Grzegorzewska Maria Listy do młodego nauczyciela (1)

KILKA SŁÓW DO II WYDANIA . „LISTÓW DO MŁODEGO

NAUCZYCIELA"

W pierwszym wydaniu „Listy..." ukazały się w 1947 r. a więc

10 lat temu.

Nasz Październik zadecydował o tym, że mogą się one

ukazać znowu w II wydaniu. Posyłamy je więc Kolegom bez

żadnych istotnych zmian.

Ze względu na stosunek Kolegów do „Listów..."

prawdopodobnie ukaże się niebawem i druga ich seria.



\ DO WYDANIA III „Listów..;'

Od chwili ukazania się wydania I „Listów...", tj. od 1947 r.

dokonały się duże zmiany w gorącym tempie przemian i

przebudowy ustrój owo-spolecznej naszego kraju.

Dla zachowania dawniejszego charakteru tych listów nie

wprowadzamy żadnych zmian w tekście, chociaż i układ

zagadnień w tym cyklu „Listów" mógłby się zmienić nieco i o

sytuacji materialnej nauczycieli nie można by już tak pisać.



Warszawa, czerwiec 1957 r. Maria Grzegorzewska



Warszawa, grudzień 1958 r. Maria Grzegorzewska



DO CZYTELNIKA

Kolego — miody nauczycielu! (Pisząc „kolego", przez

uproszczenie zwracam się jednocześnie do Was Wszystkich,

Koleżanki moje, i do Was, Koledzy).

Gdziekolwiek jesteś obecnie. Kolego, i jakkolwiek rozwija Ci

się nowa praca, którą wybrałeś, jesteś mi bliski, interesujesz

mnie, chciałabym Ci dopomóc w Twej pracy, więcej —

chciałabym, żebyś w niej pomimo trudności i przeszkód, jakie

zapewne przełamywać musisz, znalazł radość życia a może

nawet jego szczęście.

Posłuchaj! Jesteś mi bliski, gdyż pracujemy w tym samym

zawodzie nauczycielskim. Ty zaczynasz stawiać pierwsze

nieomal kroki, jesteś na początku drogi swojej — ja, po wielu

już latach pracy, wiem, że przebyłam długą drogę, i że zbliża się

dla mnie jej kres. Wiem o tym, że tak być musi, bo wraz z

wiekiem jest to los nieubłagany każdego, ale o tym nie myślę,

jest mi na tej drodze życia dobrze, rozumiem jej znaczenie

społeczne — dobrze mi, żem na nią trafiła, toteż chcę nią jak

najdłużej kroczyć i witam serdecznie każdego, kto na nią

wchodzi.

I Ty właśnie wszedłeś na tę drogę, idziesz nią, wspólnie

będziemy spełniać pracę naszego zawodu. Kocham moją



pracę, więc interesuje mnie każdy, kto do niej wchodzi. Jaki będzie? Czy

wniesie jakieś nowe wartości? Czy będzie pracował z chęcią, z zapaleni, z

najlepszą wolą służenia dobrze wybranej sprawie? Czy zobaczy wszystkie

czary i blaski tej pracy, czy cienie tylko zauważy? Czy dostatecznie zrozumie

jej doniosłość społeczną, czy będzie w lej pracy szczęśliwy?

Więc i Ty jesteś mi bliski, chociaż daleko jesteśmy od siebie i może nigdy

się nawet nie spotkamy osobiście. Chciałabym wiedzieć, dlaczego na tę drogę

wchodzisz? Co Cię tam wola, wzywa, a może w tym właśnie kierunku porywa

nawet ? Czy widzisz cały ogrom tej pracy, czy rozumiesz jej doniosłość w

budowie przyszłości naszej? Czy doceniasz znaczenie udziału każdego

nauczyciela w całokształcie tej pracy, a więc i swego w tej pracy udziału ?

Czy wchodzisz na tę drogę z chęcią, śmiało, z poczuciem siły i możliwości

osiągnięcia dobrych wyników pracy, bez obawy trudności i przeszkód różnej

natury — bo czujesz w sobie siłę do walki i przezwyciężania? Czy, przeciwnie,

wchodzisz z chęcią, ale nieśmiało, bez wiary w swoje możliwości, z obawą

trudności i oporów, z lękiem spoglądasz w przyszłość swojej pracy ?

Obawiasz się, czy podołasz, czy możliwości twoje nie są zbyt nikle w związku

z tym, co zamierzasz? Chciałbyś dobrze, jak najlepiej, bo sprawa ważna, ale

czy zdołasz?

Czy może wchodzisz na tę drogę jakimś przypadkiem tylko, rozglądasz się,

nie możesz jeszcze ocenić Jej wagi, nie rozumiesz jej znaczenia, nie zrobiłeś

wyboru wchodząc



na nią? Chciałbyś się zorientować, na czym polega ta praca, w czym jest jej

istota i Twój w niej udział.

A może w ogóle o tym nie myślisz, przypadek Cię na nią wprowadził,

obojętna Ci jest zupełnie. Szukasz tylko powierzchownych wskazówek, jak

pracować, aby na niej jakiś czas pozostać nie rażąc otoczenia, nie zwracając

na siebie nie imiejętnością swoją uwagi innych.

Może myślisz tylko o sobie, jak sobie życie ułożysz, ile zarobisz, gdzie

będziesz, a nie wchodzisz zupełnie w istotę woj ej pracy.

I Ty jesteś mi bliski, bo jesteś ze mną razem na wspólnej drodze życia i

pracy. Jesteś miody jeszcze, zaczynasz tę pracę dopiero, nic o niej prawie nie

wiedząc — właściwie nie interesując się nią zupełnie. Szkoda — z taką

postawą do życia i pracy będzie Ci źle, nudno, szaro i ciasno, będziesz pędził

życie podporządkowane tylko jakimś wskazówkom, przypadkom, nie

rozwiniesz myśli i uczuć swoich, ujarzmisz twórczość Twoją, będziesz

niewolnikiem posady i zarobku — niewolnikiem pracy.

Tym bardziej chciałabym wiedzieć, czy zdołasz ujrzeć przed sobą i

rozwiązać tę zagadkę — dokąd i w jakim celu zmierzasz — czy zdołasz

spojrzeć głębiej, zrozumieć doniosłość pracy, w której masz brać udział i

rozpocząć żyć i pracować ze świadomością celu? Wierzę, że spróbujesz i —

jeśli Ci się to uda — będziesz wolnym człowiekiem, twórczość w pracy będzie

Ci niosła zapal i radość. Nuda już Ciebie nie odnajdzie w tej pracy. Nie

będziesz już niewolnikiem pracy, będziesz jej twórcą!



Warn wszystkim, których wspomniałam, i w ogóle Warn

wszystkim, którzy wchodzicie do naszego zawodu, chciałabym

pomóc, gdyż wiele z waszych obecnych strapień przeżyłam na

drodze mej pracy, wiele trudności musiałam pokonać, wiele

oporów zwalczyłam, ale też miałam wiele momentów

prawdziwego szczęścia. Zrozumiałam, że aby dobrze pracować,

nie trzeba być geniuszem, mieć jakiś talent specjalny. Trzeba

mieć 'tylko istotnie dobrą wolę, trzeba gorąco chcieć!

Myślę, jakby każdemu z Was w czymkolwiek pomóc.

Chciałoby się każdego zobaczyć, z każdym o jego troskach

pomówić, spróbować poradzić, porozmawiać z najlepszą wolą

służenia sprawie i jemu. To jednak jest niemożliwe! Próbuję

więc pisać listy do wszystkich i do każdego z osobna. Do

wszystkich — i do tych, którzy są blisko, i do tych, którzy są

dalej, a nawet bardzo daleko, niejednokrotnie odcięci

bezdrożami od świata, daleko od stacji kolejowej i od poczty,

gdzieś tam, w zapadłym jakimś ustroniu pracę swoją zaczynają.

Słowem, listy do wszystkich pisane z potrzeby mojej i Waszej,

rozważające różne zagadnienia związane z naszą wy-

chowawczą i nauczycielską pracą, właściwie zagadnienia

stanowiące istotę tej pracy. Te pierwsze listy chcę głównie

poświęcić doniosłemu znaczeniu wewnętrznej wartości

człowieka w jego pracy wychowawczej.

Listy to taka prosta, mila forma, bezpośredniejsza, niż zwykła

książka i stwarzająca możliwość współpracy s, czytelnikiem. Bo

wyobraź sobie, że kiedy pójdą te listy wydrukowane w świat i

będziecie je czytać, to niejednemu

10



z Was nasuną się pewne zapytania, niejasności, niepokoje,

refleksje i zechce się nimi ze mną podzielić. To takie proste —

napisze wtedy do mnie list — tylko już taki zwykły, pocztą —

niedrukowany, pod moim adresem (Państwowy Instytut

Pedagogiki Specjalnej, Warszawa ul. Spiska 16). Milo mi będzie

list taki otrzymać, bo to już będzi< echo listów moich, które w

świat poszły i — dobrze trafiły,

Z czasów może znowu wydrukuję serię listów do Wszystkich,

jeśli się okaże, że ta forma pracy jest pożyteczna. Zobaczymy !

*

Na zakończenie chcę Ci jeszcze powiedzieć. Kolego, że

wiem dobrze, jak często żyjesz w bardzo złych warunkach

materialnych, zwłaszcza, jeśli masz obowiązki rodzinne lub

chorobę w domu. Często może d być bardzo ciężko i nawet

głodno — a nie ma przecież żadnej wątpliwości, że charakter

pracy, skala jej wysiłku i twórczego oddziaływania na

wychowanka i środowisko w dużej mierze zależy od

materialnych warunków życia i pracy nauczyciela. Wiążą się

one bowiem z jego siłami fizycznymi, ze stanem zdrowia, z

możliwością utrzymania rodziny, kształcenia dzieci, przyjścia z

pomocą rodzicom swoim — słowem, z jego spokojem.

Doskonale wiemy, jak świat nauczycielski walczy z tymi

trudnościami, ile sil swoich w tym kierunku zużytkować musi,

ale też nie możemy zamykać oczu na znaną nam dobrze

smutną rzeczywistość, kiedy te warunki biorą nad nim

przewagę.

11



Pomimo to wszystko, jest widocznie jakaś wielka siła moralna w

atmosferze zawodu naszego, która nauczyciela z tym zawodem łączy, a nawet

wiąże tak silnie, że często żyje w istotnej nędzy, a jednak niezłomnie trwa na

posterunku! Społeczeństwo winno to widzieć, rozumieć, doceniać i dążyć do

szybkiej zmiany tych warunków. Teraz już jest to sprawa nagła.

Nie ulega również żadnej wątpliwości, że sprawa atmosfery moralnej

odgrywa rolę wielkiej wagi w pracy wychowawczej, która musi się odbywać w

atmosferze poszanowania człowieka, życzliwości dla niego i poczucia

wolności.

Kolego, pisząc do Ciebie te listy, myślę o tych wszystkich sprawach i

wyobrażam sobie, jak Ci jest często źle i smutno, bo to przy tym i

niepowodzenia w pracy być mogą, i niesłuszna ocena, i różne niepokoje. Tym

bardziej więc chcę, żeby te listy dotarły do Ciebie, zaniosły moje myśli

najlepsze i przypomniały, ze każdy z nas — my wszyscy—przechodzimy w

życiu i pracy takie źle i smutne okresy, ale wiemy, że się im poddawać nie

można. Miną. Przyjdą inne — jaśniejsze i jasne zupełnie. W takich smutnych

chwilach. Kolego, pamiętaj zawsze, że już nie jesteś sam, że wszedłeś w

naszą rodzinę nauczycielską — że jesteśmy z Tobą wszyscy razem!

Bądź dobrej myśli. Kolego! Listy powiedzą, czego Ci więcej życzę.

Kraków — Warszawa, 1946 r. Maria GrzegOrZOWsko

12



LIST PIERWSZY

Kolego, zaczynasz pracować w szkole, jesteś nauczy-cielem-

wychowawcą. Szkolą, nauczyciel — tak się te słowa często wymawia od

wczesnego dzieciństwa do późnej starości, że już nie robią żadnego wrażenia,

a przecież kryją treść taką doniosłą! To, że się je tak często wymawia, że są

ciągle na ustach różnych ludzi, w różnym wieku, na całym świecie i zupełnie

niezależnie od rodzaju pracy i stanowisk, to już jest bardzo znaczące Robi

wrażenie, że wyrazy te, jak powietrze, słońce, woda, chleb, kryją

najistotniejszą treść potrzeb życia ludzkiego i dlatego są ciągle przez ludzi

powtarzane. Istotnie słowa te kryją w sobie treść, którą każdy nieomal

człowiek przeżyć musi, gdyż każdy, na całym świecie, gdzie tylko jest

zorganizowane życie społeczne, musi być w szkole w swoim dzieciństwie, a

nawet często i w wieku młodzieńczym, każdy musi mieć nauczyciela —

podporządkować się jego wymaganiom, jego myślom, pod jego kierunkiem

zdobywać pierwsze elementy wiedzy.

W określonych godzinach, codziennie, jak świat długi i szeroki, idą dzieci do

szkoły — idą tłumy dzieci;

w określonych godzinach, codziennie, jak świat długi

15



i szeroki, idą nauczyciele do szkoły — idą tłumy nauczycieli! Idą

do szkoły! Ważna i doniosła musi być praca szkoły i nauczycieli,

skoro wszystkie kraje wprowadziły lub wprowadzają u siebie

prawo obowiązku czy przymusu szkolnego. Nie pozwalają w

tym względzie na dowolność swoim obywatelom i zmuszają do

posyłania dzieci do szkoły, jeśli opiekunowie, nie rozumiejąc

dobra tej pracy dla dziecka i społeczeństwa, starają się od tego

obowiązku uchylić. Praca szkoły i nauczyciela stanowi istotnie

wielkie dobro, wielką wartość kultur alno-spo-łeczną, gdyż -

wprowadza każdego człowieka w świat wiedzy, co prawda nikły

na razie i bardzo ograniczony. Uczy go jednocześnie technik

różnych, uczy sztuki czytania, pisania, liczenia i dzięki temu z

tego maleńkiego świata wiedzy, w który go wprowadza szkoła

początkowa, może kroczyć dalej, sięgać głębiej, zdobywać wie-

dzę czystą i stosowaną w różnych zawodach.

Mnóstwo jest dzieci na świecie, więc i mnóstwo, choć mniej

znacznie, nauczycieli. Wszyscy ci nauczyciele od wielu, wielu

lat wprowadzali w świat wiedzy, form współżycia i kultury

pokolenie za pokoleniem w różnych epokach w rozmaity sposób

i w różnym zakresie. W istocie swej była to zawsze sprawa

dużej wagi, zyskująca coraz większe zrozumienie, coraz

większą nieustępliwość w konieczności brania w niej udziału

każdego człowieka.

Pomyśl, Kolego, jaka to ważna sprawa! Każdy człowiek musi

przejść przez szkołę, więc jeśli praca w niej jest dobrze

spełniana — jaki wpływ może wywrzeć na losy życia krajów i

ludzkości. Przecież w ciągu tych

16



obowiązujących w szkole podstawowej siedmiu lat, prócz

wiedzy samej szkoła, a więc nauczyciel, coś tym dzieciom

przekazuje swego, w jakiś sposób działa na nie, coś w nich

budzi, rozwija, czasem hamuje, stara się kształtować warunki

rozwoju, okoliczności pracy i przeżyć. Im jest lepszym

człowiekiem, lepiej do pracy przygotowanym, im ma większą da

innych życzliwość, głębszą o nich troskę i poczucie

odpowiedzialności za swoją pracę, tym głębszy zostawi śle d w

duszach dzieci. Może więc można by powiedzieć, że im lepszy

będzie nauczyciel, tym lepszy będzie świat i życie każdego

człowieka? — Może...?

Jest to jakby zaczarowany jakiś świat, z którego nikt się nie

może wymknąć, każdy przejść przezeń musi — każdy człowiek!

Na całokształt tej pracy składa się praca wszystkich nauczycieli

to znaczy, że praca przez nich wykonywana daje całość o tak

doniosłym znaczeniu kulturalno-spolecznym. I udział każdego

nauczyciela na najdrobniejszym choćby odcinku jest ważny, bo

spełnia cząstkę wielkiego zadania całości.

Pomyśl, jesteś już w tym świecie pracy, więc praca Twoja jest

ważna, bo spełnia cząstkę tego doniosłego całokształtu.

Czy rozumiesz znaczenie tego, jaką będzie Twoja praca?



LIST DRUGI

Kolego, chcę dzisiaj pomówić z Tobą o tym, co może już sam

zaobserwowałeś w życiu i uświadomiłeś sobie, bez żadnego

zresztą zapewne zdziwienia. Prawda to bowiem stara, dawno

stwierdzona, wiecznie jednak żywa. Prawda, że wyniki każdej

pracy w dużej mierze zależą od tego, kto ją wykonał i kim on jest

jako człowiek, jaki jest jego stosunek do innego człowieka, czy

interesuje go dola i los innych ludzi, czy chce im dopomóc, czy

wpatrzony jest tylko w swój własny los i jego bieg? Słowem, jaki

to jest człowiek, jaka jest jego wartość wewnętrzna, jaką ma

postawę w stosunku do ludzi, życia i pracy. Prawda to bowiem

wiecznie żywa, że poza przygotowaniem zawodowym

człowieka, poza Jego wykształceniem najistotniejszą,

najbardziej podstawową i decydującą wartością w jego pracy

jest jego Człowieczeństwo.

Najbogatsza to i najcenniejsza wartość stwierdzana zawsze i

wszędzie przez wszystkich czujących i myślących ludzi,

opiewana w poezjach, legendach i baśniach, wyrażana w

obrazach, rzeźbach i pieśniach — tak widocznie głęboko żyje w

duszach ludzkich i taka jest ich

18



tęsknota, żeby ją można było widzieć wszędzie, zęby wypełniała

świat, żeby ją każdy rozumiał, odczuł i stosował w życiu.

Posłuchaj, opowiem Ci, jak ją wyraził nieznany nikomu z

nazwiska, żyjący przed pięcioma wiekami malarz w jednym z

pięknych, starych, drewnianych kościołów naszych na Podhalu.

W Dębnie pod Nowym Targiem jest stary, z XV wieku kościół

zbójnicki" pod wezwaniem Św. Michała. Dużo ludzi wrażliwych

nafiękno odwiedza koście l w Dębnie, bo istotnie ma on jakiś

specjalny urok i czar. Wtulony w kępę starych drzew, szary,

mały, dzięki obudówkom ochronnym schylony jak gdyby do

ziemi, robi wrażenie jakiegoś sanktuarium ciszy i spokoju.

Wnętrze kościoła ciekawe bardzo, tyle tam mozolnej pracy i

troski o wyrażenie piękna i w rzeźbie drzewa, i w malarstwie

ścian. Więc na przykład granicę między nawą a prezbiterium

zaznacza zwisająca u powały koronka wyrzynana z desek i z

nabijanych listew pionowych, poniżej belka tęczowa. Ściany i

powały wnętrza pokryte różnymi malowidłami. Każda deska to

jakby osobny, inny pas dekoracyjny. Pomalowano je pewnie

przed wprawieniem w pułap. Tu widać jelenie, kozice, ptaki, orły,

stylizowane kwiaty — tam św. Jerzy walczy ze smokiem, dalej

orszak rycerzy wyrusza na polowanie. Tyle kształtów i barw —

ale czas powlókł je mgłą jakby szarawą, przyćmił, kazał mówić

wiekom.

Zdumiewa się człowiek patrząc na to wszystko! Ile tu się

wyczuwa troski, trudu i mozołu, żeby pięknie, żeby najpiękniej

zbudować — a jednocześnie ile radości

19



przeżyć musieli twórcy tej Świątyni, widząc rodzące się pod ich

ręką piękno. Więc nie tylko wieki mówią tu patyną swoją, ale

przemawia od wieków dusza człowieka, który tu pracował jako

budowniczy, cieśla, rzeźbiarz, malarz i zwykły robotnik,

przemawia dążeniem i tęsknotą ku czemuś, co najpiękniejsze w

ich pracy być może i najdoskonalsze w skupieniu twórczości i

wysiłku pracy, radości tworzenia i w końcu szczęścia

zwycięstwa. Powstała bowiem świątynia jakby wyrzeźbiona i

ubarwiona tym, co najlepsze w duszy człowieka, co go prowadzi

najwartościowszą w życiu drogą — tęsknotą do ideału.

Poprosiłam kiedyś starego kościelnego, górala, aby mi

opowiedział wszystko, co wie o kościele. Oprowadzał mnie

wszędzie, pokazywał rzeźby, malarstwo, starał się wyjaśnić

zatarte malowidła. Pokazywał obraz wielkiego ołtarza, podziwiał

ornamenty liściaste i tło złociste wyciskane w deseń, i wyraz

dobroci Matki Bożej, i dzielność postawy św. Michała, i

skupienie św. Katarzyny. Patrzyłam, słuchałam i wdzięczna mu

byłam, że tyle czuje, ze tak mocno kocha, że tak widzi piękno i

że je tak pokazać umie. Ale to nie wszystko. Po chwili byliśmy

jeszcze głębiej duchowo związani, bo oto gdy tam właśnie

stałam przed wielkim ołtarzem, nachylił się ku mnie i szeptem

wskazał mi fragment obrazu dosyć już zatarty i przyćmiony.

Św. Michał trzyma w jednej ręce miecz podniesiony do góry,

a w drugiej — wagę szalową. Na jednej szali tej wagi siedzi

napuszony diabeł w purpurowym płaszczu,

20



z oczami sowy niespokojnie wpatrzonymi w szalę. W taszczył

na nią to, co uważał za najcięższe na świecie — kamień młyński

i, naciskając jeszcze nogą na kamień, pewny jest

zwycięstwa. Ale na drugiej szali staje człowiek i szalę aż do

ziemi przechyla. „A no to widzicie, co worce clowiek".

Porozumieliśmy się spojrzeniem i tym cichym szeptem

prostych słów dobrego człowieka w sprawie najważniejszej na

świecie.

*

/ stary góral, zakochany w tym obrazie, i malarz, który przed

pięcioma wiekami czul potrzebę przekazania ludziom tej właśnie

treści w obrazie wielkiego ołtarza, czuli głęboko tę samą prawdę

i chcieli ją wyryć w duszy człowieka; malarz uwiecznił ją

artystycznie pokoleniom, góral przekazuje żarliwie słowem

współczesnym swoim.

Wartość człowieka jest najcenniejszą wartością świata, jej

ciężar gatunkowy przeważa wszystko w życiu jednostek i

społeczeństw.



LIST TRZECI

Był czas. Kolego, że dużo jeździłam po szkołach po-

wszechnych w Polsce*. Chciałam poznać nie tylko pracę

nauczyciela-wychowawcy, ale także warunki tej pracy, zobaczyć

trudności różnej natury, jakie nauczyciel musi zwalczać na

swojej drodze, zrozumieć, co mu silę i moc daje do tej trudnej

nieraz i uciążliwej walki, co mu daje pogodę, a czasem nawet

radość pracy. Pójdziemy dzisiaj razem do takich szkól. Szkoła

wiejska, jednoklasowa, pracuje w niej młoda, pełna zapału,

rozumna nauczycielka, która tak zorganizowała pracę dzieci i

taką wytworzyła atmosferę, ze szkoła stała się dla dzieci czymś

ukochanym. Chłonęły wiedzę, starały się, jak mogły, dom swój

szkolny przyozdobić i zbierać różne materiały — słowem, czuły

się także gospodarzami w tej szkole i współtwórcami warunków

swojej pracy. Szły do niej nie tylko z zainteresowaniem, ale i z

jasnym nastawieniem w duszy, z pogodą i zapałem. W

atmosferze szczerości i skupieniu, w poważnym stosunku do

pracy, w pogodzie, bez więk-

* Było to w latach przedwojennych.

22



szych rozdźwięków rozwijała się grupka dzieci zrzeszonych ze

swoją nauczycielką nie tylko uczuciem, ale problemami

codziennych zajęć ważnych i ciekawych. Pod wpływem pracy

tej grupy rozwijały się też różne zagadnienia. praktyczne w

ogrodzie szkolnym. Dziwili się starsi i młodzież tej wioski,

patrzyli na tę pracę z szacunkiem i niejedno przenosili na swoje

placówki. Szkoła zaczynała stopniowo zasięg swój rozszerzać.

Trzeba było widzieć radość nauczycielki z wyników, jej zapal do

snucia projektów dalszego rozwoju szkoły. Poczucie wartości tej

pracy dawało jej dużo szczęścia, nie skarżyła się nawet, że na

razie nie uwzględniono podania o przeniesienie jej na miejsce

pracy męża, przeciwnie, często w rozmyślaniach jej

występowała troska^ jak wtedy będzie w szkole, gdy ją

przeniosą.

I stalą się rzecz, w którą trudno wprost uwierzyć. W pól roku

po objęciu tej'szkoły przez inną nauczycielkę, z inną zupełnie

postawą do życia i ludzi — obraz tej szkoły zmienił się

zasadniczo. Nie ma już szczerej, pogodnej grupy dzieci,

zainteresowanej życiem szkoły i pracą. To są te same dzieci,

inny jednak mają, zupełnie inny stosunek do pracy i do szkoły.

To już nie „ich" dawniejsza szkoła, ale jakby wrogi jakiś dom, w

którym panuje brak zrozumienia, zniewalanie i przymus. Żad-

nego porozumienia, żadnej współpracy: wszystko jest

narzucane z góry, bezapelacyjne, obce i dalekie, bez żadnej

tendencji do nawiązania łączności, do zrozumienia ich potrzeb i

przeżyć. Toteż dzieci stały się nieufne, podejrzliwe,

zniechęcone, idą do szkoły z przymusu,

23



pracują w niej bez zainteresowania. Wytwarza się w nich

wyraźnie wrogi stosunek do szkoły i nauczycielki: ktoś w czasie

jakiegoś nieporozumienia celowo zniszczył książkę, ktoś wybił

szyby w oknie nauczycielki, ktoś głośno złorzeczył.

Nauczycielka zgnębiona i nieszczęśliwa, z niechęcią do dzieci w

duszy boryka się z losem, obmyśla sankcje karne, regulaminy,

narzeka na dolę swoją, na „źle" dzieci, na okoliczności, które ją

do „takiej" wsi zaprowadziły. Co spowodowało smutne dzieje

tych dzieci i ich ciężkie przeżycia ? Wszystkie warunki pozostały

te same. Zmienił się tylko jeden... nauczyciel!

Co myślisz o tym. Kolego? Ten przykład mówi jasno,

wyraźnie, jak się zaznacza wartość treści wewnętrznej

nauczyciela w jego pracy. Mówi, ze '''o charakterze pracy i

wartości wychowawczej zadecyduje zawsze to, kim jest on jako

człowiek, jaka jest jego wartość wewnętrzna, jakie skupił w

sobie bogactwa duchowe, ho przecież, żeby dużo dać, trzeba

dużo mieć — prawda, Kolego ?

I znowu inna szkoła. Zapadła, głucha wieś, odległa od stacji

kolejowej o 44 km, prowadzą do niej bezdroża i moczary,

poczta przychodzi raz tylko w tygodniu, a w okresie słot,

roztopów, błot i zawiei — jeszcze rzadziej ! Daleko, zdaje się,

od niej do świata, pusto, głucho i samotnie. Toteż nic dziwnego,

że nauczyciele przeważnie boją się tam jechać, a skoro tak się

stanie, że tam się znajdą, starają się-prędko wydostać i

przenieść do jakiejś miejscowości położonej bliżej miasta.

Ludność zniechęcona nie ufa już nowym przyjezdnym przesą-

24



dzając, że szybko zaczną robić starania o przeniesienie, że

przerwą rozpoczętą pracę i znowu ich dzieci zostaną bez nauki.

Z czasem stosunek niechęci do szkoły wzrasta, staje się

wyraźnie nieufny i nieżyczliwy. W dodatku we wsi panuje nędza

i od kilku lat niewygasający tyfus. Wzrasta rozg')ryczenie i

niechęć, więc i warunki pracy nauczyciela ;ą wyraźnie coraz

trudniejsze. Zresztą i izba szkolna tej jednoklasówki stara już,

niska i duszna nie zachęci do pracy. Mieszkanie, właściwie

pomieszczenie dla lauczy'cielą przy szkole, ciasne, niskie —

słowem warunki życia i pracy nad wyraz trudne.

Byłam w tej wsi w okresie usilnych starań nauczyciela o

przeniesienie. Była to jego największa troska i zainteresowanie.

I on szedł do szkoły z niechęcią, i dzieci szły do niej z oporem.

Ludność nie brała już żadnego udziału w życiu szkoły —

patrzyła na nią raczej z nieufnością.

Po dłuższym czasie dowiedziałam się, że jest tam prawie od

trzech lat nauczyciel, który dotychczas jeszcze nie myśli o

porzuceniu tej wsi, przeciwnie, dochodzą stamtąd echa dziwne,

że coś tam się zmienia zasadniczo, że się ludność rozjaśnia

mówiąc o szkole. Pojechałam, aby się przekonać. Z daleka już

przewodnik mój z dumą wskazuje budujący się dom na szkolę.

Idę do starej szkoły już nie po błocie, ale wybrukowaną drogą.

Szkoła ogrodzona, w ogrodzie kwiaty i zieleń. Uwagi moje o tej

zmianie mile są widać mojemu przewodnikowi. Milczący, skąpy

w słowach uśmiecha się znacząco i mówi:

to jeszcze nic, dopiero zobaczy pani, co on tu zrobił".

25



Nie wyjaśniał, kto to jest „on" — zrozumiałam! — Zewnętrznie

nawet pogodniej tu jakoś na wsi, jak gdyby więcej lodu koło

chat, dzieci czystsze wchodzą właśnie do szkoły. Wchodzi z nimi

i nauczyciel i wita nas pogodą w oczach i życzliwym uśmiechem.

Mówimy o tym, że jest jakoś inaczej, że już od razu zauważyć

można, że coś się we wsi dzieje ważnego. Słucham z zapartym

tchem opowiadania nauczyciela.

Jest tutaj około trzech lat. Istotnie praca zaczęła się rozwijać.

Wieś mila, ludzie życzliwi, z początku tylko obojętni byli

względem szkoły, niechętni nawet i nieufni. Teraz prawie

wszyscy chcą jej w pracy pomóc czym mogą i przychodzą sami

poradzić się, zapytać, pomówić. Młodzież zabrała się do nauki,

czytelnictwo się rozwija, książek wprost nastarczyć nie można.

Biblioteka jeszcze bardzo uboga, w urzędzie i w mieście dawno

już obiecali pomóc, ale jakoś dotychczas głucho. Miasto daleko,

drogi bardzo złe, toteż łatwo było przekonać wieś, żeby założyła

spółdzielnię — nikła jest jeszcze, mała, ale jak się nią wszyscy

interesują f Jak pragną jej rozwoju — a to najlepsza chyba

zapowiedz jej życia!

Spędzam trzy dni w tej szkole, rozmawiam z ludnością, z

nauczycielem, przyglądam się stosunkowi do szkoły, widzę

stosunek nauczyciela do ludności, zrozumienie warunków jej

życia i chęć pomocy. Wszyscy czują życzliwość nauczyciela,

widzą jego troskę o dzieci, o warunki ich życia i pracy nie tylko

w szkole. Widzą troskę o młodzież — więc kursy dla

analfabetów, rozwój czytelnictwa, założenie radia; widzą troskę

o polepszenie

26



bytowania wsi — więc założenie i rozwój spółdzielni, ulepszanie

dróg i dostępu do chat, widzą troskę o podniesienie

zdrowotności wsi — więc zachęcanie do czyszczenia studzien,

regulowania śmietnisk i dołów kompostowych, usuwania tzw.

gnojówek spod okien chat. Wszystko to jest życzliwie

przyjmowane i chętnie spełniane, bo w każdej fayśli nauczyciela

znać troskę o podniesienie poziomu życia wsi pod każdym

względem. Toteż widać już przy wielu chatach próby założenia

ogródka koło okien, zaprowadzenia ładu i porządku w całym

obejściu. Coraz częściej zjawia się koło chat drzewo zasadzone,

początki sadu, plot się nie przewraca, tu i tam widać nieudolnie

dosyć wybrukowane podwórka i ścieżki do domów.

To są wielkie zmiany, ale największą widać w wyrazie twarzy

ludzi, w ich oczach, gdy się mówi o szkole, w spojrzeniu i w

krótkich, urywanych zdaniach, że tu się coś dziać zaczyna, że

się coś zmienia na lepsze, że łatwiej będzie żyć, że jest ktoś, kto

potrafił wytrącić z bierności tę wieś, kto im pomaga i radzi,

cieszy się ich inicjatywą i twórczością — pracuje razem z nimi

dla lepszej przyszłości wsi. Szkolą teraz to jakby ognisko ich

życia, tam i książki do czytania, i radio łączy ze światem, i rada

dobra czeka, i rozmowa życzliwa, i dobre spojrzenie Człowieka,

który znalazł pogodę, więcej może nawet — radość w tej pracy.

A warunki pracy bardzo trudne, bo i żona nie pracuje, i syn

mały, czteroletni, i marne uposażenie, i odcięcie od świata, i

żadnej właściwie w pracy pomocy z zewnątrz.

27



Sam jeden, zdany na własne tylko sily, odpowiedzialny za

wszystko, z początku otaczany niechęcią i nieufnością —

zaczyna pracę z troską o los dzieci, o los każdego dziecka, z

nieśmiałą troską i dążeniem, żeby przecież czymkolwiek

dopomóc do podniesienia warunków życia tej wsi! — Pieniędzy

nie ma — więc pracą, inicjatywą i mysią — razem ze

wszystkimi.

A w domu żona narzeka i skarży się na pustkowie, odcięcie

od świata, samotność, brak pieniędzy. Nie rozumie zupełnie.

życia swego męża. On idzie szerokim gościńcem ku lepszej

przyszłości ludzi, z którymi pracuje, a jej ścieżka do tego

gościńca trafić nie może, smutna, pełna goryczy bladzi, pomimo

rad i wskazówek męża. Myli jej drogę brak życzliwego stosunku

do człowieka i brak poczucia łączności z ludźmi tej wsi, a nawet

z mężem, z którym się w tej sprawie zrozumieć nie mogą. Jest

istotnie zupełnie samotna i nieszczęśliwa. Mimo to on, pełen

życzliwości dla ludzi, ma głębokie poczucie odpowiedzialności

za pracę swoją na tej wsi, za jej wyniki — chce dobrze, jak

najlepiej i dla powierzonych sobie dzieci i dla wsi całej. To jest w

nim tak silne, że, nie bacząc na trudne warunki życia swoje i

swoich, z zapałem mierzy się z trudnościami, zdobywa się na

wielki wysiłek i — zwycięża! Teraz już cala wieś mu pomaga,

wszedł na dobrą drogę — idą razem, choć z trudem jeszcze, ale

pogodnie! Jest mu dobrze, czuje radość tworzenia — nie jest

samotny, wszyscy razem są współtwórcami lepszej przyszłości

wsi, lepszego wychowania dzieci.

28



Nie zapomnę nigdy kolegi Władysława, wspomnienie o nim

ma przekonywającą silę działania, rodzi tęsknotę, żeby tak

zdołać jak on.

Jeżeli jeszcze żyjesz gdziekolwiek. Kolego Władysławie, i list

ten przeczytasz — wiedz, że pisałam go z głębokim uczuciem

wdzięczności dla Ciebie. Dużo mi dałeś w prostocie i dobroci

Twojej, w jasnej pogodzie Twoich oczu, w wyrazie radości z tej

pracy. Teraz może innym to dajesz — a może także i drogą

tego listu.

wie



LIST CZWARTY

Kolego, jeszcze jeden z wielu przykładów twórcze) pracy

nauczyciela. Tym razem w szkole na kresach, daleko bardzo -

od dużego miasta.

W starej chacie, podpartej palami, bez podłogi — uczy się w

jednoklasówce 110 dzieci. Wchodzę do izby, kapoty dzieci

zmokłe na deszczu wiszą wzdłuż ścian, ławki ciasno ustawione,

dzieci stłoczone w tej przepełnionej izbie. Na świecie ponuro i

szaro, w klasie jednak, pomimo tych dusznych wyziewów i

stłoczenia, jest jakaś pogoda i harmonia. Nauczycielka młoda,

blada tylko i mizerna, jest tutaj rozumnym i miłym gospodarzem

pracy. Uderza inicjatywa, temperament, zrozumienie dzieci i

rozumna organizacja pracy. Zainteresowanie pali się na

twarzach wielu dzieci. Ciche i głośne nauczanie — grupy

pomagają sobie wzajemnie i w tych ciężkich warunkach

wyczuwa się pogodę w ich pracy. Po trzech godzinach

przychodzi druga grupa na lekcje. Właściwie stały te dzieci już

dawno pod oknami czekając na swoją kolej. Ze względu na

deszcz nauczycielka otworzyła drzwi do klasy — stanęły cicho

pod ścianą czekając na koniec zajęć pierwszej grupy. Mokre

kapoty ociekają na klepisko izby szkolnej, w klasie coraz

30



duszniej, coraz trudniej oddychać. I znowu po małej przerwie

nauczycielka pracuje z tymi 55 dziećmi. Pogodna, pełna życia

bledsza już tylko może ze zmęczenia w tych warunkach

pracy. Po obiedzie, sporządzonym na maszynce w izbie

gospodarza, u którego mieszka, znowu biegnie na kurs dla

dorosłych, dla przedpoborowych f organizuje z młodzieżą teatr,

więc próby, prace nad dekoracjami itp., a wieczorem jeszcze

zeszyty szkolne dzieci czekają na poprawienie. I tak dzień za

dniem, bez wytchnienia. Zdumiewa wprost inicjatywa

nauczycielki w każdej pracy, jej zapal i najlepsza wola, a przy

tym pogodny uśmiech i zdolność znalezienia czasu na poradę

lub rozmowę przyjazną z tym lub tamtym. Chce się uczyć dalej,

marzy o zdobyciu świadectwa z ukończenia Wyższego Kursu

Nauczycielskiego. O urlopie jednak nie myśli zupełnie, chce

zdawać jako ekstern, gdyż uważa, że nie może przerywać

rozwoju pracy, która daje już widoczne wyniki. A przecież ludzie

dawniej byli tak nieprzychylnie do szkoły usposobieni. Prosi o

program i książki, będzie zdawała jako eksternistka. Mówi z

ogniem w oczach —jest w pracy swojej szczęśliwa.

Pod względem wykształcenia koi. Helena nie przekroczyła

minimum kwalifikacji nauczycielskich. Nie stopień wykształcenia

więc decydował i tutaj o wartości jej pracy i bliskim do niej

stosunku dzieci, lecz silne poczucie łączności z innymi, poczucie

odpowiedzialności za wartość pracy i istotna dla człowieka

życzliwość,

Teraz pójdziemy. Kolego, do szkoły, gdzie nauczyciel źle się

czuje, myśli o przeniesieniu, narzeka na ludzi i warunki — jest

nieszczęśliwy.

31



Śliczna wieś podgórska, szkoła tuż przy gościńcu, poczta na

wprost szkoły, do stacji kolejowej blisko. Nowy, ładny dom

mieści jednocześnie i klasę szkolną i przez sień mieszkanie

nauczyciela. Klasa duża, widna, czysta, słoneczna — otoczenie

ładne, widoki prześliczne. Ludność wsi chce szkoły, dąży do

kształcenia dzieci, rozumie wartość oświaty. Coś jej jednakże

teraz w kontakcie ze szkołą przeszkadza, jakaś przegroda

zaczyna powstawać między szkołą i wsią, odkąd przyjechała

tutaj nowa nauczycielka. I dzieci już niechętnie, z dużym nieraz

oporem idą do szkoły. Znam nieźle tę wieś i jej mieszkańców,

chcę zrozumieć rodzącą się wśród nich niechęć do szkoły.

Zrozumiałam prędko przyczynę tego zjawiska. Wchodzę do

klasy czystej, zalanej słońcem. Na ścianach mapy, obrazy,

barwne szlaki, ale pomimo to w klasie sztywno, zimno jakoś,

niemal ponuro. W oczach i wyrazie twarzy dzieci nie ma

pogody, brak zainteresowania i chęci do pracy, tai się w nich

raczej niepokój, nieufność, nuda jakaś szara, a może i niechęć.

Dzieci, pani przyjechała z Warszawy, zaśpiewamy coś

ładnego" — mówi nauczycielka.

Oj, proszę pani, coś góralskiego ? — wyrywa się jakiś mały

góral.

Głupi jesteś, coś góralskiego możesz sobie w górach albo w

lesie śpiewać — teraz zaśpiewamy coś ładnego. Tu wszystkie

dzieci takie jakieś niemile, tępe, leniwe, nic z nich zrobić nie

można — zresztą nic dziwnego, cala ludność tutaj taka, wprost

ich nie znoszę". Mówi coś jeszcze, ale już nie słucham; uczucie

wstydu ogarnia

32



mnie. Proszę, aby nie mówiła teraz, porozmawiamy później.

,f, to tępe takie, nic nie rozumie i co to je obchodzi, co ja o

nich myślę".

Nie można jej było przekonać, żeby nie wydawała

przedwcześnie sądów, nie uogólniała faktów, lecz właśnie

zwróciła się J.u dzieciom i wsi tak ciekawej, myślącej, ale już

nieco zniechęconej pracą szkoły. Przyjdzie jej wtedy ludność z

pomocą w pracy, nie będzie się czulą osamotniona lut"

niechętnie witana. Wtedy dopiero poczuje zadowolenie, kto wie,

może nawet i radość w pracy. Słuchała obojętnie, zimno, głucho

nie szedł od niej żaden odzew — nie rozumiała tego!

Inne były płaszczyzny myślenia, inny stosunek do pracy koi.

Heleny i tej koleżanki bezimiennej (istotnie, zapomniałam jej

imienia, a wszystkie moje notatki z wędrówek po szkołach

spłonęły w Warszawie w czasie Powstania). Koleżanki te miały

inne warunki pracy, ale jednakowy poziom wykształcenia, nie od

tego więc zależał charakter ich pracy.

Czemu więc jedna z nich była pogodna, miała dużo radości,

pomimo bardzo złych i trudnych warunków życia i pracy ? Druga

w stosunkowo bardzo dobrych warunkach czuła się źle,

samotnie, chciała się z tej .ysłej" wsi przenieść do „lepszych

ludzi", do innych warunków. Czy przeniesiona do innej wsi, nie

zmieniwszy swego stosunku do człowieka i pracy, istotnie

znajdzie inny do siebie stosunek i zadowolenie ze swej pracy?

Pomyśl! Ciekawam, czy się na naszych szlakach myślowych

spotkamy!

33



LIST PIĄTY

Kolego, takie różne były losy i wyniki pracy i samopoczucia

koi. Heleny i tej koleżanki bezimiennej. Czy w rozmyślaniach

swoich wykryłeś przyczynę, która spowodowała dobre i złe

samopoczucie tych koleżanek w pracy ? To bardzo ważne

zagadnienie, jeśli je dobrze rozważysz i dobrze zrozumiesz, to

w dużej mierze i od tego Twój los w pracy zależeć będzie.

Kolego.

Posłuchaj! Myślę, że koi. Helena i koi. Władysław, i wszyscy

z takim jak oni stosunkiem do pracy służą rzetelnie idei

wybranej, mają wyraźny cel. Kochają w ogóle człowieka,

interesują się jego losem, mają życzliwość dla ludzi i tę

życzliwość wprowadzają w czyn w swojej pracy. Troszcząc się o

los wychowanków swoich, o ich warunki życia i rozwoju — a

więc i o warunki życia ludności całej wsi czują się z nią

zespoleni i jasno czują odpowiedzialność za swoją pracę. Jeśli

się rozumie doniosłą wagę społeczną pracy swojej, a przez nią i

pracy całego swego zawodu, wtedy się łatwiej, celowo i dobrze

pracuje. Może oni właśnie rozumieli, że chociaż pracują na

drobnym tylko odcinku, praca ich jest ważna i że pracując

rzetelnie spełniają coś bardzo ważnego w życiu

34



swoim i w życiu tych ludzi, z którymi ich warunki pracy łączą.

Spełniają więc drobną cząstkę wielkiego zadania całości. To

zrozumienie daje im poczucie zespolenia się z całością, a więc i

poczucie wagi życia, jego sensu i wartości pracy swojej. Tak jak

gdyby odnaleźli swoją drogę, po której mają kroczyć w życiu, jak

gdyby odnaleźli tajemnicę swego życia i zobaczyli jego prawdę,

jak gdyby ta praca porywała ich z nurtem życia płynącego

naprzód. I taka im się ta prawda ich życia staje prosta, jasna i

droga, lo tłumacząca wielką wartość całego ich wysiłku, całego

ich wkładu, że tylko nią chcą żyć, jej służyć.

Może właśnie dlatego tyle mają pogody w stosunku do dzieci,

do ludzi, do pracy całej. W walce ich z trudnościami różnymi, z

przeszkodami w pracy wyrasta jakaś siła i moc zwyciężająca i

łamiąca opory. Cały ich stosunek do ludzi, do życia, do pracy,

do siebie samych wykazuje jakąś pogodę wewnętrzną, lad,

harmonię — wszystko pogodniej widzą, jaśniej czują.

Jednocześnie zdumiewa wprost poczucie odpowiedzialności za

to, co robią i za to, co mówią.

Radość z wyników choćby najdrobniejszych, ale dobrych w

pracy, radość realizowania jakiejś myśli swojej, radość budzenia

inicjatywy i zapału innych, radość budzącej się do życia coraz

wyraźniej całej gromady i poszczególnych jednostek, radość

życzliwej i skutecznej pomocy w procesie wrastania

wychowanków w kulturę, w zdobywanie wiedzy, pogłębianie się,

słowem stawanie się Człowiekiem wyjaśnia im wartość życia

własnego.

35



I nie żal już im wtedy wysiłku i trudu, nie żal niczego — widzą

najciekawszy, jaki być może, wynik pracy, bo staje się i rozwija

Człowiek, dopomogli celowo i świadomie do jego budowy.

Wtedy praca staje się tak bliską, tak drogą, że nie tylko

interesuje, porywa, ale staje się wprost koniecznością żyda — a

nawet może jego słońcem!

Pomyśl, może wiośnie w takich wypadkach można mówić o

pogodzie wewnętrznej, a co za tym idzie, o pewnego rodzaju

szczęściu człowieka, a więc i naszym,

i Twoim, i moim?...

Czyśmy się w myślach naszych spotkali? Tak Ci tego

szczęścia życzę, miody Kolego, bo właśnie takie jest

najtrwalsze.



LIST SZÓSTY

Czytając te listy myślałeś. Kolego, z pewnością, od czego

zależy istotna wartość pracy nauczyciela-wycho-wawcy. Ludzie

mysią często, że tylko od wykształcenia i od dobrego

przygotowania do tego zawodu. Wiele w tym jest słuszności,

wiele prawdy, bo trzeba dużo i dobrze umieć, żeby można było

kogoś uczyć. Trzeba dobrze wiedzieć, jak uczyć, żeby wynik

pracy był dobry, więc wykształcenie i przygotowanie do zawodu

to sprawa wielkiej wagi. Ale co jest najważniejszą treścią tego

dobrego przygotowania do zawodu naszego ? Nie wszyscy o

tym myślą i jakoś mało jeszcze mówią, a to jest przecież tak

ważne, że bez tego i wykształcenie nic nie pomoże, i człowiek o

dużej wiedzy i umiejętności uczenia nie będzie dobrym

nauczycielem-wychowawcą. Co to jest ? To proste i jasne.

Pomyśl, a ja Ci w tym pomogę przykładami z mojej wędrówki po

szkołach.

Wieś ludna bardzo. Ciężkie warunki materialne całej okolicy.

Dzieci blade, niedożywione i ledwo przyodziane. Warunki pracy

nauczycieli trudne nie tylko ze względu na brak odpowiednich

pomieszczeń na szkolę, brak pomocy naukowych, na

niemożność zdobycia przez dzieci

37



zeszytów i książek, ale przede wszystkim na ich braki w

odżywaniu, na niemożność skupienia uwagi często wprost

wskutek głodu. I jakże różna postawa nauczycieli w tych

warunkach! Jeden — obojętny na wszystko, nie widzi, czy nie

chce widzieć tego, co go otacza. Odrabia wyznaczoną pracę z

dnia na dzień nie wchodząc zupełnie w rzeczywistość życia tych

dzieci i zamyka się w swoim życiu rodzinnym. Drugi —

sumiennie nawet pracujący, zniechęcony nieprodukcyjnością

swego wysiłku w nauczaniu, stara się o przeniesienie do innej

miejscowości, wyczekuje tego -z niecierpliwością, szarpie się,

narzeka na ludzi i życie, rozgoryczony losem uważa się za

męczennika, za ofiarę nieporozumień. Stosunek dzieci do nich

daleki, bojaźliwy, nieufny!

Trzecia, koi. Felicja, zdobywa się zdecydowanie na wytrwały

wysiłek, na bohaterską walkę o lepsze warunki życia dzieci.

Chodzi po wsi na tzw. „zsyp" i zbiera żyto, owies czy jęczmień

od tych, którzy trochę jeszcze tego ziarna dać mogą na

podpłomyki" dla dzieci. Kawę i cukier przysyła starosta, trzeba

tylko o chlebie pomyśleć, gdyż duży odsetek dzieci przychodzi

bez żadnego śniadania. Nie zamyka oczu, wie, że w tym stanie

wygłodzenia nie może być żadnej pozytywnej pracy dzieci. Nie

wyobraża sobie inaczej żadnej możliwości pracy z nimi — ma

oczy szeroko otwarte, widzi ich życie i chce widzieć sens swojej

pracy, jej wartość. Ma żywe poczucie łączności z dziećmi, czuje

i za nie, chce i za nie. Nie pogodzi się z tym, że są głodne,

wyczerpane, dopóki dla przeciwdziałania temu nie uczyni

czegoś, co ją uspo

38



koi chociaż w pewnej mierze. Inaczej odczułaby to jak gdyby

poniżenie swego własnego żyda. Mówi o tym z pogodą, silą i

głębią zrozumienia tak, że to działa i na innych, budzi potrzebę

wzajemnej pomocy wśród mieszkańców tej wsi. Dzieci ją

kochają, idą do niej po radę, z ufnością patrzą w jej oczy. A

przecież ta właśnie nauczycielka ma minimum obowiązującego

wykształcenia i duże troski rodzinne: chorego męża i dwoje

dzieci. Ale taki już bieg, taką linię życia wyznaczyła jej postawa

duchowa, zrozumienie sensu życia i jej w nim udziału.

Koledzy jej o tak różnej postawie, w tych samych co i ona

warunkach, w innej byli sytuacji. Jeden z nich, samotny,

ukończył Wyższy Kurs Nauczycielski. Drugi — ma wyraźne

zainteresowania metodyczne i w czasie ferii letnich, w ciągu

kilku lat wyjeżdżał na różne kursy, gdyż interesowały go

sposoby rozwiązania pewnych zagadnień. O tym jednak

widocznie zapomniał, że zagadnienia te ma rozwiązywać z

żywymi ludźmi. Tak więc — nie stopień wykształcenia

decydował o wartości pracy tych nauczycieli. U koi. Felicji

decydowała tu życzliwość dla człowieka, troska o każde

powierzone jej dziecko, żywe poczucie łączności z nim i losem

jego i głębokie poczucie odpowiedzialności za wynik pracy.

Prawda, Kolego, że tylko taki stosunek do pracy rozwiązuje

zagadkę pogody i siły działania koi. Felicji wobec jej ciężkich

warunków życia osobistego.

39



LIST SIÓDMY

Opiszę Ci, Kolego, jeszcze jeden ciekawy przykład z moich wędrówek po

szkołach. Zobaczysz, ze dobre warunki pracy szkolnej nie zawsze decydują o

jej wartości. Dobre warunki — to bardzo doniosła sprawa dla wartości pracy.

Toteż wielki wysiłek w pracy państwowej i społecznej winien być skierowany na

jak najwyższe kształcenie nauczycieli, na budowę odpowiednich szkół, na ich

instalację, pomoce naukowe, biblioteki.

Nigdy wysiłek pracy w tym kierunku nie będzie za wielki wobec wagi

zagadnienia. Najlepsze jednak warunki pracy nie wystarczą — stosunek

nauczyciela, wchodzącego w te warunki, do człowieka, do pracy i do życia

zadecyduje dopiero zasadniczo, jaka będzie wartość pracy

tej szkoły. — Posłuchaj!

Wieś dosyć zamożna, położona tuż przy stacji kolejowej. Szkoła 7-klasowa,

dobrze zorganizowana. Budynek szkolny murowany, ładny, dobrze do potrzeb

szkoły przystosowany. Duże boisko i ogród. Kierownik i nauczyciele mają

nowocześnie urządzone mieszkania przy szkole. Klasy zainstalowane nie tylko

dobrze, ale i bardzo pomysłowo, wygodnie i nawet ładnie. Zbiór pomocy nauko

40



r

wych zupełnie wystarczający, biblioteka dla nauczycieli dobrze

zaopatrzona, biblioteczka dla dzieci zdumiewa wprost ilością i

właściwym doborem książek dla wszystkich klas. Zespół nauczycieli

pod względem wykształcenia zupełnie wyjątkowy: dwóch ukończyło

uniwersytet, troje ma jakieś inne studia ukończone już po zdobyciu

kwalifikacji n luczycielskich. Wszyscy pracują sumiennie,

obowiązkowo. Metoda pracy przemyślana. W kancelarii szkoły i

rozkład lekcji, i plan wszystkich innych zajęć szkolnych, do których

przewidziani są nie tylko kierownicy, ale i ewentualni ich zastępcy.

Wszystko jest systematycznie przemyślane i rozplanowane. Klasy

mają rozkład materiału na każdy miesiąc opracowany zgodnie z

programem, nauczyciele ściśle notują frekwencję dzieci, niektórzy

prowadzą obserwacje nad ich rozwojem, zbierają dane dotyczące

szybkości czytania dzieci w różnym wieku — słowem, praca jest

prowadzona sumiennie, program jest ściśle realizowany, są nawet

jakieś próby badań.

Jestem w tej szkole kilka dni, widzę dużą pracę nauczycieli, ich

obowiązkowość i sumienność, dobrą metodę, zdumiewa jednak

zupełny brak zapału, porywu do pracy. Wszyscy się przesuwają

bardzo sprawnie wśród lekcji i zajęć w takt pokratkowanych

rozkładów i planów prac. Wykonują wszystko, zdaje się,

systematycznie i sumiennie, ale jakoś sztywno, jakby automatycznie,

martwo, bez zapału, bez radości tworzenia, bez jakichś jasnych

perspektyw rozwoju pracy swoje/. Toteż wieje od nich to, co daje

zasklepienie się w formie jakiejś, jak gdyby znużeni jak gdyby szara

nuda! Sprawia wrażenie, że się poruszają

41



w tej całej organizacji jak sprawnie działające, dobrze

nakręcone automaty. I dzieje się tak, że dzieci przychodzą rano

do szkoły z „jakiegoś tam" życia swojego — zasiadają w

klasach, zdobywają różne techniki szkolne, gromadzą różne

wiadomości z różnych dziedzin, bawią się mniej lub więcej

przykładnie na przerwach, dowiadują się, co mają na przyszły

dzień opracować i wychodzą do domów. Drzwi szkoły

zatrzaskują się ciężko za nimi i oddzielają życie tych ludzi

pozostałych w szkole od życia dzieci, tak bogatego w różne

tajemnice ich rozwoju, powodzeń i niepowodzeń szkolnych,

zachowania się, konfliktów i różnych nieprzewidzianych

wzniesień lub obniżeń w rozwoju.

Życie płynie naprzód, wnosi różne zmiany w warunki

rozwoju każdego dziecka, działa na nie w pewien sposób — a

życie tej szkoły, zapatrzone w schemat swej pracy, stara się

udoskonalić ją w ciszy i w oderwaniu od tych warunków.

Nauczyciele zadowoleni, że ludność nie przeszkadza, że wieś

taka spokojna. Istotnie, prócz dwóch ogólnych zebrań rocznych

ludność tej wsi nie ma kontaktu ze szkolą. Szanuje ją, mówi o

niej z poważaniem, ale ją omija przechodząc, jak daleki sobie,

obcy, choć pożyteczny organizm w życiu tej wsi.

Kilka osób z grona nauczycielskiego chciałoby się przenieść

do innej szkoły w dużym mieście — bo „tutaj jakoś nudno i

pusto".

Czemu znud,zeni są koledzy nasi w tej szkole. Kolego?

42



LIST ÓSMY

Z poprze inich listów wiesz. Kolego, że wartość pracy

nauczyciela zależy nie tylko od wykształcenia i warunków jego

pracy. Nawet, jeżeli i wykształcenie będzie odpowiednie, i lokal

szkolny dobrze do jej zadań przystosowany, urządzenia i

pomoce szkolne wystarczająco dobre, to i wtedy nie zawsze

wiadomo, jaka będzie praca nauczyciela. W liście piątym

snuliśmy już te rozważania, dzisiaj dalej w nich jeszcze

pójdziemy, ażeby wyraźniej wyjaśnić przyczynę nudy i

zmechanizowania w pracy kolegów naszych w tej ładnie

zorganizowanej i urządzonej szkole.

Prawie wszyscy koledzy, prócz ostatnich, o których Ci w

listach pisałam, mieli trudne warunki pracy, bo i pomieszczenie

szkoły marne w starych, nieprzystosowanych w tym celu

chatach i brak pomocy naukowych, i książek, i często wieś źle

do szkoły usposobiona albo względem niej obojętna. Niektórzy z

nich chęcią jak najpełniejszego służenia sprawie, zapałem,

inicjatywą, wytrwałą pracą, poczuciem odpowiedzialności za jej

wyniki, prawdziwą życzliwością dla człowieka zdobywali

zaufanie i współpracę wsi, i podnosili wartość pracy szkolnej.

Zdobywali pomoce naukowe i książki, lepsze pomieszczenia na

szkolę,

43



czasem nawet doprowadzali przez współdziałanie do budowy

nowej szkoły — w ogóle wnosili wielkie wartości w gospodarcze i

kulturalne życie całej wsi. Rozumiesz jednakże. Kolego,

doskonale, że takich nauczycieli jest niewielu, że to są

niejednokrotnie bohaterowie pracy, wysiłku i mocy wytrwania.

Nieliczne tylko jednostki zdobyć się mogą na taką silę, nie każdy

tak zdoła, nie każdy tak potrafi i nie każdy tak może! Ale dobrze

wiedzieć, że są tacy mocarze ducha, że są tacy tytani-pracy,

którzy wszystko potrafią podporządkować sprawie, której służą.

Oni są jak gdyby busolą naszą, naszym drogowskazem.

Zupełnie nie dlatego, żeby się starać im dorównać, bo na

przeszkodzie stanąć mogą i możliwości jednostki — jej warunki

rodzinne, jej warunki zdrowia i zainteresowania, właściwości

wrodzone, ale żeby stanąć na tej właśnie płaszczyźnie działania

co oni, to znaczy na płaszczyźnie pracy rzetelnej i dobrego

zrozumienia, na czym jej istotna wartość polega. Nie każdy

zdoła, jak kolega Władysław, podnosić w różnych dziedzinach

życie wsi całej, zorganizować spółdzielnię i budować szkołę, ale

każdy, jeśli pragnie uczciwie pracować, może i zdoła

wychowywać dzieci w szkole związanej ściśle ze środowiskiem

wspólną sprawą wychowania i oświaty. Wiemy zresztą, że ważna

sprawa budynku szkolnego, instalacji szkoły, pomocy

naukowych, bibliotek winna być rozwiązywana przez władze

szkolne i samorządy, że sprawą tą kieruje Ministerstwo Oświaty

przy współpracy i współdziałaniu samorządów: gminy, powiatu,

województwa. Wiemy, że cały ustrój społeczny winien być tak

zbu

44



r

dowany i całe życie społeczne winno być tak zorgani-

zowane, żeby to najistotniejsze ogniwo oświaty i kultury,

jakim jest szkoła, było żywą i wiecznie doskonalącą się

treścią jego poczynań, twórczości i rozwoju. Jest to jeden

z podstawowych obowiązków państwa i społeczeństwa.

Nauczyciela też przygotowuje państwo i

społeczeństwo, ażeby w tej szkole uczył i wychowywał. A

to z kolei jest zasadniczą pracą nauczyciela. Trzeba tylko

chcieć dobrze ją zrozumieć i jak najlepiej poprowadzić.

(Otóż posłuchaj, żeby praca Twoja była żywa, twórcza,

celowa, dobra, musi wynikać przede wszystkim z

życzliwości dla człowieka, musi być oparta na

poszanowaniu człowieka i jego praw rozwojowych oraz na

poznaniu i zrozumieniu warunków życia dziecka,

warunków życia środowiska, które je wychowuje, musi

być z tym środowiskiem ściśle związana} Toteż nie

możesz się w szkole swojej odgradzać od otaczającego

życia, nie możesz się zamykać w swojej pracy w szkole,

bo wtedy będzie Ci ona jałowa, mało płodna, nudna i

szara. Nie przyniesie radości, bo nie rozwinie

zainteresowań i twórczości, znuży Cię w końcu i

zautomatyzuje. A ile wartości, ile barwy życia, ile światła

wniesie zrozumienie, jakie wartości wychowawcze kryją

się w warunkach życia dziecka, jakie tam wpływy dobre

działają na jego rozwój, jakie ten rozwój hamują lub

działają nań • zgubnie, w czym szkoła może pomóc i w

jaki sposób. W wychowaniu i nauczaniu dziecka musisz

się z domem sprzymierzyć, musisz się z nim na tle tych

zagadnień związać życzliwą i przyjazną współpracą.

Pomyśl, Kolego, szkolą tylko kilka godzin wychowuje

45



dziecko tak krótko jest w klasie — a tam w domu, w

otoczeniu swoim najbliższym spędza tyle godzin i tam się

głównie kształtuje. Tylko wtedy poznasz dobrze dziecko, gdy

poznasz wszystkie warunki jego życia — jakie są, jak działają.

Czy można jakoś na nie wpłynąć^ czy można dziecku w czymś

tam dopomóc? To takie ważne, że jeszcze w listach naszych

wrócimy do tego. Dzisiaj tylko chciałam zaznaczyć, że

nauczanie według określonego programu to nie wszystko

jeszcze, że z pracą tą wiązać się winna ściśle współpraca z

domem dziecka i że dopiero -wtedy praca w szkole będzie

żywa, twórcza, celowa i interesująca dla Ciebie. Im głębiej

sięgniesz w podłoże, z którego dziecko wyrasta, tym ciekawszy

o nim materiał zdobędziesz. Im szerzej oczy otworzysz na

otaczające szkołę życie, tym lepiej dzieci zrozumiesz. Im lepiej

potrafisz nawiązać i rozwinąć współpracę z rodzicami, tym

żywszą i ciekawszą będzie Twoja praca. Im życzliwiej i

przyjaźniej nawiążesz to współdziałanie z otoczeniem, tym

bardziej pogodna, twórcza i owocna będzie Twoja praca. Szkoła

Twoja zwiąże się wtedy z całym życiem otoczenia i stanie się

powoli w pewnej chociaż mierze kierownikiem i regulatorem

wpływów działających na dziecko. I każdy nauczyciel, z dobrą

wolą i rzetelnym stosunkiem do pracy, w rozmaitym naturalnie

stopniu tak ją zdoła poprowadzić. Nie trzeba na to ani sił

nadludzkich ani bohaterskich wysiłków, trzeba tylko zrozumieć i

wierzyć, że tak można i tego gorąco chcieć. Zobaczysz, Kolego,

jakie radosne są pierwsze, najmniejsze chociaż, powodzenia w

takiej pracy. Spróbuj.

46



LIST DZIEWIĄTY

Myślę, Kolego, że dobroć człowieka jen największą

wartością, że jest wprost bezcennym skarbem na świecie. Nie

tylko nie robić krzywdy nikomu, ale właśnie mieć tę czynną

dobroć w niesieniu innym pomocy wszelkiego rodzaju. Toteż

dziwne jest, że niektórzy wstydzą się jak gdyby dobroci swojej,

starają się ją ukryć, jakby chcieli ukryć jakąś świętość swoją. W

ogóle tak się mało mówi o czynach dobroci człowieka — mało

się o tym mówi, mało pisze, a może i mało myśli? Czemu?

Czyżby tak mało czuli ludzie jej wartość P Na pewno nie! Tak

się ją głęboko czuje i tak by się chciało widzieć ją wszędzie...

Dobroć jest też na pewno jedną z podstawowych właściwości

dobrego nauczy ciela-wychowawcy. Przypomnij sobie, jeśli

możesz, z własnego życia swego nauczyciela, dobrego

człowieka i różnych dobrych ludzi, z którymi Cię życie zetknęło.

Jaki ślad po nich w duszy pozostał? Jak gdyby coś w niej

zbudzili, co strzeże ich pamięć. Toteż jeśli miałeś nauczyciela

dobrego człowieka, to go już nigdy. Kolego, nie zapomnisz.

Prawda ? Pozostawił po sobie pamięć żywą, bo właśnie

czynami swymi zbudził i ożywił to, co najlepszego masz w

duszy.

47



Przypomnij sobie s poprzednich listów koi. Władysława, koi.

Felicję np. — to byli na pewno bardzo dobrzy ludzie, toteż

pomimo trudnych warunków żyda i pracy dobrze im było

moralnie. Bo ich życzliwość i dobroć dla człowieka — dla ludzi

budziła odzew dobroci u tych ludzi i wskazywała im drogę

stosunku do człowieka. Pamiętasz, na początku swej pracy byli

otoczeni niechęcią i nieżyczliwością i stopniowo, powoli, pod

wpływem działania ich dobroci zanikała niechęć i coraz

wyraźniej zaczynała się zarysowywać życzliwość ludzi — ich

dobroć. Wyczuli to ci nasi koledzy i w wyrazie oczu, i w jakby

nieśmiałej a pełnej szacunku postawie w stosunku do

nauczyciela i jego pracy, i w rozmowie, i w trosce o jego

warunki życia, a wreszcie w pracy nad rozwojem szkoły.

Rodzice szli na rozmowę z ufnością, pragnęli jej, stała się

potrzebą ich ducha, bo coś się już w nich budzić zaczęło, coś

zaczęło się rozwijać, co lad, harmonię i spokój wnosiło w ich

życie. Lepiej im było — bo sami byli lepsi! To się wydaje takie

proste. Przecież i na roli wykiełkuje taka roślina, jaką się

Rosieje: Rosiejesz owies — wzejdzie owies, nie żyto. Rosiejesz

malwę — wzejdzie, malwa, nie słonecznik! Więc dobroć rodzi

dobroć! Im lepsze będzie nasienie, tym silniejsza będzie

roślina. Pewno, że jakość gleby, deszcz i inne warunki życia

wiele tutaj znaczą. Więc i dobroć kiełkuje, może nie -od razu,

może nie zaraz... zresztą i w glebie też czasem ziarno wyschnie

bez deszczu i nie wzejdzie. Tutaj tym deszczem życiodajnym w

kiełkowaniu dobroci może być potrzeba dłuższego jej działania

na człowieka,

48



bo to tak jak słońce działa, a czasem nawet — wystarczy

serdeczna z kimś rozmowa — nawet życzliwa wymowa oczu...

Jak czasem....

Ale i tak się zdarza, że na kamień ziarno upadnie...

Pomyśl, jak łatwo byłoby żyć na świecie, żeby ludzie byli

dobrzy dla siebie wzajemnie, żeby mieli tę właśnie czynną

dobroć. Toteż ci, którzy czują głęboko, czym byłoby to dla

świata, starają się wychowywać i rozwijać dobroć w człowieku. I

w szkołach też próbują różnych dróg w tym kierunku, np. tworzą

i rozwijają różne kółka, mające na celu pomoc lub opiekę, więc

różne koła wzajemnej pomocy. Koła Czerwonego Krzyża, Kola

opieki nad zwierzętami, Kola żywienia ptaków w zimie itp.

Jakie to ważne, żeby każdy nauczyciel, tak jak może i tak jak

zdoła, wychowywał właśnie czynną dobroć w człowieku. Ile to

by się wtedy pogodnych, twórczych chwil w pracy naszej

przeżyło, ile by się dobrych uczuć zbudzić mogło w człowieku.

Niech szkoła twoja promieniuje dobrocią. Kolego —

zobaczysz, jaka w niej będzie pogoda.



LIST DZIESIĄTY

Wiemy, Kolego, że we wszystkich dziedzinach życia

decydującą rolę odgrywa człowiek i dlatego też troska o wartości

człowieka jest najważniejszym zagadnieniem.

Wojna spowodowała nieobliczalne katastrofy nie tylko w

dziedzinie materialnej, ale i w dziedzinie moralnej. Stanęła więc

przed nami konieczność wytężonej pracy nad odbudową, poza

wartościami materialnymi, wartości moralnych.

Nie trzeba przecież przypominać tego zalewu zła,

barbarzyństwa, okrucieństwa, niszczy'cielstwa, mordów,

gwałtów i pożogi w okresie wojny — pamiętamy to aż nadto

dobrze! Ponosimy skutki tego, każdy z nas przeżywa jakąś

głęboką tragedię, związaną ze złem, jakie się na świecie

rozpętało.

A co się stało z Człowiekiem?

Giną miliony ludzi nie tylko od kuli na froncie, ale w

męczarniach więzień, w komorach gazowych, na torturach,

podczas śledztw, w płomieniach i pod ziemią. Zło rozpętało się

burzliwie po świecie, lamie i druzgoce wszystko, co mu staje w

rozwoju na przeszkodzie. Potworny zalew zła objął prawie cały

świat, niszczycielski

50



huragan mordów i pożogi ogarnął ziemię... Miliony ludzi giną,

miliony ulegają złu i upadają moralnie, miliony ludzi toną w

odmęcie zła, miliony wydźwigają się z tego odmętu, miliony

krzepną moralnie i miliony wznoszą się moralnie.

Na każdym odcinku życia — i w walce o wolność, i w pracy

oświatowej, i w pracy społecznej, i gospodarczej — słowem

wszędzie wre potężna walka człowieka ze złem o najwyższe

wartości moralne. Wojna jednych upadla, a drugich podnosi

moralnie!

Pomyśl, Kolego, ile to siły trzeba, ile mocy woli w nakazie

moralnym oddać wszystko dla Sprawy — aż do życia włącznie!

A to było przecież wszędzie wokoło nas! Ile to wartości

moralnych ujawnia się w walce o wolność i w walce o ocalenie

kultury, ile wartości moralnych w ratowaniu ginących z

narażeniem życia własnego, ile wartości moralnych ujawnia się i

krzepnie w walce z eksterminacją Żydów, ile wartości moralnych

w ratowaniu od śmierci głodowej — ile wszędzie

bohaterstwa! Taki bogaty tego posiew, taki bogaty, ale i krwawy

plon! Objawił się człowiek na nizinach zła i objawił się Człowiek

na wyżynach dobra!

Z tego hojnego posiewu bohaterstwa, dobroci, samozaparcia

się i wyrzeczenia wszystkiego aż do życia włącznie dla sprawy,

którą się ukochało, w którą się wierzy i której się służy — wzejść

musi życie bujne, które zagłuszy i zniszczy powiewy zła,

ujawniające się w upadku moralnym, deprawacji charakteru,

spaczeniach i ubóstwie ducha!

51



Toteż stają przed nami zadania, które możemy rozwiązać

tylko zbiorowym wysiłkiem. Wszyscy nad nimi czuwać musimy.

Jest to obowiązek w tej chwili każdego człowieka! Ale dla

naszego świata nauczycieli-wycho-wawców obowiązek ten

nabiera specjalnej barwy i sily

staje się wprost koniecznością naszego życia. Musimy

wykorzystać te wielkie wartości moralne, jakie się ujawniły —

nie pozwolić im w ciszy ulec zapomnieniu, musimy starać się nic

z nich nie uronić i w oparciu o nie wypowiedzieć walkę

deprawacji i upadkowi. •k

Szybki powojenny przewrót społeczny i gospodarczy,

głębokie przemiany w każdej dziedzinie życia kraju zde-

cydowały, że jesteśmy świadkami i twórcami nowej jak gdyby

epoki w życiu narodu naszego i całego kulturalnego świata.

Wszyscy, bez wyjątku, jesteśmy powołani do jak najbardziej

wartościowego wkładu w jej kształtowanie się

i właśnie my, nauczyciele — w pierwszych szeregach!

Przewroty i zmiany, jakie po wojnie dokonały się, są tak

wielkie, że musi się wychować człowiek, który by potrafił w tym

przekształconym życiu społecznym i ustroju kraju i świata iść

twórczo i wspólnie ku coraz lepszej przyszłości. Człowiek, który

by chciał wypełniać formy tego życia najlepszą treścią, to

znaczy zamieniać w życie swoje najlepsze wartości, który by

umiał dla sprawy, którą uważa za wielką i ponad nne wybraną,

nie tylko walczyć, ale i w codziennym trudzie dla niej pracować.

Wartość budowy życia zależy zawsze przede wszystkim od

jakości jej treści, uzależnionej od wartości czlo-

52



wieka, który ją tworzy, rozwija i buduje. Musi więc ją tworzyć

człowiek wolny, etyczny, uspołeczniony i pełny. Udział nasz w

tej pracy jest rozstrzygający.

Wojna i lata przedwojenne w cień usunęły człowieka, starano

się zrobić z niego posłuszne, uległe narzędzie,

podporządkowane rządzącej doktrynie, starano się zniwelować

jego indywidualność, przygłuszyć twórczość, zniszczyć

inicjatywę i samodzielność — słowem, zniszczyć to, co jest

najcenniejszym skarbem i najpłodniejszym bogactwem życia.

Toteż z myślą o przyszłości naszej zasadniczym zadaniem

winna być troska o Człowieka, o pełnię jego rozwoju, uznanie

jednostki, wiara w człowieka, poszanowanie dla niego i rozwoju

jego człowieczeństwa.

Temu w szeregach naszych służyć należy, w to wierzyć i o to

walczyć! Ta droga jest najskuteczniejsza dla dobra przyszłości

naszej we wszystkich przejawach jej życia. Postawa ta nie

może być tylko nakazem chwili, obowiązkiem, powinna stać się

koniecznością naszego, a więc i Twojego życia!



LIST JEDENASTY

Kolego, wiesz dobrze, że aby zdziałać cos wartościowego,

trzeba być kimś wewnętrznie, trzeba mieć swoje własne życie,

swój własny świat, trzeba mieć mocny fundament przekonań —

w cos gorąco wierzyć, czemuś gorąco służyć — trzeba być

sobą! Bo przecież jeżeli się ma dawać, to trzeba mieć cos do

dawania, ażeby dużo dać — trzeba dużo mieć. Wtedy jest tylko

silą działania, siła budzenia wartości w innych i siła udzielania

im pomocy w rozwoju.

A dużo mieć. Kolego, można tylko wtedy, jeśli się chce

istotnie te zasoby zdobyć w dziedzinie wiedzy i w dziedzinie

różnych przeżyć. Ale żeby je zdobyć, trzeba rozumieć potrzebę

tego i trzeba gorąco chcieć. Inaczej nic nie pomogą żadne

kursy, instytuty, książki i biblioteki;

można się wiele z nich nauczyć, ale jeśli się tego nie przeżyje,

odpowiednio nie przemyśli i sobie nie przyswoi, to ta zdobycz

będzie jak gdyby encyklopedią, z której się tylko czerpie

wiadomości, ale wartości jej w pełni pracy i w życiu zużytkować

nie można —jest jakby obca, daleka, nie związana z myślą

naszą. A przecież uczyć się należy nie dla jakichś stopni,

wyróżnień, awansów

54



i nawet nie dla gromadzenia, magazynowania wiedzy, ale dla

poznania różnych zjawisk i dziedzin życia, dla pogłębienia i

zapłodnienia myśli, dla rozszerzenia i pogłębienia poglądów

swoich, dla wzbogacenia życia i nieustającego przygotowania

się do pracy.

Jeśli się człowiek chce istotnie dalej uczyć, rozwijać, to

wszystkie drogi wiodące ku temu są dobre, z każdej wyniesie

wtedy, prócz wiadomości, jakąś wartość dla siebie, która mu

pozwoli życie jaśniej rozumieć i dopomoże w kształtowaniu się

wewnętrznym, w wyrobieniu sobie swojego stosunku do życia i

pracy.

Prócz tych utartych dróg kształcenia się Kolego, są i inne —

można się zawsze twórczo i samemu kształcić. Trzeba tylko

chcieć! A jaka to piękna i ciekawa droga to samokształcenie.

Tyle daje człowiekowi radości. Pn-myśl, sam — swoją wolą,

swoją gorącą chęcią, swoim świadomym dążeniem — nie tylko

zdobywasz różne wiadomości, ale coraz głębiej wchodzisz w

rozumienie życia i świata, poznajesz bogactwo myśli ludzkiej,

poznajesz różne ciekawe zagadnienia, oświetlasz wiele zawi-

łych dla siebie spraw, rozjaśniasz różne tajemnicze dla siebie

zjawiska, wchodzisz coraz szerzej w świat myśli i uczuć

człowieka w każdej dziedzinie życia. Z początku może to są

luźne jakieś strzępki wiadomości i przeżyć, dorywczo chwytane

i niepowiązane, ale gdy wejdziesz w tę pracę głębiej, to zaczną

się te wątki myślowe nawiązywać, grupować i wzajemnie

oświetlać.

Jakaś dziwna praca zachodzi w Twoim życiu wewnętrznym w

związku ze zdobywaniem wiedzy, z pozna-

55



waniem życia, Świata i człowieka, w związku z różnymi

przeżyciami, jakie wtedy przechodzisz. Coś się tam buduje,

tworzy, kształtuje i ciągle przybywa nowy materiał poznania

wiedzy, ciągle przybywają nowe przeżycia. Człowiek się

interesuje, poznaje, przeżywa, tworzy, przystosowuje i tym

stanom towarzyszą różne uczucia:

czasem się dziwi, zdumiewa — czasem zachwyca, czasem

wzrusza — smuci się, cierpi, boleje — to znowu przeżywa

zadowolenie, radość. Odczuwa spokój, pogodę, harmonię jakby

i lad wewnętrzny — to znowu zjawia się niepokój, zamieszanie,

coś się zrywa, szarpie, przekształca i zmienia. Przeżywa jak

gdyby okresy ciszy i zastoju, to znowu okresy niepokojów

twórczych — nie wie, jak i czemu przychodzą jakieś

dysharmonie — coś się nie zgadza, cos czemuś zaprzecza,

podważa i burzy — to znowu przychodzi stopniowo poczucie

lądu, harmonii i cos się tak dobrze wyjaśnia, układa, kształtuje.

Ile to człowiek wtedy przeżywa; wydaje mu się, że coraz jaśniej

wszystko widzi, coraz dokładniej rozumie i coraz większy zapał

narasta wtedy do pracy, bo stwierdza sam, jak mało umie i jakie

jest mnóstwo ciekawych rzeczy, o których by się wiedzeć

chciało — przemyśleć, zrozumieć, ażeby w związku ze swoimi

możliwościami ii uzdolnieniami ukształtować swój stosunek do

tych spraw i zagadnień, a więc Twój stosunek do życia i pracy.

Poczujesz wtedy, Kolego, jak urasta w Tobie coraz wyraźniej

dążenie, żeby poznać lepiej, żeby sięgnąć głębiej, żeby szerzej

otworzyć oczy, żeby więcej zrozumieć, więcej przeżyć, jaśniej

widzieć i dzięki temu swoją drogę życia wyraźniej rzutować.

56



Wiośnie drogą kształcenia się lub samokształcenia

wzmagasz tę pracę, wzbogacasz jej materiał — idziesz ciągle

naprzód. O tym samokształceniu. Kolego, chcę Ci kiedyś dłużej

napisać, poradzić, podać pewne wskazówki — dzisiaj tylko

zachęcam do tej drogi pracy. Jeżeli chcesz wejść w szeregi

nasze, walczyć o Człowieka i jego wartohi moralne — musisz

być sam bogaty wewnętrznie i musisz po to bogactwo sięgać

wszędzie i zawsze. Musisz je wszędzie umieć zobaczyć,

znaleźć i czerpać dla siebie. A znajdziesz je i w nauce

systematycznej, i w książce, i w obserwacji różnych zjawisk

życia, i we współżyciu z przyrodą, i we współżyciu z

człowiekiem, i w rozmowie, i w pracy — wszędzie.

Prawdziwie wartościowym pracownikiem jest ten, kto się cale

życie uczy, kto się cale życie w pracy i przy pracy kształci z

własnej woli, dlatego, że tak chce i że inaczej wartości swojej

pracy zrozumieć nie może.

Samokształcenie, Kolego, to jak gdyby cudowny drogowskaz,

który Cię może wyprowadzić w przedziwny sposób różnymi

ścieżkami i dróżkami, przez labirynty nieraz i manowce na jasną

i szeroką drogę z dalekim horyzontem i szeroką przestrzenią f

Ten drogowskaz cudowny — to twórcza praca w dążeniu do

świadomego życia, do budowy drogą nauki, przeżyć i

przemyśleń — swojego własnego świata, swojego stosunku do

człowieka, do ludzi, do zjawisk otaczającego świata, do pracy,

do życia i do siebie samego.

Jaką to silę w życiu daje! Spróbuj, Kolego, wejść na tę drogę!

57



LIST DWUNASTY

Kolego, przerażają wszystkich spustoszenia, jakich dokonała

wojna. Wydaje się, że zakolysal się i zachwiał w posadach cały

świat, runęły wielkie miasta, zgliszcza i ruiny zostały po naszej

niepokonanej niczym Stolicy. Ludność jej wysiedlona i

wywieziona do obozów. Powstanie — ten bohaterski krzyk na

caly świat o wolność — krwawo stłumione. Szereg wsi

spustoszonych, wysiedlonych, szereg wsi wypalonych, często

razem z ludźmi. Tyle ludzi! Już nie na froncie jak dawniej, ale w

miastach, wsiach czy obozach — bo wtedy front był wszędzie.

Tyle milionów! Wiemy, że w naszym kraju zginęło ponad sześć

milionów obywateli. Jaką ta liczba ma bolesną wymowę i w

życiu rodzinnym kraju, i w każdej bez wyjątku dziedzinie jego

życia!

Rany potworne, zdawałoby się, śmiertelne. Ale życie ma

swoje prawa — zasklepia i goi rany — nie wraca już tylko ludzi,

co odeszli...

Pomyśl, Kolego, po wyjściu Niemców na miejsce opu-

stoszałych wsi powoli zaczęli powracać z obozów i miejsc

wysiedlenia ich mieszkańcy. Nie zastali już nic, pogorzeliska,

ruiny z chat i pustynne jak gdyby przestrzenie, znaczone

zwęglonymi drzewami. Wrócili i nie

58



odeszli — zostali na ojcowiźnie, chata już ich przyjąć nie mogła

musieli wejść pod ziemię. Toteż po pewnym czasie rury

blaszane, sterczące nad ziemią zaczęły dymić — był to ślad

życia człowieka na wsi kiedyś urodzajnej i tętniącej pracą —

życia, które teraz tak zaczęło znowu tę ziemię zapuszczać

korzenie...

w

...Pierwsze;,o dnia po wyjściu Niemców zaczęła ściągać na

zgliszcza i gruzy stolicy — jej ludność. Wszystkimi drogami

prowadzącymi do stolicy szli ludzie-cienie. Wiemy, żi szły

rzesze szabrowników, ale też wiemy, że szły tłumy wiernych

swojemu miastu, by ożywiać je życiem swoim i pracą, szły tutaj

szukać śladów swego rozbitego życia, szły szukać śladów ludzi

najbliższych;

szły z tęsknoty do swego środowiska, żeby na jego zgliszczach

odbudowywać nowe życie... Półtora roku minęło -— statystyka

stolicy wykazuje 500000 mieszkańców*. Jaka w tej liczbie jest

wymowa wobec gruzów Warszawy !

Podobnie jest wszędzie. Życie wnosi swoje prawa ruchu i

rozwoju; powracają do życia miasta, wsie, różne instytucje,

szkoły. Nie powrócą już tylko nigdy ludzie zmarli, zabici,

zamordowani, zamęczeni... Liczne były wśród nich zastępy

nauczycieli różnych szkól — i początkowych, i najwyższych.

Nauczyciel polski złożył krwawą, straszliwą daninę, śmierć i

tutaj szerokim pokosem zakreśliła swoje żniwo.

Posłuchaj, Kolego, nauczyciel polski miał zawsze chlubną

kartę dziejów swoich i w walce o wolność kraju,

Obecnie — około miliona siedmiuset tysięcy mieszkańców.

S9



i w walce o szkołę demokratyczną, i w walce o wolność

człowieka. Teraz dzieje na karcie tej wpisują mu walkę o

ocalenie kultury!

Istotnie, w okresie okupacji niemieckiej nauczyciel, poza

walką o wolność kraju, stanął na wyżynie bohaterstwa w

obronie kultury. Z narażeniem życia organizuje podziemną

pracę oświatową, tajne nauczanie na wszystkich poziomach,

ratowanie bibliotek i zbiorów. Okupant zamyka, niszczy szkoły

średnie, ogólnokształcące i szkoły wyższe, kaleczy i redukuje

programy szkól powszechnych. W szeregach nauczycielskich

rodzi to nie bierną rozpacz, ale płomień czynu. Po pewnym

czasie cały kraj pokrywa się gęstą siecią kompletów —

nauczanie na tych stopniach schodzi w tej formie „pod ziemię";

okaleczony i obcięty program szkoły powszechnej prostuje się i

uzupełnia w tej akcji podziemnej.

Wszystko to robi nauczyciel! Poza walką o wolność walczy o

wartość największą — o ocalenie kultury! Wiemy, że czynem

swoim nauczyciel polski wzbudził podziw całego świata!

Wspominając Zmarłych widzimy Ich zasługi, pracę dla

Sprawy i wzrasta w nas pozostałych poczucie siły i nakaz

moralny rzetelnej pracy.

Straszliwie przerzedziła wojna nasze szeregi. Teraz Ty w nie

wchodzisz. Ty je wypełniasz. Kolego, młody nauczycielu! Ty i

my wszyscy mamy prowadzić dalej Ich pracę, wykonywać Ich

krwią pisany testament. To wielka sprawa sumienia, to wielka

sprawa życia Twego!

Przyszłość w dużej mierze od pracy naszej zależy.



LIST PIERWSZY

Kolego, tyle lat już minęło od czasu naszej rozmowy tą

drogą. Tyle nieprawdopodobnych w trudzie pracy lat.

Koledzy, którzy wtedy ze mną rozmawiali o pierwszych

swoich krokach w szkole — mają już teraz za sobą szereg lat

pracy — pracy ciężkiej i trudnej w zupełnie specyficznych

warunkach.

A ludzie są różni — i silni jak dąb i słabi jak sucha, łamiąca

się pod ciężarem gałąź i tak słabi i chwiejni, że pochylają się

pod wpływem podmuchu wiatru zależnie od tego, w którą stronę

ten wiatr zawieje.

Pierwsi — to ludzie bogaci wewnętrznie, świadomi w calej

pełni odpowiedzialności za czyny i słowa swoje, z

wykrystalizowaną wobec zjawisk życia postawą i spiżowym

nakazem wewnętrznym, który tak pięknie sformułował Wl.

Dawid: „Musisz być sobą, inaczej przestaniesz istnieć

moralnie". Przypomnijcie sobie. Koledzy, ci zawsze byli sobą —

mówili tylko to, w co wierzą i czynem swoim to dokumentowali.

Czasem może w najcięższych chwilach musieli zamilknąć, ale

się nie zmienili — byli sobą. To były i są jasne i mocne

drogowskazy

63



nasze, jak dzwon budzące najgłębsze tony ducha, aby nie zejść

na manowce z rzetelnej drogi w tym trudnym splocie śliskich i

krętych dróg, przepaścistych ścieżek na obszarach życia

naszego.

Ci inni — to ludzie słabi wewnętrznie, ożywieni często

najlepszymi dążeniami. Slyszą jasno dzwon tego nakazu

moralnego i chylą głowy przed tymi, których on budzi — sami

jednak nie są zdolni do oporu, do walki, do niesienia

nadmiernego ciężaru na barkach swoich. Trwają nieraz w męce

i w trwodze, w buncie, w proteście wewnętrznym, w różnego

rodzaju interpretacjach samozachowawczych — dłużej — krócej

aż w końcu popiołem zmagań, opacznych rozumowań, trosk

materialnych, trudności rodzinnych, może i zapomnienia

pokrywa się sacro sanctum ich ducha. Przerywa się więc dopływ

siły życiodajnej, następuje załamanie, zawsze tragiczne w

wymowie swojej dla nich i zawsze budzące smutek głęboki i

przerażenie tych, co są tego świadkami.

I później ci chwiejni, jak gdyby kołysani wiatrem w różne

strony, słabi, bo wewnętrznie nieskrystalizowani, nie mogą

siebie odnaleźć, a więc i żadnej swojej drogi życia nie mają i

żadnej za pracę swoją, za swoją postawę nie czują

odpowiedzialności. To się w nich widać jeszcze, Kolego, nie

zbudziło, bo żyją tak jakby widzieli w tym tylko cel, jak siebie i

rodzinę swoją uchronić od głodu, ocalić od niebezpieczeństwa

więc wszelkie drogi są dla nich dobre, jeśli do tego prowadzą.

Z ciężaru warunków żyda stopniowo urasta dla nich groza. Sku-

leni w sobie, lękliwie rozglądają się wokoło, gdzie naj-

64



bezpieczniej stanąć w danej chwili. Strach jest ich prze-

wodnikiem — a groza władcą nieubłaganym. Szamotam

warunkami życia, równie gorąco wyznają nowe poglądy, jak

żarliwie wypierają się dawnych, do których zresztą strach

znowu może kiedyś zwrócić im się każe. A odpowiedzialność

przed sobą samym. Kolego, przed społeczeństwem, przed

narodem, ten najważniejszy i najgłębszy rozrachunek ze sobą,

za życie swoje — co się wtedy z tym dzieje?

I w końcu ludzie „bez twarzy", bez prawdy wewnętrznej, bez

poczucia odpowiedzialności za życie swoje i za jego sens.

Jednostki z jedną tylko wyraźną postawą życiową zdobycia

jakkolwiek bądź pozycji materialnej, zdobycia rozgłosu, władzy,

tytułów, stanowisk. Nieszczęsne ofiary pychy, żądzy użycia,

żądzy władzy i poczucia siły. Oślepieni blaskiem tego idą przez

życie, obcy na wszystko, co daje silę rozwojową, obcy temu, co

ludzkie w człowieku, ogłuszeni na wszelkie glosy, które by ich w

tym kierunku budzić mogły czy chciały, oślepli na wszelkie

jasne sygnały, które by im wskazać mogły drogę rzetelnej

postawy człowieka i obywatela. To przerażające — pomyśl.

Kolego!

*

Tylu różnych ludzi, tyle różnych charakterów i różnych postaw

do życia. My, nauczyciele-wychowawcy powinniśmy widzieć

wszystkie, wartościować je i rozumieć ich motywy. I wobec tego

kształtuje się w nas różny do tych ludzi stosunek. Czasem

stosunek szacunku gię-' bokiego, podziwu a nawet admiracji,

czasem potwier-

65



dzenia słuszności założeń i postępowania, czasem — braku

zainteresowania i obojętności, czasem niezrozumienia i pewnej

niechęci, czasem oburzenia nawet i chęci odizolowania się, a

czasem i potępienia nawet.

Jak wybrnąć. Kolego, z tej męczącej powodzi różnego do

ludzi stosunku?

Wiemy, że nie należy nikogo przekreślać, nikogo potępiać, bo

w każdym jest cos pozytywnego, ale należy dać wszystkim i

każdemu możność rehabilitacji przez pracę naprawdę rzetelną i

uczciwą, na której nam tak zależy i która jest nam tak bardzo

potrzebna. Każdy może się przez taką pracę umocnić,

zahartować i jej wartością zrehabilitować swoją dawniejszą

postawę.

Ale drogowskazami na naszej drodze życia i pracy pozostaną

ci, których postawę kształtowała mocna wewnętrzna budowa

moralna. Ile pięknych obrazów tego dal nam okres ostatniej

wojny. Mamy tyle przykładów z naszych szeregów. Myślę o tych

kolegach — nauczycielach, którzy wybrali męczeństwo i śmierć,

a nie zaparli się siebie, o tych, którzy nie zmienili swego

stanowiska, chociaż groziło im usunięcie z naszych szeregów i

tych, którzy niezłomność swoją opłacili utratą wolności.

Podaję chociaż kilka z tych pierwszych przykładów s czasów

okupacji hitlerowskiej.

Tak, jak są oślepiające blaski, których się już nie widzi, tak jak

są tak wysokie tony, że się ich nie słyszy, tak są i czyny

człowieka takiej miary, że się już nie rozumie — tylko podziwia i

z pokorą o nich mówi. Notując to, nie mam odwagi czerpać

obrazów z okresu

66



wojny, okupacji hitlerowskiej i powstania warszawskiego, bo nie

ma słów, które zdołałyby opisać postawę człowieka idącego

świadomie wąską krawędzią nad przepaścią, żeby innych

ocalić, żeby Sprawie służyć, żeby nie zginąć moralnie — raczej

śmierć. Nie ma słów, żeby opisać czyny i postawę człowieka w

okresie największego napięcia życia nerwowego i największej z

tego życia ofiary. Można jedynie notować fakty. Spróbuję podać

kilka.

Kolega Leon Jackowski dawno już bardzo, bo •w 1922—23

ukończył Instytut Pedagogiki Specjalnej, później go już nie

widywałam. Listownie porozumiewał się ze mną często — toteż

z listów jego mogłam się orientować nie tylko w jego sytuacji

rodzinnej i w jego stosunku do pracy, ale i w jego postawie

życiowej. Jasny, pogodny, spokojny wewnętrznie kolega

Jackowski zawsze by l sobą. Jakiś żar wewnętrzny płonął w nim

stale. Kochał życie, pracę swoją i swoje ognisko rodzinne. Lata

biegły — nadszedł rok 1939. Przyszły tragiczne dni Piaśnicy.

Zginęły tam tysiące Polaków — w tym dużo nauczycieli — zginął

i Leon Jackowski. Na zapytanie gestapowca, czy się zapisze na

którąś z list niemieckich — odpowiedział przecząco. Dano mu

czas do namysłu, zagrożono Piaśnicą. — Wybrał śmierć.

Kolega Stefan Świątek, też absolwent Instytutu Pedagogiki

Specjalnej. W czasie studiów znaliśmy go jako dobrego,

jasnego, uczynnego kolegę. Otaczającym zdawało się, że

zwracając się do niego z prośbą o pomoc — jemu raczej dobro

świadczą — tak jakoś to robił. Czuło

67



się w nim jakąś moc, życzliwość dla człowieka i pogodę

wewnętrzną.

W czasie okupacji hitlerowskiej brał czynny udział w pracach

podziemnych. Przerażały go zdarzające się fakty ujawniania

nazwisk przez więźniów dręczonych w czasie śledztwa. Tą

drogą dostał się i sam na Zamek Lubelski.

Maltretowany w sposób bestialski na śledztwach zdołał po

kilku dniach przesłać swoim „gryps" ostrzegający różne osoby, o

które go gestapowcy pytali.

Nie powiedział ani słowa o nikim i żadnego nazwiska. Umarł z

ran — zamęczony na śledztwie. Był jednym z wielu takich.

Dr Halina Jankowska, lekarz-psychiatra, profesor Instytutu

Pedagogiki Specjalnej, była ordynatorem w szpitalu Jana

Bożego w Warszawie. Głęboki stosunek do pracy,

zainteresowania naukowe, poczucie odpowiedzialności i

związane z tym całkowite oddanie się chorym, nie pozostawiało

jej zupełnie czasu na kontakty towarzyskie, toteż znaliśmy ją

tylko z pracy. Natychmiast po zakończeniu wykładu w Instytucie

spieszyła do szpitala. Czasem zostawała chwilę, by wyjaśnić

cos słuchaczom, pomóc któremuś z nich w zrozumieniu

trudnego zagadnienia. Do Instytutu wnosiła osobowością swoją

atmosferę mocy ducha, ładu i spokoju. Siła moralna, hart,

zdecydowanie, odwaga przekonań i prawda wewnętrzna była w

wyrazie jej oczu, w głębokiej, poważnej i życzliwej dla

wszystkich tonacji głosu. Czuło się w niej harmonię wewnętrzną

w tym, co jest najważniejsze: w świadomości

68



życia, prawdzie swojej drogi i stosunku do człowieka. W

szpitalu, gdy wchodziła na salę, jej pacjenci, ludzie psychicznie

chorzy, szli ku niej — jak ku słońcu. Ufali jej — sami idąc

omackiem po zmienionym przez chorobę świecie. Zaufali jej —

a Ona nie zawiodła.

Rok 1944. Nadeszła chwila ostatnia i dla szpitala Jana

Bożego. Rozpuszczono wszystkich chorych — ale niektórzy

trzymali się kurczowo ścian, przyrastali do framug okiennych —

jakiś lęk upiorny przed światem skrwawionym, płonącym,

zdruzgotanym, przed wyzwoloną z okowów moralności

nienawiścią, rozdygotanym w jęku ludzkim, w huku bomb,

szrapneli i trzasku walących się domów.

Wszyscy lekarze opuścili już szpital. Została tylko Ona z tą

właśnie grupą chorych ludzi w szale. Nic nie pomogły

rozpaczliwe nalegania kolegów-lekarzy, że wyjść należy bez

zwłoki, natychmiast, bo nic im już pomóc nie zdoła.

Ani chwili wahania — zostaje z nimi — z chorym

Człowiekiem. Nie było czasu do stracenia — odeszli. Za chwilę

dach szpitala runął.

Kolego, takie heroiczne postawy człowieka to są w okresie

wielkiego napięcia nerwowego szczytowe momenty wierności w

oddaniu się sprawie, swoim przekonaniom, swoim ideom

wybranym. W normalnym biegu życia bez powstań, rewolucji i

wojen zdarzają się rzadko — są zdecydowaną, a często i

natychmiastową

69



ofiarą z życia. Ale i są i inne, niesłychanie ważne w życiu

heroiczne postawy człowieka, o którym się mniej wie na ogól.

Myślę tutaj o nieugiętej postawie człowieka w walce z

trudnościami w dochowaniu wierności prawdzie swojej, swoim

założeniom życia, swoim przekonaniom. Właśnie w codziennej,

męczącej walce, w codziennych trudnościach i niepokojach, w

codziennym ciężkim znoju, w codziennych przykrościach

różnego rodzaju, w codziennych komplikacjach wynikających z

tej niezlomności — słowem w trudzie i udręce w biegu życia

swego i właśnie w powszednim dniu na długo, czasem na lata

cale, czasem na życie cale. Kolego, może tak wiośnie trudniej

zachować tę niezlomność niż w jednej chwili oddać życie — to

są wielkości niewymierne i porównywać ich nie będziemy.

Zdajmy sobie jedynie sprawę z tego, że ten heroizm życia

codziennego jest jakby słońcem dla życia naszego, co oświetla,

budzi, rozwija i krzepi najlepsze wartości w każdym i co się

wyraża opoką, na której życie nasze społeczne i narodowe

wspiera się i gruntuje.



LIST DRUGI

Kolego, przed kilku dniami jechałam pociągiem do Krakowa.

W przedziale siedziało kilku robotników i nawiązała się z nimi

ciekawa i ożywiona rozmowa m. in. o warunkach ich pracy, w

ogóle o ochronie pracy, to znaczy o tej gałęzi wiedzy, która się

medycyną pracy nazywa. Jaka to piękna, porywająca dziedzina.

Myślę, że gdybym teraz była młoda, porwałby mnie zapał w tym

właśnie kierunku — ratowania człowieka od niebezpieczeństw

czyhających na niego w warunkach jego pracy — słowem walki

o ochronę pracy. Pomyśl, Kolego, walczyć ze szkodliwymi

czynnikami w cementowniach, w których po latach „kamienieją"

ludziom płuca, z temperaturą i żarem olśniewającym huty, który

gasi oczy, ze szkodliwością gryzących chemikalii w różnego

rodzaju wytwórniach chemicznych, ze szkodliwością pyłu

przędzalni, z niebezpieczeństwem czyhającym na górnika w

kopalniach wszelkiego rodzaju, ze szkodliwością działania

ołowiu itp. — wreszcie ochroną człowieka przed chorobami

popromiennymi w laboratoriach naukowych i w zastosowaniach

medycznych. To musi być wielkie szczęście brać udział w tego

rodzaju walce!

71



I my nauczyciele-wychowawcy, budząc w młodzieży naszej

poczucie humanitaryzmu, pośrednio bierzemy w niej udział. Ty

przecież. Kolego, możesz zdecydowanie zaważyć na tym, żeby

każdy z Twoich wychowanków zainteresował się żywo

człowiekiem w ogóle — a wtedy wśród innych i w tym dziale

pracy rozbudzi się życie, ożywi i wzbogaci. I Twój w tym będzie

też udział.

Zawsze, a tym bardziej teraz, wśród innych zagadnień

podstawowych w wychowaniu na plan pierwszy wysuwa się

troska o budzenie i pogłębianie humanitaryzmu w jednostce i

zespole. Czy zastanawiałeś się nad tym. Kolego ?

Zainteresować w ogóle człowiekiem, jego życiem, pracą i

twórczością, tym co w nim „ludzkie". Budzić, rozwijać i

wzbogacać zainteresowanie w spojrzeniu na człowieka i w

kształtowaniu życzliwej dla niego postawy zawsze i wszędzie, w

każdym kontakcie i we współżyciu i we współpracy — tędy

właśnie prowadzi droga do dobrego samopoczucia jednostki, do

rozwoju harmonii i pokojowego współżycia zespołów,

społeczeństw i narodów. Pisałam już kiedyś do Ciebie, Kolego,

o tym, że taki Człowiek, w którym co „ludzkie" żyje i wzrasta jest

największym skarbem społeczeństw i narodów — jest ich

najwyższą wartością. Nie rozwijam wobec tego głębiej tego

zagadnienia — chcę je teraz tylko bardzo wyraźnie podkreślić

jako sprawę dla przyszłości naszej zasadniczą, a tak od czasów

wojny zmaltretowaną. Odwrócenie się od Człowieka leży

przecież i u podstaw moralnego zagrożenia młodzieży naszej —

jest w ogóle

grozą przyszłości!

72



Teraz więc fundamentem naszej pracy wychowawczej

powinno być pogłębianie humanitaryzmu w człowieku.

Dobrze będzie. Kolego, jeśli z szeregów moich wspomnień

prześlę Ci chociaż kilka bardzo różnorodnych obrazów, które

żywiej przychodzą mi na myśl z kontaktów moich z Człowiekiem

i budzą pewne refleksje.

Taki prosty, drobny np. fakt — a tyle ma wyrazu.

Ulica w Zakopanem — słońce zachodzi, mroźno i wietrzno

bardzo. Na ulicach dużo ludzi, pewno i chorych, i turystów, i

sportowców, i przechodniów zwykłych — bo to już po pracy.

Koło Marywilu ulica wyraźnie idzie nieco pod górę. I tam właśnie

w tym miejscu, chłopiec może dwunastoletni stara się

wprowadzić pod górę taczki z jakimiś narzędziami. Zimno, mróz

dłonie drętwieją, ślisko i wicher wieje, więc praca idzie

trudno;. taczki już, już prawie że są na górze i znowu wstecz

zjeżdżają. Chłopak kilkakrotnie próbę tę powtarza; pomimo

starań i widocznego wielkiego wysiłku — nigdy się nie udaje. A

tak już mało, zdaje się, trzeba — jeszcze tylko kilka obrotów kół i

taczki staną na górce, a później to już łatwa sprawa. Ale tam

właśnie do tej górki dotrzeć nie można. Zaczynają się ludzie

przyglądać tej syzyfowej pracy — widać zapasy ciekawe.

Zapasy wątłego dziecka z wiatrem, gołoledzią, ciężarem, bólem

rąk przemrożonych i własną słabością. Taczka zjeżdża ciągle w

dół nie docierając do szczytu — a sil jest coraz mniej. W oczach

przechodniów ciekawość, chyba tylko ciekawość i obojętność

dla rozpaczliwego już wysiłku chłopca. Ja także stoję na ulicy i

patrzę, jak się ta sprawa

73



skończy. Wśród przechodniów ludzie są rozmaici, rozbawieni

rozmową i poważni, starzy i młodzi — nikt z pomocą nie

spieszy. I nagle widzę, idzie w naszą stronę stary, spracowany

robotnik. Może wraca z pracy, bo ma zwoje sznurów na

ramieniu. Idzie zamyślony — spojrzał w stronę chłopca,

popatrzył chwilę, wnet ocenił sytuację i jakoś prosto, po ludzku

zdecydował. Podszedł do chłopca — nie mówiąc ani słowa,

dosyć go rubasznie od taczki odsunął, ujął za dyszel i taczkę

szybko wprowadził na górę. Dyszel opuścił, nie obejrzał się

nawet na zapatrzonego nań chłopca i poszedł dalej. To był

Człowiek.

*

Znałam ją z mojej pracy nauczycielskiej. Rubaszna w

ruchach, wulgarna w mowie, pretensjonalna w wykorzystywaniu

w codziennym nawet przyodziewku — resztek łachmanów

nędzy swojej — matka Zośki była postrachem naszych zebrań.

Krzykliwa, nie licząca się z nikim, wymagająca od każdego

zainteresowania się jej właśnie dolą i nędzą i, jak nam się

zdawało, niewyro-zumiała i bezwzględna w ocenie innych.

W ciężkich czasach okupacji i terroru hitlerowskiego do całej

niedoli i nędzy życia dołączyła się jeszcze choroba wątroby — a

później źle bardzo znoszona ciąża.

Kiedyś przyszła do szkoły wzruszona, widać, że coś głęboko przeżyła —

pogodna, ściszona jak gdyby radosna w oczach. Stała w „ogonku" po chleb —

dzieci głodne, tytko to kupić może, a tu deszcz padać zaczyna i zinmo.

74



Stać w tym długim szeregu — trudno bardzo. Zośka trzyma się

sukni matczynej głodna, domaga się chleba — nogi bolą już od

stania, słabo się jakoś robi, mrocznawo, bo to i wątroba

pobolewa i końca tego stania nie widać — a chleb musi

przynieść do wygłodzonego domu. „I raptem — mówi —

wywołuje mnie policjant jakiś, prowadzi do bramy, pokazuje swój

duży bochen chleba i mówi:

^Pani już nie wy stoi dłużej — podzielę się z panią*. Wyjął nóż z

kieszeni, rozbroił bochenek i dal mi połowę. Coś mnie

zamroczyło z radości i sama nie wiem, z czego się więcej

ucieszyłam, czy z tego, że mam już chleb, czy z tego, że on się

ze mną podzielił." Odeszła zamyślona i cicha, jak nigdy.

Szkoła gdzieś pod Tarnowem. Przyjechałam tutaj w mroźny,

śnieżny dzień. Wchodzę do klasy: dzieci skupione w środku sali,

wśród nich nauczycielka mówi coś szeptem. Od czasu do czasu

daje sygnał ciszy gwizdkiem. Dziwny, niesamowity widok tej

klasy i tego rodzaju lekcji. Przyczyna, jak się dowiaduję, groźna i

indywidualnie, i społecznie. Nauczycielka ma gruźlicę krtani,

mówi już tylko cicho i z trudem, ale ukrywa ten stan w obawie

utraty posady, musi utrzymać matkę i chorego brata. Jakiś

tragizm głęboki kryje się w jej postawie i rozumowaniu.

W chwili gdy weszłam — kończyła właśnie lekcję. Następna

to dwie godziny religii. Ksiądz zaraz przyjedzie z sąsiedniej

wioski.

75



Myśli szybko biegną: zostać na tej lekcji czy odjechać zaraz

po omówieniu z nauczycielką sprawy jej leczenia i urlopu?

Raczej odjechać; w klasie zimno, szaro i mroczno : dzieci ciche

i jakby zniewolone ciężarem tej sytuacji, a lekcja też będzie

pewno szara, nużąca i pamięciowa. Za późno jednak, bo przed

gankiem stanęły zaśnieżone sanie i za chwilę w sieni szkolnej

ktoś głośno strzepuje buty. Wyjrzałam — ksiądz zdejmował

białą od śniegu burkę i za chwilę ze zdziwieniem słuchał mego

zapytania, czy mogę na lekcji jego pozostać. Kto, w jakim celu

tutaj, w tej głuszy ? lepiej pomóc człowiekowi, co gaśnie — tej

właśnie nauczycielce. Glos surowy, twardy. Ostatecznie każdy

ma prawo wyboru — postanowiłam zostać na lekcji.

I stała się rzecz nieoczekiwana: w klasie jakby zajaśniała

pogoda, w oczach dzieci na widok surowego przed chwilą

księdza zabłysło słońce, wszedł do klasy rozjaśniony i bliski

dzieciom. Najpierw serdeczna rozmowa prawie z każdym z nich

o ich troskach i radościach, czy matka zdrowa, czy już mają

drzewo na opal, czy mały Józek ucieszył się bardzo nową

kapotą, którą dostał od wuja, czy Franek już skończył saneczki

dla młodszego rodzeństwa i projekty, na kogo to dzisiaj po lekcji

wypada kolej przejażdżki saniami księdza. Dzieci wsłuchane w

słowa dobre, pełne troski i życzliwości biorą żywy udział w tej

rozmowie, która trwa zaledwie kilka minut, a tyle mówi o

głębokim przywiązaniu i zaufaniu do księdza.

Nieznacznie zaczyna się rozmowa na temat lekcji,

76



powtórzenia i dobrego zrozumienia 5 przykazań kościelnych.

Poprzedza ją rozmowa o miłości bliźniego. Kto jest bliźnim

naszym? — Wszyscy, każdy człoroiek i Francuz, i Niemiec, i

każdy inny — sypią się odpowiedzi. „Tylko Żyd nie" — odzywa

się głos z odległej ławki. Czemu nie? — A bo na płocie pisze

bij Żyda". Skupienie i powaga na twarzy księdza. — To źle na-

pisane, niedobrze, to napisał zły człowiek, albo taki, co nic nie

myśli. Żyd to taki sam bliźni. Bóg wszystkich polecił miłować,

ale ludzie są różni: dobrzy są najbliżej Boga i najlepiej spełniają

Jego wolę — im człowiek jest mniej dobry, tym dalej jest od

Boga, a człowiek zły jest bardzo od Niego daleko. Taką rzecz

napisał zły człowiek i nie należy go słuchać. Żyd jest bliźnim

naszym i zawsze mu pomóc trzeba w każdej jego potrzebie.

Tyle jest wyrazu miłości w słowach księdza, tyle żaru

przekazania jej innym — dzieci słuchają wpatrzone. Zwątpienie

i niepewność w sercach mija z wolna i jakiś nowy wyraz ufności

i potwierdzenia słów księdza wyczytać w nich można. W klasie

zapanowuje cisza porozumienia i harmonii. A później pytania

dalsze: jak dzień święty święcić należy, czy do kościoła w

niedzielę zawsze iść trzeba i czy posty nakazane zawsze

zachowywać należy? Na wszystkie te pytania dzieci odpo-

wiadają twardym, zdecydowanym słowem „musowo". l znowu

źródło miłości kierujące słowem księdza zmusza dzieci do

wniknięcia w różne warunki i sytuacje, kiedy ten wyraz

musowo" na inną płaszczyznę przenieść trzeba. Jeżeli ktoś

jest stary, chory, wątły czy słaby —

77



to posty nie obowiązują. Jeżeli ktoś nie ma ciepłego ubrania, a

na dworze jest zimno, wicher i zawieja — to i do kościoła iść nie

musi, tak jak wtedy, gdy ktoś jest chory, czy musi zadbać o

kogoś w domu, czy chorym się zaopiekować, czy jakiejś istotnej

pomocy komuś udzielić. I dalej mówił ksiądz, że czyn spełniony

przez miłość, jest spełnieniem woli Bożej i jest najmilszą dla

Boga modlitwą. Trzeba tylko, zęby w tym czynie była prawda,

istotna, serdeczna troska o dobro drugiego człowieka, „bo

miłość to tak jak słońce — rozgrzewa i daje życie" i ten, który

przez miłość czyni — rozwija się, wzbogaca, ucisza jakoś

wewnętrznie i bez wiedzy swojej nawet rzuca posiew miłości w

otoczeniu swoim. Tak jakby ziarna dobroci rzucał, a one

kiełkować mogą i dawać nowe życie dobroci.

Dzieci słuchają w głębokiej ciszy. Poprzedni ksiądz jakoś

inaczej mówił — tam wszystko było nakazane, surowe,

bezwzględne, „musowe". A tutaj ten czyn przez miłość... nie

ma żadnego buntu wewnętrznego, jakaś cisza zalega i tak by

się chciało spróbować, tak by się chciało tak żyć, jak on mówi.

Myśl pracuje i serce bić szybciej zaczyna —• w klasie zimnej

poprzednio z wolna pod wpływem słów księdza roznieca się

żar jakiś.

Zbliża się koniec lekcji — ksiądz rzuca ostatnie pytanie:

Jakiś Żyd bez opieki zachorował — czy pójdziesz do kościoła,

czy będziesz go ratował?" O nie, musowo Żyda ratować" —

odpowiada zdecydowanie chór uczniów.

78



Taki był triumf tego wyjątkowego księdza, może dlatego

właśnie, że życie jego wypełniało treścią cytowane słowa.

Wracając z tej szkoły usłyszałam od gospodarza, który mnie

wiózł do Tarnowa: „To mało powiedzieć o nim dobry, to święty

człowiek. Jak on mieszka? Drewniane lawy, stół i łóżko byle

jakie ze słomą. Sutanna cała w cerach. Stara ciotka, która mu

gospodarzy, uciułała trochę grosza, kupiła prosię, wykarmila, no

i na zeszłą Wielkanoc zrobiła księdzu niespodziankę — na-

reszcie będzie miał sutą zastawę. Powiedziała mu o tym tuż

przed świętami. Ucieszył się bardzo... bo tyle tu nędzy, że i na

święta kawałka mięsa nie mają..."

A nazajutrz widzieli starą ciotkę, jak szła kupować słoninę na

święta...

Chory z każdym dniem czul się lepiej. Powrót do zdrowia po

zawale serca postępował z wolna, ale wyraźnie. Chodził już i

myślał o powrocie do pracy. Zgodnie jednak z oświadczeniem

lekarzy musiał obecnie przez czas dłuższy zachowywać wielką

ostrożność i unikać wszelkiego zmęczenia. Trudno się było

pogodzić z tą myślą — tyle nagromadziło się zaległości w

pracy, tyle pilnych spraw do załatwienia. W tej wsi zjawiła się

nagle niepokojąca zaraza bydła — należało szybko chorobę

zbadać, stanąć do walki z nią i przeciwstawić się jej szerzeniu.

Z innych wsi nadchodziły niepokojące wiadomości o braku

wszelkiej pomocy lekarskiej w nagłych wypadkach chorób

zzoierząt i o coraz śmielszym 'i':yzwa-

79



laniu się z ukrycia przyczajonych tam jeszcze metod

znachorskich — różnych zamawiań i odczyniań rzuconych

uroków. A przecież przed chorobą lekarza okoliczni chłopi

przychodzili już coraz częściej po poradę w leczeniu dobytku

swojego, z prośbą o ratowanie okaleczonego konia, chorej

krowy czy ginącej owcy. Zawsze śpieszył z pomocą. Głębokie

poczucie odpowiedzialności za stan zdrowotny dobytku

gospodarstw wiejskich jego powiatu kierowało jego pracą.

Dobre wyniki mozolnej walki z przesądami i zabobonami

radowały myślą o zwycięstwie światła nad mrokami życia i

podniesieniu poziomu kultury wsi. Toteż zawsze w największym

wirze pracy znalazł czas i siły na ratowanie chorego zwierzęcia,

leczenie, pouczanie, doradzanie i wreszcie pociechę.

Ten stosunek do pracy powodował, że darzono go zaufaniem,

głęboką życzliwością i szacunkiem.

I teraz ta niemoc po chorobie i narastający z dnia na dzień

niepokój i zagłuszający wszelkie ostrzeżenia zew obowiązku

społecznego — wołanie pracy!

Toteż, gdy pod wieczór któregoś dnia zapukał do drzwi chłop

z sąsiedniej wsi zrozpaczony naglą chorobą swojej jedynej

krowy — lekarz pomimo próśb i nalegań żony, wyruszył

rowerem bez wahania na ratunek. Decyzję przyśpieszyła bez

wątpienia krytyczna sytuacja chłopa i jego rozpacz

spowodowana obawą utraty jedynej żywicielki rodziny.

Wołanie w służbie obowiązku ludzkiego było tak silne, że nie

mógł mu się oprzeć, ale siły zdrowia zawiodły. W połowie drogi

z okien jednej izby ujrzeli ludzie leżącego

80



obok roweru człowieka. Rozpoznali w nim lekarza —

przyjaciela swojego, złożonego widocznie nowym atakiem

serca.

Wieść jak błyskawica obiegła wieś. Zawrzało w jednej chwili,

z chat wybiegli ludzie zrozpaczeni. Zamieszanie — co robić, co

robić? Szarpiący niepokój, bezradność na twarzach, rozpacz.

Kilku natychmiast śpieszy po lekarza do najbliższego miasta.

Chory przeniesiony do chaty słabym głosem, urywanymi

słowami prosi o doktora... Długie chwile oczekiwania, długie w

nieskończoność chwile, szepty narastającego niepokoju:

ratować, za wszelką cenę ratować, ale jak, jak? Chory jest nie-

spokojny, dusi się, szarpie rękami odzież, daje jakieś

rozpaczliwe, niezrozumiale znaki. Wreszcie — o zgrozo —

goniec wraca sam, przynosi wiadomość, że lekarz wyjechał do

chorego. Co robić? Ani chwili zwłoki, pędem do sanatorium

dziecięcego — tam musi być stale lekarz jakiś, nie żałować

konia, szybko, błyskawicznie — czas ucieka — chory słabnie,

cichnie, cichnie jakoś...

I znowu długie, nieskończone chwile niepokoju szarpiącego

serca i rozdzierającej ciszy. Przerażone spojrzenia skierowane

na chorego. Ktoś wpada do chaty — jest... już nadjeżdża.

Wzrok chorego pełen niepokoju i męki. A po chwili jakiś

zrozpaczony głos w chacie: „Nie przyjechał, błagałem —

powiedział, że jest od dzieci".

Przerażenie śmiertelne i cisza zaległy w chacie...

Ten, co ich zawsze ratował — ginie w ich oczach bez

pomocy.

Może umierający tego już nie rozumiał — w oczach

rozwartych miał spokój.

81



LIST TRZECI

Dzisiaj właściwie piszę do Ciebie, Kolego, dalszy ciąg listu poprzedniego.

Listu, który by można pisać bez końca, podając przykłady życzliwości ludzkiej

i dobroci. Tyle jej mamy dookoła nas, wszędzie, żeby tylko ludzie patrzeć

umieli, to znaczy widzieć to, na co patrzą, i nie przygłuszali jej, jak to się

często zdarza, cynicznym śmiechem i szyderstwem.

Przykład, który Ci dzisiaj przesyłam, jest dziwny bardzo. Wykazuje głęboki

humanitaryzm człowieka, którego nikt tego nie uczył. Wychowywał się bowiem

od 9 roku życia na ulicy o głodzie i chłodzie, słaby, ułomny, więc bywał często

pośmiewiskiem bezmyślnych wyrostków i ofiarą ich kpin i naigrawań.

Skąd Lejbuś wziął tę żarliwą życzliwość i wyrozumiałość dla człowieka —

to tajemnica jego serca, wartości wrodzonych i może jego kontaktów z

życzliwymi mu ludźmi we wczesnym dzieciństwie. Jak było wtedy naprawdę w

jego życiu, nie wiem i już się tego dowiedzieć me mogę.

82



W drzwiach mojego gabinetu, które są zawsze dla •wszystkich otwarte,

zjawił się któregoś dnia, jeszcze przed wojną policjant z małym, dziwnym

człowiekiem. Dziwnym może dlatego, że głowa dorosłego człowieka wyrastała

ż bardzo krótkiego tułowia o bardzo krótkich rękach i nogach, toteż ten

człowiek był tak niziutki, że głowa jego zaledwie przerastała wysokość stołu,

przy którym siedziałam. Achołidroplazja - przemknęło mi przez myśl i dalej

słuchałam wyjaśnień policjanta. Okazało się, że sędzia dla nieletnich w

Warszawie skierował do mnie tego 17-letniego Lejbusia Kręgla, ulicznego

sprzedawcę cukierków, z którym już wielokrotnie było wiele kłopotu. Bo to

sierota, tułacz uliczny, musi przecież żyć z czegoś, więc sobie handlem trochę

zarabia, ale ten handel jest nielegalny, bo dopiero od 19 lat można uzyskać

pozwolenie na sprzedaż uliczną, słowem często powstają kolizje z policją,

która Lejbusia zatrzymuje i do sądu nieletnich sprowadza. Teraz właśnie

sędzia zapytuje, gdzie go umieścić, jaki zakład byłby dla niego najodpo-

wiedniejszy. Telefon do sędziego potwierdza te relacje. Trzeba cos zaraz

zdecydować, bo życie uliczne Lejbusia jest pełne dla niego grozy i

poniewierki. Wskutek swej bezradności fizycznej jest często ofiarą żartów albo

złośliwości różnych chłopców ulicznych, którzy go drażnią, poszturchują, a

czasem zabierają cukierki przeznaczone na sprzedaż — to znaczy, rujnują

zupełnie cały budżet Lejbusia. I rzecz najdziwniejsza: poniewierkę moralną —

drwiny, żarty, przezwiska — Lejbuś znosi spokojnie,

83



a nawet tłumaczy postępowanie chłopców — „przecież on jest rzeczywiście

śmieszny", a oni nie pomyślą, że to przykro być takim i tak lekkomyślnie

mówią, ale mu nigdy krzywdy fizycznej nie zrobili. Tylko te cukierki — żeby

tych cukierków nie zabierali, bo z czego żyć i jak ? „To dziwnie dobry chłopiec,

niech go pani pozna lepiej i nam cos poradzi" — zakończył sędzia.

Policjant odszedł — zostałam sama z Lejbusiem. Opowiedział mi krótko dzieje

swoje: miał 10 lat, kiedy umarł ojciec, „pachciarz" w jakimś majątku pod

Warszawą, w pół roku później umarła matka. Lejbuś pozostał ze starszą od

siebie o 6 lat siostrą, która go się wyrzekła ze względu na kalectwo: „nie chodź

ze mną— mówiła — bo mi wstyd robisz, wszyscy się tylko patrzą na ciebie i

śmieją". ,yNo, ale co to dziwnego, że ona się wstydziła, przecież ja jestem taki

inny niż wszyscy". Żadnego żalu do siostry nie dostrzegłam w jego głosie —

ani śladu nawet. Opuściła go więc, wiedział tylko, że jest „na służbie" w

Warszawie, miał nawet jej adres, cóż z tego, nie pozwoliła mu się nigdy

odwiedzać — ,yzebyś mi wstydu nie zrobił, pamiętaj" — powiedziała. Adres

dala — może czasem poprosi kogoś, żeby do niej napisał — co się z nim

dzieje. „Ona nie jest zła, ona chciała wiedzieć, co się ze mną dzieje. Ja co

pewien czas do niej pisuję, teraz to już i sam mogę pisać, adres jej swój

posłałem, bo ja już 7 lat prawie w tym samym miejscu mieszkam u jednego

szewca. Jak siostra poszła do Warszawy zajęcia szukać, to i ja poszedłem za

nią i od razu do tego szewca, bo to znajomy nasz, czasem do ojca

84



przyjeżdżał. To on mi wtedy ten handel doradził. Mało miałem pieniędzy, tylko

30 złotych, które siostra mi dała na drogę ze sprzedaży rzeczy rodziców.

Kupiłem trochę cukierków i czekolady — ułożyłem to wszystko w pudełku i tak

zaczęło się moje życie w Warszawie". Opowiadał dalej, że ze sprzedaży miał

jakieś 10—15 groszy zysku codziennie. I byłoby dobrze, gdyby mu policja nie

zabierała czasem towaru za handel nielegalny, no i ci chłopcy, którzy

dwukrotnie już odebrali mu cały zapas słodyczy. Kiedyś było już bardzo źle w

czasie takiej napaści, dobrze, że przechodzeń, a późniejszy Lejbusia opiekun,

dyrektor banku, p. Artur Mróz, obronił go, a później jeszcze i 5 zł pożyczył na

zakupy. Po rozmowie zaproponowałam szklankę gorącej herbaty i bułkę. Nie

chciał, odmówił, „bo czym ja pani zapłacę?" Dopiero po wyjaśnieniach, że jeśli

się jest zaproszonym, to się za poczęstunek nie płaci — z trudem się zgodził.

Jakże się pomyliłam sądząc, że się ucieszy z mojej propozycji

umieszczenia go w zakładzie u drą Kor czaka. „Co ja pani złego zrobiłem, że

pani chce mnie w zakładzie umieścić, choćby w najlepszym zakładzie — ja

chcę być wolny, tak jak teraz. Jeśli już pani chce coś dobrego dla mnie zrobić,

to niech mi pani podlepi moją metrykę, bo jest prawie na strzępki porwana".

Rzeczywiście, z wielkim tylko trudem udało się ją jakoś uratować. Z zakładu

zrezygnowałam i zatelefonowałam do p. Mrożą jako opiekuna Lejbusia z

zapytaniem, czy nie byłoby dobrze w celu zalegalizowania tego handlu,

wyrobienie sobie prawa publicznej sprzedaży cukierków, a Lejbuś

85



byłby moim stałym podnajemcą. Słuchając tej rozmowy Lejbus

potakiwał głową z zadowoleniem — widocznie ten projekt mu

się podobał — chronił go przed sądem i policją. Pan Mróz

również się zgodził na to rozwiązanie, kategorycznie jednak

postanowił sam tę sprawę na swoje nazwisko załatwić. Do

Lejbusia był bardzo przywiązany, podziwiał jego poziom

etyczny i życzliwy stosunek do świata i ludzi. Uzasadniał to

przykładami z jego życiay a znal go już kilka lat. Otóż Lejbus

nigdy nie narzekał, na nikogo się nie skarżył, wszystkich starał

się wytłumaczyć, martwił się o siostrę i smucił się bezradnością

swoją wobec nędzy szewca, u którego mieszkał, o siebie się nie

martwił — chciał być tylko samowystarczalny materialnie i

nikogo nigdy nie skrzywdzić. Takie było Lejbusia założenie

życiowe wtedy, gdy go poznałam. Od p. Mrożą pomocy

materialnej nigdy przyjąć nie chciał. Ograbiony na ulicy po

długich namowach raz tylko pożyczył od niego 5 zł, ale pod

warunkiem, że codziennie będzie spłacał po kilka groszy. I

rzeczywiście z dnia na dzień pod wieczór ktoś stukał cicho do

drzwi mieszkania p. Mrożą i przez uchylone drzwi mała ręka

wsuwała 2-3 grosze, a czasem i grosz, zależnie od zarobku

dziennego.

Lejbus mówił z pewnym trudem po polsku, czytać i pisać

nauczył się sam na szyldach, reklamach, ogłoszeniach, starych

gazetach — może z pewną pomocą swego przyjaciela —

szewca.

Nigdy w szkole nie byl, nikt go nigdy nie uczył, ale miał jakiś

wrodzony kult dla nauki, np. po tej pierwszej

86



rozmowie ze mną odchodząc zapytał, czym się Instytut zajmuje,

a gdy mu wyjaśniłam, że przygotowuje nauczycieli dla dzieci

kalekich różnego rodzaju i że w tej właśnie chwili w sali

sąsiedniej wszyscy są zebrani, gdyż odbywa się wykład

jednego z lekarzy — pomyślał chwilę i powiedział, że jeśli to jest

wykład o kalectwach różnego rodzaju, to może dobrze byłoby,

żeby i on wszedł na salę, a ten lekarz wyjaśniłby nauczycielom,

na czym jego kalectwo polega. Marzyłam o tym, nie śmiałam

go jednak prosić — teraz wszystko stało się takie proste.

Weszliśmy na wykład psychopatologii dziecka i dr Sterling mógł

przedstawić słuchaczom klasyczny typ achondro-plazji, tym

bardziej, że Lejbus zapytał, czy nie byłoby dobrze się rozebrać,

jeśli to dla nauki potrzebne, żeby lepiej poznali jego budowę.

Pomogliśmy mu wdrapać się na katedrę, żeby na niej stanął i

był dobrze przez wszystkich widziany i m. in. podziwialiśmy

czystość jego nędznych szmatek, które z siebie zdejmował.

Nazajutrz poszłam na ulicę Milą do mieszkania Lejbusia,

chciałam zobaczyć, jak mieszka i dowiedzieć się o nim jeszcze

bliższych danych od jego przyjaciela. W głębokiej, ponurej

suterenie z podłużnym, małym zakratowanym okienkiem w

górze — mroczno było i smutno. Przede wszystkim zwracał

uwagę stół, na którym stało krzesło pod okienkiem, żeby szewc

reperując obuwie miał na tym dziwnym warsztacie swoim

chociaż minimum niezbędnego światła. I druga rzecz jeszcze

przykuwała w tej izdebce uwagę: w jednym rogu wysłanym

gazetą było jakieś małe posłanie przykryte czystą

87



szmatką — było to locum Lejbusia. W tej chwili nie było go w izbie — wyszedł

na zarobek na ulice, mogliśmy więc spokojnie z jego przyjacielem o nim

właśnie rozmawiać. Ze słów szewca wynikało, że Lejbuś doskonale potrafi w

tych ciężkich warunkach organizować sobie życie, że nigdy nie chce nikomu

być ciężarem, że stara się w życiu codziennym rozjaśnić życie wszystkim do-

brocią swoją i pogodą, uczynnością, a nieraz dobrą radą. Jaki jest czysty i

porządny, nikomu nie pozwala stąpnąć na gazety wyścielające jego kącik i

zmienia je, jak tylko nowe zdobędzie. Na mydło nie ma pieniędzy, więc pierze

swoje szmatki gliną i zmienia je często. A dobry taki, że chciałby zawsze

zrobić jakąś przyjemność małym dzieciom swoich gospodarzy — nie może

jednak dać im cukierka, bo to za drogo, więc zdobył się na taki pomysł.

Zawsze, jak kupuje nowy zapas słodyczy do swojego kramiku w pudełku,

zwołuje wszystkie dzieci, rozwija cukierki, układa je na stole i kolejno pozwala

dwukrotnie polizać każdemu dziecku. Później, jak cukierki wyschną, zawija je

w papierki i wynosi na sprzedaż. Dzieci już wiedzą, że cukierka dostać nie

mogą, ale cieszą się i na to lizanie. A z czego żyje — to zrozumieć trudno:

chleb, cebula, trochę „lagru" z beczki ze śledziami, no i czasem łebek albo

ogon śledziowy dorzuci kupcowa. Największy przysmak to herbata i kawałek

cukru, ale rzadko się na to zdobyć można. Ale w lecie Lejbuś dobrze się

odżywia i dużo jada owoców — całe łato spędza bowiem na wsi w ogrodzie —

już od szeregu lat. Upatrzył sobie kiedyś chłopa, który co pewien czas

88



owoce na plac Kazimierza przywoził. Stanął więc przy furze i zapytał, czy nie

mógłby pomagać w pilnowaniu ogrodu, gdy owoce już dojrzewać zaczynają. Z

początku gospodarz myślał, że Lejbuś żartuje, tłumaczył mu' nawet, że

przecież go razem z jabłkiem złodziej może do kieszeni wsunąć, ale Lejbuś z

zapałem oświalczyl, że będzie wiernie strzec dobra gospodarza, że się ukryje

w dużej trawie lub w krzakach i stamtąd bidzie sygnalizował gwizdkiem

grożące owocom niebezpieczeństwo. To widocznie gospodarza przekonało,

bo zgodził się za pomieszczenie i utrzymanie mieć takiego dozorcę. Zaczęto

od próby tygodniowej. Widocznie jednak z obowiązków swoich dobrze się

chłopiec wywiązywał, bo pozostał tam cale lato i od tego czasu corocznie w

końcu wiosny wyjeżdżał z radością na to „letnie mieszkanie", zapraszany

serdecznie przez swego gospodarza. (W związku z tym kalectwem serce

męczy się bardzo w skwarze dużego miasta w upalne letnie dni, ten wyjazd

na wieś był więc dla Lejbusia konieczny).

W kilka miesięcy później po powrocie z dłuższego pobytu za granicą

zatelefonowałam do p. Mrożą, żeby się o losie Lejbusia dowiedzieć. Nie było

go już w Warszawie — wyjechał do Rzymu. Zdumienie moje nie miało granic.

Lejbuś wyjechał do Rzymu! Tak się to stało, że dyrektor jednego z cyrków

zagranicznych zobaczył Lejbusia w Warszawie na ulicy i przyjrzawszy mu się

dobrze — zadecydował o jego losie. Lejbuś został

89



ostatecznie błaznem w jego cyrku. Ostatecznie — bo długo się

namyślał, prosił p. Mrożą, żeby się ze mną porozumiał i zapytał

o radę (uzuaźał p. Mrożą i mnie za swoich opiekunów),

ponieważ jednak nie mogliśmy się skomunikować, p. Mróz

zgodził się na decyzję Lejbu-sia, zastrzegł jednak wyraźnie w

rozmowie z dyrektorem cyrku troskliwą nad nim opiekę.

Został więc Lejbuś aktorem cyrkowym z pokaźną stałą gażą, a

po pewnym czasie i specjalnymi dodatkami za prace

nadprogramowe, jak np. salto mortale. Zarabiał dużo, pieniądze

przysyłał do kraju z prośbą, żeby je składać do PKO. „Niech

śluzą krajowi — pisał — jak dużo uzbieram, dam siostrze mojej

na posag. Ona tak chce wyjść za mąż — więc może łatwiej się

uda, gdy będzie miała pieniądze". Ta siostra, która go znać

nie chciała!

Po Rzymie był Amsterdam, Berlin, Kopenhaga i znowu

Rzym i inne miasta, których już nie pamiętam.

Kiedyś przechodząc przez ulicę Miłą zaszłam do szewca,

przyjaciela Lejbusia — wprost przez ciekawość — dowiedzieć

się, czy nie zapomniał o nim na szerokim świecie.

Dowiedziałam się, że przeniósł się w tym samym domu do

wygodniejszej i jaśniejszej sutereny. Stała w niej szafa, dwa

łóżka, stół, kanapka jakaś i prawdziwy

warsztat szewski.

Zdziwiona byłam l ą zmianą, a później wzruszona, gdy się

dowiedziałam, że Lejbuś nie tylko nie zapomniał o szewcu i jego

dzieciach, ale im teraz na „prawdziwe cukierki" co miesiąc

pewną sumę przesyła. Naturalnie,

90



że na cukierki szły tylko znikome ułamki tej sumy, ale były i

cukierki również, bo tak chciał Lejbuś.

Od czasu do czasu Lejbuś pisywał listy bardzo naiwne, ale

pełne troski o nas i tęsknoty do kraju. W jednym z nich

zapytywał, czy będę w lecie w Warszawie, bo chciałby w czasie

urlopu, który w kraju spędzi, zobaczyć się ze mną.

I rzeczywiście po miesiącu przyszedł mnie odwiedzić bogato

i starannie ubrany, połyskujący zlotem pan Leon Kręgiel, j zk się

teraz za granicą nazywał. Opowiadał mi różne swoje przeżycia,

cieszył się, że dużo zarabia i że teraz już siostrze może

pokaźną sumę ofiarować. Na zapytanie, czy mu nie przykro być

błaznem cyrkowym, odpowiedział, że nie, raczej przeciwnie, bo

do cyrku przychodzą różni ludzie, więc i zmartwieni, i smutni, i

skłopotani. „Tak się cieszę, że mogę ich rozśmieszyć, że na

kilka chwil chociaż zapomną o swoich smutkach — to też jest

jakaś służba społeczna, prawda?" — dodał po chwili.

Po przyjeździe do kraju dostał wezwanie do wojskowej

komisji poborowej i powróciła troska, która go od dawna

gnębiła, co zrobić, żeby go do wojska przyjęli, on by tak chciał

służyć w wojsku polskim. Nie mogłam mu nic doradzić. Obiecał

przyjść do mnie, zawiadomić o wyniku. Wyszedł smutny i

zaniepokojony — powrócił pogodny jakiś i spokojny. Trafił na

dobrych ludzi, nikt się tam z niego nie śmiał, nie zlekceważył go,

wszyscy z powagą orzekli jego nieprzydatność do wojska, a na

ubolewanie Lejbusia, że nie może być „polskim wojsko-

91



wym" — major uśmiechnął się dobrodusznie i powiedział

poważnie: „Kiedy my nawet karabinów takich małych nie mamy.

Jeżeli jednak będziemy kiedyś organizowali cyrk dla wojska,

wtedy zwrócimy się do was". Żeby tylko ten cyrk prędko

zorganizowali — myślał głośno Lejbuś.

Kiedyś w obecności p. Artura Mrożą i na jego nalegania

opowiedział mi Lejbuś przygodę, jaką miał z dorożkarzem w

Warszawie, który mu kazał zapłacić odszkodowanie za rozdarty

materiał na siedzeniu dorożki. Nic nie pomogły wyjaśnienia,

dorożkarz domagał się kategorycznie pieniędzy i groził

spisaniem protokołu. Lejbuś raz jeszcze oświadczył, że materiału

tego nie rozdarł, ale pieniądze wypłacił. „To jakiś niedobry

człowiek" — mruknęłam. Lejbuś żywo zaprotestował. „Jak pani

może od razu mówić niedobry, a może on jest w nędzy

ostatecznej, może ma chorobę deską w domu i brak pieniędzy

na lekarstwa, może dzieci głodne, kto wie? nie można tak zaraz

potępiać człowieka".

Taki był Lejbuś — a wychowawcą jego była ulica. W czasie

okupacji niemieckiej, zdaje się, że w 1941 r. miałam jeszcze

jedną kartkę od Lejbusia z Kopenhagi.

Zapytywał z niepokojem, czy żyję.

Później już nie było od niego żadnej wiadomości.



r

LIST CZWARTY

Kolego, chcę Ci opowiedzieć ciekawy wypadek z mojej

pracy wychowawczej. Posłuchaj!

Kiedyś w okresie okupacji hitlerowskiej zobaczyłam w

naszym korytarzu szkolnym nieznanych mi dwóch

chłopców. Wychowawca z bursy Głównej Rady Opie-

kuńczej przyprowadził ich tutaj z prośbą o zbadanie i

doradzenie odpowiedniego dla nich zakładu. „To takie

aspołeczne typy, mruki ponure, zawzięte i

włóczęgowskie. Pani uważa, że przy nich tego mówić nie

należy ? Proszę pani, z nich już i tak nic nie będzie, już

różnych sposobów próbowałem, nic ich nie obchodzi, co

o nich mówię, nic — to już taki bandycki materiał. Zresztą

już byli i w Kcyni, uciekli stamtąd i znowu się do nas

dostali i dlatego cala bursa «Kcyniakami* ich teraz

nazywa". Przekazał mi wszystkie dane, jakie zebrał. Mało

ich było, ale wymowę miały dużą. Obaj chłopcy to dzieci

bezdomne. Wacek, według słów wychowawcy, to inicjator

ucieczek, specjalnie złośliwy, niekoleżeński, zgryźliwy,

zamknięty w sobie — nie odpowiada na pytania, nie chce

się uczyć, robi wszystkim na przekór i wprowadza

najwięcej zamętu w grupie swoich rówieśników. Wojna

93



go tutaj aż spod Lwowa zapędziła. Ten drugi, to Franek z lubelszczyzny,

trochę by się może i garnął do dzieciy ale widać słaby jakiś, zaprzyjaźnił się z

Wackiem i zupełnie ulega jego wpływom. Na pytanie, czy nie natrafił na

jakiekolwiek ślady losu rodzin tych chłopców — odpowiedział, że on się tą

sprawą nie zajmuje — to już zarząd bursy RGO drogą radiową oficjalnie te

poszukiwania prowadzi. Poprosiłam, żeby chłopcy zostali na kilka godzin w

naszej szkole, do bursy powrócą dopiero pod wieczór. Wychowawca z

przyjemnością pozbył się niedogodnego dla niego ciężaru i chłopcy pozostali z

nami.

Porozumienie z Wackiem, z tym „najgorszym", jakoś mi się zupełnie na

początku nie udaje. Jesteśmy sami w kancelarii szkolnej, staram się stworzyć

atmosferę wyzwalającą, pokazuję mu różne książki, pytam, czy jest tu taka,

którą czytał, wskazuję różne ciekawe tytułyJ. okładki, ilustracje,, pytam, w

której jest klasie, do której szkoły chodzi — nic a nic — głowa spuszczona,

ponury i zupełnie zamknięty w sobie. Czasu mam mało. Różne prace czekają.

Co tu robić? A może wejść w płaszczyznę jego wagarów? Siadam przy biurku,

patrzę w okno i mówię półgłosem, jakby do siebie — mróz bardzo dzisiaj

zelżał, z dachu kapie i to już tak od kilku dni — kto wie — może już kra ruszyła

na Wiśle. Warto by tam pójść zobaczyć, tylko kiedy? Czasu nie ma zupełnie.

A to tak ładnie, jak kra za krą płynie. Nagle Wacek:

Już wczoraj Wisła ruszyła". Nie patrzę zupełnie w jego stronę, żeby go nie

zbić z tropu". „Już wczoraj ruszyła? A nie było słychać, czasem huk taki!" „No

y

94



i jak strzelało, jak lód pękał. A dzisiaj rano to na jednej krze wrona stajała i tak

na tym lodzie jechała".

I takeśmy sobie z Wackiem chwilę o tym rozmawiali, tylko balom się na

niego spojrzeć, żeby go nie spłoszyć. Już ta kra wiślana zbliżyła nas nieco,

związało nas cos wspólnego — właśnie ta kra — a może przez nią tęsknota

do wiosny?

Powoli dowiedziałam się, że ojca Wacka rozstrzelano we Lwowie i że w

domu pozostała matka i siostra. On z falą uchodźców, zaginiony w tłumie,

dobrnął do Warszawy i zaczęła się jego tułaczka po bursach i zakładach w

rozterce i rozpaczy, wobec braku wszelkich wiadomości o matce i siostrze, ale

przede wszystkim o matce. Zaczęliśmy razem rozważać, co się stać mogło —

Wacek słuchał i patrzył na mnie z niepokojem, widać było duże skupienie

myśli — gdzie matka tutaj mogłaby mieć punkt oparcia. Rodzina? Znajomi?

Przypomniał sobie, że w Piotrkowie mieszka -siostra matki, że był z nią tam

kiedyś przed wojną. Nazwisko i adres ciotki pamiętał. Zapytałam, czy nie

byłoby dobrze zaraz, w tej chwili napisać kartkę do ciotki z. zapytaniem i on

sam wracając do bursy kartkę wrzuci do skrzynki pocztowej? Coś jakby

uśmiech wzruszenia — „Zaraz pani napisze?" Nawiązał się już między nami

żywszy kontakt, zabrzmiała nuta ufności — razem szukamy rodziny. Po

naradzie postanowiliśmy podać na odpowiedź adres naszej szkoły i moje

nazwisko. „ Tutaj w szkole list do pani nie zaginie — tam bursa taka duża — tu

lepiej". Mówił już z ożywieniem, śmiało—radził i decydował, podniecała go

świtająca

95



nadzieja — a może P Siedział wyprostowany i śledził uważnie ruchy pióra na

tej magicznej kartce, która będzie mu może łącznikiem z matką. Był widocznie

wzruszony. Kiedy będzie odpowiedź? Może za 2—3 tygodnie, a może i

później jeszcze. Tymczasem przychodź codziennie do naszej szkoły —

poproszę o to kierowniczkę. Wydaje mi się, ze Wacek inny jakiś wracał do

swojej bursy wieczorem. ..

Po 2 czy 3 tygodniach, już nie pamiętam, wezwano mnie do kancelarii —

Czeka tam jakaś młoda dziewczyna z Piotrkowa, chce się z panią koniecznie

widzieć^. Serce mi zabiło gwałtownie. Rzeczywiście była to siostra Wacka.

Matka przed tygodniem umarła. Razem dobrnęły do Piotrkowa. Matka szalała

wprost z rozpaczy za Wackiem. „Z tego bólu, proszę pani, głową o ścianę

waliła, tak tego chłopca kochała i w kilka dni po jej śmierci ta kartka pani, ze

Wacek jest, ze Wacek jest, ale jej..." Zatkała. Poszłam po Wacka do klasy,

powiedziałam mu, że siostra przyjechała i zaprowadziłam do niej. Weszliśmy

jakiś lęk i niepokój w oczach

1 pierwsze jakby wyrzucone słowo: „A mama P"... Zostawiłam ich samych w

pokoju.

Wacek pojechał z siostrą do Piotrkowa. Chodził tam do klasy V szkoły

powszechnej. Napisał do mnie

2 czy 3 takie „nasze" karty pocztowe. Lubiano go w szkole, uczył się dobrze.

Ten wychowawca nie miał racji. Przyczyna zachowania się Wacka leżała

gdzie indziej...

96



*

Różne są tajemnice serca ludzkiego i serca małego dziecka. Toteż,

Kolego, widzisz dobrze, jakie to ważne, żeby je wyczuć, zrozumieć, domyślić

się ich wagi i znaczenia w zachowaniu się Waszego wychowanka, w jego

stosunku do całego otoczenia. Może dobrze będzie, jeśli Ci o Pc wie jeszcze

opowiem.

Od wczesnego dzieciństwa wychowywał się w sierocińcach i ('omach

dziecka. Kolejno szły za nim coraz gorsze opi lie wychowawców i w końcu

skierowany został do zakładu wychowawczego. Później za opór w pracy —

do innego takiego zakładu.

Z początku pisano, że stroni od dzieci, że jest mruk, złośliwy i dokuczliwy.

Późniejsze „domy" dodały, że krnąbrny, oporny, zuchwały, leniwy. Ostatni, że

aspołeczny i brutalny pasjonat.

Paweł miał wtedy już 14 lat.

I chociaż w aktach Pawła zanotowano, że okupant wymordował całą

prawie jego wieś rodzinną za „ludzi z lasu", że w oczach jego rozstrzelano

ojca, a matkę zabito kolbami — ale to dawne dzieje. Paweł miał wtedy 6 lat i

widocznie dla wychowawców tych „domów" to nie miało znaczenia.

Najważniejsze były narastające stopniowo złem, opinie wychowawców o

Pawle i jego stosunku do ludzi.

Więc i tutaj, w tym ostatnim zakładzie, czy tali ze specjalnym już do Pawła

uprzedzeniem, które szło za nim, że jest aspołeczny, że miewa silne napady

gniewu, ze może być dla otoczenia niebezpieczny. Dzielą się wszyscy

97



tymi wiadomościami i Paweł jest już w ich osądzie na

marginesie życia zakładu. Koledzy też stronią od niego, bo

mruk, samotnik i niechętny dla "nich.

Po naradach nad Pawłem zakład wyznacza mu pracę w

chlewach. I teraz do właściwości charakteryzujących Pawła

dodano jeszcze śmierdziel", bo wszystkie szmaty, jakie miał na

sobie nasiąkły odorem źle utrzymywanych chlewów. Koledzy

zaczęli jeszcze bardziej stronić od niego, dokuczać mu tym

przezwiskiem i wyśmiewać się z jego wyglądu. Chciano go

usunąć z sypialni, buntowano się.

A Paweł? Zamykał się w sobie szczelniej, na zewnątrz zaś

wybuchał nienawiścią i gniewem — cyniczny, zuchwały i groźny

wtedy dla wszystkich.

Starano się go nie widzieć — omijano go milcząc, patrzono

nań nieżyczliwie — niechętnie.

Był sam.

I stała się rzecz wprost nieprawdopodobna, a jednak

prawdziwa i taka prosta — ktoś zrozumiał Pawła — przeczytał i

te zapomniane już pierwsze notatki o losach jego życia. Nowy

wychowawca —jakiś ^obry człowiek!

I kiedyś w szarzyźnie i poniewierce żyda Paweł, badany

zawsze nieżyczliwym lub druzgocącym spojrzeniem

wychowawców, wśród szykan i kpin kolegów — zobaczył

życzliwe oczy z uśmiechem przyjaznym zwrócone do niego i

usłyszał pierwszy raz od wielu lat imię swoje do siebie

skierowane: „Pawle, czy będziesz miał trochę czasu, żeby mi

pomóc po lekcjach ?" „Pawle"... a później to pytanie — czy

"może — i właśnie on — ten wyszydzany i znienawidzony przez

wszystkich. Paweł

98



przyjmuje to mrocznie i nieufnie „tak, będzie miał czas" —

później, po pracy — ten uścisk dłoni wychowawcy i słowa

,/iziękuję ci. Pawle". I tak już było codziennie.

I od tej małej jasnej smugi, która wcisnęła się w mroki duszy

Pawła — rozjaśniło się cale jego życie. Stopniowo znikała

wezbrana złość do wszystkiego, prostował się, łagodniał,

życzliwiej patrzył na świat i ludzi — nie był już ten „najgorszy"

odtrącony przez wszystkich. Zawziął się w pracy, zjednywał

sobie coraz szerszy posłuch wśród kolegów — i został wkrótce

przewodniczącym samorządu.

Z czasem Paweł stal się chlubą zakładu, był lubiany przez

całe otoczenie.

Pomyśl, Kolego, żeby wejść na tę drogę potrzebna mu była

życzliwość człowieka, który go wychowywał. Ta życzliwość

budziła i rozżarzała stopniowo jego życzliwość do ludzi i

świata.

A' teraz posłuchaj dziwnego naprawdę opowiadania o

tajemnicy serca Wladka.

*

Jedna z nauczycielek opowiedziała mi kiedyś bardzo ciekawy

wypadek ze swojej pracy.

W grudniu 1939 roku zaczęła pracować w klasie VI szkoły

powszechnej. Warunki pracy ciężkie -— takie jak wtedy być

mogły: szyby powybijane, część okien zabita deskami i

kartonem, w klasie zimno tak, że atrament zamarza, piec mało

grzeje, węgla niedużo, młodzież siedzi w paltach, niektórzy

chłopcy nogi opierają o piec, czapki mają na głowach, ręce

trzymają w kieszeniach.

99



Młodzież wyniszczona przeżyciami i dezorganizacją życia.

Młodzież z szabru, z nielegalnego handlu, sprzedawcy uliczni

gazet, papierosów, bimbru. Młodzież sprytem swoim ułatwiająca

życie rodzime. Ten ze stacji kolejowej codziennie węgiel

przynosi do domu, tamten — wprawniejszy ze swoją zgraną

grupą, proponuje szeptem na ulicy większe ilości skradzionego

węgla, inni handlują zagrabionymi gdzieś książkami, pastą do

obuwia, sznurowadłami, mydłem, papierosami, czymkolwiek, co

można było wyszabrować z opuszczonych mieszkań i rozgra-

bionych sklepów w te mroczne dni walki o Warszawę. Wielu

pomaga rodzinie w przemycaniu produktów ze wsi, w wyrobie i

rozprzedaży bimbru na ulicy. Na każdym kroku czyha śmierć z

głodu, chłodu, wyniszczenia, albo od kuli niemieckiej. Wiedzą,

że bierność to śmierć, że trzeba czynnie, sprytnie, odważnie

wymijać niebezpieczeństwo śmierci, obozu, więzienia, że trzeba

zawsze mieć wyostrzoną uwagę, kombinować, ryzykować, wy-

mijać wykrętnie to, co grozi i w najpoważniejszy sposób

panować nad sytuacją. Młodzież czytająca z różnych znaków

ulicy, czy łapanka nie grozi, czy patrol niemiecki jest blisko i

przekazująca s narażeniem życia te znaki dalej przechodniom.

Ruch znaczący ręki konduktora, specjalny ruch głowy

motorniczego skierowany do ludzi czekających na przystanku,

spojrzenie ostrzegawcze — i wszyscy rozumieją. Czekali długo,

ale nikt nie wsiada. I nagle widać, że ktoś mniej czujny rusza w

kierunku tramwaju. Słychać skierowany ku niemu szept: „Panie,

panie, teczka się panu odpina". Odwraca

100



się, patrzy, a tramwaj rusza tymczasem razem z niemieckim

patrolem. Albo podobne ostrzeżenie o łapance szeptane

przechodniom. Młodzież w tym celowała. Niektórzy uważali to

za swój obowiązek i swoją służbę społeczną, nie dać wpaść w

pułapkę swoim, zwieść Niemca, pomóc w ucieczce złapanym.

Najlepiej nadawała się do tego czynność gazeciarza.

Wykrzykując tytuły gazet, coś zmienić — dodać jedno znaczące

słowo, podbiec do kogoś zamyślonego, nie zdającego sobie

sprawy z tego, co się dzieje w otoczeniu i zachęcić go do kupna

gazety, a jednocześnie zależnie od okoliczności, znaczące

mrugnięcie, jedno jakieś słowo rzucone: „Niech pan skręci w tę

ulicę na prawo — tam pana ktoś wola" — wyrywa przechodnia z

zamyślenia i stawia go wobec grozy rzeczywistości. I tyle innych

sposobów. Tak, pomimo stałej grozy śmierci i wywiezienia,

pomimo ciężkich przeżyć rodzinnych, pomimo głodu, pomimo

ułatwionej okazji kradzieży u Niemców — właściwie społecznie

ulegali-zowanej, pomimo szabru, handlu i bimbru — młodzież

warszawska zdała egzamin w czasie okupacji niemieckiej i w

czasie powstania.

Wracam do opowiadania.

W przeddzień objęcia pracy nauczycielkę powiadomiła

kierowniczka, że klasa jest wyjątkowo trudna, że młodzież po

tylu przeżyciach nie może zabrać się do pracy,' że są tam

chłopcy specjalnie zakłócający spokój i że w stosunku do

jednego z nich rada pedagogiczna nie widzi żadnego wyjścia i

kategorycznie wystąpiła z żądaniem usunięcia go ze szkoły.

Motywy były obciążające: wa-

101



góruje, często opuszcza lekcje, gwiżdżąc wchodzi do klasy,

skacze po ławkach, z rękami w kieszeniach idzie na swoje

miejsce, na lekcjach przeszkadza, pogwizduje, rubasznie

odpowiada nauczycielom, wyśmiewa się z nich, na pauzie

nawet nogi podstawia, psuje, co się da w szkole, kradnie różne

drobiazgi w szatni itp. Dezorganizuje każdą pracę i daje innym

fatalny przykład. N1,1 prośbę nauczycielki wydalenie Wladka ze

szkoły odłożono do chwili poznania jego warunków życia w

środowisku domowym.

Zachowanie się jednak Wladka przeszło oczekiwanie

nauczycielki — istotnie był niemożliwy. Pierwszego dnia jej

pracy przyszedł z dużym opóźnieniem i jakby dla

usprawiedliwienia słów kierowniczki gwiżdżąc głośno

maszerował po powierzchni ławek na drugi koniec sali. Tam

usiadł na swoim miejscu, gwizdnął znowu i wyzywająco spojrzał

na nową nauczycielkę. Klasa oczekiwała ciekawego widowiska

on się potrafi postawić i co ona zrobi? Ale ciekawe

podróżnicze opowiadanie nauczycielki i tym razem wzięło górę

wszyscy słuchali. Wladek, tylko czasem pogwizdywał,

nauczycielka żadnej na niego nie zwracała uwagi. W końcu na

nawoływania klasy:

Proszę pani, niech on nie przeszkadza, wyrzucie go z klasy",

odpowiedziała patrząc życzliwie na Wladka:

Dajcie mu spokój, chodzi do szkoły, to będzie się uczył — po

cóż by tutaj chodził".

Po południu poszła do domu Wladka. Nędzna izba z

dymiącym piecem zawalona jakimiś gratami, mroczna była i

zimna. Przy kominie stała matka Wladka:

102



Szkoda fatygi, z niego już nic nie będzie, to taki drań się zrobił,

próbowaliśmy już w różny sposób — i dobrocią, i gniewem —

nic nie pomaga. Nie uczy się, z domu wychodzi na długie

godziny, a nieraz to i z jedzenia cos zabierze, żeby dla siebie

chociaż, ale on kradnie dla tego dziada, co do niego chodzi.

Tutaj obok z drugiej strony ulicy taki sponiewierany dziadek

mieszka u wnuków swoich w suterenie. To już taki jak trup —

tyle tylko, że mówi — czekają jego śmierci, bo to i bieda duża, i

powietrze od niego niedobre, a przecież już i tak żyć nie może,

więc czekają, żeby już prędzej. No i ten głupi Wladek do niego

chodzi i wszystko mu tam robi, i jeszcze z garnka te ziemniaki

ugotowane ściągnie, to chleba kawał. A do nauki to go nie ma i

szkoła ma go już dosyć, bo to i kradnie, i wymyśla, i dzieci

rozbija. I co z niego będzie?"

Zdumiona tym nauczycielka poszła pod wskazanym

adresem. Po ciemnych schodach piwnicznych weszła w chłód i

mrok wilgotnej sutereny. W półcieniu zobaczyła Wladka — stal

nachylony nad jakimś barłogiem i czesał siwą głowę starca.

Spojrzał, poznał nauczycielkę — zmieszał się widocznie

bardzo, rzucił wszystko i wybiegi na ulicę. Z opowiadania

dziadka wynikało, że Wladek codziennie go odwiedzał, myl,

czesał, porządkował jego posianie, opowiadał mu, co widział i

słyszał na ulicy, w szkole, czasem cos z gazety przeczytał, a

czasem to nawet i cos do jedzenia przyniósł. „To anioł nie

chłopak, nigdy o mnie nie zapomniał, żeby nie on — nie wia-

domo, co by już ze mną było, a przecież ja jestem

103



stary, chory i zupełnie obcy dla niego. To jakiś święty chłopiec

chyba".

Ta opieka trwała już długie miesiące, Wladek żył z mysią o

dziadku; dla niego zarabiał kradzionym węglem, dla niego

szabrował, co się dało, dla niego wykradał z domu kąski

nędznego pożywienia, dla niego miał zawsze dobry uśmiech na

twarzy i troskę serdeczną w oczach. Stworzył sobie inny świat

przeżyć.

Nazajutrz Wladek wszedł do klasy zwykłym swoim

sposobem, może tylko z pewnym niepokojem spoglądał na

nauczycielkę wtedy, gdy po uciszeniu zapaśników jakiejś bójki,

opowiadała, że znała takiego chłopca, który się Me uczył i

wszystkim w szkole dokuczał, ale dobry był, bo swego czasu i

wysiłków nie żałował na ratowanie życia chorego starca. „Ten

chłopiec czul głęboko krzywdę innych". Słuchali rozmaicie, w

końcu kilku orzekło: „O, głupi — takiego starego !" Wladek miał

głowę spuszczoną — rysował cos pilnie. Na pauzie,

przechodząc koło nauczycielki mruknął nieznacznie:

O kim pani mówiła?" —„Ty wiesz dobrze, Wladku, cieszę się,

że to widziałam". „Dobrze, że pani nie mówiła kto, bo by się

śmiali". „Wiem o tym". I nic więcej, ani slowa! Tego samego dnia

jeszcze zapytał ją w czasie dyżuru: „Może panią bolą nogi stoić

krzesło przyniosę". Cos się działo z Wladkiem. Jakaś

tajemnica łączyła go już z nauczycielką. Od tego dnia coś jakby

złagodniało w obyczajach Wladka w szkole: na lekcje

przychodził wcześniej, nie wchodził na ławki, nie

104



gwizdał. „Te, jak chodzisz, właź na stoły" — mówili. Odpowiadał

machnięciem ręki po głowie mówiącego. „Tak będę chodził, jak

mi się podoba, żebyś wiedział, tykwo jedna". „Proszę pani,

Wladek pisze, niech pani spojrzy". „Widać chce się uczyć, to

sobie i pisze, dajcie mu spokój" — odpowiedziała nauczycielka

niby obojętnie. I tak stopnowo, powoli Wladek stawał się znowu

uczniem.

Kiedyś przyszedł bardzo wcześnie — dobry czas na

rozmowę leź świadków. Nauczycielka zapytała go, czy chciałby

dziadka umieścić w schronisku dla starców. „Lepiej mu tam

będzie, ciepło, czysto i pożywienie jakieś dostanie". „Oj, żeby to

można było. Zapytam. A odwiedzać można będziey Uspokojony

nazajutrz przyniósł odpowiedź starca, że chciałby bardzo

uwolnić już wnuków od siebie i prosi o starania w tym kierunku.

Nici tajemnicy łączącej Wladka z nauczycielką byly coraz silniej-

sze i coraz większy wpływ wywierały na zachowanie Wladka w

szkole. „Wladek zmienia się nie do poznania, tylko ponury taki,

odludek" — mówili pracownicy szkoły. Co się z nim dzieje?

Czemu tak się zmienia? — Nikt się nie domyślał, że tajemnica

tego kryje się w sercu Wladka i w niedoli życia schorzałego

starca.

Wlokły się długie miesiące starań i komunikowania się

spojrzeniem, gestem, urwanym słowem z wyczekującym

Wladkiem. I nareszcie przyszedł dzień oczekiwany. Znalazło się

miejsce w schronisku, dla starców na, ulicy Czerniakowskiej.

Chłopiec przyjął tę wiadomość z wi-

105



docznym wzruszeniem. Jakiś promień jasny padający na drogę jego życia

urywa się nagle. „Dziś trzeba przewieźć, koniecznie dziś, bo mogą miejsce

zająć". Postanowili oboje odwieźć go pod wieczór dorożką. Wladek został

zwolniony na cały dzień, żeby dziadka i jego otoczenie przygotować.

Wieczorem starzec był już w schronisku. Leżał wygodnie na czystym

łóżku, umyty i ubrany w czystą bieliznę.

Wladek siedział przy nim i ciągle cos sprawdzał, cos badał z największą

uwagą: czy łóżko niezbyt twarde,^ czy ciepło będzie, ile razy dziennie dadzą

jakiś posiłek — tyle było troski w tych pytaniach — tyle niepokoju. Trzeba

było widzieć oczy Wladka, gdy przyniesiono dziadkowi kolację; wpatrzone

były w miskę kaszy jaglanej palonej marmoladą kartkową. Zdawały się pytać

z niepokojem, czy to wszystko dla dziadka? I później te spojrzenia wzajemne

starca i Władka — każdy z nich rad by drugiego tą kaszą nasycić, ale jak, czy

zechce? „Wladek, spróbuj choć trochę tej kaszy, czy dobra?" „Dobra,

dziadku, dobra, jedzcie, póki gorąca — mnie się jeść nie chce dzisiaj".

Nauczycielka czekała długo, aż Wladek zdecydował się odejść. Pożegnanie

było krótkie—dziadek wiedział, że we wszystkie dni odwiedzin zobaczy

Wladka, a nazajutrz była właśnie niedziela.

Wladek odwiedzał starca dwa razy na tydzień i komunikował nauczycielce

wiadomości o nim. „Żeby tylko tych starców Niemcy nie wywieźli" — to była

wielka

106



jego troska. Przywiązał się do staruszka bardzo — jemu dawał wszystko, co

było w nim najlepszego.

Kiedyś rano nauczycielka była sama w kancelarii, wszedl Wladek i

przyniósł jej na śniadanie bułkę z masłem. Koniecznie nalegał, żeby zaraz

zjadła. „Co pani tam jadła — czarną kawę i chleb z marmoladą, a to dobre

jest przecież". No i jadła z nim razem po połowie. Innym razem zapytał jakby

zażenowany : „Gdzie pani ma torbę swoją?" „Na oknie". „Niech się pani

odwróci". „Czemu?" — „Nic, niech się pani odwróci". Po chwili zobaczyła, że z

torby sterczy długa łodyga. Zajrzała — leżała tam piękna, pąsowa róża. „Skąd

ją masz, Wladku?" „E, nie powiem pani — tam tyle różów mieli, to sobie jedną

wziąłem dla pani".

Takie było serce Władka.

Wladek zmienił się w szkole zupełnie. Był dobrym uczniem. Po ukończeniu

poszedł do szkoły mechanicznej. Uspołeczniony, dobry nie mógł patrzeć na

krzywdę ludzką. On właśnie należał do tej młodzieży, która życie swoje

stawiała na ostrzu miecza, żeby swoich przed Niemcami ratować.

Któregoś dnia idąc do szkoły nauczycielka zatrzymała się przed

złowieszczym czerwonym afiszem hitlerowcózo, zapowiadającym

rozstrzelanie na ulicy nowej grupy ludzi. Nagle 'wszystko zawirowało w jej

oczach. Wśród innych nazwisk dojrzała i jego — Władysław Gwiazda.

Tyle różnych tajemnic kryje w sobie serce dzieci i młodzieży naszej — i

serce, i myśl ich, i dążenia, i motywy

107



ich działania, i motywy ich postawy wobec ludzi i otaczających

zjawisk, a przecież dobrze wiemy. Kolego, że aby oddziaływać

wychowawczo, trzeba dobrze znać te tajemnice, to znaczy

poznać możliwie dobrze każdą jednostkę na tle warunków i

okoliczności jej życia, pracy i środowiska domowego, zakładu

czy szkoły. Trzeba dobrze poznać każdą poszczególną

jednostkę, bo każda jest inna i inne miała warunki życia, inne

okoliczności w jej życiu zachodziły i inne wpływy na nią działały.

Widzimy to przecie tak jasno już na tych trzech choćby

przykładach. Więc ta indywidualizacja w poznaniu i w

wychowaniu ma swoje głębokie uzasadnienie. Prawda, Kolego?

A ile w tym poznaniu kryje się światów ciekawych, ile

ścierających się wzajemnie czynników, ile dramatów rozgrywa

się na tle tego zarastającego życia, jak one je często ranią,

kaleczą, i niechęć do ludzi budzą, i każą zamykać się w sobie,

źle do otoczenia nastawiają, i na manowce często prowadzą.

Ale często zahanowują i sublimują wartości, ujarzmiają

najlepsze z nich, zdecydowanie mocno stawiają na drodze

rzetelności i życzliwości do człowieka.

Jakie to ciekawe i jakie doniosłe w naszej pracy — poznać

przyczyny rozterek, dramatów i podać każdemu pomocną dłoń.

A jaką radość dają dobre wyniki tej pracy — i jaką silę działania.

Niech źródło tej radości i siły w pracy Twojej, Kolego, nigdy

nie wysycha — tak Ci tego życzę serdecznie, bo w tym przecież

i Twoje szczęście leży. Muszę Ci jednak zdradzić jedną wielką,

ale i bardzo prostą tajemnicę

108



powodzenia w tej pracy poznawania i oddziaływania na

człowieka — tajemnicę, którą tak pięknie sformułował Antoine

de Saint Exupery : „Widzi się dobrze tylko sercem. To, co

najistotniejsze, jest niewidzialne dla

oczu



LIST PIĄTY

Kolego, wracam w tej chwili z posiedzenia, które wywarlo na mnie

głębokie wrażenie. Było to jedno z posiedzeń Komitetu Uczczenia Pamięci

'drą Janusza Kor-czaka. Zebrało się grono bliskich mu ludzi i tych, z którymi

współpracował, a nawet może i tych, których wychowywał. Mówiono tam o

wielkich wartościach Korczaka jako człowieka, lekarza, wychowawcy i

pisarza, między innymi o jego niezwykłym poczuciu odpowiedzialności za

pracę swoją, za jej sens, o wierności służbie idei wybranej i o prawdzie życia.

Ponieważ chciałam właśnie o tym pisać do Ciebie, Kolego, myślę więc, że

lepiej będzie, jeśli Ci wprost w odpowiedzi na te zagadnienia o wielkim

naszym pedagogu i Człowieku chociaż niektóre rzeczy postaram się w tym

liście opowiedzieć. Ale jakie? Otóż nie będę pisała o jego życiu, o pracy, o

ciekawym i bardzo swoistym systemie wychowawczym, który stworzył i za-

stosował w dwóch domach dziecka, tj. w Domu Sierot na Krochmalnej i w

Naszym Domu na Bielanach. Ten system wychowywał zorganizowaną

społeczność dziecięcą w wolności wyboru drogi życia, z tęsknotą do lepszego

jutra, z wolą do samowychowania, do wspinania

110



się coraz wyżej, w umiejętności życia zespołowego z trzonem moralnym i

zrozumieniem, że słowa muszą mieć w czynach i postawie do życia swoje

pokrycie — wychowywać Człowieka, wzbogacając w nim to, co ludzkie.

Nie będę pisała, jak to robił, o tym mówią jego prace, których nam wiele

zostawił i w różnych formach literackich — a więc artykuły, powieści,

wspomnienia, krótkie refleksje, rozważania, monografie, zagadnienia, w

skrócie zanotowywane myśli, opowiadania, powieści dla dzieci, dramaty

nawet. Syntezę doświadczeń z pracy swojej i związanych z nią przeżyć dał

Korczak w trzy-tomowym dziele „Jak kochać dziecko". To jest jakby jego

credo!

Pisał zupełnie prosto tak, jak mówił i tylko to, w co wierzył. A jak pięknie

pisał, ile miał wyobraźni w tych pracach swoich, ile swoistego humoru. W

powieści--bajce „Kiedy znów będę mały" Korczak opowiada o losach swoich i

przeżyciach na tle kontaktów dziecka z dorosłymi. Krasnoludek zamienia

dorosłego Korczaka w dziecko, z całym zasobem wiedzy i przeżyć dorosłego

taka ciekawa fantazja. Przytoczę Ci z niej. Kolego, kilka urywków.

Posłuchaj!

W nocy spadł śnieg. Było bielusieńko. Tyle lat nie widziałem śniegu. Po

tylu, tylu latach cieszę się, że śnieg, że biało. I dorośli lubią piękną pogodę,

ale oni myślą, rozważają, my tak jakoś, jakbyśmy ją pili. I dorośli lubią jasny

ranek, ale dla nas jest winem mrożonym — jesteśmy nim jakby pijani. Kiedy

byłem dorosły, widząc śnieg, już myślałem, że będzie błoto, czułem wilgotne

lii



obuwie i — czy węgiel wystarczy na zimę? I radość -r- ona

także była — ale przysypana popiołem, zakurzona, szara.

Teraz czuję tylko bialą, przejrzystą, oślepiającą radość. Że co ?

Że nic: śnieg ! ..."

,,... Gdybym był królem, rozkazałbym w pierwszy dzień

prawdziwej zimy, zamiast tysiąca dzwonków szkolnych — dać z

fortecy dwanaście wystrzałów armatnich na znak, że lekcji nie

będzie f W piwnicy czy na strychu każdej szkoły są skrzynie,

paki, deski. Święto pierwszej sanny. Zatrzymuje się tramwaje,

zabroniony ruch kołowy. Nasze sanki, dzwonki obejmują miasto

w posiadanie. Wszystkie ulice, place, skwery, ogrody. Białe

święto dzieci szkolnych — dzień pierwszego śniegu ..."

przyjemnie było chodzić i rozmawiać, bo wszędzie śnieg i

śnieg. No, więc się spóźniłem. A mama zaczyna krzyczeć,

dlaczego się na obiad spóźniłem. Że latam, że mama ma dosyć

pitraszenia i zmywania, że buty drę, że nie jestem dziewczynką,

bo bym pomagał, że mama pójdzie do szkoły na skargę, że na

łobuza wyrosnę, że Irena powinna być starsza, a ja młodszy, że

mama umrze przeze mnie. Stoję i nic nie rozumiem. Jak się

spóźniłem, mogę jeść zimny obiad, albo wcale nie jeść, mogę

sam umyć miseczkę. Postawiła mama jedzenie, a ja nie chcę.

Mama jeszcze gorzej: Masz jeść! Jeszcze grymasy będzie robił,

ceregiele stroił. — Już nie chcę drażnić więcej i jem. Ale mi

każdy kęs w gardle stoi. I nie mogę przełknąć. Aż proszę Boga,

żeby się to jedzenie skończyło. Dopiero się wieczorem

dowiedziałem, że mamie mole pocięły suknie. Mają być

imieniny^

112



a suknia pogryziona przez mole. Więc i za to, co zrobią mole

mają dzieci odpowiadać!"

Pisze urwanymi zdaniami, prosto. W tym, co pisze, działa nie

tylko treścią, ale i dziwną, jemu tylko swoistą formą

wypowiadania myśli.

Mówić o nim można nieśmiało bardzo, bo przytłacza

wielkością swoją w prostocie i w prawdzie życia. I chociaż

długie lata z nim pracowałam, piszę o nim z wyraźnym

poczuciem nieudolności do charakteryzowania pracy człowieka,

który śmiercią swoją dal świadectwo prawdzie przekonań

swoich i swego poczucia odpowiedzialności. Pragnę jednak

postać drą Janusza Korczaka wśród nas ożywić i wywołać tą

drogą chęć w Tobie, Kolego, do poznania bogatej i pięknej

spuścizny, którą o dziecku i pracy wychowawczej nam zostawił.

Piszę ten list jeszcze i w tym celu, żeby choć trochę

zarysować postać tego Człowieka, który tak dziecko ukochał, że

celem swojego życia je uczynił. Poznać je, ujawnić innym jego

prawa, zapalić innych do obserwowania i poznawania dziecka,

obmyślić, przeżyć i wypróbować pewne formy wychowania —

słowem służyć mu wszelkimi sposobami i podporządkować

temu całe swoje istnienie. I cale swoje życie dosłownie oddaje

Korczak tej sprawie z niesłychaną rzetelnością. Wyrzeka się

życia osobistego — żyje z dziećmi w internacie, praca nad ich

poznaniem i wychowaniem staje się jego życiem osobistym na

zawsze, i w każdej chwili. Mieszka wśród dzieci po spartańsku,

bez żadnych wygód, jest ciągle z nimi, a jeśli je na czas jakiś

opuszcza, to dlatego, żeby

113



o nich mówić, albo o nich pisać, albo o nich radzić. I tak 2 dnia

na dzień, i z roku na rok, aż do ostatniej sekundy życia.

Wpatrzony, wsłuchany w ich życie, ID uśmiech i śmiech, w

ich rumieniec i bladość, w ich plącz, okrzyki i westchnienia. Bo,

mówi: „Jak bywa kaszel suchy, wilgotny i duszny, tak bywa

płacz Izami, łkaniem i prawie bez łez"

A jak głęboko poznawał/dziecko! Internat to była jego „złota

kraina", kopalnia skarbów nieocenionych, a zapoznanych, obok

których wychowawcy przechodzą obojętnie, jak mówił, nie

wiedząc nic o ich istnieniu.

Taka praca była założeniem jego życia — sensem jego

życia. Zobaczyć dziecko takim, jakim ono jest istotnie, i dziecko,

i dzieci, i każde z nich. Nauczyć rodziców, wychowawców i

nauczycieli patrzeć na nie z bliska swoimi oczami i widzieć je w

ich różnorodności w życiu, a nie spoglądać na nie z oddali

poprzez kartki teorii i widzieć jak gdyby także różnorodne, ale

papierowe szablony.

Stale obserwując i poznając dziecko, trzeba się uczyć

wiązać mozolnie szczegóły i sprzeczne nieraz objawy w

logiczną całość, żeby poznać, żeby zrozumieć tę niewiadomą,

jaką jest dla nas każde dziecko. „Chcę nauczyć rozumieć i

kochać cudowne, pełne życia i olśniewających niespodzianek

twórcze ^nie wierni współczesnej wiedzy odnośnie do dziecka".

Chcę, by zrozumiano, że żadna książka, żaden lekarz nie

zastąpią własnej czujnej myśli, własnego uważnego

spostrzeżenia".

114



I później pomóc im w ich rozwoju, i w wejściu w życie

społeczne. Czekają na nie nakazy, zakazy, regulaminy, normy i

prawa — trzeba się do tego przygotować. „Wy-chowańcy"

domu Korczaka odznaczali się prawdomównością, rzetelnością,

poszanowaniem praw i zbrataniem się z pracą celową i

twórczą.

W pracy :wej nie czerpie nic z książkowych teorii

pedagogicznych — rzadko czyta nawet te książki. Widzi przed

sobą szeroko rozwartą księgę życia — z niej chłonie 'chciwie

zcwsze i wszędzie dla pracy swojej i szczodrze darzy nią

innych. Toteż nie tylko z książek radzi poznawać dziecko, nie

tylko z teorii naukowych i nie z myśli wielkich ludzi, lecz — jak

powiada — przede wszystkim przez życzliwe współżycie z nim

w szarym życiu codziennym i przez wnikliwą obserwację.

Pomagają mu w tej pracy bardzo jego studia medyczne.

Sam mówi, że medycyna dala mu swoją metodą klucz do

poznania — widzi symptomaty czegoś, wie, że należy badać

przyczynę, poznać cały organizm i wplywy działające na niego.

Z tych różnych danych wie, że należy wysnuwać wnioski i

wtedy dopiero starać się stworzyć odpowiednie warunki, żeby

niektóre symptomaty ustąpiły, bo to, co je wywołuje, jest

niepożądane, więc zmienia się, zanika i wie, że inne

symptomaty należy bujniej krzewić i rozwijać, bo to, co je

wywołuje, pożądane jest w życiu jednostki i społeczeństwa. To

znaczy, nie ma zbyt drobnego szczegółu, na który nie

należałoby zwrócić uwagi w poznaniu dziecka, nie ma żadnej

błahej sprawy, wszystko jest ważne i mówiące o całości, na

wszystko trzeba

115



zwracać baczną uwagę, na każdą reakcję dziecka, na każde jego

zachowanie się i w ocenie należy uwzględnić cały splot

warunków, w jakich ono żylo i żyje. O tym wszystkim pisał

Korczak sercem, umysłem i najgłębszą troską o los dziecka we

wszystkich swoich książkach i artykułach, o tym mówił na

różnych kursach dla nauczycieli i wychowawców, w instytutach

pedagogicznych, na odczytach publicznych i kongresach. Przy

wielkiej swojej pracy na te sprawy zawsze znalazł czas, bo cho-

dziło o dziecko, któremu oddal samego siebie do ostatka.

Dotychczas jeszcze słuchacze Korczaka w Państwowym

Instytucie Pedagogiki Specjalnej pamiętają jego dziwny

pierwszy wykład w tej uczelni: „Serce dziecka'''. Było to już lat

temu 35. Wszyscy słuchacze zdziwieni tym zarządzeniem zebrali

się w pracowni rentgenologicznej — mówi jedna z ówczesnych

słuchaczek — Doktor przyszedł tam z jakimś chłopcem ze

swojego sierocińca. Puszczono w ruch aparat, żeby zobaczyć

serce dziecka — zatrwożone, szybko bijące w tej chwili serce.

Chłopiec bal się — tyle obcych osób, ciemna sala, maszyna

huczy. — „Tak wygląda serce dziecka w chwili, gdy wycho-

wawca gniewa się na nie".

Nie trzeba było bliższych komentarzy — tę lekcję wszyscy

pamiętają do dzisiaj.

Wykłady Korczaka to nie teoretyzowanie, nie gotowe formuły,

nie rozważania płynące z wiedzy książkowe] — to mówił mądry

wychowawca o uczeniu się na błędach i powodzeniach, o

poznawaniu życia w jego normalnym rozwoju, w codziennej,

ustawicznej pracy, to jego ciągle

116



poszukiwania, dochodzenia, badania w przeżywaniu z dziećmi

ich zajęć, trosk, radości, rozczarowań i zachwytów. Zjawiały się

na wykładach tych jak gdyby wizje żywych 'dzieci i

współżyjącego z nimi badacza — wychowawcy, który-wie, że

dziecko ma prawo do protestu i że, jeżeli się nie szanuje praw

dziecka, to nie można mu stawiać żadnych wymagań.

Na wykładach i odczytach nie „wykładał" — zwyczajnie

mówił. Był swojego rodzaju artystą w nawiązywaniu kontaktu ze

słuchaczami. Działo się to, naturalnie, bez jego wiedzy. Na sali

było zawsze duże skupienie — cisza. Wszyscy wsłucham. Nie

było chyba wypadku, żeby się ktoś znużył, czy nudził słuchając

Korczaka, każdy czul się współuczestnikiem jego rozważań —

odszukiwał siebie, swoją prawdę. Czul się umocniony w sobie,

słysząc, że każdy błądzić może, że sam winien się doszukiwać

prawdy swojej. Ze dla wychowawcy najważniejszą rzeczą — jest

zobaczyć prawdziwe, nie książkowe dziecko z całą jego

różnorodnością i zrozumieć je.

Myśli Korczaka nie tylko rodziły istotne zainteresowanie

życiem dziecka i jego prawami rozwojowymi, ale otwierały

drogi do zrozumienia tego życia, gdyż podważały skostniałe

szablony, poddawały w wątpliwość utarte mniemania, rodziły

znaki zapytania — toteż nie tylko rozpalały zainteresowanie

dzieckiem, ale i ukazywały to dziecko przez jakieś

niedostrzeźone dotychczas, a szerokie okno, z którego ujrzeć je

można w promieniach światła odkrywczego, jakie tylko miłość

rozniecać może, i w atmosferze prawdy. A z wolna rodzi

117



się myśl — oto takie jest w najróżnorodniej szych postaciach

swoich, więc takie są jego prawa i potrzeby.

A jak mówił? W tej chwili widzę sylwetkę postaci Doktora.

Wchodzi cicho do pokoju, nieco pochylony, niepozorny, szary,

zawsze bardzo czysto, schludnie ubrany. Idzie wolno tak, jak

gdyby ciężar dala stanowił przeszkodę w jego ruchach, jak

gdyby mu wprost przeszkadzał. Toteż chód powłóczysty trochę,

jakby niepewny. Widać, że idzie i myśli, nie widząc nikogo i nie

starając się nawet zobaczyć. Podchodzi bliżej do zebranych i

wtedy podnosi głowę i spojrzy na obecnych dziwnie dobrymi i

rozumnymi oczami. W pokoju zapanowuje atmosfera, która mu

towarzyszy. Atmosfera człowieka, który idzie prosto przez życie

drogą prawdy i głębokiego poczucia odpowiedzialności w

cichej, zupełnie bezinteresownej służbie społecznej wśród

najbardziej potrzebujących. Atmosfera życia cichego,

skromnego człowieka, który myślą swoją doszedł do jakiejś

prawdy życia i w tym widzi jego wartość i sens.

W sposób niesłychanie prosty mówi rzeczy ważkie i głębokie.

Nie rzuca darmo słów ani frazesów. Nieznana jest mu, obca

zupełnie wszelka najmniejsza choćby nawet zmiana prawdy,

wszelki nawet najdrobniejszy fałsz, jakieś gładkie zdania,

pokrywające prawdę, lub nieco ją zmieniające.

Działał nie tylko treścią, ale i dziwną, jemu tylko właściwą

formą wypowiadania myśli. Formą, która działa tak

sugestywnie, ze ma się wrażenie obcowania z autorem i

przeżywania z nim razem wszystkich po-

118



ruszanych zagadnień. Czytając, czuje się jego obecność, jest

się z nim razem na jakiejś dziwnej rozmowie, w której nieśmiało

nieraz ukrywane przez nas myśli, które chciałoby się zataić,

ujawniają się prosto i tak naturalnie, że rodzi się podziw i

zaufanie do autora. Staje się nam od razu bliski, i jemu można

by właśnie wszystko bess skrępowania powiedzieć, o wszystko

zapytać, o wszystko w dziedzinie wychowania się poradzić.

Korczak wyzwalał prawdę już wprost obecnością swoją.

Każdy w obcowaniu z nim stawał się sobą — był sobą. Czuło

się całą małość frazesów, zakłamania i form nieistotnych.

Tęskniło się wprost do tej prostoty i czystości myśli, którą niosły

ludziom, prócz smutku i zadumy y jego dziwnie dobre oczy.

Spojrzenie to onieśmielało, zmuszało jak gdyby błyska-

wicznie do rachunku sumienia z sobą samym, powodowało

pewien twórczy i ład wprowadzający niepokój — czy się nie

zawiedzie w swoim zaufaniu do człowieka? Spojrzenie wnikliwe,

głębokie, pełne dobroci, ale i jak gdyby sprawdzających zapytań

pełne przy tym wyrozumiałości dla błędów, słabości i małości

człowieka — pełne może nawet pobłażania.

Pisząc te słowa myślę. Kolego, że Korczaka nie można z

nikim porównywać. Stworzył on swój własny, odrębny styl

spojrzenia na dziecko — styl nie podlegający powszechnie

utartym poglądom. Niektóre jego formy wychowania mogą

podlegać dyskusji, przyznać jednak należy, że ten wnikliwy

lekarz-wychowawca, idący w pracy swojej drogą rzetelności,

prawdy i sprawiedliwości, drogą

119



wyznaczoną przez miłość i bezinteresowność służbie społecznej, wnosi w

nasze życie wychowawcze i w założenia teorii wychowania nieocenione

skarby. Korczak służy celowi swojemu w czynie, w słowie i piśmie jako

wychowawca-praktyk, bojownik o prawa dziecka, psycho-log-odkrywca jego

praw, lekarz, literat i wykładowca. We wszystkich tych pracach Korczak jest nie

tylko przewodnikiem dla błądzących w labiryntach i tajemnicach życia dziecka,

ale jest jego wiernym przyjacielem z wyboru i z umiłowania i jest nieraz

surowym stróżem praw dziecka w głębokiej trosce o jego późniejsze losy, a

więc i losy jutra naszego.

Idei swojej wierny jest w życiu i w śmierci. Wybija godzina zagłady getta

warszawskiego. Jedne z pierwszych na śmierć idą dzieci. 6 sierpnia 1942 idzie

i sierociniec Kor czaka. Podobno hitlerowcy pozwolili Doktorowi pozostać.

Zdecydowanie idzie na śmierć razem z dziećmi.

Cichy, ukochany przez dzieci prawdziwy ich przyjaciel i opiekun, wierny,

najgłębszy i niezawodny powiernik ich smutku i trosk, odchodzi krwawą,

męczeńską drogą wraz z cala grupą sierot, którą wychowywał i których w tej

ostatniej, straszliwej drodze męki opuście, nie chciał.

Umiłowany,, najszlachetniejszy opiekun i przyjaciel — wierny aż do

ostatniego tchu życia.



r

LIST SZÓSTY

Kolego, na tym chciałam ten cykl listów do Ciebie zakończyć, ale

teraz wiem, że muszę jeszcze i ten wysiać. Posłuchaj, przyszedł

dzisiaj do mnie jeden ze znanych, starszych kolegów, nauczyciel,

który już wiele lat żarliwie pracuje z całkowitym oddaniem się

sprawie. Człowiek, który za tę pracę zyskał sobie nie tylko uznanie,

ale szacunek powszechny i zaufanie wychowanków i swoich

współpracowników. Toteż w oczach ma zawsze spokój dobrze

spełnianej służby społecznej, spokój człowieka, który był i jest sobą,

spokój człowieka obcego wszelkiej krzywdzie ludzkiej.

Dzisiaj przyszedł smutny jakiś i przygnębiony — w oczach jego

widziałam głęboką troskę. Zapytałam o przyczynę i teraz chcę w tym

liście choć pewne myśli z tej rozmowy przesłać do Ciebie, Kolego.

Nagromadziło się w życiu naszym dużo niepokojących spraw i

niepokojących, i trudnych, i smutnych, ale najsmutniejsza z tych

smutnych spraw i najtrudniejsza z trudnych — to brak wzajemnego

zaufania, to często nieżyczliwy wzajemny stosunek, to skłócenie

różnych zespołów w szkole. Tworzą się wśród pracowników jednej

121



szkoły zwalczające się wzajemnie grupy, powstają jakieś

zawiści różnej natury, jakieś pozornie nieuzasadnione niechęci,

niesnaski, wrogie nawet nastawienia czasem. Ile się na to

przyczyn złożyło — wiemy o tym dobrze i jakie one były też

dobrze wiemy, ale też i to wiemy, że żyć w takiej atmosferze

bardzo trudno — a dobrze uczyć i wychowywać człowieka —

zupełnie niemożliwie. Nie możemy się z taką sytuacją pogodzić

stanowczo nie. Musimy wystąpić do wałki z takim

nastawieniem. Musimy się jakoś wszyscy i każdy z nas

przyczynić do rozładowania tego napięcia tam, gdzie ono

zaistniało, do harmonizowania ludzi pracujących w zespołach,

do odbudowywania zaufania człowieka do człowieka, do

rozjaśniania chmurnej atmosfery wielu szkół i zakładów.

Odetchniemy wtedy szerzej, spojrzymy jaśniej na życie i pracę.

Popatrzmy teraz na kolegów naszych. Wśród uporczywych

walk z trudnościami materialnymi, które zabierają tyle czasu,

przysparzają tyle wysiłków, udręk i zmagań, żeby utrzymać

rodzinę, żeby kształcić dzieci, często żeby ratować zdrowie

swoich i własne, wśród ciężkich trosk, które zabierają spokój i

rujnują pogodę w pracy, nauczyciel służy jej niezłomnie i wbrew

wszystkiemu, walcząc często z niedostatkiem, trwa na swoim

posterunku. Wszyscy winniśmy to widzieć, rozumieć i oceniać f

Ale widzimy i wyczuwamy wszyscy, że w tych warunkach^ w

tym niezłomnym trwaniu na posterunku pracy kryje się wielka

siła moralna nauczyciela — siła, której źródłem jest miłość do

człowieka oraz wierność wybranej

122



służbie dla jego rozwoju z mysią o jutrze życia. To jest silą

najżywszej twórczości, tylko wyzwolić ją trzeba z przygłuszenia,

w jakim teraz się kryje. Bez tej siły przy najlepszych naukowych

teoriach pedagogicznych wyniki pracy będą szablonowe, blade,

bezduszne, jakby pozbawione dynamizmu w pracy

doskonalenia budowy naszej przyszłości.

Wiemy, że praca wychowawcza musi się odbywać w

atmosferze poszanowania człowieka, życzliwości dla niego i

poczucia wolności. Sprawa takiej atmosfery moralnej odgrywa

zasadniczą rolę w pracy nad wychowaniem człowieka. Toteż

przyczyniając się do jej wytworzenia wśród ciągłych zmagań z

rozmaitymi trudnościami, z brakiem zrozumienia i

niemożliwością czasem porozumienia się — zobaczymy w

końcu wyniki tej nasze] postawy, które jak jasna smuga

poprowadzą i innych na drogę życzliwości, pomocy i przyjaznej

współpracy we wspólnej dla wszystkich sprawie.

To podnosi, umacnia moralnie, harmonizuje i nie tylko

ułatzcia życie indywidualne i życie zespołowe, ale i hojnie

wzbogaca pod każdym względem plony naszej pracy

wychowawczej.

Wielki nasz pedagog, Wł. Dawid w książce „O duszy

nauczycielstwa" mówi o tym, że istotą powołania nauczy-

cielskiego jest „miłość dusz ludzkich". „Nie kreślę tu — mówi

autor — tworów wyobraźni ani oderwanych przypuszczeń : typ

taki istnieje, typ nauczyciela, który kocha dusze ludzkie —

dusze swoich uczniów. Ta miłość dusz jest źródłem

entuzjazmu, wiary w swe powołanie, wyjaś-

123



nienieni faktu, ze w życiu człowieka wypadkiem, momentem,

który o życiu tym decyduje, może być i jest czasem — jakiś

jeden nauczyciel".

A ile pięknych myśli o tym, czym jest miłość w życiu każdego

i wszystkich, zostawili nam najwięksi nasi poeci.

Miłość jest przecież dźwignią w życiu, jest jakby najgłębszym

impulsem natury naszej do harmonii, do ładu, do nawiązywania

łączności między ludźmi, do życzliwej względem nich postawy;

jest impulsem do ujawniania czynnie stosunku, który dobrocią

nazywamy. Z miłości wypływa dopiero i prawda nasza

poznawcza, i troska o rozwój człowieka, i dążenie do lepszego

jutra człowieka. Przypomnij sobie. Kolego, słowa Cypriana

Norwida:

.^Ailości, w tobie jednej odpocznienie i moc, i bytu oś — w Tobie

sumienie!"

A w dziejach naszych jakie mamy piękne tego przykłady. Już

w roku 1413 Unia Horodelska w akcie tego zbratania narodów

głosi miłość jako wartość suwerenną. Posłuchaj, Kolego:

,y^ie dozna laski zbawienia, kto się na miłości nie oprze.

Miłość jedna nie działa marnie. — Promienna sama w sobie,

gasi zawiści, osłania urazy, daje wszystkim spokój, łączy

rozdzielonych, podnosi upadłych, gładzi nierówności, prostuje

krzywizny, wspiera każdego, nie obraża nikogo — — —. A

ktokolwiek schroni się pod jej skrzydła, znajduje się

bezpiecznym i nie ulęknie się niczyjej groźby. Miłość tworzy

prawa, a kto nią pogardzi — wszystko straci"



LIST PIERWSZY

Kolego, kilka już lat minęło od ostatnich „Listów" moich. W tym

czasie tyle zmian zaszło w warunkach pracy naszej i życia

naszego. Tyle wielkich przemian, tyle nowych zdobyczy,

otworzyły się przed nami horoskopy rozwoju w każdej dziedzinie

życia. Odbudowujemy się szybko z ruin i zgliszcz, odkrywamy

ciągle nowe skarby ziemi naszej, jak miedź, siarka, ropa

naftowa. Powstają nowe kopalnie węgla, tam gdzie nikt o tym

nie myślał, przemyśl stale dźwiga się wzwyż i rozrasta—staliśmy

się państwem uprzemysłowionym. Powstają zupełnie nowe

miasta pracy, jak Nowa Huta, która ,yzjawila" się nagle, w ciągu

kilku lat, wyrastając na podkrakowskich polach nie tylko na

najnowocześniejsze miasto przemysłowe, ale też jako

najbardziej nowoczesne miasto dla mieszkańców swoich —

ludzi pracy tego przemysłu.

Jednocześnie podnosi się gospodarka rolna, wzrasta stan

sanitarny ludności, upowszechnia się kultura, oświata szybko

się rozwija, książka i czasopismo stają się potrzebą życiową,

poziom muzyki zyskuje uznanie świata,

127



szkoła wchodzi w okres reform zasadniczych. Dzikie, prawie

bezludne. Bieszczady zaczynają się uprzemysławiać i

zaludniać. Bug zniewolony plynie pod Dębem nowym korytem,

psychologowie i plastycy biorą udział w projektowaniu budowy

nowych urządzeń fabrycznych i tyle, tyle innych, zdawałoby się

nie do pomyślenia, dziwnych rzeczy.

Budują ten nowy świat różni ludzie — partyjni i bezpartyjni,

różnych narodów, różnego wykształcenia i charakterów, i różnej

do pracy postawy. Budują to nasze życie różnymi drogami i

pracą rąk, i piórem, i słowem — rozmaicie. Pragniemy, żeby

wszyscy zawsze pracowali glową i sercem w poczuciu

odpowiedzialności za jutro życia człowieka — do tego dążymy.

Kolego! Zawsze i wszędzie, w każdej pracy i każdym życiu

człowieka od tego poczucia zależy właśnie wartość życia danej

jednostki, a więc i wartość jej pracy.

U wielu to poczucie odpowiedzialności jest nie tylko bodźcem

do pracy, ale i regulatorem jej wartości. Są całe zastępy tych,

którzy biernie nie przechodzą koło ludzi i ich spraw, którzy

pracują dla człowieka i jego przyszłości. U niektórych ludzi to

poczucie odpowiedzialności prowadzi do czynów wprost

bohaterskich, ale są i tacy, u których ono nie budzi się wcale,

lub daje tylko nikle znaki o sobie. Pisałam już o tym. Kolego, w

Listach" moich poprzednich, dawałam przykłady pracy różnych

nauczycieli — nie powtarzam więc — przypominam tylko, że to

jest właśnie ten drogocenny kamień węgielny dobrego jutra w

każdej dziedzinie życia.

128



I dlatego piszę te „listy" aby one krzepiły samopoczucie

Czytelników swoich obrazami czynów, których kierownikiem

było poczucie odpowiedzialności człowieka za życie swoje.

Oto kitka przykładów, które cytuję dosłownie bez wszelkich

wyjaśnień.

Przeczytałam dzisiaj w „Sztandarze Młodych" taki komunikat:

Ludzie dobrej woli uratowali życie dwóm zatrutym robotnikom.

W godzinach popołudniowych 20 sierpnia rb. rozgłośnia

krakowska Polskiego Radia przerwała normalny program,

podając suchy komunikat:

W kombinacie im. Lenina uległo zatruciu, przy malowaniu

farbami plastikowymi, kilku robotników, ponieważ nieznany jest

skład chemiczny farby — wszyscy, którzy mogliby dopomóc w

jego ustaleniu proszeni są o zgłoszenie się do Kliniki Medycznej

w Krakowie, bądź pod numer telefonu...

Sprawa nie była błaha. Od ustalenia składu chemicznego

farby (stanowi to często tajemnicę producenta), zwłaszcza zaś

wykluczenia jednego ze składników — zależało leczenie

robotników. Radiowy apel poszedł w eter, a już w kilka minut

później zaczęły napływać telefony od ludzi, którzy chcieli pomóc

w ratowaniu dwóch ciężko zatrutych ofiar. W ciągu godziny

oprócz telefonów z Krakowa było również wiele zamiejscowych.

Na radiowy apel zgłosił się też z Gdańska przedstawiciel fabryki

produkującej lakiery, który udzielił autorytaty-

129



wnego wyjaśnienia. Lekarze byli już uspokojeni. Można było

bowiem obrać właściwy sposób leczenia. Po zastosowaniu

odpowiednich środków życie robotników zostało watowane".

Przed kilku miesiącami „Trybuna Ludu" podała wiadomość,

ze krótkofalowcy uratowali życie 17-letniego chłopca. W III

Klinice chorób wewnętrznych Akademii Medycznej w .Łodzi

przebywał 17-letni chłopiec chory na serce, którego uratować

mogło jakieś lekarstwo jak najszybciej zastosowane. Ponieważ

leku tego nie produkuje się w kraju, łódzka rozgłośnia Polskiego

Radia natychmiast zwróciła się do słuchaczy o pomoc w dostar-

czeniu tego lekarstwa.

Na ten apel odpowiedział student Akademii Medycznej w

Łodzi, który telegraficznie powiadomił swego znajomego

przebywającego w Paryżu. Wobec tego, że paryżanin nie mógł

odszyfrować nazwy leku, zwrócił się więc przez stację

krótkofalową do jakiegoś krótkofalowca w Warszawie oraz do

znanego w Polsce krótkofalowca w Łodzi. Odpowiedzieli

natychmiast. Po otrzymaniu potrzebnych danych, paryżanin

natychmiast przesłał lekarstwo samolotem. Tego samego jeszcze

dnia przesyłka znalazła się w łódzkiej klinice. W ten sposób

dzięki krótkofalowcom udało się uratować żyde młodego

chłopca.

130



Express Wieczorny" podaje: „Statek v0rcades» płynął s San

Francisco do Anglii przez Honolulu,Jokohamę, Hongkong i

Australię. W Los Angeles zajęła miejsce na statku pani Z. W

kilka dni po odpłynięciu od brzegu pasażerka zaczęła się

skarżyć na gwałtowne bóle gałki ocznej. Traf chciał, że na

pokładzie znajdował się, jako pasażer, 70-letni emerytowany

okulista z Kalifornii. Zbadał on wspólpasażerkę i orzekł, że w

ciągu 24 godzin musi być przeprowadzona operacja chirurgi-

czna, w przeciwnym razie chorej grozi ślepota. Na statku nie

było odpowiednich narzędzi chirurgicznych. Późnym wieczorem

radiostacja pokładowa nadawała wezwanie o pomoc. O świcie

załoga i pasażerowie statku spostrzegli nadlatujący samolot,

który wystrzelił rakiety oświetlające i zrzucił ładunek. Wydobyła

go załoga lodzi wielorybniczej i przetransportowała na pokład

okrętu. Zrzut zawierał niezbędne narzędzia chirurgiczne. W

dwie godziny później było już po operacji. Zagrożony wzrok

został uratowany".

Przypomnij sobie. Kolego, piękną książkę Stefanii Sem-

polowskiej „Na ratunek". Jest to jakby poemat o pięknie tego

właśnie poczucia odpowiedzialności człowieka. Poemat, który

Sempolowska kończy takimi słowami: „Wyprawa c-Italii^

zostanie na pewno zapisana w dziejach zdobycia Arktyki. A

dzieje wypraw ratowniczych nie zostaną zapomniane. Zapiszą je

dzieje kultury. Te

131



z szaloną odwagą przedsiębrane wywiady powietrzne, badania

szerokich, nieznanych przestrzeni, mające na celu nie krwawe

czyny wojenne, lecz dzieło pokoju, ratowanie życia ludzi

rzuconych w nieznane pustynie lodowe, ten glos radia

przynoszący gdzieś spod bieguna wołanie o pomoc, a na ten

glos, na to wezwanie — wyścig ludzi nie liczących się z

niebezpieczeństwem, dążących z różnych stron ziemi, różnymi

środkami komunikacyjnymi w poszukiwaniu zaginionych ludzi,

to bohaterstwo i ofiarność wypraw ratowniczych pozostaną w

dziejach ludzkości jako piękna karta".

Gdy rozeszła się wieść w roku 1928 o katastrofie włoskiej

wyprawy biegunowej pod kierunkiem gen. Nobile na sterowcu

Italia", zewsząd śpieszyła pomoc ratownicza ludzi nie liczących

się z niebezpieczeństwem wobec poczucia konieczności

niesienia pomocy zaginionym. Ze wszystkich stron świata szło

echo: na ratunek. Podejmowano próby organizowania wypraw

przez prywatnych ludzi, rządy różnych państw organizowały

wyprawy ratownicze różnymi środkami komunikacyjnymi.

Związek Radziecki ofiarował pomoc wielkich lamaczy lodów

Malygin" i ,^rasin". Francja oddala rządowi włoskiemu do roz-

porządzenia w pracach ratowniczych hydroplan „Latham".

Hydroplan ten dano do dyspozycji Amundsenowi, który zgłosił

gotowość udziału w akcji ratowniczej. Oto jak Sempołowska

pisze o tej decyzji: „Po trzydziestu latach trudów życia

aktywnego pożegnał Amundsen wielkie podróże, niebezpieczne

wyprawy, schronił się w zacisze domowe. Niedaleko Oslo pędził

ciche dnie w domku pod-

132



miejskim, ciesząc się zielenią i kwiatami (róże), które otaczał

troskliwym staraniem, pragnął odpoczynku, ale tragedia «Italiif>

wyrwała go z ciszy osobistego życia i rzuciła znów w krainę

wichrów, mgieł i lodów. . . W piękny letni wieczór, gdy

Amundsen siedząc w ogrodzie w gronie swoich przyjaciół

(Sredcup) zastanawiał się nad losami «Italii'» obmyślał sposoby

ratunku, w domu jego zjawil się wysłannik rządu norweskiego i

w imieniu Ministerstwa Obrony państwa prosił, aby Amundsen

pokierował wyprawą ratowniczą i poszukiwaniem ofiar kata-

strofy. Wszyscy obecni dobrze znali stosunek Amundsena do

Nobilego, wszyscy wiedzieli, że słusznie czy niesłusznie, nie

tylko nie lubił Nobilego, ale mu nie ufał. Z zapartym oddechem

oczekiwano odpowiedzi Amundsena. Odpowiedź była godna

człowieka. Bez chwili wahania, głosem pewnym, spokojnie i

zdecydowanie odpowiedział : Jestem gotów ! W tej chwili nie

myślał o osobistych niechęciach czy urazach, ludzie, którzy jak

on poszukiwali rozwiązania zagadki polarnej, ginęli, po-

trzebowali pomocy. Może uda się ich ocalić...

... Norwegia otacza Amundsena miłością pełną uwielbienia,

uważa go za bohatera ludzkości, chlubę ojczyzny. Toteż

olbrzymie dumy witaly dnia 15 czerwca na dworcu bergińskim

przyjeżdżającego Amundsena: unoszono go na rękach,

śpiewano pieśni na jego cześć. Wieczorem 17 czerwca brzegi

fiordu Pudole zaległy nieprzejrzane tłumy ludzkie. W niebo bił

okrzyk — Niech żyje! — to Bergen, to Norwegia żegnała

Amundsena przed nową

133



wyprawą. Było to pełne miłości pożegnanie ze strony rodaków,

ojczyzny, całej kulturalnej ludzkości...

... Jeśli ludzie, którzy przeżyli to, co Amundsen w roku 1925,

podejmują się takich wypraw, trzeba tych ludzi uznać za

bohaterów : znając, rozumiejąc ogrom niebezpieczeństwa nie

cofają się przed nim dla celów droższych nad życie. Lot

Amundsena miał wyłącznie cele humanitarne. Nie chodziło mu

o Arktykę — znał ją tak dobrze, nie chodziło mu o zdobycie

wiedzy — nie wziął ze sobą bagaży, ani przyrządów

naukowych. Nie chodziło mu o sławę — był syt sławy — i

uciekał od niej, znał go i wielbił świat, niepotrzebne mu były

nowe liście wawrzynu. Leciał ratować ginących, oddawał im w

ofierze swoją wiedzę, doświadczenie, siebie samego, swoje

życie..."



LIST DRUGI

Dzisiaj, Kolego, jest Dzień Nauczyciela — nasze święto — i

Twoje, i moje, i wszystkich Kolegów naszych, tych, którzy teraz

pracują i tych, którzy dawniej pracowali i już w rozmaitym

czasie od tej pracy odeszli.

Tyle teraz w ciągu roku różnych „dni" obchodzimy. Każdy z

nich ma ustaloną datę i pewien ustalający się charakter

obchodu. Ten charakter ulega stopniowo pewnym zmianom w

zależności od ogólnych warunków. Niektóre „dni" słabną w sile,

kurczą się w formach obchodów, maleją — dynamika ich

słabnie i nikną w różnych krajach zależnie od warunków

właśnie. Ale są takie, które mają niewyczerpane źródła

dynamizmu, wiecznie żywe, bo płynące z najgłębszych ludzkich

tęsknot i dążeń;

z pragnienia ładu, z harmonii, sprawiedliwości, pragnienia

poznania i rozwoju, pragnienia lepszej przyszłości człowieka.

Takim jest Dzień Pokoju i Pracy i takim będzie, myślę Kolego,

ten nasz dzień — Dzień Nauczyciela-Wychowawcy — bo te

wszystkie pragnienia to są jakby straże obronne warunków

realizowania tego, co określamy jako „Prawa człowieka". —

Domyślasz się Kolego,

135



czemu Dzień Nauczyciela-Wychowawcy też tutaj należy —

prawda?

Przypomnij sobie ten obraz z dawniejszych „Listów" moich,

które do Ciebie pisałam!

W określonych godzinach, codziennie, jak świat długi i

szeroki, idą dzieci do szkoły — idą tłumy dzieci, w określonych

godzinach, codziennie, jak świat długi i szeroki, idą nauczyciele

do szkoły — idą tłumy nauczycieli. Idą do szkoły !... Mnóstwo

jest dzieci na świecie, więc i mnóstwo, choć mniej znacznie

nauczycieli. Wszyscy ci nauczyciele od wielu, wielu lat

wprowadzali w świat wiedzy, form współczesnego życia i kultury

pokolenie za pokoleniem w różnych epokach, w rozmaity

sposób i w różnym zakresie. W istocie swej była to zawsze

sprawa dużej wagi, zyskująca coraz większe zrozumienie, coraz

większą nieustępliwość w konieczności brania w niej udziału

każdego człowieka".

Toteż można by powiedzieć, że nauczyciel-wycho-wawca

stoi na straży nienaruszalności tego i realizuje prawo każdego

człowieka do nauki, wiedzy, kultury i życia społecznego. I to jest

właśnie źródło niewyczerpane dynamizmu jego pracy i jej

ciężaru gatunkowego.

Niewyczerpane wiecznie żywe źródła — bo wielkie zadania

ma do spełnienia nauczyciel-wychowawca i wielka jest za nie

odpowiedzialność.

Toteż i pamięć o tych, którym to poczucie było jak gdyby

sumieniem ich pracy, ma oprócz cech wierności czy trwałości

jeszcze jakby urok jakiegoś wdzięku moralnego — urok

wdzięczności.

136



Pomyślmy, Kolego, przecież w pamięci naszej nie zapisali się

wszyscy nasi wychowawcy.

Niektórzy jaśnieją wyraźnie we wspomnieniach naszych i

budzą drogie nam skojarzenia; innych obraz niejasny zjawia się

nie budząc tych uczuć i gaśnie szybko w niepamięci, czasem

obraz innych — budzi niechęć, są też i tacy, którzy nie ożywają

we wspomnieniach naszych wcale — zatonęli w mroku swojej

obojętności i braku poczucia odpowiedzialności za pracę, do

której może zbłądzili. Ale na przebiegu tej drogi myślowej jak

słupy ogniste ożywają wtedy zawsze postaci tych nauczycieli-

wychowawców naszych, którym zawdzięczamy to, kim

jesteśmy, a raczej to, co w sobie uszanować możemy.

Zatrzymujemy się więc myślowo jakby w przystani moralnej,

teraz jeszcze często czerpiąc z niej siłę — schylamy głowę w

poczuciu szacunku i miłości, czasem podziwu i zachwytu, a

zawsze wdzięczności.

I ja też patrzę wstecz na życie moje i widzę zarysowaną w

nim silnie postać Józefy Joteyko. I o Niej wiośnie, Kolego, chcę

napisać do Ciebie w tym liście moim.

Ukochanie nauki i człowieka wyznaczyło cel jej życia. Żeby to

wyjaśnić, muszę Ci, Kolego, trochę chociaż o tym życiu

powiedzieć. Otóż Józefa Joteyko od lat młodzieńczych wierna

jest idei służenia człowiekowi. Dla pogłębienia wartości tej

służby kończy w Genewie wydział przyrodniczy i zdobywa

metodę pracy. Później wybiera kierunek tej służby — niesienie

pomocy człowiekowi choremu — kończy więc medycynę w

Paryżu i zostaje lekarzem. Promieniuje z niej siła

odpowiedzialności za

137



wartość tej służby i głęboki spokój oddania się jej całkowicie. Po

kilku latach pracy widzi jednak, że to jej nie wystarcza. Umysł

głęboko filozoficzny z przygotowaniem przyrodniczym dąży

dalej do badań naukowych, do poznawania pochłaniających jej

zainteresowanie podstawowych zagadnień życia i pracy

człowieka. W pracach i badaniach fizjologicznych i

psychologicznych szuka wśród innych rozwiązania zagadnienia

zmęczenia, wypoczynku i zagadnienia bólu. Zamyka się w

pracowniach naukowych i oddaje się całkowicie pracy w

zakresie fizjologii wyjaśniającej mechanizmy tych zjawisk

właśnie. Prace te pochłaniają całkowicie jej czas i myśli przez

szereg najpiękniejszych lat młodości i zdrowia. Pracuje z

zapałem, prowadzi życie skromne, ciche, skupione. — Jest

szczęśliwa. Kolego, bo służy Człowiekowi — dla jego lepszego

życia. Tworzy nowe teorie naukowe, niektóre jej zdobycze

zostały na zawsze związane w świecie nauki z jej imieniem.

Stopniowo, w ślad za pierwszą jej rozprawą naukową

zaczynają się ukazywać inne — cały ich długi szereg. Otacza ją

sława naukowa, o czym świadczą odznaczenia najwyższych

instytucji naukowych Europy. Ale w zetknięciu z nią. Kolego,

nigdy by się tego nie poznało — taka jest zawsze prosta,

skromna, naturalna i o sobie nie myśląca. Stopniowo zwraca się

zdecydowanie w kierunku psychologii. Jej prace zasadnicze

nad zmęczeniem i bólem człowieka stały się jakby pomostem

między pracami fizjologicznymi i psychologicznymi. Józefa

Joteyko rozszerza swoje zainteresowania badawcze na prawa

138



rozwojowe człowieka. Zdaje sobie jasno sprawę, że nauka

winna przekroczyć ciasne ramy pracowni i służyć życiu, oddaje

się więc szerzeniu w różnych formach wiedzy doświadczalnej i

stosowanej. Wszędzie, gdzie pracuje, wprowadza naukowe

metody do badań i toruje drogi naukowym dociekaniom nad

rozwojem dziecka. Bo widzisz Kolego, Józefa Joteyko w służbie

człowiekowi chce wpłynąć w jakiejś mierze i na jego

wychowanie i rozwój, toteż ostatnie lata życia poświęca

psychologii dziecka i daje naukowe podwaliny pod reformę

metod i organizacji szkolnictwa oraz przygotowania nauczycieli.

W każdej dziedzinie pracuje zawsze z myślą o podniesieniu

warunków życia człowieka, jego rozwoju i jego wartości. Walczy

z krzywdą dziecka, z niezrozumieniem zasadniczych praw jego

rozwoju i warunków, jakie kształtować należy, ażeby mogły

sprzyjać rozwojowi.

Formy pracy Józefy Joteyko w tym kierunku byty różne

bardzo: bada, obserwuje, pisze, prowadzi cykle wykładów,

organizuje specjalne seminaria, kursy wakacyjne dla

nauczycieli, wygłasza cykle wykładów w kraju. Wreszcie w

Brukseli organizuje Międzynarodowy Fakultet Pedologii, gdzie

wszystkie te zagadnienia są zespołowo badane, analizowane,

omawiane i gdzie nauczy-ciele-wychowawcy z różnych krajów

zdobywają nie tylko wiedzę w tym kierunku, ale i zapal służenia

sprawie dziecka — a więc i przyszłości człowieka. Uczelnia ta

związana była jak najszerzej z życiem, z organizacją pracy, z jej

treścią i metodą. Chodziło bowiem o to, aby wychowawca sam

był pełnym człowiekiem związanym

139



z przyrodą i zjawiskami życia społecznego we wszelkich jego

dziedzinach i w zakresie poznania doznań emocjonalnych.

Pierwsza wojna światowa rujnuje tę organizację. Józefa

Joteyko przenosi się do Paryża, gdzie poza swoją pracą

naukową gromadzi w założonej przez siebie Polskiej Lidze

Nauczania materiały do odbudowy szkoły w kraju. W ogóle

wszystko, co czyniła za granicą, czynione było z. myślą o

Polsce.

Czuliśmy wszyscy, ze Józefa Joteyko plonie tęsknotą do

Kraju. Pamiętam np. dobrze. Kolego, chwile emocji, jakie

przeżywałyśmy w czasie bombardowania Paryża w pierwszej

wojnie światowej. Nigdy nie zapomnę takiej chwili. Noc...

Dzwony wszystkich kościołów Paryża dzwonią donośnie,

rytmicznie, radośnie. Sygnał, że samoloty niemieckie

odpędzone, że Paryż jest w bezpieczeństwie. Chociaż to nie na

długo może, wprowadzają jednak spokój. Józefa Joteyko staje

w otwartym oknie — słucha odgłosów dzwonów. Nastrój

pewności i spokoju ogarnia miasto. „Wiesz, mam wrażenie, że

te dzwony głoszą wolność Polski". Tam szła myśl jej

ustawicznie.

Z jaką niecierpliwością wyczekuje echa idącego z Kraju, jak

chwyta każdą wieść o Polsce i skoro tylko można w 1919 roku

porzuca wszystko i staje przed Nią „na baczność" i oddaje się w

Jej służbę niepodzielnie, z wymarzoną rozkoszą — w zbyt

twardą służbę. Niestety, to były już ostatnie lata jej życia.

Nieopisanie trudne warunki pracy, z jakimi się spotyka w kraju,

nie tłumią jej inicjatywy i energii twórczej i nie tłumią pogody jej

ducha. W ciągu tych kilku lat pracy w kraju Józefa

140



Joteyko wnosi twórcze wartości do psychologii- i pedagogiki.

Prowadzi nie tylko prace badawcze, ale jako profesor

Państwowego Instytutu Pedagogicznego nawiązuje bliski i żywy

kontakt z nauczycielami; chodzi do szkól, dol pracowni, na

zebrania Związku Nauczycielstwa, na konferencje oświatowców

i wszędzie zaznacza się wybitnie nie tylko wysokimi wartościami

intelektu, ale i subtelną lojalnością w stosunku do każdego czło-

wieka. Wszędzie, gdzie pracuje, zostawia nie tylko trwale

wartości naukowe, ale i rozniecony żar do tej pracy, pogłębienie

zrozumienia jej wartości, zapał twórczy w dążeniu do

polepszenia warunków życia i pracy człowieka, do walki z

wszelką krzywdą ludzką, do walki z bagatelizowaniem

warunków pracy zawodowej człowieka, do walki o prawo do

jego ochrony w tej pracy. Rozpala zapal do pogłębiania pracy

nad dzieckiem, do szukania nowych form wychowania i

doskonalenia metod.

Nie piszę tutaj. Kolego, więcej o kierunku życia i pracach

Józefy Joteyko, ani o jej losach życia — podałam Ci tylko ten

krótki rys jej drogi życiowej, żebyś zobaczyl kim byla i czemu

służyła. Zobaczyłeś postać uczonego, który w ciszy pracowni

naukowych bada różne zawile prawa fizjologiczne pracy

człowieka, znużenia, wypoczynku i bólu; szuka mozolnie

wyjaśnienia różnych fizjologicznych zjawisk i wysnuwa z tych

prac teorie naukowe, które wchodzą w treść jego wykładów.

Życie skromne, intensywnej pracy cale oddane, nauce i

człowiekowi.

A później Józefa Joteyko jako psycholog, który powraca do

kraju z myślą o praktycznym zastosowaniu

141



wiedzy swojej, z mysią służenia wszelkim potrzebom szkolnictwa polskiego i

jego reform, z mysią służenia nauczycielowi w jego kształceniu i pracy.

Wpływ Józefy Joteyko w jej bezpośrednim oddziaływaniu na słuchacza był

silny i niezapomniany. Po rozmowie z kimś, kto był jej uczniem, wiedziałam,

że została w jego wspomnieniach na zawsze.

Tak było i w moim wypadku, Kolego.

Pomyślmy 'teraz, gdzie szukać przyczyny tego. Bo nie tylko przecież w jej

głębokiej wiedzy i ciekawych wykładach, ale przede wszystkim w całym jej

stosunku do człowieka wynikającym z tego, kim była. Ileż to pozostało w

pamięci ciekawych obrazów charakteryzujących stosunek Józefy Joteyko do

słuchaczy. Na przykład fakt taki. W grupie naszej studenckiej mieliśmy jedną

bardzo nieśmiałą i nie ufającą w siły swoje koleżankę. Po pewnym czasie

zauważyliśmy, że Józefa Joteyko obserwuje ją często w czasie wykładów lub

rozmów ze studentami, że stara się nawiązać właśnie z nią rozmowę, że w

końcu zaproponowała jej opracowanie sprawozdania na seminarium z jakiejś

ciekawej nowej książki pedagogicznej, dodając jakby niedbale, że wybiera ją

na recenzentkę, gdyż zależy jej bardzo na dobrym zreferowaniu tego ważnego

zagadnienia. Pamiętam, że była to łatwa, ale ciekawa praca o literaturze

młodzieżowe], Zainteresował nas bardzo taki stosunek Profesora i zachwycił,

gdyśmy zrozumieli intencje jego. Sprawozdanie zostało dobrze opracowane;

zobaczyliśmy radość

142



na twarzy koleżanki i blask wdzięczności w jej spojrzeniu na Profesora.

A teraz wybieram zupełnie inny przykład mówiący o stosunku Józefy

Joteyko w ogóle do człowieka.

Pamiętam -np. lato spędzone z nią w domu wczasowym kooperatywy

robotniczej we Francji nad Atlantykiem. Tłum ludzi tam zjeżdżał na kilka

tygodni wypoczynku — ludzi ciężkiej pracy; robotnicy różni, rzemieślnicy,

czasem zabłąkał się jakiś literat, artysta malarz, profesor. Regulamin sztywny

obowiązywał wszystkich; każdy sam musiał myśleć o swoich potrzebach i

pomagać w organizacji życia zbiorowego. A więc przed śniadaniem wszyscy

zastawali w refektarzu na stalach stosy jarzyn — które należało obrać. Trzeba

było widzieć nieśmiałe tłumaczenie się, zażenowanie i skrępowanie Józefy

Joteyko, gdy sąsiedzi chcieli ją w tej pracy wyręczyć. Prosili usilnie o to, nie

zgodziła się. W niczym nie chciała się wyróżniać. W jej badaniach naukowych

nad zmęczeniem kryją się podstawy nowych ustaw o ochronie pracy i

zabezpieczeniu zdrowia robotnika. Tutaj widziała ich wypoczynek. Po ciężkiej

pracy zdobyte urlopy — ani chwili z nich tracić nie można; słońce, ocean i lasy

niech mówią tu jak najpełniej. Twarda dla siebie i niesłychanie dobra dla

innych.

Z giębi jej rozległych horyzontów umyslu i uczuć wypływał jej prawdziwy

demokraty zm i twórcza rzetelna postawa wobec zjawisk życia, wobec

człowieka — ludzi, wobec siebie.

Nie tylko chciała poznać świat, ale chciała go kształtować.

143



Kochała życie i rozumiała je w młodych. Płomień zapału

rozpalała w służbie dla przyszłości. W tej głębi kultury i dobroci

tkwiła istota jej stosunku do ludzi. Dawała nie tylko światło, ale i

ciepło. Józefa Joteyko szanowała do najwyższych granic

indywidualność innego człowieka, niezwykle wyrozumiała,

równa i pogodna, dla każdego znalazła w razie potrzeby

zawsze czas i radę. Miała dar budzenia wiary we własne siły i

możliwości pracy owocne]. Jej bezpośredniość i świeżość

odczuwań ułatwiała nam młodym wymianę myśli, dążyliśmy do

bezpośredniego zetknięcia się z nią. Była dla nas Człowiekiem

zupełnym. Przy ogromie wiedzy swojej i kulturze ducha

serdecznie życzliwa, uczynna w sposób najprostszy i

nienarzucająca swej woli — zyskała sobie powszechnie nasze

zaufanie, szacunek i przywiązanie. Czuliśmy, Kolego, że to jest

Ktoś silny prawdą wewnętrzną, kochający życie i ludziom

głęboko życzliwy. Czuliśmy, że można się na nim oprzeć

moralnie, że można mu zaufać.

I przeszły długie lata, a pamięć wielkiego Wychowawcy

pozostała — pamięć wierna i wdzięczna.



LIST TRZECI

Pisałam Ci już. Kolego, że w pamięci każdego z nas nie

zapisali się wszyscy nauczyciele, że są i tacy, którzy nie

ożywają we wspomnieniach naszych wcale, lub też

wspomnienie o nich budzi czasem nawet niechęć jakąś. Różne

się na to składały przyczyny, które zdecydowały o ich postawie

do życia i człowieka, i o ich wartości pracy.

Od dawna już w pamięci mojej błąka się m.in. obrazami

szkól i takie wspomnienie. Mroźny, styczniowy ranek. Śnieg

wielkimi okiściami leży na smrekach i iskrzy się w promieniach

wschodzącego słońca. Stoję przed zamkniętą jeszcze szkolą w

M. i czekam. Za 20 minut ósma — zaraz drzwi się otworzą, a

tymczasem schodzą się dzieci pieszo, na zaimprowizowanych

sankach, i jak strzały w promieniach słońca na nartach. Wyżej

nad szkołą. ubielony puchem śnieżnym, smrekowy las. Poprzez

konary widać wschodzące pogodnie słońce. Ze wszystkich

stron zza smreków mkną na nartach dzieci ku szkole jak pro-

145



mienie wschodzącego słońca. Zewsząd ukazują się pogodnie

uśmiechnięte i zaróżowione od mrozu twarze dzieci. Gwar,

nawoływania, radosne okrzyki, opowiadania urywanymi słowami

przygód i rozjaśnione pogodą oczy. Życie i radość w oczach, w

twarzy i w spojrzeniu. Śnieg, słońce, roześmiane twarze dzieci i

krystaliczne, przeczyste powietrze! Jak dobrze!

I nagle zupełnie inny świat! Skrzypnęły drzwi chaty szkolnej,

buchnął z niej zaduch, wyjrzała szarzyzna jakaś i ponurość

mroku. W progu stanął nauczyciel — zaspany jeszcze,

rozczochrany, w poplamionym ubraniu i zarzuconym na szyję

wystrzępionym szaliku. Żadnego uśmiechu powitania,

zdawkowe, bezdźwięczne „dzień dobry", senny wyraz twarzy,

jakby zniechęcenie i nuda w oczach — oznajmiały rozpoczęcie

ciężkiego obowiązku pracy.

Na twarzach dzieci powoli gasła łuna pogody. Wchodziły

ociężale, z niechęcią do sieni szkolnej, ustawiały tam ośnieżone

jeszcze narty i ciężkim, powłóczystym krokiem wchodziły do sali

szkolnej. Za chwilę izba szkolna była wypełniona. Dym z na

wpół rozwalonego pieca męczył oczy. Małe okienka, szeregi

czarnych ławek, mrok ponurej, ciemnej izby, obecność

sennego, zaniedbanego nauczyciela nie obiecywały nic miłego.

I gasły blaski pogody w oczach, znikały rumieńce z twarzy —

dzieci z wolna tężały jakby w bezruchu i martwocie myśli. Ze

świata słońca, bieli śnieżnej i radosnych doznań weszły w mroki

dusznej zadymionej izby i w atmosferę zmęczonego i

znudzonego pracą nauczyciela. — W zale-

146



gojącej ciszy słychać było tylko moją przyciszoną rozmowę z

nauczycielem tej szkoły , skąd, w jakim charakterze, w jakim

celu i uskarżanie się na ciężkie warunki pracy — wszystko to

reasumowało się w jednym tylko pragnieniu — wyrwać się stąd

jak najprędzej.



LIST CZWARTY

Czy odczułeś już. Kolego, w życiu swoim silę jaką przyjaźń

daje? A może i inne dobra przyjaźni?

Ciągle wokoło słyszymy to słowo „przyjaźń", „przyjaciel" i

ciągle się nim posługujemy w rozmowach naszych, chociaż nie

zawsze go odpowiednio używamy, określając nim np. wprost

jakieś uczucie życzliwości łączące nas z kimś, do kogo żywimy

sympatię.

Jakie cechy winno mieć uczucie wiążące ludzi, żeby je

nazwać można było przyjaźnią i jaka jest siła twórcza tego

uczucia? O tym właśnie chciałabym w tym liście pomówić, bo

zjawisko przyjaźni — to sprawa zasadniczej wagi w życiu

jednostki i w życiu społeczeństwa.

Nie myśl tylko. Kolego, że chcę dać określenie przyjaźni — to

trudna bardzo sprawa — ja chcę tylko wyodrębnić kilka cech

charakterystycznych tego uczucia, wyróżniających je z szeregu

innych — w tym jak ja przyjaźń rozumiem.

Pewno myślisz w tej chwili. Kolego, czy znalazłeś już w życiu

swoim przyjaciela? Może? Przyjaźń to chyba

148



uczucie wiążące ludzi, w którym u podstawy leży nie tylko jakaś

wspólna postawa wobec czegoś najważniejszego, ale i

serdeczna wzajemna bliskość, troska o los przyjaciela,

poczucie tęsknoty do przeżywania z nim razem różnych zjawisk

w różnych płaszczyznach życia.

Przypomnij sobie. Kolego, przyjaźń łączącą „Filomatów" i

Filaretów", przyjaźń Mickiewicza z Zanem, z Odyńcem, z

Czeczotem — ich wspólne dążenia do życia twórczego, do

rozbudowy w dziedzinie etycznej. A w naszych czasach ileż to

mamy pięknych przykładów przyjaźni: Wawrzyniec Żuławski

idzie bez najmniejszego wahania szukać na szczytach masywu

Mont Blanc przyjaciela swego, o którym już doszły wieści, że

zginął od lawiny. „Jeśli mój przyjaciel jest już tylko bryłą lodu, to

i tak trzeba iść go odszukać" — mówił na kilka godzin przed

ostatnią swą ekspedycją. Poszedł w drogę beznadziejną,

wbrew wszelkim turystycznym wskazaniom, poszedł w grozę

mrozu, śnieżyc i lawin i już z tej wyprawy ratunkowej nie

powrócił.

A w okresie okupacji hitlerowskiej „Rudy" i „Zośka"

przyjaciele z „Szarych Szeregów" związani na śmierć i życie w

przyjaźni swojej ideą walki o wolność Ojczyzny. — Obaj

wybitnie zdolni, żarliwi w pracy swojej i krystalicznie szlachetni,

w najgłębszym zaufaniu wzajemnym i współżyciu służą sprawie

wolności Ojczyzny niepodzielnie do ostatniego tchnienia.

A te przykłady przyjaźni wiernej, którą sami przeżywamy,

jesteśmy jej świadkami lub o niej słyszymy — przypomnij sobie.

Kolego,'

149



Przyjaciołom musi być dobrze razem, tęsknią do wspólnych

przeżyć i do wspólnej rozmowy. Mogą być jednak różnych

temperamentów i charakterów, różnego stopnia i kierunku

wykształcenia i różnych zawodów, ale muszą być związani np.

wspólną postawą do życia, nauki, pracy człowieka — tym, co

jest w tej postawie najistotniejszego i co się staje, sensem życia

człowieka. W tej np. dziedzinie czują się równi i czują potrzebę

wzajemnego umacniania się i wzajemnej pomocy.

Nas — tych wszystkich nauczycieli-wychowawców, którzy

rozumieją sens pracy swojej i swoją za nią odpowiedzialność,

łączy też jakieś uczucie przyjaźni, którą kształtuje wspólna myśl

jak gdyby kanwa pracy naszej — jest nią właśnie głębokie

zrozumienie istoty zawodu naszego i jego mocy, którą dla

przyszłości posiada i który tę przyszłość kształtuje.

Pomyśl, Kolego, co to za zawód, co ma największy czar

zawodów — bo hasło sezamowe budzenia Człowieka. Jesteśmy

tymi w zawodzie naszym, którzy nie tylko rozumieją, ale i

sercem czują ten właśnie najgłębszy w nim sens i

odpowiedzialność za tę pracę. Łączy nas zrozumienie istoty

zawodu naszego i wielkiej za tę pracę odpowiedzialności wobec

przyszłości naszej — i to jest ta wspólna płaszczyzna życiowa

nasza. W uczuciu przyjaźni, która nas może łączyć, występuje

poczucie obustronnej odpowiedzialności za wzajemne

umacnianie się w zakresie właśnie tej wspólnej płaszczyzny —

postawy wobec czegoś najważniejszego, choćby nawet nie było

jednomyślne, co jest tym, czymś najważniejszym. To

150



jest jak gdyby jakieś „signum" przyjaźni, bo przyjaciół musi coś

ważnego równać. Można się czuć pod każdym względem niższym

czy wyższym od przyjaciela, ale coś ważnego musi tych ludzi

równać. Łączy nas to głębokie uczucie i zrozumienie, które każdy

z nas mieć musi i które stanowi zasadniczą cechę przyjaźni w

zrozumieniu Edwarda Abramowskiego. Słyszałeś już może o nim.

Kolego, to był w pierwszej połowie naszego stulecia uczony

nasz, filozof, psycholog, kooperatysta, społecznik, który w swojej

pracy „Idee społeczne koopera-tyzmu" tak pięknie mówi o

przyjaźni: „... gdzie i czym jest ta potęga wybawicielska, za

pomocą której można by życie uczynić lepszym i

szlachetniejszym. Szukamy jej na wszystkich polach pracy, a

zarazem czujemy instynktownie, że jest jakaś jedna

najważniejsza rzecz podstawowa, która, gdyby została

znaleziona i zdobyta, rozstrzygnęłaby wszystkie zagadnienia i

dala oręż prawdziwy, niezwyciężony — do zwalczania zła.

Instynkt ten nie jest złudzeniem naszym. Taka potęga jest do

wzięcia i jest pośród nas, a nazywa się przyjaźń".

Może to rzeczywiście jedna z dróg do podniesienia poziomu

życia etycznego społeczeństw?

Myślę, że przyjaźń. Kolego, to jest ze wszystkich rodzajów

miłości uczucie najbardziej zintelektualizowane i połączone

różnymi formami świadomości. Przyjaźń jest uczuciem najmniej

ze wszystkich rodzajów miłości związane z istnieniem (jak

macierzyństwo i małżeństwo), a więc najbardziej

odbiologizowane i związane z formą i treścią życia. Przyjaźń

trwa i rozwija się, kształtuje

151



ją i wzbogaca silą dynamicznych przeżyć wspólnych, która

prowadzi naprzód. I to dążenie do rozwoju przyjaźni, a więc i do

przeżyć wzajemnych jest również ważnym „signum" przyjaźni.

Pomyśl, Kolego, jaką silę daje to uczucie przyjaźni. Można

się oprzeć na kimś, komuś całkowicie zaufać w drogach

rozwoju, w pracy, w przeżyciach i planach swoich.

To uczucie daje moc do walki, do przezwyciężania różnych

trudności w życiu i pracy. Daje radość wspól-przeżywania i

poczucie jakby pewnego spokoju i oparcia moralnego, a

jednocześnie wzmacnia, daje poczucie sily jednostce i zespołowi

ludzi, których wiąże to uczucie przyjaźni a wraz z nim wzrasta

waga tego, co ich łączy.

Widziałam wypadki, że przyjaźń nie wygasła w wirze prac

różnych, pomimo oddalenia w ciągu długich lat, wśród

nieszczęść i kataklizmów, w latach tragicznych przeżyć

wojennych.

Wydaje mi się, że uczucie przyjaźni wyrastać musi z

głębokiego zainteresowania w ogóle Człowiekiem, z tęsknoty

danej jednostki do wyjścia z jej samotności, do umocnienia w

sobie pewnych założeń przez przeżywanie ich z kimś, przez

rozmowę o nich z tą właśnie jakąś wybraną, bliską osobą.

Uczucie przyjaźni wyrastać musi z dążenia do rozwoju, do

wzbogacenia się duchowego i z tęsknoty do osiągnięcia jakiejś

harmonii w koncepcji życia swojego i jego sensu.

Każdy z nas stanowi przecież jakiś oddzielny świat,

152



który jest wypadkową warunków, w jakich żyje i różnych

wpływów, jakie nań ustawicznie działają oraz jego na te wpływy

reakcji.

I w rozwoju tego świata i w kształtowaniu koncepcji życia

swojego jednostka szuka porozumienia z innym bliskim mu w

czymś ważnym światem i to jej daje pewne umocnienie i posuwa

naprzód harmonizowanie całości.

Ale w te] całości jest jakieś „sacrosanctum" jemu tylko

znane.

Z takich to tęsknot właściwych tylko człowiekowi budzi się i

wyrasta jego dynamizm rozwojowy, kształtujący uczucie

przyjaźni.

Uczucie przyjaźni jest bardzo złożone i, jeśli tak można

powiedzieć, najgłębiej humanistyczne — to jak gdyby

wspóldźwięk tego, co najbardziej w jednostce jest człowieczego

poczucie obustronnej odpowiedzialności za kształt moralny

przyjaciela, za jego postawę do zasadniczych zagadnień życia,

tęsknota do współprzeżywania i do współbrzmienia w tym, co

najważniejsze, poczucie wdzięczności za możliwość podzielenia

się tym, co w nas jest, do umocnienia się w tym, co

najistotniejsze oraz do nieustannego rozwoju. Pięknie mówi

Romain Rolland w „Duszy zaczarowanej": „... nie mierzył uczuć

swoich, dał mi przyjaźń zaginionego już gatunku, a takiej miary,

że chcąc jej sprostać, musiałem urosnąć".

Wszystkie te czynniki kształtujące uczucie przyjaźni tworzą

jakąś atmosferę specjalną — dążenia do harmonii. W tej

atmosferze ciszy pewnej, jaką to zjawisko tworzy wokoło, mogą

być przecież i burze napięć żywiołowych

153



w poszukiwaniu prawdy swojej i ustaleniu wspólnej drogi życia

pomimo istniejących różnic — w poczuciu głębokiego dla

osobowości przyjaciela szacunku.

Szacunek dla osobowości przyjaciela właśnie tę ciszę

kształtuje i ku harmonii prowadzi.

Na pożegnanie. Kolego, życzę Ci szczęścia przyjaźni!



LIST PIĄTY

Przeglądałam dzisiaj kartki wspomnień różnych, żeby Ci,

Kolego, w listach moich o Człowieku coś z nich przekazać.

Wybrałam kilka bardzo rozmaitych i z życia dzieci i dorosłych w

różnym czasie i w rozmaitych okolicznościach zebrane przeze

mnie, albo przekazane mi w opowiadaniach czyichś. Chcę

niektóre z nich w tym liście przesiać wprost jako luźne kartki z

życia człowieka — niech same mówią do Ciebie, Kolego, treścią

swoją i budzą pewne refleksje.

KOLONIE LETNIE W „MIRAMAR"

Willa „Miramar" na urwistych, wysokich falaise'ach

Atlantyku w Saint Georges de Didonne. Lasy dębowe i winnice

wokoło.

Kooperatywa robotnicza pod nazwą „La plagę pour tous".

Ludzie z rozmaitych zawodów i dziedzin życia, gwarno bardzo,

ale organizacja współżycia jest tak racjo-

155



nalnie pomyślana, że wszyscy, nawet nasza gromadka,

czterdzieścioro polskich dzieci robotniczych, czuje się

doskonale. To mali Polacy — nie mówiący po polsku. Toteż m.

in. Komitet Polski wysyłający te dzieci na kolonie miał na celu i

naukę mowy ojczystej, przede wszystkim jednak nabranie sil i

zdrowia po ciężkich warunkach życia paryskiego. Byly to

głównie dzieci górników •— wynędzniałe, blade, wychowywane

na ulicy i przez ulicę z piosenką na ustach: „Dansons la carma-

gnolle. II ny'a pas de pain chez nous. II en a chez la voisine,

mais- ce n^est pas pour nous". („Tańczymy karmaniolę. My

chleba nie mamy. Ma chleb sąsiadka, ale to nie dla nas"),

Pamiętam np. Kr opoczyńskich — dzieci górnika, który

ociemniał w kopalniach węgla pod Lilie: Joannę

dziewięcioletnia, chuda, wysoka i wiecznie jak gdyby stroskana,

siedmioletnia Helenę, tak wątła, cicha i niepewna siebie, a tak

śliczna i zharmonizowana w ruchach i postawie, że patrząc na

nią przypominała się bajka „o małej królewnie pięknej i dobrej,

co po krawędzi szła świata"... No i mały trzyletni Miecio, który ze

względu na wiek swój nie został na kolonie przyjęty, a jednak

znalazł się na nich dzięki ryzykownej postawie wynędzniałej,

borykającej się z biedą, zrozpaczonej matki. Gdy pociąg

wiozący dzieci na kolonie ruszył już z „Gare Montparnasse" i

dzieci przez okna jeszcze żegnały się wzrokiem z matkami

stojącymi na peronie, wychowawczyni kolonu zauważyła, że

siedzące obok niej mała Jeanne i Helenę nie biorą w tym

udziału, choć matka patrzyła

156



na nie z niepokojem. Po pewnym czasie pod ławką ktoś

zapłakał i jakaś żałosna skarga dziecięca zdradziła pod ławką

małego Mięcia, którego matka tam wsunęła śpiącego,

napoiwszy go odpowiednio winem. Dopięła swego — tak

marzyła o koloniach dla tego wątłego dziecka. Jej szalony krok

rozpaczy był tak wymowny, że Miecio pozostał na koloniach. —

Z takich mniej więcej środowisk były te dzieci. Były i inne co

prawda, ale takie właśnie były jej punktem ciężkości.

W ciągu tego lata z refleksji nad losem tych dzieci wyniosłam

jedno głębokie przeżycie, które tutaj chcę wspomnieć.

Często chodziliśmy na plażę przez uroczy rynek z barwnym

bogatym targiem na owoce, warzywa i wszelkie „dary oceanu".

Nie mogliśmy nic kupić, bo pieniądze były ściśle wyliczone na

najniezbędniejsze rzeczy, ale za to można się było napatrzeć do

woli: figi złociste i fioletowe, krwiste rozłupane granaty, melony i

inne wonne i różnobarwne płody, a przede wszystkim wspaniałe

złociste i różowo-purpurowe i fioletowe kiście winnych gron. A

dary morza? Były przeróżne, kraby, langusty, homary i cale

stosy jasnoróżowych krewetek. Dzieci patrzyły na te czary jakby

z oddali — wyczuwało się wyraźnie w ich spojrzeniu

przeświadczenie o nie-osiągałności tego — toteż było coś z

dystansu i może podziwu tylko w tym patrzeniu.

I nagle niespodzianka. Jednego dnia w jadalni, na stołach

przeznaczonych dla polskiej kolonii, w godzinach podwieczorku,

zjawiły się talerze obficie wypełnione

157



tymi właśnie wonnymi i barwnymi owocami. Dla każdego

dziecka taki talerz. Dzieci wchodzą i stają zdumione. To pani —

,^a damę au chapeau blanc" (pani w białym kapeluszu) —

zrobiła im wszystkim miłą niespodziankę. Józefa Joteyko

rozumiała dobrze dziecko. Tyle radości, okrzyków podziwu,

zachwytów nad smakiem i wonią i barwą. I raptem chwila ciszy.

Jeanne, jak zwykle skupiona, przygląda się, coś jakby ocenia i

myśli. Po chwili słyszę jej słowa: „Est-ce vrais, M-lle, que les

riches ont toujours des desserts s'il yeulent?" („Czy to prawda

proszę pani, że bogaci mają zawsze desery, jeśli zechcą?")

W glosie tym głęboka nuta niedowierzania — czy to być może ?

to jednak nieprawdopodobne — jak bajka.

SAC A MISSRE

Zakład resocjalizacji kobiet w Paryżu. Policja przyprowadza

prostytutkę. Tak jak innym dano jej pracę w jednym z jasnych,

ukwieconych domów tego osiedla. Brama tu zawsze otwarta,

wyjść można w każdej chwili, ale i ludzie dobrzy, i praca jakaś

mila, i jasna atmosfera troski o człowieka — a nade wszystko

postać promieniująca skupieniem dobroci i życzliwości

dyrektorki, pani Avril de Sainte Croix — wstrzymuje odejście.

Zdziwiona tym stosunkiem stopniowo otwiera całą niedolę

życia swego — całą jego nędzę — mówią o niej „sac d misere".

158



Długie lata życia na ulicy zbyt silnie wprzęgły ją w tę służbę

mrokom. Po wahaniach — przyszła raptownie szybka decyzja i,

po tygodniu pobytu w tym jasnym domu, Sac d Misere odchodzi

do życia dawnego. Wie, że zawsze może tutaj wrócić, ale

jednocześnie czuje, że już tego zrobić nie zdoła. Zbyt silne są

tamte przyzwyczajenia.

Innym, młodszym od siebie, powie, że tutaj jest dla nich

ratunek. Może zechcą i przyjdą.

W ciągu kilku lat dwie przyszły do tej przystani, zachęcone

tym, co słyszały od Sac d Misere — zostały tutaj dłużej;

zobaczyły i zrozumiały wartość innego życia.

Po latach zdyszany goniec ze szpitala Św. Łazarza nalegał

na zobaczenie się z panią Avril. „Wyslala mnie pielęgniarka ze

szpitala — mówił — żeby prędko jak najprędzej zawiadomić

panią, że u nas na sali X umierająca chora jakaś chce panią

widzieć: «Powiedzieć tylko, że umiera Sac d Misere i że ją

widzieć chce przed śmiercią. Ona zrozumie wszystko»".

Pani Avril śpieszy, żeby nie zawieść tego zaufania. Pełna

niepokoju wchodzi na salę, ale poznać nie może, bo to i lat tyle,

i tyle na sali wyniszczonych, zszarzałych od choroby twarzy.

Patrzy z niepokojem czy rozpozna, czy znajdzie? I... widzi, tam

w głębi sali wpatrzone w nią szeroko rozwarte,

rozgorączkowane oczy. Usta blade, zamierające, coś jeszcze

mówią. Słychać bezbarw-

159



ny już jak gdyby szept: „Widzicie, mówiłam, że przyjdzie". Ale już widać była

zbyt słaba i to silne wrażenie zgasiło zaledwie tlejące jeszcze życie.

Podobno w szpitalu wspominała kiedyś niezrozumiale dla wszystkich, że

przeszła biernie przez jasną smugę, jaką na drodze życia napotkała — smugę

ratunku. Nie skorzystała. I pozostała w niej za tą chwilą jakaś głęboka

tęsknota. Nawet nie umiała powiedzieć, tak jakby żal jakiś nieokreślony. A

potem już przyszło coraz gorsze...

Pod koniec 'prosiła, żeby chociaż trumnę jej przenieść mimo

drzwi'otwartych kaplicy. Niegodna jest niczego więcej. Mogła przecież i

chciała, ale już jakoś nie zdołała.

MATKA LATARNIKA

Latarnia morska w Saint Georges de Didonne. Skupiony, zamknięty w

sobie latarnik, żyjący wyłącznie służbą społeczną swojej latarni. Syn

nieżyjącego już rybaka, który zatonął kiedyś w walce z żywiołem oceanu.

Matka — żyjąca jeszcze staruszka, która w młodości długie lata dzieliła z

mężem trudy i niebezpieczeństwa takich walk właśnie. Żona wychowana w

piętrowej grocie wysokiego wybrzeża falaise'y, gdzie ocean dawał mieszkanie,

ocean dawał paliwo i ocean dawał wszelką strawę — kupowało się jedynie

odzienie i takie rzeczy, jak chleb, wino, kawę itp. Ocean dawał wszystko, ale

często też ocean wszystko zabierał — jak jej ojca i brata na rybackim kutrze.

Wszystko było dziwnie w tej ro-

160



dzinie z oceanem nierozerwalnie związane i dolą swoją i niedolą; on

zabezpieczał życie i on to życie często zabierał, on zmuszał do ciężkiej pracy i

niebezpieczeństw i on bogatym połowem rozwiewał troski i zmartwienia. Jego

pomruk ponury zasępiał czoła rodzin rybackich i łagodny szum fal jego —

smutki te i trwogi rozpraszał. Rybacy byli weń wsłuchani i wpatrzeni, a on

wspaniałomyślnie przynosił im swoje dary.

Dwóch synów latarnika poszło na wojnę; Alfa powrócił bez nogi, a Omega

zaginął bez śladu. Czemu mieli takie właśnie imiona — trudno się było

dowiedzieć — w każdym razie i one wnosiły pierwiastek niezwykłości do tej

rodziny, w której ocean był panem życia i śmierci. Najgłębiej może ten

problem układał się w duszy ociemniałej już staruszki — matki latarnika — nie

mogła wprost żyć, jak mówili o niej, bez oddechu oceanu. Nieraz zwlekała się

z łóżka i potykając się, z wyciągniętymi naprzód rękami, ostrożnie, badając

stopami teren, zbliżała się do brzegu. Tam zasiadała z twarzą zwróconą w

stronę oceanu, na długie godziny. O czym myślała — nikt się jej nie pytał. Nie

było to pewno już ciekawe dla nich — przeżyła już swoje, wyszła z kręgu ich

działania i ich ustawicznej walki o życie. Szanowali jej spokój, nie dopytywali

się o nic, nie czekali wspomnień, tak jak i ona nie brała już zupełnie udziału w

ich codziennych troskach. Jedynym jej powiernikiem był ocean. Jemu mogła

powierzyć wszystko — on szumem jej odpowiadał. Łączyły ich tajemnice z jej

życia w młodości — tajemnice zmagań'się, walk, zwycięstw i... największej

ofiary.

161



Lubiłam na wybrzeżu rozmawiać z tą staruszką, lubiłam

patrzeć na zmianę wyrazu jej twarzy. Fale szumiały, wiatr

przynosił skomplikowane wonie oceanu, rozszerzały się wtedy

nozdrza, otwierały usta, uśmiechem witała jak gdyby te dobra

niosące jej życie. A łoskot spiętrzonych fal — jej pogwar

niezrozumiały dla mnie — powitania czy wspomnień?

Niewiążące oczy jak gdyby wpatrzone były w dal, policzki się

zapalały, serce szybko bilo — żyła wtedy intensywnie.

Kiedyś zapytałam — czym można byłoby zrobić jej

przyjemność -— w czymś pomóc, cos przynieść, coś lepiej i

wygodniej w jej życiu zorganizować. Uśmiechnęła się słabo i po

chwili odpowiedziała głosem nieśmiałym i do głębi wzruszonym:

Est-ce possible d'aller encore me fois a u l ar g e?" ("Czy byłoby

możliwe popłynąć jeszcze raz w dal?")

Nie śmiała marzyć widać o takim szczęściu — o pełni

oceanu.

*

Czworo nas było na rybackiej łodzi. Ona — matka latarnika

skupiona, dalsza od nas niż zwykle, dostojna jakaś w czarnej

sukni na śmierć przeznaczonej, a teraz ze skrzyni wyjętej na tę

ostatnią pożegnalną podróż z oceanem. I my : latarnik, brat jego

rybak miejscowy, i ja, zagubiona w wielkim świecie oceanu i

przeżyć związanego z nim Człowieka.

Łódź szła w dal i powracała ku brzegowi pogrążona w ciszy

słychać było tylko szum oceanu i plusk miarowy wioseł.

162



DOROŻKARZ Z NAŁĘCZOWA

Mógł mieć około czterdziestu pięciu lat. Wysoki, nieco

pochylony. Czapkę miał zawsze nasuniętą na oczy. Robił

wrażenie człowieka smutnego, przeżywającego jakąś troskę,

której rozwiązać nie może. Toteż ponury był, małomówny, ale

miał coś miłego w spojrzeniu, może to, że czasem błysnął mu w

oczach jakby promień dobroci niezupełnie ukryty, który zdradzał

Człowieka.

Często mówił do konia swojego, chwalił go, ganił, zachęcał do

szybszej jazdy. Słowa te tłumaczyły jego bliski stosunek do

zwierząt; z ludźmi, których dorożką swoją woził, mało rozmawiał.

Ilekroć byłam w Nałęczowie, starałam się wyszukać jego

właśnie dorożkę. Jeździłam z nim kiedyś do Kazimierza

Dolnego, do baszty ariańskiej w Wojciechowie. W drodze z

trudem można było nawiązać rozmowę — mówił niechętnie. Raz

tylko udało mi się naprowadzić rozmowę na wspomnienia o

Źeromskim — ożywił się nieco i mówił o panu Stefanie, jak go w

Nałęczowie starzy ludzie nazywają, dużo i chętnie. Miał jakieś

nikle o nim wiadomości, głównie od matki swojej, która jakiś czas

u Żeromskiego pracowała. Nazwisko to wymawiał zupełnie

specjalnie, jakby chciał je odgrodzić od wszelkich innych słów i

nadać mu jakiś dźwięk swoisty, otoczyć szacunkiem, nawet w

barwie głosu swego. „U matki mojej do dzisiaj wisi fotografia,

którą pan Stefan jej zostawił na pamiątkę — już jak wyjeżdżał —

a jak tam ładnie napisał, ho ho,! No, ale moja matka to już taka

163



jest, że każdy dobry człowiek musi ją lubić". Duma jakaś biła z

tych słów — zamilkł zamyślony. I później już na pytania moje

odpowiadał tylko półsłówkami.

Zdawało się, że ogarnęła go znowu jakaś ciężka troska —

może właśnie związana z matką i z jej losem?

Kiedyś, na drugi dzień po przyjeździe do Nałęczowa

czekałam na postoju na mego dorożkarza. Kolo mnie stała jakaś

kobieta, jak się później z rozmowy okazało żona tego właśnie

dorożkarza. Przyniosła mu obiad w dwojakach. Czekałyśmy

więc obie na niego. I wtedy to właśnie z~ ust żony usłyszałam

nie tylko słowa niechęci dla niego za nieróbstwo, pociąg do

wódki, niezaradność życiową i nieliczenie się z groszem, ale i

wyrzekania, odgrażania się i nawet rodzaj naigrawania się z

jego sedecznej troski o matkę.

Mieszkają w małym domku z ogródkiem, mają swego konia, i

dorożkę. Mogłoby im być dobrze przecież, bo córka tylko jedna,

wydatków nie tak dużo, „a zawsze i z ogródka co nieco się

zbierze i koń zarobi, ale on wszystkie pieniądze by na tę matkę

wydał". Matka — staruszka już, ma swój osobny pokoik na

facjatce, wychodzi rzadko na ulicę, ale właściwie to i nie ma

potrzeby, bo on jej wszystko przynosi. Nawet suknię jej w tym

roku na Boże Narodzenie kupił. Nie dla żony, nie dla córki, ale

dla tej matki starej! I jeszcze im tę suknię pokazał z radości, że

ciepła taka, że się matka ucieszy — o wtedy to zupełnie inny

człowiek, aż mu tam w tych oczach coś jaśnieje ! No, i wydarła

mu żona tę suknię dla siebie, bo jakżeż na to pozwalać — tyle

pieniędzy i wszystko

164



na tę starą. Ale co to było, jaka obraza — do dzisiaj słowa do niej

nie mówi i taki ponury chodzi. Oni już tacy, bo to i brat jego, też

dorożkarz w Nałęczowie, przynajmniej co trzeci dzień do matki

zagląda i też ją tak kocha.

To dziwni ludzie — mówiła — widział to kto, żeby starą

kobietę tak kochać. On co dzień wieczorem cichutko jak kot do

niej się skrada po schodach i co dzień jej coś niesie — choćby

cukierek jakiś, ale zawsze coś zaniesie. A jak na Boże

Narodzenie to po naszej Wilii oni razem z bratem tam z matką

Wilię urządzili i choi-neczkę jej zrobili i kolędy śpiewali. Co za

ludzie, co za ludzie!?"

To musi być jakaś bardzo dobra osoba — zapytałam. „Ona

dobra to jest, nic na nią nie można powiedzieć, aleja do niej nie

chodzę nigdy, bo mi cale serce tego chłopa zabrała — cale

serce!"

Nazajutrz udało mi się jakoś nawiązać z nim rozmowę o

matce. Mówił urywanymi zdaniami, ale było w nich wszystko i...

cala niedola jego życia. „Matka moja... bez niej — to tak jak bez

słońca... My tam z bratem razem... Obie synowe — et... machnął

ręką z niechęcią i rezygnacją—co tam mówić! Toteż ona tak już

jak ptak wypłaszany z tego świata — ledwo



żyje". Zamilkł.

Nie pytałam więcej — ciąg jego

do wódki też!



wszystko było jasne i ten po-



165



LORCIA (ze wspomnień studentki N.)

Przechodziła tak dziwne koleje życia, że trudno było uwierzyć.

Ja poznałam Lorcię za moich czasów studenckich w Krakowie,

jako pokojówkę w mieszkaniu rodziny X, u której pokój

wynajęłam na ulicy Św. Marka. Przedtem była „ulica" i później

była „ulica" i koleje losu różne, i dobrobyt i nędza, stroje i

łachmany, przesyt i głód dosłowny, kiedy już nic nie ma do

wyniesienia n"i sprzedaż. Młodzieńczo, uporczywie walczyłam z

biernością -i słabą wolą Lord, chciałam ją wyciągnąć na „jasny

brzeg" z otchłani jej życia — i nie zdołałam. Ale wskutek takiego

stosunku widywałam ją od czasu do czasu przez długi szereg lat

i zawsze w zetknięciu się z nią stawałam wobec czegoś

niezrozumiałego, niedopowiedzianego — dziwnego. Jej duże

oczytanie, znajomość języków, wprawne i ortograficzne pismo,

dobry sposób wysławiania się, czasem urwane zdanie krytyczne

w stosunku do jakiejś teorii czy książki — to wszystko dużo

dawało do myślenia. — Siebie sądziła surowo, uważała się za

zagubioną bezpowrotnie w odmętach życia" — jak mówiła. Do

mnie była widocznie przywiązana, w stosunku jej wyczuwałam

jednak pewien ton jak gdyby pobłażania moim porywom

młodzieńczym i idealizmowi, jak mówiła „w kierunku ulepszania

świata". „Rozczaruje się pani kiedyś i załamie. Lepiej brać z

życia to, co można — panią tak nauka interesuje, ale z tego też

nic nie będzie, bo trzeba by się w niej zamknąć, a panią

odrywają zjawiska życia społecznego — człowiek". W tym

wzglę-

166



dzie Lorda się nie myliła, bo moja praca naukowa to drobniutkie,

poszarpane strzępy w toku pracy społecznej całego mego żyda.

Nie załamałam się jednak w stosunku do człowieka" — Lord

też była w tym duża zasługa. Taki na przykład fakt z jej żyda na

zawsze pozostanie mi w pamięci.

Kiedyś w okresie międzywojennym spotykamy się na ulicy w

Warszawie. Widzę, że Lorda jest na dnie nędzy , wychudzona,

oberwana, w jakimś do cna wyniszczonym przyodziewku, na pól

pijana i bezgranicznie smutna. Nie może w tej chwili rozmawiać

w głowie szum, zawroty — trudno myśl jakąś skleić — prosi,

żeby zajść do niej wieczorem nafacjatkę przy rogu Wspólnej i

placu 3 Krzyży. Spojrzały na mnie błagalnie jej piękne niegdyś

oczy — teraz bez tego blasku dawnego, jakby mgłą jakąś

przyćmione. Ożyły wstecz wspomnienia naszych spotkań i

naszych wspólnych przeżyć — tyle lat. Przyrzekłam, że przyjdę.

O umówionej godzinie wchodziłam ciemnymi, ciasnymi

schodkami do mieszkania Lord. Jak mieszka? co teraz robi? co

tam zastanę i kogo? same niewiadome, a można się

spodziewać rzeczy nie oczekiwanych, bo nieraz już tak z Lorda

bywało. I tak było istotnie.

Drzwi były otwarte, facjatka prawie zupełnie pusta. W mroku

lampki naftowej zawieszonej na ścianie zobaczyłam siedzącą

na łóżku Lorcię, Zerwała się na mój widok. „Otworzyłam drzwi,

żeby jaśniej było na schodach, wiedziałam, że pani punktualnie

przyjdzie". Rozejrzałam się po izbie. Stało w niej tylko jedno

wykrzy-

167



wionę łóżko żelazne i stołek, na kominie leżał jakiś przewrócony garnek.

Powiało chłodem, smutkiem i beznadziejnością. Chorowała długo — nie

mogła zarabiać — teraz dopiero czuje, że choroba mija. Musiała jednak

wszystko sprzedać i sprzęty swoje i przyodziewek — wszystko, bo z czego

żyć. Nogą wysunęła niedbale spod łóżka skrzynkę drewnianą: „Tu były

najdroższe moje rzeczy, teraz już nie ma nic — wszystko poszło" i cicho

szeptem prawie dodała: „Zostało tytko to, bez czego żyć nie mogę". Na dnie

pustej skrzynki leżał wyniszczony czytaniem tom Słowackiego.

I znowu Lorda młoda staje mi przed oczami, nieuchwytna, dziwna, splot

najlepszych porywów, samoudręki moralnej, pożądań fałszywych blasków i

nikłych świateł w mrokach życia ulicy i zasypanej popiołem tego życia, tającej

gdzieś w głębi duszy iskry kultu dla tego, co jasne i dobre. To było jakieś

sacro sanctum" Lord, z którego od czasu do czasu zamigotała iskra w jej

życiu, zamigotała, błysnęła i zaraz zbladła, przygasła — ale żyła w niej

zawsze.

Kiedyś przyszła do mnie z kartką w ręce — ktoś z jej znajomych ulicznych

wyznaczał jej jakąś godzinę w hotelu. Była wzburzona, chce zmienić życie,

odejść od mroków ulicznych, które ją teraz tak gnębić zaczęły. Jak mogła —

tyle lat, tyle lat najwcześniejszej młodości. Uwiódł ją przed laty architekt

młody, piękny — tyle jej obiecywał... Kilka miesięcy spędzili razem, a później

narzeczona czekała — i musiał ją rzucić. Z rozpaczy,

168



z tego wielkiego kochania poszła na ulicę i tak już było aż dotąd. Ale teraz

wyraźnie czuje, że ją te odmęty dławią, dręczą po nocach, chce się z nich

wyrwać, żyć tak jak inni żyją — rzuciła od tygodnia ulicę i oto właśnie jak ją tam

znowu ściągają, ta kartka świadczy najlepiej. To właśnie teraz zupełnie jej

spokoju nie daje — co zrobić, jak się wyrwać z tego ? Miałam wtedy około

dwudziestu lat. Ogień się we mnie palił do wszystkich problemów życia —

czułam jakby nakaz wewnętrzny — nie przechodzić biernie obok zjawisk, które

wołają o pomoc. Szybko zdecydowałam, że nie Lorda, ale ja pójdę z tą kartką i

wszystko powiem, wszystko wyjaśnię i — to się udać musi.

Po długich sprzeciwach Lord zdecydowałyśmy, że dziś, że zaraz po

południu trzeba to zrobić. Lorda była jakaś bezwolna, jakby oszołomiona tym,

co zaszło i zaniepokojona wynikiem mojej decyzji.

O godzinie czwartej po południu wchodziłam na schody prowadzące do

mieszkania jednego ze znanych lekarzy krakowskich, specjalisty chorób

wenerycznych. Szlam jak na szczudłach, ręce mi drżały, serce waliło miotem,

w głowie był zamęt. Ściskałam w ręce tę nieszczęsną kartkę i powtarzałam w

pamięci jakieś ułożone zdanie. Przerażona wprost, ale i zdecydowana —

zadzwoniłam. Otworzył mi lokaj i na moje zapytanie, czy doktor jest w domu,

odpowiedział, że dzisiaj przyjmuje tylko mężczyzn, kobiety jutro dopiero w tych

samych godzinach. I myśl, jak błyskawica — odejść, wiec jak najprędzej — ale

to był błysk tylko. Zostałam i powiedziałam, że przy-

169



chodzę nie jako pacjentka, ale w ważnej bardzo sprawie

prywatnej. Weszłam do salonu — nie widziałam też nic wokoło,

stałam wpatrzona w drzwi jakieś, prowadzące w głąb

mieszkania. Stąd, stąd wyjdzie za chwilę. Czekałam pewno

minuty, ale dla mnie czekanie to trwało

bez końca.

Wreszcie drzwi się otworzyły — wszedł jakiś młody, poważny,

wysoki pan. Zapytałam, czy to doktor X i drżącą ręką podałam

mu jego własne pismo, wyjaśniając jakoś tę sprawę w kilku

słowach, które zatarły mi się już zupełnie w pamięci. Tylko tyle,

więcej nic powiedzieć nie mogłam. Chwila ciszy. Doktor skłonił

się głęboko. Odeszłam. Otworzył mi drzwi, wyprowadził na

schody i jeszcze raz głęboko się skłonił. Odczulam w tym ukłonie

jakby szacunek dla mego młodzieńczego zapału. Odetchnęłam.

Zrozumiałam, że w tym wypadku wynik będzie dobry. I był dobry

istotnie. — Lorda już nigdy go nie widziała.

Lorda została modystką. Odżyła, wyjaśniała, z zapałem wzięła

się do pracy. Szalałam z radości. Po jakimś czasie przestała

mnie odwiedzać, do pracy tez nie przyszła — może wróciła „na

ulicę" ?

ZOŚKA (ze wspomnień nauczycielki N.)

Mroźny pogodny dzień. Zima 1938 roku. Na rogu Pięknej i

Marszałkowskiej troje nędznie ubranych dzieci wpatruje się w

czary ciastek na wystawie cukierni. W patrzeniu tym jest jakby

przeświadczenie o nieosiągalnosd

170



tych czarów dla siebie, więc i zachowanie pewnego jakby

dystansu i może podziw, no i zadowolenie, że można się

przecież napatrzeć dowali. Słuchałam chwilę i nieznacznie

wzięłam udział w tej plątaninie uwag, obserwacji, podziwu i

zachwytów — i kształtem, i barwą, i układem, i jagodą winogron,

i rurką czekoladową, i kremem.

Po chwili wahania zdecydowałam się zaprosić dzieci na

skosztowanie tych ciastek. „Pani wyniesie y' I wzrok pytający z

niepokojem skierowany na mnie. ,^ie, wejdziemy do środka na

salę i usiądziemy tam w cieple przy stoliku. Zobaczcie przez

okno, ile tam już ludzi siedzi". Zdumienie w oczach dzieci i jakby

niezdecydowanie. Spoglądają na siebie, na mnie — i bez słowa,

bezwolnie poddają się tej myśli. Wchodzimy. W sali pełno ludzi i

czytających gazety, i rozmawiających w grupkach, i wy-

poczywających samotnie. Stopniowo oczy wszystkich

skierowują się na nas i teraz dopiero zdaję sobie sprawę, że

jesteśmy tutaj zjawiskiem niezwykłym. Sztywne palmy stoją

pośrodku sali. Wszystkie stoliki są zajęte. Zobaczyłam wreszcie

jeden wolny — podchodzimy — szukam krzeseł, trzeba znaleźć

aż cztery. Jak to wszystko trwa długo. Czuję i widzę oczy

wszystkich z zapy^-laniem wpatrzone w naszą czwórkę — w

naszą osobliwą w tym świecie czwórkę. Jeszcze chwila

zakłopotania i nareszcie wszyscy siedzimy. Kelnerka ma

przynieść kakao, te różne ciastka, któreśmy podziwiali i pól

czarnej dla mnie. Czekamy. I nagle widzę znajomą mi twarz

właścicielki cukierni i słyszę nad uchem moim szept:

Ja pani z tym towarzystwem przyjąć nie mogę. Raczej

171



tak dam im ciastek — niech tylko wyjdą". Po chwili zrozumiała,

że pozostać muszą — prosiła tylko o pośpiech. Ale jak to być

może, kiedy każdym ciastkiem nacieszyć się trzeba — pokazać,

porównać i obejrzeć — to przecież znajomi z wystawy i z kraju

wyobraźni. Nie przynaglam — niech się nacieszą. Ale oczy wła-

ścicielki cukierni patrzą na mnie z niepokojem, a oczy pytające

starszych panów znad gazet i pań wytwornie ubranych

przypominają prośbę pośpiechu.

Wreszcie skończyliśmy. Znamy się już trochę : Franek i

Mańka to rodzeństwo z klasy V i VI szkoły powszechnej. Wacek

to ich kolega. Mieszkają wszyscy w jednym domu na Okopowej.

Rodzice dorywczo tylko mają pracę, więc w domu bieda. ,}A

pani jak się nazywa?" Podaję nazwisko swoje i numer mego

telefonu piszę im na karteczce. Podajemy sobie ręce na

pożegnanie.

Kilka dni upłynęło od tego spotkania. W wirze pracy i

kłopotów z nią związanych zapomniałam zupełnie o

cukiernianej trójce. Któregoś dnia słyszę przez telefon głos jakiś

dziecinny: „Franek". „Jaki Franek"? I w odpowiedzi — w glosie

wyrzut jakby jakiś: „Byliśmy przecież razem na ciastkach w

cukierni". Prawda, jak można było zapomnieć! Słyszę: „Ja tylko

tak telefonuję, żeby pani podziękować za to. Mama kazała

podziękować".

172



W kilka tygodni później schodząc pospiesznie ze schodów

zobaczyłam na pierwszym piętrze siedzącą na schodach małą

dziewczynkę jakąś otuloną w chustkę. Na żadne pytania

odpowiadać nie chciała, odwracała tylko spuszczoną głowę w

inną stronę. Czasu wiele nie miałam, śpieszyłam się na

posiedzenie, więc małą musiałam zostawić. W bramie

zobaczyłam Franka i Wacka z wyrazem niepokoju w oczach.

No i co, Zośka wszystko pani powiedziała? Trzeba ją ratować.

Przyszliśmy panią o to prosić, żeby ją w jakim zakładzie dla

dzieci umieścić. To ona nic pani nie powiedziała?"

Z bezładnego opowiadania Franka i Wacka dowiedziałam się,

że matka Zośki pije, „chodzi na ulicę", że mieszka z jakimś

strasznym chłopem", który często Zośkę bije, choć ona

wszystko musi w domu zrobić i szkolę dlatego opuszcza, że

powinnam tam zaraz pojechać, bo teraz właśnie zastanę matkę

Zośki w domu. Niespokojne, zakłopotane oczy Franka i Wacka

wpatrzone we mnie. „Najlepiej powiedzieć, że pani z sądu przy-

chodzi, tak mama nasza mówiła, ze tam już byli z sądu u niej w

sprawie tej Zośki. Niech pani zaraz pojedzie, teraz ze mną.

Tylko tam do niej to pani sama iść musi, bo by się na nas mściła

ja tylko zaprowadzę. Trudno, zrezygnowałam z posiedzenia

w Ministerstwie. Przecież te dzieci ufały mi w swojej pierwszej

może pracy społecznej ....

Pojechaliśmy na Okopową. Zośka zapomniana pozostała na

schodach.

Po chwili razem z Frankiem cicho schodziliśmy cie-

173



mnymi wąskimi schodami do sutereny, w której mieszkała

Zośka. Stanęliśmy przed jakimiś drzwiami. Franek stuknął mnie

znacząco łokciem, wskazał na nie i cicho, jak kot, pomknął po

schodach na górę. Zostałam sama. Jakieś przerażenie mnie

ogarnęło i groza kontaktu z tymi ludźmi. Uciec — to było jedyne

we mnie wołanie! Opanowałam się jednak szybko i zapukałam

raz, drugi, trzeci. Mocno, zdecydowanie. Posłyszałam kroki

jakieś i przekleństwa ordynarne. W drzwiach stanął człowiek z

rozwianą czupryną, ponury i złorzeczący. Czego i do kogo?

Krótko streściłam cel mojej wizyty. Podszedł do tapczanu i

kopnął leżącą na nim kobietę. Pies rozwalony koło tapczanu

warknął groźnie. Wychudzona, zżółkła, jaskrawo namalowana

twarz i wiśniowe paznokcie — jak szpony. Tyle tylko widziałam.

Siadła, przyjęła mnie przekleństwem i groźbą wyrzucenia.

Później narzekaniem na nędzę swoją i los. Opowiedziałam jej

krótko i zdecydowanie, że sąd może Zośkę odebrać, ale ja

przypuszczam, że ona — matka — sama się zgodzi oddać ją do

zakładu. Tutaj nędza, wyżyć trudno, Zośka się nie uczy i co z

niej będzie — a w zakładzie Zośka szkolę skończy, nauczy się

fachu jakiegoś, np. kroju i szycia, będzie zarabiać i matce

pomoże i na porządnego człowieka wyrośnie. Trzeba to zrobić

zaraz, jak najprędzej!

Jak echo posłyszałam zdanie: ,^a porządnego człowieka

wyrośnie". I po chwili milczenia błysnął jakby słaby uśmiech

uprzejmości na twarzy. „Siadaj-no pani tutaj, o tutaj" —

wskazała na tapczan. I nagle słyszę

174



ciche: To już niech idzie Zośka, niech idzie, kiedy tak. Tu nic

dobrego nie zazna". A później głośno, jakby sama posłyszeć

chciała decyzję swoją: „Tak, choćby jutro — niech idzie". I dalej,

że nic jej dać nie jest w stanie, żadnego przyodziewku i w końcu

cichym zażenowanym głosem pytanie, czy tam w tym zakładzie

pozwolą jej córkę odwiedzać?

Złagodniała jakoś, mówiła to cicho, jakby z głęboko utajoną

męką — wskazała na twarz i ręce swoje: „Takie życie, takie

życie — pani rozumie"? Wskazała znowu ręką na golącego się

w kącie pod oknem mężczyznę. Zrozumiałam.

Musiałam szybko zakończyć rozmowę, bałam się zmiany

decyzji. Więc dobrze, jutro, może pojutrze, zakład zabierze

Zośkę, przyjdą po nią z moją karteczką. Wyjęłam legitymację

swoją — musi przecież wiedzieć komu powierza dziecko, ona —

matka. Usiadła na tapczanie :

,^fie trzeba mi żadnych legitymacji od pani — machnęła ręką.

Niech pani Zośkę umieści w zakładzie (powiedziała to imię

cicho, ciepło jakoś i serdecznie — jak inny człowiek) i niech Bóg

panią nagrodzi". Podałyśmy sobie ręce w milczeniu. Upadła na

poduszki i zamknęła zmęczone, zwilgotniałe oczy. Wyszłam

cicho z izby. Na górze czekał na mnie Franek. Powiedziałam o

decyzji matki — oczy błysnęły mu radością. Pojechał po

zapomnianą na schodach Zośkę — ja wyruszyłam szukać

miejsca dla niej w zakładzie.

Znalazłam z trudem. Zośka musiała przedtem odbyć

175



T

kwarantannę w szpitalu sw. Łazarza, później już bez

żadnych przeszkód zabrano ją do zakładu X.

Matka chłonęła chciwie najdrobniejsze o niej wiado-

mości. Odwiedzała ją rzadko. Była wtedy cicha, skupiona,

mówiła z Zośką mało — radziła jej całkowity posłuch

zakładowi. Może chciała, żeby wspomnienie domu

zatarło się u Zośki jak najprędzej?

Zaufała.

W kilka tygodni po umieszczeniu Zośki w zakładzie

spotkałam w bramie Franka, Mańkę i Wacka. W nowych

ubraniach, wyświeźeni i uczesani wyglądali jakoś od-

świętnie i radośnie. Uśmiechnięci podeszli do mnie:

Przyszliśmy pani za Zośkę podziękować — bo to była

nasza sprawa".

KORBA

Zapisuję to opowiadanie przekazane mi przez kogoś

ze względu na wymowę treści jego w stosunku do czło-

wieka bardzo upośledzonego umysłowo.

Kiedy i skąd przyszedł Stach do zakładu dla niewi-

domych, nie wiadomo. Wszelkie próby pracy szkolnej

zawiodły. Interesowała go tylko nieskomplikowana

praca fizyczna — wkładał w nią cały swój zapał i

wszystkie tlejące w nim myśli. Mówił dosyć swobodnie

trudno było się z nim jednak rozmówić, bo myśli

pierzchały.

176



Stach, uśmiechał się błogo i powtarzał ostatnie usłyszane

słowo. Czasem jednak formułował jakieś myśli swoje zupełnie

niespodziewanie — może w chwilach głębszych przeżyć w

sobie tylko dostępnym świecie ? Lubiany był przez wszystkich,

dobry, życzliwy dla ludzi — nie krzywdził nikogo, nie niszczył

niczego — czuło się jakąś przychylność jego w stosunku do

otoczenia i chęć przyjścia mu z pomocą. Był silny fizycznie,

dawano mu więc różne prace: to taczkami coś trzeba było

przewieźć, to podwórko zagrabić, to skopać kawał ziemi —

wszystkie te prace spełniał nie tylko z pogodą, ale i z chęcią

wyraźną. Kiedyś spróbował kręcić korbą w pralni, raz — drugi

trzeci, widać było, że jakoś rozpala się do tej pracy stopniowo

i że do niej już tylko dąży teraz. Wielokroć przez otwarte okno w

pralni widziało się, poprzez dym i opary gotujących się kotłów

bielizny, pochyloną postać Stacha, rytmiczny ruch jego ręki

obracającej korbę i błogi uśmiech zadowolenia na twarzy. Ta

korba stała się wprost celem życia jego!

Ze stałego już rytmu życia i pracy wytrąciła go długotrwała

choroba. Po szeregu miesiącach dopiero zaczął powoli

powracać do sil i spełniać jakieś lżejsze prace.

I znowu przeszło kilka miesięcy. Któregoś dnia widziano

Stacha jak szedł jasny i rozpromieniony. Podszedł blisko i nie

pytany, fam widać czuł potrzebę podzielenia się radością swoją,

powiedział: „Mam jednak szczęście — znowu kręcę korbą" —

szedł właśnie do swojej pralni.

177



JANKA — KALEKA (ze wspomnień nauczycielki X.)

Jak koszmar senny zjawia się czasem we wspomnieniach ponury obraz

Annopola w Warszawie z czasów okupacji hitlerowskiej. — Zima ostra, nędza

i głód i wieczny brak opału. W rodzinach, gdzie były starsze dzieci i młodzież,

węgiel niemiecki — kradziony sprawnie

ratował sytuację. Ale nie wszędzie i nie zawsze przecież. A w Annopolu

nędza była znana powszechnie i przy tej organizacji życia bezrobotnych —

beznadziejna. Był tam -szaber, było paskarstwo, był handel różnego rodzaju,

była walka rozpaczliwa za bary z nędzą, by nie dać się śmierci głodowej za

wszelką cenę, ale był też i bezwład niemy, pogrążający rodziny aż na dno

nędzy ostatecznej. Kradzieże, bójki uliczne, zuchwałe napaści i pobicia,

rozprawy krwawe nawet — nie mogły dać pojęcia o ponurych scenach życia,

jakie się działy w tych długich szeregach domów z ogródkami, który czyjś po-

mysł tragiczny przeznaczył wyłącznie dla ludzi bez

pracy.

Postaram się możliwie najściślej przytoczyć tutaj opowiadanie koleżanki X

z pracy jej w Annopolu..

Jurek i Wacek, dwaj bracia z pobliskiego domku w Annopolu dawno już nie

przychodzą do szkoły. Co prawda matka uprzedzała, że mają już teraz tylko

jedno ubranie i jedną podartą parę butów, więc każdy z nich będzie co drugi

dzień przychodził do szkoły. Ale tak było tylko kilka dni — potem przestali w

ogóle przychodzić. Kiedy zaczęło się dożywianie w szkole — zjawił się

178



Jurek. Całą uwagę jego pochłaniało wyłącznie to dożywianie. Nauczyciele

wymagali czegoś więcej. Nie był w stanie. Wypatrywał tylko, kiedy przywiozą

banki z zupą i nasłuchiwał brzęku naczyń. Nic go poza tym nie obchodziło na

świecie. Był głodny i wygłodzony, jeszcze walczył z ostatecznym

wyczerpaniem. Na pytania odpowiadał niechętnie. Nazajutrz — po gorącej

zupie, jakby rozpogodził się trochę. Skorzystałam z tego, żeby się dowiedzieć,

kto jest jeszcze w domu oprócz niego i Wacka. Matka — handluje trochę

pończochami i nićmi, wraca pod wieczór dopiero i gotuje co może — najczęś-

ciej kartoflankę. No, i jeszcze jest Janka, ale „mama mówi, że ona już umrze

niedługo". Na zapytanie, ile ma lat i na co jest chora, odpowiedział, że była już

w klasie VI i dobrze się uczyła, no ale jak tramwaj obciął jej obie nogi — to już

teraz nic z niej — musi umierać, bo i co będzie robić. Mama mówi, że „nawet i

tego jedzenia to szkoda dla niej" — spojrzał na mnie jakby sprawdzającym

wzrokiem, w którym był lęk i niepokój. Bulkę, którą mu dalom, włożył

nieznacznie do kobiałki z książkami. Po lekcjach szliśmy razem do jego domu.

Otworzyliśmy drzwi — izba duża dosyć — dwuokien-na. Matki łóżko, stolik

z krucyfiksem na jakiejś serwetce, dwa barłogi na pokrzywionych łóżkach

żelaznych, na środku izby piecyk żelazny z długimi rurami — zimny, niestety,

przeważnie. W środku izby siedział Wacek w łachmanach i oburącz obejmował

zimny już zupełnie piecyk żelazny. Do dzisiaj słyszę jego słowa: „Dajcie

179



mi noża, zabiję się, zabiję się — jestem głodny, jestem głodny".

To zdanie powtarzał kilkakrotnie kiwając się w tył i w przód.

Dajcie mi noża ..." robił wrażenie zamroczonego jakiegoś —

na wpół przytomnego. Matka wysoka, chuda, wynędzniała z

niepokojem wpatrywała się we mnie. To z głodu tak i z tego

zimna nie można go oderwać od pieca zimnego, czy zgłupiał z

tego głodu, czy co? Bo to ani węgla, ani jedzenia — co tam te

dwa kilogramy kartofli na dzień co uhandluję — z tego przeżyć

nie można. Jeszcze ten ciężar — ta Janka — z niej już nic-nie

będzie. Podeszlyśmy do barłogu. Ze stosu strzępów i szmat

spojrzał na mnie smutek i lęk z wynędzniałej do ostateczności

twarzy dziecka. Zapytałam czy można uchylić chustę i zobaczyć

stan amputowanych nóg dziewczynki. Ruch jakiś szybki i

niepokojący pod chustką i — bułka powędrowała gdzieś głębiej

w szmaty. Zrozumiałam.

Z niepokojem, jakby czekając wyroku, patrzyły na mnie

wystraszone oczy dziewczynki. Matka już zdecydowała — co

teraz powie ten obcy człowiek: A mówić na szczęście można

było pogodnie i łatwo, gdyż nogi amputowane były poniżej

kolan. Zrobi się wobec tego protezy, zabierze się Jankę do

zakładu kalek w Warszawie i stamtąd będzie sobie samodzielnie

chodziła do szkoły — już prędko, może za parę miesięcy. Jakby

luna na twarzy dziecka i duże krople łez i ciche pytanie

kiedy?"

Usiadła na barłogu i teraz dopiero zobaczyłam, jak była

brudna, zaniedbana i zawszona. „Może za kilka

180



dni przyjdą już miarę wziąć". Matka słuchała zdziwiona —

Jankę zabiorą do zakładu i będzie mogła dalej chodzić do

szkoły. I ona pewno pracę dostanie, tylko na razie trzeba jakoś

tej biedzie zaradzić. — Jutro się wszystko roztrzygnie, trzeba

tymczasem Jankę umyć, jak będzie już piecyk gorący i wszystkie

jej rzeczy zebrać i uprać. Wacek pójdzie jutro do szkoły i

przyniesie obiad dla wszystkich — kierownik już to dzisiaj

obiecał.

Wychodząc usłyszałam słowa matki: „Jankę zabiorą do

zakładu" i jakby cichy jęk jakiś w głębi — to Janka płakała.

Po tygodniu — nigdy nie zapomnę, co się działo tego dnia w

kancelarii szkoły. Ktoś się dosłownie rzucił na mnie z tyłu, gdy

pisałam przy stole i całował po głowie, po plecach i rękach. To

matka tej małej trójki płacząc, a właściwie szlochając

wyliczała, co się w jej życiu w ciągu tego tygodnia zmieniło, a

najważniejsze, że już był jakiś pan i wziął miarę na Janki

protezy. Jankę już za tydzień zabierają do zakładu. Ona ma

przyrzeczoną pracę w pralni. W piwnicy ma już i ziemniaki, i

kapustę, i olej, i węgla trochę, i mydła.

Szalała wprost z radości, była jakaś inna — jakby obudzona

do życia, wytrącona z martwoty, odrętwienia i beznadziejności.

Poszłam odwiedzić Jankę — w izbie było ciepło, piecyk

zaczął służyć znowu. Janka siedziała umyta i uczesana na swoim

barłogu, ale jaka inna, jaka zupełnie inna! Powitała mnie

uśmiechem i zawiadomiła, że za kilka tygodni będzie miała

protezy. A do ucha szeptała mi cicho: „Mama to tylko z roz-

181



paczy o mnie tak mówila, teraz to się tak cieszy". I popatrzyła z

dumą na matkę. W tej chwili wiośnie wpadła do izby kobieta

jakaś zdyszana i widocznie zrozpaczona. Zwróciła się do mnie

wprost gwałtownie: „Miech pani prędko idzie ze mną, tylko

prędko, bo on już chyba umiera — sama nie wiem co robić,

niech pani idzie" — i pociągnęła mnie za rękaw. Nie było czasu

na rozmyślania. Poszłyśmy szybko do sąsiedniego domku. Na

łóżku na wpół siedział wynędzniały do ostateczności gruźlik — w

krwotoku. Na jego łóżku siedziało dwoje przerażonych małych

dzieci. Człowiek ten już trzeci miesiąc czekał na miejsce w

szpitalu.

Już go uratować nie mogła. Ale te dzieci — te dzieci!

Tyle usłyszałam o Jance.

Kiedyś odwiedziłam ją w zakładzie dla kalek na ulicy Piusa

XI. Uczyła się już chodzić na protezach. Po pewnym czasie

spotkałam ją już na ulicy Kruczej idącą do szkoły...

WSPOMNIENIE NAUCZYCIELKI N.

N. — nauczycielka szkoły powszechnej w Warszawie —

dzielnie walczyła z głodem i nędzą w czasie okupacji

hitlerowskiej. Z marnej pensyjki nauczycielskiej nie można

było wyżywić czterech osób, toteż kolejno szły w świat

różne przedmioty z przyodziewku i instalacji domowej,

tylko książki i obrazy czuły się bezpiecznie

182



w tym domu. — A walka z zimnem i brakiem światła, ile

pochłaniała energii...

Zima roku 1940 ostra była, mroźna i śnieżna. Szło się do

szkoły z domu daleko, bo na Raszyńską aż z Ursy-nowskiej

ulicy, takim jak gdyby rozkopanym tunelem śnieżnym. Na

krawędziach chodników długi czas leżały duże zwały śnieżne —

z czasem już zupełnie śniegu nie przypominające. W szkole

zimno, bo opału niewiele, więc piec słabo grzeje, a okna

niektóre zabite deskami, dyktą, tekturą. Po sali wiatr chodzi

mroźny, a przyodziewek i lichy i skąpy.

Po szkole praca w szpitalu aż do wieczora i znowu tą samą

drogą powrót pieszo do mrocznego i wyziębionego domu.

Toteż tylko w warunkach tych można było zrozumieć, czym

był wełniany, ciepły, puszysty sweter i rękawice, które N. zdołała

kupić sobie za piękny kilim huculski z Kosowa. Z uczuciem

jakiejś fizjologicznej przyjemności wychodziła w nim pierwszy

raz z domu do szkoły. Czuła jakby wyróżnienie jakieś, była

względnie zabezpieczona od zimna.

Tego dnia właśnie w szpitalu niepokój był wielki i N.

zauważyła lęk i przygnębienie w oczach sanitariuszki : za chwilę

Niemcy wywożą do „oflagu" oficerów--rekonwalescentów z

naszego szpitala. N. ogarnął niepokój, w jednej sali dopiero

onegdaj porucznik Władysław X. zaczął wstawać po ciężkim

zapaleniu płuc — czyżby i jego? Pobiegła na dziedziniec

szpitalny, gdzie odbywał się przegląd odjeżdżających. Nasi

oficerowie

183



stali szeregiem, a jakiś wojskowy hitlerowiec zdawal raport o

stanie odjeżdżających przełożonemu swojemu, okazałemu

Niemcowi w zasobnym palcie zimowym i rękawicach. W

szeregu stal też blady i wychudzony porucznik Władysław

dygocący z zimna w swoim cienkim frenczu. Mysi jak

błyskawica: w takim stanie i w tym ubraniu nie wytrzyma

przecież. N. szybkim ruchem zdejmuje sweter — po chwili widzi

go już na poruczniku, rękawice też nie są za małe.

W oczach porucznika jakby blask ciepła zajaśniał. Jakieś

odprężenie — jeszcze zdążyła. I nagle przeszywający, ostry, zły

śmiech, śmiech pełen ironii, czy pogardy nawet i spojrzenie

cyniczne oficera odbierającego raport, skierowane na N.

ECHO Z OBOZU

Cała doba nie wystarczyła im na rozmowę o tym, co przeżyły

dobrego w obozie". Zdaniem tym zamknął opowiadanie swoje

nauczyciel Z. o trzech kobietach, które były „królikami

doświadczalnymi" w Ravensbruck, Przeżyły tam otchłań

męczarni, ale przyrzekły sobie, że jeśli żyć będą i jeszcze się

kiedykolwiek spotkają — nigdy nie poruszą w rozmowach

tematu obozu. No, i spotkały się kiedyś — ale dzień i noc nie

wystarczyły na rozmowę o tym, co tam dobrego przeżyły.

184



PRZEBIŚNIEGI

Słoneczny dzień przedwiośnia — godziny przedwieczorne

pogodne, ale pełne zmęczenia, wyczerpania i grozy w okresie

okupacji hitlerowskiej.

Wchodzę do tramwaju z pęczkiem pierwszych prze-

biśniegów. Siadam i myślę o jakimś kłopotliwym celu podróży

mojej i nagle słyszę, że ktoś chyba do mnie mówi. To siedząca

na wprost mnie stara już, spracowana, wychudła kobieta,

nędznie odziana, patrzy z jakimś zachwytem na moje

przebiśniegi. Widzę uśmiech na stroskanej życiem twarzy —

wzruszenie i tęsknotę jakąś w oczach: „Skąd to pani wzięła

teraz o tej porze? Przecież śnieg jeszcze leży miejscami na

polach — a to już wiosna taka". I po chwili milczenia: „Tak milo

popatrzeć, bo to i śliczne takie i że.... wiosna już idzie". Umilkła

wsłuchana w tęsknotę swoją i jakby jasne jakieś spodziewanie.

A ile też pani dala za te kwiaty?" — pyta szorstko siedząca

obok mnie tęga, dostatnio ubrana i pewna siebie jejmość. I

słyszę zaraz jakby odpowiedź skierowaną do mojej sąsiadki

przez robotnika z sąsiedniej ławki. Z ubioru wnioskuję, że wraca

pewno z pracy i może ciężkiej bardzo, bo z kanalizacji.

Widziałem kiedyś jak to rośnie na polu pod lasem. Śnieg

jeszcze leży czasem, a ten kwiatek nad śniegiem zakwita — to

go i tak nazwali «przebiśnieg » — no i wiosna zaraz się robi jak

on zakwita — to i popatrzeć wesoło na niego i warto te pie-

niądze na to wydać, paniusiu!" W słowach tych czuło

185



się jakby wyrzut jakiś — a w spojrzeniu na kwiaty — nieśmiałe

wzruszenie.

Sąsiad jego, młody robotnik, z zażenowaniem pewnym

nieśmiało spoglądał od czasu do czasu na leżące na mojej

sukni białe, drobne kwiaty i mruknął, jakby godząc tych dwoje:

Bo to postoi dzień, dwa i na nic. No, ale teraz to jest na co

patrzeć i tak raźniej jakoś ... że już tu wiosna idzie".

W tej chwili wiośnie stanęła między nami starsza kobieta z

małym chłopczykiem — może wnuczkiem swoim. „Proszę pani,

ja u pani urwę tych kwiatków — dobrze? Urwę, proszę pani?" I

oczy jego pełne zachwytu utkwiły w kwiatach — oparł łokcie na

kolanach moich i wpatrywał się w milczeniu.

Gdzieś w górze zawarczał samolot. Miasto tonęło w wirze

pracy i grozie wyniszczenia. A tutaj taki mały, nikły kwiat obudził

tęsknotę do „wiosny" w zmęczonym tramwaju warszawskim.



LIST SZÓSTY

Kolego! w Dniu Nauczyciela chcę Ci przypomnieć postać

Stefanii Sempolowskiej. Wielkiego Nauczyciela społecznego,

którego osobiście nie znałeś, ale o którym wiele słyszałeś na

pewno od wychowawców swoich.

Kim była? Gdy odeszła od nas na zawsze 31 stycznia 1944

roku mówiono powszechnie wtedy: „Przestał bić dzwon

sumienia społecznego". „Była sumieniem Polski naszej epoki"

mówił Marian Falski nad grobem — i przez świat walki z

krzywdą człowieka — przez świat walki o jego prawa do życia

ludzkiego, do nauki, do oświaty przeszedł dreszcz przerażenia.

Zaległa cisza obrachunku wielkiego dzieła Jej życia:

budzenia tego, co ludzkie w człowieku i stania na straży jego

praw.

Odżył mi wtedy jasno w pamięci obraz dnia spędzonego u

niej w domu na wspólnej pracy. Wybierałyśmy do druku z

robotnika" felietony Stanisława Posnera *)

*) Ten zbiór ukazał się w druku w roku 1930 pod tytułem: Z bliska i z daleka.

Księgarnia Robotnika".

187



(o nim zresztą później chcę do Ciebie, Kolego, napisać — był to

jeden z wielkich przyjaciel Jej myśli i czynu). Panna Stefania,

jak ją powszechnie nazywano, była tego dnia specjalnie

wzruszona chęcią obudzenia, albo umocnienia pamięci

charakteru jego pracy, robiła jak gdyby obrachunek dzieła jego

życia, które teraz zamykała w powiedzeniu: „Budził sumienie

społeczne i wskazywał drogę — trzeba koniecznie dać tę

książkę młodzieży". Obecnie Państwowy Instytut Wydawniczy

wydał wszystkie pisma Stefanii Sempołowskiej i te, które

ukazały się za j ej życia-i te, których ówcześnie drukować nie

można było — całość jej prac.

Musisz je sam przeczytać. Kolego, one powiedzą Ci kim była i

dlaczego o niej dzisiaj mówimy — jako o Wielkim Nauczycielu

społecznym. — Wyszedł już tom tego wydawnictwa o życiu i

działalności Stefanii Sempołowskiej ze wspomnieniami jej

przyjaciół, współpracowników i uczennic, tom obejmujący jej

prace pedagogiczne i oświatowe oraz tom publicystyki

społecznej i tom o więziennictwie (nie ukazał się tom o

Warszawie). Sempołowska walczy nieustępliwie o powszechną

oświatę, co znajduje m. in. wyrazi w jej artykułach i pracach

monograficznych. Żarliwie przeżywa różne problemy życia

społecznego, poświęca im szkice i artykuły, ale obok oświaty

najżywszym chyba i najgorętszym problemem jest sprawa

więziennictwa — tym sprawom poświęca najgorętsze czyny

swoje i najżywsze porywy walki — to staje się główną treścią jej

żyda.

Przytoczę Ci tutaj. Kolego, kilka urywków z tej

188



obecnie wydanej po raz pierwszy, wstrząsającej monografii „W

więzieniach".

Zaczyna ją Sempołowska słowami O. Wilde'a z „De

Profundis", to jest jej motto do tej pracy. „Wyry j cię na ścianach

Waszego domu, tak abyście mogli odczytywać w dzień i w

nocy, w doli i w niedoli, by słońce złociło, a księżyc osrebrzą!

słowa: ^Cokolwiek spotyka bliźniego, mnie spotykam ".

I dalej pisze Sempołowska: „Słowacki w «Anhellim» mówi o

dwóch melancholiach. Jedna zabójcza, druga twórcza: jedna z

mocy jest, druga ze słabości, pierwsza jest skrzydłem ludzi

wysokich, druga kamieniem ludzi topiących się. Sądzę, że to

samo jest z krytycyzmem, z odsłanianiem ran zła i bólu. Słabi i

mali zamykają oczy i uszy na glos życia. Lękają się poznać

ciężką i smutną rzeczywistość, bo brak im sił do walki ze ziem.

Dla słabych prawda istniejącego stanu rzeczy, glos wzywający

do walki — to kamień topielca, ciągnący na dno. Godzą się,

chcą, muszą się zgodzić z tym, co jest, uważają to za

konieczność, aby móc żyć spokojnie.

Śmiałość odsłaniania ran ukrytych płynie z wiary w możność

uleczenia, z poczucia sil do pracy, do walki o poprawę, z

pragnienia przyśpieszenia procesu ewolucji.

Silnych najsurowsza, nąjbezwzględniejsza krytyka dzisiejszej

rzeczywistości nie ciągnie w topiel bezdenną, lecz niepokoi

duszę, pcha do czynu. Im zło większe, im głębiej sięga, tym

mocniej silni czują konieczność walki z nim. Skrzydła, unoszące

myśli na poziom chwili obecnej, pozwalają im z góry oglądać

szersze horyzonty,

189



widzieć, poznawać realniej to, co nadchodzi, niż to mogą

widzieć i rozumieć ludzie patrzący z nizin rzeczywistości

dzisiejszej, ludzie, dla których to, co wczoraj było możliwym —

wydaje się możliwym wiecznie, co wczoraj było koniecznym,

koniecznym zawsze. Życie stale wskazuje, że wczorajsza

konieczność jest dziś niemożliwą do zniesienia, a wczorajsza

niemożliwość jest dziś nie tylko osiągalną, ale dla życia

niezbędną".

Niegdyś w dniach mojej młodości — usłyszałam zza murów

więziennych krzyk, przeogromny krzyk bólu człowieka

pozbawionego wolności... Urodzonej w niewoli, skutej w powiciu

wolność wydała się najwyższym dobrem, niezbędnym do

życia, krzywda niewolnego — naj straszniejszą z krzywd.

Skarga płynąca z więzień zwróciła ku nim myśl moją i ucho,

czujne na skargę.

Krzyk ten słyszałam odtąd stale przez lat wiele, aż po dziś

dzień".

I dalej pisze: „Należąc do ludzi silnych, wierzę głęboko,

niezachwianie, że ludzkość zdąża ku lepszym formom życia,

może drogą powolną, gzygzakowatą, lecz krok za krokiem

naprzód. Wierzę, że celowa świadoma zbiorowa akcja

społeczna przyśpiesza ten pochód naprzód. Wierzę, że człowiek

zdolen jest kierować nawą życia, nie dać się unosić prądowi —

co więcej — wierzę, że siła ducha ludzkiego może nie tylko

zwalczyć odwieczny prąd, ale zwrócić go w innym kierunku, w

wymaganym przez życie kierunku. — Wierzę a mając taką wiarę

chciałam zawsze znać prawdę życia, by móc stawać w

szeregach świadomych budowniczych lepszego jutra.

190



Szeroko rozwartymi oczyma starałam się patrzeć w ciemne

mroki, nadstawiałam czujnie uszu, aby usłyszeć głos skarg

płynących po świecie".

Sempolowska sama była więziona za działalność oświatową,

za wybitny udział w tajnej organizacji oświatowej w Królestwie.

Później musi opuścić Warszawę, wyjeżdża do Krakowa, gdzie

dalej walczy o ideologię szkoły polskiej. Tęskni jednak do

Warszawy i niedługo powraca do ukochanego przez siebie

miasta. — Dąży do zrzeszenia pracowników oświaty w walce o

upowszechnienie nauki i oświaty. Pracuje w tej dziedzinie sama

i skupia ludzi tego czynu. Należy do tych, którzy organizowali

tajny Związek Nauczycieli Ludowych, za co znowu zostaje

aresztowana. W zorganizowanym Zjeździe Pila-szkowskim i w

jego uchwałach była jednym z najgorętszych motorów działania.

Kolego, ten Zjazd w Pilaszkowie l października 1905 roku, to

doniosła sprawa w życiu szkoły polskiej i ruchu zespołowego

nauczycieli. Może już wiesz o nim dużo od nauczycieli swoich i

starszych kolegów — więc tutaj chcę Ci tylko kilka słów o nim

powiedzieć. Przed rokiem 1905 szkoła dla nas w zaborze

rosyjskim była rosyjska, nawet ksiądz religii uczył po rosyjsku.

Jedynie na lekcjach języka polskiego dzieci mogły mówić po

polsku.

Taki był nakaz i wykonywanie go było surowo przestrzegane

przez zjawiających się często w szkole inspektorów rosyjskich.

Trzeba było wielkiej przezorności i ostrożności nauczyciela i

dzieci, i ich rodziców, żeby zmylić czujność inspektora i uniknąć

grożącego niebez-

191



pieczeństwa — prowadzić tajnie szkołę polską. Sprawa

wystąpienia do walki o szkołę polską w języku ojczystym

dojrzewała do czynu. Grupa nauczycieli szkół ludowych i

działaczy oświatowych społeczeństwa powzięła myśl

zorganizowania tajnego zebrania, ażeby się naradzić,

zdecydować i uchwalić akcję działania. Wybór padł na wieś

Pilaszków pod Łowiczem i szkołę kolegi Stanisława Najmoły.

Zjechało się tam około 60 osób, które w rozmaity sposób i

różnymi krętymi drogami przedostawały się na miejsce

zebrania.

Wśród najgorętszych rzeczników tej sprawy była Stefania

Sempołowska. Uchwalono, żeby zaraz bezpośrednio, po

Zjeździe wprowadzić zasadniczą zmianę w szkole: uczyć po

polsku, mówić po polsku i wyrugować książki rosyjskie —

wszystko to zdecydowanie, stanowczo i od zaraz no i,

naturalnie, wszyscy — pomimo że wielu przewidywało

możliwość najgorszego obrotu sprawy — wiara i siła woli

dojścia do tego upragnionego celu była tak wielka, że uchwała

zapadła zdecydowanie. Nie będę już opisywała. Kolego,

dalszych losów tej akcji

muszę tylko powiedzieć, że treść uchwały w Pila-szkowie

zwyciężyła i że dynamizm i moc ducha zebranych, nastrój, jaki

tam w czasie obrad panował opromieniony był mocą,

zdecydowaniem i zaraźliwością czynu Stefanii.

Ona właśnie była jedną z najsilniejszych sprężyn tego czynu.

Sama wybitna nauczycielka, stwarzająca nowe zupełnie

formy tej pracy — rzuca bogaty posiew pod reformę metod

nauczania i stosunku wychowawcy do wycho-

192



wywanego człowieka. Znajdziesz Kolego, piękne tego przykłady

w ślicznej książce Janiny Rogowskiej-Doro-szewskiej „Stefania

Sempołowska". Dwa pisma dla dzieci i młodzieży ,yZ bliska i z

daleka" oraz „W słońcu" redagowane -przez Sempołowska stają

się szybko przyjacielem dziecka i nauczyciela. Stwarzają one

młodziutkiemu czytelnikowi jasną atmosferę czynnej postawy

wobec zjawisk życia, atmosferę piękna moralnego człowieka w

walce ze wszelkim złem, ze wszelką niedolą, wyzyskiem i

krzywdą ludzką, budują w czytelniku moc wewnętrzną i postawę

społeczną, nie tylko zainteresowania sprawami człowieka, ale i

potrzebę walki o jego lepsze jutro, kształcą poczucie braterstwa

z innymi i współodpowiedzialność.

Dość przejrzeć choćby pobieżnie te pisma, już nawet tytuły

artykułów mówią o ich żywej reakcji na różne wydarzenia w

kraju i na świecie. Przytoczę kilka tematów. Posłuchaj Kolego :

Kult bohaterstwa i pracy ;

Co to jest bohaterstwo, Lodowy kopiec bohaterów, Bohater

żywy w towarzyszach martwych, W czeluściach wulkanu; Ofiary

kopalń; Tajemnica adresu pocztowego; Joachim Lelewel, O

miłość dla człowieka;

Lot Marsy Hanki; O dzieciach, które zamiast do szkoły chodzić,

muszą na kawałek chleba pracować; Jak dzieci pracują w

fabryce; Szkoła dobroci; Związki dobroci;

Wolna Ojczyzna.

W pracy tej brały udział pióra najlepsze, toteż i tematyka

artykułów i ich wyraz artystyczny wychowywał. Wiedzieliśmy,

że Redaktorka ma głębokie poczucie arty-

193



zmu, wiedzieliśmy, ze przez szacunek dla stającej się

osobowości dziecka chce mu dać wszystko, co najlepsze.

A jej lekcje z dziećmi i młodzieżą? Tyle się od jej uczniów o

tych dziwnych lekcjach słyszało. Ten wielki społecznik a

jednocześnie wielka indywidualistka właściwie nie uznawała

stosowanych ówcześnie form tej pracy, ani programów jej, ani

metody, ani podręczników, ani stopni, ani nawet postawy

nauczyciela. Stefania Sempo-łowska rzucała tutaj hojny posiew

wolności i sama szła wolnymi, mewy'deptanymi szlakami tej

pracy. Żywiołowo nie znosiła żadnych kajdan, więc i w tej

dziedzinie wskazywała — tworzyła inne możliwości pracy.

Uczniom swoim chciała dać nie tylko wiedzę, ale i otworzyć

im szeroko oczy na zjawiska życia, budzić świadomość

społecznych źródeł zła, wyzwalać gotowość akcji czynnej

pomocy, gotowość walki ze ziem z wiarą zwycięstwa, ale i

budzić w nich moc wewnętrzną i kształtować czynną postawę

wobec żyda i wskazywać wyraźny jego cel, który wyznacza

głęboka, czynna miłość człowieka i ukochanie wolności.

I z tej głębokiej, czynnej miłości człowieka i z j ej ukochania

wolności kształtowało się życie czynu społecznego zrodzonego

z najgłębszego humanizmu — życie czynu Stefanii

Sempołowskiej.

Była pięknym uosobieniem wolności, a więc i buntu, który

idzie przez świat i ukazuje zło, krzywdy i niedole i z najwyższą

odwagą cywilną wypowiada im walkę na całe swoje życie, aż do

ostatnich jego chwil. Bunt przeciwko kajdanom wszelkiego

rodzaju i idący za nim

194



czyn — wewnętrzna gorąca potrzeba reagowania z niebywałą

odwagą cywilną, z wiarą w zwycięstwo i drogami własnymi.

Ta cywilna odwaga wynikała u Sempołowskiej z gorącego

przeświadczenia o słuszności spraw, których broni, z żaru jej

czynnej postawy w nieustępliwej i nieustającej walce o prawa

człowieka i sprawę wyzwolenia Ojczyzny — bo takie były

drogowskazy tego szermierza wolności. Chciała, żeby na

mogile jej wyryć słowo nauczycielka, bo tę dziedzinę pracy

spośród wszystkich, którym służyła, uważała za najważniejszą i

najbardziej przez nią upragnioną.

I to słowo. Kolego przeczytasz na Jej mogile.



SPIS TREŚCI

Cykl I ............................. 13

Cykl II ....................

Cykl III ...................



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Grzegorzewska listy do młodego nauczyciela
Grzegorzewska listy do młodego nauczyciela
M Grzegorzewska Listy do mlodego nauczyciela PEDEUTOLOGIA
edukacja osób z niepełnosprawnością obraz nauczyciela w świetle listów do młodego nauczyciela
Staples L Listy starego diabła do młodego
Listy starego diabla do młodego
Clive Staples Lewis Listy starego diabła do młodego
Listy do Brata III Grzegorz Kossowski ebook
Listy do Brata I Grzegorz Kossowski ebook
Modul 1 Wprowadzenie do wiedzy o nauczycielu i jego zawodzie
słowacki listy do matki, UAM, things
PROGRAM DO MŁODEGO
listy do swiata id 270586 Nieznany
Komentarz praktyczny do Nowego Testamentu LISTY DO TESALONICZAN
Czytamy listy do 7 Kościołów Apokalipsy
Wprowadzenie do myślenia o nauczycielu
Listy do J-Dobraczynskiego 1, Warszawski Józef ks TJ

więcej podobnych podstron