i prowadziłem rozmowy, wzbudzając swoją osobą niezwykłą sensację wśród nadmorskiego ludu.
— Diga-me estrangeiro, powiedz mi cudzoziemcze, co ty tu robisz? ryb nie łapiesz, na komarony mówisz, że śmierdzą i nie chcesz się na nie patrzeć, polowanie w tej stronie liche, czego więc włóczysz się dzień w dzień po naszym brzegu — pytał mnie razu pewnego jakiś poważny stary kaboklo.
— Aqui tem natureza bonita, tutaj jest piękna natura — oglądam ją — odpowiedzałem starcowi, który spoglądał na mnie z uśmiechem.
— Natureza bonita — powtórzył za mną, mao presta nada, nic nie warta, nie najesz się nią.
Mimo pewnego rodzaju niedowierzania staruszek zaprosił mnie jednak do ranszinji, poczęstował szi- maronem i przedstawił swoje kobiety. To ostatnie było dużym dowodem zaufania, powziętego do mnie, bo nie każdemu kaboklo pokazuje swoje dziewczęta, zwykle każą im, gdy goście przychodzą, wynosić się precz. A faktycznie nie byłoby nic dziwnego, gdyby swoje skarby schował. Posiadał trzy córy, z których najbrzydiza była już nietylko warta grzechu, ale dużo więcej.
— Bom dia, senhoritas — przywitałem je.
— Bom dia, senhor — odpowiedział mi chór wdzięczych głosików. Zasiedliśmy wszyscy na niskich pniakach, zastępujących krzesła i rozpoczęliśmy pogawędkę.
— Powiedz nam cudzoziemcze jak tam w Europie — dowiadywały się z ciekawością senhority.
Opowiadałem im o dalekim kraju, gdzie w zimie pada śnieg, a lód ścina rzeki. Przysłuchiwały się uważnie, wkońcu jedna z nich widocznie odważniejsza i rezolutniej sza, zaczęła śmiać się, nie wierząc, aby można było chodzić po strumieniach jak po ziemi.
— Nie okłamuj nas, estrangeiro, po co to robisz, i tak nie uwierzymy, aby było możliwe chodzić po wodzie. Co innego śnieg, opowiadał nam padre*) z Pa- rangua, że w jego stronach w Rio Grando do Sul, padało w jednym roku coś białego z nieba i przemieniało się zaraz w wodę. To pewno był ten twój śnieg, ale żeby z wody zrobiło się szkło, ha, ha, ha, — śmiała się śliczna czarnooka dziewczyna.
— Padre mówił, że to zimne, białe, co padało
*) Ksiądz.
z nieba, było karą boską na naród, który bardzo grzeszył — dodała druga i przeżegnała się pobożnie.
Nie starałem się specjalnie usilnie przekonywać naiwne dziewczęta tem bardziej, że ojciec rozstrzygnął sprawę kategorycznie, dość obrazowo wytłumaczywszy im, że są głupie,jak graje - sroki i że przynoszą mu wstyd przed cudzoziemcem.
Pożegnałem tę zabawną rodzinę z postanowieniem odwiedzania jej od czasu do czasu, wkrótce jednak opuściłem tamte okolice i nie ujrzałem już więcej naiwnych dziewcząt, niewierzących w istnienie lodu.
Z prawdziwym żalem rozstawałem się z miłem miasteczkiem, udając się w dalszą podróż do Santos.
Przejazd okrętami żeglugi nadbrzeżnej jest bardzo tani i dlatego parowce zwykle są przepełnione: Miałem jednak szczęście, Itaquera, na którą kupiłem bilet, wzięła stosunkowo niewielu pasażerów. Nieduży ten okręcik należy do „Companhia da Navegaęao Co- steira“ — towarzystwa, którego nazwy wszystkich statków zaczynają się na ,,Ita", naprzykład: Itaąuera, Itapetinga, ltapetiva, etc. Wszystkie one posiadają tylko dwie klasy.
Zaczynał się już zmrok, gdy opuszczaliśmy zatokę. Przez krótką chwilę widać jeszcze było budynki, potem tylko dachy i wieże kościołów, aż wreszcie i one znikły z horyzontu.
Itaąuera nie oddalała się zbytnio od brzegów. Wciąż widziałem poszarpane skały i niezmierzoną, ciemną wstęgę lasów, ciągnących się w nieskończoność.
Podróż niewielkim okręcikiem wzdłuż wschodniego wybrzeża Brazylji, należy do nadzwyczaj przyjemnych, już choćby z racji obfitości typów, jakie można na takiej np. Itaąuerze obserwować. Gdy do przyjemności obserwacyjnych dodamy jeszcze widok malowniczo postrzępionych, oblanych spienionemi
falami, brzegów oceanu, oraz wprost cudownych, nna- łych, bezludnych wysepek, których, zwłaszcza w pobliżu Paranagua, jest niesłychane mnóstwo, to dopiero wtedy ocenimy należycie cały urok tej jazdy.
Pogoda była ładna, wieczór świeży, nie gorący — w powietrzu panował jakiś miły nastrój udzielający się ludziom, którzy owiani nim, nabierali wszystkich możliwych cech sympatyczności. W takiem pogodnem usposobieniu obserwowałem załogę i współpodróż- ników. Prawie wszyscy marynarze byli brazyljanami, tylko palacze należeli do najczarniejszego chyba szczepu murzyńskiego, a kucharz, żółty jak cytryna, pochodził gdzieś z pod Yokohamy. Na całym okręcie byłem jedynym polakiem, gdyż nasi rodacy w Bra- zylji, przeważnie rolnicy, nie jeżdżą, lecz siedzą na swych działkach ziemi, karczując je i uprawiając, sobie i krajowi na chwałę.
W pierwszej klasie jechało niewiele osób i przeważnie typy niezbyt ciekawe; jacyś komiwojażerowie, dziennikarze, ksiądz katolicki, misjonarz północnoamerykański i australijski „głobtrotter". Ten ostatni upodobał sobie moją osobę i nagabywał mnie nieustannie łamaną niemczyzną o różne szczegóły z życia w głębi Bcazylji. Nie znając ani jednego portugalskiego słowa, australijsko-angielski włóczęga był łakomym kąskiem dla wszelkiego rodzaju wydrwigroszów, a nie orjentując się w sytuacji, nabrał o Bra- zylji mniemania, że to strasznie drogi kraj i, że wobec tego, jego rodzinny Melbourne jest rajem taniości. Głobtrotter przyznał mi się, że pierwszy raz w życiu spotkał Polaka i wobec tego prosił o pozwolenie sfotografowania człowieka, należącego do tak egzotycznego narodu, oraz przesłania odbitki do jakiegoś tam „Magazine". Ku niemałemu swemu zdumieniu, wpół roku później, otrzymałem już w Polsce, ilustrowane czasopismo australijskie, w którem, oprócz owego
zdjęcia, były również uwiecznione wszystkie moje uwagi o polskiej kolonizacji w Paranie, na Itaąuerze czynione.
Dużo ciekawszymi ludźmi byli pasażerowie klasy trzeciej; tam wśród stosów pak, lin, towarów, wśród hałaśliwego zgiełku, pisku i krzyku kilkunastu pomieszanych narodów i kilku ras, można było całemi godzinami patrzeć i obserwować, nie uczuwając najmniejszego zmęczenia, ani znudzenia. Najwięcej wrzawy, jak zwykle na całym świecie, robili żywi Włosi, mało ustępowali im Brazyljanie, a jeszcze mniej grupa hiszpańskich, a właściwie argentyńskich robotników, poważnie i flegmatycznie spoglądali na gorączkowe miotanie się po pokładzie południowych ras, Niemcy. Jechało ich z Santa Cathariny kilkunastu poważnych kupców i plantatorów; pomimo widocznej na nich zamożności, jechali III klasą, demonstracyjnie opowiadając głośno, że różnicę między klasą pierwszą a trzecią złożyli na jakiś tam niemiecki cel. Oprócz białych, w klasie trzeciej jechało mnóstwo murzynów—potomków niewolników, Japończyków z nadmorskich sanpa- ulistańskich koloni j, a nawet kilku Metysów i Indjan, od których niestety, nie można było nic dowiedzieć się oprócz tego, że jadą do Bahii.
Całe to towarzystwo, znając język brazylijski, lecz używając go tylko do porozumiewania się z obcymi, między sobą szwargotało każdy innym językiem lub narzeczem. Język włoski, niemiecki, portugalski i japoński mieszał się z afrykańskiemi gwarami Murzynów, oraz z azjatyckiem narzeczem wielkonosych Syryjczyków, Przez chwilę w ten, jedyny w swoim rodzaju gwar, wpadły nawet dosadne dźwięki polskiego przekleństwa, które mimowoli wybiegało mi na usta, gdy przesuwając się między stosem skrzyń z pomarańczami a workami z hervą, potknąłem się i omal nie wpadłem w przepaściste wnętrze okrętu.
Między tym różnojęzycznym, poczciwym i pracowitym narodem emigrantów, z nędzy kraj rodzinny opuszczającymh, jak kąkol w zbożu przebijała od czasu do czasu zapijaczona, nieuczciwa twarz międzynarodowego awanturnika. Na całej kuli ziemskiej można spotkać włóczęgów i wagabundów, rzezimieszków i ptaków niebieskich — jednem słowem najgorszych wyrzutków społeczeństwa, niekiedy nawet ludzi inteligentnych, których coś ustawicznie gna przed siebie i nakazuje nieustanne wędrówki. Czasem są to nieszkodliwi, nieszczęśliwi Żydzi wieczni tułacze, lecz częściej próżniacy, zawad jacy — ludzie zupełnie niedwuznacznej konduity. Typów podobnych nie brakowało również i na Itaąuerze. Dwóch takich podejrzanych przyjaciół wdało się ze mną w rozmowę, zwierzając się, że są byłymi żołnierzami Assica Brazila i że brali czynny udział w rewolucji w Rio Grandę do Sul. Gdy dowiedzieli się, że również i ja otarłem się nieco o te ruchawki, poczuli do mnie, sprawiającą mi mało zaszczytu, wielką sympatję. Z ich opowiadań, pomstujących na Assisa i niezbyt chwalących Borgesa de Medeiros, doszedłem do przekonania, że pierwszy zapewne wyrzucił ich od siebie, a drugi wcale przyjąć nie chciał. Udawali się teraz do Meksyku, tylko nie- wiedzieli jeszcze za jakie pieniądze się tam dostaną, bo razem oszczędności ich nie przekraczały niezbyt znacznej sumy 20 milrejsów (2 dolary). Dziwiłem się beztrosce i spokojowi awanturników, którzy, pomimo, że byli Francuzami z pochodzenia, twierdzili niczem rodowici Polacy, że „jakoś to będzie".
Podróżni, spacerujący po okręcie, zachowywali się z nadzwyczajną swobodą i, że tak powiem, obyciem. Ten, kto mógł kręcić się po pokładzie, należał zwykle do ludzi niejednokrotnie odbywających podróż, dla którego wobec tego nieistniała plaga tej jazdy — choroba morska. Inaczej miała się rzecz z pasażerami,
niewytykającymi nosa z pod pokładu. Tam panowała istna Sodoma i Gomora. — jęki stłumione i jęki głośne, zupełnie wymowne czkawki, przekleństwa leżących na dole, a przez to narażonych na przykry kontakt z pasażerami górnych łóżek — oraz nieprzyjemna woń wymiotów i potu stwarzała niepodobną wprost do wytrzymania atmosferę. To też natychmiast uciekłem z tego smrodliwego piekła na brudny wprawdzie, lecz zalany potokiem świeżego, rozkosznego morskiego powietrza, pokład.
Większą część nocy spędziłem na rozmyślaniu, półleżąc w wielkim leżaku, jaki wynajmuje się za minimalną opłatę od posługującego stewarda. Wpatrzony w piękny gwiazdozbiór „Cruzeiro do Sul", kołysany szmerem fal potężnego, ale w tej chwili spokojnego i cichego oceanu, już dobrze nad ranem usnąłem.
Zaledwie z dalekiego morskiego horyzontu zaczęła wyłaniać się krwawa, olbrzymia słoneczna kula, na okręcie rozpoczął się ruch i krzątanina. Większość pasażerów gorączkowo zbierała swe rzeczy, marynarze przygotowywali towary do wylądowywania, a oficerowie czyścili się i stroili, zamierzając wyjść po przybyciu do portu, na ląd.
Santos był już blisko. Około siódmej rano dziewicze lasy, nieustannie na wybrzeżu nam towarzyszące, zaczęły przerywać cię coraz częściej, ukazując jakieś chaty i domy. Za kilkanaście minut mieliśmy przybić do największego portu kawowego na świecie.
Chociaż jeszcze tylko kilka kilometrów dzieliło nas od dużego miasta, jakiem jest Santos, wybrzeże dopiero przed samemi niemal rogatkami zaczęło tracić swój dziki i pierwotny wygląd. Niemal do samych przedmieść dociera wielka, dziewicza puszcza, w której jeszcze dotychczas można natknąć się na koczowni* cze plemiona Indjan.
ty krainie jaguarów. 9.
129
W kilka chwil potem ujrzałem zdaleka potężme wieże stacji radiotelegraficznej, panujacej nad portem i całą zatoką.
XXVI. .
t
Santos, największy port kawowy świata.
Wjazd do portu nie przedstawia się zbyt imponująco. Płaskie, błotniste brzegi, porośnięte jakąś brazylijską odmianą wikliny, w zupełności usprawiedliwiają dawną opinję miasta, jako siedliska nieustającej żółtej febry. Dzisiaj, okolice uzdrowotniono i o tej straszliwej chorobie nic nie słychać.. Pomimo jednak zdrowego klimatu, olbrzymiego handlu i znaczenia j a- ko portu, w Santos cudzoziemców jest bardzo znikoma liczba. Gorący, wybitnie zwrotnikowy klimat odstrasza wszystkich europejczyków, oprócz Włochów, których pewna ilość tu mieszka. Z Polaków nie udało mi się odnaleźć ani jednego i przypuszczam, że niema tam nikogo, mówiącego po polsku.
Szukając rodaków, odwiedziłem przedewszyst- kiem konsulat francuski, ponieważ poza granicami Polski, gdy w danej miejscowości niema naszego przedstawicielstwa, rodacy najchętniej udają się pod opiekę sprzymierzonej republiki, znajdując z tej strony nieraz bardziej wydatną pomoc, aniżeli od rodzimych dyplomatów i konsulów.
Konsul francuski (nazwiska nie pamiętam) człowiek bardzo sympatyczny, pełen jeszcze wspomnień z odwiedzin polskiego statku „Lwów“, który zawinął do Santos miesiąc przed moim doń przybyciem, przyjął mnie bardzo serdecznie i z żalem oświadczył, że niestety, na terenie jego miasta, niema ani jednego
„sprzymierzeńca“, a przynajmniej nic mu o nich nie wiadomo. - ,.*•*
Port w Santos, wybudowany według wszystkich najnowszych wymagań technicznych, imponuje wspa- niałemi urządzeniami. Niezliczone, przeróżnego typu, z przeróżnych państw, okręty, począwszy od niewielkich, płynących przeważnie pod skandynawskiemi flagami, żaglowców, aż do ogromnych parowców transatlantyckich, zabierają stąd codziennie bajeczne wprost ilości kawy.
Zadziwiająca jest siła tak zwanych „carregado- rów“, czyli ładowaczy; niejednokrotnie obserwowałem jak taki „carregador“ niósł kilka worków kawy, wagi około 300 kg., umieszczone na głowie. Zbliżyłem się do grupy robotników i spróbowałem podnieść jeden tylko z nich. Z pewnym wysiłkiem mogłem unieść i przenieść kilkanaście kroków 100-kilowy ciężar, ale żeby tak pracować cały dzień w okropnym, tropikalnym upale, to było zupełnie wykluczone.
Nasunęły mi się tu mimowoli refleksje, czy inteligent polski, znajdując się w Brazylji w ostatecznej nędzy może liczyć na jaki taki zarobek z pracy fizycznej. Doszedłem, niestety, do przekonania, że pracę fizyczną inteligenta w takich warunkach należy zaliczyć do jednego więcej z pięknych złudzeń, któremi zwykle jest przepełniony początkujący emigrant. W chłodniejszych stronach jest to jeszcze do pomyślenia, ale nigdy w Rio de Janeiro lub Santos, gdzie upały nie pozwalają myśleć o niczem podobnem.
Santos, według statystyk brazylijskich, zwykle zbyt optymistycznych, liczy 121 tysięcy ludności. Jest to czyste, ładne miasto ze wszystkiemi urządzeniami nowoczesnemi, jak: tramwaje, elektryczność, kanalizacja (niema jej półmiljonowa Łódź), z bardzo gusto- wnemi i starannie utrzymanemi parkami, mnóstwem ładnych budowli i całą dzielnicą ślicznych will. Cen
trum miasta leży tuż przy porcie i olbrzymie parowce przybijają niemal do przystanków tramwajowych. Ja.k zwykle w miastach brazylijskich, najładniejsza i najj- ruchliwsza ulica nosi nazwę rua Quinze de Novembrio, czyli ulica 15 listopada.
Publiczność nieco inna niż w Paranie. Mniej widać ludności białej, więcej czystej krwi murzynów i więcej kolorowych, poza tem niczem nie różni się oid mieszkańców Paranagua czy Morretes.
Kilka miesięcy przed moim przyjazdem do Santos, ogłoszono w Brazylji konkurs piękności kobiecej i nagrodę otrzymała mieszkanka Santos; miasto je;st z tego nadzwyczaj dumne, a liczna tam prasa twierdzi chełpliwie, że wogóle najładniejsze kobiety pochodzą stamtąd.
Akurat zdarzyło się tak, że w czasie mego tygodniowego pobytu w największym porcie kawowym świata, odwiedził je prezydent stanu San Paulo. Doktór Luiz Washington jest okazałym, jowjalnie wyglądającym starszym panem, śmiejącym się dobrodusznie i niepomiernie lubiącym popularność. Władze municypalne urządziły mu nadzwyczaj uroczyste przyjęcie z pochodem, puszczaniem w biały dzień, według brazylijskiego zwyczaju, rakiet itd.
Z wielkiem zajęciem obserwowałem oddziały przysposobienia wojskowego ludności cywilnej, tak zwanej „Tiro", czyli Strzelec, i „Tiro Naval“, czyli Strzelec Morski. Organizacje te brały żywy udział w uroczystościach. Prezydent stanu przyjął defiladę
i dokonał przeglądu. Z zazdrością patrzałem na te świetnie wyekwipowane, uzbrojone w broń typu w ar- mji brazylijskiej używanego (Mauser M. 98 typ dla Brazylji] oddziały strzeleckie, maszerujące sprawnym krokiem i witane entuzjastycznymi okrzykami publiczności. Defilujące kompanje niczem nie różniły się od najwyborniejszych pułków federalnych wojsk stałych,
które miałem sposobność obserwować w Passo Fundo, w Kurytybie, San Paulo i Rio de Janeiro.
Muszę przyznać, że przysposobienie wojskowe ludności cywilnej w Brazylji stoi o całe niebo wyżej, niż u nas. Przedewszystkiem tam już dawno uregulowano sprawy związane z ulgami, iakie otrzymuje członek stowarzyszenia. Następnie Brazylja góruje tem nad Polską, że posiada tylko jedno towarzystwo zaj- mujace się przygotowaniem rezerw, a nie kilkanaście jak Polska. Co najważniejsze, w Brazylji nic nie słychać o zwalczaniu i niecheci do tego ruchu, objawu tak pospolitego w Polsce. Poza tem rząd udziela wydatnej pomocy, o jakiej u nas nikomu się nie śni.
Pomimo wielkiego ruchu i przewijania się mnóstwa komiwojażerów ze wszystkich stron świata, ceny v/ hotelach nie są zbyt wybujałe, przeciwnie, w porównaniu z cenami w Polsce, nawet bardzo niskie... Mieszkałem w zupełnie porządnym zakładzie na wspomnianej już ulicy Quinze de Novembre i płaciłem za pokój z całodziennem utrzymaniem około 7 zł. polskich, nawiasem tu jeszcze wtrącę, że w Paranie ceny są dwa razy niższe.
Bilet tramwajowy na bliższe odległości kosztuje 6 groszy, na dalsze 12 groszy.
Największą ozdobą i chlubą Santos są liczne, bardzo ładne parki. Dla europejczyka przedstawiają one niewyczerpane źródło obserwacji różnych zwierzątek, od których w parkach tych się roi. Przedewszystkiem i z najwiekszem zainteresowaniem zacząłem oglądać leniwce, których w parku przy Praę Maua, łaziło po drzewach kilkanaście. Te niezwykle ciekawe zwierzęta poruszają się tak powolnie, że są prawie zupełnie bezbronne przed człowiekiem, natomiast przed mniej zmyślnym wrogiem potrafią się dość skutecznie bronić ostremi pazurami. Żywią się te stworzenia, wielkości dużych kotów, liśćmi pewnych gatunków
drzew. Najcharakterystycznicjszem jest, że leniwiec skoro obje całą gałąź, nie potrafi, czy też mu się ni»e chce, przejść na drugą, lecz puszcza się i spadające bezwładnie, czepia się gałęzi innych, jeszcze nieobje- dzonych.
Po starannie utrzymanych trawnikach biegają ku- tije (dasyprocta aguti), rodzaj zająca pospolitego w całej Brazylji, oraz niewielkie płowe sarenki (cer- vus campestris).
Po obejrzeniu miasta, którego centrum i reprezentacyjną część stanowią: ulica 15 listopada, potem Largo do Rosario, rúa San Antonio, avenida Anna Costa i jeszcze kilka, obejrzałem przedmieście Itoro- ró, zwiedziłem malowniczą wysepkę Porchat, cud techniki nowoczesnej, most San Vincente Ponté, pojechałem na drugą stronę zatoki do miejscowości Gua- rujá, gdzie znajdują się cudowne plaże i dokąd inteligencja całej Brazylji zjażdża się na zimowe kąpiele. Wykąpawszy się dowoli w cudownym oceanie i obejrzawszy co było do obejrzenia — udałem się do jednego z biur okrętowych, których mnóstwo znajduje się w dzielnicy portowej, aby kupić bilet na dalszą podróż, do stolicy Brazylji — miasta pięknego, jak najpiękniejsza bajka, do Rio de Janeiro,
Nad zatoką Guanabarà.
Z Santos wyruszyłem dla odmiany, nie mafym brzegowym okręcikiem, lecz wielkim transatlantyckim parowcem, kursującym między Amsterdamem a Eue- nos Aires. Kolos, liczący około 18 tys. tonn pojemności, wracał właśnie, udając się przez Montevides,
Stantos, Río de Janeiro i Bahię do Europy. Wszystkie oŁkręty wyjeżdżając ze swoich krajów, wiozą do Po- łuidniowej Ameryki żywy towar, w postaci setek, a czasem tysięcy emigrantów, natomiast w powrocie, głłównym ich tonażem nie są już pasażerowie, lecz prrzeróżnego rodzaju towary, z których mrożone mięso) z Argentyny i Urugwaju, oraz kawa z Brazylji od- grrywają pierwszą rolę.
„Orania“ gdy opuszczała Santos, liczyła w dru- gićej klasie zaledwie 12-tu pasażerów na kilkaset miiejsc, ale zato potworne jej brzuszysko było wyłado- wrane szczelnie wielkimi worami kawy, przeznaczonej dlla różnych państw Europy.
Na tym wspaniale urządzonym statku nie było ami śladu ciekawych typów brazylijskich—we wszyst- kitch klasach jechali albo reemigranci, albo komiwojażerowie różnych nacyj. Europejskie ubrania, europej- skrie języki, białe twarze, czystość i ład holenderski — wrszystko to pozwalało mniemać, że nie jest się u brze- góiw Brazylji, a gdzieś na wodach Francji lub Ho- laindji.
Rio de Janeiro leży nad zatoką Guanabará, posiadającą niezwykle malownicze brzegi. Wejście od stirony oceanu jest stosunkowo wązkie i po obu stro- naich zaopatrzone w forty. Umocnienia te, jak twier- dzzą Brazyljanie, urządzone są według najnowszych w;zorów. Sądząc z częstych alarmów rioskiej prasy, podnoszącej regularnie co parę miesięcy ogromny ha- ła;s z powodu rzekomych zbrojeń Argentyny i jej za- bo)rczych w stosunku do Brazylji planów, przypuszczam, że tamtejsze ministerstwo spraw wojskowych postarało się, wyzyskując nastroje, o odpowiednie kredyty i wybudowało twierdzę istotnie odpowiadającą celowi.
Okręt przybił, tak jak w Santos, tuż prawie u wy- loitu wspaniałej ulicy, a właściwie alei zwanej Avenida
Central. Jeszcze zanim zdążyłem przebyć mostek, rzin- cony ze statku na ląd, uczepiło się mnie ze czterec h drabów zaofiarowując różnymi językami jakieś, jakoby z przedziwnym komfortem urządzone, hotele. Wprost dla żartu zapytałem, czy czasem między nimi niema Polaka, no i ku memu zdumieniu Polak znalazł pię! Akcentem wprawdzie wybitnie nalewkowskim, ale po polsku, młody ruchliwy człowieczek, zaczął zapraszać mnie do hotelu „Carlton" na ulicy Cattete. Siadłem do automobilu i kazałem się tam zawieść. Hotel okazał się bardzo porządny. Należy do rosyjskiego żyda, lecz współpracuje z nim para obywateli polskich z „miasto Łódź".
Stolica wygląda dużo porządniej od niektórych, równych jej wielkością, miast europejskich. Ulice równe, brukowane kamienną kostką, z szerokimi chodnikami betonowemi, olbrzymiemi wystawami, — zalane w dzień jaskrawem, podzwrotnikowem słońcem, podczas nocy toną w powodzi elektrycznych świateł. Nie widać tam prawie wcale pojazdów konnych, a tylko nieprzejrzane sznury automobili; ruchem, przypominającym swym djabelskim typem Paryż, lub Berlin w czasie przedwojennej świetności, kierują ustawieni na rogach policjanci, w dzień zapomocą chorągiewek w nocy zapomocą znaków świetlnych.
Polacy, gdy są w dobrych humorach, lubią rozprawiać o tem, że są narodem niezwykle grzecznym — Francuzami północy — ale żeby zobaczyć naprawdę grzeczny naród, należy bezwzględnie przejechać się do Brazylji. Tam dopiero można zaobserwować jak grzeczność człowieka zupełnie obcego, może być daleko posuniętą. Pewnego razu zdarzyło mi się w Rio de Janeiro, że znajdując się na odleglejszej ulicy, nieco za miastem, nie mogłem trafić do swego „Carlton-Ho- tel", zwróciłem się więc o wyjaśnienie do oierwszego z brzegu przechodnia. Brazyljanin nietylko udzielił
mii chętnie wszystkich informacyj, lecz dowiedziawszy sitę, że jestem cudzoziemcem, wsadził mnie do taksa- mietru, odwiózł na miejsce, a gdy chciałem szoferowi zapłacić — absolutnie na to niepozwolił, twierdząc, że ja jestem gościem, a on gospodarzem i byłoby z mej stirony niegrzecznością odmówić mu satysfakcji usłużenia sobie. Takie objawy grzeczności spotykałem na każdym kroku w całej Brazylji, i to nietylko w cywilizowanych miastach, lecz taksamo w kurnych z łupanych desek skleconych rańszach kabokli, gdzieś w głębokich dżunglach dzikiego Zachodu.
Mniej więcej przed rokiem (w 1922) obchodziła Brazylja, niezwykle uroczyście, stuletnią rocznicę swej niepodległości. Dla uświetnienia obchodu urządzona została olbrzymia międzynarodowa wystawa, w której brały niemal wszystkie narody świata, oprócz Polski. Czesi, jak wiadomo naród nadzwyczaj sprytny, wybudowali swój dość skromny pawilon, pierwsi. Prosta rzecz, że z tej racji o ich produkcji ukazało się w prasie setki pochlebnych artykułów i przez pewien czas nie było popularniejszego kraju w Brazylji — jak Czechy.
Tak samo jak w dziewicznych puszczach zamieszkałych przez półdzikich kabokli, również i w Rio de Janeiro nurtuje wciąż awanturniczy duch potomków conguistadorów. Tak jak na dalekim Zachodzie lub Północy — tak samo i w stolicy, wciąż knują się różne spiski, dziecinne rewolucje, powstania i zamachy. Miałem sposobność oglądać powyrywany bruk na jednym z placów i postrzelane mury domów, pozostałość po buncie marynarzy, niezadowolonych z obecnego prezydenta Arthura Bernardesa.
Ludność Rio, tak samo jak Santosu, jest kolorowa. Wielką ilość murzynów i mulatów spotyka się na każdym kroku, a w niektórych okolicach miasta majory- zują oni w zupełności białych. O ustosunkowaniu sił
między białymi a kolorowymi może świadczyć faktt, że kontrkandydatem dzisiejszego prezydenta był zmarły w 1923 roku Nilo Peęanha, posiadający w swych żyłach sporo krwi murzyńskiej. Nawiasem mówiąc brat niedoszłego prezydenta był posłem brazylijskim w Warszawie i dopiero w końcu 1923 roku wyjechał. Wprawdzie Peęanha nie został wybrany, lecz upadł bardzo niewielką ilością głosów i to zapewne dlatego, że był kandydatem partji opozycyjnej, a więc zwalczany, jak to jest we zwyczaju w Brazylji, przez cały aparat państwowy.
Na nowoprzybyłego europejczyka robią zawsze bardzo śmieszne wrażenie murzynki lub mulatki poubierane w białe sukienki i w białe ażurowe pończoszki, przez które prześwieca czarne jak heban ciało pierwszych, lub podobne do kawy z mlekiem drugich.
Moralność zewnętrzna w Rio posunięta jest do tego stopnia, że naprzykład do pięknego ogrodu botanicznego, ponoć najpiękniejszego w świecie, niewolno chodzić parom, a tylko mężczyznom osobno i kobietom osobno. Są to jednak tylko pozory, gdyż w rzeczywistości zepsucie wielkomiejskie nieoszczędziło stolicy Brazylji ani trochę. Jest takie same jak wszędzie, może nawet większe, gdyż podsycane niepohamowanym temperamentem gorącej krwi podzwrotnikowej.
Stosunki między murzynami, białymi i kolorowymi układają się zupełnie inaczej niż w Północnej Ameryce. Brazyljanie nie są w niczem podobni do ordynarnych i gburowatych „bisnesmenów“ z krainy Wuja Sama, są oni humanitarni, ludzcy i w życiu codzien- nem bardzo liberalni. Małżeństwa z mulatami a nawet z murzynami trafiają się często i w niczem nie zmieniają socjalnego stanowiska nowożeńców, W Stanach Zjednoczonych Ameryki Północnej natomiast, tego 10* dzaju „mezaljans" rasowy, uważany jest za spadnięcie
w hierarchji społecznej, a osobnik popełniający go byTwa wyrzucany poza nawias życia towarzyskiego.
W pobliżu Rio de Janeiro leży kilka potężnych szcczytów górskich. Pao do Assucar, Corcovado, i Tiju- ca.. Na pierwszy można dostać się tylko kolejką powietrzną, na drugi wiedzie kolejka zębata. Z Pao doi Assucar roztacza się wspaniały widok na całe Rio, >.attokę Guanabará i na daleki, otwarty ocean. Nie każ- dejgo jednak dnia warto się tam wybrać, często wysoki ten szczyt otoczony jest gęstymi tumanami chmur, ktćóre niepozwalają nic dostrzedz. Najczęściej mgły grcomadzą się na trzech czwartych wysokości góry w tem sposób, że szczyt tonie w słońcu a turysta chmury mai pod nogami.
W czasie dziesięciodniowego pobytu w stolicy odwiedziłem również i nasze poselstwo, które mieści się we wspaniałej willi przy arystokratycznej ulicy Mtarques de Olindo. Poseł, tytułujący się, zresztą w tak derniokratycznym kraju zupełnie niepotrzebnie, hra- biąi, pełnił swój urząd już od roku i niestety wieloma nie-.taktami wywoływał wielkie oburzenie prasy brazylijskiej na siebie i na Polskę. Między innemi, po śmiierci sławnego uczonego i męża stanu Brazylji Ruy Bairbosy, który z sympatji dla naszego narodu nauczył się mówić po polsku i który naprzykład z okazji bitwy pod Warszawą wysłał gratulacyjną depeszę do naszego rządu, dyplomaci wszystkich państw, chcąc uczcić wielkiego syna Brazylji — składali osobiście na grobie wieńce i wygłaszali przemówienia. Poseł polski nietylko że niewygłosił przemówienia, lecz nie złożył nawet skromnego wianeczka, a na pogrzeb wogóle nie pos;zedł. Naturalnie przez długi czas aż kotłowało się w pismach na „niewdzięczność", „nietaktowność" itp. Pollski.
Zwiedziwszy co było do zwiedzenia, kupiłem kartę na francuski okręto „Meduana" i zabierając z sobą
wielki zapas niesłychanie tanich w stolicy Brazyljii, pomarańczy i bananów, wyruszyłem przez Bahię dlo Afryki.
Odbiwszy ostatecznie od brzegów Brazylji, przez 11-cie dni n:e widziałem nic więcej oprócz morza
i błękitnego nieba — dopiero po prawie dwutygodniowej żegludze, zamajaczył w oddali płaski brzeg francuskiego Senegalu i niskie, białe domy Dakkaru.
XXVIII.
W francuskim Senegalu.
Ze strony oceanu ziemia senegalska wygląda strasznie mizernie. Niskie, piasczyste brzegi, gdzieniegdzie obrośnięte nędzną trawką, lub pokryte suchotniczemi kępkami drzewek — przypominają nieustannie, że niedaleko stąd panuje władczo największa na ziemi pustynia Sahara. Ani śladu bujnej roślinności, ani śladu szumiących strumyków, lub jurnie sterczących szczytów Nowej Ziemi. Słońce tylko gorące i jaskrawe grzeje nie gorzej, niż w kraju „Krzyża Południa".
Kraj jest pozbawiony malowniczości, malownicze natomiast jest jego życie. Zamieszkują go murzyni sudańscy oraz szczepy Fulb, Haussa i Tuaregowie. Wszyscy ci murzyni jak i arabi są wyznania maho- metańskiego. Biali mieszkają tylko w miastach, które, oprócz Dakkaru, są nieliczne i niewielkie.
Ludność tubylcza gnieździ się głównie w głębi kraju oraz na przedmieściach miast, w okrągłych, lepionych z gliny lub budowanych z bambusu chatach. Są to ludzie nieskazitelnie czarni, przystojni, zgrabni
i muskularnie zbudowani; prawie nie widać wśród nich ludzi wzrostu niskiego, a nawet średniego. Kobie
ty niejednokrotnie pesiadają rysy niemal europejskie, a .zawsze równą, aksamitną, czarną cerę. Są one rów- niteż tak okazałe wzrostem, że w Europie wzbudzałyby po)dziw. Jedynie grube wywinięte wargi nadają ich twvarzom coś dzikiego czy zwierzęcego, — cechy te be;zwątpienia odstręczają Francuzów - zdobywców
i zj pewnością dlatego w Senegalu nie widzi się prawie wcale mulatów. Są tylko czystej krwi biali i nie mniej cz^ystej czarni.
Charakterystycznym jest również sposób poru- szcania się tych kolonjalnych obywateli francuskich. Wszyscy oni chodzą, gestykulują, poruszają się z taką grracją i wdziękiem, jak gdyby byli stałymi bywalcami sailonów paryskich. Swoboda, niefrasobliwość i pew- noiść siebie, wybitnie odróżnia senegalczyków od ich brraci z Brazylji.
Sposób ubierania się, przyjęty od Arabów, jest malowniczy. Różnokolorowe wolne burnusy, fezy, za- wcoje — oto codzienny strój mieszkańca Dakkaru.. Ko- bieety owijają się kawałkiem materji, tworząc rodzaj sulkni w biodrach obcisłej, u dołu wolnej. Na przed- miieściach i w głębi lądu murzynki używają ubrania tyllko od pasa w dół, górną część pozostawiając na paistwę oczu czarnych elegantów.
Każda mająca jakie takie pretensje Senegalka, jesst obwieszona bransoletami, kolczykami i amuletami. Ręjce, nogi, szyja, piersi, uszy — są przeładowane świecidełkami; najczęściej są one ze srebra lub bronzu, chiociaż nie brakuje i europejskiej tombakowej tandety.. W uszach noszą nieraz po sześć lub osiem kolczyków. Są wszystkie bardzo zalotne i rzucają powłóczyste spojrzenia.
Niewątpliwie jedną z bardziej ciekawych osobli- woiści senegalskich, są liczne kolonjalne wojska francuskie. Cała ta siła zbrojna, kierowana przez francu- skiich oficerów i starszych podoficerów, składa się
z wyjątkiem baonu piechoty kolonjalnej i artylerji, wyłącznie z murzynów. Dowództwo jednak, licząc się z możliwością prób oderwania kolonji, tak przeprowadza dyslokację oddziałów, że naprzykład murzyni z Wybrzeża Kości Słoniowej służą w Senegalu i odwrotnie — Senegalczycy na Wybrzeżu Kości Słoniowej.
W ten sposób żołnierze, choć również czarni, znajdując się w obcym kraju, mówiąc innym językiem, nie czują najmniejszej solidarności z tubylcami. Każdy też bunt miejscowy, czy próby większego powstania tłumione są przez nich z niezwykłem okrucieństwem
i bez żadnego współczucia. Oczywiście inaczej przedstawiałaby się sprawa, gdyby synowie Senegalu mieli tłumić jakąś rewolucję we własnym kraju. Kto wie, czy wówczas nie zwróciliby swej nowoczesnej broni przeciw dotychczasowym panom.
Przed koszarami w Dakkarze odbywa się stale rodzaj bazaru czy jarmarku. Mnóstwo kobiet i dziewcząt, siedząc ze skrzyżowanemi nogami na ziemi, sprzedaje przeróżne drobnostki. Drobne orzeszki ziemne, amulety i napoje chłodzące są przedewszystkiem chętnie nabywane przez czarnych wojowników. Żołnierzy kręci się tam mnóstwo, są oni — w przeciwieństwie do Senegalczyków — odstręczająco brzydcy. Małe spiczaste główki nadają im wyraz idjotów, p> za tem nagłe i bezustanne drapanie się czyni ich p)- dobnymi do małp.
Wszyscy są ubrani prawie tak samo, jak żołni;- rze polscy. Bluzy i spodnie tego samego kroju i tejo samego koloru, na nogach również owijacze, nawst broń ta sama, tylko czerwone, spłaszczone na bokach fezy i czarne gęby, różnią ich od naszych chłopcóv. Oficerowie i sierżanci w służbie noszą mundury płócienne koloru jasno kawowsgo, poza służbą białe, fe
gł<łowach korkowe kaski, używane zresztą przez całą luudność białą włącznie z kobietami.
W Dakkarze wciąż się mówi o tem, że jednak chhwila ogłoszenia przez murzynów swojej niepodległo- ścci, wcześniej czy później nadejść musi. Przyznam się, żee patrząc na rosłych, o względnie inteligentnym wy- raazie twarzy — Senegalczyków, sam zacząłem odczu- waać coś w rodzaju ździwienia, czemu ci ludzie pozwalają panować nad sobą garstce białych przybyszów.
Z Dakkaru wyruszyłem przez Lisbons, Hawr i Pa- ryyż do Polski, gdzie przybyłem prawie dokładnie w dwa lata po jej opuszczeniu.
f •
> Passo dos Indios, Kurytyba.