KILKA SŁÓW DO II WYDANIA . „LISTÓW DO MŁODEGO
NAUCZYCIELA"
W pierwszym wydaniu „Listy..." ukazały się w 1947 r. a więc
10 lat temu.
Nasz Październik zadecydował o tym, że mogą się one
ukazać znowu w II wydaniu. Posyłamy je więc Kolegom bez
żadnych istotnych zmian.
Ze względu na stosunek Kolegów do „Listów..."
prawdopodobnie ukaże się niebawem i druga ich seria.
\ DO WYDANIA III „Listów..;'
Od chwili ukazania się wydania I „Listów...", tj. od 1947 r.
dokonały się duże zmiany w gorącym tempie przemian i
przebudowy ustrój owo-spolecznej naszego kraju.
Dla zachowania dawniejszego charakteru tych listów nie
wprowadzamy żadnych zmian w tekście, chociaż i układ
zagadnień w tym cyklu „Listów" mógłby się zmienić nieco i o
sytuacji materialnej nauczycieli nie można by już tak pisać.
Warszawa, czerwiec 1957 r. Maria Grzegorzewska
Warszawa, grudzień 1958 r. Maria Grzegorzewska
DO CZYTELNIKA
Kolego — miody nauczycielu! (Pisząc „kolego", przez
uproszczenie zwracam się jednocześnie do Was Wszystkich,
Koleżanki moje, i do Was, Koledzy).
Gdziekolwiek jesteś obecnie. Kolego, i jakkolwiek rozwija Ci
się nowa praca, którą wybrałeś, jesteś mi bliski, interesujesz
mnie, chciałabym Ci dopomóc w Twej pracy, więcej —
chciałabym, żebyś w niej pomimo trudności i przeszkód, jakie
zapewne przełamywać musisz, znalazł radość życia a może
nawet jego szczęście.
Posłuchaj! Jesteś mi bliski, gdyż pracujemy w tym samym
zawodzie nauczycielskim. Ty zaczynasz stawiać pierwsze
nieomal kroki, jesteś na początku drogi swojej — ja, po wielu
już latach pracy, wiem, że przebyłam długą drogę, i że zbliża się
dla mnie jej kres. Wiem o tym, że tak być musi, bo wraz z
wiekiem jest to los nieubłagany każdego, ale o tym nie myślę,
jest mi na tej drodze życia dobrze, rozumiem jej znaczenie
społeczne — dobrze mi, żem na nią trafiła, toteż chcę nią jak
najdłużej kroczyć i witam serdecznie każdego, kto na nią
wchodzi.
I Ty właśnie wszedłeś na tę drogę, idziesz nią, wspólnie
będziemy spełniać pracę naszego zawodu. Kocham moją
pracę, więc interesuje mnie każdy, kto do niej wchodzi. Jaki będzie? Czy
wniesie jakieś nowe wartości? Czy będzie pracował z chęcią, z zapaleni, z
najlepszą wolą służenia dobrze wybranej sprawie? Czy zobaczy wszystkie
czary i blaski tej pracy, czy cienie tylko zauważy? Czy dostatecznie zrozumie
jej doniosłość społeczną, czy będzie w lej pracy szczęśliwy?
Więc i Ty jesteś mi bliski, chociaż daleko jesteśmy od siebie i może nigdy
się nawet nie spotkamy osobiście. Chciałabym wiedzieć, dlaczego na tę drogę
wchodzisz? Co Cię tam wola, wzywa, a może w tym właśnie kierunku porywa
nawet ? Czy widzisz cały ogrom tej pracy, czy rozumiesz jej doniosłość w
budowie przyszłości naszej? Czy doceniasz znaczenie udziału każdego
nauczyciela w całokształcie tej pracy, a więc i swego w tej pracy udziału ?
Czy wchodzisz na tę drogę z chęcią, śmiało, z poczuciem siły i możliwości
osiągnięcia dobrych wyników pracy, bez obawy trudności i przeszkód różnej
natury — bo czujesz w sobie siłę do walki i przezwyciężania? Czy, przeciwnie,
wchodzisz z chęcią, ale nieśmiało, bez wiary w swoje możliwości, z obawą
trudności i oporów, z lękiem spoglądasz w przyszłość swojej pracy ?
Obawiasz się, czy podołasz, czy możliwości twoje nie są zbyt nikle w związku
z tym, co zamierzasz? Chciałbyś dobrze, jak najlepiej, bo sprawa ważna, ale
czy zdołasz?
Czy może wchodzisz na tę drogę jakimś przypadkiem tylko, rozglądasz się,
nie możesz jeszcze ocenić Jej wagi, nie rozumiesz jej znaczenia, nie zrobiłeś
wyboru wchodząc
na nią? Chciałbyś się zorientować, na czym polega ta praca, w czym jest jej
istota i Twój w niej udział.
A może w ogóle o tym nie myślisz, przypadek Cię na nią wprowadził,
obojętna Ci jest zupełnie. Szukasz tylko powierzchownych wskazówek, jak
pracować, aby na niej jakiś czas pozostać nie rażąc otoczenia, nie zwracając
na siebie nie imiejętnością swoją uwagi innych.
Może myślisz tylko o sobie, jak sobie życie ułożysz, ile zarobisz, gdzie
będziesz, a nie wchodzisz zupełnie w istotę woj ej pracy.
I Ty jesteś mi bliski, bo jesteś ze mną razem na wspólnej drodze życia i
pracy. Jesteś miody jeszcze, zaczynasz tę pracę dopiero, nic o niej prawie nie
wiedząc — właściwie nie interesując się nią zupełnie. Szkoda — z taką
postawą do życia i pracy będzie Ci źle, nudno, szaro i ciasno, będziesz pędził
życie podporządkowane tylko jakimś wskazówkom, przypadkom, nie
rozwiniesz myśli i uczuć swoich, ujarzmisz twórczość Twoją, będziesz
niewolnikiem posady i zarobku — niewolnikiem pracy.
Tym bardziej chciałabym wiedzieć, czy zdołasz ujrzeć przed sobą i
rozwiązać tę zagadkę — dokąd i w jakim celu zmierzasz — czy zdołasz
spojrzeć głębiej, zrozumieć doniosłość pracy, w której masz brać udział i
rozpocząć żyć i pracować ze świadomością celu? Wierzę, że spróbujesz i —
jeśli Ci się to uda — będziesz wolnym człowiekiem, twórczość w pracy będzie
Ci niosła zapal i radość. Nuda już Ciebie nie odnajdzie w tej pracy. Nie
będziesz już niewolnikiem pracy, będziesz jej twórcą!
Warn wszystkim, których wspomniałam, i w ogóle Warn
wszystkim, którzy wchodzicie do naszego zawodu, chciałabym
pomóc, gdyż wiele z waszych obecnych strapień przeżyłam na
drodze mej pracy, wiele trudności musiałam pokonać, wiele
oporów zwalczyłam, ale też miałam wiele momentów
prawdziwego szczęścia. Zrozumiałam, że aby dobrze pracować,
nie trzeba być geniuszem, mieć jakiś talent specjalny. Trzeba
mieć 'tylko istotnie dobrą wolę, trzeba gorąco chcieć!
Myślę, jakby każdemu z Was w czymkolwiek pomóc.
Chciałoby się każdego zobaczyć, z każdym o jego troskach
pomówić, spróbować poradzić, porozmawiać z najlepszą wolą
służenia sprawie i jemu. To jednak jest niemożliwe! Próbuję
więc pisać listy do wszystkich i do każdego z osobna. Do
wszystkich — i do tych, którzy są blisko, i do tych, którzy są
dalej, a nawet bardzo daleko, niejednokrotnie odcięci
bezdrożami od świata, daleko od stacji kolejowej i od poczty,
gdzieś tam, w zapadłym jakimś ustroniu pracę swoją zaczynają.
Słowem, listy do wszystkich pisane z potrzeby mojej i Waszej,
rozważające różne zagadnienia związane z naszą wy-
chowawczą i nauczycielską pracą, właściwie zagadnienia
stanowiące istotę tej pracy. Te pierwsze listy chcę głównie
poświęcić doniosłemu znaczeniu wewnętrznej wartości
człowieka w jego pracy wychowawczej.
Listy to taka prosta, mila forma, bezpośredniejsza, niż zwykła
książka i stwarzająca możliwość współpracy s, czytelnikiem. Bo
wyobraź sobie, że kiedy pójdą te listy wydrukowane w świat i
będziecie je czytać, to niejednemu
10
z Was nasuną się pewne zapytania, niejasności, niepokoje,
refleksje i zechce się nimi ze mną podzielić. To takie proste —
napisze wtedy do mnie list — tylko już taki zwykły, pocztą —
niedrukowany, pod moim adresem (Państwowy Instytut
Pedagogiki Specjalnej, Warszawa ul. Spiska 16). Milo mi będzie
list taki otrzymać, bo to już będzi< echo listów moich, które w
świat poszły i — dobrze trafiły,
Z czasów może znowu wydrukuję serię listów do Wszystkich,
jeśli się okaże, że ta forma pracy jest pożyteczna. Zobaczymy !
*
Na zakończenie chcę Ci jeszcze powiedzieć. Kolego, że
wiem dobrze, jak często żyjesz w bardzo złych warunkach
materialnych, zwłaszcza, jeśli masz obowiązki rodzinne lub
chorobę w domu. Często może d być bardzo ciężko i nawet
głodno — a nie ma przecież żadnej wątpliwości, że charakter
pracy, skala jej wysiłku i twórczego oddziaływania na
wychowanka i środowisko w dużej mierze zależy od
materialnych warunków życia i pracy nauczyciela. Wiążą się
one bowiem z jego siłami fizycznymi, ze stanem zdrowia, z
możliwością utrzymania rodziny, kształcenia dzieci, przyjścia z
pomocą rodzicom swoim — słowem, z jego spokojem.
Doskonale wiemy, jak świat nauczycielski walczy z tymi
trudnościami, ile sil swoich w tym kierunku zużytkować musi,
ale też nie możemy zamykać oczu na znaną nam dobrze
smutną rzeczywistość, kiedy te warunki biorą nad nim
przewagę.
11
Pomimo to wszystko, jest widocznie jakaś wielka siła moralna w
atmosferze zawodu naszego, która nauczyciela z tym zawodem łączy, a nawet
wiąże tak silnie, że często żyje w istotnej nędzy, a jednak niezłomnie trwa na
posterunku! Społeczeństwo winno to widzieć, rozumieć, doceniać i dążyć do
szybkiej zmiany tych warunków. Teraz już jest to sprawa nagła.
Nie ulega również żadnej wątpliwości, że sprawa atmosfery moralnej
odgrywa rolę wielkiej wagi w pracy wychowawczej, która musi się odbywać w
atmosferze poszanowania człowieka, życzliwości dla niego i poczucia
wolności.
Kolego, pisząc do Ciebie te listy, myślę o tych wszystkich sprawach i
wyobrażam sobie, jak Ci jest często źle i smutno, bo to przy tym i
niepowodzenia w pracy być mogą, i niesłuszna ocena, i różne niepokoje. Tym
bardziej więc chcę, żeby te listy dotarły do Ciebie, zaniosły moje myśli
najlepsze i przypomniały, ze każdy z nas — my wszyscy—przechodzimy w
życiu i pracy takie źle i smutne okresy, ale wiemy, że się im poddawać nie
można. Miną. Przyjdą inne — jaśniejsze i jasne zupełnie. W takich smutnych
chwilach. Kolego, pamiętaj zawsze, że już nie jesteś sam, że wszedłeś w
naszą rodzinę nauczycielską — że jesteśmy z Tobą wszyscy razem!
Bądź dobrej myśli. Kolego! Listy powiedzą, czego Ci więcej życzę.
Kraków — Warszawa, 1946 r. Maria GrzegOrZOWsko
12
LIST PIERWSZY
Kolego, zaczynasz pracować w szkole, jesteś nauczy-cielem-
wychowawcą. Szkolą, nauczyciel — tak się te słowa często wymawia od
wczesnego dzieciństwa do późnej starości, że już nie robią żadnego wrażenia,
a przecież kryją treść taką doniosłą! To, że się je tak często wymawia, że są
ciągle na ustach różnych ludzi, w różnym wieku, na całym świecie i zupełnie
niezależnie od rodzaju pracy i stanowisk, to już jest bardzo znaczące Robi
wrażenie, że wyrazy te, jak powietrze, słońce, woda, chleb, kryją
najistotniejszą treść potrzeb życia ludzkiego i dlatego są ciągle przez ludzi
powtarzane. Istotnie słowa te kryją w sobie treść, którą każdy nieomal
człowiek przeżyć musi, gdyż każdy, na całym świecie, gdzie tylko jest
zorganizowane życie społeczne, musi być w szkole w swoim dzieciństwie, a
nawet często i w wieku młodzieńczym, każdy musi mieć nauczyciela —
podporządkować się jego wymaganiom, jego myślom, pod jego kierunkiem
zdobywać pierwsze elementy wiedzy.
W określonych godzinach, codziennie, jak świat długi i szeroki, idą dzieci do
szkoły — idą tłumy dzieci;
w określonych godzinach, codziennie, jak świat długi
15
i szeroki, idą nauczyciele do szkoły — idą tłumy nauczycieli! Idą
do szkoły! Ważna i doniosła musi być praca szkoły i nauczycieli,
skoro wszystkie kraje wprowadziły lub wprowadzają u siebie
prawo obowiązku czy przymusu szkolnego. Nie pozwalają w
tym względzie na dowolność swoim obywatelom i zmuszają do
posyłania dzieci do szkoły, jeśli opiekunowie, nie rozumiejąc
dobra tej pracy dla dziecka i społeczeństwa, starają się od tego
obowiązku uchylić. Praca szkoły i nauczyciela stanowi istotnie
wielkie dobro, wielką wartość kultur alno-spo-łeczną, gdyż -
wprowadza każdego człowieka w świat wiedzy, co prawda nikły
na razie i bardzo ograniczony. Uczy go jednocześnie technik
różnych, uczy sztuki czytania, pisania, liczenia i dzięki temu z
tego maleńkiego świata wiedzy, w który go wprowadza szkoła
początkowa, może kroczyć dalej, sięgać głębiej, zdobywać wie-
dzę czystą i stosowaną w różnych zawodach.
Mnóstwo jest dzieci na świecie, więc i mnóstwo, choć mniej
znacznie, nauczycieli. Wszyscy ci nauczyciele od wielu, wielu
lat wprowadzali w świat wiedzy, form współżycia i kultury
pokolenie za pokoleniem w różnych epokach w rozmaity sposób
i w różnym zakresie. W istocie swej była to zawsze sprawa
dużej wagi, zyskująca coraz większe zrozumienie, coraz
większą nieustępliwość w konieczności brania w niej udziału
każdego człowieka.
Pomyśl, Kolego, jaka to ważna sprawa! Każdy człowiek musi
przejść przez szkołę, więc jeśli praca w niej jest dobrze
spełniana — jaki wpływ może wywrzeć na losy życia krajów i
ludzkości. Przecież w ciągu tych
16
obowiązujących w szkole podstawowej siedmiu lat, prócz
wiedzy samej szkoła, a więc nauczyciel, coś tym dzieciom
przekazuje swego, w jakiś sposób działa na nie, coś w nich
budzi, rozwija, czasem hamuje, stara się kształtować warunki
rozwoju, okoliczności pracy i przeżyć. Im jest lepszym
człowiekiem, lepiej do pracy przygotowanym, im ma większą da
innych życzliwość, głębszą o nich troskę i poczucie
odpowiedzialności za swoją pracę, tym głębszy zostawi śle d w
duszach dzieci. Może więc można by powiedzieć, że im lepszy
będzie nauczyciel, tym lepszy będzie świat i życie każdego
człowieka? — Może...?
Jest to jakby zaczarowany jakiś świat, z którego nikt się nie
może wymknąć, każdy przejść przezeń musi — każdy człowiek!
Na całokształt tej pracy składa się praca wszystkich nauczycieli
— to znaczy, że praca przez nich wykonywana daje całość o tak
doniosłym znaczeniu kulturalno-spolecznym. I udział każdego
nauczyciela na najdrobniejszym choćby odcinku jest ważny, bo
spełnia cząstkę wielkiego zadania całości.
Pomyśl, jesteś już w tym świecie pracy, więc praca Twoja jest
ważna, bo spełnia cząstkę tego doniosłego całokształtu.
Czy rozumiesz znaczenie tego, jaką będzie Twoja praca?
LIST DRUGI
Kolego, chcę dzisiaj pomówić z Tobą o tym, co może już sam
zaobserwowałeś w życiu i uświadomiłeś sobie, bez żadnego
zresztą zapewne zdziwienia. Prawda to bowiem stara, dawno
stwierdzona, wiecznie jednak żywa. Prawda, że wyniki każdej
pracy w dużej mierze zależą od tego, kto ją wykonał i kim on jest
jako człowiek, jaki jest jego stosunek do innego człowieka, czy
interesuje go dola i los innych ludzi, czy chce im dopomóc, czy
wpatrzony jest tylko w swój własny los i jego bieg? Słowem, jaki
to jest człowiek, jaka jest jego wartość wewnętrzna, jaką ma
postawę w stosunku do ludzi, życia i pracy. Prawda to bowiem
wiecznie żywa, że poza przygotowaniem zawodowym
człowieka, poza Jego wykształceniem najistotniejszą,
najbardziej podstawową i decydującą wartością w jego pracy
jest jego Człowieczeństwo.
Najbogatsza to i najcenniejsza wartość stwierdzana zawsze i
wszędzie przez wszystkich czujących i myślących ludzi,
opiewana w poezjach, legendach i baśniach, wyrażana w
obrazach, rzeźbach i pieśniach — tak widocznie głęboko żyje w
duszach ludzkich i taka jest ich
18
tęsknota, żeby ją można było widzieć wszędzie, zęby wypełniała
świat, żeby ją każdy rozumiał, odczuł i stosował w życiu.
Posłuchaj, opowiem Ci, jak ją wyraził nieznany nikomu z
nazwiska, żyjący przed pięcioma wiekami malarz w jednym z
pięknych, starych, drewnianych kościołów naszych na Podhalu.
W Dębnie pod Nowym Targiem jest stary, z XV wieku kościół
zbójnicki" pod wezwaniem Św. Michała. Dużo ludzi wrażliwych
nafiękno odwiedza koście l w Dębnie, bo istotnie ma on jakiś
specjalny urok i czar. Wtulony w kępę starych drzew, szary,
mały, dzięki obudówkom ochronnym schylony jak gdyby do
ziemi, robi wrażenie jakiegoś sanktuarium ciszy i spokoju.
Wnętrze kościoła ciekawe bardzo, tyle tam mozolnej pracy i
troski o wyrażenie piękna i w rzeźbie drzewa, i w malarstwie
ścian. Więc na przykład granicę między nawą a prezbiterium
zaznacza zwisająca u powały koronka wyrzynana z desek i z
nabijanych listew pionowych, poniżej belka tęczowa. Ściany i
powały wnętrza pokryte różnymi malowidłami. Każda deska to
jakby osobny, inny pas dekoracyjny. Pomalowano je pewnie
przed wprawieniem w pułap. Tu widać jelenie, kozice, ptaki, orły,
stylizowane kwiaty — tam św. Jerzy walczy ze smokiem, dalej
orszak rycerzy wyrusza na polowanie. Tyle kształtów i barw —
ale czas powlókł je mgłą jakby szarawą, przyćmił, kazał mówić
wiekom.
Zdumiewa się człowiek patrząc na to wszystko! Ile tu się
wyczuwa troski, trudu i mozołu, żeby pięknie, żeby najpiękniej
zbudować — a jednocześnie ile radości
19
przeżyć musieli twórcy tej Świątyni, widząc rodzące się pod ich
ręką piękno. Więc nie tylko wieki mówią tu patyną swoją, ale
przemawia od wieków dusza człowieka, który tu pracował jako
budowniczy, cieśla, rzeźbiarz, malarz i zwykły robotnik,
przemawia dążeniem i tęsknotą ku czemuś, co najpiękniejsze w
ich pracy być może i najdoskonalsze w skupieniu twórczości i
wysiłku pracy, radości tworzenia i w końcu szczęścia
zwycięstwa. Powstała bowiem świątynia jakby wyrzeźbiona i
ubarwiona tym, co najlepsze w duszy człowieka, co go prowadzi
najwartościowszą w życiu drogą — tęsknotą do ideału.
Poprosiłam kiedyś starego kościelnego, górala, aby mi
opowiedział wszystko, co wie o kościele. Oprowadzał mnie
wszędzie, pokazywał rzeźby, malarstwo, starał się wyjaśnić
zatarte malowidła. Pokazywał obraz wielkiego ołtarza, podziwiał
ornamenty liściaste i tło złociste wyciskane w deseń, i wyraz
dobroci Matki Bożej, i dzielność postawy św. Michała, i
skupienie św. Katarzyny. Patrzyłam, słuchałam i wdzięczna mu
byłam, że tyle czuje, ze tak mocno kocha, że tak widzi piękno i
że je tak pokazać umie. Ale to nie wszystko. Po chwili byliśmy
jeszcze głębiej duchowo związani, bo oto gdy tam właśnie
stałam przed wielkim ołtarzem, nachylił się ku mnie i szeptem
wskazał mi fragment obrazu dosyć już zatarty i przyćmiony.
Św. Michał trzyma w jednej ręce miecz podniesiony do góry,
a w drugiej — wagę szalową. Na jednej szali tej wagi siedzi
napuszony diabeł w purpurowym płaszczu,
20
z oczami sowy niespokojnie wpatrzonymi w szalę. W taszczył
na nią to, co uważał za najcięższe na świecie — kamień młyński
— i, naciskając jeszcze nogą na kamień, pewny jest
zwycięstwa. Ale na drugiej szali staje człowiek i szalę aż do
ziemi przechyla. „A no to widzicie, co worce clowiek".
Porozumieliśmy się spojrzeniem i tym cichym szeptem
prostych słów dobrego człowieka w sprawie najważniejszej na
świecie.
*
/ stary góral, zakochany w tym obrazie, i malarz, który przed
pięcioma wiekami czul potrzebę przekazania ludziom tej właśnie
treści w obrazie wielkiego ołtarza, czuli głęboko tę samą prawdę
i chcieli ją wyryć w duszy człowieka; malarz uwiecznił ją
artystycznie pokoleniom, góral przekazuje żarliwie słowem
współczesnym swoim.
Wartość człowieka jest najcenniejszą wartością świata, jej
ciężar gatunkowy przeważa wszystko w życiu jednostek i
społeczeństw.
LIST TRZECI
Był czas. Kolego, że dużo jeździłam po szkołach po-
wszechnych w Polsce*. Chciałam poznać nie tylko pracę
nauczyciela-wychowawcy, ale także warunki tej pracy, zobaczyć
trudności różnej natury, jakie nauczyciel musi zwalczać na
swojej drodze, zrozumieć, co mu silę i moc daje do tej trudnej
nieraz i uciążliwej walki, co mu daje pogodę, a czasem nawet
radość pracy. Pójdziemy dzisiaj razem do takich szkól. Szkoła
wiejska, jednoklasowa, pracuje w niej młoda, pełna zapału,
rozumna nauczycielka, która tak zorganizowała pracę dzieci i
taką wytworzyła atmosferę, ze szkoła stała się dla dzieci czymś
ukochanym. Chłonęły wiedzę, starały się, jak mogły, dom swój
szkolny przyozdobić i zbierać różne materiały — słowem, czuły
się także gospodarzami w tej szkole i współtwórcami warunków
swojej pracy. Szły do niej nie tylko z zainteresowaniem, ale i z
jasnym nastawieniem w duszy, z pogodą i zapałem. W
atmosferze szczerości i skupieniu, w poważnym stosunku do
pracy, w pogodzie, bez więk-
* Było to w latach przedwojennych.
22
szych rozdźwięków rozwijała się grupka dzieci zrzeszonych ze
swoją nauczycielką nie tylko uczuciem, ale problemami
codziennych zajęć ważnych i ciekawych. Pod wpływem pracy
tej grupy rozwijały się też różne zagadnienia. praktyczne w
ogrodzie szkolnym. Dziwili się starsi i młodzież tej wioski,
patrzyli na tę pracę z szacunkiem i niejedno przenosili na swoje
placówki. Szkoła zaczynała stopniowo zasięg swój rozszerzać.
Trzeba było widzieć radość nauczycielki z wyników, jej zapal do
snucia projektów dalszego rozwoju szkoły. Poczucie wartości tej
pracy dawało jej dużo szczęścia, nie skarżyła się nawet, że na
razie nie uwzględniono podania o przeniesienie jej na miejsce
pracy męża, przeciwnie, często w rozmyślaniach jej
występowała troska^ jak wtedy będzie w szkole, gdy ją
przeniosą.
I stalą się rzecz, w którą trudno wprost uwierzyć. W pól roku
po objęciu tej'szkoły przez inną nauczycielkę, z inną zupełnie
postawą do życia i ludzi — obraz tej szkoły zmienił się
zasadniczo. Nie ma już szczerej, pogodnej grupy dzieci,
zainteresowanej życiem szkoły i pracą. To są te same dzieci,
inny jednak mają, zupełnie inny stosunek do pracy i do szkoły.
To już nie „ich" dawniejsza szkoła, ale jakby wrogi jakiś dom, w
którym panuje brak zrozumienia, zniewalanie i przymus. Żad-
nego porozumienia, żadnej współpracy: wszystko jest
narzucane z góry, bezapelacyjne, obce i dalekie, bez żadnej
tendencji do nawiązania łączności, do zrozumienia ich potrzeb i
przeżyć. Toteż dzieci stały się nieufne, podejrzliwe,
zniechęcone, idą do szkoły z przymusu,
23
pracują w niej bez zainteresowania. Wytwarza się w nich
wyraźnie wrogi stosunek do szkoły i nauczycielki: ktoś w czasie
jakiegoś nieporozumienia celowo zniszczył książkę, ktoś wybił
szyby w oknie nauczycielki, ktoś głośno złorzeczył.
Nauczycielka zgnębiona i nieszczęśliwa, z niechęcią do dzieci w
duszy boryka się z losem, obmyśla sankcje karne, regulaminy,
narzeka na dolę swoją, na „źle" dzieci, na okoliczności, które ją
do „takiej" wsi zaprowadziły. Co spowodowało smutne dzieje
tych dzieci i ich ciężkie przeżycia ? Wszystkie warunki pozostały
te same. Zmienił się tylko jeden... nauczyciel!
Co myślisz o tym. Kolego? Ten przykład mówi jasno,
wyraźnie, jak się zaznacza wartość treści wewnętrznej
nauczyciela w jego pracy. Mówi, ze '''o charakterze pracy i
wartości wychowawczej zadecyduje zawsze to, kim jest on jako
człowiek, jaka jest jego wartość wewnętrzna, jakie skupił w
sobie bogactwa duchowe, ho przecież, żeby dużo dać, trzeba
dużo mieć — prawda, Kolego ?
I znowu inna szkoła. Zapadła, głucha wieś, odległa od stacji
kolejowej o 44 km, prowadzą do niej bezdroża i moczary,
poczta przychodzi raz tylko w tygodniu, a w okresie słot,
roztopów, błot i zawiei — jeszcze rzadziej ! Daleko, zdaje się,
od niej do świata, pusto, głucho i samotnie. Toteż nic dziwnego,
że nauczyciele przeważnie boją się tam jechać, a skoro tak się
stanie, że tam się znajdą, starają się-prędko wydostać i
przenieść do jakiejś miejscowości położonej bliżej miasta.
Ludność zniechęcona nie ufa już nowym przyjezdnym przesą-
24
dzając, że szybko zaczną robić starania o przeniesienie, że
przerwą rozpoczętą pracę i znowu ich dzieci zostaną bez nauki.
Z czasem stosunek niechęci do szkoły wzrasta, staje się
wyraźnie nieufny i nieżyczliwy. W dodatku we wsi panuje nędza
i od kilku lat niewygasający tyfus. Wzrasta rozg')ryczenie i
niechęć, więc i warunki pracy nauczyciela ;ą wyraźnie coraz
trudniejsze. Zresztą i izba szkolna tej jednoklasówki stara już,
niska i duszna nie zachęci do pracy. Mieszkanie, właściwie
pomieszczenie dla lauczy'cielą przy szkole, ciasne, niskie —
słowem warunki życia i pracy nad wyraz trudne.
Byłam w tej wsi w okresie usilnych starań nauczyciela o
przeniesienie. Była to jego największa troska i zainteresowanie.
I on szedł do szkoły z niechęcią, i dzieci szły do niej z oporem.
Ludność nie brała już żadnego udziału w życiu szkoły —
patrzyła na nią raczej z nieufnością.
Po dłuższym czasie dowiedziałam się, że jest tam prawie od
trzech lat nauczyciel, który dotychczas jeszcze nie myśli o
porzuceniu tej wsi, przeciwnie, dochodzą stamtąd echa dziwne,
że coś tam się zmienia zasadniczo, że się ludność rozjaśnia
mówiąc o szkole. Pojechałam, aby się przekonać. Z daleka już
przewodnik mój z dumą wskazuje budujący się dom na szkolę.
Idę do starej szkoły już nie po błocie, ale wybrukowaną drogą.
Szkoła ogrodzona, w ogrodzie kwiaty i zieleń. Uwagi moje o tej
zmianie mile są widać mojemu przewodnikowi. Milczący, skąpy
w słowach uśmiecha się znacząco i mówi:
„to jeszcze nic, dopiero zobaczy pani, co on tu zrobił".
25
Nie wyjaśniał, kto to jest „on" — zrozumiałam! — Zewnętrznie
nawet pogodniej tu jakoś na wsi, jak gdyby więcej lodu koło
chat, dzieci czystsze wchodzą właśnie do szkoły. Wchodzi z nimi
i nauczyciel i wita nas pogodą w oczach i życzliwym uśmiechem.
Mówimy o tym, że jest jakoś inaczej, że już od razu zauważyć
można, że coś się we wsi dzieje ważnego. Słucham z zapartym
tchem opowiadania nauczyciela.
Jest tutaj około trzech lat. Istotnie praca zaczęła się rozwijać.
Wieś mila, ludzie życzliwi, z początku tylko obojętni byli
względem szkoły, niechętni nawet i nieufni. Teraz prawie
wszyscy chcą jej w pracy pomóc czym mogą i przychodzą sami
poradzić się, zapytać, pomówić. Młodzież zabrała się do nauki,
czytelnictwo się rozwija, książek wprost nastarczyć nie można.
Biblioteka jeszcze bardzo uboga, w urzędzie i w mieście dawno
już obiecali pomóc, ale jakoś dotychczas głucho. Miasto daleko,
drogi bardzo złe, toteż łatwo było przekonać wieś, żeby założyła
spółdzielnię — nikła jest jeszcze, mała, ale jak się nią wszyscy
interesują f Jak pragną jej rozwoju — a to najlepsza chyba
zapowiedz jej życia!
Spędzam trzy dni w tej szkole, rozmawiam z ludnością, z
nauczycielem, przyglądam się stosunkowi do szkoły, widzę
stosunek nauczyciela do ludności, zrozumienie warunków jej
życia i chęć pomocy. Wszyscy czują życzliwość nauczyciela,
widzą jego troskę o dzieci, o warunki ich życia i pracy nie tylko
w szkole. Widzą troskę o młodzież — więc kursy dla
analfabetów, rozwój czytelnictwa, założenie radia; widzą troskę
o polepszenie
26
bytowania wsi — więc założenie i rozwój spółdzielni, ulepszanie
dróg i dostępu do chat, widzą troskę o podniesienie
zdrowotności wsi — więc zachęcanie do czyszczenia studzien,
regulowania śmietnisk i dołów kompostowych, usuwania tzw.
gnojówek spod okien chat. Wszystko to jest życzliwie
przyjmowane i chętnie spełniane, bo w każdej fayśli nauczyciela
znać troskę o podniesienie poziomu życia wsi pod każdym
względem. Toteż widać już przy wielu chatach próby założenia
ogródka koło okien, zaprowadzenia ładu i porządku w całym
obejściu. Coraz częściej zjawia się koło chat drzewo zasadzone,
początki sadu, plot się nie przewraca, tu i tam widać nieudolnie
dosyć wybrukowane podwórka i ścieżki do domów.
To są wielkie zmiany, ale największą widać w wyrazie twarzy
ludzi, w ich oczach, gdy się mówi o szkole, w spojrzeniu i w
krótkich, urywanych zdaniach, że tu się coś dziać zaczyna, że
się coś zmienia na lepsze, że łatwiej będzie żyć, że jest ktoś, kto
potrafił wytrącić z bierności tę wieś, kto im pomaga i radzi,
cieszy się ich inicjatywą i twórczością — pracuje razem z nimi
dla lepszej przyszłości wsi. Szkolą teraz to jakby ognisko ich
życia, tam i książki do czytania, i radio łączy ze światem, i rada
dobra czeka, i rozmowa życzliwa, i dobre spojrzenie Człowieka,
który znalazł pogodę, więcej może nawet — radość w tej pracy.
A warunki pracy bardzo trudne, bo i żona nie pracuje, i syn
mały, czteroletni, i marne uposażenie, i odcięcie od świata, i
żadnej właściwie w pracy pomocy z zewnątrz.
27
Sam jeden, zdany na własne tylko sily, odpowiedzialny za
wszystko, z początku otaczany niechęcią i nieufnością —
zaczyna pracę z troską o los dzieci, o los każdego dziecka, z
nieśmiałą troską i dążeniem, żeby przecież czymkolwiek
dopomóc do podniesienia warunków życia tej wsi! — Pieniędzy
nie ma — więc pracą, inicjatywą i mysią — razem ze
wszystkimi.
A w domu żona narzeka i skarży się na pustkowie, odcięcie
od świata, samotność, brak pieniędzy. Nie rozumie zupełnie.
życia swego męża. On idzie szerokim gościńcem ku lepszej
przyszłości ludzi, z którymi pracuje, a jej ścieżka do tego
gościńca trafić nie może, smutna, pełna goryczy bladzi, pomimo
rad i wskazówek męża. Myli jej drogę brak życzliwego stosunku
do człowieka i brak poczucia łączności z ludźmi tej wsi, a nawet
z mężem, z którym się w tej sprawie zrozumieć nie mogą. Jest
istotnie zupełnie samotna i nieszczęśliwa. Mimo to on, pełen
życzliwości dla ludzi, ma głębokie poczucie odpowiedzialności
za pracę swoją na tej wsi, za jej wyniki — chce dobrze, jak
najlepiej i dla powierzonych sobie dzieci i dla wsi całej. To jest w
nim tak silne, że, nie bacząc na trudne warunki życia swoje i
swoich, z zapałem mierzy się z trudnościami, zdobywa się na
wielki wysiłek i — zwycięża! Teraz już cala wieś mu pomaga,
wszedł na dobrą drogę — idą razem, choć z trudem jeszcze, ale
pogodnie! Jest mu dobrze, czuje radość tworzenia — nie jest
samotny, wszyscy razem są współtwórcami lepszej przyszłości
wsi, lepszego wychowania dzieci.
28
Nie zapomnę nigdy kolegi Władysława, wspomnienie o nim
ma przekonywającą silę działania, rodzi tęsknotę, żeby tak
zdołać jak on.
Jeżeli jeszcze żyjesz gdziekolwiek. Kolego Władysławie, i list
ten przeczytasz — wiedz, że pisałam go z głębokim uczuciem
wdzięczności dla Ciebie. Dużo mi dałeś w prostocie i dobroci
Twojej, w jasnej pogodzie Twoich oczu, w wyrazie radości z tej
pracy. Teraz może innym to dajesz — a może także i drogą
tego listu.
wie
LIST CZWARTY
Kolego, jeszcze jeden z wielu przykładów twórcze) pracy
nauczyciela. Tym razem w szkole na kresach, daleko bardzo -
od dużego miasta.
W starej chacie, podpartej palami, bez podłogi — uczy się w
jednoklasówce 110 dzieci. Wchodzę do izby, kapoty dzieci
zmokłe na deszczu wiszą wzdłuż ścian, ławki ciasno ustawione,
dzieci stłoczone w tej przepełnionej izbie. Na świecie ponuro i
szaro, w klasie jednak, pomimo tych dusznych wyziewów i
stłoczenia, jest jakaś pogoda i harmonia. Nauczycielka młoda,
blada tylko i mizerna, jest tutaj rozumnym i miłym gospodarzem
pracy. Uderza inicjatywa, temperament, zrozumienie dzieci i
rozumna organizacja pracy. Zainteresowanie pali się na
twarzach wielu dzieci. Ciche i głośne nauczanie — grupy
pomagają sobie wzajemnie i w tych ciężkich warunkach
wyczuwa się pogodę w ich pracy. Po trzech godzinach
przychodzi druga grupa na lekcje. Właściwie stały te dzieci już
dawno pod oknami czekając na swoją kolej. Ze względu na
deszcz nauczycielka otworzyła drzwi do klasy — stanęły cicho
pod ścianą czekając na koniec zajęć pierwszej grupy. Mokre
kapoty ociekają na klepisko izby szkolnej, w klasie coraz
30
duszniej, coraz trudniej oddychać. I znowu po małej przerwie
nauczycielka pracuje z tymi 55 dziećmi. Pogodna, pełna życia
— bledsza już tylko może ze zmęczenia w tych warunkach
pracy. Po obiedzie, sporządzonym na maszynce w izbie
gospodarza, u którego mieszka, znowu biegnie na kurs dla
dorosłych, dla przedpoborowych f organizuje z młodzieżą teatr,
więc próby, prace nad dekoracjami itp., a wieczorem jeszcze
zeszyty szkolne dzieci czekają na poprawienie. I tak dzień za
dniem, bez wytchnienia. Zdumiewa wprost inicjatywa
nauczycielki w każdej pracy, jej zapal i najlepsza wola, a przy
tym pogodny uśmiech i zdolność znalezienia czasu na poradę
lub rozmowę przyjazną z tym lub tamtym. Chce się uczyć dalej,
marzy o zdobyciu świadectwa z ukończenia Wyższego Kursu
Nauczycielskiego. O urlopie jednak nie myśli zupełnie, chce
zdawać jako ekstern, gdyż uważa, że nie może przerywać
rozwoju pracy, która daje już widoczne wyniki. A przecież ludzie
dawniej byli tak nieprzychylnie do szkoły usposobieni. Prosi o
program i książki, będzie zdawała jako eksternistka. Mówi z
ogniem w oczach —jest w pracy swojej szczęśliwa.
Pod względem wykształcenia koi. Helena nie przekroczyła
minimum kwalifikacji nauczycielskich. Nie stopień wykształcenia
więc decydował i tutaj o wartości jej pracy i bliskim do niej
stosunku dzieci, lecz silne poczucie łączności z innymi, poczucie
odpowiedzialności za wartość pracy i istotna dla człowieka
życzliwość,
Teraz pójdziemy. Kolego, do szkoły, gdzie nauczyciel źle się
czuje, myśli o przeniesieniu, narzeka na ludzi i warunki — jest
nieszczęśliwy.
31
Śliczna wieś podgórska, szkoła tuż przy gościńcu, poczta na
wprost szkoły, do stacji kolejowej blisko. Nowy, ładny dom
mieści jednocześnie i klasę szkolną i przez sień mieszkanie
nauczyciela. Klasa duża, widna, czysta, słoneczna — otoczenie
ładne, widoki prześliczne. Ludność wsi chce szkoły, dąży do
kształcenia dzieci, rozumie wartość oświaty. Coś jej jednakże
teraz w kontakcie ze szkołą przeszkadza, jakaś przegroda
zaczyna powstawać między szkołą i wsią, odkąd przyjechała
tutaj nowa nauczycielka. I dzieci już niechętnie, z dużym nieraz
oporem idą do szkoły. Znam nieźle tę wieś i jej mieszkańców,
chcę zrozumieć rodzącą się wśród nich niechęć do szkoły.
Zrozumiałam prędko przyczynę tego zjawiska. Wchodzę do
klasy czystej, zalanej słońcem. Na ścianach mapy, obrazy,
barwne szlaki, ale pomimo to w klasie sztywno, zimno jakoś,
niemal ponuro. W oczach i wyrazie twarzy dzieci nie ma
pogody, brak zainteresowania i chęci do pracy, tai się w nich
raczej niepokój, nieufność, nuda jakaś szara, a może i niechęć.
„Dzieci, pani przyjechała z Warszawy, zaśpiewamy coś
ładnego" — mówi nauczycielka.
„Oj, proszę pani, coś góralskiego ? — wyrywa się jakiś mały
góral.
„Głupi jesteś, coś góralskiego możesz sobie w górach albo w
lesie śpiewać — teraz zaśpiewamy coś ładnego. Tu wszystkie
dzieci takie jakieś niemile, tępe, leniwe, nic z nich zrobić nie
można — zresztą nic dziwnego, cala ludność tutaj taka, wprost
ich nie znoszę". Mówi coś jeszcze, ale już nie słucham; uczucie
wstydu ogarnia
32
•mnie. Proszę, aby nie mówiła teraz, porozmawiamy później.
,f, to tępe takie, nic nie rozumie i co to je obchodzi, co ja o
nich myślę".
Nie można jej było przekonać, żeby nie wydawała
przedwcześnie sądów, nie uogólniała faktów, lecz właśnie
zwróciła się J.u dzieciom i wsi tak ciekawej, myślącej, ale już
nieco zniechęconej pracą szkoły. Przyjdzie jej wtedy ludność z
pomocą w pracy, nie będzie się czulą osamotniona lut"
niechętnie witana. Wtedy dopiero poczuje zadowolenie, kto wie,
może nawet i radość w pracy. Słuchała obojętnie, zimno, głucho
— nie szedł od niej żaden odzew — nie rozumiała tego!
Inne były płaszczyzny myślenia, inny stosunek do pracy koi.
Heleny i tej koleżanki bezimiennej (istotnie, zapomniałam jej
imienia, a wszystkie moje notatki z wędrówek po szkołach
spłonęły w Warszawie w czasie Powstania). Koleżanki te miały
inne warunki pracy, ale jednakowy poziom wykształcenia, nie od
tego więc zależał charakter ich pracy.
Czemu więc jedna z nich była pogodna, miała dużo radości,
pomimo bardzo złych i trudnych warunków życia i pracy ? Druga
w stosunkowo bardzo dobrych warunkach czuła się źle,
samotnie, chciała się z tej .ysłej" wsi przenieść do „lepszych
ludzi", do innych warunków. Czy przeniesiona do innej wsi, nie
zmieniwszy swego stosunku do człowieka i pracy, istotnie
znajdzie inny do siebie stosunek i zadowolenie ze swej pracy?
Pomyśl! Ciekawam, czy się na naszych szlakach myślowych
spotkamy!
33
LIST PIĄTY
Kolego, takie różne były losy i wyniki pracy i samopoczucia
koi. Heleny i tej koleżanki bezimiennej. Czy w rozmyślaniach
swoich wykryłeś przyczynę, która spowodowała dobre i złe
samopoczucie tych koleżanek w pracy ? To bardzo ważne
zagadnienie, jeśli je dobrze rozważysz i dobrze zrozumiesz, to
w dużej mierze i od tego Twój los w pracy zależeć będzie.
Kolego.
Posłuchaj! Myślę, że koi. Helena i koi. Władysław, i wszyscy
z takim jak oni stosunkiem do pracy służą rzetelnie idei
wybranej, mają wyraźny cel. Kochają w ogóle człowieka,
interesują się jego losem, mają życzliwość dla ludzi i tę
życzliwość wprowadzają w czyn w swojej pracy. Troszcząc się o
los wychowanków swoich, o ich warunki życia i rozwoju — a
więc i o warunki życia ludności całej wsi czują się z nią
zespoleni i jasno czują odpowiedzialność za swoją pracę. Jeśli
się rozumie doniosłą wagę społeczną pracy swojej, a przez nią i
pracy całego swego zawodu, wtedy się łatwiej, celowo i dobrze
pracuje. Może oni właśnie rozumieli, że chociaż pracują na
drobnym tylko odcinku, praca ich jest ważna i że pracując
rzetelnie spełniają coś bardzo ważnego w życiu
34
swoim i w życiu tych ludzi, z którymi ich warunki pracy łączą.
Spełniają więc drobną cząstkę wielkiego zadania całości. To
zrozumienie daje im poczucie zespolenia się z całością, a więc i
poczucie wagi życia, jego sensu i wartości pracy swojej. Tak jak
gdyby odnaleźli swoją drogę, po której mają kroczyć w życiu, jak
gdyby odnaleźli tajemnicę swego życia i zobaczyli jego prawdę,
jak gdyby ta praca porywała ich z nurtem życia płynącego
naprzód. I taka im się ta prawda ich życia staje prosta, jasna i
droga, lo tłumacząca wielką wartość całego ich wysiłku, całego
ich wkładu, że tylko nią chcą żyć, jej służyć.
Może właśnie dlatego tyle mają pogody w stosunku do dzieci,
do ludzi, do pracy całej. W walce ich z trudnościami różnymi, z
przeszkodami w pracy wyrasta jakaś siła i moc zwyciężająca i
łamiąca opory. Cały ich stosunek do ludzi, do życia, do pracy,
do siebie samych wykazuje jakąś pogodę wewnętrzną, lad,
harmonię — wszystko pogodniej widzą, jaśniej czują.
Jednocześnie zdumiewa wprost poczucie odpowiedzialności za
to, co robią i za to, co mówią.
Radość z wyników choćby najdrobniejszych, ale dobrych w
pracy, radość realizowania jakiejś myśli swojej, radość budzenia
inicjatywy i zapału innych, radość budzącej się do życia coraz
wyraźniej całej gromady i poszczególnych jednostek, radość
życzliwej i skutecznej pomocy w procesie wrastania
wychowanków w kulturę, w zdobywanie wiedzy, pogłębianie się,
słowem stawanie się Człowiekiem wyjaśnia im wartość życia
własnego.
35
I nie żal już im wtedy wysiłku i trudu, nie żal niczego — widzą
najciekawszy, jaki być może, wynik pracy, bo staje się i rozwija
Człowiek, dopomogli celowo i świadomie do jego budowy.
Wtedy praca staje się tak bliską, tak drogą, że nie tylko
interesuje, porywa, ale staje się wprost koniecznością żyda — a
nawet może jego słońcem!
Pomyśl, może wiośnie w takich wypadkach można mówić o
pogodzie wewnętrznej, a co za tym idzie, o pewnego rodzaju
szczęściu człowieka, a więc i naszym,
i Twoim, i moim?...
Czyśmy się w myślach naszych spotkali? Tak Ci tego
szczęścia życzę, miody Kolego, bo właśnie takie jest
najtrwalsze.
LIST SZÓSTY
Czytając te listy myślałeś. Kolego, z pewnością, od czego
zależy istotna wartość pracy nauczyciela-wycho-wawcy. Ludzie
mysią często, że tylko od wykształcenia i od dobrego
przygotowania do tego zawodu. Wiele w tym jest słuszności,
wiele prawdy, bo trzeba dużo i dobrze umieć, żeby można było
kogoś uczyć. Trzeba dobrze wiedzieć, jak uczyć, żeby wynik
pracy był dobry, więc wykształcenie i przygotowanie do zawodu
to sprawa wielkiej wagi. Ale co jest najważniejszą treścią tego
dobrego przygotowania do zawodu naszego ? Nie wszyscy o
tym myślą i jakoś mało jeszcze mówią, a to jest przecież tak
ważne, że bez tego i wykształcenie nic nie pomoże, i człowiek o
dużej wiedzy i umiejętności uczenia nie będzie dobrym
nauczycielem-wychowawcą. Co to jest ? To proste i jasne.
Pomyśl, a ja Ci w tym pomogę przykładami z mojej wędrówki po
szkołach.
Wieś ludna bardzo. Ciężkie warunki materialne całej okolicy.
Dzieci blade, niedożywione i ledwo przyodziane. Warunki pracy
nauczycieli trudne nie tylko ze względu na brak odpowiednich
pomieszczeń na szkolę, brak pomocy naukowych, na
niemożność zdobycia przez dzieci
37
zeszytów i książek, ale przede wszystkim na ich braki w
odżywaniu, na niemożność skupienia uwagi często wprost
wskutek głodu. I jakże różna postawa nauczycieli w tych
warunkach! Jeden — obojętny na wszystko, nie widzi, czy nie
chce widzieć tego, co go otacza. Odrabia wyznaczoną pracę z
dnia na dzień nie wchodząc zupełnie w rzeczywistość życia tych
dzieci i zamyka się w swoim życiu rodzinnym. Drugi —
sumiennie nawet pracujący, zniechęcony nieprodukcyjnością
swego wysiłku w nauczaniu, stara się o przeniesienie do innej
miejscowości, wyczekuje tego -z niecierpliwością, szarpie się,
narzeka na ludzi i życie, rozgoryczony losem uważa się za
męczennika, za ofiarę nieporozumień. Stosunek dzieci do nich
daleki, bojaźliwy, nieufny!
Trzecia, koi. Felicja, zdobywa się zdecydowanie na wytrwały
wysiłek, na bohaterską walkę o lepsze warunki życia dzieci.
Chodzi po wsi na tzw. „zsyp" i zbiera żyto, owies czy jęczmień
od tych, którzy trochę jeszcze tego ziarna dać mogą na
„podpłomyki" dla dzieci. Kawę i cukier przysyła starosta, trzeba
tylko o chlebie pomyśleć, gdyż duży odsetek dzieci przychodzi
bez żadnego śniadania. Nie zamyka oczu, wie, że w tym stanie
wygłodzenia nie może być żadnej pozytywnej pracy dzieci. Nie
wyobraża sobie inaczej żadnej możliwości pracy z nimi — ma
oczy szeroko otwarte, widzi ich życie i chce widzieć sens swojej
pracy, jej wartość. Ma żywe poczucie łączności z dziećmi, czuje
i za nie, chce i za nie. Nie pogodzi się z tym, że są głodne,
wyczerpane, dopóki dla przeciwdziałania temu nie uczyni
czegoś, co ją uspo
38
koi chociaż w pewnej mierze. Inaczej odczułaby to jak gdyby
poniżenie swego własnego żyda. Mówi o tym z pogodą, silą i
głębią zrozumienia tak, że to działa i na innych, budzi potrzebę
wzajemnej pomocy wśród mieszkańców tej wsi. Dzieci ją
kochają, idą do niej po radę, z ufnością patrzą w jej oczy. A
przecież ta właśnie nauczycielka ma minimum obowiązującego
wykształcenia i duże troski rodzinne: chorego męża i dwoje
dzieci. Ale taki już bieg, taką linię życia wyznaczyła jej postawa
duchowa, zrozumienie sensu życia i jej w nim udziału.
Koledzy jej o tak różnej postawie, w tych samych co i ona
warunkach, w innej byli sytuacji. Jeden z nich, samotny,
ukończył Wyższy Kurs Nauczycielski. Drugi — ma wyraźne
zainteresowania metodyczne i w czasie ferii letnich, w ciągu
kilku lat wyjeżdżał na różne kursy, gdyż interesowały go
sposoby rozwiązania pewnych zagadnień. O tym jednak
widocznie zapomniał, że zagadnienia te ma rozwiązywać z
żywymi ludźmi. Tak więc — nie stopień wykształcenia
decydował o wartości pracy tych nauczycieli. U koi. Felicji
decydowała tu życzliwość dla człowieka, troska o każde
powierzone jej dziecko, żywe poczucie łączności z nim i losem
jego i głębokie poczucie odpowiedzialności za wynik pracy.
Prawda, Kolego, że tylko taki stosunek do pracy rozwiązuje
zagadkę pogody i siły działania koi. Felicji wobec jej ciężkich
warunków życia osobistego.
39
LIST SIÓDMY
Opiszę Ci, Kolego, jeszcze jeden ciekawy przykład z moich wędrówek po
szkołach. Zobaczysz, ze dobre warunki pracy szkolnej nie zawsze decydują o
jej wartości. Dobre warunki — to bardzo doniosła sprawa dla wartości pracy.
Toteż wielki wysiłek w pracy państwowej i społecznej winien być skierowany na
jak najwyższe kształcenie nauczycieli, na budowę odpowiednich szkół, na ich
instalację, pomoce naukowe, biblioteki.
Nigdy wysiłek pracy w tym kierunku nie będzie za wielki wobec wagi
zagadnienia. Najlepsze jednak warunki pracy nie wystarczą — stosunek
nauczyciela, wchodzącego w te warunki, do człowieka, do pracy i do życia
zadecyduje dopiero zasadniczo, jaka będzie wartość pracy
tej szkoły. — Posłuchaj!
Wieś dosyć zamożna, położona tuż przy stacji kolejowej. Szkoła 7-klasowa,
dobrze zorganizowana. Budynek szkolny murowany, ładny, dobrze do potrzeb
szkoły przystosowany. Duże boisko i ogród. Kierownik i nauczyciele mają
nowocześnie urządzone mieszkania przy szkole. Klasy zainstalowane nie tylko
dobrze, ale i bardzo pomysłowo, wygodnie i nawet ładnie. Zbiór pomocy nauko
40
r
wych zupełnie wystarczający, biblioteka dla nauczycieli dobrze
zaopatrzona, biblioteczka dla dzieci zdumiewa wprost ilością i
właściwym doborem książek dla wszystkich klas. Zespół nauczycieli
pod względem wykształcenia zupełnie wyjątkowy: dwóch ukończyło
uniwersytet, troje ma jakieś inne studia ukończone już po zdobyciu
kwalifikacji n luczycielskich. Wszyscy pracują sumiennie,
obowiązkowo. Metoda pracy przemyślana. W kancelarii szkoły i
rozkład lekcji, i plan wszystkich innych zajęć szkolnych, do których
przewidziani są nie tylko kierownicy, ale i ewentualni ich zastępcy.
Wszystko jest systematycznie przemyślane i rozplanowane. Klasy
mają rozkład materiału na każdy miesiąc opracowany zgodnie z
programem, nauczyciele ściśle notują frekwencję dzieci, niektórzy
prowadzą obserwacje nad ich rozwojem, zbierają dane dotyczące
szybkości czytania dzieci w różnym wieku — słowem, praca jest
prowadzona sumiennie, program jest ściśle realizowany, są nawet
jakieś próby badań.
Jestem w tej szkole kilka dni, widzę dużą pracę nauczycieli, ich
obowiązkowość i sumienność, dobrą metodę, zdumiewa jednak
zupełny brak zapału, porywu do pracy. Wszyscy się przesuwają
bardzo sprawnie wśród lekcji i zajęć w takt pokratkowanych
rozkładów i planów prac. Wykonują wszystko, zdaje się,
systematycznie i sumiennie, ale jakoś sztywno, jakby automatycznie,
martwo, bez zapału, bez radości tworzenia, bez jakichś jasnych
perspektyw rozwoju pracy swoje/. Toteż wieje od nich to, co daje
zasklepienie się w formie jakiejś, jak gdyby znużeni jak gdyby szara
nuda! Sprawia wrażenie, że się poruszają
41
w tej całej organizacji jak sprawnie działające, dobrze
nakręcone automaty. I dzieje się tak, że dzieci przychodzą rano
do szkoły z „jakiegoś tam" życia swojego — zasiadają w
klasach, zdobywają różne techniki szkolne, gromadzą różne
wiadomości z różnych dziedzin, bawią się mniej lub więcej
przykładnie na przerwach, dowiadują się, co mają na przyszły
dzień opracować i wychodzą do domów. Drzwi szkoły
zatrzaskują się ciężko za nimi i oddzielają życie tych ludzi
pozostałych w szkole od życia dzieci, tak bogatego w różne
tajemnice ich rozwoju, powodzeń i niepowodzeń szkolnych,
zachowania się, konfliktów i różnych nieprzewidzianych
wzniesień lub obniżeń w rozwoju.
Życie płynie naprzód, wnosi różne zmiany w warunki
rozwoju każdego dziecka, działa na nie w pewien sposób — a
życie tej szkoły, zapatrzone w schemat swej pracy, stara się
udoskonalić ją w ciszy i w oderwaniu od tych warunków.
Nauczyciele zadowoleni, że ludność nie przeszkadza, że wieś
taka spokojna. Istotnie, prócz dwóch ogólnych zebrań rocznych
ludność tej wsi nie ma kontaktu ze szkolą. Szanuje ją, mówi o
niej z poważaniem, ale ją omija przechodząc, jak daleki sobie,
obcy, choć pożyteczny organizm w życiu tej wsi.
Kilka osób z grona nauczycielskiego chciałoby się przenieść
do innej szkoły w dużym mieście — bo „tutaj jakoś nudno i
pusto".
Czemu znud,zeni są koledzy nasi w tej szkole. Kolego?
42
LIST ÓSMY
Z poprze inich listów wiesz. Kolego, że wartość pracy
nauczyciela zależy nie tylko od wykształcenia i warunków jego
pracy. Nawet, jeżeli i wykształcenie będzie odpowiednie, i lokal
szkolny dobrze do jej zadań przystosowany, urządzenia i
pomoce szkolne wystarczająco dobre, to i wtedy nie zawsze
wiadomo, jaka będzie praca nauczyciela. W liście piątym
snuliśmy już te rozważania, dzisiaj dalej w nich jeszcze
pójdziemy, ażeby wyraźniej wyjaśnić przyczynę nudy i
zmechanizowania w pracy kolegów naszych w tej ładnie
zorganizowanej i urządzonej szkole.
Prawie wszyscy koledzy, prócz ostatnich, o których Ci w
listach pisałam, mieli trudne warunki pracy, bo i pomieszczenie
szkoły marne w starych, nieprzystosowanych w tym celu
chatach i brak pomocy naukowych, i książek, i często wieś źle
do szkoły usposobiona albo względem niej obojętna. Niektórzy z
nich chęcią jak najpełniejszego służenia sprawie, zapałem,
inicjatywą, wytrwałą pracą, poczuciem odpowiedzialności za jej
wyniki, prawdziwą życzliwością dla człowieka zdobywali
zaufanie i współpracę wsi, i podnosili wartość pracy szkolnej.
Zdobywali pomoce naukowe i książki, lepsze pomieszczenia na
szkolę,
43
czasem nawet doprowadzali przez współdziałanie do budowy
nowej szkoły — w ogóle wnosili wielkie wartości w gospodarcze i
kulturalne życie całej wsi. Rozumiesz jednakże. Kolego,
doskonale, że takich nauczycieli jest niewielu, że to są
niejednokrotnie bohaterowie pracy, wysiłku i mocy wytrwania.
Nieliczne tylko jednostki zdobyć się mogą na taką silę, nie każdy
tak zdoła, nie każdy tak potrafi i nie każdy tak może! Ale dobrze
wiedzieć, że są tacy mocarze ducha, że są tacy tytani-pracy,
którzy wszystko potrafią podporządkować sprawie, której służą.
— Oni są jak gdyby busolą naszą, naszym drogowskazem.
Zupełnie nie dlatego, żeby się starać im dorównać, bo na
przeszkodzie stanąć mogą i możliwości jednostki — jej warunki
rodzinne, jej warunki zdrowia i zainteresowania, właściwości
wrodzone, ale żeby stanąć na tej właśnie płaszczyźnie działania
co oni, to znaczy na płaszczyźnie pracy rzetelnej i dobrego
zrozumienia, na czym jej istotna wartość polega. Nie każdy
zdoła, jak kolega Władysław, podnosić w różnych dziedzinach
życie wsi całej, zorganizować spółdzielnię i budować szkołę, ale
każdy, jeśli pragnie uczciwie pracować, może i zdoła
wychowywać dzieci w szkole związanej ściśle ze środowiskiem
wspólną sprawą wychowania i oświaty. Wiemy zresztą, że ważna
sprawa budynku szkolnego, instalacji szkoły, pomocy
naukowych, bibliotek winna być rozwiązywana przez władze
szkolne i samorządy, że sprawą tą kieruje Ministerstwo Oświaty
przy współpracy i współdziałaniu samorządów: gminy, powiatu,
województwa. Wiemy, że cały ustrój społeczny winien być tak
zbu
44
r
dowany i całe życie społeczne winno być tak zorgani-
zowane, żeby to najistotniejsze ogniwo oświaty i kultury,
jakim jest szkoła, było żywą i wiecznie doskonalącą się
treścią jego poczynań, twórczości i rozwoju. Jest to jeden
z podstawowych obowiązków państwa i społeczeństwa.
Nauczyciela też przygotowuje państwo i
społeczeństwo, ażeby w tej szkole uczył i wychowywał. A
to z kolei jest zasadniczą pracą nauczyciela. Trzeba tylko
chcieć dobrze ją zrozumieć i jak najlepiej poprowadzić.
(Otóż posłuchaj, żeby praca Twoja była żywa, twórcza,
celowa, dobra, musi wynikać przede wszystkim z
życzliwości dla człowieka, musi być oparta na
poszanowaniu człowieka i jego praw rozwojowych oraz na
poznaniu i zrozumieniu warunków życia dziecka,
warunków życia środowiska, które je wychowuje, musi
być z tym środowiskiem ściśle związana} Toteż nie
możesz się w szkole swojej odgradzać od otaczającego
życia, nie możesz się zamykać w swojej pracy w szkole,
bo wtedy będzie Ci ona jałowa, mało płodna, nudna i
szara. Nie przyniesie radości, bo nie rozwinie
zainteresowań i twórczości, znuży Cię w końcu i
zautomatyzuje. A ile wartości, ile barwy życia, ile światła
wniesie zrozumienie, jakie wartości wychowawcze kryją
się w warunkach życia dziecka, jakie tam wpływy dobre
działają na jego rozwój, jakie ten rozwój hamują lub
działają nań • zgubnie, w czym szkoła może pomóc i w
jaki sposób. W wychowaniu i nauczaniu dziecka musisz
się z domem sprzymierzyć, musisz się z nim na tle tych
zagadnień związać życzliwą i przyjazną współpracą.
Pomyśl, Kolego, szkolą tylko kilka godzin wychowuje
45
— dziecko tak krótko jest w klasie — a tam w domu, w
otoczeniu swoim najbliższym spędza tyle godzin i tam się
głównie kształtuje. Tylko wtedy poznasz dobrze dziecko, gdy
poznasz wszystkie warunki jego życia — jakie są, jak działają.
Czy można jakoś na nie wpłynąć^ czy można dziecku w czymś
tam dopomóc? To takie ważne, że jeszcze w listach naszych
wrócimy do tego. Dzisiaj tylko chciałam zaznaczyć, że
nauczanie według określonego programu to nie wszystko
jeszcze, że z pracą tą wiązać się winna ściśle współpraca z
domem dziecka i że dopiero -wtedy praca w szkole będzie
żywa, twórcza, celowa i interesująca dla Ciebie. Im głębiej
sięgniesz w podłoże, z którego dziecko wyrasta, tym ciekawszy
o nim materiał zdobędziesz. Im szerzej oczy otworzysz na
otaczające szkołę życie, tym lepiej dzieci zrozumiesz. Im lepiej
potrafisz nawiązać i rozwinąć współpracę z rodzicami, tym
żywszą i ciekawszą będzie Twoja praca. Im życzliwiej i
przyjaźniej nawiążesz to współdziałanie z otoczeniem, tym
bardziej pogodna, twórcza i owocna będzie Twoja praca. Szkoła
Twoja zwiąże się wtedy z całym życiem otoczenia i stanie się
powoli w pewnej chociaż mierze kierownikiem i regulatorem
wpływów działających na dziecko. I każdy nauczyciel, z dobrą
wolą i rzetelnym stosunkiem do pracy, w rozmaitym naturalnie
stopniu tak ją zdoła poprowadzić. Nie trzeba na to ani sił
nadludzkich ani bohaterskich wysiłków, trzeba tylko zrozumieć i
wierzyć, że tak można i tego gorąco chcieć. Zobaczysz, Kolego,
jakie radosne są pierwsze, najmniejsze chociaż, powodzenia w
takiej pracy. Spróbuj.
46
LIST DZIEWIĄTY
Myślę, Kolego, że dobroć człowieka jen największą
wartością, że jest wprost bezcennym skarbem na świecie. Nie
tylko nie robić krzywdy nikomu, ale właśnie mieć tę czynną
dobroć w niesieniu innym pomocy wszelkiego rodzaju. Toteż
dziwne jest, że niektórzy wstydzą się jak gdyby dobroci swojej,
starają się ją ukryć, jakby chcieli ukryć jakąś świętość swoją. W
ogóle tak się mało mówi o czynach dobroci człowieka — mało
się o tym mówi, mało pisze, a może i mało myśli? Czemu?
Czyżby tak mało czuli ludzie jej wartość P Na pewno nie! Tak
się ją głęboko czuje i tak by się chciało widzieć ją wszędzie...
Dobroć jest też na pewno jedną z podstawowych właściwości
dobrego nauczy ciela-wychowawcy. Przypomnij sobie, jeśli
możesz, z własnego życia swego nauczyciela, dobrego
człowieka i różnych dobrych ludzi, z którymi Cię życie zetknęło.
Jaki ślad po nich w duszy pozostał? Jak gdyby coś w niej
zbudzili, co strzeże ich pamięć. Toteż jeśli miałeś nauczyciela
— dobrego człowieka, to go już nigdy. Kolego, nie zapomnisz.
Prawda ? Pozostawił po sobie pamięć żywą, bo właśnie
czynami swymi zbudził i ożywił to, co najlepszego masz w
duszy.
47
Przypomnij sobie s poprzednich listów koi. Władysława, koi.
Felicję np. — to byli na pewno bardzo dobrzy ludzie, toteż
pomimo trudnych warunków żyda i pracy dobrze im było
moralnie. Bo ich życzliwość i dobroć dla człowieka — dla ludzi
— budziła odzew dobroci u tych ludzi i wskazywała im drogę
stosunku do człowieka. Pamiętasz, na początku swej pracy byli
otoczeni niechęcią i nieżyczliwością i stopniowo, powoli, pod
wpływem działania ich dobroci zanikała niechęć i coraz
wyraźniej zaczynała się zarysowywać życzliwość ludzi — ich
dobroć. Wyczuli to ci nasi koledzy i w wyrazie oczu, i w jakby
nieśmiałej a pełnej szacunku postawie w stosunku do
nauczyciela i jego pracy, i w rozmowie, i w trosce o jego
warunki życia, a wreszcie w pracy nad rozwojem szkoły.
Rodzice szli na rozmowę z ufnością, pragnęli jej, stała się
potrzebą ich ducha, bo coś się już w nich budzić zaczęło, coś
zaczęło się rozwijać, co lad, harmonię i spokój wnosiło w ich
życie. Lepiej im było — bo sami byli lepsi! To się wydaje takie
proste. Przecież i na roli wykiełkuje taka roślina, jaką się
Rosieje: Rosiejesz owies — wzejdzie owies, nie żyto. Rosiejesz
malwę — wzejdzie, malwa, nie słonecznik! Więc dobroć rodzi
dobroć! Im lepsze będzie nasienie, tym silniejsza będzie
roślina. Pewno, że jakość gleby, deszcz i inne warunki życia
wiele tutaj znaczą. Więc i dobroć kiełkuje, może nie -od razu,
może nie zaraz... zresztą i w glebie też czasem ziarno wyschnie
bez deszczu i nie wzejdzie. Tutaj tym deszczem życiodajnym w
kiełkowaniu dobroci może być potrzeba dłuższego jej działania
na człowieka,
48
bo to tak jak słońce działa, a czasem nawet — wystarczy
serdeczna z kimś rozmowa — nawet życzliwa wymowa oczu...
— Jak czasem....
Ale i tak się zdarza, że na kamień ziarno upadnie...
Pomyśl, jak łatwo byłoby żyć na świecie, żeby ludzie byli
dobrzy dla siebie wzajemnie, żeby mieli tę właśnie czynną
dobroć. Toteż ci, którzy czują głęboko, czym byłoby to dla
świata, starają się wychowywać i rozwijać dobroć w człowieku. I
w szkołach też próbują różnych dróg w tym kierunku, np. tworzą
i rozwijają różne kółka, mające na celu pomoc lub opiekę, więc
różne koła wzajemnej pomocy. Koła Czerwonego Krzyża, Kola
opieki nad zwierzętami, Kola żywienia ptaków w zimie itp.
Jakie to ważne, żeby każdy nauczyciel, tak jak może i tak jak
zdoła, wychowywał właśnie czynną dobroć w człowieku. Ile to
by się wtedy pogodnych, twórczych chwil w pracy naszej
przeżyło, ile by się dobrych uczuć zbudzić mogło w człowieku.
Niech szkoła twoja promieniuje dobrocią. Kolego —
zobaczysz, jaka w niej będzie pogoda.
LIST DZIESIĄTY
Wiemy, Kolego, że we wszystkich dziedzinach życia
decydującą rolę odgrywa człowiek i dlatego też troska o wartości
człowieka jest najważniejszym zagadnieniem.
Wojna spowodowała nieobliczalne katastrofy nie tylko w
dziedzinie materialnej, ale i w dziedzinie moralnej. Stanęła więc
przed nami konieczność wytężonej pracy nad odbudową, poza
wartościami materialnymi, wartości moralnych.
Nie trzeba przecież przypominać tego zalewu zła,
barbarzyństwa, okrucieństwa, niszczy'cielstwa, mordów,
gwałtów i pożogi w okresie wojny — pamiętamy to aż nadto
dobrze! Ponosimy skutki tego, każdy z nas przeżywa jakąś
głęboką tragedię, związaną ze złem, jakie się na świecie
rozpętało.
A co się stało z Człowiekiem?
Giną miliony ludzi nie tylko od kuli na froncie, ale w
męczarniach więzień, w komorach gazowych, na torturach,
podczas śledztw, w płomieniach i pod ziemią. Zło rozpętało się
burzliwie po świecie, lamie i druzgoce wszystko, co mu staje w
rozwoju na przeszkodzie. Potworny zalew zła objął prawie cały
świat, niszczycielski
50
huragan mordów i pożogi ogarnął ziemię... Miliony ludzi giną,
miliony ulegają złu i upadają moralnie, miliony ludzi toną w
odmęcie zła, miliony wydźwigają się z tego odmętu, miliony
krzepną moralnie i miliony wznoszą się moralnie.
Na każdym odcinku życia — i w walce o wolność, i w pracy
oświatowej, i w pracy społecznej, i gospodarczej — słowem
wszędzie wre potężna walka człowieka ze złem o najwyższe
wartości moralne. Wojna jednych upadla, a drugich podnosi
moralnie!
Pomyśl, Kolego, ile to siły trzeba, ile mocy woli w nakazie
moralnym oddać wszystko dla Sprawy — aż do życia włącznie!
A to było przecież wszędzie wokoło nas! Ile to wartości
moralnych ujawnia się w walce o wolność i w walce o ocalenie
kultury, ile wartości moralnych w ratowaniu ginących z
narażeniem życia własnego, ile wartości moralnych ujawnia się i
krzepnie w walce z eksterminacją Żydów, ile wartości moralnych
— w ratowaniu od śmierci głodowej — ile wszędzie
bohaterstwa! Taki bogaty tego posiew, taki bogaty, ale i krwawy
plon! Objawił się człowiek na nizinach zła i objawił się Człowiek
na wyżynach dobra!
Z tego hojnego posiewu bohaterstwa, dobroci, samozaparcia
się i wyrzeczenia wszystkiego aż do życia włącznie dla sprawy,
którą się ukochało, w którą się wierzy i której się służy — wzejść
musi życie bujne, które zagłuszy i zniszczy powiewy zła,
ujawniające się w upadku moralnym, deprawacji charakteru,
spaczeniach i ubóstwie ducha!
51
Toteż stają przed nami zadania, które możemy rozwiązać
tylko zbiorowym wysiłkiem. Wszyscy nad nimi czuwać musimy.
Jest to obowiązek w tej chwili każdego człowieka! Ale dla
naszego świata nauczycieli-wycho-wawców obowiązek ten
nabiera specjalnej barwy i sily
— staje się wprost koniecznością naszego życia. Musimy
wykorzystać te wielkie wartości moralne, jakie się ujawniły —
nie pozwolić im w ciszy ulec zapomnieniu, musimy starać się nic
z nich nie uronić i w oparciu o nie wypowiedzieć walkę
deprawacji i upadkowi. •k
Szybki powojenny przewrót społeczny i gospodarczy,
głębokie przemiany w każdej dziedzinie życia kraju zde-
cydowały, że jesteśmy świadkami i twórcami nowej jak gdyby
epoki w życiu narodu naszego i całego kulturalnego świata.
Wszyscy, bez wyjątku, jesteśmy powołani do jak najbardziej
wartościowego wkładu w jej kształtowanie się
— i właśnie my, nauczyciele — w pierwszych szeregach!
Przewroty i zmiany, jakie po wojnie dokonały się, są tak
wielkie, że musi się wychować człowiek, który by potrafił w tym
przekształconym życiu społecznym i ustroju kraju i świata iść
twórczo i wspólnie ku coraz lepszej przyszłości. Człowiek, który
by chciał wypełniać formy tego życia najlepszą treścią, to
znaczy zamieniać w życie swoje najlepsze wartości, który by
umiał dla sprawy, którą uważa za wielką i ponad nne wybraną,
nie tylko walczyć, ale i w codziennym trudzie dla niej pracować.
Wartość budowy życia zależy zawsze przede wszystkim od
jakości jej treści, uzależnionej od wartości czlo-
52
wieka, który ją tworzy, rozwija i buduje. Musi więc ją tworzyć
człowiek wolny, etyczny, uspołeczniony i pełny. Udział nasz w
tej pracy jest rozstrzygający.
Wojna i lata przedwojenne w cień usunęły człowieka, starano
się zrobić z niego posłuszne, uległe narzędzie,
podporządkowane rządzącej doktrynie, starano się zniwelować
jego indywidualność, przygłuszyć twórczość, zniszczyć
inicjatywę i samodzielność — słowem, zniszczyć to, co jest
najcenniejszym skarbem i najpłodniejszym bogactwem życia.
Toteż z myślą o przyszłości naszej zasadniczym zadaniem
winna być troska o Człowieka, o pełnię jego rozwoju, uznanie
jednostki, wiara w człowieka, poszanowanie dla niego i rozwoju
jego człowieczeństwa.
Temu w szeregach naszych służyć należy, w to wierzyć i o to
walczyć! Ta droga jest najskuteczniejsza dla dobra przyszłości
naszej we wszystkich przejawach jej życia. Postawa ta nie
może być tylko nakazem chwili, obowiązkiem, powinna stać się
koniecznością naszego, a więc i Twojego życia!
LIST JEDENASTY
Kolego, wiesz dobrze, że aby zdziałać cos wartościowego,
trzeba być kimś wewnętrznie, trzeba mieć swoje własne życie,
swój własny świat, trzeba mieć mocny fundament przekonań —
w cos gorąco wierzyć, czemuś gorąco służyć — trzeba być
sobą! Bo przecież jeżeli się ma dawać, to trzeba mieć cos do
dawania, ażeby dużo dać — trzeba dużo mieć. Wtedy jest tylko
silą działania, siła budzenia wartości w innych i siła udzielania
im pomocy w rozwoju.
A dużo mieć. Kolego, można tylko wtedy, jeśli się chce
istotnie te zasoby zdobyć w dziedzinie wiedzy i w dziedzinie
różnych przeżyć. Ale żeby je zdobyć, trzeba rozumieć potrzebę
tego i trzeba gorąco chcieć. Inaczej nic nie pomogą żadne
kursy, instytuty, książki i biblioteki;
można się wiele z nich nauczyć, ale jeśli się tego nie przeżyje,
odpowiednio nie przemyśli i sobie nie przyswoi, to ta zdobycz
będzie jak gdyby encyklopedią, z której się tylko czerpie
wiadomości, ale wartości jej w pełni pracy i w życiu zużytkować
nie można —jest jakby obca, daleka, nie związana z myślą
naszą. A przecież uczyć się należy nie dla jakichś stopni,
wyróżnień, awansów
54
i nawet nie dla gromadzenia, magazynowania wiedzy, ale dla
poznania różnych zjawisk i dziedzin życia, dla pogłębienia i
zapłodnienia myśli, dla rozszerzenia i pogłębienia poglądów
swoich, dla wzbogacenia życia i nieustającego przygotowania
się do pracy.
Jeśli się człowiek chce istotnie dalej uczyć, rozwijać, to
wszystkie drogi wiodące ku temu są dobre, z każdej wyniesie
wtedy, prócz wiadomości, jakąś wartość dla siebie, która mu
pozwoli życie jaśniej rozumieć i dopomoże w kształtowaniu się
wewnętrznym, w wyrobieniu sobie swojego stosunku do życia i
pracy.
Prócz tych utartych dróg kształcenia się Kolego, są i inne —
można się zawsze twórczo i samemu kształcić. Trzeba tylko
chcieć! A jaka to piękna i ciekawa droga to samokształcenie.
Tyle daje człowiekowi radości. Pn-myśl, sam — swoją wolą,
swoją gorącą chęcią, swoim świadomym dążeniem — nie tylko
zdobywasz różne wiadomości, ale coraz głębiej wchodzisz w
rozumienie życia i świata, poznajesz bogactwo myśli ludzkiej,
poznajesz różne ciekawe zagadnienia, oświetlasz wiele zawi-
łych dla siebie spraw, rozjaśniasz różne tajemnicze dla siebie
zjawiska, wchodzisz coraz szerzej w świat myśli i uczuć
człowieka w każdej dziedzinie życia. Z początku może to są
luźne jakieś strzępki wiadomości i przeżyć, dorywczo chwytane
i niepowiązane, ale gdy wejdziesz w tę pracę głębiej, to zaczną
się te wątki myślowe nawiązywać, grupować i wzajemnie
oświetlać.
Jakaś dziwna praca zachodzi w Twoim życiu wewnętrznym w
związku ze zdobywaniem wiedzy, z pozna-
55
waniem życia, Świata i człowieka, w związku z różnymi
przeżyciami, jakie wtedy przechodzisz. Coś się tam buduje,
tworzy, kształtuje i ciągle przybywa nowy materiał poznania
wiedzy, ciągle przybywają nowe przeżycia. Człowiek się
interesuje, poznaje, przeżywa, tworzy, przystosowuje i tym
stanom towarzyszą różne uczucia:
czasem się dziwi, zdumiewa — czasem zachwyca, czasem
wzrusza — smuci się, cierpi, boleje — to znowu przeżywa
zadowolenie, radość. Odczuwa spokój, pogodę, harmonię jakby
i lad wewnętrzny — to znowu zjawia się niepokój, zamieszanie,
coś się zrywa, szarpie, przekształca i zmienia. Przeżywa jak
gdyby okresy ciszy i zastoju, to znowu okresy niepokojów
twórczych — nie wie, jak i czemu przychodzą jakieś
dysharmonie — coś się nie zgadza, cos czemuś zaprzecza,
podważa i burzy — to znowu przychodzi stopniowo poczucie
lądu, harmonii i cos się tak dobrze wyjaśnia, układa, kształtuje.
Ile to człowiek wtedy przeżywa; wydaje mu się, że coraz jaśniej
wszystko widzi, coraz dokładniej rozumie i coraz większy zapał
narasta wtedy do pracy, bo stwierdza sam, jak mało umie i jakie
jest mnóstwo ciekawych rzeczy, o których by się wiedzeć
chciało — przemyśleć, zrozumieć, ażeby w związku ze swoimi
możliwościami ii uzdolnieniami ukształtować swój stosunek do
tych spraw i zagadnień, a więc Twój stosunek do życia i pracy.
Poczujesz wtedy, Kolego, jak urasta w Tobie coraz wyraźniej
dążenie, żeby poznać lepiej, żeby sięgnąć głębiej, żeby szerzej
otworzyć oczy, żeby więcej zrozumieć, więcej przeżyć, jaśniej
widzieć i dzięki temu swoją drogę życia wyraźniej rzutować.
56
Wiośnie drogą kształcenia się lub samokształcenia
wzmagasz tę pracę, wzbogacasz jej materiał — idziesz ciągle
naprzód. O tym samokształceniu. Kolego, chcę Ci kiedyś dłużej
napisać, poradzić, podać pewne wskazówki — dzisiaj tylko
zachęcam do tej drogi pracy. Jeżeli chcesz wejść w szeregi
nasze, walczyć o Człowieka i jego wartohi moralne — musisz
być sam bogaty wewnętrznie i musisz po to bogactwo sięgać
wszędzie i zawsze. Musisz je wszędzie umieć zobaczyć,
znaleźć i czerpać dla siebie. A znajdziesz je i w nauce
systematycznej, i w książce, i w obserwacji różnych zjawisk
życia, i we współżyciu z przyrodą, i we współżyciu z
człowiekiem, i w rozmowie, i w pracy — wszędzie.
Prawdziwie wartościowym pracownikiem jest ten, kto się cale
życie uczy, kto się cale życie w pracy i przy pracy kształci z
własnej woli, dlatego, że tak chce i że inaczej wartości swojej
pracy zrozumieć nie może.
Samokształcenie, Kolego, to jak gdyby cudowny drogowskaz,
który Cię może wyprowadzić w przedziwny sposób różnymi
ścieżkami i dróżkami, przez labirynty nieraz i manowce na jasną
i szeroką drogę z dalekim horyzontem i szeroką przestrzenią f
Ten drogowskaz cudowny — to twórcza praca w dążeniu do
świadomego życia, do budowy drogą nauki, przeżyć i
przemyśleń — swojego własnego świata, swojego stosunku do
człowieka, do ludzi, do zjawisk otaczającego świata, do pracy,
do życia i do siebie samego.
Jaką to silę w życiu daje! Spróbuj, Kolego, wejść na tę drogę!
57
LIST DWUNASTY
Kolego, przerażają wszystkich spustoszenia, jakich dokonała
wojna. Wydaje się, że zakolysal się i zachwiał w posadach cały
świat, runęły wielkie miasta, zgliszcza i ruiny zostały po naszej
niepokonanej niczym Stolicy. Ludność jej wysiedlona i
wywieziona do obozów. Powstanie — ten bohaterski krzyk na
caly świat o wolność — krwawo stłumione. Szereg wsi
spustoszonych, wysiedlonych, szereg wsi wypalonych, często
razem z ludźmi. Tyle ludzi! Już nie na froncie jak dawniej, ale w
miastach, wsiach czy obozach — bo wtedy front był wszędzie.
Tyle milionów! Wiemy, że w naszym kraju zginęło ponad sześć
milionów obywateli. Jaką ta liczba ma bolesną wymowę i w
życiu rodzinnym kraju, i w każdej bez wyjątku dziedzinie jego
życia!
Rany potworne, zdawałoby się, śmiertelne. Ale życie ma
swoje prawa — zasklepia i goi rany — nie wraca już tylko ludzi,
co odeszli...
Pomyśl, Kolego, po wyjściu Niemców na miejsce opu-
stoszałych wsi powoli zaczęli powracać z obozów i miejsc
wysiedlenia ich mieszkańcy. Nie zastali już nic, pogorzeliska,
ruiny z chat i pustynne jak gdyby przestrzenie, znaczone
zwęglonymi drzewami. Wrócili i nie
58
odeszli — zostali na ojcowiźnie, chata już ich przyjąć nie mogła
— musieli wejść pod ziemię. Toteż po pewnym czasie rury
blaszane, sterczące nad ziemią zaczęły dymić — był to ślad
życia człowieka na wsi kiedyś urodzajnej i tętniącej pracą —
życia, które teraz tak zaczęło znowu tę ziemię zapuszczać
korzenie...
w
...Pierwsze;,o dnia po wyjściu Niemców zaczęła ściągać na
zgliszcza i gruzy stolicy — jej ludność. Wszystkimi drogami
prowadzącymi do stolicy szli ludzie-cienie. Wiemy, żi szły
rzesze szabrowników, ale też wiemy, że szły tłumy wiernych
swojemu miastu, by ożywiać je życiem swoim i pracą, szły tutaj
szukać śladów swego rozbitego życia, szły szukać śladów ludzi
najbliższych;
szły z tęsknoty do swego środowiska, żeby na jego zgliszczach
odbudowywać nowe życie... Półtora roku minęło -— statystyka
stolicy wykazuje 500000 mieszkańców*. Jaka w tej liczbie jest
wymowa wobec gruzów Warszawy !
Podobnie jest wszędzie. Życie wnosi swoje prawa ruchu i
rozwoju; powracają do życia miasta, wsie, różne instytucje,
szkoły. Nie powrócą już tylko nigdy ludzie zmarli, zabici,
zamordowani, zamęczeni... Liczne były wśród nich zastępy
nauczycieli różnych szkól — i początkowych, i najwyższych.
Nauczyciel polski złożył krwawą, straszliwą daninę, śmierć i
tutaj szerokim pokosem zakreśliła swoje żniwo.
Posłuchaj, Kolego, nauczyciel polski miał zawsze chlubną
kartę dziejów swoich i w walce o wolność kraju,
Obecnie — około miliona siedmiuset tysięcy mieszkańców.
S9
i w walce o szkołę demokratyczną, i w walce o wolność
człowieka. Teraz dzieje na karcie tej wpisują mu walkę o
ocalenie kultury!
Istotnie, w okresie okupacji niemieckiej nauczyciel, poza
walką o wolność kraju, stanął na wyżynie bohaterstwa w
obronie kultury. Z narażeniem życia organizuje podziemną
pracę oświatową, tajne nauczanie na wszystkich poziomach,
ratowanie bibliotek i zbiorów. Okupant zamyka, niszczy szkoły
średnie, ogólnokształcące i szkoły wyższe, kaleczy i redukuje
programy szkól powszechnych. W szeregach nauczycielskich
rodzi to nie bierną rozpacz, ale płomień czynu. Po pewnym
czasie cały kraj pokrywa się gęstą siecią kompletów —
nauczanie na tych stopniach schodzi w tej formie „pod ziemię";
okaleczony i obcięty program szkoły powszechnej prostuje się i
uzupełnia w tej akcji podziemnej.
Wszystko to robi nauczyciel! Poza walką o wolność walczy o
wartość największą — o ocalenie kultury! Wiemy, że czynem
swoim nauczyciel polski wzbudził podziw całego świata!
Wspominając Zmarłych widzimy Ich zasługi, pracę dla
Sprawy i wzrasta w nas pozostałych poczucie siły i nakaz
moralny rzetelnej pracy.
Straszliwie przerzedziła wojna nasze szeregi. Teraz Ty w nie
wchodzisz. Ty je wypełniasz. Kolego, młody nauczycielu! Ty i
my wszyscy mamy prowadzić dalej Ich pracę, wykonywać Ich
krwią pisany testament. To wielka sprawa sumienia, to wielka
sprawa życia Twego!
Przyszłość w dużej mierze od pracy naszej zależy.
LIST PIERWSZY
Kolego, tyle lat już minęło od czasu naszej rozmowy tą
drogą. Tyle nieprawdopodobnych w trudzie pracy lat.
Koledzy, którzy wtedy ze mną rozmawiali o pierwszych
swoich krokach w szkole — mają już teraz za sobą szereg lat
pracy — pracy ciężkiej i trudnej w zupełnie specyficznych
warunkach.
A ludzie są różni — i silni jak dąb i słabi jak sucha, łamiąca
się pod ciężarem gałąź i tak słabi i chwiejni, że pochylają się
pod wpływem podmuchu wiatru zależnie od tego, w którą stronę
ten wiatr zawieje.
Pierwsi — to ludzie bogaci wewnętrznie, świadomi w calej
pełni odpowiedzialności za czyny i słowa swoje, z
wykrystalizowaną wobec zjawisk życia postawą i spiżowym
nakazem wewnętrznym, który tak pięknie sformułował Wl.
Dawid: „Musisz być sobą, inaczej przestaniesz istnieć
moralnie". Przypomnijcie sobie. Koledzy, ci zawsze byli sobą —
mówili tylko to, w co wierzą i czynem swoim to dokumentowali.
Czasem może w najcięższych chwilach musieli zamilknąć, ale
się nie zmienili — byli sobą. To były i są jasne i mocne
drogowskazy
63
nasze, jak dzwon budzące najgłębsze tony ducha, aby nie zejść
na manowce z rzetelnej drogi w tym trudnym splocie śliskich i
krętych dróg, przepaścistych ścieżek na obszarach życia
naszego.
Ci inni — to ludzie słabi wewnętrznie, ożywieni często
najlepszymi dążeniami. Slyszą jasno dzwon tego nakazu
moralnego i chylą głowy przed tymi, których on budzi — sami
jednak nie są zdolni do oporu, do walki, do niesienia
nadmiernego ciężaru na barkach swoich. Trwają nieraz w męce
i w trwodze, w buncie, w proteście wewnętrznym, w różnego
rodzaju interpretacjach samozachowawczych — dłużej — krócej
— aż w końcu popiołem zmagań, opacznych rozumowań, trosk
materialnych, trudności rodzinnych, może i zapomnienia
pokrywa się sacro sanctum ich ducha. Przerywa się więc dopływ
siły życiodajnej, następuje załamanie, zawsze tragiczne w
wymowie swojej dla nich i zawsze budzące smutek głęboki i
przerażenie tych, co są tego świadkami.
I później ci chwiejni, jak gdyby kołysani wiatrem w różne
strony, słabi, bo wewnętrznie nieskrystalizowani, nie mogą
siebie odnaleźć, a więc i żadnej swojej drogi życia nie mają i
żadnej za pracę swoją, za swoją postawę nie czują
odpowiedzialności. To się w nich widać jeszcze, Kolego, nie
zbudziło, bo żyją tak jakby widzieli w tym tylko cel, jak siebie i
rodzinę swoją uchronić od głodu, ocalić od niebezpieczeństwa
— więc wszelkie drogi są dla nich dobre, jeśli do tego prowadzą.
Z ciężaru warunków żyda stopniowo urasta dla nich groza. Sku-
leni w sobie, lękliwie rozglądają się wokoło, gdzie naj-
64
bezpieczniej stanąć w danej chwili. Strach jest ich prze-
wodnikiem — a groza władcą nieubłaganym. Szamotam
warunkami życia, równie gorąco wyznają nowe poglądy, jak
żarliwie wypierają się dawnych, do których zresztą strach
znowu może kiedyś zwrócić im się każe. A odpowiedzialność
przed sobą samym. Kolego, przed społeczeństwem, przed
narodem, ten najważniejszy i najgłębszy rozrachunek ze sobą,
za życie swoje — co się wtedy z tym dzieje?
I w końcu ludzie „bez twarzy", bez prawdy wewnętrznej, bez
poczucia odpowiedzialności za życie swoje i za jego sens.
Jednostki z jedną tylko wyraźną postawą życiową zdobycia
jakkolwiek bądź pozycji materialnej, zdobycia rozgłosu, władzy,
tytułów, stanowisk. Nieszczęsne ofiary pychy, żądzy użycia,
żądzy władzy i poczucia siły. Oślepieni blaskiem tego idą przez
życie, obcy na wszystko, co daje silę rozwojową, obcy temu, co
ludzkie w człowieku, ogłuszeni na wszelkie glosy, które by ich w
tym kierunku budzić mogły czy chciały, oślepli na wszelkie
jasne sygnały, które by im wskazać mogły drogę rzetelnej
postawy człowieka i obywatela. To przerażające — pomyśl.
Kolego!
*
Tylu różnych ludzi, tyle różnych charakterów i różnych postaw
do życia. My, nauczyciele-wychowawcy powinniśmy widzieć
wszystkie, wartościować je i rozumieć ich motywy. I wobec tego
kształtuje się w nas różny do tych ludzi stosunek. Czasem
stosunek szacunku gię-' bokiego, podziwu a nawet admiracji,
czasem potwier-
65
dzenia słuszności założeń i postępowania, czasem — braku
zainteresowania i obojętności, czasem niezrozumienia i pewnej
niechęci, czasem oburzenia nawet i chęci odizolowania się, a
czasem i potępienia nawet.
Jak wybrnąć. Kolego, z tej męczącej powodzi różnego do
ludzi stosunku?
Wiemy, że nie należy nikogo przekreślać, nikogo potępiać, bo
w każdym jest cos pozytywnego, ale należy dać wszystkim i
każdemu możność rehabilitacji przez pracę naprawdę rzetelną i
uczciwą, na której nam tak zależy i która jest nam tak bardzo
potrzebna. Każdy może się przez taką pracę umocnić,
zahartować i jej wartością zrehabilitować swoją dawniejszą
postawę.
Ale drogowskazami na naszej drodze życia i pracy pozostaną
ci, których postawę kształtowała mocna wewnętrzna budowa
moralna. Ile pięknych obrazów tego dal nam okres ostatniej
wojny. Mamy tyle przykładów z naszych szeregów. Myślę o tych
kolegach — nauczycielach, którzy wybrali męczeństwo i śmierć,
a nie zaparli się siebie, o tych, którzy nie zmienili swego
stanowiska, chociaż groziło im usunięcie z naszych szeregów i
tych, którzy niezłomność swoją opłacili utratą wolności.
Podaję chociaż kilka z tych pierwszych przykładów s czasów
okupacji hitlerowskiej.
Tak, jak są oślepiające blaski, których się już nie widzi, tak jak
są tak wysokie tony, że się ich nie słyszy, tak są i czyny
człowieka takiej miary, że się już nie rozumie — tylko podziwia i
z pokorą o nich mówi. Notując to, nie mam odwagi czerpać
obrazów z okresu
66
wojny, okupacji hitlerowskiej i powstania warszawskiego, bo nie
ma słów, które zdołałyby opisać postawę człowieka idącego
świadomie wąską krawędzią nad przepaścią, żeby innych
ocalić, żeby Sprawie służyć, żeby nie zginąć moralnie — raczej
śmierć. Nie ma słów, żeby opisać czyny i postawę człowieka w
okresie największego napięcia życia nerwowego i największej z
tego życia ofiary. Można jedynie notować fakty. Spróbuję podać
kilka.
Kolega Leon Jackowski dawno już bardzo, bo •w 1922—23
ukończył Instytut Pedagogiki Specjalnej, później go już nie
widywałam. Listownie porozumiewał się ze mną często — toteż
z listów jego mogłam się orientować nie tylko w jego sytuacji
rodzinnej i w jego stosunku do pracy, ale i w jego postawie
życiowej. Jasny, pogodny, spokojny wewnętrznie kolega
Jackowski zawsze by l sobą. Jakiś żar wewnętrzny płonął w nim
stale. Kochał życie, pracę swoją i swoje ognisko rodzinne. Lata
biegły — nadszedł rok 1939. Przyszły tragiczne dni Piaśnicy.
Zginęły tam tysiące Polaków — w tym dużo nauczycieli — zginął
i Leon Jackowski. Na zapytanie gestapowca, czy się zapisze na
którąś z list niemieckich — odpowiedział przecząco. Dano mu
czas do namysłu, zagrożono Piaśnicą. — Wybrał śmierć.
Kolega Stefan Świątek, też absolwent Instytutu Pedagogiki
Specjalnej. W czasie studiów znaliśmy go jako dobrego,
jasnego, uczynnego kolegę. Otaczającym zdawało się, że
zwracając się do niego z prośbą o pomoc — jemu raczej dobro
świadczą — tak jakoś to robił. Czuło
67
się w nim jakąś moc, życzliwość dla człowieka i pogodę
wewnętrzną.
W czasie okupacji hitlerowskiej brał czynny udział w pracach
podziemnych. Przerażały go zdarzające się fakty ujawniania
nazwisk przez więźniów dręczonych w czasie śledztwa. Tą
drogą dostał się i sam na Zamek Lubelski.
Maltretowany w sposób bestialski na śledztwach zdołał po
kilku dniach przesłać swoim „gryps" ostrzegający różne osoby, o
które go gestapowcy pytali.
Nie powiedział ani słowa o nikim i żadnego nazwiska. Umarł z
ran — zamęczony na śledztwie. Był jednym z wielu takich.
Dr Halina Jankowska, lekarz-psychiatra, profesor Instytutu
Pedagogiki Specjalnej, była ordynatorem w szpitalu Jana
Bożego w Warszawie. Głęboki stosunek do pracy,
zainteresowania naukowe, poczucie odpowiedzialności i
związane z tym całkowite oddanie się chorym, nie pozostawiało
jej zupełnie czasu na kontakty towarzyskie, toteż znaliśmy ją
tylko z pracy. Natychmiast po zakończeniu wykładu w Instytucie
spieszyła do szpitala. Czasem zostawała chwilę, by wyjaśnić
cos słuchaczom, pomóc któremuś z nich w zrozumieniu
trudnego zagadnienia. Do Instytutu wnosiła osobowością swoją
atmosferę mocy ducha, ładu i spokoju. Siła moralna, hart,
zdecydowanie, odwaga przekonań i prawda wewnętrzna była w
wyrazie jej oczu, w głębokiej, poważnej i życzliwej dla
wszystkich tonacji głosu. Czuło się w niej harmonię wewnętrzną
w tym, co jest najważniejsze: w świadomości
68
życia, prawdzie swojej drogi i stosunku do człowieka. W
szpitalu, gdy wchodziła na salę, jej pacjenci, ludzie psychicznie
chorzy, szli ku niej — jak ku słońcu. Ufali jej — sami idąc
omackiem po zmienionym przez chorobę świecie. Zaufali jej —
a Ona nie zawiodła.
Rok 1944. Nadeszła chwila ostatnia i dla szpitala Jana
Bożego. Rozpuszczono wszystkich chorych — ale niektórzy
trzymali się kurczowo ścian, przyrastali do framug okiennych —
jakiś lęk upiorny przed światem skrwawionym, płonącym,
zdruzgotanym, przed wyzwoloną z okowów moralności
nienawiścią, rozdygotanym w jęku ludzkim, w huku bomb,
szrapneli i trzasku walących się domów.
Wszyscy lekarze opuścili już szpital. Została tylko Ona z tą
właśnie grupą chorych ludzi w szale. Nic nie pomogły
rozpaczliwe nalegania kolegów-lekarzy, że wyjść należy bez
zwłoki, natychmiast, bo nic im już pomóc nie zdoła.
Ani chwili wahania — zostaje z nimi — z chorym
Człowiekiem. Nie było czasu do stracenia — odeszli. Za chwilę
dach szpitala runął.
Kolego, takie heroiczne postawy człowieka to są w okresie
wielkiego napięcia nerwowego szczytowe momenty wierności w
oddaniu się sprawie, swoim przekonaniom, swoim ideom
wybranym. W normalnym biegu życia bez powstań, rewolucji i
wojen zdarzają się rzadko — są zdecydowaną, a często i
natychmiastową
69
ofiarą z życia. Ale i są i inne, niesłychanie ważne w życiu
heroiczne postawy człowieka, o którym się mniej wie na ogól.
Myślę tutaj o nieugiętej postawie człowieka w walce z
trudnościami w dochowaniu wierności prawdzie swojej, swoim
założeniom życia, swoim przekonaniom. Właśnie w codziennej,
męczącej walce, w codziennych trudnościach i niepokojach, w
codziennym ciężkim znoju, w codziennych przykrościach
różnego rodzaju, w codziennych komplikacjach wynikających z
tej niezlomności — słowem w trudzie i udręce w biegu życia
swego i właśnie w powszednim dniu na długo, czasem na lata
cale, czasem na życie cale. Kolego, może tak wiośnie trudniej
zachować tę niezlomność niż w jednej chwili oddać życie — to
są wielkości niewymierne i porównywać ich nie będziemy.
Zdajmy sobie jedynie sprawę z tego, że ten heroizm życia
codziennego jest jakby słońcem dla życia naszego, co oświetla,
budzi, rozwija i krzepi najlepsze wartości w każdym i co się
wyraża opoką, na której życie nasze społeczne i narodowe
wspiera się i gruntuje.
LIST DRUGI
Kolego, przed kilku dniami jechałam pociągiem do Krakowa.
W przedziale siedziało kilku robotników i nawiązała się z nimi
ciekawa i ożywiona rozmowa m. in. o warunkach ich pracy, w
ogóle o ochronie pracy, to znaczy o tej gałęzi wiedzy, która się
medycyną pracy nazywa. Jaka to piękna, porywająca dziedzina.
Myślę, że gdybym teraz była młoda, porwałby mnie zapał w tym
właśnie kierunku — ratowania człowieka od niebezpieczeństw
czyhających na niego w warunkach jego pracy — słowem walki
o ochronę pracy. Pomyśl, Kolego, walczyć ze szkodliwymi
czynnikami w cementowniach, w których po latach „kamienieją"
ludziom płuca, z temperaturą i żarem olśniewającym huty, który
gasi oczy, ze szkodliwością gryzących chemikalii w różnego
rodzaju wytwórniach chemicznych, ze szkodliwością pyłu
przędzalni, z niebezpieczeństwem czyhającym na górnika w
kopalniach wszelkiego rodzaju, ze szkodliwością działania
ołowiu itp. — wreszcie ochroną człowieka przed chorobami
popromiennymi w laboratoriach naukowych i w zastosowaniach
medycznych. To musi być wielkie szczęście brać udział w tego
rodzaju walce!
71
I my nauczyciele-wychowawcy, budząc w młodzieży naszej
poczucie humanitaryzmu, pośrednio bierzemy w niej udział. Ty
przecież. Kolego, możesz zdecydowanie zaważyć na tym, żeby
każdy z Twoich wychowanków zainteresował się żywo
człowiekiem w ogóle — a wtedy wśród innych i w tym dziale
pracy rozbudzi się życie, ożywi i wzbogaci. I Twój w tym będzie
też udział.
Zawsze, a tym bardziej teraz, wśród innych zagadnień
podstawowych w wychowaniu na plan pierwszy wysuwa się
troska o budzenie i pogłębianie humanitaryzmu w jednostce i
zespole. Czy zastanawiałeś się nad tym. Kolego ?
Zainteresować w ogóle człowiekiem, jego życiem, pracą i
twórczością, tym co w nim „ludzkie". Budzić, rozwijać i
wzbogacać zainteresowanie w spojrzeniu na człowieka i w
kształtowaniu życzliwej dla niego postawy zawsze i wszędzie, w
każdym kontakcie i we współżyciu i we współpracy — tędy
właśnie prowadzi droga do dobrego samopoczucia jednostki, do
rozwoju harmonii i pokojowego współżycia zespołów,
społeczeństw i narodów. Pisałam już kiedyś do Ciebie, Kolego,
o tym, że taki Człowiek, w którym co „ludzkie" żyje i wzrasta jest
największym skarbem społeczeństw i narodów — jest ich
najwyższą wartością. Nie rozwijam wobec tego głębiej tego
zagadnienia — chcę je teraz tylko bardzo wyraźnie podkreślić
jako sprawę dla przyszłości naszej zasadniczą, a tak od czasów
wojny zmaltretowaną. Odwrócenie się od Człowieka leży
przecież i u podstaw moralnego zagrożenia młodzieży naszej —
jest w ogóle
grozą przyszłości!
72
Teraz więc fundamentem naszej pracy wychowawczej
powinno być pogłębianie humanitaryzmu w człowieku.
Dobrze będzie. Kolego, jeśli z szeregów moich wspomnień
prześlę Ci chociaż kilka bardzo różnorodnych obrazów, które
żywiej przychodzą mi na myśl z kontaktów moich z Człowiekiem
i budzą pewne refleksje.
Taki prosty, drobny np. fakt — a tyle ma wyrazu.
Ulica w Zakopanem — słońce zachodzi, mroźno i wietrzno
bardzo. Na ulicach dużo ludzi, pewno i chorych, i turystów, i
sportowców, i przechodniów zwykłych — bo to już po pracy.
Koło Marywilu ulica wyraźnie idzie nieco pod górę. I tam właśnie
w tym miejscu, chłopiec może dwunastoletni stara się
wprowadzić pod górę taczki z jakimiś narzędziami. Zimno, mróz
— dłonie drętwieją, ślisko i wicher wieje, więc praca idzie
trudno;. taczki już, już prawie że są na górze i znowu wstecz
zjeżdżają. Chłopak kilkakrotnie próbę tę powtarza; pomimo
starań i widocznego wielkiego wysiłku — nigdy się nie udaje. A
tak już mało, zdaje się, trzeba — jeszcze tylko kilka obrotów kół i
taczki staną na górce, a później to już łatwa sprawa. Ale tam
właśnie do tej górki dotrzeć nie można. Zaczynają się ludzie
przyglądać tej syzyfowej pracy — widać zapasy ciekawe.
Zapasy wątłego dziecka z wiatrem, gołoledzią, ciężarem, bólem
rąk przemrożonych i własną słabością. Taczka zjeżdża ciągle w
dół nie docierając do szczytu — a sil jest coraz mniej. W oczach
przechodniów ciekawość, chyba tylko ciekawość i obojętność
dla rozpaczliwego już wysiłku chłopca. Ja także stoję na ulicy i
patrzę, jak się ta sprawa
73
skończy. Wśród przechodniów ludzie są rozmaici, rozbawieni
rozmową i poważni, starzy i młodzi — nikt z pomocą nie
spieszy. I nagle widzę, idzie w naszą stronę stary, spracowany
robotnik. Może wraca z pracy, bo ma zwoje sznurów na
ramieniu. Idzie zamyślony — spojrzał w stronę chłopca,
popatrzył chwilę, wnet ocenił sytuację i jakoś prosto, po ludzku
zdecydował. Podszedł do chłopca — nie mówiąc ani słowa,
dosyć go rubasznie od taczki odsunął, ujął za dyszel i taczkę
szybko wprowadził na górę. Dyszel opuścił, nie obejrzał się
nawet na zapatrzonego nań chłopca i poszedł dalej. To był
Człowiek.
*
Znałam ją z mojej pracy nauczycielskiej. Rubaszna w
ruchach, wulgarna w mowie, pretensjonalna w wykorzystywaniu
w codziennym nawet przyodziewku — resztek łachmanów
nędzy swojej — matka Zośki była postrachem naszych zebrań.
—Krzykliwa, nie licząca się z nikim, wymagająca od każdego
zainteresowania się jej właśnie dolą i nędzą i, jak nam się
zdawało, niewyro-zumiała i bezwzględna w ocenie innych.
W ciężkich czasach okupacji i terroru hitlerowskiego do całej
niedoli i nędzy życia dołączyła się jeszcze choroba wątroby — a
później źle bardzo znoszona ciąża.
Kiedyś przyszła do szkoły wzruszona, widać, że coś głęboko przeżyła —
pogodna, ściszona jak gdyby radosna w oczach. Stała w „ogonku" po chleb —
dzieci głodne, tytko to kupić może, a tu deszcz padać zaczyna i zinmo.
74
Stać w tym długim szeregu — trudno bardzo. Zośka trzyma się
sukni matczynej głodna, domaga się chleba — nogi bolą już od
stania, słabo się jakoś robi, mrocznawo, bo to i wątroba
pobolewa i końca tego stania nie widać — a chleb musi
przynieść do wygłodzonego domu. „I raptem — mówi —
wywołuje mnie policjant jakiś, prowadzi do bramy, pokazuje swój
duży bochen chleba i mówi:
^Pani już nie wy stoi dłużej — podzielę się z panią*. Wyjął nóż z
kieszeni, rozbroił bochenek i dal mi połowę. Coś mnie
zamroczyło z radości i sama nie wiem, z czego się więcej
ucieszyłam, czy z tego, że mam już chleb, czy z tego, że on się
ze mną podzielił." Odeszła zamyślona i cicha, jak nigdy.
Szkoła gdzieś pod Tarnowem. Przyjechałam tutaj w mroźny,
śnieżny dzień. Wchodzę do klasy: dzieci skupione w środku sali,
wśród nich nauczycielka mówi coś szeptem. Od czasu do czasu
daje sygnał ciszy gwizdkiem. Dziwny, niesamowity widok tej
klasy i tego rodzaju lekcji. Przyczyna, jak się dowiaduję, groźna i
indywidualnie, i społecznie. Nauczycielka ma gruźlicę krtani,
mówi już tylko cicho i z trudem, ale ukrywa ten stan w obawie
utraty posady, musi utrzymać matkę i chorego brata. Jakiś
tragizm głęboki kryje się w jej postawie i rozumowaniu.
W chwili gdy weszłam — kończyła właśnie lekcję. Następna
— to dwie godziny religii. Ksiądz zaraz przyjedzie z sąsiedniej
wioski.
75
Myśli szybko biegną: zostać na tej lekcji czy odjechać zaraz
po omówieniu z nauczycielką sprawy jej leczenia i urlopu?
Raczej odjechać; w klasie zimno, szaro i mroczno : dzieci ciche
i jakby zniewolone ciężarem tej sytuacji, a lekcja też będzie
pewno szara, nużąca i pamięciowa. Za późno jednak, bo przed
gankiem stanęły zaśnieżone sanie i za chwilę w sieni szkolnej
ktoś głośno strzepuje buty. Wyjrzałam — ksiądz zdejmował
białą od śniegu burkę i za chwilę ze zdziwieniem słuchał mego
zapytania, czy mogę na lekcji jego pozostać. Kto, w jakim celu
tutaj, w tej głuszy ? lepiej pomóc człowiekowi, co gaśnie — tej
właśnie nauczycielce. Glos surowy, twardy. Ostatecznie każdy
ma prawo wyboru — postanowiłam zostać na lekcji.
I stała się rzecz nieoczekiwana: w klasie jakby zajaśniała
pogoda, w oczach dzieci na widok surowego przed chwilą
księdza zabłysło słońce, wszedł do klasy rozjaśniony i bliski
dzieciom. Najpierw serdeczna rozmowa prawie z każdym z nich
o ich troskach i radościach, czy matka zdrowa, czy już mają
drzewo na opal, czy mały Józek ucieszył się bardzo nową
kapotą, którą dostał od wuja, czy Franek już skończył saneczki
dla młodszego rodzeństwa i projekty, na kogo to dzisiaj po lekcji
wypada kolej przejażdżki saniami księdza. Dzieci wsłuchane w
słowa dobre, pełne troski i życzliwości biorą żywy udział w tej
rozmowie, która trwa zaledwie kilka minut, a tyle mówi o
głębokim przywiązaniu i zaufaniu do księdza.
Nieznacznie zaczyna się rozmowa na temat lekcji,
76
powtórzenia i dobrego zrozumienia 5 przykazań kościelnych.
Poprzedza ją rozmowa o miłości bliźniego. Kto jest bliźnim
naszym? — Wszyscy, każdy człoroiek i Francuz, i Niemiec, i
każdy inny — sypią się odpowiedzi. „Tylko Żyd nie" — odzywa
się głos z odległej ławki. Czemu nie? — A bo na płocie pisze
„bij Żyda". Skupienie i powaga na twarzy księdza. — To źle na-
pisane, niedobrze, to napisał zły człowiek, albo taki, co nic nie
myśli. Żyd to taki sam bliźni. Bóg wszystkich polecił miłować,
ale ludzie są różni: dobrzy są najbliżej Boga i najlepiej spełniają
Jego wolę — im człowiek jest mniej dobry, tym dalej jest od
Boga, a człowiek zły jest bardzo od Niego daleko. Taką rzecz
napisał zły człowiek i nie należy go słuchać. Żyd jest bliźnim
naszym i zawsze mu pomóc trzeba w każdej jego potrzebie.
Tyle jest wyrazu miłości w słowach księdza, tyle żaru
przekazania jej innym — dzieci słuchają wpatrzone. Zwątpienie
i niepewność w sercach mija z wolna i jakiś nowy wyraz ufności
i potwierdzenia słów księdza wyczytać w nich można. W klasie
zapanowuje cisza porozumienia i harmonii. A później pytania
dalsze: jak dzień święty święcić należy, czy do kościoła w
niedzielę zawsze iść trzeba i czy posty nakazane zawsze
zachowywać należy? Na wszystkie te pytania dzieci odpo-
wiadają twardym, zdecydowanym słowem „musowo". l znowu
źródło miłości kierujące słowem księdza zmusza dzieci do
wniknięcia w różne warunki i sytuacje, kiedy ten wyraz
„musowo" na inną płaszczyznę przenieść trzeba. Jeżeli ktoś
jest stary, chory, wątły czy słaby —
77
to posty nie obowiązują. Jeżeli ktoś nie ma ciepłego ubrania, a
na dworze jest zimno, wicher i zawieja — to i do kościoła iść nie
musi, tak jak wtedy, gdy ktoś jest chory, czy musi zadbać o
kogoś w domu, czy chorym się zaopiekować, czy jakiejś istotnej
pomocy komuś udzielić. I dalej mówił ksiądz, że czyn spełniony
przez miłość, jest spełnieniem woli Bożej i jest najmilszą dla
Boga modlitwą. Trzeba tylko, zęby w tym czynie była prawda,
istotna, serdeczna troska o dobro drugiego człowieka, „bo
miłość to tak jak słońce — rozgrzewa i daje życie" i ten, który
przez miłość czyni — rozwija się, wzbogaca, ucisza jakoś
wewnętrznie i bez wiedzy swojej nawet rzuca posiew miłości w
otoczeniu swoim. Tak jakby ziarna dobroci rzucał, a one
kiełkować mogą i dawać nowe życie dobroci.
Dzieci słuchają w głębokiej ciszy. Poprzedni ksiądz jakoś
inaczej mówił — tam wszystko było nakazane, surowe,
bezwzględne, „musowe". A tutaj ten czyn przez miłość... nie
ma żadnego buntu wewnętrznego, jakaś cisza zalega i tak by
się chciało spróbować, tak by się chciało tak żyć, jak on mówi.
Myśl pracuje i serce bić szybciej zaczyna —• w klasie zimnej
poprzednio z wolna pod wpływem słów księdza roznieca się
żar jakiś.
Zbliża się koniec lekcji — ksiądz rzuca ostatnie pytanie:
„Jakiś Żyd bez opieki zachorował — czy pójdziesz do kościoła,
czy będziesz go ratował?" O nie, musowo Żyda ratować" —
odpowiada zdecydowanie chór uczniów.
78
Taki był triumf tego wyjątkowego księdza, może dlatego
właśnie, że życie jego wypełniało treścią cytowane słowa.
Wracając z tej szkoły usłyszałam od gospodarza, który mnie
wiózł do Tarnowa: „To mało powiedzieć o nim dobry, to święty
człowiek. Jak on mieszka? Drewniane lawy, stół i łóżko byle
jakie ze słomą. Sutanna cała w cerach. Stara ciotka, która mu
gospodarzy, uciułała trochę grosza, kupiła prosię, wykarmila, no
i na zeszłą Wielkanoc zrobiła księdzu niespodziankę — na-
reszcie będzie miał sutą zastawę. Powiedziała mu o tym tuż
przed świętami. Ucieszył się bardzo... bo tyle tu nędzy, że i na
święta kawałka mięsa nie mają..."
A nazajutrz widzieli starą ciotkę, jak szła kupować słoninę na
święta...
Chory z każdym dniem czul się lepiej. Powrót do zdrowia po
zawale serca postępował z wolna, ale wyraźnie. Chodził już i
myślał o powrocie do pracy. Zgodnie jednak z oświadczeniem
lekarzy musiał obecnie przez czas dłuższy zachowywać wielką
ostrożność i unikać wszelkiego zmęczenia. Trudno się było
pogodzić z tą myślą — tyle nagromadziło się zaległości w
pracy, tyle pilnych spraw do załatwienia. W tej wsi zjawiła się
nagle niepokojąca zaraza bydła — należało szybko chorobę
zbadać, stanąć do walki z nią i przeciwstawić się jej szerzeniu.
Z innych wsi nadchodziły niepokojące wiadomości o braku
wszelkiej pomocy lekarskiej w nagłych wypadkach chorób
zzoierząt i o coraz śmielszym 'i':yzwa-
79
laniu się z ukrycia przyczajonych tam jeszcze metod
znachorskich — różnych zamawiań i odczyniań rzuconych
uroków. A przecież przed chorobą lekarza okoliczni chłopi
przychodzili już coraz częściej po poradę w leczeniu dobytku
swojego, z prośbą o ratowanie okaleczonego konia, chorej
krowy czy ginącej owcy. Zawsze śpieszył z pomocą. Głębokie
poczucie odpowiedzialności za stan zdrowotny dobytku
gospodarstw wiejskich jego powiatu kierowało jego pracą.
Dobre wyniki mozolnej walki z przesądami i zabobonami
radowały myślą o zwycięstwie światła nad mrokami życia i
podniesieniu poziomu kultury wsi. Toteż zawsze w największym
wirze pracy znalazł czas i siły na ratowanie chorego zwierzęcia,
leczenie, pouczanie, doradzanie i wreszcie pociechę.
Ten stosunek do pracy powodował, że darzono go zaufaniem,
głęboką życzliwością i szacunkiem.
I teraz ta niemoc po chorobie i narastający z dnia na dzień
niepokój i zagłuszający wszelkie ostrzeżenia zew obowiązku
społecznego — wołanie pracy!
Toteż, gdy pod wieczór któregoś dnia zapukał do drzwi chłop
z sąsiedniej wsi zrozpaczony naglą chorobą swojej jedynej
krowy — lekarz pomimo próśb i nalegań żony, wyruszył
rowerem bez wahania na ratunek. Decyzję przyśpieszyła bez
wątpienia krytyczna sytuacja chłopa i jego rozpacz
spowodowana obawą utraty jedynej żywicielki rodziny.
Wołanie w służbie obowiązku ludzkiego było tak silne, że nie
mógł mu się oprzeć, ale siły zdrowia zawiodły. W połowie drogi
z okien jednej izby ujrzeli ludzie leżącego
80
obok roweru człowieka. Rozpoznali w nim lekarza —
przyjaciela swojego, złożonego widocznie nowym atakiem
serca.
Wieść jak błyskawica obiegła wieś. Zawrzało w jednej chwili,
z chat wybiegli ludzie zrozpaczeni. Zamieszanie — co robić, co
robić? Szarpiący niepokój, bezradność na twarzach, rozpacz.
Kilku natychmiast śpieszy po lekarza do najbliższego miasta.
Chory przeniesiony do chaty słabym głosem, urywanymi
słowami prosi o doktora... Długie chwile oczekiwania, długie w
nieskończoność chwile, szepty narastającego niepokoju:
ratować, za wszelką cenę ratować, ale jak, jak? Chory jest nie-
spokojny, dusi się, szarpie rękami odzież, daje jakieś
rozpaczliwe, niezrozumiale znaki. Wreszcie — o zgrozo —
goniec wraca sam, przynosi wiadomość, że lekarz wyjechał do
chorego. Co robić? Ani chwili zwłoki, pędem do sanatorium
dziecięcego — tam musi być stale lekarz jakiś, nie żałować
konia, szybko, błyskawicznie — czas ucieka — chory słabnie,
cichnie, cichnie jakoś...
I znowu długie, nieskończone chwile niepokoju szarpiącego
serca i rozdzierającej ciszy. Przerażone spojrzenia skierowane
na chorego. Ktoś wpada do chaty — jest... już nadjeżdża.
Wzrok chorego pełen niepokoju i męki. A po chwili jakiś
zrozpaczony głos w chacie: „Nie przyjechał, błagałem —
powiedział, że jest od dzieci".
Przerażenie śmiertelne i cisza zaległy w chacie...
Ten, co ich zawsze ratował — ginie w ich oczach bez
pomocy.
Może umierający tego już nie rozumiał — w oczach
rozwartych miał spokój.
81
LIST TRZECI
Dzisiaj właściwie piszę do Ciebie, Kolego, dalszy ciąg listu poprzedniego.
Listu, który by można pisać bez końca, podając przykłady życzliwości ludzkiej
i dobroci. Tyle jej mamy dookoła nas, wszędzie, żeby tylko ludzie patrzeć
umieli, to znaczy widzieć to, na co patrzą, i nie przygłuszali jej, jak to się
często zdarza, cynicznym śmiechem i szyderstwem.
Przykład, który Ci dzisiaj przesyłam, jest dziwny bardzo. Wykazuje głęboki
humanitaryzm człowieka, którego nikt tego nie uczył. Wychowywał się bowiem
od 9 roku życia na ulicy o głodzie i chłodzie, słaby, ułomny, więc bywał często
pośmiewiskiem bezmyślnych wyrostków i ofiarą ich kpin i naigrawań.
Skąd Lejbuś wziął tę żarliwą życzliwość i wyrozumiałość dla człowieka —
to tajemnica jego serca, wartości wrodzonych i może jego kontaktów z
życzliwymi mu ludźmi we wczesnym dzieciństwie. Jak było wtedy naprawdę w
jego życiu, nie wiem i już się tego dowiedzieć me mogę.
82
W drzwiach mojego gabinetu, które są zawsze dla •wszystkich otwarte,
zjawił się któregoś dnia, jeszcze przed wojną policjant z małym, dziwnym
człowiekiem. Dziwnym może dlatego, że głowa dorosłego człowieka wyrastała
ż bardzo krótkiego tułowia o bardzo krótkich rękach i nogach, toteż ten
człowiek był tak niziutki, że głowa jego zaledwie przerastała wysokość stołu,
przy którym siedziałam. Achołidroplazja - przemknęło mi przez myśl i dalej
słuchałam wyjaśnień policjanta. Okazało się, że sędzia dla nieletnich w
Warszawie skierował do mnie tego 17-letniego Lejbusia Kręgla, ulicznego
sprzedawcę cukierków, z którym już wielokrotnie było wiele kłopotu. Bo to
sierota, tułacz uliczny, musi przecież żyć z czegoś, więc sobie handlem trochę
zarabia, ale ten handel jest nielegalny, bo dopiero od 19 lat można uzyskać
pozwolenie na sprzedaż uliczną, słowem często powstają kolizje z policją,
która Lejbusia zatrzymuje i do sądu nieletnich sprowadza. Teraz właśnie
sędzia zapytuje, gdzie go umieścić, jaki zakład byłby dla niego najodpo-
wiedniejszy. Telefon do sędziego potwierdza te relacje. Trzeba cos zaraz
zdecydować, bo życie uliczne Lejbusia jest pełne dla niego grozy i
poniewierki. Wskutek swej bezradności fizycznej jest często ofiarą żartów albo
złośliwości różnych chłopców ulicznych, którzy go drażnią, poszturchują, a
czasem zabierają cukierki przeznaczone na sprzedaż — to znaczy, rujnują
zupełnie cały budżet Lejbusia. I rzecz najdziwniejsza: poniewierkę moralną —
drwiny, żarty, przezwiska — Lejbuś znosi spokojnie,
83
a nawet tłumaczy postępowanie chłopców — „przecież on jest rzeczywiście
śmieszny", a oni nie pomyślą, że to przykro być takim i tak lekkomyślnie
mówią, ale mu nigdy krzywdy fizycznej nie zrobili. Tylko te cukierki — żeby
tych cukierków nie zabierali, bo z czego żyć i jak ? „To dziwnie dobry chłopiec,
niech go pani pozna lepiej i nam cos poradzi" — zakończył sędzia.
Policjant odszedł — zostałam sama z Lejbusiem. Opowiedział mi krótko dzieje
swoje: miał 10 lat, kiedy umarł ojciec, „pachciarz" w jakimś majątku pod
Warszawą, w pół roku później umarła matka. Lejbuś pozostał ze starszą od
siebie o 6 lat siostrą, która go się wyrzekła ze względu na kalectwo: „nie chodź
ze mną— mówiła — bo mi wstyd robisz, wszyscy się tylko patrzą na ciebie i
śmieją". ,yNo, ale co to dziwnego, że ona się wstydziła, przecież ja jestem taki
inny niż wszyscy". Żadnego żalu do siostry nie dostrzegłam w jego głosie —
ani śladu nawet. Opuściła go więc, wiedział tylko, że jest „na służbie" w
Warszawie, miał nawet jej adres, cóż z tego, nie pozwoliła mu się nigdy
odwiedzać — ,yzebyś mi wstydu nie zrobił, pamiętaj" — powiedziała. Adres
dala — może czasem poprosi kogoś, żeby do niej napisał — co się z nim
dzieje. „Ona nie jest zła, ona chciała wiedzieć, co się ze mną dzieje. Ja co
pewien czas do niej pisuję, teraz to już i sam mogę pisać, adres jej swój
posłałem, bo ja już 7 lat prawie w tym samym miejscu mieszkam u jednego
szewca. Jak siostra poszła do Warszawy zajęcia szukać, to i ja poszedłem za
nią i od razu do tego szewca, bo to znajomy nasz, czasem do ojca
84
przyjeżdżał. To on mi wtedy ten handel doradził. Mało miałem pieniędzy, tylko
30 złotych, które siostra mi dała na drogę ze sprzedaży rzeczy rodziców.
Kupiłem trochę cukierków i czekolady — ułożyłem to wszystko w pudełku i tak
zaczęło się moje życie w Warszawie". Opowiadał dalej, że ze sprzedaży miał
jakieś 10—15 groszy zysku codziennie. I byłoby dobrze, gdyby mu policja nie
zabierała czasem towaru za handel nielegalny, no i ci chłopcy, którzy
dwukrotnie już odebrali mu cały zapas słodyczy. Kiedyś było już bardzo źle w
czasie takiej napaści, dobrze, że przechodzeń, a późniejszy Lejbusia opiekun,
dyrektor banku, p. Artur Mróz, obronił go, a później jeszcze i 5 zł pożyczył na
zakupy. Po rozmowie zaproponowałam szklankę gorącej herbaty i bułkę. Nie
chciał, odmówił, „bo czym ja pani zapłacę?" Dopiero po wyjaśnieniach, że jeśli
się jest zaproszonym, to się za poczęstunek nie płaci — z trudem się zgodził.
Jakże się pomyliłam sądząc, że się ucieszy z mojej propozycji
umieszczenia go w zakładzie u drą Kor czaka. „Co ja pani złego zrobiłem, że
pani chce mnie w zakładzie umieścić, choćby w najlepszym zakładzie — ja
chcę być wolny, tak jak teraz. Jeśli już pani chce coś dobrego dla mnie zrobić,
to niech mi pani podlepi moją metrykę, bo jest prawie na strzępki porwana".
Rzeczywiście, z wielkim tylko trudem udało się ją jakoś uratować. Z zakładu
zrezygnowałam i zatelefonowałam do p. Mrożą jako opiekuna Lejbusia z
zapytaniem, czy nie byłoby dobrze w celu zalegalizowania tego handlu,
wyrobienie sobie prawa publicznej sprzedaży cukierków, a Lejbuś
85
byłby moim stałym podnajemcą. Słuchając tej rozmowy Lejbus
potakiwał głową z zadowoleniem — widocznie ten projekt mu
się podobał — chronił go przed sądem i policją. Pan Mróz
również się zgodził na to rozwiązanie, kategorycznie jednak
postanowił sam tę sprawę na swoje nazwisko załatwić. Do
Lejbusia był bardzo przywiązany, podziwiał jego poziom
etyczny i życzliwy stosunek do świata i ludzi. Uzasadniał to
przykładami z jego życiay a znal go już kilka lat. Otóż Lejbus
nigdy nie narzekał, na nikogo się nie skarżył, wszystkich starał
się wytłumaczyć, martwił się o siostrę i smucił się bezradnością
swoją wobec nędzy szewca, u którego mieszkał, o siebie się nie
martwił — chciał być tylko samowystarczalny materialnie i
nikogo nigdy nie skrzywdzić. Takie było Lejbusia założenie
życiowe wtedy, gdy go poznałam. Od p. Mrożą pomocy
materialnej nigdy przyjąć nie chciał. Ograbiony na ulicy po
długich namowach raz tylko pożyczył od niego 5 zł, ale pod
warunkiem, że codziennie będzie spłacał po kilka groszy. I
rzeczywiście z dnia na dzień pod wieczór ktoś stukał cicho do
drzwi mieszkania p. Mrożą i przez uchylone drzwi mała ręka
wsuwała 2-3 grosze, a czasem i grosz, zależnie od zarobku
dziennego.
Lejbus mówił z pewnym trudem po polsku, czytać i pisać
nauczył się sam na szyldach, reklamach, ogłoszeniach, starych
gazetach — może z pewną pomocą swego przyjaciela —
szewca.
Nigdy w szkole nie byl, nikt go nigdy nie uczył, ale miał jakiś
wrodzony kult dla nauki, np. po tej pierwszej
86
rozmowie ze mną odchodząc zapytał, czym się Instytut zajmuje,
a gdy mu wyjaśniłam, że przygotowuje nauczycieli dla dzieci
kalekich różnego rodzaju i że w tej właśnie chwili w sali
sąsiedniej wszyscy są zebrani, gdyż odbywa się wykład
jednego z lekarzy — pomyślał chwilę i powiedział, że jeśli to jest
wykład o kalectwach różnego rodzaju, to może dobrze byłoby,
żeby i on wszedł na salę, a ten lekarz wyjaśniłby nauczycielom,
na czym jego kalectwo polega. Marzyłam o tym, nie śmiałam
go jednak prosić — teraz wszystko stało się takie proste.
Weszliśmy na wykład psychopatologii dziecka i dr Sterling mógł
przedstawić słuchaczom klasyczny typ achondro-plazji, tym
bardziej, że Lejbus zapytał, czy nie byłoby dobrze się rozebrać,
jeśli to dla nauki potrzebne, żeby lepiej poznali jego budowę.
Pomogliśmy mu wdrapać się na katedrę, żeby na niej stanął i
był dobrze przez wszystkich widziany i m. in. podziwialiśmy
czystość jego nędznych szmatek, które z siebie zdejmował.
Nazajutrz poszłam na ulicę Milą do mieszkania Lejbusia,
chciałam zobaczyć, jak mieszka i dowiedzieć się o nim jeszcze
bliższych danych od jego przyjaciela. W głębokiej, ponurej
suterenie z podłużnym, małym zakratowanym okienkiem w
górze — mroczno było i smutno. Przede wszystkim zwracał
uwagę stół, na którym stało krzesło pod okienkiem, żeby szewc
reperując obuwie miał na tym dziwnym warsztacie swoim
chociaż minimum niezbędnego światła. I druga rzecz jeszcze
przykuwała w tej izdebce uwagę: w jednym rogu wysłanym
gazetą było jakieś małe posłanie przykryte czystą
87
szmatką — było to locum Lejbusia. W tej chwili nie było go w izbie — wyszedł
na zarobek na ulice, mogliśmy więc spokojnie z jego przyjacielem o nim
właśnie rozmawiać. Ze słów szewca wynikało, że Lejbuś doskonale potrafi w
tych ciężkich warunkach organizować sobie życie, że nigdy nie chce nikomu
być ciężarem, że stara się w życiu codziennym rozjaśnić życie wszystkim do-
brocią swoją i pogodą, uczynnością, a nieraz dobrą radą. Jaki jest czysty i
porządny, nikomu nie pozwala stąpnąć na gazety wyścielające jego kącik i
zmienia je, jak tylko nowe zdobędzie. Na mydło nie ma pieniędzy, więc pierze
swoje szmatki gliną i zmienia je często. A dobry taki, że chciałby zawsze
zrobić jakąś przyjemność małym dzieciom swoich gospodarzy — nie może
jednak dać im cukierka, bo to za drogo, więc zdobył się na taki pomysł.
Zawsze, jak kupuje nowy zapas słodyczy do swojego kramiku w pudełku,
zwołuje wszystkie dzieci, rozwija cukierki, układa je na stole i kolejno pozwala
dwukrotnie polizać każdemu dziecku. Później, jak cukierki wyschną, zawija je
w papierki i wynosi na sprzedaż. Dzieci już wiedzą, że cukierka dostać nie
mogą, ale cieszą się i na to lizanie. A z czego żyje — to zrozumieć trudno:
chleb, cebula, trochę „lagru" z beczki ze śledziami, no i czasem łebek albo
ogon śledziowy dorzuci kupcowa. Największy przysmak to herbata i kawałek
cukru, ale rzadko się na to zdobyć można. Ale w lecie Lejbuś dobrze się
odżywia i dużo jada owoców — całe łato spędza bowiem na wsi w ogrodzie —
już od szeregu lat. Upatrzył sobie kiedyś chłopa, który co pewien czas
88
owoce na plac Kazimierza przywoził. Stanął więc przy furze i zapytał, czy nie
mógłby pomagać w pilnowaniu ogrodu, gdy owoce już dojrzewać zaczynają. Z
początku gospodarz myślał, że Lejbuś żartuje, tłumaczył mu' nawet, że
przecież go razem z jabłkiem złodziej może do kieszeni wsunąć, ale Lejbuś z
zapałem oświalczyl, że będzie wiernie strzec dobra gospodarza, że się ukryje
w dużej trawie lub w krzakach i stamtąd bidzie sygnalizował gwizdkiem
grożące owocom niebezpieczeństwo. To widocznie gospodarza przekonało,
bo zgodził się za pomieszczenie i utrzymanie mieć takiego dozorcę. Zaczęto
od próby tygodniowej. Widocznie jednak z obowiązków swoich dobrze się
chłopiec wywiązywał, bo pozostał tam cale lato i od tego czasu corocznie w
końcu wiosny wyjeżdżał z radością na to „letnie mieszkanie", zapraszany
serdecznie przez swego gospodarza. (W związku z tym kalectwem serce
męczy się bardzo w skwarze dużego miasta w upalne letnie dni, ten wyjazd
na wieś był więc dla Lejbusia konieczny).
W kilka miesięcy później po powrocie z dłuższego pobytu za granicą
zatelefonowałam do p. Mrożą, żeby się o losie Lejbusia dowiedzieć. Nie było
go już w Warszawie — wyjechał do Rzymu. Zdumienie moje nie miało granic.
Lejbuś wyjechał do Rzymu! Tak się to stało, że dyrektor jednego z cyrków
zagranicznych zobaczył Lejbusia w Warszawie na ulicy i przyjrzawszy mu się
dobrze — zadecydował o jego losie. Lejbuś został
89
ostatecznie błaznem w jego cyrku. Ostatecznie — bo długo się
namyślał, prosił p. Mrożą, żeby się ze mną porozumiał i zapytał
o radę (uzuaźał p. Mrożą i mnie za swoich opiekunów),
ponieważ jednak nie mogliśmy się skomunikować, p. Mróz
zgodził się na decyzję Lejbu-sia, zastrzegł jednak wyraźnie w
rozmowie z dyrektorem cyrku troskliwą nad nim opiekę.
Został więc Lejbuś aktorem cyrkowym z pokaźną stałą gażą, a
po pewnym czasie i specjalnymi dodatkami za prace
nadprogramowe, jak np. salto mortale. Zarabiał dużo, pieniądze
przysyłał do kraju z prośbą, żeby je składać do PKO. „Niech
śluzą krajowi — pisał — jak dużo uzbieram, dam siostrze mojej
na posag. Ona tak chce wyjść za mąż — więc może łatwiej się
uda, gdy będzie miała pieniądze". Ta siostra, która go znać
nie chciała!
Po Rzymie był Amsterdam, Berlin, Kopenhaga i znowu
Rzym i inne miasta, których już nie pamiętam.
Kiedyś przechodząc przez ulicę Miłą zaszłam do szewca,
przyjaciela Lejbusia — wprost przez ciekawość — dowiedzieć
się, czy nie zapomniał o nim na szerokim świecie.
Dowiedziałam się, że przeniósł się w tym samym domu do
wygodniejszej i jaśniejszej sutereny. Stała w niej szafa, dwa
łóżka, stół, kanapka jakaś i prawdziwy
warsztat szewski.
Zdziwiona byłam l ą zmianą, a później wzruszona, gdy się
dowiedziałam, że Lejbuś nie tylko nie zapomniał o szewcu i jego
dzieciach, ale im teraz na „prawdziwe cukierki" co miesiąc
pewną sumę przesyła. Naturalnie,
90
że na cukierki szły tylko znikome ułamki tej sumy, ale były i
cukierki również, bo tak chciał Lejbuś.
Od czasu do czasu Lejbuś pisywał listy bardzo naiwne, ale
pełne troski o nas i tęsknoty do kraju. W jednym z nich
zapytywał, czy będę w lecie w Warszawie, bo chciałby w czasie
urlopu, który w kraju spędzi, zobaczyć się ze mną.
I rzeczywiście po miesiącu przyszedł mnie odwiedzić bogato
i starannie ubrany, połyskujący zlotem pan Leon Kręgiel, j zk się
teraz za granicą nazywał. Opowiadał mi różne swoje przeżycia,
cieszył się, że dużo zarabia i że teraz już siostrze może
pokaźną sumę ofiarować. Na zapytanie, czy mu nie przykro być
błaznem cyrkowym, odpowiedział, że nie, raczej przeciwnie, bo
do cyrku przychodzą różni ludzie, więc i zmartwieni, i smutni, i
skłopotani. „Tak się cieszę, że mogę ich rozśmieszyć, że na
kilka chwil chociaż zapomną o swoich smutkach — to też jest
jakaś służba społeczna, prawda?" — dodał po chwili.
Po przyjeździe do kraju dostał wezwanie do wojskowej
komisji poborowej i powróciła troska, która go od dawna
gnębiła, co zrobić, żeby go do wojska przyjęli, on by tak chciał
służyć w wojsku polskim. Nie mogłam mu nic doradzić. Obiecał
przyjść do mnie, zawiadomić o wyniku. Wyszedł smutny i
zaniepokojony — powrócił pogodny jakiś i spokojny. Trafił na
dobrych ludzi, nikt się tam z niego nie śmiał, nie zlekceważył go,
wszyscy z powagą orzekli jego nieprzydatność do wojska, a na
ubolewanie Lejbusia, że nie może być „polskim wojsko-
91
wym" — major uśmiechnął się dobrodusznie i powiedział
poważnie: „Kiedy my nawet karabinów takich małych nie mamy.
Jeżeli jednak będziemy kiedyś organizowali cyrk dla wojska,
wtedy zwrócimy się do was". Żeby tylko ten cyrk prędko
zorganizowali — myślał głośno Lejbuś.
Kiedyś w obecności p. Artura Mrożą i na jego nalegania
opowiedział mi Lejbuś przygodę, jaką miał z dorożkarzem w
Warszawie, który mu kazał zapłacić odszkodowanie za rozdarty
materiał na siedzeniu dorożki. Nic nie pomogły wyjaśnienia,
dorożkarz domagał się kategorycznie pieniędzy i groził
spisaniem protokołu. Lejbuś raz jeszcze oświadczył, że materiału
tego nie rozdarł, ale pieniądze wypłacił. „To jakiś niedobry
człowiek" — mruknęłam. Lejbuś żywo zaprotestował. „Jak pani
może od razu mówić niedobry, a może on jest w nędzy
ostatecznej, może ma chorobę deską w domu i brak pieniędzy
na lekarstwa, może dzieci głodne, kto wie? nie można tak zaraz
potępiać człowieka".
Taki był Lejbuś — a wychowawcą jego była ulica. W czasie
okupacji niemieckiej, zdaje się, że w 1941 r. miałam jeszcze
jedną kartkę od Lejbusia z Kopenhagi.
Zapytywał z niepokojem, czy żyję.
Później już nie było od niego żadnej wiadomości.
r
LIST CZWARTY
Kolego, chcę Ci opowiedzieć ciekawy wypadek z mojej
pracy wychowawczej. Posłuchaj!
Kiedyś w okresie okupacji hitlerowskiej zobaczyłam w
naszym korytarzu szkolnym nieznanych mi dwóch
chłopców. Wychowawca z bursy Głównej Rady Opie-
kuńczej przyprowadził ich tutaj z prośbą o zbadanie i
doradzenie odpowiedniego dla nich zakładu. „To takie
aspołeczne typy, mruki ponure, zawzięte i
włóczęgowskie. Pani uważa, że przy nich tego mówić nie
należy ? Proszę pani, z nich już i tak nic nie będzie, już
różnych sposobów próbowałem, nic ich nie obchodzi, co
o nich mówię, nic — to już taki bandycki materiał. Zresztą
już byli i w Kcyni, uciekli stamtąd i znowu się do nas
dostali i dlatego cala bursa «Kcyniakami* ich teraz
nazywa". Przekazał mi wszystkie dane, jakie zebrał. Mało
ich było, ale wymowę miały dużą. Obaj chłopcy to dzieci
bezdomne. Wacek, według słów wychowawcy, to inicjator
ucieczek, specjalnie złośliwy, niekoleżeński, zgryźliwy,
zamknięty w sobie — nie odpowiada na pytania, nie chce
się uczyć, robi wszystkim na przekór i wprowadza
najwięcej zamętu w grupie swoich rówieśników. Wojna
93
go tutaj aż spod Lwowa zapędziła. Ten drugi, to Franek z lubelszczyzny,
trochę by się może i garnął do dzieciy ale widać słaby jakiś, zaprzyjaźnił się z
Wackiem i zupełnie ulega jego wpływom. Na pytanie, czy nie natrafił na
jakiekolwiek ślady losu rodzin tych chłopców — odpowiedział, że on się tą
sprawą nie zajmuje — to już zarząd bursy RGO drogą radiową oficjalnie te
poszukiwania prowadzi. Poprosiłam, żeby chłopcy zostali na kilka godzin w
naszej szkole, do bursy powrócą dopiero pod wieczór. Wychowawca z
przyjemnością pozbył się niedogodnego dla niego ciężaru i chłopcy pozostali z
nami.
Porozumienie z Wackiem, z tym „najgorszym", jakoś mi się zupełnie na
początku nie udaje. Jesteśmy sami w kancelarii szkolnej, staram się stworzyć
atmosferę wyzwalającą, pokazuję mu różne książki, pytam, czy jest tu taka,
którą czytał, wskazuję różne ciekawe tytułyJ. okładki, ilustracje,, pytam, w
której jest klasie, do której szkoły chodzi — nic a nic — głowa spuszczona,
ponury i zupełnie zamknięty w sobie. Czasu mam mało. Różne prace czekają.
Co tu robić? A może wejść w płaszczyznę jego wagarów? Siadam przy biurku,
patrzę w okno i mówię półgłosem, jakby do siebie — mróz bardzo dzisiaj
zelżał, z dachu kapie i to już tak od kilku dni — kto wie — może już kra ruszyła
na Wiśle. Warto by tam pójść zobaczyć, tylko kiedy? Czasu nie ma zupełnie.
A to tak ładnie, jak kra za krą płynie. Nagle Wacek:
„Już wczoraj Wisła ruszyła". Nie patrzę zupełnie w jego stronę, żeby go nie
„zbić z tropu". „Już wczoraj ruszyła? A nie było słychać, czasem huk taki!" „No
y
94
i jak strzelało, jak lód pękał. A dzisiaj rano to na jednej krze wrona stajała i tak
na tym lodzie jechała".
I takeśmy sobie z Wackiem chwilę o tym rozmawiali, tylko balom się na
niego spojrzeć, żeby go nie spłoszyć. Już ta kra wiślana zbliżyła nas nieco,
związało nas cos wspólnego — właśnie ta kra — a może przez nią tęsknota
do wiosny?
Powoli dowiedziałam się, że ojca Wacka rozstrzelano we Lwowie i że w
domu pozostała matka i siostra. On z falą uchodźców, zaginiony w tłumie,
dobrnął do Warszawy i zaczęła się jego tułaczka po bursach i zakładach w
rozterce i rozpaczy, wobec braku wszelkich wiadomości o matce i siostrze, ale
przede wszystkim o matce. Zaczęliśmy razem rozważać, co się stać mogło —
Wacek słuchał i patrzył na mnie z niepokojem, widać było duże skupienie
myśli — gdzie matka tutaj mogłaby mieć punkt oparcia. Rodzina? Znajomi?
Przypomniał sobie, że w Piotrkowie mieszka -siostra matki, że był z nią tam
kiedyś przed wojną. Nazwisko i adres ciotki pamiętał. Zapytałam, czy nie
byłoby dobrze zaraz, w tej chwili napisać kartkę do ciotki z. zapytaniem i on
sam wracając do bursy kartkę wrzuci do skrzynki pocztowej? Coś jakby
uśmiech wzruszenia — „Zaraz pani napisze?" Nawiązał się już między nami
żywszy kontakt, zabrzmiała nuta ufności — razem szukamy rodziny. Po
naradzie postanowiliśmy podać na odpowiedź adres naszej szkoły i moje
nazwisko. „ Tutaj w szkole list do pani nie zaginie — tam bursa taka duża — tu
lepiej". Mówił już z ożywieniem, śmiało—radził i decydował, podniecała go
świtająca
95
nadzieja — a może P Siedział wyprostowany i śledził uważnie ruchy pióra na
tej magicznej kartce, która będzie mu może łącznikiem z matką. Był widocznie
wzruszony. Kiedy będzie odpowiedź? Może za 2—3 tygodnie, a może i
później jeszcze. Tymczasem przychodź codziennie do naszej szkoły —
poproszę o to kierowniczkę. Wydaje mi się, ze Wacek inny jakiś wracał do
swojej bursy wieczorem. ..
Po 2 czy 3 tygodniach, już nie pamiętam, wezwano mnie do kancelarii —
„Czeka tam jakaś młoda dziewczyna z Piotrkowa, chce się z panią koniecznie
widzieć^. Serce mi zabiło gwałtownie. Rzeczywiście była to siostra Wacka.
Matka przed tygodniem umarła. Razem dobrnęły do Piotrkowa. Matka szalała
wprost z rozpaczy za Wackiem. „Z tego bólu, proszę pani, głową o ścianę
waliła, tak tego chłopca kochała i w kilka dni po jej śmierci ta kartka pani, ze
Wacek jest, ze Wacek jest, ale jej..." Zatkała. Poszłam po Wacka do klasy,
powiedziałam mu, że siostra przyjechała i zaprowadziłam do niej. Weszliśmy
— jakiś lęk i niepokój w oczach
1 pierwsze jakby wyrzucone słowo: „A mama P"... Zostawiłam ich samych w
pokoju.
Wacek pojechał z siostrą do Piotrkowa. Chodził tam do klasy V szkoły
powszechnej. Napisał do mnie
2 czy 3 takie „nasze" karty pocztowe. Lubiano go w szkole, uczył się dobrze.
Ten wychowawca nie miał racji. Przyczyna zachowania się Wacka leżała
gdzie indziej...
96
*
Różne są tajemnice serca ludzkiego i serca małego dziecka. Toteż,
Kolego, widzisz dobrze, jakie to ważne, żeby je wyczuć, zrozumieć, domyślić
się ich wagi i znaczenia w zachowaniu się Waszego wychowanka, w jego
stosunku do całego otoczenia. Może dobrze będzie, jeśli Ci o Pc wie jeszcze
opowiem.
Od wczesnego dzieciństwa wychowywał się w sierocińcach i ('omach
dziecka. Kolejno szły za nim coraz gorsze opi lie wychowawców i w końcu
skierowany został do zakładu wychowawczego. Później za opór w pracy —
do innego takiego zakładu.
Z początku pisano, że stroni od dzieci, że jest mruk, złośliwy i dokuczliwy.
Późniejsze „domy" dodały, że krnąbrny, oporny, zuchwały, leniwy. Ostatni, że
aspołeczny i brutalny pasjonat.
Paweł miał wtedy już 14 lat.
I chociaż w aktach Pawła zanotowano, że okupant wymordował całą
prawie jego wieś rodzinną za „ludzi z lasu", że w oczach jego rozstrzelano
ojca, a matkę zabito kolbami — ale to dawne dzieje. Paweł miał wtedy 6 lat i
widocznie dla wychowawców tych „domów" to nie miało znaczenia.
Najważniejsze były narastające stopniowo złem, opinie wychowawców o
Pawle i jego stosunku do ludzi.
Więc i tutaj, w tym ostatnim zakładzie, czy tali ze specjalnym już do Pawła
uprzedzeniem, które szło za nim, że jest aspołeczny, że miewa silne napady
gniewu, ze może być dla otoczenia niebezpieczny. Dzielą się wszyscy
97
tymi wiadomościami i Paweł jest już w ich osądzie na
marginesie życia zakładu. Koledzy też stronią od niego, bo
mruk, samotnik i niechętny dla "nich.
Po naradach nad Pawłem zakład wyznacza mu pracę w
chlewach. I teraz do właściwości charakteryzujących Pawła
dodano jeszcze śmierdziel", bo wszystkie szmaty, jakie miał na
sobie nasiąkły odorem źle utrzymywanych chlewów. Koledzy
zaczęli jeszcze bardziej stronić od niego, dokuczać mu tym
przezwiskiem i wyśmiewać się z jego wyglądu. Chciano go
usunąć z sypialni, buntowano się.
A Paweł? Zamykał się w sobie szczelniej, na zewnątrz zaś
wybuchał nienawiścią i gniewem — cyniczny, zuchwały i groźny
wtedy dla wszystkich.
Starano się go nie widzieć — omijano go milcząc, patrzono
nań nieżyczliwie — niechętnie.
Był sam.
I stała się rzecz wprost nieprawdopodobna, a jednak
prawdziwa i taka prosta — ktoś zrozumiał Pawła — przeczytał i
te zapomniane już pierwsze notatki o losach jego życia. Nowy
wychowawca —jakiś ^obry człowiek!
I kiedyś w szarzyźnie i poniewierce żyda Paweł, badany
zawsze nieżyczliwym lub druzgocącym spojrzeniem
wychowawców, wśród szykan i kpin kolegów — zobaczył
życzliwe oczy z uśmiechem przyjaznym zwrócone do niego i
usłyszał pierwszy raz od wielu lat imię swoje do siebie
skierowane: „Pawle, czy będziesz miał trochę czasu, żeby mi
pomóc po lekcjach ?" „Pawle"... a później to pytanie — czy
"może — i właśnie on — ten wyszydzany i znienawidzony przez
wszystkich. Paweł
98
przyjmuje to mrocznie i nieufnie „tak, będzie miał czas" —
później, po pracy — ten uścisk dłoni wychowawcy i słowa
,/iziękuję ci. Pawle". I tak już było codziennie.
I od tej małej jasnej smugi, która wcisnęła się w mroki duszy
Pawła — rozjaśniło się cale jego życie. Stopniowo znikała
wezbrana złość do wszystkiego, prostował się, łagodniał,
życzliwiej patrzył na świat i ludzi — nie był już ten „najgorszy"
— odtrącony przez wszystkich. Zawziął się w pracy, zjednywał
sobie coraz szerszy posłuch wśród kolegów — i został wkrótce
przewodniczącym samorządu.
Z czasem Paweł stal się chlubą zakładu, był lubiany przez
całe otoczenie.
Pomyśl, Kolego, żeby wejść na tę drogę potrzebna mu była
życzliwość człowieka, który go wychowywał. Ta życzliwość
budziła i rozżarzała stopniowo jego życzliwość do ludzi i
świata.
A' teraz posłuchaj dziwnego naprawdę opowiadania o
tajemnicy serca Wladka.
*
Jedna z nauczycielek opowiedziała mi kiedyś bardzo ciekawy
wypadek ze swojej pracy.
W grudniu 1939 roku zaczęła pracować w klasie VI szkoły
powszechnej. Warunki pracy ciężkie -— takie jak wtedy być
mogły: szyby powybijane, część okien zabita deskami i
kartonem, w klasie zimno tak, że atrament zamarza, piec mało
grzeje, węgla niedużo, młodzież siedzi w paltach, niektórzy
chłopcy nogi opierają o piec, czapki mają na głowach, ręce
trzymają w kieszeniach.
99
Młodzież wyniszczona przeżyciami i dezorganizacją życia.
Młodzież z szabru, z nielegalnego handlu, sprzedawcy uliczni
gazet, papierosów, bimbru. Młodzież sprytem swoim ułatwiająca
życie rodzime. Ten ze stacji kolejowej codziennie węgiel
przynosi do domu, tamten — wprawniejszy ze swoją zgraną
grupą, proponuje szeptem na ulicy większe ilości skradzionego
węgla, inni handlują zagrabionymi gdzieś książkami, pastą do
obuwia, sznurowadłami, mydłem, papierosami, czymkolwiek, co
można było wyszabrować z opuszczonych mieszkań i rozgra-
bionych sklepów w te mroczne dni walki o Warszawę. Wielu
pomaga rodzinie w przemycaniu produktów ze wsi, w wyrobie i
rozprzedaży bimbru na ulicy. Na każdym kroku czyha śmierć z
głodu, chłodu, wyniszczenia, albo od kuli niemieckiej. Wiedzą,
że bierność to śmierć, że trzeba czynnie, sprytnie, odważnie
wymijać niebezpieczeństwo śmierci, obozu, więzienia, że trzeba
zawsze mieć wyostrzoną uwagę, kombinować, ryzykować, wy-
mijać wykrętnie to, co grozi i w najpoważniejszy sposób
panować nad sytuacją. Młodzież czytająca z różnych znaków
ulicy, czy łapanka nie grozi, czy patrol niemiecki jest blisko i
przekazująca s narażeniem życia te znaki dalej przechodniom.
Ruch znaczący ręki konduktora, specjalny ruch głowy
motorniczego skierowany do ludzi czekających na przystanku,
spojrzenie ostrzegawcze — i wszyscy rozumieją. Czekali długo,
ale nikt nie wsiada. I nagle widać, że ktoś mniej czujny rusza w
kierunku tramwaju. Słychać skierowany ku niemu szept: „Panie,
panie, teczka się panu odpina". Odwraca
100
się, patrzy, a tramwaj rusza tymczasem razem z niemieckim
patrolem. Albo podobne ostrzeżenie o łapance szeptane
przechodniom. Młodzież w tym celowała. Niektórzy uważali to
za swój obowiązek i swoją służbę społeczną, nie dać wpaść w
pułapkę swoim, zwieść Niemca, pomóc w ucieczce złapanym.
Najlepiej nadawała się do tego czynność gazeciarza.
Wykrzykując tytuły gazet, coś zmienić — dodać jedno znaczące
słowo, podbiec do kogoś zamyślonego, nie zdającego sobie
sprawy z tego, co się dzieje w otoczeniu i zachęcić go do kupna
gazety, a jednocześnie zależnie od okoliczności, znaczące
mrugnięcie, jedno jakieś słowo rzucone: „Niech pan skręci w tę
ulicę na prawo — tam pana ktoś wola" — wyrywa przechodnia z
zamyślenia i stawia go wobec grozy rzeczywistości. I tyle innych
sposobów. Tak, pomimo stałej grozy śmierci i wywiezienia,
pomimo ciężkich przeżyć rodzinnych, pomimo głodu, pomimo
ułatwionej okazji kradzieży u Niemców — właściwie społecznie
ulegali-zowanej, pomimo szabru, handlu i bimbru — młodzież
warszawska zdała egzamin w czasie okupacji niemieckiej i w
czasie powstania.
Wracam do opowiadania.
W przeddzień objęcia pracy nauczycielkę powiadomiła
kierowniczka, że klasa jest wyjątkowo trudna, że młodzież po
tylu przeżyciach nie może zabrać się do pracy,' że są tam
chłopcy specjalnie zakłócający spokój i że w stosunku do
jednego z nich rada pedagogiczna nie widzi żadnego wyjścia i
kategorycznie wystąpiła z żądaniem usunięcia go ze szkoły.
Motywy były obciążające: wa-
101
góruje, często opuszcza lekcje, gwiżdżąc wchodzi do klasy,
skacze po ławkach, z rękami w kieszeniach idzie na swoje
miejsce, na lekcjach przeszkadza, pogwizduje, rubasznie
odpowiada nauczycielom, wyśmiewa się z nich, na pauzie
nawet nogi podstawia, psuje, co się da w szkole, kradnie różne
drobiazgi w szatni itp. Dezorganizuje każdą pracę i daje innym
fatalny przykład. N1,1 prośbę nauczycielki wydalenie Wladka ze
szkoły odłożono do chwili poznania jego warunków życia w
środowisku domowym.
Zachowanie się jednak Wladka przeszło oczekiwanie
nauczycielki — istotnie był niemożliwy. Pierwszego dnia jej
pracy przyszedł z dużym opóźnieniem i jakby dla
usprawiedliwienia słów kierowniczki gwiżdżąc głośno
maszerował po powierzchni ławek na drugi koniec sali. Tam
usiadł na swoim miejscu, gwizdnął znowu i wyzywająco spojrzał
na nową nauczycielkę. Klasa oczekiwała ciekawego widowiska
— on się potrafi postawić i co ona zrobi? Ale ciekawe
podróżnicze opowiadanie nauczycielki i tym razem wzięło górę
— wszyscy słuchali. Wladek, tylko czasem pogwizdywał,
nauczycielka żadnej na niego nie zwracała uwagi. W końcu na
nawoływania klasy:
„Proszę pani, niech on nie przeszkadza, wyrzucie go z klasy",
odpowiedziała patrząc życzliwie na Wladka:
„Dajcie mu spokój, chodzi do szkoły, to będzie się uczył — po
cóż by tutaj chodził".
Po południu poszła do domu Wladka. Nędzna izba z
dymiącym piecem zawalona jakimiś gratami, mroczna była i
zimna. Przy kominie stała matka Wladka:
102
„Szkoda fatygi, z niego już nic nie będzie, to taki drań się zrobił,
próbowaliśmy już w różny sposób — i dobrocią, i gniewem —
nic nie pomaga. Nie uczy się, z domu wychodzi na długie
godziny, a nieraz to i z jedzenia cos zabierze, żeby dla siebie
chociaż, ale on kradnie dla tego dziada, co do niego chodzi.
Tutaj obok z drugiej strony ulicy taki sponiewierany dziadek
mieszka u wnuków swoich w suterenie. To już taki jak trup —
tyle tylko, że mówi — czekają jego śmierci, bo to i bieda duża, i
powietrze od niego niedobre, a przecież już i tak żyć nie może,
więc czekają, żeby już prędzej. No i ten głupi Wladek do niego
chodzi i wszystko mu tam robi, i jeszcze z garnka te ziemniaki
ugotowane ściągnie, to chleba kawał. A do nauki to go nie ma i
szkoła ma go już dosyć, bo to i kradnie, i wymyśla, i dzieci
rozbija. I co z niego będzie?"
Zdumiona tym nauczycielka poszła pod wskazanym
adresem. Po ciemnych schodach piwnicznych weszła w chłód i
mrok wilgotnej sutereny. W półcieniu zobaczyła Wladka — stal
nachylony nad jakimś barłogiem i czesał siwą głowę starca.
Spojrzał, poznał nauczycielkę — zmieszał się widocznie
bardzo, rzucił wszystko i wybiegi na ulicę. Z opowiadania
dziadka wynikało, że Wladek codziennie go odwiedzał, myl,
czesał, porządkował jego posianie, opowiadał mu, co widział i
słyszał na ulicy, w szkole, czasem cos z gazety przeczytał, a
czasem to nawet i cos do jedzenia przyniósł. „To anioł nie
chłopak, nigdy o mnie nie zapomniał, żeby nie on — nie wia-
domo, co by już ze mną było, a przecież ja jestem
103
stary, chory i zupełnie obcy dla niego. To jakiś święty chłopiec
chyba".
Ta opieka trwała już długie miesiące, Wladek żył z mysią o
dziadku; dla niego zarabiał kradzionym węglem, dla niego
szabrował, co się dało, dla niego wykradał z domu kąski
nędznego pożywienia, dla niego miał zawsze dobry uśmiech na
twarzy i troskę serdeczną w oczach. Stworzył sobie inny świat
przeżyć.
Nazajutrz Wladek wszedł do klasy zwykłym swoim
sposobem, może tylko z pewnym niepokojem spoglądał na
nauczycielkę wtedy, gdy po uciszeniu zapaśników jakiejś bójki,
opowiadała, że znała takiego chłopca, który się Me uczył i
wszystkim w szkole dokuczał, ale dobry był, bo swego czasu i
wysiłków nie żałował na ratowanie życia chorego starca. „Ten
chłopiec czul głęboko krzywdę innych". Słuchali rozmaicie, w
końcu kilku orzekło: „O, głupi — takiego starego !" Wladek miał
głowę spuszczoną — rysował cos pilnie. Na pauzie,
przechodząc koło nauczycielki mruknął nieznacznie:
„O kim pani mówiła?" —„Ty wiesz dobrze, Wladku, cieszę się,
że to widziałam". „Dobrze, że pani nie mówiła kto, bo by się
śmiali". „Wiem o tym". I nic więcej, ani slowa! Tego samego dnia
jeszcze zapytał ją w czasie dyżuru: „Może panią bolą nogi stoić
— krzesło przyniosę". Cos się działo z Wladkiem. Jakaś
tajemnica łączyła go już z nauczycielką. Od tego dnia coś jakby
złagodniało w obyczajach Wladka w szkole: na lekcje
przychodził wcześniej, nie wchodził na ławki, nie
104
gwizdał. „Te, jak chodzisz, właź na stoły" — mówili. Odpowiadał
machnięciem ręki po głowie mówiącego. „Tak będę chodził, jak
mi się podoba, żebyś wiedział, tykwo jedna". „Proszę pani,
Wladek pisze, niech pani spojrzy". „Widać chce się uczyć, to
sobie i pisze, dajcie mu spokój" — odpowiedziała nauczycielka
niby obojętnie. I tak stopnowo, powoli Wladek stawał się znowu
uczniem.
Kiedyś przyszedł bardzo wcześnie — dobry czas na
rozmowę leź świadków. Nauczycielka zapytała go, czy chciałby
dziadka umieścić w schronisku dla starców. „Lepiej mu tam
będzie, ciepło, czysto i pożywienie jakieś dostanie". „Oj, żeby to
można było. Zapytam. A odwiedzać można będziey Uspokojony
nazajutrz przyniósł odpowiedź starca, że chciałby bardzo
uwolnić już wnuków od siebie i prosi o starania w tym kierunku.
Nici tajemnicy łączącej Wladka z nauczycielką byly coraz silniej-
sze i coraz większy wpływ wywierały na zachowanie Wladka w
szkole. „Wladek zmienia się nie do poznania, tylko ponury taki,
odludek" — mówili pracownicy szkoły. Co się z nim dzieje?
Czemu tak się zmienia? — Nikt się nie domyślał, że tajemnica
tego kryje się w sercu Wladka i w niedoli życia schorzałego
starca.
Wlokły się długie miesiące starań i komunikowania się
spojrzeniem, gestem, urwanym słowem z wyczekującym
Wladkiem. I nareszcie przyszedł dzień oczekiwany. Znalazło się
miejsce w schronisku, dla starców na, ulicy Czerniakowskiej.
Chłopiec przyjął tę wiadomość z wi-
105
docznym wzruszeniem. Jakiś promień jasny padający na drogę jego życia
urywa się nagle. „Dziś trzeba przewieźć, koniecznie dziś, bo mogą miejsce
zająć". Postanowili oboje odwieźć go pod wieczór dorożką. Wladek został
zwolniony na cały dzień, żeby dziadka i jego otoczenie przygotować.
Wieczorem starzec był już w schronisku. Leżał wygodnie na czystym
łóżku, umyty i ubrany w czystą bieliznę.
Wladek siedział przy nim i ciągle cos sprawdzał, cos badał z największą
uwagą: czy łóżko niezbyt twarde,^ czy ciepło będzie, ile razy dziennie dadzą
jakiś posiłek — tyle było troski w tych pytaniach — tyle niepokoju. Trzeba
było widzieć oczy Wladka, gdy przyniesiono dziadkowi kolację; wpatrzone
były w miskę kaszy jaglanej palonej marmoladą kartkową. Zdawały się pytać
z niepokojem, czy to wszystko dla dziadka? I później te spojrzenia wzajemne
starca i Władka — każdy z nich rad by drugiego tą kaszą nasycić, ale jak, czy
zechce? „Wladek, spróbuj choć trochę tej kaszy, czy dobra?" „Dobra,
dziadku, dobra, jedzcie, póki gorąca — mnie się jeść nie chce dzisiaj".
Nauczycielka czekała długo, aż Wladek zdecydował się odejść. Pożegnanie
było krótkie—dziadek wiedział, że we wszystkie dni odwiedzin zobaczy
Wladka, a nazajutrz była właśnie niedziela.
Wladek odwiedzał starca dwa razy na tydzień i komunikował nauczycielce
wiadomości o nim. „Żeby tylko tych starców Niemcy nie wywieźli" — to była
wielka
106
jego troska. Przywiązał się do staruszka bardzo — jemu dawał wszystko, co
było w nim najlepszego.
Kiedyś rano nauczycielka była sama w kancelarii, wszedl Wladek i
przyniósł jej na śniadanie bułkę z masłem. Koniecznie nalegał, żeby zaraz
zjadła. „Co pani tam jadła — czarną kawę i chleb z marmoladą, a to dobre
jest przecież". No i jadła z nim razem po połowie. Innym razem zapytał jakby
zażenowany : „Gdzie pani ma torbę swoją?" „Na oknie". „Niech się pani
odwróci". „Czemu?" — „Nic, niech się pani odwróci". Po chwili zobaczyła, że z
torby sterczy długa łodyga. Zajrzała — leżała tam piękna, pąsowa róża. „Skąd
ją masz, Wladku?" „E, nie powiem pani — tam tyle różów mieli, to sobie jedną
wziąłem dla pani".
Takie było serce Władka.
Wladek zmienił się w szkole zupełnie. Był dobrym uczniem. Po ukończeniu
poszedł do szkoły mechanicznej. Uspołeczniony, dobry nie mógł patrzeć na
krzywdę ludzką. On właśnie należał do tej młodzieży, która życie swoje
stawiała na ostrzu miecza, żeby swoich przed Niemcami ratować.
Któregoś dnia idąc do szkoły nauczycielka zatrzymała się przed
złowieszczym czerwonym afiszem hitlerowcózo, zapowiadającym
rozstrzelanie na ulicy nowej grupy ludzi. Nagle 'wszystko zawirowało w jej
oczach. Wśród innych nazwisk dojrzała i jego — Władysław Gwiazda.
Tyle różnych tajemnic kryje w sobie serce dzieci i młodzieży naszej — i
serce, i myśl ich, i dążenia, i motywy
107
ich działania, i motywy ich postawy wobec ludzi i otaczających
zjawisk, a przecież dobrze wiemy. Kolego, że aby oddziaływać
wychowawczo, trzeba dobrze znać te tajemnice, to znaczy
poznać możliwie dobrze każdą jednostkę na tle warunków i
okoliczności jej życia, pracy i środowiska domowego, zakładu
czy szkoły. Trzeba dobrze poznać każdą poszczególną
jednostkę, bo każda jest inna i inne miała warunki życia, inne
okoliczności w jej życiu zachodziły i inne wpływy na nią działały.
Widzimy to przecie tak jasno już na tych trzech choćby
przykładach. Więc ta indywidualizacja w poznaniu i w
wychowaniu ma swoje głębokie uzasadnienie. Prawda, Kolego?
A ile w tym poznaniu kryje się światów ciekawych, ile
ścierających się wzajemnie czynników, ile dramatów rozgrywa
się na tle tego zarastającego życia, jak one je często ranią,
kaleczą, i niechęć do ludzi budzą, i każą zamykać się w sobie,
źle do otoczenia nastawiają, i na manowce często prowadzą.
Ale często zahanowują i sublimują wartości, ujarzmiają
najlepsze z nich, zdecydowanie mocno stawiają na drodze
rzetelności i życzliwości do człowieka.
Jakie to ciekawe i jakie doniosłe w naszej pracy — poznać
przyczyny rozterek, dramatów i podać każdemu pomocną dłoń.
A jaką radość dają dobre wyniki tej pracy — i jaką silę działania.
Niech źródło tej radości i siły w pracy Twojej, Kolego, nigdy
nie wysycha — tak Ci tego życzę serdecznie, bo w tym przecież
i Twoje szczęście leży. Muszę Ci jednak zdradzić jedną wielką,
ale i bardzo prostą tajemnicę
108
powodzenia w tej pracy poznawania i oddziaływania na
człowieka — tajemnicę, którą tak pięknie sformułował Antoine
de Saint Exupery : „Widzi się dobrze tylko sercem. To, co
najistotniejsze, jest niewidzialne dla
oczu
LIST PIĄTY
Kolego, wracam w tej chwili z posiedzenia, które wywarlo na mnie
głębokie wrażenie. Było to jedno z posiedzeń Komitetu Uczczenia Pamięci
'drą Janusza Kor-czaka. Zebrało się grono bliskich mu ludzi i tych, z którymi
współpracował, a nawet może i tych, których wychowywał. Mówiono tam o
wielkich wartościach Korczaka jako człowieka, lekarza, wychowawcy i
pisarza, między innymi o jego niezwykłym poczuciu odpowiedzialności za
pracę swoją, za jej sens, o wierności służbie idei wybranej i o prawdzie życia.
Ponieważ chciałam właśnie o tym pisać do Ciebie, Kolego, myślę więc, że
lepiej będzie, jeśli Ci wprost w odpowiedzi na te zagadnienia o wielkim
naszym pedagogu i Człowieku chociaż niektóre rzeczy postaram się w tym
liście opowiedzieć. Ale jakie? Otóż nie będę pisała o jego życiu, o pracy, o
ciekawym i bardzo swoistym systemie wychowawczym, który stworzył i za-
stosował w dwóch domach dziecka, tj. w Domu Sierot na Krochmalnej i w
Naszym Domu na Bielanach. Ten system wychowywał zorganizowaną
społeczność dziecięcą w wolności wyboru drogi życia, z tęsknotą do lepszego
jutra, z wolą do samowychowania, do wspinania
110
się coraz wyżej, w umiejętności życia zespołowego z trzonem moralnym i
zrozumieniem, że słowa muszą mieć w czynach i postawie do życia swoje
pokrycie — wychowywać Człowieka, wzbogacając w nim to, co ludzkie.
Nie będę pisała, jak to robił, o tym mówią jego prace, których nam wiele
zostawił i w różnych formach literackich — a więc artykuły, powieści,
wspomnienia, krótkie refleksje, rozważania, monografie, zagadnienia, w
skrócie zanotowywane myśli, opowiadania, powieści dla dzieci, dramaty
nawet. Syntezę doświadczeń z pracy swojej i związanych z nią przeżyć dał
Korczak w trzy-tomowym dziele „Jak kochać dziecko". To jest jakby jego
credo!
Pisał zupełnie prosto tak, jak mówił i tylko to, w co wierzył. A jak pięknie
pisał, ile miał wyobraźni w tych pracach swoich, ile swoistego humoru. W
powieści--bajce „Kiedy znów będę mały" Korczak opowiada o losach swoich i
przeżyciach na tle kontaktów dziecka z dorosłymi. Krasnoludek zamienia
dorosłego Korczaka w dziecko, z całym zasobem wiedzy i przeżyć dorosłego
— taka ciekawa fantazja. Przytoczę Ci z niej. Kolego, kilka urywków.
Posłuchaj!
„W nocy spadł śnieg. Było bielusieńko. Tyle lat nie widziałem śniegu. Po
tylu, tylu latach cieszę się, że śnieg, że biało. I dorośli lubią piękną pogodę,
ale oni myślą, rozważają, my tak jakoś, jakbyśmy ją pili. I dorośli lubią jasny
ranek, ale dla nas jest winem mrożonym — jesteśmy nim jakby pijani. Kiedy
byłem dorosły, widząc śnieg, już myślałem, że będzie błoto, czułem wilgotne
lii
obuwie i — czy węgiel wystarczy na zimę? I radość -r- ona
także była — ale przysypana popiołem, zakurzona, szara.
Teraz czuję tylko bialą, przejrzystą, oślepiającą radość. Że co ?
— Że nic: śnieg ! ..."
,,... Gdybym był królem, rozkazałbym w pierwszy dzień
prawdziwej zimy, zamiast tysiąca dzwonków szkolnych — dać z
fortecy dwanaście wystrzałów armatnich na znak, że lekcji nie
będzie f W piwnicy czy na strychu każdej szkoły są skrzynie,
paki, deski. Święto pierwszej sanny. Zatrzymuje się tramwaje,
zabroniony ruch kołowy. Nasze sanki, dzwonki obejmują miasto
w posiadanie. Wszystkie ulice, place, skwery, ogrody. Białe
święto dzieci szkolnych — dzień pierwszego śniegu ..."
przyjemnie było chodzić i rozmawiać, bo wszędzie śnieg i
śnieg. No, więc się spóźniłem. A mama zaczyna krzyczeć,
dlaczego się na obiad spóźniłem. Że latam, że mama ma dosyć
pitraszenia i zmywania, że buty drę, że nie jestem dziewczynką,
bo bym pomagał, że mama pójdzie do szkoły na skargę, że na
łobuza wyrosnę, że Irena powinna być starsza, a ja młodszy, że
mama umrze przeze mnie. Stoję i nic nie rozumiem. Jak się
spóźniłem, mogę jeść zimny obiad, albo wcale nie jeść, mogę
sam umyć miseczkę. Postawiła mama jedzenie, a ja nie chcę.
Mama jeszcze gorzej: Masz jeść! Jeszcze grymasy będzie robił,
ceregiele stroił. — Już nie chcę drażnić więcej i jem. Ale mi
każdy kęs w gardle stoi. I nie mogę przełknąć. Aż proszę Boga,
żeby się to jedzenie skończyło. Dopiero się wieczorem
dowiedziałem, że mamie mole pocięły suknie. Mają być
imieniny^
112
a suknia pogryziona przez mole. Więc i za to, co zrobią mole
mają dzieci odpowiadać!"
Pisze urwanymi zdaniami, prosto. W tym, co pisze, działa nie
tylko treścią, ale i dziwną, jemu tylko swoistą formą
wypowiadania myśli.
Mówić o nim można nieśmiało bardzo, bo przytłacza
wielkością swoją w prostocie i w prawdzie życia. I chociaż
długie lata z nim pracowałam, piszę o nim z wyraźnym
poczuciem nieudolności do charakteryzowania pracy człowieka,
który śmiercią swoją dal świadectwo prawdzie przekonań
swoich i swego poczucia odpowiedzialności. Pragnę jednak
postać drą Janusza Korczaka wśród nas ożywić i wywołać tą
drogą chęć w Tobie, Kolego, do poznania bogatej i pięknej
spuścizny, którą o dziecku i pracy wychowawczej nam zostawił.
Piszę ten list jeszcze i w tym celu, żeby choć trochę
zarysować postać tego Człowieka, który tak dziecko ukochał, że
celem swojego życia je uczynił. Poznać je, ujawnić innym jego
prawa, zapalić innych do obserwowania i poznawania dziecka,
obmyślić, przeżyć i wypróbować pewne formy wychowania —
słowem służyć mu wszelkimi sposobami i podporządkować
temu całe swoje istnienie. I cale swoje życie dosłownie oddaje
Korczak tej sprawie z niesłychaną rzetelnością. Wyrzeka się
życia osobistego — żyje z dziećmi w internacie, praca nad ich
poznaniem i wychowaniem staje się jego życiem osobistym na
zawsze, i w każdej chwili. Mieszka wśród dzieci po spartańsku,
bez żadnych wygód, jest ciągle z nimi, a jeśli je na czas jakiś
opuszcza, to dlatego, żeby
113
o nich mówić, albo o nich pisać, albo o nich radzić. I tak 2 dnia
na dzień, i z roku na rok, aż do ostatniej sekundy życia.
Wpatrzony, wsłuchany w ich życie, ID uśmiech i śmiech, w
ich rumieniec i bladość, w ich plącz, okrzyki i westchnienia. Bo,
mówi: „Jak bywa kaszel suchy, wilgotny i duszny, tak bywa
płacz Izami, łkaniem i prawie bez łez"
A jak głęboko poznawał/dziecko! Internat to była jego „złota
kraina", kopalnia skarbów nieocenionych, a zapoznanych, obok
których wychowawcy przechodzą obojętnie, jak mówił, nie
wiedząc nic o ich istnieniu.
Taka praca była założeniem jego życia — sensem jego
życia. Zobaczyć dziecko takim, jakim ono jest istotnie, i dziecko,
i dzieci, i każde z nich. Nauczyć rodziców, wychowawców i
nauczycieli patrzeć na nie z bliska swoimi oczami i widzieć je w
ich różnorodności w życiu, a nie spoglądać na nie z oddali
poprzez kartki teorii i widzieć jak gdyby także różnorodne, ale
papierowe szablony.
Stale obserwując i poznając dziecko, trzeba się uczyć
wiązać mozolnie szczegóły i sprzeczne nieraz objawy w
logiczną całość, żeby poznać, żeby zrozumieć tę niewiadomą,
jaką jest dla nas każde dziecko. „Chcę nauczyć rozumieć i
kochać cudowne, pełne życia i olśniewających niespodzianek
twórcze ^nie wierni współczesnej wiedzy odnośnie do dziecka".
„Chcę, by zrozumiano, że żadna książka, żaden lekarz nie
zastąpią własnej czujnej myśli, własnego uważnego
spostrzeżenia".
114
I później pomóc im w ich rozwoju, i w wejściu w życie
społeczne. Czekają na nie nakazy, zakazy, regulaminy, normy i
prawa — trzeba się do tego przygotować. „Wy-chowańcy"
domu Korczaka odznaczali się prawdomównością, rzetelnością,
poszanowaniem praw i zbrataniem się z pracą celową i
twórczą.
W pracy :wej nie czerpie nic z książkowych teorii
pedagogicznych — rzadko czyta nawet te książki. Widzi przed
sobą szeroko rozwartą księgę życia — z niej chłonie 'chciwie
zcwsze i wszędzie dla pracy swojej i szczodrze darzy nią
innych. Toteż nie tylko z książek radzi poznawać dziecko, nie
tylko z teorii naukowych i nie z myśli wielkich ludzi, lecz — jak
powiada — przede wszystkim przez życzliwe współżycie z nim
w szarym życiu codziennym i przez wnikliwą obserwację.
Pomagają mu w tej pracy bardzo jego studia medyczne.
Sam mówi, że medycyna dala mu swoją metodą klucz do
poznania — widzi symptomaty czegoś, wie, że należy badać
przyczynę, poznać cały organizm i wplywy działające na niego.
Z tych różnych danych wie, że należy wysnuwać wnioski i
wtedy dopiero starać się stworzyć odpowiednie warunki, żeby
niektóre symptomaty ustąpiły, bo to, co je wywołuje, jest
niepożądane, więc zmienia się, zanika i wie, że inne
symptomaty należy bujniej krzewić i rozwijać, bo to, co je
wywołuje, pożądane jest w życiu jednostki i społeczeństwa. To
znaczy, nie ma zbyt drobnego szczegółu, na który nie
należałoby zwrócić uwagi w poznaniu dziecka, nie ma żadnej
błahej sprawy, wszystko jest ważne i mówiące o całości, na
wszystko trzeba
115
zwracać baczną uwagę, na każdą reakcję dziecka, na każde jego
zachowanie się i w ocenie należy uwzględnić cały splot
warunków, w jakich ono żylo i żyje. O tym wszystkim pisał
Korczak sercem, umysłem i najgłębszą troską o los dziecka we
wszystkich swoich książkach i artykułach, o tym mówił na
różnych kursach dla nauczycieli i wychowawców, w instytutach
pedagogicznych, na odczytach publicznych i kongresach. Przy
wielkiej swojej pracy na te sprawy zawsze znalazł czas, bo cho-
dziło o dziecko, któremu oddal samego siebie do ostatka.
Dotychczas jeszcze słuchacze Korczaka w Państwowym
Instytucie Pedagogiki Specjalnej pamiętają jego dziwny
pierwszy wykład w tej uczelni: „Serce dziecka'''. Było to już lat
temu 35. Wszyscy słuchacze zdziwieni tym zarządzeniem zebrali
się w pracowni rentgenologicznej — mówi jedna z ówczesnych
słuchaczek — Doktor przyszedł tam z jakimś chłopcem ze
swojego sierocińca. Puszczono w ruch aparat, żeby zobaczyć
serce dziecka — zatrwożone, szybko bijące w tej chwili serce.
Chłopiec bal się — tyle obcych osób, ciemna sala, maszyna
huczy. — „Tak wygląda serce dziecka w chwili, gdy wycho-
wawca gniewa się na nie".
Nie trzeba było bliższych komentarzy — tę lekcję wszyscy
pamiętają do dzisiaj.
Wykłady Korczaka to nie teoretyzowanie, nie gotowe formuły,
nie rozważania płynące z wiedzy książkowe] — to mówił mądry
wychowawca o uczeniu się na błędach i powodzeniach, o
poznawaniu życia w jego normalnym rozwoju, w codziennej,
ustawicznej pracy, to jego ciągle
116
poszukiwania, dochodzenia, badania w przeżywaniu z dziećmi
ich zajęć, trosk, radości, rozczarowań i zachwytów. Zjawiały się
na wykładach tych jak gdyby wizje żywych 'dzieci i
współżyjącego z nimi badacza — wychowawcy, który-wie, że
dziecko ma prawo do protestu i że, jeżeli się nie szanuje praw
dziecka, to nie można mu stawiać żadnych wymagań.
Na wykładach i odczytach nie „wykładał" — zwyczajnie
mówił. Był swojego rodzaju artystą w nawiązywaniu kontaktu ze
słuchaczami. Działo się to, naturalnie, bez jego wiedzy. Na sali
było zawsze duże skupienie — cisza. Wszyscy wsłucham. Nie
było chyba wypadku, żeby się ktoś znużył, czy nudził słuchając
Korczaka, każdy czul się współuczestnikiem jego rozważań —
odszukiwał siebie, swoją prawdę. Czul się umocniony w sobie,
słysząc, że każdy błądzić może, że sam winien się doszukiwać
prawdy swojej. Ze dla wychowawcy najważniejszą rzeczą — jest
zobaczyć prawdziwe, nie książkowe dziecko z całą jego
różnorodnością i zrozumieć je.
Myśli Korczaka nie tylko rodziły istotne zainteresowanie
życiem dziecka i jego prawami rozwojowymi, ale otwierały
drogi do zrozumienia tego życia, gdyż podważały skostniałe
szablony, poddawały w wątpliwość utarte mniemania, rodziły
znaki zapytania — toteż nie tylko rozpalały zainteresowanie
dzieckiem, ale i ukazywały to dziecko przez jakieś
niedostrzeźone dotychczas, a szerokie okno, z którego ujrzeć je
można w promieniach światła odkrywczego, jakie tylko miłość
rozniecać może, i w atmosferze prawdy. A z wolna rodzi
117
się myśl — oto takie jest w najróżnorodniej szych postaciach
swoich, więc takie są jego prawa i potrzeby.
A jak mówił? W tej chwili widzę sylwetkę postaci Doktora.
Wchodzi cicho do pokoju, nieco pochylony, niepozorny, szary,
zawsze bardzo czysto, schludnie ubrany. Idzie wolno tak, jak
gdyby ciężar dala stanowił przeszkodę w jego ruchach, jak
gdyby mu wprost przeszkadzał. Toteż chód powłóczysty trochę,
jakby niepewny. Widać, że idzie i myśli, nie widząc nikogo i nie
starając się nawet zobaczyć. Podchodzi bliżej do zebranych i
wtedy podnosi głowę i spojrzy na obecnych dziwnie dobrymi i
rozumnymi oczami. W pokoju zapanowuje atmosfera, która mu
towarzyszy. Atmosfera człowieka, który idzie prosto przez życie
drogą prawdy i głębokiego poczucia odpowiedzialności w
cichej, zupełnie bezinteresownej służbie społecznej wśród
najbardziej potrzebujących. Atmosfera życia cichego,
skromnego człowieka, który myślą swoją doszedł do jakiejś
prawdy życia i w tym widzi jego wartość i sens.
W sposób niesłychanie prosty mówi rzeczy ważkie i głębokie.
Nie rzuca darmo słów ani frazesów. Nieznana jest mu, obca
zupełnie wszelka najmniejsza choćby nawet zmiana prawdy,
wszelki nawet najdrobniejszy fałsz, jakieś gładkie zdania,
pokrywające prawdę, lub nieco ją zmieniające.
Działał nie tylko treścią, ale i dziwną, jemu tylko właściwą
formą wypowiadania myśli. Formą, która działa tak
sugestywnie, ze ma się wrażenie obcowania z autorem i
przeżywania z nim razem wszystkich po-
118
ruszanych zagadnień. Czytając, czuje się jego obecność, jest
się z nim razem na jakiejś dziwnej rozmowie, w której nieśmiało
nieraz ukrywane przez nas myśli, które chciałoby się zataić,
ujawniają się prosto i tak naturalnie, że rodzi się podziw i
zaufanie do autora. Staje się nam od razu bliski, i jemu można
by właśnie wszystko bess skrępowania powiedzieć, o wszystko
zapytać, o wszystko w dziedzinie wychowania się poradzić.
Korczak wyzwalał prawdę już wprost obecnością swoją.
Każdy w obcowaniu z nim stawał się sobą — był sobą. Czuło
się całą małość frazesów, zakłamania i form nieistotnych.
Tęskniło się wprost do tej prostoty i czystości myśli, którą niosły
ludziom, prócz smutku i zadumy y jego dziwnie dobre oczy.
Spojrzenie to onieśmielało, zmuszało jak gdyby błyska-
wicznie do rachunku sumienia z sobą samym, powodowało
pewien twórczy i ład wprowadzający niepokój — czy się nie
zawiedzie w swoim zaufaniu do człowieka? Spojrzenie wnikliwe,
głębokie, pełne dobroci, ale i jak gdyby sprawdzających zapytań
— pełne przy tym wyrozumiałości dla błędów, słabości i małości
człowieka — pełne może nawet pobłażania.
Pisząc te słowa myślę. Kolego, że Korczaka nie można z
nikim porównywać. Stworzył on swój własny, odrębny styl
spojrzenia na dziecko — styl nie podlegający powszechnie
utartym poglądom. Niektóre jego formy wychowania mogą
podlegać dyskusji, przyznać jednak należy, że ten wnikliwy
lekarz-wychowawca, idący w pracy swojej drogą rzetelności,
prawdy i sprawiedliwości, drogą
119
wyznaczoną przez miłość i bezinteresowność służbie społecznej, wnosi w
nasze życie wychowawcze i w założenia teorii wychowania nieocenione
skarby. Korczak służy celowi swojemu w czynie, w słowie i piśmie jako
wychowawca-praktyk, bojownik o prawa dziecka, psycho-log-odkrywca jego
praw, lekarz, literat i wykładowca. We wszystkich tych pracach Korczak jest nie
tylko przewodnikiem dla błądzących w labiryntach i tajemnicach życia dziecka,
ale jest jego wiernym przyjacielem z wyboru i z umiłowania i jest nieraz
surowym stróżem praw dziecka w głębokiej trosce o jego późniejsze losy, a
więc i losy jutra naszego.
Idei swojej wierny jest w życiu i w śmierci. Wybija godzina zagłady getta
warszawskiego. Jedne z pierwszych na śmierć idą dzieci. 6 sierpnia 1942 idzie
i sierociniec Kor czaka. Podobno hitlerowcy pozwolili Doktorowi pozostać.
Zdecydowanie idzie na śmierć razem z dziećmi.
Cichy, ukochany przez dzieci prawdziwy ich przyjaciel i opiekun, wierny,
najgłębszy i niezawodny powiernik ich smutku i trosk, odchodzi krwawą,
męczeńską drogą wraz z cala grupą sierot, którą wychowywał i których w tej
ostatniej, straszliwej drodze męki opuście, nie chciał.
Umiłowany,, najszlachetniejszy opiekun i przyjaciel — wierny aż do
ostatniego tchu życia.
r
LIST SZÓSTY
Kolego, na tym chciałam ten cykl listów do Ciebie zakończyć, ale
teraz wiem, że muszę jeszcze i ten wysiać. Posłuchaj, przyszedł
dzisiaj do mnie jeden ze znanych, starszych kolegów, nauczyciel,
który już wiele lat żarliwie pracuje z całkowitym oddaniem się
sprawie. Człowiek, który za tę pracę zyskał sobie nie tylko uznanie,
ale szacunek powszechny i zaufanie wychowanków i swoich
współpracowników. Toteż w oczach ma zawsze spokój dobrze
spełnianej służby społecznej, spokój człowieka, który był i jest sobą,
spokój człowieka obcego wszelkiej krzywdzie ludzkiej.
Dzisiaj przyszedł smutny jakiś i przygnębiony — w oczach jego
widziałam głęboką troskę. Zapytałam o przyczynę i teraz chcę w tym
liście choć pewne myśli z tej rozmowy przesłać do Ciebie, Kolego.
Nagromadziło się w życiu naszym dużo niepokojących spraw i
niepokojących, i trudnych, i smutnych, ale najsmutniejsza z tych
smutnych spraw i najtrudniejsza z trudnych — to brak wzajemnego
zaufania, to często nieżyczliwy wzajemny stosunek, to skłócenie
różnych zespołów w szkole. Tworzą się wśród pracowników jednej
121
szkoły zwalczające się wzajemnie grupy, powstają jakieś
zawiści różnej natury, jakieś pozornie nieuzasadnione niechęci,
niesnaski, wrogie nawet nastawienia czasem. Ile się na to
przyczyn złożyło — wiemy o tym dobrze i jakie one były też
dobrze wiemy, ale też i to wiemy, że żyć w takiej atmosferze
bardzo trudno — a dobrze uczyć i wychowywać człowieka —
zupełnie niemożliwie. Nie możemy się z taką sytuacją pogodzić
— stanowczo nie. Musimy wystąpić do wałki z takim
nastawieniem. Musimy się jakoś wszyscy i każdy z nas
przyczynić do rozładowania tego napięcia tam, gdzie ono
zaistniało, do harmonizowania ludzi pracujących w zespołach,
do odbudowywania zaufania człowieka do człowieka, do
rozjaśniania chmurnej atmosfery wielu szkół i zakładów.
Odetchniemy wtedy szerzej, spojrzymy jaśniej na życie i pracę.
Popatrzmy teraz na kolegów naszych. Wśród uporczywych
walk z trudnościami materialnymi, które zabierają tyle czasu,
przysparzają tyle wysiłków, udręk i zmagań, żeby utrzymać
rodzinę, żeby kształcić dzieci, często żeby ratować zdrowie
swoich i własne, wśród ciężkich trosk, które zabierają spokój i
rujnują pogodę w pracy, nauczyciel służy jej niezłomnie i wbrew
wszystkiemu, walcząc często z niedostatkiem, trwa na swoim
posterunku. Wszyscy winniśmy to widzieć, rozumieć i oceniać f
Ale widzimy i wyczuwamy wszyscy, że w tych warunkach^ w
tym niezłomnym trwaniu na posterunku pracy kryje się wielka
siła moralna nauczyciela — siła, której źródłem jest miłość do
człowieka oraz wierność wybranej
122
służbie dla jego rozwoju z mysią o jutrze życia. To jest silą
najżywszej twórczości, tylko wyzwolić ją trzeba z przygłuszenia,
w jakim teraz się kryje. Bez tej siły przy najlepszych naukowych
teoriach pedagogicznych wyniki pracy będą szablonowe, blade,
bezduszne, jakby pozbawione dynamizmu w pracy
doskonalenia budowy naszej przyszłości.
Wiemy, że praca wychowawcza musi się odbywać w
atmosferze poszanowania człowieka, życzliwości dla niego i
poczucia wolności. Sprawa takiej atmosfery moralnej odgrywa
zasadniczą rolę w pracy nad wychowaniem człowieka. Toteż
przyczyniając się do jej wytworzenia wśród ciągłych zmagań z
rozmaitymi trudnościami, z brakiem zrozumienia i
niemożliwością czasem porozumienia się — zobaczymy w
końcu wyniki tej nasze] postawy, które jak jasna smuga
poprowadzą i innych na drogę życzliwości, pomocy i przyjaznej
współpracy we wspólnej dla wszystkich sprawie.
To podnosi, umacnia moralnie, harmonizuje i nie tylko
ułatzcia życie indywidualne i życie zespołowe, ale i hojnie
wzbogaca pod każdym względem plony naszej pracy
wychowawczej.
Wielki nasz pedagog, Wł. Dawid w książce „O duszy
nauczycielstwa" mówi o tym, że istotą powołania nauczy-
cielskiego jest „miłość dusz ludzkich". „Nie kreślę tu — mówi
autor — tworów wyobraźni ani oderwanych przypuszczeń : typ
taki istnieje, typ nauczyciela, który kocha dusze ludzkie —
dusze swoich uczniów. Ta miłość dusz jest źródłem
entuzjazmu, wiary w swe powołanie, wyjaś-
123
nienieni faktu, ze w życiu człowieka wypadkiem, momentem,
który o życiu tym decyduje, może być i jest czasem — jakiś
jeden nauczyciel".
A ile pięknych myśli o tym, czym jest miłość w życiu każdego
i wszystkich, zostawili nam najwięksi nasi poeci.
Miłość jest przecież dźwignią w życiu, jest jakby najgłębszym
impulsem natury naszej do harmonii, do ładu, do nawiązywania
łączności między ludźmi, do życzliwej względem nich postawy;
jest impulsem do ujawniania czynnie stosunku, który dobrocią
nazywamy. Z miłości wypływa dopiero i prawda nasza
poznawcza, i troska o rozwój człowieka, i dążenie do lepszego
jutra człowieka. Przypomnij sobie. Kolego, słowa Cypriana
Norwida:
.^Ailości, w tobie jednej odpocznienie i moc, i bytu oś — w Tobie
sumienie!"
A w dziejach naszych jakie mamy piękne tego przykłady. Już
w roku 1413 Unia Horodelska w akcie tego zbratania narodów
głosi miłość jako wartość suwerenną. Posłuchaj, Kolego:
,y^ie dozna laski zbawienia, kto się na miłości nie oprze.
Miłość jedna nie działa marnie. — Promienna sama w sobie,
gasi zawiści, osłania urazy, daje wszystkim spokój, łączy
rozdzielonych, podnosi upadłych, gładzi nierówności, prostuje
krzywizny, wspiera każdego, nie obraża nikogo — — —. A
ktokolwiek schroni się pod jej skrzydła, znajduje się
bezpiecznym i nie ulęknie się niczyjej groźby. Miłość tworzy
prawa, a kto nią pogardzi — wszystko straci"
LIST PIERWSZY
Kolego, kilka już lat minęło od ostatnich „Listów" moich. W tym
czasie tyle zmian zaszło w warunkach pracy naszej i życia
naszego. Tyle wielkich przemian, tyle nowych zdobyczy,
otworzyły się przed nami horoskopy rozwoju w każdej dziedzinie
życia. Odbudowujemy się szybko z ruin i zgliszcz, odkrywamy
ciągle nowe skarby ziemi naszej, jak miedź, siarka, ropa
naftowa. Powstają nowe kopalnie węgla, tam gdzie nikt o tym
nie myślał, przemyśl stale dźwiga się wzwyż i rozrasta—staliśmy
się państwem uprzemysłowionym. Powstają zupełnie nowe
miasta pracy, jak Nowa Huta, która ,yzjawila" się nagle, w ciągu
kilku lat, wyrastając na podkrakowskich polach nie tylko na
najnowocześniejsze miasto przemysłowe, ale też jako
najbardziej nowoczesne miasto dla mieszkańców swoich —
ludzi pracy tego przemysłu.
Jednocześnie podnosi się gospodarka rolna, wzrasta stan
sanitarny ludności, upowszechnia się kultura, oświata szybko
się rozwija, książka i czasopismo stają się potrzebą życiową,
poziom muzyki zyskuje uznanie świata,
127
szkoła wchodzi w okres reform zasadniczych. Dzikie, prawie
bezludne. Bieszczady zaczynają się uprzemysławiać i
zaludniać. Bug zniewolony plynie pod Dębem nowym korytem,
psychologowie i plastycy biorą udział w projektowaniu budowy
nowych urządzeń fabrycznych i tyle, tyle innych, zdawałoby się
nie do pomyślenia, dziwnych rzeczy.
Budują ten nowy świat różni ludzie — partyjni i bezpartyjni,
różnych narodów, różnego wykształcenia i charakterów, i różnej
do pracy postawy. Budują to nasze życie różnymi drogami i
pracą rąk, i piórem, i słowem — rozmaicie. Pragniemy, żeby
wszyscy zawsze pracowali glową i sercem w poczuciu
odpowiedzialności za jutro życia człowieka — do tego dążymy.
Kolego! Zawsze i wszędzie, w każdej pracy i każdym życiu
człowieka od tego poczucia zależy właśnie wartość życia danej
jednostki, a więc i wartość jej pracy.
U wielu to poczucie odpowiedzialności jest nie tylko bodźcem
do pracy, ale i regulatorem jej wartości. Są całe zastępy tych,
którzy biernie nie przechodzą koło ludzi i ich spraw, którzy
pracują dla człowieka i jego przyszłości. U niektórych ludzi to
poczucie odpowiedzialności prowadzi do czynów wprost
bohaterskich, ale są i tacy, u których ono nie budzi się wcale,
lub daje tylko nikle znaki o sobie. Pisałam już o tym. Kolego, w
„Listach" moich poprzednich, dawałam przykłady pracy różnych
nauczycieli — nie powtarzam więc — przypominam tylko, że to
jest właśnie ten drogocenny kamień węgielny dobrego jutra w
każdej dziedzinie życia.
128
I dlatego piszę te „listy" aby one krzepiły samopoczucie
Czytelników swoich obrazami czynów, których kierownikiem
było poczucie odpowiedzialności człowieka za życie swoje.
Oto kitka przykładów, które cytuję dosłownie bez wszelkich
wyjaśnień.
Przeczytałam dzisiaj w „Sztandarze Młodych" taki komunikat:
„Ludzie dobrej woli uratowali życie dwóm zatrutym robotnikom.
W godzinach popołudniowych 20 sierpnia rb. rozgłośnia
krakowska Polskiego Radia przerwała normalny program,
podając suchy komunikat:
W kombinacie im. Lenina uległo zatruciu, przy malowaniu
farbami plastikowymi, kilku robotników, ponieważ nieznany jest
skład chemiczny farby — wszyscy, którzy mogliby dopomóc w
jego ustaleniu proszeni są o zgłoszenie się do Kliniki Medycznej
w Krakowie, bądź pod numer telefonu...
Sprawa nie była błaha. Od ustalenia składu chemicznego
farby (stanowi to często tajemnicę producenta), zwłaszcza zaś
wykluczenia jednego ze składników — zależało leczenie
robotników. Radiowy apel poszedł w eter, a już w kilka minut
później zaczęły napływać telefony od ludzi, którzy chcieli pomóc
w ratowaniu dwóch ciężko zatrutych ofiar. W ciągu godziny
oprócz telefonów z Krakowa było również wiele zamiejscowych.
Na radiowy apel zgłosił się też z Gdańska przedstawiciel fabryki
produkującej lakiery, który udzielił autorytaty-
129
wnego wyjaśnienia. Lekarze byli już uspokojeni. Można było
bowiem obrać właściwy sposób leczenia. Po zastosowaniu
odpowiednich środków życie robotników zostało watowane".
Przed kilku miesiącami „Trybuna Ludu" podała wiadomość,
ze krótkofalowcy uratowali życie 17-letniego chłopca. W III
Klinice chorób wewnętrznych Akademii Medycznej w .Łodzi
przebywał 17-letni chłopiec chory na serce, którego uratować
mogło jakieś lekarstwo jak najszybciej zastosowane. Ponieważ
leku tego nie produkuje się w kraju, łódzka rozgłośnia Polskiego
Radia natychmiast zwróciła się do słuchaczy o pomoc w dostar-
czeniu tego lekarstwa.
Na ten apel odpowiedział student Akademii Medycznej w
Łodzi, który telegraficznie powiadomił swego znajomego
przebywającego w Paryżu. Wobec tego, że paryżanin nie mógł
odszyfrować nazwy leku, zwrócił się więc przez stację
krótkofalową do jakiegoś krótkofalowca w Warszawie oraz do
znanego w Polsce krótkofalowca w Łodzi. Odpowiedzieli
natychmiast. Po otrzymaniu potrzebnych danych, paryżanin
natychmiast przesłał lekarstwo samolotem. Tego samego jeszcze
dnia przesyłka znalazła się w łódzkiej klinice. W ten sposób
dzięki krótkofalowcom udało się uratować żyde młodego
chłopca.
130
„Express Wieczorny" podaje: „Statek v0rcades» płynął s San
Francisco do Anglii przez Honolulu,Jokohamę, Hongkong i
Australię. W Los Angeles zajęła miejsce na statku pani Z. W
kilka dni po odpłynięciu od brzegu pasażerka zaczęła się
skarżyć na gwałtowne bóle gałki ocznej. Traf chciał, że na
pokładzie znajdował się, jako pasażer, 70-letni emerytowany
okulista z Kalifornii. Zbadał on wspólpasażerkę i orzekł, że w
ciągu 24 godzin musi być przeprowadzona operacja chirurgi-
czna, w przeciwnym razie chorej grozi ślepota. Na statku nie
było odpowiednich narzędzi chirurgicznych. Późnym wieczorem
radiostacja pokładowa nadawała wezwanie o pomoc. O świcie
załoga i pasażerowie statku spostrzegli nadlatujący samolot,
który wystrzelił rakiety oświetlające i zrzucił ładunek. Wydobyła
go załoga lodzi wielorybniczej i przetransportowała na pokład
okrętu. Zrzut zawierał niezbędne narzędzia chirurgiczne. W
dwie godziny później było już po operacji. Zagrożony wzrok
został uratowany".
Przypomnij sobie. Kolego, piękną książkę Stefanii Sem-
polowskiej „Na ratunek". Jest to jakby poemat o pięknie tego
właśnie poczucia odpowiedzialności człowieka. Poemat, który
Sempolowska kończy takimi słowami: „Wyprawa c-Italii^
zostanie na pewno zapisana w dziejach zdobycia Arktyki. A
dzieje wypraw ratowniczych nie zostaną zapomniane. Zapiszą je
dzieje kultury. Te
131
z szaloną odwagą przedsiębrane wywiady powietrzne, badania
szerokich, nieznanych przestrzeni, mające na celu nie krwawe
czyny wojenne, lecz dzieło pokoju, ratowanie życia ludzi
rzuconych w nieznane pustynie lodowe, ten glos radia
przynoszący gdzieś spod bieguna wołanie o pomoc, a na ten
glos, na to wezwanie — wyścig ludzi nie liczących się z
niebezpieczeństwem, dążących z różnych stron ziemi, różnymi
środkami komunikacyjnymi w poszukiwaniu zaginionych ludzi,
to bohaterstwo i ofiarność wypraw ratowniczych pozostaną w
dziejach ludzkości jako piękna karta".
Gdy rozeszła się wieść w roku 1928 o katastrofie włoskiej
wyprawy biegunowej pod kierunkiem gen. Nobile na sterowcu
„Italia", zewsząd śpieszyła pomoc ratownicza ludzi nie liczących
się z niebezpieczeństwem wobec poczucia konieczności
niesienia pomocy zaginionym. Ze wszystkich stron świata szło
echo: na ratunek. Podejmowano próby organizowania wypraw
przez prywatnych ludzi, rządy różnych państw organizowały
wyprawy ratownicze różnymi środkami komunikacyjnymi.
Związek Radziecki ofiarował pomoc wielkich lamaczy lodów
„Malygin" i ,^rasin". Francja oddala rządowi włoskiemu do roz-
porządzenia w pracach ratowniczych hydroplan „Latham".
Hydroplan ten dano do dyspozycji Amundsenowi, który zgłosił
gotowość udziału w akcji ratowniczej. Oto jak Sempołowska
pisze o tej decyzji: „Po trzydziestu latach trudów życia
aktywnego pożegnał Amundsen wielkie podróże, niebezpieczne
wyprawy, schronił się w zacisze domowe. Niedaleko Oslo pędził
ciche dnie w domku pod-
132
miejskim, ciesząc się zielenią i kwiatami (róże), które otaczał
troskliwym staraniem, pragnął odpoczynku, ale tragedia «Italiif>
wyrwała go z ciszy osobistego życia i rzuciła znów w krainę
wichrów, mgieł i lodów. . . W piękny letni wieczór, gdy
Amundsen siedząc w ogrodzie w gronie swoich przyjaciół
(Sredcup) zastanawiał się nad losami «Italii'» obmyślał sposoby
ratunku, w domu jego zjawil się wysłannik rządu norweskiego i
w imieniu Ministerstwa Obrony państwa prosił, aby Amundsen
pokierował wyprawą ratowniczą i poszukiwaniem ofiar kata-
strofy. Wszyscy obecni dobrze znali stosunek Amundsena do
Nobilego, wszyscy wiedzieli, że słusznie czy niesłusznie, nie
tylko nie lubił Nobilego, ale mu nie ufał. Z zapartym oddechem
oczekiwano odpowiedzi Amundsena. Odpowiedź była godna
człowieka. Bez chwili wahania, głosem pewnym, spokojnie i
zdecydowanie odpowiedział : Jestem gotów ! W tej chwili nie
myślał o osobistych niechęciach czy urazach, ludzie, którzy jak
on poszukiwali rozwiązania zagadki polarnej, ginęli, po-
trzebowali pomocy. Może uda się ich ocalić...
... Norwegia otacza Amundsena miłością pełną uwielbienia,
uważa go za bohatera ludzkości, chlubę ojczyzny. Toteż
olbrzymie dumy witaly dnia 15 czerwca na dworcu bergińskim
przyjeżdżającego Amundsena: unoszono go na rękach,
śpiewano pieśni na jego cześć. Wieczorem 17 czerwca brzegi
fiordu Pudole zaległy nieprzejrzane tłumy ludzkie. W niebo bił
okrzyk — Niech żyje! — to Bergen, to Norwegia żegnała
Amundsena przed nową
133
wyprawą. Było to pełne miłości pożegnanie ze strony rodaków,
ojczyzny, całej kulturalnej ludzkości...
... Jeśli ludzie, którzy przeżyli to, co Amundsen w roku 1925,
podejmują się takich wypraw, trzeba tych ludzi uznać za
bohaterów : znając, rozumiejąc ogrom niebezpieczeństwa nie
cofają się przed nim dla celów droższych nad życie. Lot
Amundsena miał wyłącznie cele humanitarne. Nie chodziło mu
o Arktykę — znał ją tak dobrze, nie chodziło mu o zdobycie
wiedzy — nie wziął ze sobą bagaży, ani przyrządów
naukowych. Nie chodziło mu o sławę — był syt sławy — i
uciekał od niej, znał go i wielbił świat, niepotrzebne mu były
nowe liście wawrzynu. Leciał ratować ginących, oddawał im w
ofierze swoją wiedzę, doświadczenie, siebie samego, swoje
życie..."
LIST DRUGI
Dzisiaj, Kolego, jest Dzień Nauczyciela — nasze święto — i
Twoje, i moje, i wszystkich Kolegów naszych, tych, którzy teraz
pracują i tych, którzy dawniej pracowali i już w rozmaitym
czasie od tej pracy odeszli.
Tyle teraz w ciągu roku różnych „dni" obchodzimy. Każdy z
nich ma ustaloną datę i pewien ustalający się charakter
obchodu. Ten charakter ulega stopniowo pewnym zmianom w
zależności od ogólnych warunków. Niektóre „dni" słabną w sile,
kurczą się w formach obchodów, maleją — dynamika ich
słabnie i nikną w różnych krajach zależnie od warunków
właśnie. Ale są takie, które mają niewyczerpane źródła
dynamizmu, wiecznie żywe, bo płynące z najgłębszych ludzkich
tęsknot i dążeń;
z pragnienia ładu, z harmonii, sprawiedliwości, pragnienia
poznania i rozwoju, pragnienia lepszej przyszłości człowieka.
Takim jest Dzień Pokoju i Pracy i takim będzie, myślę Kolego,
ten nasz dzień — Dzień Nauczyciela-Wychowawcy — bo te
wszystkie pragnienia to są jakby straże obronne warunków
realizowania tego, co określamy jako „Prawa człowieka". —
Domyślasz się Kolego,
135
czemu Dzień Nauczyciela-Wychowawcy też tutaj należy —
prawda?
Przypomnij sobie ten obraz z dawniejszych „Listów" moich,
które do Ciebie pisałam!
„W określonych godzinach, codziennie, jak świat długi i
szeroki, idą dzieci do szkoły — idą tłumy dzieci, w określonych
godzinach, codziennie, jak świat długi i szeroki, idą nauczyciele
do szkoły — idą tłumy nauczycieli. Idą do szkoły !... Mnóstwo
jest dzieci na świecie, więc i mnóstwo, choć mniej znacznie
nauczycieli. Wszyscy ci nauczyciele od wielu, wielu lat
wprowadzali w świat wiedzy, form współczesnego życia i kultury
pokolenie za pokoleniem w różnych epokach, w rozmaity
sposób i w różnym zakresie. W istocie swej była to zawsze
sprawa dużej wagi, zyskująca coraz większe zrozumienie, coraz
większą nieustępliwość w konieczności brania w niej udziału
każdego człowieka".
Toteż można by powiedzieć, że nauczyciel-wycho-wawca
stoi na straży nienaruszalności tego i realizuje prawo każdego
człowieka do nauki, wiedzy, kultury i życia społecznego. I to jest
właśnie źródło niewyczerpane dynamizmu jego pracy i jej
ciężaru gatunkowego.
Niewyczerpane wiecznie żywe źródła — bo wielkie zadania
ma do spełnienia nauczyciel-wychowawca i wielka jest za nie
odpowiedzialność.
Toteż i pamięć o tych, którym to poczucie było jak gdyby
sumieniem ich pracy, ma oprócz cech wierności czy trwałości
jeszcze jakby urok jakiegoś wdzięku moralnego — urok
wdzięczności.
136
Pomyślmy, Kolego, przecież w pamięci naszej nie zapisali się
wszyscy nasi wychowawcy.
Niektórzy jaśnieją wyraźnie we wspomnieniach naszych i
budzą drogie nam skojarzenia; innych obraz niejasny zjawia się
nie budząc tych uczuć i gaśnie szybko w niepamięci, czasem
obraz innych — budzi niechęć, są też i tacy, którzy nie ożywają
we wspomnieniach naszych wcale — zatonęli w mroku swojej
obojętności i braku poczucia odpowiedzialności za pracę, do
której może zbłądzili. Ale na przebiegu tej drogi myślowej jak
słupy ogniste ożywają wtedy zawsze postaci tych nauczycieli-
wychowawców naszych, którym zawdzięczamy to, kim
jesteśmy, a raczej to, co w sobie uszanować możemy.
Zatrzymujemy się więc myślowo jakby w przystani moralnej,
teraz jeszcze często czerpiąc z niej siłę — schylamy głowę w
poczuciu szacunku i miłości, czasem podziwu i zachwytu, a
zawsze wdzięczności.
I ja też patrzę wstecz na życie moje i widzę zarysowaną w
nim silnie postać Józefy Joteyko. I o Niej wiośnie, Kolego, chcę
napisać do Ciebie w tym liście moim.
Ukochanie nauki i człowieka wyznaczyło cel jej życia. Żeby to
wyjaśnić, muszę Ci, Kolego, trochę chociaż o tym życiu
powiedzieć. Otóż Józefa Joteyko od lat młodzieńczych wierna
jest idei służenia człowiekowi. Dla pogłębienia wartości tej
służby kończy w Genewie wydział przyrodniczy i zdobywa
metodę pracy. Później wybiera kierunek tej służby — niesienie
pomocy człowiekowi choremu — kończy więc medycynę w
Paryżu i zostaje lekarzem. Promieniuje z niej siła
odpowiedzialności za
137
wartość tej służby i głęboki spokój oddania się jej całkowicie. Po
kilku latach pracy widzi jednak, że to jej nie wystarcza. Umysł
głęboko filozoficzny z przygotowaniem przyrodniczym dąży
dalej do badań naukowych, do poznawania pochłaniających jej
zainteresowanie podstawowych zagadnień życia i pracy
człowieka. W pracach i badaniach fizjologicznych i
psychologicznych szuka wśród innych rozwiązania zagadnienia
zmęczenia, wypoczynku i zagadnienia bólu. Zamyka się w
pracowniach naukowych i oddaje się całkowicie pracy w
zakresie fizjologii wyjaśniającej mechanizmy tych zjawisk
właśnie. Prace te pochłaniają całkowicie jej czas i myśli przez
szereg najpiękniejszych lat młodości i zdrowia. Pracuje z
zapałem, prowadzi życie skromne, ciche, skupione. — Jest
szczęśliwa. Kolego, bo służy Człowiekowi — dla jego lepszego
życia. Tworzy nowe teorie naukowe, niektóre jej zdobycze
zostały na zawsze związane w świecie nauki z jej imieniem.
Stopniowo, w ślad za pierwszą jej rozprawą naukową
zaczynają się ukazywać inne — cały ich długi szereg. Otacza ją
sława naukowa, o czym świadczą odznaczenia najwyższych
instytucji naukowych Europy. Ale w zetknięciu z nią. Kolego,
nigdy by się tego nie poznało — taka jest zawsze prosta,
skromna, naturalna i o sobie nie myśląca. Stopniowo zwraca się
zdecydowanie w kierunku psychologii. Jej prace zasadnicze
nad zmęczeniem i bólem człowieka stały się jakby pomostem
między pracami fizjologicznymi i psychologicznymi. Józefa
Joteyko rozszerza swoje zainteresowania badawcze na prawa
138
rozwojowe człowieka. Zdaje sobie jasno sprawę, że nauka
winna przekroczyć ciasne ramy pracowni i służyć życiu, oddaje
się więc szerzeniu w różnych formach wiedzy doświadczalnej i
stosowanej. Wszędzie, gdzie pracuje, wprowadza naukowe
metody do badań i toruje drogi naukowym dociekaniom nad
rozwojem dziecka. Bo widzisz Kolego, Józefa Joteyko w służbie
człowiekowi chce wpłynąć w jakiejś mierze i na jego
wychowanie i rozwój, toteż ostatnie lata życia poświęca
psychologii dziecka i daje naukowe podwaliny pod reformę
metod i organizacji szkolnictwa oraz przygotowania nauczycieli.
W każdej dziedzinie pracuje zawsze z myślą o podniesieniu
warunków życia człowieka, jego rozwoju i jego wartości. Walczy
z krzywdą dziecka, z niezrozumieniem zasadniczych praw jego
rozwoju i warunków, jakie kształtować należy, ażeby mogły
sprzyjać rozwojowi.
Formy pracy Józefy Joteyko w tym kierunku byty różne
bardzo: bada, obserwuje, pisze, prowadzi cykle wykładów,
organizuje specjalne seminaria, kursy wakacyjne dla
nauczycieli, wygłasza cykle wykładów w kraju. Wreszcie w
Brukseli organizuje Międzynarodowy Fakultet Pedologii, gdzie
wszystkie te zagadnienia są zespołowo badane, analizowane,
omawiane i gdzie nauczy-ciele-wychowawcy z różnych krajów
zdobywają nie tylko wiedzę w tym kierunku, ale i zapal służenia
sprawie dziecka — a więc i przyszłości człowieka. Uczelnia ta
związana była jak najszerzej z życiem, z organizacją pracy, z jej
treścią i metodą. Chodziło bowiem o to, aby wychowawca sam
był pełnym człowiekiem związanym
139
z przyrodą i zjawiskami życia społecznego we wszelkich jego
dziedzinach i w zakresie poznania doznań emocjonalnych.
Pierwsza wojna światowa rujnuje tę organizację. Józefa
Joteyko przenosi się do Paryża, gdzie poza swoją pracą
naukową gromadzi w założonej przez siebie Polskiej Lidze
Nauczania materiały do odbudowy szkoły w kraju. W ogóle
wszystko, co czyniła za granicą, czynione było z. myślą o
Polsce.
Czuliśmy wszyscy, ze Józefa Joteyko plonie tęsknotą do
Kraju. Pamiętam np. dobrze. Kolego, chwile emocji, jakie
przeżywałyśmy w czasie bombardowania Paryża w pierwszej
wojnie światowej. Nigdy nie zapomnę takiej chwili. Noc...
Dzwony wszystkich kościołów Paryża dzwonią donośnie,
rytmicznie, radośnie. Sygnał, że samoloty niemieckie
odpędzone, że Paryż jest w bezpieczeństwie. Chociaż to nie na
długo może, wprowadzają jednak spokój. Józefa Joteyko staje
w otwartym oknie — słucha odgłosów dzwonów. Nastrój
pewności i spokoju ogarnia miasto. „Wiesz, mam wrażenie, że
te dzwony głoszą wolność Polski". Tam szła myśl jej
ustawicznie.
Z jaką niecierpliwością wyczekuje echa idącego z Kraju, jak
chwyta każdą wieść o Polsce i skoro tylko można w 1919 roku
porzuca wszystko i staje przed Nią „na baczność" i oddaje się w
Jej służbę niepodzielnie, z wymarzoną rozkoszą — w zbyt
twardą służbę. Niestety, to były już ostatnie lata jej życia.
Nieopisanie trudne warunki pracy, z jakimi się spotyka w kraju,
nie tłumią jej inicjatywy i energii twórczej i nie tłumią pogody jej
ducha. W ciągu tych kilku lat pracy w kraju Józefa
140
Joteyko wnosi twórcze wartości do psychologii- i pedagogiki.
Prowadzi nie tylko prace badawcze, ale jako profesor
Państwowego Instytutu Pedagogicznego nawiązuje bliski i żywy
kontakt z nauczycielami; chodzi do szkól, dol pracowni, na
zebrania Związku Nauczycielstwa, na konferencje oświatowców
i wszędzie zaznacza się wybitnie nie tylko wysokimi wartościami
intelektu, ale i subtelną lojalnością w stosunku do każdego czło-
wieka. Wszędzie, gdzie pracuje, zostawia nie tylko trwale
wartości naukowe, ale i rozniecony żar do tej pracy, pogłębienie
zrozumienia jej wartości, zapał twórczy w dążeniu do
polepszenia warunków życia i pracy człowieka, do walki z
wszelką krzywdą ludzką, do walki z bagatelizowaniem
warunków pracy zawodowej człowieka, do walki o prawo do
jego ochrony w tej pracy. Rozpala zapal do pogłębiania pracy
nad dzieckiem, do szukania nowych form wychowania i
doskonalenia metod.
Nie piszę tutaj. Kolego, więcej o kierunku życia i pracach
Józefy Joteyko, ani o jej losach życia — podałam Ci tylko ten
krótki rys jej drogi życiowej, żebyś zobaczyl kim byla i czemu
służyła. Zobaczyłeś postać uczonego, który w ciszy pracowni
naukowych bada różne zawile prawa fizjologiczne pracy
człowieka, znużenia, wypoczynku i bólu; szuka mozolnie
wyjaśnienia różnych fizjologicznych zjawisk i wysnuwa z tych
prac teorie naukowe, które wchodzą w treść jego wykładów.
Życie skromne, intensywnej pracy cale oddane, nauce i
człowiekowi.
A później Józefa Joteyko jako psycholog, który powraca do
kraju z myślą o praktycznym zastosowaniu
141
wiedzy swojej, z mysią służenia wszelkim potrzebom szkolnictwa polskiego i
jego reform, z mysią służenia nauczycielowi w jego kształceniu i pracy.
Wpływ Józefy Joteyko w jej bezpośrednim oddziaływaniu na słuchacza był
silny i niezapomniany. Po rozmowie z kimś, kto był jej uczniem, wiedziałam,
że została w jego wspomnieniach na zawsze.
Tak było i w moim wypadku, Kolego.
Pomyślmy 'teraz, gdzie szukać przyczyny tego. Bo nie tylko przecież w jej
głębokiej wiedzy i ciekawych wykładach, ale przede wszystkim w całym jej
stosunku do człowieka wynikającym z tego, kim była. Ileż to pozostało w
pamięci ciekawych obrazów charakteryzujących stosunek Józefy Joteyko do
słuchaczy. Na przykład fakt taki. W grupie naszej studenckiej mieliśmy jedną
bardzo nieśmiałą i nie ufającą w siły swoje koleżankę. Po pewnym czasie
zauważyliśmy, że Józefa Joteyko obserwuje ją często w czasie wykładów lub
rozmów ze studentami, że stara się nawiązać właśnie z nią rozmowę, że w
końcu zaproponowała jej opracowanie sprawozdania na seminarium z jakiejś
ciekawej nowej książki pedagogicznej, dodając jakby niedbale, że wybiera ją
na recenzentkę, gdyż zależy jej bardzo na dobrym zreferowaniu tego ważnego
zagadnienia. Pamiętam, że była to łatwa, ale ciekawa praca o literaturze
młodzieżowe], Zainteresował nas bardzo taki stosunek Profesora i zachwycił,
gdyśmy zrozumieli intencje jego. Sprawozdanie zostało dobrze opracowane;
zobaczyliśmy radość
142
na twarzy koleżanki i blask wdzięczności w jej spojrzeniu na Profesora.
A teraz wybieram zupełnie inny przykład mówiący o stosunku Józefy
Joteyko w ogóle do człowieka.
Pamiętam -np. lato spędzone z nią w domu wczasowym kooperatywy
robotniczej we Francji nad Atlantykiem. Tłum ludzi tam zjeżdżał na kilka
tygodni wypoczynku — ludzi ciężkiej pracy; robotnicy różni, rzemieślnicy,
czasem zabłąkał się jakiś literat, artysta malarz, profesor. Regulamin sztywny
obowiązywał wszystkich; każdy sam musiał myśleć o swoich potrzebach i
pomagać w organizacji życia zbiorowego. A więc przed śniadaniem wszyscy
zastawali w refektarzu na stalach stosy jarzyn — które należało obrać. Trzeba
było widzieć nieśmiałe tłumaczenie się, zażenowanie i skrępowanie Józefy
Joteyko, gdy sąsiedzi chcieli ją w tej pracy wyręczyć. Prosili usilnie o to, nie
zgodziła się. W niczym nie chciała się wyróżniać. W jej badaniach naukowych
nad zmęczeniem kryją się podstawy nowych ustaw o ochronie pracy i
zabezpieczeniu zdrowia robotnika. Tutaj widziała ich wypoczynek. Po ciężkiej
pracy zdobyte urlopy — ani chwili z nich tracić nie można; słońce, ocean i lasy
niech mówią tu jak najpełniej. Twarda dla siebie i niesłychanie dobra dla
innych.
Z giębi jej rozległych horyzontów umyslu i uczuć wypływał jej prawdziwy
demokraty zm i twórcza rzetelna postawa wobec zjawisk życia, wobec
człowieka — ludzi, wobec siebie.
Nie tylko chciała poznać świat, ale chciała go kształtować.
143
Kochała życie i rozumiała je w młodych. Płomień zapału
rozpalała w służbie dla przyszłości. W tej głębi kultury i dobroci
tkwiła istota jej stosunku do ludzi. Dawała nie tylko światło, ale i
ciepło. Józefa Joteyko szanowała do najwyższych granic
indywidualność innego człowieka, niezwykle wyrozumiała,
równa i pogodna, dla każdego znalazła w razie potrzeby
zawsze czas i radę. Miała dar budzenia wiary we własne siły i
możliwości pracy owocne]. Jej bezpośredniość i świeżość
odczuwań ułatwiała nam młodym wymianę myśli, dążyliśmy do
bezpośredniego zetknięcia się z nią. Była dla nas Człowiekiem
zupełnym. Przy ogromie wiedzy swojej i kulturze ducha
serdecznie życzliwa, uczynna w sposób najprostszy i
nienarzucająca swej woli — zyskała sobie powszechnie nasze
zaufanie, szacunek i przywiązanie. Czuliśmy, Kolego, że to jest
Ktoś silny prawdą wewnętrzną, kochający życie i ludziom
głęboko życzliwy. Czuliśmy, że można się na nim oprzeć
moralnie, że można mu zaufać.
I przeszły długie lata, a pamięć wielkiego Wychowawcy
pozostała — pamięć wierna i wdzięczna.
LIST TRZECI
Pisałam Ci już. Kolego, że w pamięci każdego z nas nie
zapisali się wszyscy nauczyciele, że są i tacy, którzy nie
ożywają we wspomnieniach naszych wcale, lub też
wspomnienie o nich budzi czasem nawet niechęć jakąś. Różne
się na to składały przyczyny, które zdecydowały o ich postawie
do życia i człowieka, i o ich wartości pracy.
Od dawna już w pamięci mojej błąka się m.in. obrazami
szkól i takie wspomnienie. Mroźny, styczniowy ranek. Śnieg
wielkimi okiściami leży na smrekach i iskrzy się w promieniach
wschodzącego słońca. Stoję przed zamkniętą jeszcze szkolą w
M. i czekam. Za 20 minut ósma — zaraz drzwi się otworzą, a
tymczasem schodzą się dzieci pieszo, na zaimprowizowanych
sankach, i jak strzały w promieniach słońca na nartach. Wyżej
nad szkołą. ubielony puchem śnieżnym, smrekowy las. Poprzez
konary widać wschodzące pogodnie słońce. Ze wszystkich
stron zza smreków mkną na nartach dzieci ku szkole jak pro-
145
mienie wschodzącego słońca. Zewsząd ukazują się pogodnie
uśmiechnięte i zaróżowione od mrozu twarze dzieci. Gwar,
nawoływania, radosne okrzyki, opowiadania urywanymi słowami
przygód i rozjaśnione pogodą oczy. Życie i radość w oczach, w
twarzy i w spojrzeniu. Śnieg, słońce, roześmiane twarze dzieci i
krystaliczne, przeczyste powietrze! Jak dobrze!
I nagle zupełnie inny świat! Skrzypnęły drzwi chaty szkolnej,
buchnął z niej zaduch, wyjrzała szarzyzna jakaś i ponurość
mroku. W progu stanął nauczyciel — zaspany jeszcze,
rozczochrany, w poplamionym ubraniu i zarzuconym na szyję
wystrzępionym szaliku. Żadnego uśmiechu powitania,
zdawkowe, bezdźwięczne „dzień dobry", senny wyraz twarzy,
jakby zniechęcenie i nuda w oczach — oznajmiały rozpoczęcie
ciężkiego obowiązku pracy.
Na twarzach dzieci powoli gasła łuna pogody. Wchodziły
ociężale, z niechęcią do sieni szkolnej, ustawiały tam ośnieżone
jeszcze narty i ciężkim, powłóczystym krokiem wchodziły do sali
szkolnej. Za chwilę izba szkolna była wypełniona. Dym z na
wpół rozwalonego pieca męczył oczy. Małe okienka, szeregi
czarnych ławek, mrok ponurej, ciemnej izby, obecność
sennego, zaniedbanego nauczyciela nie obiecywały nic miłego.
I gasły blaski pogody w oczach, znikały rumieńce z twarzy —
dzieci z wolna tężały jakby w bezruchu i martwocie myśli. Ze
świata słońca, bieli śnieżnej i radosnych doznań weszły w mroki
dusznej zadymionej izby i w atmosferę zmęczonego i
znudzonego pracą nauczyciela. — W zale-
146
gojącej ciszy słychać było tylko moją przyciszoną rozmowę z
nauczycielem tej szkoły , skąd, w jakim charakterze, w jakim
celu i uskarżanie się na ciężkie warunki pracy — wszystko to
reasumowało się w jednym tylko pragnieniu — wyrwać się stąd
jak najprędzej.
LIST CZWARTY
Czy odczułeś już. Kolego, w życiu swoim silę jaką przyjaźń
daje? A może i inne dobra przyjaźni?
Ciągle wokoło słyszymy to słowo „przyjaźń", „przyjaciel" i
ciągle się nim posługujemy w rozmowach naszych, chociaż nie
zawsze go odpowiednio używamy, określając nim np. wprost
jakieś uczucie życzliwości łączące nas z kimś, do kogo żywimy
sympatię.
Jakie cechy winno mieć uczucie wiążące ludzi, żeby je
nazwać można było przyjaźnią i jaka jest siła twórcza tego
uczucia? O tym właśnie chciałabym w tym liście pomówić, bo
zjawisko przyjaźni — to sprawa zasadniczej wagi w życiu
jednostki i w życiu społeczeństwa.
Nie myśl tylko. Kolego, że chcę dać określenie przyjaźni — to
trudna bardzo sprawa — ja chcę tylko wyodrębnić kilka cech
charakterystycznych tego uczucia, wyróżniających je z szeregu
innych — w tym jak ja przyjaźń rozumiem.
Pewno myślisz w tej chwili. Kolego, czy znalazłeś już w życiu
swoim przyjaciela? Może? Przyjaźń to chyba
148
uczucie wiążące ludzi, w którym u podstawy leży nie tylko jakaś
wspólna postawa wobec czegoś najważniejszego, ale i
serdeczna wzajemna bliskość, troska o los przyjaciela,
poczucie tęsknoty do przeżywania z nim razem różnych zjawisk
w różnych płaszczyznach życia.
Przypomnij sobie. Kolego, przyjaźń łączącą „Filomatów" i
„Filaretów", przyjaźń Mickiewicza z Zanem, z Odyńcem, z
Czeczotem — ich wspólne dążenia do życia twórczego, do
rozbudowy w dziedzinie etycznej. A w naszych czasach ileż to
mamy pięknych przykładów przyjaźni: Wawrzyniec Żuławski
idzie bez najmniejszego wahania szukać na szczytach masywu
Mont Blanc przyjaciela swego, o którym już doszły wieści, że
zginął od lawiny. „Jeśli mój przyjaciel jest już tylko bryłą lodu, to
i tak trzeba iść go odszukać" — mówił na kilka godzin przed
ostatnią swą ekspedycją. Poszedł w drogę beznadziejną,
wbrew wszelkim turystycznym wskazaniom, poszedł w grozę
mrozu, śnieżyc i lawin i już z tej wyprawy ratunkowej nie
powrócił.
A w okresie okupacji hitlerowskiej „Rudy" i „Zośka"
przyjaciele z „Szarych Szeregów" związani na śmierć i życie w
przyjaźni swojej ideą walki o wolność Ojczyzny. — Obaj
wybitnie zdolni, żarliwi w pracy swojej i krystalicznie szlachetni,
w najgłębszym zaufaniu wzajemnym i współżyciu służą sprawie
wolności Ojczyzny niepodzielnie do ostatniego tchnienia.
A te przykłady przyjaźni wiernej, którą sami przeżywamy,
jesteśmy jej świadkami lub o niej słyszymy — przypomnij sobie.
Kolego,'
149
Przyjaciołom musi być dobrze razem, tęsknią do wspólnych
przeżyć i do wspólnej rozmowy. Mogą być jednak różnych
temperamentów i charakterów, różnego stopnia i kierunku
wykształcenia i różnych zawodów, ale muszą być związani np.
wspólną postawą do życia, nauki, pracy człowieka — tym, co
jest w tej postawie najistotniejszego i co się staje, sensem życia
człowieka. W tej np. dziedzinie czują się równi i czują potrzebę
wzajemnego umacniania się i wzajemnej pomocy.
Nas — tych wszystkich nauczycieli-wychowawców, którzy
rozumieją sens pracy swojej i swoją za nią odpowiedzialność,
łączy też jakieś uczucie przyjaźni, którą kształtuje wspólna myśl
— jak gdyby kanwa pracy naszej — jest nią właśnie głębokie
zrozumienie istoty zawodu naszego i jego mocy, którą dla
przyszłości posiada i który tę przyszłość kształtuje.
Pomyśl, Kolego, co to za zawód, co ma największy czar
zawodów — bo hasło sezamowe budzenia Człowieka. Jesteśmy
tymi w zawodzie naszym, którzy nie tylko rozumieją, ale i
sercem czują ten właśnie najgłębszy w nim sens i
odpowiedzialność za tę pracę. Łączy nas zrozumienie istoty
zawodu naszego i wielkiej za tę pracę odpowiedzialności wobec
przyszłości naszej — i to jest ta wspólna płaszczyzna życiowa
nasza. W uczuciu przyjaźni, która nas może łączyć, występuje
poczucie obustronnej odpowiedzialności za wzajemne
umacnianie się w zakresie właśnie tej wspólnej płaszczyzny —
postawy wobec czegoś najważniejszego, choćby nawet nie było
jednomyślne, co jest tym, czymś najważniejszym. To
150
jest jak gdyby jakieś „signum" przyjaźni, bo przyjaciół musi coś
ważnego równać. Można się czuć pod każdym względem niższym
czy wyższym od przyjaciela, ale coś ważnego musi tych ludzi
równać. Łączy nas to głębokie uczucie i zrozumienie, które każdy
z nas mieć musi i które stanowi zasadniczą cechę przyjaźni w
zrozumieniu Edwarda Abramowskiego. Słyszałeś już może o nim.
Kolego, to był w pierwszej połowie naszego stulecia uczony
nasz, filozof, psycholog, kooperatysta, społecznik, który w swojej
pracy „Idee społeczne koopera-tyzmu" tak pięknie mówi o
przyjaźni: „... gdzie i czym jest ta potęga wybawicielska, za
pomocą której można by życie uczynić lepszym i
szlachetniejszym. Szukamy jej na wszystkich polach pracy, a
zarazem czujemy instynktownie, że jest jakaś jedna
najważniejsza rzecz podstawowa, która, gdyby została
znaleziona i zdobyta, rozstrzygnęłaby wszystkie zagadnienia i
dala oręż prawdziwy, niezwyciężony — do zwalczania zła.
Instynkt ten nie jest złudzeniem naszym. Taka potęga jest do
wzięcia i jest pośród nas, a nazywa się przyjaźń".
Może to rzeczywiście jedna z dróg do podniesienia poziomu
życia etycznego społeczeństw?
Myślę, że przyjaźń. Kolego, to jest ze wszystkich rodzajów
miłości uczucie najbardziej zintelektualizowane i połączone
różnymi formami świadomości. Przyjaźń jest uczuciem najmniej
ze wszystkich rodzajów miłości związane z istnieniem (jak
macierzyństwo i małżeństwo), a więc najbardziej
odbiologizowane i związane z formą i treścią życia. Przyjaźń
trwa i rozwija się, kształtuje
151
ją i wzbogaca silą dynamicznych przeżyć wspólnych, która
prowadzi naprzód. I to dążenie do rozwoju przyjaźni, a więc i do
przeżyć wzajemnych jest również ważnym „signum" przyjaźni.
Pomyśl, Kolego, jaką silę daje to uczucie przyjaźni. Można
się oprzeć na kimś, komuś całkowicie zaufać w drogach
rozwoju, w pracy, w przeżyciach i planach swoich.
To uczucie daje moc do walki, do przezwyciężania różnych
trudności w życiu i pracy. Daje radość wspól-przeżywania i
poczucie jakby pewnego spokoju i oparcia moralnego, a
jednocześnie wzmacnia, daje poczucie sily jednostce i zespołowi
ludzi, których wiąże to uczucie przyjaźni a wraz z nim wzrasta
waga tego, co ich łączy.
Widziałam wypadki, że przyjaźń nie wygasła w wirze prac
różnych, pomimo oddalenia w ciągu długich lat, wśród
nieszczęść i kataklizmów, w latach tragicznych przeżyć
wojennych.
Wydaje mi się, że uczucie przyjaźni wyrastać musi z
głębokiego zainteresowania w ogóle Człowiekiem, z tęsknoty
danej jednostki do wyjścia z jej samotności, do umocnienia w
sobie pewnych założeń przez przeżywanie ich z kimś, przez
rozmowę o nich z tą właśnie jakąś wybraną, bliską osobą.
Uczucie przyjaźni wyrastać musi z dążenia do rozwoju, do
wzbogacenia się duchowego i z tęsknoty do osiągnięcia jakiejś
harmonii w koncepcji życia swojego i jego sensu.
Każdy z nas stanowi przecież jakiś oddzielny świat,
152
który jest wypadkową warunków, w jakich żyje i różnych
wpływów, jakie nań ustawicznie działają oraz jego na te wpływy
reakcji.
I w rozwoju tego świata i w kształtowaniu koncepcji życia
swojego jednostka szuka porozumienia z innym bliskim mu w
czymś ważnym światem i to jej daje pewne umocnienie i posuwa
naprzód harmonizowanie całości.
Ale w te] całości jest jakieś „sacrosanctum" jemu tylko
znane.
Z takich to tęsknot właściwych tylko człowiekowi budzi się i
wyrasta jego dynamizm rozwojowy, kształtujący uczucie
przyjaźni.
Uczucie przyjaźni jest bardzo złożone i, jeśli tak można
powiedzieć, najgłębiej humanistyczne — to jak gdyby
wspóldźwięk tego, co najbardziej w jednostce jest człowieczego
— poczucie obustronnej odpowiedzialności za kształt moralny
przyjaciela, za jego postawę do zasadniczych zagadnień życia,
tęsknota do współprzeżywania i do współbrzmienia w tym, co
najważniejsze, poczucie wdzięczności za możliwość podzielenia
się tym, co w nas jest, do umocnienia się w tym, co
najistotniejsze oraz do nieustannego rozwoju. Pięknie mówi
Romain Rolland w „Duszy zaczarowanej": „... nie mierzył uczuć
swoich, dał mi przyjaźń zaginionego już gatunku, a takiej miary,
że chcąc jej sprostać, musiałem urosnąć".
Wszystkie te czynniki kształtujące uczucie przyjaźni tworzą
jakąś atmosferę specjalną — dążenia do harmonii. W tej
atmosferze ciszy pewnej, jaką to zjawisko tworzy wokoło, mogą
być przecież i burze napięć żywiołowych
153
w poszukiwaniu prawdy swojej i ustaleniu wspólnej drogi życia
pomimo istniejących różnic — w poczuciu głębokiego dla
osobowości przyjaciela szacunku.
Szacunek dla osobowości przyjaciela właśnie tę ciszę
kształtuje i ku harmonii prowadzi.
Na pożegnanie. Kolego, życzę Ci szczęścia przyjaźni!
LIST PIĄTY
Przeglądałam dzisiaj kartki wspomnień różnych, żeby Ci,
Kolego, w listach moich o Człowieku coś z nich przekazać.
Wybrałam kilka bardzo rozmaitych i z życia dzieci i dorosłych w
różnym czasie i w rozmaitych okolicznościach zebrane przeze
mnie, albo przekazane mi w opowiadaniach czyichś. Chcę
niektóre z nich w tym liście przesiać wprost jako luźne kartki z
życia człowieka — niech same mówią do Ciebie, Kolego, treścią
swoją i budzą pewne refleksje.
KOLONIE LETNIE W „MIRAMAR"
Willa „Miramar" na urwistych, wysokich falaise'ach
Atlantyku w Saint Georges de Didonne. Lasy dębowe i winnice
wokoło.
Kooperatywa robotnicza pod nazwą „La plagę pour tous".
Ludzie z rozmaitych zawodów i dziedzin życia, gwarno bardzo,
ale organizacja współżycia jest tak racjo-
155
nalnie pomyślana, że wszyscy, nawet nasza gromadka,
czterdzieścioro polskich dzieci robotniczych, czuje się
doskonale. To mali Polacy — nie mówiący po polsku. Toteż m.
in. Komitet Polski wysyłający te dzieci na kolonie miał na celu i
naukę mowy ojczystej, przede wszystkim jednak nabranie sil i
zdrowia po ciężkich warunkach życia paryskiego. Byly to
głównie dzieci górników •— wynędzniałe, blade, wychowywane
na ulicy i przez ulicę z piosenką na ustach: „Dansons la carma-
gnolle. II ny'a pas de pain chez nous. II en a chez la voisine,
mais- ce n^est pas pour nous". („Tańczymy karmaniolę. My
chleba nie mamy. Ma chleb sąsiadka, ale to nie dla nas"),
— Pamiętam np. Kr opoczyńskich — dzieci górnika, który
ociemniał w kopalniach węgla pod Lilie: Joannę
dziewięcioletnia, chuda, wysoka i wiecznie jak gdyby stroskana,
siedmioletnia Helenę, tak wątła, cicha i niepewna siebie, a tak
śliczna i zharmonizowana w ruchach i postawie, że patrząc na
nią przypominała się bajka „o małej królewnie pięknej i dobrej,
co po krawędzi szła świata"... No i mały trzyletni Miecio, który ze
względu na wiek swój nie został na kolonie przyjęty, a jednak
znalazł się na nich dzięki ryzykownej postawie wynędzniałej,
borykającej się z biedą, zrozpaczonej matki. Gdy pociąg
wiozący dzieci na kolonie ruszył już z „Gare Montparnasse" i
dzieci przez okna jeszcze żegnały się wzrokiem z matkami
stojącymi na peronie, wychowawczyni kolonu zauważyła, że
siedzące obok niej mała Jeanne i Helenę nie biorą w tym
udziału, choć matka patrzyła
156
na nie z niepokojem. Po pewnym czasie pod ławką ktoś
zapłakał i jakaś żałosna skarga dziecięca zdradziła pod ławką
małego Mięcia, którego matka tam wsunęła śpiącego,
napoiwszy go odpowiednio winem. Dopięła swego — tak
marzyła o koloniach dla tego wątłego dziecka. Jej szalony krok
rozpaczy był tak wymowny, że Miecio pozostał na koloniach. —
Z takich mniej więcej środowisk były te dzieci. Były i inne co
prawda, ale takie właśnie były jej punktem ciężkości.
W ciągu tego lata z refleksji nad losem tych dzieci wyniosłam
jedno głębokie przeżycie, które tutaj chcę wspomnieć.
Często chodziliśmy na plażę przez uroczy rynek z barwnym
bogatym targiem na owoce, warzywa i wszelkie „dary oceanu".
Nie mogliśmy nic kupić, bo pieniądze były ściśle wyliczone na
najniezbędniejsze rzeczy, ale za to można się było napatrzeć do
woli: figi złociste i fioletowe, krwiste rozłupane granaty, melony i
inne wonne i różnobarwne płody, a przede wszystkim wspaniałe
złociste i różowo-purpurowe i fioletowe kiście winnych gron. A
dary morza? Były przeróżne, kraby, langusty, homary i cale
stosy jasnoróżowych krewetek. Dzieci patrzyły na te czary jakby
z oddali — wyczuwało się wyraźnie w ich spojrzeniu
przeświadczenie o nie-osiągałności tego — toteż było coś z
dystansu i może podziwu tylko w tym patrzeniu.
I nagle niespodzianka. Jednego dnia w jadalni, na stołach
przeznaczonych dla polskiej kolonii, w godzinach podwieczorku,
zjawiły się talerze obficie wypełnione
157
tymi właśnie wonnymi i barwnymi owocami. Dla każdego
dziecka taki talerz. Dzieci wchodzą i stają zdumione. To pani —
,^a damę au chapeau blanc" (pani w białym kapeluszu) —
zrobiła im wszystkim miłą niespodziankę. Józefa Joteyko
rozumiała dobrze dziecko. Tyle radości, okrzyków podziwu,
zachwytów nad smakiem i wonią i barwą. I raptem chwila ciszy.
Jeanne, jak zwykle skupiona, przygląda się, coś jakby ocenia i
myśli. Po chwili słyszę jej słowa: „Est-ce vrais, M-lle, que les
riches ont toujours des desserts s'il yeulent?" („Czy to prawda
proszę pani, że bogaci mają zawsze desery, jeśli zechcą?")
W glosie tym głęboka nuta niedowierzania — czy to być może ?
— to jednak nieprawdopodobne — jak bajka.
SAC A MISSRE
Zakład resocjalizacji kobiet w Paryżu. Policja przyprowadza
prostytutkę. Tak jak innym dano jej pracę w jednym z jasnych,
ukwieconych domów tego osiedla. Brama tu zawsze otwarta,
wyjść można w każdej chwili, ale i ludzie dobrzy, i praca jakaś
mila, i jasna atmosfera troski o człowieka — a nade wszystko
postać promieniująca skupieniem dobroci i życzliwości
dyrektorki, pani Avril de Sainte Croix — wstrzymuje odejście.
Zdziwiona tym stosunkiem stopniowo otwiera całą niedolę
życia swego — całą jego nędzę — mówią o niej „sac d misere".
158
Długie lata życia na ulicy zbyt silnie wprzęgły ją w tę służbę
mrokom. Po wahaniach — przyszła raptownie szybka decyzja i,
po tygodniu pobytu w tym jasnym domu, Sac d Misere odchodzi
do życia dawnego. Wie, że zawsze może tutaj wrócić, ale
jednocześnie czuje, że już tego zrobić nie zdoła. Zbyt silne są
tamte przyzwyczajenia.
Innym, młodszym od siebie, powie, że tutaj jest dla nich
ratunek. Może zechcą i przyjdą.
W ciągu kilku lat dwie przyszły do tej przystani, zachęcone
tym, co słyszały od Sac d Misere — zostały tutaj dłużej;
zobaczyły i zrozumiały wartość innego życia.
Po latach zdyszany goniec ze szpitala Św. Łazarza nalegał
na zobaczenie się z panią Avril. „Wyslala mnie pielęgniarka ze
szpitala — mówił — żeby prędko jak najprędzej zawiadomić
panią, że u nas na sali X umierająca chora jakaś chce panią
widzieć: «Powiedzieć tylko, że umiera Sac d Misere i że ją
widzieć chce przed śmiercią. Ona zrozumie wszystko»".
Pani Avril śpieszy, żeby nie zawieść tego zaufania. Pełna
niepokoju wchodzi na salę, ale poznać nie może, bo to i lat tyle,
i tyle na sali wyniszczonych, zszarzałych od choroby twarzy.
Patrzy z niepokojem czy rozpozna, czy znajdzie? I... widzi, tam
w głębi sali wpatrzone w nią szeroko rozwarte,
rozgorączkowane oczy. Usta blade, zamierające, coś jeszcze
mówią. Słychać bezbarw-
159
ny już jak gdyby szept: „Widzicie, mówiłam, że przyjdzie". Ale już widać była
zbyt słaba i to silne wrażenie zgasiło zaledwie tlejące jeszcze życie.
Podobno w szpitalu wspominała kiedyś niezrozumiale dla wszystkich, że
przeszła biernie przez jasną smugę, jaką na drodze życia napotkała — smugę
ratunku. Nie skorzystała. I pozostała w niej za tą chwilą jakaś głęboka
tęsknota. Nawet nie umiała powiedzieć, tak jakby żal jakiś nieokreślony. A
potem już przyszło coraz gorsze...
Pod koniec 'prosiła, żeby chociaż trumnę jej przenieść mimo
drzwi'otwartych kaplicy. Niegodna jest niczego więcej. Mogła przecież i
chciała, ale już jakoś nie zdołała.
MATKA LATARNIKA
Latarnia morska w Saint Georges de Didonne. Skupiony, zamknięty w
sobie latarnik, żyjący wyłącznie służbą społeczną swojej latarni. Syn
nieżyjącego już rybaka, który zatonął kiedyś w walce z żywiołem oceanu.
Matka — żyjąca jeszcze staruszka, która w młodości długie lata dzieliła z
mężem trudy i niebezpieczeństwa takich walk właśnie. Żona wychowana w
piętrowej grocie wysokiego wybrzeża falaise'y, gdzie ocean dawał mieszkanie,
ocean dawał paliwo i ocean dawał wszelką strawę — kupowało się jedynie
odzienie i takie rzeczy, jak chleb, wino, kawę itp. Ocean dawał wszystko, ale
często też ocean wszystko zabierał — jak jej ojca i brata na rybackim kutrze.
Wszystko było dziwnie w tej ro-
160
dzinie z oceanem nierozerwalnie związane i dolą swoją i niedolą; on
zabezpieczał życie i on to życie często zabierał, on zmuszał do ciężkiej pracy i
niebezpieczeństw i on bogatym połowem rozwiewał troski i zmartwienia. Jego
pomruk ponury zasępiał czoła rodzin rybackich i łagodny szum fal jego —
smutki te i trwogi rozpraszał. Rybacy byli weń wsłuchani i wpatrzeni, a on
wspaniałomyślnie przynosił im swoje dary.
Dwóch synów latarnika poszło na wojnę; Alfa powrócił bez nogi, a Omega
zaginął bez śladu. Czemu mieli takie właśnie imiona — trudno się było
dowiedzieć — w każdym razie i one wnosiły pierwiastek niezwykłości do tej
rodziny, w której ocean był panem życia i śmierci. Najgłębiej może ten
problem układał się w duszy ociemniałej już staruszki — matki latarnika — nie
mogła wprost żyć, jak mówili o niej, bez oddechu oceanu. Nieraz zwlekała się
z łóżka i potykając się, z wyciągniętymi naprzód rękami, ostrożnie, badając
stopami teren, zbliżała się do brzegu. Tam zasiadała z twarzą zwróconą w
stronę oceanu, na długie godziny. O czym myślała — nikt się jej nie pytał. Nie
było to pewno już ciekawe dla nich — przeżyła już swoje, wyszła z kręgu ich
działania i ich ustawicznej walki o życie. Szanowali jej spokój, nie dopytywali
się o nic, nie czekali wspomnień, tak jak i ona nie brała już zupełnie udziału w
ich codziennych troskach. Jedynym jej powiernikiem był ocean. Jemu mogła
powierzyć wszystko — on szumem jej odpowiadał. Łączyły ich tajemnice z jej
życia w młodości — tajemnice zmagań'się, walk, zwycięstw i... największej
ofiary.
161
Lubiłam na wybrzeżu rozmawiać z tą staruszką, lubiłam
patrzeć na zmianę wyrazu jej twarzy. Fale szumiały, wiatr
przynosił skomplikowane wonie oceanu, rozszerzały się wtedy
nozdrza, otwierały usta, uśmiechem witała jak gdyby te dobra
niosące jej życie. A łoskot spiętrzonych fal — jej pogwar
niezrozumiały dla mnie — powitania czy wspomnień?
Niewiążące oczy jak gdyby wpatrzone były w dal, policzki się
zapalały, serce szybko bilo — żyła wtedy intensywnie.
Kiedyś zapytałam — czym można byłoby zrobić jej
przyjemność -— w czymś pomóc, cos przynieść, coś lepiej i
wygodniej w jej życiu zorganizować. Uśmiechnęła się słabo i po
chwili odpowiedziała głosem nieśmiałym i do głębi wzruszonym:
„Est-ce possible d'aller encore me fois a u l ar g e?" ("Czy byłoby
możliwe popłynąć jeszcze raz w dal?")
Nie śmiała marzyć widać o takim szczęściu — o pełni
oceanu.
*
Czworo nas było na rybackiej łodzi. Ona — matka latarnika
skupiona, dalsza od nas niż zwykle, dostojna jakaś w czarnej
sukni na śmierć przeznaczonej, a teraz ze skrzyni wyjętej na tę
ostatnią pożegnalną podróż z oceanem. I my : latarnik, brat jego
— rybak miejscowy, i ja, zagubiona w wielkim świecie oceanu i
przeżyć związanego z nim Człowieka.
Łódź szła w dal i powracała ku brzegowi pogrążona w ciszy
— słychać było tylko szum oceanu i plusk miarowy wioseł.
162
DOROŻKARZ Z NAŁĘCZOWA
Mógł mieć około czterdziestu pięciu lat. Wysoki, nieco
pochylony. Czapkę miał zawsze nasuniętą na oczy. Robił
wrażenie człowieka smutnego, przeżywającego jakąś troskę,
której rozwiązać nie może. Toteż ponury był, małomówny, ale
miał coś miłego w spojrzeniu, może to, że czasem błysnął mu w
oczach jakby promień dobroci niezupełnie ukryty, który zdradzał
Człowieka.
Często mówił do konia swojego, chwalił go, ganił, zachęcał do
szybszej jazdy. Słowa te tłumaczyły jego bliski stosunek do
zwierząt; z ludźmi, których dorożką swoją woził, mało rozmawiał.
Ilekroć byłam w Nałęczowie, starałam się wyszukać jego
właśnie dorożkę. Jeździłam z nim kiedyś do Kazimierza
Dolnego, do baszty ariańskiej w Wojciechowie. W drodze z
trudem można było nawiązać rozmowę — mówił niechętnie. Raz
tylko udało mi się naprowadzić rozmowę na wspomnienia o
Źeromskim — ożywił się nieco i mówił o panu Stefanie, jak go w
Nałęczowie starzy ludzie nazywają, dużo i chętnie. Miał jakieś
nikle o nim wiadomości, głównie od matki swojej, która jakiś czas
u Żeromskiego pracowała. Nazwisko to wymawiał zupełnie
specjalnie, jakby chciał je odgrodzić od wszelkich innych słów i
nadać mu jakiś dźwięk swoisty, otoczyć szacunkiem, nawet w
barwie głosu swego. „U matki mojej do dzisiaj wisi fotografia,
którą pan Stefan jej zostawił na pamiątkę — już jak wyjeżdżał —
a jak tam ładnie napisał, ho ho,! No, ale moja matka to już taka
163
jest, że każdy dobry człowiek musi ją lubić". Duma jakaś biła z
tych słów — zamilkł zamyślony. I później już na pytania moje
odpowiadał tylko półsłówkami.
Zdawało się, że ogarnęła go znowu jakaś ciężka troska —
może właśnie związana z matką i z jej losem?
Kiedyś, na drugi dzień po przyjeździe do Nałęczowa
czekałam na postoju na mego dorożkarza. Kolo mnie stała jakaś
kobieta, jak się później z rozmowy okazało żona tego właśnie
dorożkarza. Przyniosła mu obiad w dwojakach. Czekałyśmy
więc obie na niego. I wtedy to właśnie z~ ust żony usłyszałam
nie tylko słowa niechęci dla niego za nieróbstwo, pociąg do
wódki, niezaradność życiową i nieliczenie się z groszem, ale i
wyrzekania, odgrażania się i nawet rodzaj naigrawania się z
jego sedecznej troski o matkę.
Mieszkają w małym domku z ogródkiem, mają swego konia, i
dorożkę. Mogłoby im być dobrze przecież, bo córka tylko jedna,
wydatków nie tak dużo, „a zawsze i z ogródka co nieco się
zbierze i koń zarobi, ale on wszystkie pieniądze by na tę matkę
wydał". Matka — staruszka już, ma swój osobny pokoik na
facjatce, wychodzi rzadko na ulicę, ale właściwie to i nie ma
potrzeby, bo on jej wszystko przynosi. Nawet suknię jej w tym
roku na Boże Narodzenie kupił. Nie dla żony, nie dla córki, ale
dla tej matki starej! I jeszcze im tę suknię pokazał z radości, że
ciepła taka, że się matka ucieszy — o wtedy to zupełnie inny
człowiek, aż mu tam w tych oczach coś jaśnieje ! No, i wydarła
mu żona tę suknię dla siebie, bo jakżeż na to pozwalać — tyle
pieniędzy i wszystko
164
na tę starą. Ale co to było, jaka obraza — do dzisiaj słowa do niej
nie mówi i taki ponury chodzi. Oni już tacy, bo to i brat jego, też
dorożkarz w Nałęczowie, przynajmniej co trzeci dzień do matki
zagląda i też ją tak kocha.
„To dziwni ludzie — mówiła — widział to kto, żeby starą
kobietę tak kochać. On co dzień wieczorem cichutko jak kot do
niej się skrada po schodach i co dzień jej coś niesie — choćby
cukierek jakiś, ale zawsze coś zaniesie. A jak na Boże
Narodzenie to po naszej Wilii oni razem z bratem tam z matką
Wilię urządzili i choi-neczkę jej zrobili i kolędy śpiewali. Co za
ludzie, co za ludzie!?"
To musi być jakaś bardzo dobra osoba — zapytałam. „Ona
dobra to jest, nic na nią nie można powiedzieć, aleja do niej nie
chodzę nigdy, bo mi cale serce tego chłopa zabrała — cale
serce!"
Nazajutrz udało mi się jakoś nawiązać z nim rozmowę o
matce. Mówił urywanymi zdaniami, ale było w nich wszystko i...
cala niedola jego życia. „Matka moja... bez niej — to tak jak bez
słońca... My tam z bratem razem... Obie synowe — et... machnął
ręką z niechęcią i rezygnacją—co tam mówić! Toteż ona tak już
jak ptak wypłaszany z tego świata — ledwo
żyje". Zamilkł.
Nie pytałam więcej — ciąg jego
do wódki też!
wszystko było jasne i ten po-
165
LORCIA (ze wspomnień studentki N.)
Przechodziła tak dziwne koleje życia, że trudno było uwierzyć.
Ja poznałam Lorcię za moich czasów studenckich w Krakowie,
jako pokojówkę w mieszkaniu rodziny X, u której pokój
wynajęłam na ulicy Św. Marka. Przedtem była „ulica" i później
była „ulica" i koleje losu różne, i dobrobyt i nędza, stroje i
łachmany, przesyt i głód dosłowny, kiedy już nic nie ma do
wyniesienia n"i sprzedaż. Młodzieńczo, uporczywie walczyłam z
biernością -i słabą wolą Lord, chciałam ją wyciągnąć na „jasny
brzeg" z otchłani jej życia — i nie zdołałam. Ale wskutek takiego
stosunku widywałam ją od czasu do czasu przez długi szereg lat
i zawsze w zetknięciu się z nią stawałam wobec czegoś
niezrozumiałego, niedopowiedzianego — dziwnego. Jej duże
oczytanie, znajomość języków, wprawne i ortograficzne pismo,
dobry sposób wysławiania się, czasem urwane zdanie krytyczne
w stosunku do jakiejś teorii czy książki — to wszystko dużo
dawało do myślenia. — Siebie sądziła surowo, uważała się za
„zagubioną bezpowrotnie w odmętach życia" — jak mówiła. Do
mnie była widocznie przywiązana, w stosunku jej wyczuwałam
jednak pewien ton jak gdyby pobłażania moim porywom
młodzieńczym i idealizmowi, jak mówiła „w kierunku ulepszania
świata". „Rozczaruje się pani kiedyś i załamie. Lepiej brać z
życia to, co można — panią tak nauka interesuje, ale z tego też
nic nie będzie, bo trzeba by się w niej zamknąć, a panią
odrywają zjawiska życia społecznego — człowiek". W tym
wzglę-
166
dzie Lorda się nie myliła, bo moja praca naukowa to drobniutkie,
poszarpane strzępy w toku pracy społecznej całego mego żyda.
„Nie załamałam się jednak w stosunku do człowieka" — Lord
też była w tym duża zasługa. Taki na przykład fakt z jej żyda na
zawsze pozostanie mi w pamięci.
Kiedyś w okresie międzywojennym spotykamy się na ulicy w
Warszawie. Widzę, że Lorda jest na dnie nędzy , wychudzona,
oberwana, w jakimś do cna wyniszczonym przyodziewku, na pól
pijana i bezgranicznie smutna. Nie może w tej chwili rozmawiać
— w głowie szum, zawroty — trudno myśl jakąś skleić — prosi,
żeby zajść do niej wieczorem nafacjatkę przy rogu Wspólnej i
placu 3 Krzyży. Spojrzały na mnie błagalnie jej piękne niegdyś
oczy — teraz bez tego blasku dawnego, jakby mgłą jakąś
przyćmione. Ożyły wstecz wspomnienia naszych spotkań i
naszych wspólnych przeżyć — tyle lat. Przyrzekłam, że przyjdę.
O umówionej godzinie wchodziłam ciemnymi, ciasnymi
schodkami do mieszkania Lord. Jak mieszka? co teraz robi? co
tam zastanę i kogo? same niewiadome, a można się
spodziewać rzeczy nie oczekiwanych, bo nieraz już tak z Lorda
bywało. I tak było istotnie.
Drzwi były otwarte, facjatka prawie zupełnie pusta. W mroku
lampki naftowej zawieszonej na ścianie zobaczyłam siedzącą
na łóżku Lorcię, Zerwała się na mój widok. „Otworzyłam drzwi,
żeby jaśniej było na schodach, wiedziałam, że pani punktualnie
przyjdzie". Rozejrzałam się po izbie. Stało w niej tylko jedno
wykrzy-
167
wionę łóżko żelazne i stołek, na kominie leżał jakiś przewrócony garnek.
Powiało chłodem, smutkiem i beznadziejnością. Chorowała długo — nie
mogła zarabiać — teraz dopiero czuje, że choroba mija. Musiała jednak
wszystko sprzedać i sprzęty swoje i przyodziewek — wszystko, bo z czego
żyć. Nogą wysunęła niedbale spod łóżka skrzynkę drewnianą: „Tu były
najdroższe moje rzeczy, teraz już nie ma nic — wszystko poszło" i cicho
szeptem prawie dodała: „Zostało tytko to, bez czego żyć nie mogę". Na dnie
pustej skrzynki leżał wyniszczony czytaniem tom Słowackiego.
I znowu Lorda młoda staje mi przed oczami, nieuchwytna, dziwna, splot
najlepszych porywów, samoudręki moralnej, pożądań fałszywych blasków i
nikłych świateł w mrokach życia ulicy i zasypanej popiołem tego życia, tającej
gdzieś w głębi duszy iskry kultu dla tego, co jasne i dobre. To było jakieś
„sacro sanctum" Lord, z którego od czasu do czasu zamigotała iskra w jej
życiu, zamigotała, błysnęła i zaraz zbladła, przygasła — ale żyła w niej
zawsze.
Kiedyś przyszła do mnie z kartką w ręce — ktoś z jej znajomych ulicznych
wyznaczał jej jakąś godzinę w hotelu. Była wzburzona, chce zmienić życie,
odejść od mroków ulicznych, które ją teraz tak gnębić zaczęły. Jak mogła —
tyle lat, tyle lat najwcześniejszej młodości. Uwiódł ją przed laty architekt
młody, piękny — tyle jej obiecywał... Kilka miesięcy spędzili razem, a później
— narzeczona czekała — i musiał ją rzucić. Z rozpaczy,
168
z tego wielkiego kochania poszła na ulicę i tak już było aż dotąd. Ale teraz
wyraźnie czuje, że ją te odmęty dławią, dręczą po nocach, chce się z nich
wyrwać, żyć tak jak inni żyją — rzuciła od tygodnia ulicę i oto właśnie jak ją tam
znowu ściągają, ta kartka świadczy najlepiej. To właśnie teraz zupełnie jej
spokoju nie daje — co zrobić, jak się wyrwać z tego ? Miałam wtedy około
dwudziestu lat. Ogień się we mnie palił do wszystkich problemów życia —
czułam jakby nakaz wewnętrzny — nie przechodzić biernie obok zjawisk, które
wołają o pomoc. Szybko zdecydowałam, że nie Lorda, ale ja pójdę z tą kartką i
wszystko powiem, wszystko wyjaśnię i — to się udać musi.
Po długich sprzeciwach Lord zdecydowałyśmy, że dziś, że zaraz po
południu trzeba to zrobić. Lorda była jakaś bezwolna, jakby oszołomiona tym,
co zaszło i zaniepokojona wynikiem mojej decyzji.
O godzinie czwartej po południu wchodziłam na schody prowadzące do
mieszkania jednego ze znanych lekarzy krakowskich, specjalisty chorób
wenerycznych. Szlam jak na szczudłach, ręce mi drżały, serce waliło miotem,
w głowie był zamęt. Ściskałam w ręce tę nieszczęsną kartkę i powtarzałam w
pamięci jakieś ułożone zdanie. Przerażona wprost, ale i zdecydowana —
zadzwoniłam. Otworzył mi lokaj i na moje zapytanie, czy doktor jest w domu,
odpowiedział, że dzisiaj przyjmuje tylko mężczyzn, kobiety jutro dopiero w tych
samych godzinach. I myśl, jak błyskawica — odejść, wiec jak najprędzej — ale
to był błysk tylko. Zostałam i powiedziałam, że przy-
169
chodzę nie jako pacjentka, ale w ważnej bardzo sprawie
prywatnej. Weszłam do salonu — nie widziałam też nic wokoło,
stałam wpatrzona w drzwi jakieś, prowadzące w głąb
mieszkania. Stąd, stąd wyjdzie za chwilę. Czekałam pewno
minuty, ale dla mnie czekanie to trwało
bez końca.
Wreszcie drzwi się otworzyły — wszedł jakiś młody, poważny,
wysoki pan. Zapytałam, czy to doktor X i drżącą ręką podałam
mu jego własne pismo, wyjaśniając jakoś tę sprawę w kilku
słowach, które zatarły mi się już zupełnie w pamięci. Tylko tyle,
więcej nic powiedzieć nie mogłam. Chwila ciszy. Doktor skłonił
się głęboko. Odeszłam. Otworzył mi drzwi, wyprowadził na
schody i jeszcze raz głęboko się skłonił. Odczulam w tym ukłonie
jakby szacunek dla mego młodzieńczego zapału. Odetchnęłam.
Zrozumiałam, że w tym wypadku wynik będzie dobry. I był dobry
istotnie. — Lorda już nigdy go nie widziała.
Lorda została modystką. Odżyła, wyjaśniała, z zapałem wzięła
się do pracy. Szalałam z radości. Po jakimś czasie przestała
mnie odwiedzać, do pracy tez nie przyszła — może wróciła „na
ulicę" ?
ZOŚKA (ze wspomnień nauczycielki N.)
Mroźny pogodny dzień. Zima 1938 roku. Na rogu Pięknej i
Marszałkowskiej troje nędznie ubranych dzieci wpatruje się w
czary ciastek na wystawie cukierni. W patrzeniu tym jest jakby
przeświadczenie o nieosiągalnosd
170
tych czarów dla siebie, więc i zachowanie pewnego jakby
dystansu i może podziw, no i zadowolenie, że można się
przecież napatrzeć dowali. Słuchałam chwilę i nieznacznie
wzięłam udział w tej plątaninie uwag, obserwacji, podziwu i
zachwytów — i kształtem, i barwą, i układem, i jagodą winogron,
i rurką czekoladową, i kremem.
Po chwili wahania zdecydowałam się zaprosić dzieci na
skosztowanie tych ciastek. „Pani wyniesie y' I wzrok pytający z
niepokojem skierowany na mnie. ,^ie, wejdziemy do środka na
salę i usiądziemy tam w cieple przy stoliku. Zobaczcie przez
okno, ile tam już ludzi siedzi". Zdumienie w oczach dzieci i jakby
niezdecydowanie. Spoglądają na siebie, na mnie — i bez słowa,
bezwolnie poddają się tej myśli. Wchodzimy. W sali pełno ludzi i
czytających gazety, i rozmawiających w grupkach, i wy-
poczywających samotnie. Stopniowo oczy wszystkich
skierowują się na nas i teraz dopiero zdaję sobie sprawę, że
jesteśmy tutaj zjawiskiem niezwykłym. Sztywne palmy stoją
pośrodku sali. Wszystkie stoliki są zajęte. Zobaczyłam wreszcie
jeden wolny — podchodzimy — szukam krzeseł, trzeba znaleźć
aż cztery. Jak to wszystko trwa długo. Czuję i widzę oczy
wszystkich z zapy^-laniem wpatrzone w naszą czwórkę — w
naszą osobliwą w tym świecie czwórkę. Jeszcze chwila
zakłopotania i nareszcie wszyscy siedzimy. Kelnerka ma
przynieść kakao, te różne ciastka, któreśmy podziwiali i pól
czarnej dla mnie. Czekamy. I nagle widzę znajomą mi twarz
właścicielki cukierni i słyszę nad uchem moim szept:
„Ja pani z tym towarzystwem przyjąć nie mogę. Raczej
171
tak dam im ciastek — niech tylko wyjdą". Po chwili zrozumiała,
że pozostać muszą — prosiła tylko o pośpiech. Ale jak to być
może, kiedy każdym ciastkiem nacieszyć się trzeba — pokazać,
porównać i obejrzeć — to przecież znajomi z wystawy i z kraju
wyobraźni. Nie przynaglam — niech się nacieszą. Ale oczy wła-
ścicielki cukierni patrzą na mnie z niepokojem, a oczy pytające
starszych panów znad gazet i pań wytwornie ubranych
przypominają prośbę pośpiechu.
Wreszcie skończyliśmy. Znamy się już trochę : Franek i
Mańka to rodzeństwo z klasy V i VI szkoły powszechnej. Wacek
to ich kolega. Mieszkają wszyscy w jednym domu na Okopowej.
Rodzice dorywczo tylko mają pracę, więc w domu bieda. ,}A
pani jak się nazywa?" Podaję nazwisko swoje i numer mego
telefonu piszę im na karteczce. Podajemy sobie ręce na
pożegnanie.
Kilka dni upłynęło od tego spotkania. W wirze pracy i
kłopotów z nią związanych zapomniałam zupełnie o
cukiernianej trójce. Któregoś dnia słyszę przez telefon głos jakiś
dziecinny: „Franek". „Jaki Franek"? I w odpowiedzi — w glosie
wyrzut jakby jakiś: „Byliśmy przecież razem na ciastkach w
cukierni". Prawda, jak można było zapomnieć! Słyszę: „Ja tylko
tak telefonuję, żeby pani podziękować za to. Mama kazała
podziękować".
172
W kilka tygodni później schodząc pospiesznie ze schodów
zobaczyłam na pierwszym piętrze siedzącą na schodach małą
dziewczynkę jakąś otuloną w chustkę. Na żadne pytania
odpowiadać nie chciała, odwracała tylko spuszczoną głowę w
inną stronę. Czasu wiele nie miałam, śpieszyłam się na
posiedzenie, więc małą musiałam zostawić. W bramie
zobaczyłam Franka i Wacka z wyrazem niepokoju w oczach.
„No i co, Zośka wszystko pani powiedziała? Trzeba ją ratować.
Przyszliśmy panią o to prosić, żeby ją w jakim zakładzie dla
dzieci umieścić. To ona nic pani nie powiedziała?"
Z bezładnego opowiadania Franka i Wacka dowiedziałam się,
że matka Zośki pije, „chodzi na ulicę", że mieszka z jakimś
strasznym chłopem", który często Zośkę bije, choć ona
wszystko musi w domu zrobić i szkolę dlatego opuszcza, że
powinnam tam zaraz pojechać, bo teraz właśnie zastanę matkę
Zośki w domu. Niespokojne, zakłopotane oczy Franka i Wacka
wpatrzone we mnie. „Najlepiej powiedzieć, że pani z sądu przy-
chodzi, tak mama nasza mówiła, ze tam już byli z sądu u niej w
sprawie tej Zośki. Niech pani zaraz pojedzie, teraz ze mną.
Tylko tam do niej to pani sama iść musi, bo by się na nas mściła
— ja tylko zaprowadzę. Trudno, zrezygnowałam z posiedzenia
w Ministerstwie. Przecież te dzieci ufały mi w swojej pierwszej
może pracy społecznej ....
Pojechaliśmy na Okopową. Zośka zapomniana pozostała na
schodach.
Po chwili razem z Frankiem cicho schodziliśmy cie-
173
mnymi wąskimi schodami do sutereny, w której mieszkała
Zośka. Stanęliśmy przed jakimiś drzwiami. Franek stuknął mnie
znacząco łokciem, wskazał na nie i cicho, jak kot, pomknął po
schodach na górę. Zostałam sama. Jakieś przerażenie mnie
ogarnęło i groza kontaktu z tymi ludźmi. Uciec — to było jedyne
we mnie wołanie! Opanowałam się jednak szybko i zapukałam
raz, drugi, trzeci. Mocno, zdecydowanie. Posłyszałam kroki
jakieś i przekleństwa ordynarne. W drzwiach stanął człowiek z
rozwianą czupryną, ponury i złorzeczący. Czego i do kogo?
Krótko streściłam cel mojej wizyty. Podszedł do tapczanu i
kopnął leżącą na nim kobietę. Pies rozwalony koło tapczanu
warknął groźnie. Wychudzona, zżółkła, jaskrawo namalowana
twarz i wiśniowe paznokcie — jak szpony. Tyle tylko widziałam.
Siadła, przyjęła mnie przekleństwem i groźbą wyrzucenia.
Później narzekaniem na nędzę swoją i los. Opowiedziałam jej
krótko i zdecydowanie, że sąd może Zośkę odebrać, ale ja
przypuszczam, że ona — matka — sama się zgodzi oddać ją do
zakładu. Tutaj nędza, wyżyć trudno, Zośka się nie uczy i co z
niej będzie — a w zakładzie Zośka szkolę skończy, nauczy się
fachu jakiegoś, np. kroju i szycia, będzie zarabiać i matce
pomoże i na porządnego człowieka wyrośnie. Trzeba to zrobić
zaraz, jak najprędzej!
Jak echo posłyszałam zdanie: ,^a porządnego człowieka
wyrośnie". I po chwili milczenia błysnął jakby słaby uśmiech
uprzejmości na twarzy. „Siadaj-no pani tutaj, o tutaj" —
wskazała na tapczan. I nagle słyszę
174
ciche: To już niech idzie Zośka, niech idzie, kiedy tak. Tu nic
dobrego nie zazna". A później głośno, jakby sama posłyszeć
chciała decyzję swoją: „Tak, choćby jutro — niech idzie". I dalej,
że nic jej dać nie jest w stanie, żadnego przyodziewku i w końcu
cichym zażenowanym głosem pytanie, czy tam w tym zakładzie
pozwolą jej córkę odwiedzać?
Złagodniała jakoś, mówiła to cicho, jakby z głęboko utajoną
męką — wskazała na twarz i ręce swoje: „Takie życie, takie
życie — pani rozumie"? Wskazała znowu ręką na golącego się
w kącie pod oknem mężczyznę. Zrozumiałam.
Musiałam szybko zakończyć rozmowę, bałam się zmiany
decyzji. Więc dobrze, jutro, może pojutrze, zakład zabierze
Zośkę, przyjdą po nią z moją karteczką. Wyjęłam legitymację
swoją — musi przecież wiedzieć komu powierza dziecko, ona —
matka. Usiadła na tapczanie :
,^fie trzeba mi żadnych legitymacji od pani — machnęła ręką.
Niech pani Zośkę umieści w zakładzie (powiedziała to imię
cicho, ciepło jakoś i serdecznie — jak inny człowiek) i niech Bóg
panią nagrodzi". Podałyśmy sobie ręce w milczeniu. Upadła na
poduszki i zamknęła zmęczone, zwilgotniałe oczy. Wyszłam
cicho z izby. Na górze czekał na mnie Franek. Powiedziałam o
decyzji matki — oczy błysnęły mu radością. Pojechał po
zapomnianą na schodach Zośkę — ja wyruszyłam szukać
miejsca dla niej w zakładzie.
Znalazłam z trudem. Zośka musiała przedtem odbyć
175
T
kwarantannę w szpitalu sw. Łazarza, później już bez
żadnych przeszkód zabrano ją do zakładu X.
Matka chłonęła chciwie najdrobniejsze o niej wiado-
mości. Odwiedzała ją rzadko. Była wtedy cicha, skupiona,
mówiła z Zośką mało — radziła jej całkowity posłuch
zakładowi. Może chciała, żeby wspomnienie domu
zatarło się u Zośki jak najprędzej?
Zaufała.
W kilka tygodni po umieszczeniu Zośki w zakładzie
spotkałam w bramie Franka, Mańkę i Wacka. W nowych
ubraniach, wyświeźeni i uczesani wyglądali jakoś od-
świętnie i radośnie. Uśmiechnięci podeszli do mnie:
„Przyszliśmy pani za Zośkę podziękować — bo to była
nasza sprawa".
KORBA
Zapisuję to opowiadanie przekazane mi przez kogoś
ze względu na wymowę treści jego w stosunku do czło-
wieka bardzo upośledzonego umysłowo.
Kiedy i skąd przyszedł Stach do zakładu dla niewi-
domych, nie wiadomo. Wszelkie próby pracy szkolnej
zawiodły. Interesowała go tylko nieskomplikowana
praca fizyczna — wkładał w nią cały swój zapał i
wszystkie tlejące w nim myśli. Mówił dosyć swobodnie
— trudno było się z nim jednak rozmówić, bo myśli
pierzchały.
176
Stach, uśmiechał się błogo i powtarzał ostatnie usłyszane
słowo. Czasem jednak formułował jakieś myśli swoje zupełnie
niespodziewanie — może w chwilach głębszych przeżyć w
sobie tylko dostępnym świecie ? Lubiany był przez wszystkich,
dobry, życzliwy dla ludzi — nie krzywdził nikogo, nie niszczył
niczego — czuło się jakąś przychylność jego w stosunku do
otoczenia i chęć przyjścia mu z pomocą. Był silny fizycznie,
dawano mu więc różne prace: to taczkami coś trzeba było
przewieźć, to podwórko zagrabić, to skopać kawał ziemi —
wszystkie te prace spełniał nie tylko z pogodą, ale i z chęcią
wyraźną. Kiedyś spróbował kręcić korbą w pralni, raz — drugi
— trzeci, widać było, że jakoś rozpala się do tej pracy stopniowo
i że do niej już tylko dąży teraz. Wielokroć przez otwarte okno w
pralni widziało się, poprzez dym i opary gotujących się kotłów
bielizny, pochyloną postać Stacha, rytmiczny ruch jego ręki
obracającej korbę i błogi uśmiech zadowolenia na twarzy. Ta
korba stała się wprost celem życia jego!
Ze stałego już rytmu życia i pracy wytrąciła go długotrwała
choroba. Po szeregu miesiącach dopiero zaczął powoli
powracać do sil i spełniać jakieś lżejsze prace.
I znowu przeszło kilka miesięcy. Któregoś dnia widziano
Stacha jak szedł jasny i rozpromieniony. Podszedł blisko i nie
pytany, fam widać czuł potrzebę podzielenia się radością swoją,
powiedział: „Mam jednak szczęście — znowu kręcę korbą" —
szedł właśnie do swojej pralni.
177
JANKA — KALEKA (ze wspomnień nauczycielki X.)
Jak koszmar senny zjawia się czasem we wspomnieniach ponury obraz
Annopola w Warszawie z czasów okupacji hitlerowskiej. — Zima ostra, nędza
i głód i wieczny brak opału. W rodzinach, gdzie były starsze dzieci i młodzież,
węgiel niemiecki — kradziony sprawnie
— ratował sytuację. Ale nie wszędzie i nie zawsze przecież. A w Annopolu
nędza była znana powszechnie i przy tej organizacji życia bezrobotnych —
beznadziejna. Był tam -szaber, było paskarstwo, był handel różnego rodzaju,
była walka rozpaczliwa za bary z nędzą, by nie dać się śmierci głodowej za
wszelką cenę, ale był też i bezwład niemy, pogrążający rodziny aż na dno
nędzy ostatecznej. Kradzieże, bójki uliczne, zuchwałe napaści i pobicia,
rozprawy krwawe nawet — nie mogły dać pojęcia o ponurych scenach życia,
jakie się działy w tych długich szeregach domów z ogródkami, który czyjś po-
mysł tragiczny przeznaczył wyłącznie dla ludzi bez
pracy.
Postaram się możliwie najściślej przytoczyć tutaj opowiadanie koleżanki X
z pracy jej w Annopolu..
Jurek i Wacek, dwaj bracia z pobliskiego domku w Annopolu dawno już nie
przychodzą do szkoły. Co prawda matka uprzedzała, że mają już teraz tylko
jedno ubranie i jedną podartą parę butów, więc każdy z nich będzie co drugi
dzień przychodził do szkoły. Ale tak było tylko kilka dni — potem przestali w
ogóle przychodzić. Kiedy zaczęło się dożywianie w szkole — zjawił się
178
Jurek. Całą uwagę jego pochłaniało wyłącznie to dożywianie. Nauczyciele
wymagali czegoś więcej. Nie był w stanie. Wypatrywał tylko, kiedy przywiozą
banki z zupą i nasłuchiwał brzęku naczyń. Nic go poza tym nie obchodziło na
świecie. Był głodny i wygłodzony, jeszcze walczył z ostatecznym
wyczerpaniem. Na pytania odpowiadał niechętnie. Nazajutrz — po gorącej
zupie, jakby rozpogodził się trochę. Skorzystałam z tego, żeby się dowiedzieć,
kto jest jeszcze w domu oprócz niego i Wacka. Matka — handluje trochę
pończochami i nićmi, wraca pod wieczór dopiero i gotuje co może — najczęś-
ciej kartoflankę. No, i jeszcze jest Janka, ale „mama mówi, że ona już umrze
niedługo". Na zapytanie, ile ma lat i na co jest chora, odpowiedział, że była już
w klasie VI i dobrze się uczyła, no ale jak tramwaj obciął jej obie nogi — to już
teraz nic z niej — musi umierać, bo i co będzie robić. Mama mówi, że „nawet i
tego jedzenia to szkoda dla niej" — spojrzał na mnie jakby sprawdzającym
wzrokiem, w którym był lęk i niepokój. Bulkę, którą mu dalom, włożył
nieznacznie do kobiałki z książkami. Po lekcjach szliśmy razem do jego domu.
Otworzyliśmy drzwi — izba duża dosyć — dwuokien-na. Matki łóżko, stolik
z krucyfiksem na jakiejś serwetce, dwa barłogi na pokrzywionych łóżkach
żelaznych, na środku izby piecyk żelazny z długimi rurami — zimny, niestety,
przeważnie. W środku izby siedział Wacek w łachmanach i oburącz obejmował
zimny już zupełnie piecyk żelazny. Do dzisiaj słyszę jego słowa: „Dajcie
179
mi noża, zabiję się, zabiję się — jestem głodny, jestem głodny".
To zdanie powtarzał kilkakrotnie kiwając się w tył i w przód.
„Dajcie mi noża ..." robił wrażenie zamroczonego jakiegoś —
na wpół przytomnego. Matka wysoka, chuda, wynędzniała z
niepokojem wpatrywała się we mnie. To z głodu tak i z tego
zimna nie można go oderwać od pieca zimnego, czy zgłupiał z
tego głodu, czy co? Bo to ani węgla, ani jedzenia — co tam te
dwa kilogramy kartofli na dzień co uhandluję — z tego przeżyć
nie można. Jeszcze ten ciężar — ta Janka — z niej już nic-nie
będzie. Podeszlyśmy do barłogu. Ze stosu strzępów i szmat
spojrzał na mnie smutek i lęk z wynędzniałej do ostateczności
twarzy dziecka. Zapytałam czy można uchylić chustę i zobaczyć
stan amputowanych nóg dziewczynki. Ruch jakiś szybki i
niepokojący pod chustką i — bułka powędrowała gdzieś głębiej
w szmaty. Zrozumiałam.
Z niepokojem, jakby czekając wyroku, patrzyły na mnie
wystraszone oczy dziewczynki. Matka już zdecydowała — co
teraz powie ten obcy człowiek: A mówić na szczęście można
było pogodnie i łatwo, gdyż nogi amputowane były poniżej
kolan. Zrobi się wobec tego protezy, zabierze się Jankę do
zakładu kalek w Warszawie i stamtąd będzie sobie samodzielnie
chodziła do szkoły — już prędko, może za parę miesięcy. Jakby
luna na twarzy dziecka i duże krople łez i ciche pytanie
„kiedy?"
Usiadła na barłogu i teraz dopiero zobaczyłam, jak była
brudna, zaniedbana i zawszona. „Może za kilka
180
dni przyjdą już miarę wziąć". Matka słuchała zdziwiona —
Jankę zabiorą do zakładu i będzie mogła dalej chodzić do
szkoły. I ona pewno pracę dostanie, tylko na razie trzeba jakoś
tej biedzie zaradzić. — Jutro się wszystko roztrzygnie, trzeba
tymczasem Jankę umyć, jak będzie już piecyk gorący i wszystkie
jej rzeczy zebrać i uprać. Wacek pójdzie jutro do szkoły i
przyniesie obiad dla wszystkich — kierownik już to dzisiaj
obiecał.
Wychodząc usłyszałam słowa matki: „Jankę zabiorą do
zakładu" i jakby cichy jęk jakiś w głębi — to Janka płakała.
Po tygodniu — nigdy nie zapomnę, co się działo tego dnia w
kancelarii szkoły. Ktoś się dosłownie rzucił na mnie z tyłu, gdy
pisałam przy stole i całował po głowie, po plecach i rękach. To
matka tej małej trójki płacząc, a właściwie szlochając
wyliczała, co się w jej życiu w ciągu tego tygodnia zmieniło, a
najważniejsze, że już był jakiś pan i wziął miarę na Janki
protezy. Jankę już za tydzień zabierają do zakładu. Ona ma
przyrzeczoną pracę w pralni. W piwnicy ma już i ziemniaki, i
kapustę, i olej, i węgla trochę, i mydła.
Szalała wprost z radości, była jakaś inna — jakby obudzona
do życia, wytrącona z martwoty, odrętwienia i beznadziejności.
— Poszłam odwiedzić Jankę — w izbie było ciepło, piecyk
zaczął służyć znowu. Janka siedziała umyta i uczesana na swoim
barłogu, ale jaka inna, jaka zupełnie inna! Powitała mnie
uśmiechem i zawiadomiła, że za kilka tygodni będzie miała
protezy. A do ucha szeptała mi cicho: „Mama to tylko z roz-
181
paczy o mnie tak mówila, teraz to się tak cieszy". I popatrzyła z
dumą na matkę. W tej chwili wiośnie wpadła do izby kobieta
jakaś zdyszana i widocznie zrozpaczona. Zwróciła się do mnie
wprost gwałtownie: „Miech pani prędko idzie ze mną, tylko
prędko, bo on już chyba umiera — sama nie wiem co robić,
niech pani idzie" — i pociągnęła mnie za rękaw. Nie było czasu
na rozmyślania. Poszłyśmy szybko do sąsiedniego domku. Na
łóżku na wpół siedział wynędzniały do ostateczności gruźlik — w
krwotoku. Na jego łóżku siedziało dwoje przerażonych małych
dzieci. Człowiek ten już trzeci miesiąc czekał na miejsce w
szpitalu.
Już go uratować nie mogła. Ale te dzieci — te dzieci!
Tyle usłyszałam o Jance.
Kiedyś odwiedziłam ją w zakładzie dla kalek na ulicy Piusa
XI. Uczyła się już chodzić na protezach. Po pewnym czasie
spotkałam ją już na ulicy Kruczej idącą do szkoły...
WSPOMNIENIE NAUCZYCIELKI N.
N. — nauczycielka szkoły powszechnej w Warszawie —
dzielnie walczyła z głodem i nędzą w czasie okupacji
hitlerowskiej. Z marnej pensyjki nauczycielskiej nie można
było wyżywić czterech osób, toteż kolejno szły w świat
różne przedmioty z przyodziewku i instalacji domowej,
tylko książki i obrazy czuły się bezpiecznie
182
w tym domu. — A walka z zimnem i brakiem światła, ile
pochłaniała energii...
Zima roku 1940 ostra była, mroźna i śnieżna. Szło się do
szkoły z domu daleko, bo na Raszyńską aż z Ursy-nowskiej
ulicy, takim jak gdyby rozkopanym tunelem śnieżnym. Na
krawędziach chodników długi czas leżały duże zwały śnieżne —
z czasem już zupełnie śniegu nie przypominające. W szkole
zimno, bo opału niewiele, więc piec słabo grzeje, a okna
niektóre zabite deskami, dyktą, tekturą. Po sali wiatr chodzi
mroźny, a przyodziewek i lichy i skąpy.
Po szkole praca w szpitalu aż do wieczora i znowu tą samą
drogą powrót pieszo do mrocznego i wyziębionego domu.
Toteż tylko w warunkach tych można było zrozumieć, czym
był wełniany, ciepły, puszysty sweter i rękawice, które N. zdołała
kupić sobie za piękny kilim huculski z Kosowa. Z uczuciem
jakiejś fizjologicznej przyjemności wychodziła w nim pierwszy
raz z domu do szkoły. Czuła jakby wyróżnienie jakieś, była
względnie zabezpieczona od zimna.
Tego dnia właśnie w szpitalu niepokój był wielki i N.
zauważyła lęk i przygnębienie w oczach sanitariuszki : za chwilę
Niemcy wywożą do „oflagu" oficerów--rekonwalescentów z
naszego szpitala. N. ogarnął niepokój, w jednej sali dopiero
onegdaj porucznik Władysław X. zaczął wstawać po ciężkim
zapaleniu płuc — czyżby i jego? Pobiegła na dziedziniec
szpitalny, gdzie odbywał się przegląd odjeżdżających. Nasi
oficerowie
183
stali szeregiem, a jakiś wojskowy hitlerowiec zdawal raport o
stanie odjeżdżających przełożonemu swojemu, okazałemu
Niemcowi w zasobnym palcie zimowym i rękawicach. W
szeregu stal też blady i wychudzony porucznik Władysław
dygocący z zimna w swoim cienkim frenczu. Mysi jak
błyskawica: w takim stanie i w tym ubraniu nie wytrzyma
przecież. N. szybkim ruchem zdejmuje sweter — po chwili widzi
go już na poruczniku, rękawice też nie są za małe.
W oczach porucznika jakby blask ciepła zajaśniał. Jakieś
odprężenie — jeszcze zdążyła. I nagle przeszywający, ostry, zły
śmiech, śmiech pełen ironii, czy pogardy nawet i spojrzenie
cyniczne oficera odbierającego raport, skierowane na N.
ECHO Z OBOZU
„Cała doba nie wystarczyła im na rozmowę o tym, co przeżyły
dobrego w obozie". Zdaniem tym zamknął opowiadanie swoje
nauczyciel Z. o trzech kobietach, które były „królikami
doświadczalnymi" w Ravensbruck, Przeżyły tam otchłań
męczarni, ale przyrzekły sobie, że jeśli żyć będą i jeszcze się
kiedykolwiek spotkają — nigdy nie poruszą w rozmowach
tematu obozu. No, i spotkały się kiedyś — ale dzień i noc nie
wystarczyły na rozmowę o tym, co tam dobrego przeżyły.
184
PRZEBIŚNIEGI
Słoneczny dzień przedwiośnia — godziny przedwieczorne
pogodne, ale pełne zmęczenia, wyczerpania i grozy w okresie
okupacji hitlerowskiej.
Wchodzę do tramwaju z pęczkiem pierwszych prze-
biśniegów. Siadam i myślę o jakimś kłopotliwym celu podróży
mojej i nagle słyszę, że ktoś chyba do mnie mówi. To siedząca
na wprost mnie stara już, spracowana, wychudła kobieta,
nędznie odziana, patrzy z jakimś zachwytem na moje
przebiśniegi. Widzę uśmiech na stroskanej życiem twarzy —
wzruszenie i tęsknotę jakąś w oczach: „Skąd to pani wzięła
teraz o tej porze? Przecież śnieg jeszcze leży miejscami na
polach — a to już wiosna taka". I po chwili milczenia: „Tak milo
popatrzeć, bo to i śliczne takie i że.... wiosna już idzie". Umilkła
wsłuchana w tęsknotę swoją i jakby jasne jakieś spodziewanie.
„A ile też pani dala za te kwiaty?" — pyta szorstko siedząca
obok mnie tęga, dostatnio ubrana i pewna siebie jejmość. I
słyszę zaraz jakby odpowiedź skierowaną do mojej sąsiadki
przez robotnika z sąsiedniej ławki. Z ubioru wnioskuję, że wraca
pewno z pracy i może ciężkiej bardzo, bo z kanalizacji.
„Widziałem kiedyś jak to rośnie na polu pod lasem. Śnieg
jeszcze leży czasem, a ten kwiatek nad śniegiem zakwita — to
go i tak nazwali «przebiśnieg » — no i wiosna zaraz się robi jak
on zakwita — to i popatrzeć wesoło na niego i warto te pie-
niądze na to wydać, paniusiu!" W słowach tych czuło
185
się jakby wyrzut jakiś — a w spojrzeniu na kwiaty — nieśmiałe
wzruszenie.
Sąsiad jego, młody robotnik, z zażenowaniem pewnym
nieśmiało spoglądał od czasu do czasu na leżące na mojej
sukni białe, drobne kwiaty i mruknął, jakby godząc tych dwoje:
„Bo to postoi dzień, dwa i na nic. No, ale teraz to jest na co
patrzeć i tak raźniej jakoś ... że już tu wiosna idzie".
W tej chwili wiośnie stanęła między nami starsza kobieta z
małym chłopczykiem — może wnuczkiem swoim. „Proszę pani,
ja u pani urwę tych kwiatków — dobrze? Urwę, proszę pani?" I
oczy jego pełne zachwytu utkwiły w kwiatach — oparł łokcie na
kolanach moich i wpatrywał się w milczeniu.
Gdzieś w górze zawarczał samolot. Miasto tonęło w wirze
pracy i grozie wyniszczenia. A tutaj taki mały, nikły kwiat obudził
tęsknotę do „wiosny" w zmęczonym tramwaju warszawskim.
LIST SZÓSTY
Kolego! w Dniu Nauczyciela chcę Ci przypomnieć postać
Stefanii Sempolowskiej. Wielkiego Nauczyciela społecznego,
którego osobiście nie znałeś, ale o którym wiele słyszałeś na
pewno od wychowawców swoich.
Kim była? Gdy odeszła od nas na zawsze 31 stycznia 1944
roku mówiono powszechnie wtedy: „Przestał bić dzwon
sumienia społecznego". „Była sumieniem Polski naszej epoki"
— mówił Marian Falski nad grobem — i przez świat walki z
krzywdą człowieka — przez świat walki o jego prawa do życia
ludzkiego, do nauki, do oświaty przeszedł dreszcz przerażenia.
— Zaległa cisza obrachunku wielkiego dzieła Jej życia:
budzenia tego, co ludzkie w człowieku i stania na straży jego
praw.
Odżył mi wtedy jasno w pamięci obraz dnia spędzonego u
niej w domu na wspólnej pracy. Wybierałyśmy do druku z
robotnika" felietony Stanisława Posnera *)
*) Ten zbiór ukazał się w druku w roku 1930 pod tytułem: Z bliska i z daleka.
„Księgarnia Robotnika".
187
(o nim zresztą później chcę do Ciebie, Kolego, napisać — był to
jeden z wielkich przyjaciel Jej myśli i czynu). Panna Stefania,
jak ją powszechnie nazywano, była tego dnia specjalnie
wzruszona chęcią obudzenia, albo umocnienia pamięci
charakteru jego pracy, robiła jak gdyby obrachunek dzieła jego
życia, które teraz zamykała w powiedzeniu: „Budził sumienie
społeczne i wskazywał drogę — trzeba koniecznie dać tę
książkę młodzieży". Obecnie Państwowy Instytut Wydawniczy
wydał wszystkie pisma Stefanii Sempołowskiej i te, które
ukazały się za j ej życia-i te, których ówcześnie drukować nie
można było — całość jej prac.
Musisz je sam przeczytać. Kolego, one powiedzą Ci kim była i
dlaczego o niej dzisiaj mówimy — jako o Wielkim Nauczycielu
społecznym. — Wyszedł już tom tego wydawnictwa o życiu i
działalności Stefanii Sempołowskiej ze wspomnieniami jej
przyjaciół, współpracowników i uczennic, tom obejmujący jej
prace pedagogiczne i oświatowe oraz tom publicystyki
społecznej i tom o więziennictwie (nie ukazał się tom o
Warszawie). Sempołowska walczy nieustępliwie o powszechną
oświatę, co znajduje m. in. wyrazi w jej artykułach i pracach
monograficznych. Żarliwie przeżywa różne problemy życia
społecznego, poświęca im szkice i artykuły, ale obok oświaty
najżywszym chyba i najgorętszym problemem jest sprawa
więziennictwa — tym sprawom poświęca najgorętsze czyny
swoje i najżywsze porywy walki — to staje się główną treścią jej
żyda.
Przytoczę Ci tutaj. Kolego, kilka urywków z tej
188
obecnie wydanej po raz pierwszy, wstrząsającej monografii „W
więzieniach".
Zaczyna ją Sempołowska słowami O. Wilde'a z „De
Profundis", to jest jej motto do tej pracy. „Wyry j cię na ścianach
Waszego domu, tak abyście mogli odczytywać w dzień i w
nocy, w doli i w niedoli, by słońce złociło, a księżyc osrebrzą!
słowa: ^Cokolwiek spotyka bliźniego, mnie spotykam ".
I dalej pisze Sempołowska: „Słowacki w «Anhellim» mówi o
dwóch melancholiach. Jedna zabójcza, druga twórcza: jedna z
mocy jest, druga ze słabości, pierwsza jest skrzydłem ludzi
wysokich, druga kamieniem ludzi topiących się. Sądzę, że to
samo jest z krytycyzmem, z odsłanianiem ran zła i bólu. Słabi i
mali zamykają oczy i uszy na glos życia. Lękają się poznać
ciężką i smutną rzeczywistość, bo brak im sił do walki ze ziem.
Dla słabych prawda istniejącego stanu rzeczy, glos wzywający
do walki — to kamień topielca, ciągnący na dno. Godzą się,
chcą, muszą się zgodzić z tym, co jest, uważają to za
konieczność, aby móc żyć spokojnie.
Śmiałość odsłaniania ran ukrytych płynie z wiary w możność
uleczenia, z poczucia sil do pracy, do walki o poprawę, z
pragnienia przyśpieszenia procesu ewolucji.
Silnych najsurowsza, nąjbezwzględniejsza krytyka dzisiejszej
rzeczywistości nie ciągnie w topiel bezdenną, lecz niepokoi
duszę, pcha do czynu. Im zło większe, im głębiej sięga, tym
mocniej silni czują konieczność walki z nim. Skrzydła, unoszące
myśli na poziom chwili obecnej, pozwalają im z góry oglądać
szersze horyzonty,
189
widzieć, poznawać realniej to, co nadchodzi, niż to mogą
widzieć i rozumieć ludzie patrzący z nizin rzeczywistości
dzisiejszej, ludzie, dla których to, co wczoraj było możliwym —
wydaje się możliwym wiecznie, co wczoraj było koniecznym,
koniecznym zawsze. Życie stale wskazuje, że wczorajsza
konieczność jest dziś niemożliwą do zniesienia, a wczorajsza
niemożliwość jest dziś nie tylko osiągalną, ale dla życia
niezbędną".
Niegdyś w dniach mojej młodości — usłyszałam zza murów
więziennych krzyk, przeogromny krzyk bólu człowieka
pozbawionego wolności... Urodzonej w niewoli, skutej w powiciu
— wolność wydała się najwyższym dobrem, niezbędnym do
życia, krzywda niewolnego — naj straszniejszą z krzywd.
Skarga płynąca z więzień zwróciła ku nim myśl moją i ucho,
czujne na skargę.
Krzyk ten słyszałam odtąd stale przez lat wiele, aż po dziś
dzień".
I dalej pisze: „Należąc do ludzi silnych, wierzę głęboko,
niezachwianie, że ludzkość zdąża ku lepszym formom życia,
może drogą powolną, gzygzakowatą, lecz krok za krokiem
naprzód. Wierzę, że celowa świadoma zbiorowa akcja
społeczna przyśpiesza ten pochód naprzód. Wierzę, że człowiek
zdolen jest kierować nawą życia, nie dać się unosić prądowi —
co więcej — wierzę, że siła ducha ludzkiego może nie tylko
zwalczyć odwieczny prąd, ale zwrócić go w innym kierunku, w
wymaganym przez życie kierunku. — Wierzę a mając taką wiarę
chciałam zawsze znać prawdę życia, by móc stawać w
szeregach świadomych budowniczych lepszego jutra.
190
Szeroko rozwartymi oczyma starałam się patrzeć w ciemne
mroki, nadstawiałam czujnie uszu, aby usłyszeć głos skarg
płynących po świecie".
Sempolowska sama była więziona za działalność oświatową,
za wybitny udział w tajnej organizacji oświatowej w Królestwie.
Później musi opuścić Warszawę, wyjeżdża do Krakowa, gdzie
dalej walczy o ideologię szkoły polskiej. Tęskni jednak do
Warszawy i niedługo powraca do ukochanego przez siebie
miasta. — Dąży do zrzeszenia pracowników oświaty w walce o
upowszechnienie nauki i oświaty. Pracuje w tej dziedzinie sama
i skupia ludzi tego czynu. Należy do tych, którzy organizowali
tajny Związek Nauczycieli Ludowych, za co znowu zostaje
aresztowana. W zorganizowanym Zjeździe Pila-szkowskim i w
jego uchwałach była jednym z najgorętszych motorów działania.
Kolego, ten Zjazd w Pilaszkowie l października 1905 roku, to
doniosła sprawa w życiu szkoły polskiej i ruchu zespołowego
nauczycieli. Może już wiesz o nim dużo od nauczycieli swoich i
starszych kolegów — więc tutaj chcę Ci tylko kilka słów o nim
powiedzieć. Przed rokiem 1905 szkoła dla nas w zaborze
rosyjskim była rosyjska, nawet ksiądz religii uczył po rosyjsku.
Jedynie na lekcjach języka polskiego dzieci mogły mówić po
polsku.
Taki był nakaz i wykonywanie go było surowo przestrzegane
przez zjawiających się często w szkole inspektorów rosyjskich.
Trzeba było wielkiej przezorności i ostrożności nauczyciela i
dzieci, i ich rodziców, żeby zmylić czujność inspektora i uniknąć
grożącego niebez-
191
pieczeństwa — prowadzić tajnie szkołę polską. Sprawa
wystąpienia do walki o szkołę polską w języku ojczystym
dojrzewała do czynu. Grupa nauczycieli szkół ludowych i
działaczy oświatowych społeczeństwa powzięła myśl
zorganizowania tajnego zebrania, ażeby się naradzić,
zdecydować i uchwalić akcję działania. Wybór padł na wieś
Pilaszków pod Łowiczem i szkołę kolegi Stanisława Najmoły.
Zjechało się tam około 60 osób, które w rozmaity sposób i
różnymi krętymi drogami przedostawały się na miejsce
zebrania.
Wśród najgorętszych rzeczników tej sprawy była Stefania
Sempołowska. Uchwalono, żeby zaraz bezpośrednio, po
Zjeździe wprowadzić zasadniczą zmianę w szkole: uczyć po
polsku, mówić po polsku i wyrugować książki rosyjskie —
wszystko to zdecydowanie, stanowczo i od zaraz no i,
naturalnie, wszyscy — pomimo że wielu przewidywało
możliwość najgorszego obrotu sprawy — wiara i siła woli
dojścia do tego upragnionego celu była tak wielka, że uchwała
zapadła zdecydowanie. Nie będę już opisywała. Kolego,
dalszych losów tej akcji
— muszę tylko powiedzieć, że treść uchwały w Pila-szkowie
zwyciężyła i że dynamizm i moc ducha zebranych, nastrój, jaki
tam w czasie obrad panował opromieniony był mocą,
zdecydowaniem i zaraźliwością czynu Stefanii.
— Ona właśnie była jedną z najsilniejszych sprężyn tego czynu.
Sama wybitna nauczycielka, stwarzająca nowe zupełnie
formy tej pracy — rzuca bogaty posiew pod reformę metod
nauczania i stosunku wychowawcy do wycho-
192
wywanego człowieka. Znajdziesz Kolego, piękne tego przykłady
w ślicznej książce Janiny Rogowskiej-Doro-szewskiej „Stefania
Sempołowska". Dwa pisma dla dzieci i młodzieży ,yZ bliska i z
daleka" oraz „W słońcu" redagowane -przez Sempołowska stają
się szybko przyjacielem dziecka i nauczyciela. Stwarzają one
młodziutkiemu czytelnikowi jasną atmosferę czynnej postawy
wobec zjawisk życia, atmosferę piękna moralnego człowieka w
walce ze wszelkim złem, ze wszelką niedolą, wyzyskiem i
krzywdą ludzką, budują w czytelniku moc wewnętrzną i postawę
społeczną, nie tylko zainteresowania sprawami człowieka, ale i
potrzebę walki o jego lepsze jutro, kształcą poczucie braterstwa
z innymi i współodpowiedzialność.
Dość przejrzeć choćby pobieżnie te pisma, już nawet tytuły
artykułów mówią o ich żywej reakcji na różne wydarzenia w
kraju i na świecie. Przytoczę kilka tematów. Posłuchaj Kolego :
Kult bohaterstwa i pracy ;
Co to jest bohaterstwo, Lodowy kopiec bohaterów, Bohater
żywy w towarzyszach martwych, W czeluściach wulkanu; Ofiary
kopalń; Tajemnica adresu pocztowego; Joachim Lelewel, O
miłość dla człowieka;
Lot Marsy Hanki; O dzieciach, które zamiast do szkoły chodzić,
muszą na kawałek chleba pracować; Jak dzieci pracują w
fabryce; Szkoła dobroci; Związki dobroci;
Wolna Ojczyzna.
W pracy tej brały udział pióra najlepsze, toteż i tematyka
artykułów i ich wyraz artystyczny wychowywał. Wiedzieliśmy,
że Redaktorka ma głębokie poczucie arty-
193
zmu, wiedzieliśmy, ze przez szacunek dla stającej się
osobowości dziecka chce mu dać wszystko, co najlepsze.
A jej lekcje z dziećmi i młodzieżą? Tyle się od jej uczniów o
tych dziwnych lekcjach słyszało. Ten wielki społecznik a
jednocześnie wielka indywidualistka właściwie nie uznawała
stosowanych ówcześnie form tej pracy, ani programów jej, ani
metody, ani podręczników, ani stopni, ani nawet postawy
nauczyciela. Stefania Sempo-łowska rzucała tutaj hojny posiew
wolności i sama szła wolnymi, mewy'deptanymi szlakami tej
pracy. Żywiołowo nie znosiła żadnych kajdan, więc i w tej
dziedzinie wskazywała — tworzyła inne możliwości pracy.
Uczniom swoim chciała dać nie tylko wiedzę, ale i otworzyć
im szeroko oczy na zjawiska życia, budzić świadomość
społecznych źródeł zła, wyzwalać gotowość akcji czynnej
pomocy, gotowość walki ze ziem z wiarą zwycięstwa, ale i
budzić w nich moc wewnętrzną i kształtować czynną postawę
wobec żyda i wskazywać wyraźny jego cel, który wyznacza
głęboka, czynna miłość człowieka i ukochanie wolności.
I z tej głębokiej, czynnej miłości człowieka i z j ej ukochania
wolności kształtowało się życie czynu społecznego zrodzonego
z najgłębszego humanizmu — życie czynu Stefanii
Sempołowskiej.
Była pięknym uosobieniem wolności, a więc i buntu, który
idzie przez świat i ukazuje zło, krzywdy i niedole i z najwyższą
odwagą cywilną wypowiada im walkę na całe swoje życie, aż do
ostatnich jego chwil. Bunt przeciwko kajdanom wszelkiego
rodzaju i idący za nim
194
czyn — wewnętrzna gorąca potrzeba reagowania z niebywałą
odwagą cywilną, z wiarą w zwycięstwo i drogami własnymi.
Ta cywilna odwaga wynikała u Sempołowskiej z gorącego
przeświadczenia o słuszności spraw, których broni, z żaru jej
czynnej postawy w nieustępliwej i nieustającej walce o prawa
człowieka i sprawę wyzwolenia Ojczyzny — bo takie były
drogowskazy tego szermierza wolności. Chciała, żeby na
mogile jej wyryć słowo nauczycielka, bo tę dziedzinę pracy
spośród wszystkich, którym służyła, uważała za najważniejszą i
najbardziej przez nią upragnioną.
I to słowo. Kolego przeczytasz na Jej mogile.
SPIS TREŚCI
Cykl I ............................. 13
Cykl II ....................
Cykl III ...................