Lepecki Mieczysław MAURYCY AUGUST HRABIA BENIOWSKI DZIEJE I PRZYGODY BIOGRAFIA PODRÓŻNIKA

Mieczysław Lepecki

Maurycy August hr.Beniowski

Wstęp

Nazwisko Maurycego Augusta hr. Be­niowskiego jest u nas znane, ale znajomość ta jest na ogół bardzo pobieżna. Przeciętny inteligent wie o nim trzy rzeczy: że uciekł z Kamczatki, że przebywał na Ma­dagaskarze i że wydał pamiętniki. Nie wie natomiast dokładnie, kim właściwie był i co robił. Pewne mętne skojarzenia pochwytanych tu i ówdzie informacji mówią mu, że to jakiś awanturnik, typ niepewnej na­rodowości. Gdyby do człowieka XVIII wieku wypadało przykładać epitety stosowane w wieku XX, chętnie użyto by pod jego, adresem określenia: hochsztapler. Na­turalnie, bardzo by skrzywdzono tego dzielnego i nie­zwykłego człowieka.

Początek wielkiego rozgłosu, jaki Beniowski uzyskał w świecie, datuje się od chwili opublikowania części jego przygód w pamiętniku trzeciej wyprawy Jamesa Cooke’a. Wyprawa ta dotarła do Wyspy Unalaski z grupy Wysp Aleuckich, gdzie spotkała niejakiego Izmaiłowa, pozostawionego tam przez Beniowskiego w czasie jego ucieczki z Kamczatki do Japonii. Izmaiłow opowiedział historię niezwykłych przygód hrabiego, po­wtórzoną następnie w książce Cooke’a i tą drogą sze­rokie koła sfer oświeconych Europy dowiedziały się

o nich. Stało się to w roku 1784, a więc wówczas, gdy Beniowski znajdował się już po raz ostatni w drodze na Madagaskar, gdzie w dwa lata później znalazł śrtiiefć.

Prawdziwie zawrotna sława otoczyła jego osobę jed­nak dopiero po śmierci, gdy ukazały się jego własne pamiętniki.

Warto poświęcić im słów kilka.

Napisał je Beniowski w języku francuskim i zaopa­trzył we własnoręczne rysunki i plany. Rękopis znajdu­je się do dnia dzisiejszego w British Muséum. Hrabia złożył go w ręce swego dobrego przyjaciela i wspólni­ka, Jacka Hiacynta Magellana, Portugalczyka mieszka­jącego stale w Londynie. Wydał je w tłumaczeniu an­gielskim niejaki Wiliam Nicholson z życzliwości dla Magellana i chęci choćby częściowego wynagrodzenia mu strat poniesionych z racji upadku Cesarstwa Mada- gaskarskiego i śmierci hrabiego. Ukazały się w roku 1790*. Zewnętrznie przypominały pamiętniki Cooke’a, a więc była to książka formatu in quarto, wydrukowa­na na pięknym papierze i ozdobiona szeregiem orygi­nalnych rysunków oraz planów bitew z okresu konfe­deracji barskiej.

Pamiętniki Beniowskiego stały się od razu głośne. Już następnego roku wyszło drugie wydanie w Irlan­dii, a nadto wydanie francuskie, opracowane przez sa­mego Magellana. Różnią się one nieco w tekście, gdyż wydanie angielskie zawiera polemikę Nicholsona z książ­ką Cooke’a i Kinga, którą w wydaniu francuskim opuszczono.

Pierwsze wydanie polskie ukazało się w roku 1797, a więc w niespełna siedem lat po pierwszym wydaniu angielskim. Jak na przełom XVIII i XIX wieku, okres rozbiorów i legionów Dąbrowskiego, kiedy ludzie u nas mieli ważniejsze zajęcia anizæli czytanie przygód i po­dróży, to bardzo prędko. Podobnie jak na zachodzie

Europy, również i w Polsce Pamiętniki Maurycego Beniowskiego zdobyły od razu wielkie powodzenie. Na­stępne wydanie, w czterech tomach, ukazało się już w roku 1802, powtórzone w 1806 nakładem sukcesorów Tomasza Le Bruna. Nosiło ono dość długi tytuł: Histo­ria podróży y osobliwszych zdarzeń Maurycego-Augu­sta hrabi Beniowskiego, szlachcica polskiego i węgier­skiego, zawierająca w sobie... Po czym następowało krótkie streszczenie. Wydawca nadmienił, że Pamięt­niki są tłumaczeniem z francuskiego.

Również w innych krajach zaroiło się od przekła­dów. W Niemczech ukazało się osiem wydań: jedno w roku 1790, trzy w 1791 oraz po jednym — w latach 1793, 1796, 1797 i 1807. We Francji ukazały się dwa nakłady: w roku 1791 i 1863. W Holandii wyszły w ro­ku 1791 w Haarlemie i Amsterdamie. W Szwecji w 1791

i w Słowacji (po słowacku) w 1808.

W dwa lata po ukazaniu się Pamiętników w Lon­dynie, istniało więc już dziesięć wydań w pięciu ję­zykach. W niewiele lat później liczba wydań wzrosła do siedemnastu w siedmiu językach. Zważywszy, że Pamiętniki obejmują olbrzymi materiał i że życie w końcu XVIII wieku nie biegło przecież w tempie błyskawicznym, zrozumiemy, czym książka ta była

i jak poważną odegrała rolę.

Nie było też końca wszelkiego rodzaju przeróbkom na opowiadania powieściowe, sztuki teatralne i poematy. U nas temat ten podjął Juliusz Słowacki w znanym poemacie Beniowski, a następnie Wacław Siero­szewski.

Dwa były powody, dla których książka Beniowskiego uzyskała ten niepowszedni rozgłos i powodzenie: nie­zwykłość treści i świetność narracji.

Zaczęło się wszystko od konfederacji barskiej. Jako jej uczestnik dostał się Beniowski do niewoli rosyjskiej

i po dłuższych perypetiach w obozie dla jeńców polskich

w Kazaniu, został zesłany na najdalszy kraniec konty­nentu azjatyckiego, na Półwysep Kamczacki. Tam zor­ganizował spisek wśród rosyjskich towarzyszy niedoli, wywołał bunt i Kamczatkę opanował. Następnie po­chwycił okręt „Święty Piotr i Paweł” i zabrawszy z so­bą dziewięćdziesięciu pięciu zesłańców wyruszył przez kraje nieznane do Europy. Przez długie miesiące błą­dził między wyspami japońskimi i chińskimi, zatrzy­mując się czas dłuższy na Taiwanie, gdzie wmieszał się do miejscowych zatargów wojennych. Szczęśliwie przybył do kolonii portugalskiej Makau w Chinach, tam okręt sprzedał i wynająwszy inny ruszył w dal­szą podróż.

W Paryżu rząd Ludwika XV ofiarował mu stanowi­sko gubernatora Madagaskaru, który jednakowoż nale­żało dopiero zdobyć. Już po przyjęciu tej nominacji spotkał się z Kazimierzem Pułaskim, wyruszającym właśnie do przyszłych Stanów Zjednoczonych Ameryki Północnej. Zaproponował mu użycie Madagaskaru jako bazy morskiej do walki z Anglią/Projekt w kilka mie­sięcy później Pułaski przedstawił Kongresowi w Fila­delfii.

Podbój Madagaskaru powiódł się Beniowskiemu nad­spodziewanie. Nie tylko opanował go, ale sprawił, że ludność miejscowa wybrała go ampansakabą, czyli ce­sarzem. Już w charakterze suwerena powrócił w trzy lata później do Francji, aby swój stan prawny ulegali- zować. Niestety usiłowania w tym kierunku spełzły na niczym i wywołały cały szereg najprzeróżniejszych w je­go życiu zdarzeń. Pamiętniki nie obejmują jednak ich opisu i kończą się na opuszczeniu Madagaskaru.

Kraje stanowiące arenę jego przygód były w XVIII wieku znane bardzo pobieżnie. Budziły takie ogólne zainteresowanie, jak współcześnie — fantastyczne po­dróże kosmiczne i dociekania, co też na sąsiadujących z nami gwiazdach się dzieje. Świat nie był tak całko­

wicie znany jak obecnie i ludzie wciąż jeszcze spodzie­wali się cudów podobnych do odkrycia Meksyku, Peru czy Australii. Nic dziwnego przeto, że każde nowe dzie­ło podróżnicze mówiące o stronach mało albo wcale nie­znanych budziło kolosalną sensację.

Historia podróży y osobliwszych zdarzeń... Beniow­skiego mówiła nie tylko właśnie o takich krajach, ale jeszcze odmalowywała je językiem jak na XVIII wiek zwartym, ścisłym, a jednocześnie obrazowym. Te jej zalety sprawiły, że każde wydanie było przez czytelni­ków rozchwytywane.

Aczkolwiek Pamiętniki kończyły się na opuszcze­niu Madagaskaru w roku 1776, to jednakże na dacie tej nie skończyła się barwna nić w życiorysie uciekiniera z Kamczatki. Znaczny materiał rozproszony po wielu dziełach i dokumentach umożliwił dość ścisłe odtworze­nie dalszych jego losów. Nie były one mniej kolorowe od przedstawionych przez niego osobiście. Wciąż jeszcze odnajdują się nowe ślady jego działalności i przygód. Mówi o nich wydana w Paryżu w roku 1948 Corres­pondance du général Casimir Pułaski avec Claude Rulhiere, 1774—1778, wspomina A. Efimow w roku 1950 |Iz istorii wielikich russkich gieograjiczeskich otkrytij, Moskwa), a Eufrozyna Dvoichenko-Markov zajęła się nim w roku 1955 (Benjamin Franklin and count M. A. Beniowski, Filadelfia). Jak z tych publi­kacji widać, postać Beniowskiego wciąż jeszcze jest przedmiotem zainteresowania i dociekań.

Nie tknięte są dotychczas, jak mi wiadomo, źródła masońskie. Znawca spraw polskiej masonerii, zmarły niedawno profesor doktor Emil Kipa, mówił mi swoje­go czasu, że nie ma najmniejszych wątpliwości, że Be­niowski był „bratem”. Być może tym tłumaczy się łat­wość, z jaką docierał do wielu znakomitych i sławnych ludzi swej epoki.

Gdyby wspomnienia Beniowskiego poruszały wylącz-

nie sprawy osobiste, nie obejmując wielkich proble­mów kolonialnych, nikt by z nimi nie polemizował, nikt by go nie zwalczał, nie pisał na niego paszkwilów ani też podstępnie nie podkopywał Wiary w jego słowa. Ich autor pozostałby niczym innym jak świetnym nar­ratorem. Ponieważ jednak poruszył w nich drażli­we sprawy Oceanu Indyjskiego, ponieważ przeciw­stawił się polityce kolonialnej francuskiej, aczkolwiek przez długie lata poprzednie był wielkorządcą Madaga­skaru z ramienia Ludwika XV, w ślad za siedemna­stoma wydaniami jego wspomnień ciągnie się długi szereg napaści i insynuacyj. Zaczął tę kampanię ks. Rochon, który w roku 1792 wydał w Anglii książkę pod tytułem A voyage to Madagascar and East Indies, będącą jak gdyby odpowiedzią na Pamiętniki Be­niowskiego. Ks. Rochon starał się uczynić z hrabiego kłamcę i fantazjonera. Właściwie książka jego była kon­centracją wszystkich paszkwili wymyślonych przeciw Beniowskiemu przez jego wrogów i konkurentów z Wys­py Francuskiej *, na której ks. Rochon długo przebywał

i której małymi interesikami się przejął. Na szczęście znaleźli się uczeni, którzy potrafili dowieść, że zarzuty są niesłuszne i że książka Rochona jest stronnicza **. Niemniej jednak wiara w prawdziwość zdarzeń opisy­wanych przez hrabiego została podważona, a i potem niejednokrotnie podważano ją w literaturze, a w szcze­gólności właśnie w literaturze francuskiej.

Ostatnim najpoważniejszym atakiem była książka

Prospera Cultru *, który starał się dowieść, że Beniow­ski był awanturnikiem. Najwięcej miejsca poświęca przekonywaniu czytelników, że rząd francuski wydał na jego akcję madagaśkarską dwa miliony franków. Nie­zbicie udało mu się tylko dowieść, że hrabia w latach 1784—1786, czyli w ostatnich latach swego życia, był wrogiem Francji. Pomijając drobne nieścisłości, poda­wane rozmaicie w różnych miejscach przez Beniow­skiego, nic więcej nie udało się Cultru wynaleźć, co by przeciw „cesarzowi” przemawiało.

Mimo woli nasuwa się pytanie, czy możliwe byłoby nagrodzenie Beniowskiego po powrocie z Madagaskaru w roku 1777, a więc po trzyletnich rządach na wyspie, tytułem hrabiego, stopniem generała brygady (w trzy­dziestym siódmym roku życia!), sumą 150 000 liwrów, Orderem Świętego Ludwika oraz dożywotnią pensją 4000 liwrów rocznie, gdyby był naprawdę „rycerzem przemysłu”, za jakiego poczęto przedstawiać go później, gdy zerwał z Francją.

Chociaż Beniowski zginął w chwili, gdy podpalał lont przy armacie wycelowanej w piersi żołnierzy Ludwi­ka XVI, niemniej jednak on pierwszy położył trwałe podwaliny pod panowanie francuskie na wielkim i bo­gatym Madagaskarze. Gdyby ówczesny rząd paryski umiał wykorzystać Beniowskiego, Madagaskar znajdo­wałby się w rękach francuskich nie od siedemdziesięciu, lecz od stu osiemdziesięciu lat. Stwierdza to wyraźnie francuski autor Delelèe-Desioges w swej pracy Mada­gascar et dépendances. Nie nasza jednak rzecz wyle­wać nad tym łzy. Nas, Polaków, może martwić chyba to, że nie byliśmy w XVIII wieku jednym z tych „ja- kowychś mocarstw”, z którymi do zawarcia układów sejm malgaski upoważnił hrabiego. Niestety, byliśmy wówczas państwem w okresie upadku.

Życie Maurycego Beniowskiego składało się ź nastę­pujących etapów: udział w wojnie siedmioletniej, udział w konfederacji barskiej, niewola rosyjska, podbój Kamczatki, powrót z niewoli do Europy naokoło Azji

i Afryki; opanowanie z ramienia Francji Madagaskaru, ukoronowane zaofiarowaniem mu przez krajowców najwyższej nad nimi władzy; udział w sukcesyjnej woj­nie bawarskiej przeciw Prusom; pobyt w Ameryce

i próba zorganizowania legionu przeciw Anglii; powrót na Madagaskar.

Przyjrzawszy się tym etapom, łatwo odrzucimy po­chopne twierdzenie, że Beniowski był awanturnikiem. Wprawdzie życie układało mu się barwnie i niezwykle,, ale to jeszcze bardzo odległe od awanturniczości.

Z udziału w konfederacji barskiej, który przecież: przynosi hrabiemu chlubę, rozwinął się długi łańcuch niezwykłych przygód, które jednak nie stały w żadnym stosunku do jego charakteru i usposobienia. Rozpatru­jąc dalsze jego życie, widzimy, że rząd francuski, chcąc wykorzystać jego doświadczenie, zdobyte w dalekich podróżach, powierzył mu akcję opanowania wielkiej- wyspy Madagaskar, co spełnił w znacznej części udat- nie. Gdzie tu awantura?

Udział w wojnie austriacko-pruskiej, po czasowym załamaniu się dalszych możliwości pracy na Madagas­karze, był próbą, zresztą udaną, rehabilitacji za grzechy młodości. Beniowski bowiem dokonał swego czasu w Słowacji typowego polskiego zajazdu, za co Maria Te­resa skazała go na banicję. Na skutek wstawiennictwa! rządu francuskiego cesarz Józef II uchylił wyrok i na­wet obdarzył go swoim zaufaniem.

Wreszcie pobyt w Ameryce w czasie wojny wyzwo­leńczej. Beniowski udał się tam w roku 1779 z wyraź­nym zamiarem przyłączenia się do oddziału gen. Kazi­mierza Pułaskiego, swego znajomego z czasów konfe-

deracji, a nawet podobno krewnego. Niestety, do Puła­skiego dotarł dopiero na kilka dni przed jego śmiercią. Po pewnym okresie niepowodzeń wrócił do Europy

i w Ameryce znalazł się powtórnie w roku 1782. Kon­gres w Filadelfii rozważa wówczas jego projekt utwo­rzenia legionu amerykańskiego, złożonego z ludzi zwer­bowanych w Europie. Jerzy Waszyngton popiera ten projekt, komisja wojskowa Kongresu uchwala go, ale tymczasem następuje przerwanie kroków wojennych przez Anglię i rokowania pokojowe. Oczywiście, legion jest niepotrzebny i Beniowski wraca do Europy.

Następuje ostatni akt działalności hrabiego: powrót na Madagaskar, restytucja władzy cesarskiej i po nie­spełna rocznym panowaniu śmierć w bitwie z Francu­zami. Nawet jednak ten etap, mający najwięcej cech awantury, nie przynosi mu w świetle najnowszych ba­dań ujmy.

W tym miejscu trzeba też wyraźnie postawić sprawę narodowości Beniowskiego. Pochodził on z Węgier, ale rodzina jego była powiązana z Polską wielu węzłami już od wieku XIV. Za czasów Władysława Łokietka przybyło do Polski dwóch jego pradziadów, wygnanych z ojczyzny z powodu zamieszek politycznych. Ich syno­wie czy też wnukowie, Urban i Beniamin, powrócili na Węgry, gdzie stali się założycielami dwóch rodów: Urbanyich i Benioyich. W pierwszej połowie XVIII wieku znajdujemy u nas znowu członków tej rodziny, z której jeden był stryjem Maurycego. Wreszcie sam Maurycy przybył do Polski mając lat siedemnaście, ożenił się z Polką ze Spiszą, należącego wówczas jeszcze do Rzeczypospolitej, i zmienił nazwisko na Beniowski; w Polsce mieszkał przez lat dwanaście, to znaczy do chwili, gdy ciężko ranny jaiko konfederat barski dostał się do niewoli i został zesłany na Kamczatkę. Później granice Rzeczypospolitej zostały już dlań zamknięte.

Pozostał mu jednak otwarty Spisz, przyłączony w roku

1772 do Austrii. Bywał tam często.

Istnieje wiele dowodów stwierdzających wyraźnie, że hrabia uważał się za Polaka i wielokrotnie to sam gło­sił. Najpoważniejszym dokumentem jest jego własno­ręczne pismo do marszałka Kongresu amerykańskiego w Filadelfii, w którym pisze o sobie jako o Polaku, a o Polsce — jako o swej ojczyźnie. W śledztwie prowa­dzonym w Petersburgu w związku z próbą ucieczki z Kazania oświadcza w swoim zeznaniu, że jest Pola­kiem; akty sprawy o bunt na Kamczatce wymieniają go też zawsze jako Polaka. Jako o Polaku pisze o nim Sgibniew i Bogolubow. Generał Kopeć, zesłany na Kamczatkę po bitwie macie jo wickiej, pisze, że ludność tego półwyspu pamiętała Beniowskiego doskonale i na­zywała go Augustem-Polakiem. Gubernator Wyspy Francuskiej w roku 1772, kawaler Desroches, w rapor­cie do Paryża, w którym donosił o ucieczce hrabiego z Kamczatki i jego przybyciu do Port Louis, pisze

o nim, że podał swą narodowość jaiko Polak. W Pa­miętniku Beniowski wspomina, że opuszczając Kam­czatkę kazał wywiesić na maszcie chorągiew „Konfe­deracji Polskiey”, a z okazji utarczki z Holendrami na wodach japońskich podaje, że wywiesił „banderę Rze­czypospolitej Polskiey”. W podtytule swej książki napi­sał: „szlachcic polski i węgierski etc.”.

Tak więc Beniowski, chociaż nie formalnie, ale rze­czywiście był Polakiem. Dał tego dowód, przelewając krew w szeregach konfederacji barskiej i cierpiąc w wię­zieniach carskich. Byłoby nonsensem nazywać go Wę­grem, jak nonsensem byłoby nazywać Włochem — Na­poleona, Niemcem — Wincentego Pola, Włochem — Andriollego, Francuzem — Chopina etc. Byłoby to tym dziwniejsze, że sam przecież stwierdzał wielokrotnie swoje polskie poczucie narodowe.

Nie chciałbym, aby moją książką zrozumiano jako próbę „wybielania” Beniowskiego. Nie może być o tym mowy choćby dlatego, że hrabia nie był właściwie ni­gdy przedstawiany w sposób ubliżający jego pamięci. Chciałbym tylko, aby czytelnicy nie mierzyli jego czy­nów i postępków miarą dzisiejszą, lecz właściwą epoce, w której żył. Stąd wielokrotnie i w wielu miejscach po­wtarzane napomknienia o tym. Wiek osiemnasty obfi­tował w ludzi o barwnym, pełnym przygód życiu, między którymi a awanturnikami godnymi potępienia nie stawiano znaku równości. Takie postacie fascynowały współczesnych, były ulubieńcami salonów i szerokich kół towarzyskich. Nie sposób traktować ich tak, jak gdyby działały obecnie. Gdyby Beniowski przybył do Ameryki nie na kilka dni przed śmiercią Kazimierza Pułaskiego, lecz przynajmniej na kilka miesięcy, dzi­siaj stawiano by mu pomniki, tak samo — jak jego to­warzyszowi z konfederacji barskiej. Wiemy przecież doskonale, że przygoda zakończona szczęśliwie może zrobić z człowieka bohatera, a podobna, lecz zakończo­na źle — indywiduum podejrzanej konduity. Życie Be­niowskiego, pełne osobliwych przypadków, nie zapew­niło mu wprawdzie miana bohatera, ale nie może też służyć jako podstawa do przesadnie złego o nim mnie­mania. Był to człowiek zdolny, niezwykle czynny, ruch­liwy i wytrwały. Nigdzie nie stwierdzono, aby popełnił jakieś czyny, które by naraziły na szwank jego dobre imię czy też dobre imię narodu polskiego, do którego szczerze się przywiązał.

Nie ukrywam żadnego faktu z życia Beniowskiego. Nie będę się dziwił, gdy ktoś wyciągnie inne ode mnie

o nim wnioski, ale byłoby mi przykro, gdyby nie pamię­tał, że posługiwał się faktami zebranymi żmudnie przeze mnie.

Siady działalności Beniowskiego na Madagaskarze pozostały do dnia dzisiejszego. Zwiedzając tę wyspę w roku 1937, miałem możność stwierdzić to wielokro­tnie. Czynniki urzędowe i naukowe oceniały jego dzia­łalność pozytywnie, czemu dawały wyraz podręczniki historii dla młodzieży szkolnej. Nazwanie jednej z głów­nych ulic w śródmieściu Tananariwy, stolicy wyspy, imieniem hrabiego (Rue Beniowsky) miało też swoją wymowę. Postać jego była bardzo popularna, wiedzieli

o niej wszyscy Francuzi i rzadko wyrażali się o nim źle. Również pośród Malgaszów przechowała się legen­da o wazaha-lava — Długim (wielkim) Białym Czło­wieku — który bronił ich przed Francuzami i zginął w bitwie z nimi. W „kraju Beniowskiego”, obejmują­cym dzisiejsze dystrykty Maroantsetra (dawny Louis- burg, założony przez Beniowskiego), Antalaha, Vohe- mar, Mandritsara, Fenerive, Sainte-Marie (wyspa) itd. znajdujemy wiele pamiątek po nim. W pobliżu Angontsi leżała jego stolica, Mauritania, zniszczona przez zwy­cięskiego kapitana Larcher; jeszcze Reclus wspomina

o istnieniu drogi wybudowanej przez hrabiego z Louis- burga do Angontsi. W pobliżu tych miasteczek ludność tubylcza wskazuje wiele miejsc związanych z jego rzą­dami i nim samym.

Rozdział I

W konfederacji barskiej

i w niewoli

Hrabia Maurycy August Beniowski, szlachcic polski i węgierski, jak o sobie zwykle mówił, urodził się w roku 1741 na Węgrzech we wsi Werbowie. Był synem Samuela Beniowskiego, generała w służbie austriackiej, i Róży baronówny de Ravay, dziedzicznej hrabiny Turocz. Kształcił się w Wiedniu, najpierw w kolegium, później, od czternastego roku życia, w szkole wojskowej. Już w roku 1755 był podporucznikiem

i brał udział w wojnie z Prusami. Podczas drugiej kam­panii wojennej, w roku 1758, otrzymał list z Polski od swego stryja, starosty Beniowskiego, w którym ten zaprosił go do siebie, aby przekazać mu swoje starostwo. Siedemnastoletni weteran porzuca służbę cesarską

i udaje się na Litwę, gdzie po rychłej śmierci stryja odziedzicza jego majątek.

Wiadomość o śmierci ojca sprawia, że po pewnym czasie powraca na Węgry, gdzie zastaje swoje majątki zagarnięte przez szwagrów. Urządza więc na nie typowy polski zajazd i dziedzictwo odzyskuje. Nie na długo jed­nak. Wskutek intryg dwór wiedeński konfiskuje mu dobra, a samego zmusza do szukania schronienia w Polsce.

Po powrocie z Węgier gospodaruje pewien czas spo­

kojnie, jednak budzi się w nim chęć do podróży. Udaje się tedy do Gdańska, uczy się żeglarstwa, odbywa kilka podróży morskich do Hamburga, Amsterdamu i do Plymouth, a wreszcie poczyna gotować się do wielkiej wyprawy do Indii.

W tym czasie odbiera kilka listów od różnych dygni­tarzy Rzeczypospolitej z powiadomieniem go o zamiarze zawiązania konfederacji, której zadaniem byłoby prze­kreślenie wpływów carowej Katarzyny w Polsce. Powo­dowany zarówno szacunkiem dla osób wzywających go do łączenia się z nimi, jak i istotą sprawy, udał się Maurycy Beniowski w podróż do Warszawy, gdzie przy­był 7 lipca 1767 roku. Tutaj związał się przysięgą z na­czelnikami konfederacji i zobowiązał się do bezwzględ­nego posłuszeństwa Generalności.

Zanim pochłonęła go wojna z Rosją, zrobił jeszcze jedną próbę odzyskania swoich włości na Węgrzech. Udał się do Wiednia; nic jednak nie wskórawszy, opu­ścił Austrię zagniewany i przygnębiony.

W drodze powrotnej do Polski, przejeżdżając przez Spisz, zachorował. Przez kilka tygodni kurował się w gościnnym dworze średniozamożnego szlachcica na­zwiskiem Heński. Były tam w tym dworze trzy córki. W jednej z nich, Zuzannie, Beniowski zakochał się i nie­wiele myśląc, ożenił się. Niedługo jednak zażywał szczę­ścia małżeńskiego. O jego obecności na Spiszu dowie­dziano się w Krakowie i wezwano w imię posłuszeństwa Generalności Konfederackiej do niezwłocznego przyby­cia. Nie zwierzywszy się nikomu, nawet małżonce, ze swoich obowiązków patriotycznych, opuścił dom teścia

i przybył do Krakowa niemal w przeddzień oblęże­nia go przez rosyjskie oddziały, dowodzone przez hr. Panina.

W Krakowie został przyjęty radośnie przez marszałka Czarneckiego. Mianowano go pułkownikiem, dowódcą kawalerii oraz generalnym kwatermistrzem.

Zaraz na samym początku odznaczył się przez dotar­cie do Nowego Targu, zabranie stamtąd rządowego puł­ku, złożonego z sześciuset ludzi, i wprowadzenie go poprzez kordon oblężniczy do Krakowa. Za czyn ten mianowano go generałem artylerii, aczkolwiek o stopień ten ubiegał się ks. Marcin Lubomirski, który przywiódł do Krakowa w wianie dla konfederacji dwa tysiące regularnego wojska.

Konfederaci prowadzili szeroką propagandę za przy­łączeniem się do nich szlachty i wojsk stojących po stro­nie króla i Rosji. Wysiłki ich nie szły na marne. Gdzie­kolwiek ukazały się oddziały koni ederackie, tam natych­miast wzmacniały ich szeregi zastępy szlachty, która niestety straciła już zupełnie dawną bitność i karność, jaką górowała nad wrogami w wiekach ubiegłych. Rów­nież polskie wojska rządowe chętnie przechodziły na stronę konfederacji, składając przysięgę na wierność Generalności.

Krakowska Rada Konfederacka, zachęcona sukcesem w Nowym Targu, postanowiła pokusić się o zajęcie fortecy w Lanckoronie, w której stacjonował pułk wojsk rządowych. Uprzedzając jakiekolwiek w tej mierze de­cyzje, ks. Marcin Lubomirski, pragnący co rychlej od­znaczyć się jakimś czynem, a mniemający, że zajęcie Lanckorony nie będzie dlań trudne, ruszył na nią na czele swoich oddziałów. Nie liczył się z tym, że po dro­dze mogą napaść go wspierający króla Rosjanie i łatwo zadać mu klęskę. Przewidywał to Beniowski i wymógł na Radzie, aby pozwolono mu wyruszyć z 1400 kawa- lerzystami i wspomóc księcia. Niestety, Beniowski dogo­nił go dopiero w chwili zupełnego rozgromu. Udało mu się tylko odbić dwustu jeńców i nieco poturbować Ro­sjan, nie spodziewających się nowego natarcia.

Wzmocniony rozpierzchłymi drobniejszymi oddziała­mi księcia, ruszył Beniowski na Lanckoronę i, przybyw­szy pod jej mury, wezwał załogę do przejścia na stronę

Konfederacji, co też ta po godzinnym zaledwie namyśle uczyniła. Teraz Beniowski począł przez wysłańców szu­kać Lubomirskiego, a znalazłszy tułającego się po Wę­grzech (Słowacczyźnie), zaproponował mu objęcie do­wództwa nad jego oddziałkiem. Zanim jednak książę zdołał przybyć do Lanckorony, nadeszły wieści o zbliża­niu się pod Kraków rosyjskiego generała Apraksina ze znacznymi siłami. Wówczas Beniowski uznał, że winien niezwłocznie udać się do Krakowa, aby wspomóc tam­tejszą załogę. Ściągnąwszy więc pośpiesznie kontrybucję z powiatów: lanckorońskiego, bielskiego i nowotarskiego, w postaci kilkudziesięciu wozów zboża i sześciuset wo­łów, opuścił Lanckoronę i pospiesznie ruszył ku Krako­wowi. Przybył tam 19 lipca, rozbiwszy po drodze pod Wieliczką oddział rosyjski, zabierając trzydziestu jeń­ców i sumę 980 000 złotych, pochodzącą z dochodów żup solnych, przeznaczoną dla króla.

W owym czasie konfederaci zgromadzili w Krako­wie około 13 000 żołnierzy. Wojska rosyjskie nie oble­gały miasta w dosłownym tego wyrazu znaczeniu, lecz tylko krążyły wokół, odcinając dowóz żywności i fura­żu. Niemniej jednak zamkniętym w murach oddziałom poczęło robić się głodno. Wówczas Beniowski zapropo­nował, że wyjdzie z miasta na czele kilku tysięcy jazdy, zgromadzi prowiant i powróci z zapasami. Rada udzie­liła mu na to przedsięwzięcie zezwolenia.

Szczęśliwemu dotychczas żołnierzowi powinęła się no­ga w tej wyprawie. Udało mu się wprawdzie zebrać po­trzebne zapasy, ale tuż u bram Krakowa dopadły go przeważające siły moskiewskie, stawiając go wobec alternatywy: albo porzucenie prowiantów, na które z utęsknieniem oczekiwali towarzysze, i powrót za mu- ry I pustymi rękami, albo też stawienie czoła wrogo­wi i ułatwienie taborowi przedarcia się do miasta. Be­niowski wybrał drugą możliwość. Dowództwo nad tabo-

rami zdał pułkownikowi piechoty Kluszewskiemu, pole­cając mu co rychlej dostać się do miasta, a sam na czele swej jazdy przyjął bitwę.

Dnia 11 sierpnia 1768 roku o godzinie trzeciej rano Beniowski uderzył swymi trzema tysiącami jeźdźców na obozy rosyjskie. Wprawdzie udało mu się ściągnąć na siebie prawie całą armię generała Apraksina, a więc i umożliwić pułkownikowi Kluszewskiemu przedostanie się do Krakowa wraz z taborami, jednak w bitwie zo­stał pobity, a sam, ranny dwukrotnie, dostał się do nie­woli.

Znalazłszy się w rękach nieprzyjaciół, Beniowski za­chował się szlachetnie i godnie. Uczynioną mu propozy­cję przejścia na służbę carowej Katarzyny odrzucił bez chwili wahania. Gdy miał już być odesłany jako jeniec do Kijowa i dalej w głąb Rosji, nadszedł za niego okup w wysokości 2000 dukatów, nadesłany przez kilku przy­jaciół. Zwolniony, pośpieszył ponownie w szeregi kon­federatów, walcząc ze zmiennym szczęściem, ale zawsze stając mężnie. Ugruntował sobie wówczas sławę, jako dobry żołnierz i dobry patriota.

Mijało dziesięć lat jego pobytu w Polsce. Wspomnie­nia węgierskie i austriackie poczęły się w nim już zacie­rać. Opuściwszy kraj swego ojca w siedemnastym roku życia, teraz kończył dwadzieścia osiem. Przybywszy do Rzeczypospolitej jako młodzieniaszek, bronił jej teraz jako dorosły mężczyzna, z pełną świadomością swoich czynów. Cokolwiek by mówiono o dalszym życiu hra­biego, należy stwierdzić, że bojami po strome konfede­ratów, siedmioma ranami od kul, szabel i pik sprzymie­rzeńców Stanisława Augusta oraz dwukrotną niewolą zasłużył się ojczyźnie dobrze.

Dnia 19 maja 1769 roku został w jednej z potyczek ranny w bok odłamkiem kartacza oraz dwukrotnie szab­lą, po czym wpadł w ręce wrogów powtórnie.

Dowódcą pułku, który wziął Beniowskiego do niewoli, był pułkownik de Brinken. Odesłał go do generała, księ­cia Prozorowskiego, a ten z kolei — do głównodowo­dzącego armią rosyjską, kwaterującego podówczas w Tarnopolu.

Nie musiał ów głównodowodzący grzeszyć zbytkiem dobrego serca, gdyż nie tylko nie pozwolił felczerom opatrzyć ran Beniowskiego, ale jeszcze kazał zakuć go w kajdany i osadzić w ciemnicy o chlebie i wodzie.

Po krótkim zatrzymaniu w Tarnopolu wyprawiono Beniowskiego do Kijowa, „pogranicznego miasta Rosji”, jak hrabia w swych Pamiętnikach nazywa stolicę Ukrainy. Po drodze stan jego był tak ciężki, że komen­dant garnizonu w Połonnem, generał Szyrkow, polecił umieścić go w lazarecie. Zaledwie jednak poczuł się nieco lepiej, pognano go dalej. Do Kijowa przybył 4 sierpnia, a więc w półtrzecia [dwa i pół] miesiąca od dnia dostania się do niewoli. Nie tutaj jednak był kres jego beznadziejnej wędrówki. Wkrótce wyprawiono go pod konwojem z pięknego naddnieprzańskiego grodu da­lej.

Po długiej podróży znalazł się w rosyjsko-tatarskim mieście Kazaniu, w którym podówczas istniał obóz pol­skich jeńców wojennych. W Kazaniu nie trzymano go, jako wyższego oficera, w więzieniu, lecz pozwolono uży­wać swobody w granicach murów miejskich.

Maurycy Beniowski był człowiekiem wykształconym i „bywałym”. Nic też dziwnego, że w wielu miejscach i w wielu okolicznościach stawał się ośrodkiem różnych zainteresowań i nadziei. Coś podobnego przytrafiło się również i w Kazaniu. Mianowicie zwrócili się do niego wybitni przedstawiciele „szlachty moskiewskiej” z pro­pozycją dopomożenia jej swoim doświadczeniem w re­wolucyjnych zamiarach. Chciała ona mianowicie wystą­pić przeciw carycy i wymusić na niej przyrzeczenie „tych swobód i zaszczytów, których używają inne naro­

dy”. Delegaci dowodzili, że miejscowy gubernator roz­porządza zaledwie czterystu żołnierzami, podczas gdy samych jeńców polskich znajduje się tutaj około 7000. Ponadto mieli stanąć przeciw rządowi Tatarzy miejsco­wi, no i oczywiście sama szlachta.

Beniowski odniósł się do propozycji chłodno. Powie­dział, że musi się namyślić, ale tymczasem zwierzył się z niej swojemu przyjacielowi, marszałkowi Czarneckie­mu. Ten zwołał zebranie starszych oficerów konfedera- ckich, na którym uchwalono nie podejmować żadnej akcji przeciw rządowi, ale zgodzono się stanąć po stronie rebelii w wypadku, gdyby jej udało się rozgromić gar­nizon, a tym samym uwolnić jeńców polskich i niewoli. Wówczas postanowiono uformować oddzielny korpus polski, działający wspólnie ze swymi wybawcami „aż do czasu dalszych swej Generalności rozkazów”. Decyzję tę polecono Beniowskiemu zakomunikować spiskowcom. Hrabia wywiązał się z misji doskonale: „szlachta mo­skiewska” pokładała wielkie nadzieje w Polakach, ci zaś, nie biorąc udziału w przygotowaniach do wybuchu powstania, byli bezpieczni na wypadek odkrycia spisku i jego likwidacji.

Robota spiskowa musiała być prowadzona dość sprę­żyście, skoro już w październiku 1769 roku zadeklaro­wały się za ruchem gubernie: woroneska, biełogradzka, kijowska, a także znaczna część mieszkańców Moskwy. Wszystko już było gotowe do wybuchu i tylko czekano na przybycie dziewięciu — dziesięciu tysięcy jazdy ta­tarskiej, która miała uderzyć na garnizon kazański i tym dać hasło do ogólnego powstania, gdy nastąpiła zdrada...

Dwóch panów moskiewskich, skłóciwszy się między sobą, zapałało do siebie nienawiścią. Jeden z nich umyś­lił zemścić się na drugim przez zdemaskowanie spisku, do którego obaj należeli. Dnia 6 listopada udał się do miejscowego gubernatora i zdradził tajemnicę. Bojąc się

jednak swoich ziomków, wydał tylko niektórych, skła­dając całą winę na Beniowskiego, który w jego relacji miał być inicjatorem powstania i na spółkę z Tatarami miał dokonać napadu na miasto.

Przerażony gubernator przedsięwziął natychmiast wszystkie środki ostrożności i w nocy wysłał oficera z kilkunastu zbrojnymi, aby aresztował Beniowskiego. Oficer przybył na kwaterę konfederata i zapukał do drzwi. Otworzył mu sam Beniowski, który ujrzawszy żołnierzy domyślił się natychmiast, że spisek został od­kryty. W tym momencie przyszła mu z pomocą niezwy­kła przytomność umysłu, która pozwoliła mu się tym razem wyratować z niebezpieczeństwa.

Czy więzień w domu? — pyta oficer moskiewski biorąc hrabiego, stojącego przed nim w bieliźnie, ze świecą w ręku, za służącego.

Tak jest, wasza wielmożność — odpowiada Be­niowski bez chwili wahania.

Oficer wyrywa mu świecę z ręki i wpada do mieszka­nia, a hrabia tymczasem biegiem udaje się na kwaterę swego przyjaciela, majora Winbladha, Szweda, walczą­cego również w szeregach konfederacji barskiej.

Musimy natychmiast uciekać — woła do niego — spisek odkryty!

Major Winbladh nie namyśla się ani sekundy. Ze­brawszy nieco rzeczy dla nie ubranego zupełnie Beniow­skiego, uciekają razem nocą, piechotą do pobliskiej wio­ski, skąd, wziąwszy konie, udają się do miasteczka Sebuksar. Miejscowi notable należący do spisku za­opatrują ich w ubranie, pieniądze i wyprawiają w drogę.

Przyjaciele uradzili uciekać do Petersburga, a stam­tąd jakimkolwiek okrętem cudzoziemskim dalej.

Jechali więc na Niżny Nowogród, gdzie zameldowali się u miejscowego „wojewody” jako dwaj oficerowie rosyjscy, jadący z ważnymi papierami z Kizlaru do Pe­

tersburga. Wojewoda nie tylko ich ugościł, ale jeszcze zaopatrzył w list polecający do swego kolegi, wojewody wołodymirskiego (wołogodzkiego).

Moskwę minęli w nocy, przez Twer i Wielki Nowo­gród przemknęli chyłkiem. Dalecy byli od turystycznej ciekawości i chęci zwiedzania osobliwości. Jechali szyb­ko w obawie, aby wieść o niedoszłym buncie kazańskim nie wyprzedziła ich. Dzięki temu pośpiechowi znaleźli się w Petersburgu już 19 listopada i natychmiast poczęli szukać „okazji”.

Stanęli na kwaterze w oberży. Beniowski grał rolę zamożnego szlachcica, Winbladh rolę jego kamerdynera. Wkrótce zawarli znajomość z pewnym Niemcem, który podał im adres kapitana okrętu holenderskiego mające­go wkrótce wyruszyć na morze.

Nie tracąc czasu udał się Beniowski niezwłocznie do Holendra i zaproponował, aby wziął go wraz z kamer­dynerem do swego kraju, a otrzyma za tę przysługę pięćset czerwonych złotych. Kapitan pozornie zgodził się i powiedział, aby Beniowski czekał go następnej no­cy na moście na rzece Newie.

Niestety, Holender okazał się zdrajcą. Na miejscu schadzki oczekiwało kilkunastu żołnierzy, którzy aresz­towali obu konfederatów i odprowadzili do więzienia.

Beniowskiego postawiono przed oblicze hrabiego Czi- czerina, komendanta policji, który zadał mu szereg py­tań.

Poza generaliami, z których w odpowiedziach wyni­kło, że był szlachcicem polskim i węgierskim, katoli­kiem, że służył w armii cesarskiej, Beniowski dał szereg ciekawych wyjaśnień. A więc, że nic nie wie, aby Fran­cja dostarczała lub nie dostarczała pieniędzy konfedera­tom; że, jako szlachcic i starosta polski, był obowiązany pomagać wszelkimi siłami Rzeczypospolitej do wydo­stania się spod jarzma obcego. Co do niedoszłego buntu w Kazaniu zaprzeczył kategorycznie, aby był jego ini­

cjatorem czy też kontynuatorem. W ogóle nie miał za­miaru do tej sprawy wtrącać się, a wreszcie, gdy zapy­tano go, dlaczego umyślił jechać do Holandii, a nie gdzie indziej, odpowiedział, że z równą ochotą pojechałby do każdego innego kraju, aby tylko opuścić granice pań­stwa rosyjskiego.

Po tym pierwszym przesłuchaniu zamknięto Beniow­skiego w ciemnym lochu w twierdzy pietropawłowskiej. Dopiero na trzeci dzień dano mu pierwszy posiłek: ka­wał suchara i konewkę wody. Wieczorem tego samego dnia zaprowadzono go przed oblicze ministra hra­biego... *

Ściany wytwornego gabinetu nasłuchały się wówczas niemało przekleństw. Minister posiadał słownik obszer­ny i wyszukany. Nie pozwalając więźniowi przyjść do słowa, wymachiwał mu przed nosem plikiem papierów, zawierających szczegółowy opis wszystkich jego „zbrod­ni”, i lżył go bez końca. Wreszcie oświadczył:

Przed trybunałem musisz pan wszystko powie­dzieć, inaczej zmusi cię do tego kat.

Po czym nakazawszy zakuć Beniowskiego w kajdany, polecił odprowadzić go do twierdzy.

Wkrótce odbył się sąd.

Beniowski stanął przed gremium, złożonym z dwu­dziestu asesorów, i spokojnie czekał, co będzie.

Przewodnictwo objął minister hrabia... i otworzył rozprawę. Prokurator odczytał najpierw wszystkie py­tania i odpowiedzi, złożone u Cziczerina, po czym kazał Beniowskiemu przysiąc, że podał w odpowiedziach prawdę. ,

Beniowski przysiągł.

Ale w tej chwili zerwał się przewodniczący i zawołał:

Oskarżony kłamie! On musi odwołać swoje zezna­

nia i przyznać się z pełną skruchą do winy, a gdy tego nie uczyni, zostanie poddany torturom.

Nie była to żadna przenośnia retoryczna. W owym czasie podsądnych torturowano nie tylko w Rosji. Be­niowski na pewno nie przyjął tego powiedzenia jako czczej pogróżki. Przeciwnie, musiały mu przemknąć wtedy przez myśl sceny wyrywania paznokci, przypie­kania gorącym żelazem, łamania kości, bicia, tortur wo­dy i wiele innych sposobów udręczeń, znanych ówczes­nym sądownikom i katom.

Pomimo strasznej groźby, Beniowski nie cofnął się, lecz śmiało odrzekł:

Trzeba, aby rada, kazawszy mi przysięgą potwier­dzić swoją niewinność, przekonała dowodami, żem przysiągł fałszywie. Inaczej wszelki gwałt dokonany na mnie byłby naznaczony cechą najokrutniejszego barba­rzyństwa, od którego serce Najjaśniejszej Imperatoro- wej jest na pewno dalekie.

Ta śmiała odpowiedź, połączona z pewnym pochleb­stwem dla cesarzowej, usposobiła niektórych asesorów przychylnie dla podsądnego. W rezultacie na trzecim z kolei posiedzeniu, dnia 29 listopada, uznano, że Be­niowski nie jest przestępcą stanu i że dowiedziono mu tylko chęć ucieczki z niewoli. Z tej racji trybunał uznał za możliwe wypuścić go na wolność po podpisaniu prze­zeń zobowiązania, że nigdy nie będzie walczył przeciw wojskom cesarzowej i że natychmiast opuści granice Rosji.

Podpisawszy odpowiedni cyrograf, Beniowski uważał się już prawie za wolnego. Jakżeż się pomylił! W pięć dni później, nocą, wsadzono go do kibitki i uwieziono na sam kraniec kontynentu azjatyckiego, na Kamczatkę.

Rozdział II

Ucieczka z Kamczatki

Zanim przejdę do opisu przygód Mau­rycego Beniowskiego na Kamczatce, podam nieco da­nych o tym kraju na podstawie źródeł współczesnych.

A więc...

Kamczatka jest to półwysep oddzielający Morze Ochockie od Morza Beringa i Oceanu Spokojnego. Je­go długość wynosi osiemset kilometrów, a szerokość w miejscu najszerszym czterysta osiemdziesiąt trzy kilo­metry. Administracyjnie wchodzi w skład Kraju Dale­kiego Wschodu, stanowiąc dziewięć jego rejonów. Ob­szar Kamczatki obejmuje 264 000 km2, a zaludnienie wynosi 35 000 głów, z czego 27 000 przypada na tubyl­ców, a 8000 na: Rosjan (6000), Ukraińców, Chińczyków, Koreańczyków i innych. Głównym zajęciem tej ludno­ści jest polowanie, rybołówstwo i chów reniferów (dane z r. 1936).

Na północy pokrywają Kamczatkę tundry, na połud­niu rosną lasy i znajdują się stepy, porosłe w lecie buj­ną trawą. Wzdłuż półwyspu ciągnie się łańcuch górski, Kamczacki Chrebiet, sięgający 1500 metrów wysokości. Największą rzeką jest rzeka Kamczatka, płynąca z po­łudnia na północny zachód, długości siedmiuset kilo­metrów. Długość innych rzek nie przekracza siedem­dziesięciu — dwustu kilometrów. Należą do nich: Bol- szaja, Tigil, Bystraja, Lesnaja etc.

Chociaż południowy kraniec półwyspu leży na tej sa­

mej szerokości geograficznej co Kijów, klimat jego jest znacznie od klimatu Ukrainy surowszy. Na połud­niu, gdzie przebywał Maurycy Beniowski i gdzie leżą Bolszereck i Pietropawłowsk, przeciętna temperatura roczna wynosi 0° (Warszawa +6° C).

Kamczatka obfituje w zwierzynę. Spotykamy tam: jelenie, niedźwiedzie, wilki, lisy, sobole, gronostaje, ła­sice, wydry, rosomaki, zające. Przy brzegach morskich spotyka się: morsy, foki, nerpy, wieloryby, kaszaloty itp.

Pierwsi rosyjscy osadnicy zjawili się na Kamczatce pod koniec XVII wieku. W roku 1697 założyli pierw­sze osiedle, jak wszystkie ówczesne — umocnione. Był to Wierchnie Kamczacki Ostróg. W roku 1700 założo­no, występujący wielokrotnie w Pamiętnikach Be­niowskiego, Bolszereck. Do roku 1783 półwysep należał administracyjnie do Jakucka, i Niłow, nazywany przez Beniowskiego „gubernatorem”, był w rzeczywistości czymś w hierarchii urzędniczej znacznie niższym.

Z Polaków, eksploratorów Kamczatki, najwybitniej­szym był Benedykt Dybowski*, profesor Szkoły Głów­nej, a później uniwersytetu we Lwowie, który przeby­wał na półwyspie w latach 1879—1882 jako szef ekspe­dycji naukowej.

Podróż z Petersburga na Kamczatkę była w roku 1770 tak trudna, że prawie nikt jej dobrowolnie nie odbywał. Kilkanaście tysięcy kilometrów, dzielących te dwa krańce olbrzymiego kontynentu europejsko-azjatyckie- go, na których przebycie człowiek rozporządzał podów­czas tylko prymitywnymi środkami komunikacji, wy­dawały się przestrzenią tak niewiarygodnie wielką, że odstraszały najbardziej chciwych kupców i awanturni­ków. To olbrzymie oddalenie od centrum życia cywili-

zowanego, odstraszające ludzi wolnych, stanowiło po­wód, dla którego rząd Katarzyny II chętnie zsyłał na Kamczatkę przestępców politycznych. Taki los postano­wił też zgotować Beniowskiemu.

Wysłano go w kibitce pod eskortą. Po długiej podró­ży przybył dnia 4 grudnia 1770 roku do miasteczka Bolszerecki Ostróg lub po prostu Bolszereck, położonego nad rzeką Bolszą (Bolszaja). „Miasto * to — pisze o nim w swoich Pamiętnikach — jest złożone z pięciuset blisko domów, regularnie pobudowanych, które jedną tylko formują ulicę i są zamieszkane przez Kozaków. Na południe miasta tego, o strzelenie armaty, widzieć się daje forteca dość regularnie zrobiona, o pięciu ba­stionach, na każdym po cztery armaty. Otacza ją głę­boka fosa. Mieszka w tej twierdzy gubernator, mając pod swą komendą garnizon, zwykle z dwustu osiemdzie­sięciu ludzi złożony. Wygnańcy mieszkają o pół mili na zachód od miasta, pod lasem. W tym to miejscu mia­łem zakończyć me życie i na nim miano mi wydzielić kawał roli, która mi kiedyś za mogiłę służyć miała”.

Zamieszkał Beniowski u niejakiego hrabiego Krustie- wa (w źródłach rosyjskich: Chruszczew), również wy­gnańca, przebywającego na Kamczatce już lat osiem.

W Bolszerecku zastał Beniowski również innych więźniów politycznych, ludzi inteligentnych. Byli wśród nich oficerowie gwardyjscy, szambelan cesarzowej Elż­biety, archidiakon, kapitan kozacki, eks-książę etc. Z Polaków znajdował się na Kamczatce tylko on i pe­wien były starosta, nazwiskiem Kazimierz Bielski.

Już w niewiele dni po przybyciu Maurycy Beniowski począł krzątać się koło stworzenia organizacji przygo­towującej ucieczkę. Lubując się w formach, podobnie

jak lubowali sią w nich wszyscy jemu współcześni, tworzy Radę Sekretną, do której wchodzą wygnańcy: Panów, Baturyn, Stiepanow, Sofronow, Winbladh, Kru- stiew i niejaki Wasyl. Sam zostaje naczelnikiem i głów­ną sprężyną organizacji.

Uzupełniwszy kadry spiskowe o dalszych piętnastu wygnańców, opracował plan oswobodzenia. Polegał on na tym, że po zgromadzeniu odpowiedniej ilości mate­riału wojennego i zapasów żywności sprzysiężeni mieli udać się pod zmyślonym pozorem do portu Ksekawki *, gdzie nadchodziły okręty morskie, tam napaść jakikol­wiek okręt i opanowawszy go, wyruszyć w podróż na­około świata do Europy.

Plan to był jedyny, jaki w ówczesnych warunkach i czasie można było przedsięwziąć, ale jednocześnie był to plan szaleńczy, w którym na sto szans była najwyżej jedna do zyskania. Cóż jednak pozostawało do wyboru kamczackim niewolnikom? Nic dziwnego, że woleli za­ryzykować, tym bardziej, że to, co mieli do zaryzyko­wania, nie było godne zazdrości.

W dalszym rozwoju akcji plan ten pod wpływem roz­wijających się wypadków uległ zmianie.

Przygotowania czyniono powoli, a tymczasem Be­niowski począł instalować się w miasteczku. Dzięki swym zaletom towarzyskim, umiejętności gry w szachy, a także znajomości języków stał się wkrótce stałym goś­ciem u miejscowego gubernatora, pułkownika Nilowa, starego, poczciwego pijaczyny. Posiadał ten pułkownik żonę, trzy córki i syna. Kobiety bardzo polubiły dwor­skiego kawalera, jakim był Beniowski, stając się orę­downiczkami wszystkich jego spraw u ojca i męża. Po­nadto najmłodsza córka, Anastazja, zakochała się w nim na zabój i pewnego razu oświadczyła mu to wręcz. Acz-

kolwiek Beniowski nie był uwodzicielem i chociaż w Polsce pozostawił młodą i kochaną żonę, jednak w swych Pamiętnikach przyznaje się, „iż w tej pierwszej w życiu mym okoliczności wyrazy moskiew­skie zdały mi się być najsłodszym i najprzyjemniej­szym w świecie językiem”.

Gdy pewnego razu Beniowski oddał władzom pozor­ną usługę, gubernator, opierając się na odpowiednim ukazie, uwolnił go i wystąpił do gubernatora irkuckie­go z wnioskiem o nadanie mu jakiegoś odpowiedniego stanowiska. Źródłem tego serdecznego stosunku były zaręczyny Beniowskiego z Anastazją. Fakt ten przyjął Niłow najpierw z wielkim gniewem, lecz później, na skutek perswazji żony i niektórych swoich przyjaciół, pogodził się z nim, tym bardziej, że Beniowski był bądź co bądź baronem*, a tytuł oddziaływał wówczas bar­dzo silnie.

Stosunek Beniowskiego do Anastazji był dość dziw­ny. Niewątpliwie lubił ją, ale jednocześnie dobrze pa­miętał, że jest żonaty i że ożenić się po raz wtóry nie może. Wyprowadzenie jednak z błędu rodziców panny oznaczałoby popsucie przyjaźni, bez której przygoto­wań do ucieczki nie dałoby się dokonać. Stanąwszy wo­bec tej alternatwy Beniowski postanowił zasięgnąć opi­nii Rady Sekretnej. Gdy jednak ta poradziła mu żenić się, a jednocześnie zwierzyć się Panu Bogu, że robi to pod przymusem, z poświęcenia, nie usłuchał tej rady i po­stanowił ze ślubem zwlekać aż do chwili ucieczki. Jed­nocześnie tedy czynił przygotowania do ucieczki i ślubu.

Beniowski zawarł również przyjaźń z sekretarzem kancelarii Sudejkinem i dowódcą oddziału kozackiego,

pułkownikiem Kołosowem*. Pierwszego nazywa stale w swych Pamiętnikach kanclerzem, drugiego — het­manem. W ogóle ta przesada w określaniu stanowisk ludzi, z którymi wchodził w kontakt, przewija się wszędzie.

Przy ich pomocy udało mu się przekonać gubernato­ra, że wprowadzi na Kamczatkę uprawę roli i zabezpie­czy jej mieszkańcom obfitość chleba, na którego brak bardzo narzekali. Dla urzeczywistnienia tego planu Be­niowski nie chciał niczego innego, jak tylko zezwole­nia na osiedlenie wraz z kilkudziesięciu wybranymi przezeń wygnańcami i oddanymi mu do pomocy kra­jowcami w południowej części półwyspu, która według niego do uprawy się nadawała. Oczywiście, projekt za­łożenia osady nie był niczym innym tylko sposobem wydostania się spod zasięgu władz. Znalazłszy się sa­mi, bez „opieki” kozaków Kołosowa, mogli już łatwo wprowadzić w czyn zamiar ucieczki.

Aby odwlec datę ślubu z Anastazją, Beniowski oświadczył, że nie stanie przed ołtarzem, dopóki nie powstanie kolonia, a w niej godna tej pięknej panny rezydencja. Pod kolonię wybrał teren położony o kilka dni drogi od Bolszerecka, w niewielkiej odległości od ujścia do oceanu rzeki Łopatki, dokąd nawet udał się osobiście i tyczkami wyznaczył miejsce na budowle. Uezynił to, aby odwrócić podejrzenie władz od przygo­towań do ucieczki. Wszystko bowiem, co robiono, a więc przygotowania wszelkich zapasów, prochu, broni siecz­nej, narzędzi etc. kładziono na karb przygotowań osad­niczych.

- Tymczasem liczba sprzysiężonych wzrosła do sześć­dziesięciu mężczyzn, gotowych na wszelkie ryzyko.

Wszyscy byli doskonale uzbrojeni przez władze guber- nialne, które, ufne w siłę swoich kozaków i grenadie­rów, wydawały każdemu wygnańcowi muszkiet i dzidę iv tym celu, by przy pomocy tego uzbrojenia zdobywał sobie żywność, a one mogły bezkarnie kraść przezna­czone na ich utrzymanie pieniądze. Mało tego, guber- nialna kancelaria żądała od każdego zesłańca haraczu Mrocznego w postaci: sześciu skór sobolich, pięćdziesię­ciu zajęczych, dwóch lisich i dwudziestu czterech gro­nostajowych, licząc, że uzbrojony wygnaniec będzie mógł nie tylko sam się żywić, ale jeszcze sprostać tym wymaganiom. Dodawano im ponadto siekierę, kilka no- tów i narzędzia ciesielskie, za które mieli dodatkowo płacić już w pierwszym roku sto rubli w skórach.

Dzięki tym zwyczajom rządcy kamczackiego wy­gnańcy byli uzbrojeni wcale nie gorzej od żołnierzy niejscowego garnizonu, co oczywiście bardzo sprzy­jało ich planowi.

W trakcie przygotowań do ucieczki rozwijał się jed­nocześnie dramat osobisty Beniowskiego w związku miłością okazywaną mu przez Anastazję Niłównę i wielką ku niemu sympatią całej jej rodziny. Hrabia zdawał sobie doskonale sprawę, że ucieczka zesłańców będzie końcem kariery starego pułkownika i początkiem nieprzewidzianych dla niego następstw. Również tra- ¡icznie miała odbić się ucieczka w sercu młodej dziew- :zyny. Beniowski miał jej przecież wówczas odsłonić tajemnicę, skrywaną dotychczas pilnie, że jest żonaty, że żonę swoją kocha i że z nią, Anastazją, nie ożeni się. Myślami tymi trapił się niemało, zwierzając się z nich swojej Radzie Sekretnej, skąd nie uzyskał jednak żad­nej pociechy.

Na domiar złego Anastazja dowiedziała się o zamiarze ucieczki od swej pokojówki, której tajemnicę tę powie­rzył jeden ze spiskowców, jej kochanek. Zamierzał on zabrać ją z sobą i dlatego całą sprawę przed nią odkrył,

a ona z kolei powiadomiła córkę gubernatora. Miłość Anastazji została wystawiona na próbę. Zrozpaczona poszła niezwłocznie do Beniowskiego i, zalewając się Izami, zapytała, czy chce ją porzucić. Ten w obawie, aby kochanka nie zdradziła go przed ojcem, zapewnił ją, że miał zamiar w chwili realizowania ucieczki porwać ją, czym dziewczynę udobruchał i nawet zobowiązał do pomocy. Nawiasem mówiąc, miał zamiar zupełnie inny, a mianowicie postanowił zaproponować jej, aby wyszła za mąż za jednego ze spiskowców, niejakiego Stiepa- nowa, który kochał się w niej beznadziejnie, odchodząc od zmysłów z zazdrości. W tej niezbyt pochlebnej dla Beniowskiego aferze miłosnej przemawia za nim jedy­nie silne postanowienie, że małżeństwo ze Stiepanowem miało nastąpić tylko za wyraźną zgodą panny.

Tymczasem naczelnik kancelarii gubemialnej został powiadomiony o istnieniu spisku. Dobroduszny Niłow nie chciał jednak wierzyć rewelacjom „kanclerza”. Wprost nie mogło mu się pomieścić w głowie, aby ktoś mógł być taki przewrotny, jakim w rzeczywistości był hrabia. Skrzyczał więc porządnie donosicieli i sam po­wiadomił Beniowskiego o „niecnych przeciw niemu knowaniach”. Ziarno jednak nieufności zostało posiane. Gubernator zaczął zwracać baczniejszą uwagę na po­stępowanie wygnańców.

W rezultacie tej baczności, jak również wskutek do­niesień, gubernator przekonał się ostateoznie o winie Beniowskiego i postanowił ze spiskiem i z nim samym się rozprawić. Ale teraz poczęła działać Anastazja. Ci­chaczem ostrzegła swego kochanka o grożącym mu nie­bezpieczeństwie i umówiła się, że gdy ojciec zacznie sposobić się do pochwycenia go, przyśle mu czerwoną wstążkę. Nie upłynął dzień, a już okazała się potrzeba wysłania znaku.

Niłow wysłał „hetmana” z rozkazem nagiego zaaresz­towania hrabiego. Beniowski, już uprzedzony, zamiast

poddać się, kazał swoim ludziom kozaka i pięciu jego towarzyszów pochwycić i związać.

Na wieść o tym zuchwalstwie gubernator wysłał do hrabiego list z żądaniem natychmiastowego zwolnienia jeńców i stawienia się samemu w forcie.

Beniowski oczywiście nie myślał kłaść głowy pod Ewangelię. Zamiast udać się do Niłowa, postanowił otwarcie wystąpić przeciw władzom. Zgromadził więc wszystkich spiskowców, których w owym momencie znajdowało się w miasteczku pięćdziesięciu siedmiu, podzielił ich na trzy oddziały i postanowił tą siłą opa­nować fort, uwięzić gubernatora i zorganizować otwar­tą ucieczkę wszystkich zesłańców. Gubernator nie miał wówczas jeszcze pojęcia o rozmiarach spisku i sądził, że należy do niego najwyżej kilku ludzi. Wysłał więc przeciw niemu oddziałek złożony z podoficera i pięciu grenadierów.

Podoficer podstąpił pod dom Beniowskiego i zawołał:

W imieniu Jej Cesarskiej Mości, Imperatorowej Katarzyny II, rozkazuję Waszej Wielmożności natych­miast udać się ze mną do gubernatora!

A Beniowski na to:

Łżesz! Gdzieżby Imperatorowa dawała rozkazy “takiemu durniowi jak ty!

Podoficer stropił się.

Jak to „łżesz”? — począł się tłumaczyć. — Kazali tak powiedzieć, więc mówię.

Głupiś •— ciągnął Beniowski dalej — lepiej chodź do mnie i napij się wódki.

Dobroduszny żołnierz dał się skusić. Wiedział zresztą

o dobrej komitywie hrabiego z rodziną gubernatora, a całej sytuacji zupełnie nie pojmował. Udał się więc do izby, gdzie natknął się na wycelowane w swoją pierś cztery pistolety. Schwytano go i kazano pod groźbą śmierci wywoływać pojedynczo żołnierzy pod pozorem wychylenia „riumoczki”.

Wkrótce pięciu grenadierów i ich podoficer podzie­lili los „hetmana” i jego ludzi.

Również szczęśliwie rozprawili się spiskowcy ze znaczniejszym oddziałem wojska, wysłanym w kilka go­dzin później. Główna rozprawa nastąpiła dopiero nocą. Gubernator wysłał dwa znaczniejsze „korpusy” wraz z armatami i rozkazem natychmiastowego stłumienia buntu i dostawienia Beniowskiego do fortu żywego lub umarłego.

Jednak Sybirakom trudno było mierzyć się ze świetnym oficerem, mającym za sobą dwie kampanie przeciw Prusom po stronie austriackiej i boje w szere­gach konfederacji barskiej. Beniowski ułożył plan i, po­stępując według niego, rozbił najpierw oddział usiłu­jący obejść go od tyłu, potem zaś ten, który miał za zadanie uderzyć na niego z frontu. Spłoszeni żołnierze gubernatora, zamiast przedrzeć się z powrotem do for­tu, poczęli uciekać do lasu. Beniowski zorientował się natychmiast, że nadeszła chwila, w której albo zdobę­dzie fort, czym zapewni sobie dalsze powodzenie, albo też poniesie klęskę i nieodzowne z nią ciężkie konse­kwencje buntu. Ruszył więc natychmiast ku mostowi zwodzonemu, przerzuconemu przez fosę oddzielającą fort od miasteczka. Przy „zwodzie” stał jakiś grenadier, któremu Beniowski rzucił rozkazująco:

Puszczaj most!

Żołnierz, snadź przy ją wszy spiskowców za powraca­jących ze zwycięskiej rozprawy swych kolegów, zapy­tał tylko, czy prowadzą jeńców, i spełnił rozkaz. Ciem­ności nocne były tym razem sprzymierzeńcem zu­chwalców. Przez opuszczony most spiskowcy rzucili się ku wartowni, w której wybili do nogi dwunastu gre­nadierów, po czym wpadli do wnętrza fortu, zajmując go niemal bez strat ze swej strony.

Do mieszkania gubernatora pierwszy wbiegł Beniow­ski.

Złóż pan broń! — zawołał do Niłowa.

Pułkownik Niłow musiał być dobrym żołnierzem, gdyż zamiast tchórzliwie zrezygnować z obrony, strze­lił z pistoletu do napastnika raniąc go w rękę, a na­stępnie rzucił się ku niemu z szablą. Na tę chwilę wpadł do komnaty Panów, jeden z pomocników Beniowskie­go, i gubernatora na miejscu zabił. Gdy się zważy, że przy tej scenie była obecna Anastazja, jej matka i ro­dzeństwo, dramat rodziny Nilowych, uwielbiających Beniowskiego, ukaże się w całej pełni.

Tymczasem rozproszeni żołnierze zdołali się opamię­tać, odbić uwięzionego w mieście „hetmana” i skupić się w pobliskim lesie, zabierając z sobą niemal całą ludność męską. W domu pozostały same kobiety i dzie­ci, co poddało Beniowskiemu myśl niezbyt wprawdzie szlachetną, ale mogącą łatwo zapewnić spiskowcom ostateczne zwycięstwo. Opanowanie bowiem fortu było tylko pięknym wstępem do dalszej walki.

Stare przysłowie: „złapał Kozak Tatarzyna, a Tata- rzyn za łeb trzyma” najlepiej obrazowałoby sytuację. Sześćdziesięciu spiskowców mogło bronić się w forcie bardzo długo, ale siedmiuset kozaków miejskich i reszt­ki rozgromionych grenadierów miało czas. Mogli oble­gać ich dotąd, dopóki głód nie zmusi ich do poddania. Tego obawiał się Beniowski i dlatego powziął plan, któ­ry chluby mu nie przyniósł, ale zapewnił powo­dzenie. Zgromadził mianowicie wszystkie kobiety i dzieci w cerkwi i zagroził kozakom, że spali im żony, siostry i matki, o ile nie złożą natychmiast broni i nie poddadzą się jego rewolucyjnej władzy.

Groźba poskutkowała. Nikt się w Bolszerecku nie łudził, że Beniowski obietnicy nie dotrzyma. Przera­żeni kozacy pozatykali na piki białe chusty i zdali się na łaskę i niełaskę zuchwałego Polaka. Opierającego się „hetmana” aresztowano i związanego dostawiono do fortu.

Teraz zwycięstwo Beniowskiego było zupełne.

Ciekawa rzecz, jak w tej sytuacji postąpił. Nie było wówczas radia ani telegrafu, nie potrzebował się więc ze swoimi zamiarami śpieszyć. Mógł miesiące i lata na­wet rządzić w tym odludziu, zanim gubernator irkucki dowiedziałby się o zdarzeniach, uwierzył im, a następ­nie potrafił zgromadzić i wysłać takie siły, które mo­głyby buntowników pokonać. Toteż Beniowski nie roz­począł dni swego panowania w Kamczatce od ucieczki, lecz od zaprowadzenia porządku, wydania szeregu uka­zów i mianowania różnych urzędników. Był to człowiek

0 poczuciu praworządności, który nie chciał pozosta­wiać za sobą anarchii. Z jego poczynań przebijała za­wsze troska o dobro ogólne, aczkolwiek niejednokrotnie pojęte w sposób barbarzyński.

Samą ucieczkę przygotował już poprzednio. Do naj­bliższego portu, Ksekawki, wysłał oddział sprzysiężo- nych pod dowództwem Kuzniecowa z poleceniem opa­nowania znajdującego się tam żaglowca „Święty Piotr

1 Paweł”. Kuzniecow wywiązał się z zadania doskonale.

Zanim jeszcze Beniowski opuścił Bolszereck, musiał niemało się natrapić z powodu Anastazji. O faktycznym stanie rzeczy, o prawdziwych w stosunku do niej za­miarach, powiedział jej wspomniany już Stiepanow, spiskowiec kochający się w niej beznadziejnie. W oczach dziewczyny Beniowski okazał się kłamcą, wiarołomcą i człowiekiem niegodnym. Ale cóż? Miłość wszystko wybacza. Chociaż Beniowski nie obiecywał jej ożenku i nawet nie mógł tego uczynić, chociaż wy­raźnie okazało się, że jej nie kochał, że był pośrednią przyczyną śmierci jej ojca, nie chciała go opuścić i po­stanowiła wyjechać razem z nim w męskim przebra­niu jako jego „córka”. Hrabia zgodził się na to skwap­liwie, gdyż niewątpliwie bardzo lubił tę swoją miłą, cichą i wszystko wybaczającą przyjaciółkę.

Dzień pożegnania Kamczatki począł zbliżać się szyb­

kimi krokami. Spiskowcy przygotowywali teraz zapasy żywności, a z magazynów gubernialnych zabrali ol­brzymią ilość futer, którymi mieszkańcy opłacali po­datki, a które, po spieniężeniu w Chinach, mogły za­pewnić wszystkim dość znaczne sumy.

Dnia § maja 1771 roku, a więc w sześć miesięcy i dwa dni po przybyciu do Bolszerecka, Maurycy Be­niowski opuszczał to miejsce jako człowiek wolny. Zwa­żywszy ogrom przygotowań, ogarnia podziw nad zmysłem organizacyjnym tego człowieka, który w prze­ciągu pół roku, będąc zesłańcem pozbawionym wszel­kich praw, potrafił zaręczyć się z córką gubernatora, stworzyć szeroko rozgałęzioną organizację tajną i wre­szcie podbić Kamczatkę.

W dniu wyjazdu rozkazał popom odprawić uroczy­ste nabożeństwo w cerkwi, po którym odebrał przysię­gę od mianowanych przez siebie władz i uwolnionych w międzyczasie wojskowych, że nie powezmą przeciw niemu żadnych kroków nieprzyjaznych, dopóki nie opuści ziemi kamczackiej. Ostatnim czynem Beniow­skiego w mieście było zabranie cudownego obrazu św. Mikołaja i odesłanie go na okręt. Tegoż dnia udał się z Anastazją i resztą sprzysiężonych do Czekawki.

Pobyt w Czekawce trwał tylko kilka dni, gdyż pomi­mo posiadania trzydziestu zakładników spośród naj­znaczniejszych obywateli kamczackich, Beniowski oba­wiał się jakiejś zdrady. Zwłaszcza odkrycie spisku na jego życie, uknutego przez porucznika Wolnoja, wygnań­ca Guriewa i pewnego tajona, czyli kacyka kamcza- ckiego, skłoniło go do decyzji rychłego opuszczenia lą­du. Postępując wciąż praworządnie, oddał spiskowców czyhających na jego życie pod sąd, który porucznika i wygnańca skazał na karę pięćdziesięciu knutów, tajo­na zaś, jako człowieka podłej kondycji — na sto. „Wy­rok — pisze — wnet uskuteczniono, a smagani odesłani do miasta do lazaretu.”

Dnia 11 maja 1771 roku wyprawiono z okrętu na ląd wszystkich zakładników, po czym, jak pisze Be­niowski:

Ruszyliśmy, nareszcie do okrętu, ńa który skoro wsiadłem, wywieszono natychmiast banderę Konfede- racyi Polskiey, przy dwudziestokrotnym z armat wy­strzale”.

Ucieczka z Kamczatki, która w kilka lat później stała się głośna w całej Europie, była faktem.

Wypadki na Kamczatce w świetle rosyjskich docho­dzeń sądowych przedstawiają się nieco inaczej, aniżeli pisał o nich Beniowski. Dochodzenia były przeprowa­dzone w Irkucku pod okiem gubernatora, który spro­wadził trzydziestu sześciu świadków z Kamczatki. Ła­two sobie można wyobrazić nastrój ludzi wzywanych do zeznań ze stron tak odległych. Podróż bowiem z Bolszerecka do Irkucka w latach siedemdziesiątych XVIII wieku trwała z górą pół roku. Nic też dziwnego, że świadkowie zeznawali niechętnie, ze złością, co w re­zultacie skłoniło władze do represyj, które pewien hi­storyk rosyjski nazwał okrutnymi karami.

Akty tej sprawy stały się podstawą rosyjskich wia­domości i opinii o „buncie” Maurycego Beniowskiego. W Matieriatach do istorii Kamczatki * znajdujemy obszerne sprawozdanie o jego spisku i ucieczce, oparte na tych właśnie aktach sądowych. Ze względu na zwięzłość relacji przytaczam ją dosłownie:

Jeszcze z początkiem roku 1771 rozeszły się po Kamczatce pogłoski, że Beniowski zamierza uciec. Do­broduszny Niłow nie chciał jednak dawać niejasnym wieściom wiary i nawet zaprosił Beniowskiego, aby

uczył jego syna czytania, arytmetyki i języków. Nato­miast w Niżniekamczatsku uwierzono tym słuchom i tamtejszy protojerej wezwał do siebie popa Ustiużi- nowa, który miał należeć do spisku, aby udzielił wy­jaśnień. Beniowski, nie chcąc dopuścić do dochodzeń, uprosił Niłowa, aby wcześniej sprowadził owego Ustiu- żinowa do Bolszerecka w celu pochowania zmarłego właśnie popa Łożkowa. Jednocześnie uprzedził go (Ustiużinowa), aby był gotów do ucieczki. List Beniow­skiego w tej sprawie do Ustiużinowa został przejęty w Niżniekamczatsku przez protojereja i tenże zamiast Ustiużinowa posłał do Bolszerecka innego popa.

W spisku Beniowskiego brali udział wszyscy zesłań­cy znajdujący się w Bolszerecku, i wyjątkiem Guriewa. Ponadto zostali namówieni do ucieczki: Człosznikow, subiekt kupca Chołodiłowa, kapitan okrętu »Święty Piotr«, szturman Czurin z żoną i uczniem Zjablikowem, Iwan Ustiużinow, syn popa Ustiużinowa, marynarze z okrętu «Święty Piotr»: Czuriłow, Wołynkin, Lapin i Andriejanow z żoną; marynarze z okrętu «Święta Ka­tarzyna»: kadet marynarki Izmaiłow, Boczarow, Bie- rozkin, Potałow i Sjemaczenkow, a ponadto: kancelista Sudiejkin z dwiema kobietami, włościanin Kuznieoow, kapral Pieriewałow, szeregowiec Koriestielew, kozak Riumin z żoną oraz Kamczadałowie: Krasilnikow, Iwa­now i Porań czyn z żoną.

Beniowski, dowiedziawszy się o losie swego listu do Ustiużinowa, nie mógł dłużej odkładać momentu reali­zacji planu ucieczki i dnia 26 kwietnia 1771 roku udał się razem z majorem Winbladhem do Guriewa, aby namówić go do wzięcia udziału w spisku. Gdy Guriew odmówił, Beniowski zbił go do krwi. Guriew powiado­mił o zajściu gubernatora Niłowa, który nakazał are­sztowanie Beniowskiego. Tymczasem ten ostatni zebrał już swoich wspólników, uzbroił ich w strzelby, szable, pistolety oraz noże i ogłosił się rządcą Kamczatki.

Zjablikow i Izmaiłow, chcąc odłączyć się ód buntow­ników, zamierzali uprzedzić o wszystkim tamtejszą kancelarię*, ale nie mogli się dostukać, gdyż wszyscy urzędnicy byli pijani i spali snem kamiennym.

W nocy z 26 na 27 kwietnia buntownicy, będąc w stanie pijanym, rzucili się na bolszerecką kancela­rię, rozbroili i związali posterunki, i posadzili je w wartowni. Następnie o trzeciej godzinie rano wła­mali się do domu Nilowa, gdzie podówczas znajdowali się: syn Nilowa, sierżant Lemzakow, Piatidiemrin i Po- tapow, a w izbie służebnej trzech kozaków i dwóch Kamczadałów. Przestraszony stukiem w drzwi, syn Ni­lowa rzucił się w objęcia ojca, jakby w przeczuciu wiecznej z nim rozłąki, a potem schował się w ustępie. Wyłamawszy drzwi, buntownicy z krzykiem: »Rżnij! łap! wiąż!« rzucili się na znajdujących się w domu. Ni­łow trzykrotnie zakrzyknął: »Karauł!« i padł martwy pod uderzeniami napastników. Znajdujący się w domu Nilowa kozacy i Kamczadałowie zostali związani i od­prowadzeni do wartowni jako więźniowie. Spiskowcy nie zauważyli jedynie syna Nilowa i kozaka Durynina, który skrył się pod stół **.

Buntownicy zawładnęli skarbowymi pieniędzmi, ar­matami i innym materiałem wojennym, po czym,

o czwartej rano, udali się pod dom setnika Czemycha (w Pamiętnikach — pułkownika Kołosowa — przyp. aut.), gdzie wyłamali drzwi. Usłyszawszy w głębi domu

wystrzał, wysłali w jego okno około czterdziestu kuł i ustawili naprzeciw drzwi armatę. Gdy wszystkie znaj­dujące się w nim osoby wybiegły na drogę, Beniowski kazał zabrać Czemycha i pozostawić pod strażą. Sklep kupca Kazarynowa z bronią, ołowiem, różnymi wyro­bami żelaznymi i żywnością, znajdujący się w tym sa­mym domu, rozgrabili, a samego Kazarynowa odesłali do aresztu. Kazarynow widział po drodze jeszcze dwie armaty, ustawione między kancelarią i sklepami. W wartowni spotkał kadeta marynarki Sofina, kupca Kazarynowa (swego imiennika), sierżanta Lemzikowa, pięćdziesiętnika Potapowa, a następnie przyprowadzo­no jeszcze Czemycha i kupca Szapkina. Na posterun­kach stali robotnicy kupca Chołodiłowa. O świcie Czer- nycha przykuto do ściany.

Dnia 27 kwietnia Beniowski objął władzę na Kam-

czatce (wstupil w uprawienie Kamczatkoju), przyka­zawszy przybyłemu z Niżniekamczatska popowi Sie­mionowi, aby pochował zabitego gubernatora Nilowa. Następnie kazał otworzyć carskie wrota, wynieść krzyż i Ewangelię i odebrał od ludności przysięgę na wier­ność cesarzowi Pawłowi Piotrowiczowi. Niezwłocznie też kazał przygotować tratwy do przewozu wszystkiego zdobytego dobra do ujścia rzeki Bolszoj. Tratwy łado­wano do 30 kwietnia. Znalazły się na nich: trzy armaty, proch, ołów, strzelby, topory, stolarskie i ślusarskie narzędzia, różne jedwabne i wełniane materiały, przy- bory kancelaryjne, żelazo, kasa jasaczna* (futra), sre­brne i miedziane pieniądze, gwoździe, kuźnia połowa, osiemset czterdzieści osiem worków prochu, a ponadto pełne dwuletnie wyposażenie okrętu i różne drobiazgi, zabrane przez buntowników za zezwoleniem Beniow­skiego z domów, których mieszkańcy w obawie przed dalszymi wypadkami umknęli z miasta do lasów i dal­szych wiosek.

Dnia 30 kwietnia Beniowski wraz ze wspólnikami, zabrawszy ze sobą wszystkich aresztowanych, udał się na tratwy i spłynął rzeką Bystrą na Czekawkę (miejsce zimowania okrętów około rzeki Bolszoj), gdzie były dwa domki i skład do przechowywania towarów przy­wożonych z Ochocka. Zawładnąwszy w Czekawce okrę­tami i składem ze skarbowymi zapasami, nakazał go­tować do podróży okręt »Święty Piotr« **, jako najlep­szy.

Gdy okręt był już gotów, Beniowski wywiesił na nim proporzec (flagę) i zmusił swoich podwładnych, aby przysięgli, że będą tej chorągwi bronić, sam zaś przy­siągł, że będzie ich bronił.

Dnia 3 maja posiał Beniowski do Bolszerecka kozaka Riumina z rozkazem, aby miasto pod grozą surowej kary dostawiło mu znaczną ilość prowiantów. Dnia 7 maja Riumin powrócił, przywożąc z sobą trzy tratwy mąki. W tym samym czasie główni prowodyrzy napisali do Senatu powiadomienie o swoich działaniach i wysłali je do Bolszerecka z rozkazem przesłania go dalej według przeznaczenia. Beniowski dołączył do tego pisma zesta­wienie wszystkich zabranych przedmiotów będących własnością skarbową.

Dnia 12 maja okręt wyszedł w morze.

Przed odpłynięciem buntownicy mówili o ciężkim położeniu mieszkańców Kamczatki, uciskanych i ponie­wieranych przez swoich komendantów i wyrazili ochotę namówienia cudzoziemców cierpiących na brak osadni­ków, aby przysłali do Kamczatki swoje okręty i zabrali wszystkich mieszkańców do swych kolonii, gdzie mogli­by oni mieć dostatek i wolność.”

Trudno wymagać, aby sprawozdanie z przewodu są­dowego mogło barwnie i plastycznie odmalować wypad­ki tego typu, jakich inicjatorem i wykonawcą był Maurycy Beniowski na Kamczatce. Nawet jednak z tego suchego zestawienia faktów, odartych z wszelkiej fan­tazji, wygląda wyraźnie ich niezwykłość i szaleństwo.

A więc najpierw sama postać Beniowskiego — fascy­nująca inteligencją, talentem i odwagą. Jakiż to musiał być niezwykły człowiek, skoro potrafił zniewolić ku so­bie serca tylu ludzi, nie wahających się złożyć w jego ręce swojego życia i swojej przyszłości. Ileż energii, przebiegłości i zdolności musiał z siebie wyzwolić, aby w przeciągu kilku miesięcy wciągnąć do spisku wszyst­kich zesłańców i wielu ludzi wolnych.

Teraz — skala działania. Nie myślał wyłącznie

o ucieczce, myślał również o kraju, który na pewien czas znalazł się pod jego władzą. Wykazał tym poczucie od­powiedzialności za wykonany zamach. Troska o własną

osobą i własne bezpieczeństwo nie przerodziła się w tro­skę wyłączną. Jego poczucie praworządności kazało mu w dniach panowania nad krajem wydawać rozporzą­dzenia, przestrzegać ładu i porządku, zapobiegać gra­bieżom i gwałtom. Lojalność w stosunku do ludności miejscowej nakazała mu sporządzić dokładny spis zdo­bytego materiału skarbowego i przesłać go do Peters­burga. Zrobił to dlatego, aby zapobiec w przyszłości ja­kimkolwiek fałszywym oskarżeniom. Jego środki dzia­łania to artyleria, okręty, oddziały wojskowe. Rozmach, skala całego przedsięwzięcia wyróżnia je z szeregu in­nych podobnego typu prób, jakich wielokrotnym świa­dkiem był ówczesny kraj płaczu — Sybir. Można je porównać jedynie z powstaniem polskim w roku 1866 nad jeziorem Bajkał, przy czym to ostatnie było raczej aktem rozpaczy, a nie realnie uzasadnioną próbą uzy­skania wolności.

Tak więc przedstawia się zbrojna ucieczka Maurycego Beniowskiego w świetle urzędowych danych rosyjskich. Nawet one nie ujęły jej romantyzmu, a jej twórcy — odwagi i rozumu. Oprócz niczym nie popartych pustych słów — nic w nich przeciw Beniowskiemu nie świad­czy. Słowo: nicpoń, użyte przez Katarzynę II pod jego adresem, o czym będzie dalej, jest tylko obelgą, niczym więcej.

Rozdział III

Podróż przez ocean

Na okręcie „Święty Piotr i Paweł” znaj­dowało się dziewięćdziesiąt sześć osób, w tym osiem­dziesięciu siedmiu mężczyzn i dziewięć kobiet.

W Pamiętnikach znajdujemy dokładne wyliczenie zabranych zapasów żywności i broni. A więc na okręcie znajdowało się: osiemset funtów mięsa solonego, tysiąc dwieście funtów ryby solonej, trzy tysiące fun­tów ryby suszonej, tysiąc czterysta funtów „tłustości wielorybiej”, dwieście funtów cukru, pięćset funtów herbaty, czterdzieści funtów masła, sto trzynaście fun­tów sera, trzydzieści sześć baryłek 'wódki oraz sześćset funtów rozmaitego żelastwa.

Na uzbrojenie i amunicję składało się: osiem armat, dwie haubice, dwa moździerze, sto dwadzieścia „flint z bagnetami”, osiemdziesiąt szabel, sześćdziesiąt pisto­letów, tysiąc sześćset funtów prochu, dwieście funtów kul, sto dwanaście granatów, dziewięćset kul armatnich, pięćdziesiąt funtów siarki i dwieście funtów saletry.

Uciekinierzy wyruszyli z kamczackiego portu Bolsza- ja, leżącego w ujściu rzeki tejże nazwy, pod flagą pol­ską. Niewątpliwie okręt ten pierwszy poniósł nasz znak żeglarski na wody Pacyfiku. Wprawdzie wywiesił go uciekinier, stojący na czele wygnańców, niemniej jed­nak ręka uzbrojona w miecz ochraniała nawę, przemie­rzającą na pół znane w połowie XVIII wieku morza ja- pońsko-chińskie. A że ochraniała nieźle, świadczyła taka przygoda Beniowskiego:

W pobliżu wyspy Formoza „Święty Piotr i Paweł” natknął się na dwa statki holenderskie. W owych cza­sach morza roiły się od piratów i od takich kupców, którzy przy nadarzającej się okazji chętnie napadali na słabsze od siebie okręty i łupili je. Nic więc dziwnego, że Beniowski ujrzawszy Holendrów kazał armaty pod- toczyć, a „strzelców co najcelniejszych po koszach i na budzie okrętowej rozstawić”.

Tymczasem jeden ze statków podpłynął „o strzelenie z muszkietu”, po czym dal ognia z armaty i zawołał, aby posłać do niego oficera z papierami okrętowymi. Żądanie to zdziwiło Beniowskiego. Cóż to za prawo uzurpował sobie Holender? Podejrzewając jakiś pod­stęp, odpowiedział ogniem z dział i broni ręcznej.

O chwili tej tak pisze w dzienniku okrętowym: „Zdumiały nazwajem nasz nieprzyjaciel tak niespo­dziewanym sobie przywitaniem wstrzymał swój ogień, snadź czekając na przybycie drugiego okrętu, który opo­dal nieco płynął; lecz ten, choć się zbliżył, nie śmiano, czyli też nie chciano nas atakować. Wywiesiwszy po­dówczas banderę Rzeczypospolitej Polskiey, kontynuo­wać kazałem ku południowi mą drogę.”

Bolszaja leży na zachodnim wybrzeżu Kamczatki, nad Morzem Ochockim. Aby więc wydostać się na Pa­cyfik, Beniowski skierował okręt na południe i opły- nąwszy przylądek Łopatkę, znalazł się po ośmiu dniach żeglugi u brzegu Wyspy Beringa 1

Część załogi „Świętego Piotra i Pawła” wyszła na ląd i rozpoczęła poszukiwania ludzkich osiedli. Na razie znaleziono tylko pięć krzyżów, z których jeden posiadał napis tej treści: „Na cześć Boga i Sw. Mikołaja w ro­ku 1769 28 kwietnia krzyż ten został wystawiony przez

Piotra Kreniczyna, komenderującego ekspedycją wysia­ną w celu odkrycia Kalifornii”.

Później natknięto się na obóz sławnego awanturnika Iwana Ochotyna, który zbudował sobie w głębi wyspy wioskę. Beniowski pisze o nim, że nie był to Rosjanin, lecz Niemiec, który służył w rosyjskim smoleńskim puł­ku jako kapitan, a później, będąc adiutantem generała Apraksina, został zesłany przez cesarzową Elżbietę wraz ze swoim szefem na Sybir do Jakucka. Stamtąd pozwo­lono mu udać się do Ochocka w celu zaciągnięcia się do służby marynarskiej. Podczas jednej z podróży do Wysp Aleuckich* zbuntował załogę i okręt opanował. Od tej chwili począł trudnić się korsarstwem, a chcąc zapewnić sobie bezkarność, rozbił całą ówczesną flotę rosyjską, pływającą po Pacyfiku. Oczywiście była to flota bardzo prymitywna. Co więcej, ośmielił się nawet napaść na sam Ochock i „jak pirata” z nim się obszedł.

Jego siedzibą były Wyspy Aleuckie, którymi rządził zupełnie samowładnie, wspomagany przez stu trzydzie­stu dwóch Rosjan, podobnych jak i on sam straceńców. W chwili przybycia Beniowskiego, z którym się zaprzy­jaźnił, poczynało mu już brakować wielu narzędzi i bro­ni, a w szczególności prochu. Aby zaspokoić swoje i swojego „państwa” potrzeby, zaproponował załodze „Świętego Piotra i Pawła”, aby wespół z nim najechała Kamczatkę i dokonała rabunku. Beniowski nie chciał się zgodzić na tę zbójecką spółkę. Poradził mu natomiast, aby poprosił o opiekę jakieś mocarstwo, które w zamian za ofiarowaną mu suwerenność nad wyspami na pewno by go chętnie wspomogło. Iwan Ochotyn za radę po­dziękował i ofiarował Beniowskiemu w prezencie sto pięćdziesiąt skór bobrowych, który wywdzięczył mu się dwustu funtami prochu i stu funtami ołowiu.

Z Wyspy Beringa Beniowski zamierzał ruszyć dalej ku południowi, jednak załoga niespodziewanie zapro­testowała.

Ruscy ludzie — mówili uciekinierzy — przywykli do krajów zimnych, w gorących zginą. Szukaj drogi do Europy naokoło Sybiru.

Na próżno Beniowski i jego oficerowie tłumaczyli, że tamtędy nigdy do rodzin nie wrócą, załoga powtarza­ła swoje. W obawie buntu Beniowski zawrócił ku półno­cy i przez Cieśninę Beringa skierował okręt, wymijając Alaskę, na Ocean Lodowaty. Oczywiście, już w kilka dni później okazało się, że żegluga po tamtych wodach jest dla słabego „Świętego Piotra i Pawła” niemożliwa.

Z trudnością uniknąwszy katastrofy, trzeba było po­śpiesznie zawrócić na szlak poprzedni.

W pięć tygodni po opuszczeniu Bolszoj uciekinierzy dotarli do wyspy Wielki Kadyk, zamieszkanej przez Czukczów, a następnie do dużej wyspy Urumusiru, po­łożonej w odległości czterdziestu mil morskich od lądu amerykańskiego, nazywanego przez wyspiarzy Wielką Alaksyną. Obie wyspy, jak i szereg innych z grupy aleuckiej, znajdowały się pod władzą drobnych wo­dzów, zwanych tam tajonami. Wszyscy oni uznawali nad sobą zwierzchność Iwana Ochotyna, z którym przy­jaźń zapewniała hrabiemu gościnne przyjęcie i pomoc. Jak dalece mieszkańcy Urumusiru chcieli mu być i byli pomocni, świadczy i to, że ofiarowali załodze tyle kobiet „ku zabawie i uciesze”, ile tylko pragnęła. Nawiasem mówiąc, wyspiarki nie traktowały tego obowiązku go­ścinności jako czegoś przykrego, przeciwnie, zbierały się całymi gromadami i dobrowolnie zgłaszały się na okręt. „W chwili opuszczenia wyspy — pisze Beniow­ski — znajdowało się w kajutach pięćdziesiąt kobiet, które rozkazałem odwieźć na ląd, udarowawszy z nich każdą upominkiem.”

Opuściwszy brzegi Urumusiru „Święty Piotr i Paweł”

żeglował dalej ku południowi. Ale tymczasem wśród załogi rozpoczął się ferment. Podjudzani przez Stiepano- wa, dawnego konkurenta do ręki Anastazji, uciekinierzy poczęli domagać się zwiększenia racyj żywnościowych, wody i wódki. Beniowski nie chciał się zgodzić, gdyż po opuszczeniu Aleutów okręt miał zdążać przez wody ni­komu z załogi nie znane, a więc od ilości posiadanych zapasów mogło zawisnąć powodzenie całej wyprawy. Nic to jednak nie obchodziło ciemnych zesłańców, któ­rzy nie mogąc się doczekać dobrowolnego wykonania ich żądań, napadli na magazyny, zabrali wódkę i wodę, częś­ciowo wypijając, a resztę bezmyślnie niszcząc. W re­zultacie okręt pozostał prawie bez wody słodkiej i z bar­dzo małym zapasem żywności. Beniowski zebrał na drugi dzień wytrzeźwiałą załogę i oświadczył, że praw­dopodobnie będą musieli zginąć z pragnienia, gdyż wy­daje mu się niemożliwe znaleźć teraz jaką wyspę. Buntownicy popłakali się z żalu, a wściekając się na Stiepanowa, zażądali na niego kary śmierci, na co jed­nak hrabia zgodzić się nie chciał.

Pewnego dnia dostrzeżono ląd. Zarzucono niezwłocz­nie kotwicę i wysłano łodzią paru ludzi na zwiady. Na nieszczęście, począł wiać silny wiatr, który zerwał linę kotwiczną i popędził okręt na pełne morze. Wystrzał z armaty dał znak do powrotu wysłańcom, którzy po kilku godzinach wrócili opowiadając, że ląd okazał się wyspą zamieszkaną przez ludzi ubranych po chińsku, noszących parasole i laski. Na próżno jednak Beniowski próbował zbliżyć okręt do brzegów. Przeciwny wiatr poniósł go daleko na zachód i wreszcie zmusił do zanie­chania tego zamiaru.

Dotkliwy brak żywności i wody skłonił uciekinierów do odbycia walnej narady. Ich niejasne wiadomości z geografii mówiły, że Japonia leży znacznie bliżej ani­żeli Chiny, będące celem ich jazdy. Postanowiono więc udać się najpierw do Japonii, tam zaopatrzyć się w po­

trzebne zapasy i dopiero stamtąd udać sią w dalszą dro­gę. Aczkolwiek do Japonii było bliżej aniżeli do Chin, bliskość ta była bardzo względna, gdyż pomimo tego na­leżało przebyć wielkie przestrzenie morskie, co do któ­rych nikt na „Świętym Piotrze i Pawle” nie miał żad­nych wiadomości.

Było pełne lato, panowały upały, a brak wody dopro­wadzał ludzi do szału. W dzienniku okrętowym wciąż można czytać: „p. Meder (lekarz) puścił dzisiaj krew dwudziestu ludziom” lub: „p. Meder dzisiaj znowu pu­ścił krew dwudziestu ludziom”. Na domiar złego ryby suszone poczęły się psuć, aż wreszcie i ich poczęło brak­nąć. Beniowski rozkazał wówczas wydawać z magazy­nów skóry bobrowe, z których przygotowywano rosół i tym się żywiono. Gotowano też skórę z butów i pasów. Pomimo tych wysiłków śmierć głodowa poczęła zaglą­dać w oczy, lazaret był przepełniony chorymi. W tej sytuacji jedynym ratunkiem mogło być tylko napotka­nie jakiejś wyspy. Na szczęście wyspa znalazła się. Zdarzyło się to wówczas, gdy siły zbiegów były już u kresu wytrzymałości. Leżała pod 32° szerokości geo­graficznej,* była bezludna, porosła lasem. Ku wielkiej radości zbiegowie odkryli na niej mnóstwo krzewów bananowych, kokosów i innych drzew owocowych. Po­nadto wyspa roiła się od dzikich świń, ptactwa i w ogóle różnych stworzeń.

Nie można też zbytnio dziwić się załodze „Świętego Piotra i Pawła”, że zadomowiwszy się w tym prawdzi­wym zielonym raju, nie miała najmniejszej ochoty spie­szyć się do dalszej drogi. Na próżno Beniowski przekła­dał, że nie ma najmniejszego sensu marnować czasu na

bezczynne siedzenie, zamiast wykorzystać go na drogę do ojczyzny.

Europa nie zając — odpowiadano mu — poczeka na nas.

Tymczasem ktoś przyniósł z głębi wyspy kilka kawał­ków kryształu górskiego i jakiś minerał ze śladami zło­ta. W obozie kamczackich zesłańców powstało olbrzymie poruszenie.

Gdy na ziemi na wierzchu — mówiono — jest kryształ i kamień ze złotem, to w głębi na pewno muszą być diamenty i złoto rodzime.

Tłumaczenia Beniowskiego, że gdzie jest kryształ, nie może właściwie być diamentów i że minerał zawiera nie złoto, lecz blaszki miki, przyjmowano śmiechem.

Łżesz — mówiono doń dobrodusznie, lecz sta­nowczo.

Wróg hrabiego, Stiepanow, zebrał swoich adherentów i uradził, aby na wyspie, którą nazwali Wodną z racji doskonałej wody, jaką zawierały jej źródła i strumienie, założyć osadę i w niej pozostać.

Gdyby Beniowski nie wykazał wówczas dużej dozy sprytu i przebiegłości, mógłby łatwo stracić głowę. Po­stanowił pozornie zgodzić się na życzenie załogi i ze­brawszy ją, takie do niej wygłosił przemówienie:

Wyspa jest piękna, urodzajna i obfitująca we wszelkiego zwierza. Po rozważeniu jej walorów posta­nowiłem osiedlić się wraz z wami na niej, ale przypom­nijcie sobie, że wśród nas najwyżej jedna kobieta przy­pada na dziesięciu mężczyzn. Jakaż więc będzie nasza osada? Jak będziecie prowadzić domy i kto zajmie się gospodarstwem?

Zgromadzonych słowa te zastanowiły i zaniepokoiły.

Więc cóż nam należy uczynić? — poczęli pytać. Wtedy Beniowski poradził:

Trzeba pojechać do brzegów japońskich, napaść na nie i kobiety zdobyć.

Plan ten spodobał się wszystkim, postanowiono nie­zwłocznie przystąpić do jego realizacji. Hrabiemu cho­dziło tylko o to, aby jak najprędzej oddalić się od wy­spy, co też udało mu się za pomocą podstępu z kobie­tami.

Pewnego rana po długiej podróży zbiegowie dojrzeli z dala ląd, a wokół swego okrętu mnóstwo japońskich stateczków rybackich. Japończycy byli tak zajęci poło­wem, że nie zwracali najmniejszej uwagi na cudzoziem­ców. Podjechawszy bliżej, Beniowski wysłał na ląd ma­jora Winbladha z kilku ludźmi, aby zbadał, jak się wy­spa przedstawia. Po kilku godzinach wysłańcy wrócili i oznajmili, że jest to bogaty kraj japoński, gęsto za­mieszkany, że istnieją tam miasta, wsie i wszelkie urzą­dzenia cywilizacyjne i że rządzi w nim z ramienia cesa­rza japońskiego król Ulikamcha, człowiek mądry i spra­wiedliwy.

Beniowski posłał miejscowemu gubernatorowi w po­darunku kilka skór bobrowych. Aczkolwiek cenę tych skór mierzyło się wówczas w Japonii niemal na wagę złota, Japończyk nię chciał ich wziąć. Widocznie istnia­ły tam już wówczas przepisy o łapówkach. Dopiero po długich naleganiach zgodził się, aby przyjęła je jego żona... Istniały więc zręczne sposoby na ich omijanie.

Na okręt przybyła delegacja, a wśród niej ktoś wi­docznie wyznaczony do zdania dokładnego raportu, gdyż jak pisze Beniowski, „jedefi z nich dobywszy ze swej kieszeni ołówek i papier, kreślił na nim jakoweś litery”.

Jak widać z tego, ciekawość do rzeczy nowych zna­mionowała Japończyków już wówczas. Zaprowadziła ach ona na wysokie miejsce w hierarchii światowej. Po­ziomem życia, kulturą i nawet cywilizacją nie odbie­gali wiele od narodów ówczesnej Europy. Maksymalna dysproporcja nastąpiła dopiero w trzy ćwierci wieku później. Znacznie niżej stali tylko pod względem orga­

nizacji wojska oraz sposobów i środków walki. Wpraw­dzie Beniowskiego witało „dwieście jazdy”, pięknie uszykowanej, ale jazda ta była uzbrojona jedynie w lan­ce i łuki. Broń sieczna wciąż jeszcze była tam bronią główną, aczkolwiek łagodnością obyczajów, grzeczno­ścią i gładkością obejścia znajdowali się Japończycy już prawie we współczesności. Czyż bowiem prezent żony gubernatora dla Beniowskiego w postaci kosza kwiatów nie przypomina raczej Europy XX wieku niż odległy kraj japoński z wieku XVIII?

Pewnego dnia nastąpiło spotkanie Beniowskiego z kró­lem Ulikamchą. Najwidoczniej był to jakiś pan feudal­ny, „powinny” cesarzowi, jednak sprawujący władzę suwerenną. Zastał go Beniowski siedzącego na sofie, ubranego w szaty jedwabne. Oczywiście, rozmowa była trudna, gdyż król mówił tylko po japońsku, a Beniow­ski tego języka nie znał. Przywołano więc malarzy, przy pomocy których prowadzono konwersację, rozpoczętą od wymalowania alegorycznego serca na dłoni, co mia­ło oznaczać, że obie strony są i będą szczere. Następnego dnia Ulikamcha sprowadził pewnego bonzę, znającego język holenderski, którym władał również Beniowski. Nadmienić przy tym trzeba, że w owym czasie Holen­drzy byli jedynym narodem europejskim utrzymującym stosunki handlowe z Japonią. Nie musiały jednak być te stosunki idealne, skoro Ulikamcha dowiedziawszy się, że kraj tego narodu jest nieduży, tak się odezwał:

Rzetelny jest twój opis i nie dopiero mi to wia­domo, iż holenderski naród, w nikczemnym i szczupłym kraju zamieszkały, kupiectwem szczególnie bawi się, podlega zaś monarsze, którego opłaca, iżby nim rządził i onego wojskiem swym bronił.

A na pytanie, co sądzi o ich wierze, odpowiedział:

Ciężko, ażeby ją miał kiedy kupiec, pospolicie bo­wiem jego religia zawisła na zyska i pieniędzy zbiorze.

Wielką uciechę sprawił królowi ofiarowany mu kara­

bin. Zaraz kazał przyprowadzić konia i dla próby palnął mu w łeb. Rozczulony podarunkiem i trafnością swego strzału, Ulikamcha oświadczył Beniowskiemu, aby pro­sił go, o cokolwiek chce. Hrabia poprosił o swobodne prowadzenie handlu w wypadku, gdy szczęśliwie dotrze do Europy i potem powróci z towarami. Ulikamcha zgo­dził się i kazał natychmiast przygotować odpowiedni dokument, który mu wręczył, pod warunkiem jednak, aby nigdy nie przywiózł z sobą do Japonii żadnej książ­ki religijnej ani też żadnego chrześcijańskiego „bonzy”. W końcu Ulikamcha obdarował wszystkich przybyszów drogimi upominkami i zaopatrzył „Świętego Piotra i Pawła” w olbrzymie zapasy żywności.

Opuszczając gościnną wyspę japońską, Beniowski za­pytał swoich towarzyszy, czy trwają w zamiarze po­chwycenia kilkudziesięciu kobiet i czy potem chcą wró­cić na Wyspę Wodną.

Wszyscy zgodnie wyrzekli się poprzedniego planu. Nie chcieli już wcale wracać ani zakładać osady. Ich pełne żołądki były pełne uwielbienia dla swego dowódcy.

Święty Piotr i Paweł” popłynął dalej ku południowi, manewrując i kołując wśród tysięcy wysp archipelagu japońskiego.

Rozdział IV

Na wyspach Pacyfiku

Kontynuując swoją ucieczkę z Kamcza­tki, Beniowski jechał wzdłuż wybrzeży licznych wysp w dalszą drogę ku południowi.

Nie wszędzie przyjmowano go dobrze. Zamiast okrzy­ków radosnego powitania: „Uli ułan!” spotykało go surowe milczenie wojowników, | przy odjeździe żegna­ły częściej strzały i wrogie okrzyki aniżeli „damy ja­pońskie | koszami kwiatów”, jak to było na wyspach północnych. Widocznie kraje południowe były przy­zwyczajone do łupieżczych wypraw portugalskich i an­gielskich, więc też i odpowiednio nieufnie nastrojone do każdych odwiedzin ludzi białych.

Należy przyznać, że Beniowski postępował w Japonii zuchwale. Podobnie jak inni konkwistadorzy uważał, że wszystkie ludy kolorowe winny mu służyć, dostarczać prowiantów, kobiet i pieniędzy. W odniesieniu do przed­stawicieli władz występował jak równy cesarzowi i na­wet pewnego razu oświadczył przybyłemu na jego okręt komendantowi straży nadbrzeżnej, że „lubo z najwięk­szym jestem poważaniem dla twego Pana, póty jednak poważać go będę, póki on sprawiedliwie i rozsądnie ze mną się zachowa”. Nic też dziwnego, że Japończycy po­kusili się pewnego razu rozprawić z nim. Przyszło do bitwy, z której Beniowski wyszedł zwycięsko, zdobywa­

jąc statek, suto zaopatrzony w różne zapasy i broń, * oraz biorąc pięćdziesięciu jeńców. Działo się to u brze­gów wyspy Takasimy.

Gdy się zważy, że „Święty Piotr i Paweł” płynął pod flagą polską, można od biedy przyjąć, że w XVIII wie­ku Polska była z Japonią na stopie wojennej...

Dnia 14 sierpnia 1771 roku uciekinierzy dostrzegli ląd. Pośpiesznie skierowali ku niemu swój statek, gdyż w czasie bitwy był nieco uszkodzony i pomimo ustawicz­nego pompowania nabierał coraz więcej wody. Beniow­skiemu przytrafiła się wówczas przykra przygoda. Łód­ka, którą jechał na brzeg, rozbiła się o skałę, a on sam wraz z czterema ludźmi wpadł do wody. Dwóch ludzi utonęło, Beniowskiego zaś i jednego wioślarza wyrzuci­ły fale.

Wyspa nie była zaludniona przez Japończyków, lecz przez naród niezależny, mówiący „po mandaryńsku”. Kraj Mikada pozostał już daleko, do kraju cesarza chińskiego było równie daleko. Wyspa Usmay-Ligon ** korzystała ze swego położenia geograficznego i zażywa­ła zupełnej niezależności. Ku niepomiernemu zdumieniu Beniowskiego wyspiarze witali go znakami krzyza i okrzykami: „Histo Chrysto!” Zagadka wyjaśniła się wówczas, gdy przyniesiono mu dokument napisany na pergaminie po łacinie przez portugalskiego jezuitę, Ignacego Salisa. Był to rodzaj testamentu napisanego przez misjonarza w przeczuciu rychłej śmierci w roku 1754, a więc na siedemnaście lat przed przybyciem Be­niowskiego. W międzyczasie nie zawinął do Usmay-Li­gon ani jeden okręt europejski.

Ignacy Salis przybył na wyspą w roku 1749 w towa­rzystwie młodego chłopca z Tonkinu, kształconego w kolegium jezuickim w Syjamie. Tonkińczyk, imie­niem Mikołaj, został po śmierci swego mistrza naczel­nikiem wyspy i kultywatorem pewnych zewnętrznych oznak chrystianizmu.

Podobnie jak w wielu innych krajach, przyjaźń z wyspiarzami zaczęła się od wzajemnego składania pre­zentów. Beniowski, widząc przed sobą naród liczny i cywilizowany, chodzący w ubraniach jedwabnych, mieszkający w porządnie zabudowanych miastach i wsiach, lękał się wywołania zwad i awantur, jakich nie udało mu się uniknąć na swoje nieszczęście w Japo­nii. Tym bardziej się ich lękał, że okręt osadzono na mieliźnie i reperowano. Miał więc, w wypadku porażki na lądzie, odcięty odwrót na morze.

W czasie pobytu na Usmay-Ligon zawarł hrabia z jej władzami traktat, na mocy którego wyspiarze zgadzali się wydzielić mu znaczne obszary ziemi, na której mógł­by założyć po powrocie z Europy osadę.

Wyspa była piękna, zamożna i posiadała dobry kli­mat. Połączywszy te cechy z dobrodusznością jej miesz­kańców, a nade wszystko z pięknością kobiet — powsta­wała całość w postaci prawdziwego raju. Nic też dziw­nego, że ośmiu ludzi z załogi oświadczyło stanowczo, że chce na niej pozostać na zawsze. Beniowski początkowo się sprzeciwiał, lecz w końcu zgodził się ich zostawić i wydzielił im potrzebne zapasy broni i sprzętów. Sam zresztą wierzył, że powróci tu później celem założenia kolonii europejskiej pod protektoratem „jakowegoś po­tężnego mocarstwa”.

W XVIII wieku sławne były w całym świecie pamięt­niki lorda Ansona, angielskiego admirała, który w cza­sie wojny z Hiszpanią objechał świat dookoła i opisał wiele krajów, podówczas prawie zupełnie nieznanych. Znajdował się w tych pamiętnikach również bardzo po­

nętny opis Formozy *. Nic też dziwnego, że załoga „Świętego Piotra i Pawła” znalazłszy się w pobliżu tej wyspy, poczęła się domagać od hrabiego, aby do niej za­winął. Beniowski sam był ciekawy obcych, nieznanych lądów, więc nie było potrzeba długo go prosić.

Pierwsza próba wylądowania na Formozie zakończy­ła się bardzo nieszczęśliwie. Wojowniczy mieszkańcy zabili kilku ludzi Beniowskiego, a resztę wypędzili. Wi­dząc tę stanowczą postawę wyspiarzy, hrabia pożeglo- wał dalej wzdłuż wyspy, namyślając się, czyby w ogóle nie zrezygnować z jej odwiedzin. Tymczasem przyszedł mu w pomoc przypadek. Okręt natknął się na kanton, w którym rządził Hiszpan z Manili, nazwiskiem Hiero- nimo Pacheco. Przyjęty gościnnie, „Święty Piotr i Pa­weł” stanął bezpiecznie na kotwicy i uzupełniał zapasy wody i żywności.

Don Hieronimo Pacheco opowiedział swoją historię. Była ona dość żałosna.

W Manili — mówił — byłem wiceintendentem portu, człowiekiem szanowanym, i oto pewnego razu „zdybałem na swej żonie lokaja”, co zobaczywszy ubi­łem obojga. Trzeba było uciekać. Do Formozy przyby­łem z sześciu niewolnikami i po pewnym czasie, zdo­bywszy zaufanie mieszkańców tego kantonu, zostałem ich naczelnikiem.

Ubrany był don Hieronimo dość pociesznie. Na gło­wie nosił kapelusz z galonami, buty dziwaczne własnej roboty, pończochy sukienne i do tego jakąś miejscową szatę. Ulitował się nad nim Beniowski i niezwłocznie zaopatrzył w koszule, „tudzież pludry”. Uszczęśliwiony Hiszpan nie odstępował hrabiego ani na moment i w zwykły swojemu narodowi, przesadny sposób wy­rażał mu swoją wdzięczność. Najwidoczniej wspólność

w ubraniu z „dzikimi" musiała być dla niego prawdzi­wym źródłem udręki.

W czasie pobytu Beniowskiego część Formozy należa­ła do Chin, część stanowiła niezależne państwo, składa­jące się z całego szeregu krajów lennych, część zaś była zamieszkana przez szczepy dzikie, żyjące wprawdzie nie­zależnie, ale bez jakiejkolwiek organizacji. Stolica For­mozy niepodległej znajdowała się w głębi lądu i była, według świadectwa Hiszpana, miastem pięknym i boga­tym. Rządził w niej król Huapa, żyjący w ciągłej trwo­dze przed partią filochińską, która pragnęła zjednocze­nia z Państwem Środka.

Święty Piotr i Paweł” stał w zatoce, leżącej na po­graniczu państwa Huapy i ziem szczepów dzikich. O tym przykrym sąsiedztwie przekonała się załoga rychło. Oto pewnego dnia, gdy wysłano kilku ludzi po słodką wodę, napadnięto na nich niespodziewanie i trzech zabito. Zginęli wówczas wierni towarzysze Beniowskiego: Pa­nów, Popow i Loginow. Kazał ich hrabia pochować z na­leżnymi honorami, a na kamiennych nagrobkach wyryć pamiątkowe napisy. Nie na tym jednak zajście się skoń­czyło. Następnego dnia Beniowski wziął swych ludzi oraz dwustu wyspiarzy, poddanych don Hieronima Pa- checo, i ruszył pomścić śmierć towarzyszy. Według je­go relacji na polu bitwy pozostało wtedy 1150 zabitych wrogów; do niewoli wzięto sześciuset wojownikbw, nie licząc dwustu kobiet.

Wieść o zwycięstwie białych przybyszów rozbiegła się lotem ptaka po wyspie i dotarła do króla Huapy. Wy­słał on natychmiast do nich swego „baminiego, czyli generała”, ubranego w obcisłą szatę purpurową, w spi­czasty słomkowy kapelusz z czerwonym buńczukiem z włosia końskiego i „buciki na sposób chiński sporzą­dzone”. Wódz ten miał u boku szablę, w ręku włócznię, a w kołczanie na plecach dwadzieścia pięć strzał. „Woj­ska, którym przewodził — pisze hrabia — zupełnie pra­

wie nagie, przepasane tylko były na biodrach błękitną jakąś materią.”

Bamini wydał na cześć gości przyjęcie, na którym z niewymowną szybkością pożerał wszystkie potrawy, nie wymówiwszy przy tym ani jednego słowa. Beniow­ski z grzeczności robił wszystko to samo, co gospo­darz, ucierpiawszy niemało, gdy przyszło po posiłku żuć betel, do czego nie był oczywiście przyzwyczajony.

Przybył wreszcie na wybrzeże, zaciekawiony niewy­mownie, sam król Huapa. Był to mężczyzna trzydziesto­pięcioletni, pięknej postawy, o szlachetnej twarzy, oko­lonej długą, gęstą brodą. Umyślił on sobie wykorzystać obecność bitnych cudzoziemców do załatwienia sąsiedz­kich porachunków z lennikiem chińskim, królem Ha- puasingi, a nawet do wypędzenia zupełnie z wyspy obcych najeźdźców. W tym celu zaproponował Beniow­skiemu w zamian za pomoc tytuł króla-i jedną ze swych prowincji w dożywotnie władanie, a w wypadku wypę­dzenia Chińczyków koronę całe; wyspy i rządy absolut­ne nad nią. Gdyby Beniowski zechciał w pełni propozy­cję wykorzystać, a nie spieszył się do Europy, może je­go rodzina panowałaby na Formozie dotychczas, jak w Sarawaku rodzina Jamesa Brooke’a, * który w podob­nych warunkach został władcą tego państwa. Jednakże Beniowski przyjął tylko część propozycyj: załatwienie rachunków z Hapuasingą. Resztę odkłada! do ewentual­nego swego powrotu w imieniu „jakiej kompanii euro­pejskiej”. Przeznaczenie nie pozowliło mu jednak, na jego nieszczęście, powrócić do tych krajów.

Huapa wyprowadził w pole kilka tysięcy ludzi, tyleż wystawił przeciw niemu Hapuasingi. Chociaż ten osta­tni otrzymał pomoc od Chińczyków w postaci pięćdzie­sięciu ludzi uzbrojonych w muszkiety, nic mu to nie

pomogło na armaty Beniowskiego. Zwycięstwo było kompletne, a sam król Hapuasingi wzięty został z czte­rema żonami do niewoli. Uszczęśliwiony Huapa obdaro­wał hrabiego diamentami, szkatułką z monetami złoty­mi wagi trzynastu funtów, siodłem wysadzanym perła­mi, szablą, cennymi kobiercami i bogatymi strojami. Ponadto dał do podziału między jego ludzi osiem cetna- rów srebra i dwanaście funtów złota.

Zawarłszy z Huapą odpowiedni traktat, dotyczący za­łożenia kolonii i późniejszej wojny z Chinami, opuścił Beniowski Formozę, żegnany ze łzami przez Huapę, don Pacheca i mieszkańców, którym niespodziewanie za­pewnił zwycięstwo nad zawziętym wrogiem — Hapua- singą.

Ponieważ prawdziwość niezwykłych przygód Beniow­skiego była niejednokrotnie kwestionowana, trzeba pod­kreślić, że co do jego pobytu na Formozie istnieje wia- rogodne świadectwo w postaci pracy niejakiego kapitana Stevensa, który większą część życia spędził na tej wys­pie i napisał książkę pt. Travels of Benyovszky, with his proceeding in Formoza. Otóż kapitan Stevens po­twierdza wszystko to, co Beniowski pisze, a jego same­go nazywa żołnierzem prawdomównym i pełnym ho­noru.

W kilka dni po opuszczeniu Formozy uciekinierzy znaleźli się u brzegów chińskich. Spotkani rybacy zgo­dzili się zaprowadzić ich do portugalskiej posiadłości Makau,* dokąd też wkrótce dopłynęli.

Zanim jeszcze przybysze zdołali skomunikować się z gubernatorem, okręt otoczyło mnóstwo dżonek z kup­

cami i kobietami, „które także swoim towarem handlo­wać przybyły”.

W Makau historia ucieczki z Kamczatki wzbudziła podziw i ciekawość. Świat wówczas nie był jeszcze zna­ny tak dokładnie jak dzisiaj. Wciąż jeszcze poszukiwano nowych lądów i krajów obfitujących w złoto, którego nigdy nie jest dość Europejczykowi. Japonia była mało znana, jeszcze mniej Formoza, nie mówiąc już o Wys­pach Aleuckich i Kurylskich. Nic też dziwnego, że przy­bycie okrętu od północy, spośród mórz i lądów zupełnie obcych, wzbudziło wśród przedstawicieli kompanii han­dlowych Wielkich państw gorączkę. Poczęto ubiegać się

0 Beniowskiego, dając mu jak najświetniejsze warunki, byleby tylko wydał im swój dziennik okrętowy, zawie­rający opisy i położenie zwiedzonych przezeń krajów.

Dziwne fatum kazało mu jednak wzgardzić dosko­nałymi propozycjami angielskimi oraz holenderskimi

1 związać się z Francuzami, którzy jak to przyszłość po­kazała, nie umieli zupełnie wykorzystać jego wiadomo­ści i zdolności.

Tymczasem Maurycy Beniowski począł realizować majątek zawarty w skórach zabranych z Kamczatki. Do podziału stanęła załoga znacznie uszczuplona, gdyż w Makau zmarły z przejedzenia dwadzieścia trzy oso­by *. Zmarła tam również Anastazja Niłówna, córka gubernatora kamczackiego, wierna kochanka i towa­rzyszka hrabiego w jego pełnych przygód peregryna­cjach.

Zrobiwszy przegląd licznych zdobyczy, prezentów i wreszcie wysokich sum uzyskanych za skóry i ze sprze^ dąży „Świętego Piotra i Pawła”, wprost nie chce się wierzyć, gdy Beniowski pisze, że po opłaceniu rachun­ków pozostał prawie bez grosza. Należy jednak przy­

znać, że miał rękę hojną i lubił — polskim zwyczajem I pokazać się.

Pobyt w Makau przeciągał się, gdyż dwa okręty francuskie: „Dauphin” i „Laverdi”, które miały prze­wieźć Beniowskiego i jego ludzi do Europy, nie były jeszcze gotowe do drogi.

Atmosfera próżniactwa sprzyjała różnym fermentom. Wśród byłej załogi „Świętego Piotra i Pawła”, mieszka­jącej teraz w dwóch domach w mieście, powstawały spiski, awantury i bójki. Najwięcej bolała Beniowskiego niewiara okazana mu przez starego przyjaciela, majora Winbladha, który oskarżył go o zbyt wielką dbałość

0 własne korzyści. Stary wróg, mącący wodę na okrę­cie od samej Kamczatki, Stiepanow, został obdarowany czterema tysiącami piastrów, z tym że wzbroniono mu dalszej podróży wspólnej. Udał on się niezwłocznie na służbę do kompanii holenderskiej, która odesłała go do Batawii. Później zmarł tam w nędzy, pozostawiając rękopis pamiętników, które opracował pastor Metzlaer

1 wydrukował w jednym z tygodników amsterdamskich. Przedrukował je w styczniowym numerze w roku 1789 „Journal Encyclopédique”.

Dnia 14 stycznia 1772 roku opuścił Beniowski wraz ze swoimi ludźmi Makau i po krótkiej podróży stanął w ujściu rzeki Tigu, gdzie miały przybyć „Dauphin” i „Laverdi”. Tamtejszy mandaryn, stary łapownik, po­zwolił im wyjść na ląd dopiero po otrzymaniu czterystu pięćdziesięciu piastrów. Była to ostatnia przygoda. Dnia 22 stycznia siedzieli już wszyscy zbiegowie kam- czaccy na pokładach francuskich okrętów jako pasaże­rowie. Za przejazd ich zapłacił Beniowski poważną su­mę 114 000 liwrów.

Oczywiście Kanał Sueski jeszcze wówczas nie istniał i droga z Chin do Europy wypadała naokoło Afryki. W tej podróży Beniowski odwiedził po raz pierwszy

Port Louis na Wyspie Francuskiej *. Cultru ** pisze, że zjawił się w tym mieście w mundurze generała rosyj­skiego i kazał się tytułować regimentarzem polskim. Cultru, który w swej książce chciał z Beniowskiego zro­bić kłamcę, awanturnika i nicponia, sam w tym miejscu mija się z prawdą. Bo skąd by Beniowski mógł wziąć mundur rosyjskiego generała? Nie zdobył go na Kam­czatce, gdyż tam nie było ani jednego wojskowego tej rangi. A poza tym jakżeż mógłby szczycić się mundurem rosyjskim, uciekając z niewoli rosyjskiej, o czym prze­cież wszędzie sam głosił.

Zabawiwszy krótko w Port Louis, gdzie pozostało kil­ku jego towarzyszy, udał się w dalszą podróż. Okręt wiozący przyszłego cesarza Madagaskaru na swym po­kładzie zawinął również do brzegów tej wyspy. Dnia 12 kwietnia zarzucił kotwicę w Port Dauphin, w którym żadnej załogi francuskiej podówczas nie było. Po jedno­dniowym pobycie okręt udał się w dalszą drogę ku Przylądkowi Dobrej Nadziei. Beniowski wówczas tak był zajęty myślami i projektami dotyczącymi wysp na morzach chińskich, że na pewno ani na chwilę nie przemknęło mu przez głowę, aby jego plany, zamiast na Formozie i Usmay-Ligon, miały realizować się na tym, mijanym właśnie obojętnie Madagaskarze.

Na ziemi francuskiej stanął dnia 19 lipca 1772 roku, a więc w czternaście miesięcy po opuszczeniu Kamcza­tki i w trzy lata i dwa miesiące od czasu odniesienia rany na polu bitwy i dostania się do niewoli.

Rozdział V

Dzieje załogi

Świętego Piotra i Pawia”

Cień Maurycego Beniowskiego, którego osoba po ucieczce z Kamczatki stała się w Europie głośna, przysłonił wszystkich innych uczestników jego wielkiej odysei. O dalszych losach swych towarzyszy Beniowski w Pamiętniku nie wspomina wcale. Praw­dopodobnie mało albo nic o nich nie wiedział. A być może, że tak mu dokuczyli podczas podróży, iż nawet nie chciał się nimi interesować. Nie troszczyli się też

o nich liczni czytelnicy jego fascynujących przygód. Trzeba było dopiero całego wieku, aby znalazł się czło­wiek, który pokusił się o odgrzebanie starych dokumen­tów spod pyłu zapomnienia i skreślenie na ich podsta­wie dalszych dziejów uczestników spisku. Był to Rosja­nin, N.P. Bogolubow *.

Bogolubow wydał swoją pracę jako skrót Pamięt­ników hrabiego z dodatkiem uszczypliwych uwag pod jego adresem, będących próbą odbrązowienia wcale nie zabrązowanego Beniowskiego. Ukazała się ona W dru­ku w roku 1894, a więc w okresie tryumfu rosyjsko- -carskiej nienawiści do Polski. Nic też dziwnego, że członków spisku Beniowskiego stara się przedstawić ja­ko ofiary chytrego samochwalcy i kłamcy Polaka. Głu­pcy na wysokich carskich stanowiskach, z którymi Be­

niowski w Rosji i na Kamczatce się spotykał i których odpowiednio w swych Pamiętnikach przedstawił, u Bogolubowa nazywają się dobrodusznymi ludźmi, wy­korzystanymi w sposób nieuczciwy przez polskiego nic­ponia.

Natomiast wiadomości dotyczące dalszych losów za­łogi „Świętego Piotra i Pawła” zasługują u Bogolubowa na pełną wiarę, gdyż są oparte na źródłach bezspornych, jak na przykład w raporcie ambasadora rosyjskiego w Paryżu, Chotynskiego, złożonym carowej Katarzy­nie II, oraz na materiałach sądowych sprawy o bunt na Kamczatce.

A więc: część uciekinierów umarła, o czym zresztą wspomina również hrabia, w Makau. Wśród nich zna­leźli się: Turczaninow, Czurin i Zjabłikow. Wkrótce po opuszczeniu Makau umarł pułkownik artylerii Baturin. W Port Louis na Wyspie Francuskiej zostało czterech Rosjan, chorych na jakąś bliżej nie określoną chorobę. Byli to: Iwan Ustiużynow, Czułosznikow, Andriejanow z żoną i Potałow. Wszystkich ich zabrał Beniowski na Madagaskar po powrocie w te strony w roku 1773.

Major Winbladh pozostał również w Port Louis, jednakże nie doczekał się powrotu hrabiego i w mię­dzyczasie wyjechał do swej szwedzkiej ojczyzny.

Do Francji przybyło i Beniowskim dwudziestu sześciu uciekinierów. Trzech z nich wstąpiło do służby w woj­sku francuskim (Chruszczew został kapitanem, Kuznie- cow — porucznikiem, dr Meder — lekarzem), pięciu umarło, a pozostałych osiemnastu zapragnęło powrócić dó ojczyzny. Bogolubow pisze, że Beniowski pozostawił ich bez żadnych środków, co wydaje się być niezgodne z prawdą, gdyż hrabiego można było posądzić o wszyst­ko, tylko nie o skąpstwo. Miał rzekomo wystawić im dokumenty na wyjazd do Węgier. Rosja i Polska były bowiem dla nich, jako uczestników buntu, zamknięte. Pomimo to Rosjanie zwrócilli się do swego ambasado­

ra w Paryżu, Chotynskiego, z prośbą o łaskę i zezwole­nie na powrót do ojczyzny.

Chotynski odwołał się o decyzję do Petersburga do Katarzyny II. Caryca, mająca duże zrozumienie dla spraw propagandy, zgodziła się udzielić uczestnikom tak głośnej ucieczki swej łaski i kazała ich odesłać do Pe­tersburga.

Do czasów Bogolubowa zachowało się pismo Katarzy­ny w sprawie uwolnienia spiskowców. Oto jego treść: „Siedemnastu ludzi jjj z tych, którzy przez nicponia Beniowskiego byli oszukani i uwiezieni, a którzy za mo­ją zgodą tutaj przybyli i moje przebaczenie mieli obie­cane, jakie im i dać należy, gdyż za swoje grzechy dostatecznie byli ukarani, cierpiąc długi czas na morzu i lądzie; ale widać, że Rusek lubi swoją Ruś, a ich na­dzieja we mnie i moje miłosierdzie nie może nie znaleźć w moim sercu oddźwięku.”

Pismo to otrzymał do wykonania książę Wiaziemski. „W ten sposób — pisze Bogolubow — buntownicy, oszukani przez Beniowskiego, otrzymali przebaczenie od cesarzowej. Zezwolono im osiedlić się bądź w europej­skiej, bądź azjatyckiej Rosji, w zależności od ich woli. Większość postanowiła powrócić na Sybir.”

Jeden z tych ludzi, niejaki Riumin, pisał w czasie podróży z Beniowskim pamiętniki i po przybyciu do Paryża wręczył je ambasadorowi Chotynskiemu. W ro­ku 1822 wydał je zaopatrując obszernym wstępem Berg. **

Tymczasem w Irkucku toczyło się śledztwo w proce­sie o ucieczkę Beniowskiego. Ukończono je w roku 1773

i rezultaty przesłano do Petersburga. Ponieważ jednak wkrótce po tym sprowadzono z Wysp Kurylskich Izmai- łowa i Poranczyna, pozostawionych tam przez Beniow­

skiego, śledztwo wznowiono. Można sobie łatwo wy­obrazić radość tych więźniów, gdy około połowy roku 1774 nadeszła do gubernatora irkuckiego, zakomuniko­wana mu przez ks. Wiaziemskiego, decyzja carycy: Izmaiłowa i Poranczyna | żoną — uwolnić.

Z tymi to ludźmi spotkał się w ćwierć wieku później na Kamczatce generał Józef Kopeć i od nich zaczerp­nął wiadomości o rewolcie Beniowskiego i jego ucieczce.

Rozdział VI

W Paryżu i na Ile de France

Po przybyciu do Francji Beniowski udał się najpierw do następcy sławnego księcia Choiseula, księcia d’Aiguillon, który przebywał podówczas w Cham­pagne. Pierwszy minister królewski przyjął go nader mile.

Wszyscy podziwiamy — rzekł — pańskie przygody i odwagę. Mam nadzieję, że zechce pan wstąpić w służ­bę Jego Królewskiej Mości.

Ta grzeczność d’Aiguillona wyda się zrozumialsza, gdy przypomnimy sobie, że Beniowski był konfederatem barskim, a jak wiadomo, Francja nieszczęsną konfede­rację popierała i była jej orędowniczką. Nic więc dziw­nego, że człowiek, który brał w niej dość znaczny udział, a ponadto był wsławiony niezwykłymi czynami oraz fantastyczną ucieczką naokoło świata, musiał spotkać się z sympatią francuskich czynników rządowych.

Z tej rozmowy z księciem d’Aiguillon wynikło mia­nowanie hrabiego pułkownikiem wojsk francuskich

i powierzenie mu dowództwa pułku piechoty. Wprawdzie w polskim wydaniu Pamiętników z roku 1806 jest mowa o pułku dragonów, jednakże w wydaniu francu­skim z roku 1791, z którego Pamiętniki na język pol­ski przełożono, widnieje wyraźnie: dowództwo pułku piechoty. Prawdopodobnie tłumaczowi polskiemu wyda­wało się rzeczą nieco dla hrabiego kompromitującą do­wodzenie piechotą i dlatego wymyślił ową dragonię.

Szczegół to oczywiście nieznaczny, ale dla ówczesnych stosunków polskich charakterystyczny.

Beniowskiego przyjmowano chętnie w wielu salonach tak pięknie kwitnących w XVIII wieku. Młody, przy­stojny i postawny hrabia był szczególnie dobrze widzia­ny przez damy z arystokracji, ubiegające się o tak atrak­cyjnego gościa, jakim był ten niezwykły żołnierz i po­dróżnik.

Doskonała znajomość języka francuskiego, gładkie obejście, nabyte podczas kształcenia się w Wiedniu, za­lety towarzyskie i inteligencja pomagały mu w obraca­niu się w lekkim wprawdzie, lecz wrażliwym na wszel­kie braki osobiste środowisku parysko-wersalskim. Trze­ba mu jednak przyznać, że nie dał się pochłonąć zabawom i swawolom i nie poprzestał na lekkim chlebie człowieka wieszającego się u „klamki pańskiej”. Gdyby miał słabszy charakter, mniej niezwykłą wolę, mniej­szą ambicję i większe pragnienie wygody życiowej, po­przestałby na nijakiej służbie u Jego Królewskiej Mości i... dokonałby swego żywota zapewne na gilotynie, jak większość przedstawicieli ówczesnego pokolenia arysto­kracji francuskiej. Był to bowiem rok 1772, a więc czas, gdy Wielka Rewolucja stała już u drzwi Francji...

Gdyby więc okazał się zgniłkiem, byle jakim żołnie­rzem, gdyby osiadł gdzieś w zapadłym miasteczku fran­cuskim, hodując psy lub kanarki — nazwano by go prawdopodobnie najpiękniej brzmiącymi epitetami. Po­nieważ jednak okazał fantazję połączoną z niezrozumie­niem własnej kariery — nazwano go awanturnikiem

i wielu ludzi nie dorosłych mu do kostek wyrażało się

o nim z przekąsem.

W Beniowskim grała ambicja, ambicja w szlachetnym znaczeniu tego słowa. Dążenie do sławy, do wielkich czynów, do niebezpieczeństw znamionuje dusze wznios­łe, bezinteresowne i czyste. Takie właśnie uczucia nurto­wały w byłym konfederacie barskim i wygnańcu sybir-

skim. Nie daje się więc uwikłać w sieci dobrobytu i cho­ciaż tak jeszcze niedawno przebył tyle niewygód i nie­bezpieczeństw, przystępuje od razu do obmyślenia planu nowej wyprawy, tym razem już nie uciekinierskiej, lecz zdobywczej. Swoją uwagę kieruje najpierw ku Pacyfi­kowi. Przedkłada memoriały w sprawie podboju Wysp Aleuckich, Wysp Kurylskich i Formozy. W jego propo­zycjach padają nazwy lądów i wysp nieznanych nawet ze słyszenia we Francji. Nic dziwnego, że patrzono na niego niemal z przerażeniem. Gdyby ówczesny rząd pa­ryski potrafił w pełni ocenić wartość Beniowskiego, po­siadłości francuskie na Dalekim Wschodzie byłyby większe od brytyjskich. Nie ocenił go jednak tak, jak na to zasługiwał.

Pomimo niezwykłości projektów udało się Beniow­skiemu zainteresować nimi sfery miarodajne. Oprócz własnej obrotności pomogły mu w tym stosunki stryja, hrabiego de Beniów, byłego komendanta zamku i miasta Baru, mieszkającego stale we Francji. Ten stary, zamoż­ny szlachcic, komandor Orderu Królewskiego Świętego Łazarza i kawaler Orderu Świętego Ludwika, czuł się w obowiązku pomóc znajdującemu się w potrzebie bra­tankowi, który wykazał tyle zalet i bądź co bądź niema­ło przyniósł splendoru rodowi. On to zaopatrzył hrabie­go w pieniądze i wystarał mu się o jakąś znaczniejszą zapomogę u króla. Dzięki tej pomocy mógł Beniowski wysłać umyślnego posłańca na Spisz po żonę, mieszka­jącą podczas jego nieobecności u rodziców, właścicieli ziemskich. Nieszczęście chciało, że nieomal w dzień przybycia posłańca zmarł na rękach matki syn Beniow­skiego, urodzony w czasie jego pobytu w niewoli car­skiej. Biedna Zuzanna, pochowawszy dziecko, niezwło­cznie wyruszyła w podróż i już w grudniu, a więc w pół roku po przybyciu męża do Francji, znalazła się u jego boku.

O swej żonie Beniowski mało wspomina. Pamięta jed­

nak o niej i niekiedy zdradza się z tęsknotą. Musiała to być cicha, spokojna panienka z wiejskiego dworu i, być może, niezbyt pasowała do światowego, świetnego hra­biego. Na pewno jednak był on do niej przywiązany. Dzieliła wraz z nim późniejsze niebezpieczeństwa i tru­dy pobytu na Madagaskarze. Wyjechała z nim również do Stanów Zjednoczonych w roku 1784, gdzie, w mie­ście Baltimore, urodziła dziecko.

Dalszy więc pobyt we Francji spędzał Beniowski wraz z żoną, znajdując w niej oparcie i podtrzymanie ducha w okresach zwątpienia i niepowodzeń.

W Paryżu talenty towarzyskie i inteligencja Beniow­skiego znalazły wdzięczną arenę do popisów. Trzydzie- stodwuletni młody pułkownik, energiczny i obrotny, potrafił wszędzie trafić i wszystkich do swych pla­nów przekonać. Zważywszy, że biurokracja francuska u schyłku monarchii w XVIII wieku była w stadium zwyrodnienia, należy podziwiać, że potrafił w przecią­gu krótkiego czasu skłonić ciężkie władze kolonialne do decyzji w stosunku do swych planów zdobycznych.

Na początku roku 1773 rząd postanowił wysłać ekspe­dycję za Kap (Przylądek Dobrej Nadziei), powierzając dowództwo nad nią Maurycemu Beniowskiemu.

Jednakże krainy, o których hrabia mówił i składał raporty, wydawały się wszystkim tak odległe, nieomal legendarne, że w rezultacie nie skierowano go na wody chińsko-japońskie, lecz na wyspę Madagaskar.

Beniowski zakrzątnął się około przygotowań energicz­nie i z dużą znajomością rzeczy. Najpierw opracował z polecenia ministra de Boynes: „Plan względem po­trzebnych środków dotyczących uskutecznienia powie­rzonych mi zleceń na Madagaskarze”.

Składał się ten plan z siedmiu następujących arty­kułów:*

I. Raczy Minister wydać rozkazy, aby transportowano mnie wraz z moim korpusem wolonterów do Wyspy Francuskiej, tudzież aby mnie przyzwoicie opatrzono w żywność, napoje i płacę z góry na rok cały.

II. Będzie raczył Minister wydać rozkazy do guber­natorów Wyspy Francuskiej, aby na moje żądanie wy­dali mi dwa okręty o pojemności najmniej od stu pięć­dziesięciu beczek każdy; które to statki służyć mają do przetransportowania wojska i zapasów potrzebnych dla madagaskarskiej osady. Jeden z tych okrętów zostanie pod moim rozkazem dla prowadzenia handlu nadbrzeż­nego i utrzymywania komunikacji z różnymi tej wyspy krajami; drugi zaś powróci do Francji dla uwiadomienia Ministra o stanie i skutku egzekucji, tudzież innych okoliczności, które mi wypadnie mu donieść.

III. Minister zaleci rządcom Wyspy Francuskiej, aby ci wedle mego żądania dostarczyli mi towarów w war­tości dwóchkroć stu tysięcy liwrów, nie mniej amu­nicji, artylerii, sprzętów lazaretowych, tudzież wszel­kich rzemieślników z narzędziami potrzebnymi do wy­stawienia wygodnych pomieszczeń dla żołnierzy Króla Imci.

IV. Dla zapobieżenia chorobom, które by mógł spo­wodować niezdrowy klimat Madagaskaru w czasie bu­dowania pomieszkań, zechce Minister rozkazać rządcom Wyspy Francuskiej r aby mi bez zwłoki i na pierwsze moje żądanie dostawili cztery domostwa drewniane, z których jedno tymczasowo służyć będzie na magazyn, drugie na szpital, trzecie na koszary, a czwarte dla mo­jej wygody.

V. Zechce Minister z ramienia swojego przydać do mnie osoby należące do rządu, którym powierzone będą interesy skarbowe, rachunkowe i handlowe, iżbym przez tę ich pomoc miał więcej czasu do uskutecznienia pryncypalnych osady zamiarów.

VI. Rozkaże Minister rządcom Wyspy Francuskiej,

aby mi w każdej potrzebie dostarczali przyzwoity po­siłek w ludziach, żywności, amunicji, rozmaitych towa­rach, w pieniądzach nareszcie na żołd memu korpuso­wi, gdyby płaca z Europy była kiedy spóźniona.

VII. Raczy Minister pierwszego roku nadesłać mi stu dwudziestu rekrutów dla zasilenia osady. Finalne zaś ustanowienie związków między Madagaskarem i Me­tropolią podług objaśnień mych z miejsca nadesła­nych urządzone zostanie.

* *

Plan więc Beniowskiego, jak widać z tych siedmiu punktów, był zakrojony szeroko, a przyjęcie go przez rząd francuski świadczyło o poważnym traktowaniu całej sprawy. Wziąwszy pod uwagę fakt, że hrabia był cudzoziemcem, obcym zupełnie w nie znanym mu doty­chczas środowisku, powodzenie jego musimy w znacz­nej części przypisać sławie jego czynów, rozsianych między Kamczatką, Japonią, Chinami i Europą.

Pokonawszy wszystkie trudności, Beniowski stanął u progu wielkiego powodzenia i wielkiej kariery. Nie mniej jednak zapewne ani on, ani jego przyjaciele nie przypuszczali, aby nad jego czołem miała w przyszłości zajaśnieć korona cesarska i aby życie postradał właśnie w wojnie z Francją, pod której znakami miał wyruszyć w ten daleki wówczas świat.

Na razie wszystko zapowiadało się świetnie. Beniow­ski miał stanąć na czele licznych i dobrze wyposażonych oddziałów, miał być zaopatrzony sowicie w żywność

i sprzęt osadniczy. Jeden był w tym wszystkim brak: ekwipunku nie miał dostarczyć rząd w Paryżu, lecz gu­bernatorzy Wyspy Francuskiej, położonej w pobliżu Madagaskaru i z dawna przez Francuzów skolonizowa­nej. Niepokój również budziła w Beniowskim klauzula uzależniająca zarówno jego samego, jak i jego pracę od

tychże właśnie gubernatorów. Wszelkie jednak nieprzy­jemności z tego wynikłe miały się zdarzyć dopiero później. Na razie, w marcu 1773 roku, podczas opu­szczania Paryża wszystko wydawało się Beniowskiemu promienne. Pewne niejasne przeczucia, dotyczące przy­szłości, tonęły w szczęśliwej teraźniejszości i w ufności żony.

Wyprawiwszy część swoich żołnierzy naprzód, a część | braku środków transportowych pozostawiwszy za so­bą, opuścił Francję na okręcie „La Marquise de Mar- bauf” i po kilkumiesięcznej podróży znalazł się dnia 22 września na Wyspie Francuskiej.

Ile de France, czyli Wyspa Francuska, należała do Francji od roku 1712. Przedtem, od roku 1598, zajmo­wali ją Holendrzy, a jeszcze dawniej, bo od roku 1507, uważali ją za swoją Portugalczycy — odkrywcy jej wybrzeży. Holendrzy dali jej imię Mauritius, Francu­zi — Ile de France, Anglicy zaś, do których należy od roku 1810, przywrócili jej miano holenderskie.

Współczesna nam wyspa Mauritius posiada 398 000 mieszkańców, co przy obszarze 1865 km2 stwarza za­gęszczenie przeszło dwukrotnie większe aniżeli w Pol­sce. Na ludność tę składa się około 100 000 francu­skich Kreolów oraz 247 000 Hindusów, których imigra­cję władze angielskie popierają już od dawna. Językiem potocznym większości mieszkańców jest język francu­ski; w samorządzie i izbie ustawodawczej posiada on równouprawnienie z angielskim. Głównym miastem pozostał dotychczas Port Louis. Ludność trudni się przeważnie uprawą trzciny cukrowej i aloesu.

W czasie gdy Beniowski wylądował w Port Louis, Wyspa Francuska, zarówno jak i Burbońska * — znaj­dowały się w stanie rozkwitu. Ich handel rozwijał się

znakomicie dzięki stosunkom z bezpańskim Madagaska­rem i takimiż brzegami kontynentu afrykańskiego. Nie posiadając konkurentów, Kreole francuscy bogacili się niepomiernie i łatwo. Plany Maurycego Beniowskiego, zmierzającego w pierwszej mierze do podboju olbrzy­miej wyspy, zawierały również myśl stworzenia wiel­kiej kompanii handlowej, której działalność byłaby oparta na zasadach wyłączności. Wprowadzenie tych planów w życie oznaczałoby dla Kreolów zubożenie, odebranie terenów eksploatacji handlowej i w ostatecz­nej konsekwencji upadek ich kolonii. Nic przeto dziw­nego, że przybycie hrabiego spotkało się z powszechną niechęcią mieszkańców i sabotażem władz. Ekonomicz­nego podłoża sprawy Beniowski jednakże nie rozumiał

i oburzał się na „głupich Kreolów”, którzy nie pojmo­wali interesów swej ojczyzny w przyłączeniu do niej Madagaskaru. W rzeczywistości jednak Kreole woleli swój własny interes od interesu odległej i mało znanej metropolii.

Gubernatorem Wyspy Francuskiej był de Ternay, zaś jej administratorem — Maillart. Obaj oni zgodnie znienawidzili od pierwszego dnia Beniowskiego i sta­rali się szkodzić mu na każdym kroku. Przyczynił się do tego fakt, że obaj trudnili się więcej handlem aniżeli swymi urzędami, które traktowali raczej jako ułatwie­nie w łupieniu tubylców madagaskarskich niżli speł­nianie swoich obowiązków wobec ludności miejscowej

i władz w Paryżu.

Administrator Maillart nawet nie ukrywał swoich przekonań i pewnego razu oświadczył Beniowskiemu wyraźnie:

Nie pojmuję doprawdy, jakim sposobem Dwór dał się skłonić do urządzenia tak szkodliwej dla Wyspy Francuskiej wyprawy. Przecież gdyby udał się podbój Madagaskaru, to wszyscy kupcy z naszej wyspy nie­

chybnie zginęliby, oni wszak żyją tylko z handlu z Ma­dagaskarem. Osady francuskie na Madagaskarze to śmierć dobrobytu Wyspy Francuskiej.

Jak więc widać, opór gubernatora i administratora Ile de France nie był tak bardzo dziwny ani — tym bardziej — nie umotywowany żadnymi względami, jak się to Beniowskiemu wydawało. Inna rzecz, że względy, którymi kierowali się panowie de Ternay i Maillart, były względami partykularnymi, które powinny ustą­pić miejsca interesom narodowym, ogólnym. Jak bywa

i teraz, a jak bywało z reguły w końcu XVIII wieku, in­teres własny jednostek czy grup był zawsze stawiany ponad interes państwowy. Nic dziwnego przeto, że Be­niowski miał tyle trudności w przeprowadzeniu swego zamiaru

Dzisiaj z perspektywy ponad półtorawiecznej widać wielką małostkowość nie tylko mieszkańców Wyspy Francuskiej i jej rządców, ale również ministrów z Pa­ryża, prowadzących chwiejną politykę kolonialną i nie potrafiących ocenić różnicy w posiadaniu rozległego lądu madagaskarskiego od małego skrawka ziemi, za­gubionego na Oceanie Indyjskim, jakim przecież była

i jest Wyspa Francuska. Jako ludzie mali, rozumieli tylko jedno: Wyspa Francuska daje dochody, a Mada­gaskar wymaga pewnych wydatków.

A co najdziwniejsze, to fakt, że wyspa, która stała na przeszkodzie opanowania olbrzymiego Madagaskaru, w trzydzieści kilka lat później odpadła od swej metro­polii bez wielkiego nawet z jej strony sprzeciwu.

Na Wyspie Francuskiej urodził się Beniowskiemu syn. Niestety, nie żyło to dziecko długo. W kilka mie­sięcy później, już na Madagaskarze, hrabia notuje w Pamiętniku: „Dnia 11 miesiąca lipca 1774 roku ó siódmej z rana fatalna zaraza zabrała mi z tego świata jedynego mego syna, Maurycego Karola Ludwika baro­na Beniowskiego”.

Wreszcie po długich targach i kłótniach doszedł Be­niowski do pewnego modus vivendi z gubernatorami

i otrzymał od nich pomoc w postaci amunicji, narządzi

i nade wszystko środków transportu. Wysłał najpierw trzydziestu ludzi, po czym po kilku tygodniach pośpie­szył z resztą swoich wojsk za nimi.

Na Madagaskar przybył 14 lutego 1774 roku na okrę­cie „Desforges” i wylądował w zatoce Antongil.

Rozdział VII

Podbój Madagaskaru

Nazwy dalekich krajów często powsta­wały w drodze omyłek czy też mylnych skojarzeń. Ameryka na przykład otrzymała swe miano do nazwiska pewnego żeglarza i autora (Amerigo Vespucci), którego dzieło o tej części świata zapoznało z nią w XVI wieku szerokie koła czytelników w Europie; przez uproszczenie poczęto mówić o Nowym Swiecie jako o ziemi Ameriga Vespucciego, z czego powstała później współczesna Ame­ryka, l’Amérique, America etc. Imię Madagaskaru ma swoje źródło w nazwaniu tym słowem przez średnio­wiecznego podróżnika Marca Polo miasta Magdosz, po­łożonego na afrykańskim brzegu Kanału Mozambickie­go. Omyłkowo poczęto nim określać wyspę leżącą naprzeciw tego miasta, a przez krajowców nazywaną Nossi Damba (Wyspa Wieprzów). Z tego błędu Marca Polo urodził się dzisiejszy Madagaskar. |

Nazwa ta przyjęła się u krajowców szybko, gdyż przypominała słowo: malagasi, którym nazywają oni samych siebie. Już w XIX wieku, jeszcze za czasów nie­podległości Imeriny**, stała się oficjalna. Tubylczy mieszkańcy pobliskich wysp nazywają ją dotychczas Tanni Be, czyli Wielka Ziemia.

W czasach nowożytnych pierwszym Europejczykiem, który dotarł do Madagaskaru, był żeglarz portugalski Diego Diaz. Stało się to w roku 1500. Arabowie utrzy­mywali już wówczas z tą wyspą dość ożywione stosun­ki handlowe. Następnie przybijali do brzegów mada- gaskarskich inni żeglarze portugalscy: Fernando Sua- rez, Rup Pereira, Tristan d’Acunha.

Pomimo uzyskania prawa pierwszeństwa, Portugal­czycy właściwie nigdy nie pokusili się o zawładnięcie tym pięknym krajem. Tłumaczy się to brakiem w nim złota i drogich kamieni, w poszukiwaniu których kon­kwistadorzy luzytańscy przebiegali świat cały. Usado­wiwszy się w Mozambiku i zrobiwszy go bazą do dal­szych wypraw w kierunku Indii, których legendarne bogactwa przyciągały ich niczym magnes, nie zwracali uwagi na jakąś tam wyspę i to w dodatku zaludnioną przez wojownicze, niebezpieczne narody. Zresztą był to okres, gdy mogli przebierać w krajach jak w ulęgał­kach. Wszystkie stały otworem przed ich wiedzą, bit- nością i organizacją. Tak więc chociaż w Europie wie­dziano o istnieniu wielkiej wyspy, nikt nie kwapił się z jej zajęciem czy też kolonizowaniem. Pierwsze kroki w tym kierunku wykonali dopiero na początku XVII wieku Holendrzy.* Kraj ich znajdował się wówczas

o ile nie u szczytu potęgi, to w każdym razie w stadium wielkiej prężności gospodarczej, która uzewnętrzniała się w formie ekspansji kolonialnej. Holendrów widzimy wówczas w Brazylii, próbujących szczęścia w opano­waniu części tego kraju, widzimy ich na terenie dzi­siejszych Stanów Zjednoczonych Ameryki Północnej, w Afryce Południowej, na Wyspach Malajskich, w Ja­ponii. Zjawili się też w roku 1635 na Madagaskarze nad brzegami zatoki Anton Gil (Antongil), nad którą w półtora wieku później Beniowski kładł podwaliny

pod swoje państwo. W osiem lat potem przybyli tam Francuzi w celu zakładania osad i prowadzenia handlu w imieniu Kompanii Wschodniej, która otrzymała od Richelieugo koncesję na eksploatację Madagaskaru i wysp sąsiednich. Towarzyszyło im kilka oddziałów wojska. Właściwie Francja nie miała żadnego tytułu do nadawania tej koncesji, niemniej jednak fakt ten w po­łączeniu ze zbrojnym desantem stał się w późniejszych sporach z Anglią jej głównym atutem, dowodzącym istnienia francuskich praw historycznych do tej wyspy.

W roku 1664 powstało w Paryżu nowe przedsiębior­stwo do eksploatacji Madagaskaru, gdyż Kompania Wschodnia w międzyczasie upadła. Nazywało się ono La Compagnie des Indes Orientales i było zaopatrzone w wielkie środki materialne. Jego kapitał zakładowy wynosił piętnaście milionów franków, sumę na owe czasy wprost zawrotną.

Te pierwsze próby usadowienia się nad zatoką An- tongil nie udały się ani Holendrom, ani Francuzom. Pierwsi w ogóle wyspę opuścili, przenosząc się na jed­ną z Wysp Maskareńskich, którą nazwali Mauritius, drudzy zaś przenieśli się na sam południowy kraniec Madagaskaru, zakładając tam osadę Fort Dauphin. Od tej miejscowości ustaliła się też na długo we Francji nazwa Madagaskaru jako wyspy Dauphin. Jednak i ta osada nie przetrwała długo. Ogołociwszy pobliskie oko­lice z ludzi, których chwytano i setkami sprzedawano plantatorom holenderskim na wyspie Mauritius, porzu­cili Francuzi w roku 1672 Madagaskar zupełnie i prze­nieśli się na wyspę Bourbon, gdzie dali początek licznej później jej ludności.

I znowu Madagaskar pozostawiono samemu sobie. Niezupełnie jednak, gdyż przybywali tam stale kupcy z Wysp Maskareńskich, przywożąc towary europejskie, a wywożąc ryż, woły i niewolników.

Handel ten miał charakter dorywczy. Pewną próbę

ustalenia go i opanowania uczyniła około roku 1750 Kompania Indyjska, zajmując Wyspę Świętej Marii i zakładając faktorie. Próba ta zakończyła się również fiaskiem.

Aczkolwiek Francja nie zajmowała wyspy, jednakże przy odpowiednich okazjach podkreślała wyraźnie swo­je do niej roszczenia i prawa. Tym bardziej sprzyjało to trwaniu niezależności Madagaskaru. Gdyby bowiem nie interesowała się tą wyspą, zajęłaby ją na pewno i być może skolonizowała Anglia lub Holandia.

W roku 1768 przybył na Madagaskar Ludwik hr. Mo- dave z zamiarem ustalenia na wyspie władzy francu­skiej. Na swoje nieszczęście zaczął od zwalczania handlu niewolnikami, czym bardzo sobie zraził guber­natorów wysp: Francuskiej i Burbońskiej, na których interwencję został rychło odwołany i oskarżony o... podkopywanie porządku społecznego.

O momencie przybycia do brzegów Madagaskaru Be­niowski tak pisze w Pamiętniku:

Jak tylko okręt nasz stanął na kotwicy, bez zwłoki wysłałem do lądu małą barkę dla powzięcia jak naj­prędszej wiadomości o stanie mojej dywizji, tudzież

0 zamiarach wyspiarzy. Wkrótce i sam na ziemię po­spieszyłem, a gdym na brzeg wysiadł, wybiegli naprze­ciw mnie wszyscy moi oficerowie, nie mogąc dość wy­razić swojej radości z powodu mego przybycia. Roz­rzewnił mnie ten dowód ich przywiązania do mojej osoby. Niedługo jednak trwała powszechna wesołość, a smutek ścisnął me serce na widok tego, com spostrzegł, wszedłszy za palisadę fortu. Była to jedyna twierdza

1 jedyny przytułek dla mych biednych ludzi, którzy nie mając za co nająć Murzynów do roboty, własnymi rękami zbudować musieli to liche dla siebie schronie­nie. Tak przykre trudy wśród srogich upałów musiały zupełnie wyniszczyć ich siły i do najokropniejszego przywiodły ich stanu. Sam nawet oficer komenderujący

i felczer chorowali także. Dodajmyż jeszcze do okrop. ności tej sytuacji, że biedni ci ludzie wciąż byli nara­żeni na napady zbrojnych wyspiarzy, którzy już raz uderzyli na to stanowisko. Mimo jednak swej słabości i wycieńczenia ludzie moi tak dzielny napastnikom dali wówczas opór, że nie tylko ich odpędzili, ale ich dowódcy Raulowi zabrali siedmiu niewolników, któ­rych później wspaniałomyślnie bez żadnej opłaty wy­puścili. Te liczne klęski i przygody wniwecz prawie obróciły całą moją dywizję.”

Przykra niespodzianka spotkała Beniowskiego przy wyładowywaniu przeznaczonych dla niego produktów i sprzętów, niezbędnych przy budowie nowej osady i jej utrzymywaniu w stadium początkowym. Rządca Maillart „uchybiwszy najuroczystszym swym przyrze­czeniom” załadował tylko takie artykuły, które były mało potrzebne. Gdyby Beniowski znał współczesną nam nomenklaturę, powiedziałby, że rządca Wyspy Francuskiej stosował do jego poczynań sabotaż. Zesta­wienie ilościowe towarów wyglądało wprost na kpiny.

I tak, najwięcej było węgla, bardzo mało żywności i ma­teriałów do wymiany z krajowcami, trunków zaś nie było wcale. Natomiast kapitan okrętu „Desforges", ka­waler de Saint Felix, oświadczył, że prywatnie posiada do sprzedania wino, gorzałkę, lekarstwa i różne inne towary. Beniowski, będąc w sytuacji bez wyjścia, zakupił transport za sumę 14 500 liwrów, wydając asy- gnatę do skarbu Wyspy Francuskiej. Saint Felix zażą­dał jednak jego osobistej gwarancji, na co hrabia mu­siał się zgodzić. Nawiasem mówiąc wziął sobie na ka­walerze odwet w postaci przymusowego zabrania mu z okrętu cieśli i różnych rzemieślników. A ponieważ kawaler de Saint Felix protestował, przeto „przynie- woliłem — pisze w Pamiętniku — zuchwalca do do­pełnienia rozkazów”.

Beniowski był twardym człowiekiem. Niepowodzenia

nigdy go nie zrażały, nie zraziły go naturalnie i teraz Energicznie zakrzątnął się najpierw około budowy do­mów mieszkalnych, co uskutecznił przy pomocy zabra­nych z okrętu „Desforges” rzemieślników oraz wyspia­rzy z sąsiednich wiosek, a następnie zabrał się dc budowy fortu, który by służył za schron w wypadku ataku ze strony tubylców. Pierwszą tę osadę nazwa! Louisbourgiem na cześć króla Ludwika XV.

Postępując w myśl swoich dawnych zwyczajów, we­zwał wszystkich królików i wodzów kraju Antimaroa. w którym właśnie swoją akcję rozpoczął, aby stawili się niezwłocznie w Louisbourgu, gdzie miały im być „komunikowane życzenia króla jegomości względem za­łożenia osady na wyspie Madagaskarze”. Tubylcy przy­szli, lecz oczywiście nic nie zrozumieli i rozeszli się. Beniowski jednak zrozumiał to jako zgodę na jego trzy propozycje, dotyczące: wybudowania magazynów i spichlerzy w głębi kraju nad rzeką Tingballe; zezwo­lenia wolnej sprzedaży ziemi Francuzom; odstąpienia dużego szmatu kraju pod osadę i zgodę na jej obronę w wypadku napaści przez jakiś inny lud wyspiarski.

W pobliżu Louisbourga leżało kilka wiosek tubyl­czych, których mieszkańcy kradli z osady Beniowskie­go, cokolwiek wpadło im w rękę. Hrabia, chcąc pozbyć się tych niewygodnych sąsiadów, kupił od wodzów te osiedla, a dokonawszy transakcji polecił zrównać je z ziemią. Pozbywszy się w ten sposób pobliskich „Mu­rzynów”, jak stale nazywał Madagaskarczyków, swo­bodnie przystąpił do zakładania plantacyj i przygoto­wywania pól.

Normalną pracę kolonizatorsko-handlową przerywały z jednej strony intrygi Ternaya i Maillarta z Wyspy Francuskiej, którzy podburzali krajowców, wysyłając do nich specjalnych emisariuszy, z drugiej zaś — nie­podległościowe dążenia ujarzmionych plemion i znie­wolonych do hołdownictwa ich królików. Beniowski

postępował, podobnie jak i jego przeciwnicy, bez skru­pułów. Emisariuszy gubernatorskich kazał ćwiczyć batami i wypędzał ich bez ceremonii z wyspy, zaś kra­jowcom chcącym wytruć Francuzów z Louisbourga ka­zał zjadać zatrute owoce, którymi mieli nadzieję wy­gubić przybyszów.

Niemniej okrutnie postępował z kupcami francuski­mi, którzy nie stosowali się do jego przepisów o handlu z krajowcami. Na wieść o przekroczeniach w tej dzie­dzinie na wyspie St. Marie i w odległym porcie Foule- pointe wysłał tam pozostający w jego rozporządzeniu okręt królewski „Postillon”, przykazując kapitanowi, aby ukarał kupców. W kilka tygodni później „Postil­lon” przywiózł do Louisbourga zakutego w kajdany niejakiego de Savoumina z St. Marii oraz innego kup­ca Oliviera z Foulepointe. Sprawę załatwiono w ten sposób, że Savournin zobowiązał się płacić do skarbu 100 000 liwrów rocznie za przywilej wyłącznego handlu na brzegach Madagaskaru, „zacząwszy od przylądka zatoki aż do Foulepointe”. Co zaś dotyczy Oliviera, to hrabia kupił od niego wszystek towar wraz z okrętem i trzydziestu czterema niewolnikami-Murzynami. Skru­pulatny w rachunkach, zapisał, że okręt kosztował 30 000 liwrów, towary — 1600 liwrów, a niewolnicy — 10 000 liwrów. Mniej więcej trzysta liwrów za Murzy­na nie była to cena zbyt wygórowana... Od tego czasu Beniowski rzadko narzeka na raubritterstwo kupców na „swojej” wyspie. Najwidoczniej sława jego bez­względności rozeszła się szeroko i nikt nie chciał ry­zykować majątku, a ewentualnie nawet głowy dla nie­wiadomego zysku.

Tępił też hrabia nadużycia. Gdy się okazało, że do­zorcy magazynów, Pikard i Julian, handlowali dobrem królewskim, kazał ich obu okuć w kajdany i oddać pod sąd: pierwszego na Wyspie Francuskiej, drugiego zaś we Francji.

Hrabia był politykiem bezwzględnym i bez skrupu­łów. Jego metody postępowania często były godne po­tępienia, ale w XVIII wieku nie budziły zdziwienia i były pospolite. Beniowski walcząc np. z jednymi na­rodami, szukał skwapliwie przyjaźni z drugimi. Naj­chętniej podjudzał i namawiał do wzajemnej walki tych wszystkich, którzy bądź ze względu na swą liczebność, bądź posiadane zasoby mogliby dlań być groźni. Po­stępując w ten sposób, zmuszał do uległości coraz to nowe szczepy, nakładając na nie podatki, które potem skwapliwie wybierał. Przy całej stanowczości i bez­względności musiało jednak w jego postępowaniu być coś odrębnego od postępowania innych konkwistado­rów ówczesnych, gdyż Madagaskarczycy lgnęli do nie­go i służyli mu wiernie. Prawdopodobnie tajemnicą te­go powodzenia był przede wszystkim fakt, że nie odnosił się do krajowców z pogardą.

Beniowski wpływał na złagodzenie surowych oby­czajów miejscowych. Najpierw starał się wykorzenić zadawniony zwyczaj topienia dzieci urodzonych z ja­kimkolwiek defektem bądź też zupełnie zdrowych, lecz mających nieszczęście ujrzeć światło dzienne w dniu fe­ralnym. A dni feralnych było mnóstwo. Natknąwszy się pewnego razu na scenę, gdy matki topiły swe dzieciny, jak to robią u nas wiejskie kobiety ze szczeniakami lub kociętami, zwołał wodzów i zakazał tych praktyk.

Natomiast sposoby jego walki o poprawę obyczajów seksualnych wydają się na dzisiejszy smak dość gorz­kie. Na wielkim zgromadzeniu kobiecym w Louisbour- gu przeprowadził uchwałę, że zdrada w małżeństwie ma być traktowana jako przestępstwo i że wiarołomne ko­biety maja być oddawane w niewolę i sprzedawane do innego kraju.

Pierwsze miesiące pobytu na Madagaskarze złożyły z nóg nieomal wszystkich podkomendnych hrabiego. Nie przyzwyczajeni do gorącego klimatu i nadmiernej

ilości owoców, pochorowali się na malarię i dyzenterię. Gdy się zważy, że tę ostatnią leczono głównie wodą z octem, można sobie przedstawić, jakie obfite żniwo musiała zbierać. Ulegli febrze również Beniowski i jego żona. Nie widząc innej rady hrabia powierzył sprawo­wanie władzy swoim zdrowszym nieco oficerom, a sam przeniósł się na przybrzeżną, suchą wyspę, nazwaną d’Aiguillon, odległą o milę od Louisbourga, gdzie po pewnym czasie powrócił do zdrowia.

Nic też dziwnego, że w takich nieszczególnych wa­runkach klimatycznych, jakimi odznaczał się Louis- bourg, nie mieli wielkiej ochoty mieszkać ludzie biali. Toteż, kto tylko mógł, uciekał przybywającymi od cza­su do czasu okrętami. Część załogi uknuła nawet spisek, mający na celu zniszczenie w porozumieniu z krajow­cami osady i ucieczkę na jakimkolwiek statku do Eu­ropy.

Beniowski jednak pilnie tropił niezadowoleńców, a wszelkie przestępstwa karał srogo. Przepędzanie przez rózgi, wymierzanie plag, ciężkie roboty i inne temu podobne kary stosował często i obficie. Nie należy jednak zbytnio mu się dziwić. Działał przecież w od­ległym, obcym i wrogim kraju, skazany na samego siebie, pozbawiony wszelkiej pomocy zewnętrznej, a rozporządzający ludźmi zwerbowanymi spośród awanturników oraz przestępców, uchylających się od odpowiedzialności i nie bojących się ni prawa, ni Boga. Był to zresztą wiek XVIII, gdy tortury i kary cielesne wciąż jeszcze posiadały prawo obywatelstwa i były stosowane przez sądy.

Wśród kłopotów i braków, w niedostatku wszelkich narzędzi i sprzętów, wśród ciągłych nieporozumień i swarów z Maillartem i Ternayem budował Beniowski swoje kolonie. Pomimo tych trudności powstał Louis- bourg, a w głębi kraju, na tak zwanej Równinie Zdro­wia, dwa forty-miasteczka: St. Jean i St. Auguste. Po­

nadto stworzył nad brzegiem morskim szereg forcików, utwierdzających jego władzą nad licznymi tam naroda­mi tubylczymi oraz zbudował drogę z Louisbourga na Równinę Zdrowia. Miała ta droga sześć mil długości i cztery sążnie szerokości. Reclus w swojej wspaniałej geografii pisze, że, wprawdzie zarośnięta i popsuta, istnieje dotychczas (książka ukazała się w r. 1888). Be­niowski, chcąc zapewnić bezpieczeństwo podróżnym, osadził w połowie drogi na Równinę Zdrowia specjalny posterunek, a ziemię wzdłuż niej porozdzielał koloni­stom francuskim. O urodzajności gleby wspomina, że dawała obfity plon. Szczególnie nadawała się do upra­wy trzciny cukrowej, bawełny, indyga i tytoniu.

W ślad za rozwojem rolnictwa i stabilizacją bezpie­czeństwa począł rozwijać się handel. Do Louisbourga coraz częściej zawijały okręty francuskie, jadące z In­dii do Europy lub też od strony Przylądka Dobrej Na­dziei | Europy. Zabierały one duże ilości ryżu, ba­wełny, drzew cennych, a nade wszystko tłustych wo­łów, w które wyspa obfitowała. Od kupców Beniowski nabywał, co tylko przywieźli, najchętniej przedmioty metalowe i wyroby tekstylne.

W marcu 1775 roku, a więc dokładnie w dwa lata po opuszczeniu Francji, z patentem na gubernatora Ma­dagaskaru w kieszeni sporządził Beniowski w Louis- bourgu zestawienie obrazujące rezultaty jego gospo­darki. Z zestawienia tego wynika, że na całą imprezę otrzymał 455 000 liwrów, zaś wydał 1 141 000 liwrów. Brakujące sumy pokrył częściowo z własnej kieszeni (240 000), częściowo zaś z dochodów osady (440 000). Duża suma „z własnej kieszeni” powstała wskutek tego, że Beniowski przeznaczył na ogólne wydatki również własną, dość znaczną pensję, spodziewając się odebrać ją przy pomyślniejszym obrocie spraw finansowych wyspy.

W rachunku tym, w dochodach, figuruje jedna, dość

oryginalna, ale nie dla ludzi XVIII wieku, pozycja. A mianowicie: „Dostarczono Wyspie Francuskiej w nie­wolnikach — 161 412 liwrów”.

Całe zestawienie, pięknie wypisane na pergaminie, wysiał Beniowski do Dworu za pośrednictwem kawale­ra de Grenier, komendanta okrętu „La belle Poule”, który jadąc do Francji odwiedził po drodze Louisbourg.

Jak więc widać, Beniowski starał się, aby jego kolo­nia była samowystarczalna, i nawet osiągnął w krótkim czasie piękne rezultaty. Jego kołatania o pomoc były właściwie kołataniem o poparcie moralne i o dostar­czanie potrzebnych mu towarów europejskich w za­mian za produkty wyspy. Ten rozwój Madagaskaru szkodził handlowi Wyspy Francuskiej i dlatego Maillart i Ternay coraz namiętniej rozsiewali fałszywe pogłoski

o wynikach pracy Beniowskiego, gdyż chodziło im nie

o skarb francuski, lecz o własne interesy.

Rządy ówczesnym, wolnym jeszcze Madagaskarem, nie były synekurą. Wciąż wynikały zatargi między ple­mionami, najczęściej o rabunki i uprowadzenie ludno­ści w niewolę. Był to bowiem czas, gdy człowieka uwa­żano jako siłę roboczą równą koniowi czy też wołowi. Pewnego razu omal nie doszło do zaciętej wojny między królem Hiawy a plemieniem Betsileo, gdyż wojownicy królewscy napadli na kilka ich wiosek, mężczyzn i sta­re kobiety wycięli w pień, a młode dziewczęta upro­wadzili i sprzedali kupcom francuskim. Beniowski, uproszony o rozjemstwo, wydał Salomonowy wyrok: za każdą porwaną dziewczynę Hiawy ma dać Betsileom dwóch swoich podwładnych.

W czasie niespełna trzyletniego pobytu na wyspie Beniowski stoczył niezliczoną ilość drobnych bitew i potyczek, prowadził też prawdziwą wojnę z Sakala- wami, * jednym z najdzielniejszych narodów mada-

gaskarskich. Wybuchła ona w pierwszej połowie 1776 roku, a więc w przeszło dwa lata od dnia założenia Louisbourga. Hrabia był już wówczas w stanie wysta­wić 4100 żołnierzy regularnych, złożonych w większo­ści z krajowców i Murzynów-niewolników, zakupionych w Mozambiku, oraz z białych francuskich wolonterów. Ponadto sprzymierzeni wodzowie tubylczy przyprowa­dzili mu 12 000 ludzi do pomocy.

W rezultacie Beniowski odniósł zwycięstwo, a króla Cimanura zmusił do zawarcia przymierza. Kampania sakalawska spacyfikowała ostatecznie cały kraj znaj­dujący się pod zwierzchnią władzą hrabiego.

Ale tymczasem Ternay i Maillart nie zasypiali gru­szek w popiele. Rozzłoszczeni na Beniowskiego, że urwał Wyspie Francuskiej doskonałe zyski z handlu z Ma­dagaskarem, snuli intrygę za intrygą i słali oszczercze listy do Paryża. W ich oświetleniu Beniowski był pira­tem, dręczycielem Malgaszów, łowcą niewolników, łu­pieżcą skarbu królewskiego i szują. Zamiast nakaza­nego udzielania hrabiemu pomocy, szkodzili mu na każdym kroku, doprowadzając swoim postępowaniem całą europejską kolonię wyspy do rozpaczy. Przysłali na przykład niejakiego de Assisesa jako swego pełno­mocnika, który podrywał autorytet hrabiego opowia­daniem, że lada dzień będzie on odwołany, a wszystkie umowy z nim zawarte — unieważnione. Na dobitek w czasie nieobecności Beniowskiego, a przed samym opuszczeniem wyspy, Assises, korzystając z nieobecno­ści Beniowskiego, kazał otworzyć królewskie magazyny i porozdawać zawarte w nich zapasy krajowcom. Zro­bił to w tym celu, aby doprowadzić do zwady między nimi i hrabią, który, sądził, będzie usiłował odebrać zrabowane przedmioty.

Nie przysyłali mu też gubernatorzy Wyspy Francu­skiej, do czego byli obowiązani, nowych rekrutów, a gdy raz przysłali czterech, okazało się, że wzięto ich

chorych ze szpitala z wyraźnym celem, aby swoją śmiercią na Madagaskarze dostarczyli jeszcze jednego dowodu przemawiającego przeciw kolonizacji tej wyspy.

Był moment, kiedy zaświtała Beniowskiemu lepsza dola. Oto pod koniec roku 1775, jeszcze przed śmiercią króla Ludwika XV, Paryż decyduje się poprzeć wydat­niej akcję podboju Madagaskaru. Ministerstwo kolonii wysyła okręt „Syrena”, wyładowany bronią, amunicją, suknem, skórami wyprawionymi oraz znaczną sumą pieniędzy z przeznaczeniem dla Beniowskiego. Hrabia, uprzedzony o tym pomyślnym dla siebie obrocie spraw, nie posiada się z radości. Cóż jednak za rozpacz i smu­tek musiał spaść na niego i całą osadę, gdy dnia 5 czerw­ca 1776 roku nadeszła do Louisbourga hiobowa wieść: „Syrena” rozbiła się niedaleko Port Dauphin, załoga ze statkiem utonęła.

Po śmierci Ludwika XV i wstąpieniu na tron jego syna, Ludwika XVI, powiał z Paryża inny wiatr. Mail- lart i Ternay poczęli stawać się coraz zuchwalsi, oskar­żając hrabiego o działanie na szkodę interesów handlu francuskiego i Francji w ogóle. Głoszono, że wkrótce zostaną przeciw niemu wytoczone dochodzenia, a on sam lada dzień zostanie odwołany do Paryża, aby na Madagaskar już nie wrócić.

Pogłoski te przedostawały się oczywiście na wyspę, wzniecając niepokój nie tyle w Beniowskim, ile raczej w jego licznych stronnikach, obawiających się w razie upadku hrabiego pozostania na łasce i niełasce wrogów jego, a więc i swoich.

Częściowo pod wpływem postępowania Maillarta i Temaya, częściowo zaś z przyczyn natury psycholo­gicznej narodziła się w Beniowskim myśl oderwania się od nic nie dającej ani jemu, ani jego ludziom władzy francuskiej i usamodzielnienia wyspy pod swoim, kró­lewskim panowaniem. W pomoc przyszedł mu taki przy­padek.

W Louisbourgu znajdowała się stara Malgaszka, która kilkadziesiąt lat życia spędziła na Wyspie Francuskiej jako niewolnica. Otóż starucha ta poczęła głosić na pra­wo i na lewo, że Beniowski jest synem pewnego cudzo­ziemca i jej przyjaciółki, córki Laryzona Ramini, ostatniego króla Madagaskaru; ergo — jest spadkobiercą królewskiego rodu Raminich. Zapewne nigdy nie zosta­nie wyjaśnione, w jakim stopniu Malgaszka była twórczynią tego opowiadania i czy przypadkiem myśli tej nie podsunął jej sam Beniowski. W każdym razie okoliczne szczepy przyjęły je poważnie i poczęły zwo­ływać kabary (rady), zastanawiając się na nich nad uznaniem hrabiego za człowieka swej krwi i swego zwierzchnika.

Hrabia był inteligentny, wiedział doskonale, że w nimbie legendy łatwiej mu będzie osiągnąć tron ani­żeli bez niej, toteż słowom Malgaszki nie zaprzeczał. W rezultacie wśród tubylców stało się powszechnie wiadome, że francuski komendant posiada w swoich ży­łach świętą krew Raminich, że jest wnukiem ostatniego ampansakaby *, czyli cesarza Laryzona, i że w ogóle pochodzi od istot nadprzyrodzonych.

Stara zasada o wszelkiej władzy pochodzącej od Boga miała jeszcze raz znaleźć pojętnego ucznia.

Rozdział VIII Miraż korony

Tymczasem nastąpiły wypadki, bez których nad głową wygnańca sybirskiego, być może, nie zabłysnęłaby nigdy korona królewska.

A było to tak.

Donosy z Wyspy Francuskiej stały się tak natarczy­we, że trzeba było coś z nimi zrobić. Aby rozwikłać sprzeczne informacje i dojść do sedna sprawy, rząd pa­ryski postanowił wysłać na Madagaskar dwóch komi­sarzy: Bellecombe’a i Chevreau. Nawiasem mówiąc, nie byli to delegaci specjalni. Jechali oni do Indii. Li tylko dlatego, że okręt ich miał przejeżdżać mimo Madaga­skaru, powierzono im tę misję. Z tego widać, że rząd francuski niezbyt przejmował się krzykiem dochodzą­cym go z Port Louis i interwencję nakazał więcej dla porządku, a nie dlatego, aby jej konieczność była dla niego oczywista. Toteż nic dziwnego, że chociaż ra­port tych panów, z których jeden, jako były guberna­tor Wyspy Burbońskiej, był poprzednio kolegą Mail- larta, wypadł dla Beniowskiego niepochlebnie, rząd francuski zupełnie na to nie zwrócił uwagi.

Wieść o delegacji z Europy wyprzedziła o wiele mie­sięcy samo jej przybycie. Jak każda pogłoska, rosła po drodze i pęczniała, aż wreszcie nadeszła na Ocean In­dyjski w formie zniekształconej i przejaskrawionej. Na Wyspie Francuskiej mówiono wprost, że komisarze ma­

ją rozkaz zaaresztowania Beniowskiego; na Madagaska­rze plotka przybrała jeszcze bardziej wyolbrzymione rozmiary. Niewątpliwie jednak i pełna prawda nie przedstawiała dla Beniowskiego czegoś zbyt miłego. Sa­ma myśl o przeprowadzeniu nad nim kontroli, o grze­baniu w jego księgach, śledztwie — była dla dumnego szlachcica polskiego czymś nieznośnym. Stąd więc wieść

o mających przybyć komisarzach stworzyła w nim żyzne podłoże do przyjaznego wysłuchiwania podszep­tów o koronie i zupełnej od Francji niezależności.

Nie tylko jednak w nim wieść o przybyciu wysłań­ców królewskich wywołała niepokój. Królowie, króli- kowie i wodzowie tubylczy byli nią poruszeni jeszcze bardziej. Potwierdzała bowiem pogłoskę, że Beniowski ma być odwołany do Europy, a wraz z nim odjechałyby przecież wszystkie pokładane w nim nadzieje. Widocz­nie polityka surowej sprawiedliwości, stosowana przez byłego konfederata barskiego, odpowiadała ich prymi­tywnym umysłom, a mając w pamięci okrucieństwa je­go przygodnych poprzedników, a w szczególności sa­mowolnych kupców z Wysp Maskareńskich, nie bez słuszności obawiali się człowieka nowego. Ponadto Be­niowski zaprowadził pewien nowy układ sił pomiędzy plemionami tubylczymi, zapewniający jednym przewa­gę, innym pozycję gorszą, ale wszystkim gwarantujący spokój i pewne złagodzenie obyczajów. Jego odejście naruszałoby ten stan rzeczy, mający bardzo wielu zwo­lenników. Nie byłoby więc to odejście zwykłego urzęd­nika francuskiego, lecz zmiana systemu rządzenia.

Z całego tego zespołu przyczyn — na które obok legendy głoszonej przez starą Malgaszkę, eks-niewolnicę z Wyspy Francuskiej, składała się zarówno obawa przed zmianami, jak i nurtująca wśród królów i szlachty tęsknota do niezależności od cudzoziemców — wyło­niła się konkretna myśl obwołania Maurycego Beniow­skiego ampansakabą, czyli cesarzem wszystkich kra­

jów Madagaskaru. Oczywiście, myśl ta musiała błąkać się długo po kraju, zanim przyoblekła się w kształty realne. Po licznych, przewlekłych naradach umyślono wysłać do Beniowskiego delegację, aby namówiła go do przyjęcia ofiarowywanej mu godności.

Dnia 16 sierpnia 1776 roku przybyło do Louisbourga kilku królów i kilkunastu pomniejszych władyków z orszakiem liczącym 1200 osób i zgłosiło się do Be­niowskiego. Po krótkiej wstępnej rozmowie najstarszy z nich wiekiem, Raffangur, król Sambarywów, taką doń wygłosił przemowę:

Wiedz, iż wodzowie i rządcy Malgaszów, których serca cnotami twymi sobie ująłeś, kochają cię i statecz­nie do twej osoby są przywiązani. Dowiedzieli się oni z najdotkliwszym smutkiem, iż król francuski zamyśla innego na twoje miejsce zesłać tu zwierzchnika i że jest zagniewany na ciebie, ponieważ nie chciałeś nas oddać pod jego tyranię. Zgromadzili się zatem i zwo­łali kabar dla zdecydowania, co mają począć, jeżeliby ta fatalna nowina sprawdzić się miała. Ich miłość i przy­wiązanie do mnie wkładają na mnie w dzisiejszej nader ważnej okoliczności miły obowiązek, bym ci od­krył tajemnicę twego urodzenia; abym ci doniósł o nie­zaprzeczonych twych prawach, jakie ci służą do pano­wania nad tą wielką krainą, której wszystkich miesz­kańców już jesteś bożyszczem. Zdumiewają cię te wyrazy. Tak jest jednak, a nie inaczej. Oto ja sam, Raf­fangur, poczytywany dotąd za jedynego potomka, który się ostał przy życiu z całego pokolenia Raminich, zrze­kam się tego świętego zaszczytu, by cię ogłosić pra­wym i prawdziwym dziedzicem tej ulubionej przez nas familii. Duch Najwyższego, który naszym przewodni­czy zjazdom, natchnął wszystkich wodzów i rządców, iżby przysięgą zobowiązali się uznać i ogłosić cię swoim ampansakabą i nie odstępować cię, póki im tchu st»nie, przelać nareszcie krew swoją na obronę twojej

osoby przeciwko wszelkim Francuzów zamachom i gwałtom...”*

Z tej przemowy wynikało, że krajowcy poważnie przyjęli świadectwo starej Malgaszki o pochodzeniu Beniowskiego z królewskiego rodu Raminich, tym po­ważniej, że niewątpliwie odpowiadało to ich interesom. W każdym razie uznał to Raffangur, najpoważniejszy kandydat do dziedzictwa po cesarzu Laryzonie.

Po królu Sambarywów zabrał głos Raul, król Saliro- baiów:

Ja, Raul, król Safirobaiów — mówił — wysłany do ciebie od szefów i rządców rozmaitych narodów, żądam, iżbyś nam na dzień jutrzejszy naznaczył kabar pu­bliczny, na którym umyśliliśmy złożyć ci hołd naszej wierności i naszego posłuszeństwa. Mam jeszcze w zle­ceniu zanieść do ciebie prośbę, iżbyś nie rozwijał cho­rągwi białej **, ale błękitną ***, na znak, iż uprzejmyra sercem przyjmujesz tę naszą pełną uszanowania ode­zwę” ****.

Beniowski znał dobrze swoich przyszłych poddanych, nie odpowiedział im przeto od razu. Już wówczas po­czął wczuwać się w rolę władcy. Po długim namyśle oświadczył, że, owszem, uważa zwołanie kabaru za rzecz pożądaną, a następnie, po nowym namyśle, dodał, że na nim udzieli odpowiedzi. Zapowiedź ta wystarczyła, aby władcy madagaskarscy uznali już jego przywództwo. Wstali też zaraz ze swoich miejsc i oddali mu głęboki ukłon. „Był to pierwszy dowód podległości — pisze w swoim Pamiętniku Beniowski — który od rządców Madagaskaru na tej wyspie odebrałem.”

W ślad za delegacją krajowców przybyła do Beniow­skiego delegacja miejscowego garnizonu francuskiego,

którego z tytułu swego urzędu był komendantem. Przy­szła, aby oświadczyć chęć pozostania na służbie u niego, jako u przyszłego władcy Madagaskaru.

Nie sądź — mówił jeden z delegatów — że repre­zentujemy tylko samych siebie. Cały nasz korpus tchnie tym samym duchem; a pośród wszystkich wojskowych, którymi dowodzisz, zaledwie dwóch lub trzech ofice­rów i najwyżej dziesięciu gemajnów są odmiennego od nas zdania.”*

A gdy Beniowski począł przedstawiać im niebezpie­czeństwa wynikające z uchylenia się od służby u Jego Królewskiej Mości i pozostania na wyspie, oświadczyli, że ponieważ pożenili się z córkami wyspiarzy i mają tutaj zrodzone dzieci, a ponadto ponieważ jest im do­brze i chcą w tym kraju pozostać na zawsze, przeto kraj ten i jego wolność jest im bliższa od obowiązków wobec króla.

Próżno ich zaklinałem — pisze Beniowski +- ażeby chcieli zastanowić się nad tym, co czynią; słowa moje leciały na wiatr; nadaremnie przedstawiałem im, że we mnie samym postępek mój budzi wątpliwości, a co do­piero pomyśleć, jaką opinię poweźmie najwyższa wła­dza wojskowa o ich charakterze i wierności. Jedno­myślną od wszystkich odebrałem odpowiedź, że już nie czas cofać się i że już raz dawszy słowo wyspiarskim wodzom, a ponadto widząc w tym zarówno swój interes, jak i chcąc mi tym dać dowód swego przywiązania do mej osoby — wypełnią swój zamysł niezależnie od tego, czy pochwalą ich, czy skarcą.”

Długo w noc dumał tego dnia Beniowski. Idealizm i romantyzm był w nim mocno przemieszany z prak- tycznością. Symbioza tych cech mogła przynieść wyspie świetne rezultaty. Dobro kraju mogło w sposób lo­giczny związać się z dobrem osobistym jego władcy. Nie

trzeba mu też brać za złe, że myślał wówczas o tym, „jak osiągnąć największą korzyść z przychylnych uczuć madagaskarskiego ludu”, gdyż doszedł do kon­kluzji, że jedyną drogą do tego będzie „wypolerowa­nie* tego narodu”.

Jako żołnierz miał też wątpliwości, czy porzucenie służby nie będzie w sprzeczności z honorem. Uspokoił się tym, że przecież objęcie przezeń władzy miało być z pożytkiem dla ogólnych interesów Francji na Oceanie Indyjskim i że on sam przeciw interesom króla nie wystąpi. Było w jego decyzji też coś z fatalizmu. Trud­no — już tak będzie. „Poszedłem — pisze w swym Pamiętniku — za swoim przeznaczeniem, ile że mój zamiar zdawał mi się podówczas być zgodnym i z roz­sądkiem, i z prawidłami honoru.”

Kości były rzucone.

Dnia 17 sierpnia 1776 roku rano bicie z dwudziestu siedmiu dział fortu louisbourskiego dało znak do zebra­nia się kabaru. Na „porządku dziennym” był tylko je­den punkt: wybór ampansakaby. Jednocześnie biały sztandar burboński powiewający na zamku zwinięto, a przed domem Beniowskiego ustawiono błękitny sztandar madagaskarskiego cesarza.

Czy kabar został zwołany przez trzech najwybitniej­szych królów ówczesnych: Hiawiego, Lambuina i Raf- fangura z własnej inicjatywy, czy też za podszeptem Beniowskiego — tego oczywiście już teraz nie będziemy mogli dociec. Zresztą nie ma to najmniejszego znacze­nia. Jak było, tak było, dość, że w połowie sierpnia 1776 roku pod Louisbourg ściągnęło kilkadziesiąt głów państw i państewek madagaskarskich, prowadząc ze so­bą tłumy ludzi w orszakach. Cały ten barwny, różnople- mienny i hałaśliwy tłum rozłożył się wokół miasteczka i w wielkim podnieceniu oczekiwał na moment wskrze­

szenia jednolitej władzy dla znacznej części wyspy. Pa­mięć dobrych i spokojnych czasów z epoki ostatniego cesarza Laryzona była jeszcze świeża i tęsknota do nich — wielka. Prymitywnym umysłom wyspiarzy wy­dawało się, że dość wybrać ampansakabę, aby wszelkim niedolom położyć kres.

W sali posiedzeń, w której Beniowski kazał uprzed­nio położyć nową podłogę, zasiadło sześćdziesięciu wo­dzów tubylczych, a na miejscu pocżesnym — sam kan­dydat cesarski.

Pierwszy zabrał głos Manonganon, rohandrian Anti- wojerów, odzywając się w następujących słowach:

My, wodzowie i zwierzchnicy tutaj zgromadzeni, a reprezentujący naród Madagaskaru, przekonani o nie­zaprzeczonych urodzenia twego prawach, a powodowani nade wszystko tym światłem i twoim do nas przywią­zaniem, oświadczamy ci w obliczu Boga, że uznajemy cię naszym ampansakabą, zaklinając cię, iżbyś raczył przyjąć wysoki ten stopień, pewny, iż znajdziesz w na­szych życzliwych sercach wierność nigdy nie złamaną i niczym nie zwyciężoną dla ciebie stałość. Słuchamy twojego wyroku.” *

Beniowski odpowiedział w sposób świadczący o jego mądrości politycznej.

Zgodzę się na wybór — rzekł — tylko wówczas, gdy wy przyrzekniecie mi swoją pomoc i radę.”

Słowa jego zakomunikowano niezwłocznie zebranej licznie przed domem szlachcie miejscowej, która przy­jęła je „entuzjastycznym krzykiem i gęstym z muszkie­tów wystrzałem”.

Drugi z kolei mówca, wódz Sance, mówił otwarcie i prosto'

Porzuć służbę u króla francuskiego i uwolnij od niej wszystkie osoby twojej rasy, które chcą z nami na Ma­dagaskarze pozostać.”

Ozwał się też i głos krytyczny. Podjął go niejaki Dia- mandriss, który wyraził wątpliwość, czy Francuzi zgo­dzą się dobrowolnie na nowy stan rzeczy i że jego zda­niem wyniknie z tego powodu wojna. Na to Beniowski oświadczył, że zjednoczony naród madagaskarski nie ma powodu obawiać się króla francuskiego, mieszkającego tak bardzo daleko. Poza tym dodał, że posiada plan za­warcia z królem sojuszu, który będzie gwarantował obu stronom wielkie korzyści.

Niezwłocznemu przejęciu władzy Beniowski się oparł, ponieważ — mówił — „nie jestem jeszcze zwolniony ze służby francuskiej”. Miał zamiar dymisję złożyć na ręce komisarzy królewskich, których przybycia spodziewał się lada dzień. Jednakże kabar wymógł na nim zgodę złożenia sobie nawzajem przysięgi, która później, gdy Beniowski opuści już zupełnie służbę francuską, miała być powtórzona publicznie, a wybór jego na cesarza sta­nie się prawem.

Tegoż dnia kandydat cesarski kazał zarżnąć dwadzie­ścia wołów i wytoczyć dwanaście beczek gorzałki dla „wiwatującego bez przerwy pospólstwa”.

Nastał teraz dla Madagaskaru okres, nad sklasyfiko­waniem którego rrfusieliby prawnicy długo łamać sobie głowę. Z jednej strony bowiem ludy tubylcze traktowa­ły Beniowskiego jako swego władcę, z drugiej zaś — on sam faktu tego jeszcze nie uznawał. Najważniejszy jed­nak był stan rzeczywisty, a ten mówił wyraźnie, że wła- dża francuska nad wyspą ulega szybkiej likwidacji Wprawdzie krajowcy chcieli, aby ich organizatorami po­zostali nadal ludzie mówiący po francusku, ale jedno­cześnie wymaglali, aby wyrzekli Się oni swego króla i związku ze swoją ojczyzną.

Beniowski, przygotowany psychicznie do objęcia wła­dzy, zwlekał z ostateczną decyzją do czasu przybycia komisarzy królewskich, ale tymczasem postępował już jako pan udzielny, a w każdym razie udzielny w stosun-

ku do Wyspy Francuskiej i Wyspy Burbońskiej. Lekce­ważony wielokrotnie i krzywdzony, brał sobie teraz za wszystkie upokorzenia odwet. Jego ton w stosunku do Maiłlarta stał się wyniosły, a wobec jego wysłanników surowy i karcący. Mając za sobą olbrzymią wyspę jako ziemię, nad którą miał panować, mógł spokojnie lekce­ważyć półpanków z Wysp Maskareńskich. Francuzi nie mogli dotychczas pokonać Madagaskaru skłóconego i po­dzielonego na zwalczające się państewka, a co dopiero mówić o pokonaniu czy tylko skarceniu go teraz, gdy posiadał świetnego organizatora w postaci Beniowskie­go, broń europejską i magazyny z amunicją. Toteż śmia­łość hrabiego i jego pewność siebie były aż nadto uspra­wiedliwione i ubezpieczone. Dzielił on swój tryumf z Zuzanną, którą otoczył możliwym w tym kraju kom­fortem i wygodami. Nie mamy śladów, jak tam czuła się ta szlachcianeczka spiska pośród splendorów już wówczas prawie monarszych i przesadnych po wschod­niemu hołdów. Była jedną z nielicznych kobiet białych i już z samego faktu przynależności do rasy „panów” musiała budzić uwielbienie wśród na pół dzikich ludów wybrzeży antongilskich. W niej natomiast budził nie­kłamany zachwyt jedynie jej wspaniały mąż — Maury­cy. Wydawał się jej prawdziwym gigantem, geniuszem, którego czciła bałwochwalczo, podobnie jak i jego wier­na drużyna wolonterów, pokładająca w nim nieograni­czoną ufność.

Komisarze królewscy w osobach panów Bellecom- be’a i Chevreau przybyli do Wyspy Francuskiej w końcu sierpnia. Wieść o tym przywiózł Beniowskiemu okręt „Le Désir”. Pewien przyjaciel ostrzegł go, że wysłan­nicy mają rozkaz aresztowania go i odstawienia do Europy. Beniowski domyślał się, że usunięcie go od wła­dzy byłoby wstępem do zbrojnego podboju Madagaskaru siłami francuskimi, co jego zdaniem było niemożliwe i naraziłoby taką wyprawę na klęskę. Trudno osądzić,

czy troszczył się o los mającej nastąpić akcji, czy też

o interes króla francuskiego, o szczęście wyspiarzy, czy też o własną przyszłość. W człowieku tym wszystko było pomieszane; na pewno jednak polubił prawych, okazujących mu przywiązanie wyspiarzy madagaskar- skich i ich los leżał mu w owym czasie zapewne naj­bardziej na sercu. Toteż jeszcze przed przybyciem komi­sarzy powziął ostateczną decyzję, łamiąc w sobie resztki skrupułów i obaw. „Umyśliłem — pisze w Pamiętni­ku — co prędzej dać moją dymisję, iżbym rozwiązane miał ręce do tym skuteczniejszego przyjaciołom mym służenia.”

Dnia 23 września 1776 roku przybyła wreszcie do louisbourskich wybrzeży fregata królewska „La Conso­lante”, wioząca na swym pokładzie komisarzy. Zarzu­ciła kotwicę przy pobliskiej wysepce Aiguillon, skąd wysłała szalupę z posłańcem wiozącym list do Beniow­skiego. W liście komisarze dawali hrabiemu rozkaz imieniem Dworu, aby niezwłocznie stawił się na pokła­dzie fregaty. Beniowskiemu zaproszenie to wydało się bardzo podejrzane i potwierdziło mu, nieprawdziwe zresztą, pogłoski o tym, jakoby miano go aresztować. Nic też dziwnego, że nie kwapił się wypełnić tego roz­kazu, lecz przeciwnie, odpowiedział, że na pokład fre­gaty się nie uda, gdyż mając powierzoną sobie obronę kolonii nie może jej opuszczać, a gdyby — dodał — istniał zamiar pozbawienia go zajmowanego stanowiska, to zgłasza dymisję i tym bardziej nie widzi potrzeby udawania się na okręt. Do tej oficjalnej odpowiedzi do­łączył jednak list prywatny, w którym zapraszał komi­sarzy na ląd, zapewniając im zupełne bezpieczeństwo.

Zarówno żądanie komisarzy, jak i odpowiedź Beniow­skiego świadczy dowodnie, że stosunki między przy­szłym cesarzem i administracją francuską były bardzo naprężone i że Beniowski już wówczas uważał się za władcę wyspy.

W rezultacie toczonych rokowań komisarze wysiedli na ląd i odbyli inspekcję rachunkową. W cztery dni póź­niej wydali Beniowskiemu (według jego własnych słów) „najpochlebniejsze zaświadczenie” o jego urzędowaniu, tudzież potwierdzili wszystkie rachunki i pokwitowali z sumy 450 000 liwrów, które na skarb państwa za­awansował.

Zaraz następnego dnia po otrzymaniu tego zaświad­czenia Beniowski złożył dymisję na ręce Bellecombe’a, dowództwo zaś wojska oddał swemu zastępcy, kapita­nowi de Sanglier. Komisarze nic na to nie powiedzieli, ale udawszy się na pokład „La Consolante” nadesłali mu rozkaz, aby niczym więcej nie zajmował się jak tyl­ko obroną osady, zawieszając wszystkie inne prace. W końcu oznajmiono mu, że gdyby chciał wyspę opuś­cić, nie będą mu w tym kierunku robione żadne wstręty. Z tego wynikało, że komisarze przyjęli wprawdzie do wiadomości prośbę o dymisję, lecz jej nie udzielili, gdyż prawdopodobnie nie mieli takich uprawnień.

Beniowski czując się już wolny od obowiązków w sto­sunku do rządu i króla francuskiego, nie chciał w ogóle rozpatrywać nadesłanych mu poleceń, tylko oddał je panu de Sanglier, który zresztą służył przede wszyst­kim jemu.

Beniowski otrzymał jeszcze jedno pismo od komisa­rzy, w którym prosili go o sprawowanie funkcji do cza­su, gdy nadejdą zwalniające go lub jakieś inne rozkazy królewskie. Beniowski nie zwracał już żadnej uwagi na tę pisaninę, lecz oznajmił przybyłym do niego po wia­domości wodzom tubylczym, że służbę u króla francu­skiego porzucił. Niezwłocznie też wydał polecenie zwo­łania na dzień 10 października 1776 roku Wielkiego Kabaru, na którym miała być dokonana oficjalna jego elekcja na ampansakabę, czyli cesarza Madagaskaru,

Zachował się dotychczas raport komisarza Bellecom- be’a dla Ministerstwa Spraw Zagranicznych w Paryżu z odbytej inspekcji. Francuski autor P. Cultru * podaje go w wyjątkach. Między innymi czytamy w nich taką opinię o Beniowskim: „Trudno spotkać człowieka o bar­dziej ekscentrycznych ideach i niezwykłych pomysłach niż baron Beniowski. Żądza władzy i pragnienie despo­tycznego rozkazywania — oto jego namiętności Chętka do wojaczki i do wywijania szablą ożywia go i podnie­ca jak paroksyzm, wreszcie ultima ratio regum ** (taka dewiza na jego działach) jest jego zasadą. Do tych nawyknień, które u Beniowskiego wydają się wrodzo­nymi przyłącza się temperament ognisty i hart ducha niezwyczajny.”

Wystawiwszy mu takie świadectwo Bellecombe kry­tykuje jego prace kolonizacyjne i ich rezultaty. Robi to w słowach ostrych. Wykrzykuje histerycznie na stronach swego raportu: Quel tableau! Quelle misere! Quelle administration!” *** etc. Czytając to trzeba jednak pa­miętać, że był poprzednio gubernatorem Wyspy Bur­bońskiej (Reunion), najbliższym sąsiadem i przyjacie­lem zaciętego wroga hrabiego — gubernatora Wyspy Francuskiej — de Maillarte’a.

Obie te wyspy musiałyby ekonomicznie upaść przy opanowaniu Madagaskaru i nawiązaniu przez tę wyspę bezpośredniej wymiany handlowej z Europą. Bowiem do czasu, gdy Madagaskar znajdował się poza obrębem

normalnych stosunków handlowych i nie posiadał por­tów zamieszkanych przez białych kupców, wyspy Fran­cuska i Burbońska były bezkonkurencyjnymi jego po­średnikami w stosunkach ze światem cywilizowanym. Utrata tej pozycji oznaczała bankructwo wszystkich domów handlowych w Port Louis wraz z domem han­dlowym samego de Maillarte’a. Stąd płynęła niechęć do zajęcia Madagaskaru i w tym było źródło nienawiści do Beniowskiego. Jak dalece jednak sprawozdania i mel­dunki idące z tych wysp do Paryża były rozpatrywane przez rząd krytycznie, świadczy fakt, że pomimo nich i pomimo przedstawień specjalnej komisji, Beniowski, po przyjeździe do Paryża był obsypany łaskami i dobro­dziejstwami.

Rozdział IX

Elekcja na cesarza

Przedtem jeszcze, zanim zebrał się Wielki Kabar, zwołał Beniowski zgromadzenie wodzów, na którym wprost zadał im pytanie, co sądzą o dalszym istnieniu francuskiej osady na wyspie i prosił, „aby szczerze wyznali, czy pragną, aby dłużej utrzymywała się, czyli też Francja ma onej zaniechać”. Zapewnił też wodzów, że ich opinię wiernie prześle królowi Ludwi­kowi.

Na pewno był przeświadczony, że wodzowie zgodzą się na jego decyzję, i dlatego tak śmiało sprawę posta­wił. I nie zawiódł się. Wodzowie po długiej naradzie ustalili swój punkt widzenia i wydelegowali jednego spośród siebie, aby Beniowskiemu go przedstawił. Do­konał tego ów delegat w formie kwiecistej, zanotowanej skrzętnie przez przyszłego cesarza:

Pełen światła i przezorności — mówił — możeszże jeszcze wątpić o naszym do ciebie przywiązaniu? Nie widziałeś, z jakim zapałem walczyliśmy przeciwko włas­nym braciom naszym, aby ich do karbów swej powinno­ści nawrócić, gdy się przeciwko tobie spiknęli? Czemuż to dzisiaj tak mało ufności pokładasz w narodzie, który tak dalece tobie życzliwy? Jeżeli twoje serce mówi za Francuzami, donieś ich królowi, że my w ofierze dajem nasze serca i przyjaźń naszą. Żyć jednak chcemy pod twymi prawami. Tyś nam ojcem, tyś nam jedynym pa­

nem. Niechaj Francuzi tak ciebie jak my kochają, a oręż nasz z ich ostrzem będzie złączony; sztandary nasze igrać będą z ich chorągwiami i walczyć mężnie nie omieszkamy przeciwko wspólnemu nieprzyjacielowi. Lecz jeżeliś ty celem ich nienawiści, a jeszcze za to, że nam dobrze życzysz, niechaj się nie łudzą nadzieją, abyśmy ich kiedy za naszych poczytali braci. Na nieba przysięgamy, że przeciwnicy twoi naszymi są wrogami. Masz oto na jawie myśli i serca nasze. Przyrzeknij więc w obliczu Boga, którego wszyscy wyznajemy, że wier­nie ten nasz sposób myślenia przedstawisz królowi Fran­cuzów; przyrzeknij jeszcze, że więcej nam będziesz przychylny niżeli temu mocarstwu, które, niebaczne na twe zasługi, miasto nagrody zguby twej szuka; daj na­reszcie nam słowo, że nas nigdy nie odstąpisz...” * Pomimo krzywd, których od rządów francuskich do­znał, Beniowski nie chciał wojny z Francją i nawet go­tując się do niej przemyśliwał nad sposobem jej uniknię­cia. Na pięć dni przed sesją Kabaru zebrał wszystkich Francuzów, głównie kupców, i oświadczył im, że prze­staje być ich rządcą, że jednak mogą być najzupełniej spokojni o swoje bezpieczeństwo, które im gwarantuje, jak również o swoje interesy, które nadal będą mogli z pożytkiem dla siebie jak dotychczas prowadzić. Nad­mienił jednak przezornie, że za zaopatrywanie ich w produkty wyspy gwarantuje jedynie „aż do nadejścia nowych rozkazów Dworu”, Dawał tym do zrozumie­nie, że gdyby rozkazy Dworu były dlań nieprzychyl­ne — umywa od ich losu ręce.

Dnia 10 października 1776 roku zebrał się wreszcie Wielki Kabar. Beniowski pierwszy raz wówczas wy­stroił się „w Indianów ubiór”, czyli w powłóczystą, bia­łą szatę madagaskarską, jaką nosili wodzowie i królo­wie. Opis uroczystości elekcyjnych zajmuje w Pamięt­niku dużo miejsca.

Skoro świtać poczęło — pisze o nich Beniowski — obudził mnie potrójny z dział wystrzał. O szóstej z rana wchodzi do mego namiotu Raffangur z sześciu innymi wodzami, przystrojonymi w biel. Padłszy na kolana pro­si, iżby mógł mówić. Mowa Raffangura zawierała w so­bie ponowienie życzeń powszechnych i dowodów ufno­ści, które cały naród madagaskarski skłoniły do powie­rzenia im nad sobą najwyższej władzy; po czym przed­stawiwszy im korzyści, jakich wszyscy wyspiarze ocze­kują po moich talentach i moim rządzie, zaprosił mnie, iżbym za nim udał się, co wykonałem. Poprowadzono mnie zatem na obszerną i piękną równinę, którą wokoło otaczał lud w liczbie co najmniej trzydziestu tysięcy. Dziwiłem się porządkowi w jego uszykowaniu. Między każdym pokoleniem był mały przedział. Na czele stali szefowie, a pośrodku niewiasty. Gdym wszedł pomiędzy ten lud, powitał mnie okrzyk radosny; szefowie natych­miast opuścili swe miejsca, a Raffangur, stanąwszy u mego boku, do zgromadzenia miał mowę.”

W słowach pełnych metafor przedstawił król Samba- rywów ucisk, jaki kraj cierpiał od Francuzów, a następ­nie wezwał zebranych do ubłagania Beniowskiego, by zechciał przyjąć godność ampansakaby, czyli najwyż­szego rządcy wyspy, panującego nad wszystkimi króla­mi i innymi władcami narodów.

Zakończywszy przemowę Raffangur wręczył Beniow­skiemu swoją szablę i głęboko się przed nim skłonił. To samo zrobili inni wodzowie, po czym cały lud padł na kolana.

Beniowski, szlachcic polski, wzrosły w tradycjach obieralności królów, niewątpliwie tylko drogą elekcji wyobrażał sobie możność uzyskania korony. Ani mu za­pewne w głowie nie powstała myśl uchwycenia władzy bez uzyskania kresek „szlachty” madagaskarskiej. Stąd też uroczystości, o których wprawdzie pisze, jako o nie­spodziance, ale które niewątpliwie sam inscenizował.

Kto wie nawet, czy nie odnaleźlibyśmy w nich jakichś ech z pola elekcyjnego na Woli pod Warszawą... Wybór Stanisława Augusta odbywał się przecież za jego pa­mięci.

Łatwo możemy sobie wyobrazić barwność i oryginal­ność tłumów zebranych na elekcji w Louisbourgu. Mada­gaskar owych czasów przypominał do pewnego stopnia dzisiejszą Abisynię. Kraj posiadał swą własną cywiliza­cję, będącą echem arabsko-indyjskiej o podłożu włas­nym, wyspiarskim. Jeszcze przecież przed siedemdzie­sięciu laty budziła ta wyspa zdumienie swoją odrębnoś­cią obyczajową, a jej królowa, wspaniała Ranavalo, była w latach osiemdziesiątych ubiegłego wieku bodaj popu­larniejsza od sławnego dzisiaj króla Haile Selassiego.

Teatralność uroczystości elekcyjnej wzmagał gorący temperament mieszkańców tej krainy, leżącej przecież pod zwrotnikiem. Wiwatom i okrzykom nie było końca. Wszystkie klasy, ustawione zresztą oddzielnie, rozumia­ły po swojemu wybór nowego cesarza, wiążąc z tym faktem najbardziej wytęsknione swe nadzieje. Od ro- handrianów do najniższej klasy, ampuriów — wszyscy oczekiwali polepszenia doli, większego bezpieczeństwa i większej swobody. Talent organizacyjny i polityczny Beniowskiego święcił w tym dniu wielki tryumf.

Był to jednak dopiero początek elekcji. Dalszą jej część rozpoczął znowu Raffangur, król Sambarywów. Głosem donośnym, aby wszyscy zebrani mogli go sły­szeć, prosił ten sędziwy starzec Beniowskiego, aby ze­chciał dać publiczną odpowiedź na propozycję zgroma­dzenia wyborczego.

Beniowski nie wahał się.

Zabrał głos i wygłosił długą przemowę, rozpoczyna­jąc ją następującymi słowami w języku miejscowym:

Długie życie krwi Raminiego! Długie życie narodowi madagaskarskiemu! Długie życie rohandrianom! Długie życie krwi ojców naszych! Niechaj Bóg, który stworzył

niebo i ziemię, prowadzi nas wszystkich w najdłuższe lata!”

W dalszej części swego przemówienia hrabia oświad­czył, iż uznaje wolę Niebios, która powróciła go ziemi ojców, że przez całe życie nie przestanie słuchać tego, czym go duch Boży natchnął i że celem jego panowania będzie szczęście wszystkich jego poddanych.

Po tej jego przemowie zerwała się burza radosnych okrzyków, wystrzałów na wiwat i pląsów. Madagaskar- czycy radowali się, będąc pewni, że wchodzą w nowy, niepodległy okres życia państwowego. Sądzili, że wybór ten zwolni ich od samowoli kupców i od uciążliwych świadczeń, nakładanych przez administrację francuską; nie wątpili też, że Beniowski, o którego odwadze i zdol­nościach wojskowych mieli ugruntowane przekonanie, oswobodzi ich również od stałych napadów łowców nie­wolników, będących prawdziwą plagą wybrzeży mada- gaskarskich. Nic też dziwnego, że związawszy tyle na­dziei z jego osobą, radowali się i wiwatowali na wieść

0 przyjęciu przezeń godności cesarskiej.

Z kolei nastąpiła symboliczna ceremonia, którą Be­niowski opisuje słowami:

Naówczas lud cały rozdzielił się na klasy, rohandria- nie zebrali się w jedną kupę, anakandrianie w drugą

1 wszyscy inni podobnież. Zaprowadzony zostałem naj­przód do rohandrianów. Stawiono tam przede mną wołu, którego zarżnąłem wymawiając przysięgę ofiary. Po dopełnionym tym obrządku, każdy rohandrianin po­łykał z zabitego bydlęcia jedną kroplę krwi, w głos rzu­cając na siebie samego przekleństwa, w wypadku gdyby uchybił wierności i posłuszeństwa, które mi tym sposo­bem zaręczał. Stamtąd udałem się do anakandrianów, gdzie zarżnąłem dwa woły, przy podobnej jak wprzódy zobopólnej przysiędze. W takim porządku i przy pono­wieniu wzajemnej przysięgi obszedłem wszystkie klasy, zabijając trzy woły dla woadzirów, cztery dla lohawohi-

tów, sześć dla ondzatsów, dwa dla ombiassów, a dwa­naście dla ampuriów. Ci ostatni zmaczawszy koniec swych płaszczów we krwi zlizali ją, wymawiając przy­sięgę. Cała ta ceremonia odprawiła się bez najmniejsze­go zamieszania, a gdym powrócił pomiędzy rohandria- nów, ponowiliśmy tam drugą przysięgę, której następu­jący obchód: każdy z nas brzytwą roztworzył swe ciało na lewym ramieniu i jeden drugiemu aż do ostatniego krew wysysał, rzucając najsroższe przekleństwa na te­go, który by złamał swoją przysięgę, błogosławiąc zaś tego, który dochowa swych ślubów. Ceremonia ta dwie godziny trwała, po czym szefowie nakazali ludowi na­bożeństwo dla wezwania ducha Bożego i podziękowania Zahanharowi* za jego dobroć i opiekę. Kwadrans już było na trzecią, kiedy zakończyła się ta uroczystość. Odprowadzony przez dwóch rohandrianów do mego na­miotu, na obiedzie ich u siebie zatrzymałem. Wziąwszy z nimi posiłek, zaprosiłem na likwory anakandrianów i woadzirów, cztery zaś beczki gorzałki posłałem loha- wohitom, iżby je rozdali pomiędzy ondzastów, ombias­sów i ampuriów.”

W ten sposób została dokonana elekcja Beniowskiego na ampansakabę, czyli cesarza Madagaskaru, utwier­dzona następnie odpowiednim aktem, ułożonym w ję­zyku krajowym, lecz literami łacińskimi.

Akt elekcyjny

Akt przysięgi Królów — Rohandrianów, Xiążąt — Woadzirów, Wodzów — Lohawohitów i narodu mada­gaskarskiego, wykonanej dnia 10 października r. 1776, a pi twierdza jący wyniesienie Maurycego Augusta hra­biego Beniowskiego na stopień Ampansakaby, czyli Najwyższego Rządcy Narodu.

My, Króle, Xiążęta i Naród niżej podpisany, zgro­madzeni na kabar:

W obliczu Boga i przytomności ludu, dopełniwszy ofiary i wykonawszy przysięgą krwi, oświadczamy, ogła­szamy i uznajemy Maurycego Augusta najwyższym na­szym rządcą, Ampansakabą, która to dostojność ustała z wygaśnięciem świętej rodziny Raminich, którą w nim i jego rodzinie odżywiamy. Dla tej to przyczyny, dopeł- niwszy ofiary i onej pożywszy, poddajemy się jego wła­dzy. W dowód czego bierzemy przed się rezolucję wy­stawienia w naszej prowincji Mahavelon monumentu uwieczniającego pamięć naszej jedności i świętej naszej przysięgi, a to celem iżby wnuki wnuków naszych, aż do najpóźniejszego pokolenia, posłusznymi byli poświęco­nej rodzinie Ombiassa-Ampansakaby, którą poświęcamy naszą dobrowolną podległością i poddaniem się naszym. Przeklęte niechaj będą dzieci nasze, które poważą się sprzeciwiać niniejszej naszej woli! Przeklęty niechaj bę­dzie ich majątek i owoce ziemi, na której zamieszkują! Niechaj nareszcie najokropniejsza niewola dręczy ich jestestwa!” *

Akt ten, trzykrotnie odczytany licznie zgromadzonym krajowcom, podpisany został w imieniu całej wyspy przez Hiawiego — króla Wschodu, Lambuina — króla Północy, oraz Raffangura — króla Sambarywów.

Sam hrabia oświadczył w Kabarze, iż godność przyj^ muje, dodając, że wiernie stać będzie na straży interesów narodu madagaskarskiego i że doprowadzi do tego, że naród ten będzie zażywał zasłużonej i jak najlepszej sławy wśród wszystkich mocarstw europejskich.

Tego samego dnia część oficerów i szeregowych wojsk francuskich, pozostających na wyspie, oświadczyła, że porzuca służbę u króla francuskiego i przechodzi na

stronę Jego Ampansakabowskiej Mości Maurycego Augusta.

Natychmiast też ściągnięto powiewającą nad fortem białą chorągiew burbońską i zastąpiono ją narodowo- madagaskarską: błękitną. Za pomocą tego symbolu Be­niowski dokonał faktycznego zerwania stosunków zależ­ności wyspy od dalekiej Francji.

Od tej chwili nowy ampansakaba każe się nazywać obyczajem panujących tylko po imieniu. Wszystkie de­krety i rozporządzenia, jak również korespondencję z administracją Wyspy Francuskiej, a także z kapitana­mi okrętów handlowych, podpisuje: Maurycy August.

A więc dnia 10 października 1776 roku nieszczęsny konfederat barski, jeniec wojenny, więzień kamczacki, tułacz — został cesarzem jednej z największych wysp świata. Bez niczyjej pomocy, bez środków, wyposażony jedynie w inteligencję i przyrodzone zdolności przy­wódcze potrafił nie tylko umknąć z miejsca tak odległe­go, jak pobrzeża Morza Ochockiego, ale nawet w kilka lat później uzyskać dla siebie koronę. Należy podziwiać jego odwagę, fantazję i wytrwałość. Przecież takim właśnie ludziom Anglia, Francja, Hiszpania i Portuga­lia zawdzięczają swoje ongiś wielkie, dzisiaj na szczęś­cie już dobrze nadkruszone imperia. Trochę awantur­nikom, trochę fantastom, ale zawsze odważnym, przed­siębiorczym i nieokiełznanym.

Rozdział X

Maurycy August I

Uzyskawszy władzę suwerenną, Be­niowski rozwinął wielką energię w kierunku ustalenia form rządów. Po elekcji nie rozwiązał Wielkiego Kaba- ru, lecz wykorzystał go do uchwalenia szeregu ustaw, które miały stać się podwalinami przyszłego ustroju państwowego. A więc najpierw powołał do życia Radę Najwyższą, złożoną z „członków znajomych ze swej roztropności i pracy” i obdarzył ją szerokim zakresem działania. Jedynie jej, za zgodą cesarza, miało przysłu­giwać prawo zwoływania kabarów. Do niej też należało prawo arbitrażu w sporach wynikłych pomiędzy po­szczególnymi królikami, podległymi cesarzowi. Liczba jej członków została określona na trzydzieści dwie osoby, mianowane wyłącznie spośród rohandrianów i anakandrianów *, czyli szlachciców, względnie spośród Europejczyków. Gubernatorami i ministrami mogli zo­stawać tylko członkowie tej Rady. Pierwsze nominacje

objęły dwanaście osób, wśród których było czterech Europejczyków i ośmiu wyspiarzy.

Oprócz Rady Najwyższej ustanowił jeszcze Beniowski Komisję Nieustającą, złożoną z osiemnastu członków, do której zadań miało należeć przestrzeganie, aby wszyst­kie rozkazy Rady Najwyższej były ściśle wykonywane. Podobnie jak pierwszy z tych organów, również i drugi nie otrzymał od razu pełnego składu. Na razie cesarz wyznaczył do niego tylko dwóch Europejczyków i sze­ściu wyspiarzy.

Uskuteczniwszy — pisze tego dnia Beniowski — te dwa wielkie dzieła, które nazwać mogę prawdziwymi filarami przynoszącymi mnie ulgę w dźwiganiu rządo­wego ciężaru, odwołałem sesję Kabaru na dzień na­stępny.”

Ponadto Beniowski w swej mowie intronizacyjnej w Wielkim Kabarze zapowiedział utworzenie rad pro­wincjonalnych, które miały funkcjonować pod przewod­nictwem gubernatorów i składać się z mianowanych przedstawicieli różnych warstw społecznych. Zamierzał także stworzyć ministerstwa: wojny, spraw morskich, skarbu, handlu, sprawiedliwości i rolnictwa.

Bardzo energicznie zabrał się cesarz do przeorganizo­wania sił zbrojnych. Wspomnianego już swego przyja­ciela nazwiskiem Sance, prawdopodobnie mieszańca madagaskarsko-portugalskiego, wsławionego w wielu wojnach, mianował miadytompem, czyli naczelnym wo­dzem. Całą siłę zbrojną na stopie pokojowej podzielił na dwanaście kompanii, po stu pięćdziesięciu ludzi każ­da. W wypadku wojny zwyczajem miejscowym miano powoływać pod broń wszystkich mężczyzn, względnie tylu, ilu ampansakaba miał możność wyżywić.

W czasie organizacji tych oddziałów zwrócili się do Beniowskiego rohandrianie z prośbą o zezwolenie na utrzymywanie na swój koszt w każdym powiecie po jed­nej kompanii „regularnego żołnierza”. Beniowskiego,

przywykłego do stosunków w Polsce, gdzie każdy ma­gnat posiadał swoje własne wojsko, żadanie to wcale nie zdziwiło. Zgodził się na nie chętnie, zażądał tylko, aby prawo to potwierdził funkcjonujący wciąż jeszcze Wielki Kabar, co też zostało dokonane.

Nie zaniedbał też cesarz wykorzystać okazji reorgani­zacji wojska do urządzenia wielkiej uroczystości wrę­czania sztandarów. Przedtem ustanowił ich barwy i ry­sunki. Ponieważ rohandrianie mieli „erygować” dwa­dzieścia dwie kompanie, więc tyleż sztandarów kazał przygotować. Były one dwojakiego rodzaju: sztandary komendantów i sztandary kompanijne. Pierwsze posia­dały barwę błękitną z umieszczonym pośrodku białym księżycem; drugie były białe z błękitnym kwadratem pośrodku, w którym widniał biały księżyc otoczony sześciu gwiazdami.

Umieszczenia tych sześciu gwiazd Beniowski nie tłu­maczy. Można się jednak domyślać, że był to symbol wyobrażający sześć guberni, na które miał zamiar po­dzielić w przyszłości „kraj cały, rozciągający się od por­tu Maroa * aż do przylądka Itapere”. Nawiasem mówiąc zamiar ten odłożył-na później, gdyż, jak sam pisze, nie widział pośród swoich ludzi nikogo zdatnego do piasto­wania tak wysokich urzędów.

Beniowski bardzo szybko wżył się w swoją nową sy­tuację. Poczuł się cesarzem i rządził po cesarsku. Był jednak człowiekiem zbyt inteligentnym, aby nie rozu­mieć niebezpieczeństwa, na jakie narażał siebie i wyspę przez zupełne uniezależnienie się od Francji. Wcześniej czy później wojska królewskie mogły się zjawić, aby odzyskać utracone dla swej ojczyzny wpływy. Z tych to niewątpliwie powodów nie usiłował zagarnąć Louis-

bourga, co nawiasem mówiąc nie nastręczałoby mu żadnych trudności, lecz traktował go jako domenę fran­cuską, tak jak byśmy dzisiaj nazwali — koncesję. Rów­nież francuskim kupcom i urzędnikom w niczym nie przeszkadzał. W ten sposób nie zmieniał właściwie po­przedniego stanu rzeczy, w którym osady francuskie istniały na podstawie umów „dobrowolnych” z poszcze­gólnymi królikami. Przy tej polityce miejscowi Fran­cuzi nie odczuwali ujemnych skutków jego elekcji na cesarza. Jedyną różnicą było to, że stroną reprezentu­jącą wyspę był on sam, a nie tuzin władyków tubyl­czych. Stan ten więc mógłby od biedy być do strawie­nia dla rządu francuskiego. Tak przynajmniej Beniow­ski sobie to wyobrażał.

W rzeczywistości należało akcję jego nazwać zama­chem stanu w stosunku, o ile już nie do rzeczywistości, to w każdym razie do nadziei francuskich na Madaga­skarze. Wmawiając w siebie co innego, musiał jednak zastanawiać się nad tym, gdyż wciąż przez karty Pa­miętnika przesuwa się myśl o konieczności udania się do Paryża, aby tam dojść do jakiegoś modus vivendi z Francją. Przyjęty swego czasu przez ministra d’Aigu- illona plan podboju Madagaskaru opiewał w jednym z punktów, że stosunki między wyspą a metropolią zo­staną ułożone według wskazówek Beniowskiego. Dawało to hrabiemu podstawę do rozpoczęcia w tym kierunku rokowań. Była to jednak podstawa bardzo krucha.

Nie tylko jednak zamiar ubezpieczenia swej korony od ewentualnych zakusów ze strony Francji był celem chęci wyjazdu hrabiego do Europy. Rozumiał, że sam, bez pomocy znaczniejszej liczby różnego rodzaju fa­chowców europejskich, nie potrafi dokonać dzieła „wypolerowania” Madagaskaru ani też nie potrafi na­dać swemu państwu takich form organizacyjnych, któ­re zabezpieczyłyby mu trwałość i możność rozwoju. Zamyślał więc sprowadzić takich pomocników z Euro­

py, przewidując ponadto szkolenie specjalistów spośród swych własnych poddanych.

Do tych konieczności, zmuszających go do wyjazdu, dochodziła jeszcze jedna: nieprzyjazne stosunki z guber­natorem Wyspy Francuskiej. Beniowski wiedział dosko­nale o licznych a złośliwych przeciwko sobie donosach do Paryża, które teraz, po elekcji, musiały jeszcze bar­dziej nabrać ostrości i pozorów prawdy. Miał swoje dość rozległe stosunki wśród arystokracji francuskiej i dobre wśród niej imię. Zależało mu niewątpliwie bar­dzo na odparciu zarzutów o złej gospodarce i nieuczci­wości.

Z tych rozważań wynikło mocne postanowienie po­wrotu do Europy. Gdy w kilka dni po elekcji zwierzył się z tego zamiaru Raffangurowi i innym przyjaciołom, powstał wśród nich prawdziwy popłoch. Nie chcieli wprost słuchać jego argumentów. Nic to jednak nie po­mogło. Beniowski umiał przeprowadzać swoje postano­wienia, a raz zdecydowawszy się na wyjazd — kon­sekwentnie już do tego dążył. Udało mu się wreszcie złamać opór feudałów madagaskarskich i przeprowadzić w Kabarze uchwałę nie tylko pozwalającą mu na opusz­czenie kraju na przeciąg ośmiu miesięcy, ale również upoważniającą go do zawarcia przymierza bądź z kró­lem francuskim, bądź „z innym jakim mocarstwem”.

Oto tekst tej uchwały Kabaru:

Szefowie rohandriańscy anakandrianie, woadziry, lohawohitowie etc. zgromadzeni na Kabar Generalny, odebrawszy propozycję podaną przez ampansakabę względem dozwolenia mu na podróż do Europy w celu zawarcia traktatu z królem francuskim lub innym ja­kim mocarstwem, tudzież sprowadzenia osób biegłych w rozmaitych naukach, kunsztach i rzemiosłach dla osadzenia ich w Madagaskarze, oświadczają, iż wolność mu tej podróży zupełną zostawiają, nadając mu niniej­szym urzędowym i uroczystym aktem zupełną moc

w tej mierze i najobszerniejszą władzę. Przyrzekają mu, iż przez cały przeciąg jego oddalenia z kraju trzymać się będą przepisów nowej formy rządu, ustanowionej przez niego. Poprzysięgają mu ponadto nie tylko swą wierność, lecz także, że żadnego cudzoziemca nie do­puszczą do swoich brzegów ani dozwolą komukolwiek spośród siebie zawierać oddzielnych z obcymi sojuszów i związków. Oświadczają na razie, iż gdyby ampansaka- ba po upływie osiemnastu miesięcy, bez żadnego zgło­szenia się ze swej strony, nie powrócił do Madagaskaru, to wówczas Boga biorą na świadectwo, że nie ścierpią żadnej osady francuskiej na brzegach swej wyspy.

Wymagają ze swej strony nawzajem wodzowie wy­żej wyrażeni, iżby ampansakaba uroczyście im zaręczył, że niezawodnie powróci, niezależnie od tego, czy udadzą się lub nie udadzą jego zamiary; w przypadku zaś dłuż­szego nad opis bawienia, winien będzie zgłosić to do rzą­dowej władzy...”

Wzajemne te zobowiązania utwierdzono przysięgą krwi, której towarzyszyły sceny niekłamanego żalu, okazywanego przez wyspiarzy. Wspomina o nich Be­niowski z rozczuleniem, pisząc, że uroczystość zakoń­czyła się wśród łkania i łez obfitych, które o mało co nie zmieniły jego przedsięwzięcia. I dodaje później, że, niestety, nie zmieniły. Widocznie pisał te słowa, będąc przepełniony tęsknotą do pięknej wyspy i pozostawio­nych tam przyjaciół. A może już wówczas przeczuwał późniejsze niepowodzenia, ciągnące się nieprzerwanym pasmem przez lat z górą siedem... W Pamięt??.ifcach sam się potępia za to, że nie usłuchał rad sędziwego Raffangura, króla Sambarywów, który na próżno mu przekładał, że przecież ambicją Francuzów jest podbój wyspy jakimkolwiek sposobem i że on, Beniowski, sta­nowi im na tej drodze poważną przeszkodę.

Czyhać będą — mówił — w każdym miejscu na twoje życie albo przynajmniej na twoją wolność.

Słowem, mówił on do mnie — pisze Beniowski — jak przystało na rozsądnego i życzliwego przyjaciela, przewidującego nieszczęścia, które mi grozić mogły. Słuchałem ich cierpliwie, gdyż wyznać muszę, że były jak najgruntowniejsze i na najsilniejszych zasadzone domniemaniach; uskarżać się więc tylko winienem na mój upór, na moją gorliwość w obstawaniu przy inte­resach Francji, nie zważając, iż na jawne podawałem niebezpieczeństwo mój majątek i życie. A tak głuchy i zaślepiony na wszystkie przyjacielskie rady, resztę dnia przepędziłem na układaniu plenipotencji, która, przeczytana w Kabarze, urzędownie mi wydana zo­stała.”

Wówczas zapadła też decyzja co do wyboru miejsca, na którym miano wybudować stolicę nowego cesarza. Wybór padł na okolice leżące w pobliżu źródeł rzeki Mananguzon, a więc nie na brzegu morskim, lecz w głę­bi kraju. Ze względu na możliwość wojny z Francją była to decyzja rozsądna. Nie jesteśmy w posiadaniu żadnych wiadomości o tym, jak dalece poddani Maury­cego Augusta postanowienia jego, dotyczące budowy stolicy, wprowadzili w życie i czy jakiekolwiek miasto u źródeł rzeki Mananguzon powstało.

Korzystając jeszcze z obecności królów i wodzów, cesarz wyznaczył w porozumieniu z nimi jako swego zastępcę Raffangura, a biorąc pod uwagę jego podeszły wiek, zastępcą w wypadku jego śmierci mianował na­czelnego wodza Sancego.

To był ostatni akt czynności Wielkiego Kabaru, który został rozwiązany dnia 20 października, a więc po jede- nastodniowych obradach.

Zakończenie obrad sejmu madagaskarskiego cesarz uczcił wielkimi zabawami ludowymi, które zgromadziły tłumy wyspiarzy, liczące około 40 000 ludzi. A ponieważ magazyny cesarskie dzięki ożywionemu handlowi, jaki prowadzono z przybijającymi tu od czasu do czasu

okrętami angielskimi, francuskimi i portugalskimi, były zaopatrzone obficie, gorzałka lała się strumieniami, a woły zarzynano tuzinami.

Po rozwiązaniu kabaru cesarz pozostał jeszcze na wyspie prawie dwa miesiące, które były szczytem jego niezwykłej kariery życiowej. Otoczony miłością i sza­cunkiem poddanych, w pełni powodzenia, panujący nad olbrzymią wyspą, o której podbój na próżno ubiegała się Francja z górą od wieku — urządził Beniowski swe państwo na podstawach demokratyczno-szlacheckich, przypominających w niektórych szczegółach ustrój Rze­czypospolitej Polskiej. Szczególnie jego pomysł z rada­mi prowincjonalnymi wydaje się odległym echem polskich sejmików, które jako starosta Wielkiego Księ­stwa Litewskiego znał przecież doskonale.

Wśród wielu nowych zwyczajów udało mu się też wprowadzić na wyspę zrozumienie pieniądza papiero­wego jako środka płatniczego. Potrzeba skłonienia wys­piarzy do przyjmowania ich na równi z metalowymi środkami płatniczymi zdarzyła się z okazji „noty od osady francuskiej”, którą to osadę cesarz traktował, jak już wspomniałem, wprawdzie przyjaźnie, ale jako skra­wek ziemi pod obcą zwierzchnością państwową. Otóż w owej nocie komendant Louisbourga prosił o dostar­czenie mu ryżu dla Wyspy Francuskiej, gdyż tamtejszy gubernator błaga o przysłanie tego zastępującego tam chleb produktu. Sam komendant miał magazyny puste, gdyż krajowcy pod wpływem ostatnich wypadków zwią­zanych z obwołaniem nowego ampansakaby, od osady królewskiej stronili i niechętnie prowadzili z nią han­del. Beniowski, chcąc wykazać jak najdalej idącą lojal­ność w stosunku do ogólnych interesów Francji na Oceanie Indyjskim, skłonił wodzów Safirobajów, za­mieszkałych w pobliżu, aby zgodzili się znaczną ilość ryżu do Louisbourga dostawić, a ponadto polecił im, „iżby w zamian za swoje produkty przyjmowali pienią­

dze papierowe, których im model ukazawszy, wystar­czającą ich liczbę komendantowi Louisbourga posła­łem.”*

Już po jego wyborze na cesarza przybyli posłowie Cimanunpua, króla Seklawów, przywożąc propozycję zawarcia korzystnego układu. Beniowski spostrzegł jed­nak, że posłowie traktują go jako wielkorządcę fran­cuskiego i że jako do takiego Cimanunpua posłów wy­prawił. Jak zawsze lojalny, nie chciał z nimi rozmawiać

i odprawił ich do kapitana de Sanglier, komendanta Louisbourga. Zrobił to z pewnym żalem, gdyż król Se­klawów składał bogate podarunki w postaci pięciuset wołów i osiemdziesięciu niewolników. Nie obeszło się jednak bez tego, że cesarz nie przypomniał posłom w formie przestrogi, że ich pan, dawny rohandrian Boiany, obwołał się królem po śmierci cesarza Laryzo- na, a więc bez sankcji ampansakaby, ergo samowolnie. Niewątpliwie była to zapowiedź jakiejś akcji przeciw Seklawom, o której jednak bliżej nie wspomina.

Posłowie odeszli stropieni i zgnębieni, nie mogąc so­bie darować nieświadomości zdarzeń zaszłych w osadzie, a w szczególności braku wiadomości o elekcji dawnego francuskiego wielkorządcy na ampansakabę.

Przez cały listopad i pierwsze dni grudnia 1776 roku Beniowski pracował gorączkowo z jednej strony nad ugruntowaniem swej władzy, a z drugiej — nad przy­gotowaniami do opuszczenia wyspy.

Dnia 11 grudnia odwiedził jeszcze raz Louisbourg **, a w trzy dni później udał się na okręt „Le belle Arthur”, który wynajął na przewiezienie go do Przy­lądka Dobrej Nadziei, gdzie miał przesiąść się na inny żaglowiec.

Gdym już nad brzegiem stanął — pisze o chwili opuszczenia wyspy — otoczyli mnie szefowie i wszyscy koloniści, życząc mi w najtkliwszych wyrazach szczęśli­wej podróży. Wyspiarze zaś wzywali Zahanhara, błaga­jąc go, ażeby mi dopomógł w moim przedsięwzięciu. Skończyły się te wszystkie życzenia na jękach i pła­czach i jeżeli kiedy, to w tym momencie uczułem, jak srogą dla serca ludzkiego jest męczarnią opuszczać ulu­bione towarzystwo, przez które jest się szczerze kocha­nym. Wyrwałem się nareszcie gwałtem, że tak rzeknę, z łona przyjaźni i wsiadłem na okręt nie bez wypłace­nia długu rozkwilonej najtkliwszym widokiem naturze. Zalałem się łzami, których w najprzykrzejszych chwi­lach wygnania nigdy me lica nie znały. Wtem wiatr północny powstał i koło wieczora puściłem się do Kapu Dobrej Nadziei, gdzie zamyślałem inny nająć okręt, ma­jący mnie przewieźć do Europy. Azaliż podróż ta nie zmieni nieszczęśliwych okoliczności, które mnie dotąd otaczały? A jeżeli życzenia moje będą wysłuchane względem osady madagaskarskiej, czy będzie jeszcze można naprawić błędy Ministra?”

A więc stało się... Cesarz Maurycy August opuścił Madagaskar, aby, zgodnie z poczuciem swego honoru i odpowiedzialności za los narodów, które pokochał, szu­kać sprawiedliwości dla siebie i swego państwa w naj­bardziej do tego nieodpowiednim miejscu — w Wersalu Ludwika XVI. Jego nieobecność miała trwać najdłużej osiemnaście miesięcy, potrwała natomiast z górą lat osiem.

Rozdział XI

W Europie

Na opuszczeniu Madagaskaru dnia 14 grudnia 1776 roku urywa się Pamiętnik Beniow­skiego. Dalsze dzieje hrabiego są oparte na źródłach innego rodzaju, a w szczególności na różnych listach i dokumentach.

Po dłuższej podróży przez dwa oceany Maurycy Be­niowski przybył w początku roku 1777 do Francji, aby zrealizować przyobiecane w Wielkim Kabarze przymie­rze z królem francuskim lub z „innym jakowym mo­carstwem”. Zjawieniem się swoim wzbudził sensację, gdyż nazwisko jego, znane już z niezwykłych przygód podczas ucieczki z Kamczatki, stało się ostatnio głośne w związku z podbojem Madagaskaru.

Poprzedzony mnóstwem nieprzychylnych mu dono­sów, musiał Beniowski wytężyć najpierw całą energię na zwalczenie ujemnej o swojej pracy opinii. Nie szło mu to łatwo. Dawni przyjaciele mieli mniej wpływów, gdyż wraz ze wstąpieniem na tron Ludwika XVI przy­szli dó głosu nowi ludzie, a starzy znaleźli się w cieniu.

O ile jednak chodziło o uzyskanie sympatii ludzi i wpływ na nich, to Beniowski był nieporównany. Dzięki swoim zaletom towarzyskim i inteligencji potrafił każdego

przekonać o swojej bezstronności i bezinteresowności. Rychło też zyskał szereg przyjaciół i dobrych znajo­mych wśród osób wysoko postawionych. Wszyscy wyra­żali się o nim przyjaźnie. Nic też dziwnego, że wkrótce stał się popularny i łubiany, na przekór donosom z Wy­spy Francuskiej i na przekór nawet później nadeszłemu a nieprzychylnemu dlań raportowi Bellecombe’a i Chevreau.

Gorzej natomiast postępowały jego sprawy na tere­nie Urzędu do Spraw Kolonialnych. Beniowski przed­stawił tam projekt stopniowego opanowywania Mada­gaskaru nie przy pomocy francuskich sił zbrojnych, lecz siłami sprzymierzonych krajowców, wciąganych stopniowo w obręb życia cywilizowanego. Proponował zresztą to samo, co w trzydzieści kilka lat później usi­łowali zrealizować Anglicy przy pomocy Radamy I, króla Howasów. Chociaż nie udało im się na Madaga­skarze, przeprowadzili to, niestety, świetnie w Indiach

i w wielu innych krajach, nad którymi do niedawna po­wiewał sztandar z lwem brytyjskim.

Plan Beniowskiego był prosty: rząd fraucuski uzna go jedynym władcą wyspy, a on zawrze z nim w imie­niu wszystkich państewek malgaskich układ, który za­gwarantuje Francji wyłączny wpływ na nowe cesar­stwo. Beniowski nie znalazł jednak dla swoich planów uznania. Trzeba przyznać, że francuska polityka kolo­nialna w XVIII wieku była, w zrozumieniu interesów ówczesnego królestwa, bardzo kiepska. Począwszy od układu utrechckiego w roku 1713 prowadziła kraj od klęski do klęski. Utrata Indii, Kanady i szeregu drob­niejszych posiadłości — oto jej plon na przestrzeni kilkudziesięciu lat. Skostniała biurokracja konającego ustroju, odrzucając propozycję Beniowskiego, nie czyni­ła tego ze względu na poszanowanie cudzej wolności, lecz z niedołęstwa i podszeptów handlarzy niewolników z Wysp Maskareńskich.

W rozumowaniu czynników kolonialnych odgrywały być może rolę również względy natury... pieniężnej. W owych czasach przekupstwa, nepotyzmu i interesów rodowych łatwo mogło się zdarzyć, że niektórzy urzęd­nicy byli na żołdzie wielkich domów handlowych, za­grożonych w swym istnieniu przez nowy stan rzeczy. Pewne jest jedno: bano się żywiołowości i rozmachu Be­niowskiego. I nic w tym nawet dziwnego. Strupieszali, zastygli w rutynie ludzie nie chcieli nic słyszeć o czymś nowym, odbiegającym od utartego schematu. W rezul­tacie nie tylko nie uznano go jako ampansakabę ani nie zawarto z nim układu, ale, przeciwnie, zdecydowano, aby w ogóle na Madagaskar nie wracał.

Na ten okres przypada kontakt Beniowskiego z Kazi­mierzem Pułaskim. Do niedawna nie było wyraźnych przekazów stwierdzających zażyłość między nimi. Do­piero z opublikowanej w 1948 r. w Paryżu korespon­dencji Pułaskiego z Claude de Rulhiere’em, specjalistą od spraw polskich przy rządzie francuskim, wynikło to wyraźnie. Otóż Beniowski wkrótce po powrocie do Paryża spotkał się z przebywającym tam Kazimierzem Pułaskim, którego rząd francuski lansował właśnie na jednego z dowódców amerykańskich. W sprawie tej de Rulhiere prowadził pertraktacje z delegatami amery­kańskimi przebywającymi w Paryżu. Beniowski wie­dział o tych pertraktacjach i zaproponował swemu by­łemu towarzyszowi broni z konfederacji barskiej... uży­cie Madagaskaru jako bazy amerykańskiej do walki z Anglią. Miał prawdopodobnie na myśli korsarstwo, które wówczas było jeszcze ogólnie uznanym rodzajem wojny morskiej. Pułaski przyjął propozycje serio. W liście do de Rulhiere'a z dnia 16 czerwca 1777 roku, już z drogi morskiej do późniejszych Stanów Zjednoczo­nych, pisze między innymi: „Uprzejmość, o którą Pana proszę, to porozmawianie z baronem Beniowskim i po­

wiedzenie mu ode mnie, że będę oczekiwał jego listów w Filadelfii lub Bostonie etc.” *

Już w pierwszym raporcie, złożonym Kongresowi dnia 28 lipca 1777, datowanym z Bostonu, Kazimierz Pułaski zgłosił ofertę Beniowskiego. Odpowiedni ustęp zaczynał się, jak następuje:

Projekt ekspedycji na wyspę Madagaskar, o którym, sądzę, Panowie Delegaci ** już donosili, wymaga szyb­kiej decyzji, gdyż tamtejszy komendant oczekuje mojej odpowiedzi.” ***

W dalszym ciągu Pułaski wyłożył dość obszernie, co należałoby zrobić, aby projekt zrealizować.

Kongres propozycji Beniowskiego na pewno nie przy­jął, gdyż żadnych śladów akcji madagaskarskiej dotych­czas nie odkryto. Pułaski, wciągnięty w wir walki wy­zwoleńczej, przestał się nią interesować, a i sam Be­niowski też o niej jakby zapomniał. Dopiero znacznie później sprawa ta, ale już w innym, nie wojennym aspekcie, odżyła.

Tymczasem we Francji nic się na korzyść „cesarza” nie zmieniło.

Jednocześnie z niepowodzeniem planów dotyczących przyszłości Madagaskaru spadał na Beniowskiego deszcz zaszczytów za to, czego na tej wyspie dokonał poprzed­nio. A więc najpierw otrzymał szpadę honorową, której wręczenie odbyło się z nie byle jaką pompą, potem zo­stał awansowany na generała brygady i kawalera Krzy­ża Świętego Ludwika. Ale to jeszcze nie koniec. Król przyznał mu 26 lipca 1778 r. tytułem rekompensaty za rozwiązanie jego oddziałów madagaskarskich, których według ówczesnych zwyczajów był właścicielem, jedno­

razową remunerację w kwocie 151 000 liwrów oraz do­żywocie w wysokości 4000 franków rocznie, a ponadto tytuł hrabiego.

Wobec tylu jawnych dowodów uznania, okazanych Beniowskiemu po niespełna trzyletnim sprawowaniu władzy na wyspie z ramienia rządu francuskiego, śmiesznie brzmią późniejsze przeciw niemu zarzuty, wytoczone po zdeklarowaniu się jego jako przeciwnika panowania francuskiego na Madagaskarze. Dopóki wprowadzał władzę francuską i działał pod białym sztandarem burbońskim, dopóty nie był ani awantur­nikiem, ani postacią ciemną, działającą jedynie z po­budek ambicji osobistej, ani kłamcą. Tym wszystkim okazał się dopiero wówczas, gdy przeciwstawił się czyn­nikom kolonialnym w Paryżu i gdy broniąc swych za­mysłów nie chciał zwinąć błękitnego sztandaru niepod­ległości.

Beniowski był dumny. Chciał, aby jego pracę i jego propozycje oceniano miarą dużą. Irytowała go miałkość

i drobiazgowość urzędowych czynników francuskich. Potykając się o niewidzialny szklany mur bezduszności

i obojętności, zacinał się w sobie coraz bardziej. Rozu­miał doskonale, ze odrzucenie jego propozycji jest dzia­łaniem na szkodę Francji, ale wreszcie, widząc bezna­dziejność swych starań, począł uczuwać złośliwą radość.„Dobrze im tak, Madagaskaru wobec tego nie będą mieli wcale!” Od czasu do czasu odzywa się w nim głucha złość na samego siebie za zbytnią lojalność wo­bec państwa, które bezmyślnie marnuje doskonałą oka­zję uzyskania przemożnego wpływu na tak wielki kraj,

i to tak tanim kosztem. Przypomina sobie wówczas wiernych druhów: starego Raffangura, mężnego San- cego, kawalera de Sanglier, króla Północy — Lambuina, króla Wschodu — Hiawego, i tylu innych, wyczekują­cych go na próżno. Szuka wtedy pociechy w barwnym życiu paryskim. Widują go więc często tam wszędzie,

gdzie leje się wino i słychać śmiech. Beniowski „wyży­wa się” w zabawach krótko. Tego człowieka, czynnego, przywykłego do przygód, do walki, do pokonywania trudności, coraz częściej bierze pod pachę ziewająca nu­da i przechadza się z nim, nieodstępna, po lśniących po­sadzkach salonów arystokracji francuskiej.

Miesiące płyną, a w życiu Beniowskiego nic się nie dzieje. Że nie pojedzie na Madagaskar, to już wie;

o tym, aby pozostać na służbie wojskowej w kraju, nie chce nawet myśleć. Co on by robił w jakimś dusznym garnizonie, dzieląc czas między koszary i oberżę z ta­nimi dziewkami? Lęka się tego, co dzisiaj nazwalibyś­my sfilistrzeniem. Ten trzydziestosześcioletni generał

0 niezwykłej przeszłości nie chce już zamknąć swego bujnego życia, chce, aby lata następne były jeszcze buj­niejsze, wspanialsze. Miraż utraconej chwilowo korony spędza mu sen z powiek w czasie wielu nocy. Ale Be­niowski, wielki romantyk, ma umysł trzeźwy. Rozumie doskonale, że w tym momencie na Madagaskar w ża­den sposób nie wróci. Postanawia więc pewien czas od­czekać, ale bynajmniej samej myśli powrotu nie po­rzuca. Wierzy głęboko, że jeszcze spełni swoją misję

1 dotrzyma przyrzeczeń swoim poddanym, z którymi połączył się przysięgą krwi i słowa. Jakież jednak god­ne siebie miejsce może znaleźć na ten czas? Tym miej­scem może być tylko wojna. Powinien znaleźć się tam, gdzie leje się krew.

W Europie, jak wiadomo, nigdy nie było o wojnę trudno. Tym bardziej w XVIII wieku. Nie miał Be­niowski kłopotu z czekaniem na nią. Właśnie miała wy­buchnąć między Austrią i Prusami o sukcesję bawar­ską. Stara Maria Teresa zbierała jeszcze raz wojska przeciw swemu zawziętemu pruskiemu wrogowi — Fryderykowi Wielkiemu.

Wprawdzie Beniowski miał zastarzałe porachunki z władzami cesarskimi o swój własny zajazd, ale teraz

mógł przecież występować jako poddany króla fran­cuskiego, a ponadto człowiek cieszący się pewnymi względami dworu wersalskiego. Niemnej jednak nie chciał ryzykować za wiele i zwrócił się najpierw do Ludwika XVI z prośbą o urlop z armii francuskiej

i protekcję w sprawie dostania się do armii austriackiej. Król wyraził zgodę i hrabia począł szykować się do opuszczenia Francji.

W lecie 1778 roku udało się wreszcie Beniowskiemu zlikwidować wszystkie sprawy we Francji i ruszyć wraz z żoną w drogę.

Biedna Zuzanna, po niewoli cesarzowa i uczestniczka niezwykłych przygód swego męża, drżała ze szczęścia, że oto wraca do stron rodzinnych, gdzie zostawiła rodzi­ców i rodzeństwo. Jej małe serduszko było jak najdal­sze od chęci przygód. Ale cóż?... Jej łzy nic w losach nie zmieniły i niewielki miały wpływ na mężowskie postanowienia. Na razie wygrywała przynajmniej to, że była w Europie, a nie gdzieś na końcu świata, w kra­jach, o których na Spiszu nikt jako żywo ani nawet nie słyszał.

Hrabia wstąpił na krótko do teścia, nacieszył się spo­kojem wiejskim i atmosferą rodzinną, zawiązał przy­jaźń z jednym z braci Zuzanny, którego w kilka lat później wziął z sobą na Madagaskar, po czym udał się do Wiednia. Miał tam wielu przyjaciół, dawnych kole­gów swego ojca, generała austriackiego, więc też spra­wa przyjęcia do wojska poszła dość gładko. Gorzej na­tomiast stało się z przyznanym mu stopnia generalskie­go. Sztab austriacki na samą myśl o tym, aby zwykły człowiek, nie książę krwi, mógł w tak młodym wieku posiadać tak wysoki stopień, po prostu drętwiał. Dzi­wiono się wiele lekkomyślności francuskiej, która po­zwoliła Beniowskiemu te szlify zdobyć, kiwano nad tym siwymi głowami, lecz w końcu oświadczono, że mogą mu przyznać co najwyżej stopień pułkownika.

Hrabia nie miał wyboru, musiał zgodzić się, klnąc strupieszałość sztabu i jego kierowników.

Wojna o sukcesję bawarską trwała właśnie w całej pełni. Wprawdzie jej tempo nie przypominało w niczym tempa późniejszych o kilkadziesiąt lat wojen napoleoń­skich, niemniej jednak krew się lała i oficerów, zwła­szcza takich o pełnych kwalifikacjach, jakim był Be­niowski, wciąż brakowało. Nic też dziwnego, że nie­zwłocznie skierowano go na front, a tam oddano mu dowództwo nad pułkiem szeklerów.

Zaczęło się więc dla Beniowskiego nowe życie, po­dobne nieco do okresu młodzieńczego z czasów wojny siedmioletniej, w której brał udział jako porucznik. Nie było to życie cnotliwe, lecz awanturnicze, hulaszcze

i rozwiązłe. Zabawy, wino, dziewczęta odgrywały w nim rolę najpierwszą. W ten sposób wyładowywał swój buj­ny temperament ów człowiek, który w innych warun­kach żył niemal ascetycznie. Na Madagaskarze, gdzie żywość jego usposobienia znajdowała ujście w nie­zwykłości rozgrywających się wokół jego osoby zda­rzeń, był zupełnie innym człowiekiem aniżeli w okresie wojny austriacko-pruskiej.

O jego hulankach i przygodach było nawet dość głoś­no w swoim czasie.

Służba wojskowa, a raczej rozrzutny tryb życia po­derwały mocno jego fortunę. Skarży się na to w jed­nym ze swych listów, wspominając, że dowody obowią­zku w stosunku do Jej Cesarskiej Mości kosztowały go z górą 56 000 florenów. Narzeka na Marię Teresę rów­nież za to, że nie chciała promować jego młodszego brata, Emanuela, na wyższe stanowisko wojskowe.

Być może najwięcej dokuczało mu przeświadczenie

o niedocenianiu go. Żyła przecież w nim pamięć nie­zwykłych czynów, dokonanych na szerokim świecie. Bądź co bądź był panem wielkiego kraju Kamczatki, zdobytego w sposób podziwu godny; był przyjacielem

królów z dalekich wysp Pacyfiku; był nieograniczo­nym władcą Madagaskaru; odbył podróże trudniejsze od dzisiejszych podróży do stratosfery; pamiętał wre­szcie zaszczyty, jakimi zasypywano go w stolicy świa­ta, w Paryżu... A oto teraz był skromnym, jednym z bardzo wielu pułkowników austriackich, poddanym pod rozkazy coraz to innego, o całe niebo gorszego od niego, generała.

Beniowski dusił się po prostu w małych sprawach, zaciskających mu wokoło szyi obrożę codzienności. Sza­motał się więc bezsilnie i starał wyrwać znowu w świat, gdzie słońce gorętsze i gdzie jego zdolności i ambicja znalazłyby znowu szerokie ujście. Dopóki trwała woj­na, jeszcze jakoś wytrzymywał, ale tymczasem Maria Teresa, bądąca już u schyłku życia, zawarła w roku 1779 z Prusami pokój w Cieszynie i Beniowski znalazł się poza szeregami armii, w jeszcze większej szarzyźnie

i powszedniości.

Za zasługi położone podczas wojny cesarzowa przeba­czyła mu dawne przewinienia, a ponadto rozkazała zwrócić część skonfiskowanych dóbr.

Przez czas krótki Beniowski prowadzi „domowy tryb” życia. Gospodaruje, odwiedza sąsiadów i rodzinę, próżnuje. Jednak praca na drobnym odcinku, bez przy­gód i wrażeń, nuży go. Poczyna snuć nowe plany, ma­rzy. Przed oczami stają mu znowu obrazy wielkiej woj­ny na Oceanie Indyjskim, po nocach śnią mu się przy- jaciele-Malgasze, a po głowie wciąż błąkają się myśli

o władzy najwyższej...

Przez krótki czas hamuje go jeszcze Zuzanna, po­płakująca na każde wspomnienie jakiejś odległej po­dróży. Beniowski, mąż niezbyt wytrwały w wierności, kocha ją po swojemu i po swojemu ją żałuje. Daleko jej jednak do tego, aby mogła zdusić w nim niepohamo­wany pęd w świat. Toteż interwencje jej kończą się fiaskiem.

Beniowski znowu rusza w podróż.

I tak więc znajdujemy go w połowie roku 1779 jeszcze raz we Francji, gdzie ponawia starania u dworu o za­warcie z nim, jako cesarzem Madagaskaru, przymierza. Początkowo uzyskuje niejakie powodzenie, które wy­raża się spłaceniem przez dwór długów jego drugiego brata, Franciszka, którego uwalnia w ten sposób z groź­by więzienia za długi i ekspediuje do Indii Zachod­nich. Jednakże w kwestii dla siebie najważniejszej — umożliwienia mu dalszego prowadzenia pracy na od­ległej wyspie — nic nie uzyskał.

Czynniki kierujące polityką kolonialną wciąż były mu nieprzychylne i wciąż reprezentowały poprzedni swój punkt widzenia, wyrażający się chęcią bądź zbroj­nego opanowania wyspy, bądź też pozostawienia stanu już istniejącego, to znaczy nijakiego. Ówczesnej Fran­cji wystarczała na razie świadomość, że inne państwa kolonialne, zainteresowane w tamtej części Oceanu In­dyjskiego, jak Anglia, Holandia i Portugalia, nie kwe­stionowały Madagaskaru jako sfery jej wpływów. Każ­da akcja, każde czynne ustosunkowanie się do proble­mu, pociągające oczywiście za sobą wysokie koszty pieniężne, były bardzo źle widziane. Dwór Ludwi­ka XVI potrzebował dużo pieniędzy i żal było mu wy­dawać je na cel tak dziwny, jak opanowanie jakiejś nieprawdopodobnie daleko położonej wyspy... Nic tedy dziwnego, że wszelkie kołatania Beniowskiego i jego wysiłki, by przemówić do rozsądku tak rozumujących ludzi rozbijały się kompletnie.

Na krótki czas Beniowski rzucił się w wir życia pa­ryskiego, które dawniej tak go zachwycało. Teraz wi­dzi w nim mniej uroku. Prędko nuży go i nudzi, odsu­wa się więc od hałasu wielkomiejskiego i poczyna zastanawiać nad swoim dalszym losem.

Rozdział XII

Podróż do Ameryki

W roku 1779 Francja znajdowała się na stopie wojennej z Anglią. Wprawdzie na kontynencie europejskim kraje te z sobą nie walczyły, a kroki nie­przyjazne przejawiały się wyłącznie na terenie amery­kańskim, niemniej jednak stan wojenny istniał. Źródłem zatargu było uznanie przed dwoma laty przez Francję niepodległości Stanów Zjednoczonych, prowadzących wojnę ze swą dawną macierzą. Była to ze strony Fran­cji zemsta za straty poniesione w wojnie siedmioletniej

i być może nadzieja na jakieś rekompensaty. W Paryżu przebywał wówczas świetny dyplomata amerykański, Beniamin Franklin, pierwszy Amerykanin o nazwisku sławy światowej, który potrafił Francję do tego kroku skłonić, a ponadto wyjednać dla swojej ojczyzny po­moc w instruktorach wojskowych, materiale wojen­nym, a nawet w postaci stosunkowo dużej pożyczki pieniężnej. Nie bez wpływu Francji powzięła też decy­zję wypowiedzenia wojny Anglii Hiszpania, w skrytej nadziei, że może uda się jej przy tej okazji odebrać utracony niedawno Gibraltar.

Losy wojny na drugiej półkuli toczyły się ze zmien­nym szczęściem. Poważne zwycięstwo pod Yorktown, odniesione w 1777 roku przez Jerzego Waszyngtona, umożliwiło Amerykanom przeobrażenie się z powstań­

ców w stronę wojującą, ale do zwycięstwa było jeszcze, jak to zresztą przyszłość okazała, daleko.

Już od paru lat z Francji jechało mnóstwo ochotni­ków do szeregów armii amerykańskiej. Ruch ten, kon­centrujący się wokoło przedstawicielstwa dyplomatycz­nego Stanów Zjednoczonych w Paryżu, rząd francuski widział chętnie i popierał. Oczywiście, jechali tam róż­ni ludzie. Obok Lafayetta, Kościuszki, Pułaskiego i in­nych tego typu, nie brakowało najgorszych szumowin

i mętów. Tak bywa jednak zawsze, że ruchy znaczniej­sze obejmują elementy o różnej wartości gatunkowej.

Otóż z ciągiem do Stanów Zjednoczonych zetknął się również i Maurycy Beniowski. Początkowo nie intere­sował się nim, ale teraz, gdy starania o wyjazd do Louisbourga znowu spełzły na niczym, począł mu się przyglądać uważniej.

Zniechęcony ostatecznie do Francji i widząc bezna­dziejność swoich madagaskarskich planów, postanowił udać się za ocean i walczyć o wolność narodu amery­kańskiego.

Znajomość z Kazimierzem Pułaskim, wówczas już generałem w armii amerykańskiej, stanowiła prawdo­podobnie poważną pobudkę do tej decyzji. A decyzje swoje Beniowski zwykle wcielał w czyn szybko i spra­wnie. W tym to na pewno czasie zapoznał się z Beniaminem Franklinem, który był już nieźle zorien­towany w sprawach polskich, gdyż interesował się nimi z racji pisania do Jerzego Waszyngtona listów poleca­jących dla niektórych byłych konfederatów barskich. Beniowskiego jednak w czasie jego pierwszej podróży do Ameryki nie polecał nikomu. W. Waida* wspomina, że Beniowski wyruszył z Hamburga wraz z trzystu hu­sarzami, wysłanymi z Europy „na skutek planu gene­rała Pułaskiego”.

0 wyjeździe powiadomił żonę listem. Łatwo sobie

1 W. Waida: Beniowski w Ameryce, „Kwart. Hist.”, 1926.

wyobrazić, co czuła biedna Zuzanna dostawszy tę wia­domość.

Zaraz na wstępie spotkała go niemiła przygoda. Okręt wpadł w ręce nieprzyjaciół, to znaczy Anglików, któ­rzy wszystkich ochotników do armii amerykańskiej uwięzili i osadzili w Portsmouth. Udało mu się jednak umknąć i jakimś innym okrętem wyruszyć w dalszą po­dróż.

Już w sierpniu 1779 roku przybył do Stanów Zjed­noczonych, częściowo tylko wolnych od wojsk angiel­skich i wylądował w Filadelfii, gdzie obradował wów­czas parlament i rezydował rząd. Nowy Jork znajdował się jeszcze we władzy króla, a miasto Waszyngton* w ogóle nie istniało.

Interesy hrabiego musiały być w kiepskim stanie, gdyż w Filadelfii znalazł się bez pieniędzy, a co gorsza bez żadnych znajomości i listów polecających. Jednak powiodło mu się. Jak zawsze postąpił śmiało i jak za­wsze zwrócił się do samego źródła władzy.

Najpierw zaprezentował się generałowi Horatio Ga- tesowi, „komendantowi wojsk wschodniego departa­mentu”, przedstawiając mu się, nie wiadomo czy zgod­nie z prawdą, jako przyrodni brat Kazimierza Puła­skiego. Wprawdzie ostrzegano generała, aby nie brał hr. Beniowskiego zbyt poważnie, niemniej jednak uznał on za wskazane zaopatrzenie go w „kontynentalnego" konia oraz czterysta dolarów i skierowanie do Kon­gresu.

Beniowski napisał podanie o umożliwienie mu dotar­cia do swego przyjaciela i rodaka, generała Pułaskiego, zażywającego już wówczas w Ameryce wielkiej sławy, celem służenia pod jego rozkazami. Pułaski znajdował się w tym czasie na południu, w okolicach Sawannah.

Kongres Filadelfijski* miał wprawdzie pewne wąt­pliwości co do prawdomówności Beniowskiego, uspra­wiedliwione kręceniem się po Ameryce tysięcy awan­turników i niebieskich ptaków z Europy, szukających za morzem szczęścia i pieczących swoje pieczenie przy ogniu wojny wyzwoleńczej, postanowił jednak zaopa­trzyć hrabiego w tysiąc dolarów zasiłku na podróż. A umotywował to tym, że przecież gdyby pisał nie­prawdę o stosunku z generałem Pułaskim, to nie je­chałby wprost do niego, gdzie byłby natychmiast zde­maskowany.

Odpowiednia propozycja The Board of War (Wy­dział Wojny), przedstawiona kongresowi, brzmiała, jak następuje:**

Wydział Wojny miał rozmowę z panem nazywają­cym siebie le baron de Benyowsky, a wymienionym w liście generała Gatesa, przedstawionym Wydziałowi. Niczego nie mogliśmy się dowiedzieć ze świadectw, które przedstawił, prócz tego, że wiózł list do generała Pułaskiego, którego nazywał swoim bratem przyrod­nim: żąda jedynie środków dostania się do niego.

..Sądzić należy, że jeśliby był oszustem, nie pragnąłby udawać się tam, gdzie tak łatwo mógłby być zdemasko­wany. Pozostawiamy decyzję Kongresowi, zgodnie z obowiązkiem naszym, a jeśli zgodzi się na propozy­cję naszą, pozwalamy sobie wnieść:

Aby Monsieur le baron de Benyowsky został zaopa­trzony w konia i tysiąc dolarów, w celu umożliwienia mu udania się do generała Pułaskiego, obecnie znajdu­jącego się przy Armii Południowej.

Stosownie do zarządzenia Wydziału Ryszard Peters.”

Decyzja Kongresu nosi datą 9 września 1779 roku.

Beniowski podjął niezwłocznie pieniądze, po czym przybrał służbą i natychmiast dosiadł ofiarowanego so­bie konia. Widocznie pilno było temu staremu żołnie­rzowi, liczącemu wprawdzie dopiero trzydzieści osiem lat, na pole bitwy, gdyż ogromną przestrzeń, dzielącą Filadelfię od Sawannah, przebył w niespełna miesiąc. W każdym razie zdążył jeszcze dotrzeć do Kazimierza Pułaskiego przed jego śmiercią, która nastąpiła 11 paź­dziernika tegoż roku.

Dr P. Fayssoux, główny chirurg stanu Południowej Karoliny, opowiadał dr. Józefowi Johnsonowi, że „Pu­łaski miał tę pociechę, że w ostatnich swoich chwilach opiekował się nim współziomek, krewny, przyjaciel, to- warzysz-konfederat z walk o wspólną sprawę ich wspólnej ojczyzny. Hrabia Beniowski został rozpoznany przez umierającego bohatera, uznany jako krewny

i spadkobierca.”*

Po nieoczekiwanej śmierci Pułaskiego, poprzedzonej okresem kilku dni pełnych nadziei, gdyż generał przy­jął go chętnie jako dawnego towarzysza broni, nastą­pił czas niepowodzeń i depresji. Pozostawiony sam so­bie bez pieniędzy, bez przyjaciół, bez znajomych nawet, wraca Beniowski do Filadelfii. Jeszcze przed końcem roku 1779 przybywa tam i zatrzymuje się w podrzęd­nej oberży, po czym zasypuje Kongres memoriałami

i planami, nie popartymi nawet, niestety, świadectwa­mi posiadanych stopni i odznaczeń wojskowych. Przez dziwną niedbałość czy też lekkomyślność nie wziął z so­bą dekretu nominacyjnego na generała brygady, uzy­skanego we Francji, nie mówiąc już o dokumentach stwierdzających jego tytuł hrabiowski i posiadanie Krzyża Świętego Ludwika. W wojnie sukcesyjnej do-

wodził przecież pułkiem szeklerów i najmniejszy do­wód o tym zaprowadziłby go wysoko w służbie walczą­cych o wolność Stanów Zjednoczonych. Beniowski jed­nak niczego nie mógł dowieść, nawet tego, że jest Be­niowskim. The Board of War w piśmie do Kongresu nazywa go panem nazywającym siebie boronem Be­niowskim. I nazywa go tak słusznie, gdyż w Ameryce przebywało wówczas mnóstwo cudzoziemców-awantur- ników, nadużywających gościnności dobrodusznych Jankesów. Najprawdopodobniej stracił on wszystkie swoje dokumenty w czasie uwięzienia przez Anglików, ale jest to tylko domniemanie, gdyż sam o tym nie wspomina. W rezultacie decyzja komisji wojskowej do Kongresu w sprawie jego zgłoszenia się do służby w ar­mii wypadła niekorzystnie. Oto jej brzmienie*: „Wydział wziąwszy pod uwagę memoriał barona Be­niowskiego (Benoufsky), znajduje się w zwykłym swym kłopocie, jak przy podobnych zgłoszeniach. Pan ten nie przedstawia żadnych dowodów, świadczących o jego charakterze lub randze w służbie zagranicznej. Rozma­wialiśmy z nim, a nie mamy powodów do uważania te­go, co nam przedstawił, za nieprawdziwe, chociaż nie możemy stwierdzić tego żadnymi świadectwami. Jak­kolwiek zresztą rzecz może się mieć w stosunku do cha­rakteru osobistego, jesteśmy przekonani, że pan ten nie może być użyty w naszej służbie. Wnosimy przeto: Wydział wojny donosi baronowi Beniowskiemu, że w obecnych warunkach armii nie może być w niej użyty.”

Odmówiono również Beniowskiemu prawa do dziedzi­ctwa majątku i ruchomości po Kazimierzu Pułaskim.

Odpowiedź ta była dla Beniowskiego prawdziwym ciosem. Boże Narodzenie spędził w nastroju przygnębie­nia i być może zniechęcenia. Gdyby miał środki, nie­

wątpliwie powróciłby do Europy natychmiast, gdzie bądź co bądź był znany, szanowany i łubiany. Tutaj, na ziemi amerykańskiej, pośród zgrai awanturników, kłam­ców i oszustów, sam łatwo mógł być za takiego brany. Któż bowiem mógłby odróżnić prawdę jego niezwy­kłych czynów, których areną był nieledwie świat cały, od blagi międzynarodowego rzezimieszka, łowiącego ry­by w mętnej wodzie wojny wyzwoleńczej? Ale pienię­dzy nie miał. Odmówił mu ich na powrót również i Kon­gres, aczkolwiek niejednokrotnie udzielał zapomóg róż­nym oficerom europejskim, których nie decydował się przyjąć do służby w armii. Odnosiło się to w szczegól­ności do oficerów-Francuzów, których zachęcał do przyjazdu agent amerykański w Paryżu, Silas Dean, a spośród których nie wszystkich angażowano.

Pozostał więc Beniowski w Filadelfii w ciężkiej sy­tuacji. Co robił, z czego się utrzymywał — nie wiado­mo. Nie jest wykluczone, że udzielał lekcji języka fran­cuskiego, którego w XVIII wieku uczyły się chętnie wszystkie narody. Francja była w przymierzu ze Sta­nami Zjednoczonymi i pomagała im wydatnie w ich za­pasach z Anglią. Tym bardziej więc język francuski był w Filadelfii modny.

Pracując jako nauczyciel czy też wykonując inne ja­kieś zajęcia, nie zapomniał jednak Beniowski o głów­nym celu swego przybycia do Ameryki: o wstąpieniu do armii, w odpowiednim oczywiście stopniu. Niestety, wszechmocny wówczas i wszystko decydujący Kongres był do niego usposobiony źle. Wszystkie jego podania odrzucał. Między innymi wiadomościami możemy prze­czytać w drukowanym Dzienniku Kongresu pod datą 10 maja 1780 roku krótką, ale węzłowatą rezolucję:

List od barona Beniowskiego z dnia 9 był odczytany. Postanowiono, aby sekretarz zawiadomił barona Be­niowskiego, że prośbie jego, zawartej w liście z dnia 2, nie może być uczynione zadość.”

Podziw ogarnia dla wytrwałości i uporu, z jakim Be­niowski dążył do swego celu. Nie zrażony tylu poraż­kami, wystosowuje dnia 20 czerwca, a więc zaledwie w pięć tygodni po otrzymanej odmowie, memoriał, w którym przedstawia pokrótce martyrologię przebytą w Anglii przed wyruszeniem do Ameryki, udział w bi­twie pod Sawannah, a wreszcie smutne swe położenie materialne. „Pozostaję obecnie tu — pisał — bez żad­nych środków egzystencji.” W końcu prosił o odesłanie go do armii pod komendę Głównego Dowódcy *, gdzie spodziewał się swym męstwem uzyskać od niego „przy­chylną notę do Szanownego Kongresu”.

Odpowiedź na ten memoriał nigdzie dotychczas nie została odnaleziona. Prawdopodobnie hrabia otrzymał jednak jakieś pieniądze, gdyż do Europy wrócił.

Rozdział XIIT

Niedoszły legion amerykański

Znalazłszy się znowu w Europie udał się Beniowski niezwłocznie do żony, cierpliwej panienki ze dworu, oczekującej go dniami i nocami i już do roli słomianej wdówki przywykłej. Wkrótce potem pojechał do Fiume, gdzie do spółki z niejakim Józefem Marotti założył dom handlowy i prowadził dość nawet udane interesy eksportoWo-importowe. Gdzież jednak jemu, cesarzowi Madagaskaru, człowiekowi, który widział świat cały jak długi i szeroki, siedzieć spokojnie w nad­morskiej mieścinie i wdychać cuchnące zepsutymi ry­bami powietrze? Jego płuca tęsknią do szerokiego od­dechu, jego dusza wyrywa się do wielkich czynów, po sławę.

Biedna Zuzanna! Jej wspaniały mąż, w którego wpa­truje się jak w tęczę, traci humor i spokój. Ona już wie, co to znaczy, i jej zatroskane serce ściska ból. Być mo­że przeczuwa już wówczas żałosny koniec tych wzlotów. Szlachcianeczka spiska marzy o spokoju, o zasobnym w spichrze i obory dworze, o urodzajach, o dzieciach wreszcie. Ani jej w głowie korona madagaskarska i przyjaźń Antimaroów, Betsileów i Sakalawów. Ona chciałaby mieszkać gdzieś pod Beskidami i cieszyć się dniem dzisiejszym. Ale zarazem dzielna to kobieta. Be­niowski wspomina ją zawsze z rozrzewnieniem. Nie każda przecież niewiasta zdecydowałaby się towarzy­

szyć mężowi aż na taki koniec świata, jak do Louis- bourga nad zatoką Antongil. A jej nie tylko nie zabrakło odwagi, ale nawet w wielu wypadkach potrafiła stać się dla męża prawdziwym oparciem i jedyną w kłopo­tach i trudach ostoją. Nie był to jeszcze kres jej ponie- wolnych podróży.

W lecie 1781 roku Beniowski udał się do Paryża, gdzie znowu wstąpił do służby francuskiej i odświeżył dawną znajomość z Beniaminem Franklinem. Musiał być przez ambasadora dobrze przyjęty, gdyż wiele źródeł o tym wspomina. Dla Franklina Beniowski był interesują­cy z różnych względów, ale w szczególności cenił w nim znawcę najdalej na wschód położonych rejonów Sybiru. Sam Franklin już od młodości interesował się zagadnie­niami rosyjskimi. Fascynowała go możliwość odkrycia „północnego przejścia okrętowego” między Atlantykiem i Pacyfikiem. W owym czasie nie wiedziano jeszcze

o możliwościach żeglugi polarnej. Jego zainteresowanie tym problemem, wzmocnione lekturą kontrowersyj­nych dzieł Artura Dobbsa i Christophera Midlletona, datowało się już od roku 1744. Powodowany entuzja­zmem, zorganizował subskrypcję na utworzenie ekspe­dycji badawczej, której celem byłoby odkrycie tego przejścia. Ekspedycja wyruszyła w marcu 1753 r. na okręcie „Argo” pod dowództwem kapitana Charlesa Swaina. Zbadała starannie wybrzeże Labradoru, lecz oczywiście żadnego przejścia do Azji nie odkryła. Był to pierwszy ściśle amerykański, a raczej kolonialno- -amerykański, wkład do podobnych usiłowań angiel­skich.

Zainteresowania Franklina ziemiami arktycznymi nie ograniczały się do tego. Śledził również przebieg ekspe­dycji Cooka odbywanej w czasie wojny wyzwoleńczej przyszłych Stanów Zjednoczonych. Nie dbając, że była to ekspedycja angielska, a więc nieprzyjacielska, Frank­lin wystawił „paszport dla kapitana Cooka” nakazujący

okrętom amerykańskim nieść mu w razie potrzeby pomoc.

Cook mijał — jak wiadomo — Kamczatkę w parę lat po rewolcie w Bolszerecku. Gubernator wschodniej Sy­berii, obawiający się powrotu Beniowskiego, napisał ra­port o tym zdarzeniu do carowej Katarzyny, wyrażając błędne przypuszczenie, że przepływająca flota mogła być amerykańską. Chcąc sprawdzić tę wiadomość, caro­wa zwróciła się do księcia Bariatyńskiego, ambasadora w Paryżu, nakazując mu dowiedzieć się od „Doktora Franklina”, czy okręty owe mogły być rzeczywiście wy­słane z Ameryki, a w wypadku odpowiedzi pozytywnej, polecając, by uzyskał mapę wskazującą drogę z Kam­czatki do Stanów Zjednoczonych. Franklin odpowiedział, że żadnych okrętów z Ameryki na Pacyfik nie wysyła­no północnym przejściem, ponieważ nie zostało ono jeszcze odkryte. *

Carowa interesowała się również samym Beniowskim, przypuszczając, że opublikuje w Europie zabrane z Kam­czatki opisy badań i odkryć różnych żeglarzy rosyjskich na północnym Pacyfiku. Stąd zapewne powstały wzmianki, że wysłała specjalnego agenta z żądaniem zdobycia rękopisu Pamiętników hrabiego. Agent, po­sługujący się piękną kurtyzaną, rzeczywiście wykradł pierwszy szkic pracy Beniowskiego i zapewne carowej dostarczył.

Po pewnym czasie zażyłości z Franklinem, Beniow­ski postanowił zapoznać go ze swoimi notatkami, opra­cowanymi już w formie cctntecznej. Przy tej okazji złożył mu wizytę razem z wystraszoną Zuzanną i dwie­ma córeczkami. Miała ta wizyta miejsce między Bożym Narodzeniem 1781 roku a drugim stycznia 1782. W dzienniku Franklina znajduje się na ten temat na­stępująca notatka:

Hrabia Beniowsky, szlachcic węgierski, będąc więź­niem wziętym spośród konfederatów w Polsce w cza­sie, gdy walczył o wolność tego kraju, został zesłany przez Rosjan na Kamczatkę, skąd uciekł zdobywając okręt, na którym wypłynął na morze i błądził u brzegów Ameryki. Szczęśliwie dopłynął do Japonii i Chin. Przy­szedł mnie zobaczyć i przedstawić małżonkę. Zapropo­nował swój wyjazd do Ameryki, żeby spróbować, czyby się nie przydał jako jej obrońca. Posiada — twierdził — majątek na Węgrzech, który sprzeda i zamieszka wraz z rodziną u nas, jeśli mu się nasz kraj spodoba. Jest pod­pułkownikiem w wojsku francuskim. Ja mu tę podróż odradzałem, ale jest zdecydowany. Mówił, ze ma pole­cenie do Kongresu od ministerstwa. Wydaje się być charakteru dzielnego, czynnego i zaradnego.”

Jak z tej notatki wynika, Beniowski nie myślał na serio o ustaleniu się w służbie francuskiej, lecz zaraz po przybyciu do Paryża rozpoczął starania o ponowny wyjazd do Ameryki. Już w połowie stycznia 1782 roku był gotów do wyruszenia w drogę. Z listu pożegnalnego do Franklina, znajdującego się w zbiorze jego korespon­dencji, widać, że Zuzannę wraz z córkami pozostawił we Francji i wyjechał sam. Franklin zaopatrzył go w li­sty polecające do swego zięcia, Ryszarda Bache’a, i do nadzorcy finansów Stanów Zjednoczonych, Roberta Morrisa.

W marcu 1782 roku Beniowski znalazł się znowu w Filadelfii, ale teraz już nie jako człowiek bez listów polecających i świadectw, lecz przeciwnie, posiadający ich niemal nadmiar. Zatrzymał się w najlepszej gospo­dzie City Tawerne, był dostatnio ubrany, zaopatrzony w pieniądze, posiadał służbę. Świetny hrabia, władający najlepszą francuszczyzną, odznaczony wysokim orderem sprzymierzonego państwa, musiał robić dobre wrażenie i być otoczony sympatią.

Beniowski wczuł się natychmiast w swoją nową sy­

tuację: nie myśli wcale zwracać się o zwykłe przyjęcie go do wojska, snuje plany znacznie poważniejsze. Chce stworzyć z ludzi zwerbowanych w Europie kilkutysięcz­ny legion amerykański, którego żołnierze po wojnie mieliby być obdarzeni ziemią w Stanach Zjednoczonych i w nich by pozostali. Rozmawiał o tym planie z gene­rałem Stuebenem, generalnym inspektorem armii *, dawnym swoim znajomym z Europy. Stueben słuchał przychylnie projektów Beniowskiego. Wydawały mu się realne i idące po linii interesów Ameryki. Znał prze­cież swoją przybraną ojczyznę doskonale i wiedział, ja­kie spustoszenia czyni w niej nie tyle nieprzyjaciel, ile raczej fakt odrywania od pracy tysięcy rąk roboczych. Wprawdzie był to już niemal koniec działań wojennych, ale ani Stueben, ani nikt na świecie tego nie wiedział. Podjął się więc zreferowania tej sprawy Jerzemu Wa­szyngtonowi i doręczenia mu listu od Beniowskiego. Na początek jednak radził prosić tylko o zwykłe przyjęcie do armii.

Dzięki skrupulatności Jankesów, którzy zebrali i wy­drukowali znaczną część listów, zarówno pisanych przez Waszyngtona, jak i tych, które on otrzymywał, możemy dzisiaj przytoczyć dosłowne brzmienie pisma, które Be­niowski wystosował do niego za pośrednictwem Stue- bena.

Niedostateczna znajomość języka angielskiego — pi­sał Beniowski do Waszyngtona — zmusza mnie do upro­szenia pana barona Stuebena, aby był wyrazicielem słów moich wobec Waszej Ekscelencji.

Udałem się do Ameryki pod auspicjami ministra francuskiego, lecz celem moim było służenie Stanom Zjednoczonym, niezależnie od wszelkiej innej służby lub wpływów. Proszę Cię, Generale, o poręcznie wo-

bec Kongresu na moją korzyść. Ofiaruję waszej ojczy­źnie, której obywatelem pragnę zostać, moją krew, moją wiedzę i moją odwagę. W razie zaś, jeśliby moja pro­pozycja została przyjęta, proszę Cię o łaskę, iżbym mógł odbyć najbliższą kampanię pod Twoją komendą i przy boku Twoim; może być, że szczęśliwe okoliczności po­zwolą mi usprawiedliwić oznaki poważania i ufności, którymi mnie zaszczycisz. Zaszczyciłeś zaufaniem swo­im kuzyna mego, Pułaskiego, zechciej przenieść je i na mnie, gorliwość moja i przywiązanie usprawiedliwia dobroć Twoją.

Opuściłem niedawno służbę cesarską, którą pełniłem podczas ostatniej wojny przeciwko królowi pruskiemu w roli Général de Bataille, a wróciłem do służby fran­cuskiej w jedynym celu, aby móc udać się do Ameryki. Oto jest moja przeszłość. Reszta zależy od sądu Waszej Ekscelencji.

Mam zaszczyt być itd. hr. Beniowski”

Pracowity Jerzy Waszyngton list odczytał, wysłuchał opinii Stuebena, ale nie dał się przekonać. Nieufność do Beniowskiego nie miała być przełamana i tym razem. Hrabia jeszcze raz naraził się na przykrość otrzymania odpowiedzi odmownej. Wprawdzie już nie tak w swo­jej krótkości oschłej, jak ta od Kongresu z maja 1780 roku, ale bądź co bądź — odmownej. Waszyngton odpi­sał mu bardzo grzecznie, co na pewno Beniowskiego nieco pocieszyło i tym bardziej pobudziło do dalszego kołatania. Sytuacja materialna pozwalała mu przyjąć nieco spokojniej nową porażkę. Nie był zmuszony wno­sić upokarzających próśb o subsydia pieniężne, wciąż mieszkał przyzwoicie i utrzymywał się na odpowiednim poziomie. Były to już jego ostatnie niepowodzenia. Te­raz nadeszła passa zupełnie inna, dobra.

Prawdopodobnie w kwietniu przybył do Filadelfii

z Francji kawaler de la Luzerne, ambasador Ludwika XVI. Był to znajomy Beniowskiego z Paryża, wiedzący doskonale o jego bądź co bądź znacznych stosunkach u dworu i bardzo doń życzliwie ustosunkowany. Hra­bia zwrócił się do niego natychmiast. Został przyjęty po przyjacielsku, co ośmieliło go do prośby o polecenie jego osoby i jego projektów dotyczących organizacji le­gii amerykańskiej Waszyngtonowi. Ambasador zgodził się i napisał do Waszyngtona, znajdującego się podów­czas w Newburgh, następujący list *.

Filadelfia, 18 kwietnia 1782 roku.

Panie,

P. hr. Beniowski doręczył mi po powrocie tu plan, który zamierzał przedstawić Waszej Ekscelencji pod­czas pobytu Waszego w Filadelfii. Ponieważ oficer ten jest mi specjalnie polecony przez Dwór, nie chciał uczy­nić kroku tego przed moim przybyciem. Nie chce on nic proponować Kongresowi, nie zasięgnąwszy uprzed­nio rady Twej i nie uzyskawszy aprobaty Twej; w tym więc celu udaje się do armii Twej. Nie potrzebuję przy­pominać Waszej Ekscelencji zasług i czynów, które za­lecają p. Beniowskiego. Jest Ci on dobrze znany, a je­stem najmocniej przekonany, że jeżeli uznasz, iż może być użytecznym dla Stanów Zjednoczonych, nie będzie w nikim miał szczerszego popracia w wykonaniu tych planów, które go przywiodły na ten ląd.

Mam zaszczyt itd. chevalier de la Luzerne.”

W ślad za tym listem Waszyngton otrzymał od Be­niowskiego pismo, datowane „kwiecień 1782”, wraz z owym planem dotyczącym organizacji legii amery­kańskiej. Hrabia roztoczył w nim obszernie swój pro­jekt. Przedstawiał się on następująco:

Cała legia* miała składać się z trzech korpusów, z których pierwszy zostawać miał pod komendą puł­kownika, drugi — podpułkownika, a trzeci — majora. Ogólna liczba ludzi wynosić miała 3483. Korpus pierw­szy miał tworzyć centrum, pozostałe — prawe i lewe skrzydła. Główne dowództwo spoczywać miało w ręku generała legii, któremu towarzyszyć miał brygadier. W skład legii wejść miała piechota, kawaleria i artyle­ria, a mianowicie dwa szwadrony kawalerii, cztery kompanie piechoty, jedna kompania grenadierów, jedna brygada artylerii, jedna kompania techniczna i jedna brygada wozów. Beniowski zobowiązywał się zwerbo­wać, odziać i zaopatrzyć w broń całą tę legię oraz przy­wieźć ją do Ameryki za sumę 518 000 liwrów (100 000 dolarów), która miała być wypłacona w trzech ratach, po Vs, w miarę przybycia każdego oddziału. Legia miała powstać w terminie nie dłuższym nad dwanaście miesięcy. Dalsze warunki omówione są w piętnastu punktach, dotyczących żołdu, sposobu jego wypłacania, zabezpieczenia po ukończeniu wojny na wypadek kale­ctwa, awansu itd. Główniejsze z nich są następujące: Kongres miał gwarantować pewien obszar ziemi, który posłużyłby dla osiedlenia legionistów po ukończeniu wojny. Żołd całej legii wynosić miał 89 600 liwrów mie­sięcznie i 8000 liwrów na sztab; Beniowski miał zostać generałem legii; legia nie miała być nigdy rozbijana na pomniejsze oddziały, lecz mogła być wysyłana do od­dzielnych armii całymi korpusami, według rozkazu głównego dowódcy: cała legia, również jak i sam Be­niowski — mieli złożyć przysięgę obywatelską Stanom Zjednoczonym.”

Poparcie ambasadora Francji, szczerej aliantki Sta­nów Zjednoczonych i orędowniczki ich niepodległości,

było zbyt potężne, by miało nie przełamać lodów obo­jętności w stosunku do hrabiego. Waszyngton przekonał się, że ma do czynienia z człowiekiem zasłużonym, zdol­nym i walecznym, a nie z awanturnikiem. Toteż plan utworzenia legii przestudiował bardzo starannie. Ręko­pis planu, pisany przez Beniowskiego i zaopatrzony w liczne własnoręczne uwagi Jerzego Waszyngtona, za­chował się dotychczas w archiwach amerykańskiego Mi­nisterstwa Spraw Zagranicznych, świadcząc, że nawet tam, za oceanem, potraktowano w końcu Beniowskiego, jak na to zasługiwał, a więc jak człowieka zdatnego do odegrania poważnej roli.

W odpowiedzi na swój memoriał otrzymał hrabia od Waszyngtona list, datowany 27 kwietnia 1782 roku, z Newbourgh. Ojciec niepodległości amerykańskiej i du­sza całej armii wyzwoleńczej tak pisał:

Panie,

Na żądanie Twoje i wskutek listu Jego Ekscelencji kawalera de la Luzerne, poświęciłem planowi, który za­mierzasz przedstawić Kongresowi, a którego tu załą­czone jest tłumaczenie, całą uwagę, do jakiej jestem zdolny. Pozwolę sobie zaznaczyć, że użyteczność wpro­wadzenia korpusu legionowego złożonego z Niemców do służby Stanów Zjednoczonych Ameryki zależy, we­dług mego zdania, od stanu spraw politycznych w Eu­ropie, od prawdopodobieństwa dalszego trwania wojny i od sposobu, w jaki będzie prowadzona, niemniej jednak i od czasu potrzebnego na to, aby legia ta mogła stać się czynna. Co do pierwszego, nie mam możności utwo­rzyć sobie sądu; myślę jednak, że drugie nie jest tak problematyczne, aby skłoniło Kongres do odrzucenia kontraktu, który z pewnymi zmianami, a przy pewności, że ludzie staną na miejscu w ciągu dwunastu miesięcy od dnia dzisiejszego, może przynieść nam znaczne ko­rzyści.

Rozważania polityczne muszą niewątpliwie wywrzeć

wpływ swój na decyzję dotyczącą planu tego rodzaju i takiej rozległości, a z mojej strony jest może niewłaś­ciwym odważać się na zbyt określoną opinię co do jego właściwości. Lecz na żądanie Twoje i na życzenie Jego Ekscelencji ambasadora francuskiego wynurzę tu sąd swój na poszczególne artykuły w tym porządku, w ja­kim po sobie następują:

Koszta 518 000 liwrów na zwerbowanie, ubranie, uzbrojenie, wyekwipowanie i transport korpusu złożo­nego z 3483 ludzi są istotnie umiarkowane...”

Potem w liście następuje szereg uwag natury techni- czno-wojskowej, dotyczących każdego z piętnastu punk­tów, na które memoriał Beniowskiego był podzielony.

Otrzymawszy list od samego Waszyngtona, oceniają­cy pozytywnie projekt stworzenia legii amerykańskiej, hrabia stanął właściwie u celu swych starań. Autorytet naczelnego wodza był tak olbrzymi, że nie było mowy

0 tym, aby Kongres ośmielił się czy nawet chciał mu się przeciwstawić

Beniowski więc miał być nie tylko przyjęty do armii amerykańskiej, ale miał być przyjęty w stopniu genera­ła, na stanowisko samodzielne i poważne. Jego upór

1 konsekwencja w dążeniu do celu złamała wszystkie przeszkody, pokonała wszystkie trudności. Dobijał się do tego celu bez mała trzy lata. I odniósł tryumf.

Niezwłocznie po otrzymaniu listu hrabia dosiadł ko­nia i udał się do Newburgh, rezydencji naczelnego do­wództwa. Tam zameldował się u Waszyngtona, który przyjął go, przeprowadził z nim rozmowę i nawet zapro­sił do domu prywatnego, gdzie przedstawił go swojej żonie. Waszyngton był to dobroduszny i gościnny czło­wiek, który na pewno czuł się zażenowany swadą i dwor­skością hrabiego. Zachował się w stosunku do niego w sposób ujmujący, co też Beniowski ocenił wysoko i czuł się później temu wielkiemu człowiekowi bardzo zobowiązany.

Na miłą atmosferę, wytworzoną z jednej strony pole­ceniami kawalera de la Luzerne, z drugiej zaś walora­mi towarzyskimi hrabiego, złożyło się również niewąt­pliwie i to, że hrabia przedstawił się jako towarzysz bro­ni generała Kazimierza Pułaskiego, przyjaciela Wa­szyngtona, i jak wiadomo, człowieka wielkiej zasługi dla wojny wyzwoleńczej. W każdym razie Beniowski uważał stosunek wynikły po osobistym zetknięciu z na­czelnym wodzem armii amerykańskiej za upoważniający go do napisania doń listu świadczącego o zadzierzgnię­ciu pewnych nici sympatii. Oto jego treść:*

Filadelfia —

Mam zaszczyt donieść Waszej Ekscelencji o moim tu przybyciu. Propozycje moje przedstawione są Kongre­sowi łącznie z uwagami o nich Waszej Ekscelencji, i la­da dzień spodziewam się otrzymać ostateczną decyzję. Nie chciałem wszakże odkładać chociażby na chwilę podziękowania Waszej Ekscelencji za uprzejmość i do­broć Jego dla mnie, a proszę jednocześnie o łaskawe złożenie szacunków moich Pani swojej i proszę wierzyć, że we wszelkich okolicznościach mam zaszczyt być, tak jak się podpisuję, z największym szacunkiem Waszej Ekscelencji pokornym i powolnym sługą.

bar. Beniowski

Oczekuję listu Waszej Ekscelencji i klucza szyfrowa­nego.”

Do Filadelfii wrócił Beniowski jak tryumfator. Zdo­był przecież dla własnej sprawy męża czczonego i wiel­bionego przez całą Amerykę. Dla niego, człowieka przywykłego do kontaktu osobistego z najwyższymi przedstawicielami władzy, było to zupełnie naturalne. Uważał, że teraz dopiero skończyło się to nieporozumie­nie, trwające trzy lata, w gruncie rzeczy dla niego nie-

zrozumiałe. Właściwie powinno być tak od początku, a że nie było — to właśnie było dziwne, a nie to, że przed paru dniami ściskał ręce Waszyngtonowi, a jego żonie mówił mdłe, osiemnastowieczne komplementy.

Oczywiście, inaczej przyjęli tę odmianę losu jego przyjaciele i znajomi. Mniej dufni w gwiazdę i znacze­nie hrabiego, teraz radowali się jego powodzeniem i ro­kowali mu najlepszą przyszłość.

Tymczasem Beniowski przerobił swój plan organiza­cji legii dokładnie według wskazówek Waszyngtona, usuwając dwa punkty zupełnie, po czym, dołączywszy do niego list od siebie, złożył to wszystko na ręce mar­szałka Kongresu Lądowego w dniu 6 maja 1782 roku.

W archiwum amerykańskiego Ministerstwa Spraw Zagranicznych w Waszyngtonie zachował się zarówno memoriał Beniowskiego, jak i dołączony do memoria­łu list. Treść tego listu jest dla nas ważna z pewnego względu ubocznego, nie mającego nic wspólnego z or­ganizacją legii. Mianowicie widnieje w nim taki passus: „Byłoby zbyteczne przedkładać Waszej Ekscelencji przyczyny i powody, które skłoniły mnie do opuszczenia własnej ojczyzny i do ofiarowania usług obcemu pań­stwu. Muszą być one dobrze znane Waszej Ekscelencji ze znanego losu Polski oraz wypadków, które pobudzi­ły kuzyna mego, generała Pułaskiego, do przybycia tu i ofiarowania usług Stanom Zjednoczonym. Zaznaczę więc jedynie, że po zrujnowaniu i podziale kraju mego ofiarowałem usługi swe Francji, gdzie byłem przychyl­nie przyjęty i gdzie gorliwość moja została wynagrodzo­na rangą generała brygady w armii królewskiej oraz Orderem Wojskowym Świętego Ludwika.”

Te własnoręcznie przez Maurycego Beniowskiego skreślone słowa wystarczą, aby dysputy nad jego po­czuciem polskości przerwać raz na zawsze.

Plan utworzenia legii przedstawiony został Kongre­sowi 6 maja i niezwłocznie przekazany do The Board

of War, gdzie stworzono do jego rozpatrzenia specjalną komisję, złożoną z trzech osób: Rutledge’a, Clarke’a i Blanda. Komisja rozpoczęła pracę 14 maja i po dzie­sięciu dniach zdała sprawozdanie. Z jej raportu dowia­dujemy się, że Beniowski przedstawił wystarczające do­wody stwierdzające jego służbę w armii francuskiej w stopniu pułkownika, awans na generała brygady i od­znaczenie Orderem Wojskowym Świętego Ludwika.

Komisja zajęła stanowisko przychylne wobec propo­zycji utworzenia legii amerykańskiej w Europie, a na­stępnie przewiezienia jej na pole walki przeciw Angli­kom.

Beniowski okazał w tym okresie niezwykłą energię i ruchliwość. Ten niezmordowany człowiek dwoił się, aby tylko wszystko „zapiąć na ostatni guzik”. Odbył szereg konferencji z członkami komisji, z nią samą jako całością; rozmawiał z przewodniczącym The Board of War, konferował z licznymi oficerami-cudzoziemcami, którzy już zwiedzieli się o nowej formacji i teraz zgła­szali swoje usługi, a poza tym wszystkim znajdował jeszcze czas na konferencję z przyjaciółmi i podtrzymy­wanie stosunków towarzyskich, do czego zawsze przy­wiązywał dużą wagę. Był ożywiony i szczęśliwy. Miał dostateczne powody do mniemania, że co najwyżej za tydzień lub dwa Kongres poweźmie ostateczną decyzję, a on będzie mógł nareszcie rzucić się w wir tak nęcącej go pracy. No, boć przecież komisja złożyła już w Kon­gresie rezolucję, w formie uchwały, akceptującą wszyst­kie jego propozycje. Czytamy w niej co następuje:

Kongres przyjmuje warunki proponowane przez hr. Beniowskiego, jako umiarkowane same w sobie, a ko­rzystne dla Stanów Zjednoczonych, oraz nakazuje, aby minister wojny wystawił dwa odpisy umowy, czyli kon­wencji, zawartej w imieniu Stanów Zjednoczonych, zgromadzonych na Kongresie, na podstawie owych arty­kułów a zgodnie z ich duchem i brzmieniem; umowa

ta ma być ratyfikowana przez prezydenta ze strony Kongresu oraz barona Beniowskiego, któremu udzielo­na zostanie władza i prawo umówione w 1, 2, 3 i 4 arty­kule dodatkowym.

Postanowiono, że oficerowie francuscy i niemieccy, należący do armii Stanów Zjednoczonych, a nie przy­wiązani do jakichkolwiek specjalnych komend lub kor­pusów, którzy by chcieli wstąpić do legii bar. Beniow­skiego, mającej nazywać się legią amerykańską, mogą to uczynić; że zostaną w takim razie w Ameryce pod ko­mendą głównego dowódcy, aby opiekować się oddziała­mi legii i ćwiczyć je, w miarę ich przybywania.” Beniowski odetchnął pełną piersią. Nareszcie, nare­szcie koniec marnowaniu czasu i bezpłodnemu pisaniu memoriałów! Wydawało mu się wówczas, że już nie istnieją żadne możliwości które by były w stanie po­krzyżować jego plany. Widział się już na czele dużej jak na owe czasy armii, walczącej w sprawie cieszącej się w całej ówczesnej Europie, z wyjątkiem oczywiście Anglii, sympatią i popularnością; myślał o sprowadze­niu rodziny i o pozostaniu w Ameryce na stałe. Na pe­wien czas zapomniał nawet o Madagaskarze, o którym myśl, jak cień, towarzyszyła mu przez cały czas wojny z Prusami i później, gdy jako kupiec w Fiume patrzył tęsknie na błękitne fale Morza Adriatyckiego.

Nieoczekiwanie, jak prawdziwy grom z jasnego nieba, spada na niego wieść, że Kongres nie przyjął propozycji komisji i zamianował inną, w składzie; Madisson, Scott i Ramsey, polecając jej powtórne rozpatrzenie pro­jektu i przedstawienie Kongresowi odpowiedniego wniosku.

Ta zmiana ustosunkowania się sfer decydujących do projektu Beniowskiego nie wyda się dziwna, gdy roz­patrzyć ją na tle rozgrywających się współcześnie wy­darzeń politycznych w Anglii. Otóż wojna angielsko- -amerykańska już dogorywała. Początek zwycięstwa

158

lito

Stanów Zjednoczonych datował się od dnia 17 paździer­nika 1781 roku, to znaczy od pobicia i wzięcia do nie­woli generała Cornvalisa. W owych czasach wiadomości rozchodziły się wolno, toteż wieść o porażce dotarła do Londynu dopiero na początku roku 1782, wzniecając gniew na dworze królewskim, a zadowolenie pośród ży­wiołów wolnomyślnych, sprzyjających walce wyzwo­leńczej kolonistów zamorskich. W styczniu i lutym rząd angielski wahał się w wyborze środków działania, wsku­tek czego ambasador de la Luzerne, który przybył do Filadelfii w końcu marca, mógł nie być w błędzie infor­mując Waszyngtona, że, być może, król angielski użyje wszystkich sił do zgniecenia ruchu amerykańskiego. Nic też dziwnego, że zarówno Waszyngton, jak i Kongres, pod wpływem tych wieści sądzili, że wojna potrwa je­szcze całe lata i że wskutek tego stworzenie legii ame­rykańskiej będzie potrzebne i pożyteczne. Ale tymcza­sem w Anglii zaszły wypadki, które władzę oddały w ręce zwolenników zawarcia pokoju z Jankesami za cenę wyrzeczenia się nad nimi władzy politycznej. Wy­padki w Londynie poczęły się toczyć dość szybko. Je­szcze w marcu król wydał bill w sprawie przedsięwzię­cia kroków pokojowych, w następstwie czego nastąpiła zmiana gabinetu ministrów. Na miejsce premiera Nor- tha, winowajcy wszystkich klęsk poniesionych za ocea­nem, przyszedł liberalny Karol J. Fox i począł realizo­wać program pokojowy.

Wprawdzie wiadomości o tych wypadkach do Ameryki przenikały, ponieważ jednak wojna wciąż się toczyła — nie bardzo dawano im wiarę. Obawiano się jakiegoś podstępu. Ówcześni Jankesi to przecież byli na ogól ludzie prości, nieufni. O prawdzie pogłosek przekonali się dopiero wówczas, gdy król angielski odebrał dowódz­two nad swymi wojskami w Ameryce generałowi Clin­tonowi, znanemu ze swojego nieprzejednanego stanowi­ska wobec problemu niepodległości Stanów Zjednoczo­

nych, i powierzył je człowiekowi nowemu, Guy Carle- tonowi, sprzyjającemu Amerykanom. Ćarleton przerwał natychmiast kroki wojenne.

Porównawszy daty obrad Kongresu (maj) nad pro­jektem Beniowskiego z datą odebrania dowództwa ge­nerałowi Clintonowi (maj) znajdziemy przyczynę, wsku­tek której organizacja legii amerykańskiej nie doszła do skutku. Nie miałoby oczywiście najmniejszego sensu czynienie wydatków na zaciąg nowych oddziałów woj­skowych w chwili, gdy właśnie przystępowano do wszczęcia rokowań pokojowych. Nic też dziwnego, że Kongres przerwał układy z Beniowskim.

Dnia 28 maja nowa komisja złożyła raport tej treści: *

Propozycja wprowadzenia do służby Stanów Zjed­noczonych korpusu legionowego, przyłączona do listu z dnia 6 maja, rozważana była przez Kongres z uwagą, na jaką zasługuje jej doniosłość. Gorliwość dla sprawy amerykańskiej, którą wykazuje autor, a którą ujawnia­ją wspaniałomyślne warunki propozycji, nie omieszkała obudzić słusznego szacunku dla jego charakteru oraz dyspozycji przyjaznej jego życzeniom. Wszakże rozwa­żania, w żadnej mierze nie czyniące ujmy temu szacun­kowi oraz tej dyspozycji, zmuszają Kongres do uchyle­nia czynionej mu propozycji”. **

Niestrudzony Beniowski nie uznaje się pomimo po­rażki za pokonanego. Jeszcze raz rzuca rękawice losowi. Inspiruje dwóch zaprzyjaźnionych z nim kongresmanów, przedstawicieli Virginii, aby podjęli na swoim terenie odrzuconą przez Kongres inicjatywę stworzenia legionu. Panowie James Madison i Theodorick Bland bardzo się do sprawy rozentuzjazmowali i czynnie nią zajęli. Be­niowski zaproponował tym razem sprowadzenie zamiast

Niemców polskich oficerów, „którzy pośli w jego ślady po rozbiorze tego królestwa”. *

Projekt Beniowskiego i list popierający do guberna­tora Virginii, Harrisona, wysłali kongresmani dnia 4 czerwca 1784 roku. Prawie w ślad za nim wyekspe­diowali jednak drugie pismo, w którym wycofali swoje poparcie całej imprezy.

Od czasu wysłania naszego listu z 4 bm. — pisali do Harrisona — dowiedzieliśmy się o paru okoliczno­ściach, które skłaniają nas do zauważenia, że aczkolwiek hr. Beniowski nie może być uznany za awanturnika, niemniej jednak jego możliwości nie są współmierne z zobowiązaniami. W szczególności mamy niezbite do­wody, że nie może on liczyć na pomoc Dworu Francu­skiego w tworzeniu swego legionu.”

Gubernator Harrison, otrzymawszy ten list, nie uznał za stosowne oferty rozpatrywać.

Po straceniu ostatniej nadziei na realizację swych pla­nów, która zdawała się tak bliska, że wprost nie sposób było przypuścić, aby mogła się nie spełnić, Beniowski rozchorował się. Było to już bowiem ponad siły tego, tak nie poddającego się przeciwieństwom losu, człowie­ka. Nerwy, napięte w ostatnich dniach do granic wy­trzymałości, nagle rozprężyły się i pozbawiły go sił. Bo rzeczywiście los zadrwił sobie z niego złośliwie. Przez trzy lata kołatał, zabiegał i starał się o odpowiednią rolę w wojnie wyzwoleńczej Stanów Zjednoczonych i oto teraz wszystko zawaliło się. Leżąc w łóżku w fila­delfijskiej Taverne City, myślał z goryczą o kilku stra­conych niepowrotnie latach. Wprawdzie jego serce, życzliwe Ameryce, kazało mu cieszyć się, że ów kraj tak wówczas nieszczęśliwy, zalany krwią, spustoszony i wyludniony wchodzi w okres zwycięskiego pokoju, niemniej jednak żal ściskał go za gardło na myśl, że on.

Beniowski, nie wziął należytego udziału w budownic­twie tego wielkiego dzieła, jakim była zwycięska wojna.

Jego żelazny organizm uporał się z chorobą rychło. Gdy jednak wyszedł po raz pierwszy na miasto, wydało mu się ono inne, jeszcze więcej dalekie niż zwykle. Nie miał przecież już być jego obrońcą, nie miał już stanąć w szeregach amerykańskich, osieroconych niedawno przez jego wspaniałego towarzysza bojów konfederac- kich, Kazimierza Pułaskiego. Myśli jego zwróciły się znowu za ocean, ku starej Europie, gdzie przy kominku czekała żona, gdzie wprawdzie świat był bardziej szary, nudny i jednostajny, ale gdzie czekały go ramiona zaw­sze stęsknione i serce zawsze wszystko wybaczające. Myśl o Zuzannie była dla Beniowskiego oparciem w chwilach największego przygnębienia i załamania.

Listy do niej są pełne goryczy i rozżalenia. Wyrzeka na Kongres, który postąpił w odniesieniu do jego osoby tak nieżyczliwe i nielojalnie. Zuzanna wpadła pod ich wpływem w rozpacz. Błagała adwokata Loyseau, aby coś zrobił. Ten postanowił zwrócić się do Franklina. W obszernym memoriale barwnie przedstawił rozpacz­liwy stan hrabiego, „któremu — pisał — pan sam wy­stawił pochlebne świadectwo jego charakteru i który tak niecnie został przez Kongres potraktowany”.

Franklin, pomimo zachowanej do Beniowskiego życz­liwości, nie mógł mu nic pomóc.

Na poczet zalet ducha należy policzyć hrabiemu peł­ne godności dalsze postępowanie w Ameryce. Z Jerzym Waszyngtonem utrzymał ten sam stosunek, jaki miał przed odrzuceniem planu stworzenia legii. Niepowodze­nie nie zaciemniło mu prawdziwego obrazu spraw i lu­dzi. Wyraźnie przebija to z treści jego listu do barona Stuebena. Pisał w nim, co następuje: |

Drogi przyjacielu Stueben!

Miałbyś wcześniej wiadomość ode mnie, gdyby nie choroba, która mnie męczyła. Moje sprawy tu są wresz­cie ukończone. Kongres uznał za właściwe odrzucić mo­je propozycje, nie będziemy więc, kochany przyjacielu, służyć pod jednakowymi barwami. Niech i tak będzie.

Listy, które tylko co z Francji odebrałem, donoszą mi o zmianie ministerium. Piszą mi także, że La Fayet- te’a nie można się prędko tu spodziewać; nie mogę wszakże uwierzyć, iżby się już zniechęcił. Co do mnie osobiście, nie pozostaje mi nic więcej, jak wracać. Po­nieważ jednak nie wiem, kiedy odejdzie pierwszy statek królewski, nie mogę oznaczyć czasu swego wyjazdu. Nie mam bowiem chęci podróżować na okręcie kupieckim; wcale mi się nie uśmiecha perspektywa dostania się do Nowego Jorku *...”

W tym obszernym liście Beniowski porusza szereg spraw politycznych, a między innymi, że otrzymał wia­domości z Francji o możliwości powierzenia mu stano­wiska gubernatora. Nie dodaje jednak, w jakim kraju. Mogła to być aluzja do Madagaskaru, co do którego Beniowski nie traci nadziei, że jednak ujrzy go kiedyś w roli odpowiadającej jego usprawiedliwionej zresztą ambicji. W liście tym znajduje się ustęp o Waszyngto­nie tej treści:

Będę pisał do generała Waszyngtona, aby mu życzyć z całego serca wszelkiej pomyślności. Nie mam powodu narzekać na niego; przeciwnie, doświadczyłem od niego najwięcej uprzejmości. Przywiązany więc jestem do niego przez wdzięczność, również jak i do Ciebie, ko­chany przyjacielu. Mój szacunek i przyjaźń zawsze to­warzyszyć Ci będą.”

List do barona Stuebena, przesłany przez tego ostat­niego Jerzemu Waszyngtonowi (znajduje się w druko­

wanych Letters to Washington) jest ostatnim zna­nym dokumentem z pobytu Maurycego Beniowskiego w owym czasie w Ameryce.

Wsiadając na francuski okręt wojenny, Beniowski myślał, że opuszcza ląd — tak często później nazywany Ziemią Waszyngtona — na zawsze. Nie przypuszczał nawet, że nie upłyną dwa lata, a znowu oczy jego ujrzą kraj, z którego wyjeżdżał teraz, zniechęcony i smutny.

Nie pojechał jednak wprost do Europy. Najpierw udał się na wyspę San Domingo, gdzie znajdował się podówczas jego brat, Franciszek Beniowski, oficer hu­zarów cudzoziemskich.

Dziwnym zbiegiem okoliczności gubernatorem wyspy był wówczas ten sam Bellecombe, który wespół z Chev­reau odbył inspekcję na Madagaskarze w roku 1776. Pomimo dawnych nieporozumień, Bellecombe przyjął Beniowskiego dobrze, nie omieszkując jednak powiado­mić ministra spraw zagranicznych de Castries o jego nieoczekiwanym przybyciu. Widocznie i Franciszek przyjął brata gościnnie, gdyż hrabia pozostał na San Do­mingo przeszło pół roku. Chciał nawet pozostać na sta­łe, gdyby rząd francuski zaproponował mu jakie odpo­wiednie stanowisko, ponieważ jednak nic mu nie zapro­ponowano, wsiadł na okręt i powrócił do Europy. Pan Bellecombe powierzył mu pocztę służbową z prośbą

o doręczenie rządowi w Paryżu, czym dał wyraz zaufa­nia do jego osoby.

Do Francji przybył 11 kwietnia 1783 roku.

Rozdział XIV

W Anglii

Tak się jakoś składało, że usiedzieć dłu­żej w domu niż kilka miesięcy Beniowskiemu nigdy sią nie udawało. Tak było również i po powrocie z Amery­ki. Zaledwie nieco odpoczął po trudach podróży mors­kiej i niemniej męczącej podróży dyliżansem przez całą Europę, a już znowu poczęły mu się roić nowe plany.

Był to w Europie krótki okres ciszy i spokoju. Nigdzie nie wojowano. Stany Zjednoczone podpisywały właśnie pokój z Anglią, to samo czyniła Francja i Hiszpania. W targach wersalskich udało się rządowi Ludwika XVI uzyskać Senegal, szereg wysp w Indiach Zachodnich i pewne posiadłości w Indiach. Hiszpania nie odzyskała wprawdzie Gibraltaru, ale zwrócono jej Florydę; jako zachodnią granicę Stanów Zjednoczonych uznano zgod­nie rzekę Missisipi. Anglia wyszła z tej wojny z repu­tacją dobrze nadszarpniętą.

Pokój został podpisany 20 listopada 1782 roku i nad Europą niebo wypogodziło się kompletnie. Oczywiście, taka sytuacja sprzyjała zwróceniu uwagi mocarstw na nie zajęte jeszcze przez białych ziemie. Ocenił to dosko­nale i zrozumiał Beniowski. Pomyślał, że o ile teraz nie uda mu się zainteresować Madagaskarem jakiegoś rzą­du, już nie uda mu się to nigdy. To, że zabiegi jego nie odniosły dotychczas żadnego skutku, wcale go nie znie­chęcało. Jego wytrwałość w zamierzeniach była wprost niezrównana. Prędzej można by zniechęcić dzięcioła do pracowitego kucia w korę drzew, aniżeli jego do za­niechania raz powziętego planu.

Na razie próbuje szczęścia w Austrii. Pisze obszerny memoriał do cesarza Józefa, chcąc zainteresować go sprawą Madagaskaru. Uzyskał od niego dokument uprawniający go do zakładania osad, ale nie uzyskał na ten cel żadnego poparcia finansowego, bez którego pięk­nie brzmiący akt * był pozbawiony wszelkiej treści. Ma­cha więc Beniowski na Austrię ręką i udaje się jeszcze raz do Francji, która jest mu o wiele bliższa niż mo­narchia naddunajska.

Jednak Francja ósmego dziesiątka lat XVIII wieku, Francja na pięć lat przed Wielką Rewolucją, Francja z bezdusznym i nieomal bezgłowym królem na czele, podminowana niezadowoleniem większosci społeczeń­stwa — nie była zdolna do ocenienia problemu, jaki stawiał przed nią Beniowski. Madagaskar? Co nas obchodzi ten kraj daleki? Nikt nie chciał z nim dyspu- tować.

Uzyskaliśmy teraz Senegel — mówiono nie bez słuszności — i co? To samo byłoby, gdybyśmy zajęli Madagaskar.”

W owym czasie oprócz Francji i Austrii istniały w Europie jeszcze tylko dwa wielkie państwa, posiada­jące środki działania i duże aspiracje. Były to Anglia i Rosja. Rosja w rachubach Beniowskiego nie wchodzi­ła nigdy w grę. Pozostała mu więc jeszcze tylko jedna arena działania — królestwo angielskie.

W jesieni roku 1783 widzimy więc Maurycego Be­niowskiego w Londynie.

Gdyby psychoanaliza znana już była w XVIII wieku, powiedziano by o Beniowskim, że posiadał kompleks wyższości. Ten kompleks bardzo mu pomagał w stosun­kach z ludźmi. Był to człowiek niesłychanie pewny sie-

Ue. Gdziekolwiek się zjawiał, wszędzie wchodził w kon takt z najwyższymi sferami; prowadząc pertraktacje, poklepywał równych sobie po ramieniu, z wyższymi zawsze był im równym. To jego usposobienie i ten jegc sposób bycia na tle stosunków ówczesnych sprawiały, że chciano z nim w ogóle układać się. Być może pomógł mu również fakt, że o podróży jego z Kamczatki do Francji było w swoim czasie w Anglii głośno i że pisano

o nim sporo. Między innymi obszerną relację o jego przygodach zamieścił w roku 1772 „The Gentleman’s of Magazine”, stare i poważne pismo, wychodzące od roku 1730, a najbardziej w owym czasie na Wyspach Brytyj­skich poczytne. W każdym razie rząd angielski zajął się sprawą madagaskarską poważnie.

Dnia 25 grudnia 1783 roku złożył Beniowski memo­riał składający się z dwóch części. W pierwszej skreślił swoją działalność na Madagaskarze, stwierdzając, że został dobrowolnie przez krajowców wybrany ampansa- kabą, czyli najwyższym sędzią i najwyższym rządcą. Jako taki, ma prawo układać się z Jego Królewską Mo- ścią na prawach równego z równym.

W drugiej części memoriału podał projekt przymie­rza zaczepno-odpornego, ofiarowując ze swej strony w razie wojny z Indiami Wschodnimi, zdobytymi wła- śnię na Francuzach przez Clive’a, 5000 ludzi mogących walczyć na lądzie oraz 2000 ludzi jako wzmocnienie załóg okrętowych.

Nadto zobowiązywał się prowadzić handel wyłącznie z Anglią, a od czwartego roku po zawarciu układu pła­cić corocznie daninę jako apanaże królewskie.

W zamian za te świadczenia, które Anglia miała uzy­skać od cesarza madagaskarskiego, Beniowski żądał: a) pomocy w wypadku wojny, b) prawa swobodnego osiedlania się na wyspie dla wszystkich emigrantów, z wyjątkiem Francuzów, c) pomocy finansowej, obejmu­jącej trzy okręty o pojemności czterystu pięćdziesięciu,-

dwustu pięćdziesięciu i stu pięćdziesięciu ton, amu­nicję i materiały wojenne za sumę do 5000 funtów.

Całą pomoc materialną traktował Beniowski jako po­życzkę, od której wyspa płaciłaby przez cztery lata pro- csnty, a następnie rozpoczęłaby spłaty amortyzacyjne.

Snadź plan ten musiał wydać się rządowi Jego Kró­lewskiej Mości możliwy jako podstawa do rokowań, gdyż układy toczyły się. Zachowała się notatka z dnia 24 marca 1784 roku, świadcząca, ze w trzy miesiące od złożenia memoriału sprawa bynajmniej nie była jeszcze pogrzebana. Wynika z niej też, że Beniowski po­stępował bardzo lojalnie w stosunku do ludów mada- gaskarskich i w żadnym wypadku nie zamierzał zdra­dzić ich interesów narodowych dla interesu własnego. Oto jej brzmienie: „wszelka myśl o suwerenności (an­gielskiej — przyp. autora) jest niedopuszczalna, może być mowa wyłącznie o układach przymierza, korzyści wzajemnych i handlu”. Znaczyłoby to, że w rozmowach z nim rząd brytyjski wysunął sprawę okupowania Ma­dagaskaru i zrobienia zeń własnej kolonii. Na to am- pansakaba zgodzić się nie chciał. Być może mniej mu chodziło o interes Malgaszów, a więcej o własną nieza­leżność, jako władcy, niemniej jednak o niepodległość wyspy zabiegał. W rezultacie rząd angielski, który, na­wiasem mówiąc, mało się w owym czasie interesował wschodnim wybrzeżem afrykańskim, rokowania prze­rwał, pozostawiając Beniowskiego „na lodzie”.

Cesarz Madagaskaru kroczył jednak ku swemu prze­znaczeniu z niezwykłym uporem. Nie zrozumiany przez Francję, zlekceważony przez Austrię, nie doceniony przez Anglię, postanowił zainteresować swoją sprawą czynniki prywatne. Były to bowiem czasy, gdy istniały jeszcze i funkcjonowały wielkie kompanie handlowe, rządzące całymi krajami zamorskimi dla celów eksploa­tacyjnych. W ludziach interesu było jeszcze dużo pier­wiastka awanturniczo-romantycznego i słowa „po ku­lał

piecku” wcale nie stanowiły synonimu czegoś strachli- wego i filisterskiego. Otóż Maurycy Beniowski natrafił w Londynie na niejakiego Jacka Hiacynta Magellana, potomka Ferdynanda Magellana, znakomitego podróż­nika portugalskiego, który w XVI wieku pierwszy opły- nął Amerykę Południową, odkrył cieśninę nazwaną póź­niej jego nazwiskiem i nadał nazwę Oceanowi Spokoj­nemu. Jack Hiacynt Magellan, który porzucił swoją ojczyznę i od roku 1764 przebywał w Londynie, pracu­jąc najpierw jako wychowawca młodzieży z arystokra­cji, a następnie jako uczony, członek Królewskiego To­warzystwa Nauk Ścisłych (The Royal Society), zainte­resował się bardzo planami ucywilizowania Madagaska­ru i handlu z nim. Widząc, że rząd angielski nie myśli podjąć inicjatywy Beniowskiego, Magellan począł zasta­nawiać się nad sfinansowaniem całej imprezy własnymi środkami, wysuwając projekt, aby Madagaskar związać stosunkami handlowymi nie z Wyspami Brytyjskimi, lecz ze świeżo powstałymi Stanami Zjednoczonymi Ameryki Północnej. Beniowski nie zgłosił sprzeciwu i na tej platformie ułożyli wspólnie plan działania. Po­legał on na utworzeniu spółki, która by uzyskała popar­cie sfer finansowych miasta Baltimore. Według jednego z późniejszych członków tej spółki, Muniera*, założy­cielami w Londynie byli: Magellan, Pitt, pułkownik Erskin, kapitan Graterol, Brossard, dwóch braci Texier, Curlat i Heński. Ze względu więc na amerykańskie do­lary, które jak widać już wówczas bardzo nęciły przed­siębiorców europejskich, hrabia przed wyruszeniem na Ocean Indyjski miał odwiedzić Stany Zjednoczone.

Dnia 14 kwietnia 1784 roku Maurycy Beniowski opuścił brzegi Europy, aby już ich nigdy nie zobaczyć.

Oprócz żony i jej brata, Heńskiego, zabrał z sobą je­szcze kilku przyjaciół. Płynął na okręcie „Robert i An­na”, wyładowanym towarami, dostawionymi przez Jac­ka Magellana na ogólną sumę 4000 funtów szterlingów.

Zdarzyło się tak, że wkrótce po wyjeżdzie hrabiego do Stanów Zjednoczonych ukazało się w Londynie sprawozdanie z trzeciej podróży Jamesa Cooke’a (1778—1779) *, podczas której sławny ten podróżnik poniósł śmierć z rąk mieszkańców Wysp Hawajskich. Otóż w sprawozdaniu owym, składającym się z trzech tomów, z których pierwsze dwa wyszły spod pióra sa­mego Cooke’a, a trzeci został napisany przez jego za­stępcę kapitana Jakuba Kinga, znajdowała się obszerna notatka o Maurycym Beniowskim. Magellanowi było więc przyjemnie, że nadzieje swoje związał z takim właśnie sławnym i niezwykłym człowiekiem. Poczciwy Portugalczyk promieniał wówczas zadowoleniem, które, niestety, wkrótce musiało ustąpić miejsca czarnej roz­paczy. Oto bowiem w półtora roku po opuszczeniu An­glii przez Beniowskiego urwały się wszelkie wiadomości od niego. Pod koniec roku 1785 otrzymał jeszcze listy 7 Sofala, potem z samego Madagaskaru i wreszcie na­stąpiła złowroga cisza. Na jego dobro trzeba zapisać, że nigdy nie uwierzył oszczerczej kampanii, prowadzonej przeciw Beniowskiemu przez koła francuskie i długo jeszcze po jego śmierci wierzył, że lada chwila przyj­dzie wiadomość pomyślna, dementująca wszystkie po­przednie, smutne. Dał temu wyraz między innymi w liście do Emanuela Beniowskiego, brata Maurycego, zaprzeczając wszelkim złym plotkom. Poczciwy Magel­lan nie przeżył długo fiaska swego madagaskarskiego przedsięwzięcia. Straciwszy na nie bodaj cały majątek, podległ wielkiej depresji i wreszcie wpadł w melan­cholię. Zmarł w roku 1790 w domu obłąkanych.

Rozdział XV

Powrót na Madagaskar

Nic na razie nie zwiastowało tragicznego końca wyprawy Maurycego Beniowskiego. Była wiosna. W sercach wszystkich ludzi budzą się wtedy najlepsze nadzieje, a cóż dopiero mówić o nastrojach człowieka, który, wydawało się, pokonał wszystkie trudności sto­jące mu na drodze do panowania nad wielką, ludną i bogatą wyspą. Zaopatrzony w towary, pieniądze i listy do największych domów handlowych Stanów Zjedno­czonych, w otoczeniu przyjaznych mu ludzi, zdawał się dobijać do celu, wciąż dotychczas usuwającego się niczym miraż pustynny.

Po osiemdziesięciu pięciu dniach podróży przybył bez żadnych przygód i szczególnych wypadków do portu w Baltimore.

Pisząc o tych osiemdziesięciu pięciu dniach, mimo woli nasuwa się porównanie z podróżami dnia dzisiej­szego. Nasze okręty z Gdyni przebywają tę trasę w sześć dni, a największe okręty świata — nawet \f cztery do pięciu dni. Jakżeż w przeciągu zaledwie półtora wieku zmieniły się odległości, jakżeż świat zma­lał i jak bardzo stał się dostępny!

Dnia 8 lipca 1784 roku, to znaczy w chwili lądowa­nia na ziemi amerykańskiej, na pewno nie przyszło Be­niowskiemu nawet na myśl, że nadejdą czasy, gdy tę

samą podróż będą ludzie uważali jako zwykłą, kilku­dniową wycieczkę, spacer.

W Stanach Zjednoczonych przebywał Maurycy Be­niowski przeszło półczwarta (trzy i pół — przyp. red.) miesiąca. Od pierwszego nieomal dnia począł żywo krzątać się około swoich interesów i rychło udało mu się pozyskać dla swych projektów zrozumienie. Balti­more * owych czasów było małą mieściną, zamieszkaną przez ludność wprawdzie energiczną i przedsiębiorczą, ale prostą i niekulturalną. Lata osiemdziesiąte XVIII wieku były dla Stanów Zjednoczonych okresem upaja­nia się uzyskaną właśnie niepodległością, ale były jed­nocześnie okresem gospodarczo dla kraju mało pomyśl­nym ze względu na zamknięcie rynków angielskich. Bogate domy handlowe zmuszone zostały wskutek tego do szukania nowych miejsc zbytu poza obrębem wpły­wów Jego Brytyjskiej Mości. Ta okoliczność ułatwiła Beniowskiemu zadanie.

Rychło zgłosiło akces do spółki madagaskarskiej sze­reg zamożnych osób i przedstawicieli firm handlowych. Byli to: John Conrad de Zollikofer i Henry Messo- nier — kupcy baltimorscy, baron Adelsheim, major Col- lerus, Benfoglioli, Sandoz, Lorigini, Mitchell i Munier. W ten sposób liczba udziałowców, finansujących całe przedsięwzięcie,, wzrosła do dziewiętnastu osób, wlicza­jąc w to również Beniowskiego.

Spólnicy nabyli okręt pojemności czterystu pięćdzie­sięciu beczek, uzbrojony dwudziestoma wielkimi ar­matami, sześcioma mniejszymi i dwunastoma haubicami, Ponadto naładowano do magazynów różnych towarów **,

które wraz z okrętem oszacowano na sumę 50 000 fun­tów szterlingów, co na owe czasy było sumą wysokości wprost zawrotnej. Z zawierzenia takich wielkich kapi­tałów należy wnioskować, że Beniowski potrafił wzbu­dzić zaufanie, w czym niewątpliwie były mu pomocne dawne stosunki z Waszyngtonem i innymi bohaterami wojny o niepodległość. Stanowi to niemały dowód do­brej opinii, jaką cieszył się w Ameryce. Ma to też pew­ne znaczenie w związku z późniejszymi atakami, jakie na jego dobre imię poczęły się sypać.

Amerykanie pragnęli założyć faktorię handlową na zachodnim brzegu Madagaskaru w porcie St. Augustin, założonym przez Beniowskiego podczas pierwszego po­bytu na wyspie. Oczywiście, mieli nadzieję, że faktoria ta stanie się dla nich stałym i pojemnym odbiorcą. Zwa­żywszy, że Madagaskar liczył w owym czasie niewiele mniej ludności aniżeli obecnie (33/4 miliona) i że była to ludność już wówczas osiadła i bynajmniej nie dzika, nadzieje ich były zupełnie usprawiedliwione, tym bar­dziej, że protekcja cesarza miała Amerykanom zapew­nić bezpieczeństwo i poparcie. Nic dziwnego też, że nie zwlekali z realizacją całego przedsięwzięcia i w połowie października wszystko było już do ekspedycji przygo­towano

Okręt zakupiony przez Beniowskiego nazwano ,,1’In- trepide”. Cała załoga złożyła przed wyjazdem hrabiemu przysięgę na wierność. Nie byli wyłączeni z niej ani ka­pitan Davis, ani intendent, którzy wprawdzie mieli po­wierzone prowadzenie interesów swych mocodawców, jednak zawsze pod rozkazami Beniowskiego.

Dnia 25 października 1784 roku „1’Intrepide” opuścił port baltimorski, unosząc na swym pokładzie Maury­cego Beniowskiego, jego żonę i szwagra

Pitt, Erskin, Zollikofer i Messonier na wyprawę nie udali się, czyli z dziewiętnastu zrzeszonych wyjeżdżało oprócz hrabiego i jego rodziny — dwunastu ludzi. Po­

nieważ d’Adelsheim i Lorigini zabierali żony i pokojo­we, na „rintrepide” znalazło się oprócz załogi i żony Beniowskiego osiemnaście osób. Jechał też niejaki Paszkę, kapitan armii amerykańskiej, w roli funkcjo­nariusza przyszłych osad. Miał to być dawny towarzysz bojów K. Pułaskiego.

Podróż rozpoczęła się pod złym' znakiem. Wkrótce po wypłynięciu na otwarte morze zerwała się gwałtowna burza, która złożyła morską niemocą panią Zuzannę Be­niowską, spodziewającą się podówczas dziecka. Hrabia obawiając się złych skutków tej choroby, kazał zawró­cić do Baltimore i tam pozostał do rozwiązania; przerwa w podróży trwała krótko.

Ponownie wyruszył w podróż sam. Co skłoniło go do tego — nie wiadomo. W każdym razie Beniowska po raz drugi na Madagaskar nie pojechała i dzięki temu nie była świadkiem tragicznej śmierci swego męża.

Pozostawiona w Ameryce może nie tyle swojemu lo­sowi, ile samotności, dowiedziawszy się w kilka mie­sięcy później o powrocie do Stanów Zjednoczonych Be­niamina Franklina, niezwłocznie napisała do niego list, winszujący mu tego szczęśliwego zdarzenia. Jednocześ­nie prosiła go o przesłanie listu ich wspólnym przyja­ciołom w Paryżu, państwu Le Roy.

Równie jak Zuzanna grzeczny, Beniamin Franklin od­powiedział natychmiast. „Otrzymałem list z 7 bm. — pi­sał do niej — zawierający drugi list do madame Le Roy w Paryżu, który będę miał sposobność wysłać jutro. Po­byt Pani w Maryland dziwi mnie, nie mam bowiem najmniejszego pojęcia, co mogło Panią skłonić do przy­jazdu do Ameryki. Czy ma to oznaczać, że pan. Beniow­ski zamierza osiedlić się wśród nas z rodziną? Czy jest on przy Pani, czy Pani na niego czeka? Gdyby przyje­chała Pani do Filadelfii, byłoby mi bardzo miło zoba­czyć Panią i Jej dzieci, które zaszczycają mnie tytułem stryja.”

Dotychczas wiązano nazwisko Franklina z organiza cją drugiej wyprawy Beniowskiego na Madagaskar. Ja również w pierwszym wydaniu tej książki wiadomość tę powtórzyłem. Teraz jednak, po przewertowaniu kore­spondencji Franklina przez Eufrozynę Dvoichenko- -Markov *, sprawa wyjaśniła się dokładnie. List do Zu­zanny Beniowskiej jest dokumentem stwierdzającym, że Franklin dowiedział się o wyprawie dopiero w pół roku po jej wyruszeniu. Jeszcze jaskrawiej potwierdza to list do pana Le Roy. „Załączony list do pani Le Roy — pisze Franklin — został mi przesłany przez p. Beniowską, która znajduje się obecnie w sąsiedniej prowincji, Maryland, ku wielkiemu memu zdziwieniu. Nie mogę sobie wyobrazić, jak tam się ona znalazła i co tam robi.”

Franklin zajął się losem osamotnionej Zuzanny. Chcąc zapewnić jej jakieś godziwe towarzystwo i opie­kę, zwrócił się do jednej ze swoich przyjaciółek z Bal­timore, pani Lenox, aby użyczyła jej opieki i pomocy. Powiadomił listownie o tym swoim kroku samą hra­binę, „opuszczoną przez p. Beniowskiego w obcym

*

* *

Smutny z powodu rozstania z żoną, opuszczał Be­niowski Amerykę. Jego smutek przerodziłby się w prze­rażenie, gdyby wiedział albo nawet przeczuwał, że ka­pitan Davis, dowódca jego okrętu, był zdrajcą. Zapew­ne jednak nawet na myśl mu nie przyszło, aby ta sama ambasada francuska, tak mu życzliwa przed dwoma laty, tak mocno popierająca jego projekt stworzenia

legii amerykańskiej, teraz uknuła przeciw niemu spi­sek.*

Trzeba bowiem pamiętać, że dyplomacja XVIII wie­ku działała środkami najróżnorodniejszymi, a pośród nich nie gardziła takimi, jak podstęp, zdrada, skryto­bójstwo.

Otóż ambasada francuska w Stanach Zjednoczonych, widząc sukces starań Beniowskiego i konkretne ich re­zultaty w postaci udającej się na wyspę ekspedycji, po­stanowiła za wszelką cenę odwrócić niebezpieczeństwo dla francuskiego stanu posiadania na Oceanie Indyj­skim. Zdawała bowiem sobie dokładnie sprawę, że raz ustalone związki handlowe Madagaskaru z Ameryką wobec braku aktywności ze strony Francji mogą łatwo i na zawsze przesądzić utratę tej wyspy dla ewentual­nych późniejszych jej możliwości. Gdzieś więc w ciszy jakiegoś gabinetu zrodził się plan podstępny, zdradzie­cki. Najpierw przekupiono kapitana Davisa. Z nim ra­zem uknuto projekt zniweczenia ekspedycji przez roz­bicie przy nadarzającej się okazji „rintrepide’a”. Być może, dodano również inne warianty do tego planu głównego, ale o tym pewno już nigdy się nie dowiemy. Powodów do obawiania się Beniowskiego było aż nadto. Cultru wspomina, że w Paryżu krążyło wówczas wiele plotek na temat jego działalności, wiążąc ją z chęcią Anglików usadowienia się na Oceanie Indyj­skim. Mówiono na przykład, że zawarł układ w Lon­dynie i że nawet już wyruszył wraz z pięcioma okręta­mi w podróż, to znowu — że zakłada osady na Madagaskarze pod flagą cesarza austriackiego etc. Nic dziwnego przeto, że ambasador francuski zainteresował się jego działalnością w Stanach Zjednoczonych i usiło­wał pokrzyżować mu plany.

Według Buissona droga przez Ocean Atlantycki, po­

byt w Brazylii i w Sof ala oraz przybycie do Mada­gaskaru tak się przedstawiało:

Z rozmaitych listów okazuje się, iż na początku stycznia roku 1785 przybił Beniowski do brzegów Bra­zylii bądź przez nieświadomość morza, jak mówią jego towarzysze, bądź że nie dość z wiatrem się trzymał. Hrabia jednak w listach swych wyraża się, iż umyślnie do tej części Ameryki zawinął, ażeby opatrzyć się w wo­dę i żywność, jak również z innych pobudek, których nie wymienia. Z tym wszystkim pierwsze doniesienie zdaje się być podobniejsze do prawdy. Sami bowiem oficerowie tego okrętu w innych swych listach uznają, iż miesiąc cały usiłowali nadaremnie wyminąć przylą­dek Roque. Dodają oni jeszcze, że nie bez największe­go niebezpieczeństwa udało się im zawinąć do wyspy Juan Gonzalves, leżącej przy ujściu rzeki Amargoza, pod piątym stopniem szerokości południowej. Dopiero w kwietniu, po ukończeniu reperacji, puścili się przez Atlantyk, gdzie dokuczył im niedostatek żywności, cze­mu dziwić się nie trzeba przy tak długiej żegludze. Ostatni list hrabiego był pisany w Brazylii; dalszy więc opis jego przygód czerpać musiałem z relacji bardzo podejrzanych. I tak na przykład nie wiadomo, dlaczego Beniowski wyminął Przylądek Dobrej Nadziei, nie za­trzymując się na nim. Dziwne też, dlaczego pierwszym portem, do którego zawinął dnia 22 maja 1785 r., była dopiero Sofala na wschodnim brzegu Afryki. Zaba­wiwszy tam kilkanaście dni dla dania wypoczynku wy­czerpanej załodze puścił się w dalszą drogę i dnia 7 lip- ca wszedł do zatoki Antangara, która leży na północo- -zachodzie, a o dziesięć mil blisko odległa jest od Przy­lądka S. Sebastiana. Wyładowano tam niezwłocznie to­wary, bowiem hrabia miał zamiar dostać się lądem do Nadbrzeża Antongilskiego, dokąd «l’Intrepide» miał za nim przypłynąć. W listach towarzyszy Beniowskiego można jeszcze wyczytać, iż skoro się tylko rozeszła na

wyspie pogłoska o jego przybyciu, natychmiast Lam- buin, król północy, o którym Pamiętniki hrabiego wzmiankują, przybył z licznym orszakiem dla powita­nia ampansakaby, jak również, że znaczny korpus Se- klawów pod komendą swego wodza, czyli króla, stanął tuż przy jego namiotach obozem; że Beniowski pro­ponował tym wyspiarzom zawarcie przymierza pod przysięgą krwi, co oni do innego czasu odłożyć mieli, pod pozorem, że znużony podróżą hrabia potrzebuje spoczynku.”

Jak widać z tego opisu, wiadomości Nicholsona i Buissona, wydawców angielskiej i francuskiej edycji Pamiętników były dość mętne i niezbyt mocno umo­tywowane. Pełno w nich niejasności. Wspominają na przykład o jakimś liście Beniowskiego z Brazylii, w któ­rym pisze, że przybył tam również z takiego powodu,

o którym woli nie wspominać. Miało też być jakieś nie­bezpieczeństwo przy przybywaniu do brzegów Wyspy Juan Gonzalves. Późniejsze badania odkryły dokument, znajdujący się obecnie w British Museum, * który rzucił dużo światła na ten okres przygód Beniowskiego. A więc przede wszystkim „złe trzymanie się wiatru” i kata­strofa przy brzegach Brazylii były niczym innym, jak tylko próbami sabotażu, stosowanego przez kapitana Davisa. Podejrzenia przeciw temu nieuczciwemu czło­wiekowi narastały w Beniowskim powoli. Trudno mu przecież było rzucić niebaczne oskarżenie na człowieka tak pozornie dalekiego od jakiejkolwiek nielojalności.

Pierwsza próba sabotażu, polegająca na przewlekaniu podróży, osiągnęła swój cel. Pod piątym stopniem po­łudniowej szerokości (ujście rzeki Amargozy) „l’Intre- pide” przybył dopiero w półtrzecia miesiąca po opusz-

C2eniu Filadelfii, zamiast w cztery tygodnie. Kapitan Davis słusznie spodziewał się, że w ten sposób przegło- dzi załogę, wpędzi ją w szkorbut, zniechęci i skłoni do dezercji przy lada okazji. Ale była to droga zbyt powoi- na i niezbyt pewnie do celu prowadząca. Umyślił więc Davis okręt po prostu rozbić lub tak dalece go uszko­dzić, aby nie był zdatny do dalszej podróży. Ten swój niecny plan wprowadził w czyn u brzegów Brazylii, po­wodując dość znaczne uszkodzenie okrętu przez naje­chanie na skały przybrzeżne, co wprawdzie nie groziło załodze śmiercią, ale mogło „1’Intrepide’a” unierucho­mić raz na zawsze.

Teraz Beniowski zaczyna pojmować, że coś tu nie w porządku, i wtedy to pisze ów ostatni swój znany list do Europy. Przestaje dowierzać Davisowi i sam zaczyna doglądać reperacji okrętu, która pomimo tego trwała do kwietnia, czyli z górą trzy miesiące. Widocz­nie jednak zdrajca amerykański nie został jeszcze zu­pełnie zdekonspirowany, gdyż Beniowski mając wy­raźne dowody, nie zawahałby się na pewno ani chwili, aby powiesić go na najwyższym maszcie okrętowym. Zapewne więc zdusił podejrzenia w sobie lub może po­dzielił się nimi co najwyżej ze swoim szwagrem, Heń- skim, którego później otruto na Madagaskarze.

W czasie tego pierwszego postoju postanowili wyco­fać się z osobistego udziału w wyprawie dwaj bracia Texier. Na ich miejsce zabrano dwie kobiety, które zapewne pojęli za żony członkowie załogi.

Dnia 7 marca* Beniowski postanowił ruszyć dalej. Jego sprężysta ręka organizatora przywróciła na okrę­cie wszystko do porządku. Nie przyszło mu to trudno. Załoga, zebrana wprawdzie spośród różnych obieży­światów, czuła w nim prawdziwego wodza: odważnego, sprawiedliwego i chętnego do wyrzeczeń. Nic też dziw­nego, że hrabia czuł się pośród niej dobrze i nigdy nie

zdarzyło mu się na niej zawieść. Był więc pełen otuchy i najlepszych na przyszłość nadziei. Snuł marzenia, jak to jego skronie ozdobi korona.

Z Brazylii do Madagaskaru droga daleka. ,,1’Intre- pide” miał przed sobą całą olbrzymią szerokość Atlan­tyku i kawał Oceanu Indyjskiego. Ale ta część podróży poszła znacznie gładziej i szybciej aniżeli pierwsza. Na pewno dlatego, że kierował nią hrabia osobiście, wyraź­nie już Davisowi nie dowierzający.

Płynąc na Madagaskar pod protekcją flagi Stanów Zjednoczonych, zdawał sobie Beniowski sprawę, że w żadnym wypadku nie będzie widziany dobrze w po­siadłościach angielskich. Wprawdzie Londyn zawarł już z Ameryką pokój przed z górą dwoma laty (1782), nie­mniej jednak okręt jankeski mógł być narażony na pewne szykany, których lekceważyć nie było powodu. Beniowskiego bodaj więcej niepokoiła ewentualność jakiejś złośliwości ze strony angielskiej aniżeli fran­cuskiej, w czym jednak, jak to przyszłość pokazała, nie miał racji. Ten niepokój był zapewne przyczyną, dla której hrabia nie zawinął do portu na angielskim Przy­lądku Dobrej Nadziei, co zwykły były czynić wszystkie okręty przepływające z Atlantyku na Ocean Indyjski. Nie zważając na wycieńczenie załogi, szkorbut i brak wody, pożeglował dalej, aż do posiadłości portugal­skiej, gdzie przybył do portu Sofala dnia 22 maja

1785 roku. Munier twierdzi, że hrabia ominął Kraj Przylądkowy dlatego, że bał się dezercji zarówno ze strony załogi, jak i samych wspólników.

Sofala z końca XVIII wieku była jednym z licznych podówczas rynków handlu niewolnikami-Murzynami, gdzie spotykali się kupcy arabscy, wywożący ludzi na brzegi Morza Czerwonego, z kupcami portugalskimi i hiszpańskimi, nabywającymi „żywy heban” dla Ame­ryki Południowej i Północnej. Spędził w niej Beniow­ski dni kilkanaście, dając załodze wytchnienie; aby na

ISO

Madagaskarze mogła zjawić się w jakiej takiej iormie.

Ostatni etap drogi przeszedł bez żadnych niespodzia­nek. Beniowski postanowił wylądować nie w Louis- bourgu, lecz na północno-zachodniej stronie wyspy, w zatoce Antangara, prawdopodobnie dlatego, że oba­wiał się jakiejś niespodzianki ze strony Francuzów, go­spodarujących po stronie wschodniej. Ponadto Zatoka Antangara leżała na ziemiach jego przyjaciela Lam- buina, króla północy, od którego miał nadzieję uzyskać pomoc oraz informacje, co dzieje się nad zatoką Anton- gil. Rachuby go nie zawiodły, gdyż wkrótce po wylą­dowaniu zjawił się Lambuin we własnej osobie.

Na razie sytuacja przedstawiała się tak: Beniowski założył nad brzegiem zatoki Antangara obóz, do którego przeniesiono część sprzętu i produktów z ,,1’Intrepi- de’a, stojącego opodal na kotwicy. Po zmontowaniu karawany, mającej pod jego dowództwem ruszyć nad wybrzeża Antongil, okręt miał rozwinąć żagle i opły- nąwszy północny kraniec wyspy udać się do wcześniej podanego przez hrabiego miejsca, leżącego w pobliżu Louisbourga. Ten rozważny pomysł, mający zabezpie­czyć ekspedycji maksimum bezpieczeństwa, stał się jej zgubą. Beniowski najwidoczniej nie docenił charakte­ru i zdolności konspiracyjnych kapitana Davisa. Być może, jego prawe usposobienie nie mogło wprost pojąć, aby tak brzydka zdrada, jaką Jankes właśnie knuł, była w ogóle możliwa.

Nie wiadomo, czy sposób zastosowany przez kapitana Davisa był jednym z wariantów planu ułożonego przez francuską ambasadę w Filadelfii, czy też, być może, zo­stał mu podszepnięty przez jakichś tajnych agentów gubernatora Wyspy Francuskiej w Sofala. O podróży Beniowskiego było głośno na Oceanie Indyjskim już od roku i na pewno przemyśliwano tutaj, jak „nieszczę­ściu” zaradzić. Realizacja planu zdradzieckiego była taka: K j

Dzień 1 sierpnia 1785 roku był podobny do dwudzie­stu trzech innych dni, które Beniowski spędzi! już nad zatoką Antangara. Pertraktacje o dostarczenie ludzi do karawany dobiegały końca, a jednocześnie wieść o przy­wiezionych przez hrabiego skarbach biegła po wyspie, budząc wystygłą już ku niemu cześć i szacunek. Wprawdzie robota propagandowa Francuzów przeciw jego osobie zrobiła już wiele, utrudniając mu stosunki, ale nie zdołała zdziałać tyle, aby było to nie do odro­bienia. Otoczyły więc hrabiego znaczne oddziały kra­jowców wyczekujących od ampansakaby nowej ery.

W obozie znajdowała się część produktów i broni, jednak znakomitą większość ich mial przewieźć „l’In­trepide” morzem.

I nagle...

Kapitan Davis, korzystając z tego, że na okręcie znajdowała się większość sprzyjających mu marynarzy, że hrabia i jego przyjaciele przebywali właśnie na lą­dzie, kazał rozwinąć żagle i uciekł, zostawiając Beniow­skiego z małą grupą jego zwolenników, bez niezbędnych zapasów, na łaskę i niełaskę wyspiarzy.

Hrabia początkowo nie rozumiał, co to ma znaczyć, a gdy nareszcie pojął, że oto jest ofiarą najczarniejszej zdrady, popadł w straszny gniew.

Wszyscy do łodzi! — krzyknął, pragnąc pogonić za uciekającym bodaj w krajowych pirogach wiosło­wych.

Nikt jednak okrętu nie dognał łódką, toteż Beniow­ski rychło musiał zaniechać pogoni i wrócić na ląd.

Łatwo przedstawić sobie stan jego duszy. Okoliczno­ści były takie, że gdyby nawet załamał się zupełnie, byłby w znacznym stopniu usprawiedliwiony. Nic po­dobnego jednak w nim nie zaszło. Zawsze niezmordo­wany, zawsze optymista i pełen inicjatywy, nie stra­cił tych chlubnych cech także i w momencie ciężkiej dla charakteru próby,

Niemałą pociechą był mu wówczas brat żony, Heński, szczęśliwie znajdujący się w czasie ucieczki ,,1’Intre- pide’a z nim na lądzie.

Tymczasem kapitan Davis pożeglował dalej i wkrótce przybył do wyspy Joanna, a później do Oibo,* gdzie okręt sprzedał jako nie nadający się do dalszej żeglugi kapitanowi francuskiego okrętu handlowego „Maré­chal de Saxe”. Kapitan ów złożył o zajściach w zatoce Antangara raport gubernatorowi w Port Louis, a ten z kolei powiadomił Paryż o śmierci hrabiego. Błędna ta wiadomość później została sprostowana.

Kapitan Davis chcąc pokryć swój niecny postępek, sfingował na wyspie Oibo protokół, z którego wyni­kało, że Beniowski został zabity przez Madagaskarczy- ków i że on, kapitan „1’Intrepide’a”, brzegi wyspy opu­ścił w obawie ataku krajowców.

Streszczenie tego protokołu podaje Buisson w na­stępujących słowach: **

W urzędowej deklaracji kwatermistrza baltimor- skiego znajduje się, iż 1 sierpnia w trzy kwadranse po powrocie od brzegu do okrętu wielkiej szalupy, między dziesiątą i jedenastą godziną w nocy, słyszano, a nawet widziano na lądzie, właśnie w owym miejscu, gdzie hra­bia obozował, liczne wystrzały z ręcznej broni; że ta utarczka całą noc trwała; że jeszcze między piątą a szó­stą w małym borku, leżącym o milę drogi od nadbrzeża, dawał się słyszeć tu i ówdzie huk strzałów karabino­wych; że o świcie żadnego już nad lądem nie widziano Europejczyka, też że wszystkie wyładowane towary i sprzęty, snadź przez rabunek, zniknęły, że nareszcie komendant okrętu, nie odebrawszy najmniejszego od hrabiego znaku życia, mniemając, iż ten z całym swym korpusem wyrżnięty, nie chcąc na niebezpieczeństwo narażać załogi i ładunku, ile przy szczupłej garstce

majtków, która nie byłaby w stanie uczynić najmniej­szego oporu, rad nierad musiał opuścić brzegi Madaga­skaru i udać się do wyspy Joanna, czyli Mohely, póź­niej zaś, przybywszy do Oibo, tam wespół z intenden­tem okręt sprzedał.”

Gdyby było tak, jak ten protokół podaje, miałby tu miejsce jakiś nieszczęśliwy zbieg okoliczności. Można by tej wersji wierzyć, gdyby nie fakt, że w końcu 1783 roku na skutek różnych pogłosek o oddaniu się Beniow­skiego na usługi Anglii, o czym jest wspomniane wyżej, wyszły z Paryża instrukcje do gubernatora Wysp Ma- skareńskich (Francuskiej i Burbońskiej), aby nie do­puścić w żadnym wypadku do zainstalowania się hra­biego lub jego ludzi na wschodnim wybrzeżu wyspy. Rozkazy te musiano oczywiście wypełnić, a drogi pro­wadzące do ich wypełnienia mogły przecież być różne. Instrukcje nie mówiły, jak się pozbyć Beniowskiego.

0 to miał się zatroszczyć sam gubernator. Niezależnie jednak od tego, jakie były przyczyny ucieczki „l’In- trepide” z zatoki Antangara, wtrąciła ona Maurycego Beniowskiego w położenie nader ciężkie. Pozbawiony większej ilości materiału wojennego, armat i wszelkich zapasów, które na okręcie się znajdowały, a przede wszystkim pozbawiony tego jedynego środka łączności ze światem cywilizowanym, jakim był ,,1’Intrepide”, mógłby, gdyby był innym człowiekiem, załamać ręce

1 stracić nadzieję na możliwość wyjścia z tej prawie beznadziejnej sytuacji. Jednakże jego niezwykła ener­gia nie pozwoliła mu utracić wiary w swoją szczęśliwą gwiazdę i w szczęśliwe zakończenie przygody. A więc jak początkowo bez namysłu chce ścigać wielki, czte- rystupięćdziesięciotonowy okręt łodziami wiosłowymi, tak teraz, zostawszy na wyspie z kilkunastu zaledwie towarzyszami, natychmiast przystępuje do opracowania planu utrzymania się na niej w warunkach takich, jakie się wytworzyły. Kontynuując swój pierwotny plan

przedostania się na wybrzeże wschodnie, udając się tam drogą lądową wzdłuż rzeki Mahavavy, po czym przez Ankaizinę i brzegami rzek wpadających do Oceanu In­dyjskiego dociera do Angontsi. Nawiasem mówiąc, mia­steczko było w rękach kupców francuskich i Beniowski, zająwszy je, zabrał dość znaczne zapasy broni, żywności i wszelkich towarów europejskich.

W drodze, według świadectwa między innymi Mu-, niera, towarzyszyły mu nieprzejrzane tłumy krajow­ców, oddając mu cześć należną monarsze. Cultru wspo­mina, że towary, armaty, narzędzia etc. zostały prze­wiezione morzem na pirogach, dostarczonych przez Lambuina.

Madagaskar był wówczas przez władze francuskie zupełnie opuszczony. Po wyjeździe Beniowskiego w ro­ku 1776 pozostały na wyspie garnizony w Louisbourgu, Foulpointe i Fort Dauphin. Kraj był mocno trzymany w ręku i Francja stała na drodze do trwałego ugrunto­wania swych wpływów. Gdy jednak zabrakło hrabiego, wszystko poczęło się rozłazić. Ludzie uciekali do Euro­py, drogi zarastały lasem, handel upadał, bezpieczeń­stwo dla ludzi białych znikło zupełnie. Władze paryskie wydały wreszcie pod koniec 1777 roku rozporządzenie likwidacji Korpusu Ochotników, którym uprzednio do­wodził Beniowski, i utworzenia z jego resztek kompa­nii samodzielnej. Dowództwo nad tym uszczuplonym oddziałem powierzono kapitanowi Sanglier, mianując go jednocześnie majorem. Potem przysiano na guber­natora wyspy niejakiego pana de la Serre, którego jed­nak żołnierze przyjęli bardzo nieprzychylnie, żądając od niego listu Beniowskiego. Zrobili to oczywiście z lo­jalności do hrabiego. W każdym razie de la Serre na Madagaskarze nie pozostał, lecz udał się do Port Louis, skąd jeszcze przez szereg lat „rządził” swoim niedo­szłym gubernatorstwem.

Dnia 30 lipca 1779 roku major Sanglier ewakuował

Louisbourg, część żołnierzy odesłał na Wyspę Francu­ską, a część, w liczbie sześćdziesięciu ośmiu, zabrał z so­bą do Fort Dauphin, gdzie ustanowiono specjalny gar­nizon dla ochrony francuskich handlarzy niewolników, mających tam swój punkt oparcia. W ten sposób Mada­gaskar, | wyjątkiem samego południowego krańca, zna­lazł się znowu poza władzą Francji. Jak mało intereso­wano się wówczas w Paryżu tą sprawą, dowodzi fakt, że o żołnierzach w Fort Dauphin wkrótce zapomniano. Przypomniano ich sobie dopiero w trzy lata później i wtedy to wypłacono im zaległe za pięć lat pobory. Biedny Sanglier! Niewiele mógł się nacieszyć tymi pieniędzmi. Schorowany i zniszczony fizycznie, przed­stawiał sobą widok bardzo żałosny. Nie lepiej wyglądali jego towarzysze. Z sześćdziesięciu ośmiu ludzi, przy­byłych z nim razem, umarło w przeciągu trzech lat dwudziestu.

W roku 1782 szczątki korpusu Beniowskiego zostały sprowadzone na Wyspę Francuską, a sam Madagaskar pozostawiony całkowicie na łaskę tubylczych królików i ich krwawych sprzymierzeńców: handlarzy niewol­ników z Port Louis.

Gdy pod jesień 1785 roku Beniowski przybył do Angontsi, był na wyspie jedynym przedstawicielem władzy z ramienia rasy białej.

Na pewien czas udało mu się wznowić dawny splen­dor cesarski. Otoczył się dworem, stworzył wojsko i zdo­był sobie posłuch poddanych. Zważywszy, że w owym okresie nie stała za nim potężna Francja ani uzbrojone w armaty okręty Jego Królewskiej Mości, trzeba będzie przyznać, że liczne ludy madagaskarskie naprawdę do­browolnie związały z jego osobą swe nadzieje na nie­podległość i wolność.

Na jego rozkaz powstało nowe miasto, zbudowane na wzór krajowy, ale obszerne i ludne. Nazwał je Mauri-

tania * na pamiątkę swego imienia. Jego zmysł organi­zacyjny kazał mu pracować bez wytchnienia i bystrym okiem spoglądać w przyszłość. O wszystko można go było posądzić, tylko nie o brak zapobiegliwości, prze­zorności i energii. Natychmiast zakrzątnął się około organizacji handlu i eksploatacji bogactw naturalnych. Jego rozum stanu nakazał mu podporządkować sobie osady francuskie i faktorie kupców z Wyspy Francu­skiej. Niektóre z nich, jak na przykład należące do Guisquet’a i Boulay’a w Foulepointe, wyraźnie stanęły po jego stronie, wywołując tym wielki niepokój w panu Souillac, nowym gubernatorze z Port Louis. Zmysł stra­tegiczny kazał mu zająć szereg miejscowości na wy­brzeżu; pomyślał też o przepędzeniu francuskiego gar­nizonu z Foulepointe, który ustanowiono już po jego przybyciu do Angontsi.

Był grudzień, a więc pełne lato madagaskarskie. W Mauritanii setki Antimaroanów wznosiło coraz to nowe domy i magazyny; na zapuszczonej drodze Louis- bourg — Angontsi inne setki ciemnoskórych tubylców zasypywało dziury i wycinało zarośla; Beniowski prze­rzucał się z jednego miejsca na drugie, utrwalając swój wpływ na podległych mu królików i wodzów. W jego orszaku znajdowało się zawsze wielu dygnitarzy tubyl­czych i znaczny oddział dobrze uzbrojonych żołnierzy. Był dobrej myśli, ale czuł, że coś wokoło niego się rwie, że coraz częściej wasale zamyślają się nad jego słowa­mi i spoglądają nań nieufnie. Nikt jeszcze przeciw nie­mu nie występował, ale już jego projektów na przy­szłość wielu słuchało z niewiarą i bez entuzjazmu. Nie wiedział, że były to skutki kreciej roboty jego wielo­letniego towarzysza, tłumacza Mayeura, który za pod­szeptem z Wyspy Francuskiej rozgłaszał poza plecami hrabiego wieści, że lada dzień przybędzie na Mada.ffas-

kar wielkie wojsko króla Ludwika i wytnie w pień wszystkich zwolenników błękitnego sztandaru.

Pewnego dnia hrabia przydzielił baronowi d’Adels- heim stu żołnierzy i wysłał go na zdobycie Foulepoin- te’u. D’Adelsheim załadował swój oddział na cztery statki i pojechał. Dwustukilometrową przestrzeń, od­dzielającą Foulepointe od Angontsi, przebył w kilka dni, przy czym nie omieszkał po drodze zająć i obsadzić swymi ludźmi szeregu faktorii francuskich, leżących w pobliżu forteczki w zasięgu jej opieki. Pod Foule­pointe przybył w nocy z 22 na 23 grudnia, dostrzegając ku swemu przerażeniu stojący tam na kotwicy duży francuski okręt wojenny. Zamiast więc ataku na fort, d’Adelsheim udał się do rezydującego w pobliżu króla Hiawy.

W imieniu ampansakaby — rzekł — żądam, abyś pomógł mi zająć fort.

Hiawy wprawdzie nie zaprzeczał swoim powinno­ściom wobec cesarza, jednak, obawiając się okrętu wo­jennego, pomocy odmówił, a nawet sprzeciwił się, aby baron sam wystąpił do walki z Francuzami. „Przeciez to wszystko skrupi się potem na mnie” — mówił. Zgo­dził się jednak pośredniczyć w pertraktacjach. Udał się najpierw do fortu i zażądał od komendanta gwarancji bezpieczeństwa dla delegatów oddziału wojsk Beniow­skiego. Uzyskawszy zapewnienie, że posłom nic się nie stanie, przybył tam powtórnie w towarzystwie barona d’Adelsheima i pięciu jego ludzi.

Okrętem dowodził kawaler de Tromelin, przysłany przez gubernatora Souillaca wskutek pogłosek o za­mierzonej przez Beniowskiego akcji opanowania całego wschodniego wybrzeża Madagaskaru. Nie był jednak zbyt szlachetny ten kawaler de Tromelin, skoro potrafił zażądać od Hiawego, aby d’Adelsheima i jego towarzy­szy pochwycił i oddał w jego ręce. Dopiero gdy król przypomniał mu wydaną gwarancję bezpieczeństwa,

â poza tym, gdy zobaczył wyciągnięte ż pogróżkami pięści tubylców, najwyraźniej czynom Beniowskiego i jego ludziom przychylnych, zaniechał wszelkich prób zdrady.

Spotkanie kawalera de Tromelin z baronem d’Adels- heimem pełne było grzecznych słów i pustych zwro­tów. Był to przecież XVIII wiek. Panowie zamia­tali przed sobą kapeluszami, kłaniali się głęboko i uśmiechali uprzejmie. Skończyło się wszystko poko­jowo.

Panie baronie mówił kawaler de Tromelin — zechce pan być tak uprzejmy i wyświadczy mi usługę, natychmiast opuszczając Foulepointe i udając się tam, skąd pan przybył.

A baron na to, spoglądając na armaty okrętowe wy­celowane na brzeg:

Ależ, mon cher chevalier, nic więcej mnie tak nie ucieszy, jak pójść panu w jego życzeniach na rękę.

Rozumiem pana, panie baronie d’Adelsheim, i nie wątpię, że niestety, już jutro rano pozostanę osamot­niony w Foulepointe.

. — Panie kawalerze...

Panie baronie...

Trójgraniaste kapelusze znowu poszły w ruch.

Trochę więcej opierał się d’Adelsheim żądaniu zwi­nięcia błękitnego sztandaru z białym półksiężycem i dwiema gwiazdami, znaku wolności i niepodległości cesarskiego Madagaskaru. W rezultacie jednak odpły­nął, nie zdobywszy Foulepointe’u, do Angotsi, gdzie przyjęto go z kwaśną miną.

Beniowski wysłał bezzwłocznie posłańca do kawale­ra de Tromelin z odpisem aktu cesarza Józefa II, upo­ważniającym jego, Beniowskiego, do zakładania osad na Madagaskarze, oraz drugiego posłańca pchnął do

króla Klawy ż listem, w którym Zagroził mu detroniza­cją i zapowiedział osobiste przybycie.

Pisma te sprawiły, że jednak Tromelin wsiadł na swój okręt, nazywający się „d*Osterley”, i odpłynął do Port Louis, a biedny Hiawy słał do Mauritanii posła po pośle z zapewnieniem swej lojalności i przywiązania do osoby ampansakaby.

Wyprawa d’Adelsheima do Foulepointe, aczkolwiek nieudana, przekonała władze Wyspy Francuskiej, że Beniowski jest przeciwnikiem poważnym i że nie uda się pokonać go łatwo. W rezultacie dała hrabiemu kilka miesięcy zupełnego spokoju, w czasie którego mógł umacniać swoje państwo, prowadzić handel, eksploato­wać kopalnię srebra, zakładać plantacje i nawet robić pewne wysiłki w celu przekonania gubernatora z Wys­py Francuskiej, że Cesarstwo Madagaskarskie nie bę­dzie zagrażać interesom jego gubernatorstwa. Robiąc jednak pokojowe propozycje, stawiał jednocześnie je­den warunek: nie wolno prowadzić na Madagaska­rze handlu niewolnikami. Wspominany już Cultru pisze w swojej książce, że zakaz ten wprowadzał w celu pozbycia się konkurencji, gdyż sam zamierzał się tym handlem zająć. Oczywiście, jest to naciąganie faktu do swoich celów, gdyż właśnie przy pomocy kupców fran­cuskich mógłby najwięcej na handlu niewolnikami za­robić. Ale Beniowski nie chciał tego handlu, chciał wyspę od tej zmory uwolnić. Gdyby jednak nawet się nim zajmował, czyżby było to dziwne w czasach, gdy sam rząd francuski utrzymywał specjalnie forty, prze­znaczone dla ochrony kupców handlujących żywym he­banem? Pisze o tym zresztą ten sam Cultru w innym miejscu swej książki.

Lato na wschodnim wybrzeżu Madagaskaru jest go­rące i dżdżyste. Jest to najgorsza pora roku dla Euro­pejczyków. Malaria, ten najgroźniejszy wróg rasy bia­łej w tropikach, smaga ją wówczas bezlitośnie i dzie-

siątkuje. Wicehrabia de Śouttlac uznał je z& swego sprzymierzeńca: „Wyginą albo przynajmniej pochorują się gruntownie” — myślał o Beniowskim i jego lu­dziach. Miał nadzieję, że zmoże ich samo słońce pod­zwrotnikowe, bez wysyłania kosztownej ekspedycji. Ale słońce nie dało rady ani hrabiemu, ani jego towarzy­szom. Szpiedzy wciąż donosili na Wyspę Francuską, że ampansakaba nie tylko jest zdrów, ale i pełen energii. Rezydencję swoją przeniósł z wilgotnego nadmorskie­go Angontsi do położonej w głębi lądu swej nowej stolicy, Mauritanii. Zyskawszy na czasie, zdołał wybu­dować tam mały fort, otoczony palisadą, wewnątrz któ­rego na specjalnym nasypie umieścił dwie armaty i cztery kartaczownice. Ten żołnierz z zamiłowania wło­żył dużo pracy w organizację wojska. Wybudował więc koszary, zrobił plac ćwiczeń i wprowadził do swych oddziałów wzorową karność. Załoga Mauritanii, według oświadczeń francuskich, wynosiła dwustu ludzi, a więc jak na owe czasy i wielkość miasta — bardzo była znaczna. Ponadto hrabia posiadał szereg innych umoc­nionych miejscowości, jak np. Louisbourg, Angontsi, St. Jean, St. Augustin etc. Jego władza sięgała od przy­lądka d’Ambrę nieomal do Tamatawy, obejmując też dużą i gęsto zaludnioną wyspę Sainte Marie. Sakala- wowie, najmężniejsze plemię wyspy, pobici przez nie­go jeszcze w roku 1775, mieli przed nim respekt bar­dzo podobny do hołdownictwa. Nic dziwnego przeto, że czuł się dość silny, aby swe listy do gubernatorów francuskich w Port Louis i Sant Denis oraz do królów tubylczych podpisywać: Maurycy August, z łaski Bożej ampansakaba Madagaskaru.

Beniowski tak się wówczas urządzał, jak by miał na wyspie pozostać do końca życia. Ani mu w głowie była gospodarka rabunkowa, obliczona na doraźny zysk. Dał tego wiele dowodów przez przedsiębrane prace inwe­stycyjne i przez odrzucenie myśli o handlu niewolni­

kami, który mógł go najszybciej i najpewniej zbogacić. Nie trzeba też dodawać, że na platformie zysków ra­bunkowych i na wyzyskiwaniu kraju łatwo doszedłby do porozumienia ze zwalczającymi go namiętnie doma­mi handlowymi z Wyspy Francuskiej, mającymi prze­możny wpływ na politykę gubernatora. Ale on chciał prowadzić grę uczciwą w stosunku do swoich podda­nych. Francuzom proponował handel zamienny, ofiaro­wując ze swej strony produkty żywnościowe, głównie ryż i woły, żądając w zamian towarów europejskich. Handlarzy niewolników tępił bez litości. W liście do pana de Souillac napisał wyraźnie, że każdego Francu­za przybyłego na wyspę w celu nabywania czy też po­rywania ludzi nie będzie uważał za poddanego Jego Królewskiej Mości Ludwika XVI, lecz za zbira, którego nie minie sroga kara.

Miesiąc mijał po miesiącu i nic nie zwiastowało, aby władzy hrabiego miał nastąpić kres. Krajowcy przy­zwyczaili się do niej i poczęli naprawdę traktować ją jako pochodzącą od Boga. Pozorna słabość Francji wy­olbrzymiała w ich oczach siłę hrabiego, robiła go nie­zwyciężonym, wielkim Ale de Souillac uznał wreszcie, że nadszedł czas ge­neralnej rozprawy. Beniowski już poważnie zagrażał francuskiemu stanowi posiadania na wyspie, większej od Francji o sto tysięcy kilometrów kwadratowych.

Dnia 9 maja 1786 roku wyruszył z Port Louis okręt prywatny „La Louise”, niosący na swym pokładzie kil­ka armat oraz sześćdziesięciu ludzi z pułku pondiche- ryjskiego pod dowództwem kapitana Larcher. Była to ekspedycja karna, wysłana na Madagaskar celem po­chwycenia Beniowskiego i zniszczenia zaczątków jego cesarstwa. Miała ona uzupełnić swe siły wojskami tu­bylczymi, do których dostarczenia miała przymusić przybrzeżnych mpanjaków malgaskich.

Po ośmiu dniach żeglugi „La Louise” zarzuciła ko­

twicę w Foulepointe, gdzie już od szeregu miesięcy zlikwidowano miejscowy garnizon w obawie przed ata­kiem wojsk ampansakaby. Kapitana Larcher przyjął król Hiawy z rzadką miną. Był to prawdziwy biedak ten „król Wschodu”, jak go nazywał w swych Pamięt­nikach, Beniowski. Z jednej strony miał na karku Francuzów z Wyspy Francuskiej, z drugiej zaś hra­biego, któremu nie tylko przysiągł w roku 1776 wier­ność, ale jeszcze bał się go osobiście, jak ognia. Wy­tężył więc cały swój spryt, aby nikomu się nie narazić

i jakoś z obu stronami wychodzić dobrze. Naturalnie, obrywał nieraz porządne cięgi od obu, nigdy jednak więcej, aniżeli mógł znieść. W ostatnich miesiącach skłaniał się najwyraźniej ku ampansakabie, lecz teraz, gdy u swoich brzegów zobaczył okręt z wojskiem i ar­matami, zachwiał się poważnie w swojej wierności

i udzielił kapitanowi Larcher różnych wiadomości

0 pracach hrabiego i o jego sile zbrojnej. Ponieważ jednak nie był pewny, czy Francuzi pokonają Maury­cego Augusta, chodził po swojej chacie osowiały i przy­gnębiony.

A tymczasem kapitan Larcher ruszył w dalszą drogę

1 20 maja znalazł się na wyspie St. Marie, zajętej z dawna przez ludzi hrabiego. Tam dowiedział się, że ampansakaba przebywa według wszelkiego prawdopodo­bieństwa w Mauritanii, położonej w pobliżu Angontsi.

Dnia 23 maja o świcie „La Louise” zarzuciła kotwicę na wprost stolicy hrabiego i kapitan Larcher począł wy­ładowywać pod ochroną artylerii swoich ludzi, wzmoc­nionych licznym zastępem pozbieranych w drodze tu­bylców.

Tymczasem cesarz, zapobiegliwy i przezorny jak zaw­sze, posiadał już dokładne wiadomości od swych szpie­gów o ruchach nieprzyjaciela i bynajmniej nie był przybyciem okrętu zaskoczony. Francuzów się nie lę­kał, a znając ich słabość liczebną, spodziewał się łatwe­

go zwycięstwa. Nie zaniedbał jednak żadnego środka I ostrożności. Wszystkiego dopilnował, wszystko przewi­dział i na wszystko się przygotował. Nie przewidział tylko jednego... własnej śmierci. Z tym ów nieustraszo- I ny człowiek nie przywykł się liczyć ani brać tego pod uwagę. Przez całe życie chodził z kostuchą pod rękę I

i niebezpieczeństwo stało się jego żywiołem. Tyle już razy zaglądał śmierci w oczy, że zwątpił, aby mogła go I niespodziewanie, znienacka podejść. Wyszedł cało z wielkich bitew w Europie, Azji i Ameryce... Czyż I mógł przypuścić, że oto właśnie teraz, w czwartej czę­ści świata, czeka go kres?

Nigdy już nie dowiemy się, o czym dumał i mówił cesarz Madagaskaru w ostatnich godzinach swego ży­da. Może przed oczami stanęła mu wieś rodzinna, może oczami duszy widział cichą Zuzannę, wierną towarzysz- I kę wiehi podróży, a może myślał o swym dziecku, któ­re ujrzało światło dzienne w odległej, obcej ziemi ame­rykańskiej, w Baltimore...

Maj na Madagaskarze to pora jesienna. Wprawdzie przyroda tropikalna żyje przez rok okrągły i nie zna snu zimowego, niemniej jednak jesień jest tam jak I

i w całym świecie okresem przygnębienia i smutku. Za- I pewne i serce Beniowskiego było wówczas przepełnio­ne melancholią i tęsknotą. Ale bitwę z Francuzami przyjął bez wahania. Ani mu w głowie nie powstała myśl wycofania się w głąb wyspy, gdzie mógłby sobie drwić ze złości wicehrabiego de Souillac. Jego honor cesarski, szlachecki, polski — kazał mu stawić czoło nieprzyjacielowi w otwartej bitwie. Był przecież ryce­rzem. Tyle razy potykał się w szeregach różnych armii, jakże by mógł zawieść teraz nadzieje ludów na pół dzi­kich, które zaufały mu, oddając w jego ręce dobrowol­nie władzę nad sobą i swoim krajem.

Przyjął więc bitwę otwartą. Schroniony za umocnie­niami. w budowie których, jako absolwent dobrej szko-

ły wojskowej w Wiedniu, celował, mial duże szanse odparcia ataku i wyjścia z bitwy zwycięsko.

Już w nocy nastąpiła pierwsza utarczka z patrolem kapitana Larcher. Po wymianie strzałów patrol cofnął się. Wkrótce nastąpiła nowa utarczka.

Widząc zdecydowany opór i dużą liczbę wojska przed sobą, kapitan Larcher zawahał się w swoich ofensyw­nych planach. „A może by tak zacząć jakieś pertrakta­cje” — pomyślał i wezwał Mayeura. Gdy ów fałszywy przyjaciel Beniowskiego stanął przed nim, zapropono­wał mu, aby udał się do hrabiego jako parlamentarz.

Mayeur, któremu Beniowski obiecał zemstę za roz­puszczanie fałszywych o nim wieści, przeraził się.

Ależ, na Boga, kapitanie, on mnie każe natych­miast powiesić!

Po krótkiej naradzie zdecydowano się kontynuować marsz. Posuwano się na oślep, gdyż dokładnego poło­żenia Mauritanii nikt nie znał. Przypadkiem tylko uda­ło im się natknąć na małą (przemyślnie ukrytą) dróżkę, prowadzącą przez gęsty las dziewiczy. Beniowski nie spodziewał się, że Francuzi ją odkryją, i przypuszczał, że pójdą drogą wzdłuż brzegu morskiego — otwartą

i wygodną: Oparłszy się na tym domniemaniu, umoc­nił się 'głównie'''.przeciw temu kierunkowi ataku, co w* późniejszym przebiegu'akcji miało zdecydować ó jego klęsce.

Po kilkugodzinnym marszu udało się patrolowi ka­pitana Larcher dostrzec pierwsze domy Mauritanii. Było to spore miasteczko, nad którym z jednej strony górował obszerny i wysoki dom ampansakaby, z drugiej zaś na niewielkim wzgórku, otoczony palisadą — fort. Widniały tam wysoko zawieszone dwa sztandary: błę­kitny z białym półksiężycem i dwiema gwiazdami na jego rogach oraz czerwony. Pierwszy był sztandarem Madagaskaru, drugi — znakiem wojny i miejsca zbiórki.

Po tej chwili ludzię ampansakaby nie odkryli jpyzcze

Francuzów, ukrytych w gąszczu leśnym, ale mogli do­strzec ich w każdej chwili. Nie było powodu zwlekać

i kapitan Larcher wydał rozkaz do ataku.

Była godzina dziewiąta albo dziesiąta rano. Słońce stało wysoko i pomimo jesieni grzało mocno. Beniowski w nocy prawie nie spał, a teraz stał właśnie na progu swego domu. Jeden z pierwszych dostrzegł wychodzą­cych z lasu żołnierzy francuskich. Chwycił też natych­miast muszkiet i poskoczył ku palisadzie fortecznej.

Wszyscy do fortu! — krzyknął po drodze.

Żołnierze francuscy słyszeli, jak wołał tubalnym gło­sem:

Pierwszemu, który się cofnie choćby o krok, strzelę w łeb!

Był zaskoczony, ale wcale nie przerażony ani też nie myślał o poddaniu. Wierni towarzysze: baron d’Adels- heim i kawaler de Brossard, stanęli przy jego boku, a czterech Amerykanów z „1’Intrepide’a” zajęli po­przednio wyznaczone miejsce na czele żołnierzy tubyl­czych.

Maio wówczas brakowało, aby Beniowski odparł atak Francuzów. Właściwie brakowało tylko tęgo, aby bez­imienna kula karabinowa nie trafiła go śmiertelnie. A to zdecydowałoby o losach Madagaskaru. Boć bitwa pod Mauritanią toczyła się niemal w przededniu wiel­kiej rewolucji. Gdyby hrabia przetrwał jeszcze dwa lata, Francja nie byłaby już potem nigdy mogła go z Mada­gaskaru wypędzić i dzisiaj, być może, jego potomek władałby tą wyspą jako swoim prawym dziedzictwem... Stało się jednak inaczej.

Kapitan Larcher tak pisze w swoim raporcie, zacho­wanym dotychczas, o ostatnich momentach bitwy z ce­sarzem Madagaskaru.

W odległości około dwustu pięćdziesięciu sążni od fortu zobaczyliśmy samego Beniowskiego, strzelającego do nas z armaty. Kula przeleciała ponad naszymi głowa­

mi. O sto sążni dalej świsnął drugi pocisk, a jeszcze

o sześćdziesiąt sążni dalej — trzeci, który jednemu z mo­ich żołnierzy zerwał kapelusz i strzaskał karabin. W tym samym czasie palba muszkietowa szła w żywym tempie. Przyśpieszyliśmy marsz i dla zabezpieczenia się przed strzałami ukryliśmy się za wielkim domem. Tam utwo­rzyłem dwa plutony gotowe do szturmu i rozkazałem otworzyć ogień. W tym momencie zauważyłem, że pan Beniowski polecił dać ognia z jednego działa, które jed­nak nie wystrzeliło. Byliśmy tak blisko fortu, że wy­strzał ten byłby mi zabił lub zranił większą część od­działu. Uważałem moment za decydujący, rozkazałem przystąpić do szturmu. Byłem jeszcze o kilka kroków od palisady, gdy znowu ujrzałem Beniowskiego, który strzelił do nas z karabinu i opuścił go zaraz do ziemi, podnosząc swą lewą rękę do serca, a prawą naprzód w naszą stronę. Zrobił jeszcze kilka kroków, by zejść z nasypu, i upadł pomiędzy podpierające go pale. Sfor­sowaliśmy palisadę i wpadliśmy do fortu. Wchodząc na szaniec z armatami, przeszedłem obok Beniowskiego, który jakby chciał wymówić kilka słów niezrozumia­łych. Byłem jednak zmuszony wydać rozkazy i nie mo­głem zatrzymać się przy nim natychmiast. Wróciłem w dwie minuty później: już konał. Kula przeszyła mu pierś z prawej strony do lewej.”

Pierwszy wydawca Pamiętników w swym do nich uzupełnieniu tak o Beniowskim pisze:

Tak umarł hrabia Beniowski, mąż nieustraszonego męstwa, zahartowany na wszelkie przygody, umiejący ze stałością prawdziwie bezprzykładną walczyć z naj- sroższymi niebezpieczeństwami. Do tylu tak rzadkich przymiotów łączył on doskonałą znajomość serc ludz­kich. Natura, wychowanie i obycie obdarzyły go god­nym zazdrości darem przekonywania drugich, rządzenia ludźmi i poskramiania przeciwnych sobie zamachów. Dał tego dowód w niejednej okoliczności. Kiedy tysiące

pospolitych osób na jego miejscu zgubę tylko swoją w nich by znaleźli, Beniowski potrafił ich użyć na swo­ją obronę. Z tym wszystkim, mimo tak znamiennych przymiotów, zdania o charakterze tego wielkiego czło­wieka są różne, zarzuty zaś przeciwko niemu trudno wypowiedzieć, jak srogą napojone złością. Gdyby im przyszło dać ślepą wiarę, Beniowski byłby tyranem, rozbójnikiem bez najmniejszych prawideł poczciwości

i cnoty. Przecież widzimy, iż w ciągu całego jego życia nie brakło mu żarliwych czcicieli i przyjaciół determi­nowanych na wszystko, a kto ich posiada, musi mieć du­szę piękniejszą, aniżeli oszczerstwo oną wystawia.

Co do mnie, nie znajdując w zarzutach przeciwko Beniowskiemu czynionych żadnego takiego, którego by nie można użyć na jego stronę, jako też przekonywając się z zawziętości, z jaką sława jego ścigana, że przeciw­nicy jego własny w tym muszą mieć interes, wolę dobrze niż źle o nim trzymać. I prędzej uwierzę, że nie­ustraszony żołnierz jest poczciwym, jak że pokątny jakiś pisarz rzetelnym ”

*

* *

W trzy dni później przybył do. Mąuritanii kawaler La Salle, przyjaciel hrabiego, i ciało jego. pochował,. a na grobie posadził dwie palmy.

Książę de Nemours, który okolice Angontsi zwiedzał w roku 1927, pisze w swej książce, i że znalazł na mo­gile Beniowskiego „płytę położoną przez jego roda­ków”.

Losy pani Beniowskiej

Gdy w kwietniu 1786 roku rozeszły się po świecie fałszywe wieści o zamordowaniu hrabiego przez krajowców madagaskarskich, zrozpaczona Zuzanna zwróciła się do Franklina z prośbą o sprawdzenie tej pogłoski. Stary filozof odpowiedział listem z 11 maja

1786 roku. Brulion zachował się dotychczas.* „Dopyty­wałem się — pisze w nim — na wszystkie strony odnoś­nie smutnych wiadomości, o których Pani mnie uwiado­miła. Posiadam gazety angielskie do połowy lutego, ale najmniejszej w nich nie napotkałem wzmianki o podob­nym wypadku.” Dalej uzasadniał swoje domniemanie, że plotka jest nieprawdziwa.

Wprawdzie alarm o śmierci Beniowskiego z rak Ma- dagaskarczyków był fałszywy, ale gdy wieść o niej do­szła do Ameryki i została zdementowana, hrabia już w rzeczywistości poległ.

Dzięki Franklinowi wiemy również o dacie wyjazdu Zuzanny ze Stanów Zjednoczonych. Wspomina o tym w liście z 2 września 1786 roku do doktora Ingenhousza w Wiedniu. Zawiozła go Beniowska. W tym właśnie dniu opuściła, teraz już na zawsze, Nowy Świat. W li­ście do Ingenhousza Franklin napisał: „[Pani Beniow­ska] sprawia na mnie wrażenie dobrej i rozumiej ko­biety, polecam ją Twojej uprzejmości”.

Zuzanna beż przygód przybyła do Wiednia, potem na Spisz, gdzie w malej wiosce w pobliżu miasteczka Betz- ko, * należącego podówczas do Węgier, żyła jeszcze przez lat czterdzieści. Umarła w roku 1825. **


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Lepecki Mieczysław W krainie jaguarów
Lepecki Mieczysław Niknący świat
Lepecki Mieczysław Od Sybiru do Belwederu
turystyka profilaktyczno zdrowotne przygotowania do podróży
Podroz podziemna Przygody nieustraszonych podroznikow
Kajdański Edward NIEZWYKŁY REJS ŚW PIOTRA I PAWŁA PRZYGODY MAURYCEGO BENIOWSKIEGO
Przygotujmy się do inwazji na naszą planetę, W ஜ DZIEJE ZIEMI I ŚWIATA, ●txt RZECZY DZIWNE
GORĄCZKOWE PRZYGOTOWANIA, W ஜ DZIEJE ZIEMI I ŚWIATA, ●txt RZECZY DZIWNE
POLSKIE DZIEJE, PANOWANIE STANISŁAWA AUGUSTA PONIATOWSKIEGO, PANOWANIE STANISŁAWA AUGUSTA PONIATOWSK
Lepecki M B W KRAINIE JAGUARÓW PRZYGODY POLSKIEGO OFICERA W DŻUNGLACH I STEPACH BRAZYLII
Augustyn, Dzieje procesu Pelagiusza (o grzechu pierworodnym)
4 Przygotowanie półfabrykatów
Przygotowanie PRODUKCJI 2009 w1
6 Przygotowanie obiektu i budowy do robót montażowych
jak przygotowac i przeprowadzic pokaz kosmetyczny1
Przygotowanie i podawanie lekow

więcej podobnych podstron