Mieczysław Lepecki
Wstęp
Nazwisko Maurycego Augusta hr. Beniowskiego jest u nas znane, ale znajomość ta jest na ogół bardzo pobieżna. Przeciętny inteligent wie o nim trzy rzeczy: że uciekł z Kamczatki, że przebywał na Madagaskarze i że wydał pamiętniki. Nie wie natomiast dokładnie, kim właściwie był i co robił. Pewne mętne skojarzenia pochwytanych tu i ówdzie informacji mówią mu, że to jakiś awanturnik, typ niepewnej narodowości. Gdyby do człowieka XVIII wieku wypadało przykładać epitety stosowane w wieku XX, chętnie użyto by pod jego, adresem określenia: hochsztapler. Naturalnie, bardzo by skrzywdzono tego dzielnego i niezwykłego człowieka.
Początek wielkiego rozgłosu, jaki Beniowski uzyskał w świecie, datuje się od chwili opublikowania części jego przygód w pamiętniku trzeciej wyprawy Jamesa Cooke’a. Wyprawa ta dotarła do Wyspy Unalaski z grupy Wysp Aleuckich, gdzie spotkała niejakiego Izmaiłowa, pozostawionego tam przez Beniowskiego w czasie jego ucieczki z Kamczatki do Japonii. Izmaiłow opowiedział historię niezwykłych przygód hrabiego, powtórzoną następnie w książce Cooke’a i tą drogą szerokie koła sfer oświeconych Europy dowiedziały się
o nich. Stało się to w roku 1784, a więc wówczas, gdy Beniowski znajdował się już po raz ostatni w drodze na Madagaskar, gdzie w dwa lata później znalazł śrtiiefć.
Prawdziwie zawrotna sława otoczyła jego osobę jednak dopiero po śmierci, gdy ukazały się jego własne pamiętniki.
Warto poświęcić im słów kilka.
Napisał je Beniowski w języku francuskim i zaopatrzył we własnoręczne rysunki i plany. Rękopis znajduje się do dnia dzisiejszego w British Muséum. Hrabia złożył go w ręce swego dobrego przyjaciela i wspólnika, Jacka Hiacynta Magellana, Portugalczyka mieszkającego stale w Londynie. Wydał je w tłumaczeniu angielskim niejaki Wiliam Nicholson z życzliwości dla Magellana i chęci choćby częściowego wynagrodzenia mu strat poniesionych z racji upadku Cesarstwa Mada- gaskarskiego i śmierci hrabiego. Ukazały się w roku 1790*. Zewnętrznie przypominały pamiętniki Cooke’a, a więc była to książka formatu in quarto, wydrukowana na pięknym papierze i ozdobiona szeregiem oryginalnych rysunków oraz planów bitew z okresu konfederacji barskiej.
Pamiętniki Beniowskiego stały się od razu głośne. Już następnego roku wyszło drugie wydanie w Irlandii, a nadto wydanie francuskie, opracowane przez samego Magellana. Różnią się one nieco w tekście, gdyż wydanie angielskie zawiera polemikę Nicholsona z książką Cooke’a i Kinga, którą w wydaniu francuskim opuszczono.
Pierwsze wydanie polskie ukazało się w roku 1797, a więc w niespełna siedem lat po pierwszym wydaniu angielskim. Jak na przełom XVIII i XIX wieku, okres rozbiorów i legionów Dąbrowskiego, kiedy ludzie u nas mieli ważniejsze zajęcia anizæli czytanie przygód i podróży, to bardzo prędko. Podobnie jak na zachodzie
Europy, również i w Polsce Pamiętniki Maurycego Beniowskiego zdobyły od razu wielkie powodzenie. Następne wydanie, w czterech tomach, ukazało się już w roku 1802, powtórzone w 1806 nakładem sukcesorów Tomasza Le Bruna. Nosiło ono dość długi tytuł: Historia podróży y osobliwszych zdarzeń Maurycego-Augusta hrabi Beniowskiego, szlachcica polskiego i węgierskiego, zawierająca w sobie... Po czym następowało krótkie streszczenie. Wydawca nadmienił, że Pamiętniki są tłumaczeniem z francuskiego.
Również w innych krajach zaroiło się od przekładów. W Niemczech ukazało się osiem wydań: jedno w roku 1790, trzy w 1791 oraz po jednym — w latach 1793, 1796, 1797 i 1807. We Francji ukazały się dwa nakłady: w roku 1791 i 1863. W Holandii wyszły w roku 1791 w Haarlemie i Amsterdamie. W Szwecji w 1791
i w Słowacji (po słowacku) w 1808.
W dwa lata po ukazaniu się Pamiętników w Londynie, istniało więc już dziesięć wydań w pięciu językach. W niewiele lat później liczba wydań wzrosła do siedemnastu w siedmiu językach. Zważywszy, że Pamiętniki obejmują olbrzymi materiał i że życie w końcu XVIII wieku nie biegło przecież w tempie błyskawicznym, zrozumiemy, czym książka ta była
i jak poważną odegrała rolę.
Nie było też końca wszelkiego rodzaju przeróbkom na opowiadania powieściowe, sztuki teatralne i poematy. U nas temat ten podjął Juliusz Słowacki w znanym poemacie Beniowski, a następnie Wacław Sieroszewski.
Dwa były powody, dla których książka Beniowskiego uzyskała ten niepowszedni rozgłos i powodzenie: niezwykłość treści i świetność narracji.
Zaczęło się wszystko od konfederacji barskiej. Jako jej uczestnik dostał się Beniowski do niewoli rosyjskiej
i po dłuższych perypetiach w obozie dla jeńców polskich
w Kazaniu, został zesłany na najdalszy kraniec kontynentu azjatyckiego, na Półwysep Kamczacki. Tam zorganizował spisek wśród rosyjskich towarzyszy niedoli, wywołał bunt i Kamczatkę opanował. Następnie pochwycił okręt „Święty Piotr i Paweł” i zabrawszy z sobą dziewięćdziesięciu pięciu zesłańców wyruszył przez kraje nieznane do Europy. Przez długie miesiące błądził między wyspami japońskimi i chińskimi, zatrzymując się czas dłuższy na Taiwanie, gdzie wmieszał się do miejscowych zatargów wojennych. Szczęśliwie przybył do kolonii portugalskiej Makau w Chinach, tam okręt sprzedał i wynająwszy inny ruszył w dalszą podróż.
W Paryżu rząd Ludwika XV ofiarował mu stanowisko gubernatora Madagaskaru, który jednakowoż należało dopiero zdobyć. Już po przyjęciu tej nominacji spotkał się z Kazimierzem Pułaskim, wyruszającym właśnie do przyszłych Stanów Zjednoczonych Ameryki Północnej. Zaproponował mu użycie Madagaskaru jako bazy morskiej do walki z Anglią/Projekt w kilka miesięcy później Pułaski przedstawił Kongresowi w Filadelfii.
Podbój Madagaskaru powiódł się Beniowskiemu nadspodziewanie. Nie tylko opanował go, ale sprawił, że ludność miejscowa wybrała go ampansakabą, czyli cesarzem. Już w charakterze suwerena powrócił w trzy lata później do Francji, aby swój stan prawny ulegali- zować. Niestety usiłowania w tym kierunku spełzły na niczym i wywołały cały szereg najprzeróżniejszych w jego życiu zdarzeń. Pamiętniki nie obejmują jednak ich opisu i kończą się na opuszczeniu Madagaskaru.
Kraje stanowiące arenę jego przygód były w XVIII wieku znane bardzo pobieżnie. Budziły takie ogólne zainteresowanie, jak współcześnie — fantastyczne podróże kosmiczne i dociekania, co też na sąsiadujących z nami gwiazdach się dzieje. Świat nie był tak całko
wicie znany jak obecnie i ludzie wciąż jeszcze spodziewali się cudów podobnych do odkrycia Meksyku, Peru czy Australii. Nic dziwnego przeto, że każde nowe dzieło podróżnicze mówiące o stronach mało albo wcale nieznanych budziło kolosalną sensację.
Historia podróży y osobliwszych zdarzeń... Beniowskiego mówiła nie tylko właśnie o takich krajach, ale jeszcze odmalowywała je językiem jak na XVIII wiek zwartym, ścisłym, a jednocześnie obrazowym. Te jej zalety sprawiły, że każde wydanie było przez czytelników rozchwytywane.
Aczkolwiek Pamiętniki kończyły się na opuszczeniu Madagaskaru w roku 1776, to jednakże na dacie tej nie skończyła się barwna nić w życiorysie uciekiniera z Kamczatki. Znaczny materiał rozproszony po wielu dziełach i dokumentach umożliwił dość ścisłe odtworzenie dalszych jego losów. Nie były one mniej kolorowe od przedstawionych przez niego osobiście. Wciąż jeszcze odnajdują się nowe ślady jego działalności i przygód. Mówi o nich wydana w Paryżu w roku 1948 Correspondance du général Casimir Pułaski avec Claude Rulhiere, 1774—1778, wspomina A. Efimow w roku 1950 |Iz istorii wielikich russkich gieograjiczeskich otkrytij, Moskwa), a Eufrozyna Dvoichenko-Markov zajęła się nim w roku 1955 (Benjamin Franklin and count M. A. Beniowski, Filadelfia). Jak z tych publikacji widać, postać Beniowskiego wciąż jeszcze jest przedmiotem zainteresowania i dociekań.
Nie tknięte są dotychczas, jak mi wiadomo, źródła masońskie. Znawca spraw polskiej masonerii, zmarły niedawno profesor doktor Emil Kipa, mówił mi swojego czasu, że nie ma najmniejszych wątpliwości, że Beniowski był „bratem”. Być może tym tłumaczy się łatwość, z jaką docierał do wielu znakomitych i sławnych ludzi swej epoki.
Gdyby wspomnienia Beniowskiego poruszały wylącz-
nie sprawy osobiste, nie obejmując wielkich problemów kolonialnych, nikt by z nimi nie polemizował, nikt by go nie zwalczał, nie pisał na niego paszkwilów ani też podstępnie nie podkopywał Wiary w jego słowa. Ich autor pozostałby niczym innym jak świetnym narratorem. Ponieważ jednak poruszył w nich drażliwe sprawy Oceanu Indyjskiego, ponieważ przeciwstawił się polityce kolonialnej francuskiej, aczkolwiek przez długie lata poprzednie był wielkorządcą Madagaskaru z ramienia Ludwika XV, w ślad za siedemnastoma wydaniami jego wspomnień ciągnie się długi szereg napaści i insynuacyj. Zaczął tę kampanię ks. Rochon, który w roku 1792 wydał w Anglii książkę pod tytułem A voyage to Madagascar and East Indies, będącą jak gdyby odpowiedzią na Pamiętniki Beniowskiego. Ks. Rochon starał się uczynić z hrabiego kłamcę i fantazjonera. Właściwie książka jego była koncentracją wszystkich paszkwili wymyślonych przeciw Beniowskiemu przez jego wrogów i konkurentów z Wyspy Francuskiej *, na której ks. Rochon długo przebywał
i której małymi interesikami się przejął. Na szczęście znaleźli się uczeni, którzy potrafili dowieść, że zarzuty są niesłuszne i że książka Rochona jest stronnicza **. Niemniej jednak wiara w prawdziwość zdarzeń opisywanych przez hrabiego została podważona, a i potem niejednokrotnie podważano ją w literaturze, a w szczególności właśnie w literaturze francuskiej.
Ostatnim najpoważniejszym atakiem była książka
Prospera Cultru *, który starał się dowieść, że Beniowski był awanturnikiem. Najwięcej miejsca poświęca przekonywaniu czytelników, że rząd francuski wydał na jego akcję madagaśkarską dwa miliony franków. Niezbicie udało mu się tylko dowieść, że hrabia w latach 1784—1786, czyli w ostatnich latach swego życia, był wrogiem Francji. Pomijając drobne nieścisłości, podawane rozmaicie w różnych miejscach przez Beniowskiego, nic więcej nie udało się Cultru wynaleźć, co by przeciw „cesarzowi” przemawiało.
Mimo woli nasuwa się pytanie, czy możliwe byłoby nagrodzenie Beniowskiego po powrocie z Madagaskaru w roku 1777, a więc po trzyletnich rządach na wyspie, tytułem hrabiego, stopniem generała brygady (w trzydziestym siódmym roku życia!), sumą 150 000 liwrów, Orderem Świętego Ludwika oraz dożywotnią pensją 4000 liwrów rocznie, gdyby był naprawdę „rycerzem przemysłu”, za jakiego poczęto przedstawiać go później, gdy zerwał z Francją.
Chociaż Beniowski zginął w chwili, gdy podpalał lont przy armacie wycelowanej w piersi żołnierzy Ludwika XVI, niemniej jednak on pierwszy położył trwałe podwaliny pod panowanie francuskie na wielkim i bogatym Madagaskarze. Gdyby ówczesny rząd paryski umiał wykorzystać Beniowskiego, Madagaskar znajdowałby się w rękach francuskich nie od siedemdziesięciu, lecz od stu osiemdziesięciu lat. Stwierdza to wyraźnie francuski autor Delelèe-Desioges w swej pracy Madagascar et dépendances. Nie nasza jednak rzecz wylewać nad tym łzy. Nas, Polaków, może martwić chyba to, że nie byliśmy w XVIII wieku jednym z tych „ja- kowychś mocarstw”, z którymi do zawarcia układów sejm malgaski upoważnił hrabiego. Niestety, byliśmy wówczas państwem w okresie upadku.
Życie Maurycego Beniowskiego składało się ź następujących etapów: udział w wojnie siedmioletniej, udział w konfederacji barskiej, niewola rosyjska, podbój Kamczatki, powrót z niewoli do Europy naokoło Azji
i Afryki; opanowanie z ramienia Francji Madagaskaru, ukoronowane zaofiarowaniem mu przez krajowców najwyższej nad nimi władzy; udział w sukcesyjnej wojnie bawarskiej przeciw Prusom; pobyt w Ameryce
i próba zorganizowania legionu przeciw Anglii; powrót na Madagaskar.
Przyjrzawszy się tym etapom, łatwo odrzucimy pochopne twierdzenie, że Beniowski był awanturnikiem. Wprawdzie życie układało mu się barwnie i niezwykle,, ale to jeszcze bardzo odległe od awanturniczości.
Z udziału w konfederacji barskiej, który przecież: przynosi hrabiemu chlubę, rozwinął się długi łańcuch niezwykłych przygód, które jednak nie stały w żadnym stosunku do jego charakteru i usposobienia. Rozpatrując dalsze jego życie, widzimy, że rząd francuski, chcąc wykorzystać jego doświadczenie, zdobyte w dalekich podróżach, powierzył mu akcję opanowania wielkiej- wyspy Madagaskar, co spełnił w znacznej części udat- nie. Gdzie tu awantura?
Udział w wojnie austriacko-pruskiej, po czasowym załamaniu się dalszych możliwości pracy na Madagaskarze, był próbą, zresztą udaną, rehabilitacji za grzechy młodości. Beniowski bowiem dokonał swego czasu w Słowacji typowego polskiego zajazdu, za co Maria Teresa skazała go na banicję. Na skutek wstawiennictwa! rządu francuskiego cesarz Józef II uchylił wyrok i nawet obdarzył go swoim zaufaniem.
Wreszcie pobyt w Ameryce w czasie wojny wyzwoleńczej. Beniowski udał się tam w roku 1779 z wyraźnym zamiarem przyłączenia się do oddziału gen. Kazimierza Pułaskiego, swego znajomego z czasów konfe-
■
•deracji, a nawet podobno krewnego. Niestety, do Pułaskiego dotarł dopiero na kilka dni przed jego śmiercią. Po pewnym okresie niepowodzeń wrócił do Europy
i w Ameryce znalazł się powtórnie w roku 1782. Kongres w Filadelfii rozważa wówczas jego projekt utworzenia legionu amerykańskiego, złożonego z ludzi zwerbowanych w Europie. Jerzy Waszyngton popiera ten projekt, komisja wojskowa Kongresu uchwala go, ale tymczasem następuje przerwanie kroków wojennych przez Anglię i rokowania pokojowe. Oczywiście, legion jest niepotrzebny i Beniowski wraca do Europy.
Następuje ostatni akt działalności hrabiego: powrót na Madagaskar, restytucja władzy cesarskiej i po niespełna rocznym panowaniu śmierć w bitwie z Francuzami. Nawet jednak ten etap, mający najwięcej cech awantury, nie przynosi mu w świetle najnowszych badań ujmy.
W tym miejscu trzeba też wyraźnie postawić sprawę narodowości Beniowskiego. Pochodził on z Węgier, ale rodzina jego była powiązana z Polską wielu węzłami już od wieku XIV. Za czasów Władysława Łokietka przybyło do Polski dwóch jego pradziadów, wygnanych z ojczyzny z powodu zamieszek politycznych. Ich synowie czy też wnukowie, Urban i Beniamin, powrócili na Węgry, gdzie stali się założycielami dwóch rodów: Urbanyich i Benioyich. W pierwszej połowie XVIII wieku znajdujemy u nas znowu członków tej rodziny, z której jeden był stryjem Maurycego. Wreszcie sam Maurycy przybył do Polski mając lat siedemnaście, ożenił się z Polką ze Spiszą, należącego wówczas jeszcze do Rzeczypospolitej, i zmienił nazwisko na Beniowski; w Polsce mieszkał przez lat dwanaście, to znaczy do chwili, gdy ciężko ranny jaiko konfederat barski dostał się do niewoli i został zesłany na Kamczatkę. Później granice Rzeczypospolitej zostały już dlań zamknięte.
Pozostał mu jednak otwarty Spisz, przyłączony w roku
1772 do Austrii. Bywał tam często.
Istnieje wiele dowodów stwierdzających wyraźnie, że hrabia uważał się za Polaka i wielokrotnie to sam głosił. Najpoważniejszym dokumentem jest jego własnoręczne pismo do marszałka Kongresu amerykańskiego w Filadelfii, w którym pisze o sobie jako o Polaku, a o Polsce — jako o swej ojczyźnie. W śledztwie prowadzonym w Petersburgu w związku z próbą ucieczki z Kazania oświadcza w swoim zeznaniu, że jest Polakiem; akty sprawy o bunt na Kamczatce wymieniają go też zawsze jako Polaka. Jako o Polaku pisze o nim Sgibniew i Bogolubow. Generał Kopeć, zesłany na Kamczatkę po bitwie macie jo wickiej, pisze, że ludność tego półwyspu pamiętała Beniowskiego doskonale i nazywała go Augustem-Polakiem. Gubernator Wyspy Francuskiej w roku 1772, kawaler Desroches, w raporcie do Paryża, w którym donosił o ucieczce hrabiego z Kamczatki i jego przybyciu do Port Louis, pisze
o nim, że podał swą narodowość jaiko Polak. W Pamiętniku Beniowski wspomina, że opuszczając Kamczatkę kazał wywiesić na maszcie chorągiew „Konfederacji Polskiey”, a z okazji utarczki z Holendrami na wodach japońskich podaje, że wywiesił „banderę Rzeczypospolitej Polskiey”. W podtytule swej książki napisał: „szlachcic polski i węgierski etc.”.
Tak więc Beniowski, chociaż nie formalnie, ale rzeczywiście był Polakiem. Dał tego dowód, przelewając krew w szeregach konfederacji barskiej i cierpiąc w więzieniach carskich. Byłoby nonsensem nazywać go Węgrem, jak nonsensem byłoby nazywać Włochem — Napoleona, Niemcem — Wincentego Pola, Włochem — Andriollego, Francuzem — Chopina etc. Byłoby to tym dziwniejsze, że sam przecież stwierdzał wielokrotnie swoje polskie poczucie narodowe.
Nie chciałbym, aby moją książką zrozumiano jako próbę „wybielania” Beniowskiego. Nie może być o tym mowy choćby dlatego, że hrabia nie był właściwie nigdy przedstawiany w sposób ubliżający jego pamięci. Chciałbym tylko, aby czytelnicy nie mierzyli jego czynów i postępków miarą dzisiejszą, lecz właściwą epoce, w której żył. Stąd wielokrotnie i w wielu miejscach powtarzane napomknienia o tym. Wiek osiemnasty obfitował w ludzi o barwnym, pełnym przygód życiu, między którymi a awanturnikami godnymi potępienia nie stawiano znaku równości. Takie postacie fascynowały współczesnych, były ulubieńcami salonów i szerokich kół towarzyskich. Nie sposób traktować ich tak, jak gdyby działały obecnie. Gdyby Beniowski przybył do Ameryki nie na kilka dni przed śmiercią Kazimierza Pułaskiego, lecz przynajmniej na kilka miesięcy, dzisiaj stawiano by mu pomniki, tak samo — jak jego towarzyszowi z konfederacji barskiej. Wiemy przecież doskonale, że przygoda zakończona szczęśliwie może zrobić z człowieka bohatera, a podobna, lecz zakończona źle — indywiduum podejrzanej konduity. Życie Beniowskiego, pełne osobliwych przypadków, nie zapewniło mu wprawdzie miana bohatera, ale nie może też służyć jako podstawa do przesadnie złego o nim mniemania. Był to człowiek zdolny, niezwykle czynny, ruchliwy i wytrwały. Nigdzie nie stwierdzono, aby popełnił jakieś czyny, które by naraziły na szwank jego dobre imię czy też dobre imię narodu polskiego, do którego szczerze się przywiązał.
Nie ukrywam żadnego faktu z życia Beniowskiego. Nie będę się dziwił, gdy ktoś wyciągnie inne ode mnie
o nim wnioski, ale byłoby mi przykro, gdyby nie pamiętał, że posługiwał się faktami zebranymi żmudnie przeze mnie.
Siady działalności Beniowskiego na Madagaskarze pozostały do dnia dzisiejszego. Zwiedzając tę wyspę w roku 1937, miałem możność stwierdzić to wielokrotnie. Czynniki urzędowe i naukowe oceniały jego działalność pozytywnie, czemu dawały wyraz podręczniki historii dla młodzieży szkolnej. Nazwanie jednej z głównych ulic w śródmieściu Tananariwy, stolicy wyspy, imieniem hrabiego (Rue Beniowsky) miało też swoją wymowę. Postać jego była bardzo popularna, wiedzieli
o niej wszyscy Francuzi i rzadko wyrażali się o nim źle. Również pośród Malgaszów przechowała się legenda o wazaha-lava — Długim (wielkim) Białym Człowieku — który bronił ich przed Francuzami i zginął w bitwie z nimi. W „kraju Beniowskiego”, obejmującym dzisiejsze dystrykty Maroantsetra (dawny Louis- burg, założony przez Beniowskiego), Antalaha, Vohe- mar, Mandritsara, Fenerive, Sainte-Marie (wyspa) itd. znajdujemy wiele pamiątek po nim. W pobliżu Angontsi leżała jego stolica, Mauritania, zniszczona przez zwycięskiego kapitana Larcher; jeszcze Reclus wspomina
o istnieniu drogi wybudowanej przez hrabiego z Louis- burga do Angontsi. W pobliżu tych miasteczek ludność tubylcza wskazuje wiele miejsc związanych z jego rządami i nim samym.
Rozdział I
W konfederacji barskiej
i w niewoli
Hrabia Maurycy August Beniowski, szlachcic polski i węgierski, jak o sobie zwykle mówił, urodził się w roku 1741 na Węgrzech we wsi Werbowie. Był synem Samuela Beniowskiego, generała w służbie austriackiej, i Róży baronówny de Ravay, dziedzicznej hrabiny Turocz. Kształcił się w Wiedniu, najpierw w kolegium, później, od czternastego roku życia, w szkole wojskowej. Już w roku 1755 był podporucznikiem
i brał udział w wojnie z Prusami. Podczas drugiej kampanii wojennej, w roku 1758, otrzymał list z Polski od swego stryja, starosty Beniowskiego, w którym ten zaprosił go do siebie, aby przekazać mu swoje starostwo. Siedemnastoletni weteran porzuca służbę cesarską
i udaje się na Litwę, gdzie po rychłej śmierci stryja odziedzicza jego majątek.
Wiadomość o śmierci ojca sprawia, że po pewnym czasie powraca na Węgry, gdzie zastaje swoje majątki zagarnięte przez szwagrów. Urządza więc na nie typowy polski zajazd i dziedzictwo odzyskuje. Nie na długo jednak. Wskutek intryg dwór wiedeński konfiskuje mu dobra, a samego zmusza do szukania schronienia w Polsce.
Po powrocie z Węgier gospodaruje pewien czas spo
kojnie, jednak budzi się w nim chęć do podróży. Udaje się tedy do Gdańska, uczy się żeglarstwa, odbywa kilka podróży morskich do Hamburga, Amsterdamu i do Plymouth, a wreszcie poczyna gotować się do wielkiej wyprawy do Indii.
W tym czasie odbiera kilka listów od różnych dygnitarzy Rzeczypospolitej z powiadomieniem go o zamiarze zawiązania konfederacji, której zadaniem byłoby przekreślenie wpływów carowej Katarzyny w Polsce. Powodowany zarówno szacunkiem dla osób wzywających go do łączenia się z nimi, jak i istotą sprawy, udał się Maurycy Beniowski w podróż do Warszawy, gdzie przybył 7 lipca 1767 roku. Tutaj związał się przysięgą z naczelnikami konfederacji i zobowiązał się do bezwzględnego posłuszeństwa Generalności.
Zanim pochłonęła go wojna z Rosją, zrobił jeszcze jedną próbę odzyskania swoich włości na Węgrzech. Udał się do Wiednia; nic jednak nie wskórawszy, opuścił Austrię zagniewany i przygnębiony.
W drodze powrotnej do Polski, przejeżdżając przez Spisz, zachorował. Przez kilka tygodni kurował się w gościnnym dworze średniozamożnego szlachcica nazwiskiem Heński. Były tam w tym dworze trzy córki. W jednej z nich, Zuzannie, Beniowski zakochał się i niewiele myśląc, ożenił się. Niedługo jednak zażywał szczęścia małżeńskiego. O jego obecności na Spiszu dowiedziano się w Krakowie i wezwano w imię posłuszeństwa Generalności Konfederackiej do niezwłocznego przybycia. Nie zwierzywszy się nikomu, nawet małżonce, ze swoich obowiązków patriotycznych, opuścił dom teścia
i przybył do Krakowa niemal w przeddzień oblężenia go przez rosyjskie oddziały, dowodzone przez hr. Panina.
W Krakowie został przyjęty radośnie przez marszałka Czarneckiego. Mianowano go pułkownikiem, dowódcą kawalerii oraz generalnym kwatermistrzem.
Zaraz na samym początku odznaczył się przez dotarcie do Nowego Targu, zabranie stamtąd rządowego pułku, złożonego z sześciuset ludzi, i wprowadzenie go poprzez kordon oblężniczy do Krakowa. Za czyn ten mianowano go generałem artylerii, aczkolwiek o stopień ten ubiegał się ks. Marcin Lubomirski, który przywiódł do Krakowa w wianie dla konfederacji dwa tysiące regularnego wojska.
Konfederaci prowadzili szeroką propagandę za przyłączeniem się do nich szlachty i wojsk stojących po stronie króla i Rosji. Wysiłki ich nie szły na marne. Gdziekolwiek ukazały się oddziały koni ederackie, tam natychmiast wzmacniały ich szeregi zastępy szlachty, która niestety straciła już zupełnie dawną bitność i karność, jaką górowała nad wrogami w wiekach ubiegłych. Również polskie wojska rządowe chętnie przechodziły na stronę konfederacji, składając przysięgę na wierność Generalności.
Krakowska Rada Konfederacka, zachęcona sukcesem w Nowym Targu, postanowiła pokusić się o zajęcie fortecy w Lanckoronie, w której stacjonował pułk wojsk rządowych. Uprzedzając jakiekolwiek w tej mierze decyzje, ks. Marcin Lubomirski, pragnący co rychlej odznaczyć się jakimś czynem, a mniemający, że zajęcie Lanckorony nie będzie dlań trudne, ruszył na nią na czele swoich oddziałów. Nie liczył się z tym, że po drodze mogą napaść go wspierający króla Rosjanie i łatwo zadać mu klęskę. Przewidywał to Beniowski i wymógł na Radzie, aby pozwolono mu wyruszyć z 1400 kawa- lerzystami i wspomóc księcia. Niestety, Beniowski dogonił go dopiero w chwili zupełnego rozgromu. Udało mu się tylko odbić dwustu jeńców i nieco poturbować Rosjan, nie spodziewających się nowego natarcia.
Wzmocniony rozpierzchłymi drobniejszymi oddziałami księcia, ruszył Beniowski na Lanckoronę i, przybywszy pod jej mury, wezwał załogę do przejścia na stronę
Konfederacji, co też ta po godzinnym zaledwie namyśle uczyniła. Teraz Beniowski począł przez wysłańców szukać Lubomirskiego, a znalazłszy tułającego się po Węgrzech (Słowacczyźnie), zaproponował mu objęcie dowództwa nad jego oddziałkiem. Zanim jednak książę zdołał przybyć do Lanckorony, nadeszły wieści o zbliżaniu się pod Kraków rosyjskiego generała Apraksina ze znacznymi siłami. Wówczas Beniowski uznał, że winien niezwłocznie udać się do Krakowa, aby wspomóc tamtejszą załogę. Ściągnąwszy więc pośpiesznie kontrybucję z powiatów: lanckorońskiego, bielskiego i nowotarskiego, w postaci kilkudziesięciu wozów zboża i sześciuset wołów, opuścił Lanckoronę i pospiesznie ruszył ku Krakowowi. Przybył tam 19 lipca, rozbiwszy po drodze pod Wieliczką oddział rosyjski, zabierając trzydziestu jeńców i sumę 980 000 złotych, pochodzącą z dochodów żup solnych, przeznaczoną dla króla.
W owym czasie konfederaci zgromadzili w Krakowie około 13 000 żołnierzy. Wojska rosyjskie nie oblegały miasta w dosłownym tego wyrazu znaczeniu, lecz tylko krążyły wokół, odcinając dowóz żywności i furażu. Niemniej jednak zamkniętym w murach oddziałom poczęło robić się głodno. Wówczas Beniowski zaproponował, że wyjdzie z miasta na czele kilku tysięcy jazdy, zgromadzi prowiant i powróci z zapasami. Rada udzieliła mu na to przedsięwzięcie zezwolenia.
Szczęśliwemu dotychczas żołnierzowi powinęła się noga w tej wyprawie. Udało mu się wprawdzie zebrać potrzebne zapasy, ale tuż u bram Krakowa dopadły go przeważające siły moskiewskie, stawiając go wobec alternatywy: albo porzucenie prowiantów, na które z utęsknieniem oczekiwali towarzysze, i powrót za mu- ry I pustymi rękami, albo też stawienie czoła wrogowi i ułatwienie taborowi przedarcia się do miasta. Beniowski wybrał drugą możliwość. Dowództwo nad tabo-
rami zdał pułkownikowi piechoty Kluszewskiemu, polecając mu co rychlej dostać się do miasta, a sam na czele swej jazdy przyjął bitwę.
Dnia 11 sierpnia 1768 roku o godzinie trzeciej rano Beniowski uderzył swymi trzema tysiącami jeźdźców na obozy rosyjskie. Wprawdzie udało mu się ściągnąć na siebie prawie całą armię generała Apraksina, a więc i umożliwić pułkownikowi Kluszewskiemu przedostanie się do Krakowa wraz z taborami, jednak w bitwie został pobity, a sam, ranny dwukrotnie, dostał się do niewoli.
Znalazłszy się w rękach nieprzyjaciół, Beniowski zachował się szlachetnie i godnie. Uczynioną mu propozycję przejścia na służbę carowej Katarzyny odrzucił bez chwili wahania. Gdy miał już być odesłany jako jeniec do Kijowa i dalej w głąb Rosji, nadszedł za niego okup w wysokości 2000 dukatów, nadesłany przez kilku przyjaciół. Zwolniony, pośpieszył ponownie w szeregi konfederatów, walcząc ze zmiennym szczęściem, ale zawsze stając mężnie. Ugruntował sobie wówczas sławę, jako dobry żołnierz i dobry patriota.
Mijało dziesięć lat jego pobytu w Polsce. Wspomnienia węgierskie i austriackie poczęły się w nim już zacierać. Opuściwszy kraj swego ojca w siedemnastym roku życia, teraz kończył dwadzieścia osiem. Przybywszy do Rzeczypospolitej jako młodzieniaszek, bronił jej teraz jako dorosły mężczyzna, z pełną świadomością swoich czynów. Cokolwiek by mówiono o dalszym życiu hrabiego, należy stwierdzić, że bojami po strome konfederatów, siedmioma ranami od kul, szabel i pik sprzymierzeńców Stanisława Augusta oraz dwukrotną niewolą zasłużył się ojczyźnie dobrze.
Dnia 19 maja 1769 roku został w jednej z potyczek ranny w bok odłamkiem kartacza oraz dwukrotnie szablą, po czym wpadł w ręce wrogów powtórnie.
Dowódcą pułku, który wziął Beniowskiego do niewoli, był pułkownik de Brinken. Odesłał go do generała, księcia Prozorowskiego, a ten z kolei — do głównodowodzącego armią rosyjską, kwaterującego podówczas w Tarnopolu.
Nie musiał ów głównodowodzący grzeszyć zbytkiem dobrego serca, gdyż nie tylko nie pozwolił felczerom opatrzyć ran Beniowskiego, ale jeszcze kazał zakuć go w kajdany i osadzić w ciemnicy o chlebie i wodzie.
Po krótkim zatrzymaniu w Tarnopolu wyprawiono Beniowskiego do Kijowa, „pogranicznego miasta Rosji”, jak hrabia w swych Pamiętnikach nazywa stolicę Ukrainy. Po drodze stan jego był tak ciężki, że komendant garnizonu w Połonnem, generał Szyrkow, polecił umieścić go w lazarecie. Zaledwie jednak poczuł się nieco lepiej, pognano go dalej. Do Kijowa przybył 4 sierpnia, a więc w półtrzecia [dwa i pół] miesiąca od dnia dostania się do niewoli. Nie tutaj jednak był kres jego beznadziejnej wędrówki. Wkrótce wyprawiono go pod konwojem z pięknego naddnieprzańskiego grodu dalej.
Po długiej podróży znalazł się w rosyjsko-tatarskim mieście Kazaniu, w którym podówczas istniał obóz polskich jeńców wojennych. W Kazaniu nie trzymano go, jako wyższego oficera, w więzieniu, lecz pozwolono używać swobody w granicach murów miejskich.
Maurycy Beniowski był człowiekiem wykształconym i „bywałym”. Nic też dziwnego, że w wielu miejscach i w wielu okolicznościach stawał się ośrodkiem różnych zainteresowań i nadziei. Coś podobnego przytrafiło się również i w Kazaniu. Mianowicie zwrócili się do niego wybitni przedstawiciele „szlachty moskiewskiej” z propozycją dopomożenia jej swoim doświadczeniem w rewolucyjnych zamiarach. Chciała ona mianowicie wystąpić przeciw carycy i wymusić na niej przyrzeczenie „tych swobód i zaszczytów, których używają inne naro
dy”. Delegaci dowodzili, że miejscowy gubernator rozporządza zaledwie czterystu żołnierzami, podczas gdy samych jeńców polskich znajduje się tutaj około 7000. Ponadto mieli stanąć przeciw rządowi Tatarzy miejscowi, no i oczywiście sama szlachta.
Beniowski odniósł się do propozycji chłodno. Powiedział, że musi się namyślić, ale tymczasem zwierzył się z niej swojemu przyjacielowi, marszałkowi Czarneckiemu. Ten zwołał zebranie starszych oficerów konfedera- ckich, na którym uchwalono nie podejmować żadnej akcji przeciw rządowi, ale zgodzono się stanąć po stronie rebelii w wypadku, gdyby jej udało się rozgromić garnizon, a tym samym uwolnić jeńców polskich i niewoli. Wówczas postanowiono uformować oddzielny korpus polski, działający wspólnie ze swymi wybawcami „aż do czasu dalszych swej Generalności rozkazów”. Decyzję tę polecono Beniowskiemu zakomunikować spiskowcom. Hrabia wywiązał się z misji doskonale: „szlachta moskiewska” pokładała wielkie nadzieje w Polakach, ci zaś, nie biorąc udziału w przygotowaniach do wybuchu powstania, byli bezpieczni na wypadek odkrycia spisku i jego likwidacji.
Robota spiskowa musiała być prowadzona dość sprężyście, skoro już w październiku 1769 roku zadeklarowały się za ruchem gubernie: woroneska, biełogradzka, kijowska, a także znaczna część mieszkańców Moskwy. Wszystko już było gotowe do wybuchu i tylko czekano na przybycie dziewięciu — dziesięciu tysięcy jazdy tatarskiej, która miała uderzyć na garnizon kazański i tym dać hasło do ogólnego powstania, gdy nastąpiła zdrada...
Dwóch panów moskiewskich, skłóciwszy się między sobą, zapałało do siebie nienawiścią. Jeden z nich umyślił zemścić się na drugim przez zdemaskowanie spisku, do którego obaj należeli. Dnia 6 listopada udał się do miejscowego gubernatora i zdradził tajemnicę. Bojąc się
jednak swoich ziomków, wydał tylko niektórych, składając całą winę na Beniowskiego, który w jego relacji miał być inicjatorem powstania i na spółkę z Tatarami miał dokonać napadu na miasto.
Przerażony gubernator przedsięwziął natychmiast wszystkie środki ostrożności i w nocy wysłał oficera z kilkunastu zbrojnymi, aby aresztował Beniowskiego. Oficer przybył na kwaterę konfederata i zapukał do drzwi. Otworzył mu sam Beniowski, który ujrzawszy żołnierzy domyślił się natychmiast, że spisek został odkryty. W tym momencie przyszła mu z pomocą niezwykła przytomność umysłu, która pozwoliła mu się tym razem wyratować z niebezpieczeństwa.
— Czy więzień w domu? — pyta oficer moskiewski biorąc hrabiego, stojącego przed nim w bieliźnie, ze świecą w ręku, za służącego.
— Tak jest, wasza wielmożność — odpowiada Beniowski bez chwili wahania.
Oficer wyrywa mu świecę z ręki i wpada do mieszkania, a hrabia tymczasem biegiem udaje się na kwaterę swego przyjaciela, majora Winbladha, Szweda, walczącego również w szeregach konfederacji barskiej.
— Musimy natychmiast uciekać — woła do niego — spisek odkryty!
Major Winbladh nie namyśla się ani sekundy. Zebrawszy nieco rzeczy dla nie ubranego zupełnie Beniowskiego, uciekają razem nocą, piechotą do pobliskiej wioski, skąd, wziąwszy konie, udają się do miasteczka Sebuksar. Miejscowi notable należący do spisku zaopatrują ich w ubranie, pieniądze i wyprawiają w drogę.
Przyjaciele uradzili uciekać do Petersburga, a stamtąd jakimkolwiek okrętem cudzoziemskim dalej.
Jechali więc na Niżny Nowogród, gdzie zameldowali się u miejscowego „wojewody” jako dwaj oficerowie rosyjscy, jadący z ważnymi papierami z Kizlaru do Pe
tersburga. Wojewoda nie tylko ich ugościł, ale jeszcze zaopatrzył w list polecający do swego kolegi, wojewody wołodymirskiego (wołogodzkiego).
Moskwę minęli w nocy, przez Twer i Wielki Nowogród przemknęli chyłkiem. Dalecy byli od turystycznej ciekawości i chęci zwiedzania osobliwości. Jechali szybko w obawie, aby wieść o niedoszłym buncie kazańskim nie wyprzedziła ich. Dzięki temu pośpiechowi znaleźli się w Petersburgu już 19 listopada i natychmiast poczęli szukać „okazji”.
Stanęli na kwaterze w oberży. Beniowski grał rolę zamożnego szlachcica, Winbladh rolę jego kamerdynera. Wkrótce zawarli znajomość z pewnym Niemcem, który podał im adres kapitana okrętu holenderskiego mającego wkrótce wyruszyć na morze.
Nie tracąc czasu udał się Beniowski niezwłocznie do Holendra i zaproponował, aby wziął go wraz z kamerdynerem do swego kraju, a otrzyma za tę przysługę pięćset czerwonych złotych. Kapitan pozornie zgodził się i powiedział, aby Beniowski czekał go następnej nocy na moście na rzece Newie.
Niestety, Holender okazał się zdrajcą. Na miejscu schadzki oczekiwało kilkunastu żołnierzy, którzy aresztowali obu konfederatów i odprowadzili do więzienia.
Beniowskiego postawiono przed oblicze hrabiego Czi- czerina, komendanta policji, który zadał mu szereg pytań.
Poza generaliami, z których w odpowiedziach wynikło, że był szlachcicem polskim i węgierskim, katolikiem, że służył w armii cesarskiej, Beniowski dał szereg ciekawych wyjaśnień. A więc, że nic nie wie, aby Francja dostarczała lub nie dostarczała pieniędzy konfederatom; że, jako szlachcic i starosta polski, był obowiązany pomagać wszelkimi siłami Rzeczypospolitej do wydostania się spod jarzma obcego. Co do niedoszłego buntu w Kazaniu zaprzeczył kategorycznie, aby był jego ini
cjatorem czy też kontynuatorem. W ogóle nie miał zamiaru do tej sprawy wtrącać się, a wreszcie, gdy zapytano go, dlaczego umyślił jechać do Holandii, a nie gdzie indziej, odpowiedział, że z równą ochotą pojechałby do każdego innego kraju, aby tylko opuścić granice państwa rosyjskiego.
Po tym pierwszym przesłuchaniu zamknięto Beniowskiego w ciemnym lochu w twierdzy pietropawłowskiej. Dopiero na trzeci dzień dano mu pierwszy posiłek: kawał suchara i konewkę wody. Wieczorem tego samego dnia zaprowadzono go przed oblicze ministra hrabiego... *
Ściany wytwornego gabinetu nasłuchały się wówczas niemało przekleństw. Minister posiadał słownik obszerny i wyszukany. Nie pozwalając więźniowi przyjść do słowa, wymachiwał mu przed nosem plikiem papierów, zawierających szczegółowy opis wszystkich jego „zbrodni”, i lżył go bez końca. Wreszcie oświadczył:
— Przed trybunałem musisz pan wszystko powiedzieć, inaczej zmusi cię do tego kat.
Po czym nakazawszy zakuć Beniowskiego w kajdany, polecił odprowadzić go do twierdzy.
Wkrótce odbył się sąd.
Beniowski stanął przed gremium, złożonym z dwudziestu asesorów, i spokojnie czekał, co będzie.
Przewodnictwo objął minister hrabia... i otworzył rozprawę. Prokurator odczytał najpierw wszystkie pytania i odpowiedzi, złożone u Cziczerina, po czym kazał Beniowskiemu przysiąc, że podał w odpowiedziach prawdę. ,
Beniowski przysiągł.
Ale w tej chwili zerwał się przewodniczący i zawołał:
— Oskarżony kłamie! On musi odwołać swoje zezna
nia i przyznać się z pełną skruchą do winy, a gdy tego nie uczyni, zostanie poddany torturom.
Nie była to żadna przenośnia retoryczna. W owym czasie podsądnych torturowano nie tylko w Rosji. Beniowski na pewno nie przyjął tego powiedzenia jako czczej pogróżki. Przeciwnie, musiały mu przemknąć wtedy przez myśl sceny wyrywania paznokci, przypiekania gorącym żelazem, łamania kości, bicia, tortur wody i wiele innych sposobów udręczeń, znanych ówczesnym sądownikom i katom.
Pomimo strasznej groźby, Beniowski nie cofnął się, lecz śmiało odrzekł:
— Trzeba, aby rada, kazawszy mi przysięgą potwierdzić swoją niewinność, przekonała dowodami, żem przysiągł fałszywie. Inaczej wszelki gwałt dokonany na mnie byłby naznaczony cechą najokrutniejszego barbarzyństwa, od którego serce Najjaśniejszej Imperatoro- wej jest na pewno dalekie.
Ta śmiała odpowiedź, połączona z pewnym pochlebstwem dla cesarzowej, usposobiła niektórych asesorów przychylnie dla podsądnego. W rezultacie na trzecim z kolei posiedzeniu, dnia 29 listopada, uznano, że Beniowski nie jest przestępcą stanu i że dowiedziono mu tylko chęć ucieczki z niewoli. Z tej racji trybunał uznał za możliwe wypuścić go na wolność po podpisaniu przezeń zobowiązania, że nigdy nie będzie walczył przeciw wojskom cesarzowej i że natychmiast opuści granice Rosji.
Podpisawszy odpowiedni cyrograf, Beniowski uważał się już prawie za wolnego. Jakżeż się pomylił! W pięć dni później, nocą, wsadzono go do kibitki i uwieziono na sam kraniec kontynentu azjatyckiego, na Kamczatkę.
Rozdział II
Zanim przejdę do opisu przygód Maurycego Beniowskiego na Kamczatce, podam nieco danych o tym kraju na podstawie źródeł współczesnych.
A więc...
Kamczatka jest to półwysep oddzielający Morze Ochockie od Morza Beringa i Oceanu Spokojnego. Jego długość wynosi osiemset kilometrów, a szerokość w miejscu najszerszym czterysta osiemdziesiąt trzy kilometry. Administracyjnie wchodzi w skład Kraju Dalekiego Wschodu, stanowiąc dziewięć jego rejonów. Obszar Kamczatki obejmuje 264 000 km2, a zaludnienie wynosi 35 000 głów, z czego 27 000 przypada na tubylców, a 8000 na: Rosjan (6000), Ukraińców, Chińczyków, Koreańczyków i innych. Głównym zajęciem tej ludności jest polowanie, rybołówstwo i chów reniferów (dane z r. 1936).
Na północy pokrywają Kamczatkę tundry, na południu rosną lasy i znajdują się stepy, porosłe w lecie bujną trawą. Wzdłuż półwyspu ciągnie się łańcuch górski, Kamczacki Chrebiet, sięgający 1500 metrów wysokości. Największą rzeką jest rzeka Kamczatka, płynąca z południa na północny zachód, długości siedmiuset kilometrów. Długość innych rzek nie przekracza siedemdziesięciu — dwustu kilometrów. Należą do nich: Bol- szaja, Tigil, Bystraja, Lesnaja etc.
Chociaż południowy kraniec półwyspu leży na tej sa
mej szerokości geograficznej co Kijów, klimat jego jest znacznie od klimatu Ukrainy surowszy. Na południu, gdzie przebywał Maurycy Beniowski i gdzie leżą Bolszereck i Pietropawłowsk, przeciętna temperatura roczna wynosi 0° (Warszawa +6° C).
Kamczatka obfituje w zwierzynę. Spotykamy tam: jelenie, niedźwiedzie, wilki, lisy, sobole, gronostaje, łasice, wydry, rosomaki, zające. Przy brzegach morskich spotyka się: morsy, foki, nerpy, wieloryby, kaszaloty itp.
Pierwsi rosyjscy osadnicy zjawili się na Kamczatce pod koniec XVII wieku. W roku 1697 założyli pierwsze osiedle, jak wszystkie ówczesne — umocnione. Był to Wierchnie Kamczacki Ostróg. W roku 1700 założono, występujący wielokrotnie w Pamiętnikach Beniowskiego, Bolszereck. Do roku 1783 półwysep należał administracyjnie do Jakucka, i Niłow, nazywany przez Beniowskiego „gubernatorem”, był w rzeczywistości czymś w hierarchii urzędniczej znacznie niższym.
Z Polaków, eksploratorów Kamczatki, najwybitniejszym był Benedykt Dybowski*, profesor Szkoły Głównej, a później uniwersytetu we Lwowie, który przebywał na półwyspie w latach 1879—1882 jako szef ekspedycji naukowej.
Podróż z Petersburga na Kamczatkę była w roku 1770 tak trudna, że prawie nikt jej dobrowolnie nie odbywał. Kilkanaście tysięcy kilometrów, dzielących te dwa krańce olbrzymiego kontynentu europejsko-azjatyckie- go, na których przebycie człowiek rozporządzał podówczas tylko prymitywnymi środkami komunikacji, wydawały się przestrzenią tak niewiarygodnie wielką, że odstraszały najbardziej chciwych kupców i awanturników. To olbrzymie oddalenie od centrum życia cywili-
zowanego, odstraszające ludzi wolnych, stanowiło powód, dla którego rząd Katarzyny II chętnie zsyłał na Kamczatkę przestępców politycznych. Taki los postanowił też zgotować Beniowskiemu.
Wysłano go w kibitce pod eskortą. Po długiej podróży przybył dnia 4 grudnia 1770 roku do miasteczka Bolszerecki Ostróg lub po prostu Bolszereck, położonego nad rzeką Bolszą (Bolszaja). „Miasto * to — pisze o nim w swoich Pamiętnikach — jest złożone z pięciuset blisko domów, regularnie pobudowanych, które jedną tylko formują ulicę i są zamieszkane przez Kozaków. Na południe miasta tego, o strzelenie armaty, widzieć się daje forteca dość regularnie zrobiona, o pięciu bastionach, na każdym po cztery armaty. Otacza ją głęboka fosa. Mieszka w tej twierdzy gubernator, mając pod swą komendą garnizon, zwykle z dwustu osiemdziesięciu ludzi złożony. Wygnańcy mieszkają o pół mili na zachód od miasta, pod lasem. W tym to miejscu miałem zakończyć me życie i na nim miano mi wydzielić kawał roli, która mi kiedyś za mogiłę służyć miała”.
Zamieszkał Beniowski u niejakiego hrabiego Krustie- wa (w źródłach rosyjskich: Chruszczew), również wygnańca, przebywającego na Kamczatce już lat osiem.
W Bolszerecku zastał Beniowski również innych więźniów politycznych, ludzi inteligentnych. Byli wśród nich oficerowie gwardyjscy, szambelan cesarzowej Elżbiety, archidiakon, kapitan kozacki, eks-książę etc. Z Polaków znajdował się na Kamczatce tylko on i pewien były starosta, nazwiskiem Kazimierz Bielski.
Już w niewiele dni po przybyciu Maurycy Beniowski począł krzątać się koło stworzenia organizacji przygotowującej ucieczkę. Lubując się w formach, podobnie
jak lubowali sią w nich wszyscy jemu współcześni, tworzy Radę Sekretną, do której wchodzą wygnańcy: Panów, Baturyn, Stiepanow, Sofronow, Winbladh, Kru- stiew i niejaki Wasyl. Sam zostaje naczelnikiem i główną sprężyną organizacji.
Uzupełniwszy kadry spiskowe o dalszych piętnastu wygnańców, opracował plan oswobodzenia. Polegał on na tym, że po zgromadzeniu odpowiedniej ilości materiału wojennego i zapasów żywności sprzysiężeni mieli udać się pod zmyślonym pozorem do portu Ksekawki *, gdzie nadchodziły okręty morskie, tam napaść jakikolwiek okręt i opanowawszy go, wyruszyć w podróż naokoło świata do Europy.
Plan to był jedyny, jaki w ówczesnych warunkach i czasie można było przedsięwziąć, ale jednocześnie był to plan szaleńczy, w którym na sto szans była najwyżej jedna do zyskania. Cóż jednak pozostawało do wyboru kamczackim niewolnikom? Nic dziwnego, że woleli zaryzykować, tym bardziej, że to, co mieli do zaryzykowania, nie było godne zazdrości.
W dalszym rozwoju akcji plan ten pod wpływem rozwijających się wypadków uległ zmianie.
Przygotowania czyniono powoli, a tymczasem Beniowski począł instalować się w miasteczku. Dzięki swym zaletom towarzyskim, umiejętności gry w szachy, a także znajomości języków stał się wkrótce stałym gościem u miejscowego gubernatora, pułkownika Nilowa, starego, poczciwego pijaczyny. Posiadał ten pułkownik żonę, trzy córki i syna. Kobiety bardzo polubiły dworskiego kawalera, jakim był Beniowski, stając się orędowniczkami wszystkich jego spraw u ojca i męża. Ponadto najmłodsza córka, Anastazja, zakochała się w nim na zabój i pewnego razu oświadczyła mu to wręcz. Acz-
kolwiek Beniowski nie był uwodzicielem i chociaż w Polsce pozostawił młodą i kochaną żonę, jednak w swych Pamiętnikach przyznaje się, „iż w tej pierwszej w życiu mym okoliczności wyrazy moskiewskie zdały mi się być najsłodszym i najprzyjemniejszym w świecie językiem”.
Gdy pewnego razu Beniowski oddał władzom pozorną usługę, gubernator, opierając się na odpowiednim ukazie, uwolnił go i wystąpił do gubernatora irkuckiego z wnioskiem o nadanie mu jakiegoś odpowiedniego stanowiska. Źródłem tego serdecznego stosunku były zaręczyny Beniowskiego z Anastazją. Fakt ten przyjął Niłow najpierw z wielkim gniewem, lecz później, na skutek perswazji żony i niektórych swoich przyjaciół, pogodził się z nim, tym bardziej, że Beniowski był bądź co bądź baronem*, a tytuł oddziaływał wówczas bardzo silnie.
Stosunek Beniowskiego do Anastazji był dość dziwny. Niewątpliwie lubił ją, ale jednocześnie dobrze pamiętał, że jest żonaty i że ożenić się po raz wtóry nie może. Wyprowadzenie jednak z błędu rodziców panny oznaczałoby popsucie przyjaźni, bez której przygotowań do ucieczki nie dałoby się dokonać. Stanąwszy wobec tej alternatwy Beniowski postanowił zasięgnąć opinii Rady Sekretnej. Gdy jednak ta poradziła mu żenić się, a jednocześnie zwierzyć się Panu Bogu, że robi to pod przymusem, z poświęcenia, nie usłuchał tej rady i postanowił ze ślubem zwlekać aż do chwili ucieczki. Jednocześnie tedy czynił przygotowania do ucieczki i ślubu.
Beniowski zawarł również przyjaźń z sekretarzem kancelarii Sudejkinem i dowódcą oddziału kozackiego,
pułkownikiem Kołosowem*. Pierwszego nazywa stale w swych Pamiętnikach kanclerzem, drugiego — hetmanem. W ogóle ta przesada w określaniu stanowisk ludzi, z którymi wchodził w kontakt, przewija się wszędzie.
Przy ich pomocy udało mu się przekonać gubernatora, że wprowadzi na Kamczatkę uprawę roli i zabezpieczy jej mieszkańcom obfitość chleba, na którego brak bardzo narzekali. Dla urzeczywistnienia tego planu Beniowski nie chciał niczego innego, jak tylko zezwolenia na osiedlenie wraz z kilkudziesięciu wybranymi przezeń wygnańcami i oddanymi mu do pomocy krajowcami w południowej części półwyspu, która według niego do uprawy się nadawała. Oczywiście, projekt założenia osady nie był niczym innym tylko sposobem wydostania się spod zasięgu władz. Znalazłszy się sami, bez „opieki” kozaków Kołosowa, mogli już łatwo wprowadzić w czyn zamiar ucieczki.
Aby odwlec datę ślubu z Anastazją, Beniowski oświadczył, że nie stanie przed ołtarzem, dopóki nie powstanie kolonia, a w niej godna tej pięknej panny rezydencja. Pod kolonię wybrał teren położony o kilka dni drogi od Bolszerecka, w niewielkiej odległości od ujścia do oceanu rzeki Łopatki, dokąd nawet udał się osobiście i tyczkami wyznaczył miejsce na budowle. Uezynił to, aby odwrócić podejrzenie władz od przygotowań do ucieczki. Wszystko bowiem, co robiono, a więc przygotowania wszelkich zapasów, prochu, broni siecznej, narzędzi etc. kładziono na karb przygotowań osadniczych.
- Tymczasem liczba sprzysiężonych wzrosła do sześćdziesięciu mężczyzn, gotowych na wszelkie ryzyko.
Wszyscy byli doskonale uzbrojeni przez władze guber- nialne, które, ufne w siłę swoich kozaków i grenadierów, wydawały każdemu wygnańcowi muszkiet i dzidę iv tym celu, by przy pomocy tego uzbrojenia zdobywał sobie żywność, a one mogły bezkarnie kraść przeznaczone na ich utrzymanie pieniądze. Mało tego, guber- nialna kancelaria żądała od każdego zesłańca haraczu Mrocznego w postaci: sześciu skór sobolich, pięćdziesięciu zajęczych, dwóch lisich i dwudziestu czterech gronostajowych, licząc, że uzbrojony wygnaniec będzie mógł nie tylko sam się żywić, ale jeszcze sprostać tym wymaganiom. Dodawano im ponadto siekierę, kilka no- tów i narzędzia ciesielskie, za które mieli dodatkowo płacić już w pierwszym roku sto rubli w skórach.
Dzięki tym zwyczajom rządcy kamczackiego wygnańcy byli uzbrojeni wcale nie gorzej od żołnierzy niejscowego garnizonu, co oczywiście bardzo sprzyjało ich planowi.
W trakcie przygotowań do ucieczki rozwijał się jednocześnie dramat osobisty Beniowskiego w związku miłością okazywaną mu przez Anastazję Niłównę i wielką ku niemu sympatią całej jej rodziny. Hrabia zdawał sobie doskonale sprawę, że ucieczka zesłańców będzie końcem kariery starego pułkownika i początkiem nieprzewidzianych dla niego następstw. Również tra- ¡icznie miała odbić się ucieczka w sercu młodej dziew- :zyny. Beniowski miał jej przecież wówczas odsłonić tajemnicę, skrywaną dotychczas pilnie, że jest żonaty, że żonę swoją kocha i że z nią, Anastazją, nie ożeni się. Myślami tymi trapił się niemało, zwierzając się z nich swojej Radzie Sekretnej, skąd nie uzyskał jednak żadnej pociechy.
Na domiar złego Anastazja dowiedziała się o zamiarze ucieczki od swej pokojówki, której tajemnicę tę powierzył jeden ze spiskowców, jej kochanek. Zamierzał on zabrać ją z sobą i dlatego całą sprawę przed nią odkrył,
a ona z kolei powiadomiła córkę gubernatora. Miłość Anastazji została wystawiona na próbę. Zrozpaczona poszła niezwłocznie do Beniowskiego i, zalewając się Izami, zapytała, czy chce ją porzucić. Ten w obawie, aby kochanka nie zdradziła go przed ojcem, zapewnił ją, że miał zamiar w chwili realizowania ucieczki porwać ją, czym dziewczynę udobruchał i nawet zobowiązał do pomocy. Nawiasem mówiąc, miał zamiar zupełnie inny, a mianowicie postanowił zaproponować jej, aby wyszła za mąż za jednego ze spiskowców, niejakiego Stiepa- nowa, który kochał się w niej beznadziejnie, odchodząc od zmysłów z zazdrości. W tej niezbyt pochlebnej dla Beniowskiego aferze miłosnej przemawia za nim jedynie silne postanowienie, że małżeństwo ze Stiepanowem miało nastąpić tylko za wyraźną zgodą panny.
Tymczasem naczelnik kancelarii gubemialnej został powiadomiony o istnieniu spisku. Dobroduszny Niłow nie chciał jednak wierzyć rewelacjom „kanclerza”. Wprost nie mogło mu się pomieścić w głowie, aby ktoś mógł być taki przewrotny, jakim w rzeczywistości był hrabia. Skrzyczał więc porządnie donosicieli i sam powiadomił Beniowskiego o „niecnych przeciw niemu knowaniach”. Ziarno jednak nieufności zostało posiane. Gubernator zaczął zwracać baczniejszą uwagę na postępowanie wygnańców.
W rezultacie tej baczności, jak również wskutek doniesień, gubernator przekonał się ostateoznie o winie Beniowskiego i postanowił ze spiskiem i z nim samym się rozprawić. Ale teraz poczęła działać Anastazja. Cichaczem ostrzegła swego kochanka o grożącym mu niebezpieczeństwie i umówiła się, że gdy ojciec zacznie sposobić się do pochwycenia go, przyśle mu czerwoną wstążkę. Nie upłynął dzień, a już okazała się potrzeba wysłania znaku.
Niłow wysłał „hetmana” z rozkazem nagiego zaaresztowania hrabiego. Beniowski, już uprzedzony, zamiast
poddać się, kazał swoim ludziom kozaka i pięciu jego towarzyszów pochwycić i związać.
Na wieść o tym zuchwalstwie gubernator wysłał do hrabiego list z żądaniem natychmiastowego zwolnienia jeńców i stawienia się samemu w forcie.
Beniowski oczywiście nie myślał kłaść głowy pod Ewangelię. Zamiast udać się do Niłowa, postanowił otwarcie wystąpić przeciw władzom. Zgromadził więc wszystkich spiskowców, których w owym momencie znajdowało się w miasteczku pięćdziesięciu siedmiu, podzielił ich na trzy oddziały i postanowił tą siłą opanować fort, uwięzić gubernatora i zorganizować otwartą ucieczkę wszystkich zesłańców. Gubernator nie miał wówczas jeszcze pojęcia o rozmiarach spisku i sądził, że należy do niego najwyżej kilku ludzi. Wysłał więc przeciw niemu oddziałek złożony z podoficera i pięciu grenadierów.
Podoficer podstąpił pod dom Beniowskiego i zawołał:
— W imieniu Jej Cesarskiej Mości, Imperatorowej Katarzyny II, rozkazuję Waszej Wielmożności natychmiast udać się ze mną do gubernatora!
A Beniowski na to:
— Łżesz! Gdzieżby Imperatorowa dawała rozkazy “takiemu durniowi jak ty!
Podoficer stropił się.
— Jak to „łżesz”? — począł się tłumaczyć. — Kazali tak powiedzieć, więc mówię.
— Głupiś •— ciągnął Beniowski dalej — lepiej chodź do mnie i napij się wódki.
Dobroduszny żołnierz dał się skusić. Wiedział zresztą
o dobrej komitywie hrabiego z rodziną gubernatora, a całej sytuacji zupełnie nie pojmował. Udał się więc do izby, gdzie natknął się na wycelowane w swoją pierś cztery pistolety. Schwytano go i kazano pod groźbą śmierci wywoływać pojedynczo żołnierzy pod pozorem wychylenia „riumoczki”.
Wkrótce pięciu grenadierów i ich podoficer podzielili los „hetmana” i jego ludzi.
Również szczęśliwie rozprawili się spiskowcy ze znaczniejszym oddziałem wojska, wysłanym w kilka godzin później. Główna rozprawa nastąpiła dopiero nocą. Gubernator wysłał dwa znaczniejsze „korpusy” wraz z armatami i rozkazem natychmiastowego stłumienia buntu i dostawienia Beniowskiego do fortu żywego lub umarłego.
Jednak Sybirakom trudno było mierzyć się ze świetnym oficerem, mającym za sobą dwie kampanie przeciw Prusom po stronie austriackiej i boje w szeregach konfederacji barskiej. Beniowski ułożył plan i, postępując według niego, rozbił najpierw oddział usiłujący obejść go od tyłu, potem zaś ten, który miał za zadanie uderzyć na niego z frontu. Spłoszeni żołnierze gubernatora, zamiast przedrzeć się z powrotem do fortu, poczęli uciekać do lasu. Beniowski zorientował się natychmiast, że nadeszła chwila, w której albo zdobędzie fort, czym zapewni sobie dalsze powodzenie, albo też poniesie klęskę i nieodzowne z nią ciężkie konsekwencje buntu. Ruszył więc natychmiast ku mostowi zwodzonemu, przerzuconemu przez fosę oddzielającą fort od miasteczka. Przy „zwodzie” stał jakiś grenadier, któremu Beniowski rzucił rozkazująco:
— Puszczaj most!
Żołnierz, snadź przy ją wszy spiskowców za powracających ze zwycięskiej rozprawy swych kolegów, zapytał tylko, czy prowadzą jeńców, i spełnił rozkaz. Ciemności nocne były tym razem sprzymierzeńcem zuchwalców. Przez opuszczony most spiskowcy rzucili się ku wartowni, w której wybili do nogi dwunastu grenadierów, po czym wpadli do wnętrza fortu, zajmując go niemal bez strat ze swej strony.
Do mieszkania gubernatora pierwszy wbiegł Beniowski.
— Złóż pan broń! — zawołał do Niłowa.
Pułkownik Niłow musiał być dobrym żołnierzem, gdyż zamiast tchórzliwie zrezygnować z obrony, strzelił z pistoletu do napastnika raniąc go w rękę, a następnie rzucił się ku niemu z szablą. Na tę chwilę wpadł do komnaty Panów, jeden z pomocników Beniowskiego, i gubernatora na miejscu zabił. Gdy się zważy, że przy tej scenie była obecna Anastazja, jej matka i rodzeństwo, dramat rodziny Nilowych, uwielbiających Beniowskiego, ukaże się w całej pełni.
Tymczasem rozproszeni żołnierze zdołali się opamiętać, odbić uwięzionego w mieście „hetmana” i skupić się w pobliskim lesie, zabierając z sobą niemal całą ludność męską. W domu pozostały same kobiety i dzieci, co poddało Beniowskiemu myśl niezbyt wprawdzie szlachetną, ale mogącą łatwo zapewnić spiskowcom ostateczne zwycięstwo. Opanowanie bowiem fortu było tylko pięknym wstępem do dalszej walki.
Stare przysłowie: „złapał Kozak Tatarzyna, a Tata- rzyn za łeb trzyma” najlepiej obrazowałoby sytuację. Sześćdziesięciu spiskowców mogło bronić się w forcie bardzo długo, ale siedmiuset kozaków miejskich i resztki rozgromionych grenadierów miało czas. Mogli oblegać ich dotąd, dopóki głód nie zmusi ich do poddania. Tego obawiał się Beniowski i dlatego powziął plan, który chluby mu nie przyniósł, ale zapewnił powodzenie. Zgromadził mianowicie wszystkie kobiety i dzieci w cerkwi i zagroził kozakom, że spali im żony, siostry i matki, o ile nie złożą natychmiast broni i nie poddadzą się jego rewolucyjnej władzy.
Groźba poskutkowała. Nikt się w Bolszerecku nie łudził, że Beniowski obietnicy nie dotrzyma. Przerażeni kozacy pozatykali na piki białe chusty i zdali się na łaskę i niełaskę zuchwałego Polaka. Opierającego się „hetmana” aresztowano i związanego dostawiono do fortu.
Teraz zwycięstwo Beniowskiego było zupełne.
Ciekawa rzecz, jak w tej sytuacji postąpił. Nie było wówczas radia ani telegrafu, nie potrzebował się więc ze swoimi zamiarami śpieszyć. Mógł miesiące i lata nawet rządzić w tym odludziu, zanim gubernator irkucki dowiedziałby się o zdarzeniach, uwierzył im, a następnie potrafił zgromadzić i wysłać takie siły, które mogłyby buntowników pokonać. Toteż Beniowski nie rozpoczął dni swego panowania w Kamczatce od ucieczki, lecz od zaprowadzenia porządku, wydania szeregu ukazów i mianowania różnych urzędników. Był to człowiek
0 poczuciu praworządności, który nie chciał pozostawiać za sobą anarchii. Z jego poczynań przebijała zawsze troska o dobro ogólne, aczkolwiek niejednokrotnie pojęte w sposób barbarzyński.
Samą ucieczkę przygotował już poprzednio. Do najbliższego portu, Ksekawki, wysłał oddział sprzysiężo- nych pod dowództwem Kuzniecowa z poleceniem opanowania znajdującego się tam żaglowca „Święty Piotr
1 Paweł”. Kuzniecow wywiązał się z zadania doskonale.
Zanim jeszcze Beniowski opuścił Bolszereck, musiał niemało się natrapić z powodu Anastazji. O faktycznym stanie rzeczy, o prawdziwych w stosunku do niej zamiarach, powiedział jej wspomniany już Stiepanow, spiskowiec kochający się w niej beznadziejnie. W oczach dziewczyny Beniowski okazał się kłamcą, wiarołomcą i człowiekiem niegodnym. Ale cóż? Miłość wszystko wybacza. Chociaż Beniowski nie obiecywał jej ożenku i nawet nie mógł tego uczynić, chociaż wyraźnie okazało się, że jej nie kochał, że był pośrednią przyczyną śmierci jej ojca, nie chciała go opuścić i postanowiła wyjechać razem z nim w męskim przebraniu jako jego „córka”. Hrabia zgodził się na to skwapliwie, gdyż niewątpliwie bardzo lubił tę swoją miłą, cichą i wszystko wybaczającą przyjaciółkę.
Dzień pożegnania Kamczatki począł zbliżać się szyb
kimi krokami. Spiskowcy przygotowywali teraz zapasy żywności, a z magazynów gubernialnych zabrali olbrzymią ilość futer, którymi mieszkańcy opłacali podatki, a które, po spieniężeniu w Chinach, mogły zapewnić wszystkim dość znaczne sumy.
Dnia § maja 1771 roku, a więc w sześć miesięcy i dwa dni po przybyciu do Bolszerecka, Maurycy Beniowski opuszczał to miejsce jako człowiek wolny. Zważywszy ogrom przygotowań, ogarnia podziw nad zmysłem organizacyjnym tego człowieka, który w przeciągu pół roku, będąc zesłańcem pozbawionym wszelkich praw, potrafił zaręczyć się z córką gubernatora, stworzyć szeroko rozgałęzioną organizację tajną i wreszcie podbić Kamczatkę.
W dniu wyjazdu rozkazał popom odprawić uroczyste nabożeństwo w cerkwi, po którym odebrał przysięgę od mianowanych przez siebie władz i uwolnionych w międzyczasie wojskowych, że nie powezmą przeciw niemu żadnych kroków nieprzyjaznych, dopóki nie opuści ziemi kamczackiej. Ostatnim czynem Beniowskiego w mieście było zabranie cudownego obrazu św. Mikołaja i odesłanie go na okręt. Tegoż dnia udał się z Anastazją i resztą sprzysiężonych do Czekawki.
Pobyt w Czekawce trwał tylko kilka dni, gdyż pomimo posiadania trzydziestu zakładników spośród najznaczniejszych obywateli kamczackich, Beniowski obawiał się jakiejś zdrady. Zwłaszcza odkrycie spisku na jego życie, uknutego przez porucznika Wolnoja, wygnańca Guriewa i pewnego tajona, czyli kacyka kamcza- ckiego, skłoniło go do decyzji rychłego opuszczenia lądu. Postępując wciąż praworządnie, oddał spiskowców czyhających na jego życie pod sąd, który porucznika i wygnańca skazał na karę pięćdziesięciu knutów, tajona zaś, jako człowieka podłej kondycji — na sto. „Wyrok — pisze — wnet uskuteczniono, a smagani odesłani do miasta do lazaretu.”
Dnia 11 maja 1771 roku wyprawiono z okrętu na ląd wszystkich zakładników, po czym, jak pisze Beniowski:
„Ruszyliśmy, nareszcie do okrętu, ńa który skoro wsiadłem, wywieszono natychmiast banderę Konfede- racyi Polskiey, przy dwudziestokrotnym z armat wystrzale”.
Ucieczka z Kamczatki, która w kilka lat później stała się głośna w całej Europie, była faktem.
Wypadki na Kamczatce w świetle rosyjskich dochodzeń sądowych przedstawiają się nieco inaczej, aniżeli pisał o nich Beniowski. Dochodzenia były przeprowadzone w Irkucku pod okiem gubernatora, który sprowadził trzydziestu sześciu świadków z Kamczatki. Łatwo sobie można wyobrazić nastrój ludzi wzywanych do zeznań ze stron tak odległych. Podróż bowiem z Bolszerecka do Irkucka w latach siedemdziesiątych XVIII wieku trwała z górą pół roku. Nic też dziwnego, że świadkowie zeznawali niechętnie, ze złością, co w rezultacie skłoniło władze do represyj, które pewien historyk rosyjski nazwał okrutnymi karami.
Akty tej sprawy stały się podstawą rosyjskich wiadomości i opinii o „buncie” Maurycego Beniowskiego. W Matieriatach do istorii Kamczatki * znajdujemy obszerne sprawozdanie o jego spisku i ucieczce, oparte na tych właśnie aktach sądowych. Ze względu na zwięzłość relacji przytaczam ją dosłownie:
„Jeszcze z początkiem roku 1771 rozeszły się po Kamczatce pogłoski, że Beniowski zamierza uciec. Dobroduszny Niłow nie chciał jednak dawać niejasnym wieściom wiary i nawet zaprosił Beniowskiego, aby
uczył jego syna czytania, arytmetyki i języków. Natomiast w Niżniekamczatsku uwierzono tym słuchom i tamtejszy protojerej wezwał do siebie popa Ustiużi- nowa, który miał należeć do spisku, aby udzielił wyjaśnień. Beniowski, nie chcąc dopuścić do dochodzeń, uprosił Niłowa, aby wcześniej sprowadził owego Ustiu- żinowa do Bolszerecka w celu pochowania zmarłego właśnie popa Łożkowa. Jednocześnie uprzedził go (Ustiużinowa), aby był gotów do ucieczki. List Beniowskiego w tej sprawie do Ustiużinowa został przejęty w Niżniekamczatsku przez protojereja i tenże zamiast Ustiużinowa posłał do Bolszerecka innego popa.
W spisku Beniowskiego brali udział wszyscy zesłańcy znajdujący się w Bolszerecku, i wyjątkiem Guriewa. Ponadto zostali namówieni do ucieczki: Człosznikow, subiekt kupca Chołodiłowa, kapitan okrętu »Święty Piotr«, szturman Czurin z żoną i uczniem Zjablikowem, Iwan Ustiużinow, syn popa Ustiużinowa, marynarze z okrętu «Święty Piotr»: Czuriłow, Wołynkin, Lapin i Andriejanow z żoną; marynarze z okrętu «Święta Katarzyna»: kadet marynarki Izmaiłow, Boczarow, Bie- rozkin, Potałow i Sjemaczenkow, a ponadto: kancelista Sudiejkin z dwiema kobietami, włościanin Kuznieoow, kapral Pieriewałow, szeregowiec Koriestielew, kozak Riumin z żoną oraz Kamczadałowie: Krasilnikow, Iwanow i Porań czyn z żoną.
Beniowski, dowiedziawszy się o losie swego listu do Ustiużinowa, nie mógł dłużej odkładać momentu realizacji planu ucieczki i dnia 26 kwietnia 1771 roku udał się razem z majorem Winbladhem do Guriewa, aby namówić go do wzięcia udziału w spisku. Gdy Guriew odmówił, Beniowski zbił go do krwi. Guriew powiadomił o zajściu gubernatora Niłowa, który nakazał aresztowanie Beniowskiego. Tymczasem ten ostatni zebrał już swoich wspólników, uzbroił ich w strzelby, szable, pistolety oraz noże i ogłosił się rządcą Kamczatki.
Zjablikow i Izmaiłow, chcąc odłączyć się ód buntowników, zamierzali uprzedzić o wszystkim tamtejszą kancelarię*, ale nie mogli się dostukać, gdyż wszyscy urzędnicy byli pijani i spali snem kamiennym.
W nocy z 26 na 27 kwietnia buntownicy, będąc w stanie pijanym, rzucili się na bolszerecką kancelarię, rozbroili i związali posterunki, i posadzili je w wartowni. Następnie o trzeciej godzinie rano włamali się do domu Nilowa, gdzie podówczas znajdowali się: syn Nilowa, sierżant Lemzakow, Piatidiemrin i Po- tapow, a w izbie służebnej trzech kozaków i dwóch Kamczadałów. Przestraszony stukiem w drzwi, syn Nilowa rzucił się w objęcia ojca, jakby w przeczuciu wiecznej z nim rozłąki, a potem schował się w ustępie. Wyłamawszy drzwi, buntownicy z krzykiem: »Rżnij! łap! wiąż!« rzucili się na znajdujących się w domu. Niłow trzykrotnie zakrzyknął: »Karauł!« i padł martwy pod uderzeniami napastników. Znajdujący się w domu Nilowa kozacy i Kamczadałowie zostali związani i odprowadzeni do wartowni jako więźniowie. Spiskowcy nie zauważyli jedynie syna Nilowa i kozaka Durynina, który skrył się pod stół **.
Buntownicy zawładnęli skarbowymi pieniędzmi, armatami i innym materiałem wojennym, po czym,
o czwartej rano, udali się pod dom setnika Czemycha (w Pamiętnikach — pułkownika Kołosowa — przyp. aut.), gdzie wyłamali drzwi. Usłyszawszy w głębi domu
wystrzał, wysłali w jego okno około czterdziestu kuł i ustawili naprzeciw drzwi armatę. Gdy wszystkie znajdujące się w nim osoby wybiegły na drogę, Beniowski kazał zabrać Czemycha i pozostawić pod strażą. Sklep kupca Kazarynowa z bronią, ołowiem, różnymi wyrobami żelaznymi i żywnością, znajdujący się w tym samym domu, rozgrabili, a samego Kazarynowa odesłali do aresztu. Kazarynow widział po drodze jeszcze dwie armaty, ustawione między kancelarią i sklepami. W wartowni spotkał kadeta marynarki Sofina, kupca Kazarynowa (swego imiennika), sierżanta Lemzikowa, pięćdziesiętnika Potapowa, a następnie przyprowadzono jeszcze Czemycha i kupca Szapkina. Na posterunkach stali robotnicy kupca Chołodiłowa. O świcie Czer- nycha przykuto do ściany.
Dnia 27 kwietnia Beniowski objął władzę na Kam-
czatce (wstupil w uprawienie Kamczatkoju), przykazawszy przybyłemu z Niżniekamczatska popowi Siemionowi, aby pochował zabitego gubernatora Nilowa. Następnie kazał otworzyć carskie wrota, wynieść krzyż i Ewangelię i odebrał od ludności przysięgę na wierność cesarzowi Pawłowi Piotrowiczowi. Niezwłocznie też kazał przygotować tratwy do przewozu wszystkiego zdobytego dobra do ujścia rzeki Bolszoj. Tratwy ładowano do 30 kwietnia. Znalazły się na nich: trzy armaty, proch, ołów, strzelby, topory, stolarskie i ślusarskie narzędzia, różne jedwabne i wełniane materiały, przy- bory kancelaryjne, żelazo, kasa jasaczna* (futra), srebrne i miedziane pieniądze, gwoździe, kuźnia połowa, osiemset czterdzieści osiem worków prochu, a ponadto pełne dwuletnie wyposażenie okrętu i różne drobiazgi, zabrane przez buntowników za zezwoleniem Beniowskiego z domów, których mieszkańcy w obawie przed dalszymi wypadkami umknęli z miasta do lasów i dalszych wiosek.
Dnia 30 kwietnia Beniowski wraz ze wspólnikami, zabrawszy ze sobą wszystkich aresztowanych, udał się na tratwy i spłynął rzeką Bystrą na Czekawkę (miejsce zimowania okrętów około rzeki Bolszoj), gdzie były dwa domki i skład do przechowywania towarów przywożonych z Ochocka. Zawładnąwszy w Czekawce okrętami i składem ze skarbowymi zapasami, nakazał gotować do podróży okręt »Święty Piotr« **, jako najlepszy.
Gdy okręt był już gotów, Beniowski wywiesił na nim proporzec (flagę) i zmusił swoich podwładnych, aby przysięgli, że będą tej chorągwi bronić, sam zaś przysiągł, że będzie ich bronił.
Dnia 3 maja posiał Beniowski do Bolszerecka kozaka Riumina z rozkazem, aby miasto pod grozą surowej kary dostawiło mu znaczną ilość prowiantów. Dnia 7 maja Riumin powrócił, przywożąc z sobą trzy tratwy mąki. W tym samym czasie główni prowodyrzy napisali do Senatu powiadomienie o swoich działaniach i wysłali je do Bolszerecka z rozkazem przesłania go dalej według przeznaczenia. Beniowski dołączył do tego pisma zestawienie wszystkich zabranych przedmiotów będących własnością skarbową.
Dnia 12 maja okręt wyszedł w morze.
Przed odpłynięciem buntownicy mówili o ciężkim położeniu mieszkańców Kamczatki, uciskanych i poniewieranych przez swoich komendantów i wyrazili ochotę namówienia cudzoziemców cierpiących na brak osadników, aby przysłali do Kamczatki swoje okręty i zabrali wszystkich mieszkańców do swych kolonii, gdzie mogliby oni mieć dostatek i wolność.”
Trudno wymagać, aby sprawozdanie z przewodu sądowego mogło barwnie i plastycznie odmalować wypadki tego typu, jakich inicjatorem i wykonawcą był Maurycy Beniowski na Kamczatce. Nawet jednak z tego suchego zestawienia faktów, odartych z wszelkiej fantazji, wygląda wyraźnie ich niezwykłość i szaleństwo.
A więc najpierw sama postać Beniowskiego — fascynująca inteligencją, talentem i odwagą. Jakiż to musiał być niezwykły człowiek, skoro potrafił zniewolić ku sobie serca tylu ludzi, nie wahających się złożyć w jego ręce swojego życia i swojej przyszłości. Ileż energii, przebiegłości i zdolności musiał z siebie wyzwolić, aby w przeciągu kilku miesięcy wciągnąć do spisku wszystkich zesłańców i wielu ludzi wolnych.
Teraz — skala działania. Nie myślał wyłącznie
o ucieczce, myślał również o kraju, który na pewien czas znalazł się pod jego władzą. Wykazał tym poczucie odpowiedzialności za wykonany zamach. Troska o własną
osobą i własne bezpieczeństwo nie przerodziła się w troskę wyłączną. Jego poczucie praworządności kazało mu w dniach panowania nad krajem wydawać rozporządzenia, przestrzegać ładu i porządku, zapobiegać grabieżom i gwałtom. Lojalność w stosunku do ludności miejscowej nakazała mu sporządzić dokładny spis zdobytego materiału skarbowego i przesłać go do Petersburga. Zrobił to dlatego, aby zapobiec w przyszłości jakimkolwiek fałszywym oskarżeniom. Jego środki działania to artyleria, okręty, oddziały wojskowe. Rozmach, skala całego przedsięwzięcia wyróżnia je z szeregu innych podobnego typu prób, jakich wielokrotnym świadkiem był ówczesny kraj płaczu — Sybir. Można je porównać jedynie z powstaniem polskim w roku 1866 nad jeziorem Bajkał, przy czym to ostatnie było raczej aktem rozpaczy, a nie realnie uzasadnioną próbą uzyskania wolności.
Tak więc przedstawia się zbrojna ucieczka Maurycego Beniowskiego w świetle urzędowych danych rosyjskich. Nawet one nie ujęły jej romantyzmu, a jej twórcy — odwagi i rozumu. Oprócz niczym nie popartych pustych słów — nic w nich przeciw Beniowskiemu nie świadczy. Słowo: nicpoń, użyte przez Katarzynę II pod jego adresem, o czym będzie dalej, jest tylko obelgą, niczym więcej.
Rozdział III
Podróż przez ocean
Na okręcie „Święty Piotr i Paweł” znajdowało się dziewięćdziesiąt sześć osób, w tym osiemdziesięciu siedmiu mężczyzn i dziewięć kobiet.
W Pamiętnikach znajdujemy dokładne wyliczenie zabranych zapasów żywności i broni. A więc na okręcie znajdowało się: osiemset funtów mięsa solonego, tysiąc dwieście funtów ryby solonej, trzy tysiące funtów ryby suszonej, tysiąc czterysta funtów „tłustości wielorybiej”, dwieście funtów cukru, pięćset funtów herbaty, czterdzieści funtów masła, sto trzynaście funtów sera, trzydzieści sześć baryłek 'wódki oraz sześćset funtów rozmaitego żelastwa.
Na uzbrojenie i amunicję składało się: osiem armat, dwie haubice, dwa moździerze, sto dwadzieścia „flint z bagnetami”, osiemdziesiąt szabel, sześćdziesiąt pistoletów, tysiąc sześćset funtów prochu, dwieście funtów kul, sto dwanaście granatów, dziewięćset kul armatnich, pięćdziesiąt funtów siarki i dwieście funtów saletry.
Uciekinierzy wyruszyli z kamczackiego portu Bolsza- ja, leżącego w ujściu rzeki tejże nazwy, pod flagą polską. Niewątpliwie okręt ten pierwszy poniósł nasz znak żeglarski na wody Pacyfiku. Wprawdzie wywiesił go uciekinier, stojący na czele wygnańców, niemniej jednak ręka uzbrojona w miecz ochraniała nawę, przemierzającą na pół znane w połowie XVIII wieku morza ja- pońsko-chińskie. A że ochraniała nieźle, świadczyła taka przygoda Beniowskiego:
W pobliżu wyspy Formoza „Święty Piotr i Paweł” natknął się na dwa statki holenderskie. W owych czasach morza roiły się od piratów i od takich kupców, którzy przy nadarzającej się okazji chętnie napadali na słabsze od siebie okręty i łupili je. Nic więc dziwnego, że Beniowski ujrzawszy Holendrów kazał armaty pod- toczyć, a „strzelców co najcelniejszych po koszach i na budzie okrętowej rozstawić”.
Tymczasem jeden ze statków podpłynął „o strzelenie z muszkietu”, po czym dal ognia z armaty i zawołał, aby posłać do niego oficera z papierami okrętowymi. Żądanie to zdziwiło Beniowskiego. Cóż to za prawo uzurpował sobie Holender? Podejrzewając jakiś podstęp, odpowiedział ogniem z dział i broni ręcznej.
O chwili tej tak pisze w dzienniku okrętowym: „Zdumiały nazwajem nasz nieprzyjaciel tak niespodziewanym sobie przywitaniem wstrzymał swój ogień, snadź czekając na przybycie drugiego okrętu, który opodal nieco płynął; lecz ten, choć się zbliżył, nie śmiano, czyli też nie chciano nas atakować. Wywiesiwszy podówczas banderę Rzeczypospolitej Polskiey, kontynuować kazałem ku południowi mą drogę.”
Bolszaja leży na zachodnim wybrzeżu Kamczatki, nad Morzem Ochockim. Aby więc wydostać się na Pacyfik, Beniowski skierował okręt na południe i opły- nąwszy przylądek Łopatkę, znalazł się po ośmiu dniach żeglugi u brzegu Wyspy Beringa 1
Część załogi „Świętego Piotra i Pawła” wyszła na ląd i rozpoczęła poszukiwania ludzkich osiedli. Na razie znaleziono tylko pięć krzyżów, z których jeden posiadał napis tej treści: „Na cześć Boga i Sw. Mikołaja w roku 1769 28 kwietnia krzyż ten został wystawiony przez
Piotra Kreniczyna, komenderującego ekspedycją wysianą w celu odkrycia Kalifornii”.
Później natknięto się na obóz sławnego awanturnika Iwana Ochotyna, który zbudował sobie w głębi wyspy wioskę. Beniowski pisze o nim, że nie był to Rosjanin, lecz Niemiec, który służył w rosyjskim smoleńskim pułku jako kapitan, a później, będąc adiutantem generała Apraksina, został zesłany przez cesarzową Elżbietę wraz ze swoim szefem na Sybir do Jakucka. Stamtąd pozwolono mu udać się do Ochocka w celu zaciągnięcia się do służby marynarskiej. Podczas jednej z podróży do Wysp Aleuckich* zbuntował załogę i okręt opanował. Od tej chwili począł trudnić się korsarstwem, a chcąc zapewnić sobie bezkarność, rozbił całą ówczesną flotę rosyjską, pływającą po Pacyfiku. Oczywiście była to flota bardzo prymitywna. Co więcej, ośmielił się nawet napaść na sam Ochock i „jak pirata” z nim się obszedł.
Jego siedzibą były Wyspy Aleuckie, którymi rządził zupełnie samowładnie, wspomagany przez stu trzydziestu dwóch Rosjan, podobnych jak i on sam straceńców. W chwili przybycia Beniowskiego, z którym się zaprzyjaźnił, poczynało mu już brakować wielu narzędzi i broni, a w szczególności prochu. Aby zaspokoić swoje i swojego „państwa” potrzeby, zaproponował załodze „Świętego Piotra i Pawła”, aby wespół z nim najechała Kamczatkę i dokonała rabunku. Beniowski nie chciał się zgodzić na tę zbójecką spółkę. Poradził mu natomiast, aby poprosił o opiekę jakieś mocarstwo, które w zamian za ofiarowaną mu suwerenność nad wyspami na pewno by go chętnie wspomogło. Iwan Ochotyn za radę podziękował i ofiarował Beniowskiemu w prezencie sto pięćdziesiąt skór bobrowych, który wywdzięczył mu się dwustu funtami prochu i stu funtami ołowiu.
Z Wyspy Beringa Beniowski zamierzał ruszyć dalej ku południowi, jednak załoga niespodziewanie zaprotestowała.
— Ruscy ludzie — mówili uciekinierzy — przywykli do krajów zimnych, w gorących zginą. Szukaj drogi do Europy naokoło Sybiru.
Na próżno Beniowski i jego oficerowie tłumaczyli, że tamtędy nigdy do rodzin nie wrócą, załoga powtarzała swoje. W obawie buntu Beniowski zawrócił ku północy i przez Cieśninę Beringa skierował okręt, wymijając Alaskę, na Ocean Lodowaty. Oczywiście, już w kilka dni później okazało się, że żegluga po tamtych wodach jest dla słabego „Świętego Piotra i Pawła” niemożliwa.
Z trudnością uniknąwszy katastrofy, trzeba było pośpiesznie zawrócić na szlak poprzedni.
W pięć tygodni po opuszczeniu Bolszoj uciekinierzy dotarli do wyspy Wielki Kadyk, zamieszkanej przez Czukczów, a następnie do dużej wyspy Urumusiru, położonej w odległości czterdziestu mil morskich od lądu amerykańskiego, nazywanego przez wyspiarzy Wielką Alaksyną. Obie wyspy, jak i szereg innych z grupy aleuckiej, znajdowały się pod władzą drobnych wodzów, zwanych tam tajonami. Wszyscy oni uznawali nad sobą zwierzchność Iwana Ochotyna, z którym przyjaźń zapewniała hrabiemu gościnne przyjęcie i pomoc. Jak dalece mieszkańcy Urumusiru chcieli mu być i byli pomocni, świadczy i to, że ofiarowali załodze tyle kobiet „ku zabawie i uciesze”, ile tylko pragnęła. Nawiasem mówiąc, wyspiarki nie traktowały tego obowiązku gościnności jako czegoś przykrego, przeciwnie, zbierały się całymi gromadami i dobrowolnie zgłaszały się na okręt. „W chwili opuszczenia wyspy — pisze Beniowski — znajdowało się w kajutach pięćdziesiąt kobiet, które rozkazałem odwieźć na ląd, udarowawszy z nich każdą upominkiem.”
Opuściwszy brzegi Urumusiru „Święty Piotr i Paweł”
żeglował dalej ku południowi. Ale tymczasem wśród załogi rozpoczął się ferment. Podjudzani przez Stiepano- wa, dawnego konkurenta do ręki Anastazji, uciekinierzy poczęli domagać się zwiększenia racyj żywnościowych, wody i wódki. Beniowski nie chciał się zgodzić, gdyż po opuszczeniu Aleutów okręt miał zdążać przez wody nikomu z załogi nie znane, a więc od ilości posiadanych zapasów mogło zawisnąć powodzenie całej wyprawy. Nic to jednak nie obchodziło ciemnych zesłańców, którzy nie mogąc się doczekać dobrowolnego wykonania ich żądań, napadli na magazyny, zabrali wódkę i wodę, częściowo wypijając, a resztę bezmyślnie niszcząc. W rezultacie okręt pozostał prawie bez wody słodkiej i z bardzo małym zapasem żywności. Beniowski zebrał na drugi dzień wytrzeźwiałą załogę i oświadczył, że prawdopodobnie będą musieli zginąć z pragnienia, gdyż wydaje mu się niemożliwe znaleźć teraz jaką wyspę. Buntownicy popłakali się z żalu, a wściekając się na Stiepanowa, zażądali na niego kary śmierci, na co jednak hrabia zgodzić się nie chciał.
Pewnego dnia dostrzeżono ląd. Zarzucono niezwłocznie kotwicę i wysłano łodzią paru ludzi na zwiady. Na nieszczęście, począł wiać silny wiatr, który zerwał linę kotwiczną i popędził okręt na pełne morze. Wystrzał z armaty dał znak do powrotu wysłańcom, którzy po kilku godzinach wrócili opowiadając, że ląd okazał się wyspą zamieszkaną przez ludzi ubranych po chińsku, noszących parasole i laski. Na próżno jednak Beniowski próbował zbliżyć okręt do brzegów. Przeciwny wiatr poniósł go daleko na zachód i wreszcie zmusił do zaniechania tego zamiaru.
Dotkliwy brak żywności i wody skłonił uciekinierów do odbycia walnej narady. Ich niejasne wiadomości z geografii mówiły, że Japonia leży znacznie bliżej aniżeli Chiny, będące celem ich jazdy. Postanowiono więc udać się najpierw do Japonii, tam zaopatrzyć się w po
trzebne zapasy i dopiero stamtąd udać sią w dalszą drogę. Aczkolwiek do Japonii było bliżej aniżeli do Chin, bliskość ta była bardzo względna, gdyż pomimo tego należało przebyć wielkie przestrzenie morskie, co do których nikt na „Świętym Piotrze i Pawle” nie miał żadnych wiadomości.
Było pełne lato, panowały upały, a brak wody doprowadzał ludzi do szału. W dzienniku okrętowym wciąż można czytać: „p. Meder (lekarz) puścił dzisiaj krew dwudziestu ludziom” lub: „p. Meder dzisiaj znowu puścił krew dwudziestu ludziom”. Na domiar złego ryby suszone poczęły się psuć, aż wreszcie i ich poczęło braknąć. Beniowski rozkazał wówczas wydawać z magazynów skóry bobrowe, z których przygotowywano rosół i tym się żywiono. Gotowano też skórę z butów i pasów. Pomimo tych wysiłków śmierć głodowa poczęła zaglądać w oczy, lazaret był przepełniony chorymi. W tej sytuacji jedynym ratunkiem mogło być tylko napotkanie jakiejś wyspy. Na szczęście wyspa znalazła się. Zdarzyło się to wówczas, gdy siły zbiegów były już u kresu wytrzymałości. Leżała pod 32° szerokości geograficznej,* była bezludna, porosła lasem. Ku wielkiej radości zbiegowie odkryli na niej mnóstwo krzewów bananowych, kokosów i innych drzew owocowych. Ponadto wyspa roiła się od dzikich świń, ptactwa i w ogóle różnych stworzeń.
Nie można też zbytnio dziwić się załodze „Świętego Piotra i Pawła”, że zadomowiwszy się w tym prawdziwym zielonym raju, nie miała najmniejszej ochoty spieszyć się do dalszej drogi. Na próżno Beniowski przekładał, że nie ma najmniejszego sensu marnować czasu na
bezczynne siedzenie, zamiast wykorzystać go na drogę do ojczyzny.
— Europa nie zając — odpowiadano mu — poczeka na nas.
Tymczasem ktoś przyniósł z głębi wyspy kilka kawałków kryształu górskiego i jakiś minerał ze śladami złota. W obozie kamczackich zesłańców powstało olbrzymie poruszenie.
— Gdy na ziemi na wierzchu — mówiono — jest kryształ i kamień ze złotem, to w głębi na pewno muszą być diamenty i złoto rodzime.
Tłumaczenia Beniowskiego, że gdzie jest kryształ, nie może właściwie być diamentów i że minerał zawiera nie złoto, lecz blaszki miki, przyjmowano śmiechem.
— Łżesz — mówiono doń dobrodusznie, lecz stanowczo.
Wróg hrabiego, Stiepanow, zebrał swoich adherentów i uradził, aby na wyspie, którą nazwali Wodną z racji doskonałej wody, jaką zawierały jej źródła i strumienie, założyć osadę i w niej pozostać.
Gdyby Beniowski nie wykazał wówczas dużej dozy sprytu i przebiegłości, mógłby łatwo stracić głowę. Postanowił pozornie zgodzić się na życzenie załogi i zebrawszy ją, takie do niej wygłosił przemówienie:
— Wyspa jest piękna, urodzajna i obfitująca we wszelkiego zwierza. Po rozważeniu jej walorów postanowiłem osiedlić się wraz z wami na niej, ale przypomnijcie sobie, że wśród nas najwyżej jedna kobieta przypada na dziesięciu mężczyzn. Jakaż więc będzie nasza osada? Jak będziecie prowadzić domy i kto zajmie się gospodarstwem?
Zgromadzonych słowa te zastanowiły i zaniepokoiły.
— Więc cóż nam należy uczynić? — poczęli pytać. Wtedy Beniowski poradził:
— Trzeba pojechać do brzegów japońskich, napaść na nie i kobiety zdobyć.
Plan ten spodobał się wszystkim, postanowiono niezwłocznie przystąpić do jego realizacji. Hrabiemu chodziło tylko o to, aby jak najprędzej oddalić się od wyspy, co też udało mu się za pomocą podstępu z kobietami.
Pewnego rana po długiej podróży zbiegowie dojrzeli z dala ląd, a wokół swego okrętu mnóstwo japońskich stateczków rybackich. Japończycy byli tak zajęci połowem, że nie zwracali najmniejszej uwagi na cudzoziemców. Podjechawszy bliżej, Beniowski wysłał na ląd majora Winbladha z kilku ludźmi, aby zbadał, jak się wyspa przedstawia. Po kilku godzinach wysłańcy wrócili i oznajmili, że jest to bogaty kraj japoński, gęsto zamieszkany, że istnieją tam miasta, wsie i wszelkie urządzenia cywilizacyjne i że rządzi w nim z ramienia cesarza japońskiego król Ulikamcha, człowiek mądry i sprawiedliwy.
Beniowski posłał miejscowemu gubernatorowi w podarunku kilka skór bobrowych. Aczkolwiek cenę tych skór mierzyło się wówczas w Japonii niemal na wagę złota, Japończyk nię chciał ich wziąć. Widocznie istniały tam już wówczas przepisy o łapówkach. Dopiero po długich naleganiach zgodził się, aby przyjęła je jego żona... Istniały więc zręczne sposoby na ich omijanie.
Na okręt przybyła delegacja, a wśród niej ktoś widocznie wyznaczony do zdania dokładnego raportu, gdyż jak pisze Beniowski, „jedefi z nich dobywszy ze swej kieszeni ołówek i papier, kreślił na nim jakoweś litery”.
Jak widać z tego, ciekawość do rzeczy nowych znamionowała Japończyków już wówczas. Zaprowadziła ach ona na wysokie miejsce w hierarchii światowej. Poziomem życia, kulturą i nawet cywilizacją nie odbiegali wiele od narodów ówczesnej Europy. Maksymalna dysproporcja nastąpiła dopiero w trzy ćwierci wieku później. Znacznie niżej stali tylko pod względem orga
nizacji wojska oraz sposobów i środków walki. Wprawdzie Beniowskiego witało „dwieście jazdy”, pięknie uszykowanej, ale jazda ta była uzbrojona jedynie w lance i łuki. Broń sieczna wciąż jeszcze była tam bronią główną, aczkolwiek łagodnością obyczajów, grzecznością i gładkością obejścia znajdowali się Japończycy już prawie we współczesności. Czyż bowiem prezent żony gubernatora dla Beniowskiego w postaci kosza kwiatów nie przypomina raczej Europy XX wieku niż odległy kraj japoński z wieku XVIII?
Pewnego dnia nastąpiło spotkanie Beniowskiego z królem Ulikamchą. Najwidoczniej był to jakiś pan feudalny, „powinny” cesarzowi, jednak sprawujący władzę suwerenną. Zastał go Beniowski siedzącego na sofie, ubranego w szaty jedwabne. Oczywiście, rozmowa była trudna, gdyż król mówił tylko po japońsku, a Beniowski tego języka nie znał. Przywołano więc malarzy, przy pomocy których prowadzono konwersację, rozpoczętą od wymalowania alegorycznego serca na dłoni, co miało oznaczać, że obie strony są i będą szczere. Następnego dnia Ulikamcha sprowadził pewnego bonzę, znającego język holenderski, którym władał również Beniowski. Nadmienić przy tym trzeba, że w owym czasie Holendrzy byli jedynym narodem europejskim utrzymującym stosunki handlowe z Japonią. Nie musiały jednak być te stosunki idealne, skoro Ulikamcha dowiedziawszy się, że kraj tego narodu jest nieduży, tak się odezwał:
— Rzetelny jest twój opis i nie dopiero mi to wiadomo, iż holenderski naród, w nikczemnym i szczupłym kraju zamieszkały, kupiectwem szczególnie bawi się, podlega zaś monarsze, którego opłaca, iżby nim rządził i onego wojskiem swym bronił.
A na pytanie, co sądzi o ich wierze, odpowiedział:
— Ciężko, ażeby ją miał kiedy kupiec, pospolicie bowiem jego religia zawisła na zyska i pieniędzy zbiorze.
Wielką uciechę sprawił królowi ofiarowany mu kara
bin. Zaraz kazał przyprowadzić konia i dla próby palnął mu w łeb. Rozczulony podarunkiem i trafnością swego strzału, Ulikamcha oświadczył Beniowskiemu, aby prosił go, o cokolwiek chce. Hrabia poprosił o swobodne prowadzenie handlu w wypadku, gdy szczęśliwie dotrze do Europy i potem powróci z towarami. Ulikamcha zgodził się i kazał natychmiast przygotować odpowiedni dokument, który mu wręczył, pod warunkiem jednak, aby nigdy nie przywiózł z sobą do Japonii żadnej książki religijnej ani też żadnego chrześcijańskiego „bonzy”. W końcu Ulikamcha obdarował wszystkich przybyszów drogimi upominkami i zaopatrzył „Świętego Piotra i Pawła” w olbrzymie zapasy żywności.
Opuszczając gościnną wyspę japońską, Beniowski zapytał swoich towarzyszy, czy trwają w zamiarze pochwycenia kilkudziesięciu kobiet i czy potem chcą wrócić na Wyspę Wodną.
Wszyscy zgodnie wyrzekli się poprzedniego planu. Nie chcieli już wcale wracać ani zakładać osady. Ich pełne żołądki były pełne uwielbienia dla swego dowódcy.
„Święty Piotr i Paweł” popłynął dalej ku południowi, manewrując i kołując wśród tysięcy wysp archipelagu japońskiego.
Rozdział IV
Kontynuując swoją ucieczkę z Kamczatki, Beniowski jechał wzdłuż wybrzeży licznych wysp w dalszą drogę ku południowi.
Nie wszędzie przyjmowano go dobrze. Zamiast okrzyków radosnego powitania: „Uli ułan!” spotykało go surowe milczenie wojowników, | przy odjeździe żegnały częściej strzały i wrogie okrzyki aniżeli „damy japońskie | koszami kwiatów”, jak to było na wyspach północnych. Widocznie kraje południowe były przyzwyczajone do łupieżczych wypraw portugalskich i angielskich, więc też i odpowiednio nieufnie nastrojone do każdych odwiedzin ludzi białych.
Należy przyznać, że Beniowski postępował w Japonii zuchwale. Podobnie jak inni konkwistadorzy uważał, że wszystkie ludy kolorowe winny mu służyć, dostarczać prowiantów, kobiet i pieniędzy. W odniesieniu do przedstawicieli władz występował jak równy cesarzowi i nawet pewnego razu oświadczył przybyłemu na jego okręt komendantowi straży nadbrzeżnej, że „lubo z największym jestem poważaniem dla twego Pana, póty jednak poważać go będę, póki on sprawiedliwie i rozsądnie ze mną się zachowa”. Nic też dziwnego, że Japończycy pokusili się pewnego razu rozprawić z nim. Przyszło do bitwy, z której Beniowski wyszedł zwycięsko, zdobywa
jąc statek, suto zaopatrzony w różne zapasy i broń, * oraz biorąc pięćdziesięciu jeńców. Działo się to u brzegów wyspy Takasimy.
Gdy się zważy, że „Święty Piotr i Paweł” płynął pod flagą polską, można od biedy przyjąć, że w XVIII wieku Polska była z Japonią na stopie wojennej...
Dnia 14 sierpnia 1771 roku uciekinierzy dostrzegli ląd. Pośpiesznie skierowali ku niemu swój statek, gdyż w czasie bitwy był nieco uszkodzony i pomimo ustawicznego pompowania nabierał coraz więcej wody. Beniowskiemu przytrafiła się wówczas przykra przygoda. Łódka, którą jechał na brzeg, rozbiła się o skałę, a on sam wraz z czterema ludźmi wpadł do wody. Dwóch ludzi utonęło, Beniowskiego zaś i jednego wioślarza wyrzuciły fale.
Wyspa nie była zaludniona przez Japończyków, lecz przez naród niezależny, mówiący „po mandaryńsku”. Kraj Mikada pozostał już daleko, do kraju cesarza chińskiego było równie daleko. Wyspa Usmay-Ligon ** korzystała ze swego położenia geograficznego i zażywała zupełnej niezależności. Ku niepomiernemu zdumieniu Beniowskiego wyspiarze witali go znakami krzyza i okrzykami: „Histo Chrysto!” Zagadka wyjaśniła się wówczas, gdy przyniesiono mu dokument napisany na pergaminie po łacinie przez portugalskiego jezuitę, Ignacego Salisa. Był to rodzaj testamentu napisanego przez misjonarza w przeczuciu rychłej śmierci w roku 1754, a więc na siedemnaście lat przed przybyciem Beniowskiego. W międzyczasie nie zawinął do Usmay-Ligon ani jeden okręt europejski.
Ignacy Salis przybył na wyspą w roku 1749 w towarzystwie młodego chłopca z Tonkinu, kształconego w kolegium jezuickim w Syjamie. Tonkińczyk, imieniem Mikołaj, został po śmierci swego mistrza naczelnikiem wyspy i kultywatorem pewnych zewnętrznych oznak chrystianizmu.
Podobnie jak w wielu innych krajach, przyjaźń z wyspiarzami zaczęła się od wzajemnego składania prezentów. Beniowski, widząc przed sobą naród liczny i cywilizowany, chodzący w ubraniach jedwabnych, mieszkający w porządnie zabudowanych miastach i wsiach, lękał się wywołania zwad i awantur, jakich nie udało mu się uniknąć na swoje nieszczęście w Japonii. Tym bardziej się ich lękał, że okręt osadzono na mieliźnie i reperowano. Miał więc, w wypadku porażki na lądzie, odcięty odwrót na morze.
W czasie pobytu na Usmay-Ligon zawarł hrabia z jej władzami traktat, na mocy którego wyspiarze zgadzali się wydzielić mu znaczne obszary ziemi, na której mógłby założyć po powrocie z Europy osadę.
Wyspa była piękna, zamożna i posiadała dobry klimat. Połączywszy te cechy z dobrodusznością jej mieszkańców, a nade wszystko z pięknością kobiet — powstawała całość w postaci prawdziwego raju. Nic też dziwnego, że ośmiu ludzi z załogi oświadczyło stanowczo, że chce na niej pozostać na zawsze. Beniowski początkowo się sprzeciwiał, lecz w końcu zgodził się ich zostawić i wydzielił im potrzebne zapasy broni i sprzętów. Sam zresztą wierzył, że powróci tu później celem założenia kolonii europejskiej pod protektoratem „jakowegoś potężnego mocarstwa”.
W XVIII wieku sławne były w całym świecie pamiętniki lorda Ansona, angielskiego admirała, który w czasie wojny z Hiszpanią objechał świat dookoła i opisał wiele krajów, podówczas prawie zupełnie nieznanych. Znajdował się w tych pamiętnikach również bardzo po
nętny opis Formozy *. Nic też dziwnego, że załoga „Świętego Piotra i Pawła” znalazłszy się w pobliżu tej wyspy, poczęła się domagać od hrabiego, aby do niej zawinął. Beniowski sam był ciekawy obcych, nieznanych lądów, więc nie było potrzeba długo go prosić.
Pierwsza próba wylądowania na Formozie zakończyła się bardzo nieszczęśliwie. Wojowniczy mieszkańcy zabili kilku ludzi Beniowskiego, a resztę wypędzili. Widząc tę stanowczą postawę wyspiarzy, hrabia pożeglo- wał dalej wzdłuż wyspy, namyślając się, czyby w ogóle nie zrezygnować z jej odwiedzin. Tymczasem przyszedł mu w pomoc przypadek. Okręt natknął się na kanton, w którym rządził Hiszpan z Manili, nazwiskiem Hiero- nimo Pacheco. Przyjęty gościnnie, „Święty Piotr i Paweł” stanął bezpiecznie na kotwicy i uzupełniał zapasy wody i żywności.
Don Hieronimo Pacheco opowiedział swoją historię. Była ona dość żałosna.
— W Manili — mówił — byłem wiceintendentem portu, człowiekiem szanowanym, i oto pewnego razu „zdybałem na swej żonie lokaja”, co zobaczywszy ubiłem obojga. Trzeba było uciekać. Do Formozy przybyłem z sześciu niewolnikami i po pewnym czasie, zdobywszy zaufanie mieszkańców tego kantonu, zostałem ich naczelnikiem.
Ubrany był don Hieronimo dość pociesznie. Na głowie nosił kapelusz z galonami, buty dziwaczne własnej roboty, pończochy sukienne i do tego jakąś miejscową szatę. Ulitował się nad nim Beniowski i niezwłocznie zaopatrzył w koszule, „tudzież pludry”. Uszczęśliwiony Hiszpan nie odstępował hrabiego ani na moment i w zwykły swojemu narodowi, przesadny sposób wyrażał mu swoją wdzięczność. Najwidoczniej wspólność
w ubraniu z „dzikimi" musiała być dla niego prawdziwym źródłem udręki.
W czasie pobytu Beniowskiego część Formozy należała do Chin, część stanowiła niezależne państwo, składające się z całego szeregu krajów lennych, część zaś była zamieszkana przez szczepy dzikie, żyjące wprawdzie niezależnie, ale bez jakiejkolwiek organizacji. Stolica Formozy niepodległej znajdowała się w głębi lądu i była, według świadectwa Hiszpana, miastem pięknym i bogatym. Rządził w niej król Huapa, żyjący w ciągłej trwodze przed partią filochińską, która pragnęła zjednoczenia z Państwem Środka.
„Święty Piotr i Paweł” stał w zatoce, leżącej na pograniczu państwa Huapy i ziem szczepów dzikich. O tym przykrym sąsiedztwie przekonała się załoga rychło. Oto pewnego dnia, gdy wysłano kilku ludzi po słodką wodę, napadnięto na nich niespodziewanie i trzech zabito. Zginęli wówczas wierni towarzysze Beniowskiego: Panów, Popow i Loginow. Kazał ich hrabia pochować z należnymi honorami, a na kamiennych nagrobkach wyryć pamiątkowe napisy. Nie na tym jednak zajście się skończyło. Następnego dnia Beniowski wziął swych ludzi oraz dwustu wyspiarzy, poddanych don Hieronima Pa- checo, i ruszył pomścić śmierć towarzyszy. Według jego relacji na polu bitwy pozostało wtedy 1150 zabitych wrogów; do niewoli wzięto sześciuset wojownikbw, nie licząc dwustu kobiet.
Wieść o zwycięstwie białych przybyszów rozbiegła się lotem ptaka po wyspie i dotarła do króla Huapy. Wysłał on natychmiast do nich swego „baminiego, czyli generała”, ubranego w obcisłą szatę purpurową, w spiczasty słomkowy kapelusz z czerwonym buńczukiem z włosia końskiego i „buciki na sposób chiński sporządzone”. Wódz ten miał u boku szablę, w ręku włócznię, a w kołczanie na plecach dwadzieścia pięć strzał. „Wojska, którym przewodził — pisze hrabia — zupełnie pra
wie nagie, przepasane tylko były na biodrach błękitną jakąś materią.”
Bamini wydał na cześć gości przyjęcie, na którym z niewymowną szybkością pożerał wszystkie potrawy, nie wymówiwszy przy tym ani jednego słowa. Beniowski z grzeczności robił wszystko to samo, co gospodarz, ucierpiawszy niemało, gdy przyszło po posiłku żuć betel, do czego nie był oczywiście przyzwyczajony.
Przybył wreszcie na wybrzeże, zaciekawiony niewymownie, sam król Huapa. Był to mężczyzna trzydziestopięcioletni, pięknej postawy, o szlachetnej twarzy, okolonej długą, gęstą brodą. Umyślił on sobie wykorzystać obecność bitnych cudzoziemców do załatwienia sąsiedzkich porachunków z lennikiem chińskim, królem Ha- puasingi, a nawet do wypędzenia zupełnie z wyspy obcych najeźdźców. W tym celu zaproponował Beniowskiemu w zamian za pomoc tytuł króla-i jedną ze swych prowincji w dożywotnie władanie, a w wypadku wypędzenia Chińczyków koronę całe; wyspy i rządy absolutne nad nią. Gdyby Beniowski zechciał w pełni propozycję wykorzystać, a nie spieszył się do Europy, może jego rodzina panowałaby na Formozie dotychczas, jak w Sarawaku rodzina Jamesa Brooke’a, * który w podobnych warunkach został władcą tego państwa. Jednakże Beniowski przyjął tylko część propozycyj: załatwienie rachunków z Hapuasingą. Resztę odkłada! do ewentualnego swego powrotu w imieniu „jakiej kompanii europejskiej”. Przeznaczenie nie pozowliło mu jednak, na jego nieszczęście, powrócić do tych krajów.
Huapa wyprowadził w pole kilka tysięcy ludzi, tyleż wystawił przeciw niemu Hapuasingi. Chociaż ten ostatni otrzymał pomoc od Chińczyków w postaci pięćdziesięciu ludzi uzbrojonych w muszkiety, nic mu to nie
pomogło na armaty Beniowskiego. Zwycięstwo było kompletne, a sam król Hapuasingi wzięty został z czterema żonami do niewoli. Uszczęśliwiony Huapa obdarował hrabiego diamentami, szkatułką z monetami złotymi wagi trzynastu funtów, siodłem wysadzanym perłami, szablą, cennymi kobiercami i bogatymi strojami. Ponadto dał do podziału między jego ludzi osiem cetna- rów srebra i dwanaście funtów złota.
Zawarłszy z Huapą odpowiedni traktat, dotyczący założenia kolonii i późniejszej wojny z Chinami, opuścił Beniowski Formozę, żegnany ze łzami przez Huapę, don Pacheca i mieszkańców, którym niespodziewanie zapewnił zwycięstwo nad zawziętym wrogiem — Hapua- singą.
Ponieważ prawdziwość niezwykłych przygód Beniowskiego była niejednokrotnie kwestionowana, trzeba podkreślić, że co do jego pobytu na Formozie istnieje wia- rogodne świadectwo w postaci pracy niejakiego kapitana Stevensa, który większą część życia spędził na tej wyspie i napisał książkę pt. Travels of Benyovszky, with his proceeding in Formoza. Otóż kapitan Stevens potwierdza wszystko to, co Beniowski pisze, a jego samego nazywa żołnierzem prawdomównym i pełnym honoru.
W kilka dni po opuszczeniu Formozy uciekinierzy znaleźli się u brzegów chińskich. Spotkani rybacy zgodzili się zaprowadzić ich do portugalskiej posiadłości Makau,* dokąd też wkrótce dopłynęli.
Zanim jeszcze przybysze zdołali skomunikować się z gubernatorem, okręt otoczyło mnóstwo dżonek z kup
cami i kobietami, „które także swoim towarem handlować przybyły”.
W Makau historia ucieczki z Kamczatki wzbudziła podziw i ciekawość. Świat wówczas nie był jeszcze znany tak dokładnie jak dzisiaj. Wciąż jeszcze poszukiwano nowych lądów i krajów obfitujących w złoto, którego nigdy nie jest dość Europejczykowi. Japonia była mało znana, jeszcze mniej Formoza, nie mówiąc już o Wyspach Aleuckich i Kurylskich. Nic też dziwnego, że przybycie okrętu od północy, spośród mórz i lądów zupełnie obcych, wzbudziło wśród przedstawicieli kompanii handlowych Wielkich państw gorączkę. Poczęto ubiegać się
0 Beniowskiego, dając mu jak najświetniejsze warunki, byleby tylko wydał im swój dziennik okrętowy, zawierający opisy i położenie zwiedzonych przezeń krajów.
Dziwne fatum kazało mu jednak wzgardzić doskonałymi propozycjami angielskimi oraz holenderskimi
1 związać się z Francuzami, którzy jak to przyszłość pokazała, nie umieli zupełnie wykorzystać jego wiadomości i zdolności.
Tymczasem Maurycy Beniowski począł realizować majątek zawarty w skórach zabranych z Kamczatki. Do podziału stanęła załoga znacznie uszczuplona, gdyż w Makau zmarły z przejedzenia dwadzieścia trzy osoby *. Zmarła tam również Anastazja Niłówna, córka gubernatora kamczackiego, wierna kochanka i towarzyszka hrabiego w jego pełnych przygód peregrynacjach.
Zrobiwszy przegląd licznych zdobyczy, prezentów i wreszcie wysokich sum uzyskanych za skóry i ze sprze^ dąży „Świętego Piotra i Pawła”, wprost nie chce się wierzyć, gdy Beniowski pisze, że po opłaceniu rachunków pozostał prawie bez grosza. Należy jednak przy
znać, że miał rękę hojną i lubił — polskim zwyczajem I pokazać się.
Pobyt w Makau przeciągał się, gdyż dwa okręty francuskie: „Dauphin” i „Laverdi”, które miały przewieźć Beniowskiego i jego ludzi do Europy, nie były jeszcze gotowe do drogi.
Atmosfera próżniactwa sprzyjała różnym fermentom. Wśród byłej załogi „Świętego Piotra i Pawła”, mieszkającej teraz w dwóch domach w mieście, powstawały spiski, awantury i bójki. Najwięcej bolała Beniowskiego niewiara okazana mu przez starego przyjaciela, majora Winbladha, który oskarżył go o zbyt wielką dbałość
0 własne korzyści. Stary wróg, mącący wodę na okręcie od samej Kamczatki, Stiepanow, został obdarowany czterema tysiącami piastrów, z tym że wzbroniono mu dalszej podróży wspólnej. Udał on się niezwłocznie na służbę do kompanii holenderskiej, która odesłała go do Batawii. Później zmarł tam w nędzy, pozostawiając rękopis pamiętników, które opracował pastor Metzlaer
1 wydrukował w jednym z tygodników amsterdamskich. Przedrukował je w styczniowym numerze w roku 1789 „Journal Encyclopédique”.
Dnia 14 stycznia 1772 roku opuścił Beniowski wraz ze swoimi ludźmi Makau i po krótkiej podróży stanął w ujściu rzeki Tigu, gdzie miały przybyć „Dauphin” i „Laverdi”. Tamtejszy mandaryn, stary łapownik, pozwolił im wyjść na ląd dopiero po otrzymaniu czterystu pięćdziesięciu piastrów. Była to ostatnia przygoda. Dnia 22 stycznia siedzieli już wszyscy zbiegowie kam- czaccy na pokładach francuskich okrętów jako pasażerowie. Za przejazd ich zapłacił Beniowski poważną sumę 114 000 liwrów.
Oczywiście Kanał Sueski jeszcze wówczas nie istniał i droga z Chin do Europy wypadała naokoło Afryki. W tej podróży Beniowski odwiedził po raz pierwszy
Port Louis na Wyspie Francuskiej *. Cultru ** pisze, że zjawił się w tym mieście w mundurze generała rosyjskiego i kazał się tytułować regimentarzem polskim. Cultru, który w swej książce chciał z Beniowskiego zrobić kłamcę, awanturnika i nicponia, sam w tym miejscu mija się z prawdą. Bo skąd by Beniowski mógł wziąć mundur rosyjskiego generała? Nie zdobył go na Kamczatce, gdyż tam nie było ani jednego wojskowego tej rangi. A poza tym jakżeż mógłby szczycić się mundurem rosyjskim, uciekając z niewoli rosyjskiej, o czym przecież wszędzie sam głosił.
Zabawiwszy krótko w Port Louis, gdzie pozostało kilku jego towarzyszy, udał się w dalszą podróż. Okręt wiozący przyszłego cesarza Madagaskaru na swym pokładzie zawinął również do brzegów tej wyspy. Dnia 12 kwietnia zarzucił kotwicę w Port Dauphin, w którym żadnej załogi francuskiej podówczas nie było. Po jednodniowym pobycie okręt udał się w dalszą drogę ku Przylądkowi Dobrej Nadziei. Beniowski wówczas tak był zajęty myślami i projektami dotyczącymi wysp na morzach chińskich, że na pewno ani na chwilę nie przemknęło mu przez głowę, aby jego plany, zamiast na Formozie i Usmay-Ligon, miały realizować się na tym, mijanym właśnie obojętnie Madagaskarze.
Na ziemi francuskiej stanął dnia 19 lipca 1772 roku, a więc w czternaście miesięcy po opuszczeniu Kamczatki i w trzy lata i dwa miesiące od czasu odniesienia rany na polu bitwy i dostania się do niewoli.
Rozdział V
Dzieje załogi
„Świętego Piotra i Pawia”
Cień Maurycego Beniowskiego, którego osoba po ucieczce z Kamczatki stała się w Europie głośna, przysłonił wszystkich innych uczestników jego wielkiej odysei. O dalszych losach swych towarzyszy Beniowski w Pamiętniku nie wspomina wcale. Prawdopodobnie mało albo nic o nich nie wiedział. A być może, że tak mu dokuczyli podczas podróży, iż nawet nie chciał się nimi interesować. Nie troszczyli się też
o nich liczni czytelnicy jego fascynujących przygód. Trzeba było dopiero całego wieku, aby znalazł się człowiek, który pokusił się o odgrzebanie starych dokumentów spod pyłu zapomnienia i skreślenie na ich podstawie dalszych dziejów uczestników spisku. Był to Rosjanin, N.P. Bogolubow *.
Bogolubow wydał swoją pracę jako skrót Pamiętników hrabiego z dodatkiem uszczypliwych uwag pod jego adresem, będących próbą odbrązowienia wcale nie zabrązowanego Beniowskiego. Ukazała się ona W druku w roku 1894, a więc w okresie tryumfu rosyjsko- -carskiej nienawiści do Polski. Nic też dziwnego, że członków spisku Beniowskiego stara się przedstawić jako ofiary chytrego samochwalcy i kłamcy Polaka. Głupcy na wysokich carskich stanowiskach, z którymi Be
niowski w Rosji i na Kamczatce się spotykał i których odpowiednio w swych Pamiętnikach przedstawił, u Bogolubowa nazywają się dobrodusznymi ludźmi, wykorzystanymi w sposób nieuczciwy przez polskiego nicponia.
Natomiast wiadomości dotyczące dalszych losów załogi „Świętego Piotra i Pawła” zasługują u Bogolubowa na pełną wiarę, gdyż są oparte na źródłach bezspornych, jak na przykład w raporcie ambasadora rosyjskiego w Paryżu, Chotynskiego, złożonym carowej Katarzynie II, oraz na materiałach sądowych sprawy o bunt na Kamczatce.
A więc: część uciekinierów umarła, o czym zresztą wspomina również hrabia, w Makau. Wśród nich znaleźli się: Turczaninow, Czurin i Zjabłikow. Wkrótce po opuszczeniu Makau umarł pułkownik artylerii Baturin. W Port Louis na Wyspie Francuskiej zostało czterech Rosjan, chorych na jakąś bliżej nie określoną chorobę. Byli to: Iwan Ustiużynow, Czułosznikow, Andriejanow z żoną i Potałow. Wszystkich ich zabrał Beniowski na Madagaskar po powrocie w te strony w roku 1773.
Major Winbladh pozostał również w Port Louis, jednakże nie doczekał się powrotu hrabiego i w międzyczasie wyjechał do swej szwedzkiej ojczyzny.
Do Francji przybyło i Beniowskim dwudziestu sześciu uciekinierów. Trzech z nich wstąpiło do służby w wojsku francuskim (Chruszczew został kapitanem, Kuznie- cow — porucznikiem, dr Meder — lekarzem), pięciu umarło, a pozostałych osiemnastu zapragnęło powrócić dó ojczyzny. Bogolubow pisze, że Beniowski pozostawił ich bez żadnych środków, co wydaje się być niezgodne z prawdą, gdyż hrabiego można było posądzić o wszystko, tylko nie o skąpstwo. Miał rzekomo wystawić im dokumenty na wyjazd do Węgier. Rosja i Polska były bowiem dla nich, jako uczestników buntu, zamknięte. Pomimo to Rosjanie zwrócilli się do swego ambasado
ra w Paryżu, Chotynskiego, z prośbą o łaskę i zezwolenie na powrót do ojczyzny.
Chotynski odwołał się o decyzję do Petersburga do Katarzyny II. Caryca, mająca duże zrozumienie dla spraw propagandy, zgodziła się udzielić uczestnikom tak głośnej ucieczki swej łaski i kazała ich odesłać do Petersburga.
Do czasów Bogolubowa zachowało się pismo Katarzyny w sprawie uwolnienia spiskowców. Oto jego treść: „Siedemnastu ludzi jjj z tych, którzy przez nicponia Beniowskiego byli oszukani i uwiezieni, a którzy za moją zgodą tutaj przybyli i moje przebaczenie mieli obiecane, jakie im i dać należy, gdyż za swoje grzechy dostatecznie byli ukarani, cierpiąc długi czas na morzu i lądzie; ale widać, że Rusek lubi swoją Ruś, a ich nadzieja we mnie i moje miłosierdzie nie może nie znaleźć w moim sercu oddźwięku.”
Pismo to otrzymał do wykonania książę Wiaziemski. „W ten sposób — pisze Bogolubow — buntownicy, oszukani przez Beniowskiego, otrzymali przebaczenie od cesarzowej. Zezwolono im osiedlić się bądź w europejskiej, bądź azjatyckiej Rosji, w zależności od ich woli. Większość postanowiła powrócić na Sybir.”
Jeden z tych ludzi, niejaki Riumin, pisał w czasie podróży z Beniowskim pamiętniki i po przybyciu do Paryża wręczył je ambasadorowi Chotynskiemu. W roku 1822 wydał je zaopatrując obszernym wstępem Berg. **
Tymczasem w Irkucku toczyło się śledztwo w procesie o ucieczkę Beniowskiego. Ukończono je w roku 1773
i rezultaty przesłano do Petersburga. Ponieważ jednak wkrótce po tym sprowadzono z Wysp Kurylskich Izmai- łowa i Poranczyna, pozostawionych tam przez Beniow
skiego, śledztwo wznowiono. Można sobie łatwo wyobrazić radość tych więźniów, gdy około połowy roku 1774 nadeszła do gubernatora irkuckiego, zakomunikowana mu przez ks. Wiaziemskiego, decyzja carycy: Izmaiłowa i Poranczyna | żoną — uwolnić.
Z tymi to ludźmi spotkał się w ćwierć wieku później na Kamczatce generał Józef Kopeć i od nich zaczerpnął wiadomości o rewolcie Beniowskiego i jego ucieczce.
Rozdział VI
W Paryżu i na Ile de France
Po przybyciu do Francji Beniowski udał się najpierw do następcy sławnego księcia Choiseula, księcia d’Aiguillon, który przebywał podówczas w Champagne. Pierwszy minister królewski przyjął go nader mile.
— Wszyscy podziwiamy — rzekł — pańskie przygody i odwagę. Mam nadzieję, że zechce pan wstąpić w służbę Jego Królewskiej Mości.
Ta grzeczność d’Aiguillona wyda się zrozumialsza, gdy przypomnimy sobie, że Beniowski był konfederatem barskim, a jak wiadomo, Francja nieszczęsną konfederację popierała i była jej orędowniczką. Nic więc dziwnego, że człowiek, który brał w niej dość znaczny udział, a ponadto był wsławiony niezwykłymi czynami oraz fantastyczną ucieczką naokoło świata, musiał spotkać się z sympatią francuskich czynników rządowych.
Z tej rozmowy z księciem d’Aiguillon wynikło mianowanie hrabiego pułkownikiem wojsk francuskich
i powierzenie mu dowództwa pułku piechoty. Wprawdzie w polskim wydaniu Pamiętników z roku 1806 jest mowa o pułku dragonów, jednakże w wydaniu francuskim z roku 1791, z którego Pamiętniki na język polski przełożono, widnieje wyraźnie: dowództwo pułku piechoty. Prawdopodobnie tłumaczowi polskiemu wydawało się rzeczą nieco dla hrabiego kompromitującą dowodzenie piechotą i dlatego wymyślił ową dragonię.
Szczegół to oczywiście nieznaczny, ale dla ówczesnych stosunków polskich charakterystyczny.
Beniowskiego przyjmowano chętnie w wielu salonach tak pięknie kwitnących w XVIII wieku. Młody, przystojny i postawny hrabia był szczególnie dobrze widziany przez damy z arystokracji, ubiegające się o tak atrakcyjnego gościa, jakim był ten niezwykły żołnierz i podróżnik.
Doskonała znajomość języka francuskiego, gładkie obejście, nabyte podczas kształcenia się w Wiedniu, zalety towarzyskie i inteligencja pomagały mu w obracaniu się w lekkim wprawdzie, lecz wrażliwym na wszelkie braki osobiste środowisku parysko-wersalskim. Trzeba mu jednak przyznać, że nie dał się pochłonąć zabawom i swawolom i nie poprzestał na lekkim chlebie człowieka wieszającego się u „klamki pańskiej”. Gdyby miał słabszy charakter, mniej niezwykłą wolę, mniejszą ambicję i większe pragnienie wygody życiowej, poprzestałby na nijakiej służbie u Jego Królewskiej Mości i... dokonałby swego żywota zapewne na gilotynie, jak większość przedstawicieli ówczesnego pokolenia arystokracji francuskiej. Był to bowiem rok 1772, a więc czas, gdy Wielka Rewolucja stała już u drzwi Francji...
Gdyby więc okazał się zgniłkiem, byle jakim żołnierzem, gdyby osiadł gdzieś w zapadłym miasteczku francuskim, hodując psy lub kanarki — nazwano by go prawdopodobnie najpiękniej brzmiącymi epitetami. Ponieważ jednak okazał fantazję połączoną z niezrozumieniem własnej kariery — nazwano go awanturnikiem
i wielu ludzi nie dorosłych mu do kostek wyrażało się
o nim z przekąsem.
W Beniowskim grała ambicja, ambicja w szlachetnym znaczeniu tego słowa. Dążenie do sławy, do wielkich czynów, do niebezpieczeństw znamionuje dusze wzniosłe, bezinteresowne i czyste. Takie właśnie uczucia nurtowały w byłym konfederacie barskim i wygnańcu sybir-
skim. Nie daje się więc uwikłać w sieci dobrobytu i chociaż tak jeszcze niedawno przebył tyle niewygód i niebezpieczeństw, przystępuje od razu do obmyślenia planu nowej wyprawy, tym razem już nie uciekinierskiej, lecz zdobywczej. Swoją uwagę kieruje najpierw ku Pacyfikowi. Przedkłada memoriały w sprawie podboju Wysp Aleuckich, Wysp Kurylskich i Formozy. W jego propozycjach padają nazwy lądów i wysp nieznanych nawet ze słyszenia we Francji. Nic dziwnego, że patrzono na niego niemal z przerażeniem. Gdyby ówczesny rząd paryski potrafił w pełni ocenić wartość Beniowskiego, posiadłości francuskie na Dalekim Wschodzie byłyby większe od brytyjskich. Nie ocenił go jednak tak, jak na to zasługiwał.
Pomimo niezwykłości projektów udało się Beniowskiemu zainteresować nimi sfery miarodajne. Oprócz własnej obrotności pomogły mu w tym stosunki stryja, hrabiego de Beniów, byłego komendanta zamku i miasta Baru, mieszkającego stale we Francji. Ten stary, zamożny szlachcic, komandor Orderu Królewskiego Świętego Łazarza i kawaler Orderu Świętego Ludwika, czuł się w obowiązku pomóc znajdującemu się w potrzebie bratankowi, który wykazał tyle zalet i bądź co bądź niemało przyniósł splendoru rodowi. On to zaopatrzył hrabiego w pieniądze i wystarał mu się o jakąś znaczniejszą zapomogę u króla. Dzięki tej pomocy mógł Beniowski wysłać umyślnego posłańca na Spisz po żonę, mieszkającą podczas jego nieobecności u rodziców, właścicieli ziemskich. Nieszczęście chciało, że nieomal w dzień przybycia posłańca zmarł na rękach matki syn Beniowskiego, urodzony w czasie jego pobytu w niewoli carskiej. Biedna Zuzanna, pochowawszy dziecko, niezwłocznie wyruszyła w podróż i już w grudniu, a więc w pół roku po przybyciu męża do Francji, znalazła się u jego boku.
O swej żonie Beniowski mało wspomina. Pamięta jed
nak o niej i niekiedy zdradza się z tęsknotą. Musiała to być cicha, spokojna panienka z wiejskiego dworu i, być może, niezbyt pasowała do światowego, świetnego hrabiego. Na pewno jednak był on do niej przywiązany. Dzieliła wraz z nim późniejsze niebezpieczeństwa i trudy pobytu na Madagaskarze. Wyjechała z nim również do Stanów Zjednoczonych w roku 1784, gdzie, w mieście Baltimore, urodziła dziecko.
Dalszy więc pobyt we Francji spędzał Beniowski wraz z żoną, znajdując w niej oparcie i podtrzymanie ducha w okresach zwątpienia i niepowodzeń.
W Paryżu talenty towarzyskie i inteligencja Beniowskiego znalazły wdzięczną arenę do popisów. Trzydzie- stodwuletni młody pułkownik, energiczny i obrotny, potrafił wszędzie trafić i wszystkich do swych planów przekonać. Zważywszy, że biurokracja francuska u schyłku monarchii w XVIII wieku była w stadium zwyrodnienia, należy podziwiać, że potrafił w przeciągu krótkiego czasu skłonić ciężkie władze kolonialne do decyzji w stosunku do swych planów zdobycznych.
Na początku roku 1773 rząd postanowił wysłać ekspedycję za Kap (Przylądek Dobrej Nadziei), powierzając dowództwo nad nią Maurycemu Beniowskiemu.
Jednakże krainy, o których hrabia mówił i składał raporty, wydawały się wszystkim tak odległe, nieomal legendarne, że w rezultacie nie skierowano go na wody chińsko-japońskie, lecz na wyspę Madagaskar.
Beniowski zakrzątnął się około przygotowań energicznie i z dużą znajomością rzeczy. Najpierw opracował z polecenia ministra de Boynes: „Plan względem potrzebnych środków dotyczących uskutecznienia powierzonych mi zleceń na Madagaskarze”.
Składał się ten plan z siedmiu następujących artykułów:*
I. Raczy Minister wydać rozkazy, aby transportowano mnie wraz z moim korpusem wolonterów do Wyspy Francuskiej, tudzież aby mnie przyzwoicie opatrzono w żywność, napoje i płacę z góry na rok cały.
II. Będzie raczył Minister wydać rozkazy do gubernatorów Wyspy Francuskiej, aby na moje żądanie wydali mi dwa okręty o pojemności najmniej od stu pięćdziesięciu beczek każdy; które to statki służyć mają do przetransportowania wojska i zapasów potrzebnych dla madagaskarskiej osady. Jeden z tych okrętów zostanie pod moim rozkazem dla prowadzenia handlu nadbrzeżnego i utrzymywania komunikacji z różnymi tej wyspy krajami; drugi zaś powróci do Francji dla uwiadomienia Ministra o stanie i skutku egzekucji, tudzież innych okoliczności, które mi wypadnie mu donieść.
III. Minister zaleci rządcom Wyspy Francuskiej, aby ci wedle mego żądania dostarczyli mi towarów w wartości dwóchkroć stu tysięcy liwrów, nie mniej amunicji, artylerii, sprzętów lazaretowych, tudzież wszelkich rzemieślników z narzędziami potrzebnymi do wystawienia wygodnych pomieszczeń dla żołnierzy Króla Imci.
IV. Dla zapobieżenia chorobom, które by mógł spowodować niezdrowy klimat Madagaskaru w czasie budowania pomieszkań, zechce Minister rozkazać rządcom Wyspy Francuskiej r aby mi bez zwłoki i na pierwsze moje żądanie dostawili cztery domostwa drewniane, z których jedno tymczasowo służyć będzie na magazyn, drugie na szpital, trzecie na koszary, a czwarte dla mojej wygody.
V. Zechce Minister z ramienia swojego przydać do mnie osoby należące do rządu, którym powierzone będą interesy skarbowe, rachunkowe i handlowe, iżbym przez tę ich pomoc miał więcej czasu do uskutecznienia pryncypalnych osady zamiarów.
VI. Rozkaże Minister rządcom Wyspy Francuskiej,
aby mi w każdej potrzebie dostarczali przyzwoity posiłek w ludziach, żywności, amunicji, rozmaitych towarach, w pieniądzach nareszcie na żołd memu korpusowi, gdyby płaca z Europy była kiedy spóźniona.
VII. Raczy Minister pierwszego roku nadesłać mi stu dwudziestu rekrutów dla zasilenia osady. Finalne zaś ustanowienie związków między Madagaskarem i Metropolią podług objaśnień mych z miejsca nadesłanych urządzone zostanie.
♦
* *
Plan więc Beniowskiego, jak widać z tych siedmiu punktów, był zakrojony szeroko, a przyjęcie go przez rząd francuski świadczyło o poważnym traktowaniu całej sprawy. Wziąwszy pod uwagę fakt, że hrabia był cudzoziemcem, obcym zupełnie w nie znanym mu dotychczas środowisku, powodzenie jego musimy w znacznej części przypisać sławie jego czynów, rozsianych między Kamczatką, Japonią, Chinami i Europą.
Pokonawszy wszystkie trudności, Beniowski stanął u progu wielkiego powodzenia i wielkiej kariery. Nie mniej jednak zapewne ani on, ani jego przyjaciele nie przypuszczali, aby nad jego czołem miała w przyszłości zajaśnieć korona cesarska i aby życie postradał właśnie w wojnie z Francją, pod której znakami miał wyruszyć w ten daleki wówczas świat.
Na razie wszystko zapowiadało się świetnie. Beniowski miał stanąć na czele licznych i dobrze wyposażonych oddziałów, miał być zaopatrzony sowicie w żywność
i sprzęt osadniczy. Jeden był w tym wszystkim brak: ekwipunku nie miał dostarczyć rząd w Paryżu, lecz gubernatorzy Wyspy Francuskiej, położonej w pobliżu Madagaskaru i z dawna przez Francuzów skolonizowanej. Niepokój również budziła w Beniowskim klauzula uzależniająca zarówno jego samego, jak i jego pracę od
tychże właśnie gubernatorów. Wszelkie jednak nieprzyjemności z tego wynikłe miały się zdarzyć dopiero później. Na razie, w marcu 1773 roku, podczas opuszczania Paryża wszystko wydawało się Beniowskiemu promienne. Pewne niejasne przeczucia, dotyczące przyszłości, tonęły w szczęśliwej teraźniejszości i w ufności żony.
Wyprawiwszy część swoich żołnierzy naprzód, a część | braku środków transportowych pozostawiwszy za sobą, opuścił Francję na okręcie „La Marquise de Mar- bauf” i po kilkumiesięcznej podróży znalazł się dnia 22 września na Wyspie Francuskiej.
Ile de France, czyli Wyspa Francuska, należała do Francji od roku 1712. Przedtem, od roku 1598, zajmowali ją Holendrzy, a jeszcze dawniej, bo od roku 1507, uważali ją za swoją Portugalczycy — odkrywcy jej wybrzeży. Holendrzy dali jej imię Mauritius, Francuzi — Ile de France, Anglicy zaś, do których należy od roku 1810, przywrócili jej miano holenderskie.
Współczesna nam wyspa Mauritius posiada 398 000 mieszkańców, co przy obszarze 1865 km2 stwarza zagęszczenie przeszło dwukrotnie większe aniżeli w Polsce. Na ludność tę składa się około 100 000 francuskich Kreolów oraz 247 000 Hindusów, których imigrację władze angielskie popierają już od dawna. Językiem potocznym większości mieszkańców jest język francuski; w samorządzie i izbie ustawodawczej posiada on równouprawnienie z angielskim. Głównym miastem pozostał dotychczas Port Louis. Ludność trudni się przeważnie uprawą trzciny cukrowej i aloesu.
W czasie gdy Beniowski wylądował w Port Louis, Wyspa Francuska, zarówno jak i Burbońska * — znajdowały się w stanie rozkwitu. Ich handel rozwijał się
znakomicie dzięki stosunkom z bezpańskim Madagaskarem i takimiż brzegami kontynentu afrykańskiego. Nie posiadając konkurentów, Kreole francuscy bogacili się niepomiernie i łatwo. Plany Maurycego Beniowskiego, zmierzającego w pierwszej mierze do podboju olbrzymiej wyspy, zawierały również myśl stworzenia wielkiej kompanii handlowej, której działalność byłaby oparta na zasadach wyłączności. Wprowadzenie tych planów w życie oznaczałoby dla Kreolów zubożenie, odebranie terenów eksploatacji handlowej i w ostatecznej konsekwencji upadek ich kolonii. Nic przeto dziwnego, że przybycie hrabiego spotkało się z powszechną niechęcią mieszkańców i sabotażem władz. Ekonomicznego podłoża sprawy Beniowski jednakże nie rozumiał
i oburzał się na „głupich Kreolów”, którzy nie pojmowali interesów swej ojczyzny w przyłączeniu do niej Madagaskaru. W rzeczywistości jednak Kreole woleli swój własny interes od interesu odległej i mało znanej metropolii.
Gubernatorem Wyspy Francuskiej był de Ternay, zaś jej administratorem — Maillart. Obaj oni zgodnie znienawidzili od pierwszego dnia Beniowskiego i starali się szkodzić mu na każdym kroku. Przyczynił się do tego fakt, że obaj trudnili się więcej handlem aniżeli swymi urzędami, które traktowali raczej jako ułatwienie w łupieniu tubylców madagaskarskich niżli spełnianie swoich obowiązków wobec ludności miejscowej
i władz w Paryżu.
Administrator Maillart nawet nie ukrywał swoich przekonań i pewnego razu oświadczył Beniowskiemu wyraźnie:
— Nie pojmuję doprawdy, jakim sposobem Dwór dał się skłonić do urządzenia tak szkodliwej dla Wyspy Francuskiej wyprawy. Przecież gdyby udał się podbój Madagaskaru, to wszyscy kupcy z naszej wyspy nie
chybnie zginęliby, oni wszak żyją tylko z handlu z Madagaskarem. Osady francuskie na Madagaskarze to śmierć dobrobytu Wyspy Francuskiej.
Jak więc widać, opór gubernatora i administratora Ile de France nie był tak bardzo dziwny ani — tym bardziej — nie umotywowany żadnymi względami, jak się to Beniowskiemu wydawało. Inna rzecz, że względy, którymi kierowali się panowie de Ternay i Maillart, były względami partykularnymi, które powinny ustąpić miejsca interesom narodowym, ogólnym. Jak bywa
i teraz, a jak bywało z reguły w końcu XVIII wieku, interes własny jednostek czy grup był zawsze stawiany ponad interes państwowy. Nic dziwnego przeto, że Beniowski miał tyle trudności w przeprowadzeniu swego zamiaru
Dzisiaj z perspektywy ponad półtorawiecznej widać wielką małostkowość nie tylko mieszkańców Wyspy Francuskiej i jej rządców, ale również ministrów z Paryża, prowadzących chwiejną politykę kolonialną i nie potrafiących ocenić różnicy w posiadaniu rozległego lądu madagaskarskiego od małego skrawka ziemi, zagubionego na Oceanie Indyjskim, jakim przecież była
i jest Wyspa Francuska. Jako ludzie mali, rozumieli tylko jedno: Wyspa Francuska daje dochody, a Madagaskar wymaga pewnych wydatków.
A co najdziwniejsze, to fakt, że wyspa, która stała na przeszkodzie opanowania olbrzymiego Madagaskaru, w trzydzieści kilka lat później odpadła od swej metropolii bez wielkiego nawet z jej strony sprzeciwu.
Na Wyspie Francuskiej urodził się Beniowskiemu syn. Niestety, nie żyło to dziecko długo. W kilka miesięcy później, już na Madagaskarze, hrabia notuje w Pamiętniku: „Dnia 11 miesiąca lipca 1774 roku ó siódmej z rana fatalna zaraza zabrała mi z tego świata jedynego mego syna, Maurycego Karola Ludwika barona Beniowskiego”.
Wreszcie po długich targach i kłótniach doszedł Beniowski do pewnego modus vivendi z gubernatorami
i otrzymał od nich pomoc w postaci amunicji, narządzi
i nade wszystko środków transportu. Wysłał najpierw trzydziestu ludzi, po czym po kilku tygodniach pośpieszył z resztą swoich wojsk za nimi.
Na Madagaskar przybył 14 lutego 1774 roku na okręcie „Desforges” i wylądował w zatoce Antongil.
Rozdział VII
Podbój Madagaskaru
Nazwy dalekich krajów często powstawały w drodze omyłek czy też mylnych skojarzeń. Ameryka na przykład otrzymała swe miano do nazwiska pewnego żeglarza i autora (Amerigo Vespucci), którego dzieło o tej części świata zapoznało z nią w XVI wieku szerokie koła czytelników w Europie; przez uproszczenie poczęto mówić o Nowym Swiecie jako o ziemi Ameriga Vespucciego, z czego powstała później współczesna Ameryka, l’Amérique, America etc. Imię Madagaskaru ma swoje źródło w nazwaniu tym słowem przez średniowiecznego podróżnika Marca Polo miasta Magdosz, położonego na afrykańskim brzegu Kanału Mozambickiego. Omyłkowo poczęto nim określać wyspę leżącą naprzeciw tego miasta, a przez krajowców nazywaną Nossi Damba (Wyspa Wieprzów). Z tego błędu Marca Polo urodził się dzisiejszy Madagaskar. |
Nazwa ta przyjęła się u krajowców szybko, gdyż przypominała słowo: malagasi, którym nazywają oni samych siebie. Już w XIX wieku, jeszcze za czasów niepodległości Imeriny**, stała się oficjalna. Tubylczy mieszkańcy pobliskich wysp nazywają ją dotychczas Tanni Be, czyli Wielka Ziemia.
W czasach nowożytnych pierwszym Europejczykiem, który dotarł do Madagaskaru, był żeglarz portugalski Diego Diaz. Stało się to w roku 1500. Arabowie utrzymywali już wówczas z tą wyspą dość ożywione stosunki handlowe. Następnie przybijali do brzegów mada- gaskarskich inni żeglarze portugalscy: Fernando Sua- rez, Rup Pereira, Tristan d’Acunha.
Pomimo uzyskania prawa pierwszeństwa, Portugalczycy właściwie nigdy nie pokusili się o zawładnięcie tym pięknym krajem. Tłumaczy się to brakiem w nim złota i drogich kamieni, w poszukiwaniu których konkwistadorzy luzytańscy przebiegali świat cały. Usadowiwszy się w Mozambiku i zrobiwszy go bazą do dalszych wypraw w kierunku Indii, których legendarne bogactwa przyciągały ich niczym magnes, nie zwracali uwagi na jakąś tam wyspę i to w dodatku zaludnioną przez wojownicze, niebezpieczne narody. Zresztą był to okres, gdy mogli przebierać w krajach jak w ulęgałkach. Wszystkie stały otworem przed ich wiedzą, bit- nością i organizacją. Tak więc chociaż w Europie wiedziano o istnieniu wielkiej wyspy, nikt nie kwapił się z jej zajęciem czy też kolonizowaniem. Pierwsze kroki w tym kierunku wykonali dopiero na początku XVII wieku Holendrzy.* Kraj ich znajdował się wówczas
o ile nie u szczytu potęgi, to w każdym razie w stadium wielkiej prężności gospodarczej, która uzewnętrzniała się w formie ekspansji kolonialnej. Holendrów widzimy wówczas w Brazylii, próbujących szczęścia w opanowaniu części tego kraju, widzimy ich na terenie dzisiejszych Stanów Zjednoczonych Ameryki Północnej, w Afryce Południowej, na Wyspach Malajskich, w Japonii. Zjawili się też w roku 1635 na Madagaskarze nad brzegami zatoki Anton Gil (Antongil), nad którą w półtora wieku później Beniowski kładł podwaliny
pod swoje państwo. W osiem lat potem przybyli tam Francuzi w celu zakładania osad i prowadzenia handlu w imieniu Kompanii Wschodniej, która otrzymała od Richelieugo koncesję na eksploatację Madagaskaru i wysp sąsiednich. Towarzyszyło im kilka oddziałów wojska. Właściwie Francja nie miała żadnego tytułu do nadawania tej koncesji, niemniej jednak fakt ten w połączeniu ze zbrojnym desantem stał się w późniejszych sporach z Anglią jej głównym atutem, dowodzącym istnienia francuskich praw historycznych do tej wyspy.
W roku 1664 powstało w Paryżu nowe przedsiębiorstwo do eksploatacji Madagaskaru, gdyż Kompania Wschodnia w międzyczasie upadła. Nazywało się ono La Compagnie des Indes Orientales i było zaopatrzone w wielkie środki materialne. Jego kapitał zakładowy wynosił piętnaście milionów franków, sumę na owe czasy wprost zawrotną.
Te pierwsze próby usadowienia się nad zatoką An- tongil nie udały się ani Holendrom, ani Francuzom. Pierwsi w ogóle wyspę opuścili, przenosząc się na jedną z Wysp Maskareńskich, którą nazwali Mauritius, drudzy zaś przenieśli się na sam południowy kraniec Madagaskaru, zakładając tam osadę Fort Dauphin. Od tej miejscowości ustaliła się też na długo we Francji nazwa Madagaskaru jako wyspy Dauphin. Jednak i ta osada nie przetrwała długo. Ogołociwszy pobliskie okolice z ludzi, których chwytano i setkami sprzedawano plantatorom holenderskim na wyspie Mauritius, porzucili Francuzi w roku 1672 Madagaskar zupełnie i przenieśli się na wyspę Bourbon, gdzie dali początek licznej później jej ludności.
I znowu Madagaskar pozostawiono samemu sobie. Niezupełnie jednak, gdyż przybywali tam stale kupcy z Wysp Maskareńskich, przywożąc towary europejskie, a wywożąc ryż, woły i niewolników.
Handel ten miał charakter dorywczy. Pewną próbę
ustalenia go i opanowania uczyniła około roku 1750 Kompania Indyjska, zajmując Wyspę Świętej Marii i zakładając faktorie. Próba ta zakończyła się również fiaskiem.
Aczkolwiek Francja nie zajmowała wyspy, jednakże przy odpowiednich okazjach podkreślała wyraźnie swoje do niej roszczenia i prawa. Tym bardziej sprzyjało to trwaniu niezależności Madagaskaru. Gdyby bowiem nie interesowała się tą wyspą, zajęłaby ją na pewno i być może skolonizowała Anglia lub Holandia.
W roku 1768 przybył na Madagaskar Ludwik hr. Mo- dave z zamiarem ustalenia na wyspie władzy francuskiej. Na swoje nieszczęście zaczął od zwalczania handlu niewolnikami, czym bardzo sobie zraził gubernatorów wysp: Francuskiej i Burbońskiej, na których interwencję został rychło odwołany i oskarżony o... podkopywanie porządku społecznego.
O momencie przybycia do brzegów Madagaskaru Beniowski tak pisze w Pamiętniku:
„Jak tylko okręt nasz stanął na kotwicy, bez zwłoki wysłałem do lądu małą barkę dla powzięcia jak najprędszej wiadomości o stanie mojej dywizji, tudzież
0 zamiarach wyspiarzy. Wkrótce i sam na ziemię pospieszyłem, a gdym na brzeg wysiadł, wybiegli naprzeciw mnie wszyscy moi oficerowie, nie mogąc dość wyrazić swojej radości z powodu mego przybycia. Rozrzewnił mnie ten dowód ich przywiązania do mojej osoby. Niedługo jednak trwała powszechna wesołość, a smutek ścisnął me serce na widok tego, com spostrzegł, wszedłszy za palisadę fortu. Była to jedyna twierdza
1 jedyny przytułek dla mych biednych ludzi, którzy nie mając za co nająć Murzynów do roboty, własnymi rękami zbudować musieli to liche dla siebie schronienie. Tak przykre trudy wśród srogich upałów musiały zupełnie wyniszczyć ich siły i do najokropniejszego przywiodły ich stanu. Sam nawet oficer komenderujący
i felczer chorowali także. Dodajmyż jeszcze do okrop. ności tej sytuacji, że biedni ci ludzie wciąż byli narażeni na napady zbrojnych wyspiarzy, którzy już raz uderzyli na to stanowisko. Mimo jednak swej słabości i wycieńczenia ludzie moi tak dzielny napastnikom dali wówczas opór, że nie tylko ich odpędzili, ale ich dowódcy Raulowi zabrali siedmiu niewolników, których później wspaniałomyślnie bez żadnej opłaty wypuścili. Te liczne klęski i przygody wniwecz prawie obróciły całą moją dywizję.”
Przykra niespodzianka spotkała Beniowskiego przy wyładowywaniu przeznaczonych dla niego produktów i sprzętów, niezbędnych przy budowie nowej osady i jej utrzymywaniu w stadium początkowym. Rządca Maillart „uchybiwszy najuroczystszym swym przyrzeczeniom” załadował tylko takie artykuły, które były mało potrzebne. Gdyby Beniowski znał współczesną nam nomenklaturę, powiedziałby, że rządca Wyspy Francuskiej stosował do jego poczynań sabotaż. Zestawienie ilościowe towarów wyglądało wprost na kpiny.
I tak, najwięcej było węgla, bardzo mało żywności i materiałów do wymiany z krajowcami, trunków zaś nie było wcale. Natomiast kapitan okrętu „Desforges", kawaler de Saint Felix, oświadczył, że prywatnie posiada do sprzedania wino, gorzałkę, lekarstwa i różne inne towary. Beniowski, będąc w sytuacji bez wyjścia, zakupił transport za sumę 14 500 liwrów, wydając asy- gnatę do skarbu Wyspy Francuskiej. Saint Felix zażądał jednak jego osobistej gwarancji, na co hrabia musiał się zgodzić. Nawiasem mówiąc wziął sobie na kawalerze odwet w postaci przymusowego zabrania mu z okrętu cieśli i różnych rzemieślników. A ponieważ kawaler de Saint Felix protestował, przeto „przynie- woliłem — pisze w Pamiętniku — zuchwalca do dopełnienia rozkazów”.
Beniowski był twardym człowiekiem. Niepowodzenia
nigdy go nie zrażały, nie zraziły go naturalnie i teraz Energicznie zakrzątnął się najpierw około budowy domów mieszkalnych, co uskutecznił przy pomocy zabranych z okrętu „Desforges” rzemieślników oraz wyspiarzy z sąsiednich wiosek, a następnie zabrał się dc budowy fortu, który by służył za schron w wypadku ataku ze strony tubylców. Pierwszą tę osadę nazwa! Louisbourgiem na cześć króla Ludwika XV.
Postępując w myśl swoich dawnych zwyczajów, wezwał wszystkich królików i wodzów kraju Antimaroa. w którym właśnie swoją akcję rozpoczął, aby stawili się niezwłocznie w Louisbourgu, gdzie miały im być „komunikowane życzenia króla jegomości względem założenia osady na wyspie Madagaskarze”. Tubylcy przyszli, lecz oczywiście nic nie zrozumieli i rozeszli się. Beniowski jednak zrozumiał to jako zgodę na jego trzy propozycje, dotyczące: wybudowania magazynów i spichlerzy w głębi kraju nad rzeką Tingballe; zezwolenia wolnej sprzedaży ziemi Francuzom; odstąpienia dużego szmatu kraju pod osadę i zgodę na jej obronę w wypadku napaści przez jakiś inny lud wyspiarski.
W pobliżu Louisbourga leżało kilka wiosek tubylczych, których mieszkańcy kradli z osady Beniowskiego, cokolwiek wpadło im w rękę. Hrabia, chcąc pozbyć się tych niewygodnych sąsiadów, kupił od wodzów te osiedla, a dokonawszy transakcji polecił zrównać je z ziemią. Pozbywszy się w ten sposób pobliskich „Murzynów”, jak stale nazywał Madagaskarczyków, swobodnie przystąpił do zakładania plantacyj i przygotowywania pól.
Normalną pracę kolonizatorsko-handlową przerywały z jednej strony intrygi Ternaya i Maillarta z Wyspy Francuskiej, którzy podburzali krajowców, wysyłając do nich specjalnych emisariuszy, z drugiej zaś — niepodległościowe dążenia ujarzmionych plemion i zniewolonych do hołdownictwa ich królików. Beniowski
postępował, podobnie jak i jego przeciwnicy, bez skrupułów. Emisariuszy gubernatorskich kazał ćwiczyć batami i wypędzał ich bez ceremonii z wyspy, zaś krajowcom chcącym wytruć Francuzów z Louisbourga kazał zjadać zatrute owoce, którymi mieli nadzieję wygubić przybyszów.
Niemniej okrutnie postępował z kupcami francuskimi, którzy nie stosowali się do jego przepisów o handlu z krajowcami. Na wieść o przekroczeniach w tej dziedzinie na wyspie St. Marie i w odległym porcie Foule- pointe wysłał tam pozostający w jego rozporządzeniu okręt królewski „Postillon”, przykazując kapitanowi, aby ukarał kupców. W kilka tygodni później „Postillon” przywiózł do Louisbourga zakutego w kajdany niejakiego de Savoumina z St. Marii oraz innego kupca Oliviera z Foulepointe. Sprawę załatwiono w ten sposób, że Savournin zobowiązał się płacić do skarbu 100 000 liwrów rocznie za przywilej wyłącznego handlu na brzegach Madagaskaru, „zacząwszy od przylądka zatoki aż do Foulepointe”. Co zaś dotyczy Oliviera, to hrabia kupił od niego wszystek towar wraz z okrętem i trzydziestu czterema niewolnikami-Murzynami. Skrupulatny w rachunkach, zapisał, że okręt kosztował 30 000 liwrów, towary — 1600 liwrów, a niewolnicy — 10 000 liwrów. Mniej więcej trzysta liwrów za Murzyna nie była to cena zbyt wygórowana... Od tego czasu Beniowski rzadko narzeka na raubritterstwo kupców na „swojej” wyspie. Najwidoczniej sława jego bezwzględności rozeszła się szeroko i nikt nie chciał ryzykować majątku, a ewentualnie nawet głowy dla niewiadomego zysku.
Tępił też hrabia nadużycia. Gdy się okazało, że dozorcy magazynów, Pikard i Julian, handlowali dobrem królewskim, kazał ich obu okuć w kajdany i oddać pod sąd: pierwszego na Wyspie Francuskiej, drugiego zaś we Francji.
Hrabia był politykiem bezwzględnym i bez skrupułów. Jego metody postępowania często były godne potępienia, ale w XVIII wieku nie budziły zdziwienia i były pospolite. Beniowski walcząc np. z jednymi narodami, szukał skwapliwie przyjaźni z drugimi. Najchętniej podjudzał i namawiał do wzajemnej walki tych wszystkich, którzy bądź ze względu na swą liczebność, bądź posiadane zasoby mogliby dlań być groźni. Postępując w ten sposób, zmuszał do uległości coraz to nowe szczepy, nakładając na nie podatki, które potem skwapliwie wybierał. Przy całej stanowczości i bezwzględności musiało jednak w jego postępowaniu być coś odrębnego od postępowania innych konkwistadorów ówczesnych, gdyż Madagaskarczycy lgnęli do niego i służyli mu wiernie. Prawdopodobnie tajemnicą tego powodzenia był przede wszystkim fakt, że nie odnosił się do krajowców z pogardą.
Beniowski wpływał na złagodzenie surowych obyczajów miejscowych. Najpierw starał się wykorzenić zadawniony zwyczaj topienia dzieci urodzonych z jakimkolwiek defektem bądź też zupełnie zdrowych, lecz mających nieszczęście ujrzeć światło dzienne w dniu feralnym. A dni feralnych było mnóstwo. Natknąwszy się pewnego razu na scenę, gdy matki topiły swe dzieciny, jak to robią u nas wiejskie kobiety ze szczeniakami lub kociętami, zwołał wodzów i zakazał tych praktyk.
Natomiast sposoby jego walki o poprawę obyczajów seksualnych wydają się na dzisiejszy smak dość gorzkie. Na wielkim zgromadzeniu kobiecym w Louisbour- gu przeprowadził uchwałę, że zdrada w małżeństwie ma być traktowana jako przestępstwo i że wiarołomne kobiety maja być oddawane w niewolę i sprzedawane do innego kraju.
Pierwsze miesiące pobytu na Madagaskarze złożyły z nóg nieomal wszystkich podkomendnych hrabiego. Nie przyzwyczajeni do gorącego klimatu i nadmiernej
ilości owoców, pochorowali się na malarię i dyzenterię. Gdy się zważy, że tę ostatnią leczono głównie wodą z octem, można sobie przedstawić, jakie obfite żniwo musiała zbierać. Ulegli febrze również Beniowski i jego żona. Nie widząc innej rady hrabia powierzył sprawowanie władzy swoim zdrowszym nieco oficerom, a sam przeniósł się na przybrzeżną, suchą wyspę, nazwaną d’Aiguillon, odległą o milę od Louisbourga, gdzie po pewnym czasie powrócił do zdrowia.
Nic też dziwnego, że w takich nieszczególnych warunkach klimatycznych, jakimi odznaczał się Louis- bourg, nie mieli wielkiej ochoty mieszkać ludzie biali. Toteż, kto tylko mógł, uciekał przybywającymi od czasu do czasu okrętami. Część załogi uknuła nawet spisek, mający na celu zniszczenie w porozumieniu z krajowcami osady i ucieczkę na jakimkolwiek statku do Europy.
Beniowski jednak pilnie tropił niezadowoleńców, a wszelkie przestępstwa karał srogo. Przepędzanie przez rózgi, wymierzanie plag, ciężkie roboty i inne temu podobne kary stosował często i obficie. Nie należy jednak zbytnio mu się dziwić. Działał przecież w odległym, obcym i wrogim kraju, skazany na samego siebie, pozbawiony wszelkiej pomocy zewnętrznej, a rozporządzający ludźmi zwerbowanymi spośród awanturników oraz przestępców, uchylających się od odpowiedzialności i nie bojących się ni prawa, ni Boga. Był to zresztą wiek XVIII, gdy tortury i kary cielesne wciąż jeszcze posiadały prawo obywatelstwa i były stosowane przez sądy.
Wśród kłopotów i braków, w niedostatku wszelkich narzędzi i sprzętów, wśród ciągłych nieporozumień i swarów z Maillartem i Ternayem budował Beniowski swoje kolonie. Pomimo tych trudności powstał Louis- bourg, a w głębi kraju, na tak zwanej Równinie Zdrowia, dwa forty-miasteczka: St. Jean i St. Auguste. Po
nadto stworzył nad brzegiem morskim szereg forcików, utwierdzających jego władzą nad licznymi tam narodami tubylczymi oraz zbudował drogę z Louisbourga na Równinę Zdrowia. Miała ta droga sześć mil długości i cztery sążnie szerokości. Reclus w swojej wspaniałej geografii pisze, że, wprawdzie zarośnięta i popsuta, istnieje dotychczas (książka ukazała się w r. 1888). Beniowski, chcąc zapewnić bezpieczeństwo podróżnym, osadził w połowie drogi na Równinę Zdrowia specjalny posterunek, a ziemię wzdłuż niej porozdzielał kolonistom francuskim. O urodzajności gleby wspomina, że dawała obfity plon. Szczególnie nadawała się do uprawy trzciny cukrowej, bawełny, indyga i tytoniu.
W ślad za rozwojem rolnictwa i stabilizacją bezpieczeństwa począł rozwijać się handel. Do Louisbourga coraz częściej zawijały okręty francuskie, jadące z Indii do Europy lub też od strony Przylądka Dobrej Nadziei | Europy. Zabierały one duże ilości ryżu, bawełny, drzew cennych, a nade wszystko tłustych wołów, w które wyspa obfitowała. Od kupców Beniowski nabywał, co tylko przywieźli, najchętniej przedmioty metalowe i wyroby tekstylne.
W marcu 1775 roku, a więc dokładnie w dwa lata po opuszczeniu Francji, z patentem na gubernatora Madagaskaru w kieszeni sporządził Beniowski w Louis- bourgu zestawienie obrazujące rezultaty jego gospodarki. Z zestawienia tego wynika, że na całą imprezę otrzymał 455 000 liwrów, zaś wydał 1 141 000 liwrów. Brakujące sumy pokrył częściowo z własnej kieszeni (240 000), częściowo zaś z dochodów osady (440 000). Duża suma „z własnej kieszeni” powstała wskutek tego, że Beniowski przeznaczył na ogólne wydatki również własną, dość znaczną pensję, spodziewając się odebrać ją przy pomyślniejszym obrocie spraw finansowych wyspy.
W rachunku tym, w dochodach, figuruje jedna, dość
oryginalna, ale nie dla ludzi XVIII wieku, pozycja. A mianowicie: „Dostarczono Wyspie Francuskiej w niewolnikach — 161 412 liwrów”.
Całe zestawienie, pięknie wypisane na pergaminie, wysiał Beniowski do Dworu za pośrednictwem kawalera de Grenier, komendanta okrętu „La belle Poule”, który jadąc do Francji odwiedził po drodze Louisbourg.
Jak więc widać, Beniowski starał się, aby jego kolonia była samowystarczalna, i nawet osiągnął w krótkim czasie piękne rezultaty. Jego kołatania o pomoc były właściwie kołataniem o poparcie moralne i o dostarczanie potrzebnych mu towarów europejskich w zamian za produkty wyspy. Ten rozwój Madagaskaru szkodził handlowi Wyspy Francuskiej i dlatego Maillart i Ternay coraz namiętniej rozsiewali fałszywe pogłoski
o wynikach pracy Beniowskiego, gdyż chodziło im nie
o skarb francuski, lecz o własne interesy.
Rządy ówczesnym, wolnym jeszcze Madagaskarem, nie były synekurą. Wciąż wynikały zatargi między plemionami, najczęściej o rabunki i uprowadzenie ludności w niewolę. Był to bowiem czas, gdy człowieka uważano jako siłę roboczą równą koniowi czy też wołowi. Pewnego razu omal nie doszło do zaciętej wojny między królem Hiawy a plemieniem Betsileo, gdyż wojownicy królewscy napadli na kilka ich wiosek, mężczyzn i stare kobiety wycięli w pień, a młode dziewczęta uprowadzili i sprzedali kupcom francuskim. Beniowski, uproszony o rozjemstwo, wydał Salomonowy wyrok: za każdą porwaną dziewczynę Hiawy ma dać Betsileom dwóch swoich podwładnych.
W czasie niespełna trzyletniego pobytu na wyspie Beniowski stoczył niezliczoną ilość drobnych bitew i potyczek, prowadził też prawdziwą wojnę z Sakala- wami, * jednym z najdzielniejszych narodów mada-
gaskarskich. Wybuchła ona w pierwszej połowie 1776 roku, a więc w przeszło dwa lata od dnia założenia Louisbourga. Hrabia był już wówczas w stanie wystawić 4100 żołnierzy regularnych, złożonych w większości z krajowców i Murzynów-niewolników, zakupionych w Mozambiku, oraz z białych francuskich wolonterów. Ponadto sprzymierzeni wodzowie tubylczy przyprowadzili mu 12 000 ludzi do pomocy.
W rezultacie Beniowski odniósł zwycięstwo, a króla Cimanura zmusił do zawarcia przymierza. Kampania sakalawska spacyfikowała ostatecznie cały kraj znajdujący się pod zwierzchnią władzą hrabiego.
Ale tymczasem Ternay i Maillart nie zasypiali gruszek w popiele. Rozzłoszczeni na Beniowskiego, że urwał Wyspie Francuskiej doskonałe zyski z handlu z Madagaskarem, snuli intrygę za intrygą i słali oszczercze listy do Paryża. W ich oświetleniu Beniowski był piratem, dręczycielem Malgaszów, łowcą niewolników, łupieżcą skarbu królewskiego i szują. Zamiast nakazanego udzielania hrabiemu pomocy, szkodzili mu na każdym kroku, doprowadzając swoim postępowaniem całą europejską kolonię wyspy do rozpaczy. Przysłali na przykład niejakiego de Assisesa jako swego pełnomocnika, który podrywał autorytet hrabiego opowiadaniem, że lada dzień będzie on odwołany, a wszystkie umowy z nim zawarte — unieważnione. Na dobitek w czasie nieobecności Beniowskiego, a przed samym opuszczeniem wyspy, Assises, korzystając z nieobecności Beniowskiego, kazał otworzyć królewskie magazyny i porozdawać zawarte w nich zapasy krajowcom. Zrobił to w tym celu, aby doprowadzić do zwady między nimi i hrabią, który, sądził, będzie usiłował odebrać zrabowane przedmioty.
Nie przysyłali mu też gubernatorzy Wyspy Francuskiej, do czego byli obowiązani, nowych rekrutów, a gdy raz przysłali czterech, okazało się, że wzięto ich
chorych ze szpitala z wyraźnym celem, aby swoją śmiercią na Madagaskarze dostarczyli jeszcze jednego dowodu przemawiającego przeciw kolonizacji tej wyspy.
Był moment, kiedy zaświtała Beniowskiemu lepsza dola. Oto pod koniec roku 1775, jeszcze przed śmiercią króla Ludwika XV, Paryż decyduje się poprzeć wydatniej akcję podboju Madagaskaru. Ministerstwo kolonii wysyła okręt „Syrena”, wyładowany bronią, amunicją, suknem, skórami wyprawionymi oraz znaczną sumą pieniędzy z przeznaczeniem dla Beniowskiego. Hrabia, uprzedzony o tym pomyślnym dla siebie obrocie spraw, nie posiada się z radości. Cóż jednak za rozpacz i smutek musiał spaść na niego i całą osadę, gdy dnia 5 czerwca 1776 roku nadeszła do Louisbourga hiobowa wieść: „Syrena” rozbiła się niedaleko Port Dauphin, załoga ze statkiem utonęła.
Po śmierci Ludwika XV i wstąpieniu na tron jego syna, Ludwika XVI, powiał z Paryża inny wiatr. Mail- lart i Ternay poczęli stawać się coraz zuchwalsi, oskarżając hrabiego o działanie na szkodę interesów handlu francuskiego i Francji w ogóle. Głoszono, że wkrótce zostaną przeciw niemu wytoczone dochodzenia, a on sam lada dzień zostanie odwołany do Paryża, aby na Madagaskar już nie wrócić.
Pogłoski te przedostawały się oczywiście na wyspę, wzniecając niepokój nie tyle w Beniowskim, ile raczej w jego licznych stronnikach, obawiających się w razie upadku hrabiego pozostania na łasce i niełasce wrogów jego, a więc i swoich.
Częściowo pod wpływem postępowania Maillarta i Temaya, częściowo zaś z przyczyn natury psychologicznej narodziła się w Beniowskim myśl oderwania się od nic nie dającej ani jemu, ani jego ludziom władzy francuskiej i usamodzielnienia wyspy pod swoim, królewskim panowaniem. W pomoc przyszedł mu taki przypadek.
W Louisbourgu znajdowała się stara Malgaszka, która kilkadziesiąt lat życia spędziła na Wyspie Francuskiej jako niewolnica. Otóż starucha ta poczęła głosić na prawo i na lewo, że Beniowski jest synem pewnego cudzoziemca i jej przyjaciółki, córki Laryzona Ramini, ostatniego króla Madagaskaru; ergo — jest spadkobiercą królewskiego rodu Raminich. Zapewne nigdy nie zostanie wyjaśnione, w jakim stopniu Malgaszka była twórczynią tego opowiadania i czy przypadkiem myśli tej nie podsunął jej sam Beniowski. W każdym razie okoliczne szczepy przyjęły je poważnie i poczęły zwoływać kabary (rady), zastanawiając się na nich nad uznaniem hrabiego za człowieka swej krwi i swego zwierzchnika.
Hrabia był inteligentny, wiedział doskonale, że w nimbie legendy łatwiej mu będzie osiągnąć tron aniżeli bez niej, toteż słowom Malgaszki nie zaprzeczał. W rezultacie wśród tubylców stało się powszechnie wiadome, że francuski komendant posiada w swoich żyłach świętą krew Raminich, że jest wnukiem ostatniego ampansakaby *, czyli cesarza Laryzona, i że w ogóle pochodzi od istot nadprzyrodzonych.
Stara zasada o wszelkiej władzy pochodzącej od Boga miała jeszcze raz znaleźć pojętnego ucznia.
Rozdział VIII Miraż korony
Tymczasem nastąpiły wypadki, bez których nad głową wygnańca sybirskiego, być może, nie zabłysnęłaby nigdy korona królewska.
A było to tak.
Donosy z Wyspy Francuskiej stały się tak natarczywe, że trzeba było coś z nimi zrobić. Aby rozwikłać sprzeczne informacje i dojść do sedna sprawy, rząd paryski postanowił wysłać na Madagaskar dwóch komisarzy: Bellecombe’a i Chevreau. Nawiasem mówiąc, nie byli to delegaci specjalni. Jechali oni do Indii. Li tylko dlatego, że okręt ich miał przejeżdżać mimo Madagaskaru, powierzono im tę misję. Z tego widać, że rząd francuski niezbyt przejmował się krzykiem dochodzącym go z Port Louis i interwencję nakazał więcej dla porządku, a nie dlatego, aby jej konieczność była dla niego oczywista. Toteż nic dziwnego, że chociaż raport tych panów, z których jeden, jako były gubernator Wyspy Burbońskiej, był poprzednio kolegą Mail- larta, wypadł dla Beniowskiego niepochlebnie, rząd francuski zupełnie na to nie zwrócił uwagi.
Wieść o delegacji z Europy wyprzedziła o wiele miesięcy samo jej przybycie. Jak każda pogłoska, rosła po drodze i pęczniała, aż wreszcie nadeszła na Ocean Indyjski w formie zniekształconej i przejaskrawionej. Na Wyspie Francuskiej mówiono wprost, że komisarze ma
ją rozkaz zaaresztowania Beniowskiego; na Madagaskarze plotka przybrała jeszcze bardziej wyolbrzymione rozmiary. Niewątpliwie jednak i pełna prawda nie przedstawiała dla Beniowskiego czegoś zbyt miłego. Sama myśl o przeprowadzeniu nad nim kontroli, o grzebaniu w jego księgach, śledztwie — była dla dumnego szlachcica polskiego czymś nieznośnym. Stąd więc wieść
o mających przybyć komisarzach stworzyła w nim żyzne podłoże do przyjaznego wysłuchiwania podszeptów o koronie i zupełnej od Francji niezależności.
Nie tylko jednak w nim wieść o przybyciu wysłańców królewskich wywołała niepokój. Królowie, króli- kowie i wodzowie tubylczy byli nią poruszeni jeszcze bardziej. Potwierdzała bowiem pogłoskę, że Beniowski ma być odwołany do Europy, a wraz z nim odjechałyby przecież wszystkie pokładane w nim nadzieje. Widocznie polityka surowej sprawiedliwości, stosowana przez byłego konfederata barskiego, odpowiadała ich prymitywnym umysłom, a mając w pamięci okrucieństwa jego przygodnych poprzedników, a w szczególności samowolnych kupców z Wysp Maskareńskich, nie bez słuszności obawiali się człowieka nowego. Ponadto Beniowski zaprowadził pewien nowy układ sił pomiędzy plemionami tubylczymi, zapewniający jednym przewagę, innym pozycję gorszą, ale wszystkim gwarantujący spokój i pewne złagodzenie obyczajów. Jego odejście naruszałoby ten stan rzeczy, mający bardzo wielu zwolenników. Nie byłoby więc to odejście zwykłego urzędnika francuskiego, lecz zmiana systemu rządzenia.
Z całego tego zespołu przyczyn — na które obok legendy głoszonej przez starą Malgaszkę, eks-niewolnicę z Wyspy Francuskiej, składała się zarówno obawa przed zmianami, jak i nurtująca wśród królów i szlachty tęsknota do niezależności od cudzoziemców — wyłoniła się konkretna myśl obwołania Maurycego Beniowskiego ampansakabą, czyli cesarzem wszystkich kra
jów Madagaskaru. Oczywiście, myśl ta musiała błąkać się długo po kraju, zanim przyoblekła się w kształty realne. Po licznych, przewlekłych naradach umyślono wysłać do Beniowskiego delegację, aby namówiła go do przyjęcia ofiarowywanej mu godności.
Dnia 16 sierpnia 1776 roku przybyło do Louisbourga kilku królów i kilkunastu pomniejszych władyków z orszakiem liczącym 1200 osób i zgłosiło się do Beniowskiego. Po krótkiej wstępnej rozmowie najstarszy z nich wiekiem, Raffangur, król Sambarywów, taką doń wygłosił przemowę:
„Wiedz, iż wodzowie i rządcy Malgaszów, których serca cnotami twymi sobie ująłeś, kochają cię i statecznie do twej osoby są przywiązani. Dowiedzieli się oni z najdotkliwszym smutkiem, iż król francuski zamyśla innego na twoje miejsce zesłać tu zwierzchnika i że jest zagniewany na ciebie, ponieważ nie chciałeś nas oddać pod jego tyranię. Zgromadzili się zatem i zwołali kabar dla zdecydowania, co mają począć, jeżeliby ta fatalna nowina sprawdzić się miała. Ich miłość i przywiązanie do mnie wkładają na mnie w dzisiejszej nader ważnej okoliczności miły obowiązek, bym ci odkrył tajemnicę twego urodzenia; abym ci doniósł o niezaprzeczonych twych prawach, jakie ci służą do panowania nad tą wielką krainą, której wszystkich mieszkańców już jesteś bożyszczem. Zdumiewają cię te wyrazy. Tak jest jednak, a nie inaczej. Oto ja sam, Raffangur, poczytywany dotąd za jedynego potomka, który się ostał przy życiu z całego pokolenia Raminich, zrzekam się tego świętego zaszczytu, by cię ogłosić prawym i prawdziwym dziedzicem tej ulubionej przez nas familii. Duch Najwyższego, który naszym przewodniczy zjazdom, natchnął wszystkich wodzów i rządców, iżby przysięgą zobowiązali się uznać i ogłosić cię swoim ampansakabą i nie odstępować cię, póki im tchu st»nie, przelać nareszcie krew swoją na obronę twojej
osoby przeciwko wszelkim Francuzów zamachom i gwałtom...”*
Z tej przemowy wynikało, że krajowcy poważnie przyjęli świadectwo starej Malgaszki o pochodzeniu Beniowskiego z królewskiego rodu Raminich, tym poważniej, że niewątpliwie odpowiadało to ich interesom. W każdym razie uznał to Raffangur, najpoważniejszy kandydat do dziedzictwa po cesarzu Laryzonie.
Po królu Sambarywów zabrał głos Raul, król Saliro- baiów:
„Ja, Raul, król Safirobaiów — mówił — wysłany do ciebie od szefów i rządców rozmaitych narodów, żądam, iżbyś nam na dzień jutrzejszy naznaczył kabar publiczny, na którym umyśliliśmy złożyć ci hołd naszej wierności i naszego posłuszeństwa. Mam jeszcze w zleceniu zanieść do ciebie prośbę, iżbyś nie rozwijał chorągwi białej **, ale błękitną ***, na znak, iż uprzejmyra sercem przyjmujesz tę naszą pełną uszanowania odezwę” ****.
Beniowski znał dobrze swoich przyszłych poddanych, nie odpowiedział im przeto od razu. Już wówczas począł wczuwać się w rolę władcy. Po długim namyśle oświadczył, że, owszem, uważa zwołanie kabaru za rzecz pożądaną, a następnie, po nowym namyśle, dodał, że na nim udzieli odpowiedzi. Zapowiedź ta wystarczyła, aby władcy madagaskarscy uznali już jego przywództwo. Wstali też zaraz ze swoich miejsc i oddali mu głęboki ukłon. „Był to pierwszy dowód podległości — pisze w swoim Pamiętniku Beniowski — który od rządców Madagaskaru na tej wyspie odebrałem.”
W ślad za delegacją krajowców przybyła do Beniowskiego delegacja miejscowego garnizonu francuskiego,
którego z tytułu swego urzędu był komendantem. Przyszła, aby oświadczyć chęć pozostania na służbie u niego, jako u przyszłego władcy Madagaskaru.
„Nie sądź — mówił jeden z delegatów — że reprezentujemy tylko samych siebie. Cały nasz korpus tchnie tym samym duchem; a pośród wszystkich wojskowych, którymi dowodzisz, zaledwie dwóch lub trzech oficerów i najwyżej dziesięciu gemajnów są odmiennego od nas zdania.”*
A gdy Beniowski począł przedstawiać im niebezpieczeństwa wynikające z uchylenia się od służby u Jego Królewskiej Mości i pozostania na wyspie, oświadczyli, że ponieważ pożenili się z córkami wyspiarzy i mają tutaj zrodzone dzieci, a ponadto ponieważ jest im dobrze i chcą w tym kraju pozostać na zawsze, przeto kraj ten i jego wolność jest im bliższa od obowiązków wobec króla.
„Próżno ich zaklinałem — pisze Beniowski +- ażeby chcieli zastanowić się nad tym, co czynią; słowa moje leciały na wiatr; nadaremnie przedstawiałem im, że we mnie samym postępek mój budzi wątpliwości, a co dopiero pomyśleć, jaką opinię poweźmie najwyższa władza wojskowa o ich charakterze i wierności. Jednomyślną od wszystkich odebrałem odpowiedź, że już nie czas cofać się i że już raz dawszy słowo wyspiarskim wodzom, a ponadto widząc w tym zarówno swój interes, jak i chcąc mi tym dać dowód swego przywiązania do mej osoby — wypełnią swój zamysł niezależnie od tego, czy pochwalą ich, czy skarcą.”
Długo w noc dumał tego dnia Beniowski. Idealizm i romantyzm był w nim mocno przemieszany z prak- tycznością. Symbioza tych cech mogła przynieść wyspie świetne rezultaty. Dobro kraju mogło w sposób logiczny związać się z dobrem osobistym jego władcy. Nie
trzeba mu też brać za złe, że myślał wówczas o tym, „jak osiągnąć największą korzyść z przychylnych uczuć madagaskarskiego ludu”, gdyż doszedł do konkluzji, że jedyną drogą do tego będzie „wypolerowanie* tego narodu”.
Jako żołnierz miał też wątpliwości, czy porzucenie służby nie będzie w sprzeczności z honorem. Uspokoił się tym, że przecież objęcie przezeń władzy miało być z pożytkiem dla ogólnych interesów Francji na Oceanie Indyjskim i że on sam przeciw interesom króla nie wystąpi. Było w jego decyzji też coś z fatalizmu. Trudno — już tak będzie. „Poszedłem — pisze w swym Pamiętniku — za swoim przeznaczeniem, ile że mój zamiar zdawał mi się podówczas być zgodnym i z rozsądkiem, i z prawidłami honoru.”
Kości były rzucone.
Dnia 17 sierpnia 1776 roku rano bicie z dwudziestu siedmiu dział fortu louisbourskiego dało znak do zebrania się kabaru. Na „porządku dziennym” był tylko jeden punkt: wybór ampansakaby. Jednocześnie biały sztandar burboński powiewający na zamku zwinięto, a przed domem Beniowskiego ustawiono błękitny sztandar madagaskarskiego cesarza.
Czy kabar został zwołany przez trzech najwybitniejszych królów ówczesnych: Hiawiego, Lambuina i Raf- fangura z własnej inicjatywy, czy też za podszeptem Beniowskiego — tego oczywiście już teraz nie będziemy mogli dociec. Zresztą nie ma to najmniejszego znaczenia. Jak było, tak było, dość, że w połowie sierpnia 1776 roku pod Louisbourg ściągnęło kilkadziesiąt głów państw i państewek madagaskarskich, prowadząc ze sobą tłumy ludzi w orszakach. Cały ten barwny, różnople- mienny i hałaśliwy tłum rozłożył się wokół miasteczka i w wielkim podnieceniu oczekiwał na moment wskrze
szenia jednolitej władzy dla znacznej części wyspy. Pamięć dobrych i spokojnych czasów z epoki ostatniego cesarza Laryzona była jeszcze świeża i tęsknota do nich — wielka. Prymitywnym umysłom wyspiarzy wydawało się, że dość wybrać ampansakabę, aby wszelkim niedolom położyć kres.
W sali posiedzeń, w której Beniowski kazał uprzednio położyć nową podłogę, zasiadło sześćdziesięciu wodzów tubylczych, a na miejscu pocżesnym — sam kandydat cesarski.
Pierwszy zabrał głos Manonganon, rohandrian Anti- wojerów, odzywając się w następujących słowach:
„My, wodzowie i zwierzchnicy tutaj zgromadzeni, a reprezentujący naród Madagaskaru, przekonani o niezaprzeczonych urodzenia twego prawach, a powodowani nade wszystko tym światłem i twoim do nas przywiązaniem, oświadczamy ci w obliczu Boga, że uznajemy cię naszym ampansakabą, zaklinając cię, iżbyś raczył przyjąć wysoki ten stopień, pewny, iż znajdziesz w naszych życzliwych sercach wierność nigdy nie złamaną i niczym nie zwyciężoną dla ciebie stałość. Słuchamy twojego wyroku.” *
Beniowski odpowiedział w sposób świadczący o jego mądrości politycznej.
„Zgodzę się na wybór — rzekł — tylko wówczas, gdy wy przyrzekniecie mi swoją pomoc i radę.”
Słowa jego zakomunikowano niezwłocznie zebranej licznie przed domem szlachcie miejscowej, która przyjęła je „entuzjastycznym krzykiem i gęstym z muszkietów wystrzałem”.
Drugi z kolei mówca, wódz Sance, mówił otwarcie i prosto'
„Porzuć służbę u króla francuskiego i uwolnij od niej wszystkie osoby twojej rasy, które chcą z nami na Madagaskarze pozostać.”
Ozwał się też i głos krytyczny. Podjął go niejaki Dia- mandriss, który wyraził wątpliwość, czy Francuzi zgodzą się dobrowolnie na nowy stan rzeczy i że jego zdaniem wyniknie z tego powodu wojna. Na to Beniowski oświadczył, że zjednoczony naród madagaskarski nie ma powodu obawiać się króla francuskiego, mieszkającego tak bardzo daleko. Poza tym dodał, że posiada plan zawarcia z królem sojuszu, który będzie gwarantował obu stronom wielkie korzyści.
Niezwłocznemu przejęciu władzy Beniowski się oparł, ponieważ — mówił — „nie jestem jeszcze zwolniony ze służby francuskiej”. Miał zamiar dymisję złożyć na ręce komisarzy królewskich, których przybycia spodziewał się lada dzień. Jednakże kabar wymógł na nim zgodę złożenia sobie nawzajem przysięgi, która później, gdy Beniowski opuści już zupełnie służbę francuską, miała być powtórzona publicznie, a wybór jego na cesarza stanie się prawem.
Tegoż dnia kandydat cesarski kazał zarżnąć dwadzieścia wołów i wytoczyć dwanaście beczek gorzałki dla „wiwatującego bez przerwy pospólstwa”.
Nastał teraz dla Madagaskaru okres, nad sklasyfikowaniem którego rrfusieliby prawnicy długo łamać sobie głowę. Z jednej strony bowiem ludy tubylcze traktowały Beniowskiego jako swego władcę, z drugiej zaś — on sam faktu tego jeszcze nie uznawał. Najważniejszy jednak był stan rzeczywisty, a ten mówił wyraźnie, że wła- dża francuska nad wyspą ulega szybkiej likwidacji Wprawdzie krajowcy chcieli, aby ich organizatorami pozostali nadal ludzie mówiący po francusku, ale jednocześnie wymaglali, aby wyrzekli Się oni swego króla i związku ze swoją ojczyzną.
Beniowski, przygotowany psychicznie do objęcia władzy, zwlekał z ostateczną decyzją do czasu przybycia komisarzy królewskich, ale tymczasem postępował już jako pan udzielny, a w każdym razie udzielny w stosun-
ku do Wyspy Francuskiej i Wyspy Burbońskiej. Lekceważony wielokrotnie i krzywdzony, brał sobie teraz za wszystkie upokorzenia odwet. Jego ton w stosunku do Maiłlarta stał się wyniosły, a wobec jego wysłanników surowy i karcący. Mając za sobą olbrzymią wyspę jako ziemię, nad którą miał panować, mógł spokojnie lekceważyć półpanków z Wysp Maskareńskich. Francuzi nie mogli dotychczas pokonać Madagaskaru skłóconego i podzielonego na zwalczające się państewka, a co dopiero mówić o pokonaniu czy tylko skarceniu go teraz, gdy posiadał świetnego organizatora w postaci Beniowskiego, broń europejską i magazyny z amunicją. Toteż śmiałość hrabiego i jego pewność siebie były aż nadto usprawiedliwione i ubezpieczone. Dzielił on swój tryumf z Zuzanną, którą otoczył możliwym w tym kraju komfortem i wygodami. Nie mamy śladów, jak tam czuła się ta szlachcianeczka spiska pośród splendorów już wówczas prawie monarszych i przesadnych po wschodniemu hołdów. Była jedną z nielicznych kobiet białych i już z samego faktu przynależności do rasy „panów” musiała budzić uwielbienie wśród na pół dzikich ludów wybrzeży antongilskich. W niej natomiast budził niekłamany zachwyt jedynie jej wspaniały mąż — Maurycy. Wydawał się jej prawdziwym gigantem, geniuszem, którego czciła bałwochwalczo, podobnie jak i jego wierna drużyna wolonterów, pokładająca w nim nieograniczoną ufność.
Komisarze królewscy w osobach panów Bellecom- be’a i Chevreau przybyli do Wyspy Francuskiej w końcu sierpnia. Wieść o tym przywiózł Beniowskiemu okręt „Le Désir”. Pewien przyjaciel ostrzegł go, że wysłannicy mają rozkaz aresztowania go i odstawienia do Europy. Beniowski domyślał się, że usunięcie go od władzy byłoby wstępem do zbrojnego podboju Madagaskaru siłami francuskimi, co jego zdaniem było niemożliwe i naraziłoby taką wyprawę na klęskę. Trudno osądzić,
czy troszczył się o los mającej nastąpić akcji, czy też
o interes króla francuskiego, o szczęście wyspiarzy, czy też o własną przyszłość. W człowieku tym wszystko było pomieszane; na pewno jednak polubił prawych, okazujących mu przywiązanie wyspiarzy madagaskar- skich i ich los leżał mu w owym czasie zapewne najbardziej na sercu. Toteż jeszcze przed przybyciem komisarzy powziął ostateczną decyzję, łamiąc w sobie resztki skrupułów i obaw. „Umyśliłem — pisze w Pamiętniku — co prędzej dać moją dymisję, iżbym rozwiązane miał ręce do tym skuteczniejszego przyjaciołom mym służenia.”
Dnia 23 września 1776 roku przybyła wreszcie do louisbourskich wybrzeży fregata królewska „La Consolante”, wioząca na swym pokładzie komisarzy. Zarzuciła kotwicę przy pobliskiej wysepce Aiguillon, skąd wysłała szalupę z posłańcem wiozącym list do Beniowskiego. W liście komisarze dawali hrabiemu rozkaz imieniem Dworu, aby niezwłocznie stawił się na pokładzie fregaty. Beniowskiemu zaproszenie to wydało się bardzo podejrzane i potwierdziło mu, nieprawdziwe zresztą, pogłoski o tym, jakoby miano go aresztować. Nic też dziwnego, że nie kwapił się wypełnić tego rozkazu, lecz przeciwnie, odpowiedział, że na pokład fregaty się nie uda, gdyż mając powierzoną sobie obronę kolonii nie może jej opuszczać, a gdyby — dodał — istniał zamiar pozbawienia go zajmowanego stanowiska, to zgłasza dymisję i tym bardziej nie widzi potrzeby udawania się na okręt. Do tej oficjalnej odpowiedzi dołączył jednak list prywatny, w którym zapraszał komisarzy na ląd, zapewniając im zupełne bezpieczeństwo.
Zarówno żądanie komisarzy, jak i odpowiedź Beniowskiego świadczy dowodnie, że stosunki między przyszłym cesarzem i administracją francuską były bardzo naprężone i że Beniowski już wówczas uważał się za władcę wyspy.
W rezultacie toczonych rokowań komisarze wysiedli na ląd i odbyli inspekcję rachunkową. W cztery dni później wydali Beniowskiemu (według jego własnych słów) „najpochlebniejsze zaświadczenie” o jego urzędowaniu, tudzież potwierdzili wszystkie rachunki i pokwitowali z sumy 450 000 liwrów, które na skarb państwa zaawansował.
Zaraz następnego dnia po otrzymaniu tego zaświadczenia Beniowski złożył dymisję na ręce Bellecombe’a, dowództwo zaś wojska oddał swemu zastępcy, kapitanowi de Sanglier. Komisarze nic na to nie powiedzieli, ale udawszy się na pokład „La Consolante” nadesłali mu rozkaz, aby niczym więcej nie zajmował się jak tylko obroną osady, zawieszając wszystkie inne prace. W końcu oznajmiono mu, że gdyby chciał wyspę opuścić, nie będą mu w tym kierunku robione żadne wstręty. Z tego wynikało, że komisarze przyjęli wprawdzie do wiadomości prośbę o dymisję, lecz jej nie udzielili, gdyż prawdopodobnie nie mieli takich uprawnień.
Beniowski czując się już wolny od obowiązków w stosunku do rządu i króla francuskiego, nie chciał w ogóle rozpatrywać nadesłanych mu poleceń, tylko oddał je panu de Sanglier, który zresztą służył przede wszystkim jemu.
Beniowski otrzymał jeszcze jedno pismo od komisarzy, w którym prosili go o sprawowanie funkcji do czasu, gdy nadejdą zwalniające go lub jakieś inne rozkazy królewskie. Beniowski nie zwracał już żadnej uwagi na tę pisaninę, lecz oznajmił przybyłym do niego po wiadomości wodzom tubylczym, że służbę u króla francuskiego porzucił. Niezwłocznie też wydał polecenie zwołania na dzień 10 października 1776 roku Wielkiego Kabaru, na którym miała być dokonana oficjalna jego elekcja na ampansakabę, czyli cesarza Madagaskaru,
Zachował się dotychczas raport komisarza Bellecom- be’a dla Ministerstwa Spraw Zagranicznych w Paryżu z odbytej inspekcji. Francuski autor P. Cultru * podaje go w wyjątkach. Między innymi czytamy w nich taką opinię o Beniowskim: „Trudno spotkać człowieka o bardziej ekscentrycznych ideach i niezwykłych pomysłach niż baron Beniowski. Żądza władzy i pragnienie despotycznego rozkazywania — oto jego namiętności Chętka do wojaczki i do wywijania szablą ożywia go i podnieca jak paroksyzm, wreszcie ultima ratio regum ** (taka dewiza na jego działach) jest jego zasadą. Do tych nawyknień, które u Beniowskiego wydają się wrodzonymi przyłącza się temperament ognisty i hart ducha niezwyczajny.”
Wystawiwszy mu takie świadectwo Bellecombe krytykuje jego prace kolonizacyjne i ich rezultaty. Robi to w słowach ostrych. Wykrzykuje histerycznie na stronach swego raportu: Quel tableau! Quelle misere! Quelle administration!” *** etc. Czytając to trzeba jednak pamiętać, że był poprzednio gubernatorem Wyspy Burbońskiej (Reunion), najbliższym sąsiadem i przyjacielem zaciętego wroga hrabiego — gubernatora Wyspy Francuskiej — de Maillarte’a.
Obie te wyspy musiałyby ekonomicznie upaść przy opanowaniu Madagaskaru i nawiązaniu przez tę wyspę bezpośredniej wymiany handlowej z Europą. Bowiem do czasu, gdy Madagaskar znajdował się poza obrębem
normalnych stosunków handlowych i nie posiadał portów zamieszkanych przez białych kupców, wyspy Francuska i Burbońska były bezkonkurencyjnymi jego pośrednikami w stosunkach ze światem cywilizowanym. Utrata tej pozycji oznaczała bankructwo wszystkich domów handlowych w Port Louis wraz z domem handlowym samego de Maillarte’a. Stąd płynęła niechęć do zajęcia Madagaskaru i w tym było źródło nienawiści do Beniowskiego. Jak dalece jednak sprawozdania i meldunki idące z tych wysp do Paryża były rozpatrywane przez rząd krytycznie, świadczy fakt, że pomimo nich i pomimo przedstawień specjalnej komisji, Beniowski, po przyjeździe do Paryża był obsypany łaskami i dobrodziejstwami.
Rozdział IX
Przedtem jeszcze, zanim zebrał się Wielki Kabar, zwołał Beniowski zgromadzenie wodzów, na którym wprost zadał im pytanie, co sądzą o dalszym istnieniu francuskiej osady na wyspie i prosił, „aby szczerze wyznali, czy pragną, aby dłużej utrzymywała się, czyli też Francja ma onej zaniechać”. Zapewnił też wodzów, że ich opinię wiernie prześle królowi Ludwikowi.
Na pewno był przeświadczony, że wodzowie zgodzą się na jego decyzję, i dlatego tak śmiało sprawę postawił. I nie zawiódł się. Wodzowie po długiej naradzie ustalili swój punkt widzenia i wydelegowali jednego spośród siebie, aby Beniowskiemu go przedstawił. Dokonał tego ów delegat w formie kwiecistej, zanotowanej skrzętnie przez przyszłego cesarza:
„Pełen światła i przezorności — mówił — możeszże jeszcze wątpić o naszym do ciebie przywiązaniu? Nie widziałeś, z jakim zapałem walczyliśmy przeciwko własnym braciom naszym, aby ich do karbów swej powinności nawrócić, gdy się przeciwko tobie spiknęli? Czemuż to dzisiaj tak mało ufności pokładasz w narodzie, który tak dalece tobie życzliwy? Jeżeli twoje serce mówi za Francuzami, donieś ich królowi, że my w ofierze dajem nasze serca i przyjaźń naszą. Żyć jednak chcemy pod twymi prawami. Tyś nam ojcem, tyś nam jedynym pa
nem. Niechaj Francuzi tak ciebie jak my kochają, a oręż nasz z ich ostrzem będzie złączony; sztandary nasze igrać będą z ich chorągwiami i walczyć mężnie nie omieszkamy przeciwko wspólnemu nieprzyjacielowi. Lecz jeżeliś ty celem ich nienawiści, a jeszcze za to, że nam dobrze życzysz, niechaj się nie łudzą nadzieją, abyśmy ich kiedy za naszych poczytali braci. Na nieba przysięgamy, że przeciwnicy twoi naszymi są wrogami. Masz oto na jawie myśli i serca nasze. Przyrzeknij więc w obliczu Boga, którego wszyscy wyznajemy, że wiernie ten nasz sposób myślenia przedstawisz królowi Francuzów; przyrzeknij jeszcze, że więcej nam będziesz przychylny niżeli temu mocarstwu, które, niebaczne na twe zasługi, miasto nagrody zguby twej szuka; daj nareszcie nam słowo, że nas nigdy nie odstąpisz...” * Pomimo krzywd, których od rządów francuskich doznał, Beniowski nie chciał wojny z Francją i nawet gotując się do niej przemyśliwał nad sposobem jej uniknięcia. Na pięć dni przed sesją Kabaru zebrał wszystkich Francuzów, głównie kupców, i oświadczył im, że przestaje być ich rządcą, że jednak mogą być najzupełniej spokojni o swoje bezpieczeństwo, które im gwarantuje, jak również o swoje interesy, które nadal będą mogli z pożytkiem dla siebie jak dotychczas prowadzić. Nadmienił jednak przezornie, że za zaopatrywanie ich w produkty wyspy gwarantuje jedynie „aż do nadejścia nowych rozkazów Dworu”, Dawał tym do zrozumienie, że gdyby rozkazy Dworu były dlań nieprzychylne — umywa od ich losu ręce.
Dnia 10 października 1776 roku zebrał się wreszcie Wielki Kabar. Beniowski pierwszy raz wówczas wystroił się „w Indianów ubiór”, czyli w powłóczystą, białą szatę madagaskarską, jaką nosili wodzowie i królowie. Opis uroczystości elekcyjnych zajmuje w Pamiętniku dużo miejsca.
„Skoro świtać poczęło — pisze o nich Beniowski — obudził mnie potrójny z dział wystrzał. O szóstej z rana wchodzi do mego namiotu Raffangur z sześciu innymi wodzami, przystrojonymi w biel. Padłszy na kolana prosi, iżby mógł mówić. Mowa Raffangura zawierała w sobie ponowienie życzeń powszechnych i dowodów ufności, które cały naród madagaskarski skłoniły do powierzenia im nad sobą najwyższej władzy; po czym przedstawiwszy im korzyści, jakich wszyscy wyspiarze oczekują po moich talentach i moim rządzie, zaprosił mnie, iżbym za nim udał się, co wykonałem. Poprowadzono mnie zatem na obszerną i piękną równinę, którą wokoło otaczał lud w liczbie co najmniej trzydziestu tysięcy. Dziwiłem się porządkowi w jego uszykowaniu. Między każdym pokoleniem był mały przedział. Na czele stali szefowie, a pośrodku niewiasty. Gdym wszedł pomiędzy ten lud, powitał mnie okrzyk radosny; szefowie natychmiast opuścili swe miejsca, a Raffangur, stanąwszy u mego boku, do zgromadzenia miał mowę.”
W słowach pełnych metafor przedstawił król Samba- rywów ucisk, jaki kraj cierpiał od Francuzów, a następnie wezwał zebranych do ubłagania Beniowskiego, by zechciał przyjąć godność ampansakaby, czyli najwyższego rządcy wyspy, panującego nad wszystkimi królami i innymi władcami narodów.
Zakończywszy przemowę Raffangur wręczył Beniowskiemu swoją szablę i głęboko się przed nim skłonił. To samo zrobili inni wodzowie, po czym cały lud padł na kolana.
Beniowski, szlachcic polski, wzrosły w tradycjach obieralności królów, niewątpliwie tylko drogą elekcji wyobrażał sobie możność uzyskania korony. Ani mu zapewne w głowie nie powstała myśl uchwycenia władzy bez uzyskania kresek „szlachty” madagaskarskiej. Stąd też uroczystości, o których wprawdzie pisze, jako o niespodziance, ale które niewątpliwie sam inscenizował.
Kto wie nawet, czy nie odnaleźlibyśmy w nich jakichś ech z pola elekcyjnego na Woli pod Warszawą... Wybór Stanisława Augusta odbywał się przecież za jego pamięci.
Łatwo możemy sobie wyobrazić barwność i oryginalność tłumów zebranych na elekcji w Louisbourgu. Madagaskar owych czasów przypominał do pewnego stopnia dzisiejszą Abisynię. Kraj posiadał swą własną cywilizację, będącą echem arabsko-indyjskiej o podłożu własnym, wyspiarskim. Jeszcze przecież przed siedemdziesięciu laty budziła ta wyspa zdumienie swoją odrębnością obyczajową, a jej królowa, wspaniała Ranavalo, była w latach osiemdziesiątych ubiegłego wieku bodaj popularniejsza od sławnego dzisiaj króla Haile Selassiego.
Teatralność uroczystości elekcyjnej wzmagał gorący temperament mieszkańców tej krainy, leżącej przecież pod zwrotnikiem. Wiwatom i okrzykom nie było końca. Wszystkie klasy, ustawione zresztą oddzielnie, rozumiały po swojemu wybór nowego cesarza, wiążąc z tym faktem najbardziej wytęsknione swe nadzieje. Od ro- handrianów do najniższej klasy, ampuriów — wszyscy oczekiwali polepszenia doli, większego bezpieczeństwa i większej swobody. Talent organizacyjny i polityczny Beniowskiego święcił w tym dniu wielki tryumf.
Był to jednak dopiero początek elekcji. Dalszą jej część rozpoczął znowu Raffangur, król Sambarywów. Głosem donośnym, aby wszyscy zebrani mogli go słyszeć, prosił ten sędziwy starzec Beniowskiego, aby zechciał dać publiczną odpowiedź na propozycję zgromadzenia wyborczego.
Beniowski nie wahał się.
Zabrał głos i wygłosił długą przemowę, rozpoczynając ją następującymi słowami w języku miejscowym:
„Długie życie krwi Raminiego! Długie życie narodowi madagaskarskiemu! Długie życie rohandrianom! Długie życie krwi ojców naszych! Niechaj Bóg, który stworzył
niebo i ziemię, prowadzi nas wszystkich w najdłuższe lata!”
W dalszej części swego przemówienia hrabia oświadczył, iż uznaje wolę Niebios, która powróciła go ziemi ojców, że przez całe życie nie przestanie słuchać tego, czym go duch Boży natchnął i że celem jego panowania będzie szczęście wszystkich jego poddanych.
Po tej jego przemowie zerwała się burza radosnych okrzyków, wystrzałów na wiwat i pląsów. Madagaskar- czycy radowali się, będąc pewni, że wchodzą w nowy, niepodległy okres życia państwowego. Sądzili, że wybór ten zwolni ich od samowoli kupców i od uciążliwych świadczeń, nakładanych przez administrację francuską; nie wątpili też, że Beniowski, o którego odwadze i zdolnościach wojskowych mieli ugruntowane przekonanie, oswobodzi ich również od stałych napadów łowców niewolników, będących prawdziwą plagą wybrzeży mada- gaskarskich. Nic też dziwnego, że związawszy tyle nadziei z jego osobą, radowali się i wiwatowali na wieść
0 przyjęciu przezeń godności cesarskiej.
Z kolei nastąpiła symboliczna ceremonia, którą Beniowski opisuje słowami:
„Naówczas lud cały rozdzielił się na klasy, rohandria- nie zebrali się w jedną kupę, anakandrianie w drugą
1 wszyscy inni podobnież. Zaprowadzony zostałem najprzód do rohandrianów. Stawiono tam przede mną wołu, którego zarżnąłem wymawiając przysięgę ofiary. Po dopełnionym tym obrządku, każdy rohandrianin połykał z zabitego bydlęcia jedną kroplę krwi, w głos rzucając na siebie samego przekleństwa, w wypadku gdyby uchybił wierności i posłuszeństwa, które mi tym sposobem zaręczał. Stamtąd udałem się do anakandrianów, gdzie zarżnąłem dwa woły, przy podobnej jak wprzódy zobopólnej przysiędze. W takim porządku i przy ponowieniu wzajemnej przysięgi obszedłem wszystkie klasy, zabijając trzy woły dla woadzirów, cztery dla lohawohi-
tów, sześć dla ondzatsów, dwa dla ombiassów, a dwanaście dla ampuriów. Ci ostatni zmaczawszy koniec swych płaszczów we krwi zlizali ją, wymawiając przysięgę. Cała ta ceremonia odprawiła się bez najmniejszego zamieszania, a gdym powrócił pomiędzy rohandria- nów, ponowiliśmy tam drugą przysięgę, której następujący obchód: każdy z nas brzytwą roztworzył swe ciało na lewym ramieniu i jeden drugiemu aż do ostatniego krew wysysał, rzucając najsroższe przekleństwa na tego, który by złamał swoją przysięgę, błogosławiąc zaś tego, który dochowa swych ślubów. Ceremonia ta dwie godziny trwała, po czym szefowie nakazali ludowi nabożeństwo dla wezwania ducha Bożego i podziękowania Zahanharowi* za jego dobroć i opiekę. Kwadrans już było na trzecią, kiedy zakończyła się ta uroczystość. Odprowadzony przez dwóch rohandrianów do mego namiotu, na obiedzie ich u siebie zatrzymałem. Wziąwszy z nimi posiłek, zaprosiłem na likwory anakandrianów i woadzirów, cztery zaś beczki gorzałki posłałem loha- wohitom, iżby je rozdali pomiędzy ondzastów, ombiassów i ampuriów.”
W ten sposób została dokonana elekcja Beniowskiego na ampansakabę, czyli cesarza Madagaskaru, utwierdzona następnie odpowiednim aktem, ułożonym w języku krajowym, lecz literami łacińskimi.
Akt elekcyjny
Akt przysięgi Królów — Rohandrianów, Xiążąt — Woadzirów, Wodzów — Lohawohitów i narodu madagaskarskiego, wykonanej dnia 10 października r. 1776, a pi twierdza jący wyniesienie Maurycego Augusta hrabiego Beniowskiego na stopień Ampansakaby, czyli Najwyższego Rządcy Narodu.
„My, Króle, Xiążęta i Naród niżej podpisany, zgromadzeni na kabar:
W obliczu Boga i przytomności ludu, dopełniwszy ofiary i wykonawszy przysięgą krwi, oświadczamy, ogłaszamy i uznajemy Maurycego Augusta najwyższym naszym rządcą, Ampansakabą, która to dostojność ustała z wygaśnięciem świętej rodziny Raminich, którą w nim i jego rodzinie odżywiamy. Dla tej to przyczyny, dopeł- niwszy ofiary i onej pożywszy, poddajemy się jego władzy. W dowód czego bierzemy przed się rezolucję wystawienia w naszej prowincji Mahavelon monumentu uwieczniającego pamięć naszej jedności i świętej naszej przysięgi, a to celem iżby wnuki wnuków naszych, aż do najpóźniejszego pokolenia, posłusznymi byli poświęconej rodzinie Ombiassa-Ampansakaby, którą poświęcamy naszą dobrowolną podległością i poddaniem się naszym. Przeklęte niechaj będą dzieci nasze, które poważą się sprzeciwiać niniejszej naszej woli! Przeklęty niechaj będzie ich majątek i owoce ziemi, na której zamieszkują! Niechaj nareszcie najokropniejsza niewola dręczy ich jestestwa!” *
Akt ten, trzykrotnie odczytany licznie zgromadzonym krajowcom, podpisany został w imieniu całej wyspy przez Hiawiego — króla Wschodu, Lambuina — króla Północy, oraz Raffangura — króla Sambarywów.
Sam hrabia oświadczył w Kabarze, iż godność przyj^ muje, dodając, że wiernie stać będzie na straży interesów narodu madagaskarskiego i że doprowadzi do tego, że naród ten będzie zażywał zasłużonej i jak najlepszej sławy wśród wszystkich mocarstw europejskich.
Tego samego dnia część oficerów i szeregowych wojsk francuskich, pozostających na wyspie, oświadczyła, że porzuca służbę u króla francuskiego i przechodzi na
stronę Jego Ampansakabowskiej Mości Maurycego Augusta.
Natychmiast też ściągnięto powiewającą nad fortem białą chorągiew burbońską i zastąpiono ją narodowo- madagaskarską: błękitną. Za pomocą tego symbolu Beniowski dokonał faktycznego zerwania stosunków zależności wyspy od dalekiej Francji.
Od tej chwili nowy ampansakaba każe się nazywać obyczajem panujących tylko po imieniu. Wszystkie dekrety i rozporządzenia, jak również korespondencję z administracją Wyspy Francuskiej, a także z kapitanami okrętów handlowych, podpisuje: Maurycy August.
A więc dnia 10 października 1776 roku nieszczęsny konfederat barski, jeniec wojenny, więzień kamczacki, tułacz — został cesarzem jednej z największych wysp świata. Bez niczyjej pomocy, bez środków, wyposażony jedynie w inteligencję i przyrodzone zdolności przywódcze potrafił nie tylko umknąć z miejsca tak odległego, jak pobrzeża Morza Ochockiego, ale nawet w kilka lat później uzyskać dla siebie koronę. Należy podziwiać jego odwagę, fantazję i wytrwałość. Przecież takim właśnie ludziom Anglia, Francja, Hiszpania i Portugalia zawdzięczają swoje ongiś wielkie, dzisiaj na szczęście już dobrze nadkruszone imperia. Trochę awanturnikom, trochę fantastom, ale zawsze odważnym, przedsiębiorczym i nieokiełznanym.
Rozdział X
Maurycy August I
Uzyskawszy władzę suwerenną, Beniowski rozwinął wielką energię w kierunku ustalenia form rządów. Po elekcji nie rozwiązał Wielkiego Kaba- ru, lecz wykorzystał go do uchwalenia szeregu ustaw, które miały stać się podwalinami przyszłego ustroju państwowego. A więc najpierw powołał do życia Radę Najwyższą, złożoną z „członków znajomych ze swej roztropności i pracy” i obdarzył ją szerokim zakresem działania. Jedynie jej, za zgodą cesarza, miało przysługiwać prawo zwoływania kabarów. Do niej też należało prawo arbitrażu w sporach wynikłych pomiędzy poszczególnymi królikami, podległymi cesarzowi. Liczba jej członków została określona na trzydzieści dwie osoby, mianowane wyłącznie spośród rohandrianów i anakandrianów *, czyli szlachciców, względnie spośród Europejczyków. Gubernatorami i ministrami mogli zostawać tylko członkowie tej Rady. Pierwsze nominacje
objęły dwanaście osób, wśród których było czterech Europejczyków i ośmiu wyspiarzy.
Oprócz Rady Najwyższej ustanowił jeszcze Beniowski Komisję Nieustającą, złożoną z osiemnastu członków, do której zadań miało należeć przestrzeganie, aby wszystkie rozkazy Rady Najwyższej były ściśle wykonywane. Podobnie jak pierwszy z tych organów, również i drugi nie otrzymał od razu pełnego składu. Na razie cesarz wyznaczył do niego tylko dwóch Europejczyków i sześciu wyspiarzy.
„Uskuteczniwszy — pisze tego dnia Beniowski — te dwa wielkie dzieła, które nazwać mogę prawdziwymi filarami przynoszącymi mnie ulgę w dźwiganiu rządowego ciężaru, odwołałem sesję Kabaru na dzień następny.”
Ponadto Beniowski w swej mowie intronizacyjnej w Wielkim Kabarze zapowiedział utworzenie rad prowincjonalnych, które miały funkcjonować pod przewodnictwem gubernatorów i składać się z mianowanych przedstawicieli różnych warstw społecznych. Zamierzał także stworzyć ministerstwa: wojny, spraw morskich, skarbu, handlu, sprawiedliwości i rolnictwa.
Bardzo energicznie zabrał się cesarz do przeorganizowania sił zbrojnych. Wspomnianego już swego przyjaciela nazwiskiem Sance, prawdopodobnie mieszańca madagaskarsko-portugalskiego, wsławionego w wielu wojnach, mianował miadytompem, czyli naczelnym wodzem. Całą siłę zbrojną na stopie pokojowej podzielił na dwanaście kompanii, po stu pięćdziesięciu ludzi każda. W wypadku wojny zwyczajem miejscowym miano powoływać pod broń wszystkich mężczyzn, względnie tylu, ilu ampansakaba miał możność wyżywić.
W czasie organizacji tych oddziałów zwrócili się do Beniowskiego rohandrianie z prośbą o zezwolenie na utrzymywanie na swój koszt w każdym powiecie po jednej kompanii „regularnego żołnierza”. Beniowskiego,
przywykłego do stosunków w Polsce, gdzie każdy magnat posiadał swoje własne wojsko, żadanie to wcale nie zdziwiło. Zgodził się na nie chętnie, zażądał tylko, aby prawo to potwierdził funkcjonujący wciąż jeszcze Wielki Kabar, co też zostało dokonane.
Nie zaniedbał też cesarz wykorzystać okazji reorganizacji wojska do urządzenia wielkiej uroczystości wręczania sztandarów. Przedtem ustanowił ich barwy i rysunki. Ponieważ rohandrianie mieli „erygować” dwadzieścia dwie kompanie, więc tyleż sztandarów kazał przygotować. Były one dwojakiego rodzaju: sztandary komendantów i sztandary kompanijne. Pierwsze posiadały barwę błękitną z umieszczonym pośrodku białym księżycem; drugie były białe z błękitnym kwadratem pośrodku, w którym widniał biały księżyc otoczony sześciu gwiazdami.
Umieszczenia tych sześciu gwiazd Beniowski nie tłumaczy. Można się jednak domyślać, że był to symbol wyobrażający sześć guberni, na które miał zamiar podzielić w przyszłości „kraj cały, rozciągający się od portu Maroa * aż do przylądka Itapere”. Nawiasem mówiąc zamiar ten odłożył-na później, gdyż, jak sam pisze, nie widział pośród swoich ludzi nikogo zdatnego do piastowania tak wysokich urzędów.
Beniowski bardzo szybko wżył się w swoją nową sytuację. Poczuł się cesarzem i rządził po cesarsku. Był jednak człowiekiem zbyt inteligentnym, aby nie rozumieć niebezpieczeństwa, na jakie narażał siebie i wyspę przez zupełne uniezależnienie się od Francji. Wcześniej czy później wojska królewskie mogły się zjawić, aby odzyskać utracone dla swej ojczyzny wpływy. Z tych to niewątpliwie powodów nie usiłował zagarnąć Louis-
bourga, co nawiasem mówiąc nie nastręczałoby mu żadnych trudności, lecz traktował go jako domenę francuską, tak jak byśmy dzisiaj nazwali — koncesję. Również francuskim kupcom i urzędnikom w niczym nie przeszkadzał. W ten sposób nie zmieniał właściwie poprzedniego stanu rzeczy, w którym osady francuskie istniały na podstawie umów „dobrowolnych” z poszczególnymi królikami. Przy tej polityce miejscowi Francuzi nie odczuwali ujemnych skutków jego elekcji na cesarza. Jedyną różnicą było to, że stroną reprezentującą wyspę był on sam, a nie tuzin władyków tubylczych. Stan ten więc mógłby od biedy być do strawienia dla rządu francuskiego. Tak przynajmniej Beniowski sobie to wyobrażał.
W rzeczywistości należało akcję jego nazwać zamachem stanu w stosunku, o ile już nie do rzeczywistości, to w każdym razie do nadziei francuskich na Madagaskarze. Wmawiając w siebie co innego, musiał jednak zastanawiać się nad tym, gdyż wciąż przez karty Pamiętnika przesuwa się myśl o konieczności udania się do Paryża, aby tam dojść do jakiegoś modus vivendi z Francją. Przyjęty swego czasu przez ministra d’Aigu- illona plan podboju Madagaskaru opiewał w jednym z punktów, że stosunki między wyspą a metropolią zostaną ułożone według wskazówek Beniowskiego. Dawało to hrabiemu podstawę do rozpoczęcia w tym kierunku rokowań. Była to jednak podstawa bardzo krucha.
Nie tylko jednak zamiar ubezpieczenia swej korony od ewentualnych zakusów ze strony Francji był celem chęci wyjazdu hrabiego do Europy. Rozumiał, że sam, bez pomocy znaczniejszej liczby różnego rodzaju fachowców europejskich, nie potrafi dokonać dzieła „wypolerowania” Madagaskaru ani też nie potrafi nadać swemu państwu takich form organizacyjnych, które zabezpieczyłyby mu trwałość i możność rozwoju. Zamyślał więc sprowadzić takich pomocników z Euro
py, przewidując ponadto szkolenie specjalistów spośród swych własnych poddanych.
Do tych konieczności, zmuszających go do wyjazdu, dochodziła jeszcze jedna: nieprzyjazne stosunki z gubernatorem Wyspy Francuskiej. Beniowski wiedział doskonale o licznych a złośliwych przeciwko sobie donosach do Paryża, które teraz, po elekcji, musiały jeszcze bardziej nabrać ostrości i pozorów prawdy. Miał swoje dość rozległe stosunki wśród arystokracji francuskiej i dobre wśród niej imię. Zależało mu niewątpliwie bardzo na odparciu zarzutów o złej gospodarce i nieuczciwości.
Z tych rozważań wynikło mocne postanowienie powrotu do Europy. Gdy w kilka dni po elekcji zwierzył się z tego zamiaru Raffangurowi i innym przyjaciołom, powstał wśród nich prawdziwy popłoch. Nie chcieli wprost słuchać jego argumentów. Nic to jednak nie pomogło. Beniowski umiał przeprowadzać swoje postanowienia, a raz zdecydowawszy się na wyjazd — konsekwentnie już do tego dążył. Udało mu się wreszcie złamać opór feudałów madagaskarskich i przeprowadzić w Kabarze uchwałę nie tylko pozwalającą mu na opuszczenie kraju na przeciąg ośmiu miesięcy, ale również upoważniającą go do zawarcia przymierza bądź z królem francuskim, bądź „z innym jakim mocarstwem”.
Oto tekst tej uchwały Kabaru:
„Szefowie rohandriańscy anakandrianie, woadziry, lohawohitowie etc. zgromadzeni na Kabar Generalny, odebrawszy propozycję podaną przez ampansakabę względem dozwolenia mu na podróż do Europy w celu zawarcia traktatu z królem francuskim lub innym jakim mocarstwem, tudzież sprowadzenia osób biegłych w rozmaitych naukach, kunsztach i rzemiosłach dla osadzenia ich w Madagaskarze, oświadczają, iż wolność mu tej podróży zupełną zostawiają, nadając mu niniejszym urzędowym i uroczystym aktem zupełną moc
w tej mierze i najobszerniejszą władzę. Przyrzekają mu, iż przez cały przeciąg jego oddalenia z kraju trzymać się będą przepisów nowej formy rządu, ustanowionej przez niego. Poprzysięgają mu ponadto nie tylko swą wierność, lecz także, że żadnego cudzoziemca nie dopuszczą do swoich brzegów ani dozwolą komukolwiek spośród siebie zawierać oddzielnych z obcymi sojuszów i związków. Oświadczają na razie, iż gdyby ampansaka- ba po upływie osiemnastu miesięcy, bez żadnego zgłoszenia się ze swej strony, nie powrócił do Madagaskaru, to wówczas Boga biorą na świadectwo, że nie ścierpią żadnej osady francuskiej na brzegach swej wyspy.
„Wymagają ze swej strony nawzajem wodzowie wyżej wyrażeni, iżby ampansakaba uroczyście im zaręczył, że niezawodnie powróci, niezależnie od tego, czy udadzą się lub nie udadzą jego zamiary; w przypadku zaś dłuższego nad opis bawienia, winien będzie zgłosić to do rządowej władzy...”
Wzajemne te zobowiązania utwierdzono przysięgą krwi, której towarzyszyły sceny niekłamanego żalu, okazywanego przez wyspiarzy. Wspomina o nich Beniowski z rozczuleniem, pisząc, że uroczystość zakończyła się wśród łkania i łez obfitych, które o mało co nie zmieniły jego przedsięwzięcia. I dodaje później, że, niestety, nie zmieniły. Widocznie pisał te słowa, będąc przepełniony tęsknotą do pięknej wyspy i pozostawionych tam przyjaciół. A może już wówczas przeczuwał późniejsze niepowodzenia, ciągnące się nieprzerwanym pasmem przez lat z górą siedem... W Pamięt??.ifcach sam się potępia za to, że nie usłuchał rad sędziwego Raffangura, króla Sambarywów, który na próżno mu przekładał, że przecież ambicją Francuzów jest podbój wyspy jakimkolwiek sposobem i że on, Beniowski, stanowi im na tej drodze poważną przeszkodę.
— Czyhać będą — mówił — w każdym miejscu na twoje życie albo przynajmniej na twoją wolność.
„Słowem, mówił on do mnie — pisze Beniowski — jak przystało na rozsądnego i życzliwego przyjaciela, przewidującego nieszczęścia, które mi grozić mogły. Słuchałem ich cierpliwie, gdyż wyznać muszę, że były jak najgruntowniejsze i na najsilniejszych zasadzone domniemaniach; uskarżać się więc tylko winienem na mój upór, na moją gorliwość w obstawaniu przy interesach Francji, nie zważając, iż na jawne podawałem niebezpieczeństwo mój majątek i życie. A tak głuchy i zaślepiony na wszystkie przyjacielskie rady, resztę dnia przepędziłem na układaniu plenipotencji, która, przeczytana w Kabarze, urzędownie mi wydana została.”
Wówczas zapadła też decyzja co do wyboru miejsca, na którym miano wybudować stolicę nowego cesarza. Wybór padł na okolice leżące w pobliżu źródeł rzeki Mananguzon, a więc nie na brzegu morskim, lecz w głębi kraju. Ze względu na możliwość wojny z Francją była to decyzja rozsądna. Nie jesteśmy w posiadaniu żadnych wiadomości o tym, jak dalece poddani Maurycego Augusta postanowienia jego, dotyczące budowy stolicy, wprowadzili w życie i czy jakiekolwiek miasto u źródeł rzeki Mananguzon powstało.
Korzystając jeszcze z obecności królów i wodzów, cesarz wyznaczył w porozumieniu z nimi jako swego zastępcę Raffangura, a biorąc pod uwagę jego podeszły wiek, zastępcą w wypadku jego śmierci mianował naczelnego wodza Sancego.
To był ostatni akt czynności Wielkiego Kabaru, który został rozwiązany dnia 20 października, a więc po jede- nastodniowych obradach.
Zakończenie obrad sejmu madagaskarskiego cesarz uczcił wielkimi zabawami ludowymi, które zgromadziły tłumy wyspiarzy, liczące około 40 000 ludzi. A ponieważ magazyny cesarskie dzięki ożywionemu handlowi, jaki prowadzono z przybijającymi tu od czasu do czasu
okrętami angielskimi, francuskimi i portugalskimi, były zaopatrzone obficie, gorzałka lała się strumieniami, a woły zarzynano tuzinami.
Po rozwiązaniu kabaru cesarz pozostał jeszcze na wyspie prawie dwa miesiące, które były szczytem jego niezwykłej kariery życiowej. Otoczony miłością i szacunkiem poddanych, w pełni powodzenia, panujący nad olbrzymią wyspą, o której podbój na próżno ubiegała się Francja z górą od wieku — urządził Beniowski swe państwo na podstawach demokratyczno-szlacheckich, przypominających w niektórych szczegółach ustrój Rzeczypospolitej Polskiej. Szczególnie jego pomysł z radami prowincjonalnymi wydaje się odległym echem polskich sejmików, które jako starosta Wielkiego Księstwa Litewskiego znał przecież doskonale.
Wśród wielu nowych zwyczajów udało mu się też wprowadzić na wyspę zrozumienie pieniądza papierowego jako środka płatniczego. Potrzeba skłonienia wyspiarzy do przyjmowania ich na równi z metalowymi środkami płatniczymi zdarzyła się z okazji „noty od osady francuskiej”, którą to osadę cesarz traktował, jak już wspomniałem, wprawdzie przyjaźnie, ale jako skrawek ziemi pod obcą zwierzchnością państwową. Otóż w owej nocie komendant Louisbourga prosił o dostarczenie mu ryżu dla Wyspy Francuskiej, gdyż tamtejszy gubernator błaga o przysłanie tego zastępującego tam chleb produktu. Sam komendant miał magazyny puste, gdyż krajowcy pod wpływem ostatnich wypadków związanych z obwołaniem nowego ampansakaby, od osady królewskiej stronili i niechętnie prowadzili z nią handel. Beniowski, chcąc wykazać jak najdalej idącą lojalność w stosunku do ogólnych interesów Francji na Oceanie Indyjskim, skłonił wodzów Safirobajów, zamieszkałych w pobliżu, aby zgodzili się znaczną ilość ryżu do Louisbourga dostawić, a ponadto polecił im, „iżby w zamian za swoje produkty przyjmowali pienią
dze papierowe, których im model ukazawszy, wystarczającą ich liczbę komendantowi Louisbourga posłałem.”*
Już po jego wyborze na cesarza przybyli posłowie Cimanunpua, króla Seklawów, przywożąc propozycję zawarcia korzystnego układu. Beniowski spostrzegł jednak, że posłowie traktują go jako wielkorządcę francuskiego i że jako do takiego Cimanunpua posłów wyprawił. Jak zawsze lojalny, nie chciał z nimi rozmawiać
i odprawił ich do kapitana de Sanglier, komendanta Louisbourga. Zrobił to z pewnym żalem, gdyż król Seklawów składał bogate podarunki w postaci pięciuset wołów i osiemdziesięciu niewolników. Nie obeszło się jednak bez tego, że cesarz nie przypomniał posłom w formie przestrogi, że ich pan, dawny rohandrian Boiany, obwołał się królem po śmierci cesarza Laryzo- na, a więc bez sankcji ampansakaby, ergo samowolnie. Niewątpliwie była to zapowiedź jakiejś akcji przeciw Seklawom, o której jednak bliżej nie wspomina.
Posłowie odeszli stropieni i zgnębieni, nie mogąc sobie darować nieświadomości zdarzeń zaszłych w osadzie, a w szczególności braku wiadomości o elekcji dawnego francuskiego wielkorządcy na ampansakabę.
Przez cały listopad i pierwsze dni grudnia 1776 roku Beniowski pracował gorączkowo z jednej strony nad ugruntowaniem swej władzy, a z drugiej — nad przygotowaniami do opuszczenia wyspy.
Dnia 11 grudnia odwiedził jeszcze raz Louisbourg **, a w trzy dni później udał się na okręt „Le belle Arthur”, który wynajął na przewiezienie go do Przylądka Dobrej Nadziei, gdzie miał przesiąść się na inny żaglowiec.
„Gdym już nad brzegiem stanął — pisze o chwili opuszczenia wyspy — otoczyli mnie szefowie i wszyscy koloniści, życząc mi w najtkliwszych wyrazach szczęśliwej podróży. Wyspiarze zaś wzywali Zahanhara, błagając go, ażeby mi dopomógł w moim przedsięwzięciu. Skończyły się te wszystkie życzenia na jękach i płaczach i jeżeli kiedy, to w tym momencie uczułem, jak srogą dla serca ludzkiego jest męczarnią opuszczać ulubione towarzystwo, przez które jest się szczerze kochanym. Wyrwałem się nareszcie gwałtem, że tak rzeknę, z łona przyjaźni i wsiadłem na okręt nie bez wypłacenia długu rozkwilonej najtkliwszym widokiem naturze. Zalałem się łzami, których w najprzykrzejszych chwilach wygnania nigdy me lica nie znały. Wtem wiatr północny powstał i koło wieczora puściłem się do Kapu Dobrej Nadziei, gdzie zamyślałem inny nająć okręt, mający mnie przewieźć do Europy. Azaliż podróż ta nie zmieni nieszczęśliwych okoliczności, które mnie dotąd otaczały? A jeżeli życzenia moje będą wysłuchane względem osady madagaskarskiej, czy będzie jeszcze można naprawić błędy Ministra?”
A więc stało się... Cesarz Maurycy August opuścił Madagaskar, aby, zgodnie z poczuciem swego honoru i odpowiedzialności za los narodów, które pokochał, szukać sprawiedliwości dla siebie i swego państwa w najbardziej do tego nieodpowiednim miejscu — w Wersalu Ludwika XVI. Jego nieobecność miała trwać najdłużej osiemnaście miesięcy, potrwała natomiast z górą lat osiem.
Rozdział XI
Na opuszczeniu Madagaskaru dnia 14 grudnia 1776 roku urywa się Pamiętnik Beniowskiego. Dalsze dzieje hrabiego są oparte na źródłach innego rodzaju, a w szczególności na różnych listach i dokumentach.
Po dłuższej podróży przez dwa oceany Maurycy Beniowski przybył w początku roku 1777 do Francji, aby zrealizować przyobiecane w Wielkim Kabarze przymierze z królem francuskim lub z „innym jakowym mocarstwem”. Zjawieniem się swoim wzbudził sensację, gdyż nazwisko jego, znane już z niezwykłych przygód podczas ucieczki z Kamczatki, stało się ostatnio głośne w związku z podbojem Madagaskaru.
Poprzedzony mnóstwem nieprzychylnych mu donosów, musiał Beniowski wytężyć najpierw całą energię na zwalczenie ujemnej o swojej pracy opinii. Nie szło mu to łatwo. Dawni przyjaciele mieli mniej wpływów, gdyż wraz ze wstąpieniem na tron Ludwika XVI przyszli dó głosu nowi ludzie, a starzy znaleźli się w cieniu.
O ile jednak chodziło o uzyskanie sympatii ludzi i wpływ na nich, to Beniowski był nieporównany. Dzięki swoim zaletom towarzyskim i inteligencji potrafił każdego
przekonać o swojej bezstronności i bezinteresowności. Rychło też zyskał szereg przyjaciół i dobrych znajomych wśród osób wysoko postawionych. Wszyscy wyrażali się o nim przyjaźnie. Nic też dziwnego, że wkrótce stał się popularny i łubiany, na przekór donosom z Wyspy Francuskiej i na przekór nawet później nadeszłemu a nieprzychylnemu dlań raportowi Bellecombe’a i Chevreau.
Gorzej natomiast postępowały jego sprawy na terenie Urzędu do Spraw Kolonialnych. Beniowski przedstawił tam projekt stopniowego opanowywania Madagaskaru nie przy pomocy francuskich sił zbrojnych, lecz siłami sprzymierzonych krajowców, wciąganych stopniowo w obręb życia cywilizowanego. Proponował zresztą to samo, co w trzydzieści kilka lat później usiłowali zrealizować Anglicy przy pomocy Radamy I, króla Howasów. Chociaż nie udało im się na Madagaskarze, przeprowadzili to, niestety, świetnie w Indiach
i w wielu innych krajach, nad którymi do niedawna powiewał sztandar z lwem brytyjskim.
Plan Beniowskiego był prosty: rząd fraucuski uzna go jedynym władcą wyspy, a on zawrze z nim w imieniu wszystkich państewek malgaskich układ, który zagwarantuje Francji wyłączny wpływ na nowe cesarstwo. Beniowski nie znalazł jednak dla swoich planów uznania. Trzeba przyznać, że francuska polityka kolonialna w XVIII wieku była, w zrozumieniu interesów ówczesnego królestwa, bardzo kiepska. Począwszy od układu utrechckiego w roku 1713 prowadziła kraj od klęski do klęski. Utrata Indii, Kanady i szeregu drobniejszych posiadłości — oto jej plon na przestrzeni kilkudziesięciu lat. Skostniała biurokracja konającego ustroju, odrzucając propozycję Beniowskiego, nie czyniła tego ze względu na poszanowanie cudzej wolności, lecz z niedołęstwa i podszeptów handlarzy niewolników z Wysp Maskareńskich.
W rozumowaniu czynników kolonialnych odgrywały być może rolę również względy natury... pieniężnej. W owych czasach przekupstwa, nepotyzmu i interesów rodowych łatwo mogło się zdarzyć, że niektórzy urzędnicy byli na żołdzie wielkich domów handlowych, zagrożonych w swym istnieniu przez nowy stan rzeczy. Pewne jest jedno: bano się żywiołowości i rozmachu Beniowskiego. I nic w tym nawet dziwnego. Strupieszali, zastygli w rutynie ludzie nie chcieli nic słyszeć o czymś nowym, odbiegającym od utartego schematu. W rezultacie nie tylko nie uznano go jako ampansakabę ani nie zawarto z nim układu, ale, przeciwnie, zdecydowano, aby w ogóle na Madagaskar nie wracał.
Na ten okres przypada kontakt Beniowskiego z Kazimierzem Pułaskim. Do niedawna nie było wyraźnych przekazów stwierdzających zażyłość między nimi. Dopiero z opublikowanej w 1948 r. w Paryżu korespondencji Pułaskiego z Claude de Rulhiere’em, specjalistą od spraw polskich przy rządzie francuskim, wynikło to wyraźnie. Otóż Beniowski wkrótce po powrocie do Paryża spotkał się z przebywającym tam Kazimierzem Pułaskim, którego rząd francuski lansował właśnie na jednego z dowódców amerykańskich. W sprawie tej de Rulhiere prowadził pertraktacje z delegatami amerykańskimi przebywającymi w Paryżu. Beniowski wiedział o tych pertraktacjach i zaproponował swemu byłemu towarzyszowi broni z konfederacji barskiej... użycie Madagaskaru jako bazy amerykańskiej do walki z Anglią. Miał prawdopodobnie na myśli korsarstwo, które wówczas było jeszcze ogólnie uznanym rodzajem wojny morskiej. Pułaski przyjął propozycje serio. W liście do de Rulhiere'a z dnia 16 czerwca 1777 roku, już z drogi morskiej do późniejszych Stanów Zjednoczonych, pisze między innymi: „Uprzejmość, o którą Pana proszę, to porozmawianie z baronem Beniowskim i po
wiedzenie mu ode mnie, że będę oczekiwał jego listów w Filadelfii lub Bostonie etc.” *
Już w pierwszym raporcie, złożonym Kongresowi dnia 28 lipca 1777, datowanym z Bostonu, Kazimierz Pułaski zgłosił ofertę Beniowskiego. Odpowiedni ustęp zaczynał się, jak następuje:
„Projekt ekspedycji na wyspę Madagaskar, o którym, sądzę, Panowie Delegaci ** już donosili, wymaga szybkiej decyzji, gdyż tamtejszy komendant oczekuje mojej odpowiedzi.” ***
W dalszym ciągu Pułaski wyłożył dość obszernie, co należałoby zrobić, aby projekt zrealizować.
Kongres propozycji Beniowskiego na pewno nie przyjął, gdyż żadnych śladów akcji madagaskarskiej dotychczas nie odkryto. Pułaski, wciągnięty w wir walki wyzwoleńczej, przestał się nią interesować, a i sam Beniowski też o niej jakby zapomniał. Dopiero znacznie później sprawa ta, ale już w innym, nie wojennym aspekcie, odżyła.
Tymczasem we Francji nic się na korzyść „cesarza” nie zmieniło.
Jednocześnie z niepowodzeniem planów dotyczących przyszłości Madagaskaru spadał na Beniowskiego deszcz zaszczytów za to, czego na tej wyspie dokonał poprzednio. A więc najpierw otrzymał szpadę honorową, której wręczenie odbyło się z nie byle jaką pompą, potem został awansowany na generała brygady i kawalera Krzyża Świętego Ludwika. Ale to jeszcze nie koniec. Król przyznał mu 26 lipca 1778 r. tytułem rekompensaty za rozwiązanie jego oddziałów madagaskarskich, których według ówczesnych zwyczajów był właścicielem, jedno
razową remunerację w kwocie 151 000 liwrów oraz dożywocie w wysokości 4000 franków rocznie, a ponadto tytuł hrabiego.
Wobec tylu jawnych dowodów uznania, okazanych Beniowskiemu po niespełna trzyletnim sprawowaniu władzy na wyspie z ramienia rządu francuskiego, śmiesznie brzmią późniejsze przeciw niemu zarzuty, wytoczone po zdeklarowaniu się jego jako przeciwnika panowania francuskiego na Madagaskarze. Dopóki wprowadzał władzę francuską i działał pod białym sztandarem burbońskim, dopóty nie był ani awanturnikiem, ani postacią ciemną, działającą jedynie z pobudek ambicji osobistej, ani kłamcą. Tym wszystkim okazał się dopiero wówczas, gdy przeciwstawił się czynnikom kolonialnym w Paryżu i gdy broniąc swych zamysłów nie chciał zwinąć błękitnego sztandaru niepodległości.
Beniowski był dumny. Chciał, aby jego pracę i jego propozycje oceniano miarą dużą. Irytowała go miałkość
i drobiazgowość urzędowych czynników francuskich. Potykając się o niewidzialny szklany mur bezduszności
i obojętności, zacinał się w sobie coraz bardziej. Rozumiał doskonale, ze odrzucenie jego propozycji jest działaniem na szkodę Francji, ale wreszcie, widząc beznadziejność swych starań, począł uczuwać złośliwą radość.„Dobrze im tak, Madagaskaru wobec tego nie będą mieli wcale!” Od czasu do czasu odzywa się w nim głucha złość na samego siebie za zbytnią lojalność wobec państwa, które bezmyślnie marnuje doskonałą okazję uzyskania przemożnego wpływu na tak wielki kraj,
i to tak tanim kosztem. Przypomina sobie wówczas wiernych druhów: starego Raffangura, mężnego San- cego, kawalera de Sanglier, króla Północy — Lambuina, króla Wschodu — Hiawego, i tylu innych, wyczekujących go na próżno. Szuka wtedy pociechy w barwnym życiu paryskim. Widują go więc często tam wszędzie,
gdzie leje się wino i słychać śmiech. Beniowski „wyżywa się” w zabawach krótko. Tego człowieka, czynnego, przywykłego do przygód, do walki, do pokonywania trudności, coraz częściej bierze pod pachę ziewająca nuda i przechadza się z nim, nieodstępna, po lśniących posadzkach salonów arystokracji francuskiej.
Miesiące płyną, a w życiu Beniowskiego nic się nie dzieje. Że nie pojedzie na Madagaskar, to już wie;
o tym, aby pozostać na służbie wojskowej w kraju, nie chce nawet myśleć. Co on by robił w jakimś dusznym garnizonie, dzieląc czas między koszary i oberżę z tanimi dziewkami? Lęka się tego, co dzisiaj nazwalibyśmy sfilistrzeniem. Ten trzydziestosześcioletni generał
0 niezwykłej przeszłości nie chce już zamknąć swego bujnego życia, chce, aby lata następne były jeszcze bujniejsze, wspanialsze. Miraż utraconej chwilowo korony spędza mu sen z powiek w czasie wielu nocy. Ale Beniowski, wielki romantyk, ma umysł trzeźwy. Rozumie doskonale, że w tym momencie na Madagaskar w żaden sposób nie wróci. Postanawia więc pewien czas odczekać, ale bynajmniej samej myśli powrotu nie porzuca. Wierzy głęboko, że jeszcze spełni swoją misję
1 dotrzyma przyrzeczeń swoim poddanym, z którymi połączył się przysięgą krwi i słowa. Jakież jednak godne siebie miejsce może znaleźć na ten czas? Tym miejscem może być tylko wojna. Powinien znaleźć się tam, gdzie leje się krew.
W Europie, jak wiadomo, nigdy nie było o wojnę trudno. Tym bardziej w XVIII wieku. Nie miał Beniowski kłopotu z czekaniem na nią. Właśnie miała wybuchnąć między Austrią i Prusami o sukcesję bawarską. Stara Maria Teresa zbierała jeszcze raz wojska przeciw swemu zawziętemu pruskiemu wrogowi — Fryderykowi Wielkiemu.
Wprawdzie Beniowski miał zastarzałe porachunki z władzami cesarskimi o swój własny zajazd, ale teraz
mógł przecież występować jako poddany króla francuskiego, a ponadto człowiek cieszący się pewnymi względami dworu wersalskiego. Niemnej jednak nie chciał ryzykować za wiele i zwrócił się najpierw do Ludwika XVI z prośbą o urlop z armii francuskiej
i protekcję w sprawie dostania się do armii austriackiej. Król wyraził zgodę i hrabia począł szykować się do opuszczenia Francji.
W lecie 1778 roku udało się wreszcie Beniowskiemu zlikwidować wszystkie sprawy we Francji i ruszyć wraz z żoną w drogę.
Biedna Zuzanna, po niewoli cesarzowa i uczestniczka niezwykłych przygód swego męża, drżała ze szczęścia, że oto wraca do stron rodzinnych, gdzie zostawiła rodziców i rodzeństwo. Jej małe serduszko było jak najdalsze od chęci przygód. Ale cóż?... Jej łzy nic w losach nie zmieniły i niewielki miały wpływ na mężowskie postanowienia. Na razie wygrywała przynajmniej to, że była w Europie, a nie gdzieś na końcu świata, w krajach, o których na Spiszu nikt jako żywo ani nawet nie słyszał.
Hrabia wstąpił na krótko do teścia, nacieszył się spokojem wiejskim i atmosferą rodzinną, zawiązał przyjaźń z jednym z braci Zuzanny, którego w kilka lat później wziął z sobą na Madagaskar, po czym udał się do Wiednia. Miał tam wielu przyjaciół, dawnych kolegów swego ojca, generała austriackiego, więc też sprawa przyjęcia do wojska poszła dość gładko. Gorzej natomiast stało się z przyznanym mu stopnia generalskiego. Sztab austriacki na samą myśl o tym, aby zwykły człowiek, nie książę krwi, mógł w tak młodym wieku posiadać tak wysoki stopień, po prostu drętwiał. Dziwiono się wiele lekkomyślności francuskiej, która pozwoliła Beniowskiemu te szlify zdobyć, kiwano nad tym siwymi głowami, lecz w końcu oświadczono, że mogą mu przyznać co najwyżej stopień pułkownika.
Hrabia nie miał wyboru, musiał zgodzić się, klnąc strupieszałość sztabu i jego kierowników.
Wojna o sukcesję bawarską trwała właśnie w całej pełni. Wprawdzie jej tempo nie przypominało w niczym tempa późniejszych o kilkadziesiąt lat wojen napoleońskich, niemniej jednak krew się lała i oficerów, zwłaszcza takich o pełnych kwalifikacjach, jakim był Beniowski, wciąż brakowało. Nic też dziwnego, że niezwłocznie skierowano go na front, a tam oddano mu dowództwo nad pułkiem szeklerów.
Zaczęło się więc dla Beniowskiego nowe życie, podobne nieco do okresu młodzieńczego z czasów wojny siedmioletniej, w której brał udział jako porucznik. Nie było to życie cnotliwe, lecz awanturnicze, hulaszcze
i rozwiązłe. Zabawy, wino, dziewczęta odgrywały w nim rolę najpierwszą. W ten sposób wyładowywał swój bujny temperament ów człowiek, który w innych warunkach żył niemal ascetycznie. Na Madagaskarze, gdzie żywość jego usposobienia znajdowała ujście w niezwykłości rozgrywających się wokół jego osoby zdarzeń, był zupełnie innym człowiekiem aniżeli w okresie wojny austriacko-pruskiej.
O jego hulankach i przygodach było nawet dość głośno w swoim czasie.
Służba wojskowa, a raczej rozrzutny tryb życia poderwały mocno jego fortunę. Skarży się na to w jednym ze swych listów, wspominając, że dowody obowiązku w stosunku do Jej Cesarskiej Mości kosztowały go z górą 56 000 florenów. Narzeka na Marię Teresę również za to, że nie chciała promować jego młodszego brata, Emanuela, na wyższe stanowisko wojskowe.
Być może najwięcej dokuczało mu przeświadczenie
o niedocenianiu go. Żyła przecież w nim pamięć niezwykłych czynów, dokonanych na szerokim świecie. Bądź co bądź był panem wielkiego kraju Kamczatki, zdobytego w sposób podziwu godny; był przyjacielem
królów z dalekich wysp Pacyfiku; był nieograniczonym władcą Madagaskaru; odbył podróże trudniejsze od dzisiejszych podróży do stratosfery; pamiętał wreszcie zaszczyty, jakimi zasypywano go w stolicy świata, w Paryżu... A oto teraz był skromnym, jednym z bardzo wielu pułkowników austriackich, poddanym pod rozkazy coraz to innego, o całe niebo gorszego od niego, generała.
Beniowski dusił się po prostu w małych sprawach, zaciskających mu wokoło szyi obrożę codzienności. Szamotał się więc bezsilnie i starał wyrwać znowu w świat, gdzie słońce gorętsze i gdzie jego zdolności i ambicja znalazłyby znowu szerokie ujście. Dopóki trwała wojna, jeszcze jakoś wytrzymywał, ale tymczasem Maria Teresa, bądąca już u schyłku życia, zawarła w roku 1779 z Prusami pokój w Cieszynie i Beniowski znalazł się poza szeregami armii, w jeszcze większej szarzyźnie
i powszedniości.
Za zasługi położone podczas wojny cesarzowa przebaczyła mu dawne przewinienia, a ponadto rozkazała zwrócić część skonfiskowanych dóbr.
Przez czas krótki Beniowski prowadzi „domowy tryb” życia. Gospodaruje, odwiedza sąsiadów i rodzinę, próżnuje. Jednak praca na drobnym odcinku, bez przygód i wrażeń, nuży go. Poczyna snuć nowe plany, marzy. Przed oczami stają mu znowu obrazy wielkiej wojny na Oceanie Indyjskim, po nocach śnią mu się przy- jaciele-Malgasze, a po głowie wciąż błąkają się myśli
o władzy najwyższej...
Przez krótki czas hamuje go jeszcze Zuzanna, popłakująca na każde wspomnienie jakiejś odległej podróży. Beniowski, mąż niezbyt wytrwały w wierności, kocha ją po swojemu i po swojemu ją żałuje. Daleko jej jednak do tego, aby mogła zdusić w nim niepohamowany pęd w świat. Toteż interwencje jej kończą się fiaskiem.
Beniowski znowu rusza w podróż.
I tak więc znajdujemy go w połowie roku 1779 jeszcze raz we Francji, gdzie ponawia starania u dworu o zawarcie z nim, jako cesarzem Madagaskaru, przymierza. Początkowo uzyskuje niejakie powodzenie, które wyraża się spłaceniem przez dwór długów jego drugiego brata, Franciszka, którego uwalnia w ten sposób z groźby więzienia za długi i ekspediuje do Indii Zachodnich. Jednakże w kwestii dla siebie najważniejszej — umożliwienia mu dalszego prowadzenia pracy na odległej wyspie — nic nie uzyskał.
Czynniki kierujące polityką kolonialną wciąż były mu nieprzychylne i wciąż reprezentowały poprzedni swój punkt widzenia, wyrażający się chęcią bądź zbrojnego opanowania wyspy, bądź też pozostawienia stanu już istniejącego, to znaczy nijakiego. Ówczesnej Francji wystarczała na razie świadomość, że inne państwa kolonialne, zainteresowane w tamtej części Oceanu Indyjskiego, jak Anglia, Holandia i Portugalia, nie kwestionowały Madagaskaru jako sfery jej wpływów. Każda akcja, każde czynne ustosunkowanie się do problemu, pociągające oczywiście za sobą wysokie koszty pieniężne, były bardzo źle widziane. Dwór Ludwika XVI potrzebował dużo pieniędzy i żal było mu wydawać je na cel tak dziwny, jak opanowanie jakiejś nieprawdopodobnie daleko położonej wyspy... Nic tedy dziwnego, że wszelkie kołatania Beniowskiego i jego wysiłki, by przemówić do rozsądku tak rozumujących ludzi rozbijały się kompletnie.
Na krótki czas Beniowski rzucił się w wir życia paryskiego, które dawniej tak go zachwycało. Teraz widzi w nim mniej uroku. Prędko nuży go i nudzi, odsuwa się więc od hałasu wielkomiejskiego i poczyna zastanawiać nad swoim dalszym losem.
Rozdział XII
Podróż do Ameryki
W roku 1779 Francja znajdowała się na stopie wojennej z Anglią. Wprawdzie na kontynencie europejskim kraje te z sobą nie walczyły, a kroki nieprzyjazne przejawiały się wyłącznie na terenie amerykańskim, niemniej jednak stan wojenny istniał. Źródłem zatargu było uznanie przed dwoma laty przez Francję niepodległości Stanów Zjednoczonych, prowadzących wojnę ze swą dawną macierzą. Była to ze strony Francji zemsta za straty poniesione w wojnie siedmioletniej
i być może nadzieja na jakieś rekompensaty. W Paryżu przebywał wówczas świetny dyplomata amerykański, Beniamin Franklin, pierwszy Amerykanin o nazwisku sławy światowej, który potrafił Francję do tego kroku skłonić, a ponadto wyjednać dla swojej ojczyzny pomoc w instruktorach wojskowych, materiale wojennym, a nawet w postaci stosunkowo dużej pożyczki pieniężnej. Nie bez wpływu Francji powzięła też decyzję wypowiedzenia wojny Anglii Hiszpania, w skrytej nadziei, że może uda się jej przy tej okazji odebrać utracony niedawno Gibraltar.
Losy wojny na drugiej półkuli toczyły się ze zmiennym szczęściem. Poważne zwycięstwo pod Yorktown, odniesione w 1777 roku przez Jerzego Waszyngtona, umożliwiło Amerykanom przeobrażenie się z powstań
ców w stronę wojującą, ale do zwycięstwa było jeszcze, jak to zresztą przyszłość okazała, daleko.
Już od paru lat z Francji jechało mnóstwo ochotników do szeregów armii amerykańskiej. Ruch ten, koncentrujący się wokoło przedstawicielstwa dyplomatycznego Stanów Zjednoczonych w Paryżu, rząd francuski widział chętnie i popierał. Oczywiście, jechali tam różni ludzie. Obok Lafayetta, Kościuszki, Pułaskiego i innych tego typu, nie brakowało najgorszych szumowin
i mętów. Tak bywa jednak zawsze, że ruchy znaczniejsze obejmują elementy o różnej wartości gatunkowej.
Otóż z ciągiem do Stanów Zjednoczonych zetknął się również i Maurycy Beniowski. Początkowo nie interesował się nim, ale teraz, gdy starania o wyjazd do Louisbourga znowu spełzły na niczym, począł mu się przyglądać uważniej.
Zniechęcony ostatecznie do Francji i widząc beznadziejność swoich madagaskarskich planów, postanowił udać się za ocean i walczyć o wolność narodu amerykańskiego.
Znajomość z Kazimierzem Pułaskim, wówczas już generałem w armii amerykańskiej, stanowiła prawdopodobnie poważną pobudkę do tej decyzji. A decyzje swoje Beniowski zwykle wcielał w czyn szybko i sprawnie. W tym to na pewno czasie zapoznał się z Beniaminem Franklinem, który był już nieźle zorientowany w sprawach polskich, gdyż interesował się nimi z racji pisania do Jerzego Waszyngtona listów polecających dla niektórych byłych konfederatów barskich. Beniowskiego jednak w czasie jego pierwszej podróży do Ameryki nie polecał nikomu. W. Waida* wspomina, że Beniowski wyruszył z Hamburga wraz z trzystu husarzami, wysłanymi z Europy „na skutek planu generała Pułaskiego”.
0 wyjeździe powiadomił żonę listem. Łatwo sobie
1 W. Waida: Beniowski w Ameryce, „Kwart. Hist.”, 1926.
wyobrazić, co czuła biedna Zuzanna dostawszy tę wiadomość.
Zaraz na wstępie spotkała go niemiła przygoda. Okręt wpadł w ręce nieprzyjaciół, to znaczy Anglików, którzy wszystkich ochotników do armii amerykańskiej uwięzili i osadzili w Portsmouth. Udało mu się jednak umknąć i jakimś innym okrętem wyruszyć w dalszą podróż.
Już w sierpniu 1779 roku przybył do Stanów Zjednoczonych, częściowo tylko wolnych od wojsk angielskich i wylądował w Filadelfii, gdzie obradował wówczas parlament i rezydował rząd. Nowy Jork znajdował się jeszcze we władzy króla, a miasto Waszyngton* w ogóle nie istniało.
Interesy hrabiego musiały być w kiepskim stanie, gdyż w Filadelfii znalazł się bez pieniędzy, a co gorsza bez żadnych znajomości i listów polecających. Jednak powiodło mu się. Jak zawsze postąpił śmiało i jak zawsze zwrócił się do samego źródła władzy.
Najpierw zaprezentował się generałowi Horatio Ga- tesowi, „komendantowi wojsk wschodniego departamentu”, przedstawiając mu się, nie wiadomo czy zgodnie z prawdą, jako przyrodni brat Kazimierza Pułaskiego. Wprawdzie ostrzegano generała, aby nie brał hr. Beniowskiego zbyt poważnie, niemniej jednak uznał on za wskazane zaopatrzenie go w „kontynentalnego" konia oraz czterysta dolarów i skierowanie do Kongresu.
Beniowski napisał podanie o umożliwienie mu dotarcia do swego przyjaciela i rodaka, generała Pułaskiego, zażywającego już wówczas w Ameryce wielkiej sławy, celem służenia pod jego rozkazami. Pułaski znajdował się w tym czasie na południu, w okolicach Sawannah.
Kongres Filadelfijski* miał wprawdzie pewne wątpliwości co do prawdomówności Beniowskiego, usprawiedliwione kręceniem się po Ameryce tysięcy awanturników i niebieskich ptaków z Europy, szukających za morzem szczęścia i pieczących swoje pieczenie przy ogniu wojny wyzwoleńczej, postanowił jednak zaopatrzyć hrabiego w tysiąc dolarów zasiłku na podróż. A umotywował to tym, że przecież gdyby pisał nieprawdę o stosunku z generałem Pułaskim, to nie jechałby wprost do niego, gdzie byłby natychmiast zdemaskowany.
Odpowiednia propozycja The Board of War (Wydział Wojny), przedstawiona kongresowi, brzmiała, jak następuje:**
„Wydział Wojny miał rozmowę z panem nazywającym siebie le baron de Benyowsky, a wymienionym w liście generała Gatesa, przedstawionym Wydziałowi. Niczego nie mogliśmy się dowiedzieć ze świadectw, które przedstawił, prócz tego, że wiózł list do generała Pułaskiego, którego nazywał swoim bratem przyrodnim: żąda jedynie środków dostania się do niego.
..Sądzić należy, że jeśliby był oszustem, nie pragnąłby udawać się tam, gdzie tak łatwo mógłby być zdemaskowany. Pozostawiamy decyzję Kongresowi, zgodnie z obowiązkiem naszym, a jeśli zgodzi się na propozycję naszą, pozwalamy sobie wnieść:
Aby Monsieur le baron de Benyowsky został zaopatrzony w konia i tysiąc dolarów, w celu umożliwienia mu udania się do generała Pułaskiego, obecnie znajdującego się przy Armii Południowej.
Stosownie do zarządzenia Wydziału Ryszard Peters.”
Decyzja Kongresu nosi datą 9 września 1779 roku.
Beniowski podjął niezwłocznie pieniądze, po czym przybrał służbą i natychmiast dosiadł ofiarowanego sobie konia. Widocznie pilno było temu staremu żołnierzowi, liczącemu wprawdzie dopiero trzydzieści osiem lat, na pole bitwy, gdyż ogromną przestrzeń, dzielącą Filadelfię od Sawannah, przebył w niespełna miesiąc. W każdym razie zdążył jeszcze dotrzeć do Kazimierza Pułaskiego przed jego śmiercią, która nastąpiła 11 października tegoż roku.
Dr P. Fayssoux, główny chirurg stanu Południowej Karoliny, opowiadał dr. Józefowi Johnsonowi, że „Pułaski miał tę pociechę, że w ostatnich swoich chwilach opiekował się nim współziomek, krewny, przyjaciel, to- warzysz-konfederat z walk o wspólną sprawę ich wspólnej ojczyzny. Hrabia Beniowski został rozpoznany przez umierającego bohatera, uznany jako krewny
i spadkobierca.”*
Po nieoczekiwanej śmierci Pułaskiego, poprzedzonej okresem kilku dni pełnych nadziei, gdyż generał przyjął go chętnie jako dawnego towarzysza broni, nastąpił czas niepowodzeń i depresji. Pozostawiony sam sobie bez pieniędzy, bez przyjaciół, bez znajomych nawet, wraca Beniowski do Filadelfii. Jeszcze przed końcem roku 1779 przybywa tam i zatrzymuje się w podrzędnej oberży, po czym zasypuje Kongres memoriałami
i planami, nie popartymi nawet, niestety, świadectwami posiadanych stopni i odznaczeń wojskowych. Przez dziwną niedbałość czy też lekkomyślność nie wziął z sobą dekretu nominacyjnego na generała brygady, uzyskanego we Francji, nie mówiąc już o dokumentach stwierdzających jego tytuł hrabiowski i posiadanie Krzyża Świętego Ludwika. W wojnie sukcesyjnej do-
wodził przecież pułkiem szeklerów i najmniejszy dowód o tym zaprowadziłby go wysoko w służbie walczących o wolność Stanów Zjednoczonych. Beniowski jednak niczego nie mógł dowieść, nawet tego, że jest Beniowskim. The Board of War w piśmie do Kongresu nazywa go panem nazywającym siebie boronem Beniowskim. I nazywa go tak słusznie, gdyż w Ameryce przebywało wówczas mnóstwo cudzoziemców-awantur- ników, nadużywających gościnności dobrodusznych Jankesów. Najprawdopodobniej stracił on wszystkie swoje dokumenty w czasie uwięzienia przez Anglików, ale jest to tylko domniemanie, gdyż sam o tym nie wspomina. W rezultacie decyzja komisji wojskowej do Kongresu w sprawie jego zgłoszenia się do służby w armii wypadła niekorzystnie. Oto jej brzmienie*: „Wydział wziąwszy pod uwagę memoriał barona Beniowskiego (Benoufsky), znajduje się w zwykłym swym kłopocie, jak przy podobnych zgłoszeniach. Pan ten nie przedstawia żadnych dowodów, świadczących o jego charakterze lub randze w służbie zagranicznej. Rozmawialiśmy z nim, a nie mamy powodów do uważania tego, co nam przedstawił, za nieprawdziwe, chociaż nie możemy stwierdzić tego żadnymi świadectwami. Jakkolwiek zresztą rzecz może się mieć w stosunku do charakteru osobistego, jesteśmy przekonani, że pan ten nie może być użyty w naszej służbie. Wnosimy przeto: Wydział wojny donosi baronowi Beniowskiemu, że w obecnych warunkach armii nie może być w niej użyty.”
Odmówiono również Beniowskiemu prawa do dziedzictwa majątku i ruchomości po Kazimierzu Pułaskim.
Odpowiedź ta była dla Beniowskiego prawdziwym ciosem. Boże Narodzenie spędził w nastroju przygnębienia i być może zniechęcenia. Gdyby miał środki, nie
wątpliwie powróciłby do Europy natychmiast, gdzie bądź co bądź był znany, szanowany i łubiany. Tutaj, na ziemi amerykańskiej, pośród zgrai awanturników, kłamców i oszustów, sam łatwo mógł być za takiego brany. Któż bowiem mógłby odróżnić prawdę jego niezwykłych czynów, których areną był nieledwie świat cały, od blagi międzynarodowego rzezimieszka, łowiącego ryby w mętnej wodzie wojny wyzwoleńczej? Ale pieniędzy nie miał. Odmówił mu ich na powrót również i Kongres, aczkolwiek niejednokrotnie udzielał zapomóg różnym oficerom europejskim, których nie decydował się przyjąć do służby w armii. Odnosiło się to w szczególności do oficerów-Francuzów, których zachęcał do przyjazdu agent amerykański w Paryżu, Silas Dean, a spośród których nie wszystkich angażowano.
Pozostał więc Beniowski w Filadelfii w ciężkiej sytuacji. Co robił, z czego się utrzymywał — nie wiadomo. Nie jest wykluczone, że udzielał lekcji języka francuskiego, którego w XVIII wieku uczyły się chętnie wszystkie narody. Francja była w przymierzu ze Stanami Zjednoczonymi i pomagała im wydatnie w ich zapasach z Anglią. Tym bardziej więc język francuski był w Filadelfii modny.
Pracując jako nauczyciel czy też wykonując inne jakieś zajęcia, nie zapomniał jednak Beniowski o głównym celu swego przybycia do Ameryki: o wstąpieniu do armii, w odpowiednim oczywiście stopniu. Niestety, wszechmocny wówczas i wszystko decydujący Kongres był do niego usposobiony źle. Wszystkie jego podania odrzucał. Między innymi wiadomościami możemy przeczytać w drukowanym Dzienniku Kongresu pod datą 10 maja 1780 roku krótką, ale węzłowatą rezolucję:
„List od barona Beniowskiego z dnia 9 był odczytany. Postanowiono, aby sekretarz zawiadomił barona Beniowskiego, że prośbie jego, zawartej w liście z dnia 2, nie może być uczynione zadość.”
Podziw ogarnia dla wytrwałości i uporu, z jakim Beniowski dążył do swego celu. Nie zrażony tylu porażkami, wystosowuje dnia 20 czerwca, a więc zaledwie w pięć tygodni po otrzymanej odmowie, memoriał, w którym przedstawia pokrótce martyrologię przebytą w Anglii przed wyruszeniem do Ameryki, udział w bitwie pod Sawannah, a wreszcie smutne swe położenie materialne. „Pozostaję obecnie tu — pisał — bez żadnych środków egzystencji.” W końcu prosił o odesłanie go do armii pod komendę Głównego Dowódcy *, gdzie spodziewał się swym męstwem uzyskać od niego „przychylną notę do Szanownego Kongresu”.
Odpowiedź na ten memoriał nigdzie dotychczas nie została odnaleziona. Prawdopodobnie hrabia otrzymał jednak jakieś pieniądze, gdyż do Europy wrócił.
Rozdział XIIT
Niedoszły legion amerykański
Znalazłszy się znowu w Europie udał się Beniowski niezwłocznie do żony, cierpliwej panienki ze dworu, oczekującej go dniami i nocami i już do roli słomianej wdówki przywykłej. Wkrótce potem pojechał do Fiume, gdzie do spółki z niejakim Józefem Marotti założył dom handlowy i prowadził dość nawet udane interesy eksportoWo-importowe. Gdzież jednak jemu, cesarzowi Madagaskaru, człowiekowi, który widział świat cały jak długi i szeroki, siedzieć spokojnie w nadmorskiej mieścinie i wdychać cuchnące zepsutymi rybami powietrze? Jego płuca tęsknią do szerokiego oddechu, jego dusza wyrywa się do wielkich czynów, po sławę.
Biedna Zuzanna! Jej wspaniały mąż, w którego wpatruje się jak w tęczę, traci humor i spokój. Ona już wie, co to znaczy, i jej zatroskane serce ściska ból. Być może przeczuwa już wówczas żałosny koniec tych wzlotów. Szlachcianeczka spiska marzy o spokoju, o zasobnym w spichrze i obory dworze, o urodzajach, o dzieciach wreszcie. Ani jej w głowie korona madagaskarska i przyjaźń Antimaroów, Betsileów i Sakalawów. Ona chciałaby mieszkać gdzieś pod Beskidami i cieszyć się dniem dzisiejszym. Ale zarazem dzielna to kobieta. Beniowski wspomina ją zawsze z rozrzewnieniem. Nie każda przecież niewiasta zdecydowałaby się towarzy
szyć mężowi aż na taki koniec świata, jak do Louis- bourga nad zatoką Antongil. A jej nie tylko nie zabrakło odwagi, ale nawet w wielu wypadkach potrafiła stać się dla męża prawdziwym oparciem i jedyną w kłopotach i trudach ostoją. Nie był to jeszcze kres jej ponie- wolnych podróży.
W lecie 1781 roku Beniowski udał się do Paryża, gdzie znowu wstąpił do służby francuskiej i odświeżył dawną znajomość z Beniaminem Franklinem. Musiał być przez ambasadora dobrze przyjęty, gdyż wiele źródeł o tym wspomina. Dla Franklina Beniowski był interesujący z różnych względów, ale w szczególności cenił w nim znawcę najdalej na wschód położonych rejonów Sybiru. Sam Franklin już od młodości interesował się zagadnieniami rosyjskimi. Fascynowała go możliwość odkrycia „północnego przejścia okrętowego” między Atlantykiem i Pacyfikiem. W owym czasie nie wiedziano jeszcze
o możliwościach żeglugi polarnej. Jego zainteresowanie tym problemem, wzmocnione lekturą kontrowersyjnych dzieł Artura Dobbsa i Christophera Midlletona, datowało się już od roku 1744. Powodowany entuzjazmem, zorganizował subskrypcję na utworzenie ekspedycji badawczej, której celem byłoby odkrycie tego przejścia. Ekspedycja wyruszyła w marcu 1753 r. na okręcie „Argo” pod dowództwem kapitana Charlesa Swaina. Zbadała starannie wybrzeże Labradoru, lecz oczywiście żadnego przejścia do Azji nie odkryła. Był to pierwszy ściśle amerykański, a raczej kolonialno- -amerykański, wkład do podobnych usiłowań angielskich.
Zainteresowania Franklina ziemiami arktycznymi nie ograniczały się do tego. Śledził również przebieg ekspedycji Cooka odbywanej w czasie wojny wyzwoleńczej przyszłych Stanów Zjednoczonych. Nie dbając, że była to ekspedycja angielska, a więc nieprzyjacielska, Franklin wystawił „paszport dla kapitana Cooka” nakazujący
okrętom amerykańskim nieść mu w razie potrzeby pomoc.
Cook mijał — jak wiadomo — Kamczatkę w parę lat po rewolcie w Bolszerecku. Gubernator wschodniej Syberii, obawiający się powrotu Beniowskiego, napisał raport o tym zdarzeniu do carowej Katarzyny, wyrażając błędne przypuszczenie, że przepływająca flota mogła być amerykańską. Chcąc sprawdzić tę wiadomość, carowa zwróciła się do księcia Bariatyńskiego, ambasadora w Paryżu, nakazując mu dowiedzieć się od „Doktora Franklina”, czy okręty owe mogły być rzeczywiście wysłane z Ameryki, a w wypadku odpowiedzi pozytywnej, polecając, by uzyskał mapę wskazującą drogę z Kamczatki do Stanów Zjednoczonych. Franklin odpowiedział, że żadnych okrętów z Ameryki na Pacyfik nie wysyłano północnym przejściem, ponieważ nie zostało ono jeszcze odkryte. *
Carowa interesowała się również samym Beniowskim, przypuszczając, że opublikuje w Europie zabrane z Kamczatki opisy badań i odkryć różnych żeglarzy rosyjskich na północnym Pacyfiku. Stąd zapewne powstały wzmianki, że wysłała specjalnego agenta z żądaniem zdobycia rękopisu Pamiętników hrabiego. Agent, posługujący się piękną kurtyzaną, rzeczywiście wykradł pierwszy szkic pracy Beniowskiego i zapewne carowej dostarczył.
Po pewnym czasie zażyłości z Franklinem, Beniowski postanowił zapoznać go ze swoimi notatkami, opracowanymi już w formie cctntecznej. Przy tej okazji złożył mu wizytę razem z wystraszoną Zuzanną i dwiema córeczkami. Miała ta wizyta miejsce między Bożym Narodzeniem 1781 roku a drugim stycznia 1782. W dzienniku Franklina znajduje się na ten temat następująca notatka:
„Hrabia Beniowsky, szlachcic węgierski, będąc więźniem wziętym spośród konfederatów w Polsce w czasie, gdy walczył o wolność tego kraju, został zesłany przez Rosjan na Kamczatkę, skąd uciekł zdobywając okręt, na którym wypłynął na morze i błądził u brzegów Ameryki. Szczęśliwie dopłynął do Japonii i Chin. Przyszedł mnie zobaczyć i przedstawić małżonkę. Zaproponował swój wyjazd do Ameryki, żeby spróbować, czyby się nie przydał jako jej obrońca. Posiada — twierdził — majątek na Węgrzech, który sprzeda i zamieszka wraz z rodziną u nas, jeśli mu się nasz kraj spodoba. Jest podpułkownikiem w wojsku francuskim. Ja mu tę podróż odradzałem, ale jest zdecydowany. Mówił, ze ma polecenie do Kongresu od ministerstwa. Wydaje się być charakteru dzielnego, czynnego i zaradnego.”
Jak z tej notatki wynika, Beniowski nie myślał na serio o ustaleniu się w służbie francuskiej, lecz zaraz po przybyciu do Paryża rozpoczął starania o ponowny wyjazd do Ameryki. Już w połowie stycznia 1782 roku był gotów do wyruszenia w drogę. Z listu pożegnalnego do Franklina, znajdującego się w zbiorze jego korespondencji, widać, że Zuzannę wraz z córkami pozostawił we Francji i wyjechał sam. Franklin zaopatrzył go w listy polecające do swego zięcia, Ryszarda Bache’a, i do nadzorcy finansów Stanów Zjednoczonych, Roberta Morrisa.
W marcu 1782 roku Beniowski znalazł się znowu w Filadelfii, ale teraz już nie jako człowiek bez listów polecających i świadectw, lecz przeciwnie, posiadający ich niemal nadmiar. Zatrzymał się w najlepszej gospodzie City Tawerne, był dostatnio ubrany, zaopatrzony w pieniądze, posiadał służbę. Świetny hrabia, władający najlepszą francuszczyzną, odznaczony wysokim orderem sprzymierzonego państwa, musiał robić dobre wrażenie i być otoczony sympatią.
Beniowski wczuł się natychmiast w swoją nową sy
tuację: nie myśli wcale zwracać się o zwykłe przyjęcie go do wojska, snuje plany znacznie poważniejsze. Chce stworzyć z ludzi zwerbowanych w Europie kilkutysięczny legion amerykański, którego żołnierze po wojnie mieliby być obdarzeni ziemią w Stanach Zjednoczonych i w nich by pozostali. Rozmawiał o tym planie z generałem Stuebenem, generalnym inspektorem armii *, dawnym swoim znajomym z Europy. Stueben słuchał przychylnie projektów Beniowskiego. Wydawały mu się realne i idące po linii interesów Ameryki. Znał przecież swoją przybraną ojczyznę doskonale i wiedział, jakie spustoszenia czyni w niej nie tyle nieprzyjaciel, ile raczej fakt odrywania od pracy tysięcy rąk roboczych. Wprawdzie był to już niemal koniec działań wojennych, ale ani Stueben, ani nikt na świecie tego nie wiedział. Podjął się więc zreferowania tej sprawy Jerzemu Waszyngtonowi i doręczenia mu listu od Beniowskiego. Na początek jednak radził prosić tylko o zwykłe przyjęcie do armii.
Dzięki skrupulatności Jankesów, którzy zebrali i wydrukowali znaczną część listów, zarówno pisanych przez Waszyngtona, jak i tych, które on otrzymywał, możemy dzisiaj przytoczyć dosłowne brzmienie pisma, które Beniowski wystosował do niego za pośrednictwem Stue- bena.
„Niedostateczna znajomość języka angielskiego — pisał Beniowski do Waszyngtona — zmusza mnie do uproszenia pana barona Stuebena, aby był wyrazicielem słów moich wobec Waszej Ekscelencji.
Udałem się do Ameryki pod auspicjami ministra francuskiego, lecz celem moim było służenie Stanom Zjednoczonym, niezależnie od wszelkiej innej służby lub wpływów. Proszę Cię, Generale, o poręcznie wo-
bec Kongresu na moją korzyść. Ofiaruję waszej ojczyźnie, której obywatelem pragnę zostać, moją krew, moją wiedzę i moją odwagę. W razie zaś, jeśliby moja propozycja została przyjęta, proszę Cię o łaskę, iżbym mógł odbyć najbliższą kampanię pod Twoją komendą i przy boku Twoim; może być, że szczęśliwe okoliczności pozwolą mi usprawiedliwić oznaki poważania i ufności, którymi mnie zaszczycisz. Zaszczyciłeś zaufaniem swoim kuzyna mego, Pułaskiego, zechciej przenieść je i na mnie, gorliwość moja i przywiązanie usprawiedliwia dobroć Twoją.
Opuściłem niedawno służbę cesarską, którą pełniłem podczas ostatniej wojny przeciwko królowi pruskiemu w roli Général de Bataille, a wróciłem do służby francuskiej w jedynym celu, aby móc udać się do Ameryki. Oto jest moja przeszłość. Reszta zależy od sądu Waszej Ekscelencji.
Mam zaszczyt być itd. hr. Beniowski”
Pracowity Jerzy Waszyngton list odczytał, wysłuchał opinii Stuebena, ale nie dał się przekonać. Nieufność do Beniowskiego nie miała być przełamana i tym razem. Hrabia jeszcze raz naraził się na przykrość otrzymania odpowiedzi odmownej. Wprawdzie już nie tak w swojej krótkości oschłej, jak ta od Kongresu z maja 1780 roku, ale bądź co bądź — odmownej. Waszyngton odpisał mu bardzo grzecznie, co na pewno Beniowskiego nieco pocieszyło i tym bardziej pobudziło do dalszego kołatania. Sytuacja materialna pozwalała mu przyjąć nieco spokojniej nową porażkę. Nie był zmuszony wnosić upokarzających próśb o subsydia pieniężne, wciąż mieszkał przyzwoicie i utrzymywał się na odpowiednim poziomie. Były to już jego ostatnie niepowodzenia. Teraz nadeszła passa zupełnie inna, dobra.
Prawdopodobnie w kwietniu przybył do Filadelfii
z Francji kawaler de la Luzerne, ambasador Ludwika XVI. Był to znajomy Beniowskiego z Paryża, wiedzący doskonale o jego bądź co bądź znacznych stosunkach u dworu i bardzo doń życzliwie ustosunkowany. Hrabia zwrócił się do niego natychmiast. Został przyjęty po przyjacielsku, co ośmieliło go do prośby o polecenie jego osoby i jego projektów dotyczących organizacji legii amerykańskiej Waszyngtonowi. Ambasador zgodził się i napisał do Waszyngtona, znajdującego się podówczas w Newburgh, następujący list *.
„Filadelfia, 18 kwietnia 1782 roku.
Panie,
P. hr. Beniowski doręczył mi po powrocie tu plan, który zamierzał przedstawić Waszej Ekscelencji podczas pobytu Waszego w Filadelfii. Ponieważ oficer ten jest mi specjalnie polecony przez Dwór, nie chciał uczynić kroku tego przed moim przybyciem. Nie chce on nic proponować Kongresowi, nie zasięgnąwszy uprzednio rady Twej i nie uzyskawszy aprobaty Twej; w tym więc celu udaje się do armii Twej. Nie potrzebuję przypominać Waszej Ekscelencji zasług i czynów, które zalecają p. Beniowskiego. Jest Ci on dobrze znany, a jestem najmocniej przekonany, że jeżeli uznasz, iż może być użytecznym dla Stanów Zjednoczonych, nie będzie w nikim miał szczerszego popracia w wykonaniu tych planów, które go przywiodły na ten ląd.
Mam zaszczyt itd. chevalier de la Luzerne.”
W ślad za tym listem Waszyngton otrzymał od Beniowskiego pismo, datowane „kwiecień 1782”, wraz z owym planem dotyczącym organizacji legii amerykańskiej. Hrabia roztoczył w nim obszernie swój projekt. Przedstawiał się on następująco:
„Cała legia* miała składać się z trzech korpusów, z których pierwszy zostawać miał pod komendą pułkownika, drugi — podpułkownika, a trzeci — majora. Ogólna liczba ludzi wynosić miała 3483. Korpus pierwszy miał tworzyć centrum, pozostałe — prawe i lewe skrzydła. Główne dowództwo spoczywać miało w ręku generała legii, któremu towarzyszyć miał brygadier. W skład legii wejść miała piechota, kawaleria i artyleria, a mianowicie dwa szwadrony kawalerii, cztery kompanie piechoty, jedna kompania grenadierów, jedna brygada artylerii, jedna kompania techniczna i jedna brygada wozów. Beniowski zobowiązywał się zwerbować, odziać i zaopatrzyć w broń całą tę legię oraz przywieźć ją do Ameryki za sumę 518 000 liwrów (100 000 dolarów), która miała być wypłacona w trzech ratach, po Vs, w miarę przybycia każdego oddziału. Legia miała powstać w terminie nie dłuższym nad dwanaście miesięcy. Dalsze warunki omówione są w piętnastu punktach, dotyczących żołdu, sposobu jego wypłacania, zabezpieczenia po ukończeniu wojny na wypadek kalectwa, awansu itd. Główniejsze z nich są następujące: Kongres miał gwarantować pewien obszar ziemi, który posłużyłby dla osiedlenia legionistów po ukończeniu wojny. Żołd całej legii wynosić miał 89 600 liwrów miesięcznie i 8000 liwrów na sztab; Beniowski miał zostać generałem legii; legia nie miała być nigdy rozbijana na pomniejsze oddziały, lecz mogła być wysyłana do oddzielnych armii całymi korpusami, według rozkazu głównego dowódcy: cała legia, również jak i sam Beniowski — mieli złożyć przysięgę obywatelską Stanom Zjednoczonym.”
Poparcie ambasadora Francji, szczerej aliantki Stanów Zjednoczonych i orędowniczki ich niepodległości,
było zbyt potężne, by miało nie przełamać lodów obojętności w stosunku do hrabiego. Waszyngton przekonał się, że ma do czynienia z człowiekiem zasłużonym, zdolnym i walecznym, a nie z awanturnikiem. Toteż plan utworzenia legii przestudiował bardzo starannie. Rękopis planu, pisany przez Beniowskiego i zaopatrzony w liczne własnoręczne uwagi Jerzego Waszyngtona, zachował się dotychczas w archiwach amerykańskiego Ministerstwa Spraw Zagranicznych, świadcząc, że nawet tam, za oceanem, potraktowano w końcu Beniowskiego, jak na to zasługiwał, a więc jak człowieka zdatnego do odegrania poważnej roli.
W odpowiedzi na swój memoriał otrzymał hrabia od Waszyngtona list, datowany 27 kwietnia 1782 roku, z Newbourgh. Ojciec niepodległości amerykańskiej i dusza całej armii wyzwoleńczej tak pisał:
„Panie,
Na żądanie Twoje i wskutek listu Jego Ekscelencji kawalera de la Luzerne, poświęciłem planowi, który zamierzasz przedstawić Kongresowi, a którego tu załączone jest tłumaczenie, całą uwagę, do jakiej jestem zdolny. Pozwolę sobie zaznaczyć, że użyteczność wprowadzenia korpusu legionowego złożonego z Niemców do służby Stanów Zjednoczonych Ameryki zależy, według mego zdania, od stanu spraw politycznych w Europie, od prawdopodobieństwa dalszego trwania wojny i od sposobu, w jaki będzie prowadzona, niemniej jednak i od czasu potrzebnego na to, aby legia ta mogła stać się czynna. Co do pierwszego, nie mam możności utworzyć sobie sądu; myślę jednak, że drugie nie jest tak problematyczne, aby skłoniło Kongres do odrzucenia kontraktu, który z pewnymi zmianami, a przy pewności, że ludzie staną na miejscu w ciągu dwunastu miesięcy od dnia dzisiejszego, może przynieść nam znaczne korzyści.
Rozważania polityczne muszą niewątpliwie wywrzeć
wpływ swój na decyzję dotyczącą planu tego rodzaju i takiej rozległości, a z mojej strony jest może niewłaściwym odważać się na zbyt określoną opinię co do jego właściwości. Lecz na żądanie Twoje i na życzenie Jego Ekscelencji ambasadora francuskiego wynurzę tu sąd swój na poszczególne artykuły w tym porządku, w jakim po sobie następują:
Koszta 518 000 liwrów na zwerbowanie, ubranie, uzbrojenie, wyekwipowanie i transport korpusu złożonego z 3483 ludzi są istotnie umiarkowane...”
Potem w liście następuje szereg uwag natury techni- czno-wojskowej, dotyczących każdego z piętnastu punktów, na które memoriał Beniowskiego był podzielony.
Otrzymawszy list od samego Waszyngtona, oceniający pozytywnie projekt stworzenia legii amerykańskiej, hrabia stanął właściwie u celu swych starań. Autorytet naczelnego wodza był tak olbrzymi, że nie było mowy
0 tym, aby Kongres ośmielił się czy nawet chciał mu się przeciwstawić
Beniowski więc miał być nie tylko przyjęty do armii amerykańskiej, ale miał być przyjęty w stopniu generała, na stanowisko samodzielne i poważne. Jego upór
1 konsekwencja w dążeniu do celu złamała wszystkie przeszkody, pokonała wszystkie trudności. Dobijał się do tego celu bez mała trzy lata. I odniósł tryumf.
Niezwłocznie po otrzymaniu listu hrabia dosiadł konia i udał się do Newburgh, rezydencji naczelnego dowództwa. Tam zameldował się u Waszyngtona, który przyjął go, przeprowadził z nim rozmowę i nawet zaprosił do domu prywatnego, gdzie przedstawił go swojej żonie. Waszyngton był to dobroduszny i gościnny człowiek, który na pewno czuł się zażenowany swadą i dworskością hrabiego. Zachował się w stosunku do niego w sposób ujmujący, co też Beniowski ocenił wysoko i czuł się później temu wielkiemu człowiekowi bardzo zobowiązany.
Na miłą atmosferę, wytworzoną z jednej strony poleceniami kawalera de la Luzerne, z drugiej zaś walorami towarzyskimi hrabiego, złożyło się również niewątpliwie i to, że hrabia przedstawił się jako towarzysz broni generała Kazimierza Pułaskiego, przyjaciela Waszyngtona, i jak wiadomo, człowieka wielkiej zasługi dla wojny wyzwoleńczej. W każdym razie Beniowski uważał stosunek wynikły po osobistym zetknięciu z naczelnym wodzem armii amerykańskiej za upoważniający go do napisania doń listu świadczącego o zadzierzgnięciu pewnych nici sympatii. Oto jego treść:*
Filadelfia —
„Mam zaszczyt donieść Waszej Ekscelencji o moim tu przybyciu. Propozycje moje przedstawione są Kongresowi łącznie z uwagami o nich Waszej Ekscelencji, i lada dzień spodziewam się otrzymać ostateczną decyzję. Nie chciałem wszakże odkładać chociażby na chwilę podziękowania Waszej Ekscelencji za uprzejmość i dobroć Jego dla mnie, a proszę jednocześnie o łaskawe złożenie szacunków moich Pani swojej i proszę wierzyć, że we wszelkich okolicznościach mam zaszczyt być, tak jak się podpisuję, z największym szacunkiem Waszej Ekscelencji pokornym i powolnym sługą.
bar. Beniowski
Oczekuję listu Waszej Ekscelencji i klucza szyfrowanego.”
Do Filadelfii wrócił Beniowski jak tryumfator. Zdobył przecież dla własnej sprawy męża czczonego i wielbionego przez całą Amerykę. Dla niego, człowieka przywykłego do kontaktu osobistego z najwyższymi przedstawicielami władzy, było to zupełnie naturalne. Uważał, że teraz dopiero skończyło się to nieporozumienie, trwające trzy lata, w gruncie rzeczy dla niego nie-
zrozumiałe. Właściwie powinno być tak od początku, a że nie było — to właśnie było dziwne, a nie to, że przed paru dniami ściskał ręce Waszyngtonowi, a jego żonie mówił mdłe, osiemnastowieczne komplementy.
Oczywiście, inaczej przyjęli tę odmianę losu jego przyjaciele i znajomi. Mniej dufni w gwiazdę i znaczenie hrabiego, teraz radowali się jego powodzeniem i rokowali mu najlepszą przyszłość.
Tymczasem Beniowski przerobił swój plan organizacji legii dokładnie według wskazówek Waszyngtona, usuwając dwa punkty zupełnie, po czym, dołączywszy do niego list od siebie, złożył to wszystko na ręce marszałka Kongresu Lądowego w dniu 6 maja 1782 roku.
W archiwum amerykańskiego Ministerstwa Spraw Zagranicznych w Waszyngtonie zachował się zarówno memoriał Beniowskiego, jak i dołączony do memoriału list. Treść tego listu jest dla nas ważna z pewnego względu ubocznego, nie mającego nic wspólnego z organizacją legii. Mianowicie widnieje w nim taki passus: „Byłoby zbyteczne przedkładać Waszej Ekscelencji przyczyny i powody, które skłoniły mnie do opuszczenia własnej ojczyzny i do ofiarowania usług obcemu państwu. Muszą być one dobrze znane Waszej Ekscelencji ze znanego losu Polski oraz wypadków, które pobudziły kuzyna mego, generała Pułaskiego, do przybycia tu i ofiarowania usług Stanom Zjednoczonym. Zaznaczę więc jedynie, że po zrujnowaniu i podziale kraju mego ofiarowałem usługi swe Francji, gdzie byłem przychylnie przyjęty i gdzie gorliwość moja została wynagrodzona rangą generała brygady w armii królewskiej oraz Orderem Wojskowym Świętego Ludwika.”
Te własnoręcznie przez Maurycego Beniowskiego skreślone słowa wystarczą, aby dysputy nad jego poczuciem polskości przerwać raz na zawsze.
Plan utworzenia legii przedstawiony został Kongresowi 6 maja i niezwłocznie przekazany do The Board
of War, gdzie stworzono do jego rozpatrzenia specjalną komisję, złożoną z trzech osób: Rutledge’a, Clarke’a i Blanda. Komisja rozpoczęła pracę 14 maja i po dziesięciu dniach zdała sprawozdanie. Z jej raportu dowiadujemy się, że Beniowski przedstawił wystarczające dowody stwierdzające jego służbę w armii francuskiej w stopniu pułkownika, awans na generała brygady i odznaczenie Orderem Wojskowym Świętego Ludwika.
Komisja zajęła stanowisko przychylne wobec propozycji utworzenia legii amerykańskiej w Europie, a następnie przewiezienia jej na pole walki przeciw Anglikom.
Beniowski okazał w tym okresie niezwykłą energię i ruchliwość. Ten niezmordowany człowiek dwoił się, aby tylko wszystko „zapiąć na ostatni guzik”. Odbył szereg konferencji z członkami komisji, z nią samą jako całością; rozmawiał z przewodniczącym The Board of War, konferował z licznymi oficerami-cudzoziemcami, którzy już zwiedzieli się o nowej formacji i teraz zgłaszali swoje usługi, a poza tym wszystkim znajdował jeszcze czas na konferencję z przyjaciółmi i podtrzymywanie stosunków towarzyskich, do czego zawsze przywiązywał dużą wagę. Był ożywiony i szczęśliwy. Miał dostateczne powody do mniemania, że co najwyżej za tydzień lub dwa Kongres poweźmie ostateczną decyzję, a on będzie mógł nareszcie rzucić się w wir tak nęcącej go pracy. No, boć przecież komisja złożyła już w Kongresie rezolucję, w formie uchwały, akceptującą wszystkie jego propozycje. Czytamy w niej co następuje:
„Kongres przyjmuje warunki proponowane przez hr. Beniowskiego, jako umiarkowane same w sobie, a korzystne dla Stanów Zjednoczonych, oraz nakazuje, aby minister wojny wystawił dwa odpisy umowy, czyli konwencji, zawartej w imieniu Stanów Zjednoczonych, zgromadzonych na Kongresie, na podstawie owych artykułów a zgodnie z ich duchem i brzmieniem; umowa
ta ma być ratyfikowana przez prezydenta ze strony Kongresu oraz barona Beniowskiego, któremu udzielona zostanie władza i prawo umówione w 1, 2, 3 i 4 artykule dodatkowym.
Postanowiono, że oficerowie francuscy i niemieccy, należący do armii Stanów Zjednoczonych, a nie przywiązani do jakichkolwiek specjalnych komend lub korpusów, którzy by chcieli wstąpić do legii bar. Beniowskiego, mającej nazywać się legią amerykańską, mogą to uczynić; że zostaną w takim razie w Ameryce pod komendą głównego dowódcy, aby opiekować się oddziałami legii i ćwiczyć je, w miarę ich przybywania.” Beniowski odetchnął pełną piersią. Nareszcie, nareszcie koniec marnowaniu czasu i bezpłodnemu pisaniu memoriałów! Wydawało mu się wówczas, że już nie istnieją żadne możliwości które by były w stanie pokrzyżować jego plany. Widział się już na czele dużej jak na owe czasy armii, walczącej w sprawie cieszącej się w całej ówczesnej Europie, z wyjątkiem oczywiście Anglii, sympatią i popularnością; myślał o sprowadzeniu rodziny i o pozostaniu w Ameryce na stałe. Na pewien czas zapomniał nawet o Madagaskarze, o którym myśl, jak cień, towarzyszyła mu przez cały czas wojny z Prusami i później, gdy jako kupiec w Fiume patrzył tęsknie na błękitne fale Morza Adriatyckiego.
Nieoczekiwanie, jak prawdziwy grom z jasnego nieba, spada na niego wieść, że Kongres nie przyjął propozycji komisji i zamianował inną, w składzie; Madisson, Scott i Ramsey, polecając jej powtórne rozpatrzenie projektu i przedstawienie Kongresowi odpowiedniego wniosku.
Ta zmiana ustosunkowania się sfer decydujących do projektu Beniowskiego nie wyda się dziwna, gdy rozpatrzyć ją na tle rozgrywających się współcześnie wydarzeń politycznych w Anglii. Otóż wojna angielsko- -amerykańska już dogorywała. Początek zwycięstwa
158
Stanów Zjednoczonych datował się od dnia 17 października 1781 roku, to znaczy od pobicia i wzięcia do niewoli generała Cornvalisa. W owych czasach wiadomości rozchodziły się wolno, toteż wieść o porażce dotarła do Londynu dopiero na początku roku 1782, wzniecając gniew na dworze królewskim, a zadowolenie pośród żywiołów wolnomyślnych, sprzyjających walce wyzwoleńczej kolonistów zamorskich. W styczniu i lutym rząd angielski wahał się w wyborze środków działania, wskutek czego ambasador de la Luzerne, który przybył do Filadelfii w końcu marca, mógł nie być w błędzie informując Waszyngtona, że, być może, król angielski użyje wszystkich sił do zgniecenia ruchu amerykańskiego. Nic też dziwnego, że zarówno Waszyngton, jak i Kongres, pod wpływem tych wieści sądzili, że wojna potrwa jeszcze całe lata i że wskutek tego stworzenie legii amerykańskiej będzie potrzebne i pożyteczne. Ale tymczasem w Anglii zaszły wypadki, które władzę oddały w ręce zwolenników zawarcia pokoju z Jankesami za cenę wyrzeczenia się nad nimi władzy politycznej. Wypadki w Londynie poczęły się toczyć dość szybko. Jeszcze w marcu król wydał bill w sprawie przedsięwzięcia kroków pokojowych, w następstwie czego nastąpiła zmiana gabinetu ministrów. Na miejsce premiera Nor- tha, winowajcy wszystkich klęsk poniesionych za oceanem, przyszedł liberalny Karol J. Fox i począł realizować program pokojowy.
Wprawdzie wiadomości o tych wypadkach do Ameryki przenikały, ponieważ jednak wojna wciąż się toczyła — nie bardzo dawano im wiarę. Obawiano się jakiegoś podstępu. Ówcześni Jankesi to przecież byli na ogól ludzie prości, nieufni. O prawdzie pogłosek przekonali się dopiero wówczas, gdy król angielski odebrał dowództwo nad swymi wojskami w Ameryce generałowi Clintonowi, znanemu ze swojego nieprzejednanego stanowiska wobec problemu niepodległości Stanów Zjednoczo
nych, i powierzył je człowiekowi nowemu, Guy Carle- tonowi, sprzyjającemu Amerykanom. Ćarleton przerwał natychmiast kroki wojenne.
Porównawszy daty obrad Kongresu (maj) nad projektem Beniowskiego z datą odebrania dowództwa generałowi Clintonowi (maj) znajdziemy przyczynę, wskutek której organizacja legii amerykańskiej nie doszła do skutku. Nie miałoby oczywiście najmniejszego sensu czynienie wydatków na zaciąg nowych oddziałów wojskowych w chwili, gdy właśnie przystępowano do wszczęcia rokowań pokojowych. Nic też dziwnego, że Kongres przerwał układy z Beniowskim.
Dnia 28 maja nowa komisja złożyła raport tej treści: *
„Propozycja wprowadzenia do służby Stanów Zjednoczonych korpusu legionowego, przyłączona do listu z dnia 6 maja, rozważana była przez Kongres z uwagą, na jaką zasługuje jej doniosłość. Gorliwość dla sprawy amerykańskiej, którą wykazuje autor, a którą ujawniają wspaniałomyślne warunki propozycji, nie omieszkała obudzić słusznego szacunku dla jego charakteru oraz dyspozycji przyjaznej jego życzeniom. Wszakże rozważania, w żadnej mierze nie czyniące ujmy temu szacunkowi oraz tej dyspozycji, zmuszają Kongres do uchylenia czynionej mu propozycji”. **
Niestrudzony Beniowski nie uznaje się pomimo porażki za pokonanego. Jeszcze raz rzuca rękawice losowi. Inspiruje dwóch zaprzyjaźnionych z nim kongresmanów, przedstawicieli Virginii, aby podjęli na swoim terenie odrzuconą przez Kongres inicjatywę stworzenia legionu. Panowie James Madison i Theodorick Bland bardzo się do sprawy rozentuzjazmowali i czynnie nią zajęli. Beniowski zaproponował tym razem sprowadzenie zamiast
Niemców polskich oficerów, „którzy pośli w jego ślady po rozbiorze tego królestwa”. *
Projekt Beniowskiego i list popierający do gubernatora Virginii, Harrisona, wysłali kongresmani dnia 4 czerwca 1784 roku. Prawie w ślad za nim wyekspediowali jednak drugie pismo, w którym wycofali swoje poparcie całej imprezy.
„Od czasu wysłania naszego listu z 4 bm. — pisali do Harrisona — dowiedzieliśmy się o paru okolicznościach, które skłaniają nas do zauważenia, że aczkolwiek hr. Beniowski nie może być uznany za awanturnika, niemniej jednak jego możliwości nie są współmierne z zobowiązaniami. W szczególności mamy niezbite dowody, że nie może on liczyć na pomoc Dworu Francuskiego w tworzeniu swego legionu.”
Gubernator Harrison, otrzymawszy ten list, nie uznał za stosowne oferty rozpatrywać.
Po straceniu ostatniej nadziei na realizację swych planów, która zdawała się tak bliska, że wprost nie sposób było przypuścić, aby mogła się nie spełnić, Beniowski rozchorował się. Było to już bowiem ponad siły tego, tak nie poddającego się przeciwieństwom losu, człowieka. Nerwy, napięte w ostatnich dniach do granic wytrzymałości, nagle rozprężyły się i pozbawiły go sił. Bo rzeczywiście los zadrwił sobie z niego złośliwie. Przez trzy lata kołatał, zabiegał i starał się o odpowiednią rolę w wojnie wyzwoleńczej Stanów Zjednoczonych i oto teraz wszystko zawaliło się. Leżąc w łóżku w filadelfijskiej Taverne City, myślał z goryczą o kilku straconych niepowrotnie latach. Wprawdzie jego serce, życzliwe Ameryce, kazało mu cieszyć się, że ów kraj tak wówczas nieszczęśliwy, zalany krwią, spustoszony i wyludniony wchodzi w okres zwycięskiego pokoju, niemniej jednak żal ściskał go za gardło na myśl, że on.
Beniowski, nie wziął należytego udziału w budownictwie tego wielkiego dzieła, jakim była zwycięska wojna.
Jego żelazny organizm uporał się z chorobą rychło. Gdy jednak wyszedł po raz pierwszy na miasto, wydało mu się ono inne, jeszcze więcej dalekie niż zwykle. Nie miał przecież już być jego obrońcą, nie miał już stanąć w szeregach amerykańskich, osieroconych niedawno przez jego wspaniałego towarzysza bojów konfederac- kich, Kazimierza Pułaskiego. Myśli jego zwróciły się znowu za ocean, ku starej Europie, gdzie przy kominku czekała żona, gdzie wprawdzie świat był bardziej szary, nudny i jednostajny, ale gdzie czekały go ramiona zawsze stęsknione i serce zawsze wszystko wybaczające. Myśl o Zuzannie była dla Beniowskiego oparciem w chwilach największego przygnębienia i załamania.
Listy do niej są pełne goryczy i rozżalenia. Wyrzeka na Kongres, który postąpił w odniesieniu do jego osoby tak nieżyczliwe i nielojalnie. Zuzanna wpadła pod ich wpływem w rozpacz. Błagała adwokata Loyseau, aby coś zrobił. Ten postanowił zwrócić się do Franklina. W obszernym memoriale barwnie przedstawił rozpaczliwy stan hrabiego, „któremu — pisał — pan sam wystawił pochlebne świadectwo jego charakteru i który tak niecnie został przez Kongres potraktowany”.
Franklin, pomimo zachowanej do Beniowskiego życzliwości, nie mógł mu nic pomóc.
Na poczet zalet ducha należy policzyć hrabiemu pełne godności dalsze postępowanie w Ameryce. Z Jerzym Waszyngtonem utrzymał ten sam stosunek, jaki miał przed odrzuceniem planu stworzenia legii. Niepowodzenie nie zaciemniło mu prawdziwego obrazu spraw i ludzi. Wyraźnie przebija to z treści jego listu do barona Stuebena. Pisał w nim, co następuje: |
„Drogi przyjacielu Stueben!
Miałbyś wcześniej wiadomość ode mnie, gdyby nie choroba, która mnie męczyła. Moje sprawy tu są wreszcie ukończone. Kongres uznał za właściwe odrzucić moje propozycje, nie będziemy więc, kochany przyjacielu, służyć pod jednakowymi barwami. Niech i tak będzie.
Listy, które tylko co z Francji odebrałem, donoszą mi o zmianie ministerium. Piszą mi także, że La Fayet- te’a nie można się prędko tu spodziewać; nie mogę wszakże uwierzyć, iżby się już zniechęcił. Co do mnie osobiście, nie pozostaje mi nic więcej, jak wracać. Ponieważ jednak nie wiem, kiedy odejdzie pierwszy statek królewski, nie mogę oznaczyć czasu swego wyjazdu. Nie mam bowiem chęci podróżować na okręcie kupieckim; wcale mi się nie uśmiecha perspektywa dostania się do Nowego Jorku *...”
W tym obszernym liście Beniowski porusza szereg spraw politycznych, a między innymi, że otrzymał wiadomości z Francji o możliwości powierzenia mu stanowiska gubernatora. Nie dodaje jednak, w jakim kraju. Mogła to być aluzja do Madagaskaru, co do którego Beniowski nie traci nadziei, że jednak ujrzy go kiedyś w roli odpowiadającej jego usprawiedliwionej zresztą ambicji. W liście tym znajduje się ustęp o Waszyngtonie tej treści:
„Będę pisał do generała Waszyngtona, aby mu życzyć z całego serca wszelkiej pomyślności. Nie mam powodu narzekać na niego; przeciwnie, doświadczyłem od niego najwięcej uprzejmości. Przywiązany więc jestem do niego przez wdzięczność, również jak i do Ciebie, kochany przyjacielu. Mój szacunek i przyjaźń zawsze towarzyszyć Ci będą.”
List do barona Stuebena, przesłany przez tego ostatniego Jerzemu Waszyngtonowi (znajduje się w druko
wanych Letters to Washington) jest ostatnim znanym dokumentem z pobytu Maurycego Beniowskiego w owym czasie w Ameryce.
Wsiadając na francuski okręt wojenny, Beniowski myślał, że opuszcza ląd — tak często później nazywany Ziemią Waszyngtona — na zawsze. Nie przypuszczał nawet, że nie upłyną dwa lata, a znowu oczy jego ujrzą kraj, z którego wyjeżdżał teraz, zniechęcony i smutny.
Nie pojechał jednak wprost do Europy. Najpierw udał się na wyspę San Domingo, gdzie znajdował się podówczas jego brat, Franciszek Beniowski, oficer huzarów cudzoziemskich.
Dziwnym zbiegiem okoliczności gubernatorem wyspy był wówczas ten sam Bellecombe, który wespół z Chevreau odbył inspekcję na Madagaskarze w roku 1776. Pomimo dawnych nieporozumień, Bellecombe przyjął Beniowskiego dobrze, nie omieszkując jednak powiadomić ministra spraw zagranicznych de Castries o jego nieoczekiwanym przybyciu. Widocznie i Franciszek przyjął brata gościnnie, gdyż hrabia pozostał na San Domingo przeszło pół roku. Chciał nawet pozostać na stałe, gdyby rząd francuski zaproponował mu jakie odpowiednie stanowisko, ponieważ jednak nic mu nie zaproponowano, wsiadł na okręt i powrócił do Europy. Pan Bellecombe powierzył mu pocztę służbową z prośbą
o doręczenie rządowi w Paryżu, czym dał wyraz zaufania do jego osoby.
Do Francji przybył 11 kwietnia 1783 roku.
Rozdział XIV
W Anglii
Tak się jakoś składało, że usiedzieć dłużej w domu niż kilka miesięcy Beniowskiemu nigdy sią nie udawało. Tak było również i po powrocie z Ameryki. Zaledwie nieco odpoczął po trudach podróży morskiej i niemniej męczącej podróży dyliżansem przez całą Europę, a już znowu poczęły mu się roić nowe plany.
Był to w Europie krótki okres ciszy i spokoju. Nigdzie nie wojowano. Stany Zjednoczone podpisywały właśnie pokój z Anglią, to samo czyniła Francja i Hiszpania. W targach wersalskich udało się rządowi Ludwika XVI uzyskać Senegal, szereg wysp w Indiach Zachodnich i pewne posiadłości w Indiach. Hiszpania nie odzyskała wprawdzie Gibraltaru, ale zwrócono jej Florydę; jako zachodnią granicę Stanów Zjednoczonych uznano zgodnie rzekę Missisipi. Anglia wyszła z tej wojny z reputacją dobrze nadszarpniętą.
Pokój został podpisany 20 listopada 1782 roku i nad Europą niebo wypogodziło się kompletnie. Oczywiście, taka sytuacja sprzyjała zwróceniu uwagi mocarstw na nie zajęte jeszcze przez białych ziemie. Ocenił to doskonale i zrozumiał Beniowski. Pomyślał, że o ile teraz nie uda mu się zainteresować Madagaskarem jakiegoś rządu, już nie uda mu się to nigdy. To, że zabiegi jego nie odniosły dotychczas żadnego skutku, wcale go nie zniechęcało. Jego wytrwałość w zamierzeniach była wprost niezrównana. Prędzej można by zniechęcić dzięcioła do pracowitego kucia w korę drzew, aniżeli jego do zaniechania raz powziętego planu.
Na razie próbuje szczęścia w Austrii. Pisze obszerny memoriał do cesarza Józefa, chcąc zainteresować go sprawą Madagaskaru. Uzyskał od niego dokument uprawniający go do zakładania osad, ale nie uzyskał na ten cel żadnego poparcia finansowego, bez którego pięknie brzmiący akt * był pozbawiony wszelkiej treści. Macha więc Beniowski na Austrię ręką i udaje się jeszcze raz do Francji, która jest mu o wiele bliższa niż monarchia naddunajska.
Jednak Francja ósmego dziesiątka lat XVIII wieku, Francja na pięć lat przed Wielką Rewolucją, Francja z bezdusznym i nieomal bezgłowym królem na czele, podminowana niezadowoleniem większosci społeczeństwa — nie była zdolna do ocenienia problemu, jaki stawiał przed nią Beniowski. Madagaskar? Co nas obchodzi ten kraj daleki? Nikt nie chciał z nim dyspu- tować.
„Uzyskaliśmy teraz Senegel — mówiono nie bez słuszności — i co? To samo byłoby, gdybyśmy zajęli Madagaskar.”
W owym czasie oprócz Francji i Austrii istniały w Europie jeszcze tylko dwa wielkie państwa, posiadające środki działania i duże aspiracje. Były to Anglia i Rosja. Rosja w rachubach Beniowskiego nie wchodziła nigdy w grę. Pozostała mu więc jeszcze tylko jedna arena działania — królestwo angielskie.
W jesieni roku 1783 widzimy więc Maurycego Beniowskiego w Londynie.
Gdyby psychoanaliza znana już była w XVIII wieku, powiedziano by o Beniowskim, że posiadał kompleks wyższości. Ten kompleks bardzo mu pomagał w stosunkach z ludźmi. Był to człowiek niesłychanie pewny sie-
Ue. Gdziekolwiek się zjawiał, wszędzie wchodził w kon takt z najwyższymi sferami; prowadząc pertraktacje, poklepywał równych sobie po ramieniu, z wyższymi zawsze był im równym. To jego usposobienie i ten jegc sposób bycia na tle stosunków ówczesnych sprawiały, że chciano z nim w ogóle układać się. Być może pomógł mu również fakt, że o podróży jego z Kamczatki do Francji było w swoim czasie w Anglii głośno i że pisano
o nim sporo. Między innymi obszerną relację o jego przygodach zamieścił w roku 1772 „The Gentleman’s of Magazine”, stare i poważne pismo, wychodzące od roku 1730, a najbardziej w owym czasie na Wyspach Brytyjskich poczytne. W każdym razie rząd angielski zajął się sprawą madagaskarską poważnie.
Dnia 25 grudnia 1783 roku złożył Beniowski memoriał składający się z dwóch części. W pierwszej skreślił swoją działalność na Madagaskarze, stwierdzając, że został dobrowolnie przez krajowców wybrany ampansa- kabą, czyli najwyższym sędzią i najwyższym rządcą. Jako taki, ma prawo układać się z Jego Królewską Mo- ścią na prawach równego z równym.
W drugiej części memoriału podał projekt przymierza zaczepno-odpornego, ofiarowując ze swej strony w razie wojny z Indiami Wschodnimi, zdobytymi wła- śnię na Francuzach przez Clive’a, 5000 ludzi mogących walczyć na lądzie oraz 2000 ludzi jako wzmocnienie załóg okrętowych.
Nadto zobowiązywał się prowadzić handel wyłącznie z Anglią, a od czwartego roku po zawarciu układu płacić corocznie daninę jako apanaże królewskie.
W zamian za te świadczenia, które Anglia miała uzyskać od cesarza madagaskarskiego, Beniowski żądał: a) pomocy w wypadku wojny, b) prawa swobodnego osiedlania się na wyspie dla wszystkich emigrantów, z wyjątkiem Francuzów, c) pomocy finansowej, obejmującej trzy okręty o pojemności czterystu pięćdziesięciu,-
dwustu pięćdziesięciu i stu pięćdziesięciu ton, amunicję i materiały wojenne za sumę do 5000 funtów.
Całą pomoc materialną traktował Beniowski jako pożyczkę, od której wyspa płaciłaby przez cztery lata pro- csnty, a następnie rozpoczęłaby spłaty amortyzacyjne.
Snadź plan ten musiał wydać się rządowi Jego Królewskiej Mości możliwy jako podstawa do rokowań, gdyż układy toczyły się. Zachowała się notatka z dnia 24 marca 1784 roku, świadcząca, ze w trzy miesiące od złożenia memoriału sprawa bynajmniej nie była jeszcze pogrzebana. Wynika z niej też, że Beniowski postępował bardzo lojalnie w stosunku do ludów mada- gaskarskich i w żadnym wypadku nie zamierzał zdradzić ich interesów narodowych dla interesu własnego. Oto jej brzmienie: „wszelka myśl o suwerenności (angielskiej — przyp. autora) jest niedopuszczalna, może być mowa wyłącznie o układach przymierza, korzyści wzajemnych i handlu”. Znaczyłoby to, że w rozmowach z nim rząd brytyjski wysunął sprawę okupowania Madagaskaru i zrobienia zeń własnej kolonii. Na to am- pansakaba zgodzić się nie chciał. Być może mniej mu chodziło o interes Malgaszów, a więcej o własną niezależność, jako władcy, niemniej jednak o niepodległość wyspy zabiegał. W rezultacie rząd angielski, który, nawiasem mówiąc, mało się w owym czasie interesował wschodnim wybrzeżem afrykańskim, rokowania przerwał, pozostawiając Beniowskiego „na lodzie”.
Cesarz Madagaskaru kroczył jednak ku swemu przeznaczeniu z niezwykłym uporem. Nie zrozumiany przez Francję, zlekceważony przez Austrię, nie doceniony przez Anglię, postanowił zainteresować swoją sprawą czynniki prywatne. Były to bowiem czasy, gdy istniały jeszcze i funkcjonowały wielkie kompanie handlowe, rządzące całymi krajami zamorskimi dla celów eksploatacyjnych. W ludziach interesu było jeszcze dużo pierwiastka awanturniczo-romantycznego i słowa „po kulał
piecku” wcale nie stanowiły synonimu czegoś strachli- wego i filisterskiego. Otóż Maurycy Beniowski natrafił w Londynie na niejakiego Jacka Hiacynta Magellana, potomka Ferdynanda Magellana, znakomitego podróżnika portugalskiego, który w XVI wieku pierwszy opły- nął Amerykę Południową, odkrył cieśninę nazwaną później jego nazwiskiem i nadał nazwę Oceanowi Spokojnemu. Jack Hiacynt Magellan, który porzucił swoją ojczyznę i od roku 1764 przebywał w Londynie, pracując najpierw jako wychowawca młodzieży z arystokracji, a następnie jako uczony, członek Królewskiego Towarzystwa Nauk Ścisłych (The Royal Society), zainteresował się bardzo planami ucywilizowania Madagaskaru i handlu z nim. Widząc, że rząd angielski nie myśli podjąć inicjatywy Beniowskiego, Magellan począł zastanawiać się nad sfinansowaniem całej imprezy własnymi środkami, wysuwając projekt, aby Madagaskar związać stosunkami handlowymi nie z Wyspami Brytyjskimi, lecz ze świeżo powstałymi Stanami Zjednoczonymi Ameryki Północnej. Beniowski nie zgłosił sprzeciwu i na tej platformie ułożyli wspólnie plan działania. Polegał on na utworzeniu spółki, która by uzyskała poparcie sfer finansowych miasta Baltimore. Według jednego z późniejszych członków tej spółki, Muniera*, założycielami w Londynie byli: Magellan, Pitt, pułkownik Erskin, kapitan Graterol, Brossard, dwóch braci Texier, Curlat i Heński. Ze względu więc na amerykańskie dolary, które jak widać już wówczas bardzo nęciły przedsiębiorców europejskich, hrabia przed wyruszeniem na Ocean Indyjski miał odwiedzić Stany Zjednoczone.
Dnia 14 kwietnia 1784 roku Maurycy Beniowski opuścił brzegi Europy, aby już ich nigdy nie zobaczyć.
Oprócz żony i jej brata, Heńskiego, zabrał z sobą jeszcze kilku przyjaciół. Płynął na okręcie „Robert i Anna”, wyładowanym towarami, dostawionymi przez Jacka Magellana na ogólną sumę 4000 funtów szterlingów.
Zdarzyło się tak, że wkrótce po wyjeżdzie hrabiego do Stanów Zjednoczonych ukazało się w Londynie sprawozdanie z trzeciej podróży Jamesa Cooke’a (1778—1779) *, podczas której sławny ten podróżnik poniósł śmierć z rąk mieszkańców Wysp Hawajskich. Otóż w sprawozdaniu owym, składającym się z trzech tomów, z których pierwsze dwa wyszły spod pióra samego Cooke’a, a trzeci został napisany przez jego zastępcę kapitana Jakuba Kinga, znajdowała się obszerna notatka o Maurycym Beniowskim. Magellanowi było więc przyjemnie, że nadzieje swoje związał z takim właśnie sławnym i niezwykłym człowiekiem. Poczciwy Portugalczyk promieniał wówczas zadowoleniem, które, niestety, wkrótce musiało ustąpić miejsca czarnej rozpaczy. Oto bowiem w półtora roku po opuszczeniu Anglii przez Beniowskiego urwały się wszelkie wiadomości od niego. Pod koniec roku 1785 otrzymał jeszcze listy 7 Sofala, potem z samego Madagaskaru i wreszcie nastąpiła złowroga cisza. Na jego dobro trzeba zapisać, że nigdy nie uwierzył oszczerczej kampanii, prowadzonej przeciw Beniowskiemu przez koła francuskie i długo jeszcze po jego śmierci wierzył, że lada chwila przyjdzie wiadomość pomyślna, dementująca wszystkie poprzednie, smutne. Dał temu wyraz między innymi w liście do Emanuela Beniowskiego, brata Maurycego, zaprzeczając wszelkim złym plotkom. Poczciwy Magellan nie przeżył długo fiaska swego madagaskarskiego przedsięwzięcia. Straciwszy na nie bodaj cały majątek, podległ wielkiej depresji i wreszcie wpadł w melancholię. Zmarł w roku 1790 w domu obłąkanych.
Rozdział XV
Powrót na Madagaskar
Nic na razie nie zwiastowało tragicznego końca wyprawy Maurycego Beniowskiego. Była wiosna. W sercach wszystkich ludzi budzą się wtedy najlepsze nadzieje, a cóż dopiero mówić o nastrojach człowieka, który, wydawało się, pokonał wszystkie trudności stojące mu na drodze do panowania nad wielką, ludną i bogatą wyspą. Zaopatrzony w towary, pieniądze i listy do największych domów handlowych Stanów Zjednoczonych, w otoczeniu przyjaznych mu ludzi, zdawał się dobijać do celu, wciąż dotychczas usuwającego się niczym miraż pustynny.
Po osiemdziesięciu pięciu dniach podróży przybył bez żadnych przygód i szczególnych wypadków do portu w Baltimore.
Pisząc o tych osiemdziesięciu pięciu dniach, mimo woli nasuwa się porównanie z podróżami dnia dzisiejszego. Nasze okręty z Gdyni przebywają tę trasę w sześć dni, a największe okręty świata — nawet \f cztery do pięciu dni. Jakżeż w przeciągu zaledwie półtora wieku zmieniły się odległości, jakżeż świat zmalał i jak bardzo stał się dostępny!
Dnia 8 lipca 1784 roku, to znaczy w chwili lądowania na ziemi amerykańskiej, na pewno nie przyszło Beniowskiemu nawet na myśl, że nadejdą czasy, gdy tę
samą podróż będą ludzie uważali jako zwykłą, kilkudniową wycieczkę, spacer.
W Stanach Zjednoczonych przebywał Maurycy Beniowski przeszło półczwarta (trzy i pół — przyp. red.) miesiąca. Od pierwszego nieomal dnia począł żywo krzątać się około swoich interesów i rychło udało mu się pozyskać dla swych projektów zrozumienie. Baltimore * owych czasów było małą mieściną, zamieszkaną przez ludność wprawdzie energiczną i przedsiębiorczą, ale prostą i niekulturalną. Lata osiemdziesiąte XVIII wieku były dla Stanów Zjednoczonych okresem upajania się uzyskaną właśnie niepodległością, ale były jednocześnie okresem gospodarczo dla kraju mało pomyślnym ze względu na zamknięcie rynków angielskich. Bogate domy handlowe zmuszone zostały wskutek tego do szukania nowych miejsc zbytu poza obrębem wpływów Jego Brytyjskiej Mości. Ta okoliczność ułatwiła Beniowskiemu zadanie.
Rychło zgłosiło akces do spółki madagaskarskiej szereg zamożnych osób i przedstawicieli firm handlowych. Byli to: John Conrad de Zollikofer i Henry Messo- nier — kupcy baltimorscy, baron Adelsheim, major Col- lerus, Benfoglioli, Sandoz, Lorigini, Mitchell i Munier. W ten sposób liczba udziałowców, finansujących całe przedsięwzięcie,, wzrosła do dziewiętnastu osób, wliczając w to również Beniowskiego.
Spólnicy nabyli okręt pojemności czterystu pięćdziesięciu beczek, uzbrojony dwudziestoma wielkimi armatami, sześcioma mniejszymi i dwunastoma haubicami, Ponadto naładowano do magazynów różnych towarów **,
które wraz z okrętem oszacowano na sumę 50 000 funtów szterlingów, co na owe czasy było sumą wysokości wprost zawrotnej. Z zawierzenia takich wielkich kapitałów należy wnioskować, że Beniowski potrafił wzbudzić zaufanie, w czym niewątpliwie były mu pomocne dawne stosunki z Waszyngtonem i innymi bohaterami wojny o niepodległość. Stanowi to niemały dowód dobrej opinii, jaką cieszył się w Ameryce. Ma to też pewne znaczenie w związku z późniejszymi atakami, jakie na jego dobre imię poczęły się sypać.
Amerykanie pragnęli założyć faktorię handlową na zachodnim brzegu Madagaskaru w porcie St. Augustin, założonym przez Beniowskiego podczas pierwszego pobytu na wyspie. Oczywiście, mieli nadzieję, że faktoria ta stanie się dla nich stałym i pojemnym odbiorcą. Zważywszy, że Madagaskar liczył w owym czasie niewiele mniej ludności aniżeli obecnie (33/4 miliona) i że była to ludność już wówczas osiadła i bynajmniej nie dzika, nadzieje ich były zupełnie usprawiedliwione, tym bardziej, że protekcja cesarza miała Amerykanom zapewnić bezpieczeństwo i poparcie. Nic dziwnego też, że nie zwlekali z realizacją całego przedsięwzięcia i w połowie października wszystko było już do ekspedycji przygotowano
Okręt zakupiony przez Beniowskiego nazwano ,,1’In- trepide”. Cała załoga złożyła przed wyjazdem hrabiemu przysięgę na wierność. Nie byli wyłączeni z niej ani kapitan Davis, ani intendent, którzy wprawdzie mieli powierzone prowadzenie interesów swych mocodawców, jednak zawsze pod rozkazami Beniowskiego.
Dnia 25 października 1784 roku „1’Intrepide” opuścił port baltimorski, unosząc na swym pokładzie Maurycego Beniowskiego, jego żonę i szwagra
Pitt, Erskin, Zollikofer i Messonier na wyprawę nie udali się, czyli z dziewiętnastu zrzeszonych wyjeżdżało oprócz hrabiego i jego rodziny — dwunastu ludzi. Po
nieważ d’Adelsheim i Lorigini zabierali żony i pokojowe, na „rintrepide” znalazło się oprócz załogi i żony Beniowskiego osiemnaście osób. Jechał też niejaki Paszkę, kapitan armii amerykańskiej, w roli funkcjonariusza przyszłych osad. Miał to być dawny towarzysz bojów K. Pułaskiego.
Podróż rozpoczęła się pod złym' znakiem. Wkrótce po wypłynięciu na otwarte morze zerwała się gwałtowna burza, która złożyła morską niemocą panią Zuzannę Beniowską, spodziewającą się podówczas dziecka. Hrabia obawiając się złych skutków tej choroby, kazał zawrócić do Baltimore i tam pozostał do rozwiązania; przerwa w podróży trwała krótko.
Ponownie wyruszył w podróż sam. Co skłoniło go do tego — nie wiadomo. W każdym razie Beniowska po raz drugi na Madagaskar nie pojechała i dzięki temu nie była świadkiem tragicznej śmierci swego męża.
Pozostawiona w Ameryce może nie tyle swojemu losowi, ile samotności, dowiedziawszy się w kilka miesięcy później o powrocie do Stanów Zjednoczonych Beniamina Franklina, niezwłocznie napisała do niego list, winszujący mu tego szczęśliwego zdarzenia. Jednocześnie prosiła go o przesłanie listu ich wspólnym przyjaciołom w Paryżu, państwu Le Roy.
Równie jak Zuzanna grzeczny, Beniamin Franklin odpowiedział natychmiast. „Otrzymałem list z 7 bm. — pisał do niej — zawierający drugi list do madame Le Roy w Paryżu, który będę miał sposobność wysłać jutro. Pobyt Pani w Maryland dziwi mnie, nie mam bowiem najmniejszego pojęcia, co mogło Panią skłonić do przyjazdu do Ameryki. Czy ma to oznaczać, że pan. Beniowski zamierza osiedlić się wśród nas z rodziną? Czy jest on przy Pani, czy Pani na niego czeka? Gdyby przyjechała Pani do Filadelfii, byłoby mi bardzo miło zobaczyć Panią i Jej dzieci, które zaszczycają mnie tytułem stryja.”
Dotychczas wiązano nazwisko Franklina z organiza cją drugiej wyprawy Beniowskiego na Madagaskar. Ja również w pierwszym wydaniu tej książki wiadomość tę powtórzyłem. Teraz jednak, po przewertowaniu korespondencji Franklina przez Eufrozynę Dvoichenko- -Markov *, sprawa wyjaśniła się dokładnie. List do Zuzanny Beniowskiej jest dokumentem stwierdzającym, że Franklin dowiedział się o wyprawie dopiero w pół roku po jej wyruszeniu. Jeszcze jaskrawiej potwierdza to list do pana Le Roy. „Załączony list do pani Le Roy — pisze Franklin — został mi przesłany przez p. Beniowską, która znajduje się obecnie w sąsiedniej prowincji, Maryland, ku wielkiemu memu zdziwieniu. Nie mogę sobie wyobrazić, jak tam się ona znalazła i co tam robi.”
Franklin zajął się losem osamotnionej Zuzanny. Chcąc zapewnić jej jakieś godziwe towarzystwo i opiekę, zwrócił się do jednej ze swoich przyjaciółek z Baltimore, pani Lenox, aby użyczyła jej opieki i pomocy. Powiadomił listownie o tym swoim kroku samą hrabinę, „opuszczoną przez p. Beniowskiego w obcym
*
* *
Smutny z powodu rozstania z żoną, opuszczał Beniowski Amerykę. Jego smutek przerodziłby się w przerażenie, gdyby wiedział albo nawet przeczuwał, że kapitan Davis, dowódca jego okrętu, był zdrajcą. Zapewne jednak nawet na myśl mu nie przyszło, aby ta sama ambasada francuska, tak mu życzliwa przed dwoma laty, tak mocno popierająca jego projekt stworzenia
legii amerykańskiej, teraz uknuła przeciw niemu spisek.*
Trzeba bowiem pamiętać, że dyplomacja XVIII wieku działała środkami najróżnorodniejszymi, a pośród nich nie gardziła takimi, jak podstęp, zdrada, skrytobójstwo.
Otóż ambasada francuska w Stanach Zjednoczonych, widząc sukces starań Beniowskiego i konkretne ich rezultaty w postaci udającej się na wyspę ekspedycji, postanowiła za wszelką cenę odwrócić niebezpieczeństwo dla francuskiego stanu posiadania na Oceanie Indyjskim. Zdawała bowiem sobie dokładnie sprawę, że raz ustalone związki handlowe Madagaskaru z Ameryką wobec braku aktywności ze strony Francji mogą łatwo i na zawsze przesądzić utratę tej wyspy dla ewentualnych późniejszych jej możliwości. Gdzieś więc w ciszy jakiegoś gabinetu zrodził się plan podstępny, zdradziecki. Najpierw przekupiono kapitana Davisa. Z nim razem uknuto projekt zniweczenia ekspedycji przez rozbicie przy nadarzającej się okazji „rintrepide’a”. Być może, dodano również inne warianty do tego planu głównego, ale o tym pewno już nigdy się nie dowiemy. Powodów do obawiania się Beniowskiego było aż nadto. Cultru wspomina, że w Paryżu krążyło wówczas wiele plotek na temat jego działalności, wiążąc ją z chęcią Anglików usadowienia się na Oceanie Indyjskim. Mówiono na przykład, że zawarł układ w Londynie i że nawet już wyruszył wraz z pięcioma okrętami w podróż, to znowu — że zakłada osady na Madagaskarze pod flagą cesarza austriackiego etc. Nic dziwnego przeto, że ambasador francuski zainteresował się jego działalnością w Stanach Zjednoczonych i usiłował pokrzyżować mu plany.
Według Buissona droga przez Ocean Atlantycki, po
byt w Brazylii i w Sof ala oraz przybycie do Madagaskaru tak się przedstawiało:
„Z rozmaitych listów okazuje się, iż na początku stycznia roku 1785 przybił Beniowski do brzegów Brazylii bądź przez nieświadomość morza, jak mówią jego towarzysze, bądź że nie dość z wiatrem się trzymał. Hrabia jednak w listach swych wyraża się, iż umyślnie do tej części Ameryki zawinął, ażeby opatrzyć się w wodę i żywność, jak również z innych pobudek, których nie wymienia. Z tym wszystkim pierwsze doniesienie zdaje się być podobniejsze do prawdy. Sami bowiem oficerowie tego okrętu w innych swych listach uznają, iż miesiąc cały usiłowali nadaremnie wyminąć przylądek Roque. Dodają oni jeszcze, że nie bez największego niebezpieczeństwa udało się im zawinąć do wyspy Juan Gonzalves, leżącej przy ujściu rzeki Amargoza, pod piątym stopniem szerokości południowej. Dopiero w kwietniu, po ukończeniu reperacji, puścili się przez Atlantyk, gdzie dokuczył im niedostatek żywności, czemu dziwić się nie trzeba przy tak długiej żegludze. Ostatni list hrabiego był pisany w Brazylii; dalszy więc opis jego przygód czerpać musiałem z relacji bardzo podejrzanych. I tak na przykład nie wiadomo, dlaczego Beniowski wyminął Przylądek Dobrej Nadziei, nie zatrzymując się na nim. Dziwne też, dlaczego pierwszym portem, do którego zawinął dnia 22 maja 1785 r., była dopiero Sofala na wschodnim brzegu Afryki. Zabawiwszy tam kilkanaście dni dla dania wypoczynku wyczerpanej załodze puścił się w dalszą drogę i dnia 7 lip- ca wszedł do zatoki Antangara, która leży na północo- -zachodzie, a o dziesięć mil blisko odległa jest od Przylądka S. Sebastiana. Wyładowano tam niezwłocznie towary, bowiem hrabia miał zamiar dostać się lądem do Nadbrzeża Antongilskiego, dokąd «l’Intrepide» miał za nim przypłynąć. W listach towarzyszy Beniowskiego można jeszcze wyczytać, iż skoro się tylko rozeszła na
wyspie pogłoska o jego przybyciu, natychmiast Lam- buin, król północy, o którym Pamiętniki hrabiego wzmiankują, przybył z licznym orszakiem dla powitania ampansakaby, jak również, że znaczny korpus Se- klawów pod komendą swego wodza, czyli króla, stanął tuż przy jego namiotach obozem; że Beniowski proponował tym wyspiarzom zawarcie przymierza pod przysięgą krwi, co oni do innego czasu odłożyć mieli, pod pozorem, że znużony podróżą hrabia potrzebuje spoczynku.”
Jak widać z tego opisu, wiadomości Nicholsona i Buissona, wydawców angielskiej i francuskiej edycji Pamiętników były dość mętne i niezbyt mocno umotywowane. Pełno w nich niejasności. Wspominają na przykład o jakimś liście Beniowskiego z Brazylii, w którym pisze, że przybył tam również z takiego powodu,
o którym woli nie wspominać. Miało też być jakieś niebezpieczeństwo przy przybywaniu do brzegów Wyspy Juan Gonzalves. Późniejsze badania odkryły dokument, znajdujący się obecnie w British Museum, * który rzucił dużo światła na ten okres przygód Beniowskiego. A więc przede wszystkim „złe trzymanie się wiatru” i katastrofa przy brzegach Brazylii były niczym innym, jak tylko próbami sabotażu, stosowanego przez kapitana Davisa. Podejrzenia przeciw temu nieuczciwemu człowiekowi narastały w Beniowskim powoli. Trudno mu przecież było rzucić niebaczne oskarżenie na człowieka tak pozornie dalekiego od jakiejkolwiek nielojalności.
Pierwsza próba sabotażu, polegająca na przewlekaniu podróży, osiągnęła swój cel. Pod piątym stopniem południowej szerokości (ujście rzeki Amargozy) „l’Intre- pide” przybył dopiero w półtrzecia miesiąca po opusz-
C2eniu Filadelfii, zamiast w cztery tygodnie. Kapitan Davis słusznie spodziewał się, że w ten sposób przegło- dzi załogę, wpędzi ją w szkorbut, zniechęci i skłoni do dezercji przy lada okazji. Ale była to droga zbyt powoi- na i niezbyt pewnie do celu prowadząca. Umyślił więc Davis okręt po prostu rozbić lub tak dalece go uszkodzić, aby nie był zdatny do dalszej podróży. Ten swój niecny plan wprowadził w czyn u brzegów Brazylii, powodując dość znaczne uszkodzenie okrętu przez najechanie na skały przybrzeżne, co wprawdzie nie groziło załodze śmiercią, ale mogło „1’Intrepide’a” unieruchomić raz na zawsze.
Teraz Beniowski zaczyna pojmować, że coś tu nie w porządku, i wtedy to pisze ów ostatni swój znany list do Europy. Przestaje dowierzać Davisowi i sam zaczyna doglądać reperacji okrętu, która pomimo tego trwała do kwietnia, czyli z górą trzy miesiące. Widocznie jednak zdrajca amerykański nie został jeszcze zupełnie zdekonspirowany, gdyż Beniowski mając wyraźne dowody, nie zawahałby się na pewno ani chwili, aby powiesić go na najwyższym maszcie okrętowym. Zapewne więc zdusił podejrzenia w sobie lub może podzielił się nimi co najwyżej ze swoim szwagrem, Heń- skim, którego później otruto na Madagaskarze.
W czasie tego pierwszego postoju postanowili wycofać się z osobistego udziału w wyprawie dwaj bracia Texier. Na ich miejsce zabrano dwie kobiety, które zapewne pojęli za żony członkowie załogi.
Dnia 7 marca* Beniowski postanowił ruszyć dalej. Jego sprężysta ręka organizatora przywróciła na okręcie wszystko do porządku. Nie przyszło mu to trudno. Załoga, zebrana wprawdzie spośród różnych obieżyświatów, czuła w nim prawdziwego wodza: odważnego, sprawiedliwego i chętnego do wyrzeczeń. Nic też dziwnego, że hrabia czuł się pośród niej dobrze i nigdy nie
zdarzyło mu się na niej zawieść. Był więc pełen otuchy i najlepszych na przyszłość nadziei. Snuł marzenia, jak to jego skronie ozdobi korona.
Z Brazylii do Madagaskaru droga daleka. ,,1’Intre- pide” miał przed sobą całą olbrzymią szerokość Atlantyku i kawał Oceanu Indyjskiego. Ale ta część podróży poszła znacznie gładziej i szybciej aniżeli pierwsza. Na pewno dlatego, że kierował nią hrabia osobiście, wyraźnie już Davisowi nie dowierzający.
Płynąc na Madagaskar pod protekcją flagi Stanów Zjednoczonych, zdawał sobie Beniowski sprawę, że w żadnym wypadku nie będzie widziany dobrze w posiadłościach angielskich. Wprawdzie Londyn zawarł już z Ameryką pokój przed z górą dwoma laty (1782), niemniej jednak okręt jankeski mógł być narażony na pewne szykany, których lekceważyć nie było powodu. Beniowskiego bodaj więcej niepokoiła ewentualność jakiejś złośliwości ze strony angielskiej aniżeli francuskiej, w czym jednak, jak to przyszłość pokazała, nie miał racji. Ten niepokój był zapewne przyczyną, dla której hrabia nie zawinął do portu na angielskim Przylądku Dobrej Nadziei, co zwykły były czynić wszystkie okręty przepływające z Atlantyku na Ocean Indyjski. Nie zważając na wycieńczenie załogi, szkorbut i brak wody, pożeglował dalej, aż do posiadłości portugalskiej, gdzie przybył do portu Sofala dnia 22 maja
1785 roku. Munier twierdzi, że hrabia ominął Kraj Przylądkowy dlatego, że bał się dezercji zarówno ze strony załogi, jak i samych wspólników.
Sofala z końca XVIII wieku była jednym z licznych podówczas rynków handlu niewolnikami-Murzynami, gdzie spotykali się kupcy arabscy, wywożący ludzi na brzegi Morza Czerwonego, z kupcami portugalskimi i hiszpańskimi, nabywającymi „żywy heban” dla Ameryki Południowej i Północnej. Spędził w niej Beniowski dni kilkanaście, dając załodze wytchnienie; aby na
ISO
Madagaskarze mogła zjawić się w jakiej takiej iormie.
Ostatni etap drogi przeszedł bez żadnych niespodzianek. Beniowski postanowił wylądować nie w Louis- bourgu, lecz na północno-zachodniej stronie wyspy, w zatoce Antangara, prawdopodobnie dlatego, że obawiał się jakiejś niespodzianki ze strony Francuzów, gospodarujących po stronie wschodniej. Ponadto Zatoka Antangara leżała na ziemiach jego przyjaciela Lam- buina, króla północy, od którego miał nadzieję uzyskać pomoc oraz informacje, co dzieje się nad zatoką Anton- gil. Rachuby go nie zawiodły, gdyż wkrótce po wylądowaniu zjawił się Lambuin we własnej osobie.
Na razie sytuacja przedstawiała się tak: Beniowski założył nad brzegiem zatoki Antangara obóz, do którego przeniesiono część sprzętu i produktów z ,,1’Intrepi- de’a, stojącego opodal na kotwicy. Po zmontowaniu karawany, mającej pod jego dowództwem ruszyć nad wybrzeża Antongil, okręt miał rozwinąć żagle i opły- nąwszy północny kraniec wyspy udać się do wcześniej podanego przez hrabiego miejsca, leżącego w pobliżu Louisbourga. Ten rozważny pomysł, mający zabezpieczyć ekspedycji maksimum bezpieczeństwa, stał się jej zgubą. Beniowski najwidoczniej nie docenił charakteru i zdolności konspiracyjnych kapitana Davisa. Być może, jego prawe usposobienie nie mogło wprost pojąć, aby tak brzydka zdrada, jaką Jankes właśnie knuł, była w ogóle możliwa.
Nie wiadomo, czy sposób zastosowany przez kapitana Davisa był jednym z wariantów planu ułożonego przez francuską ambasadę w Filadelfii, czy też, być może, został mu podszepnięty przez jakichś tajnych agentów gubernatora Wyspy Francuskiej w Sofala. O podróży Beniowskiego było głośno na Oceanie Indyjskim już od roku i na pewno przemyśliwano tutaj, jak „nieszczęściu” zaradzić. Realizacja planu zdradzieckiego była taka: K j
Dzień 1 sierpnia 1785 roku był podobny do dwudziestu trzech innych dni, które Beniowski spędzi! już nad zatoką Antangara. Pertraktacje o dostarczenie ludzi do karawany dobiegały końca, a jednocześnie wieść o przywiezionych przez hrabiego skarbach biegła po wyspie, budząc wystygłą już ku niemu cześć i szacunek. Wprawdzie robota propagandowa Francuzów przeciw jego osobie zrobiła już wiele, utrudniając mu stosunki, ale nie zdołała zdziałać tyle, aby było to nie do odrobienia. Otoczyły więc hrabiego znaczne oddziały krajowców wyczekujących od ampansakaby nowej ery.
W obozie znajdowała się część produktów i broni, jednak znakomitą większość ich mial przewieźć „l’Intrepide” morzem.
I nagle...
Kapitan Davis, korzystając z tego, że na okręcie znajdowała się większość sprzyjających mu marynarzy, że hrabia i jego przyjaciele przebywali właśnie na lądzie, kazał rozwinąć żagle i uciekł, zostawiając Beniowskiego z małą grupą jego zwolenników, bez niezbędnych zapasów, na łaskę i niełaskę wyspiarzy.
Hrabia początkowo nie rozumiał, co to ma znaczyć, a gdy nareszcie pojął, że oto jest ofiarą najczarniejszej zdrady, popadł w straszny gniew.
— Wszyscy do łodzi! — krzyknął, pragnąc pogonić za uciekającym bodaj w krajowych pirogach wiosłowych.
Nikt jednak okrętu nie dognał łódką, toteż Beniowski rychło musiał zaniechać pogoni i wrócić na ląd.
Łatwo przedstawić sobie stan jego duszy. Okoliczności były takie, że gdyby nawet załamał się zupełnie, byłby w znacznym stopniu usprawiedliwiony. Nic podobnego jednak w nim nie zaszło. Zawsze niezmordowany, zawsze optymista i pełen inicjatywy, nie stracił tych chlubnych cech także i w momencie ciężkiej dla charakteru próby,
Niemałą pociechą był mu wówczas brat żony, Heński, szczęśliwie znajdujący się w czasie ucieczki ,,1’Intre- pide’a z nim na lądzie.
Tymczasem kapitan Davis pożeglował dalej i wkrótce przybył do wyspy Joanna, a później do Oibo,* gdzie okręt sprzedał jako nie nadający się do dalszej żeglugi kapitanowi francuskiego okrętu handlowego „Maréchal de Saxe”. Kapitan ów złożył o zajściach w zatoce Antangara raport gubernatorowi w Port Louis, a ten z kolei powiadomił Paryż o śmierci hrabiego. Błędna ta wiadomość później została sprostowana.
Kapitan Davis chcąc pokryć swój niecny postępek, sfingował na wyspie Oibo protokół, z którego wynikało, że Beniowski został zabity przez Madagaskarczy- ków i że on, kapitan „1’Intrepide’a”, brzegi wyspy opuścił w obawie ataku krajowców.
Streszczenie tego protokołu podaje Buisson w następujących słowach: **
„W urzędowej deklaracji kwatermistrza baltimor- skiego znajduje się, iż 1 sierpnia w trzy kwadranse po powrocie od brzegu do okrętu wielkiej szalupy, między dziesiątą i jedenastą godziną w nocy, słyszano, a nawet widziano na lądzie, właśnie w owym miejscu, gdzie hrabia obozował, liczne wystrzały z ręcznej broni; że ta utarczka całą noc trwała; że jeszcze między piątą a szóstą w małym borku, leżącym o milę drogi od nadbrzeża, dawał się słyszeć tu i ówdzie huk strzałów karabinowych; że o świcie żadnego już nad lądem nie widziano Europejczyka, też że wszystkie wyładowane towary i sprzęty, snadź przez rabunek, zniknęły, że nareszcie komendant okrętu, nie odebrawszy najmniejszego od hrabiego znaku życia, mniemając, iż ten z całym swym korpusem wyrżnięty, nie chcąc na niebezpieczeństwo narażać załogi i ładunku, ile przy szczupłej garstce
majtków, która nie byłaby w stanie uczynić najmniejszego oporu, rad nierad musiał opuścić brzegi Madagaskaru i udać się do wyspy Joanna, czyli Mohely, później zaś, przybywszy do Oibo, tam wespół z intendentem okręt sprzedał.”
Gdyby było tak, jak ten protokół podaje, miałby tu miejsce jakiś nieszczęśliwy zbieg okoliczności. Można by tej wersji wierzyć, gdyby nie fakt, że w końcu 1783 roku na skutek różnych pogłosek o oddaniu się Beniowskiego na usługi Anglii, o czym jest wspomniane wyżej, wyszły z Paryża instrukcje do gubernatora Wysp Ma- skareńskich (Francuskiej i Burbońskiej), aby nie dopuścić w żadnym wypadku do zainstalowania się hrabiego lub jego ludzi na wschodnim wybrzeżu wyspy. Rozkazy te musiano oczywiście wypełnić, a drogi prowadzące do ich wypełnienia mogły przecież być różne. Instrukcje nie mówiły, jak się pozbyć Beniowskiego.
0 to miał się zatroszczyć sam gubernator. Niezależnie jednak od tego, jakie były przyczyny ucieczki „l’In- trepide” z zatoki Antangara, wtrąciła ona Maurycego Beniowskiego w położenie nader ciężkie. Pozbawiony większej ilości materiału wojennego, armat i wszelkich zapasów, które na okręcie się znajdowały, a przede wszystkim pozbawiony tego jedynego środka łączności ze światem cywilizowanym, jakim był ,,1’Intrepide”, mógłby, gdyby był innym człowiekiem, załamać ręce
1 stracić nadzieję na możliwość wyjścia z tej prawie beznadziejnej sytuacji. Jednakże jego niezwykła energia nie pozwoliła mu utracić wiary w swoją szczęśliwą gwiazdę i w szczęśliwe zakończenie przygody. A więc jak początkowo bez namysłu chce ścigać wielki, czte- rystupięćdziesięciotonowy okręt łodziami wiosłowymi, tak teraz, zostawszy na wyspie z kilkunastu zaledwie towarzyszami, natychmiast przystępuje do opracowania planu utrzymania się na niej w warunkach takich, jakie się wytworzyły. Kontynuując swój pierwotny plan
przedostania się na wybrzeże wschodnie, udając się tam drogą lądową wzdłuż rzeki Mahavavy, po czym przez Ankaizinę i brzegami rzek wpadających do Oceanu Indyjskiego dociera do Angontsi. Nawiasem mówiąc, miasteczko było w rękach kupców francuskich i Beniowski, zająwszy je, zabrał dość znaczne zapasy broni, żywności i wszelkich towarów europejskich.
W drodze, według świadectwa między innymi Mu-, niera, towarzyszyły mu nieprzejrzane tłumy krajowców, oddając mu cześć należną monarsze. Cultru wspomina, że towary, armaty, narzędzia etc. zostały przewiezione morzem na pirogach, dostarczonych przez Lambuina.
Madagaskar był wówczas przez władze francuskie zupełnie opuszczony. Po wyjeździe Beniowskiego w roku 1776 pozostały na wyspie garnizony w Louisbourgu, Foulpointe i Fort Dauphin. Kraj był mocno trzymany w ręku i Francja stała na drodze do trwałego ugruntowania swych wpływów. Gdy jednak zabrakło hrabiego, wszystko poczęło się rozłazić. Ludzie uciekali do Europy, drogi zarastały lasem, handel upadał, bezpieczeństwo dla ludzi białych znikło zupełnie. Władze paryskie wydały wreszcie pod koniec 1777 roku rozporządzenie likwidacji Korpusu Ochotników, którym uprzednio dowodził Beniowski, i utworzenia z jego resztek kompanii samodzielnej. Dowództwo nad tym uszczuplonym oddziałem powierzono kapitanowi Sanglier, mianując go jednocześnie majorem. Potem przysiano na gubernatora wyspy niejakiego pana de la Serre, którego jednak żołnierze przyjęli bardzo nieprzychylnie, żądając od niego listu Beniowskiego. Zrobili to oczywiście z lojalności do hrabiego. W każdym razie de la Serre na Madagaskarze nie pozostał, lecz udał się do Port Louis, skąd jeszcze przez szereg lat „rządził” swoim niedoszłym gubernatorstwem.
Dnia 30 lipca 1779 roku major Sanglier ewakuował
Louisbourg, część żołnierzy odesłał na Wyspę Francuską, a część, w liczbie sześćdziesięciu ośmiu, zabrał z sobą do Fort Dauphin, gdzie ustanowiono specjalny garnizon dla ochrony francuskich handlarzy niewolników, mających tam swój punkt oparcia. W ten sposób Madagaskar, | wyjątkiem samego południowego krańca, znalazł się znowu poza władzą Francji. Jak mało interesowano się wówczas w Paryżu tą sprawą, dowodzi fakt, że o żołnierzach w Fort Dauphin wkrótce zapomniano. Przypomniano ich sobie dopiero w trzy lata później i wtedy to wypłacono im zaległe za pięć lat pobory. Biedny Sanglier! Niewiele mógł się nacieszyć tymi pieniędzmi. Schorowany i zniszczony fizycznie, przedstawiał sobą widok bardzo żałosny. Nie lepiej wyglądali jego towarzysze. Z sześćdziesięciu ośmiu ludzi, przybyłych z nim razem, umarło w przeciągu trzech lat dwudziestu.
W roku 1782 szczątki korpusu Beniowskiego zostały sprowadzone na Wyspę Francuską, a sam Madagaskar pozostawiony całkowicie na łaskę tubylczych królików i ich krwawych sprzymierzeńców: handlarzy niewolników z Port Louis.
Gdy pod jesień 1785 roku Beniowski przybył do Angontsi, był na wyspie jedynym przedstawicielem władzy z ramienia rasy białej.
Na pewien czas udało mu się wznowić dawny splendor cesarski. Otoczył się dworem, stworzył wojsko i zdobył sobie posłuch poddanych. Zważywszy, że w owym okresie nie stała za nim potężna Francja ani uzbrojone w armaty okręty Jego Królewskiej Mości, trzeba będzie przyznać, że liczne ludy madagaskarskie naprawdę dobrowolnie związały z jego osobą swe nadzieje na niepodległość i wolność.
Na jego rozkaz powstało nowe miasto, zbudowane na wzór krajowy, ale obszerne i ludne. Nazwał je Mauri-
tania * na pamiątkę swego imienia. Jego zmysł organizacyjny kazał mu pracować bez wytchnienia i bystrym okiem spoglądać w przyszłość. O wszystko można go było posądzić, tylko nie o brak zapobiegliwości, przezorności i energii. Natychmiast zakrzątnął się około organizacji handlu i eksploatacji bogactw naturalnych. Jego rozum stanu nakazał mu podporządkować sobie osady francuskie i faktorie kupców z Wyspy Francuskiej. Niektóre z nich, jak na przykład należące do Guisquet’a i Boulay’a w Foulepointe, wyraźnie stanęły po jego stronie, wywołując tym wielki niepokój w panu Souillac, nowym gubernatorze z Port Louis. Zmysł strategiczny kazał mu zająć szereg miejscowości na wybrzeżu; pomyślał też o przepędzeniu francuskiego garnizonu z Foulepointe, który ustanowiono już po jego przybyciu do Angontsi.
Był grudzień, a więc pełne lato madagaskarskie. W Mauritanii setki Antimaroanów wznosiło coraz to nowe domy i magazyny; na zapuszczonej drodze Louis- bourg — Angontsi inne setki ciemnoskórych tubylców zasypywało dziury i wycinało zarośla; Beniowski przerzucał się z jednego miejsca na drugie, utrwalając swój wpływ na podległych mu królików i wodzów. W jego orszaku znajdowało się zawsze wielu dygnitarzy tubylczych i znaczny oddział dobrze uzbrojonych żołnierzy. Był dobrej myśli, ale czuł, że coś wokoło niego się rwie, że coraz częściej wasale zamyślają się nad jego słowami i spoglądają nań nieufnie. Nikt jeszcze przeciw niemu nie występował, ale już jego projektów na przyszłość wielu słuchało z niewiarą i bez entuzjazmu. Nie wiedział, że były to skutki kreciej roboty jego wieloletniego towarzysza, tłumacza Mayeura, który za podszeptem z Wyspy Francuskiej rozgłaszał poza plecami hrabiego wieści, że lada dzień przybędzie na Mada.ffas-
kar wielkie wojsko króla Ludwika i wytnie w pień wszystkich zwolenników błękitnego sztandaru.
Pewnego dnia hrabia przydzielił baronowi d’Adels- heim stu żołnierzy i wysłał go na zdobycie Foulepoin- te’u. D’Adelsheim załadował swój oddział na cztery statki i pojechał. Dwustukilometrową przestrzeń, oddzielającą Foulepointe od Angontsi, przebył w kilka dni, przy czym nie omieszkał po drodze zająć i obsadzić swymi ludźmi szeregu faktorii francuskich, leżących w pobliżu forteczki w zasięgu jej opieki. Pod Foulepointe przybył w nocy z 22 na 23 grudnia, dostrzegając ku swemu przerażeniu stojący tam na kotwicy duży francuski okręt wojenny. Zamiast więc ataku na fort, d’Adelsheim udał się do rezydującego w pobliżu króla Hiawy.
— W imieniu ampansakaby — rzekł — żądam, abyś pomógł mi zająć fort.
Hiawy wprawdzie nie zaprzeczał swoim powinnościom wobec cesarza, jednak, obawiając się okrętu wojennego, pomocy odmówił, a nawet sprzeciwił się, aby baron sam wystąpił do walki z Francuzami. „Przeciez to wszystko skrupi się potem na mnie” — mówił. Zgodził się jednak pośredniczyć w pertraktacjach. Udał się najpierw do fortu i zażądał od komendanta gwarancji bezpieczeństwa dla delegatów oddziału wojsk Beniowskiego. Uzyskawszy zapewnienie, że posłom nic się nie stanie, przybył tam powtórnie w towarzystwie barona d’Adelsheima i pięciu jego ludzi.
Okrętem dowodził kawaler de Tromelin, przysłany przez gubernatora Souillaca wskutek pogłosek o zamierzonej przez Beniowskiego akcji opanowania całego wschodniego wybrzeża Madagaskaru. Nie był jednak zbyt szlachetny ten kawaler de Tromelin, skoro potrafił zażądać od Hiawego, aby d’Adelsheima i jego towarzyszy pochwycił i oddał w jego ręce. Dopiero gdy król przypomniał mu wydaną gwarancję bezpieczeństwa,
â poza tym, gdy zobaczył wyciągnięte ż pogróżkami pięści tubylców, najwyraźniej czynom Beniowskiego i jego ludziom przychylnych, zaniechał wszelkich prób zdrady.
Spotkanie kawalera de Tromelin z baronem d’Adels- heimem pełne było grzecznych słów i pustych zwrotów. Był to przecież XVIII wiek. Panowie zamiatali przed sobą kapeluszami, kłaniali się głęboko i uśmiechali uprzejmie. Skończyło się wszystko pokojowo.
— Panie baronie mówił kawaler de Tromelin — zechce pan być tak uprzejmy i wyświadczy mi usługę, natychmiast opuszczając Foulepointe i udając się tam, skąd pan przybył.
A baron na to, spoglądając na armaty okrętowe wycelowane na brzeg:
— Ależ, mon cher chevalier, nic więcej mnie tak nie ucieszy, jak pójść panu w jego życzeniach na rękę.
— Rozumiem pana, panie baronie d’Adelsheim, i nie wątpię, że niestety, już jutro rano pozostanę osamotniony w Foulepointe.
. — Panie kawalerze...
— Panie baronie...
Trójgraniaste kapelusze znowu poszły w ruch.
Trochę więcej opierał się d’Adelsheim żądaniu zwinięcia błękitnego sztandaru z białym półksiężycem i dwiema gwiazdami, znaku wolności i niepodległości cesarskiego Madagaskaru. W rezultacie jednak odpłynął, nie zdobywszy Foulepointe’u, do Angotsi, gdzie przyjęto go z kwaśną miną.
Beniowski wysłał bezzwłocznie posłańca do kawalera de Tromelin z odpisem aktu cesarza Józefa II, upoważniającym jego, Beniowskiego, do zakładania osad na Madagaskarze, oraz drugiego posłańca pchnął do
króla Klawy ż listem, w którym Zagroził mu detronizacją i zapowiedział osobiste przybycie.
Pisma te sprawiły, że jednak Tromelin wsiadł na swój okręt, nazywający się „d*Osterley”, i odpłynął do Port Louis, a biedny Hiawy słał do Mauritanii posła po pośle z zapewnieniem swej lojalności i przywiązania do osoby ampansakaby.
Wyprawa d’Adelsheima do Foulepointe, aczkolwiek nieudana, przekonała władze Wyspy Francuskiej, że Beniowski jest przeciwnikiem poważnym i że nie uda się pokonać go łatwo. W rezultacie dała hrabiemu kilka miesięcy zupełnego spokoju, w czasie którego mógł umacniać swoje państwo, prowadzić handel, eksploatować kopalnię srebra, zakładać plantacje i nawet robić pewne wysiłki w celu przekonania gubernatora z Wyspy Francuskiej, że Cesarstwo Madagaskarskie nie będzie zagrażać interesom jego gubernatorstwa. Robiąc jednak pokojowe propozycje, stawiał jednocześnie jeden warunek: nie wolno prowadzić na Madagaskarze handlu niewolnikami. Wspominany już Cultru pisze w swojej książce, że zakaz ten wprowadzał w celu pozbycia się konkurencji, gdyż sam zamierzał się tym handlem zająć. Oczywiście, jest to naciąganie faktu do swoich celów, gdyż właśnie przy pomocy kupców francuskich mógłby najwięcej na handlu niewolnikami zarobić. Ale Beniowski nie chciał tego handlu, chciał wyspę od tej zmory uwolnić. Gdyby jednak nawet się nim zajmował, czyżby było to dziwne w czasach, gdy sam rząd francuski utrzymywał specjalnie forty, przeznaczone dla ochrony kupców handlujących żywym hebanem? Pisze o tym zresztą ten sam Cultru w innym miejscu swej książki.
Lato na wschodnim wybrzeżu Madagaskaru jest gorące i dżdżyste. Jest to najgorsza pora roku dla Europejczyków. Malaria, ten najgroźniejszy wróg rasy białej w tropikach, smaga ją wówczas bezlitośnie i dzie-
siątkuje. Wicehrabia de Śouttlac uznał je z& swego sprzymierzeńca: „Wyginą albo przynajmniej pochorują się gruntownie” — myślał o Beniowskim i jego ludziach. Miał nadzieję, że zmoże ich samo słońce podzwrotnikowe, bez wysyłania kosztownej ekspedycji. Ale słońce nie dało rady ani hrabiemu, ani jego towarzyszom. Szpiedzy wciąż donosili na Wyspę Francuską, że ampansakaba nie tylko jest zdrów, ale i pełen energii. Rezydencję swoją przeniósł z wilgotnego nadmorskiego Angontsi do położonej w głębi lądu swej nowej stolicy, Mauritanii. Zyskawszy na czasie, zdołał wybudować tam mały fort, otoczony palisadą, wewnątrz którego na specjalnym nasypie umieścił dwie armaty i cztery kartaczownice. Ten żołnierz z zamiłowania włożył dużo pracy w organizację wojska. Wybudował więc koszary, zrobił plac ćwiczeń i wprowadził do swych oddziałów wzorową karność. Załoga Mauritanii, według oświadczeń francuskich, wynosiła dwustu ludzi, a więc jak na owe czasy i wielkość miasta — bardzo była znaczna. Ponadto hrabia posiadał szereg innych umocnionych miejscowości, jak np. Louisbourg, Angontsi, St. Jean, St. Augustin etc. Jego władza sięgała od przylądka d’Ambrę nieomal do Tamatawy, obejmując też dużą i gęsto zaludnioną wyspę Sainte Marie. Sakala- wowie, najmężniejsze plemię wyspy, pobici przez niego jeszcze w roku 1775, mieli przed nim respekt bardzo podobny do hołdownictwa. Nic dziwnego przeto, że czuł się dość silny, aby swe listy do gubernatorów francuskich w Port Louis i Sant Denis oraz do królów tubylczych podpisywać: Maurycy August, z łaski Bożej ampansakaba Madagaskaru.
Beniowski tak się wówczas urządzał, jak by miał na wyspie pozostać do końca życia. Ani mu w głowie była gospodarka rabunkowa, obliczona na doraźny zysk. Dał tego wiele dowodów przez przedsiębrane prace inwestycyjne i przez odrzucenie myśli o handlu niewolni
kami, który mógł go najszybciej i najpewniej zbogacić. Nie trzeba też dodawać, że na platformie zysków rabunkowych i na wyzyskiwaniu kraju łatwo doszedłby do porozumienia ze zwalczającymi go namiętnie domami handlowymi z Wyspy Francuskiej, mającymi przemożny wpływ na politykę gubernatora. Ale on chciał prowadzić grę uczciwą w stosunku do swoich poddanych. Francuzom proponował handel zamienny, ofiarowując ze swej strony produkty żywnościowe, głównie ryż i woły, żądając w zamian towarów europejskich. Handlarzy niewolników tępił bez litości. W liście do pana de Souillac napisał wyraźnie, że każdego Francuza przybyłego na wyspę w celu nabywania czy też porywania ludzi nie będzie uważał za poddanego Jego Królewskiej Mości Ludwika XVI, lecz za zbira, którego nie minie sroga kara.
Miesiąc mijał po miesiącu i nic nie zwiastowało, aby władzy hrabiego miał nastąpić kres. Krajowcy przyzwyczaili się do niej i poczęli naprawdę traktować ją jako pochodzącą od Boga. Pozorna słabość Francji wyolbrzymiała w ich oczach siłę hrabiego, robiła go niezwyciężonym, wielkim Ale de Souillac uznał wreszcie, że nadszedł czas generalnej rozprawy. Beniowski już poważnie zagrażał francuskiemu stanowi posiadania na wyspie, większej od Francji o sto tysięcy kilometrów kwadratowych.
Dnia 9 maja 1786 roku wyruszył z Port Louis okręt prywatny „La Louise”, niosący na swym pokładzie kilka armat oraz sześćdziesięciu ludzi z pułku pondiche- ryjskiego pod dowództwem kapitana Larcher. Była to ekspedycja karna, wysłana na Madagaskar celem pochwycenia Beniowskiego i zniszczenia zaczątków jego cesarstwa. Miała ona uzupełnić swe siły wojskami tubylczymi, do których dostarczenia miała przymusić przybrzeżnych mpanjaków malgaskich.
Po ośmiu dniach żeglugi „La Louise” zarzuciła ko
twicę w Foulepointe, gdzie już od szeregu miesięcy zlikwidowano miejscowy garnizon w obawie przed atakiem wojsk ampansakaby. Kapitana Larcher przyjął król Hiawy z rzadką miną. Był to prawdziwy biedak ten „król Wschodu”, jak go nazywał w swych Pamiętnikach, Beniowski. Z jednej strony miał na karku Francuzów z Wyspy Francuskiej, z drugiej zaś hrabiego, któremu nie tylko przysiągł w roku 1776 wierność, ale jeszcze bał się go osobiście, jak ognia. Wytężył więc cały swój spryt, aby nikomu się nie narazić
i jakoś z obu stronami wychodzić dobrze. Naturalnie, obrywał nieraz porządne cięgi od obu, nigdy jednak więcej, aniżeli mógł znieść. W ostatnich miesiącach skłaniał się najwyraźniej ku ampansakabie, lecz teraz, gdy u swoich brzegów zobaczył okręt z wojskiem i armatami, zachwiał się poważnie w swojej wierności
i udzielił kapitanowi Larcher różnych wiadomości
0 pracach hrabiego i o jego sile zbrojnej. Ponieważ jednak nie był pewny, czy Francuzi pokonają Maurycego Augusta, chodził po swojej chacie osowiały i przygnębiony.
A tymczasem kapitan Larcher ruszył w dalszą drogę
1 20 maja znalazł się na wyspie St. Marie, zajętej z dawna przez ludzi hrabiego. Tam dowiedział się, że ampansakaba przebywa według wszelkiego prawdopodobieństwa w Mauritanii, położonej w pobliżu Angontsi.
Dnia 23 maja o świcie „La Louise” zarzuciła kotwicę na wprost stolicy hrabiego i kapitan Larcher począł wyładowywać pod ochroną artylerii swoich ludzi, wzmocnionych licznym zastępem pozbieranych w drodze tubylców.
Tymczasem cesarz, zapobiegliwy i przezorny jak zawsze, posiadał już dokładne wiadomości od swych szpiegów o ruchach nieprzyjaciela i bynajmniej nie był przybyciem okrętu zaskoczony. Francuzów się nie lękał, a znając ich słabość liczebną, spodziewał się łatwe
go zwycięstwa. Nie zaniedbał jednak żadnego środka I ostrożności. Wszystkiego dopilnował, wszystko przewidział i na wszystko się przygotował. Nie przewidział tylko jednego... własnej śmierci. Z tym ów nieustraszo- I ny człowiek nie przywykł się liczyć ani brać tego pod uwagę. Przez całe życie chodził z kostuchą pod rękę I
i niebezpieczeństwo stało się jego żywiołem. Tyle już razy zaglądał śmierci w oczy, że zwątpił, aby mogła go I niespodziewanie, znienacka podejść. Wyszedł cało z wielkich bitew w Europie, Azji i Ameryce... Czyż I mógł przypuścić, że oto właśnie teraz, w czwartej części świata, czeka go kres?
Nigdy już nie dowiemy się, o czym dumał i mówił cesarz Madagaskaru w ostatnich godzinach swego żyda. Może przed oczami stanęła mu wieś rodzinna, może oczami duszy widział cichą Zuzannę, wierną towarzysz- I kę wiehi podróży, a może myślał o swym dziecku, które ujrzało światło dzienne w odległej, obcej ziemi amerykańskiej, w Baltimore...
Maj na Madagaskarze to pora jesienna. Wprawdzie przyroda tropikalna żyje przez rok okrągły i nie zna snu zimowego, niemniej jednak jesień jest tam jak I
i w całym świecie okresem przygnębienia i smutku. Za- I pewne i serce Beniowskiego było wówczas przepełnione melancholią i tęsknotą. Ale bitwę z Francuzami przyjął bez wahania. Ani mu w głowie nie powstała myśl wycofania się w głąb wyspy, gdzie mógłby sobie drwić ze złości wicehrabiego de Souillac. Jego honor cesarski, szlachecki, polski — kazał mu stawić czoło nieprzyjacielowi w otwartej bitwie. Był przecież rycerzem. Tyle razy potykał się w szeregach różnych armii, jakże by mógł zawieść teraz nadzieje ludów na pół dzikich, które zaufały mu, oddając w jego ręce dobrowolnie władzę nad sobą i swoim krajem.
Przyjął więc bitwę otwartą. Schroniony za umocnieniami. w budowie których, jako absolwent dobrej szko-
ły wojskowej w Wiedniu, celował, mial duże szanse odparcia ataku i wyjścia z bitwy zwycięsko.
Już w nocy nastąpiła pierwsza utarczka z patrolem kapitana Larcher. Po wymianie strzałów patrol cofnął się. Wkrótce nastąpiła nowa utarczka.
Widząc zdecydowany opór i dużą liczbę wojska przed sobą, kapitan Larcher zawahał się w swoich ofensywnych planach. „A może by tak zacząć jakieś pertraktacje” — pomyślał i wezwał Mayeura. Gdy ów fałszywy przyjaciel Beniowskiego stanął przed nim, zaproponował mu, aby udał się do hrabiego jako parlamentarz.
Mayeur, któremu Beniowski obiecał zemstę za rozpuszczanie fałszywych o nim wieści, przeraził się.
— Ależ, na Boga, kapitanie, on mnie każe natychmiast powiesić!
Po krótkiej naradzie zdecydowano się kontynuować marsz. Posuwano się na oślep, gdyż dokładnego położenia Mauritanii nikt nie znał. Przypadkiem tylko udało im się natknąć na małą (przemyślnie ukrytą) dróżkę, prowadzącą przez gęsty las dziewiczy. Beniowski nie spodziewał się, że Francuzi ją odkryją, i przypuszczał, że pójdą drogą wzdłuż brzegu morskiego — otwartą
i wygodną: Oparłszy się na tym domniemaniu, umocnił się 'głównie'''.przeciw temu kierunkowi ataku, co w* późniejszym przebiegu'akcji miało zdecydować ó jego klęsce.
Po kilkugodzinnym marszu udało się patrolowi kapitana Larcher dostrzec pierwsze domy Mauritanii. Było to spore miasteczko, nad którym z jednej strony górował obszerny i wysoki dom ampansakaby, z drugiej zaś na niewielkim wzgórku, otoczony palisadą — fort. Widniały tam wysoko zawieszone dwa sztandary: błękitny z białym półksiężycem i dwiema gwiazdami na jego rogach oraz czerwony. Pierwszy był sztandarem Madagaskaru, drugi — znakiem wojny i miejsca zbiórki.
Po tej chwili ludzię ampansakaby nie odkryli jpyzcze
Francuzów, ukrytych w gąszczu leśnym, ale mogli dostrzec ich w każdej chwili. Nie było powodu zwlekać
i kapitan Larcher wydał rozkaz do ataku.
Była godzina dziewiąta albo dziesiąta rano. Słońce stało wysoko i pomimo jesieni grzało mocno. Beniowski w nocy prawie nie spał, a teraz stał właśnie na progu swego domu. Jeden z pierwszych dostrzegł wychodzących z lasu żołnierzy francuskich. Chwycił też natychmiast muszkiet i poskoczył ku palisadzie fortecznej.
— Wszyscy do fortu! — krzyknął po drodze.
Żołnierze francuscy słyszeli, jak wołał tubalnym głosem:
— Pierwszemu, który się cofnie choćby o krok, strzelę w łeb!
Był zaskoczony, ale wcale nie przerażony ani też nie myślał o poddaniu. Wierni towarzysze: baron d’Adels- heim i kawaler de Brossard, stanęli przy jego boku, a czterech Amerykanów z „1’Intrepide’a” zajęli poprzednio wyznaczone miejsce na czele żołnierzy tubylczych.
Maio wówczas brakowało, aby Beniowski odparł atak Francuzów. Właściwie brakowało tylko tęgo, aby bezimienna kula karabinowa nie trafiła go śmiertelnie. A to zdecydowałoby o losach Madagaskaru. Boć bitwa pod Mauritanią toczyła się niemal w przededniu wielkiej rewolucji. Gdyby hrabia przetrwał jeszcze dwa lata, Francja nie byłaby już potem nigdy mogła go z Madagaskaru wypędzić i dzisiaj, być może, jego potomek władałby tą wyspą jako swoim prawym dziedzictwem... Stało się jednak inaczej.
Kapitan Larcher tak pisze w swoim raporcie, zachowanym dotychczas, o ostatnich momentach bitwy z cesarzem Madagaskaru.
„W odległości około dwustu pięćdziesięciu sążni od fortu zobaczyliśmy samego Beniowskiego, strzelającego do nas z armaty. Kula przeleciała ponad naszymi głowa
mi. O sto sążni dalej świsnął drugi pocisk, a jeszcze
o sześćdziesiąt sążni dalej — trzeci, który jednemu z moich żołnierzy zerwał kapelusz i strzaskał karabin. W tym samym czasie palba muszkietowa szła w żywym tempie. Przyśpieszyliśmy marsz i dla zabezpieczenia się przed strzałami ukryliśmy się za wielkim domem. Tam utworzyłem dwa plutony gotowe do szturmu i rozkazałem otworzyć ogień. W tym momencie zauważyłem, że pan Beniowski polecił dać ognia z jednego działa, które jednak nie wystrzeliło. Byliśmy tak blisko fortu, że wystrzał ten byłby mi zabił lub zranił większą część oddziału. Uważałem moment za decydujący, rozkazałem przystąpić do szturmu. Byłem jeszcze o kilka kroków od palisady, gdy znowu ujrzałem Beniowskiego, który strzelił do nas z karabinu i opuścił go zaraz do ziemi, podnosząc swą lewą rękę do serca, a prawą naprzód w naszą stronę. Zrobił jeszcze kilka kroków, by zejść z nasypu, i upadł pomiędzy podpierające go pale. Sforsowaliśmy palisadę i wpadliśmy do fortu. Wchodząc na szaniec z armatami, przeszedłem obok Beniowskiego, który jakby chciał wymówić kilka słów niezrozumiałych. Byłem jednak zmuszony wydać rozkazy i nie mogłem zatrzymać się przy nim natychmiast. Wróciłem w dwie minuty później: już konał. Kula przeszyła mu pierś z prawej strony do lewej.”
Pierwszy wydawca Pamiętników w swym do nich uzupełnieniu tak o Beniowskim pisze:
„Tak umarł hrabia Beniowski, mąż nieustraszonego męstwa, zahartowany na wszelkie przygody, umiejący ze stałością prawdziwie bezprzykładną walczyć z naj- sroższymi niebezpieczeństwami. Do tylu tak rzadkich przymiotów łączył on doskonałą znajomość serc ludzkich. Natura, wychowanie i obycie obdarzyły go godnym zazdrości darem przekonywania drugich, rządzenia ludźmi i poskramiania przeciwnych sobie zamachów. Dał tego dowód w niejednej okoliczności. Kiedy tysiące
pospolitych osób na jego miejscu zgubę tylko swoją w nich by znaleźli, Beniowski potrafił ich użyć na swoją obronę. Z tym wszystkim, mimo tak znamiennych przymiotów, zdania o charakterze tego wielkiego człowieka są różne, zarzuty zaś przeciwko niemu trudno wypowiedzieć, jak srogą napojone złością. Gdyby im przyszło dać ślepą wiarę, Beniowski byłby tyranem, rozbójnikiem bez najmniejszych prawideł poczciwości
i cnoty. Przecież widzimy, iż w ciągu całego jego życia nie brakło mu żarliwych czcicieli i przyjaciół determinowanych na wszystko, a kto ich posiada, musi mieć duszę piękniejszą, aniżeli oszczerstwo oną wystawia.
„Co do mnie, nie znajdując w zarzutach przeciwko Beniowskiemu czynionych żadnego takiego, którego by nie można użyć na jego stronę, jako też przekonywając się z zawziętości, z jaką sława jego ścigana, że przeciwnicy jego własny w tym muszą mieć interes, wolę dobrze niż źle o nim trzymać. I prędzej uwierzę, że nieustraszony żołnierz jest poczciwym, jak że pokątny jakiś pisarz rzetelnym ”
*
* *
W trzy dni później przybył do. Mąuritanii kawaler La Salle, przyjaciel hrabiego, i ciało jego. pochował,. a na grobie posadził dwie palmy.
Książę de Nemours, który okolice Angontsi zwiedzał w roku 1927, pisze w swej książce, i że znalazł na mogile Beniowskiego „płytę położoną przez jego rodaków”.
Losy pani Beniowskiej
Gdy w kwietniu 1786 roku rozeszły się po świecie fałszywe wieści o zamordowaniu hrabiego przez krajowców madagaskarskich, zrozpaczona Zuzanna zwróciła się do Franklina z prośbą o sprawdzenie tej pogłoski. Stary filozof odpowiedział listem z 11 maja
1786 roku. Brulion zachował się dotychczas.* „Dopytywałem się — pisze w nim — na wszystkie strony odnośnie smutnych wiadomości, o których Pani mnie uwiadomiła. Posiadam gazety angielskie do połowy lutego, ale najmniejszej w nich nie napotkałem wzmianki o podobnym wypadku.” Dalej uzasadniał swoje domniemanie, że plotka jest nieprawdziwa.
Wprawdzie alarm o śmierci Beniowskiego z rak Ma- dagaskarczyków był fałszywy, ale gdy wieść o niej doszła do Ameryki i została zdementowana, hrabia już w rzeczywistości poległ.
Dzięki Franklinowi wiemy również o dacie wyjazdu Zuzanny ze Stanów Zjednoczonych. Wspomina o tym w liście z 2 września 1786 roku do doktora Ingenhousza w Wiedniu. Zawiozła go Beniowska. W tym właśnie dniu opuściła, teraz już na zawsze, Nowy Świat. W liście do Ingenhousza Franklin napisał: „[Pani Beniowska] sprawia na mnie wrażenie dobrej i rozumiej kobiety, polecam ją Twojej uprzejmości”.
Zuzanna beż przygód przybyła do Wiednia, potem na Spisz, gdzie w malej wiosce w pobliżu miasteczka Betz- ko, * należącego podówczas do Węgier, żyła jeszcze przez lat czterdzieści. Umarła w roku 1825. **