Onichimowska Anna Samotne wyspy i storczyk 03 Trudne powroty







Rozdział I

— „Czy do smarowania chleba używa pani margaryny czy masła?" — czytam na głos pytanie, widzę zdumienie w oczach dziewczyny, mruga, w kącikach jej ust drga uśmiech.

Wzruszam ramionami.

To nie ja wymyśliłem...

A kto?

Dociekliwa, cholera, dlaczego akurat ją musiałem zaczepić... Zerkam na zegarek. Za godzinę wykład. Muszę jeszcze dzisiaj przepytać z piętnaście osób, żeby wyjść na swoje.

Masła — pada nagle, zakreślam szybko odpowiednią kratkę, jeszcze tylko jeden punkt... — Przepraszam, to mój autobus... — słyszę, jej plecy oddalają się spiesznie.

Musi jadać dużo warzyw i owoców. Wyglądała na zdrową, myślę, wstawiając krzyżyk w odpowiednie miejsce.

Z ciebie jest, Gruby, ciekawy egzemplarz..." dźwięczą mi w uszach słowa Maćka. „Po kiego grzyba przepytujesz tych ludzi? Powstawiaj krzyżyki tu i ówdzie, przecież to będzie równie prawdopodobne, jak gdybyś naprawdę zadał te pytania".

Prawdopodobne nie znaczy prawdziwe", odpowiedziałem wtedy. Zawisam nad wstawionym przed chwilą krzyżykiem.

Pryncypialność też powinna mieć swoje granice", tym razem przypomina mi się Baśka.

Do diabła z tym wszystkim, mnę w kulkę uzupełnioną przez siebie ankietę i wrzucam do kosza.

Przed wystawą z butami stoi ojczym Maćka. Dopadam go w dwóch susach.

Dzień dobry. Przepraszam bardzo, mógłby mi pan odpowiedzieć na kilka pytań? To nie zajmie dużo czasu.

Coś ty taki uroczysty? — Rafał szczerzy zęby i jak zawsze, kiedy go widzę, ogarnia mnie zazdrość. Przydałby się mamie ktoś taki jak on.

Dwie minuty i już po krzyku, chowam do torby gotową ankietę, Rafał uśmiecha się znowu.

5

- Jeśli cię to urządza, mogę też odpowiedzieć w imieniu Irenki. Waham się zaledwie ułamek sekundy, ale widocznie to wyczuwa.

Znam jej upodobania, a ty będziesz do przodu...

Dzięki — rzucam szybko, kolejna ankieta jest wypełniona, chyba rzeczywiście niepotrzebnie komplikuję sobie życie.

Dawno u nas nie byłeś'... — słyszę jego słowa, to raczej stwierdzenie niż próba wywiadu.

Załatany jestem — mówię cokolwiek i od razu robi mi się bardzo głupio.

Wyciągam rękę, ściska ją mocno.

Kolejnych pięć osób nie chce odpowiadać na żadne pytania, niezależnie od tego, czego by dotyczyły: aborcji, polityki czy spożycia pomidorów. I nie dlatego, że się spieszą — nie zamierzają ze mną rozmawiać i już. Ich prawo.

Liczę smętnie gotowe ankiety: dwadzieścia dwie. Nie jest to oszałamiający rezultat. Wprawny ankieter potrafiłby w tym czasie... Nie wzbogacę się na tym zajęciu, to pewne. Przysiada się do mnie Paweł, odruchowo podsuwam mu ankietę, krzyżykuje bez słowa, większość z nas zarabia na tym samym.

To pestka — mówi szeptem, bo właśnie wszedł profesor. — Ostatnio przepytywałem kobietki w przedziale trzydzieści—trzydzieści pięć na okoliczność stosunków pozamałżeńskich.

No i jak? — Temat wciąga mnie bardziej niż dywagacje wykładowcy o Tomaszu z Akwinu.

Parę propozycji. Nie wszystkie do odrzucenia — dodaje znacząco. Trafili w dziesiątkę, dając akurat jemu taki temat. Nawet nie muszę pytać o detale, i tak mnie nie ominą, nie byłby sobą, gdyby się nie pochwalił.

Próbuję notować, ale Paweł podsuwa mi zdjęcie. Faktycznie niezła, nie dałbym jej trzydziestki, ale diabli wiedzą, kiedy ją uwieczniono. Nie jest pruderyjna, oj nie, patrzę na jej topless, Baśka nawet przy mnie nie chce chodzić rozebrana. Ogarnia mnie fala tęsknoty, nie widziałem jej już trzy tygodnie, niech się wreszcie przeniesie do Warszawy, bo zbankrutuję na tych dojazdach.

Też mogłaby zarabiać", przypominam sobie słowa Ewki. Wpadła z Paryża zaledwie na tydzień, ale narobiła takiego zamieszania, że długo potem chałupa bez niej wydawała się wyludniona.

Właściwie jest wyludniona — myśli mi się samo — od kiedy ojciec wyniósł się na dobre...

Baśka, Basia, Basieńka" bazgrzę w zeszycie. Moglibyśmy się pobrać. Nagle ten pomysł wydaje mi się najwspanialszy na świecie.

6

Matka powinna się zgodzić, żebyśmy zamieszkali razem. W studiach nam to na pewno nie przeszkodzi, odwrotnie...

Czuję się jak Kolumb. Z trudem dociera do mnie, że wykład się skończył.

Spoglądam na notatki. „Baśka, Basia, Basieńka". No tak. Najwyższy czas się pobrać.

Paweł ciągnie mnie do szatni na herbatkę.

Nie masz pojęcia, jaki z niej numer — zaczyna już na schodach. — Mąż wychodzi do pracy, a ona...

Jakoś o tej porze jest pociąg do Łodzi...

Sorry. Odpadam. — Klepię Pawła po plecach, świnia ze mnie, to pewne. Przed kim on się wygada?

No co ty — próbuje protestować. — Jak nie chcesz herbaty, możemy iść na piwo... Ja stawiam.

Krezus, myślę sobie. Krezus-erotoman. Przypomina mi się, że przed filozofią był przez pół roku w klasztorze i wszystko staje się dla mnie jasne.

Żenię się — mówię i na widok jego miny ryczę ze śmiechu.

Dzisiaj? — Przygląda się podejrzliwie moim dżinsom.

Nie do tego stopnia...

Cholera... — Kręci ze współczuciem głową. — Nie mógłbyś się wyginąć?

Chyba nie — rzucam przez ramię i wypadam na ulicę. Podjeżdża autobus.

Po chwili jestem na dworcu. Powinno mi wystarczyć na bilety w obie strony.

Muszę ją zobaczyć. Może wcale nie będzie chciała? Na samą myśl o tym robi mi się zimno, zresztą nie ma co zwalać na uczucia, rzeczywiście pochłodniało...

Z dworca dzwonię do domu. Matka nawet się nie dziwi.

Uważaj na siebie — prosi tylko. Jak zwykle.

Uważam więc w kolejce po bilet, a potem w pociągu, uważam kupując bukiecik konwalii, w zatłoczonym tramwaju...

Dzwonię trzy razy, pukam, no tak... Czego się właściwie spodziewałeś, chłopie? Że ona w ogóle się nie rusza z chałupy, tylko czeka, że może wpadniesz z Warszawy bez zapowiedzenia? Nie ma również jej starych... Przypominam sobie, że jej ojciec wyjechał gdzieś tam do sanatorium. Może matka wybrała się do niego w odwiedziny, popuszczam wodze fantazji i czuję falę podniecenia. Wyobrażam sobie, jak to będzie, gdy Baśka mnie zobaczy. Tak dawno nie byliśmy ze sobą...

7

Siadam na schodach i czekam.

Nie mam przy sobie nic do czytania oprócz świętego Augustyna. „Dobra wola jest dziełem Boga, zła wola to odsunięcie się od dzieła Bożego", mój wzrok ślizga się po słowach, ale im dalej próbuję wejść w tekst, tym wydaje mi się odleglejszy od tego, o czym lubiłbym czytać.

Na dole trzaskają drzwi, słyszę znajomy śmiech, a zaraz potem kilka innych. Nie wiem, dlaczego to robię. Wbiegam piętro wyżej i obserwuję schody. Pierwsza pojawia się przyjaciółka Baśki, a zaraz za nią moje słoneczko w towarzystwie dwóch blondynów.

O co ci chodzi, kretynie, próbuję się uspokoić, ale bez skutku. Wyobraźnia pracuje mi na zdwojonych obrotach.

W pociągu fantazjowałem, jak to będzie. Dzwonię do jej drzwi, otwiera natychmiast i zamiera ze szczęścia. Nikogo nie ma w domu...

Wygląda na to, że tylko ten punkt się zgadza. Nikogo nie ma w domu... No, nie powiedziałbym... Z mieszkania dobiegają dźwięki muzyki. Niewielkie party... Cztery osoby... Do pary... Niespodziewanie zdaję sobie sprawę, jak niewiele wiem o jej życiu. Chyba głównie rozmawialiśmy o moim...

Przypominam sobie nasze pierwsze spotkanie. Dworzec. Baśka w niebieskiej sukience, wpatrzona w Maćka. Bo chyba jednak była w niego wpatrzona... No i ja, z tymi moimi pierogami... Na samo wspomnienie ich zapachu zrobiło mi się niedobrze. Sprzedawaliśmy po kilkaset dziennie... Nagle czasy, kiedy biegałem w szatach Kri-szny, wydają mi się odległe o kilka lat świetlnych. A przecież to było zaledwie rok temu... Być gliną w rękach Boga... Oj, Augustynie, cóż to za pomysł!

Dzwonię raz, potem drugi. Trzeci raz przyciskam guzik trochę dłużej niż by wypadało. Drzwi otwierają się gwałtownie.

Baśka mruga oczami, minę ma niewyraźną albo tak mi się wydaje. Mam gdzieś w torbie konwalie, pewnie już zwiędły, przygniecione Augustynem.

Hej, Baśka...

Zawisa mi na szyi, przytula się, a ja stoję jak kołek, nie podobam się sobie coraz bardziej, to koszmarne uczucie, kiedy nie można znieść samego siebie.

8

Dlaczego nie zadzwoniłeś? — szepcze mi do ucha. — Nie zapraszałabym nikogo, a tak... — Wykonuje wymowny gest w stronę pokoju. Na jego progu stoi jeden z blondynów i pali papierosa.

Hej... — Zbliżam się, wyciągam rękę. Uścisk jego dłoni jest taki, jak trzeba.

Mój chłopak... — przedstawia mnie Baśka. Od razu czuję się lepiej, w gruncie rzeczy niewiele potrzeba mi do szczęścia.

Grzesiek — dodaję szybko — albo Gruby, jak wolisz.

Sie masz, Gruby... — Blondyn wybiera moją ksywkę.

Próbuję się wyluzować, ale jestem tu obcym ciałem. Wszyscy wiedzą, co jest grane, wiedzą, że czekam, żeby sobie poszli. Dowcipkujemy, sączymy piwko. Wolałbym coś mocniejszego, ale wygląda na to, że to jedyne, na co mogę liczyć. Idziemy z Baśką do kuchni, witamy się ponownie.

Na długo przyjechałeś?

Nie wiem, dlaczego, ale jej pytanie wydaje mi się dwuznaczne.

Jutro muszę wracać.

Obserwuję ją uważnie, nie wygląda na zadowoloną z odpowiedzi.

Nie wiem, jak ich spławić... — Pokazuje pokój.

Mogę założyć piżamę i przechadzać się ze szczoteczką do zębów.

A masz piżamę? — Uśmiecha się, tak bardzo tęskniłem za tym uśmiechem.

Szczoteczki też nie mam...

W takim razie odpada.

Co to za ludzie?

Ten z wąsami to chłopak Hanki, studiuje coś tam na politechnice, a ten drugi... szczerze mówiąc, nie wiem dokładnie. Jakiś jego koleś. Widzę go drugi raz w życiu.

O raz za dużo... — wyrywa mi się, Baśka parska śmiechem, przytula się do mnie.

Zazdrosny?

Nigdy nie przyszło mi do głowy, że mogłaby mnie zdradzić. Nigdy dotąd. Cóż za brak wyobraźni... Nie, to nie tak. Bezgraniczne zaufanie. Cudowne uczucie pewności.

Ale przecież nie studiuje bez przerwy. Musi mieć jakieś życie prywatne. Widujemy się raz na dwa tygodnie, czasem częściej. Czy to jej wystarcza?

Po coś przecież tu przyjechałeś, idioto, przypominam sobie cel mojej wizyty, sięgam po torbę, wyciągam konwalie. Wyglądają jak zielsko spod płotu zdeptane przez krowy.

9

Co to jest? — Baśka przygląda im się ze zdumieniem. Zaręczynowy bukiet, myślę i parskam śmiechem.

Wywal to... — Wzruszam ramionami. — Nawet nie umiem ci dać ładnych kwiatów...

Całuje mnie na pocieszenie.

Ale zrobiłeś mi niespodziankę...

Z bukietem? — Wykrzywiam się smętnie.

Ze sobą.

No, co tam z wami? — Do kuchni wpada Hanka. — Mamy się zmywać, czy dołączacie do imprezy?

Baśka obejmuje ją, szepcze coś do ucha.

Nie ma sprawy... — Hanka podchodzi do mnie, podaje mi rękę. — Do następnego, Romeo. A swoją drogą mógłbyś nie robić jej takich nalotów. Telefonu nie masz, czy co?

No coś ty, Hanka... — Baśka puka się w czoło, wypycha ją z kuchni. — Pewnie jutro nie przyjdę... — dobiega mnie z korytarza.

Jeszcze tego by brakowało, myślę i nagle zdaję sobie sprawę, jakim jestem egoistą. Organizuję jej życie, jak mi się podoba.

Przepraszam, Baśka... — mówię. — Hanka ma rację.

Nie ma... — Siada mi na kolanach, przytula się mocno. — Nie ma, naprawdę...

Wyjdziesz za mnie? — rzucam szybko, tak szybko, że już sam nie wiem, czy naprawdę powiedziałem to głośno.

Jasne... — Śmieje się. — Ale dzisiaj już chyba za późno. Jakby na zawołanie zegar wybija dwunastą.

Pytam serio. — Odsuwam ją od siebie.

Nie, to niemożliwe... W jej oczach zamiast radości jest strach. Nie mogę się mylić. Niestety, nie.

Co się stało? — mój głos wydobywa się jak ze studni. — Co jest, Baśka?

Nic się nie stało...

Próbuję zajrzeć jej w oczy. Odsuwa głowę.

Mogłaś mi powiedzieć. Albo napisać, jeśli za trudno jest o tym mówić. To ten facet, tak? Ten, którego dziś widziałaś po raz drugi w życiu?

Co ty gadasz?! — Zrywa się. — Nie ma nikogo innego.

Więc o co chodzi? — Staję obok niej, widzę, że trzęsie jej się broda, zaraz się pobeczy.

Kręci głową, zaciska usta, do diabła z tym wszystkim, nie to nie, tylko chciałbym wiedzieć...

Okej. Nie było rozmowy. Masz coś do jedzenia?

10

Baśka otwiera lodówkę, wyjmuje wędlinę i masło, podaje chleb w koszyczku. Jej twarz jest martwa. Dlaczego nie powie mi wprost, co jest grane?

Pomyślałem, że mogłabyś studiować w Warszawie. I mieszkać u mnie. Możemy i bez ślubu, ale nie wiem, jak tam twoja rodzina... — próbuję raz jeszcze.

Wiesz, że to odpada. — Wzrusza ramionami, wygląda, że nie ma nic do dodania, no cóż...

Boję się, że nigdy nie będzie jak dawniej, że między nami wyrasta mur, że moja Baśka nie jest już taka moja.

Chciałbyś mieć dzieci? — pada nagle. Nigdy nie rozmawialiśmy na ten temat.

Pewnie, że chciałbym. Co to za rodzina bez dzieci. Pamiętasz, raz już myślałaś, że jesteś w ciąży... Nie byłem może zachwycony, ale...

Przed oczami staje mi moja siostra. O co ona wtedy była wściekła na Baśkę? Bo o coś była, na pewno... Próbuję zebrać myśli, już wiem, chodziło o to, że Baśka nie zrobiła testów. Że, zdaniem Ewki, niepokoiła mnie bez powodu.

Robię sobie kanapkę, czekam, może coś powie.

Co słychać u Ewy?

Wytrzeszczam oczy, musiała mieć to samo skojarzenie albo po prostu telepatia...

Załapała się na okładkę. Pokażę ci przy okazji. Nie wiem, czy byś ją poznała. Wygląda jak wamp. Myślę, że w końcu wróci...

Nie będziemy chyba gadać przez całą noc, myślę z niechęcią. Tym bardziej że temat numer jeden wyczerpał się nam przesadnie szybko.

Jesteś dziś sama? — Zbliżam się do Baśki.

Do jutra wieczór... Masz intuicję.

Czasami — staram się, aby zabrzmiało to zgryźliwie. Baśka przygląda mi się, kręci głową.

Przepraszam cię. Nie mogę ci powiedzieć, dlaczego nie chcę. Po prostu nie mogę. Nie pytaj więcej. Okej? — Obejmuje mnie niezdarnie.

Nie. Nie okej, myślę, ale przyciskam ją mocno, rozpinam bluzkę. Lądujemy w łóżku. No cóż, między innymi po to tu przyjechałem. Między innymi.

11

Budzę się z trudem, unoszę na łokciu. Baśka jeszcze śpi. Co ty przede mną ukrywasz, Baśka, co ukrywasz... Przyglądam się jej twarzy, kochać to znaczy być wolnym, przypominają mi się czyjeś słowa, no tak, ale właściwie muszą gdzieś być granice wolności. Czy na pewno muszą? Wolność, która ma jakieś granice, przestaje być wolnością... Jak to więc być powinno?

Bo przecież chciałbym ją mieć obok siebie. Na co dzień. Patrzeć, jak się budzi, jak parzy kawę, jak czesze włosy, jak czyta, jak się maluje i ubiera, jak wreszcie...

Baśka otwiera jedno oko, śmiesznie to wygląda, leży z nosem wtulonym w poduszkę, łypie na mnie uważnie.

Myślę, że masz rację... — mówię wolno. — Tak jak jest, jest całkiem nieźle.

Powinnam cię teraz wykopać za drzwi. — Odwraca do mnie twarz. Na jednym policzku ma odciśnięty koronkowy wzorek poduszki.

Nie rozumiem... Widzę, że nie żartuje.

Dobrze, że doszedłeś do tego wniosku teraz, a nie dzień po ślubie. Chyba się zabiję! — wybucha i zrywa się z łóżka. — Następnym razem, zanim wyskoczysz z czymś takim, może byś jednak policzył do dziesięciu?

Nie jestem najlepszy w matematyce...

O ile pamiętam, miałeś kiedyś zdawać na fizykę.

To było dawno i nieprawda.

Czego cię uczą na tych twoich studiach? Chyba filozof powinien umieć myśleć? Chociaż tyle!

Baśka dotyka bolącego miejsca.

Mogłabyś zaparzyć kawę? — Zmieniam temat i robię małpią minę. Normalnie dobrze na nią działa, ale nie dzisiaj. — A potem wrócić tu do mnie? — dodaję, wyciągam rękę, próbuję złapać jej dłoń, wywija mi się.

Pójdę się umyć — mówi sztywno i wychodzi z pokoju.

Pamiętam bardziej udane wizyty. Sam już nie wiem, czy nie powinienem podziękować Temu Na Górze, że sytuacja przybrała taki właśnie obrót. Nigdy jeszcze Baśka nie zachowywała się tak dziwnie. Tylko dlaczego, chciałbym wiedzieć, dlaczego... Próbuję odtworzyć w pamięci wczorajszą rozmowę, przypomina mi się jej pytanie o dzieci.

Co jest grane, Baśka? — Dotykam jej wilgotnych włosów, pachną rumiankiem.

12

Przytula się do mnie, jest znowu sobą, taką jaką kocham. Nagle przychodzi mi to do głowy... Dotykam jej brzucha.

Jesteś w ciąży?

Podobno masz w programie logikę... — Znów sztywnieje. — Gdybym była w ciąży, oszalałabym ze szczęścia, że mi się oświadczasz.

Fakt, że nie oszalałaś... Wzdycha ciężko, bierze mnie za rękę.

Nie mówmy już o tym...

Dobrze. — Mnie też zmęczył ten temat. — Co w takim razie proponujesz? — Zaglądam jej w oczy. I już wiem.

Rozdział II

Wykład dłuży się w nieskończoność. W końcu historii filozofii możemy nauczyć się z książek. Program studiów wydaje mi się wymyślony przez króla Ćwieczka. Baśka ma rację. Nie uczą nas tu myśleć, niestety. Gotowe recepty, kolejne wizje czasu, zależności między duchem a materią, brakuje mi czegoś własnego, o to chyba najtrudniej... A przecież większość z nas przyszła tu wcale nie po to, żeby czytać Platona. Rozglądam się po sali. Wypełniona jest dziwnymi ludźmi bez swojego miejsca na ziemi. Mają nadzieję, że ktoś wskaże im drogę. Że znajdą Odpowiedź.

Podchodzę do okna. Otwieram je wolno, czuję, że klamka jest chłodna, widzę przybrudzone szyby, ptaka na gałęzi. To chyba wróbel, myślę. Czy mam jakiś wpływ na tę chwilę? Bo gdybym nie podszedł do okna... Spotkanie z wróblem, sprawa niby drobna. Ciekawe, czy on też myśli to samo? O ile wróble myślą...

Może powinienem iść na biologię. Miała iść moja siostra. Może jeszcze pójdzie. Może.

Musi być coś dziwnego w mojej twarzy albo w ruchach, bo nagle robi się cicho, dopiero ta cisza budzi mnie naprawdę. Wykładowca gapi się bez słowa, wszyscy inni też. Uśmiecham się do nich.

Na gałęzi siedzi wróbel — mówię i wychodzę z sali.

Moja matka przygląda się sobie w lustrze. Stoję trochę z boku, nie widzi mnie. Nie chcę płoszyć tej chwili. Jest w niej coś z magii. Lustro utrwala obraz istniejący ułamek sekundy. Nie, nie utrwala. Oddaje. Odbija. Ale jeśli odbija, to może gdzieś tam w tym samym czasie taka sama kobieta ogląda zmarszczki w kącikach oczu, wodzi palcem po wargach. A w cieniu stoi syn, śledzi jej ruchy... Ale wtedy tamto lustro też odbija, obrazy mnożą się w nieskończoność,

14

widzę w wyobraźni setki tych samych kobiet i tych samych facetów, tylko czy oni to my?

Matka odwraca się do mnie.

Chodzisz jak duch...

Może nim jestem. — Zarzucam na głowę kurtkę, kroczę z rękami do przodu.

W takim razie nie reflektujesz na obiad?

Czuję burczenie w brzuchu, no tak, zapomniałem zjeść śniadanie. Opuszczam ręce.

Wręcz przeciwnie.

Matka włącza kuchenkę mikrofalową, ostatnio coraz częściej idzie na łatwiznę, przygotowuje coś naprędce, po prostu ciepłą strawę, bo trudno to inaczej nazwać. Przypominam sobie jej ciasta, wyszukane potrawy, omiatam wzrokiem książki kucharskie, niezła kolekcja...

To będzie danko meksykańskie czy greckie? — żartuję, widziałem na talerzu rybne filety i ziemniaki.

A jakie wolisz?

Może dla odmiany coś po polsku? — Puszczam do niej oko, uśmiecha się do mnie.

Ty też przestałeś kucharzyć. Dawniej to lubiłeś...

Kroję pomidory na sałatkę, bez zieleniny nie mogę nic przełknąć.

Nie przypominaj mi tych pierogów...

Znów czuję słodko-ostry zapach, chyba na zawsze pozostanie w mojej pamięci. Pamięć zapachów... Ciekawe, ale istnieje. Przypominam sobie zapach Baśki, nie rozmawialiśmy ze sobą, od kiedy od niej wróciłem.

Dzwoniłeś do ojca? — pada nagle. Patrzę na matkę ze zdumieniem.

A w jakiej sprawie?

Złożenia życzeń.

A więc pamięta. Mogłaby zapomnieć. Powinna zapomnieć. Obliczam szybko. Czyżby? Pięćdziesiąt lat. Okrągła liczba.

Dziękuję, że mi przypomniałaś — mówię i dostrzegam na blacie kopertę lotniczą z francuskim znaczkiem. — Od Ewy?

Zapomniałam ci powiedzieć...

Od rana musiała myśleć tylko o ojcu, przelatuje mi przez głowę. Ciekawe, czy go jeszcze kocha. Czy to możliwe?

Wszystko jest możliwe na tym dziwnym świecie. Wszystko, odpowiadam sobie i sięgam po list.

Pismo Ewki jest rozchwiane, jakby pióro było wolniejsze od myśli, a może odwrotnie?

15

Kochani!

Szkoda, że nie mogliście mnie wczoraj zobaczyć. Miałam pokaz w Gallerie de Lafaiette. Jesienne kostiumy. Byłam tak wytworna, jak chyba jeszcze nigdy. Wyglądałam na czterdziestkę, na moje oko. To dziwne uczucie tak się nagle postarzeć. Chociaż właściwie mogłabym tak wyglądać za dwadzieścia lat, czemu nie? W Paryżu zaczyna się turystyczny boom; to śmieszne, czuję się już jak tubylec i narzekam na inwazję jak Francuzi. Wiecie, że niedługo minie rok, od kiedy tu przyjechałam? Coraz częściej wydaje mi się, że to wystarczy i że przestaje mnie bawić to, co robię. Za mało do mnie piszecie. Za rzadko dzwonicie. Dlaczego? Regularnie dostaję listy tylko od Mirki, ale nie są zbyt ciekawe (relacjonuje głównie osiągnięcia swojego znakomitego męża). Czy wiecie może, co słychać u mojego byłego narzeczonego? Tak tylko pytam, czysta babska ciekawość. Napisz, Gruby, słówko, nie bądź wiśnia.

Muszę kończyć: ciotka z Jeanem zaprosiłi mnie na kolację. Pilnują, żebym nie znikła zupełnie...

Całuję was mocno, mocno, potargajcie za uszami Kropę.

Ewa

List jest jak bańka mydlana. Pusty i nieważny. Chce, żebys'my więcej pisali, a nie daje nam żadnego punktu zaczepienia. Przecież nie tylko pozuje tam do zdjęć. I lata po wybiegu. Musi mieć jakieś' życie prywatne. Musi? Mój wzrok wraca do pytania o Maćka. Po raz pierwszy o nim wspomniała. Po raz pierwszy od roku. Nie wiem dokładnie, co się między nimi stało, mogę się tylko domyślać. Czy Ewka żałuje wyboru? Czy Maciek musiał nalegać na wybór? Nie wiem. Czy gdyby Baśka była tak daleko... Nie, to nie tylko kwestia odległości.

Co o tym myślisz? — Matka przygląda mi się, zbiera ze stołu nie istniejące okruszki.

Pewnie to samo, co ty. Powinna wrócić. Nie jest tam szczęśliwa.

Mam nadzieję, że jest. Tylko może nie umie nam o tym powiedzieć.

Nie ma o czym mówić. Prawda jest zwykle gdzieś obok słów. Ale się ją wyczuwa. Wystarczy wyjść chociaż kawałek poza własne ja.

16


Telefon odbiera Ruda. Domyśla się, po co dzwonię, słyszę w jej głosie zadowolenie, po chwili daje mi ojca.

_- Mam nadzieję, że wpadniesz? — pytanie jest konwencjonalne, ale tembr głosu wskazuje na coś innego.

Nie miałem tego w planie, ale co właściwie miałem? Nie mogę sobie przypomnieć, a więc jeśli w ogóle, to nic ważnego. Cisza przedłuża się, o co mi chodzi...

Okej, jeśli zapraszasz...

Westchnienie ulgi po drugiej stronie jest tak wyczuwalne, że odsuwam słuchawkę.

Matka zamknęła się w łazience. Chce dać do zrozumienia, że nie słucha. Że mogę mówić, co chcę. Brak cenzury. Wolny facet to właśnie ja.

Może koło siódmej?

Zgadzam się, co za różnica, o której. Przypomina mi się teoria profesora Augustynka: czas jako stożek świetlny. Staram się zastosować ją w praktyce, ale to zbyt trudne, może nie wystarczająco uważałem na wykładzie, a może moja matka zachowuje się nagle zbyt głośno. Ryk odkurzacza zagłusza wszystko wokół.

Pójdę do niego... — Staję naprzeciwko niej. Próbuje odczytać z moich ust, co powiedziałem, chyba jej się to udaje, bo tylko kiwa głową. A potem pochyla się, nie patrzy już na mnie, odkurza ciemne kąty z zapałem, jakby od tego zależało życie.

Po drodze kupuję wódkę, nie jestem pewien, czy to właściwy prezent dla ojca na pięćdziesiąte urodziny, ale nie chce mi się myśleć, nie mam ochoty przypominać sobie, co lubi i czy miał jakieś hobby. Chyba właśnie panienki... Wyobrażam sobie, co by to było, gdybym przyprowadził mu towar spod Bristolu. Rachunek uregulowany z góry. Chichoczę na samą myśl, ludzie oglądają się za mną, to nie pierwszyzna, jakoś tak się dzieje, że przyciągam spojrzenia.

Zawiązałbym jej na szyi kokardę. Znów wyobraźnia płata mi figle, jak zawsze wtedy, kiedy ją za bardzo rozhuśtam. Ruda otwiera drzwi, przepuszczam panienkę przodem, dżentelmen w każdym calu, niech mnie kule biją. „Prezent dla ciebie, tatusiu" — mówię gładko, towarek szczerzy zęby, Ruda ma oczy jak spodki.

Co by było dalej? Wygląda, że wyobraźnia odmawia mi posłuszeń-sJjiMr-todo niej niepodobne. Dostałbym po gębie, po prostu, kończę /£$&/8Ш$\ musiało zaboleć, bo masuję szczękę.

* FILIA 13


17

£/

^А-лако^

Bolą cię zęby? — pyta Ruda w progu, nie złośliwie, raczej z troską. Opuszczam dłoń. Kundel Rudej jazgocze, próbuje mnie złapać za spodnie.

Przyglądam się im w trakcie kolacji. Nie pamiętam, żeby ojciec kiedyś' patrzył tak na matkę. Ruda jest bardziej z dystansem. Chyba dzieje się w niej cos' w s'rodku. Niewiele mówi, chętnie słucha, wygląda, że rozumie, macha nogą w szpilce. No i pali. Jednego za drugim. W mieszkaniu jest bałagan. Nie brud. Po prostu nic nie ma swojego miejsca, jakby wszystkie przedmioty były w ciągłym ruchu, żyły własnym życiem. Nie do pomyślenia u mnie w domu. Przypominam sobie porządek w szafach mamy, poskładaną w kosteczkę bieliznę, lekki zapach lawendy. Nagle mam ochotę zajrzeć do szuflady Rudej. Jakby mogło mi to cos' wyjaśnić.

Jedzenie jest ze sklepu na rogu, nic osobistego, nawet sałatki są w firmowych opakowaniach, znów porównuję, chociaż powinienem przestać.

Odbijamy zdania, typowa wymiana poglądów na temat wyższości Świąt Bożego Narodzenia nad Świętami Wielkiejnocy. Ruda wychodzi do kuchni zaparzyć kawę.

Jak mama? — pada niespodziewanie, ojciec patrzy gdzieś w bok, jakby się wstydził.

Jesteś dużym chłopcem, myślę i nagle wydaje mi się to największą prawdą.

Siedzimy na schodach koło szatni. Nasz klub. Pani Celinka parzy kawę.

Jadłeś coś dzisiaj? — pyta Kubę.

Kuba coraz rzadziej coś jada. Ma ciało w zaniku. Podobno asce-za ma go doprowadzić do wiedzy o samym sobie.

Nie jestem głodny — odpowiada jak zwykle.

Pani Celinka wyjmuje z torby bułeczkę z serem, wyciąga rękę.

Nie dziwacz — prosi.

Nasze panie szatniarki to dar od Boga. Można im się zwierzyć i wypłakać. Pogadać o wszystkim i o niczym. Psychoterapia wśród palt.

Kuba zastanawia się przez chwilę, w końcu bierze bułeczkę, przygląda jej się, jakby była jakimś dziwnym owadem, rozkłada ją na dwie części, pochyla się nad serem. Ciekawe, co będzie dalej. Dla Kuby jedzenie to misterium. Wszyscy milkną, czekają w napięciu.

18

__ Nie nasypałam tam dziś arszeniku — próbuje go uspokoić pani Celinka, ale nie wydaje się przekonany. _ Daj ugryźć. — Gośka oblizuje się. Kuba zamyka bułeczkę, zagłębia w niej zęby.

Nie mam więcej... — Pani Celinka uśmiecha się do Gośki. Gdyby mogła, wzięłaby na utrzymanie cały wydział. Dobra z niej

samarytanka. Pewnie za dobra, skoro robi to, co robi. A może to lubi, skąd wiesz, głupi ośle?

Idę do klasztoru — mówi Kuba głośno.

Nie dojadł bułeczki. Trzyma ją przez chwilę przed sobą jak opłatek, a potem chowa do kieszeni kurtki.

Matko Boska... — dziwi się pani Celinka.

Zwiejesz stamtąd po miesiącu — prorokuje Gośka.

A przyjmą cię w ogóle? — Próbuję wyobrazić sobie Kubę jako spowiednika, nawet mi pasuje, nie gada za dużo.

Już mnie przyjęli — mówi z godnością i wstaje.

Poczekaj..: — Gośka próbuje posadzić go z powrotem, nie jest to proste, w końcu się udaje.

Mógłbyś wytłumaczyć? — Siadam bliżej, rzeczywiście mnie to interesuje, nigdy nie widziałem, żeby latał do kościoła, nie nosi krzyżyka...

Nie chce mi się. — Wzrusza ramionami.

Ale mógłbyś, gdyby ci się chciało? — pada z tyłu, to inteligentne pytanie, zalega cisza.

Nie — odpowiada po chwili.

Nie widziałem go nigdy z dziewczyną, uświadamiam sobie.

Będziesz trzepał kapucyna? — Pytanie jest wulgarne, ale jakoś ważne, spoglądam przez ramię, to znowu ten gość, nie znam go, pojawił się niedawno.

A fuj! — oburza się pani Celinka.

Jeśli to będzie konieczne... — Kuba nie wydaje się speszony, ale chyba jest. Na jego szyi pulsuje żyłka. Szybko, coraz szybciej.

Jego sprawa, czy będzie trzepał. Tobie nikt nie zagląda do łóżka — atakuję nowego, chociaż wcale nie miałem takiego zamiaru.

Jeden aspekt tematu jest na wymarciu, ale Kuba daje do zrozumienia, że inne też, wstaje i uroczyście całuje w rękę panią Celinkę.

Siedzę przed terrarium Ewki, gapię się na patyczaki. Powierzyła je mojej opiece. Mnożą się jak zające, więc nie powinna mieć pretensji.

19

Co taki patyczak sobie kombinuje? Przyglądam się ich chropowatej bezradności, czasem któryś ruszy nogą, o ile w brunatnej gęstwinie można rozróżnić nogę od czegoś innego.

Dzwonek do drzwi wyrywa mnie z zamyślenia.

Baśka. Nie wierzę własnym oczom. I własnemu szczęściu.

Rewizyta... — Uśmiecha się tak, jak lubię, i już jest przy mnie. Blisko, bliziutko.

Całujemy się długo, na tym musimy poprzestać, matka może wrócić lada chwila. Nigdy nie ma nic przeciwko temu, żeby Baśka nocowała, ale wypada przestrzegać zasad. Właściwie jakich? Przyzwoitości? Przecież dobrze wie... Zastanawiam się, jak to nazwać, nie chciałbym zakłamaniem, bo to jednak nie to.

Pójdziemy potańczyć? — szepczę jej do ucha, nie jestem w tym najmocniejszy, ale Baśka uwielbia taniec.

Nie mogę... — Odsuwa się. Patrzę na nią z niedowierzaniem.

Przyjechał Hastelbergen — mówi z namaszczeniem.

Kto?

Największy amerykański astronom. Przewidziane są trzy spotkania.

Rozumiem, że dziś pierwsze?

Coś sobie przypominam jak przez mgłę. Kiedy Baśka była tu po raz pierwszy, też latała na jakieś spotkania. Ale wtedy towarzyszył jej Maciek. Czy na pewno nic między nimi nie było? Twierdzą, że nie. Maciek był zakochany w Ewce, więc chyba naprawdę... Ciekawe, czy przypomniałby sobie nazwisko tego faceta?

Co za różnica, czy to ten sam, czy inny, mało to astronomów na świecie? Chyba jednak niewielu, odpowiadam sam sobie.

On był już tu kiedyś?

Raz — przyznaje Baśka. Trafiłem w dziesiątkę.

W takim razie już chyba wiesz, co ma do powiedzenia... — prowokuję.

Baśka patrzy na mnie z pogardą, jak na profana. Zresztą nim jestem.

To było rok temu. W mojej dziedzinie to strasznie dawno. Nie masz pojęcia, jak to idzie do przodu. Nie mam forsy, żeby prenumerować literaturę fachową...

Staje się piekielnie zasadnicza, jak zawsze wtedy, kiedy wkraczamy na tematy zawodowe. A raczej: dotyczące jej dziedziny. Wyczuwam, że moją pogardza, chociaż nigdy nie powiedziała tego wprost.

20

Może ma rację... Coraz częściej tak myślę. Zresztą nie tylko ja. Większość ludzi poszła na filozofię, żeby się odnaleźć. Wobec siebie i innych. Wobec czasu i przestrzeni. Myśleli, że łatwiej będzie im żyć. Akceptować codzienność. Na razie mógłbym policzyć na palcach jednej ręki takich, których te studia urządzają.

Miałem nadzieję, że przyjechałaś do mnie...

Do ciebie też.

Przy okazji...

Och, nie wygłupiaj się... — Baśka śmieje się, ale jest w tym śmiechu coś, co mi nie pasuje.

Okej, możemy pójść tam razem — podejmuję decyzję. Nie znam się na astronomii, nie rozumiem za dobrze angielskiego, ale posiedzę sobie przy niej, po prostu.

Gdzie? — Baśka przygląda mi się ze zdumieniem.

Na to spotkanie. Przecież wstęp jest wolny... — Nagle ogarnia mnie złość.

Wolałabym iść sama.

Mogłabyś wyjaśnić, dlaczego?

Wstaje z kanapy, podchodzi do okna, jakby zaciekawiło ją nagle to, co dzieje się na ulicy.

Po tamtym spotkaniu byłam tak poruszona jego osobowością, że napisałam do niego. Pamiętał mnie, bo zadawałam wtedy pytania. Odpisał. Nie wiem zresztą, czy on, czy jego sekretarka. Ale któryś tam list z kolei był od niego. Jestem pewna... — mówi wolno, z wahaniem, słucham tego jak bajki o żelaznym wilku.

Nie myśl sobie tylko, że to jakaś love story. Po prostu, wymiana myśli profanki, która chciałaby się czegoś dowiedzieć, i wielkiego uczonego. To dla mnie takie ważne, Gruby! — Przypada do mnie nagle, przytula się. — To przecież może być szansa, rozumiesz? Moja życiowa szansa!

Nie rozumiem. Ni w ząb. O czym ona do diabła... Baśka przygląda mi się, wzdycha, odsuwa się na odległość wyciągniętej ręki, patrzy mi w oczy.

O ile pamiętam, nie potępiałeś Ewki, kiedy postanowiła jechać do Paryża. Raczej dziwiłeś się Maćkowi, że jest na nią wściekły...

Nic mi nie mówiłaś, że się gdzieś wybierasz, więc trudno, żebym cię potępiał. — Nie mogę za nią nadążyć, wydawało mi się, że ją znam jak własną kieszeń, że nie jest w stanie mnie zaskoczyć.

Na razie wybieram się po prostu na ten wykład. — Wzrusza ramionami. Niech przestanie tak ze mną rozmawiać, bo mnie diabli wezmą. — Jak myślisz, co ja mogę tu, w kraju, robić po moich studiach?

21

Masz jeszcze trzy lata przed sobą...

Miną. Kiedyś miną.

Dokładnie za trzy lata.

Zależy, panie filozofie. Mogę oblać jakiś egzamin...

Ty?! Pusty śmiech mnie ogarnia. Gwiazda wydziału miałaby coś umoczyć...

Albo wziąć urlop dziekański...

No tak, to już bardziej prawdopodobne, ale...

Tak tylko gadam. — Wzrusza ramionami Baśka. — Chcę skończyć studia o czasie. Ale potem... Nie będę przecież nauczycielką!

Pamiętasz, kiedyś mówiliśmy, że wyjedziemy w Bieszczady. Moglibyśmy hodować konie. Albo coś innego. Owce, na przykład...

Już widzę oczyma duszy jesienne połoniny, Baśkę w niebieskiej sukience karmiącą małego źrebaczka, w głębi niewielki domek, malwy przy płocie...

Wdrapywałabym się na najwyższy szczyt w okolicy z lunetą, kupioną od Ruskich na jarmarku. Bomba...

Teraz ja wstaję, ale Baśka idzie za mną, pewnie czuje, że przeholowała.

Posłuchaj, Gruby... — mówi miękko. — Kocham cię, naprawdę. Ale kochać to również nie przeszkadzać za bardzo. To nie więzienie.

Nic nie mówię, czekam, co będzie dalej, co jeszcze mi powie. Nagle to, że nie zgodziła się wyjść za mnie, zaczyna mi pasować do tego, co usłyszałem przed chwilą.

Wiesz, w tym instytucie, w którym pracuje Hastelbergen, jest system stypendiów. Dla najzdolniejszych absolwentów z całego świata. Wspominał mi o tym. Dawał nadzieję. Nie wolno mi lekceważyć takiej szansy!

Nareszcie jestem w domu. Wzdycham jak po długim biegu, chociaż do mety wciąż jeszcze daleko.

Jasne, że nie wolno — zgadzam się gładko. Zresztą naprawdę tak uważam. — Tylko nie mogę pojąć, dlaczego moje towarzystwo na tym spotkaniu ma ci przeszkodzić w karierze?

Baśka zaciska usta, zaszliśmy bardzo daleko, dalej nie można. Nasza prywatna psychodrama.

Nie sądzę, żeby miało przeszkodzić — mówi wreszcie. — Ale nie będę się czuła swobodnie. Może potem uda mi się z nim porozmawiać. Może nawet wypić kawę. Nie znasz angielskiego. O przedmiocie nie masz pojęcia. W jakim właściwie charakterze byłbyś tam ze mną? Obstawy?

22

To było jak pięścią w brzuch albo między oczy, bo nagle czuję ból głowy. Nasila się tak szybko, że rozsadza mi czaszkę. Wlokę się do apteczki, wyjmuję, co trzeba, popijam wodą. Baśka nie spuszcza ze mnie wzroku. To musi wyglądać na demonstrację, myślę z niesmakiem o samym sobie.

_ To nie było na serce... — mruczę, bo trudno mi mówić głośno. — Nie bój się też, że zwariuję z nieszczęścia.

Szczerze mówiąc, nie widzę powodu... — Baśka znów jest przy mnie. — Nic się przecież nie stało, Gruby. Kompletnie nic. Nic się między nami nie zmieniło. I mam nadzieję, nie zmieni — dodaje po chwili.

Nie mogę ci tego obiecać, myślę. Czuję się wyprany z emocji i marzeń. Pusty jak tykwa. Chociaż nic się nie stało.

Baśka wróciła dość późno. Musiał ją zaprosić na kawę albo na coś innego. Raczej na coś innego, bo nie chciała nic jeść. Nie zadałem jej żadnego pytania, nie dałem punktu zaczepienia do zwierzeń. Kiedy próbowała mówić o spotkaniu, zmieniałem temat. Matka patrzyła na nas niespokojnym wzrokiem. Poprosiłem, żeby z nami posiedziała. Może już samo to było dość niezwykłe...

Następnego dnia rano kochaliśmy się. Ale był to raczej rytuał niż miłość. Baśka próbowała wykrzesać ze mnie więcej, ale wciąż czułem się jak w syropie. Niezdarny trzmiel poruszający bezradnie łapkami. Po raz pierwszy marzyłem, żeby wreszcie wyjechała. Jej obecność sprawiała mi przykrość.

Jesteśmy w Ogrodzie Botanicznym, zacieniona ławeczka, szpaler wysokich kwiatów oddziela nas od świata. Ale Baśka siedzi o metr ode mnie, a ja nie mam ochoty się zbliżyć. To coś nowego.

Dlaczego wtedy, kiedy ostatnio byłem u ciebie, pytałaś mnie, czy chciałbym mieć dzieci? — Ten punkt jest wciąż jeszcze niejasny. Pewnie już nieważny, ale chciałbym zrozumieć.

Tak sobie. Żeby wiedzieć. — Wzrusza ramionami. — Kiedy masz pierwszy egzamin? — ostentacyjnie zmienia temat.

W porządku, nie będę jej wypytywał, to nie ma sensu.

Rozmawiamy o sesji, ale przecież po sesji są wakacje, mamt jechać w góry. Wzbiera we mnie bunt. Nie myśl, że możesz ze mną robić, co chcesz, postanawiam nagle. Ja też mam swoje życie.

23

Baśka wytrzeszcza na mnie oczy. Miło, że to nie wyłącznie moja specjalność ostatnimi czasy.

Nie rozumiem. Przecież wszystko było dawno ustalone. Nawet trasy. Kupiłam nowy plecak...

Na pewno ci się przyda — mówię z przekonaniem.

Gruby, jeżeli to odwet, jesteś skończonym kretynem. Nie psuj tego, co jest między nami...

A więc to ja psuję. Okej. Niech jej będzie.

Muszę być sam. Muszę zastanowić się nad wszystkim. Muszę wszystko zmienić. Wszystko, rozumiesz?

Nie... — Kręci głową.

Kuba poszedł do klasztoru — mówię nagle.

Jaki Kuba?

No tak, zapomniałem, że Baśka go nie zna.

Kuba i już. Facet z roku. Inny idzie do wojska. Na ochotnika.

Po co?

Żeby być mniej z boku. Doświadczyć na własnej skórze, jak to jest poza naszym światkiem.

A ty? Gdzie się wybierasz? — pada po chwili.

Jeszcze nie wiem, gdzie. To jest najgorsze, że nie wiem. Ale decyzja nabrzmiewa we mnie, muszę gdzieś dać nogę. Gdzie diabeł mówi dobranoc, najlepiej.

To ma być rozstanie? — głos Baśki jest cichy i drżący. Tylko bez scen, myślę, tylko nie to.

Nagle zdaję sobie sprawę, jak bardzo ją kocham.

Kochać to znaczy być wolnym — deklamuję z patosem, w ogóle w to nie wierzę albo tylko w połowie.

Obejmuję ją nagle, zaczynamy się całować jak wariaci, przecież nie mogę bez niej wytrzymać nawet dwóch tygodni, co mi łazi po głowie, co mi łazi... Ale raz posiane ziarno zaczyna kiełkować, rozrastać się, bez mojej wiedzy, poza świadomością, zła kolczasta roślina o mocnych korzeniach.

Rozdział III

On chyba rzeczywiście ma talent, wpatruję się w obrazy Maćka, nie znam się na sztuce, ale coś w tym jest. To się czuje.

Oglądasz do góry nogami... — Maciek staje koło mnie, nie wiem, czy się wygłupia, czy mówi serio.

Gadasz... — oburzam się, robi mnie w jajo.

Wyjmuje mi obraz z ręki, odwraca, ogląda, potem znów odwraca, ma dziwną minę.

Może i tak jest lepiej... — Zastanawia się. Koniec świata, zrobiłem mu korektę, jak się okazuje.

Ma to jakiś tytuł? — pytam niedbale.

Po drugiej stronie.

Patrzę na płótno od tyłu, nic tam nie jest napisane, Maciek się śmieje.

To właśnie tytuł. „Po drugiej stronie".

Obraz jest głównie niebieski. Różne pastelowe kolory pojawiają się tak, jakby wychodziły gdzieś z głębi. Mimo pogodnych barw, płótno pulsuje niepokojem, ciekawe, jak on to osiągnął?

Niezły jesteś — mówię i czuję zazdrość. Nie zawiść, zdrową zazdrość, że mu się udaje, że robi, co lubi, i robi to dobrze.

Maciek poprawia ciemne okulary, pamiętam, że kiedyś już przestał je nosić, to było chyba za czasów Ewki. Nie, nie chyba, na pewno. Drzwi otwierają się z hukiem, do pokoju wpada Jasiek.

Sie masz, brat... — Maciek pochyla się z powagą i wyciąga rękę. Mały szczerzy się, pokazuje nieliczne zęby i pakuje piąstkę do buzi. — Co u ciebie?

Jasiek coś gulgocze, Maciek kiwa z powagą głową, dobrana z nich parka.

Chodź, Jasiu... — W progu wyrasta Irenka. Jak zawsze, kiedy ją widzę, zdaję sobie sprawę, że czas jest pojęciem względnym. Matka Maćka to wciąż superlaska.

Zostaw go — prosi Maciek, ale Irenka ma inne plany, wyprowadza małego za rękę.

25

Zastanawiam się, czy wspomnieć mu o Ewce. Od jego powrotu z Paryża jest to temat tabu. A minął prawie rok. Widuję go wciąż z nowymi dziewczynami. Wrócił do stylu sprzed lat — co na drodze, to nieprzyjaciel.

Jakby na zawołanie dzwoni telefon. Z rozmowy domyślam się, że to jedna z narzeczonych. Maciek pozwala się adorować. Laskawca. Tym razem dał się zaprosić na jakąś premierę.

Agata ma wejściówki... — Wzrusza ramionami, kiedy patrzę na niego pytająco. — Trzeba gdzieś łazić, żeby nie schamieć.

To ci raczej nie grozi, myślę. I czuję żal, że między nim a Ewką tak głupio się skończyło. Może jak ona wróci... Jeśli w ogóle wróci. Fakt, że Maciek nie ma jednej jedynej dziewczyny, daje nadzieję. Tylko jak Ewce o tym napisać? Nie poruszę tego tematu. Po prostu: studiuje, maluje coraz lepiej, w domu po staremu... W końcu jej listy do nas też tak wyglądają. Dokładnie tak.

Przyłapuję matkę na ćwiczeniach na macie. Macha nogami, robi skłony, domyślam się, że mają poprawić jej figurę. Czy robi to z myślą o ojcu? Mam nadzieję, że nie.

On nie wróci, daj sobie spokój — wyrywa mi się, matka siada po turecku, mruga oczami.

O czym ty mówisz? — sapie.

Nie wiem, czy udaje, wszystko jedno, wygłupiłem się, jak zwykle.

O ojcu — przyznaję.

Matka zaczyna się śmiać, śmieje się coraz głośniej, chyba wpadła w histerię, myślę z niepokojem. Ale nie, jej twarz jest pogodna, powiedziałem dobry dowcip, jak się okazuje.

Chcesz o tym porozmawiać? — W kącikach jej ust drga ciągle uśmiech.

Właściwie o czym, wszystko jest boleśnie jasne... Kiwam jednak głową, jej reakcja zaskoczyła mnie, sądziłem, że wciąż jeszcze ma nadzieję.

Matka przeciąga się, wstaje, opada na fotel.

Przyniósłbyś szklankę soku...

Czas na zastanowienie czy niedobór płynu w organizmie?

Sobie też nalewam, dobrze jest coś popijać, kiedy człowiek nie wie, jak zareagować.

Ale nie mam takiego problemu. To, co mówi matka, jest logiczne i klarowne.

26

Trudno jest przestać kochać kogoś z dnia na dzień. Jeśli się kochało naprawdę. Nawet gdy ten ktoś sprawił ci zawód.

Zawód... Chyba używasz eufemizmów... — wyrywa mi się. Przecież on ją cały czas zdradzał. I w końcu zostawił. Zawód... Ciekawe, co musiałby jej zrobić, żeby określiła to mocniej. Moja anielska matka...

Nagle mam ochotę ją ucałować. Ale hamuję się, nie powinniśmy popadać w czułostkowość, wszystko, tylko nie to.

Dlaczego? Nigdzie nie jest napisane, że masz drugiego człowieka na własność. Małżeństwo to tylko kontrakt, umowa między dwojgiem ludzi. Szczególnie, jeśli było cywilne. Dla ludzi wierzących ma to naturalnie inny wymiar, ale wiesz, że to akurat nas z ojcem nie dotyczy. W pewnym momencie umówiliśmy się, że będziemy razem. Że będziemy sobie pomagać, że będziemy mieć dzieci. I tak się stało... Dzieci dorosły, ojciec pokochał inną kobietę. To się przecież zdarza. Tak trudno jest być zafascynowanym przez całe życie jedną osobą...

A ty? — wyrywa mi się. — Ty jednak byłaś...

Mówię w czasie przeszłym, chociaż wydaje mi się, że to ciągle trwa.

Zafascynowana? Nie, bez przesady. Po prostu to, co miałam, wystarczało mi. Lubiłam dom. Lubiłam po pracy wracać do was i przygotowywać jedzenie, patrzeć, jak jecie, widzieć, że wam smakuje. Lubiłam was mieć blisko siebie, czuć, że mamy ze sobą wiele wspólnego. Wszyscy razem, rozumiesz? Jestem rodzinne zwierzę... — Wzrusza ramionami, popija sok. — Teraz muszę wymyślić coś nowego. Żeby móc żyć normalnie.

Widzę, że chce jeszcze coś dodać, musi to być coś trudnego, co nie chce jej przejść przez gardło.

Wal śmiało... — Uśmiecham się do niej, ale wciąż się waha.

Sądzę, że powinniśmy zamienić mieszkanie.

Po co? To jest okej... — Nic nie rozumiem.

Na dwa. Na trzy, niestety, się nie da... Uważam, że nadeszła chwila, by każde z nas zaczęło żyć własnym życiem. Ewa już zaczęła. Do ciebie przyjeżdża Basia, lepiej wam będzie beze mnie. A ja... może też powinnam pomyśleć o sobie, jak sądzisz?

Spoglądam w stronę maty, a więc to tak, matka pewnie planuje nowy związek. Może nawet już kogoś ma? Nigdy nie przyszło mi to do głowy...

Będę ci pomagać finansowo tak długo, jak będzie to konieczne — mówi. — Możesz przychodzić na obiady. Zresztą na śniadania

27

i kolacje też — dodaje spiesznie i zaczynamy się śmiać. Ten śmiech rozładowuje napięcie.

Jak chcesz, ale może na razie lepiej się z tym wstrzymać. Ja chyba wyjadę... — słyszę swoje słowa i nie wierzę własnym uszom. To nie ja powiedziałem. To ktoś we mnie. Brzuchomówstwo, słowo daję. Wydaje mi się, że nigdy nie myślałem o wyjeździe...

O! — Matka jest chyba przestraszona. — Coś takiego... Gdzie?

Może w Bieszczady... — Znów staje mi przed oczami Baśka w niebieskiej sukience i mały źrebaczek. Do diabła, to już przecież nieaktualne... — A może zupełnie gdzie indziej. Gdzieś w Polskę.

A studia?

Wezmę dziekański... — Na poczekaniu znajduję rozwiązania.

A Basia? — pada po chwili.

Nie wiem... — to jedyne, co umiem wykrztusić.

Matka wstaje z fotela, sięga po pudełko z dyżurnymi papierosami, nie pamiętam, kiedy paliła ostatnio. Podaję jej ogień jakby nigdy nic.

Myślałam, że jesteś szczęśliwy. Chociaż ty — mówi wreszcie. Też tak myślałem. Zresztą, co to właściwie znaczy? Rusz głową,

filozofie, rusz głową. Może tego chciałbyś się również dowiedzieć. Gdzieś w Polsce. Nie wiadomo, gdzie. „W Polsce, czyli nigdzie", przypomina mi się cytat z Jarry'ego. Nie, to nie tak. Po prostu w Polsce.

Przyglądam się naszej gwieździe wydziału. Wojtek ma na sobie stary garnitur i koszulę flanelową zapiętą pod szyję. Do tego sandały. I szare skarpetki. Jedyny, który naprawdę przyciąga uwagę. Dookoła faceci z dżetami na głowie, końskie ogony, warkoczyki, łyse pały, a ten — prosto od fryzjera, równiutki przedziałek. Kwadratowe jajo.

A może on kontestuje? Doznaję olśnienia. Chętnie bym zapytał, ale nie wiem, jak. Bo w końcu to on jest inny, a nie my.

Siedzi równo na krześle, notuje, pochłonięty bez reszty tym, co robi. Chyba naprawdę go to interesuje. Wiem, że mieszka w akademiku, z drugim, trochę podobnym. Wygrał olimpiadę filozoficzną.

Zostanie pewnie na uczelni, zrobi doktorat albo nawet się habilituje, wszystko jest możliwe. I będzie prowadził zajęcia z takimi samymi jak on. I jak ja. Koło się zamknie.

Prosił pan o Platona... — Wyrasta nade mną bibliotekarka. Dziękuję, wsadzam nos w książkę. I nagle czuję na sobie czyjś wzrok.

28

To nasza gwiazda w garniturze. Przygląda mi się uważnie, wyraźnie kombinuje coś na mój temat. Może to samo, co ja na jego, myślę ze znużeniem. Mniej więcej to samo.

Studyjne kino, kameralna salka, parę osób na krzyż. To ma być coś bardzo ambitnego. Podobno bez słów. Maciek nachyla się ku mnie, mamy jeszcze dziesięć minut do rozpoczęcia projekcji.

Jedziesz w końcu czy nie? Baśka dzwoniła do mnie, prosiła, żebym na ciebie wpłynął...

Okej, na dwa tygodnie — kapituluję, tyle życie może na mnie poczekać.

Wybiera się jeszcze taka jedna z mojego roku. Justyna. Będzie pasować, nie martw się...

Wyglądam na zmartwionego? — próbuję żartować, chociaż gdzieś w środku czuję niepokój. Ciągle mam nadzieję, że on i... — Ewka pytała o ciebie... — mówię lekko. Nie patrzę w jego stronę, zresztą jest półmrok, niewiele bym zobaczył.

Co u niej? — głos Maćka jest doskonale obojętny. Jakby pytał o mojego wuja. Czy przyjeżdża na święta.

Po staremu — odpowiadam po chwili.

Światła gasną. Na ekran wjeżdża wyścigowy samochód. Pędzi wprost na nas.

Zdałem... — chwalę się matce, ściska mnie, szczęśliwa.

Czyli jesteś na drugim roku! Ale mam zdolnego syna...

Zdolnego do wszystkiego. Poprosiłem o urlop dziekański. Twarz matki tężeje, pewnie myślała, że tak tylko plotę.

Przemyślałeś to dobrze?

Nie wiem. Chyba nie — przyznaję zgodnie z prawdą. — Ale muszę to zrobić. Rozumiesz, muszę.

Nie rozumiem, ale w końcu to twoje życie.

Dostrzegam na stole jakąś nową książkę, biorę ją do ręki. „Samo-uzdrawianie metodą Silwy", czytam, patrzę na matkę pytająco.

Źle się czujesz? — pytam z niepokojem.

Dobrze. A co? — Nie załapała.

To dlaczego chcesz się samouzdrawiać? Śmieje się, dołączam do niej po chwili.

29

Oprócz kursu samouzdrawiania robię bukieciarski. Zapomniałam ci o tym powiedzieć. Po prostu niektóre rzeczy zawsze mnie interesowały, a nie miałam na nie czasu. Albo może raczej wydawało mi się, że nie mam. W dalszych planach mam garncarstwo i ceramikę.

Czuję, że brwi podjeżdżają mi na czubek głowy. Nigdy jej naprawdę nie znałem, myślę ze zdumieniem.

Nie rozumiem, ale w końcu to twoje życie — cytuję cos', co usłyszałem przed chwilą.

Klepie mnie po plecach jak dobrego kumpla. Bo chyba nim również dla niej jestem. Przynajmniej mam nadzieję.

Leżę na kanapie, przede mną sterta gazet. Rzadko mi się zdarza taka chwila, na ogół olewam nowinki, niezależnie czego dotyczą i dla kogo są przeznaczone. Zawsze wydaje mi się, że nie dla mnie.

Mój wzrok ślizga się po kolejnych stronach, ktoś kogoś obszcze-kał, afera szpiegowska, afera sportowa, zapowiadają kiepskie zbiory, mafia znów górą, z zoo dał nogę pyton, Miss Universum zamierza budować szpital dla głodujących dzieci, reklama nowego modelu krążownika szos, pod nią — kosmetyków, które sprawią, że odmłodnieję o dwadzieścia lat. Ciekawe, co będzie, gdy zaczną ich używać nastolatki...

Zaczynam to sobie wyobrażać jako animowany film, taka wędrówka w tył czasu, poprzez piaskownicę do wózeczka, a potem do łona matki. Kosmetyki nowej generacji, no cóż...

Ktoś chce się pozbyć kożucha w dobrym stanie, ktoś inny kurzej fermy, potrzebują młodego energicznego akwizytora, może to dla mnie szansa, ale czy jestem energiczny? Wątpię.

Mój wzrok zatrzymuje się na rubryce „Towarzyskie-matrymonialne". „Przystojny brunet po sześćdziesiątce, bez nałogów, pozna młodą z mieszkaniem. Wyższe wykształcenie mile widziane". Ciekawe, ile dostanie ofert, myślę i naprawdę zaczyna mnie to interesować. Może założę biuro matrymonialne, rozmarzam się nagle. Będę organizował wieczorki zapoznawcze. W Bieszczadach? Uświadamiam sobie, że mogłyby tam nie mieć powodzenia. Co się tak uparłem na te Bieszczady? To miało być w innej konfiguracji, źrebaczek i te rzeczy, teraz mogę spróbować gdziekolwiek, byle to było gdzie indziej. Spróbować czego? Odrzucam natrętne myśli, wścibskie pytania do samego siebie.

Szczupła blondynka, 18 lat, lubiąca przyrodę, pozna spokojnego chłopaka w odpowiednim wieku".

30

Ciekawe, o co jej naprawdę chodzi. Mam nieodpartą ochotę zobaczyć tę dziewczynę, szukanie kontaktów poprzez gazetę w tym wieku wydaje mi się niezwykłe.

Łapię za słuchawkę.

Myślisz — pytam Maćka — że jestem spokojny?

Gruby... farby mi zaschną...

Kupuj w lepszym gatunku — radzę mu życzliwie. — To jak, spokojny ze mnie gość, czy nie?

A o co ci biega?

Czy tak trudno odpowiedzieć wprost na zwykłe pytanie?! — zaczynam się nagle złościć. — Znasz mnie z dziesięć lat. Człowiek nie zawsze ma jasną świadomość siebie. Sam dobrze wiesz...

Okej — przerywa mi stanowczo. — Jesteś spokojny.

Tyle chciałem wiedzieć. A jeśli chodzi o farby, to coś mi łazi po głowie, że można je rozrzedzać terpentyną...

Maciek odkłada słuchawkę, niech mu będzie, już usłyszałem to, co mi potrzebne.

Baśka była pierwszą dziewczyną, z którą zacząłem się spotykać. Jak dotąd jedyną. Zadzwonię do tej blondynki, mogę jej nawet postawić ciastko, co mi zależy... Nie wiem dokładnie, po co to robię. Ciekawość? Pewnie tak, bo cóż by innego?

Rozglądam się po kawiarni, może przyszła przed czasem, mógłbym przyjrzeć jej się i nawiać.

Dwie pary, łysawy blondyn z nosem w gazecie, wesołe towarzystwo, trzy starsze panie... Żadnej samotnej dziewczyny, to ułatwia sytuację.

A może ona też się gdzieś czai? Stanie sobie z boczku, popatrzy na mnie... Może mnie wziąć za tego łysawego blondyna... W panice zajmuję centralne miejsce, po chwili opadają mnie wątpliwości, czy na pewno wyglądam lepiej od niego. Tak czy owak do niego właśnie zbliża się blondynka, witają się wylewnie. Nie, to nie może być ona, bez przesady. Czekam już dziesięć minut, zamówiłem piwo, udaję, że czytam książkę, ale nie rozumiem ani słowa.

Po co właściwie tu przyszedłem? Czego szukam? Przecież naprawdę kocham Baśkę i nie mam ochoty na żadne przygody. A więc...

Dopijam spiesznie piwo, kiwam na kelnerkę, całe szczęście, że lubiąca przyrodę się spóźniła albo rozmyśliła, na jedno wychodzi, nic tu po mnie...

31

Ale właśnie zbliża się do mnie duża, mocno wymalowana dziewczyna w odważnym mini.

To ty? — pyta i obcina mnie wzrokiem ż góry na dół. Nie pozostaję jej dłużny.

Ja — mówię i wstaję. Podchodzi kelnerka.

Pan chciał zapłacić?

Może później. Jeszcze ja nic nie zamówiłam... — dziewczyna mówi trochę za głos'no. Parę osób odwraca głowy w naszą stronę. Opadam na krzesło.

Czego sobie życzysz? Wertuje menu, zaraz zamówi butelkę szampana...

A masz w ogóle forsę? — Jest jednak przytomna, oddycham z ulgą.

To zależy... — mówię ostrożnie. Dziewczyna macha ręką, jakby odganiała muchę.

Dla mnie też piwo... — Pokazuje na moją pustą puszkę. Zamawiam dwa.

Czyli lubisz przyrodę... — Robię z siebie idiotę. Dziewczyna mruga oczami, śmieje się głośno.

Pewnie — odpowiada. — Pewnie, że lubię.

Czuję, że trąca mnie kolanem, uznaję to za przypadek, ale nie... Odsuwam się stanowczo na bezpieczną odległość.

Wiesz, moja siostra też ma takie hobby. Zdawała na biologię. Zgromadziła w chałupie całą menażerię. Nawet patyczaki... — plotę, co mi ślina na język przyniesie, przed nami stoi już piwo, trzeba wypić i się zmywać, urwać się pod jakimkolwiek pretekstem.

Patyczaki? A co to?

Wyjaśniam gorliwie, przynajmniej jest o czym rozmawiać, zerkam na zegarek.

Spieszy ci się?

Są urodziny mojej babci. Dziewięćdziesiąte — mówię z zapałem. — Kompletnie o tym zapomniałem, kiedy się umawialiśmy. A sama rozumiesz. W tym wieku chodzi się wcześnie spać...

Jest wpół do szóstej.

Masz papiery, czy chodzisz jeszcze luzem? — głos dziewczyny staje się o pół tonu wyższy. Jeśli to możliwe.

Cała kawiarnia czeka na odpowiedź.

Mam papiery — odpowiadam mężnie. Tak aby wszyscy słyszeli dokładnie. — Ale na ogół bywam nieszkodliwy. Dlatego dali mi przepustkę.

32

Nie ryzykowałabym na ich miejscu — syczy i wychodzi, przewracając po drodze krzesło.

Kłaniam się wszystkim, udają, że tego nie widzą. Przedstawienie skończone.

Widzę ją jeszcze na ulicy. Stoi na przystanku, czeka, nie patrzy w moją stronę. Dlaczego zależało jej, żeby facet był spokojny? Pytanie nagle wydaje mi się ogromnie ważne, postanawiam je zadać, ale właśnie podjeżdża autobus i dziewczyna znika.

Nigdy się tego nie dowiem, myślę z nagłym żalem, chociaż chętnie postawiłbym dwa piwa Najwyższemu, byle jej już nigdy nie spotkać.

Muszę opowiedzieć to wszystko Maćkowi. Lecę do niego. Otwiera mi po dłuższej chwili, dostrzegam, że ma krzywo zapiętą koszulę.

Nie jestem sam, Gruby, sorry...

No tak. Justyna, Marysia, Krysia czy jak jej tam czeka, żeby zamknął mi przed nosem drzwi.

Złażąc po schodach, myślę o Ewce. Co teraz robi? Czy miewa facetów. Czuję nagły żal. Nie czekaj na niego. Przestań o nim myśleć. To tylko przeszłość.

Leje już trzeci dzień. Ciągle nie możemy wystartować w góry. Forsa przecieka nam przez palce, tyle jest pokus w tym Zakopanem...

Baśka przygląda mi się bacznie, niby jesteśmy razem, ale jest inaczej niż kiedyś.

Maciek z Justyną poszli gdzieś balować, mnie się nie chce. Po raz pierwszy nie ulegam Basi.

To się nazywa asertywność. Bardzo modne słowo. — Leżę na tapczanie, przede mną gazeta.

Stosujesz w praktyce dlatego że modne? Baśka jest wściekła, tak lubi tańczyć...

Mogłaś iść z nimi. Nie powinniśmy dla siebie niczego poświęcać. Kochać to znaczy być wolnym. I nie przeszkadzać sobie nawzajem... — To ostatnio mój ulubiony slogan. Być może nadużywam go. Nawet na pewno.

Baśka odwraca się na pięcie, wyciąga z torby inny podkoszulek, próbuje się przebrać. Jestem już przy niej, widok gołych pleców pobudza moją wyobraźnię.

Spadaj... — Dostaję kuksańca, zaczynamy się mocować. Naprawdę nie chce, wcale nie udaje. Też coś nowego.

33

Wychodzi z hukiem. Jest mi nawet przykro. Ale nie mogę sobie wyrzucać, że nie próbowałem. Czego, właściwie?

Gapię się na nasze plecaki, chętnie wziąłbym swój i poszedł w deszcz. Asertywność... Tak, ale... A gdybym zostawił list... Po prostu list... Że muszę być sam. Niech idą w góry beze mnie. Wyobrażam sobie minę Baśki, ale przecież i tak miała minę... Nie chce mi się przepraszać, nic mi się nie chce. Czy na pewno nic? Pochmurne niebo, zapach mokrych sosen, cichy chrzęst piasku w absolutnej ciszy. Nikt nie idzie przede mną. Nikt nie idzie za mną. Samotność w górach. Czy tego mi trzeba?

Nagle wydaje mi się, że niczego więcej.

Wiem, że zachowuję się jak czub, ale postanowiłem być asertywny do końca. Idę sam. Może się gdzieś spotkamy.

Basiu, kocham cię. Gruby

Zostawiam to oparte o puszkę piwa. Już się zmierzcha, idioto, gdzie cię niesie?

Za trzy godziny powinienem być w Chochołowskiej, spacerek jak po stole, nie sposób zabłądzić.

Rozdział IV

Już czwarty dzień jestem sam. Trochę się wypogodziło, dużo mniej pada, wiatr suszy błoto. Do nikogo się nie odzywam, jeśli nie muszę. Po głowie snują mi się strzępy jakichś myśli, fragmenty melodii. Po prostu jestem. Mam wrażenie, że moje zmysły wyostrzają się na świat. Jest mi dobrze.

Czasami przypomina mi się Baśka. Zakodował się w mojej pamięci obraz jej nagich pleców. Ostatnie wspomnienie... Staram się wydawać jak najmniej, ale jeśli czegoś nie wymyślę, trzeba będzie wracać. Tylko nie to. Jeszcze nie teraz.

Schodzę do wioski. Pokończyły mi się zapasy. Nad każdym zakupem zastanawiam się dziesięć razy.

Do sklepu wchodzi kobieta. Medytuję nad puszką mielonki, strzygąc uchem. Miał przyjechać jej starszy syn. Nie przyjedzie. Jabłka się zmarnują, nie ma komu zbierać.

Mógłbym się podjąć — decyduję nagle. Dopiero, kiedy słowa uleciały, zaczynam się bać, czy aby nie zabrzmiało to jak propozycja towarzyska. Harcerz pomaga w potrzebie.

Ale nie, tu wszyscy mają zbyt poważny stosunek do pieniędzy, żeby o nich nie myśleć.

Kobieta z ekspedientką popatrują po sobie, mierzą mnie wzrokiem. Stawka, którą proponuje po chwili, jest śmiesznie mała.

Kiwam wolno głową, w końcu nikt nie przywiąże mnie tu do drzewa, jeśli się okaże, że coś nie tak.

Mam na imię Grzegorz... — Kłaniam się, kobieta podaje mi rękę.

Dłoń ma zniszczoną, ale to nie ręka wiejskiej kobiety. Zdaję sobie sprawę, jak poprawnie mówi, nawet w akcencie z trudem można doszukać się gwary.

Jabłonki są dość wysokie. Kobieta uśmiecha się, kiedy sięgam po owoc. Sok ścieka mi po brodzie, interesuje się już nim jakaś pszczoła.

35

Te drzewa posadziła jeszcze moja matka. To bardzo wczesna odmiana. Szczepiłam je już kilka razy. Żeby nie zdziczały, wie pan...

Nie chce mi mówić po imieniu, ciekawe, dlaczego.

Zacznie pan od razu?

Czuję głód, wszystko stało się tak szybko...

Może za pół godziny. Kupiłem sobie coś do jedzenia, gdybym tylko mógł dostać wrzątek...

Niedługo będzie obiad. — Kobieta znika w domu.

Pod ścianą widzę wiklinowe kosze. I drabinę. Do roboty, chłopie. Wkrótce przestaje mi się to wydawać zabawne.

Wolę ankieterstwo. Zdecydowanie. Wyobrażam sobie, jak krążę po miejscowych chałupach, badając spożycie batoników Znanej Firmy. A potem pytam, ile razy w roku tubylcy wyjeżdżają za granicę. I jaki wybierają zwykle środek transportu. Turystyka indywidualna czy raczej zbiorowa?

Właściwie, dlaczego nie? Pozory mylą.

Nagle jestem ciekaw, co moja gospodyni robiła w życiu. Co robią jej dzieci? Co się stało z mężem?

Wścibstwo? Nigdy nie interesowałem się przesadnie cudzym życiem. Jej wzrok ściąga mnie na ziemię. Grunt pod stopami sprawia mi nieoczekiwaną przyjemność.

Myślę, że woli pan chodzić po górach niż po drzewach... — Pokazuje mój plecak oparty o słupek werandy, uśmiecha się blado.

Już widać, że się nie nadaję? — pytam. Trudno świetnie, chociaż zjem obiad, pomidorowa pachnie zupełnie jak w domu.

Proszę do stołu... — Nie odpowiada. To zdaje się jej zwyczaj.

Mógłbym umyć ręce? — Czekam, czy tym razem też zmieni temat, ale nie, prowadzi mnie do łazienki, miska na stojaku, wiadro z wodą, niebieski czerpak, czyściutko.

Smak zupy jest równy zapachowi. Potem mielone, ziemniaki, mizeria. I kompot.

Właściwie, jeśli będę tu miał jedzenie i mieszkanie, stawka przestaje być śmieszna...

Kobieta zdaje się czytać w moich myślach.

Może pan spać na sianie... — Wskazuje stodołę. Ostatnio zdarzyło mi się to w dzieciństwie.

Świetnie... — Naprawdę się cieszę. — Gotuje pani tak dobrze, jak moja mama — wyrywa mi się.

Tym razem uśmiecha się naprawdę. Ale o nic nie pyta. Myślałem, że tutejsi ludzie są ciekawi. Tymczasem to ja...

Znów włażę na drzewo. Zapełniam kolejne kosze. Nie do wiary,

36

ile może być tego towaru na jednej gałęzi. Fakt, że jabłka są niewielkie, nie ułatwia zadania. Próbuję obliczyć, ile dni zajmie ogołocenie drzew. Cztery? Może pięć? I co dalej?

Chyba nie zamierzałeś zostać tu na zawsze — mówię półgłosem, ostatnio zdarza mi się gadać do siebie, widoma oznaka dziwa-czenia. Gapię się na góry, już za nimi tęsknię.

Skrzypienie furtki odwraca mój wzrok. Jakaś dziewczyna wpada na podwórze, pędzi do domu, jakby się paliło. Po chwili pojawia się facet. Pijany, z ciupagą. Wymachuje nią, wykrzykuje coś, czego nie rozumiem, i wali w drzwi. Rozłupie, nie rozłupie?

Siedzę na drzewie, pode mną rozgrywa się western madę in Po-land, samo życie, o to mi przecież chodziło... Z domu rozlega się wrzask kobiet. Facet nie rezygnuje, drzazgi fruwają dookoła. Takie porządne drzwi, myślę sobie i walę w drania jabłkiem. Pierwsze gwizdnęło mu koło ucha, trzasnęło we framugę.

Znieruchomiał, zachwiał się, spróbował odwrócić. Ale jego ciało nie było posłuszne. Zamachał wolną ręką, jakby odganiał komary. Drugi rzut był celniejszy, trzeci mistrzowski.

Dobrze, że to jakiś twardy gatunek... Podrzucam kolejne jabłko, jest lekko nadpsute, zrobię mu z gęby szarlotkę, myślę z radością. Ale widzę wpatrzone we mnie czerwone oczka, ręka zaciska się na ciupadze. Łapie drugi oddech, to pewne. Zaczyna wrzeszczeć, chwyta pień jabłoni, próbuje mnie strząsnąć. Wczepiam się w gałęzie, wrastam w korę. Widzę, jak leci w moją stronę ciupaga, zawisa na gałęzi, sięgnąć po nią to dziecinna igraszka. Tylko co dalej? Ale sięgam, na wszelki wypadek, żeby nie spadła. Gotów ściąć drzewo, byle mnie dopaść. Ciupagą to chyba jednak by mu się nie udało... oglądam ją z uwagą, nigdy nie trzymałem w ręku czegoś takiego.

Drzwi domu uchylają się, starsza kobieta staje na progu.

Idź do domu. Do domu! — mówi stanowczo.

Facet próbuje sprzeczki, ale żadne słowo nie ma końca, o ile ma początek. Wyraźnie oklapł. Za chwilę runie, wszystko na to wskazuje. Kobieta sięga po miotłę, kod jest widać czytelny, bo mężczyzna rusza, zataczając się na płot, wyłazi na drogę. Młoda wysuwa się dopiero teraz. Kiedy facet znika, idzie do furtki, zamyka ją za nim.

Mój kosz jest już pełny. Między jabłkami sterczy ciupaga.

Schodzę wolno, wszystko mnie boli, mam ochotę uwalić się wreszcie, choćby na sianie.

Kobiety nie zwracają na mnie uwagi, mówią coś do siebie półgłosem, czuję się urażony, w końcu zawdzięczają mi, jeśli nie życie, to przynajmniej drzwi.

37

Siano pachnie jak siano. Dostałem dwa koce, mam jeszcze swój śpiwór, luksus, słowo daję. Gdzieś beczą owce, przez trójkątny otwór w szczycie widzę gwiazdy. Baśka nazwałaby je wszystkie. Po kolei. Konstelacje, mgławice, czerwone karły. Baśka... Co teraz robi? Wyobrażam sobie całą trójkę w schronisku, gdzieś wysoko, bo miało być ambitnie. A może wcale nie trójkę? Może się rozmnożyli?

Myśl o tym, że obok Baśki mógłby tkwić już ktoś inny, sprawia mi ból. Pies ogrodnika...

Siano szeleści, słyszę owadzie i mysie łapki, drepczą, maszerują, biegną w sobie tylko wiadomych kierunkach. Inny tajemniczy świat. Próbuję go sobie wyobrazić, drzwi stodoły skrzypią, czyjeś ciche kroki, wstrzymuję oddech.

Wrócił?

Nie ma tu jabłek, nie ma tu niczego prócz siana. Mój plecak został na dole.

Ktoś wspina się po drabinie, ale jest to ktoś lekki i raczej trzeźwy. Po chwili widzę. To ta młoda. Nie zostaliśmy sobie przedstawieni.

Śpisz? — słyszę.

Nie — przyznaję po chwili. — Jeszcze nie.

Przyszłam ci podziękować.

Nie ma za co... — rzucam nonszalancko, ale nagle doszukuję się w jej słowach innego znaczenia. Przyszła podziękować. Do mojej sypialni. W nocy.

Wymknęłam się przez okno. Teściowa zamknęła mnie na klucz...

słyszę jej chichot, jest już przy mnie, tak blisko, że mogę się przyjrzeć jej twarzy. Na tyle, na ile jest to możliwe w nocy. Jest nawet ładna, tylko pospolita. Co z tobą zrobić, myślę, żeby nie było ci głupio. Nie chcę cię, w żaden żywy sposób. Moje ciało próbuje ze mną polemizować, sytuacja jest, jaka jest...

Czyli ten facet to jej syn? — staram się, żeby mój głos brzmiał naturalnie.

Przytakuje, ale widzę, że bardziej jest zainteresowana moim śpiworem niż rozmową. Muszę ją zniechęcić. Muszę?

Czy tu we wsi jest jakiś lekarz? Najlepiej dermatolog? — moje pytanie brzmi idiotycznie, ale właśnie tak ma być. — Coś mi się porobiło na skórze. Swędzi jak cholera. Nie wiem, czy nie zarażam...

Chyba nie jest do tego stopnia napalona, żeby ryzykować, kombinuję sobie.

Faktycznie nie jest, odsuwa się nagle, nieruchomieje.

38

__ No to dobranoc... — słyszę. Drabina skrzypi, potem drzwi, gdzieś daleko ktoś śpiewa.

Znów gapię się w gwiazdy. Kiedy jedna spada, wypowiadam życzenie, które zdumiewa mnie do tego stopnia, że nie mogę zasnąć. A więc to tak jest ze mną, to tak... Podświadomość płata mi niezłe figle, jak się okazuje.

Następnego dnia rano po młodej nie ma śladu, musiała się wynieść bardzo wcześnie. A może siedzi zamknięta na klucz? Przypomina mi się, co mówiła wczorajszej nocy. Swoją drogą, ciekawy układ. Nagle wszystko zaczynam sobie wyobrażać inaczej. A może to nie ona jest ofiarą?

Zapełniam kosz za koszem, mam już większą wprawę — w zrywaniu, ustawianiu kosza, siedzeniu na gałęzi, staniu na drabinie. Robię, co trzeba, i myślę, układam scenariusze. Z tych samych klocków można ustawić zupełnie inne domy. Mam niewiele danych. Ale jakieś mam. Historia, która jeszcze wczoraj wydawała mi się oczywista, dziś razi mnie jako zbyt prymitywna, nic w życiu nie jest aż tak proste, a przynajmniej niewiele. Pozory mylą, jakby powiedziała moja mama.

No więc może wcale to nie jest tak, że młoda jest biedna i pokrzywdzona przez potwora-pijaka, który zamiast kupić jej na raty futro, przechlewa pensję za pensją. To znaczy, pewnie rzeczywiście przechlewa, ale dlaczego? Wyobrażam sobie nagle młodą jako wioskową puszczalską, przyprawiającą rogi mężowi na każdym zakręcie. Po co teściowa zamykałaby ją na noc w pokoju? Może dla bezpieczeństwa, odpowiadam sobie. I to nawet nie dla bezpieczeństwa młodej — bo jeśli jest, jak myślę, musi jej nienawidzić — ale żeby syn w amoku nie zrobił głupstwa, za które przyjdzie mu zapłacić.

A może facet jest bezrobotny? Stracił pracę przy strzyżeniu owiec albo zbankrutowała spółdzielnia mleczarska i... Budzi mnie ból. Trafiłem na osę. Palec puchnie jak na drożdżach. Złażę z drabiny. Pamiętam, że dobrze jest przyłożyć ocet. Nie wiem, skąd ta wiedza. Nagle staje mi przed oczami mała Ewka ze spuchniętą stopą, cała we łzach. No tak... Okłady robił jej ojciec... Że też się zaśmieca pamięć takimi bzdetami.

Palca nie mogę już zginać. Przypomina serdelek. Skąd ja tu wezmę ocet? Gospodyni nie widzę, włażę sam do kuchni, otwieram szafkę za szafką, ostry głos za plecami paraliżuje mnie w pół ruchu.

Głodny pan?

39

Odwracam się, czuję się winny, jakbym spod torby z cukrem podwędził dziesięć złotych. Ona pewnie myśli, że szukałem forsy, pytanie o jedzenie brzmiałoby inaczej. Nic nie odpowiadam, wyciągam palec, powinien mówić sam za siebie.

Ach — wzdycha kobieta, podając mi jakieś pudełeczko. — Niech pan posmaruje...

Maść jest żółtawego koloru, pachnie paskudnie, zastanawiam się, czy to produkt domowego wyrobu. Tak czy inaczej nakładam cienką warstwę, gospodyni nalewa do kubka kompotu, podaje mi.

Proszę. Gorąco, prawda?

Rozumiem ten gest właściwie, jej też jest głupio, że mnie podejrzewała.

Jutro skończę... — mówię, żeby mówić.

Myślę, że dzisiaj... — słyszę ku swojemu zdumieniu. Przyglądam jej się, chyba nie sądzi, że do wieczora zbiorę wszystkie jabłka, to niemożliwe.

Mój syn... mi pomoże... — Odwraca wzrok.

No cóż, nie sądzę, żeby jej chodziło o zaoszczędzenie tych paru groszy, chociaż z drugiej strony... Nie wiem, co powiedzieć, chętnie bym jeszcze tu dzisiaj przenocował. Wydaje się czytać w moich myślach.

Może pan zostać do jutra rana. Tylko... gdyby ona znowu do pana przyszła...

Wie? Czuję nagłe zmęczenie. Mam ochotę zarzucić plecak i wynosić się stąd natychmiast. Już. A właściwie, dlaczego by nie?

Wyobrażam sobie jej uważne oczy, odprowadzające mnie wieczorem do stodoły. Wyobrażam ją sobie, jak leży nieruchomo w łóżku, wpatrzona w sufit, jak nasłuchuje w napięciu, starając się odróżnić w ciemności kroki. Za zamkniętymi drzwiami słyszę lekkie pokasły-wanie. Czyżby młoda rzeczywiście siedziała tam potulnie, jak w więzieniu?

Co mnie to obchodzi, buntuję się, sytuacja zaczyna mnie niebezpiecznie wciągać, pora uciekać, zanim ugrzęznę po łokcie.

Pójdę dzisiaj. Teraz. Dziękuję... — Kłaniam się niezgrabnie, idę w stronę stodoły, żeby się przebrać.

Czeka na mnie przy furtce.

Coś na drogę... — Uśmiecha się już rozluźniona, szczęśliwa, będzie mogła wypuścić więźnia.

40

Placek pięknie pachnie, jest jeszcze ciepły. Czuję wzruszenie.

__ Dniówki nie mogę panu zapłacić. Niewiele pan dzisiaj zrobił ' jej głos brzmi znów szorstko, jakby chciała zatrzeć chwilę słabości.

Furtka skrzypi, ruszam, nie oglądając się za siebie, bo i nie ma za czym, historia tej rodziny zostanie kartą do zapisania. No i dobrze, bo cóż jest smutniejszego jak brak tajemnicy?

Wlokę się przez wieś, jeszcze tu nie byłem, przyszedłem z drugiej strony.

Obejścia w kwiatach, leniwe kaczki, zakurzone dzieci. Patrzę z tęsknotą na góry. Niestety, nie jestem tu turystą, szepczę do nich, tłumaczę się, dlaczego ja tu, a one tam. Muszę na was zasłużyć...

Rozdział V

W zajeździe potrzebny kucharz", czytam ogłoszenie, wygląda na świeże, kto wie, czy nie dzisiejsze. Z planu wynika, że do zajazdu jest nie więcej jak dziesięć kilometrów. Wyobrażam już sobie, jak chodzę w białym fartuchu i wysokiej czapce. Miałbym pewnie żarcie i mieszkanie na miejscu, kombinuję szybko i ruszam w drogę. Pamiętam jeszcze przepis na wegetariańskie pierogi, mógłbym nimi zabłysnąć, jeśli będzie trzeba się czymś' wykazać. A potem kupię sobie książkę kucharską. Co za sprawa. Mama też dużo potraw robiła według gotowych przepisów. Dopóki... no tak, dopóki jej się chciało. Cóż to znaczy motywacja, wzdycham na wspomnienie maminych przysmaczków. Potrafiła spędzić parę godzin przy kuchni, byle ojciec ją pochwalił.

Wieś wreszcie się kończy, jeszcze kawałek drogi między połam' i wypadam na szosę, nawet dość ruchliwą, do motelu mam siede kilometrów. Półtorej godziny, nie więcej.

Kierownik obcina mnie pełnym niedowierzania wzrokiem.

Kucharz? — Mruga oczami, jakbym był jakimś ufoludem, co najmniej. — Ma pan uprawnienia?

Uprawnienia? — odpowiadam pytaniem na pytanie, stary numer, żeby zyskać na czasie.

No... skończył pan szkołę gastronomiczną? Albo może ma pan jakieś inne referencje?

Referencje, kretyn jeden, myślę z niesmakiem. Po cholerę ci referencje, żeby skrobać pietruszkę.

Nie truję, przysięgam... — Walę się w piersi, aż dudni.

To za mało... — Kierownik uśmiecha się, nawet miło, w normalnych okolicznościach mógłbym go polubić. — Czym pan się zajmował do tej pory?

Zrywałem jabłka — mówię bez namysłu. Mruga oczami, jakby wpadły mu do środka niewidoczne pyłki.

42

__ A zanim dojrzały?

Jest inteligentny, dziwię się i złoszczę na siebie, jak zawsze wte-Hy, kiedy wyłazi ze mnie snob.

Studiowałem... — przyznaję, jakbym popełnił jakiś grzech.

Zdarza się... — stwierdza pogodnie. Nie pyta, co. I dobrze.

Umiem robić bardzo smaczne pierogi — rzucam w desperacji. __ Wegetariańskie. Mogłyby być specjalnością zakładu.

Tak się składa, że mamy już specjalność zakładu: kaczka po pekińsku...

Kaczka po pekińsku. Na Podhalu. No cóż. To, co mu proponowałem, nie brzmiało bardziej swojsko.

Przez chwilę mierzymy się wzrokiem, wszystko wskazuje na to, że nie będę tu miał noclegu ani niczego innego. Szkoda, bo leje. Sięgam po plecak.

Ewentualnie może pan dziś pomóc w kuchni. Prześpi się pan za to i naje, a jutro... mam pewien pomysł... Praca jest — co prawda — nie tutaj, ale chyba nie zdążył się pan jeszcze przywiązać...

Przytakuję, że nie. Mam dużo szczęścia w tym wszystkim, muszę przyznać. Jest już po południu, pada równą ścianą, nie wiedziałem, co ze sobą zrobić.

Zawsze mógłbyś wrócić do Warszawy, podpowiada mi coś w środku najprostsze wyjście. Mam na to odłożone w specjalnej kieszonce plecaka żelazne pieniądze, nie do ruszenia.

Ale przepasuję się fartuchem i obieram ziemniaki. Spuchnięty paluch nie ułatwia zadania. Po godzinie mam już bąble na palcach, nigdy bym nie przypuszczał, że taki ze mnie delikatny gość.

Przy krojeniu cebuli ryczę jak bóbr, kucharki szturchają się znacząco. Ogólnie wykorzystują mnie, to pewne jak dwa razy dwa. Nie bardzo rozumiem, dlaczego się daję. Jestem głodny, ale nie mam czasu zjeść. Kiedy kończę, głód się ulatnia, jest mi już wszystko jedno, byle się gdzieś uwalić, ewentualnie umyć po ludzku.

Kobieta o ulizanych włosach podsuwa mi schabowego na pół talerza. Do tego ziemniaki, kapusta. Nie pytam o kaczkę po pekińsku, specjalność zakładu, chociaż jęzor mnie świerzbi, zawsze miałem z nim kłopoty.

Mój pokoik ma dwa na dwa i okno przy suficie. Łazienka w korytarzu, ale nie narzekam: prysznic jest, ciepła woda także. Zasuwałem z pięć godzin, żeby na to zapracować. Nie jestem pewien, czy nie dałem się zrobić w jajo. Tak czy owak, kolejną noc spędzam pod dachem, nie naruszając zapasów, a to już coś warte.

Rano kierownik podaje mi kartkę.

43

W bistro potrzebują kogoś do pomocy. Nie dali jeszcze ogłoszenia, ma pan duże szanse. Tu jest adres...

Kątem oka dostrzegam wysokiego w garniturze, wygląda na absolwenta gastronomicznej, pewnie załapał się tu na kucharza, ale mu nie zazdroszczę, nic a nic, słowo daję.

Dziękuję szefowi szczerze, w końcu jakoś mi pomógł, wyłażę na świat boży, uderza mnie jego piękno. Chodzenie sprawia mi przyjemność, jak zwykle. Jestem najedzony i czysty, świeci słońce, wiatr pachnie czymś słodkim, chyba koniczyną.

A gdyby tak iść na piechotę aż do Warszawy? Albo do Łodzi? Wyobrażam sobie, jak staję na progu mieszkania Baśki...

Już kiedyś sobie to wyobrażałeś, wcale nie tak dawno temu... Pamiętam jeszcze jej śmiech na schodach, blondyna z politechniki, pomięte konwalie. No dobrze, więc do Warszawy...

Mama podałaby mi obiad, a potem pobiegła na któryś ze swoich kursów. Pies by się ucieszył.

Poczucie samotności po raz pierwszy od dawna ogarnia mnie z taką siłą. Chce mi się do człowieka. Nie, nie do człowieka. Chce się do Baśki. Muszę się z nią skontaktować. Natychmiast.

Rozglądam się dookoła: po jednej stronie drogi pastwiska, po dru giej pola, na horyzoncie góry. Do bistro mam jeszcze z kilometr lekko licząc. Przyspieszam kroku. Powinni tam mieć jakiś telefon.. Nagle to, że do tej pory do Baśki nie zadzwoniłem, wydaje mi si czymś absurdalnym.

Budynek nie jest imponujący, to pewne. Na zewnątrz reklama kawy, napojów i pizzy, oczywiście, w obcych językach.

Jest tu może jakiś telefon? — pytam panienkę zza lady. Ciekawie zaczynasz starania o pracę, wyśmiewam się sam z siebie.

Służbowy — burczy, nie odrywając się od lektury. To jakieś kobiece pismo, porady seksuologa, zdołałem przeczytać do góry nogami.

To może zacznę od starania o pracę... — rzucam niedbale. Dziewczę podnosi leniwie wzrok znad gazety, patrzy na mnie bez słowa. — W motelu powiedziano mi, że potrzebujecie kogoś...

Nie widzę przesadnego ruchu, nagle wydaje mi się, że jedna osoba do obsługi to aż nadto. Jakby na przekór moim myślom parkują przed barem jednocześnie trzy samochody, po chwili kolejne dwa. Dziewczyna dwoi się i troi. Wszystkim się spieszy, jak to w podróży.

Zadzwonię po ojca... — rzuca w moją stronę.

44

д więc to takie buty. Córeczka... Przyglądam się mojej ewentu-lnei koleżance z pracy, próbując wysondować, jak to będzie. Jeżeli będzie. Wzrok mój wraca na artykuł w otwartej wciąż gazecie. Ma problemy czy to żądza wiedzy?

_- Będzie za godzinę... — Dziewczyna przystaje przy mnie przez chwilę- — Napijesz się czegoś? Na koszt firmy... — dodaje szybko j zaczynamy się śmiać. Ten śmiech topi między nami lody, wyciągam rękę.

Grzesiek.

Agnieszka.

Ładne imię — wyrywa mi się spontanicznie, naprawdę tak myślę, ale dziewczyna traktuje to jako rodzaj komplementu.

Chciałeś zadzwonić. Proszę... — Prowadzi mnie na zaplecze, skromniutkie i ciasne, ale dość czyste. W kącie, na pokrytym ceratą blacie, zielony telefon.

Nie, już za późno... — Zerkam na zegarek, wymyśliłem to na poczekaniu, nie wyobrażam sobie, żebym mógł z Baśką rozmawiać w obecności Agnieszki.

Mam nadzieję, że to nie było nic ważnego? — Dziewczyna robi zmartwioną minę, przy której jej usta układają się w śmieszny ryjek.

Nie umiem odpowiedzieć na to pytanie, więc robię gest oznaczający wszystko i nic.

Gdzie mieszkasz? — Taksuje mój plecak.

W Warszawie.

Będziesz miał daleko do pracy. — Śmieje się, widzę że ma ładne zęby.

Myślisz, że się załapię?

Dlaczego nie? Na razie nikt inny się nie zgłosił.

Przy okazji dowiaduję się, że kierownik motelu kłamał jak z nut, bo ogłoszenie ukazało się dwa dni temu.

Przerywamy rozmowę, wchodzą nowi ludzie. Utwierdzam się, że zwykle zjeżdżają stadnie, ciekawe zjawisko, są przecież sobie obcy. To mógłby być temat pracy habilitacyjnej, myślę. Tylko zupełnie nie mam pojęcia, z jakiej dziedziny.

Obserwuję jakąś parę z dzieckiem, mała ma pewnie cztery lata, rodzice może ze dwadzieścia więcej, a sprawiają wrażenie, jakby przeżyli wspólnie z pół wieku. Bije od nich nuda.

Tylko nie to, myślę, chyba już lepiej się kłócić.

Szef spóźnia się pół godziny. Rozwiązałem do tej pory dwie krzyżówki, podsunięte mi przez Agnieszkę, wypiłem colę i piwo. Na koszt firmy.

45

Jej ojciec obraca w rękach mój dowód, przygląda mi się.

Na długo chcesz się tu zatrzymać? Skłamałbym zbyt podle mówiąc, że na zawsze.

Zależy...

Rozumiem, że nie masz gdzie mieszkać?

W tym problem...

Tu jest taka przybudówka. Na zimę się nie nadaje. Ale teraz... I Odliczyłbym ci od pensji...

Od razu zauważam, że zarówno on jak i jego córka tykają mnie I od progu, nikt tu nie zwraca się do mnie oficjalnie, nawet mi to od- I powiada.

Pokoik jest jeszcze mniejszy od tego w motelu, ma za to normalne okno, za oknem żółte kwiaty. Łóżko, wieszak, krzesło, umywalka. I

Ubikacja przy bistro. — Szef pokazuje drewniany domek z ser- I duszkiem. Okazuje się, że mam nie tyle pomagać dziewczynie, co jąl zmieniać. Bar jest otwarty od 7 rano do 22. Zakres obowiązków nie I budzi mojego przerażenia, pensja trochę bardziej, ale lepszy rydz... I Udaje mi się wywalczyć tyle, że przez pierwszy miesiąc wypłatę I dostanę co tydzień. Mam zacząć od jutra rano. W tym dniu będzie 1 mi towarzyszyła Agnieszka.

Gapię się na wiszącą u sufitu żarówkę na długim przewodzie. 1 Dynda się, kołysana przeciągiem, wokół niej kołują ćmy. Gryzę w I namyśle długopis, śmieszny nawyk z dzieciństwa, trochę obrzydliwy, jeśli się dobrze zastanowić. Dwudziesta czwarta wersja listu wydaje j mi się gorsza od pierwszej.

Kochana Basieńko!

Przepraszam cię jeszcze raz za ten numer w górach, bo był to jednak numer, jakkolwiek na to patrzeć. Ale gdybym mógł cofnąć czas, zrobiłbym to samo. Czasami tak jest, ze człowiek musi być sam. 1 realizować swoje tao. Chcę pooglądać życie z bliska. Innych łudzi, inne miejsca. Może nie zrobiłbym tego, gdyby ostatnio nie porobiło się między nami tak, jak się porobiło. Próbuję odpowiedzieć sobie na pytanie „dlaczego", ale wciąż nie potrafię. Tak czy owak, tęsknię za tobą. Mogłabyś tu do mnie napisać, bardzo bym się ucieszył. A poza tym, możesz zadzwonić. Ja też spróbuję. Myślę, Że z miesiąc tu wytrzymam. Może nawet dłużej, kto wie?

46

Zalepiam pospiesznie kopertę i wyciągam się na łóżku. Nieoczekiwanie staje mi przed oczami Agnieszka, widzę jej opalone dłonie całe w pierścionkach i ładne zęby.

W nocy śni mi się również Agnieszka. Siedzi na dachu bistro z długą lunetą i gapi się w niebo. Pytam, czego tam szuka, a ona odpowiada mi, że seksuologa.

Interpretacja tego snu nie wymaga talentu Freuda.

Nie będę ci pomagać. Musisz sobie radzić sam. Jak nie będziesz czegoś wiedział, pytaj... — Agnieszka siada ze swoim pismem w kącie.

Na moje oko tym samym, co wczoraj, ale teraz otwartym na rubryce o modzie.

Postanawiam zabłysnąć opowieścią o karierze Ewki, ale akurat wpada starsza pani z dwójką dzieci, które energicznie domagają się pizzy. Wyjmuję ją z zamrażalnika, wstawiam do mikrofalówki i raz dwa robi się, jak trzeba. W ogóle nie mam o co Agnieszki pytać; ceny wypisane, repertuar ograniczony.

Co czytasz? — zagaduję ją, kiedy nagle jesteśmy znów sami. Wciąż tkwi na stronach z modą. — Moja siostra jest modelką w Paryżu. — Aż się zdziwiłem, jak to dobrze brzmi.

Serio? — Jej oczy są jak spodki.

Serio. Nawet ostatnio była na okładce... — wymieniam nazwę krawieckiego magazynu, wiem, że nic jej nie powie, nawet we Francji jest to pismo specjalistyczne. Ale co okładka, to okładka.

Masz jej zdjęcie?

Nie.

Nie mam żadnych zdjęć, jeśli nie liczyć swojego w dowodzie. Patrzy na mnie, mruży oczy, coś jej nie gra, pewnie ona nosi zawsze przy sobie pół albumu. Nagle zaczyna mnie to interesować, jako przyczynek do charakterystyki.

A ty nosisz przy sobie zdjęcia? — rzucam niewinnie.

Noszę.

Pokażesz?

Jeśli chcesz... — Wzrusza ramionami z udaną obojętnością, chociaż widzę, jak się do tego pali. Po to się zwykle nosi zdjęcia, żeby pokazywać bliźnim. Samemu zna się je na pamięć.

Widocznie nigdy nie było we mnie takiej potrzeby. Przypomina mi się jedno zdjęcie Baśki, moje ulubione. Nosiłem je zawsze przy sobie, to prawda, ale nie pokazałbym nikomu. To była

47

moja sprawa. Wyjąłem je przy porządkowaniu portfela, przed wyjazdem w góry. Niby dlatego, że będę ją miał przy sobie prawdziwą, a nie papierową. Czy nie było jednak w tym drobnym na pozór zdarzeniu czegoś' więcej?

Coraz częściej przyglądam się sobie ze wszystkich stron, nie tylko zresztą sobie, także ludziom, to staje się jakąś obsesją, ale chyba niezłą. Człowiek jako zjawisko. Samo w sobie i wobec innych. W różnych sytuacjach. Śmieszny, żałosny, samotny, brzydki, ale też

dumny, radosny, pełen wiary.

To ze ślubu mojej siostry... — głos Agnieszki przywołuje mnie do rzeczywistości.

Siostra jest niebrzydka, ma białą suknię i wianek na głowie, pan młody nie wygląda na myśliciela, ale dlaczego miałby wyglądać?

Ładna para — rzucam bez przekonania.

On ma warsztat samochodowy — w tonie dziewczyny wyczuwam zazdrość.

A ona? Co robi?

Jest fryzjerką.

Oglądam ostentacyjnie włosy Agnieszki, śmiejemy się wspólnie.

Dawno nie byłam... — tłumaczy się. — Zresztą zapuszczam. Lubisz długie?

Pytanie ma wyraźny podtekst albo tak mi się wydaje.

Lubię. Krótkie zresztą też — dodaję na wszelki wypadek. Rozmowę przerywa nam dostawa napojów, Agnieszka dokonuj

prezentacji, facet wygląda na równego gościa.

Jurek...

Może mieć ze trzydziestkę, nie więcej.

Jestem tu co drugi dzień, o tej porze. Uzupełniam braki..

Uśmiecha się szeroko, mógłby uzupełnić również braki w uzębię niu, ale widocznie mu nie zależy albo nie ma forsy. Albo boi si dentysty.

Jak córeczka? — pyta Agnieszka.

Facet od razu wyjmuje zdjęcie, tutaj wyraźnie obowiązuje zwyczaj, żeby mieć całą rodzinę przy sobie.

Córeczka ma czepek z falbankami, leży w wózku, kawałek buzi zasłania jej smoczek.

Ale słodka...

Przyznaję Agnieszce rację, czym zyskuję od razu sympatię Jurka. Przyszli jacyś ludzie, starsza para, chcą napić się kawy. Widzę przez okno beżowe BMW, oni nawet pachną inaczej, myślę, podając filiżanki.

48

__ Nie mamy, niestety, ekspresu... — czuję się w obowiązku wyjaśnić, dlaczego kawa jest, jaka jest.

__ Trudno... — Mężczyzna podaje mi banknot, chcę wydać resztę, ale kręci głową.

Mój pierwszy napiwek. Chowam go na szczęście.

Starsi państwo nie rozmawiają ze sobą, ale jednocześnie nie sprawiają wrażenia, jakby się nudzili. Na czym właściwie polega różnica, że jedni po prostu są ze sobą i jest OK, a od innych zieje nudą?

Będę tu miał niezłe pole do obserwacji, myślę, ale na razie muszę zająć się robotą, Agnieszka konsekwentnie mi nie pomaga i chyba rzeczywiście nie z lenistwa. Czuję, że zaczynam ją lubić.

Nie pokazałaś mi wszystkich zdjęć — przypominam po jakimś czasie.

Wkrótce wiem, jak wyglądają mama, babcia i siostra ojca oraz najbliższa przyjaciółka. Jedno zdjęcie Agnieszka wyraźnie chowa, a więc to tak, nie chcesz pochwalić się narzeczonym, ale dlaczego?

Pytam o to wprost, wydaje się speszona.

To nie narzeczony... — broni się słabo.

Kłamczucha... — Śmieję się, to dziecinne określenie też ją rozbawia, ale chowa zdjęcie za siebie, obronnym gestem.

Okej, nie bój się. Przecież ci nie wyrwę. Ale zdziwiłbym się, gdyby taka dziewczyna nikogo nie miała...

Co ty wygadujesz, to nie do pojęcia... Wyraźnie dostosowuję się do okoliczności, moja siostra nazwałaby to prawem mimikry, byle mi się to za bardzo nie utrwaliło.

Agnieszka właśnie coś takiego chciała usłyszeć, uśmiecha się z wyraźnym zadowoleniem, nie, nie tylko z zadowoleniem, uśmiecha się zalotnie.

A jednak to nie narzeczony... — Podaje mi zdjęcie.

Jakiś piosenkarz. Polski. Dość znany. Za cholerę nie przypomniałbym sobie nazwiska, nigdy się tym nie interesowałem. Ale wiem, że nie mogę się do tego przyznać, przepadłbym z kretesem w jej oczach, a jakoś tego nie chcę. Ciekawe, dlaczego? Pod zdjęciem — dedykacja. „Ślicznej Agnieszce..." Mało czytelny zygzak nie wyjaśnia zagadki.

Ho, ho... — staram się, żeby w moim głosie brzmiał podziw. — Znacie się?

Byłam kiedyś na koncercie. Potem rozdawał autografy. Mam wszystkie jego kasety... — Gestem głowy wskazuje radiomagnetofon, ktoś tam smętnie wyje, to musi być on. Intymne wyznania przerywają kolejni goście, oddycham z ulgą i lecę podgrzewać pizze.

49

Po południu Agnieszka urywa się na dwie godziny. Czuję się swobodniej, nie mam już wątpliwości, co i jak, muszę tylko uważać przy liczeniu, żeby nie wpuścić się w kłopoty.

Krążę wokół telefonu, powinienem dać głos, chwila jest stosowna, pusto...

Wykręcam numer, czekam dość długo, już mam odłożyć słuchawkę, gdy zgłasza się jej matka. /

Wydaje się przestraszona, że mnie słyszy.

Myślałam, że jesteście razem... Basia mówiła mi, że idziecie w góry. Jeszcze z kimś...

Ale ze mnie idiota. Czas płata mi figle. Wydawało mi się, że od chwili mojej ucieczki upłynął co najmniej miesiąc, nie zastanawiałem się nad tym, żyłem bez kalendarza.

Jedno jest pewne: nie wróciła, poszła z Maćkiem i tą... jak jej tam... nieważne. Szkoda nawet zaprzątać sobie głowę imionami jego dziewczyn, tak szybko się zmieniają.

Przepraszam, że dzwonię... — jąkam niepewnie. — Rzeczywiście, byliśmy razem, ale musiałem nagle wyjechać. Myślałem, że może już wróciła...

Pokłóciliście się? — ton głosu jej matki jest żałosny, nie powinna o to pytać, ale co ja mogę...

Nie... — mówię, chociaż w tym momencie staje mi żywo przed oczami scena poprzedzająca moje odejście i już wiem, że kłamię. — Zadzwonię za jakiś czas — rzucam pospiesznie. — Do widzenia pani.

Rozdział VI

Jestem tu już tydzień. Dostałem pierwszą wypłatę, zgodnie z umową. Pojechałem autobusem do miasteczka. Jak szaleć, to szaleć. Zjadłem coś, co najmniej przypominało pizzę, kupiłem trochę pism, dwie książki i nowy podkoszulek. Na poczcie wysłałem kartkę do domu: podałem adres, telefon, jakby coś się działo. Nie chciałem dzwonić. Mama z pewnością namawiałaby mnie do powrotu, osłabiałaby coś, co i tak nie było we mnie specjalnie mocne. Wolę.

Wróciłem na piechotę, przez łąki, tęskniłem za ruchem i to nie takim koło kuchni, zupełnie nie.

W bistro jest pusto, podaję Agnieszce „Filipinkę", kupiłem jej w prezencie. To pismo wydawało mi się o niebo lepsze od tego, co zwykle podczytuje. O ile się na tym znam...

Wydaje się zaskoczona, ale cieszy się, na pewno.

Jutro we wsi będzie potańcówka. Nie miałbyś może ochoty... Znów przypomina mi się kłótnia z Baśką i to, o co poszło.

Nie jestem najlepszym tancerzem... — Wzruszam ramionami. Nie wydaje się zniechęcona.

Mogę cię pouczyć.

Wyobrażam sobie kapelę ludową, disco polo, zapach wódy i piwa. Miałeś być bliżej życia, zaczyna ze mnie kpić moje drugie ja, a chcesz spędzić kolejny wieczór sam w swojej klitce. Przecież kupiłem książki, próbuję polemizować ze sobą w duchu, przekonywać siebie, że tak będzie ciekawiej.

Ale z ciebie dzikus... — Agnieszka kręci głową. — Przecież tu nie masz nawet telewizora...

Dobra, pójdę — podejmuję męską decyzję. Założę nowy podkoszulek. Będę zadawał szpanu.

51

Muzyka jest lepsza, niż sądziłem, może dlatego że z kaset. Agnieszka przedstawia mnie swoim znajomym, są mniej więcej tacy, jak ich sobie wyobrażałem, tylko sympatyczniejsi. Na pierwszy rzut oka jednowymiarowi. Każdy z nich marzy, żeby się stąd wyrwać. Nie mogą zrozumieć, że mieszkam w Warszawie, a zaczepiłem się tu do pracy. Zbyt trudno byłoby to wytłumaczyć, więc zbywam ich dowcipami.

Po dwóch piwach Agnieszka przykleja się do mnie w jakimś wolnym tańcu. Łapię kilka spojrzeń, któryś z chłopaków mruga do mnie znacząco. I nagle go widzę. Może zresztą dopiero przed chwilą przyszedł, trudno powiedzieć. Stoi oparty o ścianę, rusza jakoś dziwnie szczęką i nie spuszcza z nas wzroku. Konkretnie z Agnieszki. Czuję się nieswojo. Zaraz dostanę po gębie, myślę w nagłym olśnieniu. Po to tu jestem. Cóż ze mnie za idiota. To moja rola...

Odsuwam Agnieszkę zbyt gwałtownie, żeby mogła tego nie zauważyć. Jej nagłe spojrzenie do kąta potwierdza moje przypuszczenia. Zauważyła, kiedy przyszedł. I wtedy zaczęła się do mnie kleić. Chce mu coś udowodnić. Że co właściwie? Że nie jest jedyny na świecie? Że jest wystarczająco atrakcyjna, żeby mogła z innym? Nagle robi mi się jej żal. Trzeba mieć niskie poczucie wartości, żeby zdobyć się na takie sztuki...

Jeśli ci zależy — szepczę jej do ucha — możemy to ciągnąć. Ale nie chciałbym oberwać. Nie nadaję się do tego.

Czerwieni się tak, że widać to nawet w skąpym świetle.

Chodźmy stąd... — domaga się.

Zgodnie z moimi przewidywaniami, wyjście zagradza nam ten spod ściany.

Gdzie się tak spieszycie? Impreza dopiero się rozkręca...

Jest niższy ode mnie, ale na pewno silniejszy. Co do tego nie mam wątpliwości. Kwadratowa szczęka porusza się miarowo. Na odległość wydawało mi się, że to z wściekłości, teraz widzę, że żuje gumę. Nie wiadomo dlaczego, ale ten prosty fakt czyni go dla mnie bardziej ludzkim.

Grzesiek... — Wyciągam do niego rękę, szczerząc zęby. Złamiesz mi rękę czy tylko wykręcisz?

On może myśli o tym samym, bo waha się przez chwilę, ale potem podaje mi swoją.

Robert. — Nie patrzy już na mnie, tylko na Agnieszkę. — Zatańczysz?

52

Dziewczyna kiwa niepewnie głową.

_ No to bawcie się dobrze... — rzucam i wychodzę w noc.

jest jasna i gwiaździsta. Odruchowo szukam na czystym niebie konstelacji, tylekroć nazywanych przez Baśkę.

Nie byłabyś ze mnie zadowolona tego wieczora, myślę. Gdyby Agnieszka nie poszła tańczyć z Kwadratowym, gdyby to nie była tylko gra, gdyby to, że się do mnie kleiła, znaczyło coś innego, niż znaczy... No cóż...

Idę wąską ścieżką, wdychając zapach siana. Dźwięki muzyki cichną już zupełnie, cykają świerszcze, parę razy coś przelatuje mi nisko nad głową, może nietoperz. Jestem strasznie sam. Nie ma znaczenia, kiedy dojdę do mojej klity i oświetlę ją żarową na sznurku. Nie ma znaczenia, czy w ogóle oświetlę. Czy umyję się przed snem. I czy w nocy będę chrapał, czy nie. Ta świadomość powinna dać mi radość, że jestem wolny. Że mogę, co chcę. Ale nie daje.

Przez następne kilka dni Agnieszka zachowuje się z dystansem, jakby lekko obrażona. Widujemy się zresztą przelotnie, każde z nas ma własne godziny pracy. Zwykle jak kończyłem swoje, siedziałem z nią dla towarzystwa, teraz daję temu spokój, schodzę jej z oczu.

To nie jest tak, jak myślisz... — zagaja ni stąd, ni zowąd, kiedy dawno zapomniałem o sprawie.

Myślę...?

Oj, nie udawaj...

Ach, te dziewczyny. Wydaje im się, że o niczym innym nie myślimy, tylko o nich. A niby na jakiej podstawie? Cóż takiego w tobie jest niezwykłego, że miałbym sobie zaśmiecać tym głowę? Przecież nic między nami nie zaszło. Kompletnie nic. Nawet cię nie pocałowałem. Nie padły żadne słowa. O czym właściwie miałbym myśleć, twoim zdaniem? O tobie i tym osiłku? A cóż mnie to obchodzi, u Boga Ojca?!

Muszę nie mieć twarzy pokerzysty, bo cofa się nagle, upokorzona.

Okej, nie było rozmowy...

Słyszę, jak krząta się na zapleczu, coś porządkuje. Znów cofasz się, ślimaku, do swojej skorupy. Miał być z ciebie obserwator, po to tu jesteś...

Przełykam ślinę, chwytam szczotkę.

Pomogę ci...

Przez chwilę obijamy się o siebie bez sensu w ciasnym zapleczu,

53

aż Agnieszka opada nagle na stołek i zaczyna ryczeć. Gładzę ją bezradnie po włosach, bo wydaje mi się, że tego potrzebuje, ale strząsa moją rękę z niecierpliwością.

Daj mi piwa...

Nalewam, nie wiem, w czym jej to ma pomóc. Jak na złość, nikt nie przychodzi. Sterczę naprzeciwko niej, nagle zaczynają mi przeszkadzać ręce, więc wciskam je do kieszeni.

Dlaczego mnie zostawiłeś? — pyta, kiedy już myślę, że odpuściła sobie rozmowę.

Przecież poszłaś tam dla niego. Ja byłem płachtą na byka. Kiedy ruszył do ataku, moja rola się skończyła... — Wzruszam ramionami. — A zresztą — dodaję po chwili, bo wygląda na to, że ją zatkało — nie jesteśmy przecież parą. Nie musimy wychodzić razem...

On był moim chłopakiem, ale już nie jest, naprawdę... — Staje tak blisko, że nasze kolana dotykają się. — Wierzysz mi?

Odpowiedź jest trudna. Nic z tego nie rozumiem, co gorsza, nie chcę wnikać, co jest właściwie grane. Jestem tu tylko przejazdem, mam ochotę powiedzieć, ale gryzę się w język, przydałoby się jeszcze popracować.

Wierzę...

Stoję sztywny jak kołek, ręce wbijam w kieszenie coraz mocniej, inaczej musiałbym ją chyba objąć. Robi to za mnie.

Nie podobam ci się?

Podobasz.

To jest prawda. W jakimś sensie.

Wpadnę do ciebie po pracy, chcesz? — Propozycja jest aż nadto czytelna.

Ale masz branie, chłopie... Przypomina mi się epizod na sianie, tam wykręciłem się wstydliwą chorobą, tutaj właściwie nie widzę powodu. Z wyjątkiem jednego. Mam wrażenie, że Baśka siedzi na ceratowym blacie i przygląda nam się z niesmakiem. Zamykam oczy, ale wciąż jest.

Przed bistro podjeżdża samochód. Słychać dziecięce piski i męski głos. Całuję Agnieszkę w czubek nosa, idę do pracy.

Wyobrażam sobie, jak to będzie, bo wszystko wskazuje na to, że będzie. Agnieszka wyszła, ale ma wrócić wieczorem.

Widzę ją znów znacznie wcześniej, jest biała jak ściana i trzęsą jej się ręce.

54

_ Zamordowali Jurka — mówi bez wstępów.

W pierwszym momencie nie kojarzę zupełnie, o kogo chodzi. Przebieram w pamięci twarze z dyskoteki, próbując przykleić imię do tej właściwej.

Dopiero po chwili dociera do mnie i robi mi się niedobrze. Przypominam sobie zdjęcie córeczki w koronkowym czepku. I jego uśmiech.

Dlaczego...?

Moje pytanie jest tak głupie, jak tylko może być w takich okolicznościach. A jednak nie potrafię wyobrazić sobie, że komuś mogło zależeć na śmierci tego sympatycznego faceta.

Jeszcze nic dokładnie nie wiadomo... — jej głos trzęsie się niebezpiecznie. — Ale to się stało w samochodzie. Podejrzewają, że zabrał jakiegoś autostopowicza. Motyw rabunkowy... — Zaczyna płakać. — A on wtedy nawet nie miał dużo pieniędzy. Zdążył dostarczyć towar tylko do jednego sklepu...

Czyta się o takich sprawach. Ogląda w telewizji. Zawsze wydają się wtedy jakieś nierzeczywiste. Zbyt okropne, żeby mogły zdarzyć się naprawdę. Coś takiego dzieje się jakby na innym planie. Dzieje się komuś drugiemu. Nas bezpośrednio nie dotyczy.

Czuję się tak, jakbym stracił kogoś bliskiego. Rozmawiałem z nim tylko dwa razy. Był miłym, spokojnym człowiekiem. W dodatku szczęśliwym.

Przed bistro zatrzymuje się samochód, goście nie są teraz mile widziani, mam wielką pokusę zamknąć budę na kłódkę. Wchodzi ciężkim krokiem ojciec Agnieszki i przymyka z trzaskiem okno.

Muchy wlatują... — mruczy. Patrzy z lękiem na córkę. — Odwiozę cię do domu. Nie powinnaś łazić teraz sama. Póki go nie złapią... A ty zamknij lepiej ten interes. I uważaj na siebie — rzuca w moją stronę.

Agnieszka nawet się ze mną nie żegna. Wychodzi z ojcem jak mała dziewczynka.

Następnego dnia podjeżdża radiowóz. Dwóch policjantów wypytuje mnie szczegółowo: kiedy ostatni raz widziałem Jurka, kiedy spodziewałem się kolejnej dostawy, gdzie byłem wczoraj przed południem.

Jestem podejrzany? — pytam z niedowierzaniem.

Sprawdzamy wszystkich. — Młodszy rozkłada ręce.

Czy jest szansa, że dostanie czapę? — wymyka mi się.

55

Najpierw musimy go znaleźć.

Jezu, zróbcie to... — w moim tonie musi być coś szczególnego, bo starszy klepie mnie po plecach i zamyka notes. Wychodzą.

Agnieszka cały czas mówi do mnie ściszonym głosem, aż do dnia pogrzebu. Jest teraz w barku tylko przed południem, potem wraca do domu.

Mają ślad — zawiadamia mnie któregoś dnia z podnieceniem. — W pobliskiej wsi mieszkał taki jeden, spod ciemnej gwiazdy. Już parę razy siedział. I teraz myśleli, że też jest w więzieniu, bo dostał pięć lat, a okazało się, że był na przepustce. Za dobre sprawowanie, wyobrażasz sobie?

Słyszałem już takie numery. Nieraz. Ten, który mu dał tę przepustkę, też powinien odpowiadać przed sądem. Gdyby tak się działo, może mniej morderców ganiałoby po ulicach w majestacie prawa.

I co? Ciągle jest na tej przepustce?

Przedłużył sobie. Nikt nie wie, gdzie się podziewa. Ale to już tylko kwestia czasu. Mają jego zdjęcia i tak dalej...

Kwestia czasu, myślę i dreszcz przebiega mi po krzyżu.

Tak czy owak, tu już nie wróci. Możemy być spokojni. Spokojni... Jej się wydaje, że ten facet jest jedynym zagrożeniem,

jakie może się zdarzyć. Cudowna wiaro, święta naiwności! Z drugiej strony, nie można żyć w ciągłym strachu. Czas płynie nieprzerwanie naprzód. Ale nie dla Jurka. Dla niego już nie.

Agnieszka stoi przy mnie blisko, zagląda mi w oczy.

Przyjdę do ciebie dzisiaj...

Myślałem, że jej nie wypuścili z domu. Było dobrze po dziesiątej, kiedy usłyszałem skrobanie do drzwi. Nie, nie pukanie, a właśnie taki odgłos, jakby pies drapał pazurem. Pazurem okazała się foremka z ciastem.

Upiekłam dla ciebie... — Agnieszka rozgląda się, gdzie by to postawić. Nie ma zbyt wielu możliwości.

Patrzę na nią z niedowierzaniem.

Co powiedziałaś w domu?

Że idę do mojej przyjaciółki, na noc. Ją też musiałam wtajemniczyć...

Kupili?

Pewnie... — Przytyka nos do ciasta. — Powąchaj... Pycha, co?

A z czym ono jest?

56

Spróbujemy, zobaczymy... — śmieje się.

No, powiedz... — Obejmuję ją, pociągam w stronę łóżka.

Nie wiem — przyznaje się. — To mama piekła. Dała mi jeden placuszek...

_ Ty kłamczucho...

Foremka zostaje wepchnięta pod łóżko, z radia lecą kawałki, jak trzeba, nagle czuję, że naprawdę jej pragnę, może nie jej jako jej, ale pragnę być z kimś blisko. A blisko jest Agnieszka.

Bierzesz pigułki? — pytam jeszcze, żeby się nie wpakować w biedę.

Kiwa głową i tuli się do mnie mocno. Z całych sił.

Rano jeszcze raz się kochamy, tym razem pospiesznie, trzeba otworzyć bistro. To zmiana Agnieszki.

Ma właśnie wyjść, kiedy słyszymy chrzęst opon po żwirze.

Ojciec... — szepcze na bezdechu.

Zagadam go, a ty tymczasem przyjdziesz, jakby nigdy nic...

Zapinam w pośpiechu koszulę.

Dopadam go, kiedy ogląda zamkniętą kłódkę.

Dzień dobry... — Grzebię po kieszeniach. — Mam klucz, zaraz otworzę.

Ranny z ciebie ptaszek... — Patrzy na mnie. — Nie widziałeś Agnieszki?

Nie... — Wpuszczam go już do środka. — Napije się pan kawy?

Masz krzywo zapiętą koszulę...

Faktycznie. Wyglądam jak kretyn. Zaczynam przepinać guziki, to niezłe zajęcie, pozwala nie patrzeć na niego, na jego niepokój. Słyszę skrzypienie drzwi i unoszę głowę. W drzwiach stoi Agnieszka. Nie ma pokerowej miny, niestety. Ojciec podchodzi do niej i wymierza jej policzek.

Nie rób z tata wariata... Nigdy więcej... Rozumiesz?! Dziewczyna chowa twarz w dłoniach i wybiega przed budynek.

Wy włoka... — Jego ręce latają. Agnieszka musi mieć z nim okropnie, myślę, w końcu jest pełnoletnia, a przynajmniej prawie.

Co się tak gapisz? — przerzuca agresję na mnie, jedyny obiekt w zasięgu wzroku.

Zapinam właśnie ostatni guzik. Coś mu musiało nagle zaświtać, bo podchodzi tak blisko, że czuję zapach jego wody po goleniu.

A nie zaprosiłbyś mnie do siebie? — syczy.

57


Tam jest okropny bałagan. Nie pościelone i w ogóle. Może później... — próbuję się wykręcić, ale to beznadziejne.

Moje pobojowisko mówi samo za siebie. Na eksponowanym miejscu stoi foremka z resztkami ciasta. Sweter Agnieszki leży w kącie

łóżka.

Za godzinę ma cię tu nie być... — głos za moimi plecami jest spokojny, ale nie daję się zwies'ć pozorom.

Pytanie o wypłatę grzęźnie mi w gardle. Forsę powinienem dostać włas'nie dzisiaj.

Rozdział VII

I znów wlokę się z plecakiem szosą, nie mam żadnego wyraźnego planu, oprócz nadziei, że cos' się urodzi. Pożegnanie z Agnieszką wypadło tak, jak musiało w tych okolicznościach. Jest mi jej żal, naprawdę, wyobrażam sobie, co jeszcze ją czeka. Wiem, że nie będę po niej płakał, mam nadzieję, że ona po mnie też nie. Było bardzo przyjemnie, bardzo, ale może i lepiej, że tak szybko się skończyło? Może i lepiej...

Mijają mnie samochody, nie próbuję nawet machać, autostop kojarzy mi się teraz źle.

Idę przed siebie, w stronę gór. Kuszą mnie. Przyzywają. Może gdybym dostał wypjatę za ostatni tydzień. Może... Wzdycham ciężko. Wszystko ma swoją cenę. Czy Agnieszka była... Nie kończę pytania nawet w myśli, robi mi się nagle przykro, tak jak wtedy, kiedy źle mówi się o zmarłych.

To była bardzo miła dziewczyna... — mówię głośno. Przejeżdżający obok rower hamuje gwałtownie.

Słucham? — Chłopak ma z osiemnaście lat. Wygląda na dobrze wychowanego. Inaczej by się nie zatrzymał.

Mówiłem, że to była bardzo miła dziewczyna — powtarzam jakby nigdy nic.

Czy ja ją znam? — pyta grzecznie. Rozmowa zaczyna być jak z Kafki.

Nie wiem. Mam nadzieję, że tak. Chłopak zastanawia się przez chwilę.

Przyjemnej wycieczki — mówi i rusza dalej.

Niebo zaczyna niebezpiecznie się chmurzyć, jaskółki latają nisko, kwiląc po swojemu.

Jest ciepło, parno i burzowo. Spadają pierwsze krople, duże i ciężkie. Nie mam gdzie się schronić. Chowam podkoszulek do plecaka, chętnie zrobiłbym to samo ze spodniami... Skręcam w boczną dróżkę, za kępą krzaków rozbieram się i wystawiam ciało na deszcz. Po trzech tygodniach mycia w misce, gwałtowny prysznic sprawia mi

59

niesamowitą przyjemność. Mydlę się, myję włosy. Czuję się lekki i szczęśliwy. Jak to dobrze, że stary mnie wywalił, myślę nagle. Była już wielka pora. Dlaczego sam tego nie zauważyłem?

Hurtownia. Rajstopy, skarpety. Tanio!" czytam na niskim baraku, z którego odpada tynk. Widzę faceta niewiele starszego ode mnie, który wychodzi z torbą pełną towaru.

Zrobię biznes, postanawiam i włażę do środka. Kartony piętrzą się aż po sufit. Kilkanaście otwartych, żeby było wiadomo, co i jak.

Niski gruby mężczyzna zatrzymuje mnie w pół kroku.

Słucham?

Po ile skarpetki? — czuję, że moje pytanie nie brzmi fachowo, ale od czegoś trzeba zacząć.

Pada kilka cen, wydają mi się wysokie. Domyślam się jednak, że chodzi o większą ilość.

Kupiłbym za połowę tej sumy... — mówię ostrożnie.

Której? Chodzi panu o tenisowe, garniturowe czy dziecięce?

Tenisowe — decyduję szybko.

Potrzebny panu rachuneczek? — Mężczyzna uśmiecha się jakoś dziwnie.

Kręcę głową, że nie, dobijamy targu, skarpet jest pięćdziesiąt par, na pewno nie zmieszczą się w plecaku, dostaję dwie duże reklamówki, już na koszt firmy.

Na drogowskazie jest napisane, że coś tam jest za dwa kilometry. Mam nadzieję, że jest to miasteczko, nie wieś. I że mieszka w nim mnóstwo tenisistów. Powinienem kupić garniturowe, martwię się jednak na zapas i zaczynam się zastanawiać, jaki dać narzut na parze. Przeliczam to przez pięćdziesiąt, zarobek wydaje mi się godziwy i łatwy, uśmiecham się do gór, wciąż jeszcze bliskich.

Miasteczko jest niewielkie, ma mały ryneczek i pocztę. Ustawiam się w jej pobliżu, miejsce strategiczne, najbardziej ruchliwe o jakim tu można marzyć. A poza tym jest ławka. Układam na niej kilka par skarpet. Nie mija dziesięć minut, jak sprzedaję pierwszą. Chłopak wygląda na turystę.

Puchnę z dumy, chucham na zarobiony pieniążek, na szczęście.

Przez następne trzy godziny humor znacznie mi się pogarsza, więc kupuję kartę magnetyczną i dzwonię do Maćka. Odbiera Rafał, po jego głosie natychmiast wiem, że jest wtajemniczony, ale nie wdaję się w szczegóły, chociaż normalnie gadam z nim inaczej.

60

Przepraszam, dzwonię z automatu. W dodatku dalekiego — d0-daję, żeby się nie poczuł urażony.

Po chwili słyszę Maćka.

Sie masz...

Jak wam było? — rzucam. Właściwie też może być na mnie wściekły. Zostawiłem mu na głowie Baśkę, przynajmniej w pewnym sensie, pozbawiłem swojego bezcennego towarzystwa...

Bosko... — opowiada, gdzie byli.

Moje rozczarowanie rośnie, a więc to tak, czy jestem, czy mnie nie ma, baba z wozu i tak dalej.

Dziewczyny dobrze się sprawowały? — jakoś łatwiej zadać mi to pytanie w liczbie mnogiej.

Zależy która... — mówi zagadkowo Maciek.

Serce zaczyna mi walić, coś pewnie chce przez to powiedzieć dalej, nie krępuj się, jesteś moim kumplem czy nie?

Widzę, że przy skarpetach ustawia się jakaś para, wyglądają na zainteresowanych, ale wkrótce im mija, gdy nie zwracam na nich uwagi.

Justyna odpadła na pierwszym zakręcie. Wydawało jej się pewnie, że przyjechałem tam spacerować po Krupówkach. Albo w najlepszym wypadku po Dolinie Białego. Łaziliśmy z Baśką. Odwiedziliśmy stare kąty. Taka podróż sentymentalna, sam rozumiesz... -_ Nabija się ze mnie, to pewne, nie powinien tego robić, na odległość trudno mi się odciąć, tym bardziej że karta się kończy. — A ty, co robisz?

Sprzedaję skarpety — przyznaję nieoczekiwanie, chociaż nie miałem takiego zamiaru.

Gratulacje... — w tonie Maćka buzuje wesołość.

Maciek, czy ty i Baśka... — Nie umiem sklecić porządnego pytania, telefon piszczy, daje do zrozumienia, że za chwilę mnie rozłączy.

Halo? — słyszę po drugiej stronie i zalega cisza.

Siadam obok skarpet, zaczyna się zmierzchać, to był długi dzień, myślę i czuję zmęczenie. Wygląda na to, że już się wypadało, przynajmniej mam taką nadzieję. Pakuję towar do reklamówki, idę brukowaną kocimi łbami uliczką w stronę pól, na których stoją stogi. Zagrzebię się w sianie, będzie mi ciepło.

Pod głowę kładę sobie jedną torbę, wygląda na to, że będę musiał zacząć grać w tenisa, czterdzieści dziewięć par skarpet na zmianę, to gwarantuje komfort przez dłuższy czas.

Wyciągam drożdżówki, kupiłem po drodze, żuję z przyjemnością, popijam wodą. Słucham, jak wszystko usypia, ta cisza jest tylko

61

pozorna, kiedy człowiek nastawi się na słuchanie, nawet ona jest pełna głosów. Szeptów, szelestów, maleńkich kroczków. Niebo z szarości przechodzi w granat, są na nim różowe smugi, pierzaste czarnosi-we chmurki. Gapię się na to jak na telewizor, tu też się dużo dzieje, jeśli się umie patrzeć. Pierwsza gwiazdka -— przypomina mi Baśkę.

Jak to jest z tobą i z Maćkiem? Jak to właściwie jest?

Nie wiem, czy w ogóle mam prawo zadawać takie pytania. Nie wiem, czy mam prawo być jeszcze zazdrosny. Przypominam sobie Agnieszkę. To była tylko jedna noc, próbuję bagatelizować. Tylko jedna. Niedawno, ale już nieprawda. Było, minęło.

Co za kocioł... Mój przyjaciel, moja siostra, moja dziewczyna i ja. Czy nie dałoby się jakoś tego wyprostować?

Nagle ogarpia mnie strach, że może już na to za późno, patrzenie w gwiazdy sprawia mi ból, kątem oka dostrzegam na niebie ruch, jedna z nich spada, wypowiadam życzenie szybko, na bezdechu. No, widzisz, Baśka, widzisz. Jesteś wciąż moim marzeniem. Chociaż wydawało mi się przez chwilę, że coś minęło, to ciągle trwa. Jest inne niż przedtem, ale jest, na pewno. Musiałem cię opuścić, żeby się o tym przekonać. I chyba musiałem być z Agnieszką. A ty? Co z tobą? Może też musiałaś być z Maćkiem?

Sama myśl o tym powoduje, że łapy zaciskają mi się w pięści. Torba ze skarpetami nagle przestaje wydawać mi się wygodna, czuję każdą parę z osobna, palce, pięty, szwy boczne, znaczek firmowy... Świrujesz, Gruby, szepczę do siebie, włączam techniki medytacyjne, chociaż tyle zostało mi z mojego buddyzmu, potrafię sobie pomóc, kiedy to konieczne.

A co mi dały studia? To znaczy ten pierwszy rok? Robię jeszcze raz bilans, nie wypada za dobrze, wygląda na to, że będę musiał wymyślić coś innego, coś bliżej życia. Chciałbym być pożyteczny. To odkrycie wydaje mi się na miarę Kopernika. Chyba czegoś się o sobie dowiedziałem. Czegoś bardzo ważnego. Uśmiecham się nieoczekiwanie. Do siana pod głową. Do kawałka nieba, na które łypię jednym okiem, bo drugim wciąż nie śmiem. Do dalekiej Baśki.

Udaje mi się rano znaleźć jakąś strugę. Woda jest lodowata, ale co mi tam. Ważne, że jest. I że czysta. Zmywam z siebie źdźbła trawy, niespokojne sny, czuję się lekki jak w pierwszy dzień stworzenia. Mimo plecaka i dwóch toreb, które udaje mi się przywiązać po bokach.

62

Mój bagaż wygląda dość niezwykle, ja chyba też, bo wszyscy się na mnie gapią, taka polska specjalność, jeśli się jest chociaż trochę innym. Mijam mały bazar: owoce, warzywa, oscypki, kierpce, świątki z drewna. Skarpet nikt nie sprzedaje. Będę bezkonkurencyjny.

Tu nie ma ławki, żeby rozłożyć towar. Ustawiam się z boczku, przysiadam na plecaku, przede mną otwarta reklamówka, na wierzchu jedna para skarpet, na wabia.

Od sąsiada kupuję kilka malutkich oscypków. Nie rewanżuje mi się zakupem skarpet, nawet nie mam pretensji.

Przez cztery godziny sprzedaję trzy pary i mój optymizm rośnie. Jeśli każdego dnia będę sprzedawał o dwie pary więcej... Obliczam w pamięci, nie idzie mi za dobrze.

Jutro też jest targ? — zagaduję sąsiada, jest nim facet bez wieku, w zniszczonym ubraniu.

Kręci głową, że nie.

Ty nietutejszy? — Patrzy na mnie, częstuje papierosem.

Nie palę... — Uśmiecham się do niego, żeby nie pomyślał, że gardzę. — Dobre oscypki... — chwalę jego towar, sprawiam mu tym przyjemność, zaczynamy gadać.

Czas szybciej płynie, jest coraz cieplej, burczy mi w brzuchu, oprócz oscypków nie miałem w paszczy niczego. Facet wyciąga do mnie butelkę z herbatą, piję, jest słaba, letnia i słodka, po prostu pycha.

Nie wie pan, czy gdzieś tu nie ma jakiejś roboty? — pytam w końcu, zaprzyjaźniliśmy się na tyle, żeby był mi życzliwy.

A co ty umiesz robić, chłopaku?

Mówię mu, choć nie jest to łatwe, bo wydaje mi się, że nic nie umiem, ale jednak maturę mam, a nawet troszkę więcej. Tłumaczę, co to filozofia. Henryk — bo tak ma na imię — dziwi się, kręci głową, że czegoś takiego uczą, no pewnie, on swoje wie bez żadnych studiów.

Spieszysz się gdzieś teraz?

Nie...

Chowa nie sprzedany towar, inni też z wolna się zwijają, koniec bazaru. Idę za nim, czuję, że ma wobec mnie jakieś plany. Zatrzymujemy się przy furce i karym koniku. Jeździłem czymś takim w dzieciństwie. Do tej pory pamiętam zapach jabłek i to, jak trzęsło na wybojach. I pamiętam konia. Był ciemnobrązowy, z białą strzałką między oczami. Woźnicy nie pamiętam. Ani tego, dokąd jechaliśmy i po co.

Pamięć... Jedna z bardziej zagadkowych rzeczy, jakie istnieją. Jak umysł przeprowadza selekcję? Dlaczego czasami utrwala fakty,

63

zdarzenia, obrazy — wydawałoby się błahe i nieważne — wymazując innym razem coś, co powinien zachować na zawsze? I kto bądź co o tym decyduje.

Dziesiątki pytań bez odpowiedzi. Każdego dnia opadają mnie jak komary. Czy inni też mają takie problemy? Jakoś głupio o to pytać. Może nawet nie głupio, ale nie mamy wprawy. Otworzyć się na drugiego człowieka i otworzyć dla niego to wielka sztuka. Muszę znów napisać do Baśki, myślę, jak zawsze wtedy, kiedy świat zaczyna uciskać mnie boleśnie.

Siedzę koło Henryka na koźle, furka toczy się niespiesznie.

Zatrzymujemy się przed malutkim domkiem, po obejściu biegają kury, na progu śpi rudy pies, podnosi leniwie łeb, kiedy wjeżdżamy, ale nawet nie chce mu się zaszczekać. Gospodyni wraca akurat z pola, niesie ziemniaki.

Gościa przywiozłem...

Przygląda mi się ciekawie, wyciera dłoń w fartuch.

Pochwalony... — mówi.

Całuję ją w rękę, czuję, że tak trzeba, chociaż nie przepadam za tym polskim cmoknonsensem.

Izba, do której mnie prowadzą, jest chyba czymś w rodzaju salonu, chwalę, że ładnie, podziwiam jelenia na rykowisku.

Zostaję sam, słyszę z kuchni przyciszone głosy, musi jej tłumaczyć, co i jak, mam nadzieję, że nie jest na niego wściekła.

W każdym razie nie wygląda. Załapuję się na obiad. Domowe kopytka ze skwarkami, rewelacja. Chwalę je bez obłudy, dostaję kolejną porcję, muszę sprawiać wrażenie faceta, który nie jadł przez tydzień.

Żonka mówi, że w szkole będzie miejsce. Na pół roku. Może nawet dłużej. To by było dobre, bo z mieszkaniem.

Nie wierzę własnemu szczęściu. W szkole? Z własnym mieszkaniem?

Co bym tam miał robić?

Uczyć. Uczyć, synku. — Gospodyni śmieje się, jakby powiedziała dowcip.

Tak to chyba należy traktować. Nie mam przecież żadnych uprawnień. Kto mnie przyjmie?

Jakby czytając w moich myślach, dodaje po chwili:

Pójdziemy do dyrektora. Mieszka po sąsiedzku.

Dziękuję bardzo...

Nie dziękuj, bo jeszcze nie ma za co. — Znów się śmieje. — A my w tym mamy też swój interes. Jeśli nie znajdą nauczyciela,

64

to dzieciaki będą musiały latać osiem kilometrów przez las do szkoły. Nasz wnuk też.

Ten argument przemawia mi do wyobraźni, ale tak czy owak nie wierzę, żeby ten numer przeszedł. Z drugiej strony, za tydzień zaczyna się rok szkolny. Jeśli do tej pory nikogo nie znaleźli...

Dyrektor chodzi po swoim obejściu, długim kijem strąca gruszki z drzewa. Ta mało oficjalna sytuacja nastraja mnie optymistycznie, nie wiedzieć dlaczego.

Można, Tadek? — pyta moja gospodyni i, nie czekając na odpowiedź, otwiera furtkę.

Spada kilka gruszek, dwie z nich dyrektor łapie w locie, niezły z niego magik. Wyciąga do nas.

Poczęstujcie się...

Gospodyni mówi, z czym przyszliśmy, on pyta o moje papiery, oczywiście nie mam, ale zaraz... Wyciągam legitymację studencką, to najlepszy dowód, że zdałem maturę. Na razie to musi wystarczyć.

Dlaczego przerwał pan studia? — Dyrektor poprawia koszulę, nagle staje się oficjalny, mówi do mnie per pan, to chyba dobry znak, myślę, nie może kolegować się z podwładnym.

Intuicja nie zawodzi mnie. Siadamy przy stole na werandzie, gospodyni wraca do domu, mówi, żebym potem przyszedł, że czekają.

Miałbym uczyć wszystkiego, ze śpiewem włącznie. To wprawia mnie w lekki popłoch.

Nie mam słuchu — przyznaję się ponuro. — Lubię śpiewać, ale nie umiem. Wiem, jak wygląda pięciolinia, ale na nutach się nie znam.

Dyrektor mruga białymi rzęsami, przygląda mi się, jakbym był niespełna rozumu.

Dzieci mają śpiewać, nie pan — przerywa moje lamenty. — W szkole jest pokój dla pana. Już urządzony. Tylko się wprowadzić. — Co się stało z moim poprzednikiem? — pytam, posada w miejscu takim jak to wydaje mi się dożywotnia, czyżby więc...

Chory. Miał operację i coś tam się nie udało. Czeka na następną. Jeśli wróci, to dopiero w następnym semestrze.

Wszystko jasne. Wszystko? Dyrektor zdejmuje klucz z haczyka za drzwiami, prowadzi mnie na drogę.

Pokażę panu szkołę i mieszkanie.

Nieśmiało pytam o wynagrodzenie, nie jest tak źle. Muszę pością-gać książki, dokumenty i cieplejsze ciuchy. Myśl, że miałbym po to

65

jechać do Warszawy, wprawia mnie w niepokój. Jeśli pojadę, już nie wrócę. Gapię się na góry, mam jeszcze tydzień do rozpoczęcia lekcji... I już wiem, co zrobię. Wiem z pewnością.

Nigdy nie poznałem tej trasy. Aż dziwne.

Mięguszowieckie Szczyty, Żabia Przełęcz, Rysy, Siedem Granatów, Roztoka. O ile pamiętam, tu nie dotarliście, myślę o Baśce i Maćku. Często o nich myślę, coraz częściej. Sprawia mi to przykrość, ale nic nie mogę na to poradzić. Nie umiem wyłączyć umysłu, chociaż bardzo się staram. Chciałbym teraz po prostu być. Leźć przed siebie, szukać oparcia dla stóp, czuć, jak pracują mięśnie. Wysiłek fizyczny sprawia mi dziką radość. Ale gdzieś w podświadomości uwiera mnie kamyczek niepokoju. Nie daje cieszyć się bez reszty.

W schronisku kupuję trzy kartki. Piszę do Baśki, mamy i do Maćka. Podaję adres szkoły. Telefonu nie ma. Mama powinna się ucieszyć, że będę robił to, co będę.

Przyłączam się do niewielkiej grupki. To Czesi, studenci czegoś tam technicznego z Pragi. Same chłopaki. Dobrze idą, są na luzie, ale nie takim, który wprawia w zakłopotanie. Wymieniamy się adresami, czuję, że nie zdawkowo, gdybym zabłądził do Pragi, mogę mieć metę.

Nie chce mi się wracać. Nie wiem, czy sobie poradzę. Skoro mam uczyć, chciałbym naprawdę nauczyć, czy mi się uda?


Rozdział VIII

W pierwszej klasie jest dziesięcioro dzieci, w drugiej o dwoje więcej. Kiedy spotykam się z nimi po raz pierwszy, wstają i mówią chórem:

Dzień dobry panu.

Odpowiadam, uśmiecham się do nich najmilej, jak potrafię, większość jest wystraszona.

Muszę się z nimi najpierw zaprzyjaźnić, dowiedzieć się o nich jak najwięcej. Okazuje się, że kilkoro jest z Domu Dziecka. Prowadzą go siostry zakonne. Jeden chłopczyk ma zupełnie białe włosy i okulary w oprawce jak za króla Ćwieczka. Jest chudziutki i nie chce nic mówić. Postanawiam zająć się nim osobno.

Pytam o wakacje, gdzie byli, to rzecz jasna niewypał, bo tylko jedna dziewczynka wyjeżdżała. Do babci w sąsiedniej wiosce. Ciekawi mnie nagle, czy któreś widziało morze. Przyznaje się jeden chłopiec.

Morze to jest taka duża woda, że nie widać drugiego brzegu — opowiada z zapałem.

I są tam ryby — dopowiada inny.

Ryby to są i w potoku — wyrywa się dziewczynka.

No to co z tego? — broni się ten od ryb. — Inne są w potoku, a inne w morzu.

Zanosi się na kłótnię, rozstrzygam ją polubownie, nie powinno być zwycięzców i zwyciężonych, nie o to chodzi.

Próbuję wyciągnąć od kogoś zeznanie na temat fal, ale jakoś nikomu to nie przychodzi do głowy. W końcu rysuję je na tablicy, tak jak umiem najlepiej.

Co to jest? — pytam.

Grzbiet smoka — słyszę.

Wygląda na to, że temat wymyka mi się z ręki. Niełatwo być nauczycielem, myślę po raz pierwszy.

Zgadzam się, że mógłby to być grzbiet smoka, ale miałem na myśli coś, co ma związek z morzem.

Fale... — słyszę cieniutki głosik, to białowłosy.

67

Chwalę go bardzo wylewnie, jak się okazuje, całkiem niepotrzebnie, bo robi się czerwony i prawie włazi pod ławkę z zakłopotania.

Zobaczcie, jaka jest podobna do morza literka „m"... Ten odkrywczy pomysł wpada mi do głowy ad hoc, dlaczego niby mam je uczyć alfabetu po kolei, co to za różnica. Garbki litery będą im się kojarzyły z falami, i w ten sposób zapamiętają na zawsze. Muszę cos' takiego wymyślić na każdą literę...

Na razie smarują w zeszytach „M". Małe i duże. Małe — to małe fale, tłumaczę, a duże — sztorm.

Rozstajemy się w nastroju zabawowym, przyjemne z pożytecznym, myślę, nauka poprzez zabawę, wydaje mi się, że odkrywam nowe światy, ale w końcu dla siebie odkrywam. Na swój użytek. No i tych dzieciaków.

Ostatni wychodzi białowłosy, zatrzymuję go w drzwiach, nie mam zbyt wiele czasu na rozmowę, za chwilę zaczynamy wf.

Pomogłeś mi, Tomku... — Z dziennika zapamiętałem, jak ma na imię. — Dziękuję...

Spuszcza głowę, nie patrzy na mnie.

Skąd wiedziałeś, że na morzu są fale?

Śniło mi się... — mruczy, nie wiem, żartuje sobie, jest niegrzeczny czy po prostu niezwykły.

Wybieram wariant na jego korzyść.

Dni płyną szybko, jakoś się tu nie nudzę, po lekcjach muszę się jeszcze przygotować na następny dzień, czasem sprawdzić zeszyty, czasem klasówki. Jakimś cudem, w szkole są prawie wszystkie lektury, jeden—dwa egzemplarze, ale są. Dyrektor wspomina młodą nawiedzoną, która pracowała tu trzy lata temu. Siłaczka, myślę z rozrzewnieniem, jak dobrze, że jeszcze takie są na świecie... Dzięki niej mogę przeczytać to, co powinny dzieci. Organizuję zajęcia pozalekcyjne, to mój własny pomysł, nikt mi za to nie płaci, ale co tu właściwie mam lepszego do roboty?

Więc spotykam się z tymi, którzy chcą. Czytam im książki, opowiadam różne rzeczy, a w końcu — postanawiamy razem napisać sztukę i ją wystawić.

Szybko orientuję się, że wszystkie chciałyby przychodzić, ale po prostu nie mogą. Muszą pomagać w domu. Gorzej, że czasami nie przychodzą również do szkoły. Kilkoro nie ma podręczników i zeszytów. Podobno rodzice nie mają pieniędzy. Nic dziwnego, skoro

68

nigdy nie trzeźwieją. Zeszyty kupuję, bo co mam zrobić, podręczniki muszą sobie pożyczać i jakoś to leci.

Chciałbym odwiedzić dom dziecka, próbowałem skontaktować się z siostrami, ale nie wiadomo dlaczego, unikają mnie.

Najbardziej interesuje mnie Tomek. Czy ma rodziców? A jeśli tak, to jakich. Czasami wydaje mi się, że już przełamałem lody, ale to tylko pozory. Jest nieufny, skryty, podejrzliwy. I bardzo bystry. Przychodzi na dodatkowe zajęcia, siada w najciemniejszym kącie i słucha. Staram się, żeby to, co robię, mogło go zaciekawić. Łapię się na tym, że szukam akceptacji w jego oczach, drażni mnie, kiedy jej nie widzę.

Próbuję wybadać dyrektora, ale nic nie wie.

Musi pan spytać w domu dziecka. A co, są z nim jakieś problemy?

Jeszcze tego brakuje, żebym swoją ciekawością ściągnął na niego kłopoty...

Kochana Basiu! — piszę i gryzę długopis. Maciek powiedział mi, że łaziliście po górach tylko we dwójkę. Zazdrość zalewa mi oczy. Czy mam do niej prawo? Proszę cię, napisz do mnie chociaż krótki list, parę słów, żebym wiedział, czego się trzymać. Stąd nawet nie mam jak dzwonić. Telefon jest tylko na poczcie, którą zamykają o drugiej. A ja do tej pory mam lekcje. Mógłbym jeszcze od policjanta, ale boję się inwigilacji.

Mam tu gdzie mieszkać, może przywlokłabyś się choćby na weekend? W moim pokoju jest zielony kaflowy piec i stojący zegar. Stojący jest zresztą w każdym sensie. Poza tym mam kryształowy wazon i serwetkę z frędzlami. A nad kuchenką makatkę z napisem: „Dobra żona tym się chlubi, że gotuje, co mąż lubi". Ponieważ nie mam tu nie tylko żony, ale również nikogo innego, kto chciałby mi gotować, zajmuję się tym czasami sam. Wczoraj ugotowałem pomidorową, przysięgam, że była jadalna. A potem wyszedłem na spacer.

Księżyc był w lisiej czapie. Pamiętam, że kiedyś tłumaczyłaś mi, na czym to połega, ale musiałem być za bardzo zajęty obserwowaniem twoich ust, a może gestykulacją rąk, a może tym, jak zakładałaś nogę na nogę. Napisz mi o tym, proszę. Kartka papieru od ciebie nie będzie mnie tak rozpraszać. Chociaż to nie takie pewne. Bo wciąż jeszcze pamiętam, jak wyglądają twoje usta i dłonie, i nogi,

69

i nawet na odległość jest to w stanie mnie poruszyć, możesz być pewna.

Piszę z dziećmi sztukę teatralną. Zbliżamy się już do końca. W przyszłym tygodniu ustalimy, kto kogo gra i zaczniemy próby. Ja napisałem pierwszą stronę i wymyśliłem dwie postaci, żeby był jakiś punkt zaczepienia dla wyobraźni. Sztuka ma tytuł „Dwie bułki z masłem". Ładny, prawda?

Jest tu pewien chłopczyk z domu dziecka. Ma na imię Tomek. Wczoraj ni stąd, ni zowąd przyniósł mi małego kota i uciekł. Kot trzyma się głównie pieca, jakby przeczuwał, że kiedyś będzie tu ciepło. Nazwałem go Michał, bo ma coś współnego z jednym moim kumpłem ze studiów.

Kończę, bo muszę jeszcze sprawdzić klasówkę z matmy. Klasa druga, poważna sprawa.

Jak widzisz, jestem niesamowicie wszechstronny. Powinno ci to otworzyć oczy na moje niezliczone zalety, o których zdaje się zapomniałaś.

Całuję mocno Gruby

Nie czytam nawet tego po napisaniu. Zaklejam spiesznie kopertę, jakbym się bał, że się rozmyślę, i pędzę na pocztę. Dopiero na miejscu przypominam sobie, że o tej porze jest zamknięta.

Michał znalazł papierową kuleczkę, toczy ją przed sobą, podrzuca, przewraca się. Nie wyobrażam sobie, jak to było bez niego.

Chciałbyś, Tomku, go zobaczyć? — pytam małego któregoś dnia po lekcjach.

Kogo? — Mruga białymi rzęsami.

Nie udawaj. — Uśmiecham się, ale tylko kręci głową i rusza zdecydowanym krokiem w kierunku domu.

Drogą stałego nękania udaje mi się w końcu umówić z siostrą przełożoną. Wypytuję o wszystkie dzieci, chociaż tak naprawdę interesuje mnie jedno. Odkrywa to bezbłędnie.

Dlaczego aż tak ciekawi pana Tomek? — w jej głosie wyczuwam coś jakby podejrzliwość i niechęć. — Niech pan mu da spokój.

Może ona myśli, że gustuję w małych chłopcach, przypominam sobie różne niesamowite historie, o których czytałem w prasie.

70

Dlaczego mnie ciekawi? Sam przed sobą nie umiem logicznie odpowiedzieć na to pytanie... Zakonnica prześwietla mnie ostrym spojrzeniem, jeśli to samo robi z dziećmi, nic dziwnego, że chowają się po kątach.

Nie wolno panu zapraszać go do domu.

Dlaczego?!

Jesteśmy za niego odpowiedzialne.

Ja też! — Wściekłość mnie dławi, obawiam się, że się nie dogadamy, powinienem być dyplomatą, jak to zrobić?

Gwałtownie wstaję, krzesło przewraca się z hukiem, tylko tego brakuje, żebym coś zdemolował. Hałas otrzeźwia mnie.

Przepraszam... — Schylam się, nagle przychodzi mi coś do głowy, co mi szkodzi spróbować. — Wie siostra, ja tu będę najwyżej kilka miesięcy... Potem wracam do Warszawy. Znam kogoś, kto pomaga tego typu ośrodkom. Chyba nie macie tu za dużo pieniędzy...

Podnoszę na nią wzrok i gratuluję sobie sukcesu.

Wygraj to do końca, chłopie. Dobrze to wygraj. Widzi we mnie teraz księcia Windsoru, a nie faceta w dziurawych trampkach. Kłaniam się niedbale. Idę do wyjścia, nie oglądam się, dotykam dłonią klamki.

Chce pan zobaczyć, jak oni mieszkają? Robimy, co możemy...

goni mnie jej głos.

Tomek śpi wspólnie z innymi chłopcami, na jednej sali. Łóżko od łóżka oddzielone tylko nocnym stolikiem, jak w szpitalu. Gdzie indziej — przebieralnia z szafami i pokój do nauki. Zabawy nikt nie przewidział.

To są przecież już dzieci w wieku szkolnym. — Przełożona wydaje się znużona moimi pytaniami. — A poza tym, sam pan widzi, jak tu ciasno. Jak jest pogoda, bawią się na dworze.

Gdzieś na tym dworze musiałeś znaleźć Michała... Wyobrażam sobie, jak strasznie go chciałeś dla siebie. Ale skoro przyniosłeś go do mnie, to może znaczyć... to znaczy...

Dlaczego nie chcesz go zobaczyć? — podejmuję temat kilka dni później. Odwraca głowę. — To może być nasz wspólny kot. Mieszka u mnie, więc jest trochę mój. A ty możesz go odwiedzać zawsze, jak tylko chcesz. Możesz się z nim bawić. I dawać mu jedzenie.

Tomek stoi, myśli, w końcu słyszę, jak pyta cicho, cichutko:

A co on lubi?

71

Nie wiem, dlaczego w końcu nie wysłałem tego listu. Najpierw — była zamknięta poczta. Następnego dnia rano nie zdążyłem, a potem też było za późno. Jeszcze następnego — zapomniałem. Kiedy wreszcie nie było żadnych przeszkód, rozmyśliłem się. Chciałem, żeby Bas'ka się do mnie odezwała, chciałem z całych sił. Ale wysłałem do niej przecież list z bistro i kartkę ze schroniska. Wie, gdzie mnie szukać. Teraz na nią kolej.

Robi się coraz zimniej, dłużej bez ciepłych ciuchów nie pociągnę, adidasy kończą się, jedyny sweter trzeba czasem uprać. Dostałem z domu list i dokumenty, mama pyta, czy wysłać mi paczkę, czy wolę przyjechać po to, co niezbędne.

Proszę o paczkę. Wyszczególniam dokładnie co i jak, włączając książki. Jak ja z tym wrócę? Trzeba będzie zainwestować w torbę, myślę smętnie.

Do tej pory mijałem się z panią Zuzanną, nauczycielką, mówiąc tylko „dzień dobry". Jakoś żadne z nas nie miało zapotrzebowania na bliższe kontakty. Dziś niespodziewanie zostaję zaproszony na kawę. Siadamy w dziupli, nazywanej „nauczycielskim". Oprócz nas bywa tu dyrektor.

Wie pan... Stefan... to znaczy ten nauczyciel, którego pan zastępuje, wraca do zdrowia...

Cale szczęście... — odpowiadam spokojnie, chociaż powód rozmowy staje się czytelny.

Pani Zuzanna chrząka, podsuwa mi dyżurne herbatniki.

Czy pan dyrektor... to znaczy... czy podpisał pan jakąś umowę? Wyraźnie nadużywa „to znaczy". Mam nadzieję, że umie się pohamować przy dzieciach.

Zobowiązałem się zostać tu do końca semestru. Kobieta zaczyna działać mi na nerwy.

No właśnie. Wiem, że się pan zobowiązał, ale gdyby to panu nie było na rękę... to znaczy... Pewnie na Gwiazdkę i tak pojedzie pan do domu...

Pewnie pojadę. Dziękuję za informację... — Upijam mały łyczek lury, którą nazwała kawą, i wstaję. — Przepraszam, ale mam z dziećmi próbę przedstawienia.

Nie powinien pan tego robić... to znaczy... — Zaczerwieniła się. Patrzę na nią ze zdumieniem.

Czego nie powinienem robić?

Jest pan tu tylko na zastępstwo. Dzieci się przyzwyczają i co potem będzie?

72

Chcę jej coś odpysknąć, ale naraz myślę, że ona ma trochę racji. Muszę jak najszybciej doprowadzić do premiery, olśniewa mnie. Jakby to miało wszystko załatwić.

Siedzę przy stole, sprawdzam dziecięce gryzmoły, na podłodze Tomek rysuje coś w bloku. Michał próbuje łapkami chwycić czubek kredki, po raz pierwszy słyszę, jak chłopiec głośno się śmieje. Aż nieruchomieję z wrażenia. Zerkam kątem oka, żeby nie spłoszyć tej chwili. Przypominają mi się słowa pani Zuzanny: „Dzieci się przyzwyczają i co potem będzie?". Nagle to, że siostra przełożona nie chciała naszej przyjaźni, interpretuję inaczej niż przedtem.

Komu robisz dobrze, cholerny egoisto? Jemu? A może bawisz się w dobrego samarytanina? Co mu możesz dać, tak naprawdę? Chwilę złudzeń, które wkrótce pękną jak bańka mydlana? Poczucie, że jest lubiany? Namiastkę domu? Jak on się będzie czuł, kiedy znikniesz? Bo przecież zabierzesz nawet kota. Nie może tu zostać, zmarnowałby się.

Czuję, że Tomek przygląda mi się, przestał rysować, ma zmarszczone czoło, myśli o czymś, myśli. Nagle boję się jego pytań, tak jak poprzednio bałem się milczenia.

Muszę coś wykombinować, przez głowę przelatują mi najbardziej fantastyczne pomysły, z porwaniem małego włącznie. Wiem już, że jego rodzice zginęli w wypadku. Dwa lata temu. On był akurat u babci. Teraz babcia też nie żyje.

Odwiedzam dom Henryka, tego od oscypków. Gospodyni pyta o postępy wnuka, są akurat niezłe, więc nie muszę kłamać. Częstuje mnie rosołem, nie bardzo wiem, jak się zachować, nie jestem już takim zaciekłym wegetarianinem, ale mięsa nie ruszam. Próbuję sobie wyobrazić, że rosół powstał bez jego udziału, nie chciałbym ich urazić, za nic na świecie.

Nagle przychodzi mi do głowy, że nawet porządnie nie podziękowałem im za pracę. Bo gdyby nie oni... Pewnie gospodarz liczył na flaszkę. Ale wyskakiwać z tym teraz, po trzech miesiącach?

Zaczyna padać mokry śnieg, patrzę przez okno, jak wiruje na wietrze, paczka ciągle nie dotarła, pewnie to wina poczty... Wszyscy o mnie zapomnieli, nie przychodzą żadne listy, nie mogę się z tym pogodzić, wciąż jeszcze nie mogę.

73

Ktoś puka do drzwi, zagląda woźna.

Dobrze, że pan jest. Szukamy pana...

Tysiąc złych myśli przebiega mi przez głowę, dlaczego ja zawsze muszę spodziewać się najgorszego?

Musi coś być w mojej twarzy, bo uśmiecha się nagle.

Ma pan gościa. Ładnego...

Nawet nie mówię „do widzenia", wypadam w szarugę, Basia, Basia, myślę, jednak przyjechałaś...

Drzwi mojego pokoju są zamknięte, ale ze mnie kretyn, jak mogłaby tu na mnie czekać, skoro mam klucz w kieszeni. Jeśli nie tu, to gdzie? Wbiegam do szkoły, w głębi mrocznego korytarza widzę smukłą postać w długim prochowcu.

Basia?! — pytam, biegnę w jej stronę. Odwraca się do mnie.

Nie, nie Basia...

Rozdział IX

Moja siostra wygląda jak moja siostra. Ta prosta prawda zdumiewa mnie. Pamiętam jej ostatnie zdjęcia- miała na nich zielone włosy i króciutkie szorty, odsłaniające pośladki. Gdyby się tu tak pokazała... Próbuję sobie to wyobrazić, musiałbym się chyba od razu spakować...

Przepraszam, że cię rozczarowałam...

Przytulam ją do siebie, a potem całuję w czółko i patrzę jej w oczy.

Ty głupoto. Jezu, jak się cieszę!

Podnoszę ją do góry, zaczyna piszczeć, w progu staje woźna, przygląda nam się.

To moja siostra! — wołam do niej, żeby wszystko było jasne. Wiem, że już następnego dnia wszyscy będą wiedzieli, co i jak. — Przyjechała tu prosto z Paryża!

Akurat! — kpi Ewa. — Zahaczyłam o Warszawę, żeby wziąć dla ciebie ciepłe gacie!

Dopiero teraz dostrzegam w kącie moją torbę, jest nieźle wypchana, wygląda na to, że zacznę się stroić. Obok niej stoi zgrabny plecaczek, sądząc po jego rozmiarach, Ewa nie zamierza zabawić tu długo.

Czy dałoby się skombinować jakieś drugie spanie? — Staję przy woźnej, Ewa podaje jej rękę, uśmiecha się miło.

Musicie do dyrektora... — Robi bezradną minę. Wrzucamy bagaże do mojego pokoju, nie daję się siostrze rozejrzeć, będzie na to pora.

Dyrektor przygląda nam się, jakby porównywał podobieństwo. Gdyby to była moja narzeczona, ciśnie mi się na język, nie prosiłbym o połówkę. Ale udaje mi się powstrzymać od komentarzy, znoszę cierpliwie jego inwigilację.

Mam materac dmuchany... — Dyrektor drapie się po głowie. W tym momencie przypominam sobie, że mam karimatę. Po co

75

ten cały raban, niezły czub ze mnie... Biorę jednak materac, głupio wycofać się w pół słowa, mogłoby to podejrzanie wyglądać. Dostaję jeszcze dwa koce, a od dyrektorowej kawałek sernika do herbaty. Nęci mnie, żeby zagadnąć o panią Zuzannę, ciekawe, czy rozmawiała z nim na mój temat, ale to nie byłoby polityczne.

Będziesz spała w łóżku — mówię Ewie w moim pokoju. — Pościeli nie używałem przesadnie długo...

Miesiąc? Dwa? — Ewa przygląda jej się z niesmakiem.

Myję nogi — ucinam dyskusję. — Zresztą nie tylko — dodaję szybko, żeby ją uspokoić.

Temat spania wyczerpany, patrzymy znów na siebie, mam nadzieję, że nie wyjedzie za szybko, musimy się znów odnaleźć.

Michał! — wołam, gdzie on się schował... Siostra patrzy na mnie, mruga zaskoczona.

Masz współlokatora?

Kotek wyłazi zza szafy, przeciąga się.

Pewnie — mówię z dumą. — Mam nadzieję, że pogodzą się z Kropą. Przecież kota tu nie zostawię.

Ewa bierze go na ręce, ale wyrywa jej się i biegnie w podskokach do kąta.

Cudny... — wzdycha z zachwytem. — Muszą się pogodzić... — dodaje po chwili, a potem wstawia wodę na herbatę i otwiera torbę.

Od mamy z ucałowaniami... — Wyciąga pękatą reklamówkę i od razu zawartość torby zmniejsza się o połowę.

Wącham sojowy pasztet, oglądam słoiki: powidła, chutnej, wegetariańskie gołąbki. Biszkopt z jabłkami przypomina mi zapach naszej warszawskiej kuchni. Za dawnych czasów. Czyżby...? Nie, to niemożliwe, co mi łazi po głowie... Ale łazi... Trzeba będzie o to siostrę zagadnąć, jeśli sama nie poruszy tematu.

Siadaj wreszcie. Powiedz coś, na Boga!

Ewa stawia przed nami ciasto, dwa talerzyki, kubki z herbatą. ■— Przywiozłam ci coś z Paryża, nie myśl sobie, ale czeka na ciebie w Warszawie.

Nie powiesz, co?

Nie powiem.

Wracasz tam? — pytam po chwili o coś, co mnie interesuje naprawdę, o co chciałem spytać od pierwszej chwili, kiedy ją zobaczyłem.

Nakłada sobie spory kawałek sernika dyrektorowej, dorzuca jabłecznik, przekrzywia głowę, uśmiecha się do mnie.

Czy to wystarczy za odpowiedź?

76

Chcę jednak, żeby powiedziała to głośno, jakby miało się stać wtedy bardziej prawdziwe.

Nie — mówię przekornie. Nie wcinałaby ciasta, gdyby miała w dalszym ciągu robić za wieszak. W dodatku w stolicy mody. Ale niech to wysylabizuje, niech to po prostu zrobi.

Okej. Wróciłam. Wróciłam na dobre.

Chciałbym ją uściskać, ale oddzielona jest ode mnie stołem. I ciastem, które wcina z czymś w rodzaju desperacji. To nie powinno być tak, myślę z niepokojem. Bo dopiero teraz dostrzegam w jej oczach smutek. Uśmiecha się do mnie, ale za dobrze ją znam. I za długo.

Jeśli chcesz sobie poryczeć, nie krępuj się — mówię. — Naprawdę.

Patrzy na mnie zaskoczona, a potem nagle, jakby moja propozycja była jej potrzebna, zalewa się łzami. Siadam obok, gładzę ją po plecach, po chwili podkoszulek mam już mokry, chętnie bym się do niej przyłączył, ale jakoś łzy nie chcą mi popłynąć, za nic.

Przestaje płakać równie niespodziewanie, jak zaczęła. Dwie paczki jednorazowych lądują w koszu, nie wiem, dużo to czy mało w stosunku, do rozmiaru żalu, jaki z siebie wylała.

Wracasz na studia? — pytam jakby nigdy nic, jakby to, co się zdarzyło przed chwilą, nie zdarzyło się naprawdę.

Już wróciłam. To znaczy... zgodzili się przyjąć mnie w tym roku. Dziś rano też miałam zajęcia... Po południu urwałam się z wykładu.

Do kiedy możesz tu zostać? — Myśl o tym, że za chwilę znów będę sam, wydaje mi się nie do zniesienia.

Najpóźniej w poniedziałek po południu muszę wracać.

Jest piątek wieczór. Przypominam sobie, że następnego dnia rano ma tu wpaść Tomek. Mieliśmy robić razem budki dla ptaków. Ewa z pewnością nam pomoże, chciałbym, żeby poznała małego, będzie mi łatwiej o nim opowiedzieć. Na razie oddaję jej głos. A przynajmniej próbuję.

Nie wiem, od czego zacząć... — kryguje się.

Od początku.

Dużo przecież wiesz.

Wiem i nie wiem. Na przykład: nigdy właściwie nie wyjaśniłaś, co zaszło między tobą a Maćkiem. Dlaczego się rozstaliście.

A on? Też ci nie wyjaśnił? — pyta po chwili, sięga po torebkę i wyciąga papierosa. Jest długi, elegancki, ale i tak budzi we mnie sprzeciw. Do tej pory nie paliła. A zresztą, co ja o tym wiem...

Nie.

77

A próbowałeś pociągnąć go za język? — ucieka spojrzeniem w bok.

Nieraz. Ale to beznadziejne.

Ma kogoś?

Wciąż jej na nim zależy. Po tak długim czasie. Nie mogę się mylić, to jasne jak słońce.

Zastanawiam się, co odpowiedzieć, w końcu nie wiem, jak jest między nim a Baśką, warto by wreszcie to wyjaśnić. Znów przypomina mi się nie wysłany list. I nasze ostatnie spotkanie w górach. A potem złe chwile w Warszawie. Czy mówić Ewce o panienkach Maćka? A właściwie po co?

Ewa źle interpretuje sobie moje zmieszanie.

Rozumiem. To przecież oczywiste.

Chyba nie aż tak, jak ci się wydaje. — Nagle budzi się we mnie męska solidarność. — Myślę, że ciągle masz szansę.

Ja?! — Wydaje się upokorzona, dotknięta. Skąd w tobie tyle dumy, siostro?

-Ty.

To on ode mnie wyjechał! I nie zostawił nawet słowa...

Ja zostawiłem list... Porównuję się mimowolnie, tak to już jest, że każda sytuacja może przypominać własną, jeśli się koniecznie chce wyciągnąć z niej morał.

A dlaczego wyjechał? — drążę, ja w końcu też nie zniknąłem bez powodu.

Zaczyna mi opowiadać, rozumiem to aż za dobrze, nieźle mu dałaś w kość, dziewczyno, nie widzisz tego?

Dlaczego wam się wydaje, że wasze sprawy są najważniejsze? Chcecie dominować, tak? Za wszelką cenę! — wybucham nagle.

Patrzy na mnie zdumiona, spodziewała się najwyraźniej innej reakcji.

Nam? — pyta po chwili. — Byłam pewna, że za twoją ucieczką kryje się Baśka.

Jaką ucieczką? Co ty gadasz?!

Nazwała rzecz po imieniu, gdzieś w głębi duszy sam o tym wiem, ale nie chciałem się do tego przyznać. Nawet sam przed sobą.

Te moje studia to był poroniony pomysł — próbuję skierować rozmowę na inne tory. — Istne zoo, mówię ci. I niczego nie możesz się dowiedzieć. Niczego naprawdę ważnego. Faszerują cię sieczką, którą możesz żuć sam, jeśli masz ochotę, bez ich pomocy. Na świecie tyle się dzieje. A tam nic, cholera jasna. Czas się zatrzymał. Próbowaliśmy gadać o new age. Cały świat tym żyje. Era Wodnika

78

i te rzeczy, sama wiesz, co ci będę tłumaczył. Ale to dla nich za mało naukowe, rozumiesz? Olewają to. Coś, co jest wiodącą filozofią olbrzymiej masy ludzi. To jak ich można traktować poważnie? Powiedz mi, jak?!

Nie wrócisz tam?

Codziennie próbuję odpowiedzieć sobie na to pytanie i do tej pory myślałem, że nie wiem. A tu nagle odpowiedź wydaje mi się prosta jak drut. Oczywista i nieodwołalna. Jedynie słuszna.

Guzik mnie to obchodzi w takiej formie. Będę zdawać na coś innego... — Jakie to dziwne. Kiedy się czasem powie coś głośno, wszystko układa się na swoim miejscu. Już wiem, co i jak. Ewa nie ponagla mnie, czeka. — Na pedagogikę specjalną.

Jest chyba w szoku, mruga rzęsami, sięga po kolejnego papierosa. Demonstracyjnie otwieram okno, udaje, że tego nie widzi.

A co ci się porobiło?

Próbuję opowiedzieć o dzieciakach z domu dziecka, jak to tam wygląda, chociaż z całą pewnością są setki miejsc, gdzie wygląda gorzej. Próbuję mówić o Tomku. To mi nie wychodzi. Jedyny punkt, w ktprym słowa nie podążają za myślami. A może po prostu mam na ten temat mętlik.

Jutro go zobaczysz — urywam w końcu.

To teraz opowiedz o Basi... — proponuje. Do tej rozmowy przydałoby nam się wino, zapowiada się braterska psychodrama na dwadzieścia cztery fajerki.

Staram się być obiektywny, ale kiedy w grę wchodzą emocje, nie jest o to łatwo. Z całą pewnością Baśka przedstawiłaby kompletnie inny przebieg wydarzeń. Ciekawie byłoby posłuchać...

Postanawiam wspomnieć o ostatniej rozmowie telefonicznej z Maćkiem, w końcu jak już, to już, wygląda na to, że jedziemy z siostrą na tym samym wózku.

Nie wierzę, żeby byli razem... — Ewa wzrusza ramionami. — Byli po prostu skumplowani. To się raczej nie przeradza... no wiesz... Co innego w drugą stronę.

Nie mogę powiedzieć, żeby udzieliła mi się jej pewność, ale coś w tym jest.

Tak czy owak, ma potrzebę niezależności równą tobie. Nie będę jej właził w paradę. Wymyśliła sobie stypendium podyplomowe w Stanach. Ja wtedy będę w najlepszym razie na trzecim roku...

Ze stypendiów na ogół się wraca... — Ewa przygląda mi się spode łba, zaczyna to sprawiać wrażenie sporu o pryncypia, a może walki płci?

79

Na ogół... — mruczę jak echo. Nie ma po co bić piany, teraz jest teraz, a teraz nie jesteśmy razem.

Opowiesz o Maćku? — Ewa obejmuje mnie, znów jest po prostu moją młodszą siostrą, upartą jak mulica, również w uczuciach.

Dobrze... — Zaczynam o ASP, o jego obrazach, ale słucha niecierpliwie, no tak, jej chodzi tylko o jedno. — Miewa panienki... — przechodzę do meritum.

Dużo?

Waham się, jak na to odpowiedzieć.

Często? — drąży dalej.

Mys'lę, że za bardzo nie przebiera — walę w końcu. Jak się nie dowie ode mnie, doniosą jej życzliwi.

Siostra mieni się na twarzy, oddycha jak po biegu.

To chyba lepiej... — mówię. Zdaje się, że nie załapała. — Chcę ci przez to powiedzieć, że nie zdarzyło się u niego nic poważnego. Że z nikim się nie związał. I że znów nosi ciemne okulary — dodaję w końcu.

A jak mały Jasiek? — pyta machinalnie, widzę, że myślami błądzi gdzie indziej, ale opowiadam o małym androny, daję jej czas.

Zadzwoń do Maćka po prostu — mówię. — Wróciłaś, to chyba naturalne, żeby się przywitać. A właśnie, kiedy przyjechałaś?

Dwa tygodnie temu...

Jesteś w długach czy przyjechałaś z walizą szmalu?

Ewa śmieje się, chyba jej trochę odpuściło, jak to dobrze móc pogadać sobie o wszystkim.

Pamiętam moje marzenia, kiedy wyjeżdżałam z Polski. Chciałam wrócić business class. I żeby wszyscy rozpoznawali we mnie top modelkę.

A przywlokłaś się, biedulo, autobusem? — Robi mi się jej żal.

Nie do tego stopnia. — Podnosi dumnie głowę. — Ale leciałam turystyczną klasą. I pies z kulawą nogą nie zwracał na mnie uwagi, mimo że demonstracyjnie trzymałam na kolanach pismo, gdzie byłam na okładce.

Z tymi zielonymi włosami wyglądałaś trochę inaczej... — próbuję ją pocieszyć.

Śmieje się znowu i sięga do plecaka.

No, no... To inne pismo... Ewa jest w eleganckim kostiumie, wygląda na dojrzałą kobietę, niby to ona, a jednak nie.

Gwiżdżę z uznaniem, porównuję oryginał z podobizną, właściwie trudno byłoby mi powiedzieć, co wolę. Chyba po prostu siostrę.

Mam konto w banku — wyznaje Ewa, liczy na silne wrażenie i ma rację.

80

Zrobiłaś się przezorna? — pytam z niepokojem.

Nie powinniśmy wisieć wciąż na mamie...

Chcę się oburzyć, zaprzeczyć, że nie wiszę, ale to guzik prawda. Machinalnie porównuję się z Maćkiem, te jego szyby to był dobry biznes, niby też łażę po górach, nie mam lęku wysokości, ale jakoś nigdy nie przyszło mi do głowy... Pierogi to był bardziej żart niż zarobek. Zresztą, robiliśmy je dla Sprawy, nie żeby się wzbogacić. An-kieterstwo... To już lepiej, ale nie żeby od razu konto... Naga prawda kłuje mnie w oczy. Moje konto w banku to kieszonka w plecaku, gdzie mam żelazną forsę na powrót do Warszawy.

Och, nie przejmuj się. Ja nie dlatego... — Ewa czerwienieje, robi jej się głupio. — Mówię tak tylko, żeby ci nie przyszło do głowy, że składam na mercedesa.

Powiedziała jednak coś ważnego. Dlaczego sam o tym nie pomyślałem? Musi też być zaoczna pedagogika. Tyle że wtedy trzeba za nią płacić. Ile zdołam zarobić i czy to się będzie kalkulowało? Idem per idem, przypomina mi się ulubiony zwrot któregoś z profesorów, który to był? Nieznane przez nieznane, czyli po prostu totalny brak danych. Muszę się tym zainteresować zaraz po powrocie. Czuję, że jak wyjadę na święta, to już na dobre. Oddam przysługę pani Zuzannie i rekonwalescentowi.

Przed oczami staje mi Tomek, odganiam ten obraz, ale natrętnie wraca.

Hej, brat, obudź się... — Ewa dotyka mojej ręki. — Nie sądziłam, że moja wzmianka o koncie wprawi cię w taką konsternację. Niepotrzebnie się z tym wyrwałam.

Bardzo potrzebnie — mówię poważnie, na tyle poważnie, że wzbudza to w niej jeszcze większy niepokój.

Och, zostawmy to. Mama byłaby na mnie wściekła, że z tobą o tym rozmawiam.

Nie jestem taki pewien. Przypomina mi się rozmowa o podziale mieszkania. Ciekawe, czy Ewa...

A co w ogóle w domu? Jak ona się czuje?

Siostra podchodzi do okna, wygląda, jakby w kompletnej ciemności mogła coś zobaczyć.

Ciągle pada... — ucieka od właściwej odpowiedzi.

Staję za nią, o szyby walą niespokojne płatki, rozpuszczają się natychmiast, spływają strumyczkami.

No, co jest? Dlaczego nic nie mówisz? Odwraca się gwałtownie, ma zmienioną twarz.

Ojciec wraca — mówi. Tak cicho, że czytam z jej warg.

81

Wiercę się niespokojnie, nie mogę zasnąć. Ewa równo oddycha, miała długi dzień, od czasu do czasu pojękuje, jakby ją cos' bolało. Pewnie dusza. Wiadomość, którą zaserwowała na deser, nie pozwala mi na wyhamowanie. Mój umysł wciąż pracuje jasno, adrenalina podskoczyła.

Dlaczego mama się na to zgadza? Dlaczego przyjmuje go z powrotem? Jaką ma gwarancję, że za miesiąc znów nie da nogi do Rudej albo do kogoś innego?

Jestem wkurzony! Wkurzony do białości. Nie mój interes, powtarzam sobie i im dłużej powtarzam, tym mniejszą mam pewność. Jesteśmy rodziną, więc to nas, dzieci, tak samo dotyczy. Czy na pewno? Wiercę się z boku na bok, nagle spanie na macie wydaje mi się diabelnie niewygodne, czuję każdy gnat, każdą deskę podłogi. Michał kręci się zdezorientowany, normalnie śpimy razem w łóżku, teraz widzi, że jestem gdzie indziej i nie może się zdecydować — ulubione miejsce czy ja.

Wstaję cicho, otwieram okno, śnieg pokrył już cienką warstwą ziemię i drzewa. Oddycham głęboko, gdzieś tam, nie tak daleko, są góry, ta świadomość daje mi poczucie równowagi, a może własnej małości w obliczu tego, co wieczne.

Niech wam będzie na zdrowie, myślę o rodzicach, ale dla nas z Ewką nie ma już u was miejsca, nie damy sobie z tym rady, od czasu do czasu niedzielny obiad, to wszystko... Dociera do mnie, że' marznę, Ewa naciąga na głowę kołdrę, zamykam okno i idę napić się mleka. Nawyk z dzieciństwa. Ciekawe, czy mi kiedyś przejdzie. W dzień nie wziąłbym tego do ust, ale w nocy... Może to jakieś skojarzenie z Mleczną Drogą? No ale trudno, żebym je miał jako małolat... Tyle jest tajemniczych spraw, o których nie wiemy... Ta świadomość zamiast mnie jeszcze bardziej rozbudzić, sprowadza sen. Niespokojny, męczący sen, którego rano nie mogę sobie przypomnieć. Może i lepiej.

Tomek przygląda się Ewie niechętnie, traktuje ją jako intruza w naszym świecie. Siostra udaje, że tego nie dostrzega, zachowuje się jak typowa kobieta, robi porządki, szykuje obiad. Nie okłamie mnie tą krzątaniną, znamy te działania zastępcze, żeby czymś zająć ręce,

82

czymś bardzo konkretnym, co pozwalałoby nie myśleć. Jak to właściwie działa, zastanawiam się, przecież zmywając naczynia, nie zaprząta się umysłu, a więc...?

Ja sam walę młotkiem, składam boki budki, jednej, potem drugiej.

Nauczyłeś się roli? — pytam Tomka, w końcu zgodził się zagrać. Staram się, żeby jak najwięcej dzieci wzięło udział w przedstawieniu, więc prawie nikt nie mówi dużo. Myślę, że prawdziwy reżyser zbaraniałby widząc, co tu wyprawiamy. Kiwa głową, kompletnie odjęło mu mowę na widok Ewy.

Wolisz na jarzynkę ogórki kiszone czy marchewkę? — Pochyla się nad nim.

Wzięła się na sposób, Tomek nie ma jak zasygnalizować wyboru gestem. Czekam, co będzie.

Wzrusza ramionami i spuszcza głowę. To ma pewnie oznaczać, że mu wszystko jedno, ale nie powinniśmy tak tego zostawić.

Nie zrozumiałem. A ty? — Podnoszę wzrok na Ewę, mrugam do niej znacząco.

Tomek podchodzi do kuchennej szafki, leży na niej Michał, próbuje go podnieść.

Działania zastępcze, myślę znowu. Co się z nami dzieje? Wszystko co tu robimy, każde z osobna, to nic, tylko to. Chce mi się krzyknąć. Albo pobiegać po śniegu. Wybieram to drugie.

Pobiegnijmy do lasu — mówię ni w pięć, ni w dziesięć i zaczynam się ubierać.

Zanim kończę zdanie, Tomek zasuwa kozaczki. Ewa klepie mnie po plecach, zarzuca kurtkę.

Udajemy, że się ścigamy, warstwa śniegu nie jest gruba, ale ciągle jest, chwycił lekki mróz. Chwała Bogu, siostra, że przyjechałaś, w trampkach długo bym nie wytrzymał.

Może tu powiesimy budkę? — pyta Ewa, pokazując drzewo na skraju lasu.

Jeszcze nie skończyliśmy... — Rozkładam ręce. — Co o tym myślisz, Tomek?

Nie tu — mówi tylko, nie wiem, czy na przekór, czy rzeczywiście mu się nie podoba.

Ruszamy ścieżką, wygląda na to, że nikt przed nami tu nie szedł, oglądamy swoje ślady, moje są olbrzymie. W poprzek biegną drobne tropy, jedne wyglądają na zajęcze, drugie — sarnie. Pokazuję małemu, jest strasznie podniecony, biega jak psiak, który zwęszył zwierzynę. Nagle słyszę krzyk bólu, Tomek leży jak długi, biegnę do niego...

83

O Jezu, wnyki... — Ewa pochyla się nad nogą chłopca, uwalniamy ją z trudem, biorę go na ręce, niosę ostrożnie, jakby byl ze szklą.

Postaw go... — Ewa ciągnie mnie za rękaw. — Musimy sprawdzić...

Tomek krzywi się z bólu, zaciska usta, Izy płyną mu po policzkach. Dopiero teraz dostrzegam pęknięte szkło w okularach. — Nie możesz chodzić? — Obejmuję go, zabiłbym drania, który zrobił pętlę, żądza czynu buzuje we mnie, nie zostawię tak tego, na pewno nie.

Wygląda na to, że jest zwichnięta... — Ewa ma przerażoną minę. — Wsadź mi go na barana... — Przykucam, po chwili obejmują mnie małe rączki.

Idziemy do sierocińca, wyobrażam sobie minę siostry przełożonej i z góry nastawiam się agresywnie. Dziś' sobota, poczta już dawno zamknięta. Trzeba będzie zadzwonić od dyrektora...

Siostra na szczęs'cie nie robi zbędnych uwag, kładziemy Tomcia na jego łóżku, noga jest już spuchnięta i czerwona.

Zajmiemy się wszystkim — mówi do mnie, dając mi do zrozumienia, że jestem wolny.

Chętnie się włączę... To znaczy włączymy... — Wskazuję na Ewę. — To moja siostra. Przyjechała mnie odwiedzić.

Przełożona do tej pory traktowała ją jak powietrze, udając, że przyszedłem sam. Teraz patrzy na Ewę, ale trudno wywnioskować, co myśli, kiwa lekko głową.

Poradzimy sobie...

Nie chce, żebym się mieszał, to więcej niż pewne.

Często tu kłusują? — Przyglądam jej się, nagle się czerwieni, nie wierzę, żeby to ona zastawiała sidła, co to, to nie.

Nic o tym nie wiem — jej ton jest oschły. Przypominam sobie pierwsze kontakty z tym miejscem, ciekawe,

że nigdy nie rozmawiałem z żadną inną siostrą, przemykają się czasami pod ścianami, czarne, grzecznie uśmiechnięte cienie.

Tomek pojękuje, sprowadza nas do rzeczywistości, teraz jest najważniejszy on i jego ból, dlaczego ta kobieta nie chce, żebyśmy się na coś przydali?

Może zadzwonimy od dyrektora po lekarza?

Nie ma potrzeby — mówi z naciskiem. Widocznie muszę mieć coś we wzroku, coś, co każe jej dodać: — Ja jestem lekarzem.

Prędzej spodziewałbym się śmierci. Wgapiam się w nią z rozwartą paszczą, gdyby mi powiedziała, że jest kominiarzem albo agentem wywiadu, efekt nie byłby większy.

84

To dobrze... — stwierdzam trochę ni w pięć, ni w dziesięć, chociaż z drugiej strony to wszystko upraszcza. — Trzymaj się, mały... — Schylam się nad Tomkiem, zarzuca mi ręce na szyję, zdarzyło mu się coś takiego po raz pierwszy, od kiedy się znamy. — Przyjdę jutro rano... — szepczę mu do ucha. — Chcesz, żebym dokończył te budki sam?

Kręci gwałtownie głową.

Chciałabym go zbadać... — włącza się siostra. Gładzę Tomka po włosach, zdejmuję mu okulary.

Pękło szkło... — Pokazuję siostrze.

Z jej miny widać wyraźnie, że powinniśmy już iść, więc nie przeciągamy struny. Na schodach spotykam kolegę Tomka z klasy. Mówię mu, co się stało.

Opiekuj się nim, dobrze?

Dlaczego pan go lubi bardziej ode mnie? — Pytanie jest tak nieoczekiwane, że odbiera mi mowę.

To nie tak... — zaczynam plątać. — Po prostu ty... jesteś bardziej samodzielny.

To niedobrze?

Dobrze.

A mogę też do pana przychodzić?

Pewnie. Jeśli siostra ci pozwoli...

Śnieg znów sypie, idziemy z Ewką bez słowa, nic dodać, nic ująć. Nie mam pojęcia, jak dorwać kłusownika, mógłbym zaczaić się gdzieś w lesie, może po dwóch-trzech dniach... Wyobrażam sobie, nie wiadomo dlaczego, dyrektora szkoły, jak skrada się z drucianą pętlą, skąd mi to przyszło do głowy? Przypominam sobie wiszącego na oknie zająca, „żeby skruszał", słyszę słowa jego żony. To żaden dowód, złoszczę się na siebie, ale jest to jedyna poszlaka, jaką mam, więc zamierzam się jej trzymać.

Dyrektor przygląda nam się z wyraźną naganą, nic dziwnego, w telewizorze leci jakaś sensacja, jego kobieta krząta się „po domowemu", ludzie chcą mieć trochę prywatności, do diabla, przecież jest sobota. Zostawiamy na wymytym linoleum brudne ślady, mamroczę słowa przeprosin, to rzecz jasna niczego nie załatwia, ale trudno prosić o szmatę.

Pachnie jakieś mięsko, no tak, wparowaliśmy w porze obiadu. Ewka daje mi rozpaczliwe znaki, trudno wybrać gorszą chwilę na wizytę, w dodatku w takiej sprawie.

Zjecie z nami po kawałku zajączka? — pyta dyrektorowa, właśnie wnosi parujący półmisek.

85

O Jezu... — jęczę, mój wegetariański żołądek protestuje na sam widok. Przełykam ślinę, odwracam wzrok, Ewa dziękuje w naszym wspólnym imieniu. — My w jakimś sensie w tej sprawie — walę, wykorzystując okazję w postaci danka.

Nic nie mówią, gapią się na mnie, niezły happening tu odwalam, nie da się ukryć.

Tomek wpadł we wnyki. Zwichnął nogę...

A gdzie on łaził?! No tak...

Poszliśmy na spacer do lasu. Mieliśmy wybrać miejsca na budki dla ptaków... — wtrąca Ewa, uśmiecha się miło, próbuje rozładować atmosferę.

Dyrektor nakłada sobie zajączka, puree z ziemniaków, do tego borówki, nie wiem, co będziemy jedli z Ewką, pewnie jajecznicę.

Do wesela się zagoi... — macha ręką dyrektor. — A następnym razem niech pan go lepiej pilnuje...

Ewka ciągnie mnie z całej siły za sweter, za chwilę będę go miał do kolan.

Nie wie pan, kto tu kłusuje? — Postanawiam nie popuścić, wiem dokładnie, jak się zachowuję, ja na jego miejscu pewnie pokazałbym już takiemu natrętowi drzwi.

A on nagle się uśmiecha, jakbym powiedział dowcip. I kręci głową.

Chodźmy... — szept Ewy jest tak teatralny, że gospodarze nieruchomieją z podniesionymi widelcami.

Tak, tak... — mamroczę głupio, wycofuję się tyłem. — Do widzenia, przepraszam...

Dyrektor macha przyjaźnie na pożegnanie widelcem, sos skapuje mu na bluzę od dresu, ten obraz unoszę w sobie w wirującą śnieżycę.

Moja wyobraźnia pracuje na całego, biały las u wylotu drogi wydaje mi się teraz pełen zwierzęcych pisków, widzę, jak szamoczą się w pętlach miękkie zajęcze łapki, już nigdy nie pobiegną przez łąki, wylądują na półmisku, w zawiesistym sosie.

Oddycham głęboko, rozpinam kurtkę, nagle czuję się strasznie zmęczony, bezsilność zawsze odbierała mi energię i nadzieję.

Wracaj ze mną... — słyszę głos Ewki.

Czyli: uciekaj?

Posłuchaj, Gruby... — Zatrzymuje się, ma śnieg na rzęsach, to by było ładne zdjęcie... — Nie możesz zbawić całego świata. Czego ty właściwie chcesz? Na co liczysz? Tylko mi nie przerywaj! — Ogania się ode mnie jak od muchy, kiedy tylko otwieram usta. — Ja sama zaraz po powrocie z Paryża zapisałam się do ekologów. Mam nawet dyżury. Dzwonią do mnie ludzie, zgłaszają różne bezdomne

86

zwierzaki albo akty barbarzyństwa: nie tylko wobec zwierząt, wobec roślin także. No więc nie myśl sobie, że mam gdzieś los tych zajączków. Ale co możemy zrobić? Nie wyzbieramy wszystkich sideł, nie powypuszczamy...

Zamknij się, okej? — Nie podoba mi się to, co gada.

Chcesz zwrócić wolność choćby jednemu?

Skąd w niej tyle ironii? Zmieniłaś się w swoim wielkim świecie, zgorzkniałaś, siostro...

Poczekaj na mnie w domu... — Podaję jej klucze, kręci głową, no tak, zapomniałem, jaka jest uparta, powlecze się teraz ze mną, choćby na przekór sobie.

Nie będę się z nią kłócił, niech robi, co chce, jest w końcu dorosła.

Brniemy przez zadymkę w milczeniu, sam czuję, że to głupie, ale nie umiałbym teraz po prostu uwalić się w fotelu. „Wolność... jednemu" tłucze mi się po głowie, nie wiadomo, dlaczego, a może i wiadomo, przypominam sobie Tomka. „Wolność... jednemu". Czyżbym był romantykiem? To przypuszczenie wydaje mi się idiotyczne, do tej pory nie grzeszyłem sentymentalizmem, Boże, uchowaj mnie przed tym.

Próbuję przyjrzeć się naszej wyprawie z boku, zachowujemy się rzeczywiście jak para czubów, ale to nasz wybór i nic nikomu do tego.

Zaczyna z wolna zmierzchać, cały czas idziemy prosto, nie wiem właściwie, na co liczę, przecież nikt nie ustawia wnyków na środku drogi. Ale jeśli pójdziemy w bok, możemy sami w nie wpaść...

Śnieg pada nieustannie, na gałęziach sosen są już puchate poduchy. Z prawej strony wypada na drogę sarna, za nią druga. I nikną w gęstwinie.

Warto było pójść na spacer, żeby coś takiego zobaczyć... — słyszę głos Ewy, rozumiem jej kwestię właściwie, zawracam bez słowa.

Ewa wygrzebuje z plecaka buteleczkę, dolewa czegoś do herbaty.

Nie mogę... Wódę przywiozłaś? — Mrugam, a to się porobiło, moja młodsza siostra, zagorzała abstynentka...

Śmieje się, macha mi przed nosem piersiówką.

Po naparsteczku do herbaty, czyli po góralsku... Mama mi to dała, wyobraź sobie. Jako lekarstwo, w nagiej potrzebie.

Mama...

Widziałaś się z ojcem?

87

Так.

Czekam, aż sama cos' doda, ale nie zamierza.

Gdzie?

To pytanie jest bardzo ważne, zastygam w napięciu.

W kawiarni... Chciał wpaść do domu, ale dałam mu do zrozumienia...

Moja krew, myślę z zadowoleniem. Zrobiłbym to samo. Przypominam sobie, co Ewka wyczyniała, kiedy odkryła ojcowy romans, i jeszcze to, jak się wtedy podle wobec niej zachowywałem. Stare dzieje...

Ruda okazała się pomyłką. — Ewa robi miny. — Moim zdaniem, ojciec jej się znudził. Każdej normalnej kobiecie by się znudził — dorzuca z agresją.

Oprócz jednej... — mówię, właściwie niepotrzebnie, nie ma co komentować cudzych uczuć, pamiętam, jak ktoś mi kiedyś powiedział, że można pokochać nawet kamień.

Może i można, ale cóż to za desperacja...

Zostajesz tu? — Ewa zmienia temat, wyraźnie ma ochotę nade mną popracować, a może się poznęcać?

Wzruszam ramionami, rozkładam ręce.

Jestem tu potrzebny.

Doktor Judym. — Chichocze, nie podoba mi się w tym wcieleniu, z cynizmem jej nie do twarzy. — Otrząśnij się, Gruby... — Szczypie mnie w ramię. Raz, potem drugi. — Za chwilę mamy dwudziesty pierwszy wiek...

Naprawdę? — Patrzę przez okno na drewniane chałupy, z kominów unoszą się dymki, gdzieś w chaszczach pozastawiane wnyki, piętnastu małych chłopców na wspólnej sali pod opieką zakonnicy.

Gruby... — Ewa przytula się do mnie. — I tak jest wystarczająco okropnie. Nie można na siebie brać grzechów całego świata. Jak tak dalej pociągniesz, znów zaczniesz brać prochy...

A więc wiedziała... Myślałem, że tylko Maciek... No i paru po-paprańców, przez których w to wdepnąłem.

Nie bój nic. To zamknięty rozdział.

Jest to jedna z niewielu rzeczy, których jestem pewien. Jedna z niewielu. Nawet kiedy czuję się jak ze szkła, jakbym miał rozpaść się na sto kawałków, a każdy inny, to nie pomoże mi się skleić. Spróbowałem, ale to nie skutkuje.

Zawsze gdzieś będą samotne dzieci i szamoczące się w sidłach zwierzęta... — Ewka znów zaczyna kopcić, to pewnie jej antidotum, a mnie truje o prochach...

88

Wolność... jednemu", kołacze mi w głowie.

Oglądałem kiedyś reportaż o rodzinach, u których dzieci z domów dziecka spędzały niedziele, święta i wakacje... Może pogadaj z mamą... O Tomku... Ja bym się podjął, tylko że mnie nikt nie pozwoli. Nie jestem żadną rodziną, no i w ogóle...

Tak kombinujesz... — Ewa uśmiecha się, gasi papierosa. — Ale wy macie obydwaj z Maćkiem instynkty ojcowskie. Zauważyłeś?

On ma braterskie. A ja... Nie, to coś innego. To znaczy... Myślę, że gdyby Tomek był niedołężną staruszką, czułbym coś podobnego...

Pleciesz.

Moja siostra opędza się przed moimi słowami jak przed rojem os, nie wiem, dlaczego, w końcu sama zapisała się do jakichś ekologów, ma za to figę z makiem. Patrzę na nią i chwytam pewien wyraz jej twarzy, który zapamiętałem z dzieciństwa. Upór. Wyzwolona nowoczesna kobieta. Bez kompleksów i zahamowań. Zdolna. Twarda. Zaradna. Z przyszłością. Koń by się uśmiał. Chcesz taką być. Wolno ci. Tylko czy to wytrzymasz? Muszę ją zderzyć z Maćkiem. Żadne nie zrobi pierwszego kroku, choćby mieli wić się w mękach. Znam ich zbyt dobrze.

Nagle rola rajfura wydaje mi się pociągająca, pierwszy wabik do powrotu... Zaciągam szczelnie zasłony, żeby odgrodzić się od tu i teraz, ale to jest we mnie. I niech mi Ewka nie wmawia, że mógłbym inaczej.

W nocy znów nie śpię, tym razem z powodu półmiska z pieczy-stym, co zamknę oczy, to wjeżdża na stół, koszmar jeden wielki.

.

Rozdział X

Po wyjeździe Ewy poczułem się trochę samotny, ale i bardziej wolny. Widziałem, jak mi się przygląda. Jak mnie ocenia. Mogłaś po prostu być, myślę, ale czuję, że żądam zbyt wiele.

Postaram się wywąchać, o co chodzi z Basią — obiecała Ewa już na dworcu. I to sama z siebie.

Ale na razie cisza. Może jej się nie udało. Albo nie miała okazji. Brak wiadomości nie musi oznaczać złych...

Tomek już chodzi, ma zabandażowaną, spuchniętą stopę, więc nosi kalosze, czerwone, bo akurat takie były w sklepie.

Jutro premiera. Kostiumy są już gotowe, dekoracje też, osobiście roznieśliśmy zaproszenia do wszystkich domów. Postawimy ławki i krzesła na korytarzu, tam jest najwięcej miejsca.

Dwoje z głównych aktorów ma okropny katar, a Tomek musi wystąpić w kaloszach, ale co zrobić...

Byłem ciekaw, czy dyrektor będzie jakoś wracał do naszej sobotniej wizyty, ale nie. Zauważyłem, że na jego oknie kruszeje kolejna ofiara. Na kilku innych, sąsiednich, również. Na przykład u Henryka.

Kłusujecie? — zagaduję go niedbale. Odgarnia śnieg sprzed chałupy, zatrzymuję się, żeby pogadać.

E tam... — Macha ręką. — Pierwszy raz coś się udało... Żonka pasztet upiecze. Na Boże Narodzenie...

Nie wiem, co dalej powiedzieć, przychodzi mi z pomocą.

Słyszałem, że nas opuszczasz...

Nie wierzę własnym uszom. A więc już ktoś podjął za mnie decyzję. Zainteresowany dowiaduje się ostatni. Nie to, że jestem wściekły, ale czuję się wystawiony do wiatru.

Od kogo? — Lepię pigułę, celuję w drzewo.

Tak gadają... — odpowiada wykrętnie, naciąga czapkę na uszy. — Boże Narodzenie po wodzie będzie, jak nic... — wzdycha.

Aha, jutro Barbórka... Barbórka?!

Telegram czy list? Co będzie lepsze? A może po prostu zadzwonię... Szkoda, że nie mam wiadomości od Ewki.

90

Nagle zaczynam się spieszyć. Poczta musi być jeszcze otwarta. Miałem dzisiaj mniej lekcji, trzeba to wykorzystać.

Żegnam się, choć zaprasza mnie na kapuśniak, jak znam życie, pływają w nim jakieś ochłapy, więc się wymiguję.

Najpierw dzwonię do Ewki, ale nikogo nie ma. Numer Baśki wykręcam z oporami, dwa razy odwieszam słuchawkę, wydaje mi się, że nie wiem, co powiedzieć, mam w głowie pustkę. W końcu słyszę sygnał, zajęty, dobra nasza, nawet jeśli to nie Basia, wiadomość dotrze.

Przed pocztę podjeżdża na motorze listonosz, otrzepuje się ze śniegu, wchodzi do środka.

O, nie muszę dalej jechać... — cieszy się na mój widok i grzebie w torbie.

Obracam list, to się nazywa wyczucie chwili, siostro.

Siadam w kącie, otwieram kopertę, list jest dość długi, więc na razie przebiegam go wzrokiem, przeczytam uważnie w domu, teraz próbuję znaleźć imię „Baśka". Jest, na szarym końcu.

Niewiele mam ci, niestety, na jej temat do powiedzenia. Zadzwoniłam pod pretekstem, żeby się przywitać, chyba to kupiła, mówiłam, że byłam u ciebie, opowiadałam, co robisz i jaki z ciebie dobry samarytanin, ale nie podejmowała tematu. Więc zagadnęłam ją wprost. „Jesteśmy dorosłymi łudźmi... — to cytat — Czy on naprawdę potrzebuje adwokatów ? "

Nie, nie potrzebuję.

Ale jakoś jeszcze trudniej mi zadzwonić niż przedtem. Wyślę telegram, podejmuję decyzję. Z pełną świadomością, że tchórzę. Zamawiam ozdobny blankiet.

Kochanej Basi z najlepszymi życzeniami Gruby

Grunt to oryginalność.

Czytam list Ewki i czytam, nie tylko słowa, również to, co poza nimi. Mój powrót nie będzie powrotem bohatera, nikt mnie nie przywita z transparentem, widzę to wyraźnie. Mama wraca raz po raz do zamiany mieszkania, podobno nawet dała ogłoszenie, pewnie się boi konfrontacji naszej Silnej Grupy z ojcem.

Właściwie należy im się na starość spokój. I jakaś intymność. Jeśli naprawdę do czegoś im potrzebna. Wiem to, ale nie akceptuję potulności mamy, wierzyłem, że spotka ją jeszcze coś w życiu, przez jakiś czas była taka wyemancypowana. Wydaje się, że ona traktuje powrót ojca jak rodzinne święto, czytam w liście Ewy. Następne

91

zdanie wprawia mnie w lepszy nastrój. Jeśli chodzi o Tomka, obydwoje są bardzo otwarci. Pewnie powinni wystosować jakiś oficjalny list, zawiadom nas, do kogo. Mógłby tu spędzić już tę Gwiazdkę...

Kot Michał próbuje wskoczyć mi na list, zawsze lubi układać się na papierze, niezależnie od jego wielkości.

Apsik! -> Spędzam go. — Apsik!

Za plecami czuję powiew chłodu, odwracam się. Tomek stoi w drzwiach, nie ma czapki ani szalika.

Co się stało?! — Podchodzę do niego, ma dziwną minę.

Nic — kłamie i rzuca kurtkę do kąta. Wie, że mnie to drażni. Postanawiam nie reagować.

Idzie do kota, siada przy nim, gładzi, nie zwraca na mnie uwagi. Jak sobie chcesz, myślę i też się zachowuję, jakby go nie było. Zaczynam sprawdzać zeszyty, miałem to w planie na dzisiejszy wieczór.

Tomek włącza radio, przekręca gałkę tak, żeby było głośno.

Ścisz trochę...

Stoi nieruchomo, patrzy na mnie spode łba, dlaczego chce wyprowadzić mnie z równowagi, co mu to załatwi?

Wyłączam radio, próbuję go objąć, ale mnie odpycha.

Masz ochotę na budyń?

Kupuję go specjalnie dla Tomka. Czekoladowy. Lubi go jeść na gorąco, z sokiem.

Waha się przez chwilę, pokusa walczy w nim z ambicją.

Zrobię... — Chcę mu ułatwić, sięgam do szafki.

Nie — słyszę za plecami.

Dlaczego przyszedłeś? Powiesz, czy będziesz mi dokuczał? Tomek gładzi znów Michała, przytula do niego twarz. Nagle patrzy na mnie poważnie, po dorosłemu.

Co z nim zrobisz? — pyta.

Sens pytania dociera do mnie dopiero po dłuższej chwili. A więc ktoś ci już powiedział. Pewnie cała szkoła szepcze, że wyjeżdżam. — Zabiorę ze sobą. Chyba że siostra się zgodzi...

On jest też trochę mój. Tak powiedziałeś.

I to jest prawda. Ale nie mogę go zabrać „trochę". A ciebie nie mogę zabrać w ogóle, chociaż bardzo bym chciał... — Przykucam przy nim, odwraca ode mnie buzię. Widzę, że szkło w okularach ma wciąż pęknięte. — Ale mam nadzieję, że będziesz mnie odwiedzał. Musimy porozmawiać w domu dziecka. Może mógłbyś pojechać ze mną na święta do Warszawy?

92

Myśli, marszczy czoło, nie rzuca mi się z radosnym piskiem na szyję, jak to sobie wyobrażałem, w ogóle nie wygląda na zachwyconego.

Nie wiem... — Kręci w końcu głową i idzie po кц^»

A co z budyniem? — Próbuję go zatrzymać, powinniśmy jakoś się porozumieć, ale wszystko wskazuje, że to nie będzie dzisiaj.

Siostra przełożona jest grzeczna, ale stanowcza. Tylko przez sąd możemy się starać o opiekę nad Tomkiem, nawet w takim zakresie, o jaki nam chodzi. Dziecko jest jeszcze małe i ona ponosi 2а nie peł' ną odpowiedzialność.

Klapa... — mówię do Tomka. — Nie udało się. Przynajmniej na razie. Ale nie martw się...

Ja się nie martwię... — Wygląda na to, że nie kłamie. Nic Z tego nie rozumiem.

A ja tak. Będę za tobą tęsknił... — przyznaję i kiedy mówię to głośno, nabieram podejrzeń do własnych intencji.

Chciałeś być cholernie szlachetny, tak? Dobry wujaszek. Budyń, soczek, budki dla ptaków. A potem — niedzielne obiadyi ocj czasu do czasu, wykonywane nie przez ciebie, bynajmniej. Prezenty pod choinkę, a jakże. Widzę siebie, jak z przyczepioną białą brodą robię za Mikołaja...

Ale możesz zatrzymać Michała. Przekonałem siostrę. _ Nie będę wyjaśniał, jakich musiałem użyć argumentów.

Tomek patrzy na mnie, patrzy, a potem odwraca się nagje i odbić ga w podskokach.

Czuję się jak po przewaleniu tony koksu. Będę do niego pisał, myślę i robi mi się trochę lżej.

Widoczność jest dzisiaj jak nigdy. Góry świecą w słońCU; chcą, żebym się napatrzył na nie przed podróżą, przed powrotem w świat brudnego śniegu na ulicach, spieszących się łudzi, wiecznego hałasu, W mój świat. Czy na pewno mój?

Drogą idzie zataczając się jeden z sąsiadów, codzienny widok z» chwilę legnie w zaspie, zamarznie, nie zamarznie? Rosyjska ruletka myślę obojętnie, kierując się w stronę lasu.

93

Do odjazdu autobusu mam jeszcze dwie godziny, jestem spakowany, ze wszystkimi się pożegnałem, Michał jest już z Tomkiem w domu dziecka.

Z jednego krzaka osypał się śnieg, prowadzą w jego stronę świeże zajęcze tropy. Tknięty nagłą mys'lą, idę za nimi.

Szarak jest tak przerażony, jak każdy byłby na jego miejscu. Szamocze się bezradnie, gotów urwać sobie łapę, pokuśtykać na trzech. Ale łapa trzyma się ciała i mocno tkwi w pętli.

Przykucam przy nim, przemawiam przyjaźnie, na tyle, na ile mi się to udaje przez ściśnięte gardło, wcale nie jest łatwo rozluźnić wnyki, zając się miota, dla niego nie ma wątpliwości, po co tu jestem.

Wolność... jednemu".

Biegnie zygzakiem, trochę koślawo, pewnie sobie coś uszkodził, ale szybko, szybciutko. Będziesz miał co opowiadać kumplom, myślę, o ile natychmiast nie wpadniesz w kolejne sidła... Ostrożnie wygrzebuję spod śniegu żelastwo, wyrwać je ze zamarzniętej ziemi to nie lada sztuka. Czas płynie, jeśli chcę dziś wyjechać, muszę się pospieszyć.

Nie mam gdzie schować wnyków, nie przewidziałem czegoś takiego, piękny prezent na pożegnanie, myślę, uśmiecham się do gór. Idę szybko przez wieś, taszczę sidła, chyba muszę wziąć je do Warszawy, bo jeśli tu wyrzucę, od razu się przydadzą.

Dam Ewie, przelatuje mi przez głowę, wiem, że to doceni.

Wydaje mi się, że zza firanek obserwują mnie liczne pary oczu, czuję się jak Gary Cooper, bohater filmu „W samo południe". Naprzeciwko mnie sunie ten sam pijaczek, jeden bok ma w śniegu, znaczy trochę odpoczął, nie zamarzł. Odnotowuję to z pewną ulgą, ma miłą córeczkę...

Między autobusem a pociągiem mam godzinę przerwy. Góry ciągle widać, ale są już odległe, trochę nierzeczywiste, jak dekoracja do filmu, pic, fotomontaż.

Przechowalnia bagażu zamknięta, więc przeczekuję na dworcu. Jest brudny i obskurny. Muszę skorzystać z toalety. Kobieta w nylonowym fartuchu wydziela mi dwadzieścia centymetrów papieru, inkasuje z góry, pewnie żebym nie uciekł. Żelazna logika: zdesperowany klient płaci, zanim się zorientuje, za co. Reklamacje nie miałyby żadnego sensu. Każdy chce potem jak najszybciej się stąd oddalić.

94

Zastanawiam się nad napisami, które wyczytałem na drzwiach kibla. Zawsze uważnie je studiuję, nie mogę się oderwać od tej lektury. Magia słowa pisanego, jakiekolwiek by ono było? Tak czy owak, blokuję kabinę dłużej niż to konieczne. Ale ktoś ją przede mną też blokował, w dodatku, w akcie twórczej ekspresji, z chęci przekazania następnym wulgarnych słów, sprośnych rysunków, a czasem po prostu imienia, daty, numeru telefonu, komunikatu „tu byłem". Bardziej zaangażowani politycznie dzielą się swoimi przekonaniami, inni — doświadczeniami życiowymi, na ogół niezbyt budującymi. Wyciągają z nich daleko idące wnioski, typu „Wszystkie dziewczyny to k...."; w niektórych budzi to chęć polemiki, ktoś dopisał pod spodem: „A właśnie że nie wszystkie".

Niektóre złote myśli formułowane są w mowie wiązanej, klecone z wysiłkiem rymy zdradzają skłonności artystyczne użytkowników.

Powinieneś może pójść na socjologię, chłopie, przychodzi mi do głowy całkiem nowy pomysł, ale oddalam go pospiesznie, decyzja została już podjęta, nie mogę się bez przerwy miotać tylko dlatego, że jest tyle ciekawych rzeczy, o których warto by więcej wiedzieć.

Oglądam wystawę kiosku. Wypłowiałe przez lata opakowania perfum, pudelka z niezwykłymi prezentami, których nikt nie kupi, wciśnięte między proszki do prania i soczki kieszonkowe romanse. Nigdy czegoś takiego nie czytałem, uświadamiam sobie i już wiem, co będę robił w pociągu. Muszę tylko wybrać tytuł; wszystkie wydają mi się równie kuszące: „Miłość do dna rozpaczy", „Krwawa zemsta zdradzonej", „Uwiedziona na zawsze"... Do wyboru, do koloru...

Ta jest dobra... — radzi życzliwie sprzedawca i puszcza do mnie oko.

Kosmiczna namiętność"... Na okładce monidło: ona z wyeksponowanymi walorami, a la Marilyn, on — prawie Mel Gibson, w kowbojskim kapeluszu, patrzy jej czule w oczy.

No to poproszę... — Cena nie jest przesadnie wygórowana, wciskam książkę do kieszeni.

Coś mnie łaskocze w kark, odwracam się, stoi za mną facet z choinką. Za tydzień święta, wszystko się zgadza.

Na dworcu też świąteczne akcenty. Na jednej ścianie wymyślna plątanina kolorowych choinkowych lampeczek, mrugają na zmianę. W kącie ktoś sprzedaje na rozkładanym stoliku bombki i łańcuchy. Może wziąłby trochę skarpet, przelatuje mi przez głowę, tym razem nie wiozę już ich w reklamówce, udało się je upchnąć w torbie, którą przywiozła Ewa.

Ale nie mam czasu na pertraktacje, megafon zaczyna buczeć, ze

95

strzępów słów, które wyławiam, domyślam się swojego pociągu. Godzina mniej więcej się zgadza.

Siedzę wcis'nięty między starszego mężczyznę, który usypia natychmiast, kładąc mi z ufnością głowę na ramieniu, a mocno wyper-fumowaną dziewczynę w obcisłych spodniach. Jej bliskość niepokojąco na mnie działa, mimo że nie jest w moim typie. No cóż, oprócz epizodu z Agnieszką prowadziłem się bez zarzutu. A ty, Baśka, a ty?

Nie ma dnia, żebym o niej nie myślał. Teraz też przymykam oczy, wyobrażam sobie jej twarz i nie tylko. Chciałbym ją dotknąć, chciałbym, żeby było jak kiedyś. Czy to jeszcze możliwe? „Chcieć to móc" kołacze mi w głowie romantyczne hasło, miło w coś takiego wierzyć, więc próbuję.

Jako dowód przypominam sobie przedstawienie w szkole. Do ostatniej chwili bałem się, że będzie klapa. „Dwie bułki z masłem". Skąd się wziął ten tytuł?

To było na pierwszej próbie. Zastanawiałem się z dziećmi, o czym chciałyby opowiedzieć. A z tyłu jeden chłopiec pytał drugiego, co ma na drugie śniadanie. I nagle usłyszeliśmy wszyscy:

Dwie bulki z masłem.

Taki proponujesz tytuł? — zapytałem żartem, a chłopiec przytaknął.

I tak zostało. Potem musieliśmy wpakować je do sztuki: były zaczarowane, dobra wróżka dała je dziewczynce, która wyruszyła na poszukiwanie wody życia. Te bułki można było jeść i jeść i nigdy ich nie ubywało.

Wystarczyłaby jedna... — powiedział wtedy Tomek. Bardzo cichutko, ale i tak usłyszałem.

Zostały jednak dwie: na wypadek, gdyby któraś utraciła swoją czarodziejską moc.

Mój sąsiad z pociągu zaczyna chrapać, wprost do mojego ucha. Traktuje mnie najwyraźniej jak poduchę, chociaż jestem wyjątkowo kościsty.

Wyperfumowana rozwiązuje krzyżówkę, utkwiła na tak prostym haśle, aż mnie język świerzbi, żeby się wtrącić. Nie mam jednak ochoty na nawiązywanie znajomości, a mogłoby to być uznane za pretekst.

96

Co u ciebie, Baśka?

Przypominam sobie książkę. Wyciągam ją z kieszeni, widzę, że sąsiadka zezuje: raz na okładkę, raz na mnie. No tak, nawet się nie dziwię.

Kosmiczną namiętnością powalone są dwie osoby płci odmiennej: John, wdowiec z Teksasu, oraz eteryczna sekretarka, Susie, która została uwięziona na ranczo z powodu szalejącej zawieruchy. Próbują z niejasnych dla mnie powodów ową namiętność w sobie zwalczyć, ale ponieważ jest ona — jak sam tytuł informuje — kosmiczna, nic im z tego nie wychodzi. A więc kochają się w najbardziej ekscytujących sytuacjach, jakie mogą im się na owym ranczo trafić, a w przerwach między miłosnym szaleństwem, próbują sobie udowodnić, że tak naprawdę to nic ich nie łączy. Zgodnie z przewidywaniami ona ucieka, bo zamieć, jak to zamieć, w końcu ucichła, on ją goni, a wszystko ma finał na ślubnym kobiercu.

Zostawiam książkę w przedziale — niech komuś innemu umili podróż.

Nie powiedziałem, kiedy dokładnie wracam, a teraz widok witających się po rozłące ludzi budzi moją zazdrość.

Muszę z kimś porozmawiać zaraz, natychmiast.

Koło mnie przelewa się świąteczny tłum, wielu ludzi targa siaty z prezentami, w tym roku ja też będę mógł coś kupić, niewiele, ale zawsze. No i porozdaję skarpety.

Wykręcam numer Baśki, odbiera natychmiast, jakby na mnie czekała.

Basia? — pytam, właściwie niepotrzebnie, bo ją przecież poznałem, ale tak jakoś, żeby zacząć.

Cześć, Zbyszek... — słyszę, świat mi zaczyna wirować przed nosem, a więc to tak ma na imię mój następca. Zbyszek, też ładnie.

Sorry, to tylko ja... — mówię. — Właśnie wróciłem i... — Kompletnie nie wiem, co powiedzieć, zresztą ona przecież czekała na telefon od Zbyszka, nie będę blokował linii. Baśka zaczyna coś mówić, nic nie słyszę, megafon dworcowy zapowiada właśnie pospieszny do Gdańska. - Wesołych świąt — rzucam spiesznie i odwieszam słuchawkę.


Rozdział XI

Nie mogę się odnaleźć we własnym domu. Przestał być chyba mój. Drażnią mnie cudze buty i szczoteczki do zębów, denerwuje, że nie mogę w nocy nastawić radia, jeśli przyjdzie mi na to ochota.

No i jak ci, synku? — Oczy mamy są czujne, jak zwykle wszystko widzi, nie schowam się przed nią.

Ale czy powinienem?

Zwierzam się na tyle, na ile potrafię.

Dlaczego nie chciałeś rozmawiać z Basią?

Dzwoniła tego samego wieczora, po moim telefonie z dworca. Odebrała mama. Wymyśliłem jakiś głupi pretekst. Na tyle głupi, że na pewno czytelny.

Zachowujesz się jak czub — wściekała się moja siostra. — Ona się więcej nie odezwie.

Jak mamie wytłumaczyć coś, czego nie umiem uświadomić jasno sam sobie?

Nie wiem... — mówię w końcu. — Myślę, że ona ma kogoś innego. Nie będę się wcinał...

Możesz się bardzo mylić.

Mogę... — Wzruszam ramionami, nie mam już siły się łudzić, nie będę jej o nic błagał, nie jestem żebrakiem.

Posłuchaj, Grzegorz...

Nie chcę słuchać dobrych rad doświadczonej kobiety. Nie akceptuję wyboru matki, obecności ojca w tym domu. Niech mnie nie uczy, co mam robić.

Daj spokój, mamo... — przerywam jej szorstko, wyszło mi ostrzej, niż zamierzałem.

Kuli się, jakbym ją uderzył.

Musimy się wynieść... — mówię wieczorem Ewce. Niezły temat w wigilię Wigilii.

Nie lubisz domowej atmosfery? — Maluje właśnie paznokcie, przy takiej czynności łatwiej strugać idiotkę, jakoś to idzie w parze.

98

Pachnie przepięknie drożdżowe, miesza się delikatnie z zapachem karpia, kapusta szczęśliwie już wywietrzała.

Lubię. — Kiwam głową, nie robiliśmy sobie z Ewką psycho-dramy od czasów gór, może zmieniła opcję?

To dobrze... — Podnosi na mnie oczy. — Uwijemy sobie dwu-pokojowe gniazdeczko. Ale pamiętaj: nie możesz się do mnie wtrącać. Jestem dorosła.

I wzajemnie, siostro. Wzajemnie — ostrzegam.

Mama wychodzi w tym roku ze skóry, żeby było jak dawniej. I jakoś jest. Ojciec stara się pomagać i robi przy tym nieludzkie zamieszanie: rozchlapal barszcz, upuścił garnek z kapustą, wywalając połowę na podłogę, a w końcu poplamił Ewce białą bluzkę smażonym karpiem.

Przepraszam, chyba nie powinienem w ogóle się ruszać... — oznajmia z nieszczęśliwą miną.

Lubię niezdarnych chłopców... — Mama uśmiecha się miło i całuje go w czółko.

Co za cyrk, myślę z niesmakiem. Zabić się można. Przecież to niemożliwe, żeby nie była na niego wściekła. Musiałaby być aniołem.

A ja nie... — Ewka wstaje gwałtownie. — Ta bluzka jest do wyrzucenia.

Kopię ją w kostkę, ale nie skutkuje.

Uratuję ci ją, nie martw się... — Moja matka, siła spokoju, nie daje się wyprowadzić z równowagi.

Idę się przebrać!

Ukazało się kolejne ogłoszenie w sprawie zamiany naszego mieszkania... — mówi mama.

No tak, nic dziwnego, że o tym sobie przypomniała właśnie teraz. Chociaż nawet jeśli się wyprowadzimy, będziemy wspólnie spędzać Wigilię. Tak to już jest. I być powinno.

To chyba nie najlepszy moment... — wtrąca się ojciec. — Myślisz, że ktoś w święta czyta takie rubryki?

Ojciec jakoś się zmienił. Jakby zmalał. I stracił pewność siebie. Teraz w tym domu mama gra pierwsze skrzypce, to się widzi na pierwszy rzut oka.

Zmiana układu sił? Ciekawe, naprawdę. Gdyby mnie to aż tak osobiście nie dotyczyło...

99

Święta, święta i po świętach. Czas leci, a niektórzy myślą nie tylko na pięć minut naprzód. Planują swoje życie... — Ewka musi stać na progu od dłuższej chwili.

Jest teraz w ..burym dresie, któremu już nic nie może zaszkodzić. Nawet kolejna porcja karpia.

Dzięki świętemu Mikołajowi moja garderoba uległa cudownemu odnowieniu, Baśka byłaby zachwycona, gdyby...

Zadzwoń do niej, nie wygłupiaj się... — syczy mi Ewka do ucha. Siada wreszcie, zajmuje się czym trzeba, czyli żarciem. Na jak długo?

A ty? Co z Maciusiem? — Jakoś nie mogę jej zachęcić do rozmowy na ten temat, ciągle się wywija.

Byłeś u niego przedwczoraj. Powinieneś wiedzieć. Może i powinienem.

Maciek wyglądał jak Maciek. Minąłem się w drzwiach z panienką. Bardzo tęgą, ekstrawagancką, bez makijażu.

No, no... Gust ci się wypaczył... — Zrobiłem minę, ale nawet się nie uśmiechnął.

Nie sądzę. Agata jest rewelacyjna. To się zdarza nie tylko chudym.

Uznałem temat damsko-męski za wyczerpany. O Ewę nie pytałem. W tych okolicznościach...

Ewa przygląda mi się. Nagle zdaję sobie sprawę, że pewnie tak mi się wyczekująco przygląda od przedwczoraj. Nie będę tego przeliczał na godziny, bo wyjdzie bardzo dużo.

Musimy pogadać. Ale raczej nie teraz... — mówię do niej cicho, przez stół uśmiecham się uspokajająco do mamy.

Zerka na nas z niepokojem. Pewnie myśli, że szykujemy jakąś akcję. Nie możesz być ciągle buforem... To nie ma sensu. Mam nadzieję, że w święta ktoś tam czyta gazety. I zamierza wymienić dwa dwu-pokojowe na jedno duże. Na przykład jacyś zakochani, którzy chcą się pobrać. I mieć dzieci.

Ciekawe, czy Tomek dostał już mój prezent? Zostawiłem siostrze biegówki dla niego. Kupiłem dzień przed wyjazdem, w miasteczku, cały komplet: narty, buty, wiązania, kijki... Jaka szkoda, że tam nie ma telefonu...

Zadzwoń... — judzi znów Ewka, jej chodzi o zupełnie inne połączenie, w zupełnie innej sprawie.

Jutro — ucinam w końcu, jeszcze' nie wiem, czy to zrobię, ale chcę odwlec, jak długo się da.

100


No i jest już jutro. Jak zwykle w święta, trudno mi znaleźć coś do jedzenia. Znoszę mężnie widok licznych wędlin, chociaż pasztet wywołuje we mnie pewne skojarzenia.

Po śniadaniu odbieramy aż dwa telefony w sprawie mieszkania: jeden kontrolny, drugi dość konkretny. Mają wpaść następnego dnia, rzucić okiem. Potem ewentualnie my będziemy rzucać.

Rodzice szykują się do jakichś znajomych, Ewka zmywa, ja uwalam się z książką. Na dźwięk kolejnego telefonu nawet nie podnoszę głowy, tylko strzygę uchem.

Do ciebie... — Ojciec przynosi mi słuchawkę, dorobili się nareszcie bezprzewodowego, co za luksus.

Baśka... myślę w przypływie nadziei, już układam słowa, które jej powiem.

Wesołych świąt... — słyszę Maćka.

Wesołych... — burczę.

Co robisz?

Zerkam na tytuł książki, mam niejasne uczucie, że już ją kiedyś czytałem.

Nic szczególnego. A co, masz propozycję?

Wpadnij.

A może ty byś się przywlókł?

Starzy wybywają, Ewka chyba nie ma żadnych planów, wszystko się dobrze układa, może się uda...

Zalega milczenie, domyśla się podstępu, czy jest po prostu leniwy?

Właściwie mógłbym... — słyszę po chwili.

Mama jest już gotowa do wyjścia, poprawia ojcu krawat, ładna z nich para, myślę machinalnie, naprawdę ładna.

Ewa jest dzisiaj też w dresie, to kontestacja na wczorajszego karpia, muszę ją uprzedzić o Maćku, powinna mieć czas. Robi się blada, a potem czerwona.

Planowałam wpaść do Mirki... — kłamie.

Przecież mówiłaś, że oni się wybierają do teściów na wieś? Nic nie odpowiada. Nie będziesz się przecież włóczyć po ulicach,

siostro, jest środek zimy. A w święta kina są chyba zamknięte. Może nawet kawiarnie...

Pędzi do swojego pokoju, a potem zamyka się w łazience. Z naręczem szmat pod pachą. Kiedy przychodzi Maciek, wciąż jeszcze tam tkwi.

101

Tylko nie przesadź, myślę z niepokojem, Maciek jest w starej bluzie, nie wygląda na to, żeby się picował.

Siadamy w kuchni, Maciek przyniósł wino. Wyciągam trzy kieliszki, stawiam na stole.

Dla niespodziewanego gościa? — Podnosi brwi. — Myślałem, że to tylko wigilijny zwyczaj.

Spodziewanego — odparowuję spokojnie.

Przygląda mi się bez słowa, już pewnie wie, ciekawe, co na ten temat myślał, zanim tu przyszedł, i czy w ogóle myślał. Powinienem to jakoś przygotować, konfrontacja to za mało, dla takich dwóch jeży jak oni, upartych osłów.

Masz świetną bluzę... — mówi.

Ewka mi przywiozła.

Trzaskają drzwi łazienki, na progu pojawia się moja siostra, nie wierzę własnym oczom. Jest w tym samym dresie, w przydeptanych espadrylach. Nawet się nie umalowała. Co ona robiła w takim razie z tymi szmatami, myślę, jakby miało to jakiekolwiek znaczenie. Zabrała się do prania?

Cześć. — Podchodzi do Maćka, on wstaje, podają sobie ręce, czyli powitanie kochanków po długiej rozłące.

Kombinuję, co zrobić, żeby zniknąć, ale nic nie przychodzi mi do głowy.

Jak widzisz, jestem ubrana ochronnie, ale w tym domu, jak się okazuje, trudno inaczej...

A jednak czujesz potrzebę, żeby się wytłumaczyć, myślę, postanawiam być na tyle widzem, na ile mi się uda. Maciek unosi brwi, ma to zapewne oznaczać pytanie.

bwica opowiada malowniczo o wczorajszych wyczynach ojca, ko-loryzując, ile wlezie. Wyciąga z kieszeni papierosy, Maciek wyjmuje z jej dłoni zapalniczkę, podpala. Widzę, jak ich palce się stykają na jeden krótki moment, mniej niż sekundę, odskakują od siebie, jakby kopnął ich prąd, pewnie naprawdę kopnął...

Ewa jeszcze opowiada coś o ojcu, ale temat jest już na wyczerpaniu, co będzie dalej?

Jak zwykle nieprzejednana... — komentuje Maciek, kiedy przerywa, nie wiem, dla nabrania oddechu czy z braku konceptu. Zaraz się pokłócą, myślę z przerażeniem, nalewam pospiesznie wino.

Za spotkanie! — Unoszę kieliszek.

Stukamy się bez słowa, pijemy po troszku, jak trzeba pić takie wino, biały burgund, prawdziwy rarytas.

—■» Robiłeś za Mikołaja? — Postanawiam sprowadzić rozmowę na bezpieczne tory.

102

Jasne... — Opowiada o Jaśku, swoim małym bracie, słucham jednym uchem, myślę o innym chłopcu, czy ma wprawione nowe szkło w okulary i czy będzie dzisiaj jeździł na biegówkach

Przyłazi do nas Kropa, Ewczyna suka, klepię ją po białawym pysku, to ciekawe, że psy też siwieją. Może nie zaakceptowałaby Michała, przelatuje mi przez głowę, tęsknię za moim kotem, tęsknię za Tomkiem. Nagle nie wiem, co ja tu robię, czuję impuls, żeby wsiąść w pierwszy pociąg w wiadomym kierunku. Znajomy impuls, z którym nie zamierzam walczyć.

Przepraszam ich na chwilę, niech się dzieje, co chce, są już dorośli, myślę, poradzą sobie beze mnie.

Nie mogę znaleźć rozkładu jazdy, dodzwonić się też nie sposób, cholera jasna, jak święta to święta.

Tylko na jeden dzień, postanawiam sobie. Ktoś mnie -przecież przenocuje...

Chwytam w locie to, co niezbędne, potrzebuję pięciu minut, nie więcej, w kuchni cisza, nie wiem, dobrze to czy źle, muszę jednak tam wejść, nie mogę znów zostawić listu, wyglądałoby to na zaawansowaną chorobę.

Ewka siedzi w swobodnej pozie, bluza od dresu leży przerzucona przez krzesło, a więc tak to sobie wyreżyserowałaś...

T-shirt odsłania jedno ramię, przylega do ciała jak druga skóra i jest w głębokim ciemnoniebieskim kolorze. Jak Ewki oczy. Na szyi łańcuszek cieniutki jak niteczka. Ciekawe, czy pod pumpami jest równie interesująco, przebiega mi przez głowę, nie sądzę, żeby Maciek miał się o tym przekonać, powietrze naelektryzowane jest napięciem.

Sorry... — mówię, pokazuję torbę. — Wiecie, jak to ze mną. A zresztą ta ilość wina jest już dwuosobowa... — Wskazuję na opróżnioną do połowy butelkę. Maciek nie przypomniał, żeby ją wstawić do lodówki, nie do pomyślenia... Może więc nie wszystko stracone?

Ewka puka się w czoło. Maciek chce się podnieść, jeszcze gotów uciec, wykorzystując pretekst, tylko nie to.

Nie odprowadzaj mnie — osadzam go na krześle i pospiesznie wybywam.

Pociąg właśnie mi uciekł. Następny za cztery godziny. Mam poczucie klęski. Jakby ktoś na mnie naprawdę czekał, koń by się uśmiał. Zapowiadają pociąg do Łodzi Fabrycznej. Jeśli się teraz nie zdecyduję, to nigdy...

103

-

Nawet nie masz dla niej prezentu. Nie wiesz, czy nie wyjechała do jakiejś rodziny. Albo nie spędza dnia z tym... jak mu tam? Zbyszek?

Koła turkoczą, oprócz mnie siedzą w przedziale tylko dwie osoby, starsze małżeństwo, kto podróżuje w taki dzień?

Nie mam nic do czytania, wszystko stało się tak szybko... Niestety, poprzedni pasażerowie nic nie zostawili, przypominam sobie porzuconą przeze mnie książkę. Mógłby być taki zwyczaj, przechodnia pociągowa biblioteka.

Zamykam oczy, staram się nie myśleć o niczym konkretnym, przelatują przeze mnie luźne strzępy obrazów i zdarzeń.

A potem wysiadam i idę znajomymi ulicami, miasto wydaje mi się jeszcze brzydsze niż zwykle, pogoda jest rzeczywiście „po wodzie", jak przewidywali górale.


Rozdział XII

Baśka patrzy na mnie i patrzy, jak na ducha. Zatrzaśnie mi drzwi przed nosem czy nie, myślę, w każdym razie nie powinna. Obejmuje mnie nieoczekiwanie i całuje w usta.

Basia... — Radość zapiera mi dech, a więc to było aż takie proste?

Jakby na przekór moim myślom, odsuwa się nagle, jej twarz tężeje.

Ale z ciebie numer...

Z głębi mieszkania dochodzą liczne głosy, no tak, mają gości, przecież są święta...

Zdejmuję kurtkę, Basia wykonuje pantomimę, rozumiem, co jest grane, musimy przez to przejść.

Po chwili piję z wujem, bratam się z kuzynką, przyjaźnię z przyjacielem. Rodziny, oczywiście. Matka Baśki obserwuje mnie uważnie, mu,szę tu być na wariackich papierach, pora udowodnić, że nie jestem groźny.

Opowiadam sielankowe kawałki o życiu wiejskiego nauczyciela, wszyscy słuchają tego jak bajki o żelaznym wilku. Na szpzęście są już przy ciastach, nie muszę tłumaczyć, dlaczego nie jadam szyneczki, a poza tym to znaczy, że byli proszeni na obiad i może niedługo... Basia wstaje, podchodzi do matki, szepcze jej coś do ucha, wyraźnie na mój temat. A potem zbliża się do mnie.

Przepraszamy — mówi głośno. — Ale musimy z tym oto Grzegorzem pogadać sobie na osobności...

Goście śmieją się pobłażliwie, wstaję, idę za Basią. Widzę, że odnowiła pokój, zniknęło kilka znajomych sprzętów. I jeszcze coś. Moje zdjęcie.

Nie ma również żadnego innego, próbuję się uspokoić, ale średnio mi to wychodzi.

Ostatnim razem, kiedy tu byłem, pytałem, czy za mnie wyjdziesz — słyszę swoje słowa, dziwię się im, płyną jak gdyby bez mojego udziału. — Dziś chciałbym spytać o to samo.

105

Bas'ka mruga oczami, potrząsa głową i chowa twarz w dłoniach. A potem podnosi na mnie wzrok i uśmiecha się lekko.

Oczywis'cie wiesz, że jesteś stuknięty? Przytakuję pogodnie.

Dlaczego miałabym wychodzić za czuba?

Mało jest naprawdę normalnych. A jeśli są, można z nimi umrzeć z nudów.

Fakt, że z tobą trudno... — w jej głosie rozbawienie walczy z goryczą.

Kochasz mnie jeszcze? — Zbliżam się do niej, przygarniam do siebie, niech mi wreszcie powie, to co najważniejsze na świecie.

Czy sądzisz, że w innym wypadku w ogóle bym z tobą rozmawiała?

Słowa są zbyteczne, już wiem wszystko, co trzeba. Mam ochotę wziąć ją na ręce, więc to robię. A potem siadam, sadzam ją sobie na kolanach i zaczynam pieścić.

Przestań... — prosi. — Może tu ktoś wejść...

Jak na zawołanie słyszę zbliżające się kroki, Baśka zrywa się, przygładza sukienkę.

Przepraszam... — Czujne oczy jej matki lustrują sytuację. — Pamiętasz, Basiu, że mamy bilety do teatru?

Chce się mnie pozbyć, to oczywiste. Uważa, że skrzywdziłem jej córkę. Ma mnie za drania.

Idźcie sami... — prosi Baśka, bierze matkę pod rękę i wychodzi z pokoju.

Czas dłuży mi się straszliwie, wstaję, podchodzę do okna, ciemno, przez okna sąsiednich domów przeświecają choinkowe lampki. Miałem być zupełnie gdzie indziej i z kim innym. Rozmyślam nad wpływem rozkładu jazdy pociągów na moje życie, jest niebagatelny.

Na parapecie leży skoroszyt, otwieram go machinalnie, pismo Baśki przykuwa mój wzrok. Wiersze? Kartkuję z niedowierzaniem, nigdy bym jej o to nie podejrzewał, czym mnie jeszcze zaskoczysz, dziewczyno... Nie jestem fanem poezji, ale tu każde słowo jest na wagę złota, czytam z wypiekami na twarzy, jak uczeń kartkujący w klasie pod ławką nieprzyzwoite pisemko.

Nie chciałabyś, żebym się o tym dowiedział... Zakazany owoc, a więc tym smaczniejszy... Nie wiem, czy wiersze są dobre, nie znam się na tym. Mówią o miłości i gwiazdach. I o dziecku...

Próbuję z niedomówień i aluzji sklecić spójną całość, gdzieś tu musi być odpowiedź...

Słyszę, że Basia się zbliża, odkładam zeszyt, odwracam się do niego plecami, palą mnie uszy.

106

Załatwiłam... — Basia przytula się do mnie. — Wychodzą sami. I będziesz mógł nocować.

Rozstawią mi połówkę w przedpokoju, nie ma tu innej możliwości, są tylko dwa pokoje, a przecież do Baśki mnie nie wpuszczą, za nic.

Ale teraz wychodzą, wychodzą... Słyszę ich głosy, powinienem może coś im powiedzieć, przeprosić, wytłumaczyć się, wtargnąłem tu bezczelnie w pierwszy dzień świąt, bez uprzedzenia, po prostu chamstwo. Odsuwam delikatnie Basię, biorę głęboki oddech, uchylam drzwi.

Matka Baśki już w futrze, ojciec zakłada kapelusz.

Przepraszam państwa bardzo i dziękuję, że mogę przenocować. Przyjechałem tak nagle, bo chciałem poprosić o rękę Basi... — Jezu, co ja gadam...

Matka kamienieje, ojciec drepcze niepewnie w miejscu, jak człowiek zatrzymany w biegu. Jeszcze tego brakuje, żeby się przeze mnie spóźnili...

No cóż... musimy o tym porozmawiać na spokojnie... — Matka uśmiecha się do mnie życzliwie, chyba zyskałem kilka punktów, w każdym razie u niej.

Co do Baśki, mam poważne wątpliwości.

Zawsze musisz się wygłupiać? — atakuje mnie, kiedy tylko zamknęły się za nimi drzwi. — To nie temat do żartów. Przynajmniej w tym domu.

Ja nie żartuję. Jak widzisz, ani odległość, ani czas niczego nie zmieniły — deklaruję uroczyście. To niezupełnie tak, zmieniły bardzo wiele, ale nie będę teraz rozdzielał włosa na czworo, wiem tylko, że chciałbym z nią być, jakąkolwiek tajemnicę skrzętnie w sobie chowa.

Jeśli o mnie chodzi, nie zmieniły również... — Baśka wypowiada miękko te bolesne słowa, obejmuje mnie, czuję, że chce być blisko, że też się stęskniła.

Rozbieram ją szybko i pociągam na dywan. Wystarczająco rozległy, żeby było wygodnie.

Dlaczego nie pisałaś? — gładzę ją po włosach, siedzimy już ubrani, rodzice mogą wrócić lada chwila.

Ty też nie zalewałeś mnie korespondencją...

Raz napisałem długi list. Ale jakoś nie udało mi się wysłać.

Masz go jeszcze?

107

Kręcę przecząco głową, ciekawy pomysł, przechowywać stare nie wysłane listy, może zresztą teraz byłby jak znalazł?

Kiedy ludzie często się spotykają, nie brakuje tematów, a po miesiącach rozłąki nagromadziło się ich tyle, że w końcu obydwoje milczymy.

No, powiedz coś... — szturcham ją, a potem zaczynam łaskotać. Zrywa się, sadzam ją z powrotem siłą.

Coście wyrabiali z Maćkiem sami w górach? Nie jestem pewien, czy dobrze zacząłem.

Sami... powiadasz? A jak ci się wydaje?

Baśka... nie męcz mnie. Było coś między wami?

Pewnie. Kochaliśmy się na każdym szczycie. Czasami zreszcą również w dolinkach, kiedy nas przycisnęło.

No i jak było? — przystosowuję się jak kameleon, geniusz adaptacji to właśnie ja.

Ekstra.

Trudno to ciągnąć dalej.

Wracają jej rodzice, za chwilę będę musiał przenieść się na połówkę.

Mój stary wrócił, wiesz? — mówię, jeszcze gotowa się ciężko zdziwić, kiedy do mnie zadzwoni, a on podniesie słuchawkę.

Skąd miałabym wiedzieć? Ale to chyba dobrze, prawda? Wzruszam ramionami, nigdy bym tak tego nie ujął, ale może ma

rację.

Staramy się wymienić mieszkanie na dwa. Mieszkałbym z Ewką. Każde z nas miałoby swój pokój...

To dość niekonwencjonalne rozwiązanie...

Albo mi się wydaje, albo patrzy na mnie podejrzliwie.

Dlaczego? Chyba nie sądzisz, że mamy się ku sobie?

Nie, ale...

Widzę, że coś jej nie gra, nie bardzo wiem, dlaczego.

Tak czy owak, będę miał pokój tylko dla siebie. Możesz w nim ze mną mieszkać.

Matka Baśki zaczyna dawać do zrozumienia, która jest godzina, uśmiecha się przy tym życzliwie, widzę, że moje oświadczyny wywołały dobre wrażenie, mimo że bez pierścionka i bukietu. Coś mi się wydaje, że teraz nie tylko przede mną będzie się Baśka musiała tłumaczyć ze swojej niechęci do zamążpójścia...

Wiercę się na połówce, świadomość, że tuż za ścianą jest moja dziewczyna, wcale nie pomaga mi w zaśnięciu. Na dobrą sprawę jeszcze niczego sobie nie opowiedzieliśmy. Byliśmy blisko, ale potrzebna

108

mi także inna bliskość. Ta, którą musimy odbudować. Która się gdzieś zagubiła. A o nią przecież najtrudniej.

Ewka miota się podekscytowana po pokoju, wymachuje rękami.

Musiałam podjąć decyzję za nas oboje. Ale będzie ci się podobało, na pewno... Ostatnie piętro, widok na Las Kabacki, to znaczy z jednej strony, z pokoju z balkonem... — Czerwieni się, no tak, w wyobraźni już go zajęła, niech ci będzie, siostro.

A mieszkanie starych? — celowo nie pytam dalej o nasze, muszę je po prostu zobaczyć.

Ta sama dzielnica, wyobraź sobie. Parter, z balkonu można wejść do małego ogródka, latem tam musi być ekstra. Ojciec sporo dopłaca do tego interesu...

W głosie Ewki brzmi coś w rodzaju podziwu, pewnie myślała, że ojciec wszystko przehulał na perfumy dla Rudej.

Podobno oszczędności życia — dodaje, brzmi to jakoś smutno, jeśli przez trzydzieści lat pracy odłożyło się na parę metrów podłogi.

Nagle wydaje mi się, że znów mógłbym z ojcem mieszkać, świadomość, że coś kombinował z myślą o nas, jakoś mnie wzrusza, w kcfńcu to są naprawdę ich sprawy, jego i matki, a skoro im dobrze...

Czy na pewno teraz będzie wszystkim lepiej? Przyglądam się mojej siostrze, bardzo jestem ciekaw, czy jakoś dogadała się z Maćkiem, nie wyglądało na to, ale dałem im szansę.

Ach, zapomniałam ci powiedzieć, że dzwoniła do ciebie siostra...

Nie wiedziałem, że mam jakąś inną... — Nie rozumiem, co Ewka gada.

Przełożona, tępoto. Ta od Tomcia.

Od razu wyobrażam sobie, że coś się stało. Ale przecież wtedy nie musiałaby do mnie dzwonić. Tak czy owak łapy mi się trzęsą, kiedy wykręcam numer dyrektora.

Nic nie wie.

Dobrze, że się nie rozpakowałem, myślę. Dzwonię tym razem do katarynki PKP, zanim dowiem się tego, co mnie interesuje, muszę wysłuchać całego rozkładu. Dzielnie wstrzymuję się przed zapisaniem pociągów do Łodzi.

Ewka sterczy już nade mną, gapi się na mnie jak na rzadki okaz.

Masz chyba owsiki...

To zaraźliwe, uważaj... — ostrzegam ją, zarzucam torbę na ramię. Jeśli się pospieszę, mam szansę zdążyć.

109

Stało się coś?

Nie wiem. — Rozkładam ręce. — Jutro ci odpowiem. Wytłumacz mamie... — wołam już ze schodów.

Wciąż nie mówię „rodzicom". A jakoś' nie przyszłoby mi do głowy powiedzieć „ojcu". Chociaż na pewno też go to obchodzi. Przypominam sobie, jak nieporadnie kiedyś próbował ze mną porozmawiać „po męsku", to było ze cztery lata temu, wtedy mnie to śmieszyło, teraz budzi współczucie.

Chciałam po prostu powiedzieć, że Tomek bardzo ucieszył się z prezentu... — Przełożona wygląda na zakłopotaną, nie spodziewała się mnie, to jasne, boję się, że już nie będzie dzwonić.

Zanim go zobaczę... — zaczynam opowiadać, jak trzeba załatwiać pieniądze dla domu dziecka, mam dla niej kilka adresów i kontaktów, mama mi w tym pomogła.

Drzwi cicho skrzypią, odwracam głowę... Wywiad szybko działa. Tomcio taszczy Michała, aż dziwne, że kotek tak daje mu się tarmosić.

Jak pan widzi, wszyscy zdrowi... — przełożona rzuca to jakby od niechcenia, ale będziemy musieli jeszcze porozmawiać...

Wietrzę kłopoty, może ten telefon był jednak nie tylko grzecznościowy.

Tomek ma nowe okulary, inaczej w nich wygląda, bardziej dziecinnie. Podchodzi blisko, Michał wyrywa się nagle i wybiega w podskokach.

Nie poznał cię — mówi Tomek.

Druga możliwość: obrażony... — Nagle przychodzi mi coś do głowy, aż dziw, że nie wcześniej: — Siostro, ja coś zostawię na jedzenie dla niego... — Pokazuję w ślad za kotem, ale przełożona macha tylko ręką.

Możemy iść na narty? — pyta Tomek.

Jest już ciemno, więc kręcę głową i pokazuję za okno.

Tylko trochę... — nalega.

Siostra daje przyzwalający gest i już po chwili jesteśmy na drodze. Tomek odbija się nieporadnie kijkami, żaden ze mnie trener, ale demonstruję mu, co i jak w jasnym świetle księżyca.

Jak mało teraz dnia, myślę bez żalu.

Chłonę mroźne powietrze, jestem szczęśliwy. Nieoczekiwanie zdaję sobie sprawę, że tylko obecność Basi i tego małego wprawia mnie

110

w taki stan. Naprawdę romantyk ze mnie, stwierdzam nie po raz pierwszy.

Był u was Mikołaj? — pytam.

A skąd miałbym narty? — Uśmiecha się, wie, że to mój prezent, ale lubi mieć złudzenia. A może był to dowcip? — Też mam dla ciebie prezent... — słyszę. Nie patrzy na mnie, ale na pewno to powiedział, nie mam jeszcze omamów. — Tylko nie wiedziałem, czy cię jeszcze zobaczę. Ale coś mam.

Po powrocie wyciąga ze swojej szafki rysunek. Jest na nim kot Michał, Tomek, jeszcze ktoś — pewnie ja i jakiś pojazd. Pewnie samochód. Kot, jak to zwykle bywa na dziecięcych rysunkach, dorównuje wzrostem postaciom ludzi, może to między innymi znaczyć, że jest równie ważny. Tomka poznaję po okularach, siebie się domyślam, ale samochód?

Pokazuję go, podnoszę brwi. Trudno tu o intymność, jesteśmy ciągle otoczeni przez innych chłopców, nawet jeśli nie stoją obok, obserwują nas bacznie.

Możemy nim stąd pojechać — mówi Tomek jakby nigdy nic i pochyla się nad Michałem.

Nocuję znów na połówce, to mi wchodzi w nawyk. Tyle że tym razem rozstawiono ją w pralni.

Jest problem z kotem — informuje mnie następnego dnia siostra przełożona. Myślę, że to ładnie z jej strony, że się go po prostu nie pozbyła. Tomkowi mogła powiedzieć, że uciekł albo cokolwiek innego. A mnie nie musiałaby nic mówić. Nie mój interes.

Wydaje się, że jeden z chłopców ma uczulenie na sierść — wyjaśnia. — Nie mam pewności, nie robiono mu testów, ale sam pan rozumie, że nie mogę narażać...

Nie może. Zgadzam się z nią w stu procentach. Tylko jak to powiedzieć Tomkowi?

Broni się tylko prawda", przypominam sobie słowa mamy, które zapadły mi w pamięć. Więc mówię mu, co i jak, spuszcza głowę coraz niżej i niżej, za chwilę się popłacze, myślę z przerażeniem, ale nie: patrzy na mnie, przykucam naprzeciwko.

Obiecuję ci, że zrobię wszystko, żeby cię stąd zabrać — mówię.

To się nie uda szybko, musisz o tym wiedzieć. Na razie możesz do mnie pisać i przysyłać rysunki. Ja też będę pisał i odwiedzał cię, kiedy tylko będzie to możliwe.

111

PKP mnie wykończy, rnyśię z przerażeniem.

A on? — Tomcio pokazuje kotka, akurat się myje, nie wie, co go czeka, jaka wielka podróż.

Pojedzie ze mną. Mam nadzieję, że polubią się z Kropą... to suka mojej siostry... — Nigdy nie była agresywna, ale kto ją wie, myślę.

Przydałaby mi się jakaś' torba, żeby Michał nie dał nogi. Przełożona zdaje się czytać w moich myślach. Słyszę, jak podchodzi, widzę czarne buty i dół habitu, chrząka. Wstaję. Ma w ręku koszyk z kawałkiem jakiegoś materiału w środku.

Myślę, że pan tu jeszcze przyjedzie. Prosiłabym o zwrot. To nie jest moje..- — dodaje p0 cnwili- — Niczego lepszego dla niego nie znajdziemy--- — Zerka na Michała, właśnie zwinął się w kłębek, zamierza spać.

Cóż ją tak cudownie odmieniło, usiłuję dociec, wydawała się na początku taka nieprzystępna i zimna... W dalszym ciągu trudno ją nazwać wylewną, ale wszystko, co robi...

Dziękuję, siostro. Dziękuję bardzo... — Chciałbym ją pocałować w rękę, ten gest pasowałby do sytuacji, ale mam wątpliwości, czy zakonnice całuje się w rękę j czy nie poczyta sobie tego za poufałość.



Rozdział XIII

Na początku Michał skakał na sztywnych łapach i fuczał, a Kro1 pa udawała, że w ogóle go nie ma. Po dwóch dniach spał na jej posłaniu, między łapami. Idylla.

Załatwiłem sobie łażenie na pedagogikę jako wolny słuchacz, będę też chodził na niektóre wykłady z socjologii. Z filozofii nie zabieram na razie papierów, mam na to pół roku, ale decyzja zapadła.

Od wczoraj Ewka zaczęła wstawać o piątej rano.

Bierz jakieś zioła — radzę jej życzliwie, patrzy na mnie jak na czuba. — Coś na sen i na uspokojenie skołatanych nerwów.

'— Nie wiem, o czym mówisz. Będę jeździć konno. Za friko. To znaczy, niezupełnie... Muszę czasami rano przyjść, umyć konie, nakarmić...

Patrzę na obcięte przy skórze paznokcie. Przypala papierosa, zaciąga się łapczywie.

Nie opowiedziałaś mi, jak było z Maćkiem.

Bo nie ma czego opowiadać. Wyszedł zaraz po tobie... — Odwraca się, o moment za późno, zauważyłem, że jej usta drżą.

Mam ochotę przywalić mojemu kumplowi, normalnie dać mu w zęby albo w cokolwiek innego. Gdyby był pod ręką...

Nie należy tego odkładać, za chwilę moja refleksyjna natura weźmie górę nad impulsem, a tym razem nie chcę, żeby tak się stało, powinniśmy po prostu i zwyczajnie, po męsku... Ze też nie ma pojedynków, myślę, zarzucam kurtkę. Bądź tylko w domu, usiłuję zahipnotyzować go na odległość, unieruchomić przed sztalugami, przy Jaśku, diabli wiedzą przy czym.

Gdzie idziesz? — Ewka przygląda mi się czujnie.

Ankietuję... — rzucam obojętnie, nawet nie skłamałem, kiedy załatwię, co postanowiłem, wezmę się do roboty. — Na temat imprez sylwestrowych. — Przypominam sobie nagle, że to przecież jutro, a ja nawet niczego Baśce nie zaproponowałem, nieźle się staram, nie ma co. — Będziesz gdzieś balować?

113

Zapraszała mnie Mirka, ale wiesz...

Wiem. Awersja Ewy do męża przyjaciółki chyba przekracza moją.

Starzy idą do jakiejś knajpy, można by wykorzystać metraż... — Moja chęć działania kieruje się na inne tory, urządzimy imprezę, dzielę się pomysłem z Ewą, wydaję dyspozycje.

Tak jest, kapitanie... — mamrocze zaskoczona.

Niedługo wracam... — Przypominam sobie nagle, dlaczego mam lia grzbiecie kurtkę.

Drzwi otwiera mi Maciek, postanawiam nie odkładać niczego na później, ale za nim pojawia się Irenka z Jaśkiem.

Szykują się do wyjścia.

Kark sztywnieje mi z napięcia, język mam suchy, nie mogę się opędzić od wątpliwości, nie ma nic gorszego w momencie, kiedy człowiekowi wydaje się, że coś już postanowił.

Wejdź... — Maciek przygląda mi się, może mam wypisaną na twarzy agresję, bo cofa się odrobinę. A potem pomaga ubrać Jaśka.

Czuję, jak powietrze uchodzi ze mnie z głośnym świstem, teraz już mu nie dołożę, za późno. Wygląda na to, że coś czytał. Coś ze swojej branży.

No, co jest? Napijesz się czegoś?

Robimy sylwestra — słyszę własne słowa, nie mogę się im nadziwić.

Robimy?

Z Ewką... — Znów czuję świerzbienie w dłoniach, na wszelki wypadek chowam je za siebie.

Ona wie, że mnie zapraszasz?

Nie... — Kręcę głową, nagle sam czuję, że to może nie jest w porządku. — Sorry, mógłbym od ciebie zadzwonić do Baśki?

Wyraża zgodę. Na szczęście Baśka może przyjechać, w jej głosie wyczuwam radość i ulgę, pewnie się bala, że zapomnę o Nowym Roku, byłem tego bliski.

Kiedy wracam do Maćka, leży w luźnej pozie, pije piwo z puszki, obok stoi druga. Pokazuje mi ją, więc korzystam.

Nic z tego nie będzie, Gruby. Niepotrzebnie się mieszasz — cedzi. Nie muszę pytać, o co mu chodzi, bo przecież wiem.

Sam siebie oszukujesz... — Wcale nie jestem pewien, że mam rację, ale brnę dalej. — Jesteś uparty jak osioł. Nie chcesz się przyznać sam przed sobą, że ciągle ci na niej zależy.

114


Lecz się... — Wzrusza ramionami, znów mam ochotę go walnąć, szkoda, że taki pacyfista ze mnie.

Znaczy, nie przyjdziesz? — podsumowuję, odstawiam piwo, pies cię ganiał, ośle, byle Ewce to przeszło...

Przyjdę.

Wymyśliliśmy, że każdy ma coś przynieść.

Powinno być dziesięć osób. Aż dziwne, że tyle udało się ściągnąć w ostatniej chwili.

Ewka robi sałatki. Udaję, że jej pomagam, to ostatni Nowy Rok w tym mieszkaniu, myślę i czuję się trochę dziwnie. Byłem tu w końcu od zawsze. Siostra nadaje coś o manifestacji przeciwko noszeniu naturalnych futer, podobno ktoś wybił szybę u kuśnierza, przysięga, że nie miała z tym nic wspólnego. Nawet jej wierzę.

Mama też ma naturalne futro — przypominam jej delikatnie.

No i co ja na to mogę poradzić? — ton Ewki świadczy o jej bezradności.

Zabronić. Przekonać. Wyperswadować. Nie wiem, jakich używacie argumentów...

Już się tak nie odcinaj. Przecież w gruncie rzeczy... — Pokazuje na wnyki wiszące w przedpokoju na ścianie w charakterze wątpliwej dekoracji.

No tak, pewnie. Tylko że, jak się okazuje, moja siostra jest bardziej z gatunku walczących, a ja... tylko tak, z cicha pęk...

O ile wiem, nutrie na to futro wymordowano jeszcze za czasów babci. Mama je odziedziczyła, a więc... — Ewa używa pokrętnych argumentów, historia tego łacha nie ma przecież znaczenia.

Tak czy owak, naciąga na grzbiet trupy — mówię spokojnie, mama wyrasta w drzwiach, właśnie wróciła od fryzjera, jest trochę za bardzo odpicowana, ale w końcu sylwester jest tylko raz w roku.

Kto?! — Wygląda na przerażoną. Jakoś nie mam serca jej tego wyjaśnić.

Fiu, fiu, fiu... — Ewka gwiżdże z podziwem, ogląda włosy mamy, nie jestem pewien, czy jej się podobają, ale chce być miła.

To coś nowego u mojej siostry. Kiedyś nie szła na kompromis w żadnej sprawie. Przyglądam się jej nowemu wcieleniu, troszkę przy-tarł ci rożki ten Paryż, a może to nie Paryż tylko czas?

Myślisz, że jest dobrze? — Mama staje przed lustrem, ma trochę nieszczęśliwą minę, widzę, że nie najlepiej się czuje.

115

Na razie wygląda dziwnie, bo jesteś normalnie ubrana i bez makijażu... — tłumaczy jej siostra, teraz to ona jest w domu ekspertem od tych spraw.

Pomożesz mi? — Mama patrzy na nią błagalnie, a Ewka odkłada wszystko i wychodzą z kuchni.

Muszę ruszać po Basię, patrzę na zegar, pociąg powinien przyjechać za czterdzieści pięć minut. Tym razem ona będzie spała na połówce. Tyle że w pokoju Ewy albo w stołowym. Cyrk, pic, fotomontaż.

Udaje mi się dotrzeć trzy minuty przed czasem, na dworcu spory ruch, wiele osób gotowych jest przejechać setki kilometrów, byle tę jedną noc spędzić z kimś wybranym albo po prostu się bawić.

Basia pachnie waniliowo, przytulam się do jej szyi, nie jest to proste, taka jest zakutana.

Mam katar — mówi żałośnie i na dowód kicha. — Chyba spędzę sylwestra w jakiejś masce, żeby nie prątkować.

Kocham nawet twoje prątki — rzucam niedbale, krztusi się ze śmiechu, ktoś się za nami ogląda. Musiał usłyszeć i zastanawia się, o jakich to świństwach mówiłem. Teraz ja też się śmieję, chichoczemy jak wariaci, w końcu nie wiadomo, z czego.

Mama wygląda naprawdę super, muszę to przyznać, widzę podziw także w spojrzeniu ojca, no cóż, oby tak dalej.

Ewa ma coś z Paryżewa, niby nic, ale bardzo sexy, upięła wysoko włosy, jest teraz jeszcze wyższa i smuklejsza. Basia wygląda przy niej przysadziście, ubrana jest w coś prostego i praktycznego, jak to ma w zwyczaju. Kocham cię, myślę, patrząc na nią. Katar jej się wzmaga, ma czerwony nos i interesującą chrypkę.

Jak tak dalej pójdzie, będziesz mogła imitować Armstronga... — Przytulam ją, wtyka mi twarz pod rękaw, znajomy gest z czasów, kiedy było dobrze.

Równie dobrze jak teraz.

Skoro jest przeziębiona, powinna leżeć w łóżku, zaczynam kombinować, starzy wyszli, ja mam klucz od swojego pokoju... Ale wiem, że nawet jej tego nie mogę sugerować, tak lubi tańczy, chyba nade wszystko.

116

Ewka chodzi i pali, jednego za drugim, mogłaby poczekać, zanim starzy wyjdą, źle to na nich działa.

Denerwuje się Maćkiem — wyjaśniam Basi do ucha.

Od razu podchodzi do Ewy. Zostaję sam, dziewczyny konspirują po kątach.

Czego się przede mną chowacie? Przecież i tak wszystko wiem, a mógłby wam się przydać męski punkt widzenia. — Próbuję dołączyć, ale od razu speszone milkną, nie ma to jak porozumienie płci, myślę i trochę żałuję, że na ten moment nie biorą mnie za babę.

Wszyscy się spóźniają, starzy pofrunęli balować, nastawiam jakiegoś bluesa, robię „krwawą Mańkę".

O północy jeszcze raz oświadczę się Baśce, postanawiam nagle. Do trzech razy sztuka.

To jeszcze dwie i pół godziny. Mogliby wreszcie przyleźć, myślę i właśnie wtedy ktoś dzwoni. Wtacza się cała wataha. Jednej pary nie "znam, znajomi znajomych, wyglądają do rzeczy. Dostrzegam Maćka, nie jest sam, z przerażeniem patrzę, jak pomaga zdejmować dziwne okrycie z grubej Agaty. Przypominam sobie swoją reakcję, kiedy zobaczyłem ją po raz pierwszy, i jego słowa. Powinienem uprzedzić Ewkę... Ale jest już koło mnie, pozuje na luz, może się jeszcze nie zorientowała. Dobrze, że wparowali grupą, każdy coś mówi, podaje, co przyniósł, Ewa zostaje spacyfikowana w kuchni.

Baśka wita się wylewnie — na ile jej katar pozwala — z Maćkiem, podaje czubki palców Agacie. Ona już wie, co jest grane, dostrzega w moim wzroku prośbę i pędzi pomagać przy żarciu.

Nie powinieneś... — mówię do Maćka, kiedy zostajemy na krótką chwilę sami i głową pokazuję łazienkę, w której zniknęła Agata. Podnosi brwi, przygląda mi się, kiwa głową.

A niby dlaczego?

Odwracam się od niego, to nie moment na tego typu rozmowę, ale czy taki w ogóle istnieje, nie wiem. Dlaczego trudno jest rozmawiać, nawet z najbliższymi, to pytanie wraca ostatnio do mnie ciągle, bo także z Basią mamy wciąż białe obszary milczenia, tematy tabu.

Jakaś para już tańczy, to dobrze, najtrudniej o takich, którzy mają odwagę zacząć.

Michał ułożył się na górnej szafce w kuchni, udaje, że nas olewa. Kropa pokręciła się pod nogami i schroniła w jakimś ciemnym kącie.

Kolejny dzwonek do drzwi, kolejni ludzie, jacyś znajomi Ewki, słabo ich kojarzę. Przywlekają ze sobą nie oczekiwanego kuzyna.

117

Podobno z Ameryki. Kuzyn wygląda jak każdy inny, mówi z lekkim akcentem, ale to chyba nie snobizm, bo podobno tam się urodził. Nieparzyści są tylko Ewka i on. Czekam, czy coś z tego wyniknie, biorąc pod uwagę okoliczności, byłoby nieźle.

Baśka łapie katar nad podłogą, ma czerwony nochal i załzawione oczy. Widzę, że ukradkiem próbuje się pudrować, ale niczym nie jest w stanie zatuszować nieszczęścia.

Zamawiam dyżur w kuchni — buczy — bo inaczej wszystkich pozarażam.

Tu nie ma nic do roboty! — Wyganiam dziewczyny na pokoje, zapraszam Basię do tańca, w końcu nogi ma zdrowe.

Ukradkiem gapię się, co z Ewką, rozmawia ze znajomymi i kuzynem, w drugim kącie Maciek z Agatą.

Wysonduję, co i jak — szepcze mi konspiracyjnie Baśka po kolejnym kawałku i rusza do Maćka.

Jak wróci, opowiem jej o Tomciu. Bąkałem już o nim wcześniej, ale bardzo ogólnie. Przypomina mi się ostatnia rozmowa z małym. Obiecałem mu coś ważnego. Właściwie powinienem wcześniej pogadać o tym z Basią, jeżeli...

Nalewam sobie wzmocnioną colę, potrzebuję dzisiaj czegoś dla podniesienia nastroju, dla kurażu, poczucia luzu.

Baśka tańczy z Maćkiem, znów czuję ukłucie zazdrości, jak zawsze wtedy, kiedy są razem.

Podchodzę do Agaty, nigdy z nią nie rozmawiałem. Od pierwszych słów orientuję się, jaka z niej żyleta. Po chwili nie widzę już jej figury. Błyskotliwością przysłania szczelnie urodę. A raczej jej brak. Zaczynam rozumieć Maćka, chociaż wcale tego nie chcę. Nad ramieniem dziewczyny widzę Ewkę z kuzynem. On próbuje przytulić ją w tańcu, ona odsuwa się, jest sztywna jak kołek. Muszę ją upić czy co, myślę z rozpaczą, nie może się ciągle zachowywać jak jeż.

Kuzyn zdaje się ma podobne plany, ale siostra jest czujna, widzę, jak się kontroluje. I jaka jest biedna.

Nie podoba ci się? — pytam ją w tańcu. Wzrusza ramionami.

Interesuje się głównie lotniarstwem...

To bardzo romantyczne — próbuję ją zachęcić, ale ziewa w odpowiedzi.

Może ma jakieś zalety. Daj człowiekowi szansę...

Przestań mnie swatać, Gruby. Do staropanieństwa jeszcze mi daleko.

Fakt, myślę i sam się sobie dziwię, czego od niej chcę. Pierwszy wolny jako antidotum na zranione uczucia? To nie tak, ona ma rację,

118

nagle jestem dla niej pełen podziwu, że umie się w tej sytuacji zachować z klasą.

Sorry, siostra, głupek ze mnie.

Uśmiechamy się do siebie, w pełnym zrozumieniu, sytuacja jest dość paskudna, ale trzeba umieć się w niej znaleźć i tyle.

Chodź, Basieńko, odpoczniemy trochę... — Udaje mi się ją dorwać, ledwie zipie po jakimś rocku.

Do północy jeszcze pół godziny. Odłączamy od stada, przytulam ją i całuję.

Zarazisz się... — próbuje się bronić, ale co mi tam katar.

- — Chciałbym ci coś opowiedzieć... — Sadzam ją na swoim legowisku i nawijam o Tomku.

Czuję, że jest coraz bliżej, jej wzrok zachęca mnie, więc odrzucam bariery, mówię, o co mi chodzi.

Północ się zbliża! — ktoś wrzeszczy. — Gruby, gdzie szampan? Lecimy razem, kieliszki już rozdane, siostra patrzy na nas z przy-

ganą. Domyślam się, o co nas podejrzewa. Ale wyrabiam się na czas, korki wylatują w górę dokładnie o północy, za oknami rozbłyskują kolorowe rakiety, jest dokładnie tak, jak powinno być w Nowy Rok, całujemy się kolejno, wszyscy ze wszystkimi, jak Pan Bóg przykazał.

Zgadzam się... — szepcze mi Baśka w ucho, nie wiem, o czym mówi. — No co, nie cieszysz się?

Powoli do mnie dociera, ale jeszcze nie jestem pewny, jeszcze nie.

Na co się zgadzasz? — pytam ostrożnie, za Baśką przytupuje kolejka do życzeń.

Wyjdę za ciebie, osiołku... — rzuca niecierpliwie i, zanim udaje mi się coś powiedzieć, odchodzi.

Nie wyszło to zbyt romantycznie, nieważne, Baśka ze mną będzie na dobre i złe.

Hej!!! — Przyciszam muzykę, muszę obwieścić nowinę, jest w końcu wielka. Wyciągam Baśkę na środek pokoju. — Pobieramy się!

Dobrze, że został jeszcze szampan, jest jak znalazł, znów wszyscy rzucają się do nas, Ewka jako pierwsza. Pamiętam ich nieporozumienia z Barbarą, ale wygląda na to, że było, minęło, to takie ważne teraz, kiedy będziemy mieszkać razem.

Ale zabierzecie mnie jeszcze w góry? — pyta Maciek.

Pan młody lubi uciekać, więc ja osobiście, z przyjemnością... — Baśka śmieje się.

119

W podróż poślubną wyjeżdża się bez s'wiadków — ucinam dyskusję.

Czy mam przez to rozumieć, że w podróż poślubną ruszacie w Tatry? Ciekawy pomysł-•• Romantyczne noce na karimatach. Zresztą, pewnie macie rację. Miłość jest piękna i nie ma czego ukrywać. Niech się inni też napatrzą... — ciągnie Maciek.

Przyglądam mu się ze zdumieniem, trochę za dużo wypił, gada mu się średnio, coś go zżera, to pewne. Ale to nie mój problem, teraz jest teraz, ze szczęścia po prostu mnie zatyka, wlokę Baśkę do swojego pokoju, zamykam drzwi.

Gruby... — szepcze mi do ucha, kiedy już nacieszyliśmy się bliskością. — Chciałabym ci coś powiedzieć. Coś bardzo ważnego...

Nieruchomieję, przestaję nawet oddychać.

Po tej mojej operacji... pamiętasz... lekarze powiedzieli mi, że nie mogę mieć dzieci- Więc pomyślałam sobie, że życie rodzinne nie dla mnie. Dlatego... No wiesz... Nie chciałam się zgodzić. Tym bardziej, że jak cię spytałam o dzieci, powiedziałeś mi, że chciałbyś, więc... Uczepiłam się tego pomysłu ze stypendium... Zresztą, to mnie naprawdę interesuje. Ale jeśli miałabym wybierać...

Nie będziesz musiała niczego wybierać. Ani niczego poświęcać. Obiecuję ci to. To, że będziemy razem, nie może ograniczać naszej wolności. Małżeństwo jako więzienie to absurd. Nigdy bym nie zniósł czegoś takiego. A właściwie powinienem się na ciebie obrazić — dodaję po chwili- — Dlaczego mi nie powiedziałaś od razu, że nie możesz mieć dzieci? Nie wyplatałbym różnych bzdur na ten temat...

To nie były bzdury... — Kręci głową. — Jedni mają takie potrzeby, inni nie. Niektórzy może jeszcze nic nie wiedzą na ten temat. Ale ty akurat... Jesteś bardzo dorosły, Gruby. Wiesz, czego chcesz.

Ja?! _ Wydaje mi się, że śnię. Czyżby aż do tego stopnia mnie nie znała. — Baśka, co ty gadasz? Zmieniam studia, miotam się, szukam nie wiadomo czego...

Wiadomo... — Uśmiecha się do mnie. — Szukasz Odpowiedzi. I będziesz jej szukał do końca życia. Każdego dnia od nowa. I między innymi dlatego cię kocham.

Całujemy się długo, od dawna nie czułem się tak spokojny. I tak szczęśliwy.

Baśka kicha, otulam ją kocem.

Wiesz co, zostań już tutaj. Przyniosę ci aspirynę...

A co powiedzą twoi starzy?

W końcu jesteś' teraz moją narzeczoną. Bez przesady.

120

Baśka naciąga koc na głowę, coś spod niego buczy, ale muzyka gra zbyt głośno, nie mogę rozróżnić słów. Więc też wsuwam łeb pod koc, to w końcu Noc Ważnych Wyznań, nie powinienem uronić ani jednego zdania.

Może, kiedy już będziemy małżeństwem, moglibyśmy wystąpić o adopcję Tomka...

Włażę pod koc z butami, muszę ją przytulić, natychmiast, bardzo, bardzo mocno.

,'

Rozdział XIV

Oddam wam pokój z balkonem — mówi moja siostra. — Jest większy.

Daj spokój... — Szturcham ją pod żebro. Pamiętam, jak się na niego nastawiła. Mnie i tak jest dobrze, co za różnica, dwa metry kwadratowe w jedną czy w drugą stronę... A Ewka wygląda jak własny cień. — Jak przeprowadzisz stąd całą swoją menażerię, nie będzie ci zbyt luźno.

Michał jest twój... — przypomina mi Ewa, mogłaby tego nie robić, zdrajca śpi ostatnio najchętniej z nią w łóżku.

On jest swój — mówię z naciskiem. — Przecież wiesz, jakie są koty.

Ojciec pomaga nam, jak może, dwoi się i troi, żeby załatać to, co poszarpane, nawet to doceniam, nie wiem, jak siostra.

Ewa zamyka się coraz bardziej, wynajduje sobie taką liczbę zajęć, że wieczorem pada bez czucia.

Przeprowadziła meble ze swojego pokoju do nowego mieszkania, widzę, że nic nie chce zmieniać ani uladniać, zupełnie to do niej niepodobne.

Uszyję wam nowe zasłony i firanki — proponuje mama, w przeciwieństwie do Ewki, ona wszystko zmienia, stare meble udają teraz nowe, pomalowane, oblepione tapetami...

Zachowują się z ojcem jak para nowożeńców, ciągle gdzieś' razem latają, kiedyś ich przyłapałem, jak siedzieli w kącie, trzymając się za ręce. A więc aż takich burz potrzeba było, aby się odnaleźli?

Ty też uciekłeś, przypominam sobie. Może to było co innego, ale w jakimś sensie...

Nie boisz się tak wczesnego małżeństwa? — Ojciec jest uroczysty, musiał się nastawić na „poważną rozmowę", powinienem mu pomóc, ale mi się nie chce.

Nie — kwituję po prostu.

A jak tam rodzice Basi? Chyba musimy się spotkać, wszystko omówić...

122


No tak, to nieuniknione, niestety. Na myśl o tym dostaję gęsiej skórki, ale trzeba przez to przejść, żeby starzy czuli się dopieszczeni.

Pojęcia nie mam, kto kogo powinien zaprosić. Czy są jakieś zasady w tej sprawie... — Wzruszam ramionami.

My na razie nawet nie mamy jak... — Ojciec wskazuje na pobojowisko wokół. Fakt faktem, wciąż jeszcze tkwimy na starych śmieciach, urządzając się na nowych, wyjątkowo korzystny układ, że me musieliśmy zamienić się w jeden dzień.

Powinienem pogadać z Baśką na ten temat, nie jestem pewien, czy wypada. Ale jak tu nie wierzyć w telepatię, następnego dnia dzwoni matka Baśki, zaprasza wszystkich nas na obiad.

Wygląda na to, że trzeba będzie wrócić tego samego dnia wieczorem, u nich nie ma warunków do przenocowania takiego tłumu, to bardzo dobrze, myślę, im krócej, tym lepiej.

Ja też muszę jechać? — próbuje się wykręcić Ewka, dziczeje coraz bardziej, sam już nie wiem, co z nią zrobić.

Mówię, że musi, niezależnie ode mnie dzwoni do niej Baśka, gadają chyba z godzinę, to dobry znak, znak, że się przyjaźnią i że Ewka umie się przed nią otworzyć.

To niezupełnie jest tak — tłumaczy mi Basia. — Ona mało mówi. Ja nawijam. Podaję jej przykłady z życia, pracuję nad nią, może będzie mi łatwiej, kiedy zamieszkamy razem...

Nie jestem pewien. Patrzę na chude plecy Ewy, na domiar złego zaczęła się garbić, jakby chciała ukryć piersi. W ogóle zmieniła styl, przestała się ubierać sexy, nosi workowate spodnie, swetrzyska i męskie buty. Kontestuje, to pewne.

Zrób z nią coś, mamo... — proszę. Zawsze miały taki dobry kontakt.

Mama stoi przy desce do prasowania, nuci coś pod nosem. Nie pyta, o co mi chodzi, nawet na mnie nie patrzy, po prostu wie.

Nikt nie może niczego z nią zrobić. Miłość to ciężka choroba, chyba już wiesz coś o tym... — pierwszy raz nazwała problem po imieniu. Problem...? Niespodziewanie wbija we mnie wzrok. — Ale uważaj na nią, proszę. I bądź dla niej dobry. Bądźcie... — poprawia się szybko, przypominając sobie, że będzie nas więcej pod jednym dachem.

Jej ton jest poważny. Zastyga z żelazkiem przyłożonym do ojcowej koszuli. Wypali dziurę czy nie wypali?

Przecież wiem... — staram się, żeby zabrzmiało to uspokajająco.

Tak, ale... Przepraszam, że ci to mówię, ale sam zacząłeś... Szczęśliwi często nie mają tolerancji dla nieszczęśliwych.

123

Ciebie to w takim razie tak samo dotyczy — odcinam się błyskawicznie, wid/ iia koszuli żółty ślad, ale mama nie wydaje się zestresowana.

Dziękuję... - Uśmiecha się w odpowiedzi.

List od Tomka jest w kopercie, na której narysowane są pawie piórka. Dawno czegoś takiego nie widziałem. Wyobrażam sobie, jak siostra przełożona grzebie w szufladach, żeby znaleźć coś stosownego, spod porządnie poukładanych pożółkłych fotografii wyciąga papeterię. Kiedy ostatnio jej używała?

Cześć, Grzesiek — czytam. Siostra powiedziała, że jak po mnie przyjedziesz, to mogę na niedziel? pojechać do Warszawy. Albo nawet na dwa dni. To wtedy byś musiał w piątek. Chciałbym iść do zoo i do prawdziwego teatru. Bo nasz też mi się podobał, ałe nie był prawdziwy, tylko taki sobie, dla śmiechu, co? A poza tym nie mogłem go oglądać, bo byłem na scenie.

Po jednego chłopaka przyjechali rodzice i go zabrali. Nie wiem, czy go pamiętasz, on był starszy, taki z kręconymi włosami. Podobno ci rodzice mieszkali gdzieś za granicą i dlatego on był w domu dziecka. Tylko że ja nje wiem, dlaczego nie mógł być z nimi? Jak myślisz?

Pogłaszcz Michała. A ja ciebie pozdrawiam.

Tomek

Piątek jest już za dwa dni, nie jest powiedziane, że to musi być najbliższy, ale jak znam Tomcia, będzie mnie wyglądał.

Dobrze by było, żeby siostra poznała Basię, myślę, ale taka podróż kosztuje, no i czy Basia będzie mogła tak nagle wyjechać?

To moja narzeczona. Mamy już datę ślubu — wymieniam kwietniowy dzień. _ Mam nadzieję, że siostra przyjedzie? — improwizuję na poczekaniu, uśmiecha się w odpowiedzi, jak na nią — ciepło.

Kto wie? - Podaje Basi rękę.

Siostro... my chcielibyśmy z Grubym, to znaczy z Grześkiem... adoptować tego chłopca. Ja nie mogę mieć dzieci, a Grzesiek go kocha, więc...

124

Przecież pani nawet go nie widziała... — w tonie siostry brzmi lekkie zdziwienie.

To nieważne... — zaczyna Baśka, ale milknie, bo wbiega Tomek.

Nie patrzy na nią, rzuca mi się na szyję, podnoszę go pod sufit.

Masz zamówioną specjalną audiencję u słonia — obwieszczam mu uroczyście.

Co zamówione?

Audiencja to widzenie. Spotkanie, jeśli wolisz — Baśka mówiąc to wstaje, próbuje się z nim przywitać. — Baśka jestem.

Pamiętam, jak zareagował na Ewę, zastygam w napięciu.

Tym razem jest znacznie swobodniejszy, więc oddycham z ulgą.

To też twoja siostra? — pyta.

Nie, to moja przyszła żona, więc lepiej bądź dla niej miły... — Puszczam do niego oko.

Spakowałem już walizkę — mówi Tomek.

Wyobrażam sobie, jak by to było, gdybym nie przyjechał. Przecież nie byliśmy umówieni na dzisiaj. Mały chłopiec z nosem przylepionym do szyby, na gotowej do drogi walizce.

Mamy jeszcze godzinę do najbliższego autobusu, chętnie pokazałbym Basi wieś i okolice, ale musimy to odłożyć do następnego razu.

Siostra zaprasza nas do stołu, jemy pomidorową z ryżem, na drugie pierogi.

Strasznie fajny... — Baśka ma rumieńce z podniecenia, patrzy na Tomka tak, że zaczynam być zazdrosny.

Dostaliśmy przekaz... — mówi nagle siostra. — Myślę, że to za pana wstawiennictwem...

Nie bezpośrednio moim, ale jednak... Szczerze się cieszę, naprawdę chciałem coś dla nich zrobić, a forsa jest im niezbędna.

Zegnamy się. Wkrótce już podróżujemy pociągiem. Tomek nie może usiedzieć na miejscu, wszystko go interesuje, przechadzamy się między wagonami, funduję mu w Warsie batonik i soczek.

Z mamą jadłem w takim miejscu parówki — mówi. Ile mógł mieć wtedy lat? Jak to się stało, że pamięta?

Nie chcę ciągnąć tematu, chociaż trudno mi się zorientować, na ile jest dla niego bolesny.

Na czas pobytu Tomka Ewka została w starym mieszkaniu z rodzicami. Idziemy do nich na kolację.

125

Zachowujemy się jak stare małżeństwo... — Śmieje się Baśka.

W dodatku z odchowanym dzieckiem — dodaję.

Pojedziemy do Afryki? — pyta nagle Tomek.

Dlaczego akurat tam?

Bo chciałbym zobaczyć zwierzęta bez klatek... Byliśmy dzisiaj w zoo i Tomek jest wciąż pod wrażeniem.

Marzy mu się fotograficzne safari — komentuje Baśka i wyjaśnia Tomkowi, o czym mówi.

To pojedziemy czy nie? — Tomek staje na środku ulicy, ma zaciętą buzię, już zdążyłem zapomnieć, jaki z niego uparciuch. Prószy mokry śnieżek, ludzie obijają się o nas, pędząc w swoje strony. Afryka...

Mam nadzieję, że kiedyś nam się to uda. Ale nieprędko. To kosztuje dużo pieniędzy — wyjaśniam.

No tak. — Tomek kiwa głową, już rozluźniony, chociaż niczego mu przecież nie obiecałem.

Czy to jest właśnie odcięcie pępowiny, myślę, patrząc na puste pomieszczenie, które przez tyle lat było naszym domem. Wydaje się teraz bardzo duże i kompletnie obce.

Staje mi przed oczami nowe mieszkanie rodziców. Dopieszczone, cieplutkie gniazdko. A to im się porobiło, dziwię się w duchu, matka wygląda dziesięć lat młodziej niż przed rokiem, wczoraj kupiła sobie spódnicę przed kolana i nawet apatyczna Ewka pokiwała głową z uznaniem.

Jak tam twoi podopieczni? — próbuję ją rozruszać, o zwierzakach ze schroniska mogłaby godzinami, a właśnie dzieli ostatnio swój wolny czas między konie wyścigowe i bezpańskie psy.

Samotni. Niedokarmieni. Nieszczęśliwi — kwituje krótko i sięga po papierosa.

Jej ręka lekko drży, patrzę na długie palce, obcięte przy skórze paznokcie, głowę ogoloną prawie na łyso, no tak, zapuszczała kiedyś włosy dla Maćka... Nawet w tym wcieleniu wygląda nieźle, trochę jak zbieg z Sing Singu, ale interesujący.

Dostałam list z Paryża. — Wyciąga z kieszeni portek elegancką kopertę. — Mogę w każdej chwili wrócić.

Widzę, że nie jest to pismo ciotki, podnoszę na nią wzrok.

Christian. Ma zamek w Normandii. Na przykład. Jest poza tym inteligentny, kulturalny i mocno osadzony w biznesie, który mnie interesował. Może nie bezpośrednio w tym, ale... — Przygryza wargi,

126

widzę, że walczy ze łzami. — Nie wiem, co mu się we mnie spodobało. Odrzucałam go od początku. Nigdy nie dałam mu nadziei.

Spałaś z nim? , - Nie.

Odpala papierosa od papierosa.

Ale wszystko przede mną — rzuca przez zęby i wciska list do kieszeni.

Ewka... — Próbuję ją objąć, ale wykręca się, zniecierpliwiona.

Myślałam, że mój wyjazd do Paryża był błędem. Teraz wiem, że błędem był powrót. Nic tu po mnie, Gruby. Nie jestem nikomu potrzebna. — Nie pozwala mi dojść do głosu. — Wam wszystkim się udało. Jakoś się odnaleźliście. Najważniejsi w życiu są ludzie, Gruby. Ludzie i uczucia. Bezpańskie psy są na całym świecie. I biologiczne studia. I pokazy mody. Nic tu po mnie, Gruby. Czuję się tak bezdomna, jak jeszcze nigdy.

Gapię się na ściany jej pokoju. Ani kawałka obrazka, kwiatka, zdjęcia, czegoś, na czym chciałaby zatrzymać wzrok. To jest obraz twojej duszy, siostro, myślę i ogarnia mnie przerażenie. Z nią jest gorzej, niż myśleliśmy. Wszyscy do kupy. Chce się sprzedać jakiemuś z zamkiem. Dno.

W Normandii bardzo często pada — mówię. — Taki zamek musi być diabelnie zimny i wilgotny. I niewygodny do sprzątania.

Grymas na twarzy Ewy ma udawać uśmiech.

Nie zniechęcisz mnie, Gruby. Zaliczę pierwszy semestr i wsiadam w samolot. Tym razem business class — dodaje. — Tego jednego możesz być pewny.

Nie widziałem jeszcze twojej nowej chałupy... — przymawia się Maciek. Jesteśmy na wernisażu, zbiorówka, między innymi dwa obrazy Maćka i jeden Agaty.

Nie robiliśmy parapetówy... — Wzruszam ramionami, nie mam ochoty na jego wizytę, dość tych konfrontacji z Ewką, nie mogę jej tego robić.

Mógłbym wpaść incognito. Cicho bym się przemknął do twojego pokoju. I starałbym się nie korzystać z toalety.

Idę... — Odwracam się od niego, w skroniach mi pulsuje, mam już go dosyć. Kompletnie dosyć.

Dogania mnie na ulicy.

Wiesz, że czasem głupio gadam... — Doceniam, że się stara, z jego usposobieniem to więcej niż dużo.

127

Idziemy obok siebie, czekam, co powie dalej.

Widziałem Ewę. O ile to była ona... Odwracam się w jego stronę.

Jeśli miałeś' wątpliwos'ci, to pewnie tak.

Jest chora? — Domyślam się, że ucieka ze wzrokiem, chociaż ciemne okulary próbują to ukryć.

Miłos'ć to ciężka choroba", przypominają mi się słowa matki.

Dlaczego tak ci się wydaje?

Odpowiedź pytaniem na pytanie, wybieg stary jak s'wiat.

Nie wyglądała najlepiej... — Wzrusza ramionami. — To jak będzie: zaprosisz mnie czy nie?

Zadzwonię... — Wyciągam do niego rękę, muszę ten temat przegadać z siostrą, Maciek jest jedyną osobą, której nie mam prawa wpuścić bez jej zgody.

Mój Boże, Gruby, zapraszaj go, kiedy chcesz. Tylko mnie uprzedź. Mam tyle zajęć na mieście... Na przykład jutro będę dopiero o jedenastej...

Nie ma co tego odkładać, niech przyjdzie, skrytykuje, wypije piwo czy na co tam będzie miał ochotę.

Przynosi szampana, chcę od razu otworzyć, ale powstrzymuje mnie, jakby na coś czekał. A może na kogoś?

Uprzedziłem Ewkę, że przyjdziesz. Mamy czas do jedenastej. Obserwuję jego reakcję, próbuje robić za sfinksa, ale nie wychodzi mu najlepiej.

Do tego stopnia? — Wzrusza ramionami. — Chyba najwyższy czas, żebyśmy ułożyli normalnie swoje stosunki.

Na szczeblu ambasad? — kpię, sięgam po butelkę, korek strzela pod sufit.

Za nowe parapety! — Maciek wznosi szklankę, kieliszków jeszcze nie mamy.

Gadamy o tym i o owym, ale kiedy omija się to, co ważne, rozmowa staje się koperkowa. Wóz albo przewóz, myślę. Mam tego po dziurki od nosa. Ziewam ostentacyjnie, chociaż pora nie usprawiedliwia tego w żaden sposób. Maciek rozlewa resztki z butelki.

Ewka oznajmiła wczoraj, że chce wrócić do Paryża — rzucam w jego stronę, z satysfakcją obserwuję, jak część różowego płynu spływa obok szklanki.

Będziesz miał luźniej — komentuje po chwili.

128

Dopadam go jednym susem, łapię za bluzę.

Posłuchaj, stary... — syczę mu do ucha. — Jesteś moim kumplem, ale Ewka jest moją siostrą. I nie mogę patrzeć, jak się marnuje. Jak się zżera. Czy stać cię tylko na szczeniackie manifestacje? Przecież widzę, że się miotasz. I nie zasłaniaj się Agatą, chociaż jej gabaryty mogłyby to usprawiedliwiać, bo widziałem ją z jakimś blondynem w czułej pozie. Nie sądzę, żeby coś między wami było.

Maciek odsuwa moje ręce, poprawia okulary.

Czego ty ode mnie chcesz, Gruby? Czego? Wykrztuś.

Prawdy — chrypię patetycznie.

Oczekujesz, że walnę się w piersi, przyznam, że ze mnie drań i świnia, że wykorzystałem i porzuciłem twoją Bogu ducha winną siostrę, tak?

Wiesz co, Maciek? Spadaj. Wszystko podobno kiedyś się kończy. Nawet przyjaźń.

Jesteś idiota, Gruby. Romantyczny idiota. W dodatku ślepy jak kret. Gdybyś miał chociaż tyle wrażliwości, co brudu za paznokciem, zorientowałbyś się, kto w tym układzie przegrał. Byłem gotów pójść za nią na koniec świata, a jej nie było nawet stać, żeby zrezygnować dla mnie z paru dni jakichś pieprzonych zdjęć. Przyjechałem do Paryża, a ona wystawiła mnie do wiatru. A potem wypisywała takie rzewne komunały, aż przykro było czytać. Spójrz prawdzie w oczy, Gruby. I ona też powinna, do jasnej cholery! Niech z siebie nie robi męczennicy. A jeśli chce wracać do Paryża, to najlepszy dowód, że coś ją tam ciągnie!

Maciek jest już w progu, zagradzam mu wyjście jak Rejtan, po raz pierwszy udało mi się go sprowokować do gadania, jest wściekły, niech będzie, stracił kontrolę nad sobą, chwała Bogu, jeszcze może będą z niego ludzie, jeśli potrafi się otworzyć, choćby na chwilę.

Zdejmij te zaślepki! — Wskazuję ciemne okulary. — Chciałbym spojrzeć w oczy najpierw tobie, zanim spojrzę prawdzie.

Waha się przez chwilę, a potem wolno, bardzo wolno zdejmuje szkła.

No i co? — Kiwa głową.

Ewki nic do Paryża nie ciągnie. Tylko że nic jej tu nie trzyma.

Uważasz, że to mój problem?

Przecież ją kochasz — ryzykuję w ciemno. — Dlaczego nie chcesz tego przyznać? Nawet przed sobą?

Gwałtownie zakłada okulary, ale moment przedtem jego oczy są jeszcze bezbronne. Strzał był celny, nie mogę się mylić. Oddycham jak po długim biegu.

129

To nie ma znaczenia — mówi po chwili bardzo cicho. — Już nigdy nie pozwolę się tak wystawić do wiatru. Nie chcę jej, Gruby. Niech się wynosi, gdzie chce. Byle dalej... — głos mu się lamie, Maciek, ten twardziel, gotów zmoczyć mi koszulę, więc usuwam się z drogi, niech już idzie, muszę się nad tym wszystkim zastanowić.

Ewka piąty dzień nie wychodzi z domu. Leży pod kocem z oczami utkwionymi w sufit. Czasem zakrywa się z głową. Czasem coś zjada, ale rzadko. Pije tylko mineralną. Nic nie mówi.

Wezwałem na pomoc Baśkę. Można jej załatwić przeniesienie na studia do Warszawy dopiero od nowego roku akademickiego, więc na razie dojeżdża.

Moim zdaniem to się kwalifikuje do lekarza. Chorobliwa depresja... Mówiłeś o tym mamie?

Coś ty.

A Maćkowi?

Chyba zwariowałaś.

Sama z nim pogadam. — Baśka wygląda na zdecydowaną. Znam ten jej ton. Wszelkie argumenty kontra są z góry skazane na niepowodzenie.

Nie jestem pewien, czy Ewka chciałaby, żeby ją oglądał w tym stanie.

To nie ma znaczenia.

Przytulam ją do siebie, moja mądrala, moja poukładana dziewczyna, wciąż nie mogę się nacieszyć, że już niedługo naprawdę będziemy razem.

Dzwoni telefon. Jakiś facet o seksownym głosie, do Ewki. Próbuję nakłonić ją do rozmowy, na próżno.

Siostra nie najlepiej się czuje. Może jutro, ale nie wiem. Grypa? Niezupełnie...

Po co się wdajesz w bezsensowne wyjaśnienia? Dużo łatwiej jest przytakiwać, grypa to grypa, kogo to naprawdę obchodzi?

Mama się do nas wybiera... — kłamię, stając w drzwiach jej pokoju. — Może byłoby lepiej, gdybyś...

Odwraca się do mnie plecami, naciąga koc na głowę.

Jak długo mam jeszcze wychodzić z twoim psem? — uderzam w inny ton, nie jestem pewien, czy to fair, ale chcę ją wyrwać z tego stuporu, wszelkie metody dozwolone. — To, że mieszkamy razem, nie upoważnia cię, żebyś nas bez przerwy absorbowała swoją osobą.

130

Każdy ma swoje problemy. A twoje są wydumane, siostra. Przecież Maciek cię kocha... A zdaje się, że jest to jedyne, na czym ci w tej chwili zależy. Więc o co chodzi?

Ewka odrzuca gwałtownie koce, pędzi do łazienki.

Próbuję z nią rozmawiać, ale nie mam szans.

Słyszę, jak szumi woda, w jakimś sensie odniosłem sukces, ale pojęcia nie mam, co ona zamierza. Baśka jest w tej chwili u Maćka. Może go ściągnie. Może zdążą, zanim Ewka wyleci z mieszkania w niewiadomym kierunku. Jeśli zamierza wylecieć, a nie zadbać o czystość i wrócić do wyra.

Trudniej jest wspólnie mieszkać, niż myślałem, drapię się po głowie, we własnym interesie marzę, żeby się wreszcie zeszli. Alternatywa tajemniczego faceta z zamkiem przemawia mi co prawda do wyobraźni, ale nie budzi przyjaznych uczuć. Być może niesłusznie.

Drzwi łazienki otwierają się z hukiem, Ewka ma nastroszone mokre piórka, bose stopy i jest owinięta tylko ręcznikiem.

Możesz mi zamówić taksówkę? Jest to pierwsze zdanie od pięciu dni.

Nie. — Kręcę głową.

Muszę ją jakoś przytrzymać. Odbiło jej w drugą stronę, marazm przerodził się w nadaktywność, w nagłym olśnieniu wiem, co zamierza, o nie, tylko nie to. Zamyka mi przed nosem drzwi do swojego pokoju, przy drzwiach widzę jej torebkę, wiem, że wszystkie dokumenty nosi zawsze przy sobie, nie wylecisz, ptaszku, przynajmniej nie dzisiaj...

Opanuj się! — Próbuję ją zatrzymać, jest znów elegancka, zadarła do góry nos, pobrzękuje kolczykami.

Przypomniałam sobie nagle, co jest w życiu najważniejsze, braciszku. Wolność! — wykrzykuje, wlecze za sobą torbę, powinienem jej pomóc, robi mi się nagle przykro na myśl, że za jakieś dwie godziny będzie wlokła ją z powrotem.

Pamiętaj, że w Normandii ciągle leje — rzucam na pożegnanie.

Kocham cię, Gruby. Wytłumacz mamie...

Słyszę, jak szamocze się na schodach z torbą, powinienem coś zrobić, ale po prostu mnie wryło, wkładam łapę do kieszeni, wyciągam jej paszport.

Wręczam go Maćkowi, kiedy wyrasta w towarzystwie Baśki.

To wasza ostatnia szansa — mówię i zamawiam taksówkę.

131

Mam uczucie, że powinniśmy się z Baśką stąd zmyć. Na wszelki wypadek.

Chodźmy do kina... — Mrugam do niej znacząco, przedtem mam Ochotę zajrzeć na swój stary wydział, może spotkam kogoś znajomego na herbatce w szatni, Baśka powinna to zobaczyć.

Żeby lepiej zrozumieć, dlaczego tam tkwiłem. I już nie mogę

Vięcej.

Idziemy objęci, Basia przylepia nos do jakiejś wystawy, szKoaa, ie niczego nie mogę jej kupić, chociaż chciałbym wszystko.

Nic mi się nie podoba... _ burczy, jakby czytała w moich tnyślach.

Jak to dobrze, że już jesteśmy po zaręczynowym obiedzie. Przypominam sobie skrępowanie ojca, sztuczną serdeczność mamy, kontestującą nie wiadomo dlaczego Ewkę. Dużo bym dał, żeby ślub wypadł lepiej.

Myślisz, że się pogodzą? _ Baśka spogląda na mnie, nie jestem wróżką, a zresztą w ich przypadku nawet wróżka byłaby bezradna.

Powiem ci jedno: moja rola rajfura skończona. Nie kiwnę więcej palcem.

Staramy się wrócić jak najpóźniej.

Otwieram drzwi, serce mi wali, posuwam się po omacku, nie mogę znaleźć kontaktu, potykam się i z hukiem lecę przed siebie.

O matko...

Zabłysło światło, widzę nade mną przerażoną Baśkę, po chwili dołączają do niej jeszcze dwie osoby. Na szczęście dwie.

Dobranoc. Nie przeszkadzajcie sobie... — mówię nonszalancko spod fragmentów wieszaka i ciepłych kurtek.

Może tym razem my ci pomożemy? — proponuje Maciek. Niech mi zejdzie z oczu, dość się przez niego naszarpałem.

Chodź... — Ciągnie go do pokoju Ewka, ładnie się troszczy o brata, swojego dobroczyńcę.

Baśka kładzie się koło mnie tak, jak przyszła, przykrywa kurtką.

Tu dzisiaj będziemy spali? — Całuje mnie w ucho.

A chciałabyś? — Przytulam ją mocno.

Gdzie ty, Kajus, tam ja, Kaja... — słyszę moją wyemancypowaną narzeczoną i jakkolwiek dalej miałyby się potoczyć nasze losy, jej słowa brzmią dla mnie dzisiaj jak najpiękniejsza muzyka.

*

'*

<

Anna Onichimowska


Zegnaj na zawsze

Dalszy ciąg losów bohaterów powieści „Samotne wyspy i storczyk". Ewa, po krótkim wypadzie do Paryża, postanawia tam właśnie rozpocząć pracę modelki. Jej chłopak, Maciek, jest przeciwny temu zajęciu, więc dziewczyna odkłada decydującą rozmowę na czas po maturze. Tymczasem przeżywa boleśnie odkrycie, że ojciec zdradza matkę, a ona toleruje to od dłuższego czasu. Wyjazd do Paryża jest w tej sytuacji ucieczką od kłopotów rodzinnych i sercowych. Kariera modelki okazuje się wyjątkowo ciężkim zajęciem, którego nie da się pogodzić z życiem osobistym.

Wydanie 1,152 s.

Ul &

Danuta Dowjat

Blaszki i kokony

Marta i Mateusz Widuntowie są bliźniętami, ale więcej ich dzieli niż łączy. Marta - po świetnie zdanej maturze - bez trudu dostała się na studia w SGH i zamierza zostać maklerem giełdowym. Mateusz zawiódł rodziców już w drugiej klasie liceum, kiedy fascynacja muzyką przeszkodziła mu w zdobyciu promocji. Chłopak jest zbuntowany przeciw małej stabilizacji, jaką wybrali rodzice i stereotypowi kariery, jaki realizuje siostra. Z czasem Marta pozazdrości tego buntu i sama zechce porzucić kokon bezpiecznej układności.

Wydanie l, 112 s.

Maryla Hempowicz

Karolino, pamiętaj...

Przypadkowe spotkanie ze znaną aktorką odmieni życie Karoliny. Z pełnej kompleksów maturzystki wyrasta na świadomą swoich możliwos studentkę szkoły teatralnej. Pogodzona z rolą kopciuszka odkrywa, że i uroda może być źródłem kłopotów. Poznaje sławnych ludzi, smak pierwszej miłości i gorycz rozłąki na zawsze.

Wydanie I, 128 s.

Sk

ЩО

pamiętaj..,

Adam Molenda

Wietrzny wojownik

Beztroską atmosferę młodzieżowego obozu źe$ wiadomość, że nad tym samym jeziorem rozegran międzynarodowe eliminacje do mistrzostw Euro| utalentowany uczestnik obozu, Robert, zostaje na „konia wyścigowego", który ma wygrać, podpór wszystko temu celowi. Chłopak jest ambitny, pra ale buntuje się przeciw metodom trenera. Mimo te nie przekroczyć granicy przyzwoitości, zraża do s pierwszą miłość, i traci przyjaźń Marka. Być może

Wydanie 1,152 s.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Onichimowska Anna Samotne wyspy i storczyk 03 Trudne powroty
Onichimowska Anna Samotne wyspy i storczyk 04 Bliscy nieznajomi
Onichimowska Anna Samotne wyspy i storczyk 04 Bliscy nieznajomi
Onichimowska Anna Samotne wyspy i storczyk 04 Bliscy nieznajomi
Onichimowska Anna Samotne wyspy i storczyk 01 Samotne wyspy i storczyk
2011 10 03 Trudne dzieci bez opieki
Onichimowska Anna Dobry potwór nie jest zły
Maxwell Ann Trudne powroty
Pedersen Bente Saga Trzy Siostry 03 Bez powrotu
LP IV VI Onichimowska Anna Najwyższa góra świata
Onichimowska Anna Dzien czekolady
Elizabeth Lowell Trudne powroty
Onichimowska Anna Aleksander
Onichimowska Anna Hera, moja miłość
Onichimowska Anna Hera moja miłość
Anna Onichimowska Hera moja miłość
Quentin Patrick Powrót na wyspy

więcej podobnych podstron