Lepecki Mieczysław W krainie jaguarów

background image




MIECZYSŁAW BOHDAN LEPECKI




W KRAINIE JAGUARÓW

PRZYGODY OFICERA POLSKIEGO W DŻUNGLACH I

STEPACH BRAZYLJI

























background image




KSIĘGARNIA BIBLJOTEKI DZIEŁ WYBOROWYCH

WARSZAWA 1924










WSTĘP



W podróż wyruszyłem w styczniu 1922 roku i po krótkim

pobycie w Paryżu udałem się przez Bordeaux do Rio de Janeiro. Po
drodze zatrzymywałem się w Hiszpanji i Portugalji, oraz na Wyspach
Kanaryjskich, jednak wrażeń z tych krajów nie pomieszczam, bo
chociaż bezwątpienia są one ciekawe, jednak wielokrotnie już były
opisywane, a przeto wszelkie nowe byłyby tylko powtarzaniem.

W czasie pobytu w Brazylji przechodziłem różne koleje, co

wynikało z mego sposobu podróżowania, wiele odbiegającego od
sposobu używanego przez bogatych globtrotterów, których niekiedy
na swej drodze spotykałem. Przedewszystkiem starałem się zawsze
obcować z krajowcami, co oznaczało, gdy weźmiemy pod uwagę
wędrówki po puszczach i stepach, obcowanie z przeróżnego rodzaju
podejrzanemi indywiduami. Dawało mi to jednak, oprócz
niebezpieczeństw, mnóstwo wrażeń, których turysta normalnie nie
osiąga.

background image

W książce mojej pomieściłem przedewszystkiem wspomnienia z

podróży po niemal bezludnych puszczach, leżących na zachodzie
stanu Santa Catharina, oraz ze stepów najpołu-dniowszego stanu
Brazylji — Rio Grande do Sul. Zupełnie świadomie wyłączyłem z
niej swe liczne podróże po polskich kolonjach w Paranie, ponieważ
wrażenia z tych ostatnich chcę ująć w osobny tom pod tytułem „Na
Polskiej Ziemi w Brazylii”.

Jako zakończenie dodałem opisy brzegów Brazylji od Paranagua

począwszy, aż do Rio de Janeiro, stolicy republiki.

Przez cały ciąg wszystkich rozdziałów, nigdy nie starałem się

nadać mej pracy tende-ncyjnego charakteru, opisując tylko prawie
wyłącznie to, co widziałem i przeżyłem.

Ponieważ w ostatnich czasach w Polsce daje się odczuć pewien

pęd do emigracji do Brazylji i toczą się jakoby jakieś z tamtejszym
rządem w tym kierunku pertraktacje, muszę zastrzec się, że moja
książka z zagadnieniami emigracyjnemi nie ma nic wspólnego.
Zastrze-żenie to czynię dlatego, że niemal wszystkie dawniejsze
publikacje o kraju z pod „Krzyża Południa” dzieliły się na dwie
kategorje: na nawołujące do emigracji i na wyklinające „piekło
brazylijskie”. Moja ani nawołuje do emigracji ani ją wyklina.
Powtarzam to, co widziałem i przeżyłem — opisuję.










I

Koleją przez Paranę.


Kurytybę * opuściłem z uczuciem niezwykłego zadowolenia, że

background image

nareszcie wybieram się w okolice, o których naprawdę można
powiedzieć, że to Brazylja, w znaczeniu, w jakiem Europa zwykła
sobie wyobrażać ten kraj: a więc w okolice pokryte niezmierzonemi
lasami dziewiczemi, zaledwie zrzadka zamieszkanemi przez nawpół
nagich kabokli **, natomiast pełne niezwykłych uroków
podzwrotnikowych puszcz.

W podróż wyruszyłem w towarzystwie pana Malczewskiego,

właściciela terenów nad rzeką Chapecó.

Po czternastogodzinnej jeździe koleją, o 9 wieczorem pociąg

przyczłapał do Marechal Mallet. Faktycznie, powolny truchcik
pociągu parańskiego w żadnym razie nie zasługiwał na inną niż na
taką nazwę.

Na stacji schwycił nas w swoje gościnne objęcia pan Stacherski,

właściciel jedynego, nawiasem mówiąc, bardzo czystego i porządnego
hotelu.

Marechal Mallet, miasteczko malutkie, tak malutkie, że w

Europie wcale na jego nazwę nie zasługiwałoby, położone na terenie
zlekka falistym, ze szczątkami niegdyś potężnych lasów wokoło, oraz
drewnianemi

domami

— wygląda jak straszliwa, niczem

nieurozmaicona dziura, co w połączeniu z brakiem ładnych widoków
nie czyni go zbyt ponętnym. Jest ono w znakomitej większości
zamieszkane przez Polaków oraz Ukraińców ze Wschodniej Małopol-
ski i stanowi ośrodek wielkich kolonij polskich, zajmujących obszar
kilku tysięcy kilometrów kwadratowych. Funkcjonuje tam polskie 4-
klasowe gimnazjum koedukacyjne ze stu kilkuna-stu uczniami. Szkoła
stoi w ślicznym ogrodzie, gdzie obok alei pinjorowej *** rosną
pielęgnowane troskliwie nasze polskie dęby, jedyne może okazy w
całej Brazylji, a obok przepięknych agaw i krzów bananowych —
jakieś małe polskie kwiateczki z wielkiem nabożeństwem i wielkim
nakładem starań hodowane.

Życie towarzyskie kolonji jest bardzo rozwinięte. Istnieje klub

polski, czyli tak zwane „Towarzystwo imienia M. Kopernika”, oddział
towarzystwa sportowo-wychowawczego „Junak”, drużyna harcerska,
klub tenisowy i drużyna piłki nożnej.

Silny w tamtych stronach ruch młodzieży, rwącej się do

organizacji, napotyka na wyda-tną pomoc u mieszkających o 12 km.
od Malletu panów: Suchorskiego i Krzesimowskiego, właścicieli
jednej z największych na południu Brazylji winnic. Również niejaki

background image

pan Roman Paul, bogaty kupiec miejscowy, jest orędownikiem
wszelkich polskich poczynań.

Zaraz z rana drugiego dnia, udaliśmy się do szkoły, gdzie

gospodarzyli profesorowie: Fularski i Zarychta, obaj b. oficerowie
polscy, ludzie nadzwyczaj energiczni, którzy gimna-zjum postawili na
odpowiednim poziomie. Sekundował im pan Stanisław Żak, fachowy
nau-czyciel polski.

Szkołę rozmieszczono w dwóch dużych domach drewnianych, w

trzecim mniejszym mieszkają nauczyciele. W czasie mojej bytności
kończono właśnie budowę wielkiego budy-nku murowanego,
przeznaczonego na internat, który w przyszłości będzie zbiornikiem
mło-dzieży polskiej z całej Brazylji. Obliczony jest na stu chłopców.
Przy internacie wybudowano sporą wieżę, mającą służyć jako
obserwatorjum meteorologiczne.

Na drugi dzień w towarzystwie „ciała” profesorskiego,

udaliśmy się do panów Krzesi-

* Stolica stanu Parana.
** Mieszkaniec lasów, zwykle Metys lub Mulat.
*** Pinjor — araucaria brasilensis.

mowskiego i Suchorskiego do Dorizonu.

Dwunastu kilometrowa droga prowadzi cały czas przez

prymitywne, wypalaniem nawo-żone, pólka kukurydzy, zapuszczone
na ugór „kapoery” * i niewielkie, wysokie a chwiejne laski brakatingi.

W Dorizonie mieszkają prawie wyłącznie Ukraińcy i kilka

zaledwie rodzin polskich.

Winnice naszych rodaków leżą na dość łagodnem zboczu

niewielkiej góry, u której podnóża stoi kilka domków drewnianych i
wielki murowany skład.

Właściciele, na długo jeszcze przed wojną, opuścili ze względów

politycznych Polskę, nie przestając jednak ani na chwilę marzyć o
powrocie, który mają zamiar uskutecznić, skoro tylko pozwolą im na
to interesy.

Przenocowawszy u gościnnych „compatricios” **, na drugi dzień

zostaliśmy odwiezieni zpowrotem do Malletu, typową polską
„furmanką”, do której wprzągnięte konie ubrane były w rogate,
krakowskie chomonta.

Często spotykaliśmy po drodze przechodniów i ani razu nie trafiło

background image

się nam usłyszeć innego pozdrowienia, jak polskie.

Brazylijscy kabokle już oddawna wynieśli się z tych stron w górę

Serra do Esperanca, aby po pewnym czasie, nie mogąc oprzeć się
naciskowi fali kolonizacyjnej — przenieść się w jeszcze dalsze
okolice.

Będąc w Mallecie, wprost niesposób jest nie odwiedzić leżącej w

pobliżu i nazwanej od przecinającej ją rzeki, kolonji Rio Claro.

Założona przed 30 zgórą laty, kolonja ta należy do „starych”.

Wypalane corocznie pola są już na dużej przestrzeni dość gładkie,
podczas gdy na „młodych” widnieją jeszcze zwalone potężne,
osmalone kłody drzew, które dopiero po wieloletnich pożarach ogień
strawia.

Na szeroko rozrzuconej tej kolonji istnieje dziesięć szkół

polskich, w których pobiera naukę kilkaset dzieci.

W odległości 20 km. od Malletu, otoczone wieńcem polskich

osiedli, leży maleńkie miasteczko również nazywające się Rio Claro.
Mieszkają w niem chyba sami Polacy i Rusini, by doprawdy nie udało
mi się spotkać ani jednego Brazyljanina. Jest tam polski kościół i
ruska cerkiew, polski klasztor żeński, przy którym istnieje szkółka,
polski browar, w którym wyrabiają piwo: „Mazur”, fabryka wody
sodowej i kilka sklepów — wszystko w rękach polskich.

Gościnnie

podejmowany

przez

pana

Twardowskiego,

najbogatszego w Paranie Polaka, syt wrażeń z kolonij polskich,
powróciłem do Malletu.

Spędzając tak czas na zwiedzaniu stron bądź co bądź

cywilizowanych, a więc dość nu-dnych, już po kilkunastu dniach
zacząłem uczuwać zniecierpliwienie i chęć jaknajprędszego
znalezienia się w dziewiczych dżunglach Santa Cathariny. Nie tracąc
też czasu, postanowiłem natychmiast ruszyć dalej.








background image



* Poręby porośnięte młodym laskiem.
** Rodaków.

II.

U progu dziewiczej Brazylji.


Pociąg, jak zwykle, również i w tym dniu spóźnił się o kilka

godzin, tak, że zamiast o 9-ej, wyjechaliśmy z Malletu o 12-ej w nocy.

Po trzygodzinnej jeździe dotarliśmy do Uniao da Victoria, miasta

położonego o 80 km. na zachód od Malletu. Jest to punkt graniczny
sąsiadujących ze sobą stanów: Parany i Santa Cathariny. Mimo
humorystyczności tego, jednak prawdą jest, że stany te na niektóre
produkty wyznaczyły cła, w celach ochronnych.

W Uniao da Victoria wyszedłem na peron i, spoglądając na

wschód w kierunku polskich kolonij, myślałem z pewnym żalem, że
oto porzucam na szereg miesięcy tę kochaną, nawpół naszą Paranę, że
udaję się w strony „zabite od świata deskami”, po których wałęsają się
tylko Indjanie i przeróżnego autoramentu podejrzane indywidua.

Wbrew wszelkim europejskim wiadomościom o Brazylji, zima w

tych stronach jest bardzo dokuczliwa, a mróz niejednokrotnie sięga 6
stopni poniżej zera. Również i w czasie naszej dalszej podróży koleją
było tak zimno, że wszyscy podróżni drżeli nie gorzej niż u nas w
listopadzie, a gdy weźmie się pod uwagę, że o opalaniu wagonów nikt
tu nigdy nie wiedział nawet z opowiadania, a tembardziej o ciepłych
paltach, to łatwo będzie zrozumieć jak smutny widok musiało
przedstawiać takie zmarznięte towarzystwo. Nad ranem pociąg mijał
wyżynę San Joao, odznaczającą się specjalnie zimnym klimatem. Tam
też chłód stawał się wprost nie do wytrzymania.

Brazylja jednak jest krajem kontrastów, ledwie minęła noc i

pierwsze promienie słońca zaczęły złocić wierzchołki pinjorów —
odrazu mróz gdzieś się ulotnił, zrobiło się ciepło, a za parę godzin
słońce przygrzewało wcale nie gorzej, niż u nas w Polsce w lipcu lub
sierpniu.

background image

W wagonie I-ej klasy, którym jechałem (na brazylijskich kolejach

istnieje tylko I. i II. klasa) siedziało dość oryginalne towarzystwo:
przedewszystkiem rzucało się w oczy kilku gauczów * ubranych jak
na maskaradę w olbrzymie kapelusze, szerokie u dołu na guzik zapięte
hajdawery, zwyczajne kurtki i barwne chustki jedwabne na szyjach, W
czasie rannego chłodu jedni okręcali się w szerokie hiszpańskie
płaszcze, inni chronili się od zimna, nakłada-jąc wielkie kawały sukna
obszyte frendzlami, a w środku zaopatrzone podłużną dziurą do
włożenia głowy. Tak postrojeni i uzbrojeni w długie, bębenkowe
rewolwery, gaucze niewiele różnili się od towarzyszy Cabrala,
odkrywcy Brazylji, którzy w 1500 roku zdobyli wschodnie wybrzeża
południowej Ameryki.

Oprócz gauczów jechało kilku leśnych fazenderów ** z

kapangami ***, którzy umie-szczeni w II-ej klasie mieli sobie za
obowiązek na każdym przystanku odwiedzać swego patrona.

Jak zwykle w Brazylji, w wagonie nie brakowało również

kupców i komiwojażerów, którzy swojem europejskiem ubraniem
jaskrawo odbijali od malowniczych postaci mieszkań-ców stepów i
puszcz.

Bodaj największą namiętnością Brazyljan jest polityka, cały też

wagon nieustannie roz-brzmiewał zaciekłemi dysputami o tem: kto
lepszy, czy ten minister, czy inny, czy dobrze, że lewe dorzecze
Urugwaju przyłączone zostało do Santa Cathariny i czy czasem nie
należałoby go oderwać. Mnóstwo takich „ważnych” spraw
roztrząsano, żywo gestykulując, wymachując

* Gaucho — mieszkaniec stepów, brazylijski cowboy.
** Wielki posiadacz ziemski, zwykle są to ludzie prości.
*** Zbrojny pachołek.

pięściami i krzycząc w niebogłosy.

Od samego świtu wyglądałem oknem i przez cały czas widziałem

puszcze, ani razu nieprzerwane jakiemiś oznakami cywilizacji. Co
parę godzin zaledwie mijaliśmy małe, zarzu-cone w lesie stacyjki.

Dobrze po południu przyjechaliśmy do Hervalu, stacji kolejowej,

położonej wśród lasów i wyniosłych szczytów górskich. W głębokiej
kotlinie, przeciętej wstęgą rzeki Rio do Peixe, tuli się do siebie
kilkadziesiąt domków drewnianych, szumnie nazwanych miastem.

Wiele w Kurytybie słyszy się o Hervalu z opowiadań często

background image

odwiedzających stolicę Parany mierników-Polaków. Wiele się słyszy,
ale zwykle bardzo mało wie. Jedni przypu-szczają, że skoro tyle
opowiadają o czemś, musi to być wielkie i potężne. Inni znowu, zasa-
dniczo odnosząc się z lekceważeniem do wszystkich leśnych
miejscowości, również i Herval traktują jako ostateczną dziurę,
położoną wśród lasów, tygrysów * i dzikich Indjan. Tymcza-sem w
Hervalu nie słychać nawet o niczem podobnem. Wprawdzie lasu nie
brakuje, otacza on miasteczko zbitą gęstwiną naokoło, ale o tygrysach
i Indjanach już zaczyna się tam pomału zapominać, niedługo
pozostaną tylko wspomnienia o tych groźnych mieszkańcach puszcz.

Herval istnieje niedawno. Zupełnie młodzi jeszcze ludzie

pamiętają, jak w tym miejscu stała zaledwie jedna dziurawa chata
kabokla, a o kolei nikt nic nie słyszał. Dzisiaj zmieniło się dużo.
Nieustraszony człowiek przeciął puszczę żelazną drogą i teraz przez
piękną dolinę Rio do Peixe codziennie przebiegają parowe kolosy,
niszcząc urok dziewiczych ustroni, tem niemniej jednak przyczyniają
się do ich rozwoju i cywilizacji.

Obecnie Herval to jeszcze zupełnie małe miasteczko. Niezwykłej,

jak na lasy, świetno-ści dodaje mu stacja kolejowa, poczta i telegraf.
Jedynem źródłem dochodów dla ludności, oprócz handlu z leśnymi
ludźmi przedmiotami codziennego użytku — jest herwa **. Są tu dwa
duże przedsiębiorstwa herwowe: Simao Ruas oraz Decarel. Posiadają
one wielkie młyny i rozgałęzioną szeroko sieć agentów, skupujących
to naturalne bogactwo kraju.

Mieszka tam bardzo niewielu naszych rodaków, między nimi

zażywa największego znaczenia pan Witold Kowerski, właściciel
wendy (sklepu) w miasteczku. Obecnie pan Kowerski urządził
cegielnię i stawia budynek przeznaczony dla urzędu telegraficznego.
Dalej z rodaków jest tu jeszcze pani Butwiłowiczowa, właścicielka
najlepszego w tej miejscowości hotelu, który prowadzi z dziwną, jak
na młodą kobietę, energją. Pan Łopuszyński posiada tam również
dużą wendę i wespół z innymi rodakami przyczynia się do tego, że w
tym kącie uważają Polaków za naród dziwnie handlowo usposobiony.

Gdy dodamy do tych rodzin jeszcze jednego urzędnika na kolei i

kilku robotników — to będziemy mieli już wyliczenie wszystkich
ziomków w tem leśnem osiedlu.

Bardzo charakterystycznym jest fakt, że te polskie rodziny,

siedzące już od wielu lat wśród samych Brazyljan, nietylko nie uległy

background image

wynarodowieniu, lecz przeciwnie, odnosi się wrażenie, że życie
polskie jest tu bardziej intensywne, niż w jakiemkolwiek innem
miejscu o bez porównania większej liczbie Polaków.

Fakt ten można sobie tłómaczyć tem, że cała kolonja składa się

niemal wyłącznie z inteligencji, która z wyjątkiem słabych
charakterów jest bardzo odporna na proces asymila-cyjny.

Przed kilku laty mieszkał na swojej wielkiej fazendzie, niedaleko

Hervalu, przedsiębior-ca kolonizacyjny, właściciel wielu tysięcy
hektarów ziemi, pan Roguski. Wskutek niezwykłej energji tego
człowieka, idącej w parze z dużym patrjotyzmem, do tych zapadłych
stron Santa Cathariny zbiegła się dość pokaźna liczba Polaków,
znajdując w jego licznych przedsiębior-stwach intratne zajęcia.
Jeszcze do dzisiaj Herval i Cruzeiro wraz z bliskiemi okolicami są
powszechnie uważane za centrum polskich mierników. Obecnie
jednak pomału zaczyna się to zmieniać, ponieważ pomiary w tych
stronach mają się ku końcowi, ale jeszcze i teraz można

* Tygrysami nazywają Brazyljanie jaguary (Felix jaguar felix

uncia).

** Herbata paragwajska (Ilex paraguayensis.)

najczęściej spotkać się z rodakami rozproszonymi po nieskończonych
lasach Contestado *, właśnie w Hervalu.

Przyszłość miasteczka jest bezwątpienia duża, leży ono bowiem

na drodze kołowej, wiodącej do wnętrza kraju. Droga ta obecnie jest
skończona wprawdzie dopiero na przestrzeni kilkunastu kilometrów
za Cruzeirem, lecz jeszcze za dwa, trzy lata — dojdzie do Xanxere, a
więc całe wnętrze Contestada zostanie otwarte dla ruchu handlowego i
przemysłowego, przy- tem skieruje się on bezwątpienia przez Herval,
jako przez najbliższą stację kolejową. Chociaż i teraz Herval wzrasta
szybko, jednak chwila połączenia go z wnętrzem, a co za tem idzie i
szybka kolonizacja tych stron, będzie dla niego przełomowym
momentem i bardzo łatwo miejscowość ta może stać się nowym
przykładem amerykańskiej szybkości wzrostu miast.

Jedną z poważnych przyczyn hamowania rozwoju tych stron są

zamieszki i rewolucje, jakie bezustannie mają tu miejsce na
przerozmaitych tłach. Do awantur prawie zawsze wyzy-skują
niesumienne jednostki niechęć kabokli do cywilizacji wogóle, a
przedewszystkiem do cudzoziemców. W jednej z takich ruchawek

background image

zginął znany wśród wszystkich Polaków w Brazylji, wspomniany
wyżej, pan Roguski.

W ostatnich czasach rząd Santa Cathariny wziął się ostro do

różnych mąciwodów i prześladuje ich nie na żarty. W Hervalu w
przeszłym roku wybudowano koszary i pozosta-wiono w nich na stałe
kompanję policji stanowej; również w pobliskiem Crureiro stacjonuje
dość silny oddział wojskowy, tak, że obecnie trudno byłoby jakiemuś
łapserdakowi pokusić się o zdobycie miasteczka, co już raz przed
trzema laty miało miejsce.

Dowódca oddziału wojska stanowego w Hervalu, primeiro

tenente Lopes Vieira trzyma swą żelazną łapą okoliczny lud leśny w
ustawicznym lęku.

Akurat na kilka dni przed mojem przybyciem do tej miejscowości

zdarzyło się, że ów srogi mąż, schwyciwszy jakiegoś bandytę i chcąc
go ukarać tak, aby odstraszyło to innych od podobnych wystąpień,
odciął nieszczęśliwemu kaboklowi, jednem uderzeniem ostrego fako-
na ** — ucho.

Później ogarnęły widocznie energicznego porucznika jakieś

wątpliwości co do wartości swego czynu, bo gdy znaleźliśmy się
razem przy jednym stole w restauracji pani Butwiło-wiczowej, u
której stołowali się prawie wszyscy oficerowie, głośno wypowiadał
różne szumne zdania treści nader liberalnej i zapewniał
„mimochodem”, że wszyscy spokojni ludzie mogą się czuć zupełnie
bezpiecznymi tak daleko, jak sięga jego ręka. Wprawdzie obecny przy
tej rozmowie jeden z mierników-Polaków zauważył, że ręka ta nie
sięga ani kroku dalej poza obręb obecności żołnierzy, to jednak
tenente *** dowodził, ani tego słuchając, że sertony **** są spokojne
i bezpieczne niczem ulice we Florianopolis *****.

Wogóle porucznik był typem ciekawym. Energicznie, na swój

sposób przeprowadzał „porządek” we wszystkich dziedzinach życia.
Wydawał więc przeróżne horrendalne „editale” ******, kończone
zwykle frazesem „powyższe tyczy się zarówno białych i czarnych, jak
czerwonych i kolorowych, albowiem wobec prawa wszyscy są
równi”.

I tak przy pomocy bata, rewolweru, pięści i „rozporządzeń”

rządził niepodzielnie w stronach oddalonych od swej władzy o pół
tysiąca kilometrów, porucznik Lopes Vieira.

W każdym razie potrafił zaprowadzić temi metodami jaki taki ład

background image

i porządek wśród leśnego chaosu.

Dzisiaj stosunki w samem miasteczku, i przynajmniej w

najbliższej okolicy, przypomi-

* Szmat kraju około 50 tys. km² na pograniczu stanów:

Parany, Sta Cathariny i Rio Gran de do Sul, pokryty puszczami,
bardzo słabo zaludniony.

** Szeroki nóż do cięcia ścieżki w dżungli.
*** Porucznik.
**** Puszcza.
***** Stolica stanu Santa Catharina.
****** Rozporządzenie.

nają jako tako cywilizowane strony.

Codziennie niemal „dziewicza Brazylja” odsuwa się coraz dalej

od Hervalu i zapewne niewiele lat upłynie, gdy pozostaną po niej
tylko opowiadania, legendy i baśnie.



III

Cruzeiro, czyli Catanduvas.


Po kilkudniowym pobycie w Hervalu udaliśmy się w dalszą

drogę. Kolej odbiegła w inne strony i jedyną naszą lokomocją miały
być od tej chwili tylko konie i muły. Pierwszym etapem było już
całkiem malutkie miasteczko Cruzeiro, dawniej noszące nazwę
Catanduvas czyli haszcze, lecz manja zmian nazwy, grasująca wśród
Brazyljan, nie oszczędziła nawet tej, zabitej od świata deskami,
miejscowości.

Cruzeiro leży o trzydzieści kilometrów od Hervalu.

Wyjechaliśmy już o drugiej popołu-dniu. Okolica nie przedstawia nic
specjalnego godnego uwagi, co zaś do samej drogi — jest to typowa
droga kołowa w Brazylji, a więc niezwykle błotnista w zimie a
zasypana kurzem w lecie, prowadzić ma do Xanxere i nawet dalej w
lasy. W każdym razie kiedyś połączy się z drogami, wiodącemi do

background image

stanu Rio Grande do Sul przez Urugwaj. Jest to jednak odległa przy-
szłość. Narazie po miejscach, gdzie ma przechodzić, spacerują dzikie
świnie i odprawiają swoje śpiewy rude wyjce.

Miasteczko założył pan Roguski w 1914 roku. Wpierw w tem

miejscu były zaledwie dwie czy trzy chaty kabokli, obecnie jest już
kilkanaście domów, zarząd municypalny, rada municypalna, notarjusz
i kilka sklepów. Najbogatszym i najznaczniejszym obywatelem jest
nasz rodak pan Mieczysław Radzimiński, właściciel dużej wendy i
najładniejszego domu. Oprócz niego jest tu jeszcze pan Roszkowski,
właściciel wendy, pan Ziółkowski, właściciel hotelu i restauracji, pan
Pawelski, właściciel zakładu siodlarskiego, oraz posiadacz biura mie-
rniczego pan Bronisław Żelazowski. Oprócz wymienionych jest
jeszcze pewna ilość rodaków, oraz zawsze przebywa paru mierników
chwilowo, na pomiarach.

Tuż obok miasteczka leży tak zwana Fazendinha, posiadłość pani

Marji Roguskiej, wdowy po zabitym w jednem z powstań kabokli
fazenderze. Przed kilku miesiącami pani Ro-guska sprowadziła
nauczycielkę z Kurytyby i obecnie wszystkie dzieci polskie z
Fazendinhi i Cruzeiro uczą się w rodzinnym języku. Świadczy to o
patrjotyźmie tych ludzi, zarzuconych w puszcze dalekie i odciętych
zupełnie od życia reszty rodaków i ich większych skupień.

Wprost ogarnia rozrzewnienie, gdy wejść do tego polskiego

dworu. Mieszkają tam ludzie, z których nikt Polski nie pamięta, a
większość jest już nawet tam urodzona. Nic jednak pomimo tego nie
zdradza, że leży on tak daleko od Ojczyzny, — polskie obrazy,
polskie motywy zdobnicze, ze ściany spoglądają portrety wielkich
polskich mężów. Zaiste, twarda jest nasza rasa i wytrwała, nie zmoże
jej nic.

Wszystkie rodziny przechowują ze czcią wspomnienia o odległej

Polsce i marzą o powrocie. Tem niemniej jednak, jak na szlachetnych
ludzi przystało, są dobrymi obywatelami Brazylji, kochającymi ją
polskiem sercem i polską mową ją chwalący. Rodacy nasi zażywają w
tych stronach poważania i uznania, na jakie zasłużyli pracą wytrwałą i
swojem stanowi-skiem wobec wszystkich spraw miejscowych; są
wybierani na przeróżne urzędy samorządo-we.

Zewnętrznie Cruzeiro przedstawia się jako typowe leśne

miasteczko, otoczone dokoła lasem pinjorowym, wyglądające jak
wielka polana z porozrzucanemi na niej domkami dre-wnianymi.

background image

Przecinają ją we wszystkich kierunkach powytyczane ulice, przy
których jednak przeważnie niema ani śladu zabudowań.

Przed dwoma laty Cruzeiro było świadkiem krwawych zapasów

między t. zw. „fanaty-kami”, czyli zbuntowanymi kaboklami, a
przedstawicielami władzy stanowej. Polacy w tych walkach brali
czynny udział, broniąc miasteczka przed napadami leśnych ludzi. W
marcu 1921 roku przyszło do rozprawy w samem Cruzeiro, na które
napadli powstańcy. Potyczka zakończyła się krwawo: z naszej strony
zginął ś. p. Roguski, ze strony fanatyków padło 9-ciu ludzi. Mimo
kolosalnej przewagi nieprzyjaciela nasi dzielni rodacy odpędzili
napastników, tak przetrzepawszy im skórę, że nigdy potem już nie
odważyli się ataku ponowić. Cała walka przeprowadzona była niemal
wyłącznie przez naszych ziomków, gdyż kilku żołnierzy stano-wych
nie stanowiło siły decydującej.

Obecnie w Cruzeiro stacjonuje 40-tu żołnierzy pod dowództwem

podporucznika Gero-nima Pereira, zupełnie czarnego Murzyna. Oficer
ten swojem iście afrykańskiem postępowa-niem, naraził się całej
ludności miasteczka, a w kilka tygodni po moim wyjeździe doszło tam
nawet do zbrojnego zatargu między nim a p. Radzimińskim, Sprawa
przedstawiała się tak: porucznik Pereira od dłuższego czasu brał różne
towary na kredyt u naszego rodaka, nie chcąc uiszczać należności. Po
pewnym czasie pan R. kredytu mu odmówił. Rozłoszczony tem oficer
przysłał swojego sierżanta, aby zapowiedział mu, że gdy wstrzyma
kredyt, to go „popamięta”. Krewki Polak, niewiele myśląc, schwycił
arogancko zachowującego się podoficera za kark i grzmotnął nim o
parkan okalający podwórko.

Chcąc się zemścić, Pereira przyszedł w towarzystwie kilku

żołnierzy w celu zaareszto-wania „krnąbrnego” obywatela. Tutaj
spotkała go jednak niespodzianka. Pan Radzimiński zamknął się w
domu, zapowiedziawszy przedtem, że nie radzi nikomu próbować
dostać się do wnętrza. Nieobdarzony zbytkiem odwagi, czarny
dowódca nie ośmielił się zaatakować po-lskiego domu, tembardziej,
że w międzyczasie zaczęli się zbierać inni Polacy, a ich uzbrojone w
karabiny i rewolwery postacie, nie wróżyły dla niego niczego
dobrego.

W tych stronach nigdy bardzo spokojnie nie jest. Również i w

czasie mego pobytu operowała banda ludzi, zebrana w niewiadomym
celu, lecz napewno osobiste sprawy mająca na widoku. Przed kilku

background image

dniami nadeszła wiadomość z Campos Novos, miasteczka położonego
o kilkanaście kilometrów od Cruzeiro, że jacyś ludzie napadli na
fazendę (majątek ziemski), leżącą tuż przy miasteczku. Zaznaczyć
jednak należy, że leśni ludzie mają swoją moralność, która nie
pozwala im nic ukraść, natomiast uważają za pewnego rodzaju
bohaterstwo „coś zdobyć”.

W takich to pierwotnych warunkach żyją nasi rodacy w Cruzeiro

czyli Catanduvas, walcząc z pierwotną przyrodą i pierwotnymi
ludźmi. Walka ta jednak, jak każda walka, hartu-je ich, stwarzając
niepowszednie wartości duchowe.



IV

Wśród stepów Irany.


Po kilkodniowym pobycie w gościnnym domu państwa

Radzimińskich, zaczęliśmy wybierać się w dalszą drogę. Pożegnałem
serdeczne rodziny polskie i popołudniu 23 lipca wyruszyliśmy na
dziarskich mulicach wraz z panem Malczewskim wgłąb tajemniczego
Contestado.

Mieliśmy przed sobą podróż długą i żmudną, około 300 km. przez

puszcze i stepy. Na całej tej drodze leży zaledwie kilka osiedli
ludzkich, z tych miasteczko Xanxeré największe.

Pierwszy nocleg wypadł o 30 km. za Cruzeiro na krańcach

rozkolonizowanych terenów fazendy Irany. Fazenda owa swojego
czasu była mierzona i kolonizowana przez pana Rogu-skiego, do
spółki ze znanym w Kurytybie właścicielem ziem Beltronem. Dziś
większość terenów już sprzedano, przeważnie Włochom ze stanu Rio
Grande do Sul i obecnie w różnych punktach fazendy są koloniści,
którzy zajmują się przeważnie hodowlą nierogacizny. Do je-dnego z
takich mieszkańców, nazwiskiem Riccieri, zajechaliśmy na noc.
Mądry Włoch posta-wił sobie dom u stóp potężnej góry, zwanej od
ściekającego z niej strumienia, Pingador. Ścieżka przez tę górę jest
nadzwyczaj stroma, a w zimie mimo niejednokrotnie długotrwającej

background image

pogody, zawsze błotnista. Każdy podróżnik, wyjeżdżający ze stacji
Herval, a nawet z Cruze-iro, musi rad czy nie rad zatrzymać się u
Riccieriego na noc, ponieważ szybko zapadający w Brazylji zmrok,
gdy zastanie w czasie wdrapywania się na Pingador, porządnie daje
się we znaki.

Rankiem następnego dnia wyruszyliśmy w dalszą drogę. Pingador

nietyle jest wysoki, ile należy do gór przedziwnie stromych i
absolutnie nie nadający się wyminąć. Ponieważ lipiec w tych stronach
jest samym środkiem zimy, więc też ścieżka zdawała się wprost nie do
przebycia. Błoto jak się utworzyło może jeszcze ze dwa miesiące
temu, na jesieni, tak nie wyschło dotychczas ani odrobiny. Muły
stękały, stawały co kilkadziesiąt kroków, lecz wkońcu wdrapały się na
szczyt.

Po paru godzinach jazdy coraz częściej zaczęliśmy mijać rozległe

kampiny (stepowe polany), które zwolna przemieniły się w otwarty,
nieco pofalowany step. Jak okiem sięgnąć, wszędzie otwarte
przestrzenie z porozrzucanemi kępami pinjorów lub palm. Stepy Irany
mają charakter parkowy, na których drzew nie brakuje. Wszystkie
wgłębienia są wypełnione mały-mi laskami pinjorowymi, po całym
zaś stepie jest rozrzucona niezliczona ilość niewielkich palm
wachlarzowatych. W lesie spotyka się tam olbrzymie stada bydła i
koni, w zimie mądre stworzenia chronią się do sąsiednich lasów, w
których jest znacznie cieplej, aniżeli na odkrytym dla wiatrów stepie.

Palmowe gaiki i liczne strumienie nadają tym stronom dziwnie

wesoły charakter. Nad brzegiem dość dużej rzeki, również noszącej
nazwę Irany, tuż przy ścieżce, leży olbrzymia fazenda pana Simao
Ruasa.

Fazendy

brazylijskie,

z

bardzo

nielicznymi

wyjątkami,

aczkolwiek niejednokrotnie na-leżą do ludzi bogatych, nie mają
najmniejszego podobieństwa do polskich dworów. Zabudo-wania
bardzo marne, raczej budy, niż ludzkie mieszkania, przytem prawie
nigdzie nie widać ogrodu, ani nawet najmniejszego ogródka, lub
jakiegokolwiek upiększenia. Rzekę Iranę prze-jechaliśmy wbród po
kamienistem dnie. Stepy ciągną się przez kilkadziesiąt kilometrów,
nie zmieniając zupełnie charakteru. Dobrze pod wieczór znowu
wjechaliśmy na kampiny — co-raz mniejsze, mniejsze, wkońcu
ponownie znaleźliśmy się w tajemniczo szumiącej puszczy.

Ścieżka nasza przecinała lasy dziewicze, pokrywające setki

background image

kilometrów kraju. Ciągną się one aż do potężnej rzeki Parany, aby tam
połączyć się z takiemi samemi puszczami pół-dzikiej republiki
Paragwaj. Jechaliśmy jakby mrocznym korytarzem, czy tunelem,
wyciętym w wiecznie zielonej takuarze * i kresjumie, wciąż z góry na
górę, bo w tamtych stronach równych terenów zupełnie niema. Od
czasu do czasu spotykaliśmy przy drodze budę kabokla, lub
prymitywny młyn herwowy czyli t. zw. barbaqua.

Lipiec jest czasem zbioru herwy. Dlatego też mijaliśmy często

olbrzymie karawany tego, bodaj jedynego narazie, bogactwa kraju. Z
rozmaitych zakątków puszczy wieziono w jukach na mułach wielkie
jej ilości; wszystkie tropy (karawany), bez wyjątku, zmierzały do
Cruzeiro i Hervalu.

W tym dniu mieliśmy do zrobienia około 50 km. Trochę

nieopatrznie zadługo zatrzy-

* Rodzaj bambusu.

maliśmy się na obiedni popas, nad śliczną stepową rzeką i zmrok
zapadł

zupełnie,

a

byliśmy

jeszcze

daleko

od

chaty

półcywilizowanego Indjanina, w której postanowiliśmy nocować. Na
dobitek szalejąca przed paroma tygodniami w całej południowej
Ameryce okropna burza, oraz zimowe wylewy, poniszczyły wszystkie
mostki i popsuły ścieżki do tego stopnia, że w czasie nocnej podróży
nie obeszło się bez przygody; oto omal nie potopiliśmy się w niewiel-
kim, ale bardzo grząskim strumieniu. W każdym razie skończyło się
na gruntownem zmocze-niu i dosłownemu nasiąknięciu błotem.

Już około 9-ej wieczorem minęliśmy granicę municypjum

Cruzeiro i wjechaliśmy do państwa coronela (pułkownika) Mai,
superintendenta municypjum Xanxere. W parę chwil po-tem
kołataliśmy zawzięcie, zresztą przez długą chwilę bezskutecznie, do
zamkniętych drzwi chaty Indjanina. Po szczegółowej indagacji
ukazała się nam nareszcie bezwłosa twarz, i poto-mek walecznego i
cywilizowanego narodu Guarany zaprosił nas łamaną brazylijszczyzną
do wnętrza.



V

background image

W gościnie u Indjanina.


W Brazylji jest jeszcze stosunkowo dużo Indjan, oczywiście że

nie na wybrzeżach oceanu Atlantyckiego, gdzie cywilizacja wyparła
pierwotnych mieszkańców, a krajowi nadała międzynarodowe piętno,
lecz w bezgranicznych puszczach Goyazu, Amazonas. Matto Grosso,
oraz na zachodzie Parany i Santa Cathariny. Tam, pod osłoną
nieprzebytych borów, żyją liczne szczepy czerwonoskórych; wiele z
nich nie widziało nawet białego najeźdźcy.

Licznie osiadli polscy koloniści w Paranie niejednokrotnie stykali

się i stykają z Indja-nami. Kolonje nasze na Lucenie leżą tuż przy
terenach dzikich i okrutnych Botokudów, kolonje nad rzeką Ivahy są
w pewnem miejscu przecięte przez „terrenos dos Indios” szczepu
Kajuasów, zaś Polacy, zamieszkali nad Rio Cavernoso, mają
sąsiedztwo

Dorinsów.

Aczko-lwiek

Indjanie

południowo-

amerykańscy nie są tak wojowniczo usposobieni, jak ich bracia ze
Stanów Zjednoczonych, tem niemniej jednak niema prawie nigdy
roku w Paranie, aby nie nadchodziły trwożliwe wieści o ruchach
czerwonoskórych.

W roku 1922 szczepy z nad rzeki Marrecas wyrzuciły mierników

i urzędników, prze-prowadzających kolonizację, a przetrzepawszy
skórę policji stanowej, zabroniły białym wstę-pu na swoje „tereny
łowów”.

W marcu roku 1923 w mieście Guarapuawie powstał nieopisany

popłoch z racji powsta-nia Kaingangsów i Kajuasów. Olbrzymia ilość
samochodów, zamówiona z Kurytyby (380 klm. odległości) i Ponta-
Grossa wywoziła pośpiesznie rodziny białych w bezpieczniejsze
miejsca. Nieliczni koloniści i Brazyljanie, mieszkający w górach
Sierra do Pitanga, uciekli, całe swe mienie zostawiając na pastwę losu.
Wielu z nich zginęło, domostwa powstańcy spalili, bydło wyrżnęli i
zjedli. Indjanie brazylijscy nie są zdolni wszakże do jakiejś szerszej
akcji, również i tym razem zadowolili się łatwym triumfem i, nie
kusząc się o zdobycie mia-sta, zawrócili do swych legowisk w
niezgłębionych i nieznanych puszczach nad Rio Pequiry.

W Paranie i Santa Catharinie koczuje wielka ilość szczepów, z

których najliczniejszymi są: Botokudzi, Kaingangsi, Kajuasi i Dorinsi.

background image

Rząd federalny opiekuje się nimi, wyznaczając tereny oraz utrzymując
specjalnych urzędników, przeznaczonych do ich cywilizowania. W
tym celu zostały założone dwa osiedla nad rzeką Tibagy — Sao
Jeronymo i Sao Pedro de Alcantara, gdzie rząd osadza Indjan, dając
im narzędzia i ziemie oraz wskazówki, jak ją uprawiać. Oprócz tych
kolonij, specjalnie stworzonych, jest jeszcze mnóstwo t. zw. „toldos”,
czyli zwykłych indyjskich wiosek, rozrzuconych po całej Brazylji. W
toldach mieszkają czerwonoskórzy, którzy są już nieco oswojeni z
widokiem ludzi białych. Pomimo jednak tego, gdy odwiedzałem
pewnego razu toldo Kaingangsów nad górnym biegiem rzeki Irany,
wszystkie kobiety, dzieci, a nawet pewna ilość mężczyzn uciekła ,,dla
wszelkiej pewności” do lasu. Większość Indjan brazylijskich żyje
jednak nie w toldach, lecz koczuje na zachodzie w olbrzymich lasach,
zalegających dorzecza rzek: Iguassu, Pequiry, Ivahy i Tybagy.
Dawniej tubylcy zajmowali cały kraj, był nawet czas, że Kurytyba,
dzisiejsza stolica stanu, jako mała jeszcze wioska, zamieszkana przez
białych, składała sąsiedniemu kacykowi daninę. Dzisiaj Indjanie
uciekają z miejsc zaludnionych, przenosząc się coraz dalej w lasy. Ale
puszcz jeszcze na Zachodzie nie brakuje — wiele lat upłynie, nim
czerwonoskórzy zostaną przyparci do wielkiej rzeki Rio Parana i
zmuszeni przenieść się do olbrzymiego i bezludnego stanu Matto
Grosso, sześć razy większego od całej Polski wraz z Kresami, lecz
mającego mniej ludności, niż jedno miasto Lwów.

Indjan na drodze do Xanxeré spotyka się niewielu, dopiero o dwie

mile od Passo dos Indios znajduje się osiedle pół cywilizowanych
Coroadów; także za rzeką Urugwaj, już w stanie Rio Grande do Sul,
blisko miejscowości Nonohay, mieszka kilkadziesiąt rodzin, nędzny
wiodących żywot.

Natomiast olbrzymie puszcze w widłach rzek Chapecosinho i

Chapecó są gęsto zalu-dnione przez liczne szczepy zupełnie dzikich
koczowników. Rząd federalny już roztoczył nad nimi opiekę,
ustanowił komisarzy opiekuńczych, wyznaczył rezerwacje, oraz
specjalistów

od

cywilizowania,

tak

zwanych

popularnie

„mansadorów” czyli obłaskawiaczy.

Szczepy te należą do różnych plemion, z których najliczniejszemi

są Kaingangsi i Kaju-asi, również często zachodzą w tamte strony
waleczni Botokudzi. Na wyznaczonych rezerwa-cjach osiadają wciąż
kabokle, lekceważąc rozkazy dalekiego rządu. Na tem tle wywiązują

background image

się częste spory i walki, które jednak zaledwie słabem echem
docierają do stron cywilizowanych, i, o ile dojdą do uszu powołanych,
to zwykle przekręcone i zmienione do niepoznania. Dzikie plemiona
cofają się coraz dalej w puszcze i o losie ich mało kto się dowiaduje.
Półcywilizo-wane skarżą się czasem u komisarzy federalnych, lecz
rzadko i zwykle z małym rezultatem. Na krótko przed moim
wyjazdem z Kurytyby, przebywała tam właśnie delegacja Indjan z nad
Chapecosinho, która przybyła skarżyć się na białych, że zabierają im
ziemię. O rezultacie próśb tych kilkunastu biedaków nie wiem nic,
lecz w każdym razie będąc w ich stronach ojczystych, słyszałem od
wielu kabokli, że Indjanie zbierają się na jakieś narady i odgrażają, że
wyrżną wszystkich białych.

Naturalnie pogróżki te do niczego doprowadzić nie mogą, bo,

uzbrojeni tylko w łuki i oszczepy, Indjanie nie są przeciwnikiem
groźnym. Każda próba powstania zwykle kończy się dla nich smutnie.

Oprócz Indjan tubylczych mieszka w lasach Contestado sporo tak

zwanych Paragwa-jów. Są to Indjanie ze szczepu Guarany,
stanowiący większość zaludnienia republiki Para-gwaj, którzy z
powodu ogólnej nędzy tam panującej, oraz bardzo niskiego kursu
pieniędzy, emigrują do pogranicznych municypjów Brazylji, gdzie są
chętnie przyjmowani do pracy, słyną bowiem jako dobrzy robotnicy,
nadzwyczaj mało wymagający.

Indjanin, u którego zatrzymaliśmy się na noc, nazwiskiem

Agueira, należał właśnie do tej ostatniej kategorji. Mimo, że
przebywał już w tych stronach bardzo dawno, nie nauczył się jeszcze
dobrze po brazylijsku i koszlawił ten język okropnie. Do żony i dzieci
przemawiał śpiewnym, dziwne robiącym wrażenie, językiem guarany.
W Paragwaju język ten jest po-wszechny, wychodzi w nim nawet
pewna ilość gazet i książek.

Agueira jest bogatym człowiekiem, posiada przeszło 500

pomarkowanych świń, a niepoznaczonych napewno dwa razy więcej.
Cały ten dobytek włóczy się po puszczy, a pan jego troszczy się tylko
o to, aby co rok wybrać kilkadziesiąt sztuk i pogonić do Herwalu na
sprzedaż. Nic też dziwnego, że większa część nierogacizny jest
zupełnie zdziczała i nie poka-zuje się, nawet, aby polizać ulubionej
soli, której dostarczanie dla stada jest jedynym zabie-giem tutejszego
hodowcy. Świnie, chodzące luzem po lesie, zupełnie zdziczałe,
nazywają „bagua”. Poznaje się je po tem, że nie mają wyciętego na

background image

uszach żadnego znaku; na „bagua” urządzają polowanie i traktują jako
zwierzynę. Po lasach Contestado włóczy się takich zdzi-czałych
świńskich stad nieprzeliczone mnóstwo.

W chacie Indjanina, jak w każdej innej kaboklerskiej, na środku

płonęło wielkie ogni-sko. Z rozkoszą zrzuciliśmy mokre ubranie i
suszyliśmy się przy dobroczynnym ogniu. Gospodarz uciął wielki
kawał mięsa z wiszącego na ścianie połcia, nadział na patyk i za
chwilę po brudnej chacie rozniosła się smakowita woń pieczonego
prosiaka.



VI

Przygoda z małpami.


I znowu od rana kłusowaliśmy całemi godzinami po ścieżkach

tropowych. Widoki, na pozór tak jednostajne i podobne, przy bacznej
obserwacji wykazywały nieprzebraną skarbnicę piękna i rozmaitości.

Ludzi spotykaliśmy coraz rzadziej, nieraz mijaliśmy dziesiątki

kilometrów, a nie można było dostrzec nawet obskurnej budy leśnej.
Czasem tylko przejeżdżał jakiś kaboklo, z jedną ostrogą na bosej
nodze, lub bogaty fazender. Pierwszy, zwykle obdarty i brudny,
strzępami ubrania przykryty, drugi wielkiem „poncho”, „paji” lub
„kapie”, z jednym lub kilkoma kapan-gami. Malowniczo spływające
szaty nadawały im jakiegoś średniowiecznego, a zarazem
egzotycznego uroku.

Mijając, pozdrawiali nas grzecznie:
— Bom dia, senhores!
— Bom dia — odpowiadaliśmy i zatrzymywaliśmy się zwykle

parę minut, aby pogawę-dzić nieco i zapytać — „jak tam droga”.

Ciemne twarze pachołków i ich panów, wielkie rewolwery za

pasem, a często o siodła oparte karabinki nasuwały mi przed oczy
czasy odległe i mgłą zapomnienia pokryte. Tutaj zupełnie żywe,
zgodne z dziewiczą puszczą i dziewiczym krajem.

Ścieżka, po której jechaliśmy, jest rzadko uczęszczana, gdy

background image

jednak zapuścić się kilka kilometrów w którąkolwiek stronę, wszelkie
odgłosy ludzkie giną i ma się uczucie pobytu na wyspie bezludnej.

Przy drodze można czasem napotkać chatę, tropę z rerwą, lub

kabokla, zmierzającego do miasteczka, lecz już o kilkaset metrów w
bok, po ślepych ścieżkach myśliwców błądzą tylko liczne tatety *,
oceloty **, kopią jamy pancerniki, lub podkradają się do mrowiska
mrówkojady z długiemi lepkiemi językami. Rzadko, albo nigdy nie
rozlega się tam mowa lu-dzka, zaledwie niekiedy poniesie echo huk
strzału, znak, że chciwy mięsa i skór śmiały kabo-klo zapuścił się w te
ostępy za uchodzącą pumą lub tapirem. Również rzadko zachodzi tam
pierwotny mieszkaniec tej ziemi, Indjanin. Przemyka się zręcznie,
łamiąc przed sobą gałązki i ljany jemu tylko znanym sposobem.

W lasach Contestado żyją dwa gatunki małp: wyjce rude (mycetes

urisinus) i kapucynki

* Rodzaj dzika.
** Felix mitis.

(hapatides). Pierwsze, znane pod nazwą „bużiu”, drugie „miko”.
Wyjce są dużo większe, futro posiadają krwawo czerwone, bardzo
puszyste; miko, czyli kapucynki, sięgają zaledwie wielkości kota
domowego. Mają one futerko czarne, po wyprawieniu bardzo ładne,
obecnie nadzwyczaj poszukiwane na rynkach europejskich, gdyż
elegantki wszystkich stolic lubią się w nie stroić.

Oba gatunki żyją gromadami i nie należy wcale do rzadkości

spotkanie stada, złożonego z kilkudziesięciu, a nieraz i kilkuset sztuk.
Mieszkańcy lasów rzadko polują na nie, ponieważ umierające płaczą i
jęczą niemal jak ludzkie istoty; żal im więc zabawnych, podobnych do
człowieka, zwierzątek. I chociaż można często spotkać małpie skórki
w chatkach kabokli, to tylko ze względu na wielką złośliwość tych
czwororękich, lecz nigdy z powodu specjalnej na nie zawziętości
człowieka.

Kukurydza, posadzona trochę dalej od domu, a niejednokrotnie

tuż przy chacie, jest wciąż narażona na napady całych stad mików.
Małpy niedość, że zjadają jej mnóstwo, ale zabierają ogromne ilości z
sobą, wiążąc pałki dowcipnie i zawieszając całe ich sznury na szyi.
Spłoszone, podnoszą wielki krzyk i, nawołując się wzajemnie oraz
ostrzegając, uciekają szybko szczytami drzew w las. Pierwsi osadnicy
w puszczy cierpią zwykle dużo z powodu ich żarłoczności i złośliwej

background image

chęci psucia wszystkiego.

Nadzwyczajnie zabawny jest widok wędrujących wyjców. Stado,

liczące setki zwierząt, podróżuje po drzewach na wysokości
kilkunastu metrów nad ziemią. Byłem świadkiem takiej wędrówki w
czasie jazdy między Bahią i Xanxeré.

Zatrzymaliśmy się na noc w lesie, ponieważ o żadnym

mieszkańcu jeszcze w tych stronach niema ani słychu. Rozłożyliśmy
się nad niewielkiem lageado, czyli nad strumieniem, płynącym po
kamienistem dnie, które tworzy rodzaj bardzo równej podłogi.

Rano zbudził nas jakiś straszny krzyk — coś niby ryczenie syreny

fabrycznej, lecz z tonami tak przeraźliwymi, że zerwałem się na
równe nogi, a z rozespania nie mogąc zorjento-wać się co to jest,
schwyciłem za rewolwer. Pan Malczewski uspokoił mnie jednak, że to
tylko wyjec odbywa swój poranny śpiew. Wycie zdawało się
dochodzić zbliska; udałem się w jego kierunku, aby ujrzeć zwierzę w
chwili wydawania tych niezwykłych głosów. Zaledwie uszedłem
kilkadziesiąt metrów brzegiem strumienia, gdy wycie ucichło,
natomiast w górze wśród konarów potężnych drzew rozległ się trzask
i jakiś ruch. Nademną ukazał się cały sznur wyjców. Rzucały się z
gałęzi na gałąź, biegły po ljanach ze zręcznością wprost zadzi-wiającą
— udawały się widocznie gromadnie w inne strony. Znając zwyczaje
małp, starałem się ukryć, lecz dostrzegły mnie natychmiast i
podniosły przeraźliwy pisk.

Podróży nie przerwały, lecz ani jedna nie minęła mnie, aby nie

splunąć w moją stronę, rzucić kijem lub chociaż wykrzywić się
przeraźliwie. Tylko stare samice, niosące małe na ple-cach,
przebiegały szybko, lękliwie spoglądając na mnie. Z początku
zacząłem ciekawie obser-wować to zjawisko, lecz dostawszy
porządnie paru kijami, a nareszcie wielką szyszką pin-jorową w samą
głowę, że aż rozprysła się i sypnęła orzeszkami, prędko zabrałem się
do od-wrotu. Kilka starych brodatych samców, z wielkiemi
czuprynami, pogoniło za mną z krzy-kiem, rzucając wszystkiem, co
naprędce znalazły pod ręką. Nie chciałem strzelać, żal mi było tych
stworzeń, lecz w końcu, gdy małpy nie przestawały mnie
prześladować — strzeliłem do wielkiego brodacza. Ten zawisnął na
ogonie, wreszcie zwalił się na ziemię. Reszta z piskiem rozbiegła się
po lesie. Cały porządek marszu odrazu znikł, zwierzęta jak
nieprzytomne biegać zaczęły w różne strony.

background image

Bardzo łatwo podówczas mogłem zebrać komplet skórek na futro

dla jakiejś warsza-wskiej lub paryskiej elegantki i uszczęśliwić ją
tanim kosztem, lecz nie chciałem strzelać i udałem się ku obozowi, z
którego wybiegł mi na pomoc pan Malczewski, zaniepokojony
hałasem w lesie i strzałem.


VII

Xanxeré, miasto umierające.


Sto siedemdziesiąt kilometrów na zachód od Hervalu leży

miasteczko Xanxeré, Po indyjsku, w języku guarany, znaczy to
„Polana Grzechotników” — i w istocie leży ono na wielkiej gołej
kampinie, czyli polanie, ze wszystkich stron otoczonej zbitą gęstwiną
kolcza-stych, karłowatych krzewów.

Na tej rozległej goliźnie wznosi się kilkanaście fantastycznie

rozrzuconych drewnia-nych domów.

Przy wjeździe można oglądać okopy z czasów rewolucji z roku

1893. Zdradzają one, że były wykonane pod kierownictwem
świadomego swego fachu oficera, tem niemniej nie wy-trzymują
krytyki w tegoczesnem pojęciu budowania linji.

Początki Xanxeré sięgają roku 1882 i nie są pozbawione

romantycznej przyprawy. W owych czasach, nie tak odległych dla
każdego innego kraju, lecz dla Brazylji stanowiących okres równy
setkom lat gdzieindziej, panował dotychczas wspominany z żalem
Don Pedro II, O cesarzu tym krąży po lasach mnóstwo historyj i baśni,
przychylnych dlań i nieprzychyl-nych, lecz zawsze rozgrzeszających
władcę, za którego czasów nie było kolonizacji, nikt nikogo nie pytał
— czyja to ziemia, ani nigdy i nigdzie nie widziało się przeklętego
cudzo-ziemca.

W okolicach Xanxeré opowiadają, że czterdzieści lat temu żył

sobie w Rio de Janeiro młody oficer imieniem José Bernardino
Borman. Nieszczęściem jego była młoda i piękna żona. Początkowo
kochali się oboje, jak para gołąbków — on nie mógł wytrzymać bez
niej nawet paru godzin, a ona znowu bez niego. Trwałoby to kto wie

background image

jak długo, gdyby nie cesarz. Na wdzięki niewieście, gdy naprawdę są
wdzięczne — myśliwych nie brak. Zdarza się często, że myśliwiec
wraca z polowania z próżną torbą, lecz tym razem cesarzowi się to nie
zdarzyło. Przeciwnie, zdołał pozyskać względy pięknej porucznikowej
w zupełności. Sytuacja biednego Bormana, gdy spostrzegł pewnego
dnia, że wyrosły mu rogi, była dość trudna. Akurat jakoś dziwnym
trafem w tym czasie otrzymał propozycję od swoich władz
zorganizowania kolonji wojskowej na granicy Argentyny, a więc w
bagatelnej odległości paru tysięcy kilometrów od stolicy. Zdecydował
się zrozpaczony oficer jechać w te dalekie strony, bo nic innego
czynić mu nie pozostało, tembardziej, że żona awansowała tymczasem
na damę dworu i nie zdradza-ła najmniejszego żalu za swoją pierwszą
miłością.

Legenda nie powiada, czy Bormanowi przyszła decyzja

opuszczenia stolicy i żony z trudem, czy bez trudu, lecz w każdym
razie jest faktem, że wkrótce po przybyciu w lasy wziął sobie w
chwilowe władanie jakąś piękność, o której powszechnie mówiono, że
była „bem morena” (dobrze ciemnolica).

Najlepiej na tym stołecznym skandalu wyszły okolice

dzisiejszego Xanxeré. Borman założył tam miasteczko, Borman kazał
wycinać ścieżki w niedostępnych lasach, jednem sło-wem, Borman
zorganizował całe tamtejsze życie. W czasie swego kilkunastoletniego
pobytu stał się pierwszorzędnym pionierem w dzikich i pustych
lasach. Umarł jako generał, przed kilku laty we Fiorianopolis, stolicy
stanu Santa Catharina.

O losach jego pięknej żony nic tam niewiadomo.
Początkowo Xanxeré rokowało wielkie nadzieje na przyszłość.

Osadzeni, wysłużeni żołnierze w dużej mierze przyczynili się do jego
rozwoju. Życie kulturalne kwitło tam, jak nigdzie, na mnogie setki
kilometrów wokoło.

Był czynny teatr, odbywały się koncerty niezłej orkiestry.

Miasteczko to miało chara-kter zupełnie nie leśny i nieświadomy
podróżnik, po przebyciu olbrzymich, bezludnych puszcz, zdumiewał
się, znajdując w takiej dziczy względnie kulturalne osiedle ludzkie.

Dzisiaj z dawnej świetności nie pozostało prawie nic. W budynku

teatralnym mieszczą się tylko myszy i świerszcze. W pawilonie,
wzniesionym dla orkiestry, swobodnie latają nietoperze i wampiry, a
gdy komu potrzeba desek, to ze spokojem rozbiera szczątki tych

background image

przybytków sztuki.

Ludność, dawniej dość znaczna, wyniosła się gdzieś dalej. Liczne

rozwalone, spró-chniałe chaty świadczą o minionej wielkości. Całe
życie przeniosło się w okolice Hervalu, kędy przeszła kolej, oraz
bliżej ludnego stanu Rio Grande do Sul, do miasteczka Passo do
Borman i Caxambú. Codzień niemal maleje Xanxeré, a chwila
przeniesienia siedziby zarządu municypjum do Passa Borman, o czem
mówi się coraz częściej, będzie ostatecznym dlań wyrokiem.

Xanxeré jest jedną z tych nielicznych miejscowości w

południowej Brazylji, gdzie niema ani jednego Polaka, a nawet
wogóle cudzoziemca.



VIII

Spotkanie z Kajuasem.


W Xanxeré mój dotychczasowy towarzysz, pan Malczewski,

pozostał, a ja udałem się na północ zwiedzić puszcze, leżące około
Klewelandji w Paranie i ewentualnie udać się do Argentyny, drogą
wiodącą działem wód rzeki Iguassú i Urugwaju.

Po kilku dniach powolnego posuwania się naprzód znalazłem się

w rezerwacjach indyj-skich, wyznaczonych przez rząd federalny w
widłach rzek Chapecó Grande i jej dopływu Chapecosinho. W
poprzek tych ziem przechodzi ścieżka tropowa, wiodąca z Xanxeré do
wspomnianej Klewelandji; oprócz tego jedynego śladu ludzi białych,
jakim jest zarośnięta, czasem zaledwie dostrzegalna, dróżka, na całej
przestrzeni rozpościera się olbrzymie „matto brutto”, — surowy,
dziewiczy las. Białym osiedlać się tam nie wolno, wzbrania tego
odpo-wiednia uchwała parlamentu w Rio de Janeiro, lecz rząd daleko,
a jego rozporządzenia w selwasach mają bardzo iluzoryczną wartość.
Natomiast wartość bezsprzeczną posiada dobry rewolwer lub karabin,
również kamienny grot strzały indyjskiej, umaczany w śmiertelnej tru-
ciźnie, wzbudza należny szacunek i poważanie. Lepiej niż wszystkie
filoindyjskie rozporzą-dzenia i uchwały, broni tych stron groza

background image

okrucieństwa koczowniczych mieszkańców lasów.

Przebywszy w bród rzekę Chapecosinho, znalazłem się na

„terenos dos Indios” *. Mieszkańcy ich, zwani przez kabokli
„coroados” zwą siebie jedni Kaingangsami, inni Kajua-sami. Pomimo
świadomości, że w tym momencie Indjanie nie są na stopie wojennej,
lecz polują spokojnie w lasach, to jednak gdy graniczna rzeka była już
poza mną, zrobiło mi się trochę nieswojo.

Jechałem z metysem, nazwiskiem Zeka Cardoso, którego

zgodziłem w Xanxeré na swego „kapangę” czyli zbrojnego służącego.
Na ciemnej twarzy tego pachołka malowała się odwaga i dzikość,
pomieszana z okrucieństwem. Nosił przy sobie stale wielki rewolwer
syste-mu „Shmit”, nie rozstając się z nim nigdy, nawet w czasie snu;
do boku przypinał szeroki fakon-nóż zarówno dobry do cięcia ścieżki
w lesie, jak i poderżnięcia gardła. Za całe ubranie służyły mu tylko
spodnie i koszula, a w razie deszczu przykrywał się dużym kawałem
sukna, z dziurą pośrodku, zwanym „paja”. Z nóg nigdy nie
zdejmował olbrzymich, z miękką chole-

* Tereny Indjan, rezerwacje.

wą butów, zaopatrzonych w ogromne ostrogi. Twarz ocieniały mu
niesłychanie wielkie kresy miękkiego, filcowego kapelusza.

Przed wieczorem zaczęliśmy oglądać się za jakiemś dogodnem

miejscem na nocleg i skoro tylko słońce pochyliło się ku zachodowi,
zatrzymaliśmy się przy niewielkim strumie-niu; rozsiodłane muły
uwiązaliśmy na sogach * i puścili na paszę.

Zeka nazbierał chrustu, naściągał suszu i za chwilę płonął wesoły

ogień. Mimo gorąca siedzieliśmy blisko ogniska, aby chociaż
częściowo uchronić się od dokuczliwych komarów, moskitów i
innych nieprzeliczonych a kąśliwych owadów, które wszystkie
jednakowo niena-widzą dymu i starają się być od niego możliwie
najdalej.

Noc podzwrotnikowa zapadła szybko, niemal bez zmierzchu.

Zaledwie ciemność oga-rnęła las, tysiączne głosy rozbrzmiały wokół,
tworząc jakiś harmonijny szum, czasem tylko zmącony przeraźliwym
krzykiem głupiego ptaka, zwanego quero-quero, wyciem małego sza-
kala, lub potężnym rykiem „Pana Tych Stron” — jaguara. Zwabiony
dziwnym a niezwykłym dlań widokiem ognia, ciekawy lis graszai
krążył wokół obozowiska, starając się odgadnąć co to za stworzenia i

background image

w jakim celu odwiedziły puszczę. Przemykał się cichutko, niekiedy
tylko potrącając suchy patyk, lub łamiąc cienką takuarę. Trzask
przerażał go, przylegał zalękniony nieruchomo do ziemi, aby znowu
po chwili rozpocząć podglądanie.

Zwykle całą noc snują się wokoło ludzi ciekawe i łagodne

stworzenia leśne; nieraz wśród ciszy, ośmielone nieruchomą postawą,
obwąchują śpiących delikatnie, a gdy człowiek poruszy się przez sen,
uciekają w popłochu na wszystkie strony. Zabobonny kaboklo żegna
się wtedy i szepce zaklęcia.

Parę razy w nocy wstawałem budzony szmerami i trzaskaniem

gałązek, za każdym razem poprawiałem ogień i kładłem się znowu.
Nad ranem rozbudził nas przeraźliwy krzyk rudego wyjca.

Ubrałem się, i podczas gdy Zeka szykował śniadanie, wziąłem

karabinek i poszedłem wzdłuż strumienia, spodziewając się napotkać
jakąś zwierzynę. Zapasy nasze miały się ku końcowi i było
niezbędnem upolować tateta, sarnę lub w najgorszym razie chociaż
szopa, lub pancernika.

Las naprawdę był „surowy”, jak mówią Brazyljanie. Splątany

gąszcz bez cięcia ścieżki fakonem, nie pozwalał posunąć się ani na
krok. Prędko też zdecydowałem się wejść w stru-mień i, brnąc wodą,
posuwałem się coraz dalej, bez obawy, że zabłądzę. Parę razy zatrze-
szczało coś w trzcinnikach, lecz gąszcz przeszkadzał dojrzeć co to
mógł być za zwierz.

Już myślałem, że trzeba będzie z próżnemi rękami do obozu

wracać, gdy naraz poprzez tajemnicze szmery puszczy dobiegło moich
uszu monotonne piszczenie dzikiego indyka żakutingi. Skradałem się
bezszelestnie do drzewa, na którem siedziało to potężne ptaszysko,
ostrożności jednak niezbyt były potrzebne, bo indyk, z natury mało
lękliwy, a w tych stronach rzadko płoszony, zupełnie nie okazywał
strachu. Padł strzał i żakutinga, bijąc rozpaczliwie wielkiemi
skrzydłami o konary drzewa, spadł w nadbrzeżny gąszcz. Zacząłem
szybko prze-dzierać się przez kresjumowe zarośla po swoją zdobycz,
z trudem udało mi się go odszukać w kolących krzakach njapindy.
Przywiązałem ptaka do pasa i już zamierzałem ponownie wejść w
wodę, aby wracać, gdy nagle doszedł mnie jakiś głos niezwykły.
Zawahałem się czy udać się szybko do obozu, czy też zobaczyć co
tam za głuchą ścianą trzcin się dzieje. Wtem zupeł-nie wyraźnie
doszedł mnie jakby jęk ludzki. Momentalnie przypomniały mi się

background image

wszystkie opowiadania o jaguarach, przez półdzikich kabokli przy
ogniach snute, że drapieżnik ten niejednokrotnie udaje ludzkie głosy,
aby zwabić niedoświadczonego myśliwca i napoić się jego krwią.

Ścisnąłem mocno w ręku winczester ** z zamiarem nieulęknięcia

się nawet jaguara. Schyliłem się i zacząłem pełzać, gdyż inaczej
nie można posuwać się w zbitej gęstwinie

* Postronek z włosia końskiego.
** Model karabinka.

brazylijskiej dżungli, w stronę skąd dochodziły niesamowite głosy. Po
kilku minutach zupeł-nie wyraźnie usłyszałem jęki ludzkie. Zrobiło
mi się niewyraźnie, nie wierzyłem, aby jaguar mógł wydawać ludzki
głos, ale natomiast nie było wyłączone, że w ten sam sposób próbował
zwabić mnie w zasadzkę Indjanin „bravo”. Obecność białego była
zupełnie wyłączona w tych stronach, gdzie zaledwie raz na szereg
tygodni przejeżdżał jakiś kaboklo lub karawana z hervą. Byłoby
znacznie rozsądniej cofnąć się póki czas i razem z Zeką stawić czoło
niebez-pieczeństwu, o ile ono istniało, jednak wstyd mi było przed
samym sobą cofać się wpół drogi. W czasie tych refleksyj wszystkie
moje zmysły pracowały usilnie, żaden szmer podejrzany nie uszedłby
baczności — żaden trzask nadeptanej suchej takuary, lub szum
szarpniętej nieopatrznie, długiej nici kresjumy.

Wzrokiem starałem się przebić gęstwinę i napewno

spostrzegłbym bezszelestne przesu-nięcie się rapozy * czy furona **.
Nic jednak podejrzanego oprócz jęku nie mogłem zauwa-żyć. Otucha
wstąpiła we mnie i pomyślałem, że niemożliwe, aby mogło mi coś
grozić.

Zbliżyłem się już zupełnie blisko, uniosłem głowę i zacząłem

odsuwać szerokie liście kanny. Z początku ujrzałem tylko wielki,
potężny pień wypróchniałego anżyka ***; z niego to wychodziły
głosy, które zwabiły mnie w to miejsce.

Nastawiłem karabin i krzyknąłem głośno po portugalsku:
— Wyłaź z tej dziury!
Odpowiedział mi tylko nowy jęk.
— Ki licho — pomyślałem i zajrzałem do wnętrza. Chociaż nie

należę do ludzi lękli-wych, jednak tym razem szybkiemi skokami
cofnąłem się na przyzwoitą odległość od podej-rzanego drzewa.

W wypróchniałym pniu leżał Indjanin.

background image

W puszczy ostrożność nie zawadzi, tembardziej skoro się wie, że

jest zaludniona niezbyt przyjaźnie dla białych usposobionemi
plemionami Indjan. Wychodząc z tego mądrego założenia, zacząłem
zataczać kręgi wokół maleńkiej polanki, na której stał wielki
spróchniały anżyk.

Gdyby to była zasadzka, musiałbym napotkać towarzyszów owej

żywej przynęty — myślałem, penetrując zarośla. Pomimo jednak
skrupulatnych poszukiwań, nic podejrzanego nie zauważyłem, tylko w
jednem miejscu dostrzegłem połamane gałązki i ljany, znak, że
przechodził tędy Indjanin. Nabrawszy pewności, że mam do czynienia
tylko z jednym przeci-wnikiem, już zupełnie śmiało podszedłem
znowu do pnia i zajrzałem doń poraz drugi. Tym razem dostrzegłem
tam to, czego nie zauważyłem pierwszym razem, Indjanin leżał w
kałuży własnej, krzepnącej już, krwi, obok upolowanej wielkiej
„porco do matto” ****.

Dziki dawał zaledwie słabe oznaki życia, snać trawiła go

gorączka i pragnienie.

Przyczynę rany nietrudno było odgadnąć, gonił widocznie „porco

do matto”, który swo-im zwyczajem skrył się w dziuplę drzewa, gdzie
Indjanin dopadł go i chciał zakłuć. Zrozpa-czone zwierzę próbowało
wymknąć się ostatkiem sił z nory, w której przeczuwało nieuchron-ną
śmierć. Zbyt pewny siebie czerwonoskóry nieostrożnie zagrodził
wyjście i wtedy groźny kieł rozdarł mu nogę, tworząc szeroką,
krwawiącą ranę

Leżał już tu ze dwa lub trzy dni i umarłby z pewnością dawno,

gdyby nie mięso dzikiej świni, która uszła zaledwie kilka kroków i
padła opodal swego zwycięscy. Indjanin, dopóki nie dostał gorączki,
karmił się tem surowem ścierwem i chronił przed śmiercią głodową.
Teraz jednak, już od szeregu godzin, stracił przytomność i
bezwątpienia najdalej pojutrze, korwy ***** szarpałyby jego biedne,
wychudzone, czerwone ciało.

* Canis Vulpes.
** Tchórz.
*** Piptadenia colubrina.
**** Dzika świnia.
***** Rodzaj sępa.
O przeniesieniu dzikiego na ścieżkę nie mogłem ani marzyć.

background image

Indjanin, mimo swej chudości, ważył w każdym razie kilkadziesiąt
kilo i aby przetransportować taki ciężar przez splątany las, trzeba było
conajmniej dwóch silnych mężczyzn. Zafrasowałem się niemało, lecz,
nie tracąc czasu, udarłem kawał swej koszuli, owinąłem ranę
nieszczęśliwemu i pośpie-sznie zawróciłem ku obozowi.

Zeka już wybierał się mnie szukać, zaniepokoiła go moja długa

nieobecność. Opowie-działem mu o przygodzie i przynaglałem,
abyśmy natychmiast udali się po rannego.

Mój kapanga nie śpieszył się wcale. Wyszukał gdzieś w siodle

schowaną maść, narwał znanych sobie liści gojących, naostrzył
zwolna fakon i wtedy dopiero zdecydował się iść, przygadując
nieustannie:

— Jak taki dziki nie zdechł odrazu, to mu nic nie będzie, a zresztą

jeśli on jest „bravo”*, to lepiej byłoby, żebyśmy zostawili go tutaj
korwom na „almoço” **.

Zeka, chociaż był synem czerwonej „bugry” ***, jednak Indjan

nienawidził nie gorzej niż jego najbielsi brazylijscy rodacy. Siebie
uważał za coś bezporównania lepszego i o czerwonoskórych wyrażał
się w sposób najbardziej pogardliwy.

I tym razem, gdy wypadło mu opatrywać ranę dzikiego, spluwał i

klął w sposób tak wyszukany, że aż dziwiłem się skąd temu
człowiekowi podobne kombinacje przekleństw przychodzą do głowy.

Czy to pod wpływem bólu, w czasie bezceremonjalnie robionego

opatrunku, czy, że doznał chwilowej ulgi przy obmywaniu twarzy,
dość, że dziki wkrótce ocknął się i otworzył oczy.

Nigdy jeszcze w życiu nie widziałem takiego rozpaczliwego

strachu w oczach ludzkich, chociaż niejednokrotnie w czasie wojny
patrzałem na sceny okropne, mrożące krew w żyłach.

Z gardła Indjanina zaczęły wydzierać się jakieś chrapliwe jęki.
— Nos somos teus amigos, jesteśmy twoi przyjaciele — rzekłem

po brazylijsku, przy-puszczając, że dziki może chociaż cokolwiek zna
ten język. Nie wiedziałem czy zrozumiał, czy dźwięk głosu go
uspokoił, bo zamknął znowu oczy, a na twarzy odbił mu się spokój.

Zacząłem z Zeką naradzać się, co teraz należy uczynić. Wieść

rannego aż do Klewe-landji, czyli do najbliższej miejscowości,
zamieszkanej przez białych, a położonej o jakieś sto kilometrów —
było nie do pomyślenia. Ani nie mieliśmy zapasowego konia, ani też
Indjanin nie utrzymałby się na siodle, a zresztą skazywać go w takim

background image

stanie na długą, uciążliwą podróż równałoby się skazaniu
nieszczęśliwego na śmierć.

Pozostało nam do wyboru: albo zostawić mu trochę jedzenia,

polecić opatrzności Boskiej, a samym puścić się w dalszą drogę, albo
też pozostać z nim na miejscu i czekać aż wyzdrowieje. Ta ostatnia
alternatywa zmusiłaby nas do popasania ze dwa do trzech tygodni, bo
wcześniej nie możnaby ze spokojnem sumieniem dzikiego opuścić.

I chociaż Zeka spluwał i przeklinał, musiał się zgodzić, że nie

pozostaje nam nic inne-go, jak tylko wybrać miejsce nad rzeczką,
rozbić namiot i kurować biedaka.

Nie zwłócząc też i nie tracąc czasu, wycięliśmy na brzegu

strumienia spory kawałek podszycia leśnego, postawiliśmy płócienny
domek i przenieśliśmy doń czerwonego.

Dzień za dniem płynął jednostajnie. Codziennie przed świtem

brałem winczester i wy-chodziłem, aby upolować coś do jedzenia.
Okolica snać nie była nawiedzana ani przez bia-łych, ani przez
czerwonych myśliwców, zwierzyny nie brakowało. Z każdej
wycieczki przy-nosiłem do obozu małe kambosiki i duże sarny pardo,
paki ****, szopy, a czasem tatety lub dzikie świnie. Raz napotkałem
tropy jaguara, szedłem za nim długo, lecz zapewne syty drapieżnik nie
szukał zwady z człowiekiem i zaszył się gdzieś w niedostępne
mateczniki.

* Indio bravo — dziki Indjanin.
** Obiad.
*** Pogardliwa nazwa nadawana Indianom przez Brazylian.
**** Caelonus paca.
Indjanin z dnia na dzień wyglądał coraz lepiej, zaczynał chodzić i

zwolna pozbywał się panicznego strachu, jakim nabawiała go moja
biała twarz i gburowatość Zeki.

Był to młodzieniec, liczący napewno nie więcej niż dwadzieścia

parę lat; oblicze, mimo nieco wystających kości policzkowych, nie
pozbawione było szlachetnych rysów. Zgrabna i silna budowa ciała
dopełniała wspaniałej postaci syna puszczy.

Okazało się, że rozumie kilkadziesiąt słów brazylijskich, a mój

Zeka znowu znał nieco narzecze miejscowych szczepów;
porozumiewanie odbywało się zapomocą tej mieszaniny ję-zyków i
gestów jak zwykle tam, gdzie biali stykają się z pierwotnymi

background image

mieszkańcami Amery-ki.

— Jestem Szansz-Ssu, syn starego Ljona — przedstawił mi się

Indjanin, gdy odzyskał przytomność — należę do potężnego narodu
Kajuasów, który wy, biali, nazywacie Koroados; toldo nasze leży o
wiele słońc stąd nad Wielką Wodą.

Szansz-Ssu najwidoczniej nie był pewny naszych pokojowych w

stosunku do niego zamierzeń i napewno przypuszczał, że leczymy go
nie w innym celu, lecz by wymyślić mu jakąś przykrzejszą śmierć,
aniżeli zwyczajne zastrzelenie czy zarżnięcie. Z zachowania się,
nacechowanego godnością i pewnością siebie, można było wnosić, że
w swojem plemieniu piastuje jakiś wysoki urząd lub też jest synem,
lub bliskim krewnym wodza. Wiedziałem jednak, że Indjanie nadają
młodym ludziom wysokie godności w plemieniu bardzo rzadko, więc
ostatnie przypuszczenie było prawdopodobniejsze, co zresztą potem
miałem sposobność stwierdzić.

Po dwu tygodniach Indjanin był niemal zdrów; ułożyliśmy już

nawet z Zeką plan dalszej drogi do Parany, gdy pewnego dnia zaszły
wypadki, które zmieniły mozolnie ułożoną marszrutę tak gruntownie,
że zamiast do Klewelandji i Palmas, losy rzuciły mnie o jakieś
kilkaset kilometrów w przeciwną stronę, w nieprzebyte, nietknięte
nogą białego człowieka przepaściste sertony zachodniego Contestado.



XI

Przez „surowe” lasy.


Był to jeden z tych letnich dni w podzwrotnikowej puszczy, gdy

słońce wysyła mnó-stwo rozpalonych promieni i tak niemi nuży, że
nawet wiatr zdaje się być zmęczony i nie odświeża powietrza
najmniejszym powiewem. Las stoi milczący, mieszkańcy
czworonożni i skrzydlaci drzemią nieruchomo, zaszyci w cieniste
gęstwiny. Żaden szelest nie dobywa się z wnętrza uśpionej puszczy,
tylko moskity i natrętne pszczółki miriń brzęczą delikatnie, sennie
unosząc się w wibrującem, niemal widzialnem, powietrzu.

background image

Człowiek narówni z innymi mieszkańcami selwasów spoczywa

nieruchomo, inaczej za każdym ruchem zlewa go kroplisty pot. W taki
czas odważy się ruszyć ze swego legowiska tylko wytrzymały
Indjanin, lub nie znający zmęczenia tygrys — pan tych stron.

Siadłem na zwalonym pniu pinjora, wyrwanym z korzeniami

przez jakieś potężne tormento i marzyłem wpół we śnie, wpół na
jawie. Raz zdawało mi się, że jestem jeszcze na wojnie w dalekiej
Polsce i że lada chwila usłyszę wraże okrzyki czerwonych
najeźdźców, to znowu to słowo „czerwoni” kojarzyło się z innymi
również „czerwonymi” ludźmi, a więc miałem wrażenie, że jestem w
małem leśnem miasteczku parańskiem, strwożonem wieściami o
przygotowaniach do napadu Indjan. Wszystko to mieszało się z
dawnemi dziecinnemi wspomnieniami o walecznych plemionach
Północnej Ameryki, o sławnym Buffalo Billu. Czasem przytomnie
myślałem z zadowoleniem, że oto jestem w puszczach dziewiczych,
że marzenia awanturniczej, młodzieńczej głowy, dzisiaj w czyn
wprowadziłem. Rad byłem z siebie, bo naprawdę zwiedzałem kraje,
zamieszkane przez dzikie szczepy Indjan, jaguary i tapiry.

Zeka spał na rozpostartej peledze * i chrapał potężnie. Nad głową

jego unosiła się cała chmura moskitów, od czasu do czasu opędzał się
przez sen natrętnym stworzeniom, lecz spał dalej.

Szansz-Ssu był zupełnie zdrów i chodził, nawet kulejąc. Rana

okazała się niegroźną, a twarda natura leśna przezwyciężyła słabość
nadzwyczaj prędko. Właściwie, mogliśmy już conajmniej od dwóch
dni pozostawić go własnemu losowi i jechać dalej, lecz nigdzie mi się
nie spieszyło, więc też cierpliwie czekałem aż wielkie upały przeminą,
a południowe wiatry napędzą trochę świeżego powietrza. Nic jednak
narazie nie zwiastowało, aby miały spaść odświeżające deszcze lub
wiać chłodne wiatry z Rio Grande do Sul, Dzień za dniem mijał, a
słońce jednakowo paliło, nie pozwalając poruszyć się bez wylewania
strumieni potu. Jeden tylko Indjanin nic sobie z upałów nie robił,
całemi dniami kręcił się po lesie, wyszukując trzciny na strzały i
znosząc korzonki, potrzebne do zatruwania grotów. Również tego
dnia wyszedł zaraz po wschodzie słońca i dotychczas nie wrócił.
Chociaż miało się już pod wieczór, nie niepokoiłem się wcale, bo
Indjanin w puszczy jest zawsze u siebie, i tak, jak mieszkaniec miasta
na każdej ulicy czuje się dobrze i nie lęka się zbłądzenia, tak Indjanin
w lesie ma tysiące sobie tylko znanych znaków, które jeszcze

background image

wyraźniej niż napisy mówią mu o drogach i przejściach.

Z półsnu, w jakim byłem pogrążony, zbudziły mnie głosy,

dochodzące z lasu. Za chwilę zatrzeszczały krzaki i z gąszczu takuary
wysunął się najpierw Szansz-Ssu, a potem jeszcze dwie postacie
Indjan, Nowoprzybyli zdawali się mieć zupełnie pokojowe zamiary.
Łuki założyli na plecy i zbliżali się, dając przyjazne znaki. Obecność
Szansza wyłączała zupełnie złe zamiary. I rzeczywiście nie pomyliłem
się w przypuszczeniach, bowiem jeden z przyby-łych Indjan już
zdaleka zaczął wykrzykiwać, wskazując na siebie:

— Amigos, amigos **.
Domyśliłem się, że w ten sposób chce wyrazić swoje

przyjacielskie w stosunku do nas zamiary, wyciągnąłem więc do nich
rękę i kolejno zacząłem klepać po łopatce, co miało oznaczać, że
uważam ich również za swych przyjaciół.

Zeka tymczasem rozbudził się, a widząc kilku Indjan, zrobił

niezbyt pewną minę, gdy jednak dostrzegł przyjacielskie
poklepywanie, uspokoił się momentalnie i nie omieszkał mnie
naśladować.

Posługując się trochę brazylijszczyzną, dowiedziałem się, że dwaj

nowoprzybyli wyru-szyli ze swego tolda na poszukiwanie długo nie
wracającego Szansza. Idąc jego śladami, do-tarli do miejsca, gdzie
stoczył walkę z dziką świnią. Już od wczoraj kręcili się około naszego
obozu, niewidziani przez nas, bali się jednak podejść, przypuszczając,
że ich ziomka więzimy. Dopiero dzisiaj, gdy już szykowali się do
zbrojnego odbicia przyjaciela, no i zamordowania przy tej
sposobności mnie i mego kapangę, spotkali Szansza w lesie, gdy ciął
trzcinę na strza-ły. Teraz wiedzą już, że biali są ich „amigos” i wobec
tego są gotowi nam we wszystkiem pomóc, tak, jak my pomogliśmy
czerwonemu.

Bardzo rad byłem z tych arkadyjskich stosunków z Indjanami,

wyniosłem bowiem jeszcze z lektury młodości wielkie dla nich
sympatje.

Napewno cała przygoda skończyłaby się na tem, że Indjanie

poszliby w jedną stronę, ja w drugą i koniec, gdyby nie wdzięczność
Szansza, który w kwiecistej mowie swych ojców, przeplatanej
słowami brazylijskiemi i międzynarodowemi gestami, dał mi do
zrozumienia, że czułby się niezmiernie szczęśliwy, widząc mnie jako
gościa w swojem plemieniu.

background image

* Skóra barania, którą w podróży przymocowuje się na siodle.
** Przyjaciele, przyjaciele.
Prosta rzecz, że nie mogłem się oprzeć tak ponętnej propozycji,

jak odwiedzenie szała-sów koczowniczego, wrogo dla białych
usposobionego plemienia i skwapliwie zgodziłem się jechać.

Zeka, gdy usłyszał, że porzucam zamiar udania się do Parany,

lecz chcę zapuścić się w surowe lasy za rzeką Chapeco, najpierw
zdumiał się niepomiernie, potem splunął daleko a wymownie i
wybuchnął całą fontanną wymysłów na wszelkiego rodzaju Indjan i
ich pomylo-nych przyjaciół. O tem, aby jechać ze mną, ani chciał
słuchać. Początkowo starałem się namówić go, tłómacząc, że przecież
sam dobrze wie, jak Indjanie odznaczają się prawdo-mównością i
wdzięcznością, a więc niebezpieczeństwo z ich strony grozić nam nie
będzie. Zeka rozgniewał się jednak nie na żarty, nie chciał wcale
rozmawiać i kategorycznie oświad-czył, że czy ze mną, czy bezemnie,
jedzie do Klewelandji, nie myśli bowiem drażnić świętego Józefa,
swego patrona, przyjaźnią z poganami, a więc ludźmi skazanymi na
wieczne potępie-nie...

Trudno mi było odpowiedzieć na takie ciężkie argumenty i

postanowiłem udać się sam. Tymczasem rozgniewany Zeka spakował
manatki, osiodłał muła i wyraził chęć natychmiasto-wej jazdy. Rad
nie rad musiałem mu pozwolić, zobowiązując go tylko, żeby mojego
wierz-chowca oddał komuś pewnemu w Klewelandji pod opiekę.

Później, dowiedziałem się, że po przyjeździe do tego leśnego

miasteczka, opowiadał niestworzone historje o jakichś duchach
leśnych, które skusiły mnie do wyruszenia w taką niebezpieczną
podróż, bez żadnej potrzeby i bez najmniejszej korzyści. Tamtejszy
„delegado” policji, olbrzymi Brazyljanin, a dawny mój znajomy,
zaintrygowany temi niestworzonemi bajdami, zapytał nawet Zeki
bezceremonjalnie:

— Czy ty, psie, nie zamordowałeś czasem tego „estrangeira”? *, a

nam tu głowę ducha-mi zawracasz.

Lecz Zeka był znany w sertonie conajmniej na 500 km, wokoło,

jako człowiek, który wprawdzie już nie jedną ofiarę ma na sumieniu,
lecz dotychczas nie splamił się morderstwem dla zysku, a że
przytrafiło mu się w otwartej walce kogoś zabić lub pokaleczyć, to dla
prymi-tywnych umysłów łudzi leśnych było tylko tytułem do chwały.

background image

Nikt też poważnie nie wziął posądzenia delegata i Zeka w dalszym
ciągu włóczył się po wendach, psując mi z trudem uzyskaną, dobrą
reputację wśród kabokli.

W tym czasie, nie przeczuwając nawet złośliwej kampanji,

prowadzonej przeciwko mej osobie przez Zekę, przedzierałem się
wraz z czerwonymi wojownikami przez lasy dzikiego zachodu Santa
Cathariny. Kierunku dokładnie zmiarkować nie mogłem, ale po słońcu
orjento-wałem się, że idziemy wciąż na zachód, Mijaliśmy strony tak
dzikie, poszarpane wąwozami i szczytami gór, zapełnione nielękliwą
zwierzyną, że odnosiłem wrażenie jakbym znajdował się nie w
dwudziestym wieku w Brazylji, lecz w jakiejś nieznanej krainie i to w
czasach przedhistorycznych. Las stał się już nietylko surowy, ale i
„bezwstydny” co jest określeniem zgoła najgorszem i na pogardę
zasługującem.

W nocy sypialiśmy przy ogniu, który rozpalałem zapałkami ku

wielkiemu podziwowi Indjan, spoglądających wtedy na mnie tak, jak
spogląda mały szakal leśny na ogromnego jaguara, gdy ten jednem
uderzeniem potężnej łapy zabija „porco do matto”.

Zwierzyny było dużo, co noc słyszeliśmy jak koło ognia kręciło

się różne „robactwo”. Raz lis graszai ukradł mi małą torebkę
skórzaną, raz znowu spłoszona sarna wpadła na nas śpiących,
niemałego narobiwszy alarmu.

Wkońcu przestałem zupełnie orientować się ile dni tak idziemy,

było mi to zresztą zupełnie obojętne; Indjanie okazywali mi przyjaźń i
serdeczność, nabrałem do nich zupełnej ufności.

Na postojach nie pozwalali mi się męczyć polowaniem,

zbieraniem chrustu, ani przy-

* Cudzoziemca.

rządzaniem pościeli. Sami znosili do obozu sarenki i tatety, sami
ściągali wieczorem susz na ogień i przyrządzali łóżko z miękkich liści
takuary lub putingi.

Na broń moją i na mnie patrzyli z trwogą, pomieszaną z

szacunkiem, a gdy raz zmie-rzyłem z rewolweru do siedzącego na
niskiej gałęzi kaneli * szopa, zaczęli mnie prosić, abym nie strzelał.
Początkowo nie mogłem zrozumieć dlaczego, ale ponieważ
podówczas mięsa nam nie brakowało, a szop ma je łykowate i
niesmaczne, schowałem więc rewolwer w milczeniu do pochwy. Ku

background image

swojemu jednak zdziwieniu zauważyłem, że ilekroć chciałem użyć
swego „Colta” zawsze prosili mnie, abym tego nie robił. Grubo
później dowiedziałem się, że każdy strzał wzbudzał w nich zabobonną
trwogę.

Pewnego poranka, conajmniej w pięć dni po wyruszeniu w drogę,

Indjanie powiedzieli mi, że już tego dnia będziemy na miejscu.
Popołudniu coraz częściej mijaliśmy różne ślady ludzi, nad
wieczorem byliśmy tuż u kresu wędrówki. Szansz i jego towarzysze
zaczęli wyda-wać przeciągłe okrzyki, coś niby — yyyyy-yhy.

Za chwilę podobne głosy odezwały się gdzieś daleko, stłumione

ich echo przy zapadają-cym zmroku, w ponurej i ciemnej puszczy,
brzmiało jak piekielny chichot lub nawoływanie się czarownic.

W godzinę potem tuż koło nas zawrzało coś przeraźliwie „y-hi”,

Indjanie odpowiedzieli podobnie i z cienia nocy wysunęło się kilka
nagich, dzikich postaci. Gdy spostrzegali moją białą twarz, ruchami
szybkiemi jak myśl schwycili za łuki, przewieszone przez ramię,
wyda-jąc głuche charknięcie podobnie jak robi to przestraszony tatet.

Szansz-Ssu wyrzekł coś pośpiesznie w swej mowie i łuki zawisły

z powrotem na ramio-nach, a ich właściciele podeszli do mnie i
zaczęli mówić coś, z czego oczywiście nie zrozu-miałem ani słowa.
Przyglądałem się im z niezmierną ciekawością, rzecz to bowiem była
niezwykła mieć przed sobą mieszkańców dżungli w takim stanie, w
jakim widzieli ich przed wiekami odkrywcy Brazylji, a więc
nieskażonych zupełnie zgubnym dla nich wpływem bia-łych.

Za chwilę coraz więcej dzikich postaci zaczęło wynurzać się z

mroków, rozprawiając żywo monotonnym, ale melodyjnym językiem.
Zacząłem czuć się trochę nieswojo. Cie-mność, obcy ludzie, obcy
język i jakaś wroga atmosfera w tłumie czerwonych zaczęła działać na
mnie w sposób dość przykry. Szansz-Ssu nie pozwolił mi jednak
długo rozmyślać, pod-szedł do mnie i jął radośnie opowiadać, że za
kilkanaście minut będziemy już na miejscu. I rzeczywiście, zanim
upłynęło pół godziny, las zaczął przeświecać i wyszliśmy na rozległą
pagórkowatą kampinę. Mimo ciemności zaobserwowałem, że
jesteśmy w dużej wiosce indyj-skiej, zbudowanej z dartych desek
pinjorowych. Szansz wprowadził mnie do jednej z chat, wskazał na
kupę skór graszainowych, jako na łóżko, i wyszedł, obiecując przyjść
jutro, skoro tylko wstanie słońce.

Mimo całą niezwykłość sytuacji, trzeba było jednak położyć się

background image

spać. Rozłożyłem się więc wygodnie na skórach, rewolwer włożyłem
pod głowę i usnąłem.



X

W wiosce Indjan.


Na drugi dzień obudziłem się rześki, odświeżony i wesoły. Dobry

humor psuły mi tylko

* Nectandra.

myśli o tem, czy dobrze zrobiłem, zapuszczając się w te niezbadane
strony i czy wrócę szczę-śliwie do swoich. Im dłużej zastanawiałem
się nad tem, tem kategoryczniej uświadamiałem sobie, że wlazłem tu
jak Piłat w credo — całkiem niepotrzebnie i zbytecznie. No, ale
ponie-waż już byłem, nic wszelkie biadania nie mogły pomóc i
ważniejsze było, aby przyszłość uło-żyła się dobrze.

Szansz dotrzymał słowa. Skoro tylko słońce ukazało się na

odległym horyzoncie — wszedł do mojej chaty z uśmiechem na
ustach, przyjaźnie coś mówiąc. Jak zwykle z wielkim trudem
wykrztusił kilkanaście słów portugalskich, z których tyle tylko
zrozumiałem, że jego krewny jest kacykiem plemienia i że chce mnie
do niego zaprowadzić. Ubrałem się i posze-dłem za moim czerwonym
przyjacielem. Teraz dopiero uderzyła mnie oryginalność środowi-ska,
w jakiem się znalazłem. Przy jasnym słonecznym dniu, ledwie
przysłonięci skórami Indjanie robili wrażenie czegoś teatralnego i
nierealnego. Chwilami zdawało mi się, że jestem w kinematografie i
patrzę na awanturniczy dramat.

Mijaliśmy szeregi małych, nędznych chatek, gdzie na progach

razem z psami bawiły się brudne, wielkobrzuche dzieci. W indyjskiej
wsi wrzało życie. Stare, ohydne kobiety krzątały się wszędzie, jedne
przyrządzały rodzaj wódki z przeżuwanych najpierw ziarn kukurydzy,
inne wyskrobywały skóry i rozpinały je na patykach, jeszcze inne
plotły z kresjumy małe koszyczki, które, oblepione gliną, stają się

background image

naczyniami do gotowania. Młode dziewczęta z piskiem uciekały do
chat i wyglądały przez liczne dziury w ścianach. Wszędzie mój widok
budził konsternację i zdziwienie.

Trochę za toldem, w niewielkiem wgłębieniu, mogącem być

kiedyś wysuszonem ba-gienkiem, dostrzegłem kilka drewnianych
domków, otoczonych wysokim, ułożonym z kamie-ni murem.

Szansz-Ssu skierował kroki prosto na ten mur. W jednem miejscu,

szeroka, łupana deska pinjorowa obracała się, tworząc niewielkie
wejście. Z zewnątrz nie widać było żadnego człowieka, po drugiej
wartowało dwóch Indjan, dzierżąc w rękach rodzaj ciężkich, kamien-
nych siekier. Wewnątrz ujrzałem około sześciu domów,
zgrupowanych w szereg, przyczem jeden stojący nieco na boku
odznaczał się zgrabniejszą budową i ozdobnością. Nie wiedząc, że u
Indjan w południowej Brazylji, religja nie skrystalizowała się jeszcze
w jakieś określone formy, że wierzą oni w Tupana i poza tem niewiele
zajmują się sprawami swej duszy, myśla-łem, że mam przed sobą
jakąś ich świątynię. Przewidywania moje nie sprawdziły się jednak,
gdyż nie była to świątynia, lecz mieszkanie kacyka.

Szans-Ssu wprowadził mnie tam i kazał czekać. Za chwilę

wszedł, ku mojemu zdumie-niu, prawie biały, imponującej postawy,
starzec. Cały zarost miał zwyczajem Indjan wyskuba-ny, natomiast
włosy długie i miękkie spadały mu aż na ramiona. Przybrany w długą,
białą szatę, utkaną z włókien nieznanej mi rośliny, podobny był do
jakiejś postaci biblijnej.

— Witaj, cudzoziemcze—rzekł łamanym, portugalsko-

hiszpańskim żargonem, często używanym na pograniczu Argentyny i
Paragwaju, — wszyscy przyjaciele Szansza są moimi kochanymi
synami, witaj!

Skłoniłem się starcowi i usiadłem na długiej, kamiennej ławce

pod ścianą.

Za chwilę weszła młoda dziewczyna i podała szimaron *.

Wypiliśmy kilka kuj * i dopiero potem zaczęła się rozmowa.

— Powiedz mi szefe **, skąd ty, człowiek prawie biały, wziąłeś

się między Indjanami — zapytałem ciekaw dowiedzieć się czy nie
łączy coś starca z białymi.

— Nie jestem żadnym prawie — białym, lecz Kajuasem, takim

samym, jak inni z mego narodu, ale Tupan *** przeznaczył moją
rodzinę do wielkich celów i na znak tego dał jej

background image

* Napój z herbaty paragwajskiej. Pije się go z okrągłej tykwy

(zwanej kują) przez rurkę bambusową lub metalową.

** Wódz (port.).
*** Bóg Indjan.

bielszą skórę — odparł poważnie szefe.

— On jest bardzo zdaleka — dodał Szansz-Ssu, jakby na moje

usprawiedliwienie, że nie wiem rzeczy tak prostej i naturalnej.

Odniosłem wrażenie, że starzec wiedział coś więcej, ale nie chciał

się zdradzić.

— A skąd ty jesteś, cudzoziemcze? — zkolei zapytał kacyk.
— Z kraju, gdzie niema palm ani pinjorów — odrzekłem,

obrazowo przedstawiając Polskę.

— Hm, czy ty kłamiesz, stary jestem a nigdy nie słyszałem, aby

taki kraj istniał. W lesie może nie rość palma, ale musi być pinjor, na
stepie może nie być pinjoru, ale musi być palma. Kraj bez palm i
pinjorów — no, no — kręcił z niedowierzaniem głową wódz.

— Tak, szefe, za wielką wodą leżą takie kraje białych, stamtąd

przyszedłem.

— A poco przyjechałeś w nasze lasy? — zapytał niespodzianie i

wpatrzył się we mnie z nieufnością.

— Wcale nie miałem zamiaru tu przybywać, ale Szansz prosił,

aby go odwiedzić, ina-czej minąłbym te strony i dzisiaj przebywałbym
w Klewelandji wśród swoich białych braci.

— Tak, to prawda — przytwierdził Szansz.
— Tak, to prawda — powtórzył starzec, zamamrotał coś w

indyjskiem narzeczu do mego czerwonego przyjaciela i wyszedł.

— Jesteś gościem naszego wodza, Koono mówił, że cię pokochał,




XI

Kesnehé, dziewczyna Kaingangska.


Przez szereg dni już gościłem w toldzie. Indjanie przywykli do

background image

mego widoku, nawet dzieci nie uciekały, lecz stale otaczały mnie
kołem, przypatrując się z niemym podziwem ubraniu, broni a
przedewszystkiem

czarnej,

skórzanej

torebce

z

aparatem

fotograficznym, która wydawać się im musiała czemś tajemniczem i
groźnem. Każdy mój ruch powtarzały z małpią dokładnością, nie
tracąc ani na chwilę komicznej powagi mieszkańców puszcz. Starzy
wojownicy, spotykając mnie, uśmiechali się przyjaźnie i klepali po
łopatkach, dając w ten sposób do zrozumienia, że szanują i poważają
swego bladego gościa.

Ponieważ był to czas dojrzewania orzechów pinjorowych, dzicy

wyruszali od rana całemi gromadami zbierać je na zapas; za nimi
podążały również psy i świnie — toldo zosta-wało niemal puste.

Wszystkie czynności Indjan obserwowałem z zajęciem, nie

rozumiejąc wielu z nich. O ile jednak dla mnie niektóre rzeczy były
niezrozumiałe, to dla nich wszystko to, co robiłem, było jednym
znakiem zapytania. Dziwili się dlaczego myję się, płókanie ust
wywoływało u nich homeryczny śmiech, zaś fakt, żem nie wyrywał
sobie, jak to oni czynili, wszystkich wło-sów z brody i wąsów,
przyjmowali tak, jakby musieli wstydzić się za moje gorszące
postępo-wanie. Bodaj jednak największem zdumieniem przyjmowali
moje uporczywe wypędzanie darowywanych „do użytku” kobiet. Ile
razy któryś ze starszych dzikusów przyprowadzał, ciągnąc za sobą,
niby krowę na jarmark, jakąś miedzianą, opierającą się, piękność, tyle
razy na kark nazbyt gościnnego gospodarza spadała moja niezbyt
lekka ręka. Pomimo jednak uporczywego odrzucania czerwonych
niewolnic, poniewoli mi przyprowadzanych — coraz częściej, z coraz
większą łapczywością zacząłem spoglądać na ich gibkie kształty i
jędrne, nagie piersi...

Doszło do tego, że zwróciłem nawet uwagę na pewną młodą

dziewczynę, lecz, niestety, los pozwolił mi być dla niej zaledwie...
swatem, niczem więcej.

Nazywała się Kesnehé, co w języku Kaingangsów oznaczało

koszyk. Dlaczego otrzy-mała cudzoziemskie nazwisko i dlaczego
„koszyk” — nie wiedziała. Prawdopodobnie została w młodości
zabrana do niewoli z obozu swych rodziców i wychowała się we
wrogiem ple-mieniu.

Była młodą, szesnastoletnią dziewczyną. Ciemne, dość regularne

rysy, prześliczne, wie-lkie, melancholijne oczy i połyskliwe

background image

granatowe włosy czyniły jej postać wcale przyjemną. Ruchliwa jak
młody szop, była również jak i to zwierzątko nadzwyczaj wesoła i
psotna. Ponieważ nie miała rodziny, popychali ją wszyscy i wszyscy
się nią wysługiwali — nie miał kto jej bronić. Kesnehé była
własnością starego Koono i przebywała w jego chacie, jednak nie jako
żona, których wódz miał nominalnie kilka, ale z których de facto
żadna nią nie była, lecz jako niewolnica.

Chociaż często pomiatana, Kesnehé dawała sobie świetnie radę i

nie pozwalała na zbyt-nie dokuczanie. Wiele razy byłem świadkiem,
jak puściwszy w ruch swój obrotny języczek, jeździła po poważnych
dzikusach, niczem po łysych koniach. Było to stworzenie niesłychanie
pracowite i skrzętne; całemi dniami żuła skóry, wyprawiając je w ten
prymitywny sposób, tłukła kukurydzę i przyrządzała pewien rodzaj
wódki, którą Indjanie już zdawna umieją robić i zdawna już
alkoholizują się nią.

Coraz częściej spoglądałem na wdzięczną postać Kaingangski i

coraz częściej przycho-dziło mi na myśl, jakiem źródłem rozkoszy
będzie dla wybranego ta leśna, piękna i dzika dziewczyna.

Pewnego dnia, gdy niemal całe toldo powędrowało wgłąb lasów

rwać orzechy pinjoro-we i robić z nich zapasy na zimę — spotkałem
Kesnehé u strumienia, przy którem znajdowała się indyjska wioska.

Przywitała mnie swojem indyjskiem pozdrowieniem i dalej

starannie płókała kawał suszonego, twardego jak podeszwa, mięsa.

Podszedłem do niej bliżej i starałem się nawiązać rozmowę. Szło

to bardzo ciężko. Ona nic umiała po portugalsku, ja nie znałem
narzecza Kajuasów.

Pomimo tej trudności z pomocą kilkunastu znanych słów udało

mi się dowiedzieć od niej, że jest nieszczęśliwa. Po długich
domysłach dorozumiałem się, że w tem nieszczęściu tkwi jakiś
niezwykle silny i niezwykle sympatyczny młodzieniec, który nie ma
czem za nią staremu Koono zapłacić, a więc i nie może wziąć za
małżonkę. Wzdychała przytem Kesnehé potężnie i przewracała do
mnie swoje czarne jak atrament oczęta. Nie mam znowu tak twa-rdego
serca, aby nie wzruszyły mnie te objawy pierwotnej miłości,
tembardziej, że przystraja-ne w takie mniejwięcej krasomówcze
przemowy:

— Kesnehé biedna. Beng nie ma nic. Koono chcieć skóra, jedna

skóra, dwa skóra, dużo skóra. Koono chcieć siekiera, jedna siekiera,

background image

dwa siekiera, dużo siekiera. Koono chcieć wiele, wiele. Beng mieć
mało.

Powodowany tem „wyżej wspomnianem” dobrem sercem,

zacząłem wstawiać się za biedną Kesnehé a wreszcie dałem staremu
kacykowi kilka dużych szydeł do zaszywania worków, co tak dzikusa
uradowało, że jeszcze tego samego dnia wyrzucił skromny dobytek
swojej niewolnicy przed próg i kazał jej natychmiast wynosić się do
szałasu kochanka. Naturalnie, że dziewczynie tego dwa razy nie
potrzeba było powtarzać: pokrzykując sobie radośnie i podskakując do
góry, z uciechy pobiegła jak strzała na drugi koniec wsi, gdzie
znajdowała się buda Benga.

I tak oto skończył się mój niezaczęty jeszcze romans z

dziewczyną kaingangską zwaną „Koszyk”.

Sprzykrzył mi się wreszcie pobyt w leśnej głuszy i wyruszyłem w

powrotną drogę. Po kilku dniach drogi przybyłem do Klewelandji,
miasteczka na zachodzie Parany, tuż przy granicy stanu Santa
Catharina.

Chciałem odebrać wierzchowca, odprowadzonego tam przez

mego dawnego kapangę.

W miasteczku dowiedziałem się o bajkach, jakie Zeka o mnie

rozpuszczał, jak również o tem, że stałe używał mego muła na swoje
potrzeby. Postanowiłem przy pierwszej lepszej sposobności ukarać go
zato porządnie. Sposobność zdarzyła się prędko. W kilka dni po przy-
byciu do miasteczka siedziałem sobie w wendzie z delegatem policji,
dawnym znajomym — popijając wcale niezłe wino parańskie, gdy
nagle wszedł Zeka. Zobaczywszy mnie, skonfun-dował się i zdradzał
całkiem niedwuznaczną chęć opuszczenia karczmy.

Widząc, że zamierza umknąć, krzyknąłem za nim:
— O Zeka, fica comnosco, zostań z nami!
— Nao tenho tempo, nie mam czasu — odrzekł pospiesznie i

skierował się ku drzwiom.

Może w innym czasie zostawiłbym go w spokoju, ale dzisiaj po

wypiciu kilku szklane-czek wina byłem nieco podniecony i
postanowiłem dać mu porządną nauczkę.

W chwili, gdy miał już przestąpić próg, schwyciłem go za połę

paji i szarpnąłem, aż w garści zostało mi pełno kolorowych frendzli,
jakiemi ta szata jest zwykle obszyta. Widocznie jednak Zeka
przeczuwał instynktownie moje zamiary, bo jeszcze nie zdążyłem

background image

odrzucić precz wydartych frendzli, gdy odwrócił się gwałtownie, a w
ręku błysnął mu długolufy „Shmit”. Nigdy nie dowiedziałem się czy
miał zamiar strzelić czy tylko mnie nastraszyć, bo zanim upłynęło
mgnienie oka, gruchnął strzał i rewolwer Zeki wyfrunął z ręki jak
ptaszek, rozbijając okno i płosząc stojące na dworze konie i muły,
Wślad za rewolwerem pobiegł rubaszny śmiech mego przyjaciela,
delegata. Brazyljanin, potrząsając jeszcze dymiącym „Coltem”, aż
zanosił od śmiechu z pociesznej miny Zeki. Nie wypadało mi, według
leśnych reguł, bez-bronnego ciężko poturbować, ale leśne przepisy w
żadnym wypadku nie wzbraniają wybić paru zębów, lub nadwerężyć
komuś szczęki. Niewiele też myśląc, palnąłem ogłupiałego Zekę
pięścią w brzuch, potem w nos i, schwyciwszy za hajdawery,
grzmotnąłem nim o słupek i przed wendą, do którego przywiązuje się
konie wierzchowe. Biedaczysko ani myślał o obro-nie, dopadł swego
muła i pognał prosto przed siebie, szeroką ulicą miasteczka. Muł,
naciśnię-ty szpiczastemi ostrogami, sadził olbrzymiemi susy, aż
chmury czerwonego pyłu wzbiły się pod niebiosa, przysłaniając, tak
jeźdźca jak i rumaka.

Mieszkańcy, zwabieni strzałem i hałasem, powybiegali z bronią w

ręku, a widząc sromotną ucieczkę Metysa, śmiali się do rozpuku. Zeka
tymczasem zatrzymał się na końcu ulicy, odwrócił, i groził mi zdaleka
zaciśniętą pięścią.

Kabokle zabobonnie spluwali przez lewe ramię, chcąc ustrzec się

złego spojrzenia.



XII

Przez góry San Gregorio do Passo Dos Indios.


Nawłóczywszy się po puszczach na zachód od ścieżki wiodącej z

Xanxeré do Klewe-landji, i po krótkim pobycie w tem małem
parańskiem miasteczku, powróciłem do Xanxeré, aby po niejakim
czasie skierować się na południowy zachód, w kierunku granicy stanu
Rio Grande do Sul.

background image

Pewnego słonecznego dnia, dobrze popołudniu, wyruszyłem z

dawnym towarzyszem w drogę, zamierzając przenocować u jednego z
kabokli, którego poznałem w miasteczku, a który mieszkał w
odległości 3-ch legw (mila).

Przed wieczorem dotarliśmy do leśnej siedziby, składającej się

jak zwykle: z chaty zbu-dowanej z łupanych desek pinjorowych, oraz
niewielkiej przybudówki, służącej za kuchnię.

Zwyczaj zabrania w puszczy wchodzić do wnętrza, dopóki

gospodarz nie wypowie sakramentalnego „entre” (proszę wejść). Inny
znowu zwyczaj nakazuje zamiast pukania — klaskanie w dłonie na
wzór sposobu, używanego u nas ongiś na służbę.

Tym razem jednak nie pomogło najgłośniejsze tłuczenie w ręce

— nikt nie wyszedł. Okazało się, że w domu niema ani jednego
mężczyzny. Tamtejsze kobiety są tak wytrenowa-ne, że za nic nie
wyjdą do obcego w czasie nieobecności ,,pana i władcy”. Nawiasem
mówiąc, zwyczaj ten, zastosowany do żon, bardzo mi się podobał i
odrazu na drugi dzień zabrałem się do pisania obszernej o tem
rozprawy, na złość wszystkim postępowym pannom, pannicom i
paniom.

Kobiety jednak są na całym świecie jednakowe. Jednakowo

ciekawe.

Nawpół dzikie kaboklerki nie ustępują w tem przecywilizowanej

Warszawiance, ani wielkookiej Kurytybiance.

Za dziurawemi ścianami „rańsza” * coś chichotało i popychało się

ze śmiechem. To „coś” okazało się później jako kilka, średnio
wprawdzie ładnych dziewczątek, ale zawsze dziewczątek.

Przykładały przepaściste oczy do szpar w ścianach i udzielały

sobie szeptem uwag. Gdy zbliżałem się, uciekały w popłochu w głąb
izby.

Widząc, że wszelkie próby nawiązania łączności spełzają na

niczem, rozłożyliśmy się tuż przy drzwiach, rozpalili ogień, uzbroili w
brazylijską cierpliwość i czekali ze stoicyzmem zmiłowania bożego, a
właściwie powrotu gospodarza z lasu.

Tymczasem wielki księżyc wypełzł z za lasu i dobre dwie

godziny oświecał nasze głodne postacie, zanim kaboklo powrócił z
polowania, które, jakby z przeczucia, twierdził, właśnie na dzisiejszy
wieczór przez kilka dni już odkładał.

W pół godziny potem, siedzieliśmy przed wielką pieczenia sarnią

background image

i zajadaliśmy ze smakiem mięso kambosyki **.

Dziewczęta, ośmielone obecnością ojca, pousiadały naprzeciw

nas i z jakiemś dziwnem nabożeństwem spoglądały na cudzoziemców.
Po wieczerzy najstarsza córka przyrządziła szi-maron, wyssała
pierwszy łyk i podała mi kuję ruchem wdzięcznym, jednocześnie
wycierając sobie drugą ręką nos przy akompanjamencie mocnego
„pociągnięcia”.

Jeszcze jeden dzień drogi i mieliśmy stanąć w Passo dos Indios —

miasteczku, liczącem wprawdzie ogółem dwanaście domów, ale w
którem jest trochę naszych rodaków a mój towa-rzysz posiada biuro
miernicze.

Przecinaliśmy wysokie i urwiste góry Serra do Gregorio.
Ze szczytu potężnej „lomby” *** dostrzegliśmy już stepy

riograndeńskie, chociaż dzie-liło nas od nich przeszło siedemdziesiąt
kilometrów dziewiczych lasów. Widnieją one zdala jako jasne pasy,
poprzecinane ciemnemi smugami borów. Jest to kraj stepów, jak
zwykle charakteru niejednolitego, składa się nań szereg olbrzymich
polan, czyli kampin. Dalej stepy Rio Grande charakter swój zmieniają
i rzadko można na nich dojrzeć zielone grupy drzew. Około południa
przybyliśmy do miejscowości Xaxim. Jest tam wenda, oraz o dwa
kilometry w bok od drogi mieszka Włoch, który kupił od kompanji
kolonizacyjnej pięćset działek ziemi, w celu odprzedania jej z
zarobkiem współrodakom.

Spotkaliśmy w pobliżu tej miejscowości bandę Indjan Coroados,

którzy udawali się gdzieś w głębokie lasy, aby wszcząć zajadłą walkę
z wrogiem plemieniem. Powodem „wypowiedzenia wojny” miała być
porwana dziewczyna. Jakiś dzikus, mówiący nieco po portugalsku,
dowodził mi obszernie, że wprawdzie nie chodzi im o tę jedną głupią
„Lyinę”, ale dlaczego oni „zaczęli” (zupełnie jak u nas). Wszyscy
Indjanie z racji zamierzonej wojny

* Chata.
** Jeden z licznych w Brazylji gatunków sarn.
*** Grzbiet górski.

pili w okropny sposób wódkę, którą darzył obficie miejscowy
wendziarz, wzamian za piękne skórki wydr, arinarji, wilków i lisów,
których ci dzicy mieszkańcy lasów przynieśli spory zapas.

Pijatyka trwała dotąd, dopóki przemyślny handlarz nie zabrał im

background image

ostatniej skórki i nie powyrzucał nieprzytomnych przed chatę.

Nigdy nie udało mi się dowiedzieć jak skończyła się ta wyprawa,

ale w jakiś czas potem dowiedziałem się, że Koroadzi wrócili bez
dziewczyny i w nieco uszczuplonej liczbie, lecz bardzo z siebie
zadowoleni. Z małomównego Indjanina trudno jest coś wydobyć, a
sama pu-szcza jeszcze staranniej ukrywa wszystkie, zwykłe i
niezwykłe, w jej łonie rozgrywające się zdarzenia.

Passo dos Indios to już zupełnie głucha puszcza. Odgłosy

cywilizowanego świata do-chodzą tam rzadko i nie są nawet
skwapliwie słuchane, tracą zupełnie wartość w tej miejsco-wości
leśnej, otoczonej setkami kilometrów bezludzia. Z rodaków jest tam
miernik pan Juljan Buczek wraz z rodziną, lecz miał się już wynieść
za parę miesięcy do Parany, dokuczyły mu bowiem stosunki, gdzie nie
istnieje żadne inne prawo nad „lei do Shmit” (prawo pięści). Przed
kilku miesiącami mieszkał tu jeszcze drugi miernik z rodziną — pan
Roman Bieniek, oraz pan Jan Piltz; pierwszy jednak wyniósł się dalej
w lasy spławiać drzewo do Argentyny, drugi przeprowadzał pomiary
w pobliskiej miejscowości Rodeio Chato.

Mój towarzysz, pan Malczewski, posiada tam biuro miernicze,

które potem przeniósł do Cruzeiro i sam na stałe Passo dos Indios
opuścił.

Miejscowość ta jest typową, leśną „provoaças” na dwanaście

domów mieszkalnych po-siada cztery domy publiczne. Tego rodzaju
stosunki spotyka się w puszczach wszędzie, niko-go to nie razi i
prostytutki uważane są za takie same dobre kobiety, jak każda inna.
Mieszkań-cy przyjmują je w domu, zapraszają na „baile” * i szanują
na równi z innemi kobietami. Zdarza się często, że matka, skoro
odchowa dzieci, opuszcza dom i oddaje się temu „zajęciu”, nie
wzbudzając specjalnie dużego ździwienia ani zainteresowania. Należy
jednak zaznaczyć, że skoro taka kapłanka miłości ma córkę, to zwykle
wychowuje ją zupełnie cnotliwie i uważa za punkt honoru wydać ją
zamąż.

Wszystkie ziemie wokół Passo dos Indios należą do fazendy

„Campina do Sao Grego-rio”. Fazenda ta przed kilkunastu laty
należała do półdzikiego kabokla, niejakiego Joao For-tesa. Człowiek
ten absolutnie nie rozumiał wartości tego co posiadał i, nie umiejąc
zużytko-wać obszarów, żył niemal w nędzy. Pewnego razu zgłosił się
do niego kupiec, nazwiskiem Lemeira, później obdarzony przez

background image

cesarza Don Pedra II tytułem barona, i zaproponował mu sprzedaż
posiadanej ziemi. Ciemny analfabeta Fortes sprzedał za 3000
milrejsów (podówczas wartości około 1000 dolarów) prawie 50000 ha
świetnych ziem do sadzenia, pokrytych dziewiczymi lasami i
poprzerzynanych licznemi, rybnemi rzekami.

Obecnie ziemie te przedstawiają krociową fortunę, która z dnia na

dzień wzrasta.

Fortes, otrzymawszy pieniądze, nakupił sobie koni, rzędów,

rewolwerów, oraz wziął na utrzymanie kilka różnokolorowych
kochanek.

Teraz z otrzymanych pieniędzy nie pozostało ani śladu i mimo, że

posiada jeszcze około 4000 ha ziemi, żyje w zupełnem ubóstwie.
Pewnego razu odwiedziłem go w jego „rancho”. Litość brała patrzeć
na tego starca, leżącego na barłogu w kurnej chacie z łupanych desek,
krytej darnicami. Synowie likwidują resztki ojcowizny i zamierzają
przenieść się do dzikiego stanu Matto Grosso.

Niezaradność kabokli jest nadzwyczajna. Tuż w sąsiedztwie

Passo do Fortes, siedziby posiadacza tysięcy hektarów ziemi, a
jednocześnie nędzarza, mieszka włoski kolonista, który nabył 10
akrów ** lasu i żyje dostatnio, uprawiając pszenicę oraz hodując
świnie.

Najzabawniejszem jest, że kabokle nie zdają sobie wiele

sprawy z tego, że żyją w

* Wieczorki taneczne.
** Akr = około 2 ha.

warunkach, wprost urągających ludzkiemu plemieniu. Wyobrażają
sobie, że tak być musi, że trzeba mieszkać w kurnych, dziurawych
chatach, że trzeba odżywiać się tylko wyłącznie fiżo-nem * i
kukurydzą, oraz że praca jest czemś hańbiącem i poniżającem.

Są tam trzy wendy, jedna Włocha, jedna Indjanina-Paragwaja i

jedna „narodowa”. Wszystkie one zgodnie łupią ze skóry okolicznych
„moradorów” (mieszkańców), a gdy któ-ryś odważniejszy ma coś
przeciwko wygórowanym cenom, wylatuje ze sklepu przy wybitnej
pomocy olbrzymiego buta wendziarza.

Właściciel narodowej karczmy, Miguel Claro, jest zarazem i

lekarzem. Poważny ten kaboklo używa swoich specjalnych metod,
czasem trochę niezgodnych z ogólnemi zasadami medycyny, no ale

background image

tam nikt się na medycynie nie zna. Do najniezawodniejszych
środków, używanych przez Miguela, należy łapanie choroby na lasso i
wrzucanie jej do rzeki. Pewnego dnia byłem świadkiem w jaki sposób
ów czarodziej to robi.

Otóż wyszedł za chatę, zakręcił lassem w powietrzu i rzucił.

Czynił to kilkakrotnie i za każdym razem powtarzał „fugia
desgraçada” — uciekła przeklęta, Wreszcie wykrzyknął „jest” i,
udając duży ciężar, zarzucił sobie puste lasso na plecy i poszedł
chorobę utopić.

Wielu kabokli przypatrywało się tym sztuczkom z nabożnem

skupieniem i żadnemu nawet cień wątpliwości nie przebiegł przez
głowę, nikt nie przypuścił, aby mogła to być mistyfikacja.

Zakreślenie kredą koła wokół łóżka chorego również uważane

jest przez tego znachora jako środek dość pewny przeciw
najróżnorodniejszym przypadłościom.

Sprawiedliwość jednak nakazuje przyznać, że ludzie leśni znają

całe mnóstwo ziół i drzew leczniczych, które przynoszą ulgę w wielu
cierpieniach. Zwłaszcza choroby żołądka, oraz wszelkiego rodzaju
febry umieją leczyć sobie tylko znanemi lekarstwami, Znają również
zioła, które łagodzą objawy pospolitego tam bardzo przymiotu.

Do chwili obecnej (sierpień 1923 r.) do Passo dos Indios nie

wiodą żadne drogi kołowe, lecz budowa ich do rzeki Urugwaj jest już
na ukończeniu, tak, że za parę miesięcy można będzie jechać wozem
do stanu Rio Grande do Sul.

W tamtych stronach mieszka kilku uczestników rewolucji z r.

1893. Jeden z nich, niejaki Hannibal Osorio da Silva, brał udział w
bitwie pod Passo Fundo, gdzie odznaczał się oddział polski,
sformowany przez pułkownika Bodziaka. Stary Brazyljanin wyrażał
się z wie-lkim entuzjazmem o polskiem męstwie, twierdząc, że gdyby
wszyscy tak stawali, to rewolu-cja inny wzięłaby obrót. Znał on
osobiście pułkownika Jana Kośmińskiego i był świadkiem jego
bohaterskiej śmierci na polu bitwy.



XIII

background image

Kabokle — ludzie leśni.


Życie kabokla w lesie jest nadzwyczaj jednostajne. Wstaje razem

ze słońcem, siada przy ogniu, roznieconym na środku chaty, i pije z
całą rodziną szimaron. Z małemi przerwami trwa to cały rok. Gdy
nadchodzi czas sadzenia kukurydzy lub fiżonu, pracuje przez kilka
tygodni, po parę godzin dziennie na swem pólku, położonem daleko
od domu. Charakterystycznem jest, że nigdzie nie można spotkać pola
tuż przy chacie, jak to ma miejsce w każdym innym kraju
cywilizowanym. Początkowo nie mogłem zrozumieć dlaczego
kabokle utrudniają sobie

* Fasola.

w ten sposób pracę, rychło jednak dowiedziałem się przyczyny. Około
domu kręci się zawsze dużo chowanego bydła i nierogacizny, a więc
zasiewy łatwo uległyby zniszczeniu. Nic wpra-wdzie łatwiejszego, jak
postawić bylejaki płot, a uniknęłoby się plondrowania, lecz najgorszy
płot wymaga pracy, kaboklo tymczasem pracować nie lubi i zawsze
przekłada trochę głodna-we ,,dolce far niente”, niż trudzenie swojej
osoby.

Czas cięcia herwy również daje nieco pracy kaboklowi, lecz

conajmniej trzy czwarte roku przeciętny mieszkaniec lasów
Contestado — nie robi nic. Czas spływa mu na piciu szimaronu,
wyścigach konnych, bardzo często urządzanych, polowaniu i
odwiedzaniu „com-padrów” *. Jego bydło i świnie pasie las, las daje
mu drzewo; las dostarcza dziczyzny i skór.

Las jest jego żywicielem i rozrywką.
Nic też dziwnego, że cywilizacja na zachodzie Santa Cathariny

posuwa się żółwim krokiem naprzód. Nieco ruchu wnoszą
cudzoziemcy, którzy jednak, narazie nieliczni, nie odgrywają wielkiej
roli, a o powiększeniu ich liczby, bądźto przez kolonizację, bądź przez
napływ ruchliwszych jednostek, szukających w lasach łatwiejszego i
obfitszego chleba — narazie niema mowy. Główną przyczyną
stronienia cudzoziemców od tych, mających wsze-lkie dane do
rozwoju, stron, jest zła sława, jaką Contestado już od szeregu lat
zdobyło sobie przez ustawiczne, krwawe rewolucje, bunty kabokli, no
i brak wszelkiej możliwej komunika-cji. Obecnie, być może, sława ta

background image

zwolna zaniknie, narazie jednak jest jeszcze dość zła.

Wierzenia ich są nadzwyczaj ograniczone. Wierzą w istotę

najwyższą, którą zwą ró-wnież Tupan, oraz szereg złych duchów.
Plemiona parańskie należą do nielicznych w świecie ludów, nie
posiadających kapłanów ani czarowników.

Leniwy, bezczynny i beztroski tryb życia kabokli nie jest do

pomyślenia w warunkach chociaż coś niecoś cywilizowanych, a już
nawet takich, gdzie nastąpiło ścisłe rozgraniczenie ziemi między
poszczególnych właścicieli. Dlatego też skoro zaczynają wychodzić
rozporzą-dzenia, nie pozwalające wypasać bydła w „bożym” lesie,
skoro zaczyna się wytyczanie granic własności, wtedy kaboklo,
przyzwyczajony uważać puszczę za wspólną, zbiera swoje ubogie
manatki, ładuje je na juczne muły i wyjeżdża wraz z całą rodziną
głębiej w puszczę, gdzie nikt go nie „inkomoduje” **) o podatki, ani
pyta jakiem prawem siedzi na cudzej ziemi.

W okolicach Xanxeré i Passo dos Indios kabokle są jeszcze u

siebie, jeszcze nie wyno-szą się dalej. Przed paru miesiącami jednak
wydane zostało rozporządzenie przez superinten-denta coronela Maję,
że bydło paść można tylko na terenach własnych lub narodowych, a
zabraniające tego robić na gruntach cudzych. Pozornie zupełnie
słuszne zarządzenie wzburzy-ło leśny naród do głębi. Trzeba trafu, że
ów municypalny „edital” zbiegł się z uchwałą kon-gresu we
Florianopolis o podatku od ziemi w wysokości 1 milrejsa od akra (10
milrejsów posiada wartość jednego dolara, jeden alkier zawiera 4 i pół
morgów ziemi). Większa część Contestado niedawno należy do Santa
Cathariny, przedtem było częścią stanu Parana. Obecne „utrudnienia”,
jakie przedsiębierze rząd Santakataryński, zostały przez ciemnych
kabokli uznane za następstwo nowej przynależności, skutkiem czego
stan ten został powszechnie znienawidzony, Jednomilrejsowy
podatek, o którym wiadomość rozeszła się po leśnych osie-dlach w
miesiącu czerwcu i lipcu (w r. 1923) przepełnił czarę goryczy, to też
w czasie podró-ży wszędzie napotykałem zaciekłe dysputy na temat
oderwania się od Santa Cathariny i przy-łączenia do Parany.
Zastępował w tym czasie nieobecnego superintendenta niejaki
Octawiano dos Santos; ten, widząc wzburzenie, natychmiast dał znać
do Florianopolis, skutkiem czego podatek gruntowy dla tego
municypjum zmniejszono do 500 rejsów (jeden milrejs zawiera 1000
rejsów), czem wrzenie umysłów zostało trochę uspokojone.

background image

Spokoju jednak kompletnego nigdy na Contestado niema,

tembardziej podówczas. Napozór nic się nie spostrzegało, lecz
wtajemniczeni opowiadali, że znani przywódcy jeżdżą po lasach i
prowadzą jakieś narady. Co z tego może wyniknąć — niewiadomo,
może jakiś

* Compadra — kum.
** Niepokoi.

nowy „fanatyzm”, może krwawa rewolucja pod hasłem „do Parany”,
lub może coś zupełnie niespodziewanego a strasznego. Bogaci
fazenderzy ze stepów palmeńskich i nieprzebytych lasów około
Klewelandji, zupełnie nie kryjąc się, popierają ruch przyłączenia
Contestada z powrotem do Parany. Tam też przeważnie knują się
różne spiski, które krwawym płomieniem obejmują pograniczne
municypja Santa Cathariny.

Kabokle żywsi, energiczniejsi, mający przedewszystkiem kult dla

silnej pięści, marzą o orężnej rozprawie i przywróceniu siłą dawnego
porządku, a właściwie nieporządku. Zaś bar-dziej bierni, mniej zdolni
do kategorycznego załatwiania spraw, zbierają się wieczorami przy
ogniach, snują opowieści o dalekich krajach za wielką rzeką Paraną,
gdzie niema żadnego prawa, żadnych władz, podatków, ani żadnych
ograniczeń wolności; nucą tęskne pieśni o tych błogosławionych
stronach i przyzwyczajają się powoli do myśli o rzuceniu swych
siedzib. Już teraz nawet niektórzy wybierają się na zachód, do Parany,
„a może dalej”, odpowiadają pyta-ni.

Brazylja jest wielka, dużo jeszcze wody upłynie w Goyo-En,

Iguassu i Chapecó, zanim kaboklom zabraknie lasu dziewiczego.

A może tymczasem zmienią usposobienie i przedzierzgną się w

spokojny, rolniczy naród.

Możliwe to jednak dopiero w przyszłości. Narazie kaboklo jest

typowym pionierem cywilizacji gdzieś z wieku XVII, a więc
cywilizacji w znaczeniu bardzo minimalnem, który w zetknięciu się z
warunkami bardziej kulturalnemi cofa się głębiej w lasy, stwarzając
sobie warunki, jakich potrzebuje i bez jakich obyć się nie może.

Niewątpliwą i wielką zasługą kabokli jest uprzystępnianie

wielkich połaci kraju dla przebywania w nim człowieka. Przeciera on
jakietakie, ale zawsze przeciera — ścieżki; wyci-na i wypala pod swe
domy rozległe polany, a więc tworzy punkty, gdzie można być swobo-

background image

dniejszym od przekleństwa lasów podzwrotnikowych, to jest od
moskitów, komarów i innych nieznośnych owadów, które nie lubią
otwartych przestrzeni; trzebi drapieżniki, otwiera drogę cywilizacji w
nieznanych stronach i stwarza podkład dla rozwoju zamieszkanych
przez siebie okolic.

Kabokle w swej znakomitej większości nie należą do rasy białej,

jest to konglomerat narodów białych, czarnych i czerwonych. Są to
potomkowie białych „conquistadorów” i czarnych, sprowadzanych z
Afryki, niewolnic lub miejscowych dzikich Indjanek. Z biegiem lat
przez ciągłe krzyżowania się różnych odmian, powstała taka
mieszanina, że dzisiaj wielo-krotnie jest niepodobieństwem określić
jakich ras potomka ma się przed sobą.

Wśród tej mieszaniny jednak w różnych miejscowościach jest

różna przewaga poszcze-gólnych ras. I tak naprzykład w municypjum
Cruzeiro wybitnie zaznacza się przewaga krwi murzyńskiej, natomiast
w dużej części municypjum Xanxeré, a zwłaszcza na północ od tego
miasta w okolicach rezerwacyj indyjskich — występują przeważnie
Metysi, czyli mieszanina krwi czerwonych i białych. Przytem należy
zaznaczyć, że krzyżowanie odbywa się niemal wyłącznie za
pośrednictwem białych mężczyzn i czerwonych, oraz czarnych kobiet.
Bardzo rzadki jest wypadek poślubienia białej przez Indjanina lub
Murzyna, aczkolwiek niema tu ani części tych uprzedzeń, co w St.
Zjednoczonych Ameryki Północnej. Największą przewagę krwi
europejskiej widzi się na pograniczu bliskiego stanu Rio Grande do
Sul, przyczem ludzi czystej rasy spotyka się na całem Contestado,
oprócz cudzoziemców — bardzo mało.







XIV

Tam, gdzie djabli nocują.

background image

Krańcami cywilizacji w Brazylji nazywają pobrzeża olbrzymich

puszcz, zalegających całe wnętrze kraju, lecz gdy Brazyljanin chce
przedstawić jakiś zakątek, gdzie już absolutnie niema ludzi, ani nawet
ich śladu, to wtedy powiada o takich stronach, że tam „djabli nocują”.

Okolice nad rzeką Rio Chapecó, a zwłaszcza zachodnim jej

brzegu, bezwątpienia należą do tej ostatniej kategorji.

Olbrzymi szmat ziemi, ciągnący się z jednej strony aż do granicy

argentyńskiej, z dru-giej graniczący z niezmierzonemi borami
zachodu Parany, jest prawie zupełnie niezamieszka-ny. Pokrywają go
prastare lasy dziewicze, nic nie zmienione od zamierzchłych czasów
przed-historycznych.

Tylko

gdzieniegdzie

jednolitą puszczę

przerywają wesołe stepy parkowe, lub leśne bagienka. Na zachodzie
Contestada kilkadziesiąt kilometrów za rzeką Chapecó, leży step
Campo-Erê, a w samym kącie, na granicy Argentyny, step Campo de
Vacca Branca, na którym ponoć hulają stada dzikich koni i dzikiego
bydła rogatego. Ani Campo-Erê, ani Campo de Vacca Branca nie są
zamieszkane. Ostatnią siedzibą ludzką na skraju stron „gdzie djabli
nocują”, jest Isabella, miejscowość, założona i zamieszkana przez
Polaków. Zaledwie na kilka miesięcy przed moją podróżą, przybyło
na stromy brzeg złej a pięknej rzeki Chapecó, trzech naszych
rodaków, a dzisiaj wydarli już puszczy szmat ziemi, wystawili dom i
zaczęli z potężnych pni lasów wyciągać obfite brzęczące korzyści.

Po okropnej burzy, jaką przebyłem w czasie drogi z Passo dos

Indios, gdy ujrzałem nareszcie otwarty wyrąb i ludzi, uczułem dziwną
radość i zadowolenie. Mały Metysek już zdaleka pohukiwał
rozgłośnie i od czasu do czasu zakrzyczał przeraźliwie, naśladując
rudą małpę „bużiu”.

Nie potrafię opisać jak serdecznie przyjmowano mnie w tem

leśnem ustroniu. Całe mie-siące zupełnego odcięcia od świata, chociaż
wpływają nadzwyczaj kojąco na nerwy, są jednak tak pozbawione
wszelkich wiadomości, że w końcu człowiek uczuwa wprost
chorobliwą ciekawość — „co się tam poza lasem dzieje”.

W takich warunkach ktoś przybywający z dalszych stron a

tembardziej aż z cywilizo-wanej Kurytyby, witany jest jak zbawca.

Odrazu też zostałem zasypany mnóstwem pytań:
— Co słychać w Polsce?
— Co tam w Kurytybie?

background image

— Czy rewolucja w Rio Grande jeszcze trwa?
Zaczęło się bezładne opowiadanie o tem, że w Polsce niebardzo

dobrze, że marka dalej spada, że w Kurytybie wojna między
postępowcami i klerykałami trwa sobie w najlepsze, że w Rio Grande,
Borges de Medeiros * poluje w dalszym ciągu na assisistów **.
Sprawy polityczne od czasu do czasu ustępowały „ważniejszym”
sprawom, jako to: że ostatnie wyle-wy poniszczyły wszystkie mostki
na ścieżkach, wiodących do Hervalu, to znowu, że w Argentynie
wzrósł popyt i cena na drzewo brazylijskie, lub że Indjanie zaczynają
się coś niewyraźnie zachowywać w swoich rezerwacjach pod
Chapecosinho. Ta zwłaszcza ostatnia wiadomość zainteresowała
osadników niezwykle. W tamtych stronach Indjanie mimo braku
organizacji i broni palnej, są jeszcze pewną siłą, która od czasu do
czasu daje się porządnie we znaki białym kolonistom. Mieszkańcy
Isabelli zaczęli odrazu snuć przypuszczenia jakiejś

* Prezydent stanu Rio Grande do Sul.
** Zwolennicy Assisa Brasilia, przeciwnika Borgesa.

rewolty, przyczem okazywali zupełną pewność co do swego
bezpieczeństwa.

Patrzałem z niekłamanym zachwytem na te ogorzałe, energiczne

twarze rodaków — takie inne od przygnębionych nędzą lic naszych
kmiotków.

Wszyscy oni chodzili uzbrojeni w wielkie bębenkowe rewolwery

„Shmita”, których ołowiane olbrzymie kule tworzą rany szerokości
dłoni.

W puszczy ruszyć się bez broni trudno — zewsząd czyha

niebezpieczeństwo. W ponu-rych ostępach błąkają się groźne jaguary i
groźniejsze od nich, nieprzeliczone stada dzikich świń — biada
nierozważnemu, który stanie na drodze tych bestyj. Czasem chyłkiem,
bezsze-lestnie przesunie się miedziany „bugier”, z nienawiścią w
sercu śledzący bladego najeźdźcę. Dobry rewolwer zawsze decyduje o
tem, jak się spotkanie skończy, każdy też dba o swą broń i nie rozstaje
się z nią nigdy.

W Isabelli chciałem zatrzymać się pewien czas, uczynić ją swoją

bazą, aby stamtąd robić wycieczki w bezludne puszcze zachodniego
brzegu Chapecó.

Jedyny obszerny dom przed kilku dniami zabrała zła rzeka w

background image

czasie wylewu, tak, że obecnie wszyscy chwilowo mieszkali w
budach, na prędce z desek skleconych. Oczywiście, że nie przerażało
mnie to wcale, bo i tak zawsze wolałem spać na dworze, niż w
dusznych mieszkaniach.

Cała Isabella jest typowem, powstającem dopiero leśnem

osiedlem. Na brzegu rzeki wyrąbana rozległa polana, na niej powalone
pnie, kilka bud z prętów bambusowych, kilka z desek, opodal pólko
kukurydzy, zagon fasoli i malutka plantacja trzciny cukrowej. Z jednej
strony wielka, wiecznie szumiąca rzeka Chapecó, poza tem naokoło
ciemny, głuchy las. Nieprzeliczone stada papug „bajtaków” i „perekit”
zbiegają się tam zewsząd na obfitą ucztę kukurydzaną, pokutują
jednak srogo za nieposzanowanie ludzkiej własności. Mięso, zwła-
szcza „bajtaków” jest zupełnie smaczne, polują więc na nie chętnie.

Głęboka dolina, w której płynie Chapecó, jest z racji swego

niskiego położenia bardzo gorąca. Różnica w klimacie między doliną
a górą jest niezwykle duża. Wystarczy, gdy wspo-mnę, że na górze
trzcina cukrowa marznie, na dole zaś nie zdarza się to nigdy. Również
kawa udaje się tylko nad rzeką. Pomimo dużych upałów, klimat jest
zupełnie zdrowy i o żadnych malarjach ani febrach nic nie słychać.

Najgroźniejszym wrogiem kolonisty są liczne stada małp i

kapiwarów *. Zwłaszcza te ostatnie potrafią w ciągu jednej nocy
zniszczyć całe pole kukurydzy czy fasoli. To też osadnik nie daje im
pardonu, tępi je i płoszy. Tak drogocenne w Europie futra małpie
walają się tam po ziemi — nikt nawet nie ma chęci ich
przechowywać, nie przedstawiają bowiem żadnej wartości.

Nie zwlekając, zaraz na trzeci dzień po przyjeździe do Isabelli,

zacząłem wybierać się w dalszą podróż łodzią w dół Chapecó,
dopływu Urugwaju. W całym swym biegu Chapecó jest nieznane, a
rysunek jego na mapie umieszczono zgoła fantastycznie i niezgodnie z
prawdą. Wody tej rzeki pełne są wodospadów i groźnych, najeżonych
skałami, bystrzyn. W wielu miejscach, z przezroczystej toni wyłaniają
się piękne jak marzenie, pokryte lasem, wysepki.





background image




* Hydrochaerus capibara.

XV

Tam, gdzie nie było nigdy białych.


Przygotowania do podróży rzeką nie zabrały wiele czasu.

Przedewszystkiem przygoto-wałem suszonego mięsa, czyli tak zwanej
„charque”, czarnej fasoli, mąki mandjokowej, oraz herwy. Wszystkie
te zapasy zostały złożone w niewielkiej łodzi, sporządzonej z jednego
pnia, dołączyłem do tego jeszcze mały namiot z żaglowego płótna,
spory zapas amunicji, nająłem wioślarza i wyprawa była gotowa.

Po obu brzegach Chapecó ciągną się zbitą gęstwiną dziewicze

nieznane lasy, po których tylko błądzi zwierzyna i koczują dzikie
plemiona Indjan.

Typ rzek brazylijskich daleko odbiega od europejskich wzorów.

Najcharakterysty-czniejszą ich cechą jest niedostępność brzegów.
Splątany las zarasta tak szczelnie najmniejszy skrawek ziemi, że nie
można marzyć o swobodnem przechadzaniu się nad ich cudownemi
falami. Konary olbrzymich, stuletnich drzew rzucają cień daleko od
brzegu, warkocze ljan niby czarodziejskie festony zwisają nad
wartkim prądem. — Las zdaje się czule obejmować szumiące wody.

Pewnego poranka sierpniowego, gdy wielkie czerwone słońce

zaczęło wynurzać się z za gór, okalających Isabellę, odbiłem od
wysokiego brzegu, udając się wgłąb nieznanego kraju.

Łagodny prąd uniósł nas zwolna na środek rzeki.
Chapecó w stanie normalnym nie jest rzeką spławną. Już około

południa doszedł nas złowrogi szum jakiejś bystrzyny, a za parę chwil
ujrzeliśmy szereg potężnych skał, sterczą-cych nad wodą. Rzeka w
tem miejscu rozlewała się szeroko i była bardzo płytka. Podpłynę-
liśmy pod sam brzeg, tam weszliśmy do wody, ostrożnie
przeciągnęliśmy łódź przez porohy, pilnując, aby nie uderzyła mocno
o skałę i nie uszkodziła się.

background image

Wkrótce po wyminięciu tej pierwszej przeszkody natrafiliśmy na

niewielki wodospa-dzik. Chociaż był on nieduży, jednak jechać
wprost było rzeczą niemożliwą. Wobec tego wycięliśmy na brzegu
małą ścieżynę i przeciągnęliśmy łódź aż do miejsca, gdzie wody
płynęły spokojnie. Przy cięciu ścieżki zauważyłem ślady takiej samej
roboty z przed kilku miesięcy. Prawdopodobnie były to ślady Indjan,
którzy czasem udają się w dół Chapecó, aż do jej ujścia, polując na
wybrzeżach.

Przez cały dzień płoszyliśmy liczne, w tej porze latające parami,

paty (pato do matto —ptak pośredni między kaczką i gęsią) i bigua
(ptak wodny, trochę mniejszy od kaczki), których wielka mnogość
wprawiła mnie w podziw.

Ile razy podpływaliśmy bliżej brzegu, zrywały się stamtąd

przestraszone dzikie gołębie i indyki, kłapiąc ociążałemi skrzydłami.

Na noc zatrzymaliśmy się na niewielkiej wyspie, porośniętej

gęstym lasem, a ze strony zasłoniętej od naporu fal mającej rodzaj
piaszczystego półwyspu. Na tym piasku rozbiliśmy obóz.

Do wieczora brakowało jeszcze dobre dwie godziny. Wziąłem

fakon (duży nóż) i uda-łem się na obejrzenie wyspy. Mierzyła około
kilometra obwodu i służyła za miejsce odpoczy-nku różnym
mieszkańcom lasu, przepływającym rzekę.

Dostrzegłem tam bardzo liczne ślady kapiwarów, wydr, sarn i

wielu innych zwierząt. Mnóstwo ptaków gnieździło się w konarach
drzew i teraz w przedwieczornej godzinie słychać było nieustanny
świergot skrzydlatej rzeszy.

Pozaczepiane wysoko na drzewach wodorosty świadczyły o tem,

że jakkolwiek wyse-pka posiadała dość wysokie brzegi, to jednak w
czasie wielkich wylewów zimowych bywała niejednokrotnie
zalewana.

Żadnych śladów ludzi nie zauważyłem, nawet połamanych ljan i

gałązek (świadectwa przebywania Indjan) nie udało mi się nigdzie
wykryć. Bardzo możliwe, że byłem pierwszym człowiekiem od
stworzenia świata, który wstąpił na tę dziewiczą ziemię.

Pełen myśli o tem, że tu, w Brazylji tyle miejsca, tyle wolnej

ziemi, tyle bogactw leży odłogiem, podczas gdy u nas w dalekiej
Polsce tak ciasno, taka walka o każdą jej piędź — wracałem do obozu.
Tymczasem słońce już niemal dotykało wierzchołków drzew na
zacho-dnim brzegu, a trzy czwarte nieba

jaskrawiło się

background image

przerozmaitemi odcieniami czerwieni.

W godzinę potem, ląd z obu stron zniknął w nie- przebitych

cieniach podzwrotnikowej nocy.

Zaledwie mrok rozpostarł swoje skrzydła, z puszczy zaczęły

dochodzić nas tysiące głosów.

We dnie milczący brazylijski las rozebrzmiał zaraz mnóstwem

szmerów, krzyków i ry-ków. Jako stały akompanjament tej muzyki
rozlegał się ciągły szum mil jardów przeróżnych owadów. Od czasu
do czasu wpadał w ucho przeraźliwy krzyk nocnego ptaka quero-
quero, ryk jaguara, trzask torowania sobie ścieżki przez tapira,
urywane szczekanie graszaina lub plusk skaczącego do wody
kapiwara.

Noc to czas żeru. Wszystka zwierzyna, ukryta w dzień, wylega z

nastaniem zmroku, poluje, pożera i bywa pożerana.

Był to sierpień, a więc koniec zimy, noc ciepła, nie zagorąca,

pogoda cudna. Namiotu nie rozkładaliśmy, ułożyłem się na derce i,
kołysany najpiękniejszą muzyką świata — muzy-ką szmerów i głosów
dziewiczej puszczy — zasnąłem.

Zrana, zaraz po wschodzie słońca, zbudziło mnie przeraźliwe

skrzeczenie stada papug. Nie zwróciły one na nasze obozowisko
zupełnie uwagi i kilkadziesiąt zielonych baitaków obsiadło brzegi
przywiązanego do drzewa czółna. Uniosłem głowę i z ciekawością
obserwo-wałem ten ptasi sejm. Papugi widocznie dysputowały nad
czemś i jedna starała się przekrzy-czeć drugą, przypominając tem do
złudzenia niektóre parlamenty europejskie.

Mają one bardzo zabawny zwyczaj przy chodzeniu pomagania

sobie grubym dziobem, który służy im jako rodzaj laski. Mój
towarzysz tymczasem huknął do nich z dubeltówki i kilka tłustych
ptaków zostało w łodzi. Zaraz wziął się do skubania i pieczenia, mięso
ich bowiem jest bardzo smaczne.



XVI

Wśród zwierząt, owadów i żmij.

background image

Liczne ślady kapiwarów, które poprzedniego dnia widziałem,

zachęciły mnie do polo-wania.

Po śniadaniu złożyliśmy wszystkie zapasy z łodzi na brzeg,

przykrywając je płótnem namiotowem i pojechaliśmy parę
kilometrów wdół rzeki. Przedtem jeszcze wzięliśmy z sobą
kilkanaście niewielkich kamieni, o których przeznaczeniu będzie
niżej.

Jechaliśmy przy samym brzegu, w cieniu potężnych kaneli i

anżyków. Już po kilkunastu minutach spostrzegłem wylegującą się na
wielkim głazie śliczną, bronzową wydrę. Czujne jednak zwierzę
usłyszało nas zdaleka i zginęło momentalnie w głębokich nurtach.
Kilka razy wystraszyliśmy również i kapiwary, lecz straciliśmy dobre
dwie godziny, zanim udało nam się podjechać na odpowiednią
odległość.

Dostrzegłem parę, igrającą na niewielkim cyplu skalnym,

wrzynającym się w rzekę. Widocznie były najedzone i pewne siebie
— nie chciało im się wierzyć, aby te mizerne stwo-rzenia,
przycupnięte nieśmiało na dnie łodzi, miały być dla nich groźne.
Srodze to jednak od-pokutowały. Podniecony widokiem zwierzyny,
zapomniałem o specjalnym sposobie polowa-nia na nią i o tem, że
jestem na chwiejącej się łodzi, zmierzyłem natychmiast z Winczestera
i naturalnie spudłowałem. Tysiączne echo rozległo się po puszczy
wracało i znowu biegło w dal, jak gdyby cała puszcza nagle
przemówiła.

Napewno nie mniejsze wrażenie, niż na puszczę, wywarł strzał na

kapiwary. Jeszcze huk unosił się nad lasami, gdy jeden z nich,
widocznie niezwykle przerażony, wbrew zwy-czajom swego gatunku
umknął w gęste bambusowe zarośla, podczas gdy drugi znikł w wo-
dzie. Nad płynącym pod wodą zwierzem, na jasnej fali wód, wyraźnie
zaznaczył się kierunek w jakim uciekał. Pomknęliśmy za nim
natychmiast. Kapiwar może pod wodą wytrzymać naj-wyżej parę
minut, potem musi wypłynąć i zaczerpnąć powietrza. Na to właśnie
liczyliśmy i na to wziąłem kamienie, które wciąż rzucałem w wodę,
nie pozwalając mu wypłynąć. Wkró-tce kapiwar zaczynał się dusić,
tracić głowę i napółprzytomny wychylać się na powierzchnię. Wtedy
jednem silnem uderzeniem grubem wiosłem polowanie zakończyłem.
W parę godzin później jedna z szynek tłustego stworzenia piekła się

background image

na rożnie przy ogniu, a skóra, pięknie rozpięta na patykach, suszyła
się na słońcu.

Ponieważ podróż moja w ówczesnem stadjum nie miała innego

celu, jak tylko zaspoko-jenie turystycznych apetytów, a wysepka
podobna była do małego raju, więc pozostałem na niej przez kilka dni,
polując, łapiąc ryby i wygrzewając się na słońcu.

Jednego dnia, na brzegu w pobliżu wysepki, znalazłem

kilkanaście różnych ametystów. Wszystkie one były dość mętne i nie
przedstawiały większej wartości. Również udało mi się stwierdzić tam
obecność agatów, bladych chryzolitów i krwawników. W dużej ilości
wystę-powały kryształy górskie, niejednokrotnie bardzo duże i ładne.
Znajdowały się tam obficie różne skamienieliny i minerały, których
nazwy nie umiałem określić.

Nad Chapecó półszlachetnych kamieni jest stosunkowo niewiele,

natomiast nad Uru-gwajem można często przy drodze znaleźć dość
ładny ametyst lub agat. Tamtejsi Brazyljanie słabo orjentują się w ich
wartości. O ile jakiś stary kaboklo przyniesie do domu specjalnie
ładny okaz, to na to, aby dzieci miały się czem bawić. I rzeczywiście,
ametysty brazylijskie nie przedstawiają wielkiej wartości, gdyż jakoby
blakną z czasem. W każdym razie jakieś przemyślne japońskie firmy
skupują je, płacąc narazie śmiesznie niskie ceny.

Wieść niesie, że niektóre dopływy Chapecó zawierają złoty

piasek, lecz ani osobiście, ani przez nikogo innego nie udało mi się
tego stwierdzić. Myślę,, że nie jest to prawda. Indja-nie, włóczący się
tam już oddawna, napotkaliby szlachetny kruszec napewno i nie
omieszka-liby zaprezentować go białym.

Te kilka dni, spędzone w zupełnem odosobnieniu od ludzi, wśród

dziewiczej puszczy, nad jedną z najpiękniejszych rzek świata,
nazawsze pozostaną dla mnie najmilszem wspo-mnieniem.

Jedna tylko plaga gnębi te cudne strony. To owady. Jest ich

mnóstwo: moskity maleńkie i moskity duże, komary zwykłe
europejskie i ich brazylijskie ulepszone wydanie, olbrzymie butuki z
żądłem niejadowitem, lecz zato długości prawie centymetrowej,
berny, składające swe małe pod ludzką skórę, i małe, jak pyłki,
polwory, przenikające w nocy przez koc. Również do średniej
przyjemności należy zaliczać chwile, gdy obsiądzie człowieka
niezliczo-na chmara małych, natrętnych pszczółek, zwanych „miriń”.
Pszczółki te nie gryzą, nie posia-dają żądła, lecz tem niemniej mogą

background image

doprowadzić do białej pasji swojem spacerowaniem po twarzy i
włażeniem do oczu, uszu, nosa, za kołnierz, we włosy i we wszystkie
możliwe miejsca. Charakterystycznem jest, że im więcej je spędzać i
zabijać, tem więcej zbiegają się, widocznie przywabione zapachem
krwi swych towarzyszek.

Świeżo przybyły Europejczyk cierpi od tego robactwa znacznie

więcej, niż krajowiec, który niewiele robi sobie z ukąszeń. Z własnej
jednak praktyki wiem, że już po kilku miesią-cach pobytu w lesie,
plaga ta w dużej mierze traci na swej dokuczliwości. Ukąszenia
bowiem moskitów nie pozostawiają już wtedy po sobie swędzących
bąbli, lecz tylko małą czerwoną plamkę która wkrótce czernieje,
widniejąc przez kilki tygodni.

Oczywiście, że do niezbyt wesołych chwil należy spotkanie z

jadowitą żmiją, których tam nie brakuje. Naogół uciekają one przed
szmerem, jaki idący człowiek robi. Dobry trzewik i dobra sztylpa w
dużej mierze zabezpieczają przed ukąszeniami, ale na wszelki
wypadek nosi się w kieszeni serum, działające niezawodnie. Do
najjadowitszych żmij, spotykanych nad Chapecó, należy urutii
(crotalus mutus) i jararaca (bothrops newiedi). Podobno są i grzecho-
tniki, lecz z temi ostatniemi nie udało się nigdy spotkać.

Ukąszenie jadowitej żmii nie zawsze bywa śmiertelne, lecz

bardzo często kończy się amputacją (ukąszenia w 95 proc. trafiają się
w nogi) o ile nie zastosowało się zastrzyku. Istnieje gatunek żmij,
których ukąszenie sprowadza chwilową, dłużej lub krócej trwającą,
ślepotę.

Twierdzę jednak, że porządnie obuty człowiek zwłaszcza

posiadający serum w kieszeni, jest zupełnie od smutnych następstw
ukąszenia zabezpieczony.

I tak wśród zwierząt, wężów i moskitów w przepięknej

brazylijskiej puszczy pędziłem przez kilka tygodni pełne wrażeń życie
koczownika.



XVII

Na wodach nieznanej rzeki.

background image


Lewy brzeg Chapecó jest wprawdzie nieznany, lecz od czasu do

czasu ktoś doń dociera. Puszcz natomiast, zalegających prawe
wybrzeże, nikt dotychczas nie miał chęci odwiedzać. Możliwe, że
jakiś morderca lub bandyta, któremu zaciasno było w bardziej
cywilizowanych ośrodkach życia, chronił się. w mroki nie znanych
okolic, żyjąc na wzór Indjan z polowania i rybołówstwa. W każdym
razie mogły to być tylko wypadki sporadyczne, powtarzające się
bardzo rzadko.

Po obu stronach wpada wiele rzek, z których do znanych,

przynajmniej z grubsza, należy Lageado Liso oraz Rio do Lambedor,
do zupełnie zaś nieznanych — Rio do Burro Branco.

Ujście tej ostatniej znaleźli miernicy przed trzema laty i nazwali,

niawiadomo dlaczego, rzeką Białego Osła (Burro Branco). W dwa lata
potem próbowano rzekę zbadać, lecz już kilkanaście kilometrów w
górę od ujścia napotkano wodospad i, nie chcąc sobie zadawać trudu
przeciągania łodzi lądem, zawrócono.

W czasie, gdy przebywałem w Isabelli, wiedziano o Rio do Burro

Branco bardzo nie-wiele, a właściwie tylko tyle, że wpada do Chapecó
w takiem to a takiem miejscu. Nieskalana dziewiczość rzeki stanowiła
dla mnie wielki urok tembardziej, że spodziewałem się na jej brzegach
napotkać znowu Indjan w ich rodzinnych pieleszach, oraz nasycić się
pierwotnemi warunkami podróżowania i życia, które zawsze miały dla
mnie niezrównany urok.

W kilka dni po powrocie z „mojej” wyspy, gdzie udawałem

Robinsona, zacząłem przy-gotowywać się do nowej wyprawy.
Towarzyszyć miał mi ten sam leśny Brazyljanin, który zasmakował
najoczywiściej w swobodnem, beztroskliwem życiu w puszczy.

I znowu pewnego poranku, skoro świt, gdy jeszcze mgły

zasnuwały głęboką dolinę Chapecó, wyruszyłem w nieznane wnętrze
Brazylji. Przez długą chwilę dochodziły nas pohu-kiwania rodaków z
brzegu — odpowiadaliśmy im leśnym zwyczajem, wydając z siebie
długi, przeciągły, nagle urwany i zakończony krótkiem szczeknięciem
krzyk, na podobieństwo głosu wilka stepowego guara, który wyje w
blaskach księżyca cudnej, podzwrotnikowej nocy, zwołując gromadę
na żer.

Nie będę opisywał szczegółowo wyglądu Rio do Burro Branco,

background image

bowiem niewiele różni się od Chapecó, Po trzech dniach jazdy, w
czasie której nieskończoną ilość razy trzeba było na szerokich
bystrzynach wskakiwać do wody, a napotykane wodospady wymijać
lądem, postanowiliśmy kilka dni odpocząć. Przed namiotem paliliśmy
stale dymiące ognisko, aby ustrzec się przed chmurami moskitów,
chcących nas wprost żywcem pożreć.

Zaraz pierwszego dnia, mój Brazyljanin po powrocie z polowania

rzekł mi tajemniczo:

— Senhor tenente (panie poruczniku), jedźmy stąd jaknajprędzej.

W pobliżu włóczy się wielkie stado „porcos do matto”.

— No więc co — chyba przed świniami nie będziemy uciekali —

zapytałem, nieco zdziwiony, wiedziałem bowiem, że nie był on
tchórzem,

— Melhor fugir (lepiej uciec) — odpowiedział z uśmiechem i

zaczął obszernie wykła-dać mi, jak to za stadami świń lubią włóczyć
się jaguary i Indjanie.

Już dawno słyszałem, że każde większe stado ma „swego”

jaguara. Chodzi on stale za nim i w miarę potrzeby pożera sztukę po
sztuce. Również i plemiona Indjan lubią się trzymać miejsc, gdzie
żerują dziki, gdyż polowanie na nie jest względnie łatwe i każdy celny
strzał czy rzut oszczepem daje dużo mięsa.

Wobec tego wiadomość przyniesiona z lasu ostrzegła nas — z

jednej strony przed możliwą wizytą wielkich drapieżników, z drugiej
strony — przed niewiele mniej drapieżnemi plemionami Indjan.
Także i napad „porcos do matto” nie należałby do rzeczy
bezpiecznych. Stado nieraz złożone z kilkuset sztuk jest niemniej
groźne niż Pan tych stron (jaguar). Jedyną radą jest wskoczyć
podówczas na drzewo i czekać, aż zniecierpliwione świnie pójdą sobie
precz.

Przez kilka dni nic nie zakłócało spokoju naszego koczowiska, Aż

tu pewnego dnia, wracając z wycieczki wgłąb lądu, napotkałem
prawie oko w oko młodego Indjanina. Z wsze-lką pewnością
zauważył mnie dopiero w chwili ujrzenia, wydal bowiem cichy krzyk,
podo-bny temu, jaki wydaje przestraszony tatet lub człowiek dziki, i
zniknął w gęstym bambuso-wym trzcinniku, Tego samego dnia
usłyszeliśmy gdzieś w górze rzeki charakterystyczne gło-sy
nawołujących się czerwonoskórych.

Wiedziałem, że Indjanie w tym czasie byli bardzo pokojowo

background image

nastrojeni i o jakimś napa-dzie na serjo nie myślałem, przeciwnie,
postanowiłem ich odszukać Niewiele też namyślając się, zaraz
następnego dnia wyruszyliśmy w dalszą podróż. Nie bez słuszności
przypuszcza-łem, że toldo (wioska indyjska) znajdować się będzie nie
gdzieindziej, jak właśnie nad brzegiem niezwykle rybnej rzeki Burro
Branco. Rybołówstwo jest ulubionem zajęciem Indjan. Po kilku
godzinach mozolnego wiosłowania ujrzeliśmy zdaleka dymy palonych
ognisk. Gdy łódź nasza wyłoniła się z poza zakrętu i przybiła tuż przy
kilkunastu szałasach, stojących na niskim brzegu — w obozie powstał
straszliwy rwetes i hałas. Kobiety i dzieci biegły naoślep do lasu a
mężczyźni również niedwuznacznie zdradzali chęć odwrotu. Mój
Brazyljanin, znając obyczaje Indjan a bojąc się jednocześnie
niespodziewanej strzały, ma-chnął olbrzymią zieloną gałęzią i
krzyczał jak wściekły jakieś indyjskie powitanie. Po kilku minutach
tych machinacyj z zieloną gałęzią i wydawania dzikich okrzyków —
mężczyźni zwolna zaczynali zbliżać się, w końcu poodkładali łuki i
zaczęli gawędzić, posługując się kilkudziesięcioma znanemi słowami
portugalskiemi.

Toldo ich przedstawiało się bardzo nędznie, dużo gorzej niż

wioska Kajuasów, z której pochodził Szausz, szałasy sklecone były z
prętów takuary i przykryte jej liśćmi, żadnych domów nie mieli. Ze
względu na ciepły klimat wystarczały te budy jednak zupełnie.

Oczywiście nie było mowy o jakichś stołach, stołkach, ani innych

podobnych ulepsze-niach. Gotowano w naczyniach plecionych z
kresjumy i oblepianych gliną. Żywili się przewa-żnie rybami i mięsem
licznych tam pancerników, oraz mrówkojadów.

Niemało natrudziłem się, aby wydobyć z nich do jakiego należą

szczepu. Po długiej konwersacji na migi i przy pomocy kilkunastu
słów języka guarani, które znam, dowiedzia-łem się, że są
Kaingangsami.

Stwierdziłem, że stoją oni o wiele niżej od plemion Kajuasów,

które obserwowałem, będąc w gościnie u Szansza. Wierzenia ich są
nadzwyczaj ograniczone.

Wierzą w istotę najwyższą, którą zwą również Tupan, oraz w

szereg złych duchów. Plemiona Parańskie należą do nielicznych w
świecie ludów, nie posiadających kapłanów ani czarowników.

Zupełnie podobnie, jak u Kajuasów, nad wieczorem wódz ich

przyprowadził mi do namiotu, w celu zupełnie niedwuznacznym,

background image

jedną ze swych poddanych.

Naturalnie, kazałem mu zabierać się razem ze swoją dziewczyną

do wszystkich dja-błów. Przyjął to z pokorą, jednak w oczach jego
wyczytałem takie zdumienie, że nie mogłem wytrzymać i parsknąłem
śmiechem co widząc, mój Indjanin przeraził się nie na żarty i pośpie-
sznie skoczył do swego szałasu.

Przez kilka dni pozostawałem w toldzie, przyglądając się

wolnemu życiu dzikich. Wieczorami siadywałem z nimi przy ognisku
i, popijając szimaron, słuchałem naiwnych opo-wieści, snutych
łamaną brazylijszczyzną. Przedewszystkiem usłyszałem ciekawą
opowieść o „Casa Branca” (biały dom). Stary dzikus opowiadał mi
poważnie, że gdzieś na stepie stoi biały dom, w nim mieszka rodzina,
która kiedyś oswobodzi synów lasu z niewoli i odda w ich ręce
wszystką ziemię aż do Wielkiej Słonej Wody.

Między innemi usłyszałem bardzo ciekawe podanie o potopie,

które w swoim czasie opisywał historyk parański, Sebastjan do
Paraná, w dziele „Chorographia do Paraná”. Chara-kterystycznem jest
to, że Sebastian do Paraná słyszał tę legendę od Indjan z nad rzeki
Tibady, a ja w najdalszym zakątku Contestado, czyli w odległości
jakichś półtora tysiąca kilometrów. Dowodzi to niewątpliwie, że
mimo różnice językowe poszczególnych plemion, posiadają one
pewne wspólne wierzenia.

Dopiero w puszczach Contestado dowiedziałem się, jak życie

ludzkie może być prymi-tywne. Kaingangs, posiadający jakieś zapasy
żywności, potrafi, nie ruszając się z miejsca, przebyć dosłownie na
jednem miejscu szereg dni, załatwiając wszystkie swoje potrzeby do
„naturalnych” włącznie, w obrębie metra kwadratowego. Dopiero głód
zmusza go do ruszenia się z miejsca i myślenia nad dalszemi
zapasami.

Jedno muszę przyznać, że Indjanie byli w stosunku do mnie

bardzo gościnni, bezintere-sowni i uczynni. Za każdą podarowaną
drobnostkę okazywali nadzwyczaj żywą, dziecinną wdzięczność. Z
niewymownym zachwytem przyjęli parę metrów drutu, który
ofiarowałem im na groty do strzał.

Po kilku tygodniach włóczęgi wróciłem znowu do Isabelli, do

rodaków, i zacząłem ob-myślać nową podróż przez stepy sąsiedniego
stanu Rio Grande do Sul do miasteczka i stacji kolejowej Passo
Fundo. Droga, którą zamierzałem przebyć, wynosiła około 400

background image

kilometrów, z czego trzysta kilkadziesiąt stepami. Na całej tej
przestrzeni już od szeregu miesięcy trwała krwawa rewolucja
polityczna. Bandy powstańców i bandy wojsk „regularnych”,
stanowych, staczały z sobą krwawe potyczki i bitwy. Zdecydowałem
się na tę niezbyt bezpieczną wycieczkę, bo nie miałem chęci wracać
do Kurytyby tą samą drogą, a jako cudzoziemiec, nie potrzebowałem
się wiele obawiać. Ostatecznie skłonił mnie do dalszej podróży jeden
Brazy-ljanin, który obiecał mi dać listy polecające do dowódców
band, operujących na pograniczu Santa Cathariny.




XVIII

Po stronie Assisa.


Po kilkugodzinnej jeździe dotarłem do doliny Urugwaju. Potężna

ta rzeka, niedaleko ujścia Chapecó, prawie dwa razy szersza od Wisły
pod Warszawą, płynie w bardzo głębokiej, lesistej dolinie. Tak, jak
wszystkie nisko położone miejscowości w Brazylji, również i ta doli-
na jest bardzo gorąca, a w każdym razie jej przeciętna temperatura o
wiele przewyższa tempe-raturę okolic, położonych ponad nią.

Przy zjeżdżaniu miałem całkiem niemiłe wrażenie, że droga ta

wiedzie do piekła. Patrząc zgóry, widziałem wdole potężne skały,
potwornie powyginane i powyrywane przez rzekę. Otoczona ciemno-
zieloną, ponurą wstęgą dziewiczego boru, szumiała niemniej taje-
mniczo wielka masa wód. Na samym dole, tuż przy rzece, stoi wielki
budynek drewniany, kryty karbowaną blachą, przeznaczony na skład
przewożonej promem „herwy” (herbaty). Mieszka tam magazynier i
przewoźnik. Wdałem się z nimi w rozmowę na temat rzeki.
Opowiadali mi o niej długo i przewlekle, jak zwykli opowiadać
mieszkańcy lasów, rzadko mający sposobność wygadać się przed
kimś nowym.

Początkowo miałem zamiar jeszcze tego samego dnia udać się

dalej i przenocować w Nonohay, miejscowości, leżącej na stepach

background image

riograndeńskich za Urugwajem. Zrezygnowałem jednak z tej myśli po
oświadczeniu przewoźnika, że nocą niebardzo bezpiecznie jechać ze
względu na włóczące się bandy assistów. W samym Nonohay mieli
znajdować się jeszcze żołnierze Borgesa de Medeiros, lecz staczali
ustawicznie potyczki i przewidywano, że wkró-tce cofną się aż do
Passo Fundo. I faktycznie, gdy na drugi dzień około południa
dotarłem do tej miejscowości, „borżvstów” nie było już ani śladu.

W Nonohay spotkałem się poraz pierwszy z rewolucjonistami.

Przedewszystkiem przy wjeździe do miasta zaaresztowała mnie
wystawiona tam placówka i odprowadziła do swego dowódcy.
Widocznie ze względu na cudzoziemskie pochodzenie obchodzono się
ze mną nader grzecznie i przyzwoicie. Dowódcy wręczyłem
odpowiedni list polecający, po którego przeczytaniu zaprosił mnie do
siebie na obiad i zaczął szeroko opowiadać o celach i zamia-rach
rewolucji. W końcu w naiwności swej prosił, abym zechciał zobaczyć
jego wojsko i porównać z polskiem.

Śmiech pusty mnie ogarnął, gdy mój nowy znajomy z

niepomierną dumą czynił jakieś fantastyczne ewolucje oddziałem i co
chwila spoglądał na mnie ukradkiem, jakie to robi wrażenie,

Żołnierze siedzieli wprawdzie na koniach i powodowali niemi,

jak najlepsza w świecie kawalerja, ale pojęcie o wojsku i wojnie mieli
razem z dowódcą najzupełniej zielone. Każdy jeździec był
zaopatrzony w karabinek Winczestera, który w charakterystyczny
sposób umie-szczał na tyle siodła, w długi rewolwer Smitha lub
sięgający kolan dwururny pistolet. Na za-dach koni spoczywały zwoje
plecionego z cienkich rzemieni lassa. Na szyjach nosili czerwo-ne
chustki i tem różnili się od reszty ludności, również całemi dniami nie
schodzącej z koni i także srogo uzbrojonej.

— Powiedz, tenente polaco (poruczniku polski), czy wy tam w

Polsce macie takie dzielne i sprawne wojsko — zapytał mnie
chełpliwie komendant tego jedynego w swoim rodzaju oddziału.

— Takiego nie mamy — odpowiedziałem dwuznacznie.
Otoczyło mnie kilkudziesięciu dziko wyglądających gauczów,

którzy, widząc przyjacie-lską rozmowę z ich szefem, zaczęli wdawać
się ze mną w pogawędkę,

— Amigo (przyjacielu), czy twój polski rząd jest za Assisem, czy

za Borgesem de Medeiros — zainterpelował mnie jakiś olbrzymi drab
w kapeluszu z metrowemi kresami i szerokim, frendzlastym „ponszu”

background image

(płaszczu),

— Już od przeszłego roku, meu compadre, nasz rząd bardzo

popiera Assisa, a wszystkie gazety w Warszawie piszą tylko o tem, że
wojska rewolucyjne wejdą do Porto Alegre * lada dzień — łgałem
bezczelnie w żywe oczy.

Mniej więcej w ten sposób prowadziłem rozmowę z naiwnymi

synami stepów, opowia-dając im o straszliwej europejskiej wojnie, o
tysiącach trupów, o zmiecionych z powierzchni ziemi miasteczkach i
wsiach. Słuchali z szeroko pootwieranemi ustami i przerażeniem w
oczach. Od czasu do czasu westchnął któryś głęboko, przeżegnał się
zabobonnie, jakby odpy-chając podobne nieszczęście od swego kraju,
lub wykrzykiwał mimowoli:

— Horrivel, horrivel! (straszne, straszne!).
Tak do późnej nocy gwarzyliśmy w obszernej budzie drewnianej,

przemienionej na koszary oddziału partyzanckiego, popijając
nieustannie „szimaron”. Ci półdzicy ludzie, nie znający litości, okrutni
w czasie wojny i bitew, przy ogniu i przyjacielskim „szimaronie”,
okazywali łagodne, dziecięce serca, delikatność i uczynność.

Na drugi dzień nie chciało mi się wcale opuszczać sympatycznej

grupy powstańców i, gdy „kapitan” Joaquim Machado de Oliveira
zaczął prosić, abym pozostał parę dni i udzielił mu wskazówek z
organizacji mniejszych oddziałów wojskowych, zgodziłem się bez
wahania, ani przypuszczając, że potem długo jeszcze będę przeklinał
tę nierozważną decyzję.



XIX

Z lassem na szyi.


Dowódca partyzantów postanowił nie ruszać się z Nonohay,

dopóki żołnierze nie odkar-mią się i nie odpoczną należycie, a kasa
oddziału nie zasili się ściąganemi bezceremonjalnie podatkami.

W tym celu wysłał dziesięciu ludzi do okolicznych „fazenderów”

(wielkich posiadaczy ziemskich) po bydło na mięso, a do swej

background image

kwatery sprowadził sekretarza urzędu municypalne-go, który nie
zdążył uciec wraz z ustępującymi „borżystami”, czy też, może, już był
w zmowie ze spekulantami rewolucji i umyślnie został. Kazał mu
natychmiast sporządzić wykaz wszystkich ludzi, zalegających w
opłacaniu podatków, i zaraz w tym samym dniu rozpoczął należności
egzekwować. Ile z tych sum poszło na potrzeby oddziału, a ile do
kieszeni dzielnego „kapitana”, tego nikt ani wcześniej, ani później nie
dowiedział się. Wprawdzie były jakieś kwasy wśród gauczów, ale
Joaquim potrafił w odpowiednim momencie podstawić pod nos
niezadowolonego olbrzymi rewolwer, czem zwykle sprowadzał
zupełne uspokojenie. Gaucze szanują odwagę i siłę, a dowódca
imponował im jednem i drugiem, to też harmonja w obozie panowała
zupełna, nie licząc tego, że od czasu do czasu postrzelali się pijani lub
pobili nożami o kobietę; takie drobnostki nie zaprzątały zajętego
„zasilaniem kasy rewolucyjnej” kapitana.

Już przeszło tydzień trwała ta moja sielanka z „assistami”, gdy

pewnego dnia zauważy-łem nerwowy ruch wśród partyzantów.
Wybiegali pośpiesznie z chat, wyprowadzali konie, nabijali broń i
rozprawiali zawzięcie.

— Hallo, Valentino, co to za ruch? — zapytałem przebiegającego

znajomego gaucza.

* Stolica stanu.
— Siodłaj piorunem konia, bo przeklęci „borżyści” będą tu lada

chwila! — wykrzyknął pośpiesznie i pognał, jak szalony, ku
zbierającej się grupie żołnierzy.

W tej chwili rozległy się gdzieś daleko na stepie strzały

karabinowe, i w dzikim galopie wpadła do miasteczka uciekająca
placówka. Położenie moje wcale nie było do pozazdro-szczenia. Z
zachowania się powstańców widziałem wyraźnie, że lada chwila
pierzchną, roz-sypując się po niezmierzonych stepach, a do Nonohay
wejdą wojska „regularne”, z któremi absolutnie nie miałem chęci
spotkać się już choćby dlatego, że przebywałem pewien czas u
kapitana Joaquima Machado de Oliveira, jako jego „amigo”
(przyjaciel).

Początkowo usiłowałem przekonać dowódcę, że w miasteczku

można świetnie bronić się, strzelając do widocznych, jak na dłoni,
przeciwników, zbliżających się otwartym stepem, Joaquim nie miał

background image

jednak absolutnie chęci narażać ani siebie, ani „oddziałowej” kasy,
wolał zwykłym trybem w południowo-amerykańskich rewolucjach
cofnąć się, rzucając na przeci-wników, ich ojców, dziadków i
pradziadków jaknajwymyślniejsze przekleństwa i złorzecze-nia.

Rad nie rad musiałem uciekać z nimi, klnąc na czem świat stoi

całą awanturę. „Borżyści” zachowali się bardzo wyrozumiale. Po
wejściu do miasteczka ani myśleli o dalszej pogoni za uchodzącym
nieprzyjacielem i z kolei ich dowódca zabrał się do uporządkowania
kasy.

Mniej więcej w ten sposób powtórzyły się „bitwy” w Campo

Pequeño, w Lageado Secco i w pół tuzinie innych miejscowości. Było
to w czasie, gdy jeden z najznaczniejszych oddziałów rewolucyjnych
pod dowództwem generała Porthino został pobity na głowę i Roz-
proszony w bitwie pod Capo-Ere przez wojska stanowe generała
Firmino. Zwycięstwo to rzuciło postrach na drobniejszych dowódców,
którzy teraz nie ośmielali się wysuwać w okoli-ce, bardziej zbliżone
do kolei, lub do miejscowości, nie objętych dotychczas pożarem
buntu.

Partyzanci,

z

którymi

przemierzałem

rozległe

stepy

riograndeńskie, demoralizowali się z dnia na dzień coraz bardziej i nie
słuchali już prawie zupełnie swego kapitana. Kilka razy byłem
świadkiem okrutnych morderstw, dokonanych na „szpiegach”,
których wina polegała na gołosłownem oskarżeniu jednego z
rewolucjonistów. Po jednej z takich egzekucyj cierpli-wość moja
wyczerpała się ostatecznie i postanowiłem niezwłocznie opuścić to
śliczne towa-rzystwo.

Nic nikomu nie mówiąc, pewnego poranka jeszcze przed świtem,

porzuciłem śpiący obóz i udałem się w kierunku odległego o jakieś
dwieście kilometrów miasta Passo Fundo.

Podróż nie przedstawiała się wcale różowo. Przed sobą miałem

niezmierne stepy, na których zbuntowana ludność pastuchów,
koniokradów i awanturników włóczyła się zbrojne-mi bandami,
rabując co wpadło pod rękę.

Gdyby udało mi się spotkać jakiś prawdziwie regularny oddział

wojsk stanowych lub posterunek wojsk federalnych, nie mieszających
się do wewnętrznych rozruchów, daleka podróż nie przedstawiałaby
żadnych trudności. Liczyłem na to, że Passo Fundo, będąc sporem
miastem i stacją kolejową, posiada zapewne większą załogę,

background image

wysyłającą podjazdy w różne strony, inaczej nie odważyłbym się
zapuścić w kraj, objęty powstaniem, zapełniony mnó-stwem napół
rozbójniczych band.

Przez kilka dni posuwałem się zwolna łagodnie pofalowanemi

stepami, żywiąc się zabranem mięsem suszonem. Koń miał paszy
poddostatkiem, ponieważ wszędzie rosła gęsta, soczysta trawa, nieraz
sięgająca mu do brzucha.

Pewnego wieczora zatrzymałem się nad małem jeziorkiem,

zarzuconem w głuchym stepie. Mnóstwo ptactwa kręciło się nad
wodą, a liczne ślady sarn, wilków-guara, graszainów i innych
mieszkańców stepów wskazywały, że upolowanie jakiegoś
smakowitego kąska nie będzie w tym zakątku trudne.

Postanowiłem w uroczej dolince nabrać sił do dalszej drogi i dać

wytchnąć koniowi, który, robiąc dzień w dzień długie kursy, wychudł,
a grzbiet pokrył mu się odparzeliskami. Rozłożyłem swoje nieliczne
manatki pod rozłożystą palmą „buttia”, rozpaliłem ogień i odpo-
czywałem. Gdy dobrze ściemniło się, poszedłem na drugą stronę
jeziorka czatować na sarny. Po godzinnem oczekiwaniu, dostrzegłem
wynurzającą się z mroku zgrabną sylwetkę kozioł-ka-pardo.
Karabinek oparłem o duży kamień, wycelowałem dokładnie i
strzeliłem. Koziołek pobiegł kilkanaście kroków i padł. Trafiłem go w
łeb.

Uradowany zdobyczą, niezwłocznie zająłem się przyrządzaniem

smacznej kolacji, nie wiedząc, że strzał mój usłyszał obozujący
niedaleko stąd oddział „assistisów”. Nic nie prze-czuwając, spokojnie
położyłem się spać.

Nie upłynęło nawet dwóch godzin, gdy poczułem, że ktoś szarpie

mnie za rękę i woła:

:— Levantase, vagabundo! — wstawaj, włóczęgo!
Błyskawicznie sięgnąłem po rewolwer, stale wiszący u pasa, ale

wymownie zwrócona na mnie lufa Winczestera powstrzymała ten
pierwszy odruch.

Nie ceremonjując się zbytnio, ani nie zważając na moje protesty,

zabrano mi rewolwer, nóż i karabin; pieniędzy nie zabrano tylko
dlatego, że nie miałem przy sobie ani złamanego „wentyna” (szeląga).
Kazano mi siąść na konia i jechać. Ażeby zapobiec ucieczce, zarzucili
na mnie lasso, przyczem jeden z jeźdźców trzymał koniec w ręku.

Stawiony przed oblicze srogiego komendanta, zacząłem

background image

tłumaczyć mu, że kapitan Joaquim Machado de Oliveira jest moim
„amigo” (przyjacielem) i że przez długi czas byłem w jego oddziale,
zresztą jestem cudzoziemcem i nie obchodzą mnie zupełnie spory
Brazyljan. Dowódca słuchał uważnie, ale nie uwierzył widocznie, bo
w końcu krzyknął wściekle:

— Łżesz, jak pies, napewno jesteś szpieg!
Uczułem, jak dziwne jakieś mrówki zaczęły chodzić mi po

grzbiecie. Czyżby przyszło złożyć głowę z powodu nierozważnej
myśli jechania samemu przez stepy? No, ale trudno, biadanie nic mi
nie mogło pomóc. Zacząłem wysilać cały swój dowcip, jak się z tej
sytuacji wywinąć. Narazie nic innego nie mogłem wymyślić jak
działanie na zwłokę.

— Odeślij mnie do jakiego starszego dowódcy — rzekłem,

zwracając się do komenda-nta.

— A poco, czy on, czy ja, jednakowo cię ukarzemy —

odpowiedział gauczo i wymo-wnie ukazał, jak to ze mną postąpi.
Zamierzano zarżnąć mnie swoim zwyczajem niczem koło-watego
barana. W tej chwili przebiegło mi przez głowę wspomnienie
conajmniej dwudziestu opowieści o tem, jak to Brazyljanie zabijają
swoich wrogów, pytając się przed śmiercią z wrodzonym wdziękiem:

— Por dentro ou para fora? (Co pan woli, zarżnąć pana, czy

zakłuć?).

Już wyobrażałem sobie chwilę, gdy zwrócą się do mnie z tem

dżentelmeńskiem zapytaniem, gdy nagle jeden z gauczów, dawniej
będący w oddziale kapitana Joaquima, poznał mnie i niezwłocznie
powiedział o tem komendantowi, twierdząc, że wszystko, co
mówiłem, jest prawdą. Nieufny dowódca jeszcze nie wierzył, w
każdym jednak razie kazał mi iść spać, odkładając dochodzenie na
rano. Odetchnąłem z ulgą.



XX

Na drodze do Passo Fundo.


background image

Mimo wiszącego nademną miecza Damoklesa usnąłem smacznie

i niebudzony napewno nie ocknąłbym się wcześniej, niż około
południa następnego dnia. Nie było mi jednak sądzo-ne wyspać się
porządnie. Zaledwo świt zaróżowił niebo, nie rozpraszając nawet
resztek mroków, w obozie powstał z początku bezładny hałas, który
wkrótce zamienił się w ogólny wrzask i ryk, wydzierający się z setek
gardzieli zwolenników Assisa.

Rozespany, początkowo nie mogłem zorjentować się, o co to

chodzi, lecz nagła strzela-nina odrazu pozwoliła domyślić się, że jakiś
większy oddział „borżystów” spłoszył nie spo-dziewających się
żadnego ataku rewolucjonistów. Dla mnie było to bardzo ważne ze
względu na niepewną sytuację w obozie powstańców.

Nie upłynęło kilkunastu minut, a hałaśliwy biwak opustoszał

prawie zupełnie, O mnie nikt nie zatroszczył się ani na chwilę. Ja ze
swej strony skuliłem się i starałem się być jak najmniej widocznym.
Leżałem dosłownie, jak mysz pod miotłą, pod kolącym krzakiem
mimozy-njapindy. Jakoś na szczęście nikomu z uciekających nie
przyszło na myśl skończyć ze mną radykalnie i raz na zawsze.
Urodziłem się widocznie pod szczęśliwą gwiazdą. Cóż dla
półdzikiego gaucza znaczyło wycelować i puścić pół tuzina
zaśniedziałych ołowianych kul z potężnego ,,Smith'a” w moją
związaną osobę? Byłoby to zupełnie naturalne, tak naturalne, że
zaniechanie tego wydało mi się w onej chwili jakowymś cudem.

O ile „assisiści” okazali się tchórzliwymi, uciekając w popłochu

przed nieprzyjacielem, nie starając się nawet stawić mu czoła, o tyle i
napastnicy nie odznaczali się zbytkiem odwagi. Upłynęło dobre dwie
godziny, zanim odważyli się zbliżyć do zdobytego obozu. Widocznie
dla dodania sobie kurażu, tuż przed miejscem, gdzie przed paru
godzinami obozował oddział powstańców, podnieśli przeraźliwy
wrzask i wpadli tak gwałtownie, jak gdyby byli przekona-ni, że w tej
dolinie będą musieli przejść ciężką przeprawę z broniącym się do
upadłego nieprzyjacielem. Oczywiście, w starem obozowisku nie było
już ani jednego powstańca, o czem najlepiej wiedzieli sami
„borżyści”, ale chodziło im o to, ażeby później móc opowiadać o
świetnym ataku z okrzykiem „hurra” na ustach.

Rozwiązano mnie natychmiast i zasypano mnóstwem pytań.
— Coś za jeden?
— Dlaczego cię trzymali „assisiści”? dokąd chcesz ruszyć? — i

background image

tysiące innych.

Opowiedziałem pokrótce historję dostania się do niewoli,

przyczem, oczywiście, dy-skretnie zamilczałem o swych bohaterskich
czynach w oddziale kapitana Joaquima.

Jestem przyjacielem wszystkich „borżystów” — zapewniałem

solennie — za tę przy-chylność „assiści” schwytali mnie i chcieli
zamordować.

Litowano się nademną długo, przewlekle wyrażając swoje

współczucie. Ubolewałem wraz z nimi, i to nawet zupełnie szczerze,
nad bezczelnością band, zakłócających spokój kraju, przyczem
wysławiałem pod niebiosy Borgesa de Medeiros, dobrodzieja stanu i
jego prawego władykę.

Oddział wojsk stanowych, który uwolnił mnie z „assistowskiej”

opresji, składał się ze stu dwudziestu jeźdźców, ubranych rozmaicie,
ale zato świetnie uzbrojonych i zaopatrzonych w dostateczną ilość
amunicji. Dowodził nimi młody riograndeńczyk, dawniejszy oficer
wojsk federalnych, a więc człowiek inteligentny i kulturalny.
Natychmiast dostarczył mi konia, gdyż powstańcy, zapominając o
mnie, pamiętali bardzo dobrze o moim koniu i zabrali go z sobą.
Porucznik Rodrigues, tak nazywał się dowódca moich oswobodzicieli,
zgodził się bardzo chę-tnie wziąć mnie z sobą i odprowadzić aż do
kolei, to jest do Passo Fundo; nie robił tego spec-jalnie, lecz tam
właśnie sam jechał, gdyż w Passo Fundo stał jego bataljon.

Niestety, nie przyszło mi tak łatwo dostać się do owego raju,

posiadającego kolej. Czekało mnie jeszcze mnóstwo przejść i
przygód, o których tylko wspomnę, że nie należały ani do nazbyt
przyjemnych, ani zabawnych.

Oddział porucznika Rodriguesa nie udawał się w prostej linji do

miasta, lecz kluczył po stepach, niedostępnych jarach i zapadłych
wąwozach, szukając rewolucyjnych partyj, stacza-jąc z niemi utarczki
i większe potyczki. Chcąc nie chcąc, musiałem brać udział w tych
wypra-wach, nieraz romantycznych i ciekawych, lecz których w
końcu miałem już tak dość, że wpa-dłem w białą pasję, gdy dowódca,
otrzymawszy nową wiadomość o jakimś oddziałku, grasu-jącym
gdzieś w odleglejszej stronie, decydował się porzucić chwilowo
kierunek na zbawczą stację kolejową i tracił cale dnie na tropieniu i
wyszukiwaniu band.

W czasie tej wędrówki zdarzały się przygody dziwne i tak

background image

niecodziennie awanturnicze, że opowiadane wyglądałyby na blagę i
coś zmyślonego.

Chociaż zwolna, jednak wciąż zbliżaliśmy się do celu podróży.

Coraz rzadziej napoty-kaliśmy oddziały „assistów”, coraz rzadziej
Rodrigues zbaczał w step.

Droga,

która

początkowo

była

jednem

wielkiem

niebezpieczeństwem, przemieniła się w zwyczajną, dość miłą podróż.
Spotykana ludność wszędzie witała nas przychylnie, — wkro-
czyliśmy w okolice, sprzyjające Borgesowi de Medeiros, gdzie nie
było wcale buntu, ani się nań nie zanosiło.

Coraz częściej spotykane „rańsze” i duże stepowe „fazendy”

świadczyły, że Passo Fundo już niedaleko. Na krętej stepowej drodze
zaczęty pokazywać się wielkie, zaprzężone w kilkanaście wołów,
„karety” czyli wozy. Zdaleka wóz taki wygląda, jak niewielki słomą
kryty domek, ustawiony na dwóch kołach i to kołach nie ze
szprychami, jak w cywilizowanych krajach, lecz pełnych — takich,
jakie u nas w Polsce już chyba król Piast uważał za staroży-tne.
„Karetami” kupcy przewożą towary, a gaucze — swoje siedziby.
Liczne ich ukazywanie się dowodziło, że kraj tu zupełnie spokojny,
niedotknięty jeszcze nieszczęściem wojny domowej.

Od mieszkańców dowiadywaliśmy się skwapliwie nowości o

rewolucji w dalszych stronach. Krążyły na ten temat
najfantastyczniejsze wieści, niewiadomo komu było wierzyć — czy
strachajłom, widzącym wszędzie długą rękę Assisa, czy też
zapalonym zwolennikom Borgesa, lekceważącym cały ruch i
wyśmiewającym nieregularne oddziały rewolucyjne. W każdym razie
można było z tych bezładnych opowiadań wywnioskować, że
powstanie trwa sobie w najlepsze i narazie wcale nie zanosi się na
uspokojenie kraju, przeciwnie, coraz nowe połacie stanu przyłączały
się do buntu, dezorjentując władze centralne w stolicy państwa Rio de
Janeiro, które, nie chcąc podrażnić silniejszego stronnictwa, a nie
wiedząc, które posiada większe znaczenie, stanęły od całej rewolucji
na uboczu. Federalny minister spraw wojsko-wych kategorycznie
zabronił swym wojskom * mieszać się do „wewnętrznych” zamieszek
riograndeńskich.

Pewnego dnia, około południa, na dalekim horyzoncie ukazały się

szeregi niewielkich domów, krytych czerwoną i szarą dachówką. Na
niezmierzonym zielonym stepie, nad niewie-lką rzeczką, leżała przed

background image

nami stolica „kampów” (stepów) — Passo Fundo. Rozgłośne okrzy-ki
ludzi Rodriguesa powitały kres pełnej przygód wyprawy.



XXI

W stolicy stepów.


Po przybyciu do Passo Fundo podziękowałem serdecznie

Rodriguesowi za opiekę i udałem się do wskazanego przez niego
włoskiego hotelu.

Miasto, okolone zewsząd bezkreśnemi kampami, jest prawdziwą

stolicą stepów. Na ludność składają się Brazyljanie, mnóstwo
Włochów i nieco Niemców. Naturalnie, najpierw starałem się
odnaleźć jakąś rodzinę polską. Po długiem rozpytywaniu udało mi się
dowiedzieć

* W Brazylji oprócz wojsk ogólnopaństwowych — federalnych

— każdy stan posiada własne wojsko, różniące się otokami u czapek.
adresu jednego urzędnika tamtejszego małego banczku, niejakiego p.
K., rodem z b. Kongre-sówki. Oprócz niego mieszkał jeszcze w Passo
Fundo tylko jeden rodak, właściciel dużego składu obuwia p. M. W
tym zapadłym kącie nie było już nikogo więcej, mówiącego po
polsku; wszędzie zato panoszyli się Włosi, przeważnie emigranci z
Wenecji i Rzymu. Wielu z nich wyniosło z ojczyzny zdolności do
prac złotniczych i dzisiaj miasteczko słynie z ładnie wyrabianych ze
srebra i złota drobnych przedmiotów i ozdób. O Polakach ludność
zachowuje bardzo dodatnie wspomnienia, dzięki obecnemu sub-
szefowi policji stanowej, p. Chmiele-wskiemu, który przed kilku laty
spełniał tu przez dłuższy czas, ku ogólnemu zadowoleniu, obowiązki
prokuratora przy sądzie okręgowym.

Pewnego dnia, zupełnie przypadkowo, spotkałem Rosjanina,

którego rewolucja bolsze-wicka rzuciła aż w te odległe strony.
Dowiedziałem się od niego, że na setki kilometrów wokoło nie może
spotkać tu swoich rodaków ani na lekarstwo, i że natomiast w stanie

background image

San Paulo jest kilkunastu oficerów z dawnej armji gen. Wrangla oraz
kilku w Paranie.

Ostatnich miałem sposobność potem poznać w Kurytybie.

Fabrykowali i sprzedawali drewniane, typowo rosyjskie, zabawki w
rodzaju „wańki-wstańki” i inne. Naogół powodziło się im źle, nie
znali żadnego fachu, ani języków, Polacy odnosili się do nich z wielką
rezerwą i przeważnie nie utrzymywali z nimi stosunków.

W owym czasie chodziły słuchy, że w Jugosławji utworzył się

komitet rosyjski, mający na celu skierowanie kilku tysięcy byłych
żołnierzy i oficerów z dawnych wojsk Kołczaka, Denikina i Wrangla,
do Brazylji. Projekt ten jednak nie udał się organizatorom, gdyż rząd
federalny nie zezwolił na wpuszczenie w swoje granice tego elementu,
bądź co bądź niezbyt wartościowego pod względem osadniczym.

Zewnętrznie Passo Fundo przypomina do złudzenia niewielkie

miasteczko europejskie, tylko liczne ogrody i parki z egzotycznemi
drzewami usuwają złudzenie.

W czasie, gdy tam przebywałem, rewolucja srożyła się w

jaknajlepsze i miasteczko posiadało wygląd bardzo wojowniczy.
Zaraz na początku powstania, naczelne dowództwo wojsk stanowych
posłało tam bataljon strzelców, bojąc się, aby miasteczka nie
opanowali gaucze i nie zrobili z niego ośrodka buntu. Położenie Passo
Fundo w zupełności usprawie-dliwiało obawy. Stosunkowo duża
odległość od większych centrów cywilizacji, bliskość gra-nicy Santa
Catharina i liczna, niezbyt pewna, ludność stepowa — wszystko to
przemawiało za tem, aby uprzedzić rewolucjonistów i z Passo Fundo
uczynić podstawę operacyjną przeciw bandom, grasującym na szlaku,
wiodącym do rzeki Urugwaj.

Ze swej strony dowódca federalnego okręgu wojskowego w Porto

Alegre, wysłał również silny oddział do strzeżenia węzła kolejowego,
tam się znajdującego.

Pomimo te wszystkie środki ostrożności, atmosfera w Passo

Fundo była dość duszna. Nieustannie krążyły wersje i plotki na temat,
że lada chwila wejdą „assiści” i zmasakrują całą ludność za rzekome
sprzyjanie Borgesowi de Medeiros. Kilka razy większe bandy
powstań-cze podchodziły pod samo miasto, lecz zawsze uciekały w
popłochu, przetrzepane porządnie przez wojska stanowe. W czasie
mego pobytu „assiści” nie odważyli się wychylać tak daleko ze
stepów i lasów z powodu kilku większych porażek, jakie ponieśli w

background image

okolicach kolonji polskich w municypjum Erechim, oraz niedaleko
miasteczka Soledade. Miejscowe władze były pełne dobrych myśli i
nierozważnie lekceważyły ruch, nabierający z dnia na dzień siły.
Wprawdzie rewolucja nie opanowała całego kraju ani wcześniej, ani
później, lecz przeciągała się długo jeszcze po moim wyjeździe z
Brazylji, a wogóle nigdy nie zasługiwała na lekkie traktowanie.

Dzisiaj na rozległych stepach riograndeńskich partje powstańcze

już zniknęły, zastąpiły je jednak zbójeckie watahy, które pewno
jeszcze przez długie miesiące będą niepokoiły spokojnych
mieszkańców, dopóki ci, wyprowadzeni z równowagi, nie sprawią im
krwawej łaźni i w ten sposób nie odzwyczają od bandyckiego
rzemiosła.

W Passo Fundo wypocząłem w wygodnych miejskich warunkach

i, nie mając co robić tam dłużej, zacząłem wybierać się z powrotem do
Parany. Od Kurytyby dzieliła mnie baga-telna przestrzeń, przeszło
tysiąca siedmiuset kilometrów, którą przebywa się koleją w dwa dni i
dwie noce. Gdy weźmiemy pod uwagę, że z Warszawy do Paryża
jazda trwa trzydzieści kilka godzin, to dopiero zrozumiemy, jakie
szalone przestrzenie trzeba w Brazylji przebywać przy przenoszeniu
się z jednej miejscowości, jako tako cywilizowanej, do drugiej.

Już niemal w przeddzień wyjazdu byłem świadkiem licznych

mityngów, urządzanych przez agitatorów brazylijskich i włoskich,
skierowanych przeciw Assisowi Brasil. Wogóle Włosi w tamtych
stronach wyraźnie stawali po stronie Borgesa de Medeiros, jak wogóle
wię-kszość cudzoziemców w Brazylji, ceniących go, jako dobrego
administratora i sprawiedliwe-go prezydenta Stanu.



XXII

Z Rio Grande do Parany.


Pewnego wieczora na noc wyruszyłem pociągiem, kursującym

bezpośrednio między Urugwajana na urugwajskiej granicy, a miastem
San Paulo w stanie tejże nazwy.

background image

Pociąg biegnie przez cztery stany południowej Brazylji,

zmieniając tylko na granicach lokomotywy. Ta linja kolejowa zwie się
„Estrada de Ferro San Paulo — Rio Grande do Sul” jest prywatną
własnością towarzystwa akcyjnego, w którem gros kapitału posiadają
Francuzi. Biura tego przedsiębiorstwa w Kurytybie zatrudniają kilku
Polaków, przyczem ich stosunek do francuskich zarządców układa się
bardzo dobrze.

Przez dziesięć godzin pociąg przebiegał stepy i lasy

riograndeńskie. Pośpiesznie mijali-śmy małe, zagubione w odludziach
stacyjki, pełne uzbrojonego ludu, bądź opowiadającego się po stronie
Borgesa, bądź po stronie jego przeciwnika, Assisa Brasil. Tak jedni,
jak i drudzy awanturowali się i odgrażali wzajemnie. Wszędzie na
znaczniejszych stacjach stały posterunki wojska federalnego, nie
mieszającego się do wewnętrznych spraw stanu, lecz bacznie
obserwujące wszelkie posunięcia tak jednych, jak i drugich, i
pilnujące, aby ruch kolejowy odbywał się normalnie.

Początkowo „assiści” próbowali opanować niektóre stacje i w ten

sposób przerwać komunikację z resztą kraju, co bezwątpienia
zaszkodziłoby bardzo rządowi stanowemu, który, nie mając możności
sprowadzać broni i amunicji, niczem nie górowałby nad słabo w
amuni-cję

zaopatrzonymi

powstańcami.

Przeciw

zakusom

unieruchomienia linij kolejowych rząd federalny energicznie
zaprotestował, wysłał natychmiast wojsko i zmusił powstańców do
pod-pisania zgody w tym sensie, że zrzekają się pretensji do drogi
żelaznej, zobowiązując również rząd stanowy do nie używania kolei
dla przewożenia wojska.

Ugoda została zawarta i wojna toczyła się obok kolei, nie

dotykając jej swem krwawem skrzydłem. Nie znaczyło, to,
oczywiście, żeby ta lub inna niezdyscyplinowana banda nie napadła
na pociąg i nie próbowała pasażerów ograbić. Próby takie jednak
bywały rzadkie i przeważnie smutnie kończyły się dla bandytów;
podróżni, jak wszyscy ludzie w Brazylji, jeżdżą uzbrojeni i potrafią
bronić swego portfelu.

Na stacji Marcelino Ramos pożegnałem się z krajem stepów,

stanem Rio Grande do Sul, i przecinając po pięknym żelaznym moście
rzekę Urugwaj, w górnym biegu o wiele mniej imponującą, niż w
pobliżu ujścia Rio Chapecó — miejsca, które opisywałem poprze-
dnio, wjechałem w mroczne, dzikie, mało zaludnione puszcze Santa

background image

Cathariny.

Z okien wagonu ani na moment nie ujrzy się innego widoku, jak

zbity podzwrotnikowy las. Raz na kilka godzin mijaliśmy jakąś
maleńką stacyjkę, składającą się z kilku domów drewnianych, paru
sklepów i kilkudziesięciu, a najwyżej kilkuset mieszkańców Cały
dzień pociąg pędził i przez cały dzień po obu stronach linji widziałem
puszczę i puszczę. Czasem tor biegł doliną jakiejś rzeki, wtedy przed
memi oczami roztaczały się tak piękne widoki, o jakich w Europie
nawet marzyć nie można. Przez kilka godzin pędziliśmy doliną Rio de
Peixe, rzeki wielkości Niemna lub Wilji; liczne, nieraz po kilkanaście
metrów wysokości wodospady urozmaicały krajobraz, wprawiając
mnie w istną ekstazę zachwytu.

Późno w nocy przyjechaliśmy do Porto Uniao, ostatniej

santakataryńskiej stacji, a za kilka minut pociąg stanął w Uniao da
Victoria, pierwszej stacyjce parańskiej. Po obu stronach granicy
mieszka mnóstwo Polaków, wobec czego nasz język rozlegał się
wszędzie. Na sta-cjach w wagonach coraz częściej spotykałem
Polaków i Rusinów ze Wschodniej Małopolski. Teraz już resztę nocy
i cały następny dzień przecinaliśmy ziemię parańską, tak licznie
zamieszkaną przez naszych rodaków. Minęliśmy Paulo Frontim,
Dorizon, Marechal Mallet, Iraty, Fernandes Pinheiro i wiele innych
miejscowości, położonych w municypjach, w których Polacy
niejednokrotnie sięgają kilkudziesięciu procent ogólnej ilości
mieszkańców, zajmując dość zwartą masą wielkie połacie kraju.

W południe pociąg przybył do Ponta Grossy, stacji węzłowej,

gdzie trzeba przesiadać się na linję boczną, prowadzącą do Kurytyby.
Ponta Grossa leży na stepach tak, jak i Passo Fundo, lecz na stepach
bez porównania mniejszych, więcej zaludnionych. Panują tam częste
wiatry, a wtedy tumany czerwonego pyłu zatruwają życie
czternastotysięcznej ludności. Polaków mieszka dużo, są dwie polskie
szkoły, polski ksiądz, kościół św. Stanisława, dwa towarzystwa i
oddział polskich strzelców, czyli junaków.

Ponta Grossa jest najbliższem większem miasteczkiem dla kolonij

polskich, położonych nad rzekami Ivahy, Ivahsinho i San Francisko,
w okolicach miasteczek Calmon i Therezina. Szlak, wiodący przez
stepy, prowadzi do tych kwitnących polskich osiedli, które, gdyby nie
zbyt wielkie oddalenie od miast i stacyj kolejowych, wynoszące od stu
do dwustu kilometrów, możnaby poczytywać za jedno z

background image

najpiękniejszych i najszczęśliwszych okolic Brazylji.

Po dwugodzinnem czekaniu na połączenie z Kurytybą

wyruszyłem w dalszą podróż. Droga między Ponta Grossą a Kurytybą
należy chyba do najbrzydszych w Brazylji. Mono-tonne stepy, nieco
zaledwie

urozmaicone

niewielkiemi

laskami

pinjorowemi,

porastającemi zagłębienia i głębsze doliny rzek, ciągną się bez końca.
Po paru godzinach jazdy przez ten nudny spalony słońcem kraj, byłem
więcej znużony, niż gdybym jechał kilka dni przez przepiękne lasy
Santa Catharina, porywające swoim dziewiczym urokiem i dzikością.

O pół do siódmej wieczorem przychodzi pociąg do Kurytyby,

lecz tym razem stanęli-śmy na miejscu z półtoragodzinnem
opóźnieniem, co zresztą nie jest w Brazylji rzadkością. Na stacji
czekała mnie grupka znajomych i przyjaciół; wyszliśmy na plac przed
dworcem i tu odrazu uderzył we mnie gwar i hałas dużego miasta.
Porykiwania samochodów, nieustanne dzwonienie tramwajów i ten
przykry dla mieszkańca wsi szum miejski — działały denerwu-jąco.
Oszołomiony tem wszystkiem, omal nie wpadłem pod auto, a
odskakując w bok, zaklą-łem zcicha:

— Cywilizacja psiakrrrew!










XXIII

„Pułkownik” Jose Vaccariano.


Dla krewkich Brazyljan nie potrzeba wiele, aby urządzić mniej

lub bardziej krwawą rewolucję. Sprawy społeczne nie są ani w setnej
części tak zaognione, jak w starej Europie, dlatego też i charakter
tamtejszych powstań jest zgoła inny, niż w nowożytnej kolebce

background image

ludów. Nikomu nie chodzi o jakieś programy lub przekonania, w grę
wchodzą przedewszystkiem osoby; jedna partja chce, by rządził ten
pan, druga zaś, by rządził tamten, przyczem, oczywi-ście, wraz ze
zmianą rządu obsadza się wszystkie lukratywniejsze posady swymi
ludźmi. Krótko mówiąc, w Brazylji istnieją i walczą dwie partje,
różniące się tem. że jedna z nich rządzi, druga zaś chce rządzić.

W końcu 1922 roku w stanie Rio Grande do Sul odbywały się

wybory na prezydenta, a ponieważ dotychczasowy „panował” już
prawie dwadzieścia pięć lat, więc wygłodniali opozycjoniści
zdecydowali za wszelką cenę przeprowadzić swego kandydata.
Naturalnie, że zasiedziały prezydent Borges de Medeiros ani myślał o
ustąpieniu i ponownie „pozwolił” wybrać siebie. W odpowiedzi na to,
w początku ubiegłego roku (1923), zaczęła się rewolucja.

Kto zna Brazylję, ten rozumie co to za gratka dla wszelkiego

rodzaju drapichróstów, których tam pełno. To też już w parę tygodni
po oficjalnem ogłoszeniu powstania, zaroiło, się od „wojsk
rewolucyjnych”, a właściwie najgorszego rodzaju band, rabujących i
mordujących, co się da i gdzie się da. Zwłaszcza pograniczne
Contestado obfitowało w niezliczone szajki „rewolucjonistów”,
ponieważ, przyciskane przez siły stanowe, mogły chronić się w niedo-
stępnych puszczach dorzecza Urugwaju i drwić z władzy legalnej.

W czasie, gdy opuszczałem Isabellę, w Rio Grande rewolucja

dobiegała kulminacyj-nego punktu. W wielu miejscach wojska
Borgesa de Medeiros zostały pobite i rozproszone, a spory szmat kraju
na pograniczu znajdował się w rękach oddziałów partyzanckich,
prokla-mujących prezydenturę Assisa Brazila, nacjonalisty. Liczne
kolonje polskie w municypjach: Erechim, Barro i Paiol Grande stały
w ogniu walk, przyczem nieszczęśliwi nasi osadnicy nie-mało
ucierpieli tak od rewolucjonistów, jak i wojsk stanowych.

Wszędzie, jak długie i szerokie stepy riograndeńskie, rozlegał się

szczęk oręża, jęki mordowanych, rozpaczliwe krzyki gwałconych
kobiet i zrezygnowane zawodzenie rabowa-nych.

Pewnego dnia zatrzymałem się na obiad w miejscowości, zwanej

Carneiro, co po polsku znaczy „Baran”. Do rzeki Urugwaj, czyli do
granicy riograndeńskiej, pozostawało zaledwie dwie mile. W
miasteczku już dawała się odczuć bliskość rewolucji. Rozłożył tam
główną kwaterę „pułkownik” Jose Vaccariano, znany na całem
Contestado bandyta z racji głośnego w swoim czasie napadu na

background image

pociąg. Poszedł wraz ze swymi zbirami bronić władz legalnych w
sąsiednim stanie, a co najciekawsze, przyjęty był z otwartemi rękami.
Oczywista rzecz, że nie chodziło mu w obronę obojętnego Borgesa,
ale tylko o świetną i bezkarną sposobność do rabunków i przelewu
krwi. Sławnemu temu mężowi lepiej powodziło się w bandyckiem
rzemiośle niż na polu walki, gdyż pobity na głowę w okolicach Passo
Fundo schronił się do Santa Cathariny i w Carneiro lizał swe rany.

Miasteczko, zapełnione przeróżnemi mętami, uzbrojonemi od

stóp do głów i fantasty-cznie poprzybieranemi, przypominało raczej
odległe

czasy

zdobywania

Brazylji

przez

portu-galskich

„conquistadorów”, niż XX wiek. W wendzie, gdzie zatrzymałem się.
pełno było pijanych, awanturujących się „borżystów” (zwolenników
Borgesa de Medeiros).

Jeden z nich przyczepił się do mnie i z natręctwem pijaka chciał

wymóc, abym krzyknął „niech żyje Borges de Medeiros”. Chociaż w
zasadzie wolałem starego prezydenta, okazują-cego zawsze wiele
przyjaźni Polakom, niż nacjonalistę Assisa Brazila, jednak ani mi się
śniło być powolnym jakiemuś pijanemu gburowi, tembardziej że
naraziłoby to na poważny szwank moją z trudem uzyskaną dobrą
reputację wśród mieszkańców lasów. Byłem zresztą, na wiele setek
kilometrów

wokoło,

jedynym

przedstawicielem

Polski

i

przedewszystkiem było dla mnie decydującem, aby nie narazić na
ironiczne uśmiechy wspomnienia o Polaku, oficerze wojsk polskich.

Widząc, że mój prześladowca nie chce odejść dobrowolnie,

krzyknąłem nań ostro:

— Vai embora, animal — idź precz, bydlę!
— Desgracado estrangeiro — przeklęty cudzoziemcze! — ryknął

w odpowiedzi Brazy-ljanin i rzucił się na mnie.

Nie namyślając się wiele, kopnąłem go w brzuch sposobem,

często w Brazylji używa-nym, po którym to poczęstunku potrzeba
conajmniej pięciu minut do wstania z ziemi. Mój przeciwnik
widocznie jednak był wyjątkowo silnej kompleksji, bo nie upłynęło
nawet dwóch minut, gdy sięgnął po wiszący u pasa rewolwer w celu
zupełnie niedwuznacznym. Niewia-domo jakby się cała awantura
skończyła, gdyby w tym momencie nie wszedł jeden z „oficerów”
pułkownika Vaccariano a mój dobry znajomy i nie zlikwidował całej
sprawy w sposób dziwnie prosty. Ot, nadzwyczajniej w świecie
podszedł do wstającego gaucza i grubszą stroną ciężkiego, plecionego

background image

z byczej skóry harapu palnął go kilka razy w głowę. Na takie
„dictum” awanturnik wpadł pod stół i chwilowo nic nie zdradzało aby
wogóle kiedy-kolwiek miał wstać. Licznie zebrane towarzystwo
oberwańców przyjęło cały zatarg z niekła-manym zachwytem a w
chwili, gdy wychodziłem razem z oficerem z wendy, sprzeczali się
zawzięcie o to, czy po pierwszem kopnięciu należy cios dla „wszelkiej
pewności” powtórzyć, czy też, jak ja to zrobiłem, nie powtarzać.

Po południu opuściłem Carneiro, żegnany nader przyjacielsko

przez starszyznę Vacca-riana, która, gdy dowiedziała się, że jestem
oficerem polskim i do tego brałem udział w wojnie, okazywała mi
wielką sympatję.



XXIV

Przez kraj bananów i ananasów.


Po dłuższymi pobycie w Kurytybie wyruszałem znowu w podróż.

Był to październik, a więc czas, kiedy na wysokiem płaskowzgórzu,
na którem leży stolica Parany, trwa znojne lato.

Wczesnym rankiem udałem się na stację i, serdecznie żegnany

przez znajomych i przy-jaciół, wsiadłem do pociągu, zmierzającego
wprost na wschód, do jedynego portu parańskie-go, Parangua. Słońce
jakby chciało wynagrodzić tęsknoty, które zwykle każdy wyjazd w
dalekie strony obudzą, jaśniało całą swą podzwrotnikową pięknością.
Szafirowego nieba nie przyćmiewała ani jedna chmurka, nawet wiatr
ukrył się w zdala majaczących górach i nie mącił majestatu
przesuwających się za oknami wagonu, niby w kalejdoskopie,
wysmukłych palm, dziwacznych pinjorów i potężnych anżyków.

Pociąg początkowo mknął równinami zaludnionemi przez

polskich osadników. Po dwu godzinach niemal nagle skończyły się
równiny i wjechaliśmy w góry Serra do Mar, odgradza-jące wnętrze
stanu od nadmorskiego, niezdrowego pasa, potężnemi, nietkniętemi
nogą ludzką szczytami. Góry Morskie są celem niedzielnych
wycieczek kurytybian, lubujących się w niezrównanych widokach

background image

tamtych okolic i pociągającym uroku dziewiczych borów, szczelnie
pokrywających każdą piędź ziemi. O jakichś ulepszeniach dla
turystów w górach Serra do Mar jeszcze nic nie słychać, lecz pomimo
tego co niedziele mroczne a piękne ich stoki pełne są rozbawionych
grup. Porównywając tamte okolice z najbardziej okrzyczanymi za
„niezrów-nane” najpiękniejszemi stronami starej Europy, doszedłem
do przekonania, że wszystkie cuda włoskie czy szwajcarskie
wyglądają wobec gór Morskich jak przekupka cuchnących kama-
ronów (mały jadalny raczek morski) przy lwicy salonowej.

Między

górami

a

oceanem

rozciąga

się

wąski,

kilkunastokilometrowy pas ziemi, który ze względu na niskie
położenie posiada klimat, w przeciwności do wyżynnego wnętrza
Para-ny, bardzo gorący i malaryczny.

Już w pasie nadmorskim leży niewielkie miasteczko Morretes,

chwilowy cel mojej podróży. Prosto ze stacji udałem się do dr. K.,
mego znajomego, który mieszka tam i pra-ktykuje już od pięciu lat.
Rozgościłem się u niego, podejmowany bardzo serdecznie. Oprócz dr.
K. i jeszcze jednej rodziny, Polaków więcej w tych stronach niema,
nietylko Polaków, ale wogóle cudzoziemców.

Zaraz nazajutrz zabrałem się do zwiedzania okolic.

Przedewszystkiem uderzyła mnie niezwykle wielka ilość owoców
widoczna na każdym kroku. Na stacji tłumy czarnych, popielatych,
kawowych i białych chłopców sprzedawały w małych koszyczkach
rodzaj dziko rosnących śliwek żabotikaby, oraz wielkich o mdłym
smaku sereży. Pomarańcze, ananasy lub potężne grona bananów
można było kupić za śmiesznie niskie ceny. Całe miasteczko tonie w
ogrodach, przepełnionych drzewkami pomarańczowemi, cytrynowemi
i kawowemi. Najpo-spolitszemi owocami są banany i ananasy,
których nieprzejrzane plantacje ciągną się we wszystkie strony. Przed
dwunastu laty, niedaleko Morretes, w miejscowości Porto de Cima,
były próby kolonizacji polskiej, wypadły jednak fatalnie. Dzisiaj
niema tam ani śladu naszych rodaków, wszyscy przenieśli się w
zdrowe i chłodniejsze strony wnętrza kraju. Pozostały jednak po nich
liczne poręby, plantacje bananów, śliczne gaje pomarańczowe oraz
opuszczo-ne domostwa. Zachłanny podzwrotnikowy las prędko
niszczy pracę nieszczęśliwych koloni-stów, lecz teraz jeszcze
wszędzie po okolicznych lasach można napotkać piękne jak w bajce
gaje bananowe ze smacznemi, cały rok trwającemi owocami. W

background image

przydrożnych rowach często napotyka się kępy ananasów, rosnących
dziko. Jako chwast bardzo pospolity wszędzie wystę-puje kremowa,
herbaciana róża.

Chociaż okolice Morretes są niezdrowe, pełne malarycznych

wyziewów, to jednak w samem miasteczku tej zarazy niema.

— Mieszkam tu już szereg lat — mówił dr. K. — a nie

chorowałem ani ja, ani moja żona, przypuszczam, że to dobroczynny
wpływ braku błot w tych stronach, tak pospolitych w
miejscowościach, położonych na wschód i zachód od miasta.

W Morretes mieszkają wyłącznie Brazyljanie, a co za tem idzie

— jest ono pozbawione prawie zupełnie wszelkiego przemysłu i
większego handlu. Istnieje tam fabryka papieru, wyrabianego z
rośliny, zwanej „żaśmin”, rosnącej dziko w wielkich ilościach.
Fabryka należy do niejakiego Bergama, północnego Amerykanina z
Chicago, którego matka była Polką. Z tego zakładu przemysłowego
żyje conajmniej połowa miasteczka, wszystkie dzieci, aż do
najmniejszych, tną wielkiemi nożami żaśmin, wiążą w pęczki i
sprzedają zarządowi papierni.

Morretes, jak na stosunki brazylijskie, jest miastem bardzo

starem. Założone w r. 1733, istnieje już prawie dwa wieki, lecz od
szeregu lat przestało rozwijać się zupełnie i obecnie nie rokuje na
przyszłość najmniejszych nadziei.

Okolice tej zapadłej mieściny, tak jak i całego pasa

nadmorskiego, są zamieszkane przez specjalny typ kabokli, różny od
spotykanego w „interiorze” (wnętrzu kraju). Są to ludzie słabi, nękani
przez rozmaite choroby weneryczne, które jakoby otrzymali w spadku
po dawnych mieszkańcach kraju — Indjanach. Oprócz chorób,
potomkowie portugalskich zdo-bywców wchłonęli w siebie bardzo
dużo krwi tuziemczej, co nie odbiło się korzystnie na żywotności ich
potomków. Dzisiaj w okolicach Morretes lub Paranagua Indjan niema
zupełnie, ale też niema wielu ludzi, którzyby w żyłach nie posiadali
pewnego procentu krwi „czerwonych”. W przeciwieństwie do swoich
braci z puszcz południa i zachodu Parany, nie posiadają kabokle
nadmorscy wcale koni, ani mułów — nie można ich tam utrzymać ze
względu na klimat nazbyt gorący, nie sprzyjający hodowli. Napozór
drobna ta okoliczność wpłynęła zasadniczo na charakter mieszkańców
wschodnich stoków Serra do Mar, którzy mieszkając pojedyńczemi
rodzinami i nie mając innego środka lokomocji nad własne nogi, nie

background image

mogli wyrobić w sobie współżycia z większą liczbą sąsiadów, żyjąc
zaś w odosobnieniu, w kraju, gdzie niema wielkich drapieżników, nie
nabyli tej rycerskości i swobody w obejściu, rysów, tak wybitnie
cechujących mieszkańców olbrzymiego dorzecza rzeki Parany i
Urugwa-ju, oraz stepów riograndeńskich.

Pan K. skarżył się na tamtejszą ludność, twierdząc, że jest

niesumienna i nieuczciwa; drugi rodak — kowal — malował ich
charakter jeszcze w ciemniejszych barwach.

—Bo to widzi pan z Brezeljanami inaczej nie można, tylko

potrząsnąć mu pod nosem rewolwerem, a zapłaci zaraz co się należy i
jeszcze pochwali, że to niby „homen bravo” (dzielny człowiek). Ja
tam nie narzekam, co mi się należy, to otrzymam.

— A jak wam tu się powodzi — zapytałem, spoglądając z

sympatją na tego dzielnego człowieka, nie dającego sobie dmuchać w
kaszę.

— Iiii... powodzić to się i powodzi, ale gorąco to „demais”

(zawiele).

— No, ale jakoś zdrowo wyglądacie.
— To też i z gorącem nie największa bieda.
— A z czem — ciągnąłem za język podzwrotnikowego rodaka.
— Z ludziamy — odrzekł lakonicznie.
— Cóż — ludzie jak ludzie, tacy jak wszędzie.
— Ale... jak wszędzie, ony są panie wszystkie nic nie warte — tu

nastąpił cały szereg wydziwiań nad neo-łacińską rasą brazylijską.

Góry Morskie, otaczające z trzech stron Morretes, nie są zbyt

wysokie, najwyższy szczyt sterczy właśnie nad miasteczkiem, nazywa
się Marumby i liczy około dwóch tysięcy metrów. Chociaż Marumby
nie jest bardzo wysoki, jednak dotychczas nikt na szczyt nie dotarł.
Niemal gładkie ściany uniemożliwiają wdarcie się nań bez
specjalnych przygotowań, a ponieważ nikomu na wejściu tam nie
zależy, szczyci się więc Morretes, że leży u stóp niedostępnej,
nietkniętej nogą ludzką góry. Kilka razy doraźnie zbierane wycieczki
polskie usiłowały zerwać ten nimb dziewiczości, dotychczas jednak
bezskutecznie.

Dużego uroku dodaje tamtym stronom śliczna rzeka

Nhandiaquara, zraszająca rozległe plantacje ananasów i ryżu.
Mnóstwo cudnego żaśminu porasta jej brzegi.

Całemi dniami włóczyłem się po wiecznie zielonych, słonecznych

background image

lasach okolicznych, codzień odkrywając w nich więcej uroku.

Pewnego razu na zboczu potężnej góry znalazłem małą plantację

bananów i tak zwaną „taperę”, czyli opuszczony domek. Urwałem
potężne grono smacznych owoców i wszedłem do chatki, chcąc
odpocząć w jej wnętrzu. Tapera była typowa: sklecona z desek, ze
szparami w ścianach i dziurami zamiast okien, nie różniła się niczem
od setek podobnych, rozrzuco-nych po najdalszych ostępach leśnych.
Wnętrze natomiast świadczyło, że mieszkał tam zape-wne jakiś
kolonista. Była wybielona i wisiało w niej parę obrazków.
Machinalnie zbliżyłem się do ściany i zacząłem przeglądać jakieś
wycinki z „Eu sei tudo” czy „Leitura para todos” (brazylijskie
popularne miesięczniki). Nagle wśród rozmaitych bohomazów,
wyobrażających Bóg wie co, dostrzegłem białą kartkę papieru,
zapisaną dużem niezgrabnem pismem. Ku swemu zdumieniu
zauważyłem, że była skreślona po polsku. Zerwałem ją śpiesznie ze
ściany i odczytałem te słowa:

„Nazywam się Stanisław Kłyk, Polak, kolonista z Gór Morskich.

Wczoraj dowiedzia-łem się, że Moskale chcą nam znowu Polskę
zabrać, więc zostawiam tę moją kolonję w Górach Morskich na opiece
Boskiej i jadę do Warszawy. Dnia 4 września 1920 roku”.

Niezgrabne pismo świadczyło, że pisał je człowiek mało

inteligentny, prosty. Usiadłem na jakimś już rozpadającym się stołku i
zadumałem o tym zwyczajnym, ordynarnym Kłyku. Co za ogrom
miłości do dalekiej Ojczyzny musiał płonąć w jego sercu, skoro
ożywił tak szczytne postanowienie!

Dopytywałem się wszędzie o tego człowieka, ale nikt wiele

powiedzieć nie umiał, oprócz tego, że faktycznie przed trzema laty
mieszkał tam niejaki Kłyk, chłop prosty i niezbyt mądry.

— Pewnikiem miał we łbie fijoła — mówił kowal śmiejąc się

głośno — cięgiem wyrze-kał, że to niby los niepozwolił mu na wojnę
iść. Bywało, przyjdzie Kłyk do mnie i prawi — „my tu w dostatku i
cieple se żyjem, a tam nasi bracia w chłodzie i niebezpieczeństwie o tą
naszą Polskę krew czerwioniutkom lejo. Powiadam wam „compadre”,
jako że już dwa dzie-cka do krztu mi trzymał i kompadrem mi
wypadał, że co sobie o tem pomyślę, to cosik za grzdykę mnie chwyta
i dzierży, to powiadam ci compadre, prawi, co się popatrzę na one
ananasy i insze przysmaki i wspomnę se na tom naszom wygodę, to
jakby mi wstyd czegosik było i jakby coś wołało — a idź tam do

background image

swoich, do onych błoniów i tych lasów iglastych i broń ich przed
wszelakim wrogiem”.

— Tak, był to chłop przyciężki i na rozumie nietęgi pewnikiem w

młodości babie z podołka wyleciał i łepetynę se potłukł —
zakonkludował wkońcu rodak i zabrał się do zawija-nia w liść
kukurydzy szczypty tytoniu, po chwili wypuszczał z siebie kłęby
śmierdzącego dymu.

— No, ale wkońcu, Kłyk przecież pojechał do Polski? —

zapytałem.

— Pojechać to i pojechać, mówił, że do Polski, ale kto jego wie

dokąd zajechał.

— Powiedzcie mi jak ostatecznie zdecydował się na wyjazd —

dowiadywałem się skrzętnie wszystkich szczegółów o tym człowieku.

— Ano, było to tak — zaczął kowal swoim twardym głosem,

mieszając do opowiadania mnóstwo słów portugalskich, jak to jest w
zwyczaju polskich emigrantów w Brazylji — gdzieś pod koniec zimy
wypadło mi jechać do Paranagua, aby umówić się o sprzedaż bana-
nów z jakimś innym kupcem, bo dotychczasowy oszukiwał mnie od
dłuższego czasu. Muszę jeszcze panu powiedzieć, że kowalstwem
zajmuję się dopiero niedawno, a w tamtym czasie byłem kolonistą tak
jak Kłyk. Otóż załatwiłem ja w tej Paranagwie (spolszczenie od
Paranagua) interesy, zrobiłem nowy kontrakt, a że pozostało mi
jeszcze trochę czasu, więc poszedłem do jednego Polaka,
Grabarskiego, co trzyma wendę nad morzem, aby pogawędzić o
starym kraju. Zachodzę ja do niego, witam się i zaraz pytam co tam
„za wodą” słychać. Aż tu patrzę, wendziarz robi smutną minę i
powiada: „źle, moiściewy, ruski już znowu do Polski wlaz i do
Warszawy się dobiera”.

— Nie może być powiadam, przecież w kurytybskich gazetach

stojało, że nasze, Ruskiego i Niemca przepędziły już dawno za
siódmom rzekę.

Tu Grabarski jął mi opowiadać jak to z tem wszystkiem było.
— I teraz, mój Janie, powiada, one rabusie stojom pod

Warszawom i smak se na tę naszą stolicę robią.

Zmartwili my się oba serdecznie i wypili na ten frasunek półtory

butelki tęgiego kasza-su (wódki z trzciny cukrowej). Ale ten
Grabarski silnej głowy nie miał, więc wkońcu zaczął płakać, że to
niby naszą Ojczyznę djabli biorą. Zebrała się kupa Brazyljan i pytają:

background image

— Czemu Polaco (Polak) — płaczesz?
— A bo nam „desgrącados Russos” (przeklęci Rosjanie)

Warszawę chcą zabrać.

Dziwowały się Brazyljany niemało, że to w starej Europie takie

niegodziwe narody mieszkają i jedne na drugie nastają.

Wróciłem wreszcie z tej przejażdżki do domu i zaraz na drugi

dzień z rana pchnąłem mego Franka do Kłyka, żeby przyszedł, bo
wieści „z za wody” mam nowe. Mieszkał Kłyk dobre pięć kilometry
odemnie, ale nie upłynęło i dwie godziny, a był już u mnie. Jeszcze i
potu nie otarł, choć dzień był gorący i duszny, tylko zaraz zaczął pytać
co i jak. Więc zaczą-łem mu wykładać to, co mówił wendziarz z
Paranagua, że źle, że Rusek wlazł do Polski i zawojować nas chce.
Chociaż wiedziałem jak Kłyk kocha stary kraj, ale nie
przypuszczałem, aby wiadomość ta wywarła na nim takie wrażenie. W
tym samym momencie zmienił się na twarzy prawie do niepoznania,
na chwilę przygarbił się, jakby wiadomość przytłoczyła go do ziemi,
natychmiast jednak porwał się na równe nogi i zaczął się ze mną
żegnać.

— Gdzież to tak spieszycie, compadre — zapytałem

zaniepokojony.

— Ha, może jeszcze zdążę i coś w starym kraju pomogę. Sam

jestem i nikt tu po mnie płakać nie będzie.

Zacząłem odradzać mu, żeby nie jechał, że przecież tam w Polsce

ludzi nie brak, że bez niego jednego dadzą sobie radę. Nie chciał
wcale słuchać, tylko odszedł natychmiast do swo-jej rańszy w górach.

Na drugi dzień przyszedł znowu, na plecach niósł worek z

najpotrzebniejszemi rzecza-mi. Opowiedział mi, że co miał pod ręką,
sprzedał staremu Pedrowi i jedzie do Polski. Nic nie mogło odwieść
go od powziętego postanowienia. Cóż było robić, odprowadziłem go
do portu, tam siadł na mały brzegowy okręt, kursujący między Porto
Alegre a Bahią i pojechał do Rio de Janeiro, aby stamtąd wielkim
statkiem udać się do Europy.

Widocznie stary kowal lubił Kłyka, bo jakoś zamyślił się ponuro i

sposępniał.

— Pewno już człowiek starego kraju nie zobaczy, daleki on,

daleki — dodał tęsknie i mimowoli spojrzał w stronę oceanu, za
którym w bajecznej odległości leżał nasz kraj ojczy-sty.

background image



XXV

Wzdłuż brzegów Brazylji.


Jeszcze kilka dni, po rozmowie z kowalem, zabawiłem w małem

miasteczku nad Nhandhaquarą i wyruszyłem dalej. Tym razem
zatrzymałem się w Paranagua, niewielkim porcie na wschodniemu
wybrzeżu Brazylji w stanie Parana, Z opowiadania kowala wiedzia-
łem, że jest tam hotel polski. Po krótkich poszukiwaniach
zainstalowałem się w czystym i schludnym domku, zwanym Beira
Mar czyli Wybrzeże Morza. Właściciel, pan Lipiński, z Krakowa,
mieszka tam już od szeregu lat i powodzi mu się zupełnie dobrze.

Większe okręty do Paranagua nie zawijają, a tylko małe,

kursujące po wybrzeżach Ameryki Południowej, należą one prawie
wszystkie do Lloydu Brazylijskiego, oraz towarzy-stwa, zwanego
„Costeira”.

W czasie przypływu, Paranagua wygląda bardzo ładnie, skoro

jednak wody cofną się z zatoki na otwarte morze — odkrywają
wielkie, cuchnące błota nadbrzeżne, zapowietrzając miasto
śmierdzącemi wyziewami.

Wybrzeże obfituje w ogromne ilości małych raczków

„kamaronów”, bardzo sma-cznych. Jest to najtańsza potrawa, którą
jada się wszędzie — tak w pierwszorzędnem hotelu jak i najpodlejszej
garnkuchni.

Miasto zostało założone około roku 1560 przez portugalskich

osadników, przybyłych tam na małych łódeczkach z większych osad,
położonych w okolicach Bahii i Rio de Janeiro. Początkowo
pobudowali oni małą osadę nad zatoką, utworzoną przez ujście rzeki
Itiberé, nad którą istniała już przed ich przybyciem wioska Indjan z
plemienia Kariżos. Plemię to, z którego dzisiaj nie pozostało już ani
śladu, przyjęło białych przyjaźnie, wkrótce jednak Portugalczycy
musieli przenieść swoje siedziby na jedną z licznych malowniczych
wysepek, rozsianych po zatoce, ponieważ Indjanie nie wytrzymali
długo w pokojowych zamiarach, do czego bezwątpienia przyczyniła

background image

się niemało, bezwzględność i chciwość conquistadorów. Przez długie
lata trwała zacięta wojna, zakończona pokojem, który dla Indjan
okazał się wkońcu zgubą.

Dzisiaj plemiona indyjskie albo wyginęły, albo wyniosły się w

dalsze okolice, gdzie niema białych najeźdźców. W Brazylji nie
brakuje dziewiczych puszcz i stepów, jeszcze wie-le lat upłynie,
zanim Indjanom zabraknie ziemi do cofania się. Kilkusetletnie
współżycie Portugalczyków z nadmorskimi plemionami tuziemców
oczywiście nie odbyło się bez mie-szanych małżeństw. Bardzo
nieznaczna ilość kobiet, emigrujących do Nowego Świata, sprzy-jała
krzyżowaniu się raz, tembardziej, że narody łacińskie, w
przeciwieństwie do germań-skich, żenią się z kobietami półdzikiemi
bardzo chętnie i nie widzą w tem nic złego. Skutkiem tych małżeństw
tak w Paranagua jak i Morrefes w żyłach mieszkańców płynie znaczny
procent krwi indyjskiej, często można to stwierdzić po prostych,
twardych, granatowych włosach, szerokich twarzach i melancholijnem
spojrzeniu przechodniów ulic parańskiego portu. Nikt tam
pokrewieństwa z Indjanami się nie zapiera, przeciwnie, należy do
pewnego rodzaju zaszczytu móc pochwalić się czerwonymi
przodkami.

W Brazylji zniesiono niewolnictwo dopiero przed trzydziestu

kilku laty. Liczni poto-mkowie niewolników murzyńskich żyją do
dzisiaj w kraju, do którego ich ojcowie przywoże-ni byli jako bydło
robocze z sąsiedniej Afryki. Wszyscy Murzyni przyjęli język i religję
panów, obecnie nie mówią już dawnemi narzeczami, ani nie wyznają
kultu pogańskiego. Tak jak i Indjanie również i oni podlegli
krzyżowaniu się z potomkami europejczyków. Biali panowie
niewolnic umyślnie zapładniali jaknajwiększą ich ilość, aby
powiększyć swój żywy dobytek. W Paranagua, jak również i we
wszystkich innych miastach i miejscowościach Brazylji, roi się od
Mulatów, Metysów, kwarteronów, terseronów i najrozmaitszych
odcieni połączeń rasy białej z czarną i czerwoną, oraz tych dwóch
ostatnich między sobą. Połączenia rozmaitych gatunków Mulatów i
Metysów wytworzyły taki melanż, że nikt absolutnie w tem wyznać
się nie może.

Miasto, chociaż niewielkie, liczy bowiem zaledwie dwadzieścia

kilka tysięcy mieszkań-ców, jest jednak porządnie zabudowane i
zabrukowane, oświetlenie posiada elektryczne, tramwaje ciągnione

background image

przez muły, kilka kin, porządne sklepy oraz wiele starych pamiątek i
wspomnień. Kościół w Paranagua należy do najstarszych na całem
wschodniem wybrzeżu południowo-amerykańskiem, wiadomo o nim,
że w roku 1578 już istniał, a w 1661 potrzebo-wał nawet gruntownej
reperacji.

Ludność, przewijająca się po ulicach, zewnętrznie nie wiele różni

się od publiczności europejskiej. Takie same ubrania, podobne
maniery i zachowanie się. Utrzymało się jednak z dawnych czasów
sporo zwyczajów, przejętych od portugalskich przodków. Na ulicach
nie wi-dać prawie wcale kobiet. Wychodzą one wyłącznie wieczorem
na spacer, a cały dzień prze-siadują w domu lub wyglądają oknem.
Również rzadko można dostrzedz przechadzające się pary, widok tak
charakterystyczny dla wszelkich europejskich promenad. Młody
człowiek, chcąc poflirtować z czarnooką senhoritą, musi uciekać się
do pomocy... okna. Zaloty, flirty i inne romanse w Paranagua
odbywają się przez okna. Dziewczyny, nawiasem mówiąc nieje-
dnokrotnie bardzo ładne, przyzwyczajone do podobnego trybu życia,
uważają za wielką nieprzyzwoitość spacerować samej z chłopcem, a
jeśli się to zdarzy, to tylko między zupełnie zdecydowanem
narzeczeństwem. Pewnego rodzaju surowość jest dla brazyljanek
niezbędną, bo gorące córy tego pięknego kraju, nie grzeszą zbytkiem
cnoty i niepilnowane surowo, przyczyniłyby wiele kłopotu swoim
rodzicom lub mężom. W Brazylji, w związku z lekkiem traktowaniem
spraw miłosnych, parlament wydał specjalne prawo, skierowane
przeciw

męż-czyznom nazbyt pochopnie korzystającym z

temperamentu kobiet. Otóż ni mniej ni więcej tylko skoro dziewczyna
niepełnoletnia poskarży się policji, że dany osobnik ją „skrzywdził”
— następuje zastosowanie przymusowego ślubu. W samej stolicy, w
Rio de Janeiro, w roku 1923 po zapustach, bardzo tam uroczyście rok
rocznie obchodzonych, policja połączyła przy-musowo 1200 par.
Prawo to jest jednak bardzo obosieczne, bo skoro oskarżony potrafi
dowieść, że nie był pierwszym, ewentualnie miał wspólnika — nie
tylko policja nie da przy-musowego ślubu, lecz oskarżycielkę biorą na
języki, staje się ona pośmiewiskiem całego miasta, a wtedy nie
pozostaje jej nic innego do zrobienia jak przenieść się w inne strony.

Naogół dziewczęta brazylijskie tak, jak i mężczyźni, są wątłe i

słabowite, natomiast ich południowa uroda robi na Europejczyku
piorunujące wrażenie. Nie wielkiego wzrostu, są bardzo śniade,

background image

kruczoczarne włosy ocieniają ich twarze a najbrzydsza z nich posiada
cudo-wne, głębokie czarne oczy, zajmujące niemal połowę twarzy.
Delikatne i miłe te stworzenia bardzo chętnie wychodzą za mąż za
cudzoziemców, imponuje im zdrowie, czerstwość i siła Niemców lub
Polaków, którzy tam wyłącznie reprezentują Europę.

Rząd federalny, mając na myśli poprawę rasy brazylijskiej i

możliwie szybkie wynara-dawianie przybyszów, popiera ze
wszystkich sił małżeństwa mieszane. Obcokrajowiec, żenią-cy się z
obywatelką brazylijską, uzyskuje automatycznie obywatelstwo, oraz
ma prawo do tak zwanego posagu. Posag ten daje rząd w postaci 20 ha
ziemi na jednej z kolonij federalnych Wobec jednak małej wartości
takiej działki (około 35 dolarów) nie jest to specjalną przynętą,
bezwątpienia większą są śliczne oczy i gorąca krew tuziemek.

Nie mając nic do roboty, chodziłem daleko za miasto brzegiem

oceanu, jeździłem łódką po zatoce, zwiedziłem cudowne wyłaniające
się z wody niewielkie „bezludne” wysepki, poro-śnięte gęstym
podzwrotnikowym lasem, pełne przeróżnego, różnobarwnego ptactwa.
Czasem napotykałem skryte w wielkich krzakach bananowych
maleńkie chatki rębaków i poławiaczy kamaronów. Zachodziłem do
nich i prowadziłem rozmowy, wzbudzając swoją osobą niezwy-kłą
sensację wśród nadmorskiego ludu.

— Diga-me estrangeiro, powiedz mi cudzoziemcze, co ty tu

robisz? ryb nie łapiesz, na komarony mówisz, że śmierdzą i nie chcesz
się na nie patrzeć, polowanie w tej stronie liche, czego więc włóczysz
się dzień w dzień po naszym brzegu — pytał mnie razu pewnego jakiś
poważny stary kaboklo.

— Aqui tem natureza bonita, tutaj jest piękna natura — oglądam

ją — odpowiedziałem starcowi, który spoglądał na mnie z
uśmiechem.

— Natureza bonita — powtórzył za mną, mao presta nada, nic nie

warta, nie najesz się nią.

Mimo pewnego rodzaju niedowierzania staruszek zaprosił mnie

jednak do ranszinji, poczęstował szimaronem i przedstawił swoje
kobiety. To ostatnie było dużym dowodem zaufania, powziętego do
mnie, bo nie każdemu kaboklo pokazuje swoje dziewczęta, zwykle
każą im, gdy goście przychodzą, wynosić się precz. A faktycznie nie
byłoby nic dziwnego, gdyby swoje skarby schował. Posiadał trzy
córy, z których najbrzydsza była już nietylko warta grzechu, ale dużo

background image

więcej.

— Bom dia, senhoritas — przywitałem je.
— Bom dia, senhor — odpowiedział mi chór wdzięcznych

głosików. Zasiedliśmy wszyscy na niskich pniakach, zastępujących
krzesła i rozpoczęliśmy pogawędkę.

— Powiedz nam cudzoziemcze jak tam w Europie —

dowiadywały się z ciekawością senhority.

Opowiadałem im o dalekim kraju, gdzie w zimie pada śnieg, a lód

ścina rzeki. Przysłu-chiwały się uważnie, wkońcu jedna z nich
widocznie odważniejsza i rezolutniejsza, zaczęła śmiać się, nie
wierząc, aby można było chodzić po strumieniach jak po ziemi.

— Nie okłamuj nas, estrangeiro, po co to robisz, i tak nie

uwierzymy, aby było możliwe chodzić po wodzie. Co innego śnieg,
opowiadał nam padre * z Parangua, że w jego stronach

* Ksiądz.

w Rio Grande do Sul, padało w jednym roku coś białego z nieba i
przemieniało się zaraz w wodę. To pewno był ten twój śnieg, ale żeby
z wody zrobiło się szkło, ha, ha, ha, — śmiała się śliczna czarnooka
dziewczyna.

— Padre mówił, że to zimne, białe, co padało z nieba, było karą

boską na naród, który bardzo grzeszył — dodała druga i przeżegnała
się pobożnie.

Nie starałem się specjalnie usilnie przekonywać naiwne

dziewczęta tem bardziej, że ojciec rozstrzygnął sprawę kategorycznie,
dość obrazowo wytłumaczywszy im, że są głupie, jak graje — sroki i
że przynoszą mu wstyd przed cudzoziemcem.

Pożegnałem tę zabawną rodzinę z postanowieniem odwiedzania

jej od czasu do czasu, wkrótce jednak opuściłem tamte okolice i nie
ujrzałem już więcej naiwnych dziewcząt, niewierzących w istnienie
lodu.

Z prawdziwym żalem rozstawałem się z miłem miasteczkiem,

udając się w dalszą podróż do Santos.

Przejazd okrętami żeglugi nadbrzeżnej jest bardzo tani i dlatego

parowce zwykle są przepełnione: Miałem jednak szczęście, Itaquera,
na którą kupiłem bilet, wzięła stosunkowo niewielu pasażerów.
Nieduży ten okręcik należy do „Companhia da Navegaçao Costeira”
— towarzystwa, którego nazwy wszystkich statków zaczynają się na

background image

„Ita”, naprzykład: Itaquera, Itapetinga, Itapetiva, etc. Wszystkie one
posiadają tylko dwie klasy.

Zaczynał się już zmrok, gdy opuszczaliśmy zatokę. Przez krótką

chwilę widać jeszcze było budynki, potem tylko dachy i wieże
kościołów, aż wreszcie i one znikły z horyzontu.

Itaquera nie oddalała się zbytnio od brzegów. Wciąż widziałem

poszarpane skały i niezmierzoną, ciemną wstęgę lasów, ciągnących
się w nieskończoność.

Podróż niewielkim okręcikiem wzdłuż wschodniego wybrzeża

Brazylji, należy do nad-zwyczaj przyjemnych, już choćby z racji
obfitości typów, jakie można na takiej np. Itaquerze obserwować. Gdy
do przyjemności obserwacyjnych dodamy jeszcze widok malowniczo
postrzępionych, oblanych spienionemi falami, brzegów oceanu, oraz
wprost cudownych, ma-łych, bezludnych wysepek, których, zwłaszcza
w pobliżu Paranagua, jest niesłychane mnó-stwo, to dopiero wtedy
ocenimy należycie cały urok tej jazdy.

Pogoda była ładna, wieczór świeży, nie gorący — w powietrzu

panował jakiś miły nastrój udzielający się ludziom, którzy owiani
nim, nabierali wszystkich możliwych cech sympatyczności. W takiem
pogodnem usposobieniu obserwowałem załogę i współpodróżni-ków.
Prawie wszyscy marynarze byli brazyljanami, tylko palacze należeli
do najczarniejszego chyba szczepu murzyńskiego, a kucharz, żółty jak
cytryna, pochodził gdzieś z pod Yoko-hamy. Na całym okręcie byłem
jedynym Polakiem, gdyż nasi rodacy w Brazylji, przeważnie rolnicy,
nie jeżdżą, lecz siedzą na swych działkach ziemi, karczując je i
uprawiając, sobie i krajowi na chwałę.

W pierwszej klasie jechało niewiele osób i przeważnie typy

niezbyt ciekawe; jacyś komiwojażerowie, dziennikarze, ksiądz
katolicki, misjonarz północnoamerykański i australij-ski „globtrotter”.
Ten ostatni upodobał sobie moją osobę i nagabywał mnie nieustannie
ła-maną niemczyzną o różne szczegóły z życia w głębi Brazylji. Nie
znając ani jednego portu-galskiego słowa, australijsko-angielski
włóczęga był łakomym kąskiem dla wszelkiego rodza-ju
wydrwigroszów, a nie orjentując się w sytuacji, nabrał o Brazylji
mniemania, że to strasznie drogi kraj i, że wobec tego, jego rodzinny
Melbourne jest rajem taniości. Globtrotter przyznał mi się, że
pierwszy raz w życiu spotkał Polaka i wobec tego prosił o pozwolenie
sfotografowania człowieka, należącego do tak egzotycznego narodu,

background image

oraz przesłania odbitki do jakiegoś tam „Magazine”. Ku niemałemu
swemu zdumieniu, wpół roku później, otrzyma-łem już w Polsce,
ilustrowane czasopismo australijskie, w którem, oprócz owego
zdjęcia, były również uwiecznione wszystkie moje uwagi o polskiej
kolonizacji w Paranie, na Itaquerze czynione.

Dużo ciekawszymi ludźmi byli pasażerowie klasy trzeciej; tam

wśród stosów pak, lin, towarów, wśród hałaśliwego zgiełku, pisku i
krzyku kilkunastu pomieszanych narodów i kilku ras, można było
całemi godzinami patrzeć i obserwować, nie uczuwając najmniejszego
zmęczenia, ani znudzenia. Najwięcej wrzawy, jak zwykle na całym
świecie, robili żywi Włosi, mało ustępowali im Brazyljanie, a jeszcze
mniej grupa hiszpańskich, a właściwie argentyńskich robotników,
poważnie i flegmatycznie spoglądali na gorączkowe miotanie się po
pokładzie południowych ras, Niemcy. Jechało ich z Santa Cathariny
kilkunastu poważnych kupców i plantatorów; pomimo widocznej na
nich zamożności, jechali III klasą, demonstra-cyjnie opowiadając
głośno, że różnicę między klasą pierwszą a trzecią złożyli na jakiś tam
niemiecki cel. Oprócz białych, w klasie trzeciej jechało mnóstwo
Murzynów — potomków niewolników, Japończyków z nadmorskich
sanpaulistańskich kolonij, a nawet kilku Metysów i Indjan, od których
niestety, nie można było nic dowiedzieć się oprócz tego, że jadą do
Bahii.

Całe to towarzystwo, znając język brazylijski, lecz używając go

tylko do porozumiewa-nia się z obcymi, między sobą szwargotało
każdy innym językiem lub narzeczem. Język włoski, niemiecki,
portugalski 1 japoński mieszał się z afrykańskiemi gwarami
Murzynów,

oraz

z

azjatyckiem

narzeczem

wielkonosych

Syryjczyków. Przez chwilę w ten, jedyny w swoim rodzaju gwar,
wpadły nawet dosadne dźwięki polskiego przekleństwa, które
mimowoli wybiegało mi na usta, gdy przesuwając się między stosem
skrzyń z pomarańczami a workami z hervą, potknąłem się i omal nie
wpadłem w przepaściste wnętrze okrętu,

Między tym różnojęzycznym, poczciwym i pracowitym narodem

emigrantów, z nędzy kraj rodzinny opuszczających, jak kąkol w zbożu
przebijała od czasu do czasu zapijaczona, nieuczciwa twarz
międzynarodowego awanturnika. Na całej kuli ziemskiej można
spotkać włóczęgów i wagabundów, rzezimieszków i ptaków
niebieskich

jednem

słowem

najgor-szych

wyrzutków

background image

społeczeństwa, niekiedy nawet ludzi inteligentnych, których coś
ustawi-cznie gna przed siebie i nakazuje nieustanne wędrówki.
Czasem są to nieszkodliwi, nieszczę-śliwi Żydzi wieczni tułacze, lecz
częściej próżniacy, zawadjacy — ludzie zupełnie niedwu-znacznej
konduity. Typów podobnych nie brakowało również i na Itaquerze.
Dwóch takich podejrzanych przyjaciół wdało się ze mną w rozmowę,
zwierzając się, że są byłymi żołnie-rzami Assica Brazila i że brali
czynny udział w rewolucji w Rio Grande do Sul. Gdy dowie-dzieli
się, że również i ja otarłem się nieco o te ruchawki, poczuli do mnie,
sprawiającą mi mało zaszczytu, wielką sympatję. Z ich opowiadań,
pomstujących na Assisa i niezbyt chwa-lących Borgesa de Medeiros,
doszedłem do przekonania, że pierwszy zapewne wyrzucił ich od
siebie, a drugi wcale przyjąć nie chciał. Udawali się teraz do
Meksyku, tylko niewiedzieli jeszcze za jakie pieniądze się tam
dostaną, bo razem oszczędności ich nie przekraczały nie-zbyt znacznej
sumy 20 milrejsów (2 dolary). Dziwiłem się beztrosce i spokojowi
awanturni-ków, którzy, pomimo, że byli Francuzami z pochodzenia,
twierdzili niczem rodowici Polacy, że „jakoś to będzie”.

Podróżni, spacerujący po okręcie, zachowywali się z

nadzwyczajną swobodą i, że tak powiem, obyciem. Ten, kto mógł
kręcić się po pokładzie, należał zwykle do ludzi niejedno-krotnie
odbywających podróż, dla którego wobec tego nieistniała plaga tej
jazdy — choroba morska. Inaczej miała się rzecz z pasażerami,
niewytykającymi nosa z pod pokładu. Tam panowała istna Sodoma i
Gomora — jęki stłumione i jęki głośne, zupełnie wymowne czka-wki,
przekleństwa leżących na dole, a przez to narażonych na przykry
kontakt z pasażerami górnych łóżek — oraz nieprzyjemna woń
wymiotów i potu stwarzała niepodobną wprost do wytrzymania
atmosferę. To też natychmiast uciekłem z tego smrodliwego piekła na
brudny wprawdzie, lecz zalany potokiem świeżego, rozkosznego
morskiego powietrza, pokład.

Większą część nocy spędziłem na rozmyślaniu, półleżąc w

wielkim leżaku, jaki wynaj-muje się za minimalną opłatę od
posługującego stewarda. Wpatrzony w piękny gwiazdozbiór
„Cruzeiro do Sul”, kołysany szmerem fal potężnego, ale w tej chwili
spokojnego i cichego oceanu, już dobrze nad ranem usnąłem.

Zaledwie z dalekiego morskiego horyzontu zaczęła wyłaniać się

krwawa, olbrzymia słoneczna kula, na okręcie rozpoczął się ruch i

background image

krzątanina. Większość pasażerów gorączkowo zbierała swe rzeczy,
marynarze przygotowywali towary do wylądowywania, a oficerowie
czyścili się i stroili, zamierzając wyjść po przybyciu do portu, na ląd.

Santos był już blisko. Około siódmej rano dziewicze lasy,

nieustannie na wybrzeżu nam towarzyszące, zaczęły przerywać cię
coraz częściej, ukazując jakieś chaty i domy. Za kilka-naście minut
mieliśmy przybić do największego portu kawowego na świecie.

Chociaż jeszcze tylko kilka kilometrów dzieliło nas od dużego

miasta, jakiem jest San-tos, wybrzeże dopiero przed samemi niemal
rogatkami zaczęło tracić swój dziki i pierwotny wygląd. Niemal do
samych przedmieść dociera wielka, dziewicza puszcza, w której
jeszcze dotychczas można natknąć się na koczownicze plemiona
Indjan.

W kilka chwil potem ujrzałem zdaleka potężne wieże stacji

radjotelegraficznej, panują-cej nad portem i całą zatoką.



XXVI

Santos, największy port kawowy świata.


Wjazd do portu nie przedstawia się zbyt imponująco. Płaskie,

błotniste brzegi, porośnię-te jakąś brazylijską odmianą wikliny, w
zupełności usprawiedliwiają dawną opinję miasta, jako siedliska
nieustającej żółtej febry. Dzisiaj okolice uzdrowotniono i o tej
straszliwej cho-robie nic nie słychać. Pomimo jednak zdrowego
klimatu, olbrzymiego handlu i znaczenia jako portu, w Santos
cudzoziemców jest bardzo znikoma liczba. Gorący, wybitnie
zwrotnikowy klimat odstrasza wszystkich europejczyków, oprócz
Włochów, których pewna ilość tu mie-szka. Z Polaków nie udało mi
się odnaleźć ani jednego i przypuszczam, że niema tam nikogo,
mówiącego po polsku.

Szukając rodaków, odwiedziłem przedewszystkiem konsulat

francuski, ponieważ poza granicami Polski, gdy w danej miejscowości
niema naszego przedstawicielstwa, rodacy naj-chętniej udają się pod

background image

opiekę sprzymierzonej republiki, znajdując z tej strony nieraz bardziej
wydatną pomoc, aniżeli od rodzimych dyplomatów i konsulów.

Konsul francuski (nazwiska nie pamiętam) człowiek bardzo

sympatyczny, pełen jeszcze wspomnień z odwiedzin polskiego statku
„Lwów”, który zawinął do Santos miesiąc przed moim doń
przybyciem, przyjął mnie bardzo serdecznie i z żalem oświadczył, że
niestety, na terenie jego miasta, niema ani jednego „sprzymierzeńca”,
a przynajmniej nic mu o nich nie wiadomo.

Port w Santos, wybudowany według wszystkich najnowszych

wymagań technicznych, imponuje wspaniałemi urządzeniami.
Niezliczone, przeróżnego typu, z przeróżnych państw, okręty,
począwszy

od

niewielkich,

płynących

przeważnie

pod

skandynawskiemi flagami, żaglowców, aż do ogromnych parowców
transatlantyckich, zabierają stąd codziennie bajeczne wprost ilości
kawy.

Zadziwiająca jest siła tak zwanych „carregadorów”, czyli

ładowaczy; niejednokrotnie obserwowałem jak taki „carregador” niósł
kilka worków kawy, wagi około 300 kg., umie-szczone na głowie.
Zbliżyłem się do grupy robotników i spróbowałem podnieść jeden
tylko z nich. Z pewnym wysiłkiem mogłem unieść i przenieść
kilkanaście kroków 100-kilowy ciężar, ale żeby tak pracować cały
dzień w okropnym, tropikalnym upale, to było zupełnie wyklu-czone.

Nasunęły mi się tu mimowoli refleksje, czy inteligent polski,

znajdując się w Brazylji w ostatecznej nędzy może liczyć na jaki taki
zarobek z pracy fizycznej. Doszedłem, niestety, do przekonania, że
pracę fizyczną inteligenta w takich warunkach należy zaliczyć do
jednego więcej z pięknych złudzeń, któremi zwykle jest przepełniony
początkujący emigrant. W chło-dniejszych stronach jest to jeszcze do
pomyślenia, ale nigdy w Rio de Janeiro lub Santos, gdzie upały nie
pozwalają myśleć o niczem podobnem.

Santos,

według

statystyk

brazylijskich,

zwykle

zbyt

optymistycznych, liczy 121 tysięcy ludności. Jest to czyste, ładne
miasto ze wszystkiemi urządzeniami nowoczesnemi, jak: tramwaje,
elektryczność, kanalizacja (niema jej półmiljonowa Łódź), z bardzo
gustownemi i starannie utrzymanemi parkami, mnóstwem ładnych
budowli i całą dzielnicą ślicznych will. Centrum miasta leży tuż przy
porcie i olbrzymie parowce przybijają niemal do przystanków
tramwajowych. Jak zwykle w miastach brazylijskich, najładniejsza i

background image

najruchliwsza ulica nosi nazwę rua Quinze de Novembro, czyli ulica
15 listopada.

Publiczność nieco inna niż w Paranie. Mniej widać ludności

białej, więcej czystej krwi Murzynów i więcej kolorowych, poza tem
niczem nie różni się od mieszkańców Paranagua czy Morretes,

Kilka miesięcy przed moim przyjazdem do Santos, ogłoszono w

Brazylji konkurs piękności kobiecej i nagrodę otrzymała mieszkanka
Santos; miasto jest z tego nadzwyczaj dumne, a liczna tam prasa
twierdzi chełpliwie, że wogóle najładniejsze kobiety pochodzą
stamtąd.

Akurat zdarzyło się tak, że w czasie mego tygodniowego pobytu

w największym porcie kawowym świata, odwiedził je prezydent stanu
San Paulo. Doktor Luiz Washington jest oka-załym, jowjalnie
wyglądającym starszym panem, śmiejącym się dobrodusznie i
niepomiernie lubiącym popularność. Władze municypalne urządziły
mu nadzwyczaj uroczyste przyjęcie z pochodem, puszczaniem w biały
dzień, według brazylijskiego zwyczaju, rakiet itd.

Z wielkiem zajęciem obserwowałem oddziały przysposobienia

wojskowego ludności cywilnej, tak zwanej „Tiro”, czyli Strzelec, i
„Tiro Naval”, czyli Strzelec Morski, Organizacje te brały żywy udział
w uroczystościach. Prezydent stanu przyjął defiladę i dokonał
przeglądu. Z zazdrością patrzałem na te świetnie wyekwipowane,
uzbrojone w broń typu w armji brazy-lijskiej używanego (Mauser M.
98 typ dla Brazylji) oddziały strzeleckie, maszerujące spra-wnym
krokiem i witane entuzjastycznymi okrzykami publiczności,
Defilujące kompanje niczem nie różniły się od najwyborniejszych
pułków federalnych wojsk stałych, które miałem sposobność
obserwować w Passo Fundo, w Kurytybie, San Paulo i Rio de Janeiro.

Muszę przyznać, że przysposobienie wojskowe ludności cywilnej

w Brazylji stoi o całe niebo wyżej, niż u nas. Przedewszystkiem tam
już dawno uregulowano sprawy związane z ulgami, jakie otrzymuje
członek stowarzyszenia. Następnie Brazylja góruje tem nad Polską, że
posiada tylko jedno towarzystwo zajmujące się przygotowaniem
rezerw, a nie kilkanaście jak Polska. Co najważniejsze, w Brazylji nic
nie słychać o zwalczaniu i niechęci do tego ruchu, objawu tak
pospolitego w Polsce. Poza tem rząd udziela wydatnej pomocy, o
jakiej u nas nikomu się nie śni.

Pomimo wielkiego ruchu i przewijania się mnóstwa

background image

komiwojażerów ze wszystkich stron świata, ceny w hotelach nie są
zbyt wybujałe, przeciwnie, w porównaniu z cenami w Polsce, nawet
bardzo niskie.. Mieszkałem w zupełnie porządnym zakładzie na
wspomnianej już ulicy Quinze de Novembro i płaciłem za pokój z
całodziennem utrzymaniem około 7 zł. polskich, nawiasem tu jeszcze
wtrącę, że w Paranie ceny są dwa razy niższe.

Bilet tramwajowy na bliższe odległości kosztuje 6 groszy, na

dalsze 12 groszy.

Największą ozdobą i chlubą Santos są liczne, bardzo ładne parki.

Dla Europejczyka przedstawiają one niewyczerpane źródło obserwacji
różnych zwierzątek, od których w parkach tych się roi.
Przedewszystkiem i z największem zainteresowaniem zacząłem
oglądać leniwce, których w parku przy Praç Maua, łaziło po drzewach
kilkanaście. Te niezwykle cie-kawe zwierzęta poruszają się tak
powolnie, że są prawie zupełnie bezbronne przed człowie-kiem,
natomiast przed mniej zmyślnym wrogiem potrafią się dość
skutecznie bronić ostremi pazurami. Żywią się te stworzenia,
wielkości dużych kotów, liśćmi pewnych gatunków drzew.
Najcharakterystyczniejszem jest, że leniwiec skoro obje całą gałąź, nie
potrafi, czy też mu się nie chce, przejść na drugą, lecz puszcza się i
spadając

bezwładnie,

czepia

się

gałęzi

innych,

jeszcze

nieobjedzonych.

Po starannie utrzymanych trawnikach biegają kutije (dasyprocta

aguti), rodzaj zająca pospolitego w całej Brazylji, oraz niewielkie
płowe sarenki (cervus campestris).

Po obejrzeniu miasta, którego centrum i reprezentacyjną część

stanowią: ulica 15 listo-pada, potem Largo do Rosario, rua San
Antonio, avenida Anna Costa i jeszcze kilka, obej-rzałem
przedmieście Itororó, zwiedziłem malowniczą wysepkę Porchat, cud
techniki nowo-czesnej, most San Vincente Ponte, pojechałem na
drugą stronę zatoki do miejscowości Gua-rujá, gdzie znajdują się
cudowne plaże i dokąd inteligencja całej Brazylji zjeżdża się na
zimowe kąpiele. Wykąpawszy się dowoli w cudownym oceanie i
obejrzawszy co było do obejrzenia — udałem się do jednego z biur
okrętowych, których mnóstwo znajduje się w dzielnicy portowej, aby
kupić bilet na dalszą podróż, do stolicy Brazylji — miasta pięknego,
jak najpiękniejsza bajka, do Rio de Janeiro.

background image



XXVII

Nad zatoką Guanabarà.


Z Santos wyruszyłem dla odmiany, nie małym brzegowym

okręcikiem, lecz wielkim transatlantyckim parowcem, kursującym
między Amsterdamem a Buenos Aires. Kolos, liczą-cy około 18 tys.
tonn pojemności, wracał właśnie, udając się przez Montevides,
Santos, Rio de Janeiro i Bahię do Europy. Wszystkie okręty
wyjeżdżając ze swoich krajów, wiozą do Południowej Ameryki żywy
towar, w postaci setek, a czasem tysięcy emigrantów, natomiast w
powrocie, głównym ich tonażem nie są już pasażerowie, lecz
przeróżnego rodzaju towary, z których mrożone mięso z Argentyny i
Urugwaju, oraz kawa z Brazylji odgrywają pierwszą rolę.

„Orania” gdy opuszczała Santos, liczyła w drugiej klasie zaledwie

12-tu pasażerów na kilkaset miejsc, ale zato potworne jej brzuszysko
było wyładowane szczelnie wielkimi wora-mi kawy, przeznaczonej
dla różnych państw Europy.

Na tym wspaniale urządzonym statku nie było ani śladu

ciekawych typów brazylijskich — we wszystkich klasach jechali albo
reemigranci, albo komiwojażerowie różnych nacyj. Europejskie
ubrania, europejskie języki, białe twarze, czystość i ład holenderski —
wszystko to pozwalało mniemać, że nie jest się u brzegów Brazylji, a
gdzieś na wodach Francji lub Ho-landji.

Rio de Janeiro leży nad zatoką Guanabarà, posiadającą niezwykle

malownicze brzegi. Wejście od strony oceanu jest stosunkowo wązkie
i po obu stronach zaopatrzone w forty. Umocnienia te, jak twierdzą
Brazyljanie, urządzone są według najnowszych wzorów. Sądząc z
częstych alarmów rioskiej prasy, podnoszącej regularnie co parę
miesięcy ogromny hałas z powodu rzekomych zbrojeń Argentyny i jej
zaborczych w stosunku do Brazylji planów, przy-puszczam, że
tamtejsze ministerstwo spraw wojskowych postarało się, wyzyskując
nastroje, o odpowiednie kredyty i wybudowało twierdzę istotnie
odpowiadającą celowi.

background image

Okręt przybił, tak jak w Santos, tuż prawie u wylotu wspaniałej

ulicy, a właściwie alei zwanej Avenida Central. Jeszcze zanim
zdążyłem przebyć mostek, rzucony ze statku na ląd, uczepiło się mnie
ze czterech drabów zaofiarowując różnymi językami jakieś, jakoby z
prze-dziwnym komfortem urządzone, hotele. Wprost dla żartu
zapytałem, czy czasem między nimi niema Polaka, no i ku memu
zdumieniu Polak znalazł się! Akcentem wprawdzie wybitnie
nalewkowskim, ale po polsku, młody ruchliwy człowieczek, zaczął
zapraszać mnie do hotelu ,,Carlton” na ulicy Cattete. Siadłem do
automobilu i kazałem się tam zawieść. Hotel okazał się bardzo
porządny. Należy do rosyjskiego żyda, lecz współpracuje z nim para
obywateli polskich z „miasto Łódź”.

Stolica wygląda dużo porządniej od niektórych, równych jej

wielkością, miast europej-skich. Ulice równe, brukowane kamienną
kostką, z szerokimi chodnikami betonowemi, olbrzymiemi
wystawami, — zalane w dzień jaskrawem, podzwrotnikowem
słońcem, podczas nocy toną w powodzi elektrycznych świateł. Nie
widać tam prawie wcale pojazdów konnych, a tylko nieprzejrzane
sznury automobili; ruchem, przypominającym swym djabelskim
typem Paryż, lub Berlin w czasie przedwojennej świetności, kierują
ustawieni na rogach policjanci, w dzień zapomocą chorągiewek, w
nocy zapomocą znaków świetlnych.

Polacy, gdy są w dobrych humorach, lubią rozprawiać o tem, że

są narodem niezwykle grzecznym — Francuzami północy — ale żeby
zobaczyć naprawdę grzeczny naród, należy bezwzględnie przejechać
się do Brazylji. Tam dopiero można zaobserwować jak grzeczność
człowieka zupełnie obcego, może być daleko posuniętą. Pewnego razu
zdarzyło mi się w Rio de Janeiro, że znajdując się na odleglejszej
ulicy, nieco za miastem, nie mogłem trafić do swego „Carlton-Hotel”,
zwróciłem się więc o wyjaśnienie do pierwszego z brzegu przecho-
dnia. Brazyljanin nietylko udzielił mi chętnie wszystkich informacyj,
lecz dowiedziawszy się, że jestem cudzoziemcem, wsadził mnie do
taksametru, odwiózł na miejsce, a gdy chciałem szoferowi zapłacić —
absolutnie na to niepozwolił, twierdząc, że ja jestem gościem, a on
gospodarzem i byłoby z mej strony niegrzecznością odmówić mu
satysfakcji usłużenia sobie. Takie objawy grzeczności spotykałem na
każdym kroku w całej Brazylji, i to nietylko w cywilizowanych
miastach, lecz tak samo w kurnych z łupanych desek skleconych

background image

rańszach kabokli, gdzieś w głębokich dżunglach dzikiego Zachodu.

Mniej więcej przed rokiem (w 1922) obchodziła Brazylja,

niezwykle uroczyście, stule-tnią rocznicę swej niepodległości. Dla
uświetnienia obchodu urządzona została olbrzymia międzynarodowa
wystawa, w której brały niemal wszystkie narody świata, oprócz
Polski. Czesi, jak wiadomo naród nadzwyczaj sprytny, wybudowali
swój dość skromny pawilon pierwsi. Prosta rzecz, że z tej racji o ich
produkcji ukazało się w prasie setki pochlebnych artykułów i przez
pewien czas nie było popularniejszego kraju w Brazylji — jak
Czechy.

Tak samo jak w dziewicznych puszczach zamieszkałych przez

półdzikich kabokli, również i w Rio de Janeiro nurtuje wciąż
awanturniczy duch potomków conquistadorów. Tak jak na dalekim
Zachodzie lub Północy — tak samo i w stolicy, wciąż knują się różne
spiski, dziecinne rewolucje, powstania i zamachy. Miałem sposobność
oglądać powyrywany bruk na jednym z placów i postrzelane mury
domów, pozostałość po buncie marynarzy, niezadowolo-nych z
obecnego prezydenta Arthura Bernardesa.

Ludność Rio, tak samo jak Santosu, jest kolorowa. Wielką ilość

Murzynów i Mulatów spotyka się na każdym kroku, a w niektórych
okolicach miasta majoryzują oni w zupełności białych. O
ustosunkowaniu sił między białymi a kolorowymi może świadczyć
fakt, że kontr-kandydatem dzisiejszego prezydenta był zmarły w 1923
roku Nilo Peçanha, posiadający w swych żyłach sporo krwi
murzyńskiej. Nawiasem mówiąc brat niedoszłego prezydenta był
posłem brazylijskim w Warszawie i dopiero w końcu 1923 roku
wyjechał. Wprawdzie Peçanha nie został wybrany, lecz upadł bardzo
niewielką ilością głosów i to zapewne dlatego, że był kandydatem
partji opozycyjnej, a więc zwalczany, jak to jest we zwyczaju w
Brazylji, przez cały aparat państwowy.

Na nowoprzybyłego Europejczyka robią zawsze bardzo śmieszne

wrażenie Murzynki lub Mulatki poubierane w białe sukienki i w białe
ażurowe pończoszki, przez które prześwie-ca czarne jak heban ciało
pierwszych, lub podobne do kawy z mlekiem drugich.

Moralność zewnętrzna w Rio posunięta jest do tego stopnia, że

naprzykład do pięknego ogrodu botanicznego, ponoć najpiękniejszego
w świecie, niewolno chodzić parom, a tylko mężczyznom osobno i
kobietom osobno. Są to jednak tylko pozory, gdyż w rzeczywistości

background image

zepsucie wielkomiejskie nieoszczędziło stolicy Brazylji ani trochę.
Jest takie same jak wszę-dzie, może nawet większe, gdyż podsycane
niepohamowanym temperamentem gorącej krwi podzwrotnikowej.

Stosunki między Murzynami, białymi i kolorowymi układają się

zupełnie inaczej niż w Północnej Ameryce. Brazyljanie nie są w
niczem podobni do ordynarnych i gburowatych „bisnesmenów” z
krainy Wuja Sama, są oni humanitarni, ludzcy i w życiu codziennem
bardzo liberalni. Małżeństwa z Mulatami a nawet z Murzynami
trafiają się często i w niczem nie zmieniają socjalnego stanowiska
nowożeńców. W Stanach Zjednoczonych Ameryki Półno-cnej
natomiast, tego rodzaju „mezalians” rasowy, uważany jest za
spadnięcie w hierarchji społecznej, a osobnik popełniający go bywa
wyrzucany poza nawias życia towarzyskiego.

W pobliżu Rio de Janeiro leży kilka potężnych szczytów

górskich. Pao do Assucar, Corcovado, i Tijuca. Na pierwszy można
dostać się tylko kolejką powietrzną, na drugi wie-dzie kolejka zębata.
Z Pao do Assucar roztacza się wspaniały widok na całe Rio, zatokę
Guanabarà i na daleki, otwarty ocean. Nie każdego jednak dnia warto
się tam wybrać, często wysoki ten szczyt otoczony jest gęstymi
tumanami chmur, które niepozwalają nic dostrzedz. Najczęściej mgły
gromadzą się na trzech czwartych wysokości góry w ten sposób, że
szczyt tonie w słońcu a turysta chmury ma pod nogami.

W czasie dziesięciodniowego pobytu w stolicy odwiedziłem

również i nasze poselstwo, które mieści się we wspaniałej willi przy
arystokratycznej ulicy Marques de Olindo. Poseł, tytułujący się,
zresztą w tak demokratycznym kraju zupełnie niepotrzebnie, hrabią,
pełnił swój urząd już od roku i niestety wieloma nietaktami
wywoływał wielkie oburzenie prasy bra-zylijskiej na siebie i na
Polskę. Między innemi, po śmierci sławnego uczonego i męża stanu
Brazylji Ruy Barbosy, który z sympatji dla naszego narodu nauczył
się mówić po polsku i który naprzykład z okazji bitwy pod Warszawą
wysłał gratulacyjną depeszę do naszego rządu, dyplomaci wszystkich
państw, chcąc uczcić wielkiego syna Brazylji — składali osobiście na
grobie wieńce i wygłaszali przemówienia. Poseł polski nietylko że
niewygłosił przemówienia, lecz nie złożył nawet skromnego
wianeczka, a na pogrzeb wogóle nie poszedł. Naturalnie przez długi
czas

aż kotłowało się w pismach na „niewdzięczność”,

„nietaktowność” itp. Polski.

background image

Zwiedziwszy co było do zwiedzenia, kupiłem kartę na francuski

okręt „Meduana” i zabierając z sobą wielki zapas niesłychanie tanich
w stolicy Brazylji, pomarańczy i bananów, wyruszyłem przez Bahię
do Afryki.

Odbiwszy ostatecznie od brzegów Brazylji, przez 11-cie dni nie

widziałem nic więcej oprócz morza i błękitnego nieba — dopiero po
prawie dwutygodniowej żegludze, zamajaczył w oddali płaski brzeg
francuskiego Senegalu i niskie, białe domy Dakkaru.



XXVIII

W francuskim Senegalu.


Ze strony oceanu ziemia senegalska wygląda strasznie mizernie.

Niskie, piaszczyste brzegi, gdzieniegdzie obrośnięte nędzną trawką,
lub pokryte suchotniczemi kępkami drzewek — przypominają
nieustannie, że niedaleko stąd panuje władczo największa na ziemi
pustynia Sahara. Ani śladu bujnej roślinności, ani śladu szumiących
strumyków, lub jurnie sterczących szczytów Nowej Ziemi. Słońce
tylko gorące i jaskrawe grzeje nie gorzej, niż w kraju „Krzyża
Południa”.

Kraj jest pozbawiony malowniczości, malownicze natomiast jest

jego życie. Zamie-szkują go Murzyni sudańscy oraz szczepy Fulb,
Haussa i Tuaregowie. Wszyscy ci Murzyni jak i Arabi są wyznania
mahometańskiego. Biali mieszkają tylko w miastach, które, oprócz
Dakkaru, są nieliczne i niewielkie.

Ludność tubylcza gnieździ się głównie w głębi kraju oraz na

przedmieściach miast, w okrągłych, lepionych z gliny lub
budowanych z bambusu chatach. Są to ludzie nieskazitelnie czarni,
przystojni, zgrabni i muskularnie zbudowani; prawie nie widać wśród
nich ludzi wzro-stu niskiego, a nawet średniego. Kobiety
niejednokrotnie posiadają rysy niemal europejskie, a zawsze równą,
aksamitną, czarną cerę. Są one również tak okazałe wzrostem, że w
Europie wzbudzałyby podziw. Jedynie grube wywinięte wargi nadają

background image

ich twarzom coś dzikiego czy zwierzęcego, — cechy te bezwątpienia
odstręczają Francuzów - zdobywców i z pewnością dlatego w
Senegalu nie widzi się prawie wcale Mulatów. Są tylko czystej krwi
biali i nie mniej czystej czarni.

Charakterystycznym jest również sposób poruszania się tych

kolonjalnych obywateli francuskich. Wszyscy oni chodzą,
gestykulują, poruszają się z taką gracją i wdziękiem, jak gdyby byli
stałymi bywalcami salonów paryskich. Swoboda, niefrasobliwość i
pewność siebie, wybitnie odróżnia Senegalczyków od ich braci z
Brazylji.

Sposób ubierania się, przyjęty od Arabów, jest malowniczy.

Różnokolorowe wolne burnusy, fezy, zawoje — oto codzienny strój
mieszkańca Dakkaru.. Kobiety owijają się kawałkiem materji, tworząc
rodzaj sukni w biodrach obcisłej, u dołu wolnej. Na przedmie-ściach i
w głębi lądu Murzynki używają ubrania tylko od pasa w dół, górną
część pozosta-wiając na pastwę oczu czarnych elegantów.

Każda mająca jakie takie pretensje Senegalka, jest obwieszona

bransoletami, kolczyka-mi i amuletami. Ręce, nogi, szyja, piersi, uszy
— są przeładowane świecidełkami; najczęściej są one ze srebra lub
bronzu, chociaż nie brakuje i europejskiej tombakowej tandety. W
uszach noszą nieraz po sześć lub osiem kolczyków. Są wszystkie
bardzo zalotne i rzucają powłó-czyste spojrzenia.

Niewątpliwie jedną z bardziej ciekawych osobliwości

senegalskich, są liczne kolonjalne wojska francuskie. Cała ta siła
zbrojna, kierowana przez francuskich oficerów i starszych
podoficerów, składa się z wyjątkiem baonu piechoty kolonjalnej i
artylerji, wyłącznie z Murzynów. Dowództwo jednak, licząc się z
możliwością prób oderwania kolonji, tak prze-prowadza dyslokację
oddziałów, że naprzykład Murzyni z Wybrzeża Kości Słoniowej służą
w Senegalu i odwrotnie — Senegalczycy na Wybrzeżu Kości
Słoniowej.

W ten sposób żołnierze, choć również czarni, znajdując się w

obcym kraju, mówiąc innym językiem, nie czują najmniejszej
solidarności z tubylcami. Każdy też bunt miejscowy, czy próby
większego powstania tłumione są przez nich z niezwykłem
okrucieństwem i bez żadnego współczucia. Oczywiście inaczej
przedstawiałaby się sprawa, gdyby synowie Sene-galu mieli tłumić
jakąś rewolucję we własnym kraju. Kto wie, czy wówczas nie

background image

zwróciliby swej nowoczesnej broni przeciw dotychczasowym panom.

Przed koszarami w Dakkarze odbywa się stale rodzaj bazaru czy

jarmarku. Mnóstwo kobiet i dziewcząt, siedząc ze skrzyżowanemi
nogami na ziemi, sprzedaje przeróżne drobno-stki. Drobne orzeszki
ziemne, amulety i napoje chłodzące są przedewszystkiem chętnie
naby-wane przez czarnych wojowników, Żołnierzy kręci się tam
mnóstwo, są oni — w przeci-wieństwie do Senegalczyków —
odstręczająco brzydcy. Małe spiczaste główki nadają im wyraz
idjotów, poza tem nagłe i bezustanne drapanie się czyni ich
podobnymi do małp.

Wszyscy są ubrani prawie tak samo, jak żołnierze polscy. Bluzy i

spodnie tego samego kroju i tego samego koloru, na nogach również
owijacze, nawet broń ta sama, tylko czerwone, spłaszczone na bokach
fezy i czarne gęby, różnią ich od naszych chłopców, Oficerowie i
sierżanci w służbie noszą mundury płócienne koloru jasno kawowego,
poza służbą białe. Na głowach korkowe kaski, używane zresztą przez
całą ludność białą włącznie z kobietami.

W Dakkarze wciąż się mówi o tem, że jednak chwila ogłoszenia

przez Murzynów swo-jej niepodległości, wcześniej czy później
nadejść musi. Przyznam się, że patrząc na rosłych, o względnie
inteligentnym wyrazie twarzy — Senegalczyków, sam zacząłem
odczuwać coś w rodzaju zdziwienia, czemu ci ludzie pozwalają
panować nad sobą garstce białych przyby-szów.

Z Dakkaru wyruszyłem przez Lisbons, Hawr i Paryż do Polski,

gdzie przybyłem prawie dokładnie w dwa lata po jej opuszczeniu.

Passo dos Indios, Kurytyba.

Grodno 1923—1924.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Lepecki M B W KRAINIE JAGUARÓW PRZYGODY POLSKIEGO OFICERA W DŻUNGLACH I STEPACH BRAZYLII
Lepecki Mieczysław Niknący świat
Lepecki Mieczysław MAURYCY AUGUST HRABIA BENIOWSKI DZIEJE I PRZYGODY BIOGRAFIA PODRÓŻNIKA
Lepecki Mieczysław Od Sybiru do Belwederu
W krainie baśni, nauczanie zintegrowane, Konspekty kl. 2
Gogacz Mieczysław, Modlitwa i mistyka
W krainie bajek, EDUKACJA, Plany pracy - wg. nowej podstawy programowej
SCENARIUSZ ZABAWY KARNAWAŁOWEJ-w krainie zabawek, bal karnawałowy w przedszkolu
W krainie Pani Zimy (scenariusz zajęć)
TOMEK W KRAINIE KANGURÓW PYTANIA
bal w krainie zabawek
tomek w krainie kangurow
W krainie radości i smutku
w krainie indian U5V4DM2UTMGV5XOA3LAM2GD2JUVRFCWIYLIJB4I
Akumulator do CLAAS DOMINATOR JAGUARi0i5
scenariusz w krainie słowa
W krainie czystości, MATERIAŁY TEMATYCZNE, Scenariusze zajęć dla dzieci 3- letnich

więcej podobnych podstron