Lepecki Mieczysław Niknący świat

background image




MIECZYSŁAW LEPECKI




NIKNĄCY ŚWIAT




























background image



PAŃSTWOWE WYDAWNICTWO „ISKRY” WARSZAWA 1968

GOÍAS, KRAJ Z PRZESZŁOŚCI



Świat sprzed czterystu lat był tak od współczesnego nam świata

odmienny, ówcześni ludzie tak różni od współczesnych, że trudno
uwierzyć, aby do naszych czasów zachowały się zakątki, w których
nic albo prawie nic przez cztery wieki się nie zmieniło. A jednak
zachowa-ły się... Gdyby Francisco de Orellana, który w 1541 roku
odkrył Amazonkę i jako pierwszy z Europejczyków przepłynął ją
nieomal od źródeł do ujścia, znalazł się teraz na wodach Rio das
Mortes lub górnego Xingú, nie zobaczyłby na brzegach tych rzek nic
innego, jak to, co widział podówczas w Amazonii, a więc: nieprzebyte
lasy, rzadko porozrzucane pośród nich wioski i żółtobrązowych ludzi,
wygrażających obcym łukami i dzidami.

Ten kraj, zakonserwowany w swej dawności jak mucha w

bursztynie, to centralno-zachodnia (Centro-Oeste) część Brazylii, na
którą składają się dwa wielkie, sześć razy wię-ksze od Polski stany:
Goías i Mato Grosso (1 885 tysięcy kilometrów kwadratowych).
Pokry-wają je wiecznie zielone stepy i lasy, po których, jak po
własnym królestwie, krążą rozmaite dzikie zwierzęta, od małych
zajączków-kutii począwszy, a na słoniopodobnych tapirach i
przypominających tygrysy jaguarach skończywszy.

Te niewiarogodnie rozległe ziemie są zaludnione sto razy rzadziej

aniżeli kraje środko-wej Europy. Całą ich ludność (1736 tysięcy)
można by bez trudu zmieścić w jednym wię-kszym mieście
europejskim, na przykład w Budapeszcie. Dorzecze średniego biegu
płyną-cych równolegle do siebie rzek Tocantinsu i Araguai, a więc
cała północ stanu Goías, o której mowa w książce, to dotychczas
obszar dziewiczy, na którym biały człowiek nie zdążył je-szcze

background image

położyć swej ręki. Zamieszkują go Metysi, czyli mieszańcy indiańsko-
portugalscy, oraz potomkowie Portugalczyków, którzy drogą
przypadku zachowali czystość rasy białej. Jest to ludność zacofana,
pogrążona w ciemnocie, obserwująca obyczaje zagubione gdzie
indziej już co najmniej przed wiekiem. Jej tryb życia po dziś dzień
mało odbiega od trybu życia pier-wszych zdobywców tego kraju.
Podobnie jak tamci ongiś, tak ona obecnie zmaga się z suro-wą i
nieujarzmioną przyrodą, będącą dla niej, jak kiedyś dla ich ojców i
dziadów — wrogiem, ale też żywicielką i ostoją. Polowanie,
rybołówstwo, a nade wszystko zbieractwo płodów pu-szczy takich jak
kauczuk, orzechy z Pará, miód dzikich pszczół, owoce palm
dostarczających tłuszczu roślinnego, no i wreszcie wypłukiwanie złota
aluwialnego stanowi jej główne zaję-cie.

Goiańczycy, to ludzie przywykli do szerokich, pustych

przestrzeni, do swobody i nie-skrępowania żadnymi ramami,
wynikłymi z przyjętych na siebie obowiązków. Rubaszni w obejściu,
niezależni, cenią nade wszystko honor i wolność osobistą. Brutalni i
bezwzględni, gdy chodzi o realizację zamierzeń, są w życiu
codziennym czuli na cudzą niedolę i chętni do czynnego okazania
współczucia. Nie sposób pisać o nich jak o sielankowych ludziach
natury, wygrywających tęskne melodie na fujarkach i kochających się
w delikatnych pasterkach. Nie chcąc zniekształcać rzeczywistości,
trzeba wkładać im w usta grube odezwania i pokazywać obyczaje
dalekie od książkowych wizji.

Zetknięcie się tych prostodusznych, ale zapalczywych i łatwo

obrażających się mie-szkańców wnętrza Brazylii z cywilizacją,
reprezentowaną wśród nich głównie przez rozgra-biających „ziemie
niczyje” spekulantów lub przez drapieżnych fazenderów-dziedziców
— staje się często przyczyną dramatycznych spięć.

Opisywany przeze mnie Goías, to Goías na niewiele lat przed

zbudowaniem w jego południowej części nowej stolicy państwa,
miasta Brasilii. Świat, który tam istniał podów-czas, istnieje
wprawdzie i nadal, ale z wolna niknie. Cywilizacja zapuściła już weń
swe ostre zęby i coraz głębiej przenika do Centralnej Brazylii, do tego
największego rezerwuaru pustych ziem, którymi na kuli ziemskiej
ludzkość jeszcze dysponuje.

ZIEMIE „NICZYJE”

background image


Już trzeci dzień przebywałem w Anapolis i nikt nie umiał mi

poradzić, jak by to można było najłatwiej dostać się w okolice
średniego biegu rzeki Tocantins. Nie takie jednak trudno-ści
przemagałem cierpliwością. Pokonałem i tę.

Tak więc pewnego dnia czerwcowego, w czasie najpiękniejszej i

najprzyjemniejszej pory roku w Centralnej Brazylii, wyruszyłem na
przełaj przez cerrados * ku odległemu o tysiąc kilometrów celowi
moich zamierzeń. Towarzyszyło mi dwóch wesołych i dobrodu-
sznych Brazylijczyków. Starszy z nich, nazwiskiem Generoso da
Rocha, był szczupłym trzy-dziestolatkiem o smagłej cerze i o rysach
twarzy, z których nawet najbieglejszy etnograf nie odgadłby, do jakiej
rasy należy. Nie był białym, gdyż przeczyły temu kędzierzawe jak
kudły barana czarne włosy; nie był Murzynem, bo nos miał wąski i
garbaty; nie był też Indianinem, bo brak mu było wystających kości
policzkowych. Ze wszystkich tych trzech ras coś miał i czegoś nie
miał.

Młodszy, dwudziestokilkuletni Francisco de Azevede, nie był

taką zagadką jak pier-wszy. Czarna skóra, rozklepany na pół twarzy
nos i wypukłe wargi nie pozwalały wątpić, że był to Murzyn.

Obaj byli garimpeirami, czyli poszukiwaczami złota i drogich

kamieni. Udawali się teraz nad pewien dopływ rzeki Tocantins, w
którym, słyszeli, łatwiej wypłukać diament aniżeli gdzie indziej
znaleźć żabę.

Jechaliśmy oczywiście konno, w siodłach o wysokich łękach,

trzymając nogi w ogro-mnych mosiężnych strzemionach, podobnych
do pantofli. Każdy z nas miał po jednym jucznym mule,
obładowanym zapasową odzieżą i prowiantem. Brazylijczycy
troszczyli się o swoje zwierzęta sami, moimi zajmował się młody
chłopak, którego wziąłem ze sobą z Belo Horizonte.

— Po co panu ten gówniarz? — zapytywali mnie kolejno obaj

towarzysze.

Ale ja byłem z niego zadowolony. Dzięki niemu nie

potrzebowałem kłopotać się o siodłanie i rozsiodływanie wierzchowca
ani o gotowanie jedzenia. Chłopak był chętny do wszystkiego i swoje
obowiązki traktował jak zabawę. Miał na imię Raimundo, ale ja
nazywa-łem go, zgodnie zresztą z jego przynależnością rasową,

background image

Mulatinho (Mulacik).

Jazda przez galeriowy pusty step w piękne dni pory suchej

sprawiała mi wiele przyje-mności. Już po pierwszych stu kilometrach
opadły ze mnie wszystkie troski. Chwilami zapominałem nawet o
celu, do którego zdążałem, o tym strumieniu, którego plan troskliwie
ukrywałem w woreczku pod koszulą. Ten cel: pola akwamarynowe,
budził wątpliwości moich towarzyszy.

Senhor — mówił Generoso — jedź pan z nami. Prawdziwa

fortuna to diamenty, a nie akwamaryny.

— Za jeden popękany diamencik — dodawał Chico, jak

zdrobniale nazywano Francisca — mieszkałem w São Paulo z moją
moreną trzy miesiące. Sim, senhor! Trzy miesiące...

Nie zaprzeczałem wyższości diamentów nad kamieniami

półszlachetnymi, ale postano-wiłem nie dać się uwieść namowom i
wytrwać przy swoim planie. Na razie droga do Toca-ntinsu wypadała
nam i tak wspólnie.

Na trzeci dzień po opuszczeniu Anapolis postanowiliśmy dać

wytchnąć koniom i mułom. Zatrzymaliśmy się w małej miejscowości,
gdzie na jednej z chat o ścianach z dylów oblepionych gliną widniała
duża deska z mozolnie nagryzmolonym niebieską lubryką napi-

* CERRADOS lub CAMPO CERRADO (brazylianizm) — step

porosły kępami drzew, a wzdłuż przecinających go rzek i strumieni
lasami.
sem: „Bar pod df”.

Gospodarz zajazdu — rosły, śniady Metys — widząc

nadjeżdżających kilku nieznajo-mych mężczyzn, zdjął wiszący na
ścianie obok szyldu pas z rewolwerem i spokojnie zapiął go sobie na
biodrach. Czynność tę wykonał automatycznie, jakby nakładał z
grzeczności wobec obcych marynarkę, a nie przypasywał nabitego
colta.

Odpoczynek zaczęliśmy od napicia się wina z soku palmowego.

Był to orzeźwiający, szczypiący nieco w język, doskonały napój. Od
razu poczułem się rześki i usposobiony do pogawędki.

— Czemu to pan tak dziwnie nazwał swój bar? — zapytałem

gospodarza. — Pod df, to niby pod czym?

— Jak to pod czym? Przecież nasz arraial i wszystkie ziemie nad

rzeką Cuengą leżą w przyszłym dystrykcie federalnym, więc użyłem

background image

tego skrótu. Może tu właśnie będzie stolica.

— Też dopiero — roześmiał się Generoso. — Tu, w tej pustce,

stolica!

Gospodarz poczuł się urażony tym powątpiewaniem.
— Nie znacie widocznie konstytucji prezydenta Eurica Dutry.

Możecie w niej przeczy-tać, że rząd ma obowiązek przenieść się do
Goíasu.

— Wiemy, wiemy — przyświadczyłem — ale teraz o tym jakoś

cicho.

— U nas głośno. Wciąż ktoś przyjeżdża kupować ziemię. Płacą

gotówką.

— Komu płacą — zdziwiłem się — przecież tu ziemia niczyja.
— Niczyja? — Gospodarz spojrzał na mnie triumfalnie. —

Podzielili ją już między siebie co do ostatniego hektara. Nawet mój
bar stoi teraz na cudzej ziemi. Jak nie wierzycie, to popatrzcie na tę
mapę — powiedział, wskazując na metrowej wielkości plan, przypięty
pluskiewkami do ściany.

— Czemu mamy nie wierzyć, wierzymy. No i co, sprzedają tę

ziemię?

— Właśnie, dzielą na małe kawałki, po pięćset, po tysiąc

hektarów i sprzedają. Może pan też chce kupić? — spojrzał na mnie
bystro. — Ja w tym pośredniczę.

— Nie, nie chcę. Jestem tu tylko przejazdem do Peixe.
— O, to daleka droga. Będzie więcej niż sto pięćdziesiąt legw *.

Tam też mógłbym sprzedać panu ziemię.

— Żarty. Tam przecież ziemia naprawdę nic niewarta.
Gospodarz wzruszył ramionami.
— Nie moja sprawa. Kupują i tam.
— Ale któż to, u diabła, zagarnął tę ziemię?
— Jak to kto? No, ci z Goíanii, pupilki stanowego rządu.

Przyjeżdżają z papierami, pytają, gdzie to takie a takie rzeki leżą, a
potem mówią: od tej do tej to moje. Był tu w zeszłym tygodniu taki
jeden i powiada: ,,Od Arroio Feio do Rio Bonito — wszystko moje”.
No, to ja na to: „Jakżeż to może być, tam przecież mieszka ze
dwudziestu kabokli. Sadzą kawę”. „Muszą się wynieść — mówi ten z
Goíanii — a jak się nie wyniosą, to ich moi kapandzy ** przepędzą”. I
aż się zaczerwienił ze złości. „Ty — powiada do mnie — cicho siedź,
jeśli chcesz dalej na ruchu w handlu ziemią zarabiać”.

background image

Właściciel baru „Pod Dystryktem Federalnym” nie troszczył się

zbytnio o gości. Na moje zapytanie, czy ma jakie miejsce do spania,
wskazał na dużą szopę.

— Tam się umieśćcie. Słupki są mocne, w sam raz do hamaków.

Fiżon ze słoniną moja kobieta wam poda.

Roztasowałem rzeczy, umyłem się w strumieniu i zmieniwszy

bieliznę, położyłem się wygodnie w hamaku. Słupki rzeczywiście
były mocne; kołysałem się i rozmyślałem o rozmo-wie z
gospodarzem. Teraz przypomniały mi się liczne ogłoszenia w prasie,
w których rozma-ite firmy i osoby prywatne ofiarowywały majątki
ziemskie w Mato Grosso i Goíasie po

* LEGWA (LEGUA) — mila brazylijska, około 5 km.
** KAPANGA, jagunço — zbir, zbrojny sługa.

bardzo niskich cenach. Wiele razy była mowa o dolarze, a nawet
połowie dolara za hektar.

Do niedawna nikt ziemi w Goíasie nie cenił. Było jej pod

dostatkiem. Kto chciał, wycinał las, budował chatę i gospodarował.
Na stepach hodowano bydło, nie pytając nikogo, do kogo należy
trawa, którą krowy skubały. Zdarzało się, że nawet w dużych
arraialach nikt nie miał tytułu własności na zajmowane tereny, chociaż
gospodarowano na nich niekiedy już od paru pokoleń. Teoretycznie
stanowiły one własność stanu, który mógł je nadawać czy też
sprzedawać według uznania jego władz. Dawniej nikt się nie kwapił,
aby je rejestrować, a szczególnie nie czynili tego prości wieśniacy,
kabokle, dla których formalności związane z uprawnieniem stanu
posiadania były czymś niezrozumiałym, niepotrzebnym. Ale
tymczasem nawoływania do zwiększenia stosunkowo szczupłego
obszaru objętego dotychczas cywiliza-cją stały się powszechne. Drogą
wiodącą do tego celu miało być zagospodarowanie zacofane-go, na
pół pustego wnętrza kraju. To szumne hasło spowodowało, że tysiące
spekulantów rzuciło się jak szarańcza na tereny, które do owego czasu
nie przedstawiały żadnej wartości, a które w przewidywaniu ich
zagospodarowania przez rząd i ewentualnie przez kapitał zagrani-
czny, zaczęły się gwałtownie waloryzować. Amatorzy szybkiego
zbogacenia się wyłudzali lub nabywali od władz stanowych za
śmiesznie niskie ceny wielkie obszary w odległych stronach, a
następnie „oczyszczali” je, siłą przepędzając zasiedziałych niekiedy

background image

od pokoleń mieszkańców.

Przypomniało mi się to wszystko, ale tylko tak, jak coś dalekiego,

nieważnego. Moje zainteresowania nie miały nic wspólnego ze
spekulacją ziemią, toteż byłbym rychło o opo-wiadaniu właściciela
baru „Pod df” zapomniał, gdyby nie nadjechali nowi goście. Było ich
trzech: miastowy fircyk, przebrany za amerykańskiego kowboja, jakiś
osobnik nieokreślonej rasy, ubrany — jakby dla kontrastu z
pierwszym — po miejsku, a wreszcie trzeci — gapio-waty kaboklo —
zapewne służący poprzednich.

Przybysze weszli hałaśliwie do szopy, siodła rzucili w kąt.
— Jeść mi się chce — odezwał się fircyk. — A może i pan

pójdzie coś przekąsić? — zwrócił się do mnie.

Bar — wielka izba z czterema długimi stołami — był prawie

pusty. Siedliśmy na ławie, a fircyk głośno zaczął dopominać się o
jedzenie.

— Zaraz, zaraz... — uspokajał go gospodarz.
Fircyk nie mógł usiedzieć na miejscu. Kręcił się między stołami,

przekomarzał się z uwiązaną na drążku papugą, kopnął psa, aż
wreszcie jego uwagę zajął wielki plan okoli-cznych terenów, wiszący
na ścianie. Przez dłuższą chwilę wodził po nim palcem, wreszcie
krzyknął:

— A to łajdaki!
Gospodarz zwrócił głowę ku niemu.
— Hę? — mruknął pytająco.
— To jest oszukańczy plan! — Fircyk uderzył pięścią w płachtę

papieru.

Gospodarz spokojnie zdjął z kołka odłożony niedawno pas z

rewolwerem i zapiął go sobie ponownie na brzuchu, po czym hamując
się powiedział dobitnie:

— To jest d o b r y plan.
— Nieprawda! Ziemia między Rio Claro i Rio Verde jest moja.
— Skąd pana? — oburzył się gospodarz. — Należy do coronela

Beniamina z Goiânii. Zresztą sprzedałem ją już w jego imieniu
pewnemu kupcowi z Belo Horizonte. Chce pan wiedzieć komu? Zaraz
poszukam w papierach.

— Nie potrzeba — odpowiedział fircyk — to moja ziemia i ja ją

też sprzedałem.

— Tę między Rio Claro i Rio Verde?

background image

— Oczywiście.
Tymczasem w barze zgromadziło się już wielu mężczyzn.

Popijali kaszasę, nalewaną im skwapliwie przez czarną barmankę,
tęgą dziewczynę o grubych wargach i skręconych włosach. Byli to
okoliczni kabokle, którzy lubili pod wieczór w barze pogwarzyć, a
teraz pilnie przysłuchiwali się rozmowie fircyka z gospodarzem.
Jeden z nich, wysoki chudy Mulat, ubrany w brudną koszulę,
bawełniane spodnie i w buty z cholewami, ułożonymi w harmo-nijkę
do pół łydki, zdradzał szczególne zainteresowanie rozmową. Gdy
fircyk powiedział: „Oczywiście!”, kaboklo podniósł się ze swego
miejsca i zbliżył się do niego.

— To wasza wielmożność — zapytał grzecznie — jest tym

skurwysynem, co to sprze-daje naszą ziemię? Tym d r u g i m
skurwysynem, bo tego pierwszego to już dobrze znamy.

Fircyk zerwał się na równe nogi.
— Waszą ziemię! — wrzasnął. Jakoś mniej obeszła go obelga niż

odsądzenie od prawa własności. — Ja wam pokażę waszą ziemię! To
moja ziemia, zapłaciłem za nią w Goiânii, komu należy.

— Gówno mnie to obchodzi, komu wasza wielmożność zapłacił

— spokojnie stwierdził kaboklo, mieszając bez sensu grube słowa z
grzeczną tytulaturą. — Mieszkamy tu już od niepamiętnych czasów, a
ziemię odziedziczyliśmy po Indianach i nikomu jej nie oddamy.

Fircyk spojrzał na niego posępnie.
— Zobaczymy, czy nie oddacie... — Chciał jeszcze coś dodać, ale

się pohamował i tylko wyrzucił z siebie ze złością: — Mówicie,
jakbyście nie pamiętali, co to się takim zuchom przytrafiło, gdy
oczyszczano tereny pod stolicę stanu.

Kabokle zmarkotnieli. Dobrze pamiętali zamieszki wywołane z

tej samej przyczyny przed niewielu laty. Niektórych długo
przetrzymano w turmach na pustych wysepkach atlan-tyckich, toteż
teraz spoglądali po sobie niepewnie. Chętnie daliby fircykowi łupnia,
ale bali się. Nie byli na tyle pijani, by zapomnieć o ostrożności. Ten,
który zaczął cały spór, odezwał się teraz pojednawczo:

— Niech wasza wielmożność idzie do szopy. Powiemy

gospodarzowi, aby posłał tam panu jedzenie. Tutaj, jak się nasi popiją,
to mogą pana skaleczyć.

Fircyk był wściekły, ale rozsądek wziął w nim górę.
Poszedł do szopy. Następnego dnia rano już go nie było. Skoro

background image

świt wyruszył obejrzeć tereny nad rzeką Cuengą — swój najnowszy
łup.

Ani ja, ani moi towarzysze podróży nie mieliśmy powodów do

pośpiechu. „Peixe nie kutija, nie ucieknie” — mówiliśmy sobie i
leniwie przeciągaliśmy się w hamakach. Najbar-dziej zainteresowany
w przedłużeniu odpoczynku był Generoso, gdyż poprzedniego
wieczoru gorąco zaprzyjaźnił się z barmanką i teraz żal mu było ją
opuszczać. „Niech pan przyzna — wychwalał czarnuszkę — takie
kłęby jak u niej niełatwo znaleźć. Ja lubię, żeby kobieta miała tego i
owego suto”.

Pod wieczór pojawił się niespodziewanie fircyk, który, jak się

dowiedziałem, nazywał się Amadeo de Araujo, ze swoim sekretarzem,
ale bez gapiowatego kabokla. Zgubił gdzieś piękny kowbojski
kapelusz i różne przybory, które poprzednio majtały mu się przy
siodle. Był jakiś skonsternowany i niepewny siebie.

— Halo! —przywitał mnie, schodząc przed barem z konia.
— Halo! — odpowiedziałem. — Cóż to taki prędki powrót? Był

pan nad Cuengą?

— Nie! — uciął krótko, po czym wyciągnął lusterko i starannie

oglądał sobie głowę. Przez dłuższą chwilę milczał, ale po wypiciu
sporego garnuszka palmowego wina, przyniesio-nego przez
barmankę, dawna swada mu wróciła.

— Ci ludzie znad Rio Claro i Rio Verde to prawdziwi

bolchevistas.

— Ci, co to pan sprzedał ich ziemię?
— Ich? Nie ich, ale swoją ziemię sprzedałem.
— No, dobrze, dobrze. Ale czemu to oni tacy bolchevistas?
— Napadli na mnie.
— Ooo! Dali panu w skórę?
— Do tego nie doszło, ale strzelali do mnie, bezwstydnicy.
Kilka śladów na głowie i twarzy fircyka świadczyło, że jednak

oprócz rewolwerów musiały tam pójść w ruch również harapy
kabokli.

Porażka Amadea najwięcej uradowała właściciela baru.

Wprawdzie on sam był narzę-dziem podobnego spekulanta, ale na
swoim spekulancie zarabiał, a ten z São Paulo bruździł mu tylko i
przeszkadzał.

W arraialu Cuenga pozostałem jeszcze kilka dni, a więc miałem

background image

okazję poznać bodaj wszystkich jego mieszkańców. Byli to Metysi,
potomkowie kilku zabłąkanych tu przed wie-kiem białych,
pożenionych

z

miejscowymi

Indiankami.

Odporniejsi

od

czerwonoskórych czystej krwi na zawleczoną z Europy influenzę i
ospę, przetrwali i rozmnożyli się. Zajmowali się rolnictwem i hodowlą
bydła. Uprawiali maniok i kukurydzę, a przy domu sadzili banany,
kawę i drzewa melonowe. Każdy z nich miał stadko bydła, pasącego
się w stepie bez dozoru, chałupę z drągów oblepionych gliną, a w niej
żonę i mnóstwo dzieci. Życie płynęło im spokojnie, leniwie. Bez
urozmaiceń, ale też bez trosk i kłopotów. Raz na rok, albo i na dwa,
objuczali muły uzbieranymi płodami: mąką maniokową, kukurydzą
lub wódką palmową i gnając przed sobą stadko rzeźnych wołów
wyruszali do Anapolis, gdzie wymieniali to wszy-stko na tanie
tkaniny bawełniane, na różne przedmioty metalowe, a przede
wszystkim na lekarstwa. W mieście nikt się nimi nie interesował,
nawet urząd skarbowy. Nikt nie pytał, czyja to ziemia, na której
mieszkają, i czy mają na nią tytuły własności. Oczywiście nie mieli.
Dopóki ziemi w tych stronach rząd nikomu nie nadawał ani nie
sprzedawał, nie miało to żadnego znaczenia. Ale teraz poczuli się
zagrożeni. Już przed rokiem zjawił się tu adwokat, niejaki doutor
Carlos z Goiânii i w barze „Pod df” odczytał im dekret, z którego
wynikało, że ich arraial leży na terenach devolutas, czyli niczyich,
przyznanych właśnie przez gubernatora stanu spółce z ograniczoną
odpowiedzialnością pod nazwą „Raj”.

— Ja — powiedział doutor Carlos po odczytaniu dekretu —

jestem prezesem „Raju”.

Kabokle przyjęli przemowę w milczeniu. Jakoś nie mogli sobie

skojarzyć treści dekretu ze swoim losem. Najstarszy wiekiem z nich,
brodaty Miguel Campos, po dłuższym namyśle rzucił pytanie:

— To wasza wielmożność będzie naszym sąsiadem?
Teraz nie zrozumiał doutor Carlos.
— Jak to sąsiadem?
— No, bo my przecież mieszkamy w arraialu.
— Tak, mieszkacie, ale będziecie musieli go opuścić. Na tym

planie — rzekł, wyciąga-jąc z torby zwiniętą w rurę mapę —
zaprzysiężony geometra zaznaczył, że cała wasza okolica należy teraz
do mnie.

Kabokle wracali do domów, śmiejąc się z miastowego cudaka.

background image

— Czyż ten łysy kozioł nie widzi, że my tu uprawiamy ziemię?

— dziwili się.

Zdarzyło się to przed półtora rokiem. Później zaszło coś, po czym

nie było już im do śmiechu. Oto do odległego o kilkanaście
kilometrów innego arraialu wpadł doutor Carlos na czele dwudziestu
konnych kapangów i jadąc od chaty do chaty, wrzeszczał: „Juczyć
muły rzeczami i wynocha!"” Zaskoczeni i sterroryzowani kabokle
opuszczali pośpiesznie swoje domostwa, które już w chwilę później
kapandzy oblewali naftą i podpalali. Ci przynajmniej unieśli ze sobą
życie. Gorzej przytrafiło się samotnemu hodowcy, mieszkającemu w
głuchym stepie. Ten oparł się Carlosowi i wraz z synami próbował
odeprzeć napad. Po krótkiej walce zginął od kuli, a zwycięscy
rozbójnicy wrzucili ciało do płonącego domu.

Na wiadomość o tym zajściu mieszkańcy Cuengi zebrali się u

Miguela Camposa na naradę. Wciąż jeszcze nie mogli uwierzyć, aby
ktoś z upoważnienia władz mógł dopuścić się takiego bezprawia.

— Przecież to nasza ziemia — przekonywali się nawzajem. —

Nie ma między nami ani jednego, który by urodził się gdzie indziej, a
nie tu.

— Pojedziemy do Goiânii, do stolicy stanu, na skargę —

zadecydowali. — Tam znajdziemy sprawiedliwość.

Sprawiedliwość! Opowiadali mi długo i rozwlekle, z

najdrobniejszymi szczegółami, jak to o nią walczyli, jak ich w
dalekim mieście przyjęto i co osiągnęli. Powtarzali te same fakty
wielokrotnie, poprawiali się wzajemnie, przeczyli sobie, potakiwali.
Wydało mi się słuszniej-sze przytoczyć tę żałosną spowiedź w formie
skondensowanej, nie mieszając do niej swojej osoby.

Taka mniej więcej była jej treść:
Do miasta ruszyli konno, z wyładowanymi żywnością jukami.

Step przyjaźnie dudnił pod kopytami ich wierzchowców.

Na trzeci dzień przenocowali nad strumieniem w pobliżu stolicy,

a rankiem udali się do pałacu gubernatora.

Administracja brazylijska w odległych stanach nie nabrała jeszcze

biurokratycznych fochów. Kabokle nie mieli trudności w dostaniu się
przed oblicze dygnitarza. Tylko woźny kręcił nosem na ich
zabrudzone buty.

— Wytrzyjcie sobie dobrze nogi, bo mi zaświnicie podłogi —

powiedział i bez dalszych ceregieli wprowadził ich do dużej sali.

background image

Kabokle stanęli rzędem i cierpliwie czekali. Po pół godzinie zawołano
ich do gabinetu przyjęć.

Zza dużego biurka podniósł się wysoki, tęgi pan, o szerokiej

twarzy, na której świecił się mały, czerwony nos, a pod nim czerniły
się krótko przystrzyżone wąsy.

— Witajcie, kochani wyborcy — rzekł i wyszczerzył niby to w

uśmiechu dwa rzędy zbyt pięknych, jak na prawdziwe, zębów.

Que Deus seja louvado! Niech będzie pochwalony —

powiedział Miguel Campos.

Que seja, que seja! Niech będzie, niech będzie! — odrzekł

pośpiesznie gubernator, jakby opędzał się od muchy. — Wy pewno,
kochani wyborcy, w sprawie wyborów, co?

— Nie, wasza ekscelencjo.
— A to już wiem, chcecie, aby zbudować wam drogę. Tak?
— Nie, wasza ekscelencjo, my w sprawie ziemi.
Gubernator poruszył się niespokojnie, nos poczerwieniał mu

jeszcze bardziej.

— Jakiej ziemi, co za ziemi? A na kogo wy głosujecie? Na PSD

czy UDN?

— My, wasza ekscelencjo, wcale nie głosujemy.
Gubernator nasrożył się.
— To wbrew prawu nie głosować. Ale czego wy właściwie

chcecie?

Miguel Campos począł wykładać rzecz. Szło mu to ciężko, spocił

się, ale jakoś dobrnął do końca.

— Zaraz — powiedział gubernator — zaraz zobaczę dekrety o

ziemi.

Grzebał przez dłuższą chwilę w szufladach wyciągnął w końcu

grubą teczkę i przejrzał ją dokładnie.

— Tereny nad rzeką Cuengą?
— Tak, tak — przyświadczył skwapliwie Campos, uradowany, że

sprawa zaczyna wchodzić na jakieś wyraźniejsze tory.

— Mmm... mmm... mmm... — mruczał dygnitarz, czytając

urzędowy tekst, po czym podniósł głowę i zaczął przyglądać się
kaboklom, jakby dopiero teraz ich zauważył.

— To ciekawe — powiedział wreszcie.
— Co ciekawe, wasza ekscelencjo? — zapytał Campos.
Gubernator nie odpowiedział, tylko potarł ręką czoło i zamyślił

background image

się. Kabokle stali grze-cznie, w milczeniu, i czekali na to, co będzie
dalej. Tymczasem dygnitarz podniósł słuchawkę telefonu i powiedział
do niej: „José, chodź tu do mnie”.

Po chwili wszedł wysoki, chudy młodzieniec, o cerze chorego na

wątrobę, skłonił się i rzucił spod oka spojrzenie na kabokli.

— José — rzekł dygnitarz — ci ludzie — machnął ręką w stronę

kabokli — twierdzą, że mieszkają na terenach Cuenga.

— W arraialu Cuenga — poprawił Campos.
— W arraialu Cuenga — powtórzył dygnitarz.
— Niemożliwe — mruknął chudy młodzieniec.
— Jak to niemożliwe? — zdziwił się Miguel Campos.
— Niemożliwe — powtórzył chudy.
— Co też wasza wielmożność mówi. Dlaczego niemożliwe?
— Bo arraial Cuenga nie istnieje, a nad rzeką nikt nie mieszka.
— No, właśnie — zabrał znowu głos gubernator — od razu tak

myślałem.

— Ależ wasza ekscelencjo...
— Nie przerywaj! — rozzłościł się dygnitarz. — Tam są terras

devolutas, ziemie niczyje, przez nikogo nie zamieszkane. Tu, w tych
aktach, jest to wyraźnie napisane.

— No tak, ale my przecież mieszkamy tam od urodzenia.
— Cicho! Nie mieszkacie, tam was nie ma.
— Przysięgam na wszystkich świętych: jesteśmy!
— Już powiedziałem — głos gubernatora zabrzmiał surowo —

tam was nie ma!

Kabokle spoglądali po sobie w oszołomieniu.
— Więc jak to będzie? — zabrał znowu głos Campos. — Doutor

Carlos może każdego dnia przyjechać i wygnać nas.

Dygnitarz uniósł ręce w górę, jakby wzywał Pana Boga na

świadka.

— Co to za gadanie! — krzyknął. — Was tam nie ma, więc jak

Carlos może was wypę-dzać?

— Jak to nie ma? — brodatemu Miguelowi Camposowi aż łzy

napłynęły do oczu. — Jesteśmy tam z żonami, dziećmi i bydłem.

— Kłamstwo! — gubernator zgubił już przymilny uśmiech, nos

pobłyskiwał mu gro-źnie. — Kłamstwo! — powtórzył. — Tam was
nie ma, tam są terras devolutas. Wynoście się zaraz z miasta, bo was
każę zamknąć w więzieniu za przeciwstawianie się władzy.

background image

Woźny, który stał przy drzwiach, jakby tylko czekał tych słów.
— No, jazda stąd! — zaczął popychać kabokli w kierunku

wyjścia.

Kabokle, oniemiali ze zdumienia, potulnie wychodzili jeden za

drugim. Tylko Zezinho, dziarski młody mężczyzna, który w ubiegłym
miesiącu zabił nożem jaguara, zapałał chęcią natychmiastowej zemsty.
Idąc przez wielką salę, o której czystość tak dbał woźny, wyciągnął w
bok nogę zaopatrzoną w ostrogę i poorał nią posadzkę w esy-floresy.

Poszli na duży skwer, usiedli na trawie. Drzewa zasadzone

niedawno nie dawały cienia, było gorąco. Ale im było gorąco nie od
słońca. Gdy nic tu, w stolicy, nie osiągną, Carlos wydrze im ziemię, a
ich samych przepędzi. Co tu teraz zrobić? Trzeba się kogoś poradzić.
Ale kogo? Zamyślili się. Nikt im nie przychodził na myśl. Adwokaci
to przecież oszuści. Zresztą, który z nich chciałby wystąpić przeciw
władzy? Słyszeli wprawdzie o jednym, że zawsze gotów poprzeć
biedaków, ale jakżeż tu iść do przyjaciela diabła, do komunisty... Nie,
lepiej stracić ziemię aniżeli duszę.

— Chodźmy do biskupa — podpowiedział Zezinho. — Może on

nas poprze.

Myśl spodobała się wszystkim. Biskup to nie byle kto. Sam

prezydent całuje go w rękę. Gdyby tylko chciał im pomóc, gubernator
ani by pisnął.

— No, to chodźmy — zadecydował Miguel Campos.
Pałac biskupa nie był taki okazały jak gubernatora, ale też

kosztował niemało pieniędzy. Hierarcha, podobnie jak jego cywilny
kolega, również nie przejął się jeszcze ceremoniałem. Nie upłynął
nawet kwadrans, a przybysze z Cuengi znaleźli się już przed jego
obliczem.

Biskup był starym, wyschłym na wiór człowieczkiem. Siedział na

fotelu z wysokim oparciem, obitym czerwonym pluszem; lewą ręką
ujmował zawieszony na łańcuchu krzyż, a prawą, ozdobioną
pierścieniem z dużym ametystem, trzymał wyciągniętą na bocznym
opar-ciu.

Kabokle wiedzieli, jak mają jego ekscelencję powitać. Powiedział

im to już w przed-pokoju dyżurny ksiądz. Podchodzili więc kolejno
do fotela, schylali się do ręki, całowali pier-ścień z ametystem i
mówili: Que Deus seja louvado.

Gdy już ostatni kaboklo cmoknął pierścień, jego ekscelencja

background image

cofnął rękę, poprawił krzyż na piersiach i cichym głosem zapytał:

— Moi mili diecezjanie, z czym Pan Bóg was do mnie

sprowadził?

Sprawę przedstawił teraz Zezinho, gdyż Miguel Campos nie czuł

się już na siłach. Opowiedział najpierw o arraialu, potem o Carlosie, a
wreszcie o wizycie u gubernatora. Gdy doszedł do tego, że gubernator
oświadczył im, że ich w Cuendze nie ma, biskup przymknął powieki,
głowę uniósł ku niebu i zamyślił się głęboko.

— Modli się — szepnął chudy ksiądz w sutannie z fioletowymi

wypustkami, spowie-dnik i nieodłączny towarzysz jego ekscelencji.

Gdy sędziwy starzec otworzył wreszcie oczy, kabokle spojrzeli w

nie niby w przezna-czenie.

— Moi mili diecezjanie... — zaczął biskup, po czym, jakby

zabrakło mu tchu, przerwał.

Przybyszom z Cuengi aż zaschło w gardle z przejęcia. Co też to

namiestnik Chrystusa na cały stan Goías powie, jak to im pomoże...

W wielkiej sali audiencjonalnej panowała głęboka cisza,

zakłócana tylko furkotem koli-bra, który wpadł przez otwarte do
ogrodu drzwi i teraz miotał się, tłukąc dziobem w szyby.

— Moi mili diecezjanie... — powtórzył biskup głosem starczym,

drżącym. — Zaiste, wielkie jest wasze nieszczęście, ale i grzech
niemały.

Kabokle spojrzeli po sobie bezradnie.
— Grzech? — zapytał Campos.
— Grzech chciwości jest straszny — zamruczał wyschły na wiór

starzec.

— My nie chciwi, wasza ekscelencjo, my niczego od nikogo nie

chcemy. Pragniemy tylko, by nie odbierano nam ziemi, którą
uprawiamy.

Biskup jakby nie dosłyszał.
— Miejcie ufność w Panu — objawił głosem wychodzącym mu z

piersi jak spod ziemi.

Zezinho poruszył się niespokojnie.
— Więc jak to będzie, wasza ekscelencjo? — zapytał. —

Przemówi wasza ekscelencja za nami, gdzie należy?

Biskup podniósł rękę z pierścieniem.
— Powiedziałam: miejcie ufność w Panu.
— Ale...

background image

Ręka znowu się uniosła.
— On was pocieszy.
Jego ekscelencja zamknął oczy stanowczym ruchem powiek,

jakby zamykał drzwi do swego sumienia.

— Odejdźcie — powiedział spowiednik.
Kabokle powrócili na skwer zmartwieni i ze spuszczonymi

głowami. Usiedli na trawie, pozdejmowali buty i chłodzili
nieprzywykłe do obuwia nogi w wiaterku, wiejącym od otacza-jącego
miasto stepu.

— No i co teraz? — zapytał Miguel Campos.
Nikt na to pytanie nie potrafił odpowiedzieć. Co teraz? Wracać i

czekać na pociechę boską? A jak zamiast niej nadejdzie Carlos ze
zbirami? Co wtedy?

Niespodziewanie zabrał głos zięć Camposa, starszy już chłop,

znany z tego, że lubił popić i przygrywać na gitarze. Miał wprawdzie
jakieś imię i nazwisko, ale wszyscy nazywali go Tonto, czyli jakby
pomylonym.

— Gówno! — powiedział ten Tonto.
— Że co? — zapytał zdziwiony Zezinho.
— Nic. Nic z tego całego naszego przyjazdu do miasta.
Jednak Miguel Campos nie stracił jeszcze nadziei.
— Przecież jego ekscelencja... — zaczął.
Tonto podniósł rękę na wzór, jak to czynił biskup.
— Gówno! — powtórzył dobitnie jeszcze raz.

*

Ostatnio o doktorze Carlosie było w Cuendze głucho. Może

chciał uśpić czujność kabo-kli, może tymczasem oczyszczał inne
tereny, dość, że nikt o nim nic nie słyszał. Zjawiali się natomiast jacyś
ludzie, którzy wypytywali, gdzie leżą jego ziemie i czy są urodzajne.
Cieka-wość przyjezdnych nie pozwalała zapomnieć mieszkańcom
arraialu o wiszącym nad nimi niebezpieczeństwie, niepokoiła ich i
napełniała troską.



background image

PODRÓŻ MODO ANTIQUO


Z Cuengi do Planaltiny mógłbym pojechać samochodem, ale

musiałbym w tym celu cofnąć się do stacji kolejowej Ipameri, skąd
prowadzi droga kołowa właśnie przez Planaltinę i Formosę do São
João da Aliança. Nie miałem na to ochoty zarówno ze względu na
znaczny koszt podróży samochodowej, jak i dlatego, że decydując się
na nią musiałbym pozbyć się koni i muła. Oczywiście straciłbym też
towarzystwo Generosa i Chica. Wolałem więc prze-być cały przyszły
dystrykt federalny wierzchem aniżeli narazić się na te niedogodności,
tym bardziej że czas nie odgrywał dla mnie żadnej roli. Niech sobie to
wszystko potrwa miesiąc czy dwa dłużej... Niech sobie. Wyruszyłem
więc w dalszą drogę konno.

Rozległy płaskowyż, wyniesiony na przeszło tysiąc metrów nad

poziom morza — przy-szły dystrykt federalny — pokrywały
cerrados, czyli stepy, porosłe kępami powykrzywia-nych karłowatych
drzewek. Hulały po nich jękliwie zawodzące wiatry, wzniecając
chmury czerwonego pyłu i zaciemniając nimi horyzont. Przecinające
je strumienie, ocienione z reguły wstęgami lasów, urozmaicały jednak
krajobraz i nadawały mu miły dla oka wygląd. Wypasa-ły się tam
nieprzeliczone stada bydła rogatego, które na widok jeźdźców,
przywodzących im na pamięć uzbrojonych w lassa wakeirów,
pierzchały w popłochu. Tysiące kopyt dudniło głucho, płosząc z kolei
sarny, kutije i ptactwo.

Jechałem wraz ze swoją, jak to się w Brazylii mówi — komitywą

dość wolno, gdyż z braku dróg trzeba było posuwać się od sitia do
sitia, od jednego arraialu do drugiego, wypytu-jąc o kierunek.
Czasami gubiliśmy się zupełnie w stepie i wówczas z obawy
zabłąkania jeszcze bardziej zwalnialiśmy tempo.

Pewnego razu, gdy zapasy żywności jakoś nam się wyczerpały,

Chico oświadczył, że zajmie się polowaniem. Wyciągnął z juków
karabinek Winchestera i jechał na przedzie, pilnie rozglądając się na
wszystkie strony. Po paru godzinach tego wypatrywania krzyknął, że
do-strzegł veado (sarnę) i pocwałował w step. Po chwili strzelił raz i
drugi i zaczął nas przyzy-wać. Podjechawszy doń bliżej zobaczyłem
ku swemu zażenowaniu, że dorzyna tersadem * sporą jałówkę.

background image

* TERSADO (TERÇADO) — półmetrowej długości szeroki nóż,

używany do wycinania krzaków, przecinania lian etc. Kabokle noszą
go w pochwie zawieszonej u pasa jak szablę. Na południu nazywają to
narzędzie facao.

— Chico, cóż to u diabła, zabiłeś czyjąś jałówkę?
— Ależ skąd jałówkę — roześmiał się wesoło — to veado!
Zawtórował mu w wesołości Generoso.
Veado, meu senhor, veado!
Nawet Mulatinho wykrzyknął: — Que lindo veado! Co za piękna

sarna!

— Udajecie głupich — powiedziałem.
— Nie, nie udajemy, tylko przecież nie moglibyśmy zabić

czyjegoś zwierzęcia. Co innego pomyłka.

Po kilku godzinach znaleźliśmy się na pokrytym niewysoką trawą

równym stepie, przy-pominającym pola zasiane owsem czy też żytem.
Pośród tych niby-pól ukazała się nam Plana-ltina. Z daleka wyglądała
jak kępa drzew. Nie było to miasto w całym tego słowa znaczeniu,
lecz raczej zgrupowanie ogrodów z małymi domkami z gliny o
ścianach pobielonych wa-pnem. Jej plan zaprojektowano na wyrost.
Ulice przecinające się pod kątem prostym miały szerokość nie
mniejszą od centralnych awenid w São Paulo czy Rio de Janeiro, a
place — na razie zarośnięte trawą — obszarem mogły konkurować z
placami każdego wielkiego miasta. Na jednym z nich stał jedyny w
mieście murowany budynek — prefektura. Chociaż wodę czerpano w
Planaltinie ze studni w podwórzach za domami, a asenizacją
zajmowało się słoń-ce i deszcze, to jednak elektryczne latarnie stały
na jej ulicach gęsto i, między nami mówiąc, paliły się przez całe
dwadzieścia cztery godziny na dobę. Prąd czerpany z pobliskiej
elektro-wni zasilanej darmową siłą wodospadu prawie nic nie
kosztował.

Do miasteczka wjechaliśmy szeroką, zakurzoną ulicą i

zatrzymaliśmy się przed hotelem — skromnym domkiem z dziurami
w ścianach zamiast okien. Jak wszędzie w Goíasie, w hotelu nie było
łóżek. Goście sypiali na wożonych ze sobą hamakach, zawieszanych
na gęsto powkręcanych w słupki hakach. Jedzenia natomiast nie
brakowało. Szczególnie mięsa. Wie-lka ilość bydła i trudności
transportu sprawiały, że hodowcom w niektórych okresach lepiej
opłaciło się wywieźć same skóry, a mięso wyrzucić, aniżeli pędzić

background image

stado setki kilometrów do najbliższej stacji kolejowej. Toteż ludność
miejscowa, popsuta tą obfitością, była wybrednym konsumentem. Na
zwykłą polędwicę czy jakąś pierwszą zrazową kręciła nosem,
przekładając nad nie wymyślne, delikatne kąski. Nic też dziwnego, że
gdy zjawiłem się przy stole, właściciel zajazdu, oceniając moją osobę
po ładnym rzędzie końskim i dobrej broni, usłużnie oświadczył:

— Mam dla pana doskonały przysmak.
— Świetnie, dawaj go, jestem wygłodniały jak cachorro do mato

po deszczu. Ale co to za przysmak?

Właściciel zwlekał chwilę dla większego efektu, po czym

tryumfalnie obwieścił:

— Bycze przyrodzenie!
Piłem właśnie sok z pomarańczy. Zakrztusiłem się.
— Człowieku, nie myślisz chyba na serio, że zjadłbym coś

podobnego.

— Dlaczego? Bycze przyrodzenie, uduszone w wieprzowym

tłuszczu z cebulą i świe-żym pieprzem, to delicje.

— Dobrze, dobrze, ale dla mnie zrób bifa z polędwicy. Może być

dobrze wysmażony.

Z Planaltiny prowadzi droga gruntowa na południe do linii

kolejowej, łączącej stan São Paulo z Goíasem, oraz na północ — do
miasteczka São João da Aliança. W tym ostatnim droga kończy się, a
rozpoczynają się rozległe pustkowia, które nigdy jeszcze nie widziały
samochodu. Na krótko przed drugą wojną światową wybudowano
tam, wzdłuż niespławnej części Tocantinsu, kilka prymitywnych
lotnisk i ustanowiono linię pasażerską, obsługiwaną trzyosobowymi
awionetkami. Wojna i związany z nią brak benzyny sprawiły, że o tej
wątłej nitce komunikacyjnej zapomniano. Przywrócono ją dopiero po
wielu latach i oddano do dyspozycji poczty. Miejscowością najbliższą
od Planaltiny, a położoną w interesującym mnie kierunku, była
odległa o czterdzieści dwa kilometry Formosa. W jej pobliżu znajdują
się źródła trzech rzek, z których Rio Bandeirinha należy do zlewiska
Amazonki, Vendinha — do Rio de la Platy, a Santa Rita — do São
Francisco.

W Formosie zatrzymaliśmy się w podobnym zajeździe jak w

Planaltinie, spędzając noc w towarzystwie kilkunastu kabokli,
skarżących się bez końca na różnych doutores, którzy i tu oczyszczali
terras devolutas z zasiedziałych na nich od wielu pokoleń posseiros.

background image

Niektórzy mówili, że pojadą do Goiânii na skargę. Moja komitywa,
słysząc te utyskiwania i odgrażania się, przytaczała im dzieje delegacji
kabokli z Cuengi do gubernatora i do biskupa.

Strapieni posseiros patrzyli na nas, ludzi przybyłych z odległego

cywilizowanego świa-ta, z jakąś nieokreśloną nadzieją.

— Poradźcie, wasze wielmożności, co robić — powtarzali raz po

raz.

— Odbierajcie nowe ziemie Indianom — wyskoczył z

nieodpowiedzialną propozycją Chico, ale zaraz zawstydził się swych
słów i dodał: — przepędzajcie spekulantów.

— Ba, ba — mówili kabokle.
Nikt właściwie nie umiał w Formosie określić, jaka odległość

dzieli tę miejscowość od São João da Aliança. Jedni mówili:
sześćdziesiąt legw, inni przysięgali, że nie więcej jak czterdzieści. W
każdym razie na przebycie jej potrzeba było pięciu do sześciu dni
konnej podróży. Skusiło mnie licho, by skorzystać z okazji i pojechać
ciężarówką, wyładowaną skrzynkami z gwoździami. Wierzchowca i
rzeczy powierzyłem opiece Mulatinha, który miał połączyć się ze mną
później.

Na razie wszystko szło składnie. Przypuszczałem w swej

naiwności, że na miejsce przy-będziemy tego samego dnia wieczorem.
Dałoby mi to kilka dni przewagi nad jadącymi konno moimi
towarzyszami i pozwoliło na niezły wypoczynek. Nic z tych moich
zamysłów się nie spełniło. Już w dwie godziny później, po przebyciu
około sześćdziesięciu kilometrów, samo-chód zatrzymał się przed
nieoczekiwaną przeszkodą: zawalonym drewnianym mostem na
niewielkiej, ale głębokiej rzece. Szofer orzekł, że z pewnością ktoś
przepędzał tędy liczne sta-do bydła, no i słupki nie wytrzymały. Nie
widząc innej rady, postanowił wrócić do Formosy, a mnie zalecił
poczekać przy ruinie mostu na resztę komitywy.

— Nie mogą pana ominąć — powiedział — bo tu nie ma żadnej

innej drogi.

Jednego tylko nie przewidział: zupełnego braku poczucia czasu u

moich towarzyszy. Wyjechali z Formosy dopiero po dowiedzeniu się
od szofera, że siedzę samotnie na stepie i czekam zmiłowania bożego.

Wzdłuż strumienia, jak przy wszystkich tutejszych większych i

mniejszych rzekach, ciągnął się pas lasu. Szukało w nim schronienia
przed upałem mnóstwo zwierząt i ptactwa. Gdy tylko hałas

background image

odjeżdżającej ciężarówki ucichł, cały las zagadał. Najhałaśliwiej
zachowywa-ły się papugi. Przekrzykiwały się, jakby chciały coś sobie
opowiedzieć. Seriemy — wielkie ptaki, biegające chyżo jak strusie —
podnosiły wrzask ze wszystkich stron i wcale tego nie przewidując
płoszyły swój potencjalny łup: żararaki, koralówki i grzechotniki.

Chociaż okolica była pozornie pusta i nie zamieszkana, to jednak

już po dwóch godzi-nach usłyszałem daleki tętent końskich kopyt i
dostrzegłem na przeciwległej stronie rzeki jeźdźca. Był to jakiś
niepozorny człeczyna, który zatrzymał się nad zepsutym mostem,
przy-glądał mu się przez dłuższą chwilę, po czym wparł wierzchowca
w rzeczny nurt i skierował się ku drugiemu brzegowi. Dostrzegł mnie
dopiero w tym momencie, gdy koń po przymuso-wej kąpieli otrząsał j
się z wody.

Bom dia! — powiedział grzecznie.
Zauważywszy, że jestem sam, bez żadnych rzeczy, a przede

wszystkim bez konia — zdumiał się. Taki biały człowiek, jak ja, nie
był tu zwykłym zjawiskiem. Gdy tylko wyjaśni-łem mu moją
sytuację, zdjął z konia siodło i bez słowa zaczął roztasowywać się na
dobre.

— Nie może wasza wielmożność — rzekł — siedzieć tu samotnie

i bez jedzenia. Zostanę z panem.

Zawsze wzruszała mnie bezinteresowna życzliwość brazylijskich

kabokli. Wiele razy jej doświadczyłem. Ci wyrośli w prymitywnych
warunkach prości ludzie mieli w wysokim stopniu rozwinięte
poczucie ludzkiej solidarności. Przyzwyczajeni do walki z pierwotną
przy-rodą, przejawiali tę życzliwość szczególnie chętnie wobec jej
wrogości. Jakżeż można pozo-stawić człowieka samotnie w lesie? To
tak, jakby w mieście kogoś popchnąć i nie powiedzieć machinalnie:
przepraszam.

Kaboklo przedstawił mi się jako João Simsim, co po polsku

znaczy: Jan Taktak. Zdziwiony tym nazwiskiem, mimo woli
roześmiałem się, a bojąc się, że sprawiłem mu tą niewczesną
wesołością przykrość, powiedziałem: — W świecie nie brak nawet
dużo dzi-wniejszych nazwisk.

A na to João Simsim:
— To wcale nie nazwisko. Tak mnie nazwali sąsiedzi. Gdybym

powiedział João da Silva, nikt by nie wiedział, o kogo chodzi. U nas
wszyscy mają przezwiska.

background image

Nic w tym dziwnego, gdyż w Brazylii nazwisko odgrywa

drugorzędną rolę. Ważniejsze jest imię. Wszystkie spisy urzędowe,
prywatne, a nawet bankowe są układane w kolejności literowej
według imion. Stąd też rodzice wybierają dzieciom imiona bardzo
wymyślne, często indiańskie, a nawet zmyślone. Jest też w zwyczaju
nadawanie jako imion — nazwisk sła-wnych ludzi. Takie „imiona”
jak Washington, Lincoln, Franklin, Chopin są pospolite. Wielu jednak
ludziom odpowiadają wyłącznie imiona świętych, a wśród nich kilku
najbardziej popularnych i tu dopiero zaczyna się kłopot. Aby łatwiej
rozróżniać tych niezliczonych Janów, Miguelów, Sebastianów etc.,
konieczne są przezwiska, a raczej znane i u nas w nie-których
okolicach — imioniska.

João Simsim należał do kategorii ludzi rozmownych. Podniecony

uwagą, z jaką słucha-łem jego opowiadań, rozgadał się na dobre.

— Polowania u nas w Goíasie — mówił — ho! ho! Kapiwarów tu

więcej niż gdzie indziej mrówek, strusie biegają jak kury, a wydr i
ariranii w każdym strumieniu — zatrzęsie-nie.

— A sarny? — wtrąciłem.
— Sarnami się nie interesujemy, gdyż każdy woli tu mięso z

młodego wołu lub cielaka aniżeli z kozła czy łani. Co innego mięso z
paki, kutii, tateta...

Przerwałem mu to wyliczanie pytaniem, czy sam dużo poluje.
— Ja? — zdziwił się — Ja nie poluję wcale.
— Dlaczego, seu Simsim?
— Naboje drogie.
Naboje drogie, mięso wołowe tanie — oto prawdziwy wielki los

na loterii życia, jaki wygrały w Goíasie dzikie zwierzęta.

Minęło południe, w brzuchu zaburczało mi z głodu. Usłyszał to

kaboklo i zaraz zaczął przeglądać swoje paktasze.

— Mam tu — powiedział — farofę, wystarczy na dwóch. Zjemy,

co?

Nie protestowałem, tym bardziej że farofa — małe kawałki

smażonego mięsa grubo obsypane kaszą maniokową — wyglądała
smakowicie.

I tak na pojadaniu farofy, piciu kawy i pogawędce z João

Simsimem upłynęło mi kilka godzin jak z bicza trząsł. Jeszcze przed
zachodem słońca zjawiła się moja komitywa i razem spędziliśmy noc
w wygodnych hamakach.

background image

Następnego dnia wczesnym rankiem przeprawiliśmy się w bród

przez rzekę i pojechali-śmy dalej w kierunku São João da Aliança.

João Simsim jeszcze długo patrzył w ślad za nami, wreszcie

kolnął konia ostrogą, przy-piętą do bosej nogi, i ruszył do jakiegoś
celu, ku któremu, jak mi się wydawało, wcale się nie śpieszył.

Droga była kiepska, a do tego usiana spryciarzami, którzy czyhali

na przejezdnych przy mostkach i żądali opłat. Niektórzy twierdzili, że
są poborcami z ramienia władz municypa-lnych, inni, że mają
obowiązek poprawiania tych dróg i mostów, a więc należy im się
wyna-grodzenie, a jeszcze inni niczym się nie tłumaczyli, tylko kładli
rękę na rewolwerze i mówili:

Pedagio dziesięć kruzeirów.
Na szczęście nie byli zbyt wymagający i zadowalali się byle

jakim datkiem.

W rzeczywistości sprawa przedstawiała się tak, że poszczególne

odcinki tej prymity-wnej drogi budowali okoliczni fazenderzy w
zamian za prawo ściągania opłat od przejeżdża-jących samochodów.
Rozciągnięcie tego podatku na jezdnych było już bezprawnym doda-
tkiem, ale w Goíasie lepiej nie dopominać się o prawo. Co do nas,
ułożyliśmy sobie taki program: gdy dopominających się o opłatę było
kilku — płaciliśmy bez słowa, gdy natomiast było nie więcej niż
dwóch — wówczas wysuwał się ku niemu Chico i w sposób
wieloznaczny trzaskał bykowcem po cholewie. Poborcy tracili wtedy
pewność siebie i pośpiesznie zape-wniali: muito bem, muito bem,
passagem é livre
.

Już w Planaltinie ostrzegano nas, że w tutejszych arraialach

panuje plaga barbeirów, czyli owadów, których ukąszenie powoduje
trudną do wyleczenia chorobę Chagasa. Ponie-waż barbeiry gnieżdżą
się najchętniej w chatach o ścianach lepionych z gliny, a więc w ta-
kich, w jakich kabokle zwykle mieszkają, postanowiłem przeto
nocować pod gołym niebem. Wprawdzie noce były przejmująco
chłodne, gdyż przebywaliśmy właśnie płaskowyże wynie-sione na
tysiąc i więcej metrów nad poziom morza, wolałem jednak trochę
poszczękać zęba-mi aniżeli nabawić się ciężkiej choroby.

Na trzeci czy czwarty dzień po opuszczeniu Formosy natknęliśmy

się na spore jezioro, które podchodziło aż do samej drogi. Było
otoczone lasem, przeglądającym się jak w lustrze w jego czyściutkich
niebieskich wodach. W pobliżu odległego o kilometr drugiego brzegu

background image

widniała jak sztuczna dekoracja mała, lesista wysepka z plażą, przy
której machały liśćmi palmy.

Zatrzymałem się i nie mogłem oderwać oczu od tego

prześlicznego zakątka. Drzewa i woda, te dwa najbardziej urocze
akcesoria przyrody, przyoblekły tutaj swoje najbarwniejsze szaty i
przybrały najwdzięczniejsze pozy. Pogoda była iście brazylijska. Po
ciemnoniebieskim niebie błądziły jakby dla podkreślenia jego błękitu
mlecznobiałe chmurki; słońce wprawdzie przypiekało, ale powiewy
wiatru łagodziły jego dokuczliwość, a błogą, błogosławioną ciszę i
spokój mąciły tylko zharmonizowane z krajobrazem głosy ptactwa.

Z milczącego zachwytu wyrwał mnie nagle przeraźliwy krzyk.

Nieartykułowany, prze-rywany, raz wznoszący się aż do histerii, to
znowu zanikający, opadający jak gdyby do agonii, szarpał ciszę niby
żelaznymi cęgami. Wydawało mi się, że to jakiś zwierz rozdziera
żywcem swoją zdobycz, a ta wzywa rozpaczliwie pomocy. Krzyk był
przeciągły, nie ustawał. Na tle panującego naokoło spokoju stawał się
czymś nie do zniesienia. Ale, o dziwo, nie poruszył ani jednego ptaka,
żerującego u brzegów, nie zerwał z gałęzi ani jednej papugi, nie
przestraszył nawet płochliwych czapli, tkwiących nieruchomo na
jednej nodze w płytkiej wodzie. Cóż to za obojętność niezwykła!
Zwróciłem pytający wzrok na swoich towarzyszy.

— To nic, to sarakura krzyczy. Będzie deszcz — powiedział

Chico.

Sarakura, ptak wielkości dobrze wyrośniętego kurczaka, to on

właśnie potrafi wydobyć ze swego pozornie wątłego gardziołka te
diabelskie głosy.

Nad tym pięknym jeziorem, drzemiącym w swej uroczej

niezmienności od tysięcy lat, opanowało mnie nagle zniechęcenie do
mojej podróży, wysiłków i celu, do którego zmierza-łem. Czy ma sens
włóczenie się po niezmierzonych pustkowiach po to tylko, aby skądś,
z zakamarków zabitych od reszty świata deskami, wywieźć garść
kolorowych błyskotek czy też żółtego metalu? Czy nie lepiej
zaniechać dalszej drogi i osiąść tutaj, nad tym lustrem, w któ-rym
przeglądają się palmy i mahonie? Rychło spostrzegłem, że ktoś już tę
moją myśl uprze-dził. Opodal drogi stała na wysokim brzegu
skromna chata z taipy * przykryta trawą, a w jej

* TAIPA, dom z taipy — dom o ścianach z ubitej między

background image

deskami ziemi. Gdzie nie ma desek, używa się bambusowych prętów.
pobliżu lekko kołysały się na wodzie dwie łódki.

Nie tylko piękny widok, ale i zmęczenie po kilkudniowej konnej

jeździe skłoniły mnie do zatrzymania się tutaj na odpoczynek.
Posłałem Mulatinha, aby upewnił się, czy właściciel chaty nie będzie
miał nic przeciw rozłożeniu biwaku przy jego sitiu. Chłopak
pocwałował z kopyta i w dziesięć minut później nawoływał nas,
abyśmy przybywali.

Przed chatą przywitał nas młody jeszcze kaboklo, o brązowej

cerze Metysa i wesołych, skośnych oczach. Żona nie wyszła z kuchni,
a raczej nie odeszła od ogniska, nad którym wisiał kociołek z jakimś
gotującym się jadłem. Dzieci, a było ich co najmniej pół tuzina,
schowały się za chlew, aby ukryć przed obcymi swoją żenującą
nagość.

Kaboklo, miał na imię Mario, był zachwycony niezwykłym

zdarzeniem, jakim było dla niego przybycie cudzoziemca w
towarzystwie kilku garimpeirów. Bez przerwy powtarzał: „Mój dom
jest do dyspozycji waszych wielmożności. Dysponujcie mną”.

Przyjrzałem się temu, pożal się Boże, domowi. Ściany ulepione z

gliny, podłoga — ze świętej ziemi, dach — z liści. Ale zapraszający
gest kabokla nie był inny od tego, jakim panu-jący książę wskazuje
ambasadorowi obcego państwa wejście do swego pałacu.

— Dziękuję, Mario. Przenocujemy na świeżym powietrzu.
Zsiedliśmy z koni, zdjęliśmy siodła. Mulatinho zajął się

zawieszaniem na drzewach hamaków.

Teraz zjawiła się żona kabokla. Była to przystojna brunetka o

śniadej cerze, typowa morena. Niosła blaszany dzbanek z kawą i kilka
małych filiżanek. Tak była zdenerwowana widokiem obcych
mężczyzn, że co najmniej połowę kawy wylała na ziemię.

Buntownicze myśli na temat sensu mojej wyprawy sprawiły, że

postanowiłem zmniej-szyć tempo wysiłków, czyli mówiąc po prostu,
chciało mi się posiedzieć nad jeziorem kilka dni. Nigdy nie miałem
kłopotu, aby przekonać Generosa o konieczności odpoczynku. Co do
Chica i Mulatinha, tym nawet nie przyszłoby na myśl oponować.
„Posiedzieć nad jeziorem? Świetnie!”

Tego dnia niewiele rozmawiałem z kaboklem, gdyż byłem

zmęczony i rychło zachciało mi się spać. Powetowałem sobie tę
wstrzemięźliwość nazajutrz. Nie potrzebowałem wyciągać go na

background image

słówka. Uradowany, że ma chętnego słuchacza, opowiadał bez końca.
Ja tylko wsuwa-łem od czasu do czasu w ten potok pytanie, aby
naprowadzić jego wyznania na interesujący mnie temat.

— To ty, Mario, jesteś rybakiem, prawda?
— Prawda, wasza wielmożność. Łapię ryby od dziecka. Po ojcu

wziąłem chatę, sieci i zawód.

— Chatę? No, to pewnie i ziemię?
Kaboklo chwilę zwlekał z odpowiedzią.
— Tak — odpowiedział wreszcie z wahaniem — całe jezioro i

jego brzegi mam po ojcu. To jest moje jezioro.

Na tym krótkim wyjaśnieniu Mario na razie poprzestał, ale snadź

temat korcił go, gdyż co jakiś czas wracał do niego. Nie upłynęła
godzina, a wygadał się, że z jego ziemią jest kru-cho.

— Tu — powiedział — o dwie legwy od drogi leży fazenda São

Bento. Jej właściciel przyjechał do mnie przed pięciu laty i powiada:
„To jezioro należy do mnie”. Ja na to: „Wasza wielmożność chyba
żartuje, mieszkam tu od urodzenia i zawsze należało do mojej
rodziny”. Fazender wybałuszył na mnie oczy i zazgrzytał zębami.
„Ty, powiada, przeklęty mieszańcze, nie będziesz, powiada, wydzielał
mi granic! Byłem już, powiada, w Formosie i tam jezioro mnie
przypisano, a ciebie, powiada, psami poszczuję i przepędzę”. Omal
mnie nie zatknęło od tej przemowy. „Jeziora nie oddam!” —
krzyknąłem i chap za rewolwer. Fazender nie mrugnął nawet okiem.
„To ty — mówi do mnie — na swego pana rękę chcesz podnieść? Już
ja cię, ty filho da puta, urządzę!”

Mario jeszcze długo roztaczał przede mną dzieje nierównej walki

z bogatym sąsiadem. Fazender wkrótce po osobistej wizycie przysłał
swego capataza, karbowego, z żądaniem, aby rybak płacił dzierżawę.
„Możesz — oświadczył capataz — dalej tu zostać, ale będziesz płacił
panu z São Bento sto milrejsów rocznie”. Mario roześmiał mu się w
nos. „Sto milrejsów. Nigdy jeszcze w życiu nie miałem takiej sumy”.
Capataz był nastrojony ugodowo: „Nie o pieniądze chodzi, możesz
płacić rybami. W każdy piątek dostarczysz do dworu pół arroby * ryb
i koniec”. Ale Mario nie chciał ustąpić. „Jezioro jest moje, ryb nie
dam” — powiedział stanowczo.

— No i co? Nie dajesz?
— Daję.
— Ustąpiłeś?

background image

— Cóż mogłem poradzić? W tydzień po odwiedzinach capataza

przyjechał z jagunçami syn fazendera i porąbał na drobne szczapy
jedną z moich trzech łodzi. „Jeśli, powiedział, nie dostarczysz ryb w
przyszły piątek, to wrócimy tu i porąbiemy ci drugą łódź. Za trzecim
razem spalimy ci chatę”.

W ten sam sposób fazender postąpił z kilku innymi kaboklami i

przemienił ich z osadników pracujących na swojej ziemi w posseiros,
czyli ludzi siedzących prawem kaduka na terenach należących do
kogo innego. Wykorzystał „prawo”, które pozwala nabywać za bezcen
w urzędzie ziemskim obszary niczyje, przez nikogo innego nie
zarejestrowane. Prze-prowadzenia tej sztuki nigdy by nie dokonał,
gdyby nie należał do uprzywilejowanych i gdy-by jego słowo wskutek
tego nie było sto razy ważniejsze od bezradnej mowy analfabety-
Metysa.

— Ktoś — opowiadał Mario dalej — zaczaił się na fazendera i

wygarnął do niego z karabinu. Ale cóż — dodał sentencjonalnie —
młody dziedzic taki sam skurwysyn jak ojciec.

Tyle ziemi w tej Brazylii, tyle ziemi — myślałem — a i tutaj

zabijają się o nią ludzie.

Chico wyszedł o świcie na polowanie i po paru godzinach

przydźwigał przy pomocy Mulatinha tęgiego kapiwara. Mario
popatrzył na tę jego zdobycz sceptycznie. „Mięso z kapiwara
śmierdzi” — powiedział.

Popatrzyłem na tego „największego na świecie gryzonia”: morda

szczeciniasta i ścięta tępo, uszy maleńkie, łapy o palcach połączonych
błoną, cała figura niezgrabna i pozornie nie-ruchawa. Przypominał
sporego wieprzka osadzonego na wysokich nogach. Indianie nazywają
go caapi-uara, czyli mieszkaniec traw, a nazwa brazylijska jest
zniekształceniem tego słowa. Biali odnoszą się do jego mięsa w
różnych stronach różnie. W jednych mają do niego wstręt, w innych
twierdzą, że spożywanie go powoduje trąd, w jeszcze innych uważają
je za przy-smak i zajadają się nim, aż im się uszy trzęsą. Jednomyślni
natomiast są wszyscy w uznawa-niu leczniczych właściwości
wytopionego zeń tłuszczu. Szczególnie niezastąpiony ma być przy
leczeniu przypadłości reumatycznych.

W czasie oglądania kapiwara i rozważania szkód, jakie robi na

polach, usłyszeliśmy dochodzący nas z daleka głos rogu, jakim
kabokle zwykli oznajmiać swoje przybycie.

background image

Puta merda! — zaklął Mario i dodał: — dziś post.
Po chwili przyczłapał na małym, tłustym koniku zarośnięty po

oczy chudy człeczyna w słomianym kapeluszu i perkalowych
spodniach zawiniętych do kolan.

Bom dia, compadre — powiedział do Maria.
Bom dia, meu velho — mruknął chmurnie nasz gospodarz. —

Przyjechałeś po ryby?

— Tak, dziś post. Dziedzic z São Bento, jak wiesz, pobożny.

Pości w piątki.

— Pobożny, ścierwo — westchnął Mario. — Moimi rybami

zasługuje się Panu Bogu. No cóż, chodź — zwrócił się do przybysza.

Zeszli obaj nad brzeg jeziora. Rybak wyciągnął z wody

przywiązany do kamienia

* ARROBA — 15 kg.

koszyk z kresiumy i wysypał jego zawartość do skórzanego worka,
nadstawionego przez posłańca z fazendy.

Całej tej scenie przyglądali się z wielkim zainteresowaniem moi

towarzysze-garimpei-rzy. Coś między sobą szeptali i śmieli się
głośno. Zaniepokoiło to przybysza z São Bento. Zaraz po wypiciu
kawy, której nikt w Brazylii nie może odmówić, osiodłał swego
tłustego konika i rychło był gotów do odjazdu. Gdy już kładł lewą
nogę w kute z mosiądzu strzemię, zbliżył się doń Generoso i z głupia
frant zapytał:

— To dziś post?
— Tak, panie.
— Jeść mięso grzech?
— Grzech, panie.
— No, to dawaj ryby!
— Jak to: dawaj — zdziwił się posłaniec. — To przecież ryby dla

pana z São Bento.

Teraz z kolei zbliżył się do niego, trzaskając bykowcem po

cholewie, Chico.

— Powiedz temu z São Bento — rzekł — że ryby zabrali dobrzy

chrześcijanie. Nie chcieli łamać postu.

Kaboklo protestował bardzo miękko. Był to chorowity biedak, z

którego fazender nie potrafił wycisnąć niczego więcej, jak tylko
obowiązku cotygodniowego przywożenia Mario-wych ryb. Myśl o

background image

zabraniu mu ich przez obcych, a więc bez jego i bez Maria winy, nie
wyda-ła mu się przykra.

— Dajcie chociaż jaki kwit — rzekł.
— Dobrze, dobrze, damy, ale najpierw zjemy obiad.
Żona Maria szparko uwinęła się ze skrobaniem i smażeniem

smacznych ryb, które tak niespodziewanie zmieniły adres swego
przeznaczenia.

Ja przez cały czas udawałem, że mnie to całe zajście nic nie

obchodzi, ale solennie dopełniłem wraz ze wszystkimi, nie wyłączając
brodatego posłańca z fazendy São Bento, miłego Panu Bogu
obowiązku piątkowego postu.

Po dłuższym wypoczynku nad jeziorem dalszą drogę do São João

da Aliança odbyliśmy wesoło i gładko. Wprawdzie dokuczały nam
moskity, jak to zwykle bywa przed deszczem, ale trotiowaliśmy
żwawo i drugiego dnia wczesnym popołudniem wjechaliśmy między
dwa szeregi mizernych domków, stanowiących główną i jedyną
zresztą ulicę tego miasteczka.

Zaraz na wstępie natknęliśmy się na dwóch mężczyzn, którzy z

zainteresowaniem śledzili nasz wjazd. Podjechał do nich Mulatinho i
zapytał:

— Gdzie tu hotel?
Mężczyźni wybałuszyli aż okrągłe ze zdziwienia oczy.
— Hotel? Tu nie ma hotelu.
Wkrótce wyjaśniło się, że jednak coś w tym rodzaju jest.

Właścicielem był przybysz z Minas Gerais, który znał Belo Horizonte
i przyjął nas wskutek tego z wylewnością rodaka.

São João da Aliança jeszcze nie tak dawno nazywała się Olhos

d'Agua, a zmiana nazwy miała zapoczątkować w jej rozwoju nową
erę. To czarowanie koniunktury do niczego jednak nie doprowadziło.
Wprawdzie niedawno mianowano ją z wielkim szumem stolicą
municy-pium i władzę oddano w ręce wybieralnego prefekta, ale w
okolicy rządziło nadal pół tuzina fazenderów i kilku kupców
syryjskiego pochodzenia, tyle dbając o jej rozwój, co krowy o
objedzone do kości padło. Nawet znacznie później, gdy prezydent
Juscelino Kubitschek de Oliveira rzeczywiście przeniósł stolicę do
Goíasu i rozpoczął budowę drogi kołowej z Brasilii do Belém do Para,
São João da Aliança pozostała na boku i nie tylko nie rozwinęła się,
lecz nawet podupadła, gdyż ludzie wynosili się stąd w okolice

background image

rokujące lepsze nadzieje na przy-szłość. Pomimo tego upadku
zjawiały się tu od czasu do czasu ciężarówki wypakowane towarem
przeznaczonym dla jeszcze dalszych miejscowości, rozrzuconych po
puszczach, a nie połączonych z krajową siecią dróg. Ten handel,
wywóz skór i przerób trzciny cukrowej na rapadurę pozwalał
kilkunastu kupcom i setce innych mieszkańców na niezłe utrzymanie.

São João da Aliança była w tej części stanu ostatnią

miejscowością, do której docierały samochody. Dalej, aż do
Amazonki oraz granic Wenezueli i Gujany, jedynymi środkami
komunikacji były: koń, muł, łódź i gdzieniegdzie tylko rzeczny statek
parowy.

Dla mnie okoliczność, że w dalszej podróży nie miałem spotkać

ani jednego pojazdu mechanicznego, była raczej przyjemna. Bądź co
bądź pieszy wobec konnego, a konny wobec maszyny odczuwają
pewien kompleks niższości. Teraz szanse miały się wyrównać.

Podróżni udający się do północnego Goíasu, nad średni bieg rzeki

Tocantins, a także ci, którzy chcą dostać się do Porto Nacional, skąd
istnieje komunikacja rzeczna aż do ujścia Amazonki, muszą w São
João da Aliança zaopatrzyć się w wierzchowce i zwierzęta juczne.
Zapotrzebowanie sprawiło, że zjawiła się i podaż. Co najmniej połowa
ludności trudniła się tu organizowaniem karawan i doprowadzaniem
podróżnych do wybranego celu. Dla mnie tym wybranym celem było,
jak to już nieraz wspominałem, miasteczko Peixe, leżące w pobliżu
zlewu rzeki Paranatingi z Tocantinsem. Dobrze się zadumałem, gdy
obliczyłem, że dzieli mnie od niego jeszcze czterysta kilometrów
podróży konno i około dwustu łodzią wiosłową. Szczególnie przykro
rysowała się podróż lądem. Wprawdzie ścieżka, istniejąca tu już od
dwóch wieków, nazywa się „drogą królewską”, ale w rzeczywistości
nic wspólnego z drogą nie ma. Ponadto, przecina ją mnóstwo innych
ścieżek, prowadzących do licznych tu fazend, a więc problem
zabłąkania się, nie istniejący na drodze samochodowej, tutaj przybrał
na zna-czeniu i skłonił mnie do poszukania przewodnika.

Następnego dnia rano podjechał konno do mojej kwatery u

„rodaka” z Minas Gerais jakiś wąsaty jegomość w kapeluszu z
szerokim rondem i z rewolwerem przy pasie. Nie scho-dząc z
wierzchowca, zaklaskał w dłonie i zawołał:

O, de casa! — Jest tam kto?
„Rodak” zaprosił przybysza. Najwidoczniej znali się, gdyż przy

background image

powitaniu klepali się długo po łopatkach. Po chwili obaj zwrócili się
do mnie.

— To jest senhor Cosme Guedes — powiedział „rodak” i dodał:

— fazender z Santa Clara.

Uścisnąłem podaną mi rękę.
— Pan szuka przewodnika? — zapytał fazender.
— Tak.
— Mógłbym panu pomóc w tym kłopocie. Mam kilku kabokli,

którzy świetnie znają drogę do Cavalcante.

— Jak to: mam? — zapytałem.
Fazender spojrzał na mnie zdziwiony.
— No, mieszkają na mojej ziemi. Są mi winni to i owo. Zapłaci

mi pan sto pięćdziesiąt kruzeirów, a ja panu przyślę jednego z nich.

Coś mi się w tym nie podobało. Jakżeż to? Mam wynajmować

człowieka od człowieka, jak muła?

— Wie pan — powiedziałem — namyślę się jeszcze.
Wąsaty fazender poczuł się urażony.
Muito hem, muito bem — rzekł ozięble i odwrócił się do mnie

tyłem.

Wprawdzie czułem zadowolenie z nieskorzystania z oferty

pachnącej pańszczyźnianą transakcją, niemniej jednak przewodnika
nie miałem. Poradzono mi, abym udał się do nieja-kiego Abiba, u
którego zawsze można znaleźć kandydata na dorywczy zarobek.

Abib był może nie najbogatszym, ale na pewno

najpopularniejszym kupcem w São João da Aliança i we wszystkich
sąsiednich arraialach, sitiach i fazendach. Jego największą ambi-cją
było posiadanie w sklepie wszystkiego, o czym mieszkaniec stron tak
oddalonych od ośrodków cywilizacji mógł zamarzyć. Ponieważ
marzenia kabokli, a nawet fazenderów nie sięgały zbyt daleko, przeto
rzeczywiście każdy mógł u niego nabyć, co chciał. Aby nikt o tym nie
powątpiewał, kazał wymalować na dużym kawale dykty napis:
Compra-se e vende-se tudo. Słowo tudo (wszystko) było nakreślone
czerwoną farbą i trzykrotnie podkreślone. Abib był emigrantem z
Libanu, ale mieszkał tu już trzydzieści lat, ożenił się z córką swego
rodaka z Planaltiny i jak większość licznych w Brazylii emigrantów z
Bliskiego Wschodu, ani myślał o starym kraju. Ostatnio rozszerzył
zakres swej działalności również na pośrednictwo przy poszukiwaniu
rąk do pracy.

background image

— Panie Abib, znajdzie pan dla mnie przewodnika?
Libańczyk nie odpowiedział, tylko kiwnął głową.
Po godzinie siedzieliśmy we troje: Abib, ja oraz krępy, żylasty

kaboklo imieniem Fortunato. Pertraktacje nie trwały długo. Za
nieprzesadnie wysokie wynagrodzenie stu kruzeirów, za które nie
można by opłacić nawet jednego dnia pobytu w skromnym hotelu w
Rio de Janeiro, Fortunato zobowiązał się odprowadzić mnie na
własnym wierzchowcu do odległego o dwieście kilometrów
miasteczka Cavalcante. Gdy już wszystko było omówione, zabrał głos
Abib.

— Dla mnie dziesięć procent — rzekł.




STAROŚWIECKIE MIASTECZKO


Królewska Droga (Estrada Real) wytyczona przez portugalskich

poszukiwaczy złota w XVIII wieku przecina rozległą wyżynę
zalegającą dział wód między rzeką Tocantinsinho i Paraną. Wspina się
najpierw ku płaskowyżowi Veadeiros, wyniesionemu na przeszło
tysiąc metrów nad poziom morza, a następnie opada w ogromną
nieckę, w której przycupnięte przy wysokim morro wegetuje
zakonserwowane w pustce, jak w formalinie, stare miasteczko
Cavalcante.

Jazda po tej drodze nie była tak wygodna, jak po cerrados

przyszłego dystryktu federa-lnego. Strome skały, obsypujące się po
zboczach kamienie, dziury, niezliczone strumienie — wszystko to
sprawiało, że klnąc posuwaliśmy się noga za nogą. Najwięcej czasu
zmitrężyli-śmy przy przepływaniu głębokich rzek. Na szczęście
spotykaliśmy je rzadko. Z płytkimi da-waliśmy sobie radę łatwo.

Gdy przebywaliśmy rzekę Pissarão w bród, Fortunato rzucił do

wody ułamaną uprze-dnio gałązkę i rzekł:

— Ten patyk popłynie prosto do Tocantinsinho, a potem wpadnie

do Tocantinsu. — W ten malowniczy sposób oznajmił, że znaleźliśmy
się w dorzeczu Amazonki.

Trzeciego dnia po opuszczeniu São João da Aliança dotarliśmy do

background image

fazendy Veadeiros, wokół której osiedliło się kilkunastu kabokli,
zatrudnionych u dziedzica bądź też pędzących i sprzedających pingę,
czyli wódkę. Gdy około 1955 roku zobaczyłem w spisie nowo
kreowa-nych municypiów tę skromną miejscowość jako stolicę
jednego z nich — uśmiałem się porządnie.

Chapadão dos Veadeiros — rozległy, pofałdowany, kamienisty

step — był słabiej zalu-dniony aniżeli cerrados. Gdzie mniej ludzi,
tam więcej zwierzyny. Toteż na horyzoncie wciąż migały stada sarn, a
spod nóg koni coraz to pomykały drobniejsze ssaki i zrywało się do
lotu ptactwo. Fortunato znał kraj i jego mieszkańców jak swoje pięć
palców. Umiał nazwać każde stworzenie i każdą roślinę, a ponadto był
wesoły i skory do rozmowy. Gdy już nikt nie chciał go słuchać,
przygadywał wierzchowcom, a nawet krzyczał na ptaki, które
straszyły nas nie-spodziewanym furkotem skrzydeł.

Gdy piątego dnia stanęliśmy na krawędzi olbrzymiego

zagłębienia, na którego dnie majaczyło ukryte w kępach olbrzymich
drzew mangowych miasteczko Cavalcante, wydało mi się, że
zjechanie w dół po jego kamienistych zboczach będzie niemożliwe.
Niewiele się omy-liłem. Dokonaliśmy tego pieszo, prowadząc
wierzchowce za uzdę.

Opodal drogi, raz do niej przybliżając się, to znowu oddalając,

raźno opadał kaskadami spory strumień Sant'Anna. W dolinie rosły
kępy palm buriti, których owoce przywabiły mnóstwo hałaśliwych
papug.

Już pod samym miasteczkiem Fortunato wyjął rewolwer i strzelił

w górę. Po chwili odpowiedziało mu spośród domów kilka strzałów i
znowu kilka. W ten sposób dają o sobie znać w tych stronach
przybywający podróżni i w ten sposób okazują swoją radość ze szczę-
śliwego przybycia gości — odwiedzani.

Cavalcante założył sławny ongiś, a dziś zapomniany,

konkwistador Diego Teles Caval-cante. Kiedy? Około połowy XVIII
wieku. Nikt tego na pewno nie wie. W ślepym pochodzie ku północy
wstrzymało go złoto. Niecka — zlewisko strumieni z okolicznych
wzgórz — była, a nawet jest jeszcze przetkana złotem aluwialnym jak
pszenny placek rodzynkami. Ten szla-chetny metal jakby czekał na
przybycie łaknących go białych ludzi. Wypłukiwali go łapczy-wie, nie
zdając nikomu rachunku, aż wreszcie daleki rząd królewski w
Lizbonie postanowił również wziąć udział w uczcie. Zabrał się do

background image

tego po swojemu. Kazał wybudować wielki kamienny dom o ścianach
jak w fortecy, o stropach spoczywających na grubych pniach szla-
chetnych drzew i o zakratowanych wąskich oknach. I odtąd wolni
poszukiwacze złota musieli składać w nim płód swojego trudu, gdzie
pobierano z niego piątą część dla Jego Królewskiej Mości, a resztę
stapiano i po zaopatrzeniu w stempel zwracano właścicielowi. Ile przy
tych manipulacjach kradziono, wiedzieli tylko konkwistadorzy, którzy
też co rychlej wynieśli się z przykrego sąsiedztwa portugalskich
urzędników i poszukali nowych garimpów, gdzie nikt im w ich
procederze nie przeszkadzał i nikt nie wyzyskiwał. Na miejscu
pozostali mało energi-czni, słabsi. Ich potomstwo wydobywało coraz
mniej i mniej metalu. Współcześni cavalca-ntynczycy, leniwi i ospali,
zadowalali się już tylko wychodzeniem w noc księżycową na pod-
miejskie grunty, gdzie niedbale wypatrywali, czy nie zamigoce gdzieś
w ciemności samoro-dek, na który padnie przypadkowo promień
bladego światła. Gdy coś zabłysło, szukali i czę-sto znajdowali
kawałek złota.

Kamienny gmach już dawno przestał spełniać swoje zadanie.

Ongiś obiekt nienawiści, stał się nikomu nie przeszkadzającą
pamiątkową ruiną, niemym świadkiem dawno ubiegłych,
zapomnianych czasów. Po drugiej .stronie miasteczka, na obszernym
pustym placu dogorywał jego odwieczny towarzysz — stary
rozpadający się kościół.

Pokryte patyną Cavalcante wyglądało, jakby je żywcem

przeniesiono z XVIII wieku w nasze czasy. Tkwiące w ogrodach
ogromne domy kolonialne, obszerne werandy z porozwie-szanymi na
nich hamakami, drepczące po zakurzonych ulicach-drogach juczne
muły, brak jakiegoś ruchu, życia — wszystko to mówiło aż nazbyt
wyraźnie, że miasteczko nie wyszło jeszcze z dawności.

O konkwistadorach, legendarnych bohaterach, mało się tu mówi,

aczkolwiek śladów po nich nie brak. Ot, choćby stara opuszczona
sztolnia, drzemiąca tuż pod miasteczkiem. Poka-zują ją obcym i
opowiadają, że przed dwoma wiekami przeniknęła do niej woda i
zatopiła stu pracujących pod ziemią niewolników.

Zwiedzając współczesne Cavalcante wierzyć się nie chce, że w

epoce kolonialnej było faktyczną stolicą olbrzymiej prowincji i
miejscem, gdzie składano mnóstwo złota z niezliczo-nych garimpów
tej części Goíasu. I jak na ironię, wśród jego mieszkańców,

background image

depczących od pokoleń po złocie, nie ma ludzi bogatych ani nawet
zamożnych. Są nimi natomiast niedawni przybysze, emigranci
syryjscy, nazywani tu Turkami. Żaden z nich nie poszukuje złota ani
go w pocie czoła wypłukuje, ale wszyscy handlują nim. Jak wszędzie
w krajach o strukturze na pół kolonialnej również i tu zysk z mozołu
ludzi pracy przypada przemyślnym pośrednikom i spekulantom.

Ze znalezieniem noclegu nie mieliśmy w Cavalcante trudności.

Zaraz po zatrzymaniu się przed szynkiem, zwanym szumnie barem
pod Świętym Janem, dostaliśmy z pół tuzina zaproszeń od różnych
miejscowych notablów, pałających chęcią ugoszczenia przybyszów z
dalekiego świata. Obcy zjawiali się tu rzadko i gratka dla amatorów
nowinek była nie lada. Mnie przychwycił jeden z licznie tu
mieszkających fazenderów.

U nas w okresie kapitalistycznego reżimu bogaci mieszczanie

miewali na wsi wille, w których spędzali weekendy i letnie wywczasy.
Tu na odwrót — właściciele ziemscy, fazende-rzy, fundowali sobie
domy w miasteczkach, do których uciekali od wiejskiej nudy.
Bowiem nawet takie niewielkie zgrupowanie domów jak w
Cavalcante kryło w sobie pewne możliwo-ści rozrywkowe.
Szczególnie atrakcyjne były „domy kobiet”, których cały rząd jaśniał
pięknie pomalowanymi wapnem ścianami. One to, te prymitywne
świątynie miłości, działały jak magnes zarówno na wędrujących tędy
garimpeirów, jak i na czcigodnych właścicieli wielkich fazend
hodowlanych.

Dom mojego gospodarza z ledwością na miano domu zasługiwał.

Była to właściwie obszerna, kryta liśćmi szopa z taipy, w której
wisiało sześć hamaków, uplecionych z sizalo-wych sznurków. W
jednej części, oddzielonej ścianą z ustawionych na sztorc grubych
prętów bambusowych, palił się pod prowizorycznym okapem ogień, a
przy nim kręciło się kilka dziewczyn.

Już po krótkiej rozmowie z fazenderem dowiedziałem się, że

nazywa się Custodio i jest właścicielem wszystkich terenów między
dwoma dopływami rzeki São Felix: strumieniem Agua Boa i
strumieniem Arroio Vermelho. Wymieniając różne swoje dobra,
dodał: „Mam tysiąc ogonów”, co miało oznaczać, że ma tyle sztuk
bydła rogatego. Był to silnie zbudowany pięćdziesięcioletni
mężczyzna, z nieporządnym zarostem, pośród którego sterczał duży,
cze-rwony nochal. Mówił donośnym głosem i machał przy tym

background image

rękami. Zwracając się do służby, podnosił głos jeszcze bardziej, a ręce
wprawiał w ruch jak śmigła wiatraka.

Otóż ten Custodio wziął mnie, nie wiem czemu, za polityka,

członka partii PSD, w któ-rej sam pragnął uzyskać jakieś większe
znaczenie. Na próżno starałem się mu wytłumaczyć, że myli się, że
zajmuję się poszukiwaniem drogich kamieni, a nie organizowaniem
oddziałów partii popierającej Getulio Vargasa.

— Rozumiem, rozumiem — mruknął do mnie porozumiewawczo.

— Dyskrecja...

— Przecież PSD nie jest tajne, po co miałbym się kryć.
— Nie tajne, oczywiście, ale u nas komunista siedzi na

komuniście i wszystko śledzą.

Nastawiłem uszu.
— Komuniści tutaj, w pustych lasach?
— A tak, tak, tak! Choćby na mojej fazendzie. Co drugi peon

mówi o sobie: estou russo!

— Jak to russo...
— Dla nich russo i komunista to to samo.
Pokiwałem głową i na razie nie zdradziłem się z chęcią

odwiedzenia tej szczególnej fazendy, gdzie komunista siedzi na
komuniście.

Na drugi dzień zjawili się moi towarzysze.
— Przyszliśmy się pożegnać — powiedział Generoso. —

Spotkaliśmy tu garimpeirów, którzy udają się w góry Cana Brava. To
właśnie nasze strony, pojedziemy z nimi.

— A może senhor... — odezwał się Chico.
— Właśnie — przerwał mu Generoso. — Może by senhor

pojechał z nami. Tam, dokąd jedziemy, łatwiej o...

— Wiem, wiem. Łatwiej o diament aniżeli gdzie indziej o żabę...

— roześmiałem się. — Jednak: nie. Pozostanę przy swoich
akwamarynach i topazach.

— Źle senhor robi.
— Może.
Sam nie byłem pewny, czy postępuję rozsądnie, ale nie mogłem

przecież ulec czemuś, co mogło okazać się nieosiągalną chimerą.
Wprawdzie i mój zamiar był dość chimeryczny, ale miał tę wyższość
nad propozycją Generosa i Chica, że był mój własny. Nie uda się czy
też nie da spodziewanego rezultatu, nie będę przynajmniej miał z tego

background image

powodu pretensji do niko-go. Sam wymyśliłem, sam dostałem w
skórę i koniec.

— No więc żegnajcie, moi drodzy. Goías duży, ale dróg tu mało,

może spotkamy się jeszcze. Gdybyście wracali przez Porangatu za
jakie dwa-trzy miesiące, to popytajcie tam o mnie.

Generoso rozłożył ręce.
— Trudno powiedzieć, którędy i kiedy będziemy wracali. Pan

przecież wie, jak to jest. Gdy znajdziemy dobre garimpo, to wszystko
ułoży się dobrze, ale gdy nie znajdziemy?... W każdym razie dłużej
jak rok tu nie wytrzymam.

— Więc do widzenia za rok w Belo Horizonte.
— Tak — zgodził się bez entuzjazmu do tej odległej

perspektywy. — Za rok odwie-dzimy pana, si. Deus quizer...

Za rok! Ani mi przez myśl wówczas nie przeszło, że spotkamy się

znacznie wcześniej, i to w okolicznościach wcale nie wesołych.

Po odjeździe dotychczasowych towarzyszy podróży poczułem się

osamotniony i mniej pewny siebie. Osowiał nawet Mulatinho i
siedział kamieniem przy domu.

Następnym etapem mojej podróży miało być miasteczko Parana

odległe od Cavalcante o dwieście pięćdziesiąt kilometrów. Takiej
długiej drogi przez kraj bardzo słabo zaludniony i mało znany nie
odważyłbym się odbyć samotnie. Musiałem więc, chcąc nie chcąc,
poczekać na okazję i przyłączyć się do tropy jakiegoś jadącego z
towarem kupca lub fazendera wraca-jącego ze stolicy stanu.

Czas spędzałem na odwiedzaniu barów, w których mogłem się

czegoś dowiedzieć o nastręczających się okazjach. Towarzyszył mi
zwykle Custodio, który nic właściwie nie miał do roboty oprócz picia
i gawędzenia ze znajomymi. To ostatnie zajęcie nazywał, nie
wiadomo dlaczego, polityką. Zajmowało mu znaczną część dnia.
Wieczorem, gdy ja kładłem się spać, on gdzieś znikał. Wracał późno
w nocy lub rano. Zaintrygowało mnie to stałe wymykanie się.
Pewnego razu, gdy właśnie szykował się po zapadnięciu zmroku do
wyjścia, zagadnąłem go, dokąd idzie.

— Chce pan pójść ze mną? — odpowiedział pytaniem.
Wieczór był piękny, świeży. Spać mi się nie chciało.
— Chętnie.
Wyszliśmy.
Już po chwili zorientowałem się, że prowadzi mnie do uliczki,

background image

przy której świeciły wy-bielonymi ścianami domy kobiet. Nie
sprawiło mi to niespodzianki. Od początku podejrzewa-łem, że
właśnie tam spędzał noce.

W cichym i gnuśnym Cavalcante jedynie ta uliczka tętniła

życiem, o ile można tak nazwać niemrawe pohukiwania wakeirów i
dochodzące z wielu miejsc dźwięki gitary.

Przed jednym z domów, oświetlonym dość skromnie naftowymi

lampami, Custodio zatrzymał się.

— Tu wejdziemy — powiedział i zaraz zapytał: — Lubi pan

rude?

— Hm! — zastanowiłem się. — Bo ja wiem...
— W tym domu są same rude. Ani jednej brunetki, ani jednej

blondynki. Same rude.

— Hm! — powtórzyłem.
Custodio wziął moje pochrząkiwanie za zgodę.
— No to proszę — wskazał mi uprzejmie wejście.
W dużej izbie stał na środku nieźle oświetlony długi stół,

zastępujący bufet, a po kątach majaczyły w mroku małe stoliki, przy
których siedziało kilkanaście dziewcząt. Te, które miały męskie
towarzystwo, piły i jadły, samotne rozmawiały głośno i oglądały się
na drzwi wejściowe. Wszystkie były rzeczywiście rude. Na nasz
widok jedna z nich zerwała się ze stołka i rzuciła się ku nam.

— Custodioziuniu! — zawołała radośnie i uczepiła się ramienia

mego towarzysza.

Była ubrana zupełnie skromnie: w ciemną spódnicę i zieloną

bluzkę z białym, dziewczęcym kołnierzykiem. Coś mnie jednak w
tym stroju uderzyło. Rzeczywiście! Bluzka, która powinna zakrywać
co należy, miała z jednej strony okrągły otwór, przez który jak bułka
przez oko w siatce wyglądało to właśnie, co powinno być zakryte.
Custodio zapewne ze względu na moją obecność położył szeroką łapę
na ten okrągły otwór.

— Ty bezwstydnico... — powiedział.
Dziewczyna, też była ruda, pociągnęła nas do swojego stolika i

zaraz zamówiła jedzenie i butelkę pingi.

— Skąd tu tyle rudych? — zapytałem.
Dziewczyna wzruszyła ramionami.
— Rudych? Jakie my tam rude. Malowane. Przeszłego roku był u

nas jeden ambulante z São Paulo, mieszkał ze trzy miesiące i nie miał

background image

czym zapłacić. Zabrałyśmy mu cały towar: farby do włosów. Czarne i
blond sprzedałyśmy, rudych nikt nie chciał kupić. Same używamy. —
Zwróciła się do Custodia: — Kręci się tu Miguel — powiedziała
jakby od niechcenia.

Fazender zaniepokoił się.
— Czego on tu chce, ten wagabunda?
— Jak to czego? Podobam mu się... Ale tobie, Custodioziuniu, to

on się bardzo odgraża. Mówi, że ci kości połamie.

— Prędzej ja mu kulą łeb roztrzaskam.
— Tego nie rób! Wszyscy myśleliby, że to z zazdrości o mnie —

dziewczyna zaśmiała się wesoło. — Miałbyś potem piekło w domu.
Twoja dona Quiteria ma ostry język.

Brudna Murzynka przyniosła jedzenie: czarną fasolę ze słoniną,

ryż i koszyk z manda-rynkami. Wódkę nalała do szklaneczek.

Sala coraz więcej się zaludniała. Ze zdziwieniem zauważyłem, że

goście rekrutowali się z poważnych kupców, ojców rodzin.
Przysiadali się do dziewczyn, pili pingę. Zakład nie różnił się pozornie
od zwykłego baru i gdyby nie to, że coraz to nowe pary wymykały się
na tył domu, gdzie za wejściami z werandy kryły się „gabinety”,
można by go uznać za zwykłą jadłodajnię dla przejezdnych
garimpeirów i okolicznych wakeirów.

— Co to za Miguel? — zapytałem Custodia.
— Natrętny Murzyn, wypędziłem go z fazendy.
— Za cóż pan go wypędził?
— Ludzi mi buntował. Wakeirom mówił, że jest prawo o płaceniu

za robotę. Należy wam się, mówił, wypłata co sobotę albo raz na
miesiąc. Łajdak! Ale moi ludzie wiedzą do-brze, na czyjej ziemi
mieszkają, siedzą cicho. Wypędziłem go na cztery wiatry, dlatego
odgra-ża się i nienawidzi mnie.

— Nieprawda — wtrąciła się dziewczyna — on nie dlatego cię

nienawidzi. On się we mnie kocha, a ty, Custodioziuniu, namówiłeś
mnie, abym zamieszkała w tym domu kobiet. On dlatego cię
nienawidzi.

— Milcz, głupia! Sama napraszałaś się do lekkiego życia.
— Lekkie życie! Może z tobą, ty grubasie? — Dziewczyna

wypiła już więcej niż pół szklanki pingi i była nastrojona zaczepnie.
— Ty nie mów do mnie: głupia, bo cię lunę w kark albo poproszę o to
Miguela.

background image

— Wynoś się od mego stolika, ruda małpo — rozzłościł się

Custodio. — Nie chcę cię więcej widzieć.

Dziewczyna zerwała się na równe nogi. Jej szara cera Mulatki

stała się popielata. Jakby ją kto posypał popiołem. Czarne oczy pod
pomalowaną na czerwono czupryną zajarzyły się posępnym światłem.

— Drugi raz w życiu już mi tego nie powtórzysz, Custodioziuniu

— powiedziała i skie-rowała się w inny kąt baru, nie baru.

Custodio wsadził gruby paluch za kołnierzyk koszuli i przejechał

nim po szyi. Brak mu było powietrza.

— Ruda małpa — powtórzył przez zęby.
— Ładna ruda małpa — dodałem.
— Nie obrażajcie kobiet — wtrącił się jakiś chudy Metys o

grubych włosach przycię-tych po indiańsku na czole. — Tu jest
porządny burdel i tu nikogo z personelu obrażać nie wolno. Taki jest
regulamin.

— Chodźmy już — powiedziałem do Custodia, nic zwracając

uwagi na Metysa.

Ale Custodio nadal nie mógł oderwać myśli od dziewczyny.
— Widzi pan, jaka to bezczelna kurwa...
Metys, który z pijackim uporem wciąż się w nas wpatrywał,

zerwał się na równe nogi i grzmotnął pięścią w stolik.

— Dosyć! — wrzasnął. — Tu nie wolno mówić: kurwa.
— Chodźmy stąd, senhor Custodio.
— Zaraz, tylko coś powiem temu czarnuchowi.
— Będzie awantura...
Ale Custodio nie zwracał uwagi na moje słowa.
— Ty baranie — syknął do Metysa — jak jeszcze raz odezwiesz

się do mnie, to zrobię z ciebie czerwoną jajecznicę. — Mówiąc to
wyciągnął wiszący mu u pasa nóż i położył na stole.

Metys zmitygował się. Usiadł i już spokojniejszym głosem

powiedział do mnie, niby do świadka:

— Przecież pan słyszał, że ja nikogo nie obraziłem.
Pobyliśmy jeszcze chwilę, aby zaznaczyć, że jesteśmy panami

placu boju i wyszliśmy.

Przed domem, na ławce, obok smukłego Murzyna siedziała

dawna przyjaciółka Custo-dia. Opierając nagą pierś o towarzysza
głaskała go po wełnistej głowie. Dostrzegłszy nas, powiedziała
głośno.

background image

— Mój Miguelsinho, mój xodó.
Custodio nie odezwał się ani słowem. Dopiero szykując hamak do

spania burknął:

— Już ja im dam, obojgu...
Rano zbudził mnie niezwykły ruch w domu. Kobiety biegały

zbierając różne graty i układając je w jukach, muły tupały kopytami i
pobrzękiwały uprzężą.

Poszedłem do kuchni napić się kawy.
— Co tu taki ruch? — zapytałem swą Murzynkę upychającą w

woreczek z kaszą maniokową smażone na dużej patelni kawałki
świńskiego mięsa.

— Pan Custodio wraca na fazendę. Farofę robię dla niego.
Wiedziałem, że fazenda Custodia znajdowała się o dwa dni drogi

w kierunku Peixe. „A może by tak pojechać z nim?” — pomyślałem.
Bądź co bądź posunąłbym się trochę naprzód i wydostałbym się z tego
nudnego Cavalcante. Fazenda leżała opodal Królewskiej Drogi i
wszyscy podróżni udający się na północ musieli ją mijać. Okazja do
przyłączenia się do jakiejś karawany mogła zdarzyć się równie dobrze
stamtąd, jak i stąd.

— Mulatinho! — zawołałem na swojego chłopca.
Zjawił się natychmiast.
— Szykuj rzeczy do drogi.
Custodia znalazłem w pobliskim barze. Pił piwo. Gdy mu

wyjawiłem swój zamiar, ucie-szył się: Muito hem, muito bem, będzie
pan moim gościem.

— Nie chciałbym panu robić kłopotu — powiedziałem obłudnie.
— Jaki tam kłopot? Może pan siedzieć u mnie bodaj rok albo i

dłużej.

Fazender był jakiś zamyślony, widocznie wczorajszy wieczór nie

dawał mu spokoju. Przez dłuższą chwilę piliśmy piwo w milczeniu,
wreszcie nie wytrzymał.

— Był u mnie Miguel — rzekł.
— Ooo! — zdziwiłem się.
— Tak, i przyprowadził ze sobą tę...
— Tę, cośmy to wczoraj pili z nią pingę?
Custodio przyjął moje pytanie niechętnie.
— Tę. Chciał mnie rozzłościć.
— Przyszedł tylko po to?

background image

— Nie. Powiedział mi, że wakeirzy zamierzają porzucić moją

fazendę.

— Czemuż to? — zdziwiłem się.
— Bo nie wypłacam im pensji! — W głosie fazendera czuć było

oburzenie.

— No, to wypłać pan i będzie spokój.
— Ba, jak raz wypłacę, to będę musiał już zawsze płacić.
— Trudno, senhor Custodio, takie już ciężkie czasy nastały. Za

pracę trzeba płacić.

— Ja wiem, że tam na wschodzie płacą, ale tu u nas nigdy tego

nie było. Wakeirzy mie-szkają na moim gruncie, uprawiają, co im się
podoba, polują, a za te wszystkie dobrodziej-stwa mają pilnować
mojego bydła i basta.

— Nie takie to wielkie dobrodziejstwa. Ładnie pan będzie

wyglądał, gdy porzucą fazen-dę. Bydło rozbiegnie się po stepie i
nigdy go pan nie zbierze do kupy.

Custodio zasępił się.
— A ta pańska partia — rzekł po chwili — ta PSD nie ma na tę

hołotę żadnej rady? Przecież to niebywałe, abym płacił wakeirom
pensje.

— Dlaczego niebywałe? A co do PSD, to przecież, u licha,

pańska partia, a nie moja — rozgniewałem się.

— No dobrze, dobrze. Nie dam na nią już ani wentyna. Teraz nie

mogę odżałować, że zamiast liczyć na tych miastowych nicponiów nie
rozprawiłem się z Miguelem zaraz po pierwszych buntach.

Custodio był zdenerwowany i poirytowany. Byłby jeszcze długo

rozmawiał o swoich kłopotach, gdybym nie zauważył, że to dopiero
dziewiąta rano i gdybyśmy wyruszyli zaraz, moglibyśmy jeszcze za
dnia zrobić spory kawał drogi.

Wróciliśmy do domu. Trzy juczne muły, Mulatinho i dwóch nie

zbuntowanych dotych-czas wakeirów Custodia czekało gotowych do
drogi.



FAZENDA W GOÍASIE

background image

Przez kilka rannych godzin jechaliśmy dość wygodną ścieżką, ale

już po południu znaleźliśmy się na kamienistym, stromym zboczu, na
którym nie sposób było utrzymać się w siodle. Musieliśmy zsiąść z
koni i dalej wspinać się pieszo. Ze szczytu, który Custodio nazwał
Pico de Ave Maria, mogliśmy w nagrodę trudów nasycić się pięknym
choć surowym wido-kiem dziewiczego kraju. Mnie jednak więcej
zajęła obserwacja stanu dalszej części drogi aniżeli podziwianie
krajobrazu. Na szczęście północne zbocze Ave Marii różniło się
bardzo od południowego. Zamiast smutnych osypisk kamiennych,
które właśnie przebyliśmy, wi-dniał przed nami piękny las, pośród
którego wiła się zygzakiem czerwona, laterytowa dróżka.

Na noc zatrzymaliśmy się w obszernej szopie, którą zbudował dla

podróżnych właści-ciel leżącej w pobliżu fazendy Piteiras. Nie zrobił

tego oczywiście z miłości bliźniego, lecz z chęci uniknięcia

uciążliwych, nocnych wizyt przejeżdżających tędy kabokli i

garimpeirów. Co do mnie, wolałem ulokować się pod gołym niebem,

gdyż w takim bezpłatnym zajeździe nie trudno było zarazić się jedną z

licznych chorób skórnych, na które cierpią Goiańczycy. Custodio

słysząc moje usprawiedliwianie się z niechęci do publicznej szopy

dodał:

— Choroby skórne to nic takiego, gorsza ospa. Wciąż się tu

pojawia. Zabija całe rodzi-ny.

Siedzący obok na kupie siodeł jeden z dwu towarzyszących nam

arreirów odezwał się:

— Nie tylko całe rodziny, ale i całe miasta.
— Myślisz o Sertanopolis? — wtrącił Custodio.
— Tak, wasza wielmożność, o Sertanopolis. Ten cudzoziemiec —

wskazał na mnie — pewno o nim nie słyszał, ale pan może
zaświadczyć, jak to z tym miastem było.

— No, opowiedz — zachęcił go fazender.
— Za cesarskich czasów — podjął skwapliwie zachętę arreiro —

istniało o dwadzieścia legw od Królewskiej Drogi miasto
Sertanopolis. Założyli je bandeiranci * z São Paulo. Pobu-dowali
domy, ufundowali kościół i urządzili piękny ogród przy głównym
placu. Żyli bogato i wygodnie. Ich dzieci żyłyby tak do dzisiaj, gdyby
pewnego razu nie zjawiło się tam wędro-wne plemię indiańskie i nie
przywlekło ospy. Może w miesiąc później przybył do Cavalcante jakiś

background image

kaboklo i opowiedział, że w mieście nie ma już żywej duszy. Wszyscy
mieszkańcy zginęli od zarazy. Przez kilka lat nikt nie odważył się
sprawdzić tej wiadomości. Ospy boimy się tu jak ognia. A tymczasem
ścieżka do Sertanopolis zarosła i później nikt już nie potrafił jej
odnaleźć. Teraz nie wiemy nawet, gdzie się to miasto znajdowało.

— A może to bajka ta cała historia — wyraziłem wątpliwość.
— Bajka? — oburzył się arreiro. — Przecież w tamtejszym

kościele dusze pokutujące dzwonią co rok na Wielkanoc. Już niejeden
kaboklo to dzwonienie słyszał.

— No dobrze, dobrze — odezwał się Custodio. — Chodźmy

spać.

Prawie cały następny dzień jechaliśmy zalesionym wyżem,

przebywając w bród liczne strumienie, spływające stąd do rzeki
Sant'Anny. Wiały wiatry i jak na Centralną Brazylię było dość
chłodno. Prawdziwą niespodziankę jednak sprawił nam, a właściwie
tylko mnie, gdyż Custodio był dobrze obznajmiony z tutejszym
klimatem, nocny chłód na drugim noclegu. Rano, jeszcze przed
świtem, zbudziłem się tam przemarznięty do kości. Wszyscy moi
towa-rzysze już nie spali, tylko kulili się przy rozpalonym ognisku,
szczękając zębami. Nie mogło być więcej, jak 10—12 stopni ciepła.
Nic dziwnego, że tutejszą okolicę nazywają Sitio Frio (Zimny
Folwark).

Do rzeki São Felix przybyliśmy koło południa. Płynęła przez las,

szczelnie wypełniają-cy jej dolinę i wylewający się z niej szeroko.
Nad nią, w pobliżu Królewskiej Drogi, usadowił się właśnie Custodio.

Zabudowania fazendy wznosiły się przy ujściu małego

strumienia, przecinającego ciąg-nący się po grzbietach wzgórz zielony
step parkowy. Dwór mało przypominał szlacheckie domy wiejskie w
Europie. Był to obszerny, kwadratowy budynek z nie obrobionych
kamieni, pokryty czerwoną dachówką o staroświeckim, półkolistym
kształcie. Ze wszystkich stron otaczały go szerokie, cieniste werandy
o drewnianych rzeźbionych poręczach. Zamiast okien miał okiennice,
zamykane na noc z obawy przed wampirami. W porównaniu do
luksusowych fazend na wschodzie kraju, do pałacowych budynków,
ogrodów, trawników, kwiatów, ta ich uboga siostrzyca była
kopciuszkiem, ale właściciel tego kopciuszka miał ostre zęby.

W odległości dwustu metrów od dworu widniało kilkanaście

przycupniętych pod lasem bud z taipy i liści palmowych. Były to

background image

„domy” służby folwarcznej. Między nimi zielenił się czarodziejski
gaj tropikalnych krzewów, który z daleka przypominał fragment
pięknego pa-

* BANDEIRANTE — należący do bandery (chorągwi) udający

się na zdobywczą wyprawę w głąb nieznanych terytoriów.
rku, ale który w rzeczywistości był śmierdzącą kloaką. Zaduch z
ludzkich i świńskich odcho-dów, zalegający pod szerokimi,
strzegącymi od przewiewu liśćmi bananowymi, czynił pobyt w jego
obrębie nieznośnym.

Już w pobliżu swej siedziby Custodio dobył rewolweru i oddał

trzy strzały. Jakby echo doszedł naszych uszu psi jazgot. Wydało mi
się, że to co najmniej setka psów szczeka, piszczy i wyje. W kilka
minut później nadbiegła ich cała zgraja i zaczęła podskakiwać ku
jeźdźcom i merdać ogonami. Ale do mnie zbliżały się nieufnie,
warcząc. Za nimi nadbiegło kilkoro prawie białych dzieci i
kilkanaścioro kolorowych. Białe chwytały Custodia za nogi, składały
ręce i mówiły: „Pobłogosław mnie, ojcze!” Kolorowe przewracały
lśniące białka oczu i nieśmiało trzymały się z daleka od pana.

Przed werandą biegało gorączkowo kilkunastu peonów, bosych,

ale

w

zawadiacko

pod-dartych

skórzanych

kapeluszach.

Przytrzymywali nam strzemiona, odbierali uzdy, odprowa-dzali
wierzchowce, zdejmowali juki. Ale żaden nie zapomniał przywitać
pana. A pan tymcza-sem nic nie mówiąc skierował się do werandy,
gdzie przy drzwiach stała dona Quiteria, jego czcigodna małżonka.

Que Deus seja louvado! — powiedział.
Dona Quiteria objęła męża wpół, poklepała po plecach, po czym

pokornie pocałowała go w rękę. Była to chuda, może
czterdziestoletnia kobieta, o wielkich czarnych oczach, delikatnych
rysach i śladach wielkiej urody. Tak, o śladach... W dzikim kraju
młodość kobiet ucieka szybko, o wiele szybciej niż w miastach. Dona
Quiteria, w której ogień na pewno jeszcze nie wygasł, stała już u
progu starości.

Po złożeniu rzeczy w obszernej izbie znalazłem się przy stole

gospodarza, przy obie-dzie. Siedziała przy nim oprócz mnie sama
tylko rodzina: Custodio z żoną i dziesięciorgiem dzieci w wieku od
siedmiu do osiemnastu lat.

Po obiedzie usadowili się wszyscy na werandzie. Zjawił się też

background image

capataz — żylasty Metys z harapem ze srebrnym uchwytem w ręku.
Mimo woli wysłuchałem jego sprawozda-nia. Żalił się na peonów, że
opieszale pracują, że nie ma sposobu wypędzić ich w step, aby
sprawdzili, czy jakieś sztuki bydła nie oddaliły się od stada. Żadnej
powinności nie chcą dopełniać. Nawet ryb nie przynoszą do dworu.

— Nic, wasza wielmożność, tylko wciąż mówią o tych sobotach,

o zapłacie. Ten psi tyłek, Miguel, nabił im głowę różnymi nowinkami
i teraz odgrażają się, że zostawią kobiety, a sami pójdą do miasta.

— Pójdą do miasta! — krzyknął Custodio. — Jeśli odważą się

odejść, wyrzucę ich kobiety z domów, nawet jednego dnia nie będę z
tym zwlekał.

Meu marido, mój mężu — wtrąciła się dona Quiteria — nie

denerwuj się. Oni nigdzie nie pójdą, żony im nie pozwolą.

Byłem gościem, nie wypadało mi wtrącać się w sprawy fazendy.

Leżałem milcząc w zawieszonym na drugim końcu werandy hamaku i
oddawałem się sjeście, a raczej dumaniom. „Gdzież to mnie bogi
zaniosły? Na sam kraniec cywilizacji a przecież, patrzcie, te same
spra-wy, co w wielkich miastach, kłębią się tutaj. Zacofany i ciemny
właściciel wyzyskuje równie ciemnych robotników. Sceneria tylko
inna — tragedia ta sama”.

Nie miałem zamiaru nadużywać gościnności Custodia, ale też i

żadnej daty odjazdu ustalić nie mogłem. Moja dalsza podróż zależała
od okazji. Zjawi się jakaś karawana wcze-śniej — pojadę wcześniej;
nie zjawi się — poczekam. Czas, który wlókł się leniwie, poświę-
ciłem na przyjrzenie się fazendzie.

Te tysiąc ogonów, o których mówił Custodio jeszcze w

Cavalcante, pasło się daleko w stepie; w pobliżu zabudowań kręciły
się tylko kozy, świnie i nieliczne krowy. Te ostatnie trzymano w
obejściu tylko przez krótki czas po ocieleniu. Później wypędzano je
wraz z ciela-kami w step, gdzie stada wypasały się przez okrągły rok.
Dochód fazendera to przychówek, a nie mleko i masło. Nawiasem
mówiąc, masła w oddalonych stronach Centralnej Brazylii nikt nie
wyrabia. Do smażenia potraw i do omasty używa się smalcu, słoniny i
oleju palmowego. Bydło pasie się w stepie bez dozoru. Ma ono
zwyczaj trzymania się określonych terenów i bardzo rzadko okazuje
chętkę do dalszych wędrówek. Prawdopodobnie kieruje nim lęk przed
utratą wodopoju i miejsca, gdzie fazender rozsypuje od czasu do czasu
sól. Zwykle raz na rok lub na dwa lata zapędza się część stada do

background image

curralu, czyli obszernej zagrody, gdzie podrosłe sztuki stempluje się
rozpalonym żelazem i oddziela od tych, które mają być sprzedane.
Transport złożony niekiedy z kilkuset wołów pędzą wakeirzy do São
João da Aliança, a gdy tam zabraknie nabywców, prowadzą je dalej,
aż do Corumbá de Goías, gdzie ustalił się wielki targ na bydło. Tej
olbrzymiej przestrzeni nie pokonują jednym tchem. Po przebyciu
trzystu — czterystu kilometrów urządzają popas, trwający kilka
miesięcy. Wakeirzy z fazendy Custodia rzadko wracali z takiej
wyprawy wcześniej jak po roku. Wierzyć się nie chce, że tropeiro,
czyli odpowiedzialny za całość stada otrzymuje jako zapłatę za tę
długą wędrówkę równo-wartość trzydziestu dolarów, a jego
pomocnicy — po dwadzieścia. Do tego żebraczego wyna-grodzenia
dochodzą jeszcze wpłacane przez nabywców dobrowolne napiwki,
bez

których

wakeirzy

nie

mogliby

właściwie

opędzić

najkonieczniejszych wydatków w podróży.

W fazendach położonych bliżej dróg żelaznych i tak zwanych

dróg kołowych zjawiają się niekiedy handlarze, którzy nabywają woły
na miejscu i sami biorą na siebie ich transport. Do Custodia jednak
nigdy jeszcze taki kupiec nie dotarł.

Z powodu trudności wywozowych fazenda nie prowadziła na

większą skalę hodowli świń. Te pozornie głupie zwierzęta znalazłszy
się na leśnej ścieżce rozpierzchają się po gęstwinach i nie ma sposobu
na odszukanie ich i zebranie ponownie w stado. Inna rzecz, że później
stają się łupem jaguarów, ocelotów, a nawet tchórzliwych
amerykańskich wilków-guarów, ale przestrzec ich przed tym przecież
nie sposób. Nie mogąc świń wywozić, konsu-mowano je z
konieczności na miejscu. Ich hodowlą była zainteresowana przede
wszystkim na pół niewolnicza służba rolna oraz rozproszeni po lasach
kabokle, którzy dzięki oddaleniu od fazend zachowali jaką taką
niezależność. Świnie, w przeciwieństwie do bydła, utrzymywano przy
domach, w nie zaopatrzonych w dach chlewach z dylów. Chociaż
mięso świńskie, zwy-kle przeżarte przez różne pasożyty, nie jest w
gorących krajach odpowiednim pożywieniem dla ludzi, niemniej
jednak jego konsumpcja w Brazylii jest ogromna.

Prawdziwym dobrodziejstwem zarówno dla najbogatszych

fazenderów, jak i najbie-dniejszych kabokli są w Goíasie kury. Plenią
się przez cały rok i nie wymagają żadnych sta-rań. Czasem tylko
spada na nie jak grom jakaś zaraza i wyniszcza do nogi. Ale zarazy

background image

zdarza-ją się rzadko. Ptaki żyją w pobliżu zabudowań na wolności, a
noce spędzają na gałęziach drzew. Podobnie jak bydłu i kozom
hodowca nie daje im jeść. Muszą być na własnym utrzy-maniu, ale
dają sobie z tym jakoś nieźle radę.

Rolnictwo jest na dalszym planie zainteresowań. Ani fazenderzy,

ani kabokle nie upra-wiają zbóż. Sadzą jedynie kukurydzę, maniok i
fasolę. Kukurydza daje tutaj dobre plony i właściwie nie są znane jej
nieurodzaje. Wystarczy zrobić drewnianym kołkiem dziurę w ziemi,
wetknąć w nią ziarno i zaklepać, aby we właściwym czasie zebrać
obfity plon. Maniok, zastępujący Goiańczykom chleb i kartofle, jest
miejscowego pochodzenia, nie wymaga jakiejś specjalnej gleby i jego
urodzajowi mogą zaszkodzić jedynie przedłużające się susze, które
zresztą zdarzają się tu rzadko. Zasadzony podobnie jak kartofel
wydaje maniok kilka dużych kłączy, ważących do kilku kilogramów.
Przygotowując z nich potrawę trzeba pamiętać, aby pierwszą wodę po
przegotowaniu wylać, gdyż zawiera nieznaczną wprawdzie ilość
kwasu pruskiego, ale wystarczającą, aby zdrowiu człowieka
zaszkodzić. Kabokle przyrządzają z manioku także rodzaj kaszy, którą
jadają na surowo, zmieszaną z gotowaną czarną fasolą. Kasza z
kukurydzy, kasza z manioku (farinha de mandioca), fasola i ryż — to
są najpospo-litsze, a właściwie jedyne oprócz mięsa potrawy
Brazylijczyków w Centralnej Brazylii.

Do najpowszechniej uprawianych krzewów owocowych należą

bananowce. Nie ma bodaj ani jednej chaty w Goíasie nie ocienionej
gajem tej nadzwyczaj pożytecznej, a jedno-cześnie wysoce
ornamentacyjnej rośliny. Istnieje wiele ich odmian. Owoce jednych je
się na surowo, innych — smażone na maśle, a jeszcze innych —
gotowane w łupinie.

Bardzo rozpowszechnione jest również krajowe drzewo owocowe

pitangueira, dające rodzaj śliweczek o dużej pestce, ulubiony
przysmak Brazylijczyków. Mangi, abakaty, sapoty, fruta de conde i
ananasy udają się tutaj doskonale, ale kabokle mało o nie dbają.
Świadomość o dobroczynnym dla organizmu ludzkiego działaniu
witamin jeszcze do nich nie dotarła.

Wysłuchując mimo woli różnych sprawozdań capataza

usłyszałem pewnego dnia, że na fazendzie przebywa dwóch
garimpeirów z kobietami i że szykują do drogi dużą łódź.

— Chcą spłynąć rzeką Sao Felix do Tocantinsu — dodał.

background image

Bardzo mnie ta wiadomość zainteresowała. „Może lepiej —

pomyślałem — zamiast wlec się lądem do Peixe przyłączyć się do
nich?...” Moim ostatecznym celem był niewielki dopływ Tocantinsu i
przedostanie się do niego na przełaj dałoby mi znaczną oszczędność
czasu. Custodiowi ten projekt wydał się zbyt fantastyczny, ale
ponieważ mój los niewiele go obchodził, pokiwał tylko głową i
wzruszył ramionami.

Garimpeirów znalazłem nad rzeką. Byli to jeszcze młodzi,

najwyżej czterdziestoletni Metysi o bardzo ciemnej cerze, płytkim
spojrzeniu i powolnych ruchach. Ich chudość nasu-wała myśl, że nie
żyli w przesadnym dobrobycie, a powściągliwe zachowanie się w
stosunku do mnie, że nie przywykli do obcowania z ludźmi z miast.
Mieszkali w prymitywnym szałasie, który zbudowali sobie do
ochrony przed deszczem i wiatrem. Przy rozpalonym obok ognisku
krzątały się dwie młode, szczupłe kobiety, dość przystojne i w
przeciwieństwie do swoich mężów — ruchliwe i zagadująсе. Sądząc
po rysach mogłyby to być Mulatki, ale licho wie, czy oprócz krwi
murzyńskiej nie miały również indiańskiej. W tym zabitym deskami
od świata kraju ludność tak się wymieszała, że nikt nie jest w stanie z
całą pewnością określić, kto do jakiej rasy należy. Może to i lepiej.

Obaj mężczyźni zajęci byli smołowaniem łodzi. Z dużego

glinianego garnka nabierali drewnianą kopyścią smołę i starannie
zatykali nią szpary. Łódź była wprawdzie wydłubana z jednego pnia
drzewa, ale była już stara i nieco wskutek długiego używania
nadpsuta.

Na mój widok garimpeirzy przerwali pracę i zdjęli swoje

skórzane kapelusze. Kobiety odeszły od ogniska, gdzie coś pitrasiły, i
schroniły się w szałasie.

— Szykujecie łódź? — zagadnąłem.
— Tak, wasza wielmożność, szykujemy.
— Spłyniecie do Tocantinsu?
Si, Deus quiser.
— To długa i niebezpieczna droga.
— Tak, ale my ją znamy. Przejeżdżaliśmy tamtędy przed dwoma

laty.

— Będziecie szukali diamentów?
— Nam, proszę waszej wielmożności, wszystko jedno. Mogą być

diamenty, może być złoto.

background image

Gdy powiedziałem, że mam ochotę udać się z nimi aż do

Tocantinsu, spojrzeli na mnie przestraszeni, ale nie potrafili mi nawet
odradzać. Kiwali tylko głowami i powtarzali w kółko: — Sim senhor,
sim senhor!

Obejrzałem łódź. Miała około siedmiu metrów długości i

pośrodku co najmniej metr szerokości. Wydało mi się, że z łatwością
uniesie poza garimpeirami również mnie i Mula-tinha, ale garimpeirzy
byli innego zdania. Jednego człowieka więcej, to tak, uniesie, ale
dwóch — nie. Przyszło mi wtedy na myśl, że w podróży rzekami
Mulatinho nie byłby mi potrzebny.

Mógłbym odesłać go do Anapolis, skąd wróciłby koleją do Belo

Horizonte.

— Gdybyście — powiedziałem — zabrali mnie z sobą, to

zaopatrzyłbym was wszy-stkich w słoninę, fiżon, ryż i sól.

Na dźwięk wypowiedzianych przeze mnie słów: słonina, fiżon,

ryż i sól z szałasu wysunęły się obie kobiety i jak na komendę
zawołały:

Muito bem!
Oczywiście cały czas podsłuchiwały w ukryciu, lecz perspektywa

dalszej podróży z pełną spiżarnią musiała je tak podniecić, że nie były
w stanie pozostać dłużej poza toczącymi się pertraktacjami.

Chudsza z nich, o wielkiej szopie czarnych włosów, nieporządnie

ułożonych na głowie, schwyciła za ramię jednego z Metysów,
zapewne swego męża, i gorączkowo zaczęła mu coś szeptać do ucha.

Narady między tym czworgiem trwały chyba z godzinę, ale

wreszcie zakończyły się dla mnie pomyślnie. Metysi zgodzili się
zawieźć mnie do pewnego znanego im arraialu nad Tocantinsem,
gdzie znalezienie towarzyszy do dalszej drogi będzie łatwe.

— Żywność to wasza wielmożność zakupi zapewne u Custodia?

— wtrąciła się kobieta z szopą czarnych włosów. — Dona Quiteria
ma duże zapasy.

Dla obu kobiet kwestia prowiantów była najważniejsza. Gdy

ustalałem, że ich mężowie mają prowadzić łódź bez mojej pomocy, a
wszystkie czynności gospodarcze będą wykonywa-ły one — kiwały
głowami bez wahania, gdy jednak zaczęło się wyliczanie ilości ryżu,
słoni-ny, fiżonu i mięsa — z reguły protestowały. Ile bym nie
wyznaczył, mówiły z przejęciem: „Mało”.

— Macie bardzo zapobiegliwe żony — zwróciłem się do

background image

Metysów. — Gdyby mogły zmieścić w łodzi, zabrałyby chyba całą
spiżarnię dony Quiterii.

Metysi spojrzeli po sobie i na ich pochmurnych twarzach

wykwitło coś w rodzaju uśmiechu.

— Hm! — mruknął jeden z nich. — Żony...
— To są damy — szybko dorzucił drugi.
Nie zwróciłem na razie uwagi na te słowa.
— Wrócę tu do was jutro — powiedziałem i pożegnawszy się

rozpocząłem mozolne wdrapywanie się na stromy brzeg, na którym o
kilkaset metrów od lustra wody leżała niewi-doczna stąd fazenda
Custodia.

Ku swemu zdziwieniu zastałem we dworze gościa. Był nim

jeszcze dość młody czło-wiek, o jasnej czuprynie, płowych oczach i
jakby wypłowiałej cerze.

— To jest mister John Adams, Amerykanin — przedstawił mi go

Custodio.

— Ksiądz-adwentysta — uzupełnił przybysz.
Wiedziałem, że różne sekty amerykańskie rozsyłają misjonarzy

po całym świecie, toteż nie zdziwiła mnie obecność tej bądź co bądź
egzotycznej tutaj figury. Nie chcę niczego suge-rować, ale im rejon
pod względem geologicznym ciekawszy, tym przedstawicieli różnych
amerykańskich Kościołów w nim więcej. Złośliwi doszukują się w
tym jakiegoś związku. W każdym razie spotyka się ich w Brazylii
bardzo często, i to niekiedy w najbardziej nawet nieoczekiwanych
miejscach. W Goíasie konkurują skutecznie z księżmi katolickimi. W
wielu miasteczkach można łatwiej spotkać osiadłego na stałe pastora
aniżeli księdza. W takim na przykład Cavalcante ksiądz nie zjawia się
częściej aniżeli raz na trzy lub cztery lata. Każda jego wizyta staje się
okazją do masowych chrzcin, spowiedzi i ślubów. Są to oczywiście
tylko obrzędy prywatno-religijne, gdyż w Brazylii istnieje już przeszło
od pół wieku rozdział Ko-ścioła od państwa i rejestrację ruchu
ludności prowadzą urzędy stanu cywilnego, a nie księża. Ponieważ
jednak te urzędy są również bardzo nieliczne, ludność przywykła
lekceważyć stro-nę prawną zmian stanu cywilnego. Sprawia to, że z
naszego, europejskiego punktu widzenia większość tamtejszych par
małżeńskich żyje „na wiarę”. Na ogół ma to mały wpływ na nie-
stałość takich związków, gdyż w Centralnej Brazylii kobiet jest mniej
od mężczyzn i wskutek tego mężczyźni nie mogą być zbyt grymaśni.

background image

Kaboklo, porzuciwszy żonę, miałby mało szans na znalezienie
drugiej. Kobiety, które, jak wiadomo, lubią ceremonię ślubną, chętnie
godzą się na odbycie jej w braku księdza przed duchownym
protestanckim. Hierarchia katolicka piętnuje te odstępstwa, ale
znajduje to słabe echo wśród ludności przywykłej do tolerancji nie
tylko rasowej, ale i religijnej.

— Skądże się tu ksiądz znalazł, na tym odludziu? — zapytałem.
— Wracam z jeszcze większego odludzia. Z wyspy Bananal *.

Nawracałem tam Indian.

Amerykanin był rozmowny. Z zapałem godniejszym lepszej

sprawy opowiadał o swo-ich sukcesach pośród Karażów i o
sposobach, jakich używał, aby skłonić ich do brania udzia-łu w
nabożeństwach.

— Najtrudniej było — mówił — oduczyć tych dzikusów od

spania w czasie głoszenia słowa bożego. Przyznam się panu, że
niekiedy aż mi ręce opadały. Co zacznę mówić, szelmy wyciągają się
na ziemi i chrapią. Dałem pajému tersado, aby zakazał im tego spania,
ale cóż? On swoje, oni swoje. Bardzo zatwardziali poganie ci
Karażowie. Nic tylko Mapinguari i Mapinguari. Boją się go więcej
aniżeli naszego chrześcijańskiego Boga.

— To niesłychane — wtrąciłem.
— Nnno... — stropił się pastor. — Naszego Boga trzeba kochać.
— Oczywiście! Ale niech mi ksiądz jeszcze powie, kto to łoży na

to nawracanie Indian. Chyba nie oni sami?

— Skąd oni sami — roześmiał się. — Na moje potrzeby daje

pieniądze koło przyjaciół z Dallas.

— Z Teksasu?
— Tak. Środków nie brakuje. Może i tutaj uda mi się założyć

dom boży.

— Powodzenia, mister Adams.
Księżulek wziął się do roboty żwawo. Kupił od Custodia starą

szopę, osadził na niej spory krzyż i ogłosił, że będzie rozdawał
lekarstwa. Wakeirzy stawili się jak jeden mąż. Nic tych mieszkańców
pustkowi tak nie gnębi jak rozliczne choroby, a przede wszystkim
brak właśnie lekarstw. Najbliższa apteka znajdowała się w Cavalcante
i aby coś w niej kupić, trzeba było odbyć co najmniej tygodniową
podróż. Rozdawnictwo poprzedziła dwugodzinna nauka. Wakeirzy
słuchali cierpliwie, a zauważywszy, że ksiądz wydawał podwójne

background image

porcje antymalarycznej atebriny tym wszystkim, którzy oświadczyli,
że są adwentystami, zaczęli ustawiać się w kolejce do zapisywania się
na wyznawców tego kościoła. Ksiądz skwapliwie zapisywał ich
imiona, nazwiska i stan cywilny. Kto nie miał za sobą ceremonii
ślubnej, dosta-wał napomnienie, aby w najbliższych dniach zgłosił się
do kaplicy, czyli szopy Custodia, i dopełnił tego obowiązku.
Wprawiło to wszystkie kobiety w stan wielkiego podniecenia. Ani
jedna nie chciała stracić okazji ukazania się sąsiadkom w charakterze
panny młodej. Parafia adwentystów rosła w oczach, a ksiądz Adams
zapisywał w prowadzonym porządnie dzienni-ku całe strony o tych
budujących zdarzeniach nad rzeką São Felix, toczącą swe wody do
wielkiego Tocantinsu.

Dona Quiteria skwapliwie zgodziła się na odstąpienie zapasów

żywności, już z góry przeznaczając uzyskany dochód na wyjazd z
najstarszą córką do Cavalcante.

Metysi przenieśli zakupiony prowiant do łodzi i ulokowali go w

uprzednio przygotowa-nych skrzynkach uszczelnionych smołą.

Mulatinho trochę się na mnie boczył za odesłanie go do Belo

Horizonte, ale w gruncie rzeczy był zadowolony. Przyzwyczajony do
otwartych przestrzeni w Minas Gerais, czuł wo-bec nieprzebytych
leśnych ostępów w Goías lęk. Nie przyznawał się do tego, ale wyraz
jego oczu potwierdzał moje przypuszczenia.

W dzień odjazdu zbudziły mnie jakieś podniesione głosy,

dochodzące z podwórza sprzed werandy. Ubrałem się pośpiesznie już
jak do podróży, a więc w lekkie spodnie z brimu, skórzany kapelusz i
buty z krótką cholewą. Tak przystrojony wyszedłem na drugą

* WYSPA BANANAL — tworzą ją dwa ramiona rzeki Araguai.

Od zachodu graniczy ze stanem Mato Grosso. Jest to obok wyspy
Marajó, leżącej w ujściu Amazonki, jedna z największych wysp
rzecznych (11620 km²). Zamieszkują ją Indianie-Karażowie, należący
do grupy etnicznej Nuaruaque.
stronę domu. Wszystkie rzeczy odesłałem już poprzedniego dnia na
łódź i teraz wypadało mi tylko pożegnać się z gospodarzami.

Custodia znalazłem na tylnej werandzie w towarzystwie capataza

i jego syna, Filomena. Coś żywo przemawiał do zgromadzonych na
dziedzińcu kilkunastu mężczyzn.

— ...nigdy tego na naszej fazendzie — dosłyszałem jego słowa —

background image

nie bywało. Ani za mego ojca, ani za moich rządów.

„Aha — pomyślałem — dzisiaj sobota i ten drań znowu im nie

płaci”.

Dopiero po dłuższym milczeniu ktoś z tłumu krzyknął:
— Płać, wasza wielmożność, bo inaczej rozpędzimy ci bydło po

całym stepie.

— Nie ważcie się tego uczynić! — odkrzyknął im capataz. —

Spalimy wam chaty.

— Milcz, ty pański baranie — zmitygował go tęgi wakeiro o

pięściach jak bochny.

Custodio siedział na hamaku. Przy pasie miał rewolwer, karabin

oparł o kolano. Milczał, ale widać było, że narasta w nim wściekłość.
Co chwilę targał swój nieporządny zarost i gestykulował rękami,
jakby z kimś dyskutował. Trudno było w takiej chwili wystąpić z
pożegnaniem.

— Znowu ma pan kłopot — zagadnąłem.
— Komuniści!... — wycharczał.
— Wątpię, czy to komuniści. Po prostu chcą, aby im pan płacił za

pracę. Przecież nawet Getulio Vargas wyznaczył minimalne płace. O
nim pan chyba nie powie, że to komunista.

— Nie. Ale jego dekrety nie dotyczą robotników rolnych, nie

chronią ich.

Niestety, musiałem mu co do tego przyznać rację.
— No, tak, ale przecież, u licha, nikt teraz, gdy kraj ma już jakieś

prawa, nie będzie pracował dla pana za darmo.

— Nie za darmo — powiedział i powtórzył swoje racje.
Kabokle przysłuchiwali się mojej rozmowie z Custodiem i

widocznie spodziewali się po niej jakiegoś korzystnego dla siebie
rezultatu, gdyż przycichli i nawet nie obrzucali obel-gami capataza, z
którym na pewno mieli na pieńku.

Znalazłem się w nieprzyjemnej sytuacji. Było mi żal wakeirów i

byłbym bardzo rad, gdyby udało mi się zmiękczyć sumienie
fazendera. Był to jednak uparciuch i skąpiec, absolu-tnie nieczuły na
wszystkie moje argumenty. W końcu, zniecierpliwiony, powiedziałem
ostro:

— Nie ma pan racji. Wcale bym się nie zdziwił, gdyby wakeirzy

przetrzepali panu skórę, a bydło rozpędzili.

Custodio aż poszarzał ze złości.

background image

— Tego jeszcze brakowało, aby cudzoziemcy mieszali się do

naszych spraw! — krzy-knął. — Nic tu pan nie ma do gadania.

Nieoczekiwanie stanął w mojej obronie arreiro, który towarzyszył

nam w drodze z Cavalcante.

— Cudzoziemiec czy nie cudzoziemiec — rzekł — ale mówi

sprawiedliwie.

Inni poparli go i na dziedzińcu zapanowała wrzawa. Obie strony

były uzbrojone. Wpra-wdzie fazender z domownikami i capatazem
mieli lepszą broń, ale za to wakeirzy celniej strzelali. Ich
staroświeckie dwururne pistolety nie niosły daleko, ale rzadko
zawodziły.

„A to dopiero licho! — pomyślałem. — Przed samym moim

odjazdem gotowa tu wybu-chnąć nieprzyjemna awantura”.

Custodio ani myślał ustąpić, kabokle też wydawali się

zdecydowani na wszystko. Nie można było jednak powiedzieć tego
samego o ich żonach. Rację miała w rezultacie dona Quiteria,
pocieszając przed kilku dniami swego męża: żony nie pozwolą.

Zebrała się ich spora gromadka i każda ciągnęła męża do domu.

Bardziej praktyczne, łatwiej wyobrażały sobie nieszczęście, jakim
byłoby dla nich spalenie chat, a zapewne i zbio-rów na pniu. Napięcie
zaczęło opadać, a gdy sprytny capataz oświadczył, że pan namyśli się,
co z całą sprawą zrobić, opadło zupełnie. Dobroduszni w gruncie
rzeczy kabokle stają się niebezpieczni tylko wtedy, gdy obrazić ich
poczucie godności osobistej, wrodzoną dumę. Pieniądze cenią o wiele
niżej.

Doskonale wiedział o tym Custodio i przez cały czas pilnie

uważał, aby swoich wrażli-wych nieomal-pańszczyźniaków nie
obrazić jakimś nieoględnym słowem czy też porówna-niem.

Widząc, że dziedziniec opróżnia się, uznałem chwilę za

odpowiednią do pożegnania się z rodziną Custodia i opuszczenia tej
trochę niespokojnej fazendy. Muszę przyznać, że rozsta-nie wypadło
chłodno. Jego temperatura podniosła się nieco, gdy wyciągnąłem
portfel i szczo-drze opłaciłem wszystko, co opłacić należało. Custodio
widząc, jak dona Quiteria chowa pieniądze do fartucha, udobruchał się
i nawet wycedził przez zęby zaproszenie, gdyby droga powrotna
wypadła mi w pobliżu jego fazendy.

Opuszczając stary, feudalny dwór, rozmyślałem o tym, iż

niezależnie od tego, że nigdy już w życiu w te strony nie powrócę, to

background image

jednak sprawy, których ułamek rozgrywał się tutaj w mojej obecności,
będą toczyły się dalej. Podróż pociągnie mnie gdzie indziej, spotkam
innych ludzi, zajętych innymi problemami, ale to, co pozostawię za
sobą, nie zniknie. Dwa światy: fazenda i wakeirzy — będą dalej
spoglądały na siebie wrogo, niechętnie.

Łódź była już gotowa do drogi. Ostatnią czynnością Metysów

było osadzenie na dziobie niezdarnie wystruganej z drzewa głowy
wodnej rusałki.

Usadowiłem się na środkowej ławce i oparłszy nogi o drewnianą

bateię, czyli rodzaj płytkiej miski służącej do wymywania z mułu i
piasku złota, dałem hasło do odjazdu.

Rzeka, nie szersza w tym miejscu niż na kilkanaście metrów,

szumiała przyjaźnie i nic nie wskazywało, aby miała nam sprawić
jakieś niespodzianki.



QUILOMBO


São Felix jest dopływem Tocantinsu, Tocantins po przebyciu

żmudnej, przeszło dwuty-sięcznokilometrowej drogi wpada do
Amazonki. W górnym biegu São Felix płynie w głębo-kim i
stosunkowo wąskim korycie, które jednak dalej rozszerza się i tworzy
rozległą dolinę. Jego brzegom towarzyszą lasy, najpierw jako wąskie
pasy galeriowe, a potem jako nieprzeby-te, trudno dostępne puszcze.
Dawniej żyło w nich wiele indiańskich plemion, przetrzebionych w
czasach kolonialnych przez łowców niewolników, a do reszty
wyniszczonych przez zawle-czone tam choroby europejskie. Obecnie,
jak twierdzili wakeirzy Custodia, puszcze są puste. „Spotkacie tam co
najwyżej wędrownych Bugrów lub jakieś ukryte w lesie quilombo —
mówili. — Cristaos tam nie mieszkają”. To samo twierdzili moi
Metysi. Ich zdaniem kraj, przez który płynęła São Felix, był bruto
surowy i brabo — dziki.

Wyruszyliśmy dość późno, około południa. Tego pierwszego dnia

nie ujechaliśmy dale-ko, gdyż musieliśmy kilkakrotnie zatrzymywać
się przy pustych plażach, aby lepiej ułożyć bagaż. Niewiele zachowało

background image

mi się w pamięci z tego odcinka podróży. Wciąż myślałem o tym,
czego byłem świadkiem rano, o gniewnej dyspucie Custodia z
wakeirami. Dopiero następne-go dnia, gdy od doznanego podniecenia
oddzieliła mnie twardo przespana noc, zabrałem się do obserwacji
moich nowych towarzyszek i towarzyszy podróży.

Metysi pochodzili z ubogiej i zacofanej północno-wschodniej

połaci Brazylii, którą jednak uważali wbrew rzeczywistości za
najważniejszą część kraju, i z dumą mówili o sobie: „Jesteśmy
Nordestinos”. Swoich sąsiadów ze stanów Pará i Maranhão nazywali
pogardliwie Nortenses i uważali ich za coś nieskończenie od siebie
niższego. To wygórowane mniemanie o własnej wartości nie miało
pokrycia w nich samych, gdyż byli to nieokrzesani analfabeci, ciemni
i przesądni. Mieli też odpowiedni wygląd zewnętrzny. Nie można by o
nich powie-dzieć, że golili się, czy też nosili zarost, po prostu nie
interesowali się włosami rosnącymi im na głowie i twarzy. Obaj byli
chudzi jak szczapy, ale żylaści i mocni. Kurtki i koszule pochowali
dla oszczędności w kuferkach, a z ubrania nosili tylko skórzane
kapelusze oraz spodnie z wszytymi na udach i kolanach kawałkami
niezbyt dobrze wyprawionej wołowej skóry. Ich nagie, błyszczące
torsy świeciły potem od rana do nocy. Ten pot i te kawałki skóry
wszyte w spodnie wydawały niezbyt przyjemną woń, do której jednak
po paru dniach przy-wykłem. Jeden z nich nazywał się Balbino, drugi
— Anisio. Przez dłuższy czas nie mogłem ich rozróżnić, tacy byli
wskutek jednakowo zarośniętej twarzy do siebie podobni. Na szczę-
ście Balbinowi brakowało trzech przednich zębów i po tym
szczególnym znaku nauczyłem się odgadywać jego osobowość.

Kobiety trudno byłoby pomylić. Różniły się od siebie nie tylko

rysami twarzy, ale też włosami i tuszą. Jedna z nich, Gloria, miała, jak
to już wspominałem, wielką szopę bujnych czarnych włosów na
głowie, a biodra wąskie jak chłopak; druga zaś, Quirina, biodra miała
dobrze zaokrąglone, a włosy ściągnięte do tyłu i związane tuż przy
głowie rzemieniem. Obie w kolorycie przypominały kawę z mlekiem,
były żywe, zalotne i chętnie chichoczące. Podróż w ich towarzystwie
mogła być nawet zabawna. Dziwiło mnie tylko zachowanie się ich
mężów. Było w stosunku do nich jakieś inne, aniżeli zwykle bywa w
małżeństwach. Więcej ceremonialne, nacechowane większą rezerwą.
Już jednak najbliższego ranka, po spędzeniu nocy na plaży,
zauważyłem coś, co mnie nie tylko zdziwiło, ale i zaniepokoiło. Otóż

background image

przebu-dziwszy się rano, dostrzegłem ku swemu zdumieniu, że
Anisio, mąż Quiriny, przeciąga się nie przy jej boku, lecz przy
chudym biodrze Glorii

A to co znowu?” — pomyślałem i bojąc

się, aby czegoś nie pokręcić, bacznie obserwowałem towarzystwo
przez cały dzień. Wieczo-rem Anisio ułożył się prawidłowo koło
Quiriny, ale rano — oczom nie wierzę —przeciągał się znów koło
Glorii.

W sprawach miłosnych kabokle są nieobliczalni i głuche puszcze

nieraz były już świadkami krwawych tragedii na tym tle. Nie miałem
najmniejszej ochoty być wmieszanym w jakieś romantyczne
komplikacje i postanowiłem natychmiast wziąć byka za rogi.

Po ubraniu się i wypiciu kawy odwołałem Anisia na bok i pytam:
— Anisio, która z kobiet jest twoją żoną: Gloria czy Quirina?
Metys spojrzał na mnie zdziwiony.
— Quirina dla mnie gotuje i pierze.
— Więc Quirina?
Anisio zwlekał z potwierdzeniem. Najwyraźniej chciał uniknąć

odpowiedzi. „Cóż to ma znaczyć? Co się tutaj mota?” — zadawałem
sam sobie pytania i w wyobraźni widziałem już obu Metysów
podrzynających sobie wzajemnie gardła.

Nadszedł Balbino i z zagadkowym uśmiechem przysłuchiwał się

rozmowie.

— Nie mogę dojść z Anisiem do ładu — zwróciłem się do niego.

— Powiedz ty, czy Quirina jest, czy nie jest jego żoną?

Zamiast niego odezwał się jednak Anisio.
— My — powiedział — żon nie mamy.
Teraz ja na niego spojrzałem ze zdziwieniem.
— Jak to? A te kobiety?
Anisio rozłożył ręce, jakby zrzucał z siebie odpowiedzialność za

to, co miał powiedzieć.

— To są — rzekł — damy... Już mówiliśmy waszej wielmożności

o tym.

Nie zrozumiałem.
— Jak to damy? — zapytałem.
— No, kurwy.
Po trochu wyjaśnił wszystko. W Nordeste bieda aż piszczy, nawet

prostytutkom powo-dzi się kiepsko, a co dopiero mówić o bezrolnych
posseiros,

o

wakeirach

i

dworskich

peo-nach.

Bardziej

background image

przedsiębiorczy mężczyźni wyruszają w poszukiwaniu chleba w różne
strony kraju, do miejsc, o których zasłyszeli, że obfitują w złoto lub
drogie kamienie. Aby się do nich dostać, wędrują niekiedy
miesiącami. Zazwyczaj robią to sami — po dwóch, trzech, ale gdy się
nadarza okazja, chętnie wyruszają w drogę parami. Ich towarzyszki
rekrutują się z dziewcząt złego prowadzenia lub z takich, które z
nędzy chcą właśnie na tę drogę wejść. Celem tych nieszczęśliwych są
również garimpa, a raczej liczne zgrupowania przy nich samotnych
mężczyzn. Tam ich proceder ma większe szanse powodzenia aniżeli w
ubogich rodzinnych arraialach. Zawierają więc z kandydatami na
garimpeirów umowy: mężczyzna przyrzeka opiekę i wyżywienie w
czasie drogi, kobieta w zamian przyjmuje obowiązki żony ze
wszystkimi prerogatywami i powinnościami. Umowa traci moc po
przybyciu do określone-go z góry miejsca. Pary, rozchodzą się
zazwyczaj bez słowa wymówki, zgodnie, ale Amor, ten złośliwiec,
płata niekiedy nieoczekiwane figle. Kabokle nazywają te swoje
towarzyszki, jak też wszystkie inne kobiety złego prowadzenia —
damami. Prawdziwa żona, to senhora, chwilowa towarzyszka —
dama.

Po tych wyjaśnieniach zrobiło mi się trochę głupio. Wprawdzie

Quirina i Gloria w niczym się po nich nie zmieniły, wciąż były tymi
samymi wesołymi dziewczynami, niemniej jednak zacząłem patrzeć
na nie innym okiem. Ale trwało to krótko. Ostatecznie, cóż one
winne? Któraż to kobieta w normalnych warunkach pragnie być
prostytutką? Raczej należa-łoby się nad nimi litować, aniżeli
okazywać im niechęć.

Jechaliśmy powoli, bo rzeka była pełna zatopionych pni drzew,

wyrwanych w czasie powodzi przez wezbrany nurt i teraz
zalegających jej koryto. Musieliśmy uważać, aby nie rozbić się o nie
czy też chociażby nie wywrócić łodzi przy ich wymijaniu. Pojawiły
się też wyspy dzielące rzekę na wąskie kanały, przez które posuwanie
się utrudniały zwieszające się nad nimi konary drzew i liany. W
niektórych miejscach Metysi musieli wyciągać tersady i rąbiąc
przeszkody uwalniać łódź z zachłannego uścisku dżungli. Najtrudniej
jednak było pokonywać bystrzyny. Przez te kamieniste płycizny o
nachylonym dnie, na których woda, szumiąc, rwała jak górski potok,
trzeba było łódź przeciągać rękami, aby nabrawszy rozpędu, nie
rozbiła się o wystające ze wszystkich stron skały. Jechaliśmy powoli

background image

nie tylko jednak z powodu napotykanych trudności, lecz również
dlatego, że ja nie miałem najmniejszego powo-du do pośpiechu, a
Metysi, dysponując dwoma skrzynkami mojej żywności, tak
manewrowa-li, aby nie dojechać do Tocantinsu wcześniej, zanim
ukaże się ich dno. Najlepiej czuły się na rzece kobiety. Leniwie oparte
o burtę, wylegiwały się bezczynnie całymi dniami, pojadając suchą
kiełbasę i rapadurę.

Czwartego lub piątego dnia podróży zatrzymaliśmy się na obiad

przy ładnej, żółtej pla-ży. Jak zawsze w takiej okoliczności
wyciągnęliśmy kanoe na piasek, a kobiety zakrzątnęły się około
rozpalenia ognia. Podczas gdy one odgrzewały ugotowany
poprzedniego wieczoru ryż i topiły na okrasę słoninę, udałem się w
stronę lasu.

Miejsce było urocze. Rzeka, niebieska jak wstążka wiejskiej

dziewczyny, robiła łago-dny zakręt chlupocząc o wielkie głazy i cicho
przemykając obok plaży. Brzeg lasu oplątywały liany usiane
storczykami, nad którymi unosiły się wielkie kolorowe motyle. Z
pobliskiej mie-lizny obserwowała nasz biwak gromadka ibisów,
stojących w płytkiej wodzie nieruchomo, jak statuetki na półce. Nad
nimi łaziły po gałęziach, podpierając się dziobem, dwie arary,
zrzędzące chrapliwymi głosami.

Gęste listowie odwiecznych drzew stanowi trudną do pokonania

przeszkodę nawet dla brazylijskiego słońca. O krok od plaży, w lesie,
panował półmrok i przyjemny chłód. Nie miałem zamiaru zagłębiać
się w leśny gąszcz, gdyż z doświadczenia wiedziałem, jak łatwo w
nim stracić orientację i zabłądzić. Obserwując w zadumie jego skraj,
usłyszałem nagle jakiś szelest. Trzaskały wyschłe patyki i chrzęściły
liście. Po chwili nabrałem pewności, że to zbliża się jakiś człowiek.
Człowiek w tej głuszy? Wydało mi się to nieprawdopodobne. Chyba
Indianin z jakiegoś wędrownego plemienia...

— Anisio! Balbino! — zawołałem. — Tu są ludzie.
Metysi byli czujni i uważni. Jeszcze nie przebrzmiało echo moich

słów, a już ich bose nogi tupotały po plaży. Prawie jednocześnie
wyłoniła się z gęstwiny jakaś ludzka postać. Zaraz na pierwszy rzut
oka poznałem, że nie był to jednak Indianin, lecz Murzyn. Nagi do
pasa, w spodniach pozszywanych z kawałków perkalu i małpich
skórek, uzbrojony w długą włócznię z bambusowym ostrzem, rzucał
niespokojne spojrzenia na wszystkie strony, jakby wypatrywał miejsca

background image

najbardziej sposobnego do ucieczki, gdyby zaszła tego potrzeba. Ale
nie uciekał. Włócznię oparł o drzewo i wyciągnął ku nam puste ręce.
Teraz zauważyłem, że był to stary człowiek. Jego wełniste włosy były
siwe, a twarz pokryta zmarszczkami.

Nego boa gente, Murzyn dobra człowiek — odezwał się trochę

drżącym głosem.

— My też boa gente — odpowiedział Anisio. — Chodź do

naszego biwaku.

Murzyn obejrzał się na swoją włócznię.
— Weź z sobą ten patyk — roześmiał się Anisio. — Nie boimy

się twojej broni.

Ruszyliśmy razem w kierunku kanoy i krzątających się przy

ogniu kobiet. Posiłek był już gotów. Poczęstowaliśmy gościa. Nie dał
się prosić, jadł, aż mu się duże szarosine uszy trzęsły. Po kawie
zapytałem go, skąd się tu wziął, w tym pustkowiu.

— Czekałem na was.
Wydało mi się to tak nieprawdopodobne, że wzruszyłem

ramionami.

— Ej, nego, kłamiesz — powiedziałem. — Skąd byś mógł

wiedzieć, że tu nadjedziemy.

— Nie, nego nie kłamie!
W dość zawiły sposób wytłumaczył, że niedaleko stąd znajduje

się mała wioska mu-rzyńska i że jej mieszkańcy wiedzą wszystko, co
dzieje się na rzece. Znają przejścia między jej zakrętami i zanim
powolna łódź okrąży jakiś wydłużony półwysep, wieść o niej
przekazu-ją dalej.

— No dobrze, czekałeś, ale dlaczego? Co od nas chcesz?
Troca! Zamiana! — rzekł i dał do zrozumienia, że jego

ziomkowie potrzebują perka-lu, brimu i gwoździ.

— My nie kupcy — objaśniłem, ale Murzyn nie zrozumiał, co to

znaczy kupiec.

Troca! Troca! — powtarzał raz po raz. Wyglądał tak

groteskowo i tak przekręcał portugalskie słowa, że bardziej
przypominał cyrkowego błazna, odgrywającego swój numer, aniżeli
rzeczywistego na pół dzikiego mieszkańca puszczy. W pewnej chwili
sięgnął do wi-szącego mu u pasa woreczka i błysnął nam przed
oczami sporymi grudkami rodzimego złota.

Nego ma złoto. Troca! Troca!

background image

Na słowo „złoto” obaj Metysi i ich damy nastawili uszy.
— Pokaż! — odezwał się Balbino.
Murzyn wyciągnął rękę. Na jego różowej dłoni leżała kupka

samorodków. Balbino wziął jeden, obejrzał uważnie i powiedział:
„Rzeczywiście, złoto”.

Nagle ten groteskowy stary Murzyn stał się dla nas wszystkich

ważny. Jego wykrzyki-wanie „troca, troca” przestało być śmieszne.
Metysi ważyli w ręku samorodki i spoglądali na ich właściciela z
szacunkiem. Najpierw zorientował się w sytuacji Anisio. Poskoczył
do łodzi i zaczął przetrząsać rzeczy w swoim kuferku. To samo zrobił
za chwilę Balbino. Nie upłynęła godzina, a Murzyn stał się
właścicielem wszystkich zbędnych części garderoby Metysów, ci zaś
schowali jego złoto.

Mnie najbardziej zainteresowało, skąd się tu wzięła murzyńska

wioska. Zapytałem o to.

Murzyn popatrzył na mnie z politowaniem, zdziwiony, że pytam

o sprawę tak oczywi-stą.

— Nasi uciekli z niewoli i kryją się w lesie — wyjaśnił.
A więc miałem do czynienia z quilombem i quilombolami!
Słowo quilombo jest pochodzenia afrykańskiego i oznacza chatę

lub miejsce, w którym ukrywają się quilombole, czyli zbiegli od
swoich właścicieli niewolnicy. Brazylia była ongiś usiana takimi
niewolniczymi schroniskami. Maltretowani i gnębieni nadmierną
pracą niewo-lnicy uciekali z fazend i chronili się po lasach, gdzie
prowadzili nędzny żywot w nieustannym lęku przed zemstą
eskrawokratów i ponownym uprowadzeniem w niewolę. Niekiedy,
przy sprzyjających okolicznościach, łączyli się w większe grupy i
skutecznie opierali się prześla-dowcom. Największy związek
quilombów, zwany Republica de Palmares, powstał podczas
holenderskiej inwazji w 1630 roku. Utworzyli go Murzyni, którzy
korzystając z wywołanego najazdem zamieszania uciekli gromadnie w
strony oddalone i trudno dla białych dostępne. Ten ich
siedemnastowieczny azyl, nazwany ze zwykłą u Portugalczyków
przesadą republiką, był w rzeczywistości luźnym związkiem kilkuset
małych wsi, liczącym łącznie około dwu-dziestu tysięcy
mieszkańców. Quilombole prowadzili w nim osiadły tryb życia,
zachowując swoje afrykańskie tradycje i wierzenia. Uprawiali
kukurydzę, maniok i inne rośliny oraz hodowali bydło i świnie.

background image

Wytwarzali domowym sposobem potrzebne im narzędzia i sprzęty,
czym uniezależnili się od konieczności utrzymywania kontaktów ze
światem zewnętrznym. Byli nastrojeni pokojowo i dopiero później,
gdy stali się obiektem prześladowań, zaczęli w odwet napadać na
fazendy i mniejsze osady białych. Rabowali, co im wpadło w rękę, i z
regu-ły uprowadzali wszystkich czarnych niewolników.

Gdy Brazylia wyleczyła się z ran zadawanych jej holenderskim

orężem, władze kapi-tanii Pernambuco postanowiły rozgromić
murzyńską redutę wolności, a jej obrońców pono-wnie obrócić w
niewolników. Gubernator Antonio Felix Machado da Silva e Castro
zrobił umowę ze znanym ówcześnie konkwistadorem i zabijaką,
Domingosem Jorge Velho, aby dokonał tego dzieła.

Domingos wywiązał się z polecenia ku zadowoleniu władz.

Dobrawszy sobie osiem-dziesięciu białych towarzyszy i tysiąc trzystu
uzbrojonych w łuki Indian wyruszył w 1693 roku w górę Serra da
Barriga, gdzie zdobył leżącą tam stolicę „republiki”, miasto Cerca
Grande, i wziął do niewoli murzyńskiego „prezydenta”, Zumbiego,
którego skazał na śmierć przez poderżnięcie gardła.

Dopóki w Brazylii trwał system niewolniczy, dopóty Murzyni

uciekali, budowali quilo-mby i walczyli o swoją wolność, ale po
klęsce pod Cerca Grande już nigdy nie podjęli próby zespolenia się w
jakiś terytorialny związek. Brazylijczycy prześladowali uciekinierów
zacie-kle i karali bez litości. W 1741 roku król wydał rozporządzenie,
aby schwytanym quilombo-lom wypalać na twarzy literę F (fujão —
zbieg), co jednak nie stłumiło u Murzynów tęsknoty do wolności i
pędu do ucieczki.

Murzyński arraial ukryty w głębi lasu był w naszych czasach

jakimś nieporozumieniem. Po zniesieniu w roku 1889 niewolnictwa
quilomby straciły sens swego istnienia. Ich mie-szkańcy już jako
wolni ludzie przenieśli się do miast i miasteczek, gdzie znaleźli
zatrudnię- nie. Niektórzy jednak pozostali. W wielkiej, słabo
zaludnionej i nie bardzo sprężyście rządzo-nej Brazylii prawo sięga do
odległych krańców kraju z opóźnieniem. Mijały lata, a ślady
niewolnictwa po różnych jej zakątkach wciąż się jeszcze kołatały.
Murzyni znad rzeki São Felix woleli nie bez słusznej racji siedzieć w
lesie jak mysz pod miotłą, aniżeli rozgłosem o swoim istnieniu
wzbudzać zachłanność chciwych na ręce robocze fazenderów. Ten,
który stał tu teraz przede mną był więc quilombolem! Bodaj jednym z

background image

ostatnich w Brazylii. Nieważne było to, że w rzeczywistości nim nie
był, lecz że za takiego się uważał, że krył się w lesie z obawy przed
uprowadzeniem w niewolę. Na chwilę poczułem się jakby
przeniesiony w odle-głe, zamierzchłe czasy.

— Człowieku — powiedziałem — niewolnictwo zniesiono już

sześćdziesiąt lat temu. Przed czym mielibyście się kryć?

Negos nie wierzą. Biali chytrzy, Custodio chytry.
— Ooo, to wy tu znacie Custodia?
— Tak, był tu przeszłego roku. Zabrał dwie dziewczyny.
— Jak to zabrał?
— Powiedział: moja żona potrzebuje dwóch dziewczyn. Prawda,

dał za nie ich ojcu dwie koszule. Jedna uciekła.

— Koszula czy dziewczyna? — zażartowałem.
Murzyn nie poznał się na żarcie.
— Dziewczyna — odpowiedział poważnie.
Rozmowę przerwali mi Metysi.
— Panie — powiedział Balbino — zapytajmy tego Murzyna,

skąd wziął złoto.

„Rzeczywiście — pomyślałem — skąd on ma złoto?”
Nasz gość wyjaśnił sprawę z miejsca:
— Obok naszego arraialu — powiedział — płynie niewielki

corrego, w nim znajduje-my złoto.

Anisio spojrzał na Balbina, Balbino na Glorię, Gloria na Quirinę i

po chwili wszyscy, prawie chórem zawołali:

— No, to po co mamy jechać dalej, skoro tu pod ręką jest złoto.
Zamiast wlec się jeszcze setki kilometrów po pustkowiach, nie

byłoby dla moich towa-rzyszy od rzeczy przystąpić do właściwej
pracy natychmiast. Odwieść ich od takiego zamiaru, gdyby go
stanowczo powzięli, na pewno by mi się nie udało. Wprawdzie
pozostanie nad São Felix pokrzyżowałoby moje plany dalszej
podróży, ale to przecież nie mogło być dla nich specjalnie ważne. Jak
zwykle, gdy sytuacja wydawała mi się niemożliwa do
natychmiastowej odmiany, tak i teraz postanowiłem poddać się
biegowi wypadków, zachowałem się biernie.

Ale Metysi byli już zdecydowani.
— Pozwoli wasza wielmożność spróbować?
Damy też paliły się do złota, a poza tym miały wielką ochotę

spokojnie posiedzieć w arraialu na moim wikcie. Były pewne, że gdy

background image

ich amantom zabłyśnie szczęście, to i im coś kapnie.

— Więc dobrze — zgodziłem się. — Spędzimy tu noc, a rano

pójdziemy do arraialu. Ty nas zaprowadzisz — zwróciłem się do
Murzyna.

— Zaprowadzę — westchnął. Najwidoczniej lękał się naszej

wizyty i robił sobie teraz wyrzuty, że ją sam nieoględnie spowodował.

Coś podobnie nędznego, jak quilombo, leżące o dwie legwy od

plaży, na której spędzili-śmy noc, trudno było sobie wyobrazić.
Składał się na nie tuzin chatek, z bambusowych prę-tów, ukrytych w
bananowych i rycynusowych zaroślach. Las był naokoło wycięty, a na
jego miejscu widniały poletka manioku, dyni i melonów oraz rozległe
sady mamonów i abakatów.

Nasze przybycie wywołało w wiosce nieopisany rwetes.

Wielkobrzuche czarne dziecia-ki pomykały na wszystkie strony jak
króliki, kobiety krzyczały, a mężczyźni pochwyciwszy dzidy przyjęli
tak zwaną postawę wyczekującą. Garfo — tak nazywał się nasz
Murzyn — zagadał do nich swoją cyrkową portugalszczyzną, czym
uspokoił ich wzburzenie. Zadowoleni z pokojowego obrotu sprawy
otoczyli nas kołem i z zainteresowaniem przyglądali się rzadko
zjawiającym się pośród nich przybyszom spoza puszczy.

Przedstawiali się bardzo źle. Wynędzniali, o wydętych brzuchach

i cienkich kończy-nach, a ponadto przyodziani w podarte łachy,
wyglądali jak karykatury mieszkańców Ziemi, wyobrażone przez
istoty z innych planet. Wydaje się nie do pomyślenia, by w kraju,
gdzie urodzajnej ziemi jest pod dostatkiem, ludzie nie potrafili
urządzić się lepiej, by nie wznieśli się na nieco wyższy poziom życia.
Niestety, bywa i tak.

Niewolnicy zbiegli z fazend, gdzie ich przekleństwem była

przymusowa praca, rozko-szowali się na swobodzie lenistwem i
przywykli do niego. Dla ludzi, którym wystarcza do życia kłącz
manioku, surowy banan lub mięso schwytanego jaszczura, bezkarna
bezczynność nie jest trudna do osiągnięcia. Nieaktywny, leniwy tryb
życia sprawił, że mieszkańcy quilo-mba przedstawiali sobą taki
smutny obraz, jaki miałem właśnie sposobność obserwować.

Najpierw trzeba się było jakoś urządzić. Zajrzałem do paru chat,

ale unoszący się w nich smród zagradzał wejście do nich nie gorzej od
żelaznej kraty. Na boku stała jakaś wię-ksza, pusta szopa. Wyglądało,
że nikt w niej nie mieszka.

background image

— Ulokujmy się na razie w tej budzie— powiedziałem.
Metysi nie mieli nic przeciw tej propozycji, ale Garfo jakoś

milczał. Drapiąc się w kudłaty łeb, w końcu wymruczał:

— Nie można, tutaj terreiro.
Rzeczywiście, wszedłszy w głąb szopy dostrzegłem w kącie

wysoki na metr pniak, a na nim prymitywnie wyrzeźbionego bożka.
Grube wargi miały świadczyć, że był to bożek murzyński, a olbrzymie
genitalia, że błogosławi płodności. Na nim i koło niego wisiały jakieś
ozdoby z kolorowych piór.

— Macie tu ojca świętego? — zapytałem, pragnąc porozumieć się

z przełożonym tej prymitywnej, leśnej świątyni.

Garfo wskazał palcem na swoją pierś.
— Ja jestem pai santo — rzekł.
— A to świetnie. Cóż powiesz na to, żebyśmy zamieszkali w

terreirze?

Murzyn przez dłuższą chwilę wykręcał się od zgody, ale gdy

obiecałem mu stalowy haczyk do wędki, zmiękł.

— Dobrze — przyzwolił wreszcie — tylko nie tańczcie przed nim

— wskazał bożka. — On tego nie lubi.

Nikt z nas nie miał w głowie tańców, toteż warunek nie wydał mi

się ciężki.

Prawie cały komplet mieszkańców quilomba nie odstępował nas

ani na chwilę. Szcze-gólnie „damy” budziły wielkie zainteresowanie.
Kobiety podziwiały ich jaskrawe sukienki i żelazne kociołki do
gotowania fiżonu i ryżu, które przyniosły tu z łodzi. Mężczyźni, jak to
mężczyźni, czuli przez skórę, że to łatwy łup, te Mulatki.

Terreiro, czyli rodzaj murzyńskiej na pół pogańskiej i na pół

chrześcijańskiej świątyni, było dość obszerne, aby w jednym kącie
mogli umieścić się Metysi z żonami, a w innym — ja. Bożka, aby
oszczędzić mu widoku białego człowieka, Garfo przykrył jakimś
podartym łachem.

Gloria żwawo zakrzątnęła się przy rozwieszeniu hamaków, a

Quirina tymczasem rozpa-liła ognisko.

Quilombo kładło się spać wraz ze zmrokiem, wstawało o świcie.

Ale ja spałem długo, zawsze byłem śpiochem. Nazajutrz obudził mnie
Balbino. Był bardzo podniecony.

— Widzi pan? — Pokazał mi zawinięty w szmatkę żółty piasek.
— Widzę. Złoto?

background image

— Właśnie. Ta negrada — zrobił nieokreślony ruch ręką —

uzbierała wielki skarb. Każdy ma tu schowek, a w nim złoto! Nawet
nie wiedzą, co posiadają.

— A to kupiłeś?
— Nie, Gloria wymieniła z jednym czarnuchem za grzebień.
Zjawił się Anisio. Był bez koszuli i bez skórzanego kapelusza. I

on rozwinął przede mną szmatkę i pokazał zawiniętą w nią grudkę
złota.

— Wymieniłeś na koszulę? — zapytałem.
— Tak. Gdybym miał chociaż z tuzin tych koszul — westchnął.
Przed terreirem stało kilka Murzynek, z którymi Quirina i Gloria

prowadziły ożywioną rozmowę. Murzynki chciały nabyć od dam
kolorowe spódnice, które te miały na sobie. „Pochodzicie nago —
mówiły dobrodusznie — a w mieście kupicie sobie nowe”.

Ogarnęła nas wszystkich gorączka złota. Ale cóż, Murzyni,

widząc, że niewiele mamy przedmiotów do wymiany, przestali się
nami interesować. Na pieniądze nie byli łasi, zresztą Metysi nie mieli
ani złamanego wentyna, a ja też niewiele więcej, niż potrzebowałem
w podróży. O handlu nie mogliśmy nawet marzyć. Pozostawała tylko
jedna możliwość: samym zabrać się do wypłukiwania szlachetnego
metalu ze strumienia, o którym wspominał Garfo. Metysi palili się,
aby jak najszybciej zacząć robotę. Nie było po co zwlekać.

Poszliśmy razem: ja, Metysi i Garfo. Ten ostatni towarzyszył nam

niechętnie, próbując wykręcić się od pokazania drogi, ale w końcu
wobec dość bezceremonialnych naszych nale-gań, ustąpił.

— Pójdziecie — powiedział — w górę tego corrego, bo tu bliżej

złoto już wypłukane. Trzymajcie się prawego brzegu, wygodniej nim
iść.

Strumień był dość wąski, płynął po kamieniach i szumiał. Rodził

się na niewysokich wzgórzach, które widzieliśmy z quilombo, i
przecinał niby nożem rosnący tu gęsty odwieczny las.

Po dwóch godzinach drogi znaleźliśmy się przy ostrym zakręcie,

przy którym według opinii Balbina można było spodziewać się złota,
o ile złoto w tym strumieniu w ogóle się znajdowało.

Co do mnie, nie miałem zamiaru brać udziału w płukaniu. Nie

posiadałem odpowie-dniego sprzętu, doświadczenia, no i potrzebnej
wytrzymałości do pracy fizycznej w tropika-lnym kraju. Toteż gdy
Metysi wyładowali z niesionych na plecach worków bateie i zabrali

background image

się do pracy, ja, zamiast pójść w ich ślady, udałem się w górę
strumienia, aby poszukać odpowie-dniego miejsca do kąpieli.

Woda była chłodna i czysta. Pluskałem się z prawdziwą

przyjemnością, nie obawiając się piranii ani jadowitych płaszczek,
które w São Felix są dla kąpiących się niebezpieczne.

Z ciekawości, czy znajdę choć ziarnko złota, wziąłem garść mułu

i pilnie go przepatrzy-łem. Nic jednak mi nie zabłysło. Brałem coraz
to nowe garście, ale, niestety, wciąż z negaty-wnym rezultatem.
Zdziwiło mnie to. „Cóż, u licha, pomyślałem, czyżbym był takim
niezdarą, że nie potrafię dokonać tego, co z łatwością osiąga byle
Murzyn z quilomba?” Nie liczyłem oczywiście na to, że znajdę jakiś
większy samorodek, ale przecież parę ziarnek powinno by wpaść mi
w oko. A tu nic! Zniechęcony ubrałem się i wróciłem do Metysów,
którzy pochyle-ni nad bateiami, uważnie przebierali palcami w
wygrzebanych stosach piasku i żwiru.

— No, jak tam wam idzie?
Balbino odstawił bateię, kopnął kopiec przepłukanej już ziemi i

zaklął. Na twarzy odmalowała mu się irytacja.

— Niech pęknę, jeśli tu ktoś znajdzie choć ćwierć grama złota.
— Nic, tylko żwir i papuzie gówna — dodał Anisio.
To, że ja nie mogłem nic znaleźć, nie było dziwne.
Mało miałem dotychczas do czynienia z trudnym zawodem

poszukiwacza złota, ale moi Metysi... Nie od razu przyszło mi na
myśl, że w strumieniu w ogóle złota nie ma i że Garfo nas oszukał. W
końcu wszyscy trzej doszliśmy do przekonania, że tracimy tu tylko
niepotrze-bnie czas.

Źli i zmęczeni znaleźliśmy się znowu w terreirze, gdzie damy

pełne nadziei czekały na swoich amantów. Dowiedziawszy się o
rezultacie całodziennej ich pracy, wprost oniemiały.

— Nic? Nic nie wypłukaliście? — Zawód tak wyraziście

odmalował się w ich śniadych twarzach, że aż mnie to rozśmieszyło.

Rozprawa z Garfem nie była przyjemna. Gdy stanął przede mną,

nie czekał, aż się do niego odezwę, ale sam zaczął mówić.

— Nieszczęście, wasza wielmożność, nieszczęście!
— Cicho! — przerwałem mu lament. — W corrego nie ma i

nigdy nie było złota. Dlaczego nas oszukałeś?

Murzyn zrobił szereg gestów, które miały wyrażać oburzenie i

zdziwienie.

background image

— Nie oszukałem! Jestem pai santo i nikogo nie oszukuję. To

było nieszczęście!

— Co ty kręcisz, Garfo?
— Nieszczęście, wasza wielmożność, nieszczęście! To jego wina

— mówiąc to wska-zywał na stojącego na pniaku w głębi szopy
bożka. — To on pomylił strumienie w mojej głowie i wskazał nie ten,
o który wam chodzi. Może tańczyliście przy nim?

— Chyba dam mu po karku — wtrącił się Balbino.
Murzyn przewrócił niespokojnie białkami oczu i przysunął się do

mnie.

— Jestem pai santo — powtórzył.
Najoczywiściej nie chciał pokazać miejsca, skąd wieś dobywała

złoto, i szukał po temu jakiegoś nadprzyrodzonego pretekstu.
„Zresztą, pomyślałem, po co ma nam, przybłędom, pokazywać?”

— Dajmy mu spokój — zwróciłem się do Metysów — może sami

znajdziemy strumień ze złotem.

Garfo poczuł się zwolniony moimi słowami z dalszej indagacji i

skwapliwie podążył między chaty swoich parafian.

Nasza głośna rozmowa zaniepokoiła innych mieszkańców

quilomba. Zauważyłem, że zrobiło się koło nas pusto. Ci prymitywni
ludzie mieli na pewno niejedno smutne doświadcze-nie z kontaktu z
białymi i z tego rodzaju civilizados, jak na przykład moi towarzysze
lub Custodio i jego wakeirzy. Nie chciałem, aby ta smutna reguła
powtórzyła się ze mną. Miałem jednak do pokonania rozbudzony
apetyt Balbina, Anisia, a nawet ich towarzyszek. Namówić ich do
powrotu do łodzi, bez co najmniej jednej jeszcze próby osiągnięcia
celu, byłoby równie trudno, jak skłonić psa do oddania nie ogryzionej
kości.

— No to spróbujcie, jak chcecie, ale beze mnie. Poczekam na was

w quilombo.

Następnego dnia o świcie obaj Metysi długo naradzali się,

pokazywali sobie różne stro-ny świata i wreszcie poszli w kierunku
widniejących w dali wzgórz. Zostałem sam z damami, które
skwapliwie zajęły się przygotowaniem dla mnie śniadania.

W quilombo panował spokój. Mężczyźni poszli do lasu, aby coś

upolować lub narwać leśnych owoców, kobiety krzątały się po
pólkach manioku, dzieci w obawie przed civilizados siedziały cicho
po kątach.

background image

Jak wielu białych miałem wobec na pół dzikich, prymitywnych

ludzi rodzaj kompleksu winy. Przecież jesteśmy sobie równi, a tak
jednakowoż odmienni. Dlaczego to mnie dano być człowiekiem
cywilizowanym, umiejącym korzystać i korzystającym z darów
postępu, a tych oto moich ciemnoskórych braci skazano na włóczenie
się po puszczy z włócznią i łukiem w ręku? Odpowiedź na to pytanie
jest łatwa i każdy może ją sam składnie ułożyć, ale treść zawiera
okrutną. Jakże więc nie litować się nad upośledzonymi, zepchniętymi
na margines życia ludzkiego... Pożałowałem też biednego „ojca
świętego”, ciemnego i żałośnie zabobon-nego. Jego obrona przed
naszym najściem była naiwna i rozbrajająca. Bronił swoich ziomków
sposobami, na jakie go było stać, ale bądź co bądź bronił, wypełniał
swój wobec nich obo-wiązek. Powodowany mieszanymi uczuciami
poszedłem go odwiedzić, dodać mu otuchy. Jednak pomimo
najlepszej woli nie odważyłem się wejść do jego chaty. Murzyni, jak i
India-nie, z obawy przed duchami ciemności załatwiają w nocy swoje
naturalne potrzeby na środku izby, a rano nie śpieszą się ze
zrobieniem porządku.

Obok chaty siedział na ziemi mały, może dwunastoletni chłopiec i

coś robił, czego nie mogłem na razie zrozumieć. Brał z plecionego z
kresjumy koszyka garść ziemi, wysypywał na rozłożony szeroki liść
bananowy i coś z niej wydłubywał.

— Co ty robisz? — spytałem.
Chłopak zerwał się na równe nogi i bez słowa drapnął. Nawet się

nie obejrzał.

Nachyliłem się nad liściem bananowym. Zabłysły z niego drobne

ziarnka złota. Murzy-nek wybierał je właśnie mozolnie i zdążył już
ułożyć z nich kupkę wprawdzie nie większą od połowy naparstka, ale
przecież jego czas nic nie był wart, a ziemi w koszyku nie brakowało.

O, de casa! — zawołałem i zaklaskałem w dłonie.
Dopiero po dłuższej chwili ukazał się w progu Garfo trochę

zaniepokojony i trochę przestraszony moją nieoczekiwaną wizytą.
Najpierw rzucił okiem w stronę koszyka z ziemią i dopiero potem
odpowiedział na moje przywitanie.

Przyszedłem właściwie po to, aby go uspokoić, zapewnić, że

wkrótce wyjeżdżamy i nigdy już do jego quilomba nie wrócimy.
Murzyn słuchał moich słów z zainteresowaniem, ale nie wydało mi
się, by w nie uwierzył.

background image

Metysi nie przyszli na noc, z czego wywnioskowałem, że wysiłki

ich nie były bezowo-cne. Gdy zjawili się następnego dnia pod
wieczór, wyjaśniło się, że wprawdzie natrafili na ślady złota, ale
uzyskawszy po prawie dwudniowej pracy zaledwie kilka gramów tego
metalu, doszli do przekonania, że Murzyni wypłukali już wszystko, co
było tu do wypłukania i że na dalsze poszukiwania w okolicach
quilomba nie warto było tracić czasu. Nic im nie wspomnia-łem o
Murzynku wydłubującym ziarnka złota z przyniesionej skądś ziemi,
aby nie wzbudzać w nich nowych nadziei. I tak robiłem już sobie
wyrzuty sumienia za niepokój i zamieszanie, jakie wnieśliśmy do
życia biednych spóźnionych quilombolów.



CAMPING NAD SÃO FELIX


Wprawdzie pobyt w quilombo nie przyniósł nam jakichś

większych korzyści, ale nie przyniósł też strat. Najlepiej wyszła na
nim Gloria, która za jakieś ozdoby czy też może za jakieś usługi
wycyganiła od Murzynów co najmniej piętnaście gramów grudek
złota.

Kanoe z rzeczami, którą uprzednio wyciągnęliśmy na plażę i

wsunęliśmy w zarośla, aby nie rzucała się w oczy, znaleźliśmy na
swoim miejscu. Zainstalowanie się w niej na nowo nie zabrało nam
dużo czasu. Nie zwłócząc ruszyliśmy w drogę, ale posuwaliśmy się
bardzo wolno, gdyż rzeka rozlewała się szeroko, była płytka i
podzielona na szereg wąskich ramion. Robiła ponadto takie
fantastyczne zakręty, że nieraz po godzinie lub dwu wiosłowania znaj-
dowaliśmy się prawie w tym samym miejscu, które opuściliśmy,
oddzieleni od niego tylko wąskim przesmykiem.

Wprawdzie zabłądzić na rzece nie mogliśmy, bo posuwając się z

biegiem nurtu musie-liśmy w końcu do ujścia dotrzeć, ale znaleźć w
tym rozgardiaszu drogę najprostszą nie było łatwo. Toteż od czasu do
czasu byliśmy zmuszeni zawracać, cofać się i wybierać inne odgałę-
zienia, tracąc na to sporo daremnego wysiłku.

Drugiego dnia po południu wjechaliśmy w dość szerokie ramię, w

background image

którym prąd był bardzo słaby. Po dwóch godzinach popychania łodzi
długą tyką, ramię zwęziło się i, o dziwo, woda w nim zaczęła płynąć
jak gdyby przeciw nam. Metysi zauważyli to pierwsi i bardzo się
przestraszyli.

— Ki diabeł! — zakląłem. — Cóż to się z tą rzeką dzieje?
— Mapinguari! — wyszeptał Anisio i zbladł.
Usłyszawszy to słowo, obie kobiety wszczęły lament.
Quirina załamała ręce.
— To ten podły murzyński pajé — powiedziała — ten Garfo

rzucił na nas makumbę. Po co myśmy chodzili do tego quilomba?
Teraz Mapinguari odwrócił rzekę i już nigdy z selwy nie wyjdziemy.
Będziemy tu błądzić aż do śmierci...

— To twoja wina! Tobie zachciało się murzyńskiego złota! —

krzyknęła Gloria do Balbina, zapominając o tym, że sama napierała
się iść do quilomba.

Ale Metysi mało zwracali uwagi na kobiety. Wiadomo, zawsze są

nieznośne.

Słyszałem już wiele opowiadań o indiańskim bożku Mapinguari,

który błądzi po dawnych miejscach zamieszkania różnych
wygubionych plemion i z wściekłości, że nie znajduje swoich
czcicieli, robi złośliwe psoty napotykanym ludziom. Ot, na przykład
teraz. Mógł odwrócić bieg rzeki i zmusić nas do zawrócenia z drogi, a
gdybyśmy to zrobili, on zno-wu przywróciłby wodom dawny
kierunek. I tak w kółko. W ten sposób kręcilibyśmy się po puszczy aż
do śmierci, jak to Quirina przepowiadała. W rzeczywistości jednak
zabłądziliśmy w ślepe ramię rzeki, gdzie minimalny ruch wody
zaznaczał się jedynie w miarę deszczowych opadów.

Gdy starałem się wytłumaczyć moim towarzyszom, że to nie złe

moce odwróciły bieg rzeki, lecz to my sami omyłkowo wpłynęliśmy
na jakąś łachę, Balbino uniósł się ze swojej ławeczki i wskazał ręką na
znajdujący się przed nami zakręt, za którym wiła się nad lasem wątła,
chwiejna smuga.

— Dym? — zapytałem.
Balbino pociągnął nosem raz i drugi.
— Dym — potwierdził.
— Tam pewnie mieszka jakiś kaboklo, spędzimy u niego noc. .
W niespełna pół godziny minęliśmy zakręt i oczom naszym

ukazało się spore jezioro. Ramię, w które zabłądziliśmy, łączyło je z

background image

głównym nurtem São Felix. Jezioro było podłużne, miało dość
wysokie zarośnięte lasem brzegi i spokojną, nieruchomą powierzchnię
wody. Krążyły nad nim zimorodki i mewy, a wysoko ciągnęły dokądś
na noc papugi. Nigdzie nie mogłem zauważyć śladu człowieka.
Jednakże Metysi byli bystrzejszymi obserwatorami ode mnie.

— Proszę spojrzeć w tę stronę — rzekł Balbino, wskazując

niezbyt odległy brzeg, na którym widniała kępa jasnozielonej
roślinności, odbijającej od ciemniejszego tła puszczy.

Gdy przyjrzałem się jej lepiej, poznałem, że to krzewy bananowe,

a gdzie banany — tam człowiek.

Chatę dostrzegliśmy jednak dopiero po podpłynięciu do samego

brzegu. Był to właści-wie obszerny szałas z grubych prętów bambusa,
przeplatanych na krzyż i niezdarnie poszyty palmowymi gałęźmi.

Poczuwszy obcych, wyskoczył z chaty niewielki kundel i narobił

hałasu. W ślad za nim ukazał się w drzwiach młody mężczyzna, za
którym kryła się sylwetka kobiety.

Mężczyzna zeszedł na sam brzeg kanału i pomógł nam umocować

kanoe.

— Jakżeście tu trafili? — zapytał. — Mieszkam tu już rok i

dopiero pierwszy raz mam gości. Wejdźcie, proszę.

Osadnik był prawie biały. Jego śniadość można by wziąć za

opaleniznę, a maniery — za miejskie obycie.

— Wejdźcie, proszę — powtórzył.
Wszedłem do chaty tylko ja, gdyż Metysi i kobiety zajęli się

założeniem biwaku i przy-gotowaniem jedzenia.

Izba była obszerna i urządzona znacznie lepiej od mieszkań

leśnych kabokli. Stało w niej szerokie łóżko i wisiały dwa hamaki.
Opodal palił się na zbudowanej z kamienia pod-stawie ogień, a nad
nim na żelaznym łańcuchu zwisał okopcony kociołek. Przy tej
prymity-wnej kuchni siedziała w kucki młoda kobieta i grzebała
patykiem w popiele.

— Curupira! — zawołał na nią gospodarz.
Kobieta wstała i odwróciła się do mnie twarzą. Miała na sobie

jako całe ubranie tylko krótką spódnicę i potrójny naszyjnik z
barwnych nasionek na szyi. Po młodzieńczemu unie-sione ku górze
ramiona i piersi były niewinnie nagie. Jej rysy i kolor skóry mówiły,
że była to czystej rasy Indianka. Podeszła do swego towarzysza i
stanęła tuż przy nim. Na mnie patrzyła śmiało, bez zażenowania.

background image

— To moja companheira — powiedział kaboklo, używając

określenia, które pozwalało przypuszczać, że to żona, ale też nie
wykluczało, że tylko kochanka.

— Ładną macie towarzyszkę — powiedziałem. — Ona z

tutejszego plemienia?

— Nie. Sprowadziłem ją z drugiego brzegu Tocantinsu.
— Że też pozwolono jej odejść — zdziwiłem się.
— Ją wyrzucono. Ona jest bezpłodna.
— Ooo!
— Tak, tak. Mąż czekał na dziecko dwa lata, a potem

wyprowadził ją nad rzekę i zosta-wił.

Curupira przysłuchiwała się naszej rozmowie pilnie, ale

rozumiała tylko piąte przez dziesiąte. Ze swoim towarzyszem
porozumiewała się mieszaniną portugalsko-indiańską, która jednak
służyła im doskonale.

Kaboklo okazał się bardzo rozmowny i jeszcze przed kolacją

dowiedziałem się, że nazywa się Ubirajara Coelho, że pochodzi z
południowego Goíasu i że z niejednego pieca chleb jadał.

— Niech pan nie myśli — mówił — że całe życie mieszkałem w

lesie. Ja już znam Luizanię, Goiânię, a nawet Uberabę. —
Wymieniając to ostatnie miasto leżące w stanie Minas Gerais spojrzał
na mnie tak chełpliwie, jakby wymieniał jedną z wielkich stolic
świata.

— No i co? Nie powiodło się panu na południu?
— Przeciwnie, powiodło, ale widzi pan, miałem wypadek.
— Hm!
— Właśnie, wolałem, a właściwie musiałem wyjechać na północ.

Tak się złożyły okoli-czności. Szukałem tu diamentów, ale w
rezultacie znalazłem tę dziewuchę — wskazał na Curupirę, a ta, jakby
czekając na ten znak, pokazała dwa rzędy białych jak krowi ser zębów
i oparła się o towarzysza nagą piersią.

Nie zamierzałem wnikać w przyczyny, które skłoniły tego

człowieka do zamieszkania w odludnym miejscu, z dala od ludzi
cywilizowanych. Na pewno nie było to bez kozery.

Chociaż według prawa leśnej gościnności powinni byśmy przyjąć

zaofiarowany przez gospodarza posiłek, przygotowaliśmy własną
kolację, a nawet zaprosiliśmy na nią młodą pa-rę. Quirina i Gloria,
szczodre z mojej spiżarni, wystąpiły jak na samotną osadę —

background image

wspaniale.

Fasola pływała w tłuszczu, a ryż ginął w skwarkach i kawałkach

mięsa.

Zachwyconemu przyjęciem Ubirajarze jeszcze długo w nocy

głośno się odbijało.

Rano obudziłem się wypoczęty i bez powodu bardzo z siebie

zadowolony. Może przy-czynił się do tego miły chłodek wiejący od
jeziora, a może słońce przeświecające przez girlandy lian — dość, że
mało brakowało, a byłbym zanucił jaką piosenkę, niby dziewczyna
zadowolona z odwiedzin narzeczonego.

Właściwie należało zaraz zbierać manatki i ruszać w drogę, ale

gdy się chce coś odło-żyć, powód po temu znaleźć nietrudno.

— Jak to tam stoimy z mięsem? — zapytałem Quirinę, która

miała pod swoją opieką skrzynkę z suszoną i soloną wołowiną, nabytą
u Custodia. — Dużo go jeszcze mamy?

— Mało, starczy najwyżej na trzy dni. Nasi garimpeirzy jedzą po

pięć razy dziennie, podtyli.

— Słyszysz, Balbino, mało mięsa. Trzeba coś upolować.
Ubirajara i jego Indianka bardzo byli zadowoleni z naszej decyzji

pozostania na następ-ny dzień. Obecność obcych była w monotonii
ich życia nie lada rozrywką. Ale by coś upolo-wać, trzeba wyruszyć
do lasu o świcie. Za dnia można wprawdzie spotkać szopa, kutiję lub
pakę, ale nas interesowały głównie dzikie świnie, queixady lub tatety,
których mięso uchodzi za przysmak. Ustaliliśmy więc, że moi Metysi
udadzą się następnego dnia rano na polowanie z Ubirajarą, a ja,
niczym staropolski wojski, zostanę z kobietami. W poruszaniu się po
leśnych gąszczach byłbym im na pewno tylko zawadą i dlatego z
polowania zrezygnowałem.

Mając przed sobą wolny dzień, zapragnąłem dla rozrywki

przejechać jezioro aż do koń-ca. Uprzejmy Ubirajara ofiarował się
zawieźć mnie w swojej montarii, czyli wąskiej dłuba-nce, do jedynego
sąsiada, osiadłego tu już od lat kabokla imieniem Pedro.

Jazda po spokojnych i gładkich wodach jeziora była prawdziwą

przyjemnością. Posu-waliśmy się wzdłuż brzegu, mijając usiane
głazami plaże i płosząc liczne ptaki. Miejscowe nazwy tych ostatnich,
przeważnie indiańskie i trudne do zapamiętania, wymieniał Ubirajara
z pewnością siebie człowieka dobrze obeznanego z leśną fauną. W
ujściu jakiegoś błotnistego strumienia wygrzewały się na słońcu

background image

pospolite tu krokodyle z odmiany jacaré-tinga, mniejsze od swoich
krewniaków z szerokich rzek i wielkich jezior.

W przeciwieństwie do Ubirajary mieszkającego w skromnym

rancho, jego sąsiad miał obszerne domostwo z taipy z licznymi
przybudówkami i szopami, między którymi kręciło się mnóstwo
dzieci. Mniejsze chodziły tak, jak je Pan Bóg stworzył — nago,
starsze — z zakrytymi seksami. Była to liczna rodzina, złożona nie
tylko z Pedra i jego potomstwa, ale również z potomstwa jego dwóch
córek i syna. Wiodła ona zwykły u rozsianych po puszczach kabokli
tryb życia. Mężczyźni polowali i łapali ryby, a kobiety prowadziły
gospodarstwo i uprawiały przy domu trochę kukurydzy i manioku.
Nieżonaci młodzieńcy wyjeżdżali od czasu do czasu do garimpów i
gdy szczęście im dopisało, sprzedawali zdobyty metal w Peixe albo w
Cavalcante, skąd przywozili do domu nad jezioro różne sprzęty,
amunicję i sól. Gdy szczęście któremu nie dopisało, również udawał
się do miasta, ale nie po zakupy, lecz po pracę. W rezultacie też po
niejakim czasie wracał. Zamiłowanie do spokoju, braku kłopotów i
lenistwa utrzymywało ich w tym rajskim odludziu. Rząd kraju,
obojętny na los zacofanych i ciemnych, nic nie robił, aby obudzić ich
z letargu i otworzyć przed nimi jakieś godne ludzkie-go plemienia
horyzonty.

Wegetacyjny sposób życia Pedra i jego rodziny graniczył z

prymitywizmem życia poka-zujących się tu od czasu do czasu Indian.
Z cywilizowanym narodem brazylijskim łączył tych leśnych
mieszkańców tylko wspólny język i przywiązanie do rodzinnej ziemi.

Pedro, zobaczywszy mnie w towarzystwie Ubirajary, zdziwił się,

ale jak to we zwycza-ju w dalekich selwach, o nic nie pytał.

„Mój dom jest do pańskiej dyspozycji, niech wasza wielmożność

nim dysponuje” — tymi słowami witają w Brazylii gościa czy
przybysza i tymi przywitał mnie sąsiad mego gospodarza. Ale słowa
te w cywilizowanych miastach stały się już tylko grzecznościową
formułką, podczas gdy nad bezimienną łachą São Felix miały wciąż
jeszcze swój starodawny sens. Toteż gdy Pedro pokazywał mi dom,
częstował i oprowadzał po gospodarstwie, wie-działem, że robił to
szczerze i gdybym pragnął pozostać u niego dłuższy czas, nie tylko by
się temu życzeniu nie sprzeciwił, ale nawet by go ono nie zdziwiło.

Obejrzałem, co mi pokazano, zatrzymując się dłużej przy monjoli

— dowcipnym urządzeniu do samoczynnego, poruszanego wodą

background image

narzędzia służącego do roztłukiwania ziarn kukurydzy. Jej skrzyp i
odgłos miarowych uderzeń tłuczka w stępę to bardzo pospolite akce-
sorium w sielskiej dziewiętnastowiecznej poezji brazylijskiej.

W szopie przy domu zwróciło moją uwagę sześć rozpiętych na

drągach skór jagua-rzych.

— Ho, ho, macie tu ładnych sąsiadów — powiedziałem,

wskazując na skóry.

Pedro z nieśmiałości nic nie odpowiedział, ale jeden z młodych

mężczyzn, jak widać więcej otrzaskany w świecie od starego, objaśnił,
że okolica jest po prostu nasiąknięta tygry-sami, jak nazywał jaguary.

— Widzi wasza wielmożność tę sztukę? — wskazał na pięknie

nakrapianą skórę. — Chodził w niej śmiały zwierz. Zabiliśmy go w
przeszłym tygodniu o sto kroków od domu. Tygrysy przychodzą tu za
świńskim cuchem.

— A więc macie świnie? — zapytałem z zainteresowaniem, gdyż

przyszło mi na myśl, że może byłoby dla nas lepiej kupić jakiego
domowego warchlaka, aniżeli spuszczać się na niepewny rezultat
polowania.

Sim, senhor — kiwnął głową Pedro.
— Kupiłbym jakąś niedużą sztukę. Sprzedacie?
Pedro wybałuszył na mnie oczy, po czym spojrzał na żonę, na

Ubirajarę i znowu na mnie.

— Sprzedać świnię? — zapytał zdziwiony.
Ubirajara roześmiał się.
— On, panie, jeszcze nigdy w życiu nie sprzedał świni.
Do rozmowy wmieszał się bywały w świecie syn i oświadczył, że

owszem, mogą nam świnię sprzedać, chociaż woleliby zamianę.
Umówiliśmy cenę, zapłaciłem, a Pedro obiecał odesłać wieprzka do
rancha Ubirajary jeszcze przed zapadnięciem zmroku.

Po powrocie zastaliśmy Metysów zabawiających się popijaniem

pingi, którą częstowała ich Curupira. Nie tylko mężczyźni, ale i
kobiety były już dobrze pijane. Balbino śpiewał tak donośnie, że
słyszeliśmy go jeszcze z jeziora, Anisio leżał pod ścianą między
Glorią i Quiri-ną, a Curupira tańczyła po swojemu, po indiańsku,
trzęsąc piersiami i unosząc ręce w górę.

Ta wesoła zabawa nie spodobała się Ubirajarze. Schwycił swą

roztańczoną towarzyszkę za rękę i nic nie mówiąc grzmotnął ją w
kark. Kobieta doskonale zrozumiała tę niemą przemowę i bez słowa

background image

usunęła się w najdalszy kąt izby. Postępek Ubirajary oburzył jednak
Anisia, który wstał i chwiejąc się nieco na nogach, krzyknął:

— Nie bij Bugierki!
— Nie wtrącaj się, Anisio — zgromiłem Metysa w obawie przed

awanturą. — Nie twoja sprawa, a poza tym pamiętaj: jesteś tu
gościem.

— No tak, jestem gościem — mruknął skonsternowany i już

spokojnie dodał: — Znałem takiego jednego, co bił swoją Bugierkę.
Pchnęła go w nocy nożem. Ani zipnął...

— Dobrze, dobrze. Chodźmy teraz szykować kolację i

pozawieszać hamaki.

Późnym wieczorem Pedro przywiózł zabitego i oczyszczonego

wieprzka. Nam pozosta-ło tylko nasolić go i umieścić w
przewiewnym koszyku. Kaboklo nie chciał pozostać na noc;
zabawiwszy krótko odjechał przy świetle księżyca do siebie.

Ponieważ konieczność polowania odpadła, nie widziałem powodu

dłuższego przebywa-nia nad bezimiennym jeziorem. I tak podróż do
Tocantinsu, która miała zająć najwyżej tydzień czasu, trwała już
dziesięć dni, a przed sobą mieliśmy jeszcze szmat drogi.

Następnego ranka wszyscy wstali, jak to we zwyczaju w selwach,

o świcie. Nad jezio-rem unosiła się gęsta, wilgotna mgła, która weszła
mi w nocy w kości i teraz czułem ją we wszystkich stawach. Chcąc je
trochę rozruszać, poszedłem nad jezioro.

Dzień znowu zapowiadał się piękny, było świeżo i rośliny lśniły

od rosy. Ptaki już się rozbudziły i hałasowały każdy w swoim języku.
Najgłośniej wydzierały się maria-ja-é-dia (Mario-już-dzień), jak
gdyby chciały najszybciej załatwić się ze swoją normą dziennego
krzyku. Wiadomo, gdy słońce wychyli zza horyzontu całą swoją
tarczę — maria-ja-é-dia milknie aż do następnego świtu. Nie ma tych
ograniczeń bem-te-vi (dobrze-cię-widziałem), ptak wielkości szpaka.
Jemu przyroda nie wydzieliła czasu na swobodną gadaninę, jego za-
wołanie, od którego nadano mu nazwę — bem-te-vi — rozlega się po
lesie od rana do wieczo-ra. Czupurny joão-de-barro (gliniany jaś) —
spory kurczak na wysokich cienkich nóżkach, ostro karcił przez niego
tylko dostrzegane stworzenia. Krzykliwe jastrzębie quiri-quiri poob-
sadzały suche gałęzie i uważnie wypatrując dzikich gołębi, zwykłych
swych ofiar, donośnie przekazywały sobie informacje. Nad jeziorem
ciągnęły stada ptaków i coraz to któreś opadało na wodę, na wybrane

background image

miejsce żeru. Czaple, ranne ptaszki, były już na swoim posterunku.
Niepokalana biel ich piór pięknie rysowała się na tle ciemnego jeszcze
lasu. Na najwyższych drzewach spierały się niczym przekupki na
targu — zielone jak liście papugi, a w niskich krzakach przy ziemi
żałośnie piszczały, wypłoszone z atlantyckich wybrzeży przez wróble
— szare kambaszyry.

To kolorowe, żwawe ptactwo szykowało się właśnie do ułożenia

sobie dnia. W tym odludnym miejscu czuło się bezpieczne, było mniej
lękliwe i okazywało człowiekowi więcej ufności.

Gdy oddaliłem się nieco od rancha, dostrzegłem kąpiącą się czy

też łowiącą ryby parę ariranii — rodzaj wielkich wydr. Baraszkowały
jak dzieci. Coraz to któreś rzucało się na towarzysza, nurkowało,
parskało wodą. Ich brązowe futerka błyszczały jak polakierowane.
Dostrzegłszy mnie, czy może poczuwszy, znieruchomiały na chwilę,
po czym bezgłośnie zapadły pod wodę. Po dwóch-trzech minutach
wynurzyły się daleko przede mną i chyżo pomknęły do lasu.

Przysiadłem na kamieniu i zadumałem się. Piękny to kraj ten

Goías. Piękny i bogaty, a przecież trwa od wieków na pół pusty;
wyżywiłby z łatwością i dostarczył dostatków stu milionom ludzi, a
żyje z jego płodów, i to ubogo, niespełna dwa miliony. Jakież to
marno-trawstwo dóbr przyrody i możliwości w nich zawartych! Myśl
o tym jest przykra, ale jedno-cześnie budzi odmienne uczucia.
Świadomość, że na zagęszczonym, ciasnym świecie istnieją jeszcze
kraje, gdzie ręka człowieka nie zmieniła ich najdawniejszego oblicza,
jest miła i stanowi dla tej pierwszej myśli pewne zadośćuczynienie.

Tymczasem powiał lekki wiatr i szybko począł zmiatać z jeziora

mgłę. Przez dłuższą chwilę opierała się, niechętnie odrywała od
brzegów, kłębiła się na środku, ale wreszcie ule-gła. Gdy odsłoniła
wyjście kanału, który łączył jeziora z São Felix, dostrzegłem
majaczącą w dali kanoę z kilku ludźmi. „Nie jest tu takie pustkowie”
— pomyślałem i skierowałem się do rancha.

W rancho też już zauważono kanoę. Spostrzegłem, że Metysi i

Ubirajara mieli na sobie pasy z rewolwerami. Stali na brzegu i pilnie
obserwowali wolno zbliżającą się łódź.

— Któż to może być? — zapytałem.
— Bugrzy — mruknął Balbino i dodał: — Cóż to za diabeł ich tu

sprowadził?

Teraz i ja nie miałem wątpliwości, że nadjeżdżający to Indianie.

background image

Prowadzili łódź stojąc, tylko sternik siedział z tyłu i sterował szerokim
jak piekarska łopata wiosłem. Jeden z nich miał przewieszony przez
nagie plecy karabin, a pozostałych trzech — wszystkich razem było
czterech — trzymało przy udach długie łuki.

Zjawienie się Indian nie oznaczało koniecznie zjawienia się

wrogów, ale nigdy nie można było przewidzieć, czy przyjacielskie
zetknięcie z nimi nie zakończy się zwadą. Toteż civilizados
spotkawszy ich zachowują zwykle pewne środki ostrożności. W tych
stronach Goíasu Indian jest niewielu, ale między Tocantinsem i rzeką
Araguaią żyją ich jeszcze znaczne gromady. Prowadzą ruchliwy, na
pół koczowniczy tryb życia, nie przestrzegają żadnych granic i
pokazują się w różnych stronach, niekiedy nawet w takich, gdzie już
prawie o nich zapomniano.

Gdy kanoa zbliżyła się tak, że można było poznać, kto nią

przybywa, Curupira, która stała między mną i Ubirajarą, przytknęła
dłoń do oczu, chwilę kręciła się niespokojnie, po czym krzyknęła:

— Uai!
— Czego ty, głupia, krzyczysz? — zgromił ją Ubirajara.
— Uai! — powtórzyła Indianka i schwyciła swego companheira

za rękę. Po chwili, trzęsąc się, wykrztusiła: — Maloá...

Ubirajara przyłożył też dłonie do oczu.
— Maloá? Co ty też mówisz, skąd by się tutaj wziął?
— To on, na pewno.
Bugre, sem vergonha! — zaklął Ubirajara.
Curupira trzymała się kurczowo jego ramienia. Szczękając

zębami, powiedziała:

— Boję się.
Fora daqui! — ofuknął ją. — Schowaj się w rancho.
To zaniepokojenie naszych gospodarzy udzieliło się również i

mnie.

— Któż to ten Maloá? — zapytałem.
— To dawny mąż tej... — odrzekł Ubirajara i wskazał za siebie.

Ale Curupira ulotniła się już jak kamfora.

— Po co on tu przyjechał?
— Nie wiem, ale nie podoba mi się ten przyjazd.
Tymczasem kanoa uderzyła dziobem o brzeg. Indianie wskoczyli

do płytkiej wody i wyciągnęli lekką łódź na piasek.

Bom dia — powiedzieli chóralnie, ale ten z karabinem na

background image

plecach omylił się i zamiast „dzień dobry” powiedział „dobranoc”.

Damy moich Metysów parsknęły śmiechem. Pogroziłem im

palcem. Zamilkły.

Indianie byli młodzi i rośli. Skąpe ubranie, na które składały się

perkalowe spodnie, nierówno ucięte nad kolanami, nie przeszkadzało
stwierdzić, że byli doskonale zbudowani. Ich brązowa, błyszcząca
młodością skóra kryła węźlaste, suche muskuły, a płaskie brzuchy i
wąskie biodra dopełniały ich męskiej urody. Małe, lekko skośne oczy
osadzone w szerokich twarzach spoglądały bystro i nieufnie.

Ten z karabinem na plecach wystąpił naprzód.
— Jestem Maloá — powiedział.
Przeczuwałem awanturę i pośpiesznie wtrąciłem swoje trzy

grosze.

— Bądźcie naszymi gośćmi — odezwałem się. — Mamy tu

zabitą świnię, zjemy ją razem.

Maloá spojrzał na jednego ze swoich towarzyszy, a ten

wypowiedział jak wyuczoną lekcję:

— Maloá mało rozumie po portugalsku, ja jestem tłumaczem.
Był to młody, może dwudziestoletni chłopak z równo przyciętymi

na czole włosami, tworzącymi rodzaj kudłatej, grubej czapki. W ręku
trzymał łuk i garść strzał z taką dumą, jak-by to był przyrząd do
wypuszczania atomowych pocisków.

— Skoro jesteś tłumaczem — zwróciłem się do niego — to

powtórz w swoim języku moje zaproszenie.

Chłopak zagdakał coś, na co Maloá kiwnął głową, po czym zdjął

z pleców karabin i położył go w łodzi.

Indianie nic na razie nie wspominali o celu swego przybycia, a ja

pragnąłem tylko jednego: zasiąść razem z nimi naokoło świńskiej
pieczeni. Mógłbym wprawdzie odjechać wraz ze swymi towarzyszami
choćby natychmiast, ale powstrzymały mnie od tego błagalne prośby
Ubirajary, by nie zostawiać go samego.

Małomówni Indianie wydobyli wreszcie kota z worka.
Maloá wykrztusił długie jak na niego przemówienie, które

tłumacz skrócił jednak do czterech tylko słów:

— Maloá przyszedł zabrać Curupirę.
„Oj, niedobrze — pomyślałem. — Będzie awantura”.
Ubirajara posiniał z gniewu i byłby się rzucił na przybyszów,

gdybym nie schwycił go za łokieć.

background image

— Jak się chcesz bić, to proszę bardzo, ale ja odjadę za pięć

minut.

— Maloá przyszedł zabrać Curupirę — powtórzył matowym

głosem tłumacz.

— Dobrze, dobrze, ale teraz będziemy jedli. Przetłumacz to...
Moje pragnienie zasiądnięcia z przybyszami naokoło świńskiej

pieczeni spełniło się. Ale cóż, Indianie najedli się, ale nie
zrezygnowali ze swoich zamiarów. Nie liczyłem nawet na to, ale
przypuszczałem, że po dobrym obiedzie będą łatwiejsi do dyskusji.
Mógłbym ich upić, ale to odwlokłoby co najwyżej sprawę albo, co
gorsza, uczyniło ich bardziej agresy-wnymi.

Na razie zacząłem zarzucać ich pytaniami.
— Skąd jesteście?
— Z kraju między dwiema wielkimi wodami.
— Znad Araguai?
— Tak.
— Karażowie?
Oszczędny w słowach tłumacz zadowolił się kiwnięciem głową.
Na tym się jednak odwlekanie rozstrzygnięcia skończyło.
Po dłuższym milczeniu Maloá powiedział coś dobitnie i głośno,

co w portugalskiej interpretacji tłumacza brzmiało:

— Maloá przyszedł zabrać Curupirę dzisiaj.
Teraz wmieszał się do rozmowy Ubirajara.
— Curupira jest moja — powiedział. — Ty ją wypędziłeś, a ja

znalazłem ją nad wielką rzeką i zabrałem. Teraz jest moja.

Okazało się, że jednak Maloá zna nieźle język białych. Trudno

byłoby dociec, dlaczego pragnął początkowo mówić przez tłumacza,
ale obecnie porzucił tę manierę.

— Curupira moja żona. Zabiorę ją.
Moje przewidywania, że po dobrym obiedzie dyskusja potoczy

się nieco łagodniej, spe-łniły się. Dwóch mężów jednej żony spierało
się nadal, ale jakoś inaczej aniżeli na początku.

— Tak, byłeś jej mężem, ale ja karmiłem ją przez cały rok. Patrz,

jak potłuściała — rzekł Ubirajara.

Indianin przyjął argument poważnie.
— U mnie też nie była chuda.
— Wypędziłeś ją.
— Maloá wypędził Curupirę — wtrącił się tłumacz— bo tak

background image

kazał pajé. Powiedział: „Curupira nie ma dziecka, wypędź ją!”

— No, właśnie — podchwycił Ubirajara.
— Tamten pajé, który tak powiedział — ciągnął tłumacz dalej —

umarł, a nowy powiedział: „Maloá, odszukaj Curupirę i spróbuj
jeszcze raz”.

— Tak, chcę spróbować — skwapliwie potwierdził Indianin.
Podczas gdy mężowie spierali się nadal, poszedłem do rancha, by

zbadać, co też pivot tego zajścia, Curupira, o żądaniu wydania jej
sądzi.

Wszystkie trzy kobiety siedziały w kucki przy ogniu. Były

podniecone, ożywione. Na mój widok przerwały rozmowę, ale nie
przestały się uśmiechać.

— Curupira ma szczęście — odezwała się Gloria.
— Co ty też mówisz, Gloria! Szczęście? Ci dwaj gotowi się

pozabijać nawzajem o nią. Straci obu.

— Uai! — dała znać o sobie Indianka.
— Tak, tak, pozabijają się, zostaniesz sama.
— Uai!
— Ty lepiej powiedz od razu, którego wolisz. Może się pogodzą.
Damy stanęły po mojej stronie.
— Niech wasza wielmożność — powiedziała Quirina — weźmie

kija i wyłoi jej skórę, to zaraz będzie wiedziała, którego woli. Nam nie
chce powiedzieć.

Bugierka musiała zrozumieć, co Quirina proponuje, gdyż

przezornie cofnęła się ku drzwiom, ale nie uciekła. Nic też nie
powiedziała. Stała pod ścianą wyprostowana i patrzyła przez drzwi ku
spierającym się o nią mężczyznom. W jej oczach najwyraźniej
malował się zachwyt.

— Chodź do mężczyzn — wziąłem ją za rękę — musisz im

powiedzieć, co wolisz: iść z Maloą czy zostać tutaj.

Indianka nie sprzeciwiała się, ruszyła za mną potulnie.
— Dobrze, że tu przyszłaś — powiedział Ubirajara.
— Klekleklekle — zagdakał po indiańsku Maloá.
Curupira odwróciła się do niego tyłem.
— On się pytał — przetłumaczył lojalnie tłumacz — czy miała z

tym civilizado dzie-cko.

— Nie miała, nie miała i nie będzie miała! — krzyknął Ubirajara.
— Chcę spróbować — odezwał się teraz po portugalsku Maloá.

background image

Żaden z mężów nie zamierzał ustąpić. Postanowiłem więc wtrącić

się do sporu jeszcze raz.

— Niech zadecyduje sama Curupira — powiedziałem. — Niech

powie, z kim chce zostać.

Ubirajara był tak pewny siebie, że natychmiast się zgodził,

natomiast Maloá dał do zrozumienia, że to wstyd dla mężczyzny
poddawać się decyzji kobiety, ale w rezultacie kiwnął głową.

— Mów! — powiedział do Curupiry nie patrząc na nią.
— Mów! — powtórzył za nim Ubirajara.
Indianka kręciła się, trzęsła nagimi piersiami, ale milczała.
Mężczyźni patrzyli to na nią, to na siebie; rosła w nich

wściekłość.

— No! — syknął przez zęby Ubirajara.
Niespodziewanie Curupira wyrzuciła z siebie kilkanaście

gardłowych słów. Sprawiły one na Indianach wielkie wrażenie.
Wlepili w nią oczy i aż pootwierali usta ze zdziwienia.

Spojrzałem na tłumacza.
— Co ona powiedziała? — zapytałem.
Tłumacz stracił nieoczekiwanie swoją dotychczasową powagę.

Jego śmiech zabrzmiał jak bek kozy, ugryzionej przez bąka w zadek.

— Ona powiedziała — znowu beknął jak koza — ona

powiedziała, że da odpowiedź jutro o świcie, gdy słońce wyjdzie nad
las.

„A to szelma — pomyślałem — ona coś knuje...”
Ubirajara był rozczarowany, Maloá zdumiony, a damy pokładały

się ze śmiechu.

Nastąpiło więc zawieszenie broni aż do rana. Ustaliłem ze swoimi

Metysami, że następ-nego dnia o świcie wyruszymy w dalszą drogę
niezależnie od tego, jak się rozwikła sprawa Curupiry. Aby jednak nie
zostawiać swego gospodarza sam na sam z czterema Indianami,
Balbino pojechał do Pedra i przedstawił mu sytuację sąsiada.

Chciałem porozmawiać z Indianami, dowiedzieć się coś o ich

życiu, ale próżne były moje zabiegi. Na wszystkie pytania
odpowiadali, jeśli zrozumieli, o co chodzi, monosylaba-mi, a gdy nie
zrozumieli — milczeli. Rozpalili ognisko, wyciągnęli z torby suszone
mięso, przypiekali je na węglach i jedli. Siedzieli w kucki nieruchomo
jak mumie peruwiańskie. Na noc pokładli się na gołej ziemi koło tego
samego ogniska i zaraz po zapadnięciu zmroku zaczęli chrapać, aż się

background image

rozlegało po lesie.

Nie wiem, co zaszło w nocy, rano obudził mnie hałas i

podniesione głosy. W obawie, że może doszło do jakiejś awantury,
zerwałem się na równe nogi i chwyciłem za rewolwer. Moi
towarzysze już nie spali. Stali właśnie na brzegu jeziora z Ubirajarą i
coś głośno rozprawiali.

— Hej, co tam nowego? — zapytałem.
— Indianie uciekli — odrzekł Balbino. — Ani śladu po nich.
— No to dobrze, nasz gospodarz będzie miał spokój.
Coś mnie jednak uderzyło w Ubirajarze. Stał nachmurzony i zły.
— Spokój? Tak, będę miał spokój — mruknął — Curupira z nimi

uciekła.

O, do licha! Więc rzeczywiście coś knuła...







W MALOCE XIRIBEGO


Drzemałem właśnie w łodzi oparłszy czoło o skrzynkę z solonym

mięsem, gdy poczu-łem, że ktoś mnie pociąga za rękę.

— Wasza wielmożność, wasza wielmożność — budził mnie

Balbino.

— Co tam? — przetarłem oczy.
— Wpływamy na Tocantins.
Tocantins powstaje w południowym Goíasie, lecz w górnym

biegu jest znany jako Urú. Dopiero po wchłonięciu rzeki Maranhão
przybiera właściwą nazwę, pod którą wpada do amazońskiej delty w
odległości 137 kilometrów od miasta Belem do Pará. Jego długość
wy-nosi 2 640 kilometrów, a szerokość, w zależności od charakteru
podłoża, waha się od kilkuset metrów w średnim biegu do dwudziestu
kilometrów przy ujściu. Portugalczycy znali tę rzekę już na początku
XVII wieku, ale eksploracji całej jej długości dokonała dopiero w dwa
wieki później (1842) ekspedycja pruskiego księcia Alberta.

background image

Szczegółowsze badania przeprowadzo-ne przez H. Cudreau w 1896
roku i Axela Loefgrena w 1935 roku wykazały, że jest ona usia-na
licznymi wodospadami i porohami, co uwarunkowało jej żeglowność.
Spławna tylko na poszczególnych odcinkach, nie stanowi ogniwa w
obszernej amazońskiej wodnej sieci komu-nikacyjnej. Ten stan rzeczy
zadecydował o nikłym dotychczas zaludnieniu i słabym rozwoju
gospodarczym terenów przez nią przeciętych. Są one po dziś dzień
wielkim rezerwatem dzie-wiczej przyrody w postaci nie zmienionej
od najdawniejszych czasów.

Lasy zalegające dolinę średniego i dolnego biegu Tocantinsu

obfitują w palmy babassú, będące prawdziwym skarbem brazylijskiej
strefy międzyzwrotnikowej. Wysokości około piętnastu metrów, o
średnicy pnia rzadko przekraczającej pół metra, babassú zajmują
zwarty-mi gajami olbrzymie przestrzenie, rozciągające się poprzez
Goías i Maranhão aż do Amazo-nki. Wydają owoce w postaci
czterech do sześciu olbrzymich gron, z których każde składa się mniej
więcej ze stu orzechów, zawierających po dwa do sześciu ziaren. Z
tych ziaren wytła-cza się olej, służący w stanie surowym jako paliwo,
a po przerafinowaniu nadający się do jedzenia. Wyrabiane z niego
masło nie ustępuje w smaku i użyteczności przyrządzanemu z mleka
krowiego. Liście babassú dostarczają bardzo wytrzymałego włókna,
używanego ze względu na odporność na wodę morską do wyrobu lin
okrętowych. Nawet skorupy ich orzechów są pożyteczne, służą jako
doskonały opał prawie równy węglowi kamiennemu. Żywotność tej
palmy jest nadzwyczajna. Gdy po zrobieniu poręby kabokle wypalą
zwalone pnie i krzaki, to przede wszystkim i nieodmiennie na
pogorzelisku wyrosną małe babassú.

Gdy Balbino zawołał: „Wpływamy na Tocantins”, obejrzałem się.

Kanoa właśnie mijała podmyty przez wodę wysoki brzeg i dość
żwawo poddała się silnemu nurtowi Tocantinsu. Rzeka miała w tym
miejscu co najmniej ćwierć kilometra szerokości i w porównaniu z
pły-tkim i przeważnie wąskim São Felix wyglądała imponująco.

Nic nie zwiastowało, aby gdzieś w pobliżu znajdowali się ludzie.

Brzegi rzeki porastała prastara puszcza, którą na szerokich, płytkich
rozlewiskach zastępowała trzcina i błotna roślinność. Ponieważ miało
się ku końcowi pory suchej, zewsząd wyłaniały się żółtawe,
piaszczyste plaże, jakieś wielkie głazy i żwirowate mielizny. Na
wprost ujścia São Felix, po drugiej stronie rzeki, brodziło mnóstwo

background image

poważnych ptaków, zaopatrzonych w wielkie niczym worki
podgardla. Gdy Balbino uderzył wiosłem na płask w wodę, zerwały
się i przez pewien czas leniwie krążyły nad żerowiskiem, po czym
opadły niezgrabnie na swoje poprzednio zajmowane miejsce.

Osiągnięcie Tocantinsu nie oznaczało dla mnie końca całej

podróży, lecz ukończenie jednego z jej etapów. Teraz powinienem był
spłynąć do ujścia Rio Cana Brava i udać się w górę jej biegu. Tam
właśnie gdzieś znajdował się strumień, którego mapkę
przechowywałem w woreczku pod koszulą. Na razie jednak trzeba
było przenocować. Po krótkim kluczeniu przy dość wysokich,
suchych brzegach dobiliśmy do piaszczystej plaży i wyciągnęliśmy
kanoę na brzeg.

Mieliśmy szczęście, trafiliśmy akurat na miejsce, gdzie żółwice

złożyły niedawno jaja. W pewnych okresach roku wyłażą one w
wielkiej liczbie na brzeg, wygrzebują w piasku dołki i składają w nie
kilka do kilkunastu jaj, po czym dołek zasypują i przyklepują go
swoją dolną tarczą. Resztę pracy potrzebnej do wylęgnięcia się
małych pozostawiają słońcu.

Jaja żółwie przypominają wyglądem i wielkością małe trufle i jak

one mają miękką, elastyczną skorupkę. Jadłem je już wiele razy, ale
tylko z konieczności. Nie smakowały mi. Brazylijczycy i Indianie
zajadają się nimi i około września robią nawet dalekie wyprawy na
poszukiwanie tego według mnie wątpliwej wartości smakołyku.
Niszczenie jaj wpłynęło na zmniejszenie się liczebności żółwi, lecz w
takich oddalonych od cywilizacji stronach jak wy-brzeże średniego
biegu Tocantinsu są one wciąż jeszcze bardzo pospolite.

Na plaży, którą wybraliśmy do spędzenia nocy, żółwich jaj było

zatrzęsienie. Damy wygrzebały ich cały stos i usmażyły na jakimś
niezbyt pewnego pochodzenia oleju olbrzymią michę jajecznicy.

Metysi, najadłszy się ulubionego przysmaku i zapiwszy go

resztką pingi, wpadli w doskonały humor. Anisio zaśpiewał popularną
piosenkę o byku, „O meu boi morreu — wyciągał wysokim głosem —
Que será de mim? Manda buscar outro maninho, Lá no Piauí” („Mój
byk zdechł, Oh, biada mi, Sprowadzisz innego braciszku, Stamtąd, z
Piaui”).

Rano, jeszcze przed wyruszeniem w dalszą drogę, zrobiliśmy

naradę. Balbino, który był od Anisia inteligentniejszy i jak gdyby
przewodził całej czwórce, powiedział:

background image

— Możemy waszą wielmożność dowieźć do arraialu leżącego w

pobliżu Rio Cana Brava, ale dalej nie.

— Doskonale, dla mnie to wystarczy. A wy co zrobicie?
— Sprzedamy łódź, jeśli kto kupi. Zostawimy tam też damy.
— I co dalej?
— Przewiemy się o najbliższe garimpo i popróbujemy szczęścia.
Do ujścia rzeki Cana Brava nie było daleko, ale nikt z nas nie znał

Tocantinsu i nie wiedział, ile to po drodze spotkamy wodospadów,
bystrzyn, zawiłych zakrętów, błędnych odnóg i w ogóle
niespodzianek, a więc nie mógł potrzebnego czasu na przebycie tej
drogi określić.

Wyruszyliśmy jeszcze o porannym chłodku. Wprawdzie prąd był

tu bystrzejszy i zdradliwszy aniżeli na São Felix, lecz wiedziałem, że
Metysi są doskonałymi marynarzami, a więc nie miałem
najmniejszego powodu do niepokoju o kanoę, no i o siebie. Beztrosko
oglą-dałem brzegi i samą rzekę, a w pewnej chwili zanurzyłem dla
zabawy rękę w wodzie. Quiri-na, zauważywszy ten mój ruch,
krzyknęła: — Senhor, por amor de Deus! Wyjmij rękę z rzeki.

Spojrzałem na nią zdziwiony, ale zaraz coś mi się przypomniało i

jak oparzony wyrwa-łem rękę z wody.

Piranie! Tak, prawda, Tocantins roił się od tych żarłocznych

potworów, pływających wielkimi stadami i rzucających się z
wściekłością głodnych wilków na każde stworzenie, nieoględnie
zanurzające się w ich pobliżu w wodę. Najbardziej niebezpieczna
odmiana tych drapieżnych ryb, zwana piranha boca de fogo, czyli
pirania ognisty pysk, upodobała sobie właśnie Tocantins, aczkolwiek
wiele innych rzek amazońskiego zlewiska też nie jest od nich wolne.
Kabokle jedzą mięso z nich tylko w ostateczności, ale nie dlatego, aby
brzydzili się nim, lecz z obawy mnóstwa drobnych ości, które
zawiera.

Po południu dostrzegliśmy na lewym brzegu słupy dymu,

unoszące się nad lasem. Metysi skierowali kanoę w tamtą stronę. Po
chwili zatrzymali ją nagle.

— Co tam? — zapytałem.
— Bugrada! — rzekł Balbino.
To pogardliwe określenie zbiorowiska Indian nie schodziło z ust

moich Metysów. Sami na pół tylko biali żywili głęboką niechęć do
swoich niecywilizowanych braci i uważali ich za coś od siebie

background image

nieskończenie niższego.

Tymczasem na brzegu ukazało się kilku dobrze zbudowanych,

prawie nagich mężczyzn. Stali spokojnie i w milczeniu obserwowali
naszą kanoę.

Bugres mala gente. Bugrzy źli ludzie — odezwała się

niespodziewanie Gloria. — Jedźmy dalej.

Ale ja puściłem jej słowa mimo uszu. Bardzo mi się chciało

zetknąć z Indianami i cieszyłem się ze sposobności, która właśnie po
temu się nadarzyła.

Podpływając do brzegu, przywołaliśmy obserwujących nas

mężczyzn do pomocy. Widząc, że chcemy wylądować, poskoczyli ku
nam raźno i pogadując coś w swoim języku, wyciągnęli kanoę na
żwirowatą plażę. Gdy tylko wygramoliliśmy się z łodzi, podszedł do
nas tęgi Indianin, ubrany w skórę owiniętą naokoło bioder i
przystrojony naciągniętą na głowę opaską z łyka z powtykanymi w nią
kolorowymi piórami.

— Możecie wejść do mojej maloki — powiedział łamaną

portugalszczyzną — będzie-cie moimi gośćmi.

— Dziękuję, zanocujemy u was. Ty jesteś kacykiem?
Indianin zaprzeczył energicznym ruchem głowy, od którego

kolorowe pióra zatknięte w opaskę z łyka zachwiały się, jakby wiatr
na nie dmuchnął.

— Nie — rzekł — nie jestem kacykiem, jestem pajé.

Największym pajé nad Tocantinsem — dodał. — Nazywam się
Xiribé.

— Xiribé? — zdziwił się Balbino. — To ciebie nazywają

Herodem?

Indianin spojrzał na Metysa spod oka.
— Ahn! — mruknął, z czego nie można było niczego

wywnioskować. Ani czy przyzna-je się do przezwiska, ani czy się do
niego nie przyznaje.

Maloka, czyli wieś indiańska, była kupą nieskładnie

poustawianych chatek z bambuso-wych prętów lub z odartych z kory
suchych gałęzi. Te prymitywne szałasy, nie mające innych otworów
jak tylko niskie wejścia, doskonale chroniły przed deszczem i poranną
rosą. Nie było ich zadaniem strzec ludzi przed chłodem, ale też i
chłody były tu nie znane.

Na brzegach Tocantinsu żyli od niepamiętnych czasów Indianie-

background image

Szawanci, czyli Szy-bkobiegacze, należący do grupy Jes. W bliższy
kontakt z białymi weszli, nie licząc sporady-cznych zetknięć z
bandeirantami, pod koniec XVIII wieku. Wiadomo, że w roku 1787
guber-nator Goíasu Tristao da Cunha Menezes ustanowił w pobliżu
ich terenów garnizony wojsko-we, które powstrzymując zarówno
Indian, jak i na pół dzikich białawych garimpeirów od wzajemnej
agresji, przyczyniały się do ich pokojowego współżycia. Około 1851
roku zjawili się wśród Szawantów misjonarze katoliccy i zaskarbili
sobie ich przyjaźń. W roku 1887 gar-nizony kresowe zniesiono,
otwierając białym drogę do stosowania wobec tubylców gwałtów i
grabieży. Nastąpił okres walk, które wskutek ogólnobrazylijskich
zamieszek wynikłych po zmianie ustroju monarchistycznego na
republikański (1889—1893), odbywały się na margi-nesie
zainteresowań państwa. Prześladowani, nękani porywaniem kobiet i
grabieżą, Szawanci postanowili opuścić dorzecze górnego i średniego
Tocantinsu i udać się na zachód jak najda-lej od białych. Nie był to
jednak pochód do pustki. Za rzeką Araguaią, dokąd się udali, mie-
szkały inne plemiona, które trzeba było podbić lub dalej odepchnąć.
Nie istnieli cywilizowani świadkowie tego exodusu, tej współczesnej
wędrówki ludów, toteż trudno przedstawić, jakim kosztem nieszczęść
i okrucieństw się odbyła. W rezultacie Szawanci osiedlili się między
rzekami Rio das Mortes i Araguaią, na olbrzymim terytorium
obejmującym około stu tysięcy kilometrów kwadratowych. Zrażeni
złym traktowaniem przez białych, zerwali z nimi wszy-stkie kontakty
i wytrwali w kompletnym od nich odosobnieniu aż po ostatnie lata.

Dopiero w roku 1940 Narodowa Służba Ochrony Indian

przystąpiła do nawiązania jakiejś z nimi łączności. W dwa lata później
wysłano w tym celu w Góry Roncador specjalną ekspedycję pod
kierownictwem inżyniera Genésio Pimentela Barbosy. Ledwie jednak
prze-kroczyła ona graniczną rzekę Rio das Mortes, została na
pierwszym noclegu napadnięta przez Szawantów i zmasakrowana.
Zginęło sześciu białych wraz z Barbosą; ocalało jedynie dwóch
Indian-Szerentów, którzy służyli za tłumaczy i którzy później zgłosili
się do posterunku Ochrony Indian.

W roku 1948 zdecydowano się wysłać następną ekspedycję. Na

jej czele postawiono znanego „sertanistę” Francisco Meirelesa.
Poszczęściło mu się lepiej aniżeli Barbosie. Postę-pując bardzo
ostrożnie zdołał nawiązać z jednym z szawanckich szczepów kontakt,

background image

który następnie dzięki jego cierpliwości i bezinteresowności
przeobraził się we wzajemną przyjaźń. Nie był to jednak sukces zbyt
wielki, gdyż oprócz tej garstki reszta Szawantów, to jest prawie
wszyscy, żyli nadal w kompletnej od białych izolacji i za żadne skarby
świata łączności z nimi nawiązać nie chcieli.

Od tego czasu wszystko pozostało, jak było. Kilka wysuniętych

posterunków Ochrony Indian na próżno usiłuje rozszerzyć swoje
kontakty. Indianie-Szawanci uparcie, ale na pewno słusznie, unikają z
nimi stosunków. Wiedzą z opowiadań mniej opornych swych braci z
innych szczepów, że z każdej wizyty u białych przynosi się oprócz
noży, tersadów i siekier także grypę i ospę, czyli śmierć. Nic
dziwnego, że wolą prymitywny byt bez żelaznych narzę-dzi i broni
ognistej aniżeli tamtą alternatywę. Żyją pod wodzą kacyków i pajów,
rządzących nimi według odwiecznych praw i zwyczajów.

W zasadzie Szawanci nie przekraczają granic swoich terytoriów i

tylko niekiedy, z powodów, których biały nie jest w stanie dociec,
przeprawiają się na prawy brzeg Araguai, do swych dawno
porzuconych siedzib, gdzie sieją między Karażami i innymi swymi
wrogami przestrach i panikę. Ich ofiarami padają zwykle zbierający
orzechy babassú kabokle lub małe grupy civilizados wypłukujące
złoto.

Między Araguaią i Tocantinsem, w miejscach opróżnionych przez

Szawantów, pozo-stały inne plemiona, te, które dawniej żyły w
nienawiści do późniejszych eksulantów lub też w stosunku do białych
uleglejsze. W następnych latach przeżyły one dzięki pokojowi, jaki
zapanował, okres pomyślności, przerywany epidemiami ospy, a w
1917 roku śmiertelną dla nich grypą-hiszpanką. Z pogromu
wywołanego tymi chorobami najbardziej obronną ręką wy-szli
Karażowie. Ich terytorium obejmuje uformowaną przez rozgałęzienie
Araguai wyspę Bananal oraz wiele miejsc w dorzeczu Tocantinsu,
głównie w pobliżu jego wybrzeży. Dalej na północ żyją okrutni
Kajapowie, Gawiaony, czyli Jastrzębie i kilka innych plemion.

Karażowie utrzymują z białymi stosunki w miarę przyjazne.

Wielkie puste przestrzenie, jakie je od nich dzielą, sprzyjają tej
przyjaźni nie stanowiąc przeszkody do prowadzenia wymiany
handlowej. W zamian za łuki, strzały, maczugi, ozdobnie plecione
koszyki, korony z kolorowych piór i inne wyroby, nabywane chętnie
przez kupców w celu zaspokajania ape-tytu amerykańskich turystów,

background image

otrzymują wyroby metalowe, części garderoby, różne świeci-dełka
oraz zapałki i broń myśliwską. Przyjaźń z białymi jest dla nich gorzka.
Jako przedsta-wicieli cywilizacji spotykają z reguły mieszańców,
Mulatów lub Metysów, ludzi w zasadzie dobrych, lecz w stosunku do
czerwonoskórych pełnych uprzedzeń, a w wielu wypadkach nawet
nienawiści, wynikłej z zadawnionych porachunków o morderstwa,
porywania, grabież. Żyją w małych wioskach, przy których kobiety
uprawiają maniok. Z byle jakiego powodu porzucają jednak te
siedziby i przenoszą się w inne miejsca bądź też koczują przez dłuższy
czas w prymitywnych szałasach. Są zręcznymi myśliwcami i
rybakami. Lasy, stepy i rzeki dostarczają im żywności.

Oprócz Karażów koczują na obszarach położonych między

Tocantinsem i Araguaią również niedobitki innych plemion,
zdziesiątkowanych przez epidemie i sertaneżów. Odpę-dzani zarówno
przez białych, jak i czerwonoskórych, żyją w stałej niepewności
swego losu. Pozbawieni ścisłych ram plemiennych, wyzbyci
rodzinnych obyczajów i odwiecznych naka-zów postępowania,
błąkają się po lasach, mało przypominając fizycznie i moralnie swoich
szlachetnych w prymitywizmie braci z Gór Roncador czy też nawet z
wyspy Bananal. Drogę do ucieczki na zachód zagrodzili im
Szybkobiegacze, na północ — Kajapowie i Jastrzębie, na wschód i
południe — biali. Na razie jednak mają jeszcze dość miejsca, dość
zwierzyny i dość ryb tam, gdzie dotychczas mieszkają. Nie
civilizados, lecz oni wciąż jeszcze czują się panami w tym zabitym
deskami od świata terytorium. Jedyni obcy, którzy do niego zaglądają,
to kolorowi garimpeirzy i ci biali, dla których sąsiedztwo okolic
objętych przez zorganizowane władze nie jest z różnych względów
pożądane.

Indianie chętnie jedzą mięso leśnej zwierzyny, ryby, owoce,

ziarno kukurydzy, kłącza manioku, słodkie kartofle etc., ale gdy tych
przysmaków z jakichś powodów brakuje, zadowa-lają się robakami,
jaszczurkami, wężami, mięsem krokodyli, a także różnymi
korzonkami, liśćmi i owocami roślin, których własności odżywczych
biali nawet nie znają. Podróżując pewnego razu z Indianinem-
przewodnikiem wypytywałem go, czy mięso tego lub owego ptaka
albo tego czy innego zwierzątka jest jadalne. Indianin z reguły
odpowiadał: „Tak, jest jadalne”, ale snadź zniecierpliwiony moim
uporczywym wypytywaniem się oświadczył wreszcie stanowczo:

background image

„Wszystko, co lata lub biega, jest dobre!” Takie podejście do sprawy
odżywiania bardzo ułatwia kwestię bytu. Bo przecież, gdy już nic
godniejszego nie ma pod ręką, to zawsze znajdzie się jakiś tłusty
robak pod korą. Zwłaszcza dzieci korzystają z takiej łatwej
sposobności i obżerają się tłustymi, żywymi kluseczkami.
Zaspokajanie głodu wymaga od ludzi prymitywnych nieustannych
zabiegów i wysiłków, ale nie takich, pozornie niczym z tą funkcją nie
związanych, jakimi obarczyli sami siebie ich cywilizowani bracia.
Każda czyn-ność Indianina ma bezpośredni związek ze zdobyciem
jakiegoś kąska, a nie jego odpowie-dnika zawartego w pieniądzu. Już
od dziecka przywyka do tego, że otaczający go las, płynąca opodal
rzeka, step, a nawet bagno czy skalne urwisko to jego spiżarnia,
jedyny bazar, sklep, w którym może zaopatrzyć się we wszystko,
czego potrzebuje. Zapasy w gorącym klimacie niełatwo zabezpieczyć
od zepsucia. Toteż Indianin krząta się po swoich łowiskach dzień po
dniu przez okrągły rok. Najwięcej pomocny w tych zabiegach jest mu
łuk. Strzały, które nim wyrzuca, zaopatrywał dawniej w ostrza z
kawałków bambusa o ostrych jak brzytwa kantach, obecnie używa do
tego celu rozpłaszczonego drutu lub gwoździ. Trudno uwierzyć, że za
pomocą tych prymitywnych narzędzi potrafi upolować takiego
wielkiego zwierza jak tapir lub takiego bystrego i złośliwego jak
queixada lub tatet. Łukiem posługuje się nawet przy łowach na ryby.
Staje nieruchomo w płytkim rozlewisku i godzinami wyczekuje
okazji. Gdy strzała utkwi w oszołomionym z przerażenia stworzeniu,
chwyta drzewce i wyrzuca zdobycz na brzeg.

Gdy już ulokowaliśmy się we wskazanej nam pustej chacie

zapytałem Balbina, czemu to nazwał Xiribego Herodem.

— To długa historia, opowiem wieczorem.
Nie nalegałem, tym bardziej że najpierw musiałem zatroszczyć

się o nabycie żywności, co nie zapowiadało się łatwo, gdyż Indianie
mieli małe poczucie wartości pieniądza i za odstępowane produkty
chcieli otrzymać potrzebne im przedmioty, a nie trudne dla nich do
zrealizowania możliwości, zaklęte w kolorowych papierkach. Nie tyle
chodziło mi o mięso i ryby, o które sami mogliśmy od biedy postarać
się, ile o maniokową kaszę oraz o kasztany z Pará. Te ostatnie to
znane w Polsce orzechy amerykańskie, wchodzące nieodmiennie w
skład bożenarodzeniowych bakalii. Trudno w to uwierzyć, ale
wydające je drzewa nie są hodowane w sadach czy ogrodach, jak na

background image

przykład jabłonki lub grusze, lecz rosną po lasach w stanie
naturalnym, jak u nas dęby czy buki. Na wielkich przestrzeniach
dorzecza Amazonki istnieją nieprzejrzane lasy tych kasztanów —
wspaniałych drzew, sięgających czterdziestu do pięć-dziesięciu
metrów wysokości. Między Tocantinsem i Araguaią spotyka się je
stosunkowo rzadko, a jeszcze dalej na południe nie ma ich już
zupełnie. Owoce castanheirów dojrzewają między styczniem i
kwietniem, ale dają się przechowywać długo. Miałem teraz na nie
wielką ochotę, gdyż mięsno-rybne odżywianie zbrzydło mi już do
szczętu.

— Daj dwa noże — powiedział Xiribé — dostaniesz dwa koszyki

orzechów.

Wyszło mi się to za drogo.
— Dam jeden nóż z dwoma ostrzami — odrzekłem — za trzy

koszyki orzechów.

Xiribé obejrzał uważnie scyzoryk i szybko się zdecydował.
— Dobrze, ale dołóż kostkę rapadury.
Indianie bardzo lubią brunatny cukier trzcinowy, produkowany w

prymitywny sposób przez kabokli i sprzedawany pod nazwą rapadury
w formie kilowych kawałków wilgotnej masy, owiniętej w liście
kukurydzy. Chętnie przyjmują go jako zapłatę za przedmioty nie
stanowiące dla nich wielkiej wartości, jak na przykład za skóry
drapieżników lub węży, pancerze pancerników albo skorupy żółwi.

Wieczorem, gdy już objedliśmy się pieczonymi na kamieniach

rybami i wyśmienitymi orzechami, zwróciłem się ponownie do
Balbina, aby wytłumaczył, dlaczego nazwał Xiribego Herodem.
Metys tym razem nie dał się prosić i opowiedział taką historię:

Przed kilku laty rozeszła się po Goíasie wiadomość, że Indianie

Xiribego znaleźli dia-menty. Jako dowód podawano, że nabyli u
wędrownego maskata wiele siekier, fakonów, fojs i innych narzędzi,
płacąc za wszystko drobnymi „chibios”. Najwięcej przejął się tą
wieścią Alfredo da Cunha z Peixe. Właśnie wybierał się wraz z
paczką garimpeirów na diamento-dajne pola nad Rio das Garças w
Mato Grosso i krótka wycieczka do wioski Xiribego była mu na rękę.
„Nic na tym nie stracimy — mówił — co najwyżej będziemy nieco
dłużej w drodze”. Garimpeirzy, a właściwie kandydaci na nich,
należeli do największych próżniaków i chciwców w miasteczku.
Wyobrażali sobie, że Indianie mają wiele diamentów i że oni w jakiś

background image

sposób wycyganią je od nich. Tym skwapliwiej zgodzili się na
propozycję Alfreda da Cunhy. W maloce rządził ten sam pajé, Xiribé,
co i obecnie, bo chociaż stary kacyk Guariba jeszcze żył, ale jako
zgrzybiały staruch już się nie liczył.

Indian zaskoczył wprawdzie najazd kilku łodzi wypełnionych

tuzinem uzbrojonych po zęby civilizados, ale nie spodziewając się od
nich niczego złego, spokojnie patrzyli, jak lądu-ją. Alfred da Cunha
podszedł zaraz do Guariby i mówi:

— Dawaj diamenty!
Stary nie umiał ani słowa po portugalsku. Mamlał coś, ale

Alfredo był niecierpliwy, uderzył go kolbą rewolweru. Indianin
niewiele myśląc schwycił stojącą przy wejściu bordunę i łupnął
garimpeira w łeb. Ale cóż, Guariba był słabym starcem, a Alfredo
młodym i silnym mężczyzną. Walka była nierówna. Kacyk,
otrzymawszy kilka ciosów, upadł zakrwawiony na ziemię, a obecni
przy tym Indianie pobiegli do chat po łuki. Xiribé wiedział jednak
dobrze, czym kończyły się bójki z civilizados. Uspokoił więc swoich,
kazał opatrzyć Guaribę i zapytał Alfreda, czego chce.

— Oddaj diamenty, co do jednego! — wrzasnął garimpeiro.
— Jakie diamenty? My nie mamy diamentów.
— Nie macie? A czym płaciliście maskatowi z Peixe?
Xiribé wyjaśnił, że Karażowie znad Araguai zapłacili im garstką

chibiów za orzechy, ale już wszystkie wymienili z tym maskatem z
Peixe.

— Teraz nie mamy ani jednego kamyczka — powiedział.
Alfredo nie uwierzył.
— Kłamiesz! Ukrywasz przed nami garimpo! Powiedz gdzie ono,

bo inaczej wydrzemy ci te wiadomości razem z językiem.

Na próżno Xiribé zaklinał się na Tupana i Mapinguariego,

przyzywał nawet na świad-ków różnych chrześcijańskich świętych, o
których słyszał od zbieraczy babassú i orzechów. Alfredo da Cunha
nie uwierzył i dalej próbował różnych sposobów, aby zmusić Indian
do oddania kamieni albo, gdyby ich rzeczywiście nie mieli, to
przynajmniej do zdradzenia tajemnicy położenia diamentodajnego
strumienia. Nic jednak nie osiągnął. Indianie istotnie nie posiadali
diamentów ani nie wiedzieli, gdzie ich szukać. Awanturnicy,
zawiedzeni w swoich nadziejach, postanowili w jakiś inny sposób
wynagrodzić sobie trud kilkudniowej daremnej wędrówki. Zwrócili

background image

uwagę na dziewczęta i kobiety. Niektóre z nich, jakby przeczu-wając
niebezpieczeństwo, zaczęły wymykać się w nadbrzeżne zarośla, lecz
garimpeirzy rychło to spostrzegli i nie czekając nawet zmroku
chwytali je i wpychali do zagrody, skąd przedtem wyrzucili świnie.
Podniósł się krzyk i lament. Ale Xiribé i tym razem nie dał hasła do
walki. Dobrze wiedział, czym skończyłby się opór przeciw
uzbrojonym civilizados. Niejedno już przeżył. Gwałt upokarzał, to
prawda, ale przecież nie odbierał kobiecie życia. „Uciekajcie!” —
krzyczał, i wraz z innymi mężczyznami przemykał się bananowymi
gajami do lasu.

Balbino zamilkł.
— No, i co dalej? — zapytałem. — Dlaczego nazywają teraz

Xiribego Herodem?

— Herodem? A no potem, gdy minęło dziewięć miesięcy, zaczęły

rodzić się dzieci. Maloką rządził wtedy już sam Xiribé, gdyż Guariba
umarł wkrótce po pobiciu go przez Alfreda da Cunhę. Otóż Xiribé
zebrał mężczyzn i powiedział „Nie będzie żyło żadne dziecko tych
civilizados”. Kobiety podniosły protest, ale wszyscy mężczyźni stanęli
po stronie pajé. Co się które dziecko urodziło, odbierali je od jęczącej
jeszcze z bólu matki, rzucali do wyko-panego dołu i zasypywali
ziemią. Xiribé chwalił się potem, że nie przepuścił ani jednemu
dziecku, wytępił wszystkie. Może w rok później zjawił się u niego
misjonarz i chciał mu przedstawić obrzydliwość tego postępku. Xiribé
nie chciał go jednak słuchać, lecz wsadził do łodzi i odepchnął ją od
brzegu. Rozzłoszczony misjonarz krzyknął już z rzeki: „Ty zabójco
niewiniątek, ty Herodzie!” I tak już Xiribé został dla wszystkich
Herodem.

Czas, najlepszy lekarz, zrobił swoje również w tej wiosce

indiańskiej nad Tocantinsem. Xiribé miał rację: gwałt upokarza, ale
nie zabija. Pośród malowniczych szałasów biegały teraz całe tuziny
małych Indianiątek o skośnych oczach, szerokich twarzach i czarnych
jak węgiel włosach. Matki już może zapomniały o maleństwach,
rzucanych bezlitośnie do dołów i zasypywanych ziemią, o tych
świadkach hańby — nie ich, lecz napastników.

Fakt, że mieliśmy z sobą kobiety, nastrajał Indian do nas

przyjaźnie. Moi Metysi nie omieszkali tego wykorzystać i za jakieś
drobiazgi wyłudzili od nich kilka grudek złota. Nawet mnie coś się z
tej życzliwości okroiło. Xiribé, który nie tak dawno jeździł do ujścia

background image

rzeki Riacho Cana Brava, dał mi kilka cennych informacji. Najwięcej
ucieszyła mnie wiadomość, że istnieje tam spory arraial, do którego
przyjeżdżają na odpoczynek garimpeirzy z Gór Złoconych (Serra
Dourada) oraz z garimpów znad samej Cana Brava i wpadających do
niej strumieni. Indianie Xiribego, nauczeni smutnym doświadczeniem
z najazdem Alfreda da Cunhy, nabywali w tej osadzie rewolwery i
karabinki w zamian za orzechy, babassú, a także znajdowane od czasu
do czasu pepitki złota. Mieli z tym handlem niemało kłopotu, gdyż
sprzedawania broni palnej „dzikim” zabrania prawo i tradycja.
Niemniej jednak widziałem w maloce cztery karabinki i z pół tuzina
dość prymitywnych pica-pauów, czyli nabijanych od przodu
pistoletów. Był to początek arsenału, kompletowanego przez ziomków
Xiribego na wszelki wypadek. Ostrzegłem ich, że milicjanci stanowi
nie lubią, aby Indianie, a nawet civilizados gromadzili broń.

— Gdyby się tu kiedy zjawili — poradziłem im — schowajcie ją

dobrze. Na szczęście oni nigdy długo na jednym miejscu nie
przesiadują. Poniuchają, poniuchają i jadą dalej.

— Zabijają? — zapytał z zainteresowaniem Xiribé.
— Nie, tego nie robią. Nie wolno im. Ale wiesz, mają taki

zwyczaj, że za byle co zabie-rają ludzi z sobą i trzymają w kamiennej
chacie długo, długo.

— Jeść dają?
— Dają.
Xiribé roześmiał się tak głośno, że echo pobiegło aż za rzekę,

odbiło się od ściany lasu i wróciło. Zrobiło to wrażenie, że pajé
roześmiał się dwa razy.

ARRAIAL JACARÉ


Dostrzegłszy już z daleka wygolony z lasu brzeg, a na nim cały

rój domów, nie wątpi-łem, że mam przed sobą arraial Jacaré, o którym
opowiadał Xiribé. Anisio wygrzebał ze swego tłumoka długi róg
wołu, i zadął w niego przeciągle. Głos brzmiał donośnie, ale głucho.
Przypominał muczenie krowy, która zagubiła gdzieś cielaka.

Nasz przyjazd nie wzbudził w arraialu większego wrażenia. Takie

łodzie jak nasza wciąż musiały się tu przewijać, toteż łapiący na
wędkę ryby jakiś stary kaboklo zagadnął nas jakby tylko z leniwego

background image

obowiązku:

— Skąd to jedziecie, ludzie? — I nie czekając odpowiedzi, dodał:

— Pcha się tu różna hołota, sama nie wie po co.

— Nie wtrącaj się do nas — ofuknął go Balbino.
Kaboklo wyciągnął wędkę, obejrzał haczyk, splunął na przynętę.
— Gówno mnie obchodzicie — powiedział i machnął

wędziskiem.

Wyciągnęliśmy kanoę na brzeg i zostawiwszy kobiety przy

rzeczach, poszliśmy we trójkę w stronę widniejących opodal domów.

W arraialu było pustawo, ale przy barze gawędziło kilku

mężczyzn. Na nasz widok zamilkli i uważnie się nam przypatrywali.

Boa tarde, senhores — przywitałem zebranych.
Boa... — odmruknęli.
Podszedł gospodarz. Był to wysoki biały mężczyzna, o

olbrzymim nosie i niespokoj-nych, biegających na wszystkie strony
oczach.

— Senhores z daleka? — zapytał.
— Z rzeki — odpowiedziałem przezornie.
Moja lakoniczność nie zraziła go.
— Pewnie jesteście zmęczeni. Podać pingę?
Jego nos i twardy akcent w wymowie nie pozwalały wątpić ani na

chwilę, że był Syryj-czykiem. Jaki by też inny biały chciał prowadzić
karczmę nad Tocantinsem? Syryjczyk, oczy-wiście. W Brazylii
wszędzie ich pełno. W miastach i miasteczkach spełniają podobną
rolę, jaką w przedwojennej Polsce odgrywali Żydzi. Odróżniają się
jednak od tych ostatnich skłon-nością do awanturniczości. Chętnie
przenikają do rejonów zapóźnionych w rozwoju, w któ-rych
rozpowszechniają w drodze wymiany wyroby przemysłowe. Zdarza
się nieraz, że wcze-śniej od Brazylijczyków nawiązują kontakt z
ukrytymi w puszczach indiańskimi plemionami, a z reguły są
wytrwałymi łącznikami między najdalej położonymi arraialami i
światem cywilizowanym. Teodor Roosevelt pisze w swej książce o
podróży po Centralnej Brazylii, że nad nie zaznaczoną na żadnej
mapie rzeką Duvidoso znalazł porzuconą gazetę arabską „Alaf-kar”,
wydawaną w São Paulo — nieodparty dowód, że ta nie znana
geografom okolica była już przez syryjskich regatonów odwiedzana.

Pierwsi emigranci syryjscy zjawili się w Brazylii z zachęty

reformistycznego premiera portugalskiego markiza Jose Sebastiana

background image

Pombala w końcu XVIII wieku, a więc w czasie, gdy ich kraj
wchodził w skład imperium ottomańskiego. Mieszając przynależność
państwową z narodowością mówili o sobie, że są Turkami. Pod tą
nazwą znano ich jako drobnych handla-rzy, domokrążców, maskatów
lub regatonów, a więc ludzi żyjących na niskiej stopie i nie za-wsze
uczciwych. Ich potomkowie, zająwszy w ostatnich dziesiątkach lat
inne, wyższe miejsce w strukturze socjalnej społeczeństwa
brazylijskiego, zapragnęli pozbyć się niezbyt chlubnego dziedzictwa
związanego z pojęciem Turka i zaczęli nazywać się zresztą zgodnie z
rzeczywi-stością Syryjczykami i Libańczykami. Doszło do tego, że
dawne określenie stało się dwuzna-czne, stojące na granicy
pogardliwego przezwiska.

Właściciel karczmy w Jacaré patrzył na mnie wyczekująco.
— Podać pingę? — powtórzył pytanie.
— Dobrze, niech będzie pinga. Chcemy — dodałem — zatrzymać

się tu jakiś czas.

— Możecie zamieszkać u mnie — podchwycił skwapliwie.
Napiliśmy się pingi i wróciliśmy do kanoy po rzeczy. Gdy

szliśmy sami, nikt na nas nie zwracał uwagi, ale gdy ukazaliśmy się z
kobietami, wzbudziliśmy ogólną sensację. Ze wszy-stkich bud
wysuwali się mężczyźni, wydawali na znak zachwytu przeciągłe
gwizdy i szli za nami jak zahipnotyzowani.

Gloria i Quirina na widok męskiego pospolitego ruszenia ożywiły

się, wyprostowały, zaczęły chybotać biodrami i uśmiechać się.

Syryjczyk, dostrzegłszy nadchodzące z nami kobiety, przerwał

rozmowę z gośćmi i wybałuszył sowie oczy.

— Damy? — zapytał z żywym zainteresowaniem.
— Hm! — potwierdził kiwnięciem głowy Balbino.
Jeszcze nie zdążyliśmy rozlokować się w oddanych nam do

dyspozycji szałasach, gdy dostrzegliśmy nadbiegającą pośpiesznie ku
nam zadyszaną Mulatkę. Była to tęga kobieta, ubrana w suknię z
jaskrawego, szeleszczącego materiału i obwieszona świecidełkami. W
uszach trzepotały się jej złote kolczyki, na palcach połyskiwało z pół
tuzina pierścionków, a na tłustej szyi wesoło podskakiwał naszyjnik z
akwamaryn. Kiedyś musiała być piękna, ale teraz wszystkie jej
powaby utonęły w tłuszczu. Była to dona Rosa, miejscowa
organizatorka lekkiej miłości.

— Gdzie damy? — wołała już z daleka.

background image

Towarzyszki moich Metysów wyszły z szałasu i samym

ukazaniem się stwierdziły, że to właśnie one, damy. Były uczesane i
miały umalowane usta. Dona Rosa przystąpiła, nie zwłócząc, do
omawiania sprawy zainstalowania ich w Jacaré.

Balbino przysłuchiwał się pertraktacjom kobiet obojętnie,

natomiast Anisio był wzbu-rzony i zaniepokojony. Najwidoczniej
pragnął, aby Quirina pozostała z nim nadal. Ta jednak nie chciała o
tym nawet słuchać.

— Zostaw ją, Anisio — wtrącił się Balbino. — Chce iść, niech

idzie. Skąd weźmiesz dla niej jedzenia? Samym jedzeniem zresztą też
jej nie utrzymasz.

No i tak jeszcze tej samej nocy znikły obie nasze towarzyszki.

Pożegnałem się też z Metysami, których nie było stać na dłuższy
pobyt w karczmie Syryjczyka.

Na razie postanowiłem nie śpieszyć się do dalszej drogi.

Spodziewałem się, że w Jacaré uda mi się niedrogo nabyć jakąś partię
akwamaryn, co by zrekompensowało chociaż częścio-wo mój trud i
wydatki, gdyby zawiódł mnie plan, noszony na piersiach pod koszulą.
Liczyłem też trochę na swoje szczęście. A nuż coś się zdarzy... Ale
nawet szczęściu trzeba dać jakąś okazję. „Dobrze więc, pomyślałem,
posiedzę tu z tydzień, porozglądam się”.

W Jacaré mieszkało około pół setki osiadłych na stałe kabokli z

rodzinami, ale nie oni, lecz wędrowni, niespokojni poszukiwacze złota
i diamentów nadawali miasteczku specyfi-czny charakter. Bez nich,
tych hałaśliwych i zawadiackich garimpeirów z Gór Dourado i znad
różnych dopływów Tocantinsu, już dawno zakończyłoby ono swój
żywot, jak zakończyło go wiele innych, podobnych do niego leśnych
arraialów, upadających po przetrzebieniu w okolicy zwierzyny bądź
po zaniku nadziei na znalezienie w pobliżu jakichś bogactw. Jacaré
powstało i trwało dzięki korzystnemu położeniu między zasobnymi w
minerały górami i tokantińskimi portami w Peixe i Porto Nacional. Na
tej drodze wciąż kręcili się poszukiwacze szczęścia potrzebujący
jakiegoś punktu oparcia. Za nimi przywędrowało kilku Syryjczyków i
założyło sklepy, bary i prymitywne pensjonaty. Powstało kilkanaście
większych i mniejszych domów publicznych... No i miasteczko
gotowe. Pełno było w nim gwaru, opowiadań o zdo-bytych majątkach,
o niebywałych szczęściach, ale także o niepowodzeniach, głodzie i
nędzy. Gdy komuś udało się zdobyć garść diamentów, jechał z nimi

background image

do miasta, ale w podróży zastę-powało mu drogę Jacaré. Zdarzało się,
że już tutaj, między domem publicznym dony Rosy i karczmą
któregoś z Syryjczyków, tracił wszystko, co mu wielomiesięczna
wytrwałość i ślepy los podarowały. Z narzędziami nabytymi na kredyt
wracał były milioner w strony, które niedawno pełen euforii opuścił.

Najwięcej garimpeirów gromadziło się w karczmie, w której

wynająłem kwaterę. Nic nie mieli do roboty, więc też spędzali całe
dnie przy kubku trzcinowej wódki lub wina palmo-wego. Płacili
grudkami złota, chibiami albo diamentem przemysłowym. Kłócili się
o ładniej-sze prostytutki, o prawo spędzenia z jedną z nich nocy, grali
o nie w orła i reszkę. Ci samotni mężczyźni łaknęli towarzystwa
kobiet, czułości, ale musieli zaspokajać to pragnienie w nieczystym
źródle. Kobiety były ich obsesją; poza sprawami swego zawodu
mówili tylko o nich. I chociaż najczęściej stykali się ze sprzedajnymi
„damami”, mieli w sobie zakorzeniony do płci słabej szacunek.
Prostytutki dobrze znały ich naturę i wykorzystywały tę znajomość na
swoją korzyść.

Goście mojego Syryjczyka lubili przesiadywać do późnego

wieczoru przed barem, w świetle rozłożonego ogniska. Siadywałem i
ja z nimi i słuchałem ich rozmów. Towarzystwo było na wygląd dość
podejrzane. Gęby nie ogolone, zarośnięte, tersady przy boku,
rewolwery u pasa, głos donośny, słowa na języku niewyszukane. Na
mnie patrzyli spod oka. Co ten biały tu chce, może ktoś go nasłał? Nie
bardzo wierzyli, że przyjechałem po akwamaryny. Kto by chciał z tak
daleka tryndać się po te niebieskawe kamienie...

Po kilku dniach przyzwyczajono się jednak do mnie. Niemałą rolę

odegrały w tym kolejki, które kilka razy stawiałem. Garimpeirzy lubią
zamoczyć sobie oczy, jak nazywają zabawę przy kieliszku, i chętnie to
czynią przy każdej okazji. Ci analfabeci nie czytający ksią-żek, nie
wiedzący, co to kino czy radio, lubią opowiadać o różnych
zdarzeniach ze swego na ogół niepowszedniego życia. Słuchaczy
nigdy nie brakuje. Pewnego wieczoru i mnie zdarzyło się być jednym
z nich.

Przy jasno palącym się ognisku siedziało kilkunastu Metysów,

Indian, Mulatów, Murzynów, słowem, różnych mieszańców,
rozmawiając i pociągając małymi łykami kaszasę. Ogień wesoło
trzaskał, naokoło krzyczały cykady, a z góry spoglądała szeroka gęba
księżyca. Jeden z garimpeirów — barczysty czarniawy mężczyzna,

background image

zarośnięty aż po skośne po indiań-sku oczy — mówił, gdy
nadszedłem, monotonnym, trochę zachrypniętym głosem:

— Chodziłem po lesie szukając diamentów już chyba dłużej niż

miesiąc. Przepatrywa-łem brzegi strumieni, zagłębiałem się w
przepaści, wdrapywałem na strome zbocza; wszędzie odwalałem
łopatą żwir, płukałem. A tu nic i nic. Ani złamanego diamencika.
Miałem żywno-ści na dwa miesiące, połowa już poszła, zląkłem się.
Do arraialu trzysta kilometrów, a w dro-dze zawsze może się coś
złego przydarzyć. Chociażby kolec w podeszwie. No, sami przecież
wiecie.

— Wiemy, wiemy, Tertuliano. Mów!
— Więc, prawdę mówiąc — ciągnął dalej — zląkłem się. Nie ma,

to nie ma, myślę. Lepiej wrócę do arraialu, wezmę nowy zapas
żywności i pójdę w inną stronę. A jak mi nikt nie skredytuje, myślę
sobie dalej, wezmę do kanoy kosze i hajda zbierać babassú. Będą się
ze mnie śmieli, że z garimpeira stanę się tragarzem, no to trudno.
Niech się śmieją. Nie każdy zaczyna garimperkę od bamburry.
Zbieram więc rzeczy, zawijam w hamak i w drogę. No i patrzcie, co
się dzieje! Nie uszedłem nawet stu kroków, mijałem właśnie kupę
żwiru, przepa-trzoną już chyba przed dwoma tygodniami, rzucam na
nią okiem i sam sobie nie wierzę... Czyżbym mógł to prześlepić? Na
kupie i obok niej leży kilkanaście „psich zębów”. Przeże-gnałem się.
Nie znikły, są. Jeszcze czułem na czole dotknięcie palców, gdy
dostrzegam jakby ręką rozsiane „kurze wątroby”. Zrobiło mi się
gorąco. Może to czary, ale przecież te kamyki, te „psie zęby” i „kurze
wątroby”, to najpewniejszy znak bliskości diamentów.

— Ty, Tertuliano — przerwał opowiadanie śniady, prawie czarny

sertaneżo — nie mów tego, o czym wszyscy wiedzą.

— Dobrze, dobrze, сompadre, nie złość się. No więc rzuciłem

tłumok na ziemię, wyciągnąłem bateię, sito, łopatę. Sypię żwir z
piaskiem na bateię, przemywam, wywracam bateię. W gardle mi tak,
powiadam wam, zaschło, jakby mi je kto kauczukiem wysmarował.
Boję się spojrzeć, a nuż znowu nic... Zamknąłem oczy, serce mi wali,
podchodzi pod sam przełyk. To ci była cholerna chwila. Siedzę tak
chyba z pół godziny, otwieram wreszcie jedno oko i patrzę: żwir z
odwróconej batei uformował mały stożeczek, nie wyższy od dłoni, a
na samym czubku — o Matko Boska z Xique-Xique! — coś migocze,
migocze...

background image

Garimpeirzy wpatrywali się w opowiadającego z zapartym tchem.

Przeżywali z nim jego wszystkie emocje, jego wszystkie wzruszenia,
a on mówił dalej:

— Migocze, migocze, a ja, mogę wam przysiąc na każdego

świętego, zamykam znowu oczy. Bałem się, mówię wam, tak się
bałem, jak jeszcze nigdy w życiu. Bałem się, że jak spojrzę jeszcze raz
— nic mi już nie zamigocze. Tak się z sobą szarpię i sam nie wiem, co
zrobić: sięgnąć ręką czy jeszcze czekać. A tu tymczasem we łbie aż
się kotłuje. Jak to ja się urządzę, jakie to życie przede mną. A jak nic
nie zamigocze? Ale zamigotało. Chwytam ka-mień, ręce, powiadam
wam, tak mi się trzęsły, że diament dwa razy upadł w piasek.
Podnoszę go, kładę znowu na kupkę żwiru, no i robię, co zwyczaj
każe: pluję na niego i na głos go przeklinam. „Ty, mówię, cholero, ty,
mówię, jaszczurcze gówno, ty plwocino starej kurwy”. I tak, jak
trzeba, nie ruszam go, tylko wymyślam. Ale teraz już patrzę na niego
otwartymi szeroko oczami. Siedzi, drań, na czubku stożeczka, i nawet
nie bardzo migocze. Chce mi się go wziąć w rękę, ale wciąż boję się.
A nuż zniknie... Męczyłem się tak, wierzcie nie wierzcie, chyba ze
trzy godziny. Na słońcu siedziałem, pot lał się ze mnie jak woda z
palmowej strze-chy po deszczu. Biorę wreszcie kamień do ręki. Leży
na dłoni, nie znika. Wyciągam z torby pacutú *, próbuję. Och, meu
Deus!
Nie mieści się w otwór. Bamburra!

Nossa senhora!... — wykrzyknął któryś z młodszych

garimpeirów, podniecony opowiadaniem Tertuliana.

— Tak, moi compadres, nie mieścił się w pióro ze skrzydła

jaburú! Miał więc więcej aniżeli pięć karatów! Był czysty jak woda ze
źródła. Schowałem go w ustach, za policzkiem. Przepatrzyłem zaraz
resztę przepłukanego żwiru, ale już nic cennego w nim nie znalazłem.
Spałem tej nocy źle. Wciąż śniły mi się wielkie diamenty. Miałem ich
we śnie cały worek i coraz to nowe znajdowałem w żwirze nad rzeką.
Już o świcie zabrałem się do płukania. Do samego zmroku nie
znalazłem już jednak nic, oprócz kilku małych chibiów. To samo
drugie-go i wielu następnych dni. Nic! Jakby w całej rzece znajdował
się tylko ten jeden kamień, który spoczywał teraz w moich ustach, za
prawym policzkiem. Kilka razy już pakowałem rzeczy, aby wrócić do
arraialu, ale zawsze w ostatniej chwili decydowałem się zostać i prze-
płukać jeszcze chociaż kilkanaście łopat. Wiecie, jak to jest. Bamburra
może przecież kryć się w każdej garści mułu, w każdej kupce

background image

przemytego w batei żwiru. Jakżeż to, moi drodzy, rzu-cić takie
garimpo? Dopiero dno w torbie, które zobaczyłem poprzez resztkę
ryżu, przerwało to moje szaleństwo. Spakowałem rzeczy po raz nie
wiem już który i wyruszyłem w drogę.

— Dopóki starczyło ryżu, szedłem szparko. Mój majątek —

diament — nie ciążył. Pięć karatów, jeden gram, uniósłby nawet
koliber. Tyle pieniędzy, myślałem, a uniósłby najmniej-szy ptak...
Patrzcie, jak to na tym świecie. Taki mały kamyczek, na diabła on
komu potrze-bny, a tyle pieniędzy. Aż śmiech pomyśleć. Zacząłem
sobie przypominać: Antonio mówił, że za dwa karaty kupił duży dom
z ogrodem w São Luis de Maranhão; mój brat za jeden karat nabył 50
akrów ziemi w Bahii. O Matko Boska z Xique-Xique! Przecież za te
pięć karatów będę żył do końca życia jak fazender, jak prawdziwy
pan. Tak sobie myślę i idę, a tu ryżu w torbie coraz mniej. Do arraialu
jeszcze daleko, może z pięć dni drogi, a ryżu tylko garść.
Wypatrzyłem na gałęziach indyka. Paf! Paf! z rewolweru. Indyk, drań,
zamachał skrzydłami i tylem go widział. Miałem dwanaście
nabojów, zabiłem kutiję, a potem dziką kurę; zostało

* PACUTÚ — pióro ze skrzydła ptaka jaburú, przycięte w

miejscu, którego otwór odpowiada mniej więcej wielkości
pięciokaratowego diamentu.
sześć. Gdy dowlokłem się do Tocantinsu nie miałem już ani ryżu, ani
kury. Ostatnich dwóch nabojów bałem się zużyć. Mało to się może
zdarzyć w lesie? Zgłodniały i ledwie żywy, byłem jednak
zadowolony, bo to nad rzeką zawsze raźniej. Tak czy owak,
myślałem, złapię rybę, żółwia albo raka i doczekam jakiejś
przejeżdżającej łodzi. Nie taka to jednak łatwa spra-wa dobrać się do
ryb, gdy nie ma wędki ani sieci. Łapałem cały dzień i nic. Tak, jak z
tymi diamentami.

Następnego dnia rano obudziłem się głodny i słaby. Źle, myślę

sobie, sił mało. Siedzę na piasku i wypatruję łodzi. Godziny mijają, a
tu rzeka pusta. Tylko ptaki wrzeszczą! Żeby chociaż jaki żółw się
pokazał. Nie! A w gębie majątek tkwi. Co go dotknę językiem, to jak-
bym ręką domu w ogrodzie dotknął. Przymykam oczy i zaraz wydaje
mi się, że leżę w najle-pszym burdelu w Salvadorze, a przy mnie
brunetki i blondynki uśmiechają się i wdzięczą. Tylko rękę
wyciągnąć...

background image

Majątek, majątek, a tu w brzuchu burczy. Zeszedłem nad samą

wodę i patrzę. Rzeka pusta. Minął dzień, minęła noc, rano utłukłem
kijem małą rybkę. Usmażyłem ją na kamieniu razem z flakami,
zjadłem.

Dopiero koło południa usłyszałem w górze rzeki plusk wioseł.

Nadjeżdżała duża łódź z pięciu ludźmi: jednym białym i czterema
Indianami. Zacząłem przyzywać ich krzykiem i ruchami rąk. Po
chwili łódź nawróciła ku brzegowi i niebawem zaryła się dziobem w
piasek. Biały, tęgi mężczyzna z malutkimi wąsikami pod nosem i z
uszami, jak u wampira, wyszedł na brzeg i mówi: „No, co?”
Opowiadam co i jak. „Nie jadłem, mówię, na dobrą sprawę już prawie
tydzień, zasiedziałem się w lesie”.

„Garimpeiro?”
„Tak, wasza wielmożność”.
„Diamenty masz?”
Coś mnie tknęło.
„Mam kilka chibiów.
„Pokaż pacutu”.
Liznąłem swój majątek językiem. Był na miejscu. Bogu dzięki!

Wyciągam pacutu, pokazuję temu białemu.

„Nie wstyd ci wracać z takim drobiazgiem?”
„Co zrobić? Nie poszczęściło się — mówię. — Muszę teraz

odpocząć między ludźmi. Zabierze mnie wasza wielmożność do
Jacaré?”

Biały jakby nie dosłyszał pytania. Zwrócił się do Indian i kazał,

aby przygotowali jedze-nie. Dopiero gdy wydał im kawał boczku i
ryżu, odpowiedział:

„Zostaniemy tu na obiad, pogadamy”.
Coś mi się ten biały nie spodobał. Co on tu robi sam z Indianami

na rzece? Pytam, dokąd jedzie. „Nie twoja rzecz, odpowiada, może do
Porto Nacional, a może do Maraba”.

Tymczasem Indianie przysmażają wędzonkę, a mnie od zapachu

aż się w głowie kręci. „Oj, mówię do tego białego, tak mi się jeść
chce, że jak mi wasza wielmożność zaraz nie da kawałka tej
wędzonki, to chyba zemdleję”. Biały wyciągnął tersado, bierze kawał
dymiącego mięsa i tnie. On tnie, a mnie tak ślina do gęby napływa,
jakby mi ją kto szprycą napuszczał.

„Na!” — mówi wreszcie ten biały, a ja, nieszczęśnik, żeby jak

background image

najprędzej do tego jedzenia się dorwać, otwieram wcześniej, niż
trzeba, gębę... A tu, pac! Wraz ze śliną wylatuje moja bamburra...
Nachylam się, szukam, znajduję. Leży sobie niewinnie na piasku i
matowo połyskuje. Wyciągam po nią rękę, ale biały odpycha mnie
kolanem i sam chwyta kamień.

„Wasza wielmożność, mówię, to mój diament”.
Biały rzucił mi mięso.
„Tymczasem, mówi, jedz!”
Wyobraźcie sobie, moi drodzy, że mimo obawy o swoją

bamburrę, o swoje szczęście, złapałem wędzonkę. Co to było za
żarcie! Chyba nigdy nic mi tak nie smakowało, jak ten kawał
przypieczonej na węglach świniny. W miarę jednak jak zaspokajałem
głód, rósł we mnie niepokój. Obtarłem wreszcie usta i mówię do tego
białego:

„Dość żartów, proszę oddać mój diament”.
„Jaki twój diament?” — powiada ten drań.
„No ten, co to mi wypadł z gęby”.
„Bzdura! Nic ci nie wypadło z gęby. Diament leżał na piasku,

znalazłem go i już. Mało to diamentów w Goíasie... Miałem
szczęście”.

Aha, myślę, to taka sprawa, i chap za rewolwer. Ale ten diabeł już

celował prościutko w mój brzuch.

„Ręce, powiada, podnieś do góry, bo ci, powiada, trzecie oko w

brzuchu otworzę”.

No, powiedzcie sami, co miałem zrobić? Podniosłem.
A najwięcej mnie złościło, że Bugrzy, widząc, co się dzieje,

zanosili się od śmiechu. Co raz to któryś podchodził i uderzając mnie
palcem w brzuch, mówił: paf! paf!

Biały zabrał mi rewolwer, wyjął naboje i schował do kieszeni.

Przejrzał też dokładnie mój worek.

„Nie masz więcej nabojów?” — zapytał.
„Nie”.
„To dobrze. Rewolwer ci zostawię”.
„Gówno mi po rewolwerze bez nabojów”.
„Nie narzekaj, przyda ci się później. Nie jesteś wprawdzie białym

człowiekiem, tylko nędznym mieszańcem, ale bądź co bądź nie mogę
nie nazwać cię civilizado. Jak widzisz, obchodzę się z tobą łagodnie”.

Zostawił przy mnie dwóch Bugrów z dzidami, a sam poszedł do

background image

łodzi. Po chwili wrócił z koszykiem wyładowanym żywnością i
postawił go przede mną.

„Nie myśl, powiada, że ja zostawię samotnego człowieka w

sertonie bez pomocy. Masz tu, powiada, żarcie na kilka tygodni. Do
Jacaré dotrzesz z tym nawet na piechotę. Nie chce mi się ciebie —
powiada — wozić”.

„Ale diament, wasza wielmożność...”
„Co diament? Mówiłem ci już, znalazłem go w piasku”.
„Wyleciał mi z gęby”.
„Znowu bzdurzysz! Jedna w tym tylko prawda: byłeś świadkiem

mojego szczęścia. To też coś znaczy. Mogłeś przecież spostrzec
kamień wcześniej ode mnie. Wtedy byłby twój. Ale wiedz: ja jestem
szlachetnym kupcem i tylko za samo to, że byłeś świadkiem znalezin,
dam ci... powiedzmy, sto tysięcy kruzeirów”.

Oniemiałem. Sto tysięcy! Tyle kosztował dom z ogrodem Antonia

w São Luis de Maranhao. Wprawdzie marzenie o fazenderskich
zbytkach do końca życia rozwiewało się, ale bądź co bądź dom z
ogrodem stawał się znowu uchwytny, osiągalny. Lepsze to niż zostać
na plaży bez grosza, z kijem do tłuczenia ryb jako jedyną bronią i
narzędziem.

„Dobrze, mówię, nie mam wyboru. Niech wasza wielmożność

daje pieniądze”.

Biały spoglądał to na mnie, to na Indian. Ci przysunęli się bliżej i

klekotali coś w swo-im języku. Biały rozumiał, co mówili. Ja też coś
niecoś chwytałem. To były prawdziwe dia-bły. Bardzo chciało się im
zadziabać mnie tersadami. Ale biały pokręcił głową i kazał szyko-wać
łódź do drogi. Odetchnąłem.

„No to już róbmy rachunek” — mówię. Chciałem, aby sobie

pojechał jak najszybciej.

„Zaraz zaraz, muszę tylko potrącić koszt żywności, co to ci ją

zostawiam” — odrzekł i tak jakoś cholernie nieprzyjemnie na mnie
spojrzał.

„Oczywiście" — przytakuję i już tylko myślę o tym, aby sobie

odpłynął. Ale biały nie śpieszył się, wyjął notes, naślinił ołówek i
zabrał się do liczenia. Skończył wreszcie i sięgnął do tylnej kieszeni.
Z grubego portfelu wyciągnął plik pięćsetek i zaczął między nimi
przebie-rać. Patrzę na to i myślę: dobra nasza. Podskubał mnie ten
drań nieźle, ale zawsze na dom z ogrodem z tej resztki się wykroi. Tak

background image

sobie kalkuluję, a biały wydłubuje tymczasem spośród pięćsetek
dwudziestokruzeirowy banknot i podaje mi go. Biorę i trzymam dalej
wyciągniętą rękę. Biały znowu patrzy na mnie cholernie
nieprzyjemnie, zamyka portfel i chowa go do tylnej kieszeni w
spodniach.

„Kwita” — mówi.
Zrobiło mi się gorąco.
„Jaka kwita? Dał pan dwadzieścia kruzeirów”.
Biały wzruszył ramionami.
„Resztę potrąciłem za żywność”.
„Ale przecież miało być sto tysięcy”.
„Oczywiście, sto tysięcy, ale żywność w sertonie droga”.
„Co też wasza wielmożność mówi? Przecież ten koszyk ze

śmierdzącą świniną i ryżem nie wart nawet dwustu kruzeirów. Gdzież
tu do stu tysięcy?”

Biały przestał się wreszcie maskować.
„Milcz, powiada, ty durniu, i ciesz się, że cię puszczam żywego i

zostawiam ci żywność!”

Byłbym może jeszcze coś powiedział, ale Bugrzy znowu

podeszli, i spoglądając pytają-cym wzrokiem na swego pana,
wskazywali na mnie i niecierpliwie powtarzali raz po raz: „paf? paf?”

Tertuliano zawinął w suchy liść kukurydzy szczyptę tytoniu,

wyciągnął z ogniska gło-wnię, zapalił.

— No i tak — powiedział — skończyła się moja bamburra.
Wśród słuchaczów zrobił się ruch. Coraz to któryś stwierdzał: —

Tak, tak, rzadko komu bamburra wychodzi na dobre. Najpierw wielka
radość, a potem...

— Zdarza się rozmaicie — odezwał się młody jeszcze, brodaty

sertaneżo, o błyszczą-cych oczach, nad którymi jak chmura wisiała
szeroka sina blizna — ale najczęściej, macie rację, kończy się
żałośnie. Coś podobnego przytrafiło się i mnie.

— Opowiedz! opowiedz! — rozległy się głosy.
— Przyjechałem do Goíasu przed pięciu laty — zaczął. —

Miałem z sobą damę, która chciała osiąść w jakimś arraialu przy
garimpie, no i zarobić dużo pieniędzy. Jechaliśmy łodzią najpierw
Tocantinsem, potem Araguaią. Żyliśmy tym, czego mogły dostarczyć
rzeki i ich brzegi. Dziewczyna, nazywała się Lindoca, zbierała owoce
i orzechy, a ja łapałem ryby i kraby. Dawaliśmy sobie jakoś radę, ale

background image

gdy po czterech miesiącach wylądowaliśmy w Pedra Pintada, byliśmy
chudzi jak wióry. Miało się właśnie pod koniec pory deszczowej, w
arraialu było tłoczno od garimpeirów, czekających opadnięcia wód.
Wszyscy byli goli i żyli na kredyt. Lindoki nigdzie nie chciano
przyjąć. „Bieda aż piszczy — mówiono. Przeżyj jakoś kilka miesięcy,
odpocznij, przytyj. Miejsce się znajdzie”. Lindoca mało się tym
niepowodzeniem przejęła. Przyznała się później, że nie miała ochoty
mnie porzucić. Chodziła po arraialu, rozmawiała z ludźmi, zwłóczyła.
Aż pewnego dnia wzięła mnie za rękę i powiada:

„Pójdę z tobą do lasu szukać diamentów, przydam się. Znajdziesz

coś, podzielimy się”.

Zgodziłem się. Poszedłem do Turka po narzędzia. Dał na kredyt

łopatę, bateię i sito, dał też na dwa miesiące fasoli, ryżu i suszonej
wołowiny. Wsiedliśmy znowu do łodzi i ruszyli-śmy w górę małego
dopływu, o którym mówiono w arraialu, że widziano na jego plażach
„kurze wątroby”. Jechaliśmy kilka dni, może tydzień. W jednym
miejscu zauważyłem, że rze-ka, robiąc zakręt, nanosiła na brzeg całą
ławicę żwiru. „Tu, pomyślałem, warto popróbować szczęścia”.
Zbudowałem szałas, ułożyłem z płaskich kamieni piec i tak się
zagospodarowa-wszy przystąpiłem do roboty. „Kurze wątroby”
pokazały się zaraz przy pierwszych płuka-niach. Zachęcony tym
pracowałem całymi dniami, od świtu do zmroku. Lindoca
przyrządzała jedzenie, a gdy uporała się ze swoim zajęciem,
przychodziła do mnie i razem wytrzeszczali-śmy oczy. Gdybyśmy nic
nie znaleźli, może bym się zniechęcił, ale nie, coraz to ukazywał się
jakiś chibio, popękany odłamek, a nawet większe ziarnko diamencika.
Chociaż wszystkie te kamyki były pełne defektów i nadawały się
wyłącznie do przemysłu, a nie do pracowni jubi-lerskich, niemniej
jednak miały pewną wartość i podtrzymywały w nas chęć dalszych
poszu-kiwań. Natrafiliśmy wreszcie na dobre miejsce. W przeciągu
dwu dni znaleźliśmy sześć ła-dnych kamieni. Lindoca twierdziła, że
po wyszlifowaniu dadzą co najmniej dwanaście kara-tów brylantów,
ale gdyby dały tylko dziesięć, to też duży majątek. Byliśmy
zachwyceni swo-im szczęściem i pragnęliśmy jak najszybciej porzucić
ciężkie życie w lesie i znaleźć się w jakimś miasteczku. Było to nawet
konieczne, bo żywność nam się kończyła i głód zaczynał dawać się
we znaki. Nie będę tu wam opowiadał o trudach drogi przez selwę, bo
wszyscy je tu znają. Dość, że pewnego dnia znaleźliśmy się w Pedra

background image

Pintada wygłodniali i obdarci. Zastaliśmy tam już sporo
prospektorów, którym się powiodło. Używali życia. W barach było
gwarno. Najpierw poszedłem sprzedać jeden diament. Lindoca
radziła, aby nikomu nie mówić, że mamy ich aż sześć, bo licho nie
śpi. Złych ludzi kręci się przy garimpach niemało. Alimon zważył
kamień, zapłacił. Jeszcze nie schowałem pieniędzy, a tu już ciągną
mnie we wszystkie strony. Ten do baru, ten do jednego domu kobiet,
inny do drugiego. Jak tu, moi camaradas, nie użyć, jeśli za jeden, i to
najmniejszy, kamień alimon dał kupę kruzeirów? Popiłem, stawiałem
kolejki. Dobrze już miałem zamoczone oczy, gdy jeden z garimpeirów
wziął mnie pod rękę i mówi:

„Taki bamburzysta jak ty powinien stawiać kolejki gdzie indziej,

a nie w tym śmierdzą-cym barze”.

Inni zaczęli mnie straszyć, że jak nie będę ich odpowiednio

gościł, nigdy już większego diamentu nie znajdę. „Będziesz, mówili,
do końca życia żył z nędznych chibiów”. Poszedłem więc z nimi do
domu Marii. Zaraz otoczyły nas damy. Częstują, ciągną do swoich
pokojów. Nawet nie bardzo pamiętam, co tam dalej się działo.
Obudziłem się na drugi dzień w połu-dnie, i to dopiero po trzeciej
tykwie wody, którą Lindoca wylała mi na głowę. Moja compan-heira
przywiązała się do mnie i już nie myślała o życiu w domu kobiet.
Teraz była wściekła.

„Ty świnio — krzyczała — nie wstyd ci? Przydźwigały cię tu

pijanego jak trupa, i do tego bez spodni aż trzy dziwki. Naśmiewały
się ze mnie i przechwalały że obdarowałeś je po królewsku”.

Próbowałem choć część winy zrzucić na tych przeklętych

kolegów, którzy zaciągnęli mnie, dokąd nie należało pójść, ale
Lindoca nie chciała słuchać.

„Koledzy? Wiem dobrze, że nie oni ciebie, ale ty ich zaciągnąłeś

do dam. Już tam ciebie nie trzeba namawiać do złego. Sam się
wyrywasz. Co tam będę zresztą z tobą gadała... Oddaj resztę pieniędzy
i pacutú!”

Pieniądze? Nie zostało z nich ani wentyna. Zmarkotniałem.
Pacutú jest w moim worku” — powiedziałem.
Lindoca, trzęsąc się ze złości, przeszukiwała moje rzeczy i dalej

na cały głos krzyczała.

Taka była rozwścieczona, że bałem się choćby słówka z siebie

wypuścić. Bo i prawda, miała trochę racji. Siedziałem na ziemi, bez

background image

spodni, mokry, i myślałem, jak tu sprawę załago-dzić. „Kupię ci złote
kolczyki” — mówię wreszcie. Ale Lindoca znalazła już pacutú, i teraz
trzęsła mi nim pod nosem. Pięć diamentów zagrzechotało.

„Może i kupisz — wrzasnęła — ale nie za te kamienie!” —

Wysypała je na dłoń, przez chwilę patrzyła na nie w milczeniu, po
czym zacisnęła pięść i pobiegła w stronę rzeki.

Chciałem się zerwać i podążyć za nią, ale ledwie zdołałem

zawołać: „Dokąd biegniesz, głupia”, już było po wszystkim. Żebym
nie wiem co wam powiedział, nie byłoby to jeszcze to, co czułem, gdy
zobaczyłem, jak Lindoca zamachnęła się i rzuciła zaciskane w ręku
diame-nty do rzeki. Wróciła i mówi: „Nie będziesz już, gówniarzu,
rozdawał damom pieniędzy, cośmy je razem zarobili”.

— No i tak, widzicie, przepadła także moja bamburra.
— Ale tobie została przynajmniej kobieta — odezwał się

Tertuliano.

— Ano, została — westchnął.

Wciąż wpadało mi w ucho słowo „alimon”. Alimon zrobił to,

alimon powiedział tamto. Przypuszczałem, że to takie dziwaczne imię,
ale wreszcie dowiedziałem się, że nie, że to tylko przekręcona nazwa
narodowości jedynego Niemca (alemão), jaki w arraialu mieszkał.
Zainteresowałem się tym, co on tu robi, ten Niemiec. „On kupuje
diamenty i złoto” — obja-śniono mnie. Moje zainteresowanie
Niemcem wzrosło. Postanowiłem go odwiedzić. Mieszkał na drugim
końcu arraialu, na pagórku pod lasem. Zajmował spory dom o
przewiewnych ścia-nach z bambusowych żerdzi, zbudowany na
słupach; obszerny okap chronił przestronną wera-ndę od deszczu i
słońca.

Alimona zastałem siedzącego w fotelu i czytającego „Deutsche

Zeitung in São Paulo”. Był to tęgi mężczyzna, dobrze już wyłysiały
blondyn, o tłustej twarzy i sporym brzuchu. Na mój widok odłożył
gazetę, wstał i przedstawił się: „Hans Breitkopf jestem”.

— Wiedziałem już — powiedział — że do arraialu przybył jakiś

gringo. A więc to pan? Proszę tu usiąść — wskazał fotel obok siebie.
— Podobno interesuje się pan akwamarynami?

Po portugalsku mówił kiepsko, a do tego okropnym akcentem.
— Tak — odrzekłem. — Myślałem, że może pan będzie coś

wiedział o kamieniach półszlachetnych.

background image

— Niewiele wiem, tu bardzo rzadko o nie ktoś pyta. Czy nie

lepiej zainteresować się diamentami? W tym moglibyśmy łatwo dojść
do jakiegoś porozumienia.

— Być może, ale ja nie mam tyle pieniędzy, ile na zakup partii

diamentów potrzeba. Co innego akwamaryny.

To oświadczenie ochłodziło zainteresowanie Niemca do moich

spraw.

— A jakiej właściwie jest pan narodowości? — zapytał.
— Polak.
Breitkopf wsadził palec za kołnierzyk koszuli, rozluźnił go nieco.
— A, tak? Polaak — powiedział przeciągając. — Żyd?
— Nie.
— Znam trochę Polskę, dobra wetschur, wódka. Byłem tam

podczas wojny.

„Och, ty draniu, pomyślałem, kto cię wie, coś ty tam robił”.
Niemiec jakby przeczuł moje myśli.
— Służyłem w Wehrmachcie — wyjaśnił — byłem niższym

oficerem.

Jakoś odeszła mnie ochota do dalszej pogawędki. Wstałem, aby

się pożegnać i odejść, ale właśnie nadeszło dwóch garimpeirów,
dwóch drabów z rewolwerami i tersadami u pasa.

— Kupi pan chibie? — zapytali już w progu.
— Kupię — odrzekł Niemiec, po czym zdjął wiszący na ścianie

rewolwer i położył go na stojącym w głębi werandy stole.

Garimpeirzy patrzyli na te przygotowania z dezaprobatą.
— To niepotrzebne — wymruczeli.
— Tak będzie lepiej — sapnął grubas i zaprosił przybyszów, aby

podeszli bliżej stołu.

Garimpeirzy wyciągnęli ptasie pióra zatkane pęczkami bawełny i

wysypali, każdy oddzielnie, swoje skarby. Niemiec wyjął z szuflady
aptekarską wagę, zebrał diamenty na szylkretową szufelkę, nałożył na
szalkę, zważył.

— Dwa gramy — powiedział.
— Łżesz! — krzyknęli jakby na komendę obaj garimpeirzy.
Niemiec zbladł, położył rękę na rewolwerze.
„Cholera mnie tu przyniosła” — przemknęło mi przez głowę.
— Zabierajcie swoje chibie i wynoście się do diabła. — Niemiec

trząsł się z gniewu.

background image

— Ani nam się śni wynosić — oświadczył wymowniejszy z

garimpeirów. — Przyszli-śmy sprzedać chibie, a ty powiedziałeś, że je
kupisz. Zważ uczciwie i płać!

Niemiec był wściekły, nie wiedział, co zrobić.
— Zważ jeszcze raz, alimon — nalegał garimpeiro.
Należałoby właściwie ostrzec Niemca, aby nie zaostrzał sprawy,

ale pomyślałem: niech się sam broni. Byłem pewny, że miał fałszywe
odważniki.

— Ja już pójdę — powiedziałem.
Garimpeirzy znali mnie z pogawędek przed barem Syryjczyka i

teraz wpadło im do głowy, abym był rozjemcą. Co było robić?
Zgodziłem się. Porównałem kilka odważników. Każdy ważył inaczej.
Wybrałem kilka cięższych, zważyłem chibie.

Niemiec patrzył na moje krzątanie się czerwony ze złości.
— Panie — odezwał się po niemiecku — w tym dzikim kraju

biali powinni być solidar-ni.

Wzruszyłem ramionami.
— Mam w dupie solidarność białych — odrzekłem po

portugalsku, i zwracając się do garimpeirów, oświadczyłem: „Jest tu
trzy i cztery gramy chibiów”.

O cenie nie było mowy, wszyscy zakupujący płacili jednakowo.

Oszukiwali tylko na wadze. Ale nie zawsze, jak to świadczyła
przygoda Breitkopfa, oszustwo im się udawało.

Niemiec, zły, płacił w milczeniu. Gdy schodziłem z werandy, nie

chciał już nawet na mnie patrzeć. Natomiast garimpeirzy dopędzili
mnie i zaciągnęli do baru. Chcieli wiedzieć, czy ja też jestem alimon.

— Nie — objaśniłem — nie jestem.
— Od razu tak pomyśleliśmy, bo alimoni to przecież źli ludzie, a

ty nam pomogłeś.

— Nie wszyscy alimoni źli. Są między nimi dobrzy. Jak to w

każdym narodzie: są tacy i owacy.

Kręcili głowami, nie wierzyli.




MAŁPY I PAPUGI

background image

Do Jacaré przyjechały z jakiegoś dopływu Tocantinsu trzy łodzie

pełne sertaneżów. Byli między nimi prospektorzy, którzy zjawili się
tu, aby potwierdzić u alimona i Syryjczyka wartość swojego trudu,
byli zbieracze babassú, buriti i orzechów, którzy sprzedali przejezd-
nym kupcom zebrane owoce i teraz chcieli zabawić się w domach
kobiet, było nawet kilku Indian z jakiejś odległej maloki pragnących
poznać wielki świat ludzi białych. W arraialu zro-biło się gwarno i,
jak na mój gust, zbyt hałaśliwie. Pogawędki przy ognisku przeniosły
się do baru, gdzie nowo przybyli pili na umór, sprzeczali się,
wszczynali bójki. Nie miałem ochoty być świadkiem tych scen, tym
bardziej że pijani byli skorzy do dobywania rewolwerów i strzelaniny.
Najczęstszym powodem zatargów była niechęć Bahijczyków do
wychudłych i wygłodniałych Metysów z Północnego Wschodu,
napływających tu z Ceará i Maranhãonu. Bahijczycy, traktujący
przyległe do ich stanu na pół puste okolice Goíasu za naturalny teren
swojej ekspansji terytorialnej, przedrzeźniali ich akcent, wyśmiewali
odrębne obyczaje, a na-wet ich kuchnię. Ci z kolei nazywali
Bahijczyków

poganami-makumbeirami i quilombolami,

czyli

zbiegłymi niewolnikami. Byle ostrzejsze słowo stawało się powodem
hałaśliwych awan-tur, przeciągających się niekiedy długo w noc. Nie
chcąc być w nie wciągany, a nie mogąc na razie wynająć łodzi i
zgodzić wioślarzy, postanowiłem przeczekać u jakiegoś spokojnego
osa-dnika kilka dni, dopóki burzliwe towarzystwo nie odpłynie do
Peixe lub na nowe poszukiwa-nia szczęścia. Poradzono mi skorzystać
z gościny pewnego sertaneża, mieszkającego na dru-giej stronie rzeki.
Miał on przybyć do arraialu nazajutrz z małpką, którą obiecał
ofiarować w prezencie jednej z pensjonariuszek dony Rosy.

— Przyjedzie rano, posiedzi kilka godzin w domu kobiet i będzie

zaraz wracał. Zabierz się pan z nim — namawiał mnie Syryjczyk,
któremu moja obecność w jego barze jakoś nie bardzo odpowiadała.

Sertaneżo, o którym mowa, nazywał się Joaquim; zjawił się, jak

przyrzekł, i bez gryma-sów zgodził się na moją wizytę.

— Wasza wielmożność może zostać u mnie tak długo, jak zechce.

Pojedziemy, gdy tylko załatwię tu pewną ważną sprawę.

Nie powiedział, jaka to ważna sprawa, a ja nie wspominałem, że

wiem, o co chodzi. Za rzekę wyruszyliśmy jednak nie w dniu jego
przybycia, lecz dopiero w następnym około połu-dnia.

background image

Dom Joaquima, buda z bambusów i palmowych liści, nie sprawił

mi swoim prymitywi-zmem niespodzianki, natomiast sprawił mi ją
widok prawdziwej menażerii, którą w nim, a raczej przy nim, jego
właściciel urządził. Po izbie kręciło się kilka małp-kapucynek, mała
świnka piżmowa i para pancerników. Pod dachem i na dachu
skrzeczało z tuzin papug, a opodal wejścia baraszkowały dwa szopy,
uwiązane do wbitego w ziemię palika. Cały ten zwierzyniec na widok
nadchodzącego swego pana podniósł radosny rwetes.

Pokrzykując i odpędzając piszczące małpy, wyszła z chaty stara,

zwiędła Indianka, świecąc nie zakrytymi, wyschłymi piersiami.

— To moja matka — powiedział Joaquim, po czym, podszedł do

niej, objął wpół i poklepał po plecach.

Stara wyszczerzyła przerzedzone zęby i popatrzyła na syna z

zachwytem.

Trochę mnie zastanowiło, że ten sertaneżo, mężczyzna około

trzydziestki, gospodaruje z matką i nie ma żony. Zapytałem, czemu
się nie ożenił dotychczas.

— Ba, a z kim? — odpowiedział pytaniem.
Rzeczywiście, kobieta w sertonie to cenna rzadkość.
Kandydatek do stanu małżeńskiego mało. Potrzeba jest jednak

wynalazcza, zdarzają się rodziny o jednej żonie i dwóch lub więcej
mężach. Mężczyźni, dziwna rzecz, jakoś na ogół nieźle znoszą takie
spółki.

Następnego rana obudził mnie krzyk i zamieszanie. Zeskoczyłem

z hamaka i schwyci-łem za rewolwer. „Czyżby to napad?” —
przemknęło mi przez myśl, ale zaraz broń odłoży-łem, gdyż napad na
samotnego osadnika nie mógłby się przecież zdarzyć. Niemniej
jednak psy i wszystkie zwierzęta Joaquima okazywały wielkie
zaniepokojenie i każde na swój spo-sób wydawało różne dźwięki.
Spokojny był tylko mój gospodarz, który wyszedł właśnie z chaty,
przeciągając się leniwie i pokrzykując bez złości na swój przychówek.

— Chodźmy przepędzić makakadę — rzekł.
Nie wyobrażał sobie, abym mógł nie rozumieć tego, co działo się

w lesie. Mnie jednak dopiero jego słowa wyjaśniły, o co chodzi.
Napad miał rzeczywiście miejsce, ale nie napad ludzi na nas, lecz
małp na położoną opodal domu niewielką plantację kukurydzy.
Joaquim bronił tej plantacji bez wielkiego przekonania, gdyż co udało
mu się z niej obronić przed zwierzętami, zjadały równie na nie łakome

background image

ptaki, niemniej jednak nie pozostawiał jej zupełnie na łasce losu.

Wśród bujnej kukurydzy buszowało teraz ze dwanaście czarnych

i rudawych małp wie-lkości psa-pudla. Miały długie ogony, a na
policzkach i brodzie gęsty zarost. Zrywały kacza-ny, łuszczyły ziarno
i żarłocznie je zjadały. Co leniwsze wyrywały towarzyszkom zdobycz
i uciekały z nią na stronę. Wśród dorosłych kręciło się kilka młodych,
które nie umiejąc sobie poradzić z łamaniem tęgich łodyg
uwieńczonych wysoko owocem, napierały się u matek udziału w
uczcie. Opodal na zwalonym pniu przykucnął czarny samiec z wielką
brodą i bystro spoglądającymi oczyma. Był to wódz, czyli, jak go
sertaneżowie nazywają „kapelan” całej bandy. Ujrzawszy ludzi
zaniepokoił się. Przez chwilę zatrzymał na nas biegające na wszystkie
strony oczy i półgłosem warknął. Może to znaczyło: „Uwaga!”
Wszystkie małpy natychmiast przestały jeść i zwróciły spojrzenie ku
niemu. Nie ku nam, ludziom, lecz właśnie ku niemu, swemu szefowi,
jakby w oczekiwaniu jakiegoś znaku czy hasła. Przez chwilę
obserwowaliśmy się wzajemnie: znieruchomiały kapelan i my. Dla
mnie była to najbardziej osobliwa przygoda, ale Joaquim oceniał ją
inaczej; dla niego była ona niczym innym, jak tylko jedną z licznych
przykrości, które spotykały go ze strony leśnych, czwororękich
sąsiadów. Patrząc na scenę z niechęcią, klasnął w ręce i krzyknął.

— Eeeep! Eeeep!
Kapelan, który jakoś znosił widok ludzi milczących, teraz wydał

całą serię głosów i dał olbrzymiego susa w stronę lasu. Małpy za nim.
Ale żal im było kukurydzy, chwytały więc po drodze kaczany,
pakowały pod pachy i piszcząc umykały. Dwa przezorne psy goniły je
ostro-żnie, nie zbliżając się zbytnio. Wiedziały ze smutnego
doświadczenia, że te dziwne, podobne do człowieka stworzenia
umieją zadawać bolesne i niebezpieczne ciosy.

Małpy dosięgnąwszy pierwszych drzew wspięły się na nie z

małpią (no bo z jaką inną mogłyby?) zręcznością, czepiały się lian,
bujały, przeskakiwały z drzewa na drzewo i oddala-ły coraz więcej.
Niektóre z młodych leżały na plecach matek, kurczowo trzymając je
za szyję.

Cały ten niezwykły widok mało wzruszył Joaquima.
Marditas guaribas! — sarknął.
Tak, to były właśnie guariby, czyli wyjce. Mają one pod brodą

rodzaj wola, przykrytego gęstym, zwykle skołtunionym zarostem.

background image

Mieści ono kostną kamerę rezonansową pozwalającą im wydawać
głos donośniejszy i bardziej przeraźliwy od ryku największego i
najgroźniejsze-go drapieżnika Ameryki Południowej, jaguara. Trzeba
jednak przyznać, że nie nadużywają tej danej im przez naturę
możliwości. Wyją właściwie tylko dwa razy dziennie: po wschodzie
słońca i wieczorem, przed snem. Usadawiają się zwykle na szczycie
drzewa, po czym kapelan najpierw wydaje z siebie szereg pomruków,
które kabokle nazywają kazaniem, a dopiero ukończywszy je
przystępuje do zasadniczego śpiewu. „Śpiew” to nieartykułowany ryk,
łatwy do usłyszenia i rozróżnienia z kilometrowej lub nawet dalszej
odległości. Nie ma w nim ża-dnej harmonii ani powtarzających się
dźwięków. Jedyną uchwytną jego cechą jest melancho-lia czy może
rodzaj ponurej rozpaczy. Kapelan odprawia to nabożeństwo sam,
reszta towarzy-stwa milczy i tylko poważnie przysłuchuje się
występowi. Podobne koncerty urządzają wyjce również przed
większym deszczem, niezależnie od pory dnia. Pewnego razu miałem
okazję obserwować taki koncert. Uciekając pośpiesznie przed burzą
usłyszałem nagle głos wyjca dochodzący z drzewa, pod którym
przechodziłem. Zatrzymałem się i po chwili wypatrzyłem siedzącego
nieruchomo na gałęzi brodatego czarnego guaribę, jakby
ostrzegającego dono-śnym rykiem całą puszczę przed zbliżającą się
nawałnicą. Wyglądał na jakiś sztuczny instru-ment. Jedna z samic
kucnęła naprzeciw niego i głaskała go po ramieniu i brzuchu, druga
trzy-mała czule za rękę. To niezwykłe widowisko trwało nie dłużej,
niestety, niż minutę. Śpiewa-jący kapelan zapewne poczuł moją
obecność, gdyż umilkł nagle, potem krótko warknął i dał olbrzymiego
susa na sąsiednie drzewo. Za nim pośpieszyły w milczeniu jego
towarzyszki.

Guariby-samce z odmiany pospolitej w Goíasie (Alouatta caraya)

mają sierść czarną, a samice — rudo-szarą. Dziwne, że te małpy,
sprytne i inteligentne w wieku dojrzałym, w młodości są bardzo mało
rozgarnięte. Ich nieporadność wobec prymitywnych pułapek, zasta-
wianych na nie przez sertaneżów, jest zdumiewająca. Nie potrafią
sobie poradzić nawet z naj-prostszą: dziurawą skorupą kasztana z Paré
z nasypanymi do niej orzechami, przymocowaną do drzewa lub kołka.
Małpka, ciekawa z natury, zajrzawszy do skorupy i poczuwszy w niej
orzechy wsuwa łapkę przez dziurę, ujmuje, ile może, orzechów i chce
je wyciągnąć, ale zaci-śnięta pięść przez wąski otwór nie przechodzi.

background image

Wystarczyłoby oczywiście wypuścić z dłoni orzechy, aby łapkę
uwolnić, ale tego właśnie nie umie skojarzyć. Rzuca się, odskakuje,
piszczy, ale skorupy nie potrafi się pozbyć. W ten prosty sposób
kabokle chwytają małe guariby, które później wywożą do miasteczek
na sprzedaż bądź też obłaskawiają i trzymają w domach ku uciesze
dzieci. Dorosłe małpy nie są tak naiwne i nie dają się nabierać na ten
prostacki kawał. Urosło z tego nawet przysłowie: macaco velho não
mete a mão em combuca
, czyli „stara małpa (w znaczeniu europejskim
„stary lis”) nie kładzie łapy w skorupę orzecha”. W przeciwieństwie
do młodych stare guariby wykazują nie lada inteligencję. Na przykład
zdołały zaobserwować, że osy, budujące na drzewach gniazda z
otworami skierowanymi ku ziemi, nigdy nie szukają wroga powyżej
niego, lecz zawsze poniżej, w kierunku ziemi. Otóż wiedząc o tym,
guariba wspina się ostrożnie na czubek sąsiedniego drzewa,
przedostaje się powyżej gałęzi z gniazdem i zaczyna tą gałęzią trząść.
Osy, czyli maribondy, wypadają i jak oszalałe miotają się w pobliżu
ziemi, podczas gdy małpa porywa gniazdo i umknąwszy z nim na inne
drzewo spokojnie zajada larwy i miód.

Guariby odżywiają się najchętniej pączkami drzew i owocami. Za

przysmak uważają owoce liany imbé, będącej odmianą filodendrona.
Z potrzeby jedzą też różne robaki, a w nie-woli przyzwyczajają się do
mięsa i gotowanych jarzyn. W przeciwieństwie do wielu innych małp,
swoich krewnych, są bardzo poważne, nie znają figlów ani też psot.
Żyją w grupach od dziewięciu do dwunastu osobników i zawsze pod
przewodem starego samca. Ze względu na zwyczaj urządzania
koncertów można łatwo wykryć ich miejsce przebywania. Indianie
polują na nie dla mięsa, kabokle z niektórych okolic również nie
gardzą pieczenią z ich pośladków. Jeszcze w ubiegłym wieku potrawy
z małpiny wchodziły w brazylijski jadłospis nawet w miastach. Teraz
nie ma o tym mowy, aby jakaś restauracja ośmieliła się z czymś
podobnym wystąpić.

Wracając do domu po przepędzeniu guaribów z pólka kukurydzy

przyjrzałem się okoli-cy. Z pozoru wyglądała niczym raj. Na tle
ciemnozielonej puszczy rosły tysiące palm babas-sú, otaczając jak
lampasem rozległą polanę, usianą teraz kwitnącymi krzakami. Poniżej
nie-bieszczył się Tocantins i żółciły piaszczyste plaże. Drzewa rzucały
długie, poranne cienie, a w powietrzu unosiła się cisza, przerywana
głosami ciągnącego na żerowiska wodnego ptactwa. Słońce, ciepłe

background image

powiewy wiatru, cicha puszcza, spokój, rzeka o przejrzystej wodzie
— czyż to nie akcesoria raju?

Jednakże...
— Na tej polanie — powiedział Joaquim wskazując śliczny

zakątek — lubią wylegiwać się żmije. A te krzaki, widzi pan? Tam
pełno jadowitych pająków. Nawet trawa tu niebezpie-czna, żyją w niej
tysiące mikui. Albo tu: niech pan spojrzy na te czarne punkty, na tych
gałązkach... Wystarczy otrzeć się o nie, a obsiądą pana dziesiątki
kleszczy i wpiją się w skórę. Po godzinie będzie pan wariował ze
swędzenia.

„Może rzeczywiście nie taki tu raj, pomyślałem, jak się pozornie

wydaje”.

Uzupełnieniem tropikalnego uroku okolicy była menażeria

Joaquima. Spoglądając na pomykające na wszystkie strony oswojone
zwierzęta, na papugi wałęsające się między noga-mi, na rozfiglowane
szopy-quati, znowu nawracałem do myśli, które nawiedzały mnie przy
obserwowaniu krajobrazu. Zwierzęta żyły z sobą w rozczulającej
zgodzie. Najmądrzejsze z nich, małpy-miki, nauczyły się dosiadać
psów na kształt wierzchowców. Psy, drapane za uszami i
poklepywane przez małpy, nie protestowały i biegały z jeźdźcami
dość chętnie. Uwięzione były, ze względu na wielką ich psotność i
słabe przywiązanie do miejsca pobytu, jedynie szopy. Spuszczone z
długiego rzemienia, wykorzystywały wolność do kompletnego
demolowania wnętrza chaty. Co tylko się dało, zrzucały, rozbijały,
wywracały, a gdy sprzy-krzyła się im ta zabawa, wspinały się na
drzewa i przebiegając z jednego na drugie gubiły się w lesie. Kiedyś
przed laty przywiozłem z Peru takiego właśnie zwierzaczka i
trzymałem go w domu, w Warszawie, przez rok. Niestety, cały czas
musiał przebywać w klatce, co w końcu skłoniło mnie do oddania go
do Ogrodu Zoologicznego na Pradze, gdzie dostał piękne mie-szkanie
z wybiegiem i towarzyszkę życia. Przez pierwsze dwa lata poznawał
mnie, wykazując żywą radość z odwiedzin. Do wybuchu wojny żył.

Pancerniki pokazywały się tylko w nocy. Cały dzień przesypiały

w dziurze, którą sobie wygrzebały w kącie izby, i dopiero po zmroku
rozpoczynały poszukiwanie jedzenia. Były dość uciążliwymi
współmieszkańcami, gdyż nie zwracając uwagi na sen wszystkich
innych stworzeń, tupotały i dość głośno mruczały przez całą noc.
Joaquim twierdził, że same wybrały sobie kąt w jego domu jako

background image

legowisko. Były to śmieszne zwierzątka o podłużnym ryjku i
sterczących uszach. Nakrywał je jak średniowiecznych rycerzy
pancerz z kostnych, twardych łusek, skutecznie broniący je od takich
drobnych drapieżników, jak dzikie koty czy tchórze.

Dzika świnka piżmowa o rozmiarach naszego prosiaka, ale o

dłuższej, ciemnej i jakby przysypanej popielatymi igłami sierści,
wałęsała się cały dzień po wszystkich kątach. Była bardzo towarzyska
i najwyraźniej lubiła ludzi. Wciąż domagała się, aby ją głaskać,
pociągać za uszy i bawić się z nią. Inne zwierzęta, a szczególnie psy,
w obawie przed jej ostrymi cho-ciaż małymi kłami, omijały ją z
daleka. Jadła wszystko, co się dało zgryźć, a zdrowy apetyt przydał jej
tuszy. Pomimo dobrze zaokrąglonych kształtów poruszała się
nadzwyczaj szybko i zwrotnie. Przestraszona, wydawała przykrą woń.
Wystarczyło na nią tupnąć, aby jej gruczoł piżmowy zaczął działać.
Joaquim trzymał ją, jak powiadał, z łaski, gdyż piżmówki nawet zu-
pełnie oswojone uciekają po pewnym czasie do lasu, prawdopodobnie
zwabione przez żyjące na swobodzie towarzyszki.

Przedstawiając

menażerię,

muszę

podkreślić,

że

zainteresowanie zwierzętami, jakie okazywał Joaquim, spotyka się u
leśnych ludzi rzadko. Sertaneże na ogół ograniczają je do hodowli
małpek i papug.

W takiej leśnej osadzie, w jakiej właśnie gościłem, dzień pracy

rozpoczyna się o wschodzie słońca, a obiad zjawia się na stole już
około dziesiątej rano. Nie wczesna jednak godzina głównego posiłku
wydawała mi się dziwna, lecz podawane od czasu do czasu nie-
zwykłe potrawy. Pewnego dnia matka Joaquima uraczyła nas małymi
ptaszkami nadzianymi na patyk i usmażonymi we własnym tłuszczu.
Zapytałem o ich nazwę.

— Papugi — odrzekł Joaquim.
— Do licha! Ale chyba nie te oswojone?
— Skąd oswojone! Gdzieżbym je zabijał, to dzikie. Pełno ich tu

na skraju lasu i nad rzeką.

Papugi jadałem już wiele razy, ale zawsze tylko wtedy, gdy

zmuszała mnie do tego konieczność. Jakoś nieprzyjemnie mieć na
talerzu stworzenie, dla którego ludzka mowa jest dostępna. Nie
chciałem jednak sprawiać Joaquimowi kłopotu, a jego czerwonoskórej
matce wstydu, no i jadłem. Były twarde, ale w smaku niewiele różniły
się od dzikich kur brazylij-skich.

background image

Sama nazwa „papuga”, podobnie jak „pies” nie oznacza czegoś w

wyglądzie jednako-wego. Zarówno arary, które od dzioba do końca
ogona mierzą ponad półtora metra, jak tuiny nie przekraczające
dwudziestu ośmiu centymetrów, jak papugi „prawdziwe” zielone lub
zielo-no-czerwone papa-cacau — wszystko to są papugi. W Brazylii
rozróżniają ich siedemdziesiąt odmian, a w reszcie świata, głównie w
Indiach i Abisynii, ponad pięćset. W Goíasie do najpospolitszych
należą perekity — zielone ptaki z paru czerwonymi piórami w
skrzydłach i w ogonie. Żyją one w wielkich, niekiedy sięgających
kilkuset sztuk bandach. Są niezwykle hałaśliwe, ale, rzecz szczególna,
żerują w kompletnym milczeniu. Gdy obsiądą pole kukury-dzy lub
jakiś sad owocowy, to choćby ich było tysiąc, żadna ani piśnie.
Natomiast do lotu zrywają się z wielkim krzykiem. Hodują się i
rozmnażają w niewoli bardzo dobrze. Żeby jednak nie uciekły, trzeba
przycinać im skrzydła. Do ludzi przywiązują się, poznają swego
opiekuna i potrafią wyrażać mu swoje uczucie. Nie skaczą jak wróble,
lecz łażą na krzywych, krótkich nóżkach dość niezręcznie i podpierają
się dziobem.

Podobnie jak do najpospolitszych w Goíasie papug należą

perekity, tak znowu do naj-piękniejszych zalicza się arary. Te
wspaniałe, wielobarwne ptaki, o upierzeniu jaskrawocze-rwonym,
żółto-niebieskim lub pastelowoniebieskim, wyglądają przy skromnych
ciemnozielo-nych perekitach lub szaroniebieskich tuinach niczym
wystrojone na bal damy przy kopciusz-kach. Gdy przelatują ponad
lasem, wydają się egzotycznymi kwiatami niesionymi przez wiatr.
Przyroda, tak staranna w przystosowaniu swych tworów do otoczenia
przy ich kształ-towaniu odstąpiła od tego zwyczaju. Arary na tle
szarozielonego tła selwy odcinają się od niej jak neon od sczerniałej
kamienicy. Są to spokojne i poważne ptaki. Indianie polują na nie dla
uzyskania pięknych piór, z których sporządzają przybrania głowy.
Biali łowią je w sidła i pu-łapki żywcem, gdyż tylko żywe
przedstawiają dla nich pewną wartość. Schwytane umieszcza-ją
zwykle na froncie domu lub na werandzie, przymocowując je długim
łańcuszkiem do specjalnej grzędy. Gadają arary gorzej od perekit, ale
melodię podchwytują z łatwością i nauczoną powtarzają wielokrotnie.
Na swobodzie mieszkają w koronach wysokich drzew, a więc
wypatrzyć miejsce, gdzie siedzą, niełatwo. Ich donośny charkotliwy
głos — rrr! rrr! — słychać na każdym kroku, ale dojść jego źródła,

background image

podobnie jak dostrzec, gdzie siedzą, prawie nie sposób Skromne,
mniej ozdobne perekity są jednak od nich zdolniejsze. Naśladowanie
ludzkiej mowy przychodzi im łatwiej, a przekazywanie uzyskanych
„wiadomości” swoim towarzyszkom nie sprawia żadnych trudności.
Opowiadają o zdarzeniach, gdy to zbiegłe z domu perekity wyuczyły
całe stado różnych wyrazów, którymi później straszyły zabobonnych
sertaneżów.

Kiedyś nie było domu w Brazylii, nie wyłączając miast, aby nie

trzymano w nim jednej albo więcej papug. Obecnie zwyczaj ten w
wielkich miastach zanika. Przyczyniły się do tego domy publiczne,
które z wystawianych w oknach papug zrobiły sobie rodzaj
reklamowych szyldów. Jednak na głębokiej prowincji trudno
dotychczas znaleźć chatę kabokla, w której nie byłoby perekity
wyuczonej gadania różnych, najczęściej nieprzyzwoitych słów.

W osadzie i w jej pobliżu papug było zatrzęsienie, ale Joaquim

nie polował na nie bronią palną, gdyż żałował drogich tutaj naboi.
Łowił je w sidła lub na lep przyrządzany z roślinnego pasożyta
podobnego do naszej jemioły, którym smarował gałęzie nawiedzanych
przez nie drzew. Unieruchomione klejem i trzepoczące się zabijał
długą tyką z ostrym zakoń-czeniem.

Po kilku dniach wylegiwania się w hamaku, podglądania

menażerii Joaquima i wycie-czek w głąb lasu doszedłem do
przekonania, że awanturnicy zapewne opuścili już Jacaré i że należy
wracać.

— Możesz mnie odwieźć jutro do arraialu? — zapytałem swego

gospodarza.

Joaquim jakoś się zafrasował.
— Jutro? Mam tu pewną pilną robotę... Może za dwa dni?
Nie zależało mi na pośpiechu, zbytnio nie upierałem się przy

wcześniejszej dacie.

— Doskonale, niech będzie za dwa dni.
Tej nocy budziły mnie różne odgłosy. To stuk kroków kogoś

kręcącego się koło domu, to plusk wioseł, a wreszcie jakieś szepty.
Nie zdołały jednak wytrącić mnie na dobre z mocne-go rytmu sennego
i obudziłem się dopiero po wschodzie słońca.

Poranek był piękny. Ptactwo, szykujące się z pośpiechem do

śniadania, wykrzykiwało swoje zawołania i furkotało w powietrzu
skrzydłami. Najwięcej ruchu było nad rzeką. Czaple przeciągały

background image

leniwie skrzydła, dziwacznie wyginały długie szyje, to znowu
nieruchomiały i bacznie wpatrywały się w płytką wodę. Na
zwieszających się zewsząd lianach podskakiwały kolorowe
zimorodki, kręcąc kuperkami o krótkich, jakby wyskubanych
ogonkach. Pod lasem krakały drewnianym głosem, przypominającym
wielkanocne kołatki, tukany. Z suchych gałę-zi bystro wypatrywały
zdobyczy orły, wydając od czasu do czasu przejmujący gwizd, na
odgłos którego inne ptaki milkły i pełne przerażenia zrywały się do
lotu. Sępy-urubu już wzbiły się wysoko nad las i nad rzekę i krążąc
powoli przepatrywały plaże i polany w nadziei, że jakiś drapieżnik
pozostawił dla nich ochłapy po nocnej uczcie.

Ja też na wzór ptaków przeciągnąłem się. Dotknąłem twarzy.

Wyrosła już na niej spora szczecina. Pomyślałem z przyjemnością, że
nie potrzebuję się golić. Niech sobie, cholera, rośnie. Rozglądnąłem
się. Gdzie to podziewa się mój gospodarz?

— Joaquim! — zawołałem, a ponieważ nikt nie odpowiedział,

udałem się za chatę, gdzie stara Indianka całymi dniami pitrasiła coś
przy ognisku. Zamiast niej jednak zastałem tam jakąś młodą kobietę z
mężczyzną. Wydali mi się znajomi, ale w pierwszej chwili nie
mogłem ich z nikim skojarzyć. Mężczyzna wstał.

— Wasza wielmożność mnie nie poznaje? — odezwał się. —

Jestem Anisio.

— Do licha! Coś ty zrobił z brodą i wąsami?
— Zgoliłem. Quiriny wasza wielmożność też nie poznaje?
Dawna nasza towarzyszka podróży była ufryzowana, przystrojona

w kolorową sukienkę z dekoltem i w jaskrawoczerwony naszyjnik.
Odmieniło ją to ubranie nie do poznania. Zbliży-ła się i podała mi
rękę.

Bom dia, senhor Miecislao — rzekła dość poufale.
Bom dia, Quirina! Pięknie wyglądasz.
Dziewczyna rozpromieniła się.
— Wszyscy tak mówią — powiedziała.
Anisio też był zadowolony z pochwały towarzyszki.
— Ona już nie wróci do Jacaré — wtrącił.
— Tak? — zainteresowałem się.
— Rzuciła donę Rosę, zostanie teraz ze mną.
Pokiwałem głową z uznaniem.
— A co na to dona Rosa? — zapytałem. — Nie będzie miała do

background image

niej pretensji

— Chyba będzie miała... — potwierdził moje przypuszczenie

Anisio.

Rozmowa o donie Rosie rozgniewała Quirinę.
— Ona nie ma prawa zatrzymywać mnie ani ścigać.
— Prawa nie ma, ale kto tu pyta o prawo? Przyśle po ciebie

kapangów i acabou festa, koniec zabawy — powiedziałem.

Tymczasem nadszedł znad rzeki Joaquim, niosąc w koszyku kilka

ryb, które wyciągnął z zastawionej poprzedniego wieczoru wiklinowej
pułapki.

— Quirina z Anisiem zamieszkają u mnie — oświadczył z

miejsca.

Zdziwiła mnie ta dobroć Joaquima, ta bezinteresowna chęć

dopomożenia Anisiowi w jego miłosnych perypetiach.

— Będziecie razem pracowali — zapytałem.
— Nie — Joaquim wzruszył ramionami — tu przecież nic do

roboty nie ma. On jest zresztą garimpeirem, pojedzie płukać żwir nad
Riacho Cana Brava.

— Z Quiriną?
— Nnnnie... Quirina poczeka tu na niego.
Anisio patrzał w ogień, Quirina uśmiechała się.
„Nie moja rzecz, pomyślałem, niech się urządzają, jak im się

podoba”. Przeszło mi je-dnak przez głowę, że gdyby dona Rosa
rzeczywiście chciała Quirinę przytrzymać, a jej ludzie znaleźliby
uciekinierkę tutaj, wynikłaby z tego tęga awantura. To przypuszczenie
zepsuło mi humor. Nigdy nie byłem poszukiwaczem przygód, ale one
jak na złość prześladowały mnie przez całe życie. Tam gdzie kto inny
przechodził czy przejeżdżał bez kłopotów, mnie musiało zawsze coś
się przydarzyć. Choćby teraz. Usunąłem się z Jacaré dla spokoju, dla
przeczekania burzliwych dni garimpeirowskich zabaw, a tu masz...

Tymczasem pivot moich rozmyślań zdjęła ciasne widocznie

buciki i z ulgą przechadzała się koło chaty na bosaka. Anisio wodził
za nią oczami i nie przebierając zbytnio w słowach, chwalił jej
wdzięki.

Od powrotu do Jacaré dzielił mnie tylko jeden dzień. Szczerze

pragnąłem spędzenia go w spokoju. Poradziłem uciekinierom, aby
schronili się w lesie, bo kręcących się nad rzeką łatwo ktoś
przejeżdżający spostrzeże i nawet nieumyślnie zdradzi. — Za parę

background image

tygodni dona Rosa zapomni o was — dodałem. Quirina nie miała
jednak wielkiej ochoty mnie posłuchać. Była lekkomyślna.

— Nie chcę siedzieć w lesie jak zwierz — powiedziała. — Tu nad

rzeką raźniej. Zresztą — wskazała na obu trochę zafrasowanych
mężczyzn — potrafiły mnie te dudki od dony Rosy wykraść, to niech
mnie teraz przed nią bronią.

— A jak nie obronią? — uśmiechnąłem się.
— Jak nie obronią? Wielka rzecz. Wrócę do niej.
„Ach, ty diable” — pomyślałem.
Ucieczka Quiriny wprawiła donę Rosę, jak mi to później

opowiedziano, w prawdziwą pasję. Wymyślała na niewdzięczną
pensjonariuszkę i odgrażała się, że pośle po nią kapangów, a gdy ją
znajdą i przywiozą — powyrywa jej kudły. „Ubrałam — mówiła — tę
świnię jak laleczkę. Niczego jej nie żałowałam, a ona co? Uciekła! To
ten jej xodó, ten Anisio ją namó-wił, ten golec”. Z wynalezieniem
paru ludzi do poszukiwań zbiegłej nie miała najmniejszej trudności.
Sami się zgłaszali. Sprawy, gdzie w grę wchodzi dziewczyna, zawsze
nęcą sertane-żów. Nic też dziwnego, że następnego dnia, siedząc na
plaży, dostrzegłem zbliżającą się łódź z trzema mężczyznami. „Jedzie
przygoda” — sarknąłem w duchu i krzyknąłem do Anisia, by
schowali się oboje z Quiriną. Na szczęście wszystko przeszło gładziej,
aniżeli przypuszcza-łem. Przybysze widocznie nie podejrzewali, aby
uciekinierka mogła szukać schronienia tak blisko arraialu i tylko z
obowiązku o nią zapytali.

— Przecież ona została w Jacaré — odrzekłem z głupia frant.
— Zabrała ubranie dony Rosy i uciekła — objaśnił mnie jeden z

przybyłych.

— Nic o tym nie wiem — kłamałem jak z nut. — Tutaj jej nie

ma.

Przybyli spojrzeli na chatę, na kręcącą się koło niej matkę

Joaquima i nie wiedząc, co robić, stali w milczeniu. Po chwili
zdecydowali się powrócić do łodzi i ruszyć w dół rzeki na dalsze
poszukiwania.

Odetchnąłem. Przygoda, polująca na mnie od lat, i to zwykle z

powodzeniem, tym razem nie natrafiła na mój ślad.

Po chwili Quirina z Anisiem wyszli z ukrycia. Dziewczyna

nadrabiała miną, ale była spłoszona. Anisio podrwiwał z niej i groził,
że jak nie złagodnieje, odda ją kapangom dony Rosy.

background image

Tymczasem matka Joaquima, obojętna na wszystko, co się koło

niej działo, przygoto-wała posiłek: kawę, miskę dymiących
maniokowych kłączy i pęk bananów. Na widok jedze-nia nadbiegła
truchtem świnka, zapiszczały szopy, wyciągały łapki małpy, a
perekity powyła-ziły z różnych kątów i niezdarnie wspinały się na
stół. Tylko psy, nie jedzące ani manioku, ani bananów, nie poruszyły
się ze swoich miejsc.

Gdy następnego dnia Joaquim odwoził mnie swoją lekką

montarią do Jacaré, znowu pozostawała za mną część cudzego, no i
mojego życia: leśna osada odwiedzana przez małpy i papugi, Quirina
z dwoma mężami, na pół naga Indianka gotująca maniok i żółwie jaja
— wszystko to odchodziło ode mnie nagle i na zawsze. Już nigdy nie
miałem dowiedzieć się, co stało się później z moimi przygodnymi
towarzyszami, jaki los zgotowała przyszłość Quirinie, Anisiowi i
Joaquimowi.



WIELKIE MOCZENIE OCZU


W Jacaré było już spokojnie. Większość garimpeirów odpłynęła

w stronę gór stanowią-cych dział wód Tocantinsu i Araguai. Po
arraialu kręcili się już ostatni maruderzy, szykując łodzie i gromadząc
żywność.

Bez pośpiechu, po długich rozmowach przy kawie i palmowym

winie udało mi się skło-nić pewnego Metysa, niejakiego Jonasa, aby
zechciał mi towarzyszyć w dalszej drodze. Był to dawny garimpeiro,
który wprawdzie porzucił swój zawód już przed laty, lecz sztuki pro-
spektorstwa nie zapomniał. Teraz zajmował się różnego rodzaju
zbieractwem, gromadząc w zależności od pory roku: kauczuk,
babassú, orzechy, buriti i inne płody lasu, które następnie zamieniał u
przejezdnych kupców na wyroby przemysłowe. Obiecałem mu sowitą
jak na tamte warunki zapłatę, a ponadto udział w zysku, który osiągnę
ze znalezionych z nim razem akwamaryn. Wydało mi się jednak, że
nie tyle chęć zarobku, którego właściwie nie potrzebo-wał, ile raczej
pokusa

ponownego

znalezienia się między prospektorami,

background image

posmakowania życia z dawnych, beztroskich lat skłoniła go do zgody
na wyjazd ze mną. Temu potomkowi czerwonoskórych nomadów
długie przysiedzenie fałdów w Jacaré musiało na pewno nieźle
dokuczyć. Dawniej, przed ożenkiem i osiądnięciem nad Tocantinsem,
jeździł dużo, odwiedził nawet Mato Grosso, gdzie próbował szczęścia
nad diamentodajną rzeką Rio das Garças. Ale szczęście jakoś mu nie
dopisywało. Nigdy nie znalazł kamienia ważącego więcej niż jeden
karat. Tylko raz udało mu się wypłukać w pobliżu Araguai sporą
garstkę chibiów, ale urado-wany tym uśmiechem losu przepił je w
najbliższym arraialu. Nie miał wcale poczucia warto-ści czasu. Gdy
usiłowałem jego wynagrodzenie obliczać na tygodnie i miesiące, nie
mógł zro-zumieć, o co właściwie mi chodzi. Było mu obojętne, czy za
umówioną sumę będzie zajęty miesiąc, trzy miesiące, czy nawet
dłużej. To jego rozumowanie nie wynikało bynajmniej z głupoty lub
braku rozsądku. Nie był ani głupi, ani nierozsądny, on tylko naprawdę
nie cenił czasu. Oprócz wynagrodzenia pieniężnego miał dostawać
także jedzenie, a więc o co chodzi? Tydzień czy miesiąc, to przecież
w gruncie rzeczy nie ma żadnego znaczenia.

Jonas zgodził się do pracy wraz z łodzią, chybotliwą dłubanką,

której wielką zaletą było płytkie zanurzenie i niepokalana szczelność.
Skromny bagaż, złożony z dwóch worków z ubraniem, kilku
koszyków z żywnością i z paru narzędzi, nie obciążył jej zbytnio ani
też umniejszył jej zwrotności.

Teraz nadszedł moment naradzenia się nad tym, jak to odnaleźć

owe miejsce, tę rzekę, zaznaczoną na planie, który przechowywałem
w woreczku pod koszulą. Najpierw trzeba było określić, o który to
dopływ Cana Brava chodzi. Rysowałem więc żmudnie patykiem na
czerwonej glinie różne linie i tłumaczyłem Jonasowi odległości. Nie
był on tak pojętny, aby te objaśnienia chwytać w lot. Namozoliłem się
niemało, nim wreszcie powiedział: ,,To chyba będzie Arroio Turvo.
Nie słyszałem, aby tam kto wypłukał bodaj jednego chibia”.

— Zgadza się — powiedziałem. — Gdzie są akwamaryny, nie ma

diamentów.

Spływ Tocantinsem do ujścia Cana Bravy to była fraszka. Ubá,

jak z indiańska nazywał Jonas swoją łódź, płynęła z prądem żwawo i
wystarczyło siedzieć przy sterze, aby kilkanaście kilometrów dziennie
odwalić. Na dopływie było inaczej. Na nim podróż stała się
trudniejsza i mozolniejsza. Ubá nie mogła oczywiście płynąć pod prąd

background image

sama, musieliśmy ją z wysiłkiem odpychać od dna długą tyką, a gdy
natrafialiśmy na grunt bagnisty, popadaliśmy w kłopot.

Nie będę się tu powtarzał opisywaniem rzecznej podróży, tym

bardziej że była mono-tonna i wyczerpująca. Szczególnie dokuczał
nam upał. Wprawdzie rozwiesiłem na kilku patykach hamak, aby
chronił nas przed słońcem, lecz musiałem go wkrótce zwinąć, gdyż
nie mogłem sobie dać rady z wiatrem, który uparł się zerwać tę
przeszkodę i unieść z sobą. Jonas również podjął próbę walki z
upałem. Tak manewrował ubą, aby jak najczęściej i jak najdłu-żej
znajdowała się w cieniu nadbrzeżnych drzew. Gdy jednak z
potrącanych gałęzi, zwiesza-jących się nad wodą, zaczęły spadać na
nas różne robaki, a między nimi złośliwe karapaty (kleszcze),
zrezygnowaliśmy z cienia.

Posuwaliśmy się bardzo wolno, nie robiliśmy więcej jak osiem do

dziesięciu kilome-trów na dobę, a i to uważaliśmy za sukces. Po iluś
tam dniach tej żółwiej podróży znaleźliśmy się w pobliżu strumienia,
w którym przed kilku miesiącami odkryto złoto.

— Tu gdzieś powstał nowy arraial — oznajmił Jonas i dodał: —

samych barów otworzono w nim podobno dwanaście. Prosektorzy
lubią zamoczyć sobie oczy.

Z dalszej rozmowy dowiedziałem się, że w strumieniu, który ktoś

nazwał Arroio Feiticeiro, znajdowano j sporo większych grudek złota,
najczęściej w szczelinach popękanych skał i kamieni, no i w
nadbrzeżnym piasku. Jonas coraz to wracał do tego tematu. Najwido-
czniej drzemiący w nim instynkt prospektora począł się budzić i nie
dawał mu spokoju.

— Wasza wielmożność — zagadnął wreszcie — moglibyśmy w

tym arraialu przenoco-wać... będzie wygodniej niż na plaży. —
Oczywiście nie chodziło mu o wygodę, gdyż na piasku sypiał jak na
puchach, ale chciało mu się otrzeć o atmosferę garimpa, posłuchać
opo-wiadań o cudzych sukcesach. Mnie samego też nieco korciło.
Płuczki złota! Nie te zorganizo-wane przez spekulantów, ale
indywidualne, prawie identyczne z tymi sprzed wieku w Kali-fornii.
Różnica mogła być tylko w rozległości złotodajnych pól i ich
wydajności.

— No, to chyba zanocujemy w Feiticeiro...
Jonasowi zabłysły skośne, indiańskie oczy.
Może w dwie godziny później ujrzeliśmy wąską, leniwie toczącą

background image

swoje wody rzeczkę, a przy niej malowniczo wsunięty w las niewielki
arraial. Przebywający tu ludzie pobudowali prymitywne chaty z
drągów i byle jak poprzykrywali je strzechą z palmowych liści.
Podszy-cie i liany wszędzie jednak starannie wycięli, co sprawiło, że
ten skrawek puszczy przeisto-czył się w rodzaj parku, po którym
można było swobodnie spacerować.

Słońce skłaniało się już ku zachodowi, musieliśmy pośpieszyć się

z zainstalowaniem na noc. Łodzi w ujściu Feiticeira, tworzącego
rodzaj zatoki, było chyba ze sto. Z trudem prze-cisnęliśmy się między
nimi i przywiązaliśmy swoją ubę do wystającego nad wodą korzenia.

Centrum arraialu znajdujące się na niewielkim wyniesieniu o

jakie dwieście metrów od rzeki tworzyło kilka obszernych szop-
barów, o których wspominał Jonas. Między nimi kręcili się ludzie,
głównie mężczyźni; nie wszyscy z nich mieli buty, ale każdy nosił pas
z rewolwe-rem i z dyndającym mu u boku tersadem. Zachowywali się
hałaśliwie, jednak nie pod wpły-wem alkoholu, gdyż mrok jeszcze nie
zapadł, a moczenie oczu zaczynali zwykle dopiero wieczorem.

Przed jedną z szop siedziało w kucki z dziesięciu na pół nagich

Indian. Penisy mieli starannie przywiązane łykiem do wąskich
skórzanych pasków, którymi opasywali biodra; z dolnej, przekłutej
wargi zwieszały się im ozdoby z patyków. Rozmawiali głośno w
swoim języku i nie zwracali wcale uwagi na to, co się wokół nich
dzieje. Jonas przyglądał się im z zaciekawieniem, pomieszanym jakby
z podziwem.

— Bugrzy z Bananalu — powiedział, wskazując mi ich głową.
— Co oni tu robią?
— Wciąż się włóczą, wszędzie ich pełno.
Zainstalowaliśmy się pod dachem, ustawionym na ośmiu tęgich

słupach i poszliśmy do baru, czyli do innej szopy, mającej jednak
ściany z plecionki. Wśród gromady garimpeirów byłem bodaj
jedynym naprawdę białym człowiekiem, ale tutaj był to mały
przywilej. Biały, a więc handlarz złotem lub drogimi kamieniami, w
najlepszym wypadku kupiec-zdzierca. Nikt się tu niczego dobrego po
takim nie spodziewał. Należało raczej mieć się przed nim na
baczności.

Szynkarz, kudłaty Mulat o oliwkowej cerze i popsutych zębach,

obrzucił mnie niechę-tnym spojrzeniem. Nie musiałem w nim
wzbudzać wielkiego zaufania. Byłem zarośnięty, ubrany z małą nawet

background image

jak na dziewicze lasy elegancją, a Jonas bynajmniej nie podnosił
swoim wyglądem mojego prestiżu.

Jeszcze przed przyniesieniem jedzenia szynkarz mruknął:
— Płaci się z góry.
Nie było to wymaganie nierozsądne, zdarzało się bowiem nieraz,

że pechowy garimpe-iro zjawiał się tu z pustym mieszkiem, objadał
się do syta i nie miał czym zapłacić. Zbyt natarczywe upominanie się
o należność kończyło się strzelaniną, która wypłaszała gości, a
samego gospodarza mogła z łatwością pozbawić życia lub nabawić
kalectwa.

— Płaci się z góry — powtórzył.
Zapłaciłem i czekając na zamówioną fasolę z ryżem okraszoną

palmowym olejem, wy-szedłem przed bar, aby poobserwować Indian.
Siedzieli jak poprzednio w kucki i bełkotali po swojemu. Ale teraz
stało koło nich kilku civilizados i przedrzeźniało ich mowę.

— Ble-mle-kle — śmiał się niski, krępy sertaneżo i usiłował

złapać jednego z czerwo-noskórych za pasek, do którego ten miał
przywiązany łykiem swój penis.

Indianin poderwał się i niespodziewanie odezwał się czystą

portugalszczyzną:

— Odczep się, ty małpo, bo cię kolnę zatrutą strzałą.
Civilizado odskoczył w bok.
— Ach, ty żmijo, przemówiłeś nareszcie? Ja cię pierwszy kolnę!

— krzyknął i sięgnął ręką do pasa.

Na to drugi Indianin dźgnął tę rękę długą trzcinową strzałą o

ząbkowanym żelaznym zakończeniu.

Civilizado spojrzał na parę kropli krwi, które wyciekły z ranki,

zbladł i upadł.

„Rany boskie, jęknąłem w duchu — kurara!”
Powstało zamieszanie. Civilizados biegli ze wszystkich stron,

krzycząc i nawołując się. Wokół Indian zrobiło się ciasno.

Ale teraz odezwał się ten sam Indianin, co to przed chwilą

przemówił czystą portugal-szczyzną.

— Weźcie tę starą babę — wskazał pogardliwym ruchem na

leżącego sertaneża — i oblejcie go wodą. Zobaczycie, jak się zerwie
na równe nogi.

Jednak nie było potrzeba nawet wody. Zemdlony już siedział na

ziemi i ocierał krew z ręki.

background image

Teraz ja wszedłem na scenę.
— Więc ta strzała nie była zatruta — spytałem.
— Skąd zatruta? — Indianin zaśmiał się głośno. — My już od pół

wieku nie zatruwamy strzał. Straszymy tylko czasem nimi takich
durniów jak ten — wskazał nogą na podnoszącego się z ziemi
sertaneża.

Ale ten stracił już animusz i pośród ogólnego śmiechu

pośpiesznie odchodził, wymyśla-jąc nieosobowo i powtarzając raz po
raz:

— Bezczelna bugrada! Bezczelna bugrada!
„Bezczelna bugrada” tymczasem rozpaliła ognisko, powyciągała

z bawełnianych torb różne jadło i zabrała się do posiłku.
Przypomniało mi to obstalowaną w barze kolację i posze-dłem do
szopy, gdzie Jonas zrobił mi miejsce na rzuconym w kącie klocu
jakiegoś drzewa.

Tymczasem zapadł zmrok i w arraialu zabłysły światła od

naftowych lamp, od świec z wosku dzikich pszczół, a przede
wszystkim od porozkładanych wszędzie ognisk.

Wieczór w tropikach jest długi, o szóstej po południu już ciemno.

Prospektorzy, wyle-gujący się leniwie podczas dziennych upałów,
wysypali się teraz ze swych nor i zapełnili ba-ry. W szopie, gdzie
zajadałem z Jonasem fasolę z ryżem, zrobiło się tłoczno. Wszyscy się
tu znali, mówili sobie po imieniu, lecz mnie i Jonasa nieufnie omijali.
Nawet jakiś zupełnie bia-ły, zwalisty mężczyzna spoglądał na mnie
spod oka, ale ten nie wytrzymał, zbliżył się i zaga-dnął:

— Po co to senhor tu przyjechał? Tu wszystko już zajęte. Mamy

takich, co kupują złoto, i takich, co sprzedają żywność i pingę. Nawet
barów wystarczy. Chyba... — spojrzał na mnie z zaciekawieniem —
chyba sprowadzi pan damy.

— Nie, panie — odrzekłem — nie mam zamiaru zakładać

żadnego interesu, nawet takiego z damami.

— Szkoda, taki wszyscy byśmy tu chętnie powitali. Mało kobiet.

Więc co? Po diabła pan tu przyjechał?

— Jestem przejazdem, jutro wyruszę dalej.
— W dół rzeki?
— Nie, w górę.
— O... to trudna droga. Będzie pan wracał tędy?
— Chyba nie.

background image

Biały chciał mnie jakoś wybadać, dowiedzieć się, dokąd i po co

wybrałem się w podróż, ale ja nie miałem ochoty opowiadać o
akwamarynach, bo mogło to wzbudzić niekorzystne dla mnie
zainteresowanie prospektorów. To bardzo płynny żywioł, ci
prospektorzy. Wystarcza im byle pogłoska, by rzucić się gromadnie
do jakichś okolic i obrać je do ostatniej pepitki ze złota lub do
ostatniego chibia z diamentów. Moje lakoniczne odpowiedzi nie
zraziły białego.

— Napije się pan? — zapytał.
— A czego?
— Gospodarz ma tu świetną pingę. Zaraz przyniosę.
Po chwili zjawił się z kawałkiem grubego bambusa, w którego

wnętrzu wesoło chlupo-tała trzcinowa wódka. Starannie wydłubał
wosk, którym jeden koniec tej oryginalnej butelki był zatkany, odlał
trochę płynu na ziemię, po czym przytknął rurę do ust. Pił małymi
łykami, ale długo. Wreszcie spojrzał na mnie zmętniałym wzrokiem i
podał mi bambus.

To była cholernie mocna wódka. Przez chwilę nie mogłem złapać

tchu. Moje osłupienie nie zraziło jednak Jonasa. Skwapliwie odebrał
ode mnie rurę.

Muszę przyznać, że następna kolejka poszła mi już gładziej, a co

więcej obudziła drze-miący we mnie optymizm. Biały wydał mi się
teraz dobroduszny, a hałasujący prospektorzy przybrali postać
łagodnych baranków. I może istotnie tak się przeobrazili, gdyż coraz
to któryś podsuwał mi pod nos swój bambus lub blaszany kubek
napełniony palmowym winem i mówił:

— Pij, alimon. Wiedz, że jesteś w sertonie.
Zwracali się do mnie per alimon, biorąc mnie za Niemca, lub po

prostu per cudzoziem-cze, ale nie brzmiało to obraźliwie.
Przypuszczali, że przyjechałem kupować złoto, a to nie wzbudzało ich
niechęci. Moich zaprzeczeń nie brali na serio. Jeden podszedł nawet
do mnie i pokazał mi sporą, może dziesięciogramową pepitkę.

— Kupisz? — zapytał.
— Nie, nie kupuję złota.
Prospektor roześmiał się na cały bar.
— Nie kupujesz! No, to zamocz oczy, alimon — powiedział i

podsunął mi gruby jak ramię bambus.

Byłem już w takim nastroju, że odmowa wydała mi się

background image

niemożliwa. Łyknąłem zdrowo. W oczach tak mi coś zabłysło, jakby
mi kto nagle zapalił przed nimi stuświecową żarówkę.

Viva o Brasil! — krzyknąłem trochę nie do rzeczy.
Tym okrzykiem odpędziłem ostatnie krążące koło mnie cienie

nieufności. W głowie mi huczało, ale serce przepełniała tkliwość do
tych wszystkich dobrodusznych, kolorowych ludzi. Kto by to inny
przyjmował mnie do swego grona tak chętnie? Myśląc o tym z rozrze-
wnieniem, zawołałem do gospodarza:

— Hej, camarada, dawaj no cztery bambusy...
Prospektorzy sypnęli się do mojego kąta. Jeden z nich, wysoki

Metys, któremu indiań-ska krew nie pozwoliła wyhodować na twarzy
przyzwoitego zarostu, odezwał się:

— Ho, ho, dzisiaj będzie wielkie moczenie oczu.
— A będzie — odparłem z przekonaniem.
Metys, którego cienkie wąsiki wiszące przy końcach ust i rzadkie

kępki włosów na bro-dzie upodobniały do Chińczyka z
amerykańskich komiksów, był jak inni, nikogo nie wyłącza-jąc,
dobrze wstawiony. Klepnął mnie przyjacielsko po łopatce i zapytał:

— Bugrom nie postawisz kolejki?
— Postawię. Gdzie oni?
— Zaraz ich zawołam. Ej, bugrada! — krzyknął.
Weszli całą gromadą i swoim zwyczajem kucnęli na boku. Pili

powoli, cmokając. Za każdym razem, gdy opróżnili bambus, podnosił
się ten, co to dobrze mówił po portugalsku, odnajdował mnie w ciżbie
i pokazywał pustą rurę.

W szopie zrobił się gwar, wszyscy hałasowali, całowali się,

opowiadali o swoich sukce-sach i klęskach. No i wciąż pili. Ja też nie
wylewałem za kołnierz, tym bardziej że coraz to inny garimpeiro
podsuwał mi swój bambus, a ja nie chciałem nikogo odmową obrazić.
Nagle poprzez szum w głowie i hałas w szopie usłyszałem jakiś
kobiecy krzyk. Piskliwy, histery-czny. Wszystkie głowy zwróciły się
w stronę tego pisku, ku drzwiom, przez które wbiegła, a raczej
wtoczyła się jaskrawo ubrana dziewczyna. Była też pijana, zataczała
się. Uchwyciła wreszcie równowagę na środku szopy i zaczęła
zawodzić:

— Skrzywdził mnie, skrzywdził! Mardito!
Zrobił się tumult. Dziewczynę, młodą i dość ładną Mulatkę

musiano tu znać, bo ten i ów wołał: — Cicho, Lurdinia, cicho,

background image

powiedz, co ci się stało, kto cię skrzywdził? — Najprzy-tomniej
zachował się Metys podobny do Chińczyka. — Dajcie jej wódki —
powiedział. — Czyż nie widzicie, że osłabła? — Dziewczyna nie dała
się prosić. Łyknęła raz, łyknęła drugi, po czym zadarła spódnicę i
obtarła nią usta. Pokrzepiona, rozkrzyczała się na dobre.

Mardito! Przeklęty! Siedział u mnie przez tydzień; chuchałam

na niego, karmiłam go jak dziecko...

— Ej, Lurdinia — ktoś zażartował — karmiłaś też?
Dziewczyna wybałuszyła wielkie, podkrążone oczy.
— Też... — odpowiedziała, nie zrozumiawszy żartu.
Mniej pijani roześmiali się hucznie.
— No, ale opowiedz, o co ci chodzi.
— Przyszedł do mnie — bełkotała, bo po ostatnim zamoczeniu

oczu język już się jej plątał. — Przyszedł i powiada: „Wróciłem z
garimpo, chcę u ciebie odpocząć”. „Dobra — odpowiadam — od tego
tu jestem, a i hamak zapasowy się znajdzie”. Był zbiedzony, chudy;
karapaty zbierałam z niego kupami, jak z parszywego psa. A żarł!
Nigdy jeszcze czegoś podobnego nie widziałam. Myślałam sobie:
wygodzę mu, to w końcu dobrze mnie obdaruje.

— No i co, uciekł? — zapytał biały, który znowu znalazł się w

pobliżu mnie.

Dziewczyna chwiała się na nogach, ale przytomności nie straciła.
— Nie, nie uciekł, śpi w moim rancho, pijany.
— Więc czego chcesz? Niech cię obdaruje.
— Ba! Czym? Jest taki goły, jakby nigdy nie był garimpeirem.

Boże, mój Boże! Cały tydzień stracony. Nadużył mnie, naduuużył!

Nic tak nie oburza i nie wyprowadza sertaneżów z równowagi,

jak rzeczywista czy nawet urojona krzywda kobieca. Abusar muié *
(nadużyć, skrzywdzić kobietę) to czyn hanie-bny, godny
natychmiastowej reakcji ze strony tych prawdziwych rycerzy selw,
gentlemanów, jakimi w pewnym sensie są ci prości, ale szlachetni
ludzie. Nie wnikając zbytnio w istotę skargi, burzyli się teraz samym
faktem jej złożenia, podniecał ich lament i łzy kobiece.

Abusou muié, mardito! — wołali w swoim leśnym slangu.
Jak się ta sprawa dalej rozwijała, umknęło mojej świadomości.

Dopiero w dobrą chwilę później nowy hałas i wrzawa wyrwały mnie z
błogiego przeświadczenia, że świat jest piękny, pełen wspaniałych
ludzi — kolorowych, białych i czarnych. Właśnie pocieszałem

background image

jakiegoś Murzyna, który pokazywał mi swoje ramię i mówił:
„Widzisz, gringo, jakie czarne? Choćbym się codziennie mył, będzie
czarne”, gdy przez te same drzwi, przez które wbiegła przedtem
lamentująca Lurdinia, wpychano młodego człowieka, podobnie jak
wszyscy mężczyźni w

* Muié (slang) — właściwie mulher, kobieta.

arraialu o tej porze, uczciwie pijanego.

— Puśćcie mnie! — wołał ten wpychany i machał bezradnie

rękami, jakby jakimiś nie należącymi do niego przedmiotami. Był to
czarny chłopak z rozklepanym na pół twarzy nosem i wełnistymi,
skręconymi włosami. Otoczyło go kilku trochę jeszcze trzeźwiejszych
sertaneżów i nuż mu wymyślać:

— Ty zakało! Ty krzywdzicielu kobiet!
Mój Metys skonkretyzował sprawę:
— Zbić mu mordę i koniec — to mówiąc trzepnął go w ucho.
Czarny od razu klapnął na ziemię. Nawet nie protestował. Po

chwili niezdarnie stanął na czworakach, podniósł głowę i wybałuszył
oczy.

— Nie będziesz abusar muié — powiedział jakiś inny sertaneżo i

kopnął go w tyłek. Czarny znowu klapnął, ale dalej nie bronił się,
milczał.

— Cóż to za diabeł? — zdziwił się stojący przy mnie biały. —

Czemu nic nie mówisz? — wrzasnął na czarnego.

Czarny był tak pijany i ogłupiały, że język mu po prostu

skołowaciał.

Gdybym mniej wypił, poznałbym go od razu, ale po tych

wszystkich bambusach udało mi się to dopiero wówczas, gdy
popchnięty przez kogoś wpadł prawie w moje ramiona.

— Chico, to ty?
— Bil... mil... — bełkotał..— Senhor Miec... Miecis... Miecislao

— wykrztusił nareszcie.

— Poczekajcie! — zawołałem do sertaneżów. — Nie bijcie go.

Znam tego gówniarza.

Oczywiście, to był Francisco de Azevede, Chico, mój towarzysz

podróży z Anapolis do Cavalcante. Stał przede mną w słabym świetle
paru naftowych lampek, chwiejąc się na no-gach i bełkocąc dalej
swoje: bill... mili... Prawdę mówiąc, i mnie zaczął język odmawiać

background image

posłuszeństwa, ale Metys podobny do Chińczyka z amerykańskich
komiksów miał łeb jak z żelaza.

— Połóżmy ich obu u Lurdinii — powiedział.
Już jak przez mgłę widziałem, że jeden z Indian siedzących pod

ścianą podniósł się i snadź nic nie rozumiejąc, со сaraibas mówią, a
zauważywszy, że czarnego biją, chciał się też przyłączyć do akcji.
Zamachnął się na Chica, uderzył, ale nie trafił. Znowu się zamachnął,
znowu uderzył, ale i tym razem nie trafił. Zniechęcony
niepowodzeniem, warknął coś po swojemu i wrócił pod ścianę.



U CELU


Na drugi dzień po południu siedzieliśmy w chacie Lurdinii

wszyscy trzej: Jonas, Chico i ja, już zupełnie trzeźwi. Tylko
gospodyni nie przyszła jeszcze do siebie. Leżała na łóżku i stękała.
Była brudna, rozczochrana i cała jakby zmięta. Rozerwana bluzka nie
zakrywała piersi, a podarta sukienka nóg. Nękały ją mdłości, czkała
głośno. Wyglądała jak wiedźma, ale pomimo wszystko — ładna
wiedźma. Jonas, który miał dobre serce, wycisnął kilka cytryn do
kubka i podsunął jej do ust. Wypiła, przewróciła się na bok i jęcząc
zwymiotowała.

Chico patrzył na nią z obrzydzeniem.
— Świnia — mruknął i odwrócił się do dziewczyny tyłem.
— Sameś świnia — oburzył się Jonas. — Już nie pamiętasz, jak

wyglądałeś wczoraj, co?

— Nie kłóćcie się! Musimy zbierać się do drogi.
Jonas bez słowa zaczął pakować do worka powyjmowane wczoraj

rzeczy, a Chico siadł na progu i zamyślił się. Miał o czym myśleć. Był
bez grosza przy duszy, bez narzędzi potrze-bnych na garimpie i z
długiem u Lurdinii.

— Niech mnie wasza wielmożność weźmie z sobą — odezwał się

niespodziewanie.

Jakoś mimo woli nawrócił do formy „wasza wielmożność”,

chociaż uprzednio udało mi się już odzwyczaić go od niej.

background image

— Hm! Zaskoczyłeś mnie, Chico. Nie miałem zamiaru brać z

sobą nikogo więcej oprócz Jonasa.

Chłopak, widząc, że nie odmówiłem mu z punktu, zaczął nalegać.
— Da mi pan niewielką zaliczkę, tyle, bym mógł zatkać gębę tej

pluskwie — mówiąc to wskazał na Lurdinię. — No i będę pomagał
panu szukać tych... tych akwamaryn.

Uważał pracę przy poszukiwaniu kolorowych kamieni za coś

gorszego niż przy wypłu-kiwaniu złota lub diamentów, więc chociaż
godził się na nią, podkreślał, że czynił to tylko z konieczności.

Po namyśle przyjąłem jego propozycję, gdyż nad dopływami

Tocantinsu kręciło się mnóstwo nie liczących się z uczciwością
prospektorów, dla których nasze worki z żywnością i broń mogły
przedstawiać przedmiot większego pożądania nawet od pacutú,
wypełnionego chibiami. We trzech byłoby bądź co bądź łatwiej
przeciwstawić się ich chciwości aniżeli we dwóch. Udało mi się też
przekonać Jonasa, że jego łódź z łatwością uniesie jeszcze jednego
człowieka, tym bardziej że ten dodatkowy człowiek był chudy jak
szczapa i nie miał żadnych rzeczy.

Lurdinia tymczasem oprzytomniała i łypała zapuchniętymi

oczami, przysłuchując się pilnie naszej rozmowie. Na trzeźwo nie była
zbyt wymagająca ani też zaczepna. Nie wykrzy-kiwała: „abusou-me,
abusou!
”, jak to robiła poprzedniego wieczoru, lecz spokojnie przyjęła
niewielki okup, jaki arbitralnie jej wyznaczyłem za usługi świadczone
Chicowi przez dwa tygodnie.

W obawie nowego wieczornego moczenia oczu wyruszyliśmy w

dalszą drogę niezwło-cznie.

Po kilku godzinach żmudnego posuwania się w górę biegu rzeki

zatrzymaliśmy się na noc przy malutkiej plaży, przy której
rozwiesiliśmy na rosnących w pobliżu drzewach hama-ki. Jonas
ugotował ryżu.

— No, Chico, opowiedz teraz, co ci się zdarzyło po opuszczeniu

Cavalcante i gdzie podział się Generoso.

Chico westchnął. Nie był mówcą.
— Generoso to prawdziwy szczęściarz — zaczął. — Wypłukał

chyba ze sto gramów chibiów i wrócił do Minas Gerais.

— A ty? — przerwałem mu.
— Ja? Ja też wypłukałem sporo.
— Czemu więc zostałeś w sertonie?

background image

Chico kręcił się niespokojnie i popatrywał na mnie jak pies na

bijącego go pana.

— Poznałem pewną damę... — wybąkał wreszcie.
Machnąłem ręką.
— Możesz już nic więcej nie mówić.
Chłopak odetchnął z ulgą.
Góry, z których wypływa Riacho Cana Brava, stanowią dział wód

Tocantinsu i jego wielkiego dopływu, Araguai. Ciągną się długim
pasmem od środkowego Goíasu i dopiero tam, gdzie obie rzeki
zlewają się w jeden nurt, gubią się w nieprzejrzanej równinie amazoń-
skiej. Zaludnione są bardzo rzadko. U ich podnóży, nad brzegami rzek
osiedliło się trochę kabokli, ale wyżej, nad huczące i najeżone skałami
potoki nikt się nie pokwapił. Niełatwo zresztą do nich dotrzeć. Łodzią
— nie sposób, dróg nie ma. Te rozległe, urodzajne ziemie, niczym nie
związane z cywilizowaną częścią kraju, przyciągają jedynie
prospektorów, tych niepoprawnych włóczęgów i optymistów. Jedynie
oni, w nadziei odkrycia jakiego złotodajne-go lub diamentodajnego
strumienia, zbierają się w kilkuosobowe grupy i przenikają w głąb
tego nieznanego kraju. Skład tych grup bywa różny. Obok
poczciwych sertaneżów nie braku-je w nich awanturników i nie
liczących się z niczym zbójów. Spotkanie się dwóch takich grup
często kończy się bójką i rabunkiem. Chętnie też napastują one
licznych tam jeszcze Indian, porywając im lub gwałcąc kobiety.
Kolorowi leśni Brazylijczycy nie mają anglosaskiego zmysłu
organizacji, nakazującego pionierom z amerykańskiego Dzikiego
Zachodu tworzyć prowizoryczne władze policyjne i zbiorowo
prześladować przestępców. Tutaj morderstwem interesują się tylko
przyjaciele lub rodzina zamordowanego. Gorętsze uczucie odwetu
wywo-łuje raczej złodziej aniżeli morderca.

Im dalej od ujścia, tym wody Cana Brava stawały się bystrzejsze,

trudniejsze dla żeglu-gi. Nie wystarczały już siły samego Jonasa.
Wziął się do tyki również Chico, a nawet i ja musiałem zakasać
rękawy. Na tym trudnym odcinku stałem się pontadorem. Stanąłem z
długim wiosłem na dziobie uby i gdy ta zanadto zbliżała się do jakiejś
skały, kamienia czy też do brzegu, odpychałem ją ku środkowi rzeki.

Jonas, który znał Cana Bravę jak swoje dziesięć palców i pamiętał

różne charakterysty-czne miejsce na jej wybrzeżach, pilnie
wypatrywał wpadających do niej dopływów i starał się odgadnąć,

background image

który z nich może być tym przeze mnie poszukiwanym. Po długim
kluczeniu wyraził wreszcie przypuszczenie, że niewielka rzeczka, do
której właśnie dobrnęliśmy, to Rio Turvo. Gdyby była nią
rzeczywiście, powinna by mieć zaraz za pierwszym zakrętem wysepkę
z rosnącymi na niej trzema wysokimi castanheirami. Ponieważ
wysepkę z castanheirami zna-leźliśmy, nabrałem pewności, że
znajdujemy się na właściwej drodze. Trafić od tej wysepki do
strumienia rzekomo pełnego akwamaryn było łatwo. Wystarczyło
tylko odnajdywać w terenie znaki podane na mapce.

Najpierw minęliśmy ledwie widoczną w bananowych zaroślach

opuszczoną taperę, potem prostopadłą skałę z wyrąbanym krzyżem, a
wreszcie dwa ścięte pnie drzewa, przecina-jące kamienistą plażę. Stąd,
mówiła mapka, drugi prawy dopływ to ten ważny strumień.

Gdy wreszcie dobrnąłem do celu, nie mogłem uwierzyć, że to już

koniec dalekiej drogi, że to właśnie do tego niepozornego strumienia
zdążałem od kilku miesięcy. Mało się różnił, od dziesiątków innych,
które mijałem obojętnie, nie notując nawet w pamięci ich istnienia.
Jego brzegi przy ujściu porastał taki sam jak nad Rio Turvo babassual.
Nieprzejrzane mrowie kudłatych palm chrzęściło szklistymi, długimi
liśćmi, przerywając tymi niepokojącymi odgło-sami panującą tu ciszę
i spokój.

Strumień miał bystry nurt, któremu tylko z trudem

przeciwstawiała się nasza łódź. Już po niespełna godzinnej mozolnej z
nim walce doszliśmy do przekonania, że nie damy mu rady i że dalszą
drogę trzeba odbyć pieszo. Przywiązaliśmy więc łódź do nachylonego
nad wodą drzewa, narzuciliśmy podręczne worki z żywnością i
narzędziami na plecy i ruszyliśmy per pedes.

Jonas, przywykły do wędrówek po lesie, zaraz zauważył, że nie

byliśmy w tej pustce pierwszymi ludźmi. Coraz to wskazywał na
ślady pobytu naszych poprzedników: przeciętą lianę, znak zrobiony
tersadem na korze drzewa, ściętą palmitę lub zastygły w glinie kształt
ludzkiej stopy.

Po dłuższym marszu doszliśmy do miejsca, gdzie strumień

przybrawszy postać górskie-go potoku pędził między skruszonymi
skałami, jakby w ucieczce przed dopędzającym go wrogiem. Wydało
mi się to miejsce dogodne do założenia bazy, z której moglibyśmy
rozpo-cząć garimperskie poszukiwania. Dogodne — nie zawsze
oznacza łatwe. Las był tu gęsty, splątany i po niedawnej ulewie

background image

jeszcze wilgotny. Aby oczyścić kawałek brzegu pod obóz, trzeba było
dobrze się natrudzić. Bardzo skromny, przykryty liśćmi szałas, z
ledwością mogą-cy służyć za schron podczas deszczu, był gotów
dopiero po dwu dniach uciążliwej pracy. Po zainstalowaniu się w nim
wysłałem Chica do łodzi, aby przyniósł resztę potrzebnych nam
sprzętów, a sam z Jonasem zacząłem przeglądać okolicę.

Akwamarynodajny strumień przecinał lekką pochyłość, ale już o

kilometr powyżej naszego obozowiska huczał w głębokim wąwozie.
Na zakrętach był zawalony wywróconymi przez burze pniami drzew,
które wespół z osypiskami kamieni tamowały nurt, formując nie-
wielkie jeziorka i wodospady. Woda atakowała zaciekle te
przeszkody, pieniąc się i dudniąc głucho. Nie było łatwo posuwać się
wzdłuż tego dzikiego, złego strumienia. Musieliśmy stą-pać po
oślizłych głazach z wielką ostrożnością, gdyż każdy fałszywy krok
groził zwichnię-ciem lub nawet złamaniem nogi.

Wiedząc, że mój poprzednik robił tu już poszukiwania, i to

poszukiwania uwieńczone pomyślnym skutkiem, chciałem najpierw
odnaleźć miejsce przez niego wyeksploatowane, aby ominąć je i
rozpocząć pracę na terenie jeszcze nie tkniętym. Zdałem się w tym na
Jonasa, którego spostrzegawczość była zdumiewająca. Rychło odkrył
zarośniętą, ale jeszcze dostrze-galną ścieżkę, a przy niej, na brzegu
strumienia, kupy przemytego żwiru i piasku. Kilkaset metrów dalej
ślady pobytu prospektorów ginęły, a i ścieżka się urywała. Od tego
miejsca zdecydowaliśmy się rozpocząć poszukiwania.

Właśnie gdy już wszystkie przygotowania były na ukończeniu,

zachorowałem.

Nigdy nie narzekałem na zły stan swego zdrowia. Pomimo

krzątania się po wilgotnych lasach, pomimo długich podróży rzekami
o brzegach niekiedy bagnistych, pomimo nieustan-nego stykania się z
chorymi na zakaźne choroby, a nawet na trąd i lejszmaniozę — nie
cierpiałem na nic innego, jak co najwyżej na grypę lub ból gardła. Ten
swój stan fizyczny uważałem za naturalny i nie liczyłem się z tym, że
z wiekiem, a tu już pięćdziesiątka zaczęła rysować się na horyzoncie,
mogą nastąpić w nim zmiany. Toteż ostre boleści, które niespo-
dziewanie poczułem, więcej mnie z początku zdziwiły, aniżeli
zaniepokoiły. Niepokój przy-szedł później.

Leżałem bezradny na barłogu z wilgotnych liści, a przez głowę

przewijały mi się jak najgorsze przypuszczenia. Co to może być?

background image

Tyfus? Dyzenteria? Kto wie, czy jeszcze nie coś gorszego. Lekarstw
oprócz atebryny nie miałem żadnych, o lekarzu nie było nawet co
marzyć. A więc co robić? Leżeć i czekać zmiłowania bożego, czy też
zwlec się do łodzi i jak najszybciej ruszać do Peixe, gdzie znajdowała
się apteka i rezydował jedyny w tej części stanu lekarz? Pierwsza
decyzja była zbyt łatwa, druga — zbyt trudna.

Opiekował się mną Chico. Siedział w szałasie kamieniem i od

czasu do czasu podawał mi gorącą kawę. Stracił zupełnie głowę. Jonas
okazał się bardziej przedsiębiorczy. Poszedł do lasu na poszukiwanie
drzewa, którego kora miała jakieś lecznicze właściwości. Przyniesioną
wiązkę żółtych strużyn wsadził do garnka i przez całą noc gotował.
Rankiem podał mi dobry litr jasnożółtego, podobnego do piwa
wywaru. Nie miałem żadnego wyboru. Brzuch bolał jak cholera,
Wypiłem. Nie było to cudowne lekarstwo, po którym, jak po dobrze
utrafionym anty-biotyku, choroba cofa się natychmiast. Może w ogóle
nic mi nie pomogło, a boleści ustały wskutek ostrej diety. Nie wiem.
Ale po trzech dniach poczułem się lepiej.

Na razie nie mogłem wziąć się do żadnej pracy, gdyż wskutek

osłabienia nawet zwykłe chodzenie po gęstym lesie męczyło mnie
nadmiernie. Rad nierad, zdecydowałem się na dłuż-szy wypoczynek.

Jonas udawał się codziennie na polowanie, Chico gotował rosołki

z dzikich indyków i leśnych nambú-kur, a ja całymi godzinami
przesiadywałem bezczynnie w cieniu drzew i słu-chałem szumu
strumienia.

Zdrowie powoli wracało, ale poprzedni zapał do poszukiwania

akwamaryn — stygł. Co mi z bogactw, gdy stracę w tej zapadłej
dziurze zdrowie? Znowu, podobnie jak nad pięknym jeziorem na
początku podróży, przyszło mi na myśl, że chyba nie warto zbytnio
trudzić się, narażać na niebezpieczeństwa, na żółtą febrę, na malarię
po to, aby zbudować sobie w Belo Horizonte jeszcze jeden dom, kupić
jeszcze jeden plac... Wracać jednak z pustymi rękami po takiej długiej
podróży byłoby bez sensu. Trzeba jednak zakrzątnąć się, pomyślałem,
koło tego akwamarynodajnego strumienia, pogrzebać między
kamieniami i w żwirze.

Moi towarzysze, przekonawszy się, że już nie umrę, bardzo się

ożywili, nabrali humoru, a przede wszystkim — apetytu. Jonas zaczął
teraz przynosić z polowania oprócz ptaków różne zwierzęta.
Zajadaliśmy się kutijami, pakami i tatetami, wyrzucając część mięsa,

background image

gdyż nie mieliśmy dostatecznego zapasu soli, aby móc zabezpieczyć
je od zepsucia bodaj na kilka dni. Chico wykrawał przeto najlepsze
kąski i piekł nad ogniem na drewnianym rożnie, nie interesując się
resztą. Pewnego dnia oprawił sporego pancernika, ale nie zdjął z niego
skóry-pancerza, lecz położył go w niej na węglach i w ten sposób
smażył. Na moje pytanie, czemu nie oddarł pancerza, odparł krótko:
„Nie można”. Dlaczego jednak nie mógł tego zrobić, dowiedziałem
się dopiero wieczorem od Jonasa.

— Pewnego razu — wyjaśnił mi stary garimpeiro — doniesiono

Panu Jezusowi, że pancerniki są samolubne, nieżyczliwe i że
przynoszą wstyd innym zwierzętom.

„Ukarz je!” — dopominali się donosiciele.
Ale Pan Jezus nie był skłonny uwierzyć im na słowo.
„Muszę sam sprawdzić, czy to prawda” — odrzekł.
Przyjął na siebie postać mizernego chłopca i zstąpił na ziemię.

Rychło spotkał tatu-açu siedzącego przed głęboką jamą, która była
jego mieszkaniem.

„Przytul mnie u siebie — poprosił przebrany Pan Jezus. — Jest

mi chłodno, czuję się chory”.

„Pobiegaj sobie, to się rozgrzejesz” — poradził nieużyty

pancernik.

Pan Jezus pokiwał głową.
„Dobrze, zrobię tak — powiedział — ale patrz, zaczyna padać

deszcz i zbliża się noc. Przytul mnie u siebie”".

Pancernik na to:
„Wykop sobie podobną jamę, jak moja. Będziesz w niej

zabezpieczony przed deszczem i chłodem”.

„Ba! Nie mam takich łap jak ty. Nie potrafię kopać — odrzekł

Pan Jezus. — Tobie Pan Bóg dał doskonałe okrycie-pancerz i pazury.
Dzięki nim urządziłeś sobie schronienie. Podziel się nim ze mną”.

„Eee, daj mi spokój, teraz idę na mszę” — ofuknął go pancernik.
Pan Jezus przekonał się, że to bardzo samolubne zwierzę, i wydał

wyrok:

„Za karę nigdy nie zdejmiesz z siebie swego okrycia, choćbyś w

nim umierał z gorąca”.

— To dlatego właśnie — zakończył Jonas — nie śmiemy

obdzierać go z pancerza przed upieczeniem. Nie chcemy sprzeciwiać
się słowom Pana Jezusa.

background image

To ludowe podanie należy oczywiście włożyć między bajki.

Pancerniki są w rzeczywi-stości lękliwymi i dobrodusznymi
stworzeniami, wciąż narażonymi na ataki jaguarów, pum, ocelotów, a
nawet dzikich kotów i żyjącymi w ciągłym przed nimi strachu.
Pancerz nie chroni ich dostatecznie. Zmyślne drapieżniki umieją
przewrócić je na grzbiet i dobrać się do słabiej uzbrojonego
podbrzusza. Jedynie w norach, które pracowicie wykopują, pancerniki
czują się bezpieczne. Przycupnięte w nich, śpią przez cały dzień, a na
żer wychodzą w nocy lub o świ-cie. Największy spośród kilku z
istniejących odmian — tatu-açu — dochodzi półtorametro-wej
długości, ma grube łapy z wielkimi pazurami, śmiesznie sterczące
uszy i wydłużony ryj. Najmniejszy — tatu-bola — potrafi zamknąć
pancerz wokół swego korpusika i przybrać postać kuli wielkości
dwóch pomarańczy. Pewnego razu przechodząc przez las kopnąłem
taką kulę, przypuszczając, że to skorupa po orzechach z Pará.
Potoczyła się w dół i mocno ude-rzyła w kamień. Ku memu
zdumieniu „skorupa” przemieniła się w małe zwierzątko, które
fukając z przerażenia skryło się w krzakach.

Wieczory w czasie rekonwalescencji spędzałem na długich

rozmowach ze swoimi towa-rzyszami. Zwykłym tematem były rojenia
o tym, co będziemy robili, gdy uda nam się znaleźć większą ilość
akwamaryn.

— Ja — rozpoczynał nieodmiennie swoje marzenia Chico —

pojadę do São Paulo. Jakie tam wielkie domy! Jakie bary! A jakie
kobiety!

Jonas zawsze nawracał do sprawy nauki syna. Miał

dwunastoletniego chłopca, który nie umiał czytać i którego pragnął
wykształcić.

— Gdybym zarobił chociaż z tysiąc kruzeirów, zaraz bym wysłał

go do Peixe, do szkoły.

Mówiąc, że wyśle syna do Peixe, miał na myśli najbliższą Jacaré

miejscowość, w której znajdowała się szkoła. W Europie może wydać
się trochę dziwne, że na świecie istnieją jeszcze ziemie, na których do
najbliższej szkoły trzeba jechać indiańską ubą tydzień. No, ale cóż —
istnieją.

Moje nadzieje na przyszłość nie były związane z tym, co

znajdziemy w tym głuchym lesie. Wybiegały daleko od możliwości
finansowych. Do spełnienia marzeń potrzebowałem czego innego niż

background image

pieniędzy. Gdzieś daleko, za górami, lasami i morzami leżał kraj, do
którego tęskniłem i do którego miałem, sądząc o tym słusznie czy
niesłusznie, drzwi zatrzaśnięte. Nie stos akwamaryn, nie pieniądze
mogły mi je otworzyć. Czułem się wygnańcem, wykolejeń-cem,
człowiekiem na bezdrożu. Tym gorzej, że nie zaciekłość przeciw
temu, co działo się w tym dalekim kraju, nosiłem w sercu, lecz głuchy
żal do przeznaczenia za zły los, jaki mi zgotowało. Ani mi przez myśl
wówczas nie przeszło, że wygnaniu nadejdzie kres, że bateię zamienię
na pióro i że znowu znajdę się na swoim miejscu.

No, ale wróćmy do rzeczywistości, do Centralnej Brazylii.
Już od kilku dni moi towarzysze znajdowali niebieskawe

kamienie, które oddawali mi w przeświadczeniu, że takich właśnie
poszukuję. Nie wiedzieli, że cenne są nie te powierz-chownie
niebieskie, lecz inne, z zewnątrz szare i niepozorne, a wewnątrz
brudnozielone. Jednak obecność w strumieniu nawet słabych
akwamaryn potwierdzała nasze prospektorskie nadzieje.

Zachwycony tymi pierwszymi jaskółkami i poczuwszy się już

dostatecznie silny, wyru-szyłem w górę strumienia na poszukiwanie
miejsc, gdzie naturalne przeszkody, powstałe naj-częściej z układu
skał lub z nagromadzonych pni drzew, wstrzymują toczone przez prąd
minerały i tworzą prawdziwe ich depozyty. W nich spodziewałem się
znajdować najcenniej-sze okazy, te o niepozornej szarej powierzchni i
o brudnozielonym wnętrzu.

W odległości około kilometra od naszego acampamento

znalazłem taką właśnie zagro-dę, zatrzymującą wszystko, co woda
niosła. Część tego chłamu: gałęzie, liście, a nawet drze-wka wyrwane
przez wiatr i prąd gniły i znikały rychło, piasek i ziemię zabierały z
sobą wody przyborów, ale kamienie tkwiły przed nią grubą warstwą.

„Tu, pomyślałem, mogę znaleźć bamburrę”.
Zaraz pierwsze poszukiwania potwierdziły to przypuszczenie. Nie

upłynęła godzina, a spośród piasku i żwiru wydobyłem sześć dużych
kamieni, z których dwa — wielkości karto-fla. Młotkiem odłupałem z
każdego kawałek otoczakowej skorupy i zajrzałem pod światło do
wewnątrz. Były brudnozielone... Najwyższa klasa! Siadłem i
zadumałem się nad nimi, jak ten garimpeiro, o którym opowiadano mi
w Jacaré, nad znalezionym diamentem. Więc jednakże ten wagabunda
z Belo Horizonte, który zdradził mi tajemnicę strumienia, nie był
oszustem. Zaufania, którym go obdarzyłem, płacąc z góry i hojnie za

background image

szkic orientacyjny drogi, nie zawiódł.

Akwamaryny pod względem wartości handlowej ani się umywają

do diamentów, nawet z chibiami trudno je porównać. Tamte
przechowuje się w piórach ptaka jaburú, te pakuje się do worka i
dźwiga na plecach, jak maniok lub ananasy. Kilogram surowych
akwamaryn rza-dko daje więcej aniżeli dwieście gramów klejnotów,
zwykle ilość ta nie przekracza pięćdzie-sięciu do stu gramów, i to
oczywiście z surowca już przebranego.

Z diamentami sprawa przedstawia się inaczej. Nawet

najdrobniejszy, popękany odła-mek ma zastosowanie, jak nie w
jubilerstwie, to w przemyśle, a więc posiada pewną wartość.
Poszukiwanie diamentów jest jednak uciążliwsze, trudniejsze i można
powiedzieć — nudniej-sze. Przypomina jeszcze bardziej aniżeli
poszukiwanie akwamaryn grę na loterii. Nic się tu nie da obliczyć ani
przewidzieć. Emocje znalezin są rzadsze. W takiej na przykład
obfitującej w diamenty rzece Rio das Garças w Mato Grosso wielu
garimpeirów niekiedy przez lata pracy nie zdoła wypłukać niczego
godniejszego uwagi. Akwamaryny są rozrzucone przez przyrodę
szczodrzej; istnieją garimpa, które od dziesiątków lat dostarczają
coraz to nowych partii kamieni, dobywanych z różnych głębokości.

Strumień, nad którym właśnie dumałem, mógł być, sądząc po

rezultatach pierwszych poszukiwań, rewelacją, bogatym garimpem,
ale mógł też nim nie być, jak to w podobnej sytu-acji niejeden już
prospektor zaobserwował. Typowym przypadkiem zawodności
pierwszego wrażenia była przygoda dwóch Polaków: Jana Rejsa z
Łodzi i Zdzisława Wilnera z Warsza-wy. Otóż w roku 1937 znaleźli
oni w stanie Minas Gerais takie właśnie zwodnicze gniazdo
akwamaryn. Wydobywszy w ciągu krótkiego czasu kilkanaście kilo
pięknego surowca i przy-puszczając, że są na śladzie wielkich
bogactw, sprowadzili specjalną maszynę do rozmywania ziemi i
przystąpili do poszukiwań na wielką skalę. Nie do wiary, ale przez
szereg następnych miesięcy, ani nigdy później, nie znaleźli w tym
miejscu już ani jednego grama akwamaryn.

Mnie nigdy nie przyszło na myśl wziąć się do przemysłowej

eksploatacji odkrywanych garimpów. Wydawało mi się to, i zapewne
było, ponad moje siły. Toteż i teraz patrzałem na akwamarynodajny
strumień jak na teren, z którego coś tam wydobędę i z sobą wezmę,
ale do którego już nigdy więcej nie powrócę.

background image

Najpierw zabraliśmy się do dokładnego przepatrzenia zawartości

odkrytej zagrody. Jonas i Chico wyrzucali z niej kamienie na brzeg, a
ja dokonywałem ich selekcji. Wszystkie były do siebie podobne i aby
przekonać się, które z nich są, a które nie są akwamarynami,
musiałem używać młotka. Nie zawsze po przejrzeniu stu kamieni
udało mi się odłożyć jeden. Niekiedy i spośród kilkuset nic nie
wybrałem. Niemniej jednak to, co udało się znaleźć, było warte
ponoszonego trudu, tym bardziej że gatunek surowca, aczkolwiek nie
pierwszorzędny, jak mi się to w pierwszej chwili wydało był dość
wysokiej klasy.

Po kilku tygodniach ciężkiej pracy w wodzie i wilgotnym piasku,

od której dostałem w stawach ostrych bólów, udało mi się napełnić
dwa spore koszyki pięknymi, jajowatymi kamieniami. Jonas określił
ich wagę na trzy arroby (45 kilogramów). Był to oczywiście wielki
sukces i wszyscy byliśmy z tej racji w wyśmienitym usposobieniu.
Nic dziwnego przeto, że postanowiliśmy nie porzucać jeszcze
garimpa, które przyniosło nam tyle korzyści, lecz odpo-cząć przez
kilka dni, a następnie wziąć się znowu do prospektorki. Najwięcej
palił się do dal-szej pracy Chico. Już uprzednio zasmakował w
pieniądzach i teraz marzyły mu się względy nowych moren, które by
mógł zdobyć za pomocą kolorowych kamieni.

Jednak dalsze poszukiwania nie dawały już tak rewelacyjnych

rezultatów jak poprze-dnio. Ani rusz nie mogliśmy natrafić na nowe
gniazdo ani w ogóle na większe nagromadzenie kamieni. Rychło też
przekonaliśmy się, że akwamarynowe pole ograniczało się wyłącznie
do tego miejsca, w którym strumień dokonał przełomu poprzez
niewielkie wzgórza. Powyżej tego przełomu akwamaryn wcale nie
było, a poniżej spotykało się je tylko sporadycznie. Coraz częściej,
aby uzyskać jakiś pomyślniejszy rezultat, musieliśmy ryć w piasku,
usuwać odłamy skał i pnie zwalonych drzew.

Ta ciężka praca ostudziła wreszcie nasz zapał i skłoniła do

zastanowienia się nad powrotem.





background image

SKAZA NA DŻUNGLI


Pogodna i sucha „zima”, gdy termometr rzadko wznosił się ponad

25 stopni ciepła w cieniu, niepostrzeżenie minęła i nadeszły duszne
upały, a wraz z nimi grzmoty i gwałtowne burze. Przeciągłym
odgłosom uderzeń piorunów towarzyszyły głuche trzaski walących się
drzew i łamanych gałęzi. Wydawało się, że wiatr rozniesie nasze
schronienie na cztery strony świata i że bezbronni staniemy się łupem
złej i złośliwej dżungli. Na szczęście przygotowując biwak
wybraliśmy miejsce bezleśne i teraz przynajmniej nie groziło nam
przygniecenie jakimś cedrem czy palisandrem.

Puszcza nasiąkła wodą jak gąbka. Każde potrącenie gałęzi

przypominało odkręcenie kurka przy prysznicu. Wystarczyło zrobić
kilka kroków, aby przemoknąć do suchej nitki i z łatwością zaziębić
się lub nawet nabawić się zapalenia płuc. Wiedząc o tym, woleliśmy
sie-dzieć przycupnięci w szałasie niczym pancerniki w norze i nie
wysuwać nosa na zewnątrz, aniżeli ryzykować krzątanie się po
puszczy. Las, który w porze suchej wydawał się przytu-lnym
schronieniem, jakby przeznaczonym przez przyrodę do przebywania
w nim ludzi, prze-obraził się we wrogi i niedostępny żywioł. Drzewa,
znieruchomiałe w ciszy zimowych mie-sięcy, teraz, wstrząsane
wiatrami, miotały konarami na wszystkie strony jakby chcąc wyrwać
się ze swych miejsc i powędrować w inne. W takich chwilach,
napełniających

niepewnością

nawet

ludzi

cywilizowanych,

rozumiejących działanie sił przyrody, pierwotni mieszkańcy puszcz,
Indianie, drżą ze strachu, a ich podniecona wyobraźnia stwarza
imaginacyjne przy-czyny powstawania niepojętych dla nich zjawisk.
Puszcze nadtocantińskie, puste i milczące dla obcych, w ich oczach
roją się od geniuszów, bożków i diabłów. Każde plemię, niekiedy
nawet wioska, ma własne istoty nadprzyrodzone. Niektóre z tych istot,
jak Mapinguari lub Jurupari, są znane szerzej, inne tracą imię już nad
następną rzeką lub następnym jeziorem. Indianie nie przeceniają ich
znaczenia, nie zaprzeczają, że cudzy bogowie są też bogami. Ale boją
się tylko swoich. Swoim wolno rządzić ich losem, robić z nimi, co
chcą. Innym wara od tego. Większość tych indiańskich bogów to
duchy złe, wymagające nie tylko czci, lecz rów-nież składania ofiar i
posłuszeństwa. Rzecznicy ich woli, pajé, nie pożałowali wyobraźni w

background image

ustanowieniu mnóstwa przesądów-kanonów, zmierzających w gruncie
rzeczy nie do czego innego, jak do ujarzmienia plemiennego plebsu.
Skuty nimi wcale nie gorzej niż kajdanami żyje ten plebs w
nieustannym lęku przed czymś, co nie istnieje.

Nawet civilizados rozsiani tu i ówdzie po lasach nie są wolni od

wpływu sił przyrody na ich wyobraźnię. Teoretycznie nie wierząc w
indiańskie bóstwa i przesądy, ulegają ich naporo-wi i w większym lub
mniejszym stopniu poddają się im. Niby to wyśmiewając się z nich,
niby to z żartów, ale wykonują wiele praktyk nakazanych przez
indiańskich pajé. A już tacy jak Jonas, w którego żyłach płynęło z
pewnością więcej krwi „czerwonej” niż „białej”, nie szuka-ją nawet
usprawiedliwiających pretekstów. W uległości wobec zabobonu nie
różnią się zupeł-nie od Indian.

Gdy po pierwszych przejaśnieniach wyszedłem wreszcie nad

strumień, z ledwością go poznałem. W porze suchej skaczący wesoło
po kamieniach i melodyjnie szumiący, teraz huczał groźnie i rwał
przed siebie bez opamiętania. Zapory i naturalne przeszkody nakrył
mę-tnym nurtem jak płachtą, koryto poszerzył i cały napęczniał, jakby
spuchł. Gdzie tu marzyć o wydobywaniu zeń żwiru, o znalezieniu
czegoś w tej burej od niesionego mułu wodzie...

Po dwóch dniach strumień wrócił do dawnego wyglądu i

gdybyśmy chcieli, mogliby-śmy wszcząć pracę na nowo. Nie
zrobiliśmy jednak tego, gdyż przerwa w złej pogodzie mogła potrwać
krótko, co zmusiłoby nas do ponownego odłożenia daty odjazdu.
Licząc się z tymi zmiennymi warunkami atmosferycznymi
naznaczyliśmy zwinięcie obozu na dzień na-stępny.

Nie obyło się bez kłopotu. Bagaż okazał się na nasze siły zbyt

ciężki, aby przenieść go do łodzi za jednym razem. Musieliśmy więc
najpierw wysłać Chica z częścią akwamaryn i dopiero po jego
powrocie mieliśmy z resztą rzeczy odejść definitywnie wszyscy
razem.

Podczas gdy Chico wędrował z koszykiem na plecach ku

pozostawionej w dole strumie-nia ubie, ja z Jonasem zajęliśmy się
likwidacją biwaku. Nie zabrało to nam wiele czasu. Mnie wystarczyło
go nawet na pożegnanie się z tym uroczo położonym garimpem, w
którym spę-dziłem kilka pełnych emocji tygodni, i na żal zwykły przy
odchodzeniu z miejsca spełnionych nadziei.

Chico wrócił w kilka godzin później, ale nie sam, lecz w

background image

towarzystwie indiańskiej pary małżeńskiej z dzieckiem. Mężczyzna o
szerokiej, nieruchomej twarzy, ale bystrym spojrzeniu był właściwie
chłopcem, miał najwyżej dwadzieścia lat, a kobieta — z odkrytymi,
dziarsko sterczącymi piersiami i figlarnymi dołeczkami na policzkach
— niewiele od niego mniej. Pomimo młodego wieku dochowali się
już pięcioletniej córeczki o okrągłej buzi i skośnych, wesołych
oczkach. Jak przystało na dobre, indiańskie małżeństwo, on niósł łuk i
strzały w ręku, a ona wypchany koszyk, uwieszony rzemieniem do
czoła, na plecach.

— Wróciłem — odezwał się niepewnym głosem Chico. Na jego

twarzy malowało się zafrasowanie.

— Widzę — odrzekłem kwaśno, gdyż byłem niezadowolony z

przybycia Indian. — Cóż to za pomysł — dodałem — sprowadzać tu
obcych?

— Ja ich nie sprowadziłem — zastrzegł się Chico — oni uciekają.
— Przed kim? — zdziwiłem się.
— Przed jakimiś civilizados. Widzieli ich na Rio Turvo i

przestraszyli się. Postanowili ukryć się w górach. U nas tylko
odpoczną i pójdą dalej.

— A cóż to za diabły ci civilizados? Chyba nie napadają na

Indian?

— Napadają! — wtrącił się Indianin. — to są mala gente.
— Skąd wiesz? — zapytałem.
Indianin nie potrafił tego wyjaśnić (mówił bardzo słabo po

portugalsku), powtarzał tylko raz po raz: Mala gente, mala gente i
nieoczekiwanie dodał: „Jechali na ubie pyk-pyk”.

Motorówka w tych stronach to rzeczywiście niezwykła rzecz i jej

pojawienie się na wodach Rio Turvo mogło wzbudzić zaniepokojenie
nie tylko u czerwonoskórych. Mnie też sprawa zaczęła przedstawiać
się niewyraźnie. Któż by to mógł przyjechać na niej w te bezlu-dne
strony i po co? Najpierw przyszło mi na myśl, że może to policja
stanowa. Jej przedsta-wiciele, opłacani źle i nieregularnie, zjawiają się
niekiedy nawet na najbardziej odległych garimpach w nadziei
ściągnięcia jakichś bliżej nie określonych kar i podreperowania nimi
swojego chudego budżetu. Nie byłoby to jeszcze najgorsze. Gdyby
jednak przyjezdni byli zwykłą bandą rozbójników, rzecz nabrałaby
bardzo nieprzyjemnego aspektu. O zachowaniu akwamaryn nie
byłoby wówczas nawet mowy. Już tam znaleźliby oni sposób, abyśmy

background image

je wydali...

Gdy tak rozmyślałem, doszedł mnie z oddali odgłos zbliżających

się ludzi: trzask łamanych gałęzi i dźwięk uderzeń tersadów w twarde
liany. Indianin zastrzygł niespokojnie uszami i rzucił żonie jakieś
słowo. Kobieta uniosła pośpiesznie koszyk, umieściła go znowu na
plecach i w milczeniu ruszyła wydeptaną ścieżką w górę strumienia.
Dziewczynka, jak czujny psiaczek, podreptała za matką. Po chwili
wszyscy troje wsiąkli w las.

— Nie podoba mi się ta wizyta — powiedziałem do Jonasa.
— I mnie też — odrzekł, po czym zaczął przykrywać leżące w

koszyczkach akwama-ryny resztką rapadury i innych zapasów
żywności. — Lepiej nie drażnić niczyich oczu — dodał.

Szybko dokończyliśmy pakowania bagażu i gdy pierwsi ludzie

ukazali się na naszej polance, byliśmy już gotowi do drogi.

Gwar, który nagle powstał wokół nas i zmącił panujący tu spokój

i ciszę, wydał mi się czymś niezwykłym, oszołomił mnie. Przez
chwilę gapiłem się bezmyślnie na wysypującą się z lasu gromadę
ludzi, podobnie jak nad Tocantinsem gapiły się na mnie zaskoczone
na polu kukurydzy brodate guariby.

Nie potrzebowałem długiej obserwacji, aby rozpoznać w

przybyszach prospektorów. Ich zawód zdradzały niesione bateie, sita i
łopaty. Odetchnąłem. Bandyci nie zajmowali się prospektorstwem,
lecz rabunkiem. Nie podobało mi się tylko, że każdy oprócz narzędzi
dźwi-gał również karabinek Winchestera.

Na widok naszego obozu zatrzymali się jakby w niepewności, co

dalej robić.

— Są! — odezwał się jeden z nich.
„O, do licha! — pomyślałem. — Wygląda, że to nas szukają”.
Bom dia, senhores! — wygłosiło grzeczne pozdrowienie kilku

naraz przybyszów.

— Bom dia! Zbliżcie się — odpowiedziałem równie grzecznie,

ale niepokój we mnie rósł.

Czego oni tu chcą? Być może usłyszeli coś na rzece o bogactwach

dopływu Rio Turvo i zapragnęli podzielić się moim szczęściem. Nie
byłoby w tym nic takiego dziwnego. Garimpeirzy często pędzą na
oślep do jakiejś okolicy, którą stugębna bezimienna wieść ogłosi jako
złotodajną czy też obfitującą w drogie kamienie.

Ani się spostrzegłem, gdy wokół naszego już zwiniętego obozu

background image

zgromadziło się ze dwunastu rosłych drabów z obnażonymi tersadami
w rękach. Gdyby mieli w stosunku do nas jakieś złe zamiary, nie
bylibyśmy w stanie się oprzeć. Jonas siedział na koszyku z akwamary-
nami i nie odzywał się ani słowem. Chico, zwykle odważny i
wyzywający, teraz mając przed sobą gromadę nieznajomych —
zachowywał się jak trusia. Harap z byczej skóry, którym lubił uderzać
się z trzaskiem po bucie, zatknął za pas, a kaburę z rewolwerem
przesunął na znak swego pokojowego usposobienia do tyłu, na same
plecy. Ja też nie musiałem mieć tęgiej miny.

Wśród przybyszów zauważyłem kilku białych. Trzymali się na

uboczu i nie kwapili się do rozmowy ze mną.

— Co to za wyprawa? — zapytałem jednego z nich, krzepkiego

mężczyznę, ubranego w kraciastą koszulę, brązowe spodnie i
fazenderskie buty z krótką cholewą zmarszczoną w harmonijkę.

— Przybyliśmy zająć brzegi tego strumienia — odparł sucho.
— Spóźnił się pan — powiedziałem. — Na te ziemie złożył

requerimento w Peixe mój towarzysz — wskazałem na Jonasa.

Biały spojrzał na mnie bez uśmiechu.
— Nic nie będzie z tego requerimenta — rzekł. — Te tereny aż

do samych gór to moja własność.

— Czyżby? Chyba od niedawna?
— Tak — przyznał — od niedawna, ale za to formalnie.

Wszystkie podpisy na titulo definitivo potwierdzili notariusze w
Goiânii, w Porangatu i w Plixe.

W rzeczywistości Jonas nie złożył jeszcze requerimenta, miał

dopiero zamiar to zrobić, ale mimo to brnąłem dalej.

— Z pewnością sam pan wie — powiedziałem — że nadział

ziemi przed zatwierdze-niem go przez legislaturę zawsze może być
anulowany.

Musiałem dobrze trafić, gdyż biały aż poczerwieniał ze złości.
— Nie będzie żadnego anulowania! — krzyknął.
— Mnie to mało obchodzi. Właśnie opuszczam te strony i

zapewne nigdy do nich nie wrócę.

— Bardzo słusznie, nie zniósłbym tu obecności obcych.
— Ja tu nie obcy. Byłem w tych stronach przed panem i mam na

to świadków — wska-załem ręką na Jonasa i Chica. — Proszę mi nie
wygrażać.

— Pańskie szczęście — wysyczał biały — że przybyliście tu

background image

wcześniej, aniżeli zareje-strowałem swoje dokumenty w Peixe.
Inaczej odebrałbym wam wszystko, coście tu wypłuka-li.

Jonas, który przez cały czas pilnie przysłuchiwał się mojej

rozmowie z przybyszem, poruszył się niespokojnie. Jego lojalność
kazała mu podnieść się z koszyka i stanąć obok mnie.

— To również pańskie szczęście — odparłem. — Mam taki głupi

zwyczaj, że najpierw strzelam, a potem proszę o wyjaśnienie... o ile
nie trafię.

Była to oczywiście czcza przechwałka, ale zrobiła swoje. Biały

nieco rozluźnił sztywną twarz. Usiłował nawet przywołać na nią
uśmiech.

— Nie ma o czym mówić — rzekł pojednawczo — nie

kwestionuję tych diamentów, coście je tutaj znaleźli.

— Diamentów? — zdziwiłem się.
Sim, senhor, diamentów. Nie zaprzeczy pan chyba, że

szukaliście diamentów. W tę bajkę o akwamarynach nikt na rzece nie
uwierzył.

— To nie żadna bajka.
— Dobrze, dobrze, ja jednak sądzę inaczej.
„A sądź sobie, durniu, co chcesz” — pomyślałem i przestałem się

spierać.

Już od dłuższej chwili obserwowałem kilku przybyszów

oczyszczających z gałęzi jedno ze stojących tuż przy strumieniu
drzew. Po ścięciu górnej części pnia, utworzyli z niego rodzaj słupa,
do którego przybili gwoździami dużą tablicą z jakimś napisem.
Zaintrygowany tą ich czynnością, podszedłem bliżej, aby napis
odczytać.

— Tak, tak, niech pan sobie dobrze zapamięta to obwieszczenie

— odezwał się jeden z przybyszów. — Od dzisiaj skończyły się żarty.

Obwieszczenie brzmiało, jak następuje:
„Strumień Arroio Chopim od źródeł aż do ujścia do Rio Turvo

płynie przez prywatne tereny pana Zenobia Freitasa da Silvy. Z tego
strumienia i z obu jego brzegów zabrania się wydobywania
diamentów, złota i kamieni kolorowych. Kto by te minerały
wydobywał, może narazić się na omyłkowe zastrzelenie go przez
ludzi wyznaczonych do strzeżenia uprawnień pana Zenobia Freitasa”.

Tak więc „prawo” wyrażone w paragrafie „o prawie własności”

dotarło do tej spokojnej doliny, porosłej wiecznie zieloną dżunglą.

background image

Teoretycznie pan Freitas mógłby zabronić nie tylko swobodnego
garimpeirowania w niej, jak to zresztą uczynił, ale nawet ścinania
drzew czy też polowania. Teoretycznie dżungla na brzegach Arroio
Chopim przestała się różnić od lasów europejskich, ściśle
podzielonych, dokładnie administrowanych i pilnie strzeżonych.
Oczywi-ście teoretycznie, gdyż praktyka długo jeszcze mogła
wyglądać inaczej. Niemniej jednak po-czątek już zrobiono. Na razie
chodziło o minerały, następnie przyjdzie kolej na co piękniejsze sztuki
cennych drzew: mahoni, jakarand, cedrów, perob, a jeszcze później na
samą ziemię. Sceny z walk o nią, których byłem świadkiem w
Cuendze, po latach powtórzą się tutaj, o tysiąc kilometrów głębiej w
Centralnej Brazylii. Chyba... chyba że wcześniej nastąpią zdarze-nia,
które przerwą ten wcale przecież nie nieuchronny proces.

Przybysze wraz z panem Freitasem nie zastanawiali się

oczywiście nad zmianą, jaką przynieśli do puszczy i którą chcieli w
niej utrwalić. Byli przekonani, że biorą udział w natu-ralnym toku
spraw. Ziemia ma należeć do zapobiegliwych i pozbawionych
skrupułów.

Nowy właściciel rozglądał się ciekawie na wszystkie strony,

długo wpatrywał się w strumień, kopał butem piasek — najwyraźniej
brał w posiadanie ten szmat dziewiczego lasu, wyszachrowany u
sprzedajnych urzędników w dalekim mieście. Jego słudzy — ciemni i
za-bobonni sertaneże — kręcili się koło niego i usłużnie chwalili
zdobycz swego pana. Spodzie-wali się okruchów: narzędzi pracy i
samej pracy. Ani im postała w głowie myśl, że działają przeciw
własnym interesom, że zamykają sobie drogę do samodzielnej
przyszłości. Ale na wszystko musi przyjść właściwy czas. I oni
doświadczą kiedyś gorzkiego czasu uświadomie-nia, buntu i walki.
No i smaku zwycięstwa...

— Przeczytał pan? — przerwał moje rozmyślania Freitas.
— Owszem.
— No i co pan na to?
— Myślę, że tego strumienia nikt tu nie upilnuje. Przyjdzie

większa gromada garim-peirów i załatwi się z pańskimi kapangami w
mig.

— Ziemi mi nie zabiorą.
— Kto wie, panie Freitas, kto wie...
Biały wybuchnął śmiechem. Był tak ubawiony moją

background image

wątpliwością, że aż złapał się z tej wesołości za brzuch.

— Może mi ją moi właśni peoni odbiorą, co? — I śmiał się dalej.
„Takich jak on — pomyślałem — nic, żaden przykład nie nauczy

rozumu. Muszą zni-knąć z powierzchni świata, jak zniknęły kiedyś
dinozaury i mamuty, a dzisiaj giną goryle i ultrasi”.

Byłem zadowolony, że źle zapowiadająca się przygoda przybrała

pokojowy charakter i że nic nam nie grozi. Nie chciałem jednak
przeciągać struny.

— Idziemy — rzekłem do swoich towarzyszy.
— Chwileczkę — wtrącił Freitas. — Ja bardzo potrzebuję ludzi.

Nie odstąpiłby mi pan tego Negra? — wskazał na Chica.

Spojrzałem na chłopca. Gdyby był białym, pewnie by zbladł.

Murzyni jednak nie posia-dają tej właściwości, nie bledną,
popielacieją. Twarz Chica wyglądała w tej chwili, jakby ją kto
posypał popiołem.

— Nie mogę decydować za niego — odrzekłem. — Niech go pan

sam zapyta, czy chce u pana pracować.

— Nie chcę — burknął chłopak krótko i zarzucił sobie na plecy

przygotowany już uprzednio tobołek.

— Idziemy — powtórzyłem.
— Z Bogiem! — pożegnał nas Freitas z obłudną życzliwością i

dorzucił: — za dużo pan sobie robi ceregieli z tym czarnuchem.

Nic na to nie odpowiedziałem. W milczeniu skierowaliśmy się do

ścieżki i zagłębiliśmy się w las. Prosektorzy, którzy z
zainteresowaniem przysłuchiwali się sporowi dwóch białych, żegnali
nas ironicznymi uśmiechami i niechętnymi spojrzeniami.

Jakżeż przyjemnie znaleźć się znowu w spokoju i ciszy, nie

zakłócanej ludzkim, niezno-śnym gwarem! Świat wydał mi się jak
dawniej wesoły, a dżungla przytulna. Moi towarzysze, nie czując już
obecności obcych, nabrali dobrego humoru i pewności siebie. Chico
przesunął kaburę z pleców ku przodowi i wesoło wymachiwał
wyciągniętym z pochwy tersadem. Nie zapomniał jednak propozycji
Freitasa, która obraziła jego godność.

— Ten głupi Goiano — rzekł — myśli, że czarnego można

sprzedać jak konia. Nie te czasy.

— Pewnie, że nie te czasy — odezwał się Jonas — ale tym

fazenderskim synkom wciąż się one jeszcze roją po głowie. Dopóki
nie przeszedł tędy Luizinho ze swymi ludźmi, działy się tu różne

background image

rzeczy.

— Luizinho? Kogo to masz na myśli? — zapytałem.
Jonas spojrzał na mnie jak na ignoranta.
— Jak to kogo? Luiza Carlosa Prestesa * .
Pogoda była doskonała, słoneczna. Dżungla obeschła z wilgoci i

ostatnie ślady błota na

* LUIZ CARLOS PRESTES — przywódca brazylijskich

komunistów (1964). Brał udział w rewolucji w r. 1924, po której
schronił się ze znaczną liczbą towarzyszy w oddalonych stronach
kraju, gdzie przez długi czas budził wśród ubogich kabokli wiarę w
lepszą przyszłość.
ścieżce już znikły. Drzewa, zmęczone niedawnymi atakami wichru,
stały teraz bez ruchu, napawając się spokojem i słońcem. Szliśmy
hałaśliwie. Nasze głosy płoszyły radujące się pię-knym dniem ptaki.
Coraz to zrywały się przed nami czerwonogłowe kardynały,
wielobarwne arary, milczkiem umykające po gałęziach rdzawe „kocie
dusze”, to znowu krzykliwe sirigai-ty. Raz zabiegł nam drogę dziki
indyk. Zdumiony widokiem ludzi, znieruchomiał na chwilę, jakby
zastanawiając się, co ma robić, po czym rzucił się gwałtownie w
zarośla i chyłkiem, na piechotę, zmykał przez las.

Marsz przez dżunglę środkowobrazylijską nawet przy pięknej

pogodzie jest uciążliwy. Wkrótce poczułem, że oblewa mnie pot i że
coraz trudniej nadążam za towarzyszami. Głupia ambicja nie
pozwalała mi prosić ich o zwolnienie kroku. W końcu jednak
zmęczenie pokona-ło ambicję.

— No to odpocznijmy.
Usiedliśmy na zwalonym miękkim pniu paproci drzewiastej i

wyciągnęliśmy z koszyka garść orzechów z Pará. Smakowały
wybornie.

Posileni, ruszyliśmy w dalszą drogę i w dwie godziny później

byliśmy już przy łodzi.

— Gdzie to schowałeś akwamaryny, Chico? — spytałem.
Chłopak nic nie odpowiedział. Stał z wybałuszonymi oczami i

jakby oniemiał.

— W łodzi — wyjąkał wreszcie.
— W łodzi nic nie ma.
— Tu je położyłem — pokazywał miejsce pod ławeczką. Ale pod

background image

ławeczką nic nie było.

Ładna historia! Zanadto zawierzyliśmy bezludziu. „Nie ma ludzi

— myśleliśmy — nie ma złodziei”.

— Znikły — stwierdziłem.
— To ci od Freitasa ukradli — powiedział Jonas.
— Oczywiście...
Tak więc moja długa i uciążliwa wyprawa po złote runo, rokująca

jeszcze do wczoraj-szego dnia spełnienie nadziei, nagle straciła cały
swój blask. Wprawdzie druga część prospe-ktorskiego trudu —
półtorej arroby kamiennych jajek — przezornie ukryta w koszykach,
wystarczała na otarcie łez, ale nie była to już bamburra, szczęśliwy los
na loterii. „No cóż — pomyślałem — nigdy nie ma pełnego
szczęścia”. Jeszcze przed kilku chwilami zdawało mi się, że jestem
bliski spokojnego życia, że pozbyłem się konieczności ciągłych
wędrówek, włóczęgi po lasach i stepach, no i, proszę, musiałem się z
tą perspektywą pożegnać, zająć się nowymi projektami, obmyślaniem
nowych wypraw.

— Jonas — zapytałem przewodnika — czy ty znasz góry Serra

Dourada?















SPIS RZECZY

background image

Goías, kraj z przeszłości

02

Ziemie „niczyje”

03

Podróż modo antiquo

11

Staroświeckie miasteczko

20

Fazenda w Goíasie

26

Quilombo

34

Camping nad São Felix

43

W maloce Xiribego

52

Arraial Jacaré

59

Małpy i papugi

68

Wielkie moczenie oczu

75

U celu

81

Skaza na dżungli

88





Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Lepecki Mieczysław W krainie jaguarów
Lepecki Mieczysław MAURYCY AUGUST HRABIA BENIOWSKI DZIEJE I PRZYGODY BIOGRAFIA PODRÓŻNIKA
Lepecki Mieczysław Od Sybiru do Belwederu
Problemy współczesnego świat
Mój świat samochodów
Magiczny świat konsumpcji
Świat na bańce spekulacyjnej(1)
Kontrakty 2011 świat
Kościół zwiedziony przez świat 590628m
inny swiat 3
świat u Kanta
Plan tygodniowy, ŚWIAT DZIECKA
POWIERNICZE WYSPY PACYFIKU, ŚWIAT - KRAJE I KONTYNENTY

więcej podobnych podstron