BENTE PEDERSEN
BEZ POWROTU
R
OZDZIAŁ
1
Ingrid usiadła na łóżku. W głowie czuła łomotanie, zupełnie jakby obrazy
przebiegające przez jej umysł chciały wydostać się na zewnątrz. Nie mogła znaleźć innego
wyjaśnienia, jak tylko to.
Aron żył i marznął.
Nie myliła tego uczucia zimna z jego domniemaną śmiercią. Stina wyjaśniłaby to
pewnie, mówiąc, że śmierć jest uczuciem lodowatego zimna i że wyobraźnia Ingrid płata jej
figla. Stina bała się bowiem tego, co Ingrid potrafiła zobaczyć.
Zupełnie jak wtedy, kiedy groziło im niebezpieczeństwo, wtedy też wiedziała.
Migoczący pod powiekami obraz nie miał większego sensu, a mimo to był rzeczywisty.
Wszyscy to widzieli, i ona, i Stina, i Aile.
Ingrid czuła, że Aron żyje. Leżał skulony w jakimś zimnym miejscu i ledwo udawało
mu się pozostać przy życiu. Dostrzegała również zarys czarnowłosego chłopczyka, który
kulił się w ciemności, chowając się przed dudniącym głosem.
Ingrid nie miała pojęcia, do kogo należał ten głos. Nie był to głos Arona, on nigdy nie
krzyknąłby na dziecko. Ale dziecko mogłoby być jego synem.
I jej... Ingrid płakała, dopóki nie znużył jej sen.
Palce w rękawicach zdrętwiały mu z zimna. Stopy przeszywało kłucie tysiąca igieł,
ale brał to za dobry znak. Gdyby nie czuł, że ma palce u nóg, byłoby o wiele gorzej. Wiatr i
zimno przenikały przez warstwę ubrań. Najbardziej narażone na mróz były ramiona i uda.
Nos, broda, policzki i czoło zesztywniały mu z zimna. Usta popękały na mrozie już dużo
wcześniej, zgadywał, że ciepło, które odczuwał na ich powierzchni, to krew.
To nie było do niego podobne, by uciekać z Målselvdalen po spłataniu największego
figla w roku.
Chciał, żeby zwrócono na niego uwagę.
Kusiło go, by stanąć pośród ludzi, może przed kościołem po nabożeństwie, i
wykrzyknąć, że to on wyniósł niedźwiedzią skórę, że to on zatknął łeb niedźwiedzia przed
wejściem do domu Estena.
On!
Ale przez jakiś czas jeszcze nie dane mu jest istnieć. Tak będzie najlepiej,
najbezpieczniej. Przetrwanie zawsze było ważniejsze niż zbieranie oznak szacunku i uznania.
Ingrid to zrozumie.
Łeb niedźwiedzia to był znak tylko dla niej - i policzek wymierzony tym, którzy
podstępem pozbawili go niedźwiedziego filtra. Kiedyś pewnie zrozumieją, kto im go odebrał.
Pogłoski o jego śmierci dotarły już z pewnością do Målselvdalen. Tromsø nie było dużym
miastem, poza tym mieszkała tam Stina. Ingrid pewnie zrozumie, że wbrew temu, co
wszyscy mówili, on żył i miał się na tyle dobrze, na ile pozwalały warunki. Pewnie
zrozumiała też, że on o niej myśli i że po nią wróci, kiedy nadejdzie pora. Więź, która ich
łączyła była tak silna.
Gdyby teraz odwiedził Ingrid, ona nigdy nie zdołałaby ukryć tego, że wie, że on żyje.
Z twarzy Ingrid, jak nikogo innego, dało się wyczytać wszystko. Wszystko, co działo się w
jej wnętrzu, uzewnętrzniało się na jej twarzy, czy był to żal, czy radość. Ona była tak inna od
niego, jak tylko to było możliwe, i najprawdopodobniej dlatego całkowicie stracił dla niej
głowę.
Pewnie ją wystraszył swoim zniknięciem, ale nie zrobił tego umyślnie. To było
absolutnie konieczne, a ona z pewnością to zrozumie i mu wybaczy. Nie będzie to trwało
wiecznie, latem odwiedzi ją ponownie. W międzyczasie będzie tęsknił równie rozpaczliwie
jak ona.
Aron nie miał trudności ze znalezieniem schronienia przez kilka pierwszych nocy po
tym, jak zabrał futro. Nie nazywał tego kradzieżą, bo jak można ukraść swoją własność? Na
ubitym śniegu nad rzeką nikt nie był w stanie odczytać śladów. Od wielu dni nie spadł
świeży śnieg. Jednej nocy, idąc w górę rzeki, znalazł schronienie w małej szopie na siano. Za
ścianą była obora ogrzewana małym piecykiem i ciepłem zwierząt, przebywających pod
niskim dachem.
Zwierzęta wyczuły jego obecność, ale ludzie w gospodarstwie nic nie przeczuwali.
Przeleżał tam spokojnie następny dzień. Był oczywiście głodny, ale mężczyzna może znieść
wiele. Grzało go niedźwiedzie futro i płaszcz. Następnego dnia wyruszył w przeciwnym
kierunku, doszedł prawie do samego Jakobvollen. Oparł się pokusie i przenocował w jednym
z sąsiednich gospodarstw. Ale w myślach był u Ingrid. Marzył o tym zarówno na jawie, jak i
we śnie. To było dziwne, nieznane mu dotąd uczucie. Tak bardzo chciał z nią być, że potrafił
stworzyć we własnej wyobraźni ich wspólny obraz. Prawie czuł, że są razem. Zastanawiał
się, czy ona też tak to odczuwa. Czasami wydawało mu się, że wspólnie z Ingrid dzielą ten
sam sen.
Jeżeli ludzie odnajdą jego ślady, nie będą pewni, w którym kierunku się udał. Późnym
wieczorem, zanim na dobre wyruszył w drogę, splądrował jeszcze spiżarnię w gospodarstwie
sąsiadującym z Jakobvollen. Musiał wziąć ze sobą prowiant na wiele dni. Mógłby co prawda
zastawiać sidła, ale nie chciał pozostawać w jednym miejscu zbyt długo. Napakował więc
torbę po brzegi chlebem i suszonym mięsem, które znalazł. Nie ogołocił spiżarni całkowicie,
poza tym nie było to najmniejsze gospodarstwo w okolicy. Gospodarze na pewno nie
poumierają z głodu, a nawet jeśli im czegoś zabraknie, to będą mogli liczyć na pomoc
sąsiadów. Ludzie w dolinie już tacy byli - trzymali się razem. Mieszkał kiedyś wśród takich
ludzi. Gotowi byli ściągnąć sobie z grzbietu koszulę, jeżeli ktoś w sąsiedztwie nie miał co na
siebie włożyć.
Idąc dalej na południe, w jednym z gospodarstw ukradł parę dobrych nart i kijków.
Będzie mógł się dzięki nim szybciej przemieszczać w skąpym świetle księżyca.
Ciemność była przeszkodą, ale trzymał się rzeki i dzięki temu rozpoznawał, gdzie się
znajduje. Poruszał się często po innych śladach. Wiedział, że nie jest na kompletnym
odludziu, zawsze gdzieś w pobliży byli ludzie.
W szopie, którą sobie wybrał na nocleg, było zimno. Aron najadł się do syta, ale zaraz
potem dostał skurczów żołądka. Poczuł się tak źle, że z bólu musiał zagryźć zaciśniętą pięść,
by zdusić krzyk. Zbyt długo nic nie jadł. To, ile mężczyzna może znieść, miało swoje granice
i nie powinien o tym zapominać.
Z gospodarstwa, w którym spędził noc, nic nie zabrał. Zdawało mu się, że mając tyle
jedzenia, będzie miał mnóstwo sił, ale czuł się słabszy niż kiedykolwiek wcześniej
Księżyc wisiał na niebie niby blada lampa, a góry lśniły w jego poświacie białym
światłem. Gałęzie drzew pokrywał szron. Było pięknie. Śnieg skrzypiał pod nartami, ale nie
było mu aż tak zimno, by czuł ból w piersi. W przeszłości doświadczył również tego i nie
umarł.
Skóra niedźwiedzia była ciężka, ale była jego i bez względu na ciężar zamierzał ją ze
sobą nosić, byle tylko nie dostała się ponownie w ręce tych przeklętych gospodarzy. Aron
wołałby już raczej wyrąbać w lodzie przerębel i tam ją zatopić, niż pozwolić, by miał ją
któryś z nich. Może schowa futro w jakimś bezpiecznym miejscu, by później po nie wrócić.
Wtedy będzie mógł kochać się z Ingrid na niedźwiedzim futrze.
Skręcił w bok i wyruszył w głąb lasu. Tym samym porzucił poczucie bezpieczeństwa,
jakie dawała mu świadomość, że kiedy będzie potrzebował schronienia, odnajdzie dach nad
głową. Krajobraz przykryty pokrywą śniegu był zupełnie inny niż latem czy jesienią.
Trudniej było również odnaleźć drogę w ciemności, ale ufał, że góry pozostają takie same.
Pokryty lodem szczyt majestatycznie górujący w powietrzu był niezmienny. Jeżeli straci
poczucie kierunku, bez większych da radę problemów odnaleźć drogę.
W głębokim śniegu trudno było stawiać kolejne kroki. Wiedział, że z upływem nocy
będzie musiał przerwać wędrówkę i znaleźć schronienie, gdzie odpocznie. Potem będzie
mógł znowu wyruszyć w dalszą drogę. Póki co, sunął na nartach pomiędzy posępnymi
pniami sosen. Wiedział jednak, że nie powinien się w ciemnościach zapuszczać zbyt głęboko
w las.
Ucieszył się, gdy odnalazł trzy sosny zrośnięte razem. Kiedyś stały w sporej
odległości od siebie, ale potem musiało się coś zdarzyć, bo pozaginały gałęzie wokół siebie
nawzajem i ich pnie pochyliły się ku sobie i splątały. Korony stały się gęste jak dach, a
gałęzie przykrywał śnieg. Stojąc pod tą naturalną kopułą, Aron nie mógł dostrzec
rozgwieżdżonego nieba.
Przy ziemi pnie tworzyły ścianę w kształcie łuku, za którym nagromadził się śnieg.
Wewnątrz był chrust i krzaki jagód. Aron zrzucił z pleców torbę, w której miał skórę
niedźwiedzią i na nartach podjechał w stronę mniejszych drzew. Nazbierał gałęzi z igliwiem,
którymi następnie uszczelnił i umocnił legowisko. Wszystko musiał robić rękami, bo nie miał
ze sobą żadnych narzędzi. Trwało to jakiś czas, ale teraz mógł się już schronić pod sosnami i
spokojnie przenocować. Sosnowe legowisko uginało się pod jego ciężarem. Aron zaczął
rozsznurowywać rzemienie, którymi związane było niedźwiedzie futro. Mróz był jednak na
tyle silny, że już po kilku chwilach jego ręce sztywniały z zimna. Niewiele pomogło
wsadzenie dłoni w podwójne, wełniane rękawice, ale chłopak pocieszał się myślą, że wkrótce
to się zmieni. Nieraz już zdarzało mu się marznąć i zawsze udawało mu się w końcu
rozgrzać.
Nie miał zamiaru umrzeć tej grudniowej nocy.
W sakwie nie miał zbyt wiele ubrań na zmianę. Założył suchy sweter na wierzch
cienkiej wełnianej bielizny, na to naciągnął na wpół przepocony sweter i płócienną kurtkę.
Chłód przenikał go aż do kości, ale Aron wmawiał sobie, że jest mu ciepło. Z czasem nie
trząsł się już tak strasznie. Rozsznurował buty, ściągnął je i włożył do sakwy. O zdjęciu
dwóch par skarpet, które miał na sobie, nie było mowy. Nogi wsunął następnie do torby
pomiędzy buty, chleb, solone mięso i kiełbasy. Spodnie, które miał na zmianę, owinął sobie
wokół stóp i zasznurował torbę wokół łydek tak ciasno jak tylko się dało. Teraz mróz nie
mógł się dostać do środka.
Aron nie mógł powstrzymać uśmiechu, przekładając futerał ze skrzypcami z pleców
na pierś. Dobrze pilnował najcenniejszego skarbu, jaki miał. Od czasu, kiedy opuścił Tromsø,
najlepiej było spać nie wypuszczając z objęć najukochańszej rzeczy. Dobrze było znów mieć
skrzypce.
Starannie zawinął się w futro. Jak to dobrze, że udało mu się upolować największego
olbrzyma, jaki chodził po lasach Målselvdalen. Gdyby powalił mniejszego niedźwiedzia,
pewnie by teraz marzł. Objął skrzypce i pozwolił, by sny ogarnęły jego ciało. Poddał się im,
mimo że się ich obawiał.
Ty gówniarzu! Lenisz się?
Trzask.
Leniu śmierdzący!
Trzask!
Leń!
Trzask!
Ty leniwy Cyganie!
Trzask!
Mamo, kto to jest Cygan?
To go obudziło. Sen, który zawsze powracał, który wiecznie ze sobą nosił. Najgorsze
było to, że nie był to tylko sen, ten koszmar zdarzył się naprawdę.
Zamknął oczy, ale nie mógł zasnąć. Dziś w nocy potrzebował snu. Musiał też
odważnie stawić czoła wspomnieniom, od których ciągle próbował uciekać. Przecież nic
złego nie może mu się już wydarzyć. Mógł wspominać, ale to się już nie zdarzy.
To się zdarzyło kiedyś.
To już nie wróci.
Rozbiegane spojrzenie. Mama ma zniszczone pracą, czerwone ręce. Jej oczy są
bledsze niż woda, bledsze niż niebo wiosną. Są rozbiegane. Matka nigdy na nic nie patrzy,
może jedynie na swoje ręce.
Ojciec ją też bije, ale nie nazywa tego biciem. On twierdzi, że to dyscyplinowanie.
Mężczyzna ma prawo dyscyplinować swoją żonę i dzieci. Ojciec poza tym nigdy nie nazywa
jej swoją żoną, tylko w sytuacjach, kiedy chce usprawiedliwić uderzenia, zaciśnięte pięści,
kopniaki, pas, nóż, który przykłada jej do gardła na oczach ich synów.
Poza tym nazywają cholernym babskiem, wściekłym babiszonem, czarownicą, suką,
zawszoną ladacznicą. Bezużyteczna - to kolejne z jego określeń. Zimna jak lód na biegunie
północnym. Uparta jak baba szatana.
Ale jak miałaby nauczyć się być ciepła i czuła? Kiedy?
Głaszcze chłopców po policzku, kiedy ojciec nie patrzy. Czesze ich, nie szarpiąc za
włosy. Czesze ich grzebieniem na wszy tak, że wszy opadają jak twardy deszcz na ołowianą
tacę. Kupili ją od ludzi podróżujących od wioski do wioski, którzy sprzedawali różności i
kradli, co tylko wpadło im w ręce.
Cyganie.
Nie poznał znaczenia tego słowa od ojca. Matka nigdy go nie użyła. To inne dzieci,
wiedzą, co ono znaczy, te, które się znają na różnych rzeczach. Dzieci zawsze słuchają, kiedy
się u nich w domu mówi o tajemniczych sprawach.
- Jesteś Cyganem, Aronie. Ty i Ezajasz jesteście Cyganami!
Nic mu się nie zgadza.
Ezajasz zabronił mu o to pytać, ale on nie może tego tak zostawić. To jego największy
ciężar - nie może niczego pozostawić samemu sobie. Ezajasz błaga go, by o tym nie
wspominał.
Ale on nie może utrzymać języka za zębami i mimo wszystko pyta ojca.
- Czy my jesteśmy Cyganami? Ezajasz i ja? Czy ty albo mama jesteście Cyganami?
Pas świszczy w powietrzu.
Trafia go sprzączka, wytwór rękodzieła, z cyny. Zrobił ją kowal znany z pięknych
ozdób. Ojciec uderza, wkładając w to całą siłę, jaką udaje mu się wydobyć z krzepkiego
ciała. Bije tak, że Aron krzyczy.
Sprzączka pozostawia ślad na jego plecach.
Mama krzyczy i prosi chłopca, by zakrył twarz.
Nie zrobiłby tego, gdyby ona go nie poprosiła.
Fala bólu uderza go od razu, ale po jakimś czasie przestaje go już czuć. Zupełnie
jakby stał obok siebie samego i patrzył z boku, jak ojciec go bije, aż upada na kolana na
wytartą, ale zawsze czystą podłogę. Ręce obejmują głowę. Z rąk płynie krew, jego nagie plecy
również krwawią.
Dzień później Ezajasz mówi, że Aron jest żółto-brązowo- -niebiesko-fioletowy.
Odczuwa ból, nawet gdy stoi nieruchomo, ale ojciec żąda, żeby poszedł w pole z owcami,
więc idzie. To jest jego obowiązek.
Tam będzie miał spokój od ojca.
Spokój od wszystkich.
Siady po biciu znikają. Goją się rany na rękach i na plecach, ale blizny w jego umyśle
nie znikają tak łatwo. Nie można ich wymazać.
Mama zostaje w domu tak długo, jak jej twarz nosi ślady gniewu małżonka. Kiedy
kolory wokół jej zapadniętych oczu bledną, znowu chodzi z wizytą do ludzi i rozmawia o zwy-
czajnych rzeczach.
Aron cieszy się, że jest drobniejszy od Ezajasza. Jego brat musi pomagać przy
cięższych robotach, do których Aron się nie nadaje.
Jagniątka pobekują.
Płaczą nad nim.
Przebudziwszy się Aron, szczękał z zimna zębami. Trząsł się cały, ale mógł poruszać
palcami u nóg. Policzki i nos miał zesztywniałe z zimna. Nimi także mógł poruszyć.
Kiedy uniósł powieki, jego spojrzenie napotkało blade oczy wilka. Zrozumiał to
jednak dopiero, kiedy zwierzę odwróciło się od niego i odeszło.
Brązowa plamka. Zwierzę miało brązową plamkę po lewej stronie, jedynie to zdołał
zauważyć. Nigdy wcześniej nie widział wilka, mimo że był kiedyś pasterzem.
Najpierw myślał, że to był pies, ale to było mało prawdopodobne, by pies biegał
luzem tak daleko od ludzkich zabudowań. Aron nie widział też w okolicy żadnych ludzi.
Wtedy uświadomił sobie, że to rzeczywiście był wilk.
Nie spał i naprawdę go zobaczył. Na mroźnym powietrzu unosiła się para z
jasnoróżowego języka. Pamiętał zęby, żółte zagłębienia, które w nich były, ich ostrość. Od-
dech z paszczy zwierzęcia.
Ale na śniegu nie pozostał nawet jeden ślad po wilku a w powietrzu nie było
pojedynczego podmuchu wiatru.
R
OZDZIAŁ
2
Stina być może liczyła na zbyt wiele, mając nadzieję, że kiedy ogłosi swe zaręczyny,
jej najbliżsi ucieszą się jej szczęściem.
Być może zbyt dobrze ją znali.
- Czy ty rozumiesz, Stina, jak trudnym czynisz moje życie? - zapytała Lisa.
Nie powiedziała tego w obecności innych. Przyszła do pokoju Stiny wieczorem, gdy
dziewczyna poszła już do swojego pokoju. Ogłoszenie szczęśliwego wydarzenia przez Ivera
miało miejsce kilka godzin wcześniej. Stina przebrała się już w koszulę nocną, naciągnęła aż
po kolana wełniane długie skarpety, ale nie zdążyła się jeszcze położyć. W pokoju było
chłodno. Kiedy matka weszła do pokoju, Sina usiadła na łóżku i gestem dała jej znać, żeby
usiadła obok. Lisa nie zamierzała jednak siadać. Rozmawiała z córką szeptem,
rozemocjonowana, z zaczerwienionymi policzkami i ogniem w oczach. Ręce miała złożone
na piersi.
Stina czuła się malutka i w tej chwili zapragnęła, by matka ją objęła. Ale ta
najwyraźniej nie widziała w niej już swej małej córeczki.
- Pomyślałaś o tym? - Lisa wzięła głęboki wdech i mówiła dalej: - Czy spojrzałaś
dalej niż na czubek swego nosa, panienko? Wszystko, co mogłam, dałam tobie i twemu bratu.
Z pewnością było głupotą oczekiwać od was wdzięczności i tego, że o mnie pomyślicie.
Młodzi myślą tylko o sobie i wy nie jesteście pod tym względem wyjątkiem. Służyłam tu w
Jakobvollen, od kiedy znalazłam się w Norwegii. I chciałam, żeby tak było nadal. To jest
dobre miejsce, by pracować jako służąca, wiesz o tym.
- Mamo!
Słowa matki ją raniły. Poza tym Stina uważała, że matka niesprawiedliwie wciąga w
to jej braci. Mats, Kalle i Henrik nie byli winni niczemu, co ona robiła. Oni nigdy nie zrobili
nic, czego matka musiałaby się wstydzić. Najwyraźniej to tylko ona przyczyniała się do jej
trosk, choć wydawało jej się to niesprawiedliwe, nie robiła przecież nic złego.
Lisa nie chciała słyszeć niemego błagania w głosie córki. Była rozgniewana i
rozczarowana. Stina zawsze zachowywała się przyzwoicie. Mimo że wyjechała z domu do
Tromsø, nic nie wskazywało na to, by uległa którejś z wielu pokus miasta. Lisa nie słyszała o
niczym, co by wskazywało, że Stina nie prowadziła się porządnie.
A teraz to!
- Jak sądzisz, co sobie pomyślą ludzie w okolicy?
- Pomyślą? - Głos Stiny brzmiał jak rozpaczliwe echo. Zupełnie nie mogła pojąć, co
matka z takim zapałem starała się jej powiedzieć. Ta cała przemowa o poczuciu wdzięczności
i poświęceniu ze strony matki była nieskładna. Stina miała wyjść za Ivera, syna gospodarza,
który miał przejąć i poprowadzić Jakobvollen. Dla służącej był to szczyt możliwości, na
który mogła się wspiąć, chyba że wyszłaby za pastora lub lensmana.
- Uśmiechali się dziś do ciebie, czy tak? - spytała smutnym głosem Lisa. Jej córka
była tak bardzo młoda, tak niewiele jeszcze doświadczyła. - Uśmiechali się miło i życzyli
tobie i Iverowi wiele szczęścia. A ty wierzysz, że mówili szczerze, prawda? - Lisa była
poruszona i nie miała zamiaru tego ukrywać. Tym razem nie będzie milczeć. Jeszcze nie była
służącą własnej córki.
- Owszem...
- Nie jesteś chyba aż tak głupia! - Lisa westchnęła i wzdrygnęła się, jakby nagle
poczuła zimno. Stina powinna napalić w piecu. Lisa oczekiwała, że jej dzieci same będą palić
w swych pokojach. Potrząsnęła zrezygnowana głową. Najwyraźniej to ona była staromodna,
ale nie chciała podążać za nowymi modami, one nie niosły ze sobą nic dobrego.
- Nie tak cię wychowywałam, Stino. Ale może to nie wystarczało, to, co mogłam ci
dać. Byłaś wychowywana w równym stopniu przez Annę i Halvora, co przeze mnie. Całymi
dniami biegałaś razem z Ingrid, również tam, gdzie dziecko służącej nie miało czego szukać.
Ach, jak bardzo żałuję, że nie miałam serca, żeby odesłać cię z gospodarstwa wcześniej.
Lisa uśmiechnęła się nieśmiało i poczuła się zmuszona przyznać przed samą sobą, że
ta walka jest już od dawna przegrana.
- Ale jesteś moją jedyną córką. Więź łącząca matkę z córką jest szczególna,
zrozumiesz to, kiedy sama będziesz mieć dzieci. Chciałam mieć cię przy sobie tak długo, jak
było to możliwe. Tak bardzo się lubiłyście z Ingrid. Gdybym na siłę odesłała cię z
gospodarstwa, oznaczałoby, że jestem bez serca zarówno wobec ciebie, jak i wobec niej. Ale
i w tym się myliłam, tak samo jak świętej pamięci Anna. Powinnyśmy były zrozumieć, że
jesteście bardzo różne, tak jak ona i ja. Pani i służąca - tym byłyśmy, ale ona była na tyle
miła, by dać mi odczuć, że jesteśmy przyjaciółkami.
Lisa uśmiechnęła się melancholijnie.
- Być może nie powinniście były z Ingrid trzymać się tak blisko, żeby Ingrid nie
doszła do wniosku, że może wybrać kogoś poniżej swego stanu, a ty żebyś nie zaczęła
myśleć, że jesteś córką gospodarza.
- Nie wierzę, że naprawdę tak myślisz! - Stina przełknęła łzy gromadzące się w jej
gardle.
Matka powinna cieszyć się jej szczęściem. Lisa wiedziała lepiej niż inni, że Iver był
porządnym człowiekiem. Da z siebie wszystko, by Jakobvollen było dostatnim gospo-
darstwem. Będzie się troszczył o rodzinę, którą stworzą, najlepiej, jak tylko potrafi. Nigdy jej
nie zawiedzie. Lisa znała Ivera i powinna jako pierwsza zrozumieć, że Stinie będzie dobrze.
Czegóż jeszcze mogłaby życzyć córce?
- Chcesz powiedzieć, że się nie nadaję dla Ivera? To chcesz powiedzieć, prawda? Że
nie dla mnie ożenek z synem gospodarza?
- Chce powiedzieć, że nie dla ciebie ożenek z tym właśnie synem gospodarza -
powiedziała zdecydowanie Lisa.
Stina się nie odezwała. Kusiło ją, by wyrzucić z siebie to, co mogłoby powstrzymać
matkę.
Kocham go, mogłaby powiedzieć. Nic trudniejszego.
Nie była w stanie kłamać matce prosto w oczy. Lisa nawet o to nie spytała. Stina
zrozumiała, że matka wiedziała, że nie chodzi tu o prawdziwą miłość. To było widać.
- Co ja ze sobą zrobię? - Lisa nadal stała w miejscu, prosto i sztywno jak tyczka.
Poczuła rezygnację na myśl, że musi to tłumaczyć swej córce.
- Jestem już stara, Stino. Kto zechce wziąć taką starą babę na służącą?
- Przecież możesz tu zostać - wyrwało się Stinie.
- W Jakobvollen.
- Jako służąca? Na służbie u własnej córki?
Między nimi zapadło pełne napięcia milczenie.
Głos Lisy stał się łagodniejszy, kiedy powtórzyła: - Jako służąca i teściowa
gospodarza? Słyszysz sama jak to niemożliwie brzmi? Naprawdę w ogóle o tym nie
pomyślałaś?
Stina potrząsnęła przecząco głową.
- Jeszcze nie jest za późno, żeby się wycofać, Stino.
- Lisa była gotowa jej wybaczyć. Wszyscy czasami błądzą.
- Nie musisz trwać przy tej decyzji. Niezależnie od tego, co... się zdarzyło między
wami. - Lisa odwróciła na chwilę wzrok. Wychodziła z założenia, że pomiędzy jej córką i
synem gospodarza wydarzyło się coś nieobyczajnego.
W pewnym sensie matka miała rację, pomyślała Stina. Jeżeli byłby to jedyny powód,
dla którego ona i Iver się pobierali, to ona sama pierwsza by to powstrzymała. Stina mogłaby
żyć ze wstydem. Miała na tyle silny charakter, by unieść taki ciężar. Była to jedna z rzeczy,
które miała po matce.
- Wyjdę za Ivera - powiedziała stanowczym tonem Stina.
Tę decyzję gruntownie przemyślała, zanim ją powzięła, i nic nie skłoni jej do zmiany
zdania.
- Czy to tak ciężko uczciwie zapracować na chleb? - spytała Lisa.
Halvor, gdy usłyszał o ślubie uśmiechał się pogodnie do młodych. Zakładał, że
łączyło ich prawdziwe uczucie, że byli w sobie zakochani. Lisa tak tego nie widziała. Wi-
działa rzeczy takimi, jakimi naprawdę były. Halvor nie był sobą od czasu, kiedy zmarła
Anna. Gospodyni odczuwałaby to dokładnie tak, jak ona.
Stina była zdeterminowana. Lisa widziała, jaka córka była piękna, widziała, że była
już dorosła, że ją już straciła. Sądziła wcześniej, że ich życie powoli i spokojnie będzie
płynąć dalej, jak szeroka i leniwa rzeka. Tak to sobie zaplanowała. Wtedy Stina wywołała
kipiącą powódź, w samym środku świątecznego okresu spokoju. Lisie nigdy nie przeszło
przez myśl, że jej własne dzieci, które wydała na świat i kochała ponad życie, któregoś dnia
uczynią jej codzienność nie do zniesienia.
- Wstydzisz się mnie? - spytała Lisa. - Tego, że straciliśmy nasze gospodarstwo i
musiałam iść na służbę? Wstydzisz się naszego stanu? Chciałabyś być córką gospodarza?
- Oczywiście, że nie! -Policzki Stiny płonęły czerwienią. Nie pamiętała gospodarstwa
w Finlandii, z którego pochodzili. Nie była w stanie zdecydować, czy było to prawdziwe
gospodarstwo, czy zagroda pańszczyźniana. Nie wiedziała, czy byli gospodarzami, chłopami
pańszczyźnianymi, czy osadnikami na nowej ziemi. Nie pamiętała nawet swego ojca.
Wszystko to, co zwykła nazywać wspomnieniami ze swego pierwszego domu, było jedynie
opowieściami matki o tamtym okresie. Było jej dobrze podczas wszystkich tych dni
spędzonych w Målselvdalen. Nie wstydziła się. Skąd matce przyszły do głowy takie myśli?
- Nigdy nie będziesz jedną z nich, wiesz o tym, Stino?
Lisa wymierzyła ostateczny cios.
- Nie pochodzisz z rodu osadników - kontynuowała Lisa. - To, kim byliśmy w
Finlandii, nic już nie znaczy. Nawet twoje dzieci będą nosiły piętno służących, równie
wyraźnie, jakby miały je wypalone na czole.
Stina wołałaby już, żeby matka ją uderzyła. Nie wiedziała, czy kiedykolwiek zdoła
zapomnieć słowa, które pomiędzy nimi padły.
Muszą jednak i będą żyć dalej pod tym samym dachem.
Była wdzięczna za wszystko, co matka dla niej zrobiła, ale nigdy nie prosiła Lisy, by
rezygnowała z czegokolwiek dla jej dobra. Zajmie się matką, będzie się o nią troszczyć, a
także ją szanować przez resztę swego życia. Lisa nie będzie musiała być służącą po jej ślubie
z Iverem, chyba że we własnym sercu. Jeżeli Lisa nie będzie w stanie uznać siebie za członka
rodziny, kiedy zostanie teściową Ivera, nikt nie będzie w stanie jej do tego zmusić.
- Wyjdę za Ivera - po raz kolejny powtórzyła stanowczo Stina. - Więc pozostaje ci
jedynie przyzwyczaić się do tej myśli, mamo.
Do głębi raniło ją to, że matka nie myślała o niej najlepiej.
Lisa zagryzła w sobie resztę gorzkiego żalu. Pocałowała córkę w czoło, zanim wyszła
z jej pokoju. Czekała ją bezsenna noc.
Ingrid także nie podobało się to, że Stina wychodzi za Ivera.
Tego Stina spodziewała się jeszcze mniej, niż zastrzeżeń Lisy. Przyjaciółka nie
pogratulowała ani jej, ani bratu. Stina przypisała to jednak zaskoczeniu i temu, że w domu
tłoczyło się mnóstwo osób. Ingrid chciała pewnie zaczekać, aż zostaną same.
Ingrid wślizgnęła się do pokoju Stiny, zaraz po wyjściu Lisy.
- Miałam uchylone drzwi - powiedziała Ingrid. - Twoja matka długo u ciebie była. Co
mówiła?
- A jak myślisz?
Stina zdążyła już okryć się kocami, teraz zrobiła miejsce dla Ingrid. Przyjaciółka
wślizgnęła się szybko do łóżka koło niej. Podciągnęły koce aż pod brodę i chwilę milczały,
czekając, aż ogarnie je rozlewające ciepło. Niezliczone noce zwykłe były tak zasypiać razem,
po tym jak zwierzały się sobie szeptem z różnych sekretów, śmiejąc się i płacząc, często ze
splecionymi razem dłońmi. Czasami zasypiały sobie nawzajem na ramieniu.
- Zawsze pozostaniemy siostrami w naszych sercach
- zapewniła ją Stina. Wiedziała, jak bardzo Ingrid nie lubiła dzielić się niczym ze
swoim bratem. Ingrid potrzebowała, by coś było tylko jej.
Ich twarze były obok siebie. Mimo że nie płonęła żadna lampa, widziały się całkiem
wyraźnie.
Oczy Ingrid były poważne. Wokół jej ust nie było nawet cienia uśmiechu: - Tak,
zawsze będziemy dla siebie jak siostry. Nie musisz wychodzić za mojego brata, by tak było,
więc dlaczego to robisz?
Stina nie mogła powiedzieć jej, że kocha Ivera. Ingrid zbyt dobrze znała i ją, i jego,
by w to uwierzyć. Nie mogła również wyznać przyjaciółce prawdziwego powodu - jeszcze
nie teraz. Ingrid tak łatwo można było przejrzeć. Wszystko by wygadała lub, co gorsza,
przeszkodziłaby Stinie, bo uznałaby, że powód nie jest wystarczająco ważny.
- Rozumiem, dlaczego Iver chce się ożenić z tobą - ciągnęła Ingrid - ale nie mogę
pojąć, dlaczego ty go chcesz. Czy ktoś w mieście sprawił, że jesteś przy nadziei, Stino? Ktoś,
kto nie chce się z tobą ożenić? Ktoś, kto nie może się z tobą ożenić...?
Stina zamrugała oczami.
Ingrid drżały usta. Zacisnęła wargi, by nie było tego widać, ale Stina rozpoznała
strach na pobladłej twarzy przyjaciółki. Ingrid wpatrywała się w Stinę błękitnymi oczami,
jakby szukała na jej twarzy czegoś konkretnego, jakby podejrzewała ją o coś konkretnego.
Ten cios był dla Stiny jak nagły piorun. Właściwie nie powinna czuć się zaskoczona
tym pytaniem. Podążyła ze tokiem rozumowania Ingrid. Powinna była zrozumieć to
wcześniej.
Aron.
Ingrid sądziła, że ona nosi pod sercem dziecko Arona.
- Spotkałam Arona zupełnie przypadkiem - powiedziała Stina bez gniewu. Ingrid tak
wiele straciła w ostatnim czasie. Najpierw matkę. Potem sama musiała dojść do siebie po
ranach, jakie odniosła, kiedy niemalże została stratowana na śmierć. Potem to zdarzenie z
Aronem. Ingrid nie mówiła już, że wierzy, że Aron nadal żyje, ale nie mówiła również, że
przyjęła do wiadomości jego śmierć. Długo jeszcze potrwa, zanim pogodzi się z tą myślą.
Stina nigdy nikogo tak nie kochała jak jej.
- To było tylko kilka razy, dokładnie tak, jak ci wcześniej mówiłam, droga Ingrid. W
obecności innych. Niemalże żałuję, że nie spotkałam się z nim częściej, wtedy mogłabym ci
więcej o nim opowiedzieć. Ale nie ma nic więcej. - Głęboko wciągnęła powietrze w płuca. - I
nie jestem z nikim w ciąży.
- Więc dlaczego?
- Mama sądzi, że jestem leniwa.
- Nie jesteś leniwa.
- A czy to jest takie złe? - Stina spróbowała odwrócić kota ogonem. Dlaczego to ona
musiała się im wszystkim tłumaczyć? Dlaczego to ona nie mogła stawiać pytań?
Ingrid potrząsnęła w milczeniu głową.
- Myślę, że będę tu dobrą gospodynią.
Ingrid nie odpowiedziała. Nie chodziło o to, czy Stina się nadaje. Tu chodziło o jej
życie.
- Ten ślub dojdzie do skutku - powiedziała Stina.
Ingrid bez słowa wstała i wyszła z jej pokoju.
R
OZDZIAŁ
3
Następnego dnia mieszkańcy Jakobvollen usłyszeli wiadomość o niedźwiedzim łbie,
zatkniętym przed wejściem do gospodarstwa Estena.
Wszyscy, którzy mieszkali w górze rzeki, nie mówili o niczym innym prócz
niedźwiedziej głowy. Większość ludzi nie myślała też o tym, że zabójca niedźwiedzia został
zbyty dużo mniejszą zapłatą niż ta, którą mu obiecano. Tym się zupełnie nie przejmowano.
Norman, syn sąsiada Olego, wjechał na nartach na podwórze, rozemocjonowany i z
rumieńcami na policzkach na długo, zanim zaczęło świtać. Ludzie w domu słyszeli kroki na
schodach, ale nie mogli pojąć, po co ktoś miałby przybywać tak wcześnie rano. Halvor
pomyślał najpierw, że w gospodarstwie Marty i Olego stało się coś strasznego, skoro ich syn
zjawił się z wizytą o tak nieoczekiwanej porze. Chłopiec ledwo zdołał otrzepać buty ze
śniegu, przed wejściem do ciepłej kuchni. Lisa była już jakiś czas na nogach i zdążyła mocno
napalić. Teraz ona i Ingrid były w oborze.
Poranne obowiązki przy zwierzętach pełniły na zmianę. Ingrid utrzymywała, że jest
już wystarczająco zdrowa i silna. Nie chciała, by ludzie uważali ją jak kalekę. Stina była w
domu tak krótko, że nadal traktowano ją jak gościa. To, że wkrótce miała zostać gospodynią
w Jakobvollen, stawiało ją niespodziewanie w dosyć uprzywilejowanej pozycji. Nie była ani
służącą, ani gościem, ani członkiem rodziny i nawet Lisa nie mogła się przemóc, by poprosić
ją o zrobienie czegokolwiek.
- Co sprowadza naszego gościa tak wcześnie rano?
- spytał łagodnym głosem Halvor, kiedy syn Olego i Marty złożył im życzenia
dobrych i spokojnych świąt i zdołał złapać oddech.
Norman nieskładnie opowiedział o zdarzeniu z niedźwiedzim łbem. Nie miał talentu
do snucia opowieści, ale obecnym w kuchni udało się w każdym razie odtworzyć pewien
obraz tego, co zobaczył Esten Knudsen z rodziną, kiedy wrócili ze świątecznego przyjęcia w
Jakobvollen.
- Ojciec sądził, że powinniście o tym wiedzieć, bo oni przyszli od tej strony -
powiedział Norman. Miał spuszczony wzrok, nie śmiał spojrzeć w oczy ludziom, z którymi
rozmawiał, a zwłaszcza w oczy Stiny, która była w jego wieku. On, Stina i Ingrid razem stali
przed pastorem, podchodząc do bierzmowania. Norman Olsen zawsze czuł się zakłopotany w
obecności dziewcząt.
Stina stała się przeraźliwie piękna. Nic dziwnego, że Iver chciał ją za żonę, mimo że
pochodziła z obcego kraju i była tylko służącą. Gdyby Norman był śmielszy, sam chętnie
pojąłby za żonę kogoś takiego jak Stina, ale jego matka z pewnością nigdy by na to nie
zezwoliła. Ona uważała, że powinni wybierać spośród swoich, więc tak pewnie będzie. Poza
tym on był zbyt młody na ożenek. Z dziewczętami było inaczej.
Norman zapomniał oczywiście pogratulować zaręczyn Stinie i Iverowi, a teraz byłoby
to nienaturalne. Najlepiej było udawać, że o niczym nie wie. W końcu przybył tu z ważną
wiadomością.
- Łeb niedźwiedzia zatknięty na słup u bramy? - Halvor zaśmiał się cicho. Widział w
tym element humorystyczny, ale gdyby to on był obiektem tak bezczelnego żartu, byłby
pewnie równie rozwścieczony jak Esten.
Upolowany niedźwiedź był pięknym i dużym zwierzęciem. Jego futro było
wyjątkowe. Halvor podziwiał je na własne oczy po tym, jak Esten powiesił je na ścianie w
największej izbie. Nawet jeśli skóra kiedykolwiek wróci na swoje miejsce, to bez głowy nie
będzie miała już tej samej wartości. Ale historia o tym zdarzeniu będzie żyła znacznie dłużej
niż Halvor i Esten. Gospodarzowi przyszło do głowy, że najlepiej by było, gdyby nigdy nie
udało się odkryć sprawcy, bo nieznany czynił opowieść dużo ciekawszą.
- Kawy?
Stina uświadomiła sobie, że to ona powinna czynić obowiązki gospodyni, bo była
jedyną obecną kobietą. Równie dobrze może zacząć się do tego przyzwyczajać. Najwyraźniej
ani Halvor, ani Iver nie widzieli w tym nic dziwnego. Żadnemu z nich nie przyszło do głowy
zaproponować chłopcu coś do picia lub jedzenia.
- Właśnie mieliśmy jeść śniadanie - dodała i nawet nie zauważyła, jak chłopiec z
sąsiedztwa zaczerwienił się od szyi aż po czubek głowy. - Mamy też słodkie pieczywo.
Pamiętała, że Norman lubi słodkości, choć jego wygląd tego nie zdradzał.
Chłopak, mimo że zjadł w domu solidne śniadanie, nie odmówił. To byłoby
niegrzeczne, a on, syn Olego i Marty, był dobrze wychowany. Jadł, jakby mu za to płacili.
Wlewał w siebie wrzącą kawę, a słodkie pieczywo gromadziło mu się w ustach, rozpychając
policzki jak u chomika.
Był jedyną osobą, która jadła, ale Halvor usiadł obok na chwilę z kubkiem kawy, by
dotrzymać mu towarzystwa. Nie rozmawiali, bo chłopiec nie miał czasu nic powiedzieć.
Niewiarygodne, jak dużo bułek udało mu się pochłonąć. Halvorowi przemknęła nawet myśl,
czy oby na pewno w ich domu dobrze się wiedzie. Natychmiast jednak pomyślał, że taka
ocena jest zbyt niesprawiedliwa. Młodzi chłopcy w okresie, kiedy stawali się mężczyznami,
pochłaniali jedzenie jak wilczki.
Stina, ku własnemu zaskoczeniu, uświadomiła sobie, że Norman mógłby jej się nawet
podobać, gdyby miał nieco więcej ciała. Oczywiście nic jej do tego, to było jedynie
spostrzeżenie.
Po jedzeniu chłopak wyruszył w dalszą drogę. Było jeszcze wiele osób w dolinie,
którzy nie słyszeli o tym zdarzeniu i których miał zawiadomić. Pewnie czekało go jeszcze
sporo kawy i słodkiego pieczywa w ciągu dnia.
- Sądzę, że nie powinniśmy mówić o tym Ingrid - powiedział Iver, po tym jak
Norman opuścił gospodarstwo.
Chłopak stał zwrócony w stronę Stiny przekonany, że tylko ona go słyszała. Mimo że
ojciec siedział obok nich przy stole, jego spojrzenie było obojętne. Nie wydawało się, by
przejawiał jakiekolwiek zainteresowanie tym, co działo się wokoło.
Henrik, młodszy brat Stiny, sznurował buty, siedząc na skrzyni z drewnem. Zdąży
jeszcze nanieść kilka kubików drewna, zanim kobiety wrócą z obory. Henrik także podniósł
na chwilę spojrzenie, ale nie odezwał się ani słowem. Był przyzwyczajony milczeć i udawać,
że go nie ma. Tak właśnie dzieci dowiadywały się o rzeczach, o których nie powinny mieć
pojęcia.
- Dlaczego Ingrid ma nie wiedzieć o łbie niedźwiedzia? - zapytał niespodziewanie
Halvor
Ojciec Ingrid nie wiedział o bliskim związku córki z najemnym robotnikiem, który
pomagał im przy żniwach w lecie. To on zatrudnił Arona i lubił tego obcego chłopca od
chwili, kiedy pierwszy raz go zobaczył. Wtedy jednak zmarła Anna i Halvor przestał widzieć
to, co działo się tuż przed jego oczami. To Anna zawsze rozumiała, jak czują się ludzie,
którzy byli wokół nich. Halvor widział najchętniej tylko gospodarstwo i to, co na nim trzeba
zrobić.
Ingrid nadal była traktowana w domu jak małe dziecko. Halvor sądził, że córka była
wciąż jeszcze na tyle młoda i niewinna, że za żadnym mężczyzną nie posłała grzesznego
spojrzenia, zwłaszcza nie za Aronem Eriksenem.
Iver chciał, by tak też zostało.
- Ważne, byśmy wszyscy zwracali uwagę na włóczęgów szwendających się po
okolicy i brali pod uwagę to, że nie wszyscy życzą nam dobrze - powiedział zdecydowanym
głosem Halvor.
Od dawna nie używał takiego tonu. Co najmniej od śmierci Anny.
- Ingrid nie jest już dzieckiem - dodał. - Nie możemy chronić jej przed życiem.
Minęła chwila, nim drzwi od ganku się otworzyły i w kuchni pojawiła się Ingrid.
Stina zamieniła szybkie, znaczące spojrzenie z Iverem. To była właściwie pierwsza rzecz,
jaka ich łączyła, nie liczyć tego nieudolnego zespolenia na saniach, ale o tym najchętniej by
nie myślała.
Dziwne. Stina nie była przygotowana na to, że to może się stać, w każdym razie nie z
powodu Ingrid lub jej kosztem. Ta myśl sprawiła, że zrobiło się jej niedobrze.
Ingrid była opanowana. To ona decydowała, jak długo zostanie w kuchni. Zjadła, a
potem pomogła Lisie sprzątnąć ze stołu. Następnie nagrzała wody i pomogła pozmywać na-
czynia. Kuchnia dzięki jej pomocy błyszczała czystością.
Stina nie miała wyjścia, jak tylko im pomóc, robiąc swoje.
Trzy kobiety pracowały ramię w ramię, nie zamieniając ze sobą ani słowa. W ten
sposób robota była szybciej zrobiona i Stina mogła porozmawiać z Ingrid w cztery oczy. Tyle
tylko, że Ingrid wcale nie chciała zostawać z przyjaciółką sam na sam.
Dopiero po obiedzie, po kolejnym zmywaniu naczyń, sprzątaniu kuchni i kolejnej
wizycie w oborze, Stinie udało się pójść za Ingrid do małego pokoju, gdzie były tylko we
dwie.
Przyjaciółka była w przedziwnym nastroju od czasu, kiedy usłyszała historię o futrze.
Stina nie wiedziała, czego się po Ingrid spodziewać.
Stina i Iver myśleli o tym samym, mimo że nie mieli czasu ze sobą porozmawiać.
Zamienili spojrzenie, kiedy Norman był z wizytą i Stina rozpoznała strach i zwątpienie w
błyszczących niebieskich oczach Ivera.
Z nich dwojga to Iver nie miał w ogóle wątpliwości. Ona uważała, że nie mogą być
całkowicie pewni, kim był nieboszczyk w Tromsø. Ale palce muzyka - stwardniałe, pokryte
odciskami opuszki palców u lewej dłoni trupa, którego wyciągnięto z morza w zatoce
Hansjordnes - były najlepszym dowodem, jakiego mógł żądać Iver.
Jaki inny ciemnowłosy skrzypek zaginął w Tromsø? Któż inny, kogo nikt nie
rozpoznał i kogo zaginięcia nikt nie zgłosił?
Stina nie miała na to odpowiedzi, więc uznała tę oczywistą. Ale chciała być
całkowicie pewna! Chciała, by Aron był poza zasięgiem Ingrid. Nie zniszczy życia jej
najlepszej przyjaciółce.
Ten, którego pochowali to był na pewno Aron Eriksen.
Lensman zaufał niezachwianej pewności syna gospodarza z Målselvdalen. I ani Stina,
ani Iver nie uronili żadnej łzy nad nieboszczykiem.
- Co teraz powiesz? - Głos Ingrid drżał, kiedy stała przed piecem, żeby się ogrzać.
Przyjaciółka stała wyprostowana jak struna.
- Nie wiem, co mam powiedzieć - przyznała cichym głosem Stina.
- Więc kogo złożyliście do grobu w Tromsø? Jakiego nieznanego biedaka?
Stina musiała zebrać się w sobie, nim odpowiedziała:
- Arona. Pogrzebaliśmy Arona.
Ingrid nawet się nie odwróciła, by spojrzeć Stinie w oczy.
- O ile mi wiadomo - dodała opornie Stina.
Byłoby łatwiej, gdyby nie musiała się w ten sposób zabezpieczać, ale winna była
Ingrid chociaż odrobinę szczerości. Nadal należały do siebie. Były siostrami w swych sercach
- mimo że serce Stiny krwawiło, a Ingrid niemalże kipiała oskarżeniami i złością. Stina
przemilczała już tyle spraw, ale robiła to wyłącznie po to, by chronić swą przyjaciółkę.
Opowie jej to wszystko kiedyś, kiedy Ingrid nie będzie tak wrażliwa jak teraz. Ingrid ją
zrozumie - kiedyś.
- O ile ci wiadomo...! - wybuchła gwałtownie Ingrid.
- W takim razie nic ci nie wiadomo!
Stina nic nie odpowiedziała.
- Więc ten człowiek nadal ma leżeć tam pogrzebany, pod obcym nazwiskiem? Jako
Aron?
Stina zacisnęła pięści schowane w kieszeniach spódnicy. Gdyby Ingrid na nią
spojrzała, mogłaby wyczytać z jej twarzy wszystko jak z otwartej księgi. A gdyby była mniej
poruszona, usłyszałaby żal, niepewność i ból w głosie Stiny.
- Wszystko zmyśliliście?
Ingrid odwróciła się gwałtownie w jej stronę. Ręce, które miała skrzyżowane na
piersiach, były niemal jak tarcza pomiędzy nimi, jak zapora, której Stinie nie wolno było
przekroczyć.
- Może w Tromsø nie ma w ogóle żadnego grobu?
- Zmrużyła oczy, jakby chciała wejrzeć Stinie w głąb duszy. Była tak zezłoszczona,
że nie zwróciła uwagi na to, co było oczywiste: Stina się wahała i czuła się winna, że uległa
niezachwianej pewności Ivera.
- Wszystko to razem z Iverem zmyśliliście? Kłamaliście mi o Aronie, żebym o nim
zapomniała? Myśleliście, że tak będzie dla mnie najlepiej? Tylko ja wiem, co jest dla mnie
najlepsze. Kocham Arona. Jak możesz stawać po stronie Ivera? Jak możesz mnie zawieść, a
nawet mówić mi kłamstwa, które łamią mi serce?
- Nie kłamałam.
Stina chciała wziąć przyjaciółkę w objęcia, ale Ingrid się odsunęła. Na jej twarzy
płonęły złość i pogarda.
- Zdeptałaś moje serce!
Ingrid najpierw czuła żal, potem zwątpienie, a na koniec uwierzyła w niemożliwe: że
Aron nie był martwy, że to była pomyłka. Ale w jaki sposób Stina i jej brat mogliby się my-
lić? Ponownie poczuła żal. Nie było słów, by opisać jej ból.
Czy wszystko opierało się na kłamstwie? Kłamstwie z premedytacją?
Aron musiał być przy życiu. Nikt inny na całym świecie nie wpadłby na pomysł, by
ukraść to niedźwiedzie futro, tylko Aron...
- Nigdy tobie nie skłamałam, Ingrid. Musisz mi uwierzyć! - błagała Stina. - Jesteś dla
mnie jak rodzona siostra, wiesz o tym. To się nigdy nie zmieni. Widziałam tego nie-
boszczyka. Trudno było... zobaczyć wyraźnie, jak on wyglądał, kiedy jeszcze żył. Ale
wydawało mi się, że go rozpoznałam, a Iver był jeszcze bardziej pewny. Naprawdę
wierzyłam, że to Aron zginął w Tromsø, i nadal w to wierzę.
Musiała to powiedzieć. Musiała nadal w to wierzyć, inaczej zacznie się nienawidzić.
Ingrid nie widziała sensu w prowadzeniu kłótni ze Stiną. Wszyscy zwrócili się
przeciwko niej tej zimy, teraz także Stina, jej przyjaciółka, która była jedną z niewielu osób,
którym Ingrid mogłaby powierzyć swe serce. Wierzyła, że Stina zrobiłaby wszystko, by jej
nie zranić, bo Ingrid to samo czuła w stosunku do niej.
Kiedy jednak spojrzała na nią uważniej, zrozumiała, że w Tromsø rzeczywiście był
jakiś nieboszczyk. Nieboszczyk, z którego zrobili Arona.
- Aron żyje - powiedziała Ingrid z pewnością w głosie.
- To on zabrał futro Estenowi.
Stina powstrzymał się przed powiedzeniem tego, co w tym momencie przyszło jej do
głowy. Ona i Iver pomyśleli to samo, jakżeby inaczej? To Aron zastrzelił tego niedźwiedzia.
- Oszukali go na zapłacie - powiedziała Ingrid. - Nie dostał tyle, ile było umówione,
kiedy zastrzelił niedźwiedzia. I to on miał mieć futro. Oni zażądali również tego, ale ono
należało się Aronowi.
Stina przestraszyła się ognia, który płonął w oczach Ingrid.
- Aron zabrał to, co do niego należało. I on rozlicza się z tymi, którzy postępują
wobec niego niesprawiedliwie.
- Uśmiechnęła się, jakby wszystkie jej troski znikły.
- Aron żyje, Stino. Aron żyje i jest gdzieś w Målselvdalen. Nie zapomniał o mnie,
nigdy o mnie nie zapomni, nieważne, co mówicie lub robicie.
To było przerażające samo w sobie, a jeszcze bardziej przerażające, jeżeli
rzeczywiście było tak, jak mówiła Ingrid: że Aron potrafi zabrać to, co uważa za swoje. Stina
nie miała w duszy najmniejszych wątpliwości, że Aron Eriksen uważał Ingrid Halvorsdatter
za swoją.
Kolejna rzecz, która ją przerażała, to to, co łączyło Arona z tym nieboszczykiem w
Tromsø. To nie mógł być przypadek, że Aron zniknął właśnie wtedy, kiedy mężczyzna tak
do niego podobny został znaleziony martwy w morzu, a następnie złożony do grobu pod jego
nazwiskiem.
Aron wyznał jej kiedyś, że zabił człowieka. Własnego ojca. Jeżeli zrobił to raz, może
zrobić to po raz kolejny.
To nie był mężczyzna dla Ingrid. Byłoby lepiej, gdyby był martwy.
A jeżeli Aron żył, kim był ten człowiek, którego pogrzebali?
R
OZDZIAŁ
4
Wilk był tylko snem i Aron nie miał zamiaru więcej rozmyślać o tym wydarzeniu.
Szaroniebieskie światło oznaczające kończący się grudniowy poranek, sprawiało, że las nie
wydawał mu się już tak przerażający jak w nocy. Teraz musiał wykorzystać dzień i
przemierzyć jak największą odległość.
W lesie był sam. Nawet wrona nie dotrzymywała mu towarzystwa. Wokół Arona
panowała całkowita cisza, zupełnie jakby wszystkie stworzenia wiedziały, że pomiędzy
pniami drzew czyhał drapieżnik.
Mięso i chleb były zamarznięte, ale udało mu się odciąć kilka cienkich plasterków
wędzonej kiełbasy. Topniały mu na języku, zanim gruntownie je przeżuł. Słony smak dawał
mu złudne poczucie sytości.
Zasznurował buty i zdjął z siebie jeden sweter. Rozgrzeje się, kiedy wyruszy w drogę.
Być może w ciągu dnia nadarzy się okazja, by wysuszyć wilgotne ubrania gdzieś przy ogniu.
Aron z wysiłkiem wdrapał się na wzgórze. Ujrzawszy roztaczający się stamtąd widok,
poczuł się rozczarowany. Zabudowania, które - jak sądził - zostały już daleko za nim, nadal
były w polu widzenia. Przed jego oczami zbiegały się rzeki Mål i Bardu. W nocy nie wiało
wystarczająco silnie, by śnieg pokrył jego ślady. Jeżeli ktoś zechce go szukać, łatwo trafi na
jego trop.
Ludzie w dolinie myśleli pewnie, że osoba, która zabrała futro, udała się do Tromsø,
Senji lub w inne miejsce pełne ludzi. Sądzili być może, że był to ktoś znający okolicę, kto
usłyszał, jak mówiono o niedźwiedzim futrze, i kto może miał urazę do Estena. Możliwe, że
gospodarz miał z kimś zatarg o drewno, jego cenę lub jakość. Aron nie wierzył, by był na
świecie jakikolwiek dorosły mężczyzna, który nie miałby ani jednego wroga.
Nie będą podejrzewać prawowitego właściciela futra, bo przecież w okolicy prawie
wszyscy już wiedzieli, że ten nieszczęśnik nie żyje i został pochowany.
Ingrid pewnie znała prawdę, ale ona nie ogłosił tego całemu światu. Należeli do
siebie, on i Ingrid. Ale zanim będzie mogło być im razem dobrze, on musi dopełnić pewnych
zobowiązań. Miał obietnicę do spełnienia.
Przed nadejściem zmierzchu Aron odnalazł niewielką dolinę, gdzie pierwszy raz
spotkał niedźwiedzia. Koryta strumienia nie dało się pomylić z żadnym innym miejscem.
Odpoczywając, przypomniał sobie wszystko, co czuł, kiedy usłyszał stąpanie niedźwiedzia i
poczuł, jak zwierzę pchnęło go nosem i łapami. Niemalże czuł nieprzyjemny zapach z jego
pyska, wydawało mu się, jakby niedźwiedź był tuż obok.
- Fantazjujesz, człowieku! - powiedział głośno do siebie.
Często rozmawiał sam ze sobą podczas swych samotnych wędrówek. Ten, kto nie
używał słów, łatwo mógł je zapomnieć, a tego Aron nie chciał. Czasami słowa były
wszystkim, co miał.
- Niedźwiedzie zimują w norach. - Ruszył pod górę na drugą stronę doliny. - A tego
niedźwiedzia niesiesz na swych plecach. Ten zapach, który czujesz, pochodzi właśnie od
niego, przyjacielu, wrył ci się pod skórę po tylu nocach przespanych na jego futrze.
Zaśmiał się i po chwili było mu już znacznie łatwiej wchodzić na wzniesienia. Wyżej
wiatr wiał zdecydowanie silniej a mróz był ostrzejszy.
Maleńka chatka była tak przysypana śniegiem, że gdyby nie wiedział o jej istnieniu,
nie byłby w stanie w ogóle jej zauważyć. Szopę na siano natomiast można było dostrzec
wystającą ponad śnieg, a przynajmniej jej dach i wytarte szare ściany.
Aron westchnął. Miał nadzieję, że od razu uda mu się dostać do środka i rozpalić
ogień. Po lodowatych noclegach, którymi musiał się zadowolić przez tyle tygodni, należała
mu się odrobina prawdziwego ciepła. W gęstniejącej ciemności obszedł na nartach szopę.
Okienko pod jedną z bocznych ścian było lekko otwarte i po chwili udało mu się je całkiem
wepchnąć do wewnątrz. Wsunął do środka połowę ciała, nie zdejmując z nóg nart. Z tego, co
pamiętał, okienko było nad ziemią kilka dobrych łokci. Tuż pod nim jednak był stryszek,
który Aron wymacał kijkami do nart. Wykonał swego rodzaju akrobację kiedy, wisząc w
okienku, zrzucił z siebie torbę i skórę niedźwiedzią. Bagaże głucho upadły na podłogę. Teraz
nie miał przy sobie już nic, co by hamowało jego ruchy Prócz futerału ze skrzypcami, ale z
tego nie zamierzał się wyswobodzić. Strzelbę sprzedał wcześniej w Tromsø, nie sądził
bowiem, by miał jej jeszcze kiedykolwiek potrzebować. Możliwe, że popełnił błąd.
Udało mu się przecisnąć tułów z powrotem. Trzymając się jedną ręką, poluzował
jedną z nart i chwycił ją, nim upadła na ziemię. Na stryszku nie było zbyt dużo siana. Aron
miał nadzieję, że będzie mógł się w końcu ogrzać. Przynajmniej nie będzie musiał spać pod
gołym niebem. Teraz miał dla siebie cztery ściany i dach, który chronił go od wiatru i śniegu
a dodatkowo stanowił przeszkodę dla dzikich zwierząt. Aron zdjął drugą nartę w ten sam
sposób i teraz mógł już wsunąć obie stopy do środka przez okienko, które za sobą zamknął.
Stryszek był niewielki. Pamiętał go. Możliwe, że na dole zostało trochę siana, ale nie
udało mu się znaleźć drabiny, pewnie została przeniesiona gdzie indziej. Nie zamierzał
ryzykować złamania ręki lub nogi, chodząc dookoła w całkowitej ciemności. Nadejdzie
ranek, zrobi się jaśniej i wtedy będzie mógł zobaczyć, co jest w szopie.
Aron był nauczony cierpliwości. Po ciemku rozsznurował niedźwiedzie futro, by móc
na nim usiąść. Następnie przebrał się w suche spodnie i powiesił mokrą parę na krawędzi
stryszku. Skoro był w środku, mógł już wyjąć z torby jedzenie. Tutaj nie przyciągnie ono
zwierząt, które mogłyby ukraść jego prowiant. W szopie były najprawdopodobniej jedynie
myszy.
Dobrze było odpocząć. Dopiero teraz mógł przełożyć pasek od futerału przez głowę i
odłożyć skrzypce na bok. Aron obchodził się z nimi delikatnie, jakby były jego dzieckiem.
Zawsze leżały na tyle blisko niego, by w każdej chwili mógł je chwycić.
Na stryszku Aron mógł siedzieć bez rękawic. Pokroił suszone mięso i chleb, który
zdążył już odmarznąć. Uważał, by się nie przejeść, bo dobrze pamiętał, co się stało, kiedy był
tak bezmyślnie zachłanny.
Poczuł się syty i od razu zrobiło mu się dużo cieplej. Zwinął się w kłębek, okrył
futrem i pozwolił, by ogarnął go sen. Następnego ranka obudziło go światło dnia.
Wstał i rozprostował ciało. Wciąż zawinięty w niedźwiedzie futro, zjadł kawałek
chleba i mięsa. Po jego ciele rozlało się poczucie błogości. Wreszcie nadeszła pora by zbadać
szopę. Wydawało mu się, że pamięta to pomieszczenie, że w szopie przechowywano
narzędzia. Niestety nie miał pewności, że nadal tak było. Aron usiadł na krawędzi stryszku i
opuścił się na podłogę poniżej. Było tam dużo ciemniej, śnieg ciasno przylegał z zewnątrz do
ścian i zatykał nawet najmniejszą szparę, przez którą mogło wlecieć powietrze. Na podłodze
znalazł drabinę i natychmiast przystawił ją do krawędzi stryszku. Wyszperał trzy kosy, trzy
pary wideł i pięć grabi o różnym uzębieniu. Znalazł też drąg oraz topór, a także, oparte o
ścianę koło drzwi wejściowych, piłę i łopatę.
Aron poczuł prawdziwą radość. Niekiedy trzeba było zaufać własnemu szczęściu.
Oparł się ramionami o drzwi i usiłował wypchnąć je na zewnątrz, ale te nawet nie drgnęły.
Śnieg był zbyt ubity. Nie miał co liczyć, że uda mu się odkopać sobie wejście z tej strony,
więc zabrał ze sobą narzędzia na stryszek. Na zewnątrz było szaro i bezwietrznie. Siedząc w
ciasnym okienku z nogami dyndającymi na zewnątrz, Aron próbował nałożyć narty. To było
nie lada wyzwanie. W tej pozycji udało mu się zapiąć jedynie jedną nartę. Mrużąc oczy,
spojrzał w dół stromej zaspy podchodzącej pod ścianę szopy. Musi mu się udać utrzymać
równowagę na jednej narcie, aż dojedzie na sam dół stromej górki.
Aron zdecydowanym gestem odrzucił od siebie łopatę, która niczym sanki zjechała aż
pod górkę śniegu. Pomyślał, że to musi być chatka, w której były piec i łóżka. Piła podążyła
tą samą drogą, lecz już nie w równie eleganckim stylu. Drąg przebił się przez śnieg, aż
dotknął gruntu, ale wciąż wystawał ponad białą pokrywę. Aron zakładał, że uda mu się
wydostać go stamtąd bez większych problemów. Wsadził topór do torby, przytwierdził do
niej z wierzchu futro niedźwiedzie i puścił całą konstrukcję w dół po śniegu za łopatą. Teraz
pozostał jedynie futerał ze skrzypcami.
Sam wziął do rąk drugą nartę i kijki i wyskoczył przez okienko. Udało mu się
zachować równowagę i znalazł się na dole górki, nim zdążył pomyśleć, co się dzieje.
Kilka następnych godzin spędził, ciężko harując. Nie ściągając z nóg nart odśnieżył
nie tę ścianę. Zorientował się dopiero, kiedy odnalazł okno. Poza tym nie uważał, by ta praca
była nadaremna, ponieważ dobrze było mieć widok na zewnątrz, a poza tym będzie też mieć
dzięki temu światło w środku.
Ucieszył się, kiedy odśnieżył drzwi. Chatka była jego zbawieniem, o którym myślał
całą drogę z Tromsø. Musiał natychmiast zniknąć z miasta, a tutaj mógł odpocząć i dojść do
siebie. Bezpiecznie może tu spędzić co najmniej miesiąc, przynajmniej do czasu, kiedy wróci
słońce. Oczywiście, jeżeli uda mu się zdobyć pożywienie. Ale w chatce było z pewnością
coś, z czego będzie mógł zrobić sidła na przepiórki, poza tym miał jeszcze prowiant na jakiś
tydzień. Będzie mógł poleżeć w cieple, najeść się, odpocząć i nabrać sił. Kiedy dni staną się
jaśniejsze, wyruszy w dalszą drogę.
Drzwi były zamknięte tylko na haczyk. Aron otworzył je i wniósł skrzypce, torbę i
narzędzia. Narty i kijki zostawił na zewnątrz, oparte o ścianę. Resztę narzędzi zabrał ze sobą
do środka. Pogoda w górach była zmienna, więc najlepiej było chronić to, czego mógł
później potrzebować.
Pokój był tak mały, jak go pamiętał. Łóżka, stół, małe stołki i piecyk, który dobrze
grzał. Największym cudem był ułożony pod jedną ze ścian opał. Góra drewna sięgała aż do
sklepienia. Gdyby był wierzący mógłby teraz paść na kolana i dziękować wszechmogącemu
Bogu.
Aron otworzył drzwiczki do pieca. Obok sterty drewna leżało kilka płatów brzozowej
kory, więc ułożył kilka pasków na dnie pieca. W worku miał krzemień, którym mógł
wykrzesać kilka iskier. Zajęło to chwilę, ale jego wysiłek został nagrodzony kilkoma małymi
iskrami. Wkrótce w piecu wesoło skakały płomienie.
Aron przykucnął, unosząc nagie dłonie w stronę słabiutkiego płomienia. Ciepło
rozchodziło się po jego palcach, sprawiając ból. Łzy popłynęły mu z kącików oczu, kiedy
zaczęło go kłuć i szczypać pod paznokciami. Ból dawał jednak nadzieję, był dobry. Odłamał
kilka mniejszych szczap i położył je ostrożnie na korze. Następnie poukładał na palenisku
większe kawałki drewna. Dopiero kiedy ogarnął je ogień, wyprostował się i odprężył. Nie
odważył się jeszcze zdjąć kurtki i czapki, ale wkrótce na pewno zrobi się ciepło i przytulnie.
Był uratowany. Każdy inny pewnie przysiadłby teraz koło pieca, ale Aron nie
marnował czasu. Podsuszył trochę rękawice i wyszedł z powrotem na zewnątrz nanieść
śniegu do dwóch wiader, które znalazł w środku. Kiedy śnieg topniał, zlewał wodę do
jednego z nich i nosił dalej, aż nazbierał prawie dwa pełne wiadra wody. W równych
odstępach czasu dokładał do ognia.
W połowie dnia zrobiło się tak ciepło, że Aron mógł siąść w jednej parze skarpet i
jednym swetrze, podczas gdy reszta ubrań schła nad piecem. Nie czuł głodu ani pragnienia, a
jego ciało aż do szpiku kości przenikała błogość. Było mu tak dobrze, że wyjął skrzypki i grał
dla samego siebie do późnego wieczora.
Potem sam nie wiedział, co ma ze sobą zrobić, nie był bowiem przyzwyczajony do
bezczynności. Odczuwał skutki samotności, której nie lubił. Aron zawsze wolał przebywać z
ludźmi.
Po porannym posiłku postanowił wyjść i zastawić sidła na pardwy. Znalazł parę
wnyków. Jako przynętę zabrał trochę drogocennego chleba, ale świeże mięso z piersi pardwy
było kuszącą odmianą od tego, co jadł do tej pory.
Był tak przyzwyczajony do codziennego jeżdżenia na nartach, że kiedy odpoczywał,
niemalże mu tego brakowało. Aron zdecydował, że w ciągu najbliższych dni narąbie w lesie
trochę drewna na opał i przyciągnie je za sobą do chatki. Surowe drewno wystarczy na dłużej
niż wysuszone, które było nagromadzone w izbie i które spalało się szybciej, niż się tego
spodziewał.
Odnalazł ślady pardw. Dym z komina był dobrze widoczny z miejsca, gdzie zobaczył
krzyżujące się ślady. Las był rzadki, wiatr zwiał śnieg pozostawiając nagą ziemię. Gdzie
indziej śnieg nagromadził się w zaspy wysokości człowieka. Pofalowany pas mchów i
krzaków jagód ciągnął się aż po krawędź krajobrazu. Aron był przekonany, że właśnie tu
przychodzą pardwy.
Pierwsze sidła zastawił tam, gdzie zaczynał się pas gołej ziemi. Dobrze pamiętał, jak
należało ułożyć pętlę, i ukrył ją tak, że nawet on sam ledwo ją widział. Potem poszedł dalej i
zastawiał nowe wnyki w odległości dziesięciu łokci od siebie. Już się cieszył na myśl, że
będzie się mógł najeść świeżym mięsem. Szkoda, że nie pomyślał, by zabrać ze sobą trochę
masła, wtedy mógłby upiec pardwy, a tak będzie musiał je ugotować lub uwędzić na kratce
zrobionej z cienkich gałęzi. Na samą myśl pociekła mu ślina.
Krzyk sprawił, że na chwilę niemalże ogłuchł. Las wypełnił się rykiem, wydawało mu
się, że gałęzie drżą nad jego głową. Leżąc na oblodzonej przy gruncie ziemi, którą pokrywała
warstwa porostów, Aron poczuł przeszywający ból.
Krzyk pochodził od niego samego. W jego kość nad prawą kostką wbijała się
metalowa szczęka potrzasku na zwierzęta.
Jeszcze chwilę potrwało, zanim ból stał się częścią rzeczywistości.
Aron ochrypł od krzyku, który pozbawiał go sił. Nikt nie mógł go usłyszeć. Jeżeli
będzie nadal tu leżał, najpierw przemoknie do suchej skóry, a potem zamarznie lub wy-
krwawi się na śmierć.
Zanim jeszcze spróbował rozgiąć szczęki potrzasku, wiedział, że było to bezcelowe.
Gołymi rękami nigdy mu się to nie uda. W chatce miał metalowo zakończony drąg. Poza tym
tam było ciepło. Jeśli tutaj zostanie, prędzej czy później umrze.
Aron tak silnie zacisnął szczęki, że niemal rozgruchotał sobie zęby. Położył się na
plecach i używając zdrowej stopy, popychał swe ciało do przodu. W prawej stopie, która nio-
sła ten diabelski zacisk, czuł przeszywający ból. Nie mógł nie opierać jej o ziemię, bo klamra
była ciężka, nie dawał też rady trzymać stopy w powietrzu, kiedy się przemieszczał. Każde
odepchnięcie od ziemi przybliżało go do celu o nie więcej, jak pół łokcia, ale przynajmniej
poruszał się do przodu.
Kiedy dotarł do miejsca, gdzie zostawił narty, był cały przemoczony od śniegu i potu.
Już było mu zimno. Nigdy mu się nie uda doczołgać do chaty, mimo że był to
najprawdopodobniej najmniej bolesny sposób przemieszczania się. Jeżeli zemdleje leżąc w
śniegu, nie ma pewności, czy się ponownie obudzi.
Kto do diabła powiedział, że człowiekowi zawsze ma być dobrze? Czy on nie był w
stanie znieść bólu?
Aron zaklął. Z trudem zdołał przesunąć się w pozycji siedzącej do pnia brzozy. Prawą
stopę trzymał podniesioną do góry. Odległość nie była większa niż dwa łokcie, a on czuł,
jakby właśnie pół dnia spędził idąc marszem. Lewa stopa znalazła oparcie na ziemi. Ułożył
narty starannie obok siebie i obrócił je tak, by ich czubki wskazywały kierunek chaty. Wtedy
przyciskając plecy do brzozy i wytężając swe wszystkie siły, podniósł się z ziemi.
Gdyby nie to drzewko, natychmiast znalazłby się z powrotem na ziemi.
Niebezpiecznie kręciło mu się w głowie, ale przycisnął się do pnia i pozostał na nogach.
- Weź się w garść, Aron! - wyszeptał głosem, który nie był jego, ale który mimo to
przestraszył go i skłonił do posłuszeństwa. - Tchórzem jesteś, chłopcze? Boisz się, że będzie
trochę boleć? Babą jesteś, Aronie? Nie potrzebuję tutaj bab. Stój na nogach, chłopcze!
Zrobił to.
- Nałóż narty, ty tchórzliwy Cyganie!
Aron kurczowo trzymał się pnia drzewa, kiedy podniósł zdrową stopę i wymacał nią
zapięcie w narcie. Ból był nie do opisania. Pociemniało mu przed oczami, ale objął ra-
mionami brzozę i przysiągł sobie, że nie upadnie.
- Chwiejesz się, chłopcze? - spytał samego siebie. Lecz ten głos był tylko w jego
głowie. Słowa nie dały już rady wydostać się na zewnątrz.
Przeniósł ciężar na lewą nogę. Było mu ciepło w prawym bucie i Aron zrozumiał, że
gromadziła się tam krew. Nie miał zbyt wiele czasu. Być może to, co miał zamiar zrobić było
niemożliwe, ale była to jego jedyna szansa na przeżycie.
Być może wilk nie był tylko snem, być może biegał niedaleko po lesie, być może
szedł za nim. Wilki trzymały się w stadach. Jeżeli będzie nadal leżał, zapach krwi przyciąg-
nie tu całą watahę. Będzie z niego bezbronna ofiara. Nie tak chciałby umrzeć. Nadal miał
wiele do zrobienia.
Prawa stopa przesunęła się o pół cala po krzaku jagód w stronę prawej narty. Zmusił
się, by wsadzić but w zapięcie, ale nie był pewien, czy tam się utrzyma. Musiał podjąć to
ryzyko. Jego całe życie zależało od wyniku tego ryzykownego manewru. Na szczęście kijki
stały w pionie i zamiast nadal zwlekać obawiając się tego, co go czekało, Aron ustawił się z
powrotem w śladach po nartach, które zrobił nie dalej jak pół godziny temu. Nadal mógł
dostrzec wąski pasek dymu na biało-szarym niebie. Musiał zdążyć z powrotem, zanim ogień
wygaśnie. Chciał wyć z bólu, ale zatrzymał w sobie krzyk. Poddanie się w tym momencie
oznaczało pewną śmierć.
Krajobraz między miejscem, gdzie się znajdował, a chatką był łagodnie pofalowany.
Dla niego łagodne, niewysokie wzniesienia były teraz wystarczająco strome. Przybywając
tutaj, myślał, że ma szczęście, że jest tu tak równo. Jak szybko można zmienić zdanie! Aron
odpychał się rękami do przodu, ale im bardziej się wysilał, tym bardziej chatka wydawała się
od niego oddalać.
Jeżeli mu się to powiedzie, roztrzaska każdy potrzask na zwierzęta, jaki ujrzy przez
resztę życia.
Nagle chatka zaczęła rosnąć w polu jego wzroku. Ujrzał ją poprzez zasłonę łez i potu.
Aron zamknął oczy i wszystkie siły włożył w odpychanie się od ziemi, obiema rękami. Narty
jechały po utartych śladach, tak że nie musiał pilnować kierunku. Ostatni odcinek miał z
górki. Wtedy udało mu się lekko uchylić oczy. Prawie wjechał w ścianę i musiał zahamować,
wyciągając przed siebie ramiona. Jeden z kijków złamał się w zderzeniu ze ścianą.
Udało mu się. Aron zdjął haczyk przytrzymujący drzwi i otworzył je, nim zebrał w
sobie siły, by zdjąć narty. Jeżeli go to przerośnie, upadnie do przodu. Kiedy zrobił dwa kroki,
potrzebne, by znaleźć się w środku, ból prawie przeżarł go do wewnątrz. Upadł do tyłu na
drzwi zamykając je równocześnie. Kiedy tak leżał prosto na ziemi, miał na tyle rozumu, by
wyprostować ręce do tyłu i sięgnąć po drąg. Chwycił go obiema odzianymi w rękawice
dłońmi i objął, jakby to była jego od dawna wytęskniona kochanka.
Jego tętno się uspokoiło, ale krew nadal wszędzie w nim huczała. Nie mógł dłużej
czekać. Usiadł na podłodze, podciągnął się do skrzynki z drewnem i podniósł się, używając
zarówno jej jak i drąga jako podpórki. Skrzynia miała odpowiednią wysokość, by na niej
usiąść. Zamierzył się metalowym końcem drąga w żelazną klamrę, która chciała połknąć jego
stopę. Drąg był ciężki i niełatwy w użyciu, a jemu trzęsły się ręce. Pierwsze próby skończyły
się niepowodzeniem. Nie poczuł się też lepiej, kiedy ciężki drąg natrafił na już obolałą,
krwawiącą kostkę.
Aron wykrzyczał swój ból kilka razy, a następnie zaciskając zęby, spróbował
ponownie. W końcu udało mu się wślizgnąć drąg w stalową szczękę, pomiędzy wielkie, ostre
zębiska, a nogawkę spodni i but. Bolało go tak mocno, że przez moment pomyślał, że lepiej
byłoby chyba umrzeć.
- Jesteś mięczakiem, chłopcze? - spytał głos w jego wnętrzu. - Jesteś jednym z tych,
co poddają się przy najmniejszym oporze?
- Nie - wyszeptał Aron.
Oparł podeszwę buta, który miał na zranionej stopie o podłogę i używając obu rąk,
odgiął klamrę. Dość długo stawiała opór. Wydawało mu się, jakby potrzask odciął mu stopę.
Nie wyobrażał sobie czuć większy ból. Z oczu płynęły mu łzy, cały ociekał potem. Krwawił z
rany na stopie i na dłoniach ale nie ustawał w swej walce z żelastwem.
Usłyszał kliknięcie. Aron nadal odginał szczęki, aż spadł ze skrzynki. Nie rozumiał,
dlaczego nie stawiała już oporu.
Leżąc na ziemi z palcami zaciśniętymi wokół zardzewiałego żelaza, usłyszał zgrzyt
metalu.
Powoli otworzył oczy i z wysiłkiem popatrzył poprzez mgłę łez. Potrzask był
rozłamany.
Ostatkiem sił wyciągnął zranioną stopę ze zniszczonej pułapki. Obrócił się na plecy i
z miejsca, gdzie leżał, ujrzał tlące się w piecu rozżarzone drewna. To było ostatnie, co
zapamiętał, nim stracił świadomość.
R
OZDZIAŁ
5
Maria głaskała go po włosach. Leżał, trzymając głowę na jej kolanach, a ona płakała,
bo miał umrzeć.
Maria, z jasnymi włosami i brązowymi oczami... Ona nie powinna płakać, ona
powinna się cieszyć, bo on znów z nią był. Odnalazł ją. Czy to raczej ona odnalazła jego?
I dlaczego miała na sobie białą sukienkę należącą do Ingrid? One się przecież nie
znały? Marii nie było nigdy w Målselvdalen. Kiedy poznała Ingrid, by móc pożyczyć od niej
sukienkę?
Czy Ingrid też tu była?
- Ingrid?
Aron odzyskał przytomność w chwili, kiedy wypowiedział jej imię. Wyraźnie czuł, że
Ingrid jest gdzieś obok. Rozejrzał się dokoła. W chatce nikogo nie było. W pomieszczeniu
było zimno, a jego oddech tworzył w powietrzu kłęby pary. Było mu jednocześnie zimno i
gorąco.
Ingrid tu nie było, ale czy to możliwe, że była tu wcześniej? Wyraźnie czuł obecność
jakiejś kobiety, czuł miękkie dłonie, które głaskały go po włosach i policzkach.
Prawie jak mama. Ale dłonie mamy nigdy nie były miękkie. Były wysuszone, popękane
i stwardniałe od odcisków, prawie jak u mężczyzny. Opuszki palców były jedynym miękkim
miejscem na jej dłoniach.
- Ingrid? - powtórzył Aron, choć wiedział już, że był sam. Nie rozmawiał z Ingrid od
jesieni.
Wtedy jego uwagę odwrócił ból.
Z wysiłkiem uniósł się do pozycji siedzącej. Kostka była zesztywniała, a cała prawa
noga pulsowała i piekła..
Wtedy przypomniał sobie potrzask na zwierzęta.
Zakręciło mu się nagle w głowie. Wiedział, że jeżeli teraz zemdleje, umrze.
Zamarznie, wykrwawi się na śmierć.
Nie miało już właściwie znaczenia, w jaki sposób zakończy życie. Nie miał szans,
świadomość utrzymywał ostatkiem sił. Był nikim, nie miał w sobie nic wartościowego.
Nawet umierał w marny sposób.
- Wstyd mi za ciebie, Aronie! Jesteś nikim i na zawsze nikim pozostaniesz. Jesteś jak
gówno, łajno. Myślisz, że to wspaniale bawić się skrzypcami cały dzień? Myślisz, że to z cie-
bie zrobi mężczyznę? Prawdziwy mężczyzna potrafi wziąć do ręki łom, łopatę, kosę.
Prawdziwy mężczyzna nie boi się pracy, nie boi się zniszczyć sobie rąk. Nie boi się splunąć w
dłonie i chwycić za narzędzie. Jesteś słabeuszem, Aronie! Jesteś tak słaby, że na twój widok
spluwam.
Z wysiłkiem utrzymał podniesione powieki. Ogień ledwie się tlił. Podciągnął się
prawie pod sam piec, wlekąc za sobą zranioną stopę. Czuł, jakby przebijało ją tysiące noży.
Ale ból oznaczał, że nadal był przy życiu, i to pozwalało mu zachować świadomość.
Chwycił leżącą najbliżej szczapę drewna i powoli zbudował nowe ognisko. Niewiele
mógł zrobić, by pomóc żarowi na nowo przemienić się w ogień. Musiał po prostu być cierp-
liwy i czekać z nadzieją, że ogień nie umrze przed nim.
Czy uda mu się wstać?
Znowu musiał ruszyć się tak, by pięści mogły oprzeć się o skrzynię z drewnem. Aron
zacisnął zęby i podciągnął j się do góry, opierając cały ciężar ciała na rękach. Opadł na
skrzynię, potrzebował paru minut, by dojść do siebie. Zajęło to dłuższą chwilę, nim odważył
się unieść prawą stopę i oprzeć piętę o pieniek, który stał tuż obok małego stolika. Po raz
kolejny omalże nie stracił przytomności. Z ogromnym wysiłkiem zgiął kolano i wytężył się,
by poluzować sznurowanie w bucie. Płacząc z bólu wydostał stopę z buta.
Szara skarpeta była czerwona od krwi. Aron podwinął spodnie, które były już całkiem
postrzępione. Zrozumiał, że cholewa buta złagodziła cios stalowej klamry. Miał wielkie
szczęście, że buty miał najlepszej jakości.
Bał się ściągnąć skarpetę, ale nie można było z tym dalej zwlekać. Zawartość żołądka
podchodziła mu do gardła, ale udało mu się powstrzymać wymioty. Rana była postrzępiona,
jak pofalowana taśma pomiędzy kostką a cienką częścią łydki. Nie było w tym miejscu wielu
mięśni, więc zęby klamry wbiły się aż do kości. Nadal krwawił, ale nie tak mocno, jak się
tego obawiał. Cholewa buta ocaliła najważniejsze żyły.
Musiały nad nim czuwać anioły.
Skóra wokół rany przybrała wszystkie możliwe barwy, a w nodze czuł pulsujący
ogień. Aron zadrżał, gdy stanął mu przed oczami obraz siebie samego jako jednonogiego
kaleki.
Nie może dopuścić, by w ranę wdało się zakażenie!
Musi zatrzymać krwawienie i zapobiec zapaleniu. Nie może stracić nogi - w takim
wypadku równie dobrze mógłby stracić życie. Jeżeli nie będzie mógł wędrować, nie chce
dłużej żyć.
Ojciec potrafił zatrzymać krwawienie. Przychodzili do niego wszyscy, bogaci i
biedni, bez wyjątku, jeżeli tylko byli w potrzebie. Poza takimi sytuacjami prawie w ogóle go
nie zauważali, ale gdy ktoś zranił się kosą w stopę albo gdy topór trafił w kolano zamiast w
kawałek drewna, wtedy przychodzili po ojca.
- Czy Erik jest w domu? - pytali, mimo że ojciec nie był po imieniu z żadnym z nich.
A ojciec zaraz przychodził. Nie odmawiał pomocy nikomu. Ten, kto ma dar, nie
powinien być chciwy, mawiał. To było jego błogosławieństwo, ale też przekleństwo. Nawet
wtedy, gdy był pijany i ledwo trzymał się na nogach, szedł na pomoc komuś, kto krwawił.
Wtedy brał się w garść. Aron widział to na własne oczy. Niemalże całkowicie przytomniał w
momencie, kiedy kładł dłonie na ciele krwawiącej osoby.
Jedyne, o co pytał, to: - Czy to dziecko Boże, czy poganin?
Miał dla nich różne magiczne formuły - dla wierzącego i niewiernego. Aron zamknął
oczy i przypomniał sobie zaklęcia, słowo po słowie, jakby słyszał je nie dalej niż wczoraj.
Zaklął wtedy, gdy stalowe szczęki zacisnęły się na jego kostce. Jeżeli ma teraz zatamować
własną krew, nie może użyć słów przeznaczonych dla pobożnych. U niego pomogą pewnie
jedynie najsilniejsze z magicznych zaklęć.
Aron dotknął rany tak mocno, jak tylko był w stanie. Cicho, prawie bezgłośnie,
wyszeptał zaklęcie, którego nauczył się w dzieciństwie: - Stań krwio, znieruchomiej krwio,
jak ten mężczyzna, który nasmarował swe buty, w Wielki Piątek udał się na ting i złożył
przysięgę. Eus, Deus, Belzebub, wykop swój grób, piekielny grób, tak pozostaniesz
nieruchomo aż do dnia sądu.
Nic nie stało się od razu, ale nie spodziewał się niczego natychmiast. Nie miał daru
ojca, ani jego siły. Jak mógłby je mieć?
- Jesteś słabeuszem, chłopcze! Nie ma w tobie za grosz charakteru!
W piecu zapłonął ogień. Teraz Aron powinien opatrzyć ranę.
Brakowało mu wody żeliwnej. W dzieciństwie zawsze mieli kilka butelek z wodą, w
której wcześniej hartowano stal. To zapobiegało zakażeniu, a także pomagało pozbyć się
zapalenia.
On miał tylko zwykłą wodę ze stopniałego śniegu. Był prawie pewny, że tam, skąd
nabrał wody nie było żadnych kamieni. Woda z kamiennego dna miała podobne właściwości
do żeliwnej, jej też można było użyć do odkażenia.
Udało mu się wyciągnąć i dosięgnąć wiadra. Nie mógł włożyć do niego całej stopy,
bo z pewnością będzie jeszcze potrzebować wody do picia. Nie było pewności, że uda mu się
w niedługim czasie wyjść z chaty. Musi ostrożnie polać ranę wodą. Nie uda mu się oczyścić
jej lepiej - to było zbyt bolesne.
Najcieńsza warstwa kory brzozowej była doskonałym opatrunkiem. Wiedział o tym,
bo to on zwykle przygotowywał ją dla ojca. Ojcu zbyt mocno trzęsły się ręce. Równie długie,
ładne i równe paski umiał wycinać tylko Aron.
Teraz miał przynajmniej pod dostatkiem kory brzozowej. Nóż wisiał mu nadal na
pasku. Wyciął najcieńsze płaty, jakie się dało i okręcił je wokół rany. Wysiłek sprawił, że
oblał się potem. Całość obwiązał cienkim podkoszulkiem, który przytrzymywał warstwę
kory. W chacie zaczynało robić się coraz cieplej. Poczuł, że zbyt mocno związał stopę, która
coraz bardziej zaczynała puchnąć. Będzie musiał poluzować wiązanie. Powinien był zdjąć
spodnie, żeby mieć swobodniejszy dostęp do rany. Teraz było już na to za późno.
Poczuł, że chce mu się pić. Żeby się nie wysilać i nie sięgać po stojący na stole kubek
Aron zaczerpnął wody dłonią. Na jedzenie nie miał sił, trudność sprawiało mu nawet
myślenie o tym, że miałby sięgnąć po chleb lub mięso. Czuł, jak uciekają z niego siły, jak
słabnie. Ostatkiem woli pokuśtykał jedynie w stronę pieca, by dołożyć do ognia kilka drew.
Potem chwiejnie zbliżył się do łóżka, na które opadł prawie zupełnie wyczerpany. Owinął się
niedźwiedzią skórą i zasnął. Zasnął albo stracił przytomność...
- Diabelskie nasienie!
Ojciec uważał, że pas nie wystarczy. Przyniósł bat na konie. Niewielu ludzi we wsi
bije swoje zwierzęta. Ojciec nie ma już konia, Aron nie pamięta nawet, by kiedykolwiek go
miał. Ojciec mówi, że był to duży, czarny ogier. Że potrafił pociągnąć największe ciężary po
tej stronie rzeki. Dziwne, że pozbył się takiego dobrego konia. Ale zachował bat.
Aron spytał mamę o ogiera, ale ona nie odpowiada, nie chce zadrzeć z ojcem.
Aron nie daje rady wystarczająco mocno naciskać pługu. Ojciec sam go ciągnie, od
kiedy nie mają już konia. Ezajasz ma zranioną stopę, więc może pomagać jedynie w domu.
Ojciec nie potrzebuje chorych dzieci, potrzebuje pracowitych rąk, które pomogą mu zaorać
ich pokryte kamieniami pole.
Aronowi pług wymyka się z rąk, odskakuje na bok i nie wchodzi wystarczająco
głęboko w ziemię. Jedno z ostrzy trafia na duży kamień i pług pęka. Jest stary i wiele razy był
już reparowany.
Ojciec twierdzi, że to wina Arona. Mówi to swym niskim, zdecydowanym tonem, który
oznacza, że jest naprawdę rozwścieczony.
Aronowi nie przychodzi do głowy, żeby uciec. Ściąga z siebie koszulę i pochyla do
przodu, by jeszcze bardziej nie zezłościć ojca.
Pas nie wystarcza, trzeba jeszcze bata.
- Wybiję ci to diabelstwo z głowy! - krzyczy ojciec i stara się, jak może, by mu się
udało.
Aron ma jedenaście lat, jest jeszcze chudym i cherlawym chłopcem. W ogóle nie
przypomina Ezajasza. Jego brat jest mocny i dobrze zbudowany, jak beczka. Ojciec rzadko
nazywa Ezajasza diabelskim nasieniem. Ezajasz ma ciało zdolne do pracy i umiejętność
milczenia, kiedy jest taka potrzeba, dlatego rzadko czuje na swej skórze pas.
Ojciec jest tak zadowolony z Ezajasza, że podarował mu skrzypki. Twierdzi, że
Aronowi nie wolno ich ruszyć, dopóki nie sporządnieje.
Ojciec pracuje batem, aż robi się mokry od potu.
Potem płucze bat w korycie dla zwierząt i przynosi sobie spirytus, który miał
schowany w oborze. Wraca do domu dopiero następnego dnia.
Aron musi spać na brzuchu ponad tydzień.
Mama nie śmie już głaskać go po włosach, Ezajasz nie waży się nawet rozmawiać z
Aronem.
A Aron pamięta łagodny dotyk dłoni, ale nie wie, czyje one były, być może niczyje.
Mężczyzna przybył na nartach prawie bezgłośnie. Pod ciepłym, sięgającym kostek
futrem z rena, odziany był w skórę. Nie udało mu się zatrzymać części stada reniferów, które
mu uciekły. Zwierzęta opuściły tereny, gdzie lód pokrył porosty, sprawiając, że nie mogły
przekopać się kopytami do pożywienia.
Wyruszył za nimi samotnie. Przekroczył granicę z Norwegią i podążał śladem stada.
Tu również zwierzęta nie znajdą wiele pożywienia, za dużo tu śniegu. On sam wybrał
okrężną drogę, bo pamiętał o małej chatce, w której będzie mógł się zatrzymać. Poprzednie
noce spał w szałasach dla pasterzy i myśliwych. Z tego, co mu było wiadomo, tu w okolicy
nie było niczego podobnego, a chatka nadawała się doskonale na nocleg. Jeżeli tylko będzie
mógł rozpalić ogień, wysuszyć się i pobyć w cieple, to mu wystarczy.
Z odległości zobaczył, że wokół chatki odgarnięto śnieg, czego o tej porze raczej się
nie spodziewał. Mimo to zdecydował się ruszyć w dół.
Na widok śladów krwi na śniegu przed domkiem uniósł brwi. Co to mogło oznaczać?
Na zewnątrz leżała para nart i jeden kijek. Mrużąc oczy podążył wzrokiem za śladem, który
odchodził od chaty i znikał w lesie. Ślady krwi pochodziły stamtąd.
Reny uciekły, kiedy przestraszyły się widoku wilków. Widział, że ślady prowadziły
prawie w tym samym kierunku, w którym on podążał. Czy wilki napadły na człowieka? Czy
był to ktoś, kogo znał? Ktoś z rodziny z Jakobvollen? Jeżeli tak, nie mógł powiedzieć o tym
Aile. Dziewczyna nie potrzebowała teraz żadnych wzruszeń. Ciężar spoczywający na jej
ramionach był już wystarczająco ciężki.
Ante Hendriksen zdjął narty i dotknął drzwi. Zaskoczyło go, że nie były zamknięte, to
było nieodpowiedzialne. Spodziewając się najgorszego, pchnął drzwi do środka.
Nie znał mężczyzny leżącego na ławie, owiniętego w niedźwiedzie futro. Podłoga
pokryta była plamami krwi. Drugi kijek od nart leżał tuż przy drzwiach. Norwegowie i
Szwedzi jeździli na nartach, używając dwóch kijków. Tylko Samowie i Finowie używali
jednego, dłuższego kijka.
Zrozumiał, co się wydarzyło, kiedy ujrzał łom i rozwalony potrzask na zwierzęta.
Zmarszczył brwi. Ante nie lubił potrzasków na zwierzęta.
W chatce było zimno. Pochylił się nad obcym człowiekiem leżącym na legowisku i z
ulgą dostrzegł parę oddechu unoszącą się z jego ust. Mężczyzna miał zaczerwienioną skórę i
parował z niego pot. Gdyby nie niedźwiedzie futro zamarzłby tu z pewnością na śmierć.
Ante postanowił najpierw napalić w chacie. Przyniósł też parę wiader ciasno zbitego
śniegu, które ustawił przy piecu, po czym nałożył zasuwę na drzwi. Zapalonym wiórem kory
brzozowej zapalił lampę i w ciasnej izdebce natychmiast zrobiło się przyjemniej. Jej
powierzchnia była większa niż lavvo
1
, które jego brat dzielił z żoną i czterema synami. Ante
usiadł na stołku przy stole, wyjął zza pazuchy jedzenie i zjadł je w milczeniu. Zauważył, że
obcy miał sporo prowiantu. Chłopska żywność - wędzone owcze mięso, wędzone kiełbasy i
płaski, okrągły chleb. Brakowało tylko masła.
Kiedy na oknach pojawiły się wytopione od ciepła kółka, przez które można było
wyjrzeć na zewnątrz, Ante zdjął z siebie futro i czapę. Podsunął stołek aż pod legowisko i
spojrzał uważniej na nieznajomego. Nigdy wcześniej go nie widział.
To była silna twarz, z wyraźnie zarysowaną szczęką pokrytą silnym zarostem. Można
by go wziąć za Sama, gdyby nie zarost - i wzrost. Ante ocenił, że mężczyzna jest od niego
wyższy o co najmniej pół łokcia. Miał pewnie około dwudziestu paru lat. Kiedy odrzucił na
bok futro, zobaczył, że był to krzepki mężczyzna. To ciało nie unikało pracy. Mężczyzna
zadrżał, kiedy poczuł na skórze chłodniejsze powietrze, więc Ante ponownie okrył go futrem
i patrzył, jak się uspokaja. Ante spojrzał na wystające stopy nieznajomego. Poszarzały
kawałek materiału owinięty był wokół jego prawej kostki i cały był przesiąknięty krwią.
Ante zdjął materiał, czego obcy nawet nie zauważył. Docenił opatrunek z kory
brzozowej, który znalazł pod przekrwawionym wełnianym podkoszulkiem. Nie wszyscy
wiedzieli, że najcieńsza, najdelikatniejsza warstwa kory brzozowej to najlepszy materiał
opatrunkowy, jaki istnieje. Zdjął zakrwawione pasy kory i rzucił je w ogień, odmawiając
cichą modlitwę za nieznajomego. Rękami nawykłymi do takich ruchów wykroił nowe,
cieniutkie pasy kory. Wsadził jedno wiadro z wodą prosto w ogień i poczekał, aż woda się
zagotuje. Ranę należało przemyć przegotowaną, czystą wodą. Spojrzał na przepastne dziury
na powierzchni skóry. Najlepiej by było je zaszyć. Jeżeli temu mężczyźnie uda się przeżyć,
pozostaną mu brzydkie blizny i będzie miał problemy z tą stopą przez resztę życia. Ante nie
miał ze sobą ani igieł ani ścięgien do szycia. Nie wiedział też, czy w ogóle udałoby mu się to
zaszyć, ale jego siostrzenica, Aile, na pewno by potrafiła. Ona zakładała najpiękniejsze szwy,
które potem ledwo dało się dostrzec gołym okiem.
W stadzie, które mu uciekło, było ponad tuzin zwierząt. Czy życie nieznajomego
człowiek warte było prawie dwudziestu reniferów? Jego brat raczej by się z tym nie zgodził.
Ten człowiek nie był nawet Samem. Ale Ante miał wszystko, czego potrzebował, a nawet
więcej. Nie miał tylko potomków, którym mógłby przekazać swój dobytek, nie miał też
nikogo, o kogo mógłby się troszczyć. Podobała mu się twarz i postura tego młodego
człowieka. Mężczyzna w tym wieku nie mógł inaczej wyrobić takiego ciała, jak tylko ciężką
pracą. Linie na jego twarzy zdradzały, że często przebywał na świeżym powietrzu, jego cera
miała świeży, prawie południowy odcień. Ante nie mógł się powstrzymać i uniósł kawałek
skóry. Ręce mężczyzny pokryte były odciskami. A więc był to wędrowiec, który najmował
się do pracy. W Szwecji mieli nazwę dla takich ludzi, nazywali ich rallare, czyli najemni
robotnicy.
Ante im współczuł. Ich życie nie było bardzo różne od tego, jakie prowadzili
Samowie. Mieli mniej nawyków i żyli samotnie, bo ich praca rzadko kiedy pozwalała im na
założenie rodziny. Mieli tylko siebie nawzajem i to właśnie sprawiało, że Ante mógł się do
nich porównać. Żył otoczony wielką rodziną, ale mimo to był sam pośród braci, sióstr i ich
rodzin. Nie miał żony i był tak samo samotny, jak jakiś najemny robotnik.
Bóg jeden wie, skąd przybył ten mężczyzna. Jego praca z pewnością już się
skończyła. Gdzieś po drodze powalił niedźwiedzia, co tylko wzmogło szacunek, jaki Ante do
niego poczuł. Z tego co widział, nie był to jakiś mały niedźwiedź. Taki wyczyn nie mógł się
powieść bez zręczności, szczęścia i odwagi.
Taki mężczyzna powinien dostać szansę na przeżycie.
Ante wyszedł na zewnątrz w zapadający zmrok. Zrąbał najbliższą sosnę, jaką znalazł,
i wciągnął całe drzewo do środka. Musiał odciąć kilka gałęzi, by zmieścić je w środku.
Mężczyzna na legowisku leżał tak, jak go zostawił. Ante mógłby pewnie zawalić mu
chatę na głowę, a on i tak nic by nie zauważył.
W samym środku zimy nie dało się uzyskać zbyt dużo żywicy z sosny. Ante ostrożnie
zdrapał korę z pnia drzewa i powoli udało mu się nazbierał tyle, by posmarować głęboką i
brzydką ranę na nodze nieznajomego.
Mężczyzna otworzył oczy, kiedy Ante przyłożył ostrze noża do spuchniętych
krawędzi rany. Miał brązowe oczy i wpatrywał się w Antego, nie widząc go. Otworzył usta i
zachrypniętym głosem wykrztusił kobiece imię, które Ante rozpoznał: - Ingrid...
Ante owinął korę brzozową wokół rany pokrytej żywicą. Z tego co wiedział, żywica
wyciągnie zapalenie z rany, a kora utrzyma ją w czystości.
Długo patrzył na nieznajomego.
Halvorowi, który był gospodarzem w Jakobvollen, pewnie by się nie spodobało, że
jakiś obcy najemnik zapałał uczuciem do jego jedynej córki. Ingrid była, zdaniem Antego,
śliczna jak księżniczka. Miała prostą sylwetkę, jasne włosy i niebieskie oczy, była też
pracowita i zdolna. Idealnie nadawała się na żonę.
Ante przypomniał sobie, że Aile mówiła coś wcześniej o ukochanym Ingrid.
Ukochanym Ingrid, którego ona nie mogła mieć. Najprawdopodobniej był to ten mężczyzna.
Obcy robotnik, który nie nadawał się dla Ingrid Halvorsdatter.
Ante Hendriksen też był kiedyś nienadającym się ukochanym norweskiej dziewczyny.
To było właśnie powodem, że nie miał żony i dzieci, za to miał dużo miejsca w swoim
namiocie. Poczuł, że teraz nawet bardziej współczuje nieznajomemu, który wpadł w potrzask
na zwierzęta.
Musi go ocalić.
Było dla niego jasne, że nie może go zabrać ze sobą do wioski w dole doliny. Jeżeli
ma ocalić życie temu mężczyźnie, musi go zabrać ze sobą do Szwecji, do Jukkasjärvi. Aile
musi zszyć jego brzydką ranę. Razem będą go pielęgnować, aż wróci do życia.
- Jeżeli kochasz Ingrid, to ją dostaniesz, mój przyjacielu - obiecał Ante
nieznajomemu.
Następnego dnia Ante zrobił sanie z nart nieznajomego i podstawy jednego z łóżek.
Włożył mu w ramiona skrzypce, owinął go w wełniany koc i niedźwiedzie futro i położył na
saniach. Na zdrową nogę nałożył mu but, chora wciąż była spuchnięta. Ante odciął też pas ze
swego futra i owinął nim obie stopy rannego. Do torby spakował resztę jedzenia i but
nieznajomego. Następnie nałożył narty, przyczepił sobie sanie do pasa i podążył po własnych
śladach z powrotem do Szwecji.
Stadu reniferów, które stracił, nie poświęcił ani jednej myśli.
R
OZDZIAŁ
6
- Co? - spytał Johannes, mimo że już za pierwszym razem wyraźnie usłyszał, co
powiedziała Stina.
Mocno ściskał w rękach tacę z gorącymi precelkami. Ostry zapach przypraw mieszał
się ze słodkim zapachem pszennego ciasta. Nie może upuścić wypieków na podłogę, nie
może tak drżeć. Za niecałe pół godziny otwierają piekarnię. Za oknami był czarny
styczniowy poranek. Wkrótce się położy, ale wiedział już, że nie zaśnie. Nie dzisiaj. I nigdy
więcej nie weźmie do ust precli.
- Wychodzę za mąż - odpowiedziała Stina tak beztroskim głosem, jak tylko mogła.
Przekazywała radosną nowinę. On nie może sobie pomyśleć niczego innego.
- Na Wielkanoc.
Trudno było wytrzymać jego spojrzenie, ale Johannes Borge zasługiwał na szczerość
z jej strony. Był kimś więcej niż tylko jej pracodawcą i przyjacielem. Nie wiedziała, jak
nazwać to, co ich łączyło, ale wykraczało to poza relację zawodową i przyjaźń. Nigdy o tym
nie rozmawiali, ale Stina była pewna, że Johannes również czuł to samo. Dobrze, że o tym
nie rozmawiali, ale nie mogła opowiedzieć mu, dlaczego wychodziła za mąż. Dlaczego musi
wyjść za mąż. Ta myśl nadal należała tylko do niej.
- Za kogo? - wyrwało się młodemu piekarzowi. Bruzdy na policzkach stały się
głębsze niż zwykle. Zaczerwienił się, jak młody chłopiec. Gdyby zastanowił się dłużej niż
sekundę, nie potrzebowałby pytać.
- Za Ivera - odpowiedziała Stina cichym głosem. Kąciki jej ust drżały, ale Johannes
był tak poruszony, że tego nie zauważył. W myślach widział jedynie to, co nigdy już nie
miało się zdarzyć.
- I to zostało ustalone podczas świąt? - zapytał urażonym tonem.
Stina skinęła potakująco głową.
Johannes nie zdradził, jak bardzo ta, zdawałoby się radosna, wieść napełniła go
żalem. On, jak głupiec, cieszył się, że ją ponownie zobaczy. Odliczał dni do końca świąt i do
jej powrotu z Målselvdalen. Tęsknił za nią każdego dnia - i miał powody sądzić, że ona czuła
to samo. Pomiędzy nim i Stiną istniało milczące porozumienie, że jeszcze się ze sobą lepiej
poznają.
Rozmawiał z nią więcej niż z kimkolwiek innym, kto nie był członkiem jego rodziny.
Nigdy wcześniej nie otworzył się przed żadną dziewczyną tak, jak przed nią. W jego myślach
było oczywiste, że jeszcze się coś zdarzy.
Ale Stina była taka młoda, miała tylko osiemnaście lat.
To sprawiało, że był troskliwy i powściągliwy. Ona pochodziła ze wsi i widziała dużo
mniej świata niż on. Johannes nie chciał odebrać jej tak wcześnie uroków młodości. Ta jego
przeklęta wielkoduszność. Zanim postanowił przedstawić jej jakiekolwiek żądania, chciał, by
doświadczyła gwarnego miejskiego życia w Tromsø.
Johannes uwierzył, że Stina mogłaby go pokochać. Mówiło mu to jej spojrzenie,
kiedy na niego patrzyła, jej uśmiech, kiedy darzyła nim tylko jego, jej głos, kiedy ze sobą
rozmawiali. Johannes był nią bardziej niż zauroczony. Gdyby był z tych, co lekko sięgają po
wielkie słowa, powiedziałby, że jest zakochany. Był zakochany od ich pierwszego spotkania
na kei, kiedy ona przybyła do Tromsø. To było zrządzenie losu, tak jakby została zesłana
prosto w jego ramiona. Chciał i mógł jej pomóc, pragnął się nią zaopiekować. Ale teraz
okazało się, że był zbyt dobroduszny i to nie przyniosło mu niczego dobrego.
Gdyby był złym pracodawcą, Stina mogłaby zapomnieć o pojechaniu do domu na
święta. On tymczasem nawet ją zachęcał. Jego wyobrażenie o sytuacji nie było jednak oparte
na niczym rzeczywistym, to była tylko jego wyobraźnia. To, co on widział jako ciepłe
uczucie, było z jej strony jedynie przyjaźnią.
A więc jest coś w tym powiedzeniu - wydusił z siebie Johannes i udało mu się
uśmiechnąć.
- Jakim powiedzeniu?
- Że na odległość budzą się uśpione serca. Dorastaliście razem z Iverem i z pewnością
nie zdawaliście sobie sprawy z własnych uczuć, aż do momentu, kiedy przestaliście widzieć
się każdego dnia przy śniadaniu.
Stina nie była pewna, czy Johannes mówił szczerze, czy też stroił sobie z niej żarty.
Nie przypominał teraz w każdym razie Johannesa, którego znała i którego darzyła uczuciem.
- Możliwe - odpowiedziała chłodno.
- Jak długo zostaniesz w mieście?
Zabrzmiało to chłodno i oficjalnie, Johannes sam to usłyszał. Ale jak inaczej miałby
to powiedzieć, szanując jednocześnie jej decyzję?
- Myślę, że do końca lutego - odpowiedziała, mimo że nie zdążyła poświęcić temu ani
jednej myśli. Po części wyobrażała sobie, że będzie pracować w piekarni aż do ślubu.
To było jednak niemożliwe.
Ona sama powinna pomagać przy przygotowaniach. Nie może żądać, by matka i
Ingrid same wszystko zorganizowały. Należało wysprzątać dom, doglądnąć strojów,
przygotować miejsce do spania dla wszystkich, którzy mieli przyjechać z daleka. Matts i
Kalle muszą dostać wolne, by wydać swą siostrę za mąż. Należało przygotować też posiłki.
Wybrali sobie na ślub porę, kiedy wszędzie robiło się krucho z jedzeniem, ale nie był to
bynajmniej powód, by przełożyć termin. Ona musi wyjść za mąż w okolicy świąt
Wielkiej Nocy.
- Do końca lutego mi pasuje - odpowiedział, niemalże czując w swym wnętrzu
zbliżającą się śmierć.
- To pozwoli ci też znaleźć kogoś innego do pomocy - powiedziała Stina, czując
wyrzuty sumienia.
Johannes spędził tyle czasu, ucząc ją wszystkiego, co umie. Był dokładny,
przyjacielski i traktował ją poważnie. Dzielił z nią swe marzenia o piekarni, i nie tylko o
piekarni. A ona rozmawiała z nim otwarcie i swobodnie. Johannes był jednym z najlepszych
ludzi, jakiego kiedykolwiek poznała. Chciała się jakoś odwdzięczyć.
- Może będę mogła pomóc w przyuczaniu nowej osoby.
- Nie kłopocz się tym.
- Ale ja chcę!
Johannes położył precelki na miejsce w szklanej szafce. Chyba nigdy wcześniej tak
ładnie ich nie przystroił. Ale to była tylko wymówka, by pozostać tu chwilę dłużej. Powinien
odejść i nie narażać się więcej na tego typu rozmowy.
Kiedy Stina odejdzie, nie będzie miał innej pomocy w piekarni. Będzie dużo
pracować za dnia i nie będzie miał czasu spać. Kiedy ona odejdzie i tak nie będzie mógł
zmrużyć oka. Poza tym to ona przyciągała wielu klientów. Była wesoła, miła i ładna. Ludzie
przychodzili do cukierni nie tylko z powodu atmosfery skandalu, która niezasłużenie nad nią
wisiała. Przychodziły starsze panie, które ona obsługiwała jak królowe, a one lubiły ten
autentyczny szacunek, jaki im okazywała. Przychodzili mężczyźni w każdym wieku i ze
wszystkich stron miasta. Johannes mógł przysiąc, że odwiedzali piekarnię nie tylko ze
względu na ciastka czy gorącą czekoladę. Był też pewien, że wielu przestanie przychodzić,
kiedy jej już nie będzie.
- Dasz sobie teraz radę? - powiedział, trzymając pustą tacę między nimi.
Stina tylko skinęła głową.
- To ja wychodzę.
Nie mogła nic poradzić, że czuła się odrobinę rozczarowana. Johannes Borge był
dorosłym mężczyzną i tak również przyjął wiadomość o zaręczynach. Stina nie chciała, by
był inny. Bezpieczeństwo, siła i poprawność to było to, co najbardziej w nim ceniła i co
odróżniało go od innych mężczyzn, których znała. Był tak różny od Ivera, jak to tylko
możliwe. A teraz on myślał, że ona przedkłada Ivera nad niego.
W ciągu dnia nie było wielu momentów na przemyślenia o tym czy o tamtym. Wielu
klientów zauważyło, że sporą część stycznia nie było jej w piekarni i musiała im powiedzieć,
że pojechała do domu do Målselvdalen. Niektórzy uważali, że to był dość długi wyjazd. Te
uwagi rozzłościły Stinę. Skoro powiedziała o tym już Johannesowi i skoro wiedziała już o
tym prawie cała okolica, nie było powodu, by dłużej utrzymywać to w tajemnicy.
Wszyscy, którzy spytali, jak udały się święta, mogli się dowiedzieć, że Stina była w
domu i się zaręczyła. Na Wielkanoc wyjdzie za mąż za gospodarza. Za każdym razem, kiedy
to mówiła, podnosiła wyżej brodę. Gdyby jej matka to zobaczyła, byłaby pewnie na nią
wściekła. Ale Stinie mówienie o oświadczynach sprawiało teraz niewypowiedzianą
przyjemność. Mogła pokazać tym ludziom, znanym jej jedynie z widzenia - którzy nie
wiedzieli o niej więcej jak tylko to, że była niedoświadczoną prowincjuszką, i o której
niepochlebnie mówiono za sprawą pewnego nieszczęsnego pana - że nie była tylko służącą i
że nie była rozpustna. W rzeczywistości nadawała się na żonę dla mężczyzny, który miał
odziedziczyć gospodarstwo w Målselvdalen.
Aż do zamknięcia piekarni zbierała wiele gratulacji od zaskoczonych rozmówców.
Kiedy została sama, zamknęła drzwi na klucz. Najbardziej ze wszystkiego chciała teraz opaść
na krzesło, położyć się na stole i płakać. Czuła się odrętwiała i pusta w środku, a pośród tego
odrętwienia był ból.
- Nie jesz?
Stina podskoczyła przestraszona na dźwięk jego głosu, nie słyszała bowiem, kiedy
wszedł. Nie leżałaby na stole jak wór ziemniaków, gdyby zdawała sobie sprawę, że Johannes
ją obserwuje. Paliło się kilka lamp, a on stał w cieniu za ladą. Stina miała nadzieję, że nie stał
tak długo.
- Miałaś sporo roboty, sama cały dzień - powiedział przepraszającym tonem.
To było miłe z jego strony, że chciał jej jakoś umożliwić wybrnięcie z sytuacji. Ona
tego jednak zupełnie nie potrzebowała. Ma wyjść za mąż, więc powinna zacząć zachowywać
się jak dorosła.
- To był całkiem zwykły dzień, Johannesie. - Wyprostowała się na krześle. Na
szczęście na jej policzkach nie było łez, które musiałaby wytrzeć.
- Czekolady? Ciastko?
Potrząsnęła przecząco głową.
- Był aż tak zwykły?
Właściwie nie czekał na odpowiedź. Najlepiej by było, gdyby wzięła płaszcz i
wyszła. Ale ona jeszcze nie skończyła. Podłoga nie była zmyta, ledwo co przetarła stoły wil-
gotną szmatką, lada nie była sprzątnięta. Szkło należało wypolerować, kubki i tace umyć i
wytrzeć, a na koniec uprzątnąć ladę. Wieczór się jeszcze nie skończył.
- Pewnie nie miałaś czasu nic zjeść w ciągu dnia?
Jego troska poruszyła jej serce. On był trochę jak Anna: widział, czego potrzebowali
inni, i troszczył się, by to dostali. Musiała zamrugać oczami na myśl o Annie.
Johannes pomyślał, że jej łzy były z jego powodu i nie potrafił znieść tego widoku.
Nie leżało w jego naturze, by działać impulsywnie, pod wpływem pierwszej myśli i uczucia.
Tylko raz mu się to zdarzyło, właśnie wtedy, gdy pierwszy raz zobaczył Stinę i kiedy od razu
ją zatrudnił. Teraz kolejny raz pozwolił, by pokierowały nim uczucia. Objął ją w pasie,
wyprowadził z piekarni i zaprowadził do własnego, prywatnego domu po sąsiedzku. W
kuchni było ciepło i zacisznie. Czajnik stał na krawędzi pieca, a on przesunął go na środek,
nie zdejmując żadnej z płyt. Nie chciał, by kawa zagrzała się zbyt szybko, pragnął, by Stina
została długo.
- Siadaj! - zabrzmiało to jak polecenia, ale nie taki miał zamiar.
Najwyraźniej to zrozumiała, bo siedziała tam, kiedy wrócił, niosąc ze sobą to, co
zostało z wypieków i lepkich ciastek.
Johannes cieszył się, że może nakryć do stołu dla Stiny. Jedyne, czego pragnął, to
sprawiać jej radość. Może będzie to tylko ten jeden raz, ale przez jakiś czas będzie mógł
przywoływać to zdarzenie w pamięci. Kiedy wspomnienia zbledną, być może zblednie też
uczucie, które do niej żywił. Kwiaty, których nikt nie podlewa, umierają po jakimś czasie.
- Chyba nikt nigdy tak się dla mnie nie starał - wyznała Stina, patrząc na suto
zastawiony stół. Nie wiedziała, że istnieją mężczyźni, którzy to potrafią. Stół w Jakobvollen,
który nakrywała matka, wyglądał znacznie mniej okazale. W gospodarstwie wszyscy zawsze
jedli razem. Byli jak jedna wielka rodzina, ale Stina i bracia wiedzieli, że należą do służby.
Niezależnie od tego, co mówiła czy myślała matka, Stina doskonale zdawała sobie sprawę, że
pomiędzy nią a Ingrid jest różnica.
- Nie myśl o niczym! - poprosił Johannes. - Po prostu ciesz się tym, co jest, Stino!
On sam wziął bułeczkę, palcami podzielił ją na małe części, po czym zjadł kawałek
po kawałku. - Może wolisz czekoladę? - zapytał pospiesznie, po czym nalał jej do filiżanki
gorącej kawy. Wyraz jej twarzy powiedział Johannesowi, że wolałaby jednak czekoladę. -
Może być kawa. - Stina nie chciała, by zadawał sobie z jej powodu zbyt wiele trudu, ale jego
nie dało się zatrzymać. Po chwili Stina miała przed sobą kubek gorącej czekolady. Czuła się
naprawdę dobrze. Wszystko było idealnie. Ale tego nigdy mu nie powie. Być może opowie
to Ingrid i Aile. Kiedyś...
Przerażało ją, że coraz częściej zdarzały jej się rzeczy, o których nie chciała
opowiadać przyjaciółkom. Chyba żadna z nich nie przewidziała tego, że tak będzie. To, że
staną się dorosłe, nie miało przecież niczego zmienić między nimi. Ale tak myślały kiedyś.
Obietnice, jakie sobie złożyły, były obietnicami dzieci.
Nie rozmawiali, po prostu dzielili ze sobą posiłek. To wystarczało. Stina zauważyła,
że rzeczywiście była i głodna, i zmęczona, wcześniej odpychała od siebie tę myśl. Ciepło z
żelaznego pieca czyniło z nią coś dziwnego. Słodka, grzeszna ciemność i gorzkawa
czekolada sprawiały, że uczucie odrętwienia stopniowo ją opuszczało.
Stina stwierdziła, że nie może dłużej tak siedzieć. Nie wiedziała, która jest godzina,
bo w kuchni nie było zegara. Musiało być jednak późno, a ją czekała jeszcze co najmniej
godzina pracy w piekarni. Postawiła kubek na pustej tacy i podziękowała za gościnę. Wstała
od stołu, ale Johannes nie zamierzał jej puszczać. Objął dłonią jej rękę i pociągnął lekko, by
usiadła z powrotem na ławie. Objął ją ramieniem i tak pozostał.
Stina próbowała wyswobodzić się z łagodnego, stanowczego uścisku, ale on nie
pozwalał. - Cicho - wyszeptał.
- Po prostu posiedź tu ze mną chwilkę, Stino.
Nie wyobrażał sobie, że mógłby tak siedzieć z kimś innym. Stina próbowała przez
moment usprawiedliwić to zachowanie, myśląc, że Johannes nie wie, co robi. Ale on nie był
zdezorientowany...
Nie zmuszał jej. Jeżeli Stina naprawdę chciałaby się wyswobodzić z objęć, mogła to
zrobić. Mogła odrobinę odepchnąć od siebie stół i przejść obok niego. Stół nie był przybity
gwoździami do podłogi. Siedziała tam, ponieważ chciała zostać.
Zamknęła oczy, tak jak on. Oparła się o niego. Odrobinę. Potem trochę bardziej. Po
chwili jej policzek dotykał jego szyi. Było jej dobrze, nie chciała robić nic innego.
Był cały rozpalony, aż Stinie zrobiło się gorąco. Nie mogła się powstrzymać. Uchyliła
powieki i patrzyła na niego, kiedy on na nią nie patrzył. Jego twarz była rozluźniona, wargi
lekko rozchylone, błąkał się na nich lekki uśmiech. Jego policzki były zaróżowione - jak
zawsze zresztą. Johannes powiedział kiedyś, że to dlatego, że jako dziecko niemal nie spłonął
w magazynie na kei. Wtedy, jak mówił, jego skóra ucierpiała. Stinie przypomniała się teraz ta
historia. Ucieszyła się, że wtedy, przed wielu laty, nie zginął.
Uczucie, jakie teraz w niej wzbudzał, było jej zupełnie nieznane, nigdy jeszcze w
swoim osiemnastoletnim życiu nie czuła nic podobnego. Jego pierś unosiła się równym
oddechem, opadała i na nowo się unosiła. Stina uniosła dłoń, nie myśląc o tym, co robi i
położyła ją na jego piersi. Był to całkiem naturalny odruch, jakby tam było miejsce dla jej
dłoni. Nie uświadomiła sobie właściwie, co robi, nim nie poczuła przerwy w równym rytmie.
Przez chwilę puls, który czuła pod swym policzkiem, pod swą dłonią, zawahał się.
Stina jednym dotknięciem sprawiła, że serce Johannesa przeskoczyło jedno uderzenie.
Wstrzymała oddech. On musiał to zauważyć, ale nic nie powiedział. Dobrze. Nie
zniosłaby składania żadnych wyjaśnień. Ostrożnie przesunęła dłoń na jego piersi. Niezbyt
daleko, tylko na wysokość szeregu guzików.
Usiłował złapać oddech, ale tym razem jego serce biło normalnie. Nie otworzył oczu,
zupełnie jakby wiedział, że jeśli to zrobi, czar pryśnie. Mięśnie napięły się pod palcami Stiny.
Ona też zamknęła oczy i rozpięła cztery, pięć guzików na jego piersi.
Koniuszki jej palców wślizgnęły się pod materiał, w stronę ciepła, które z niego
promieniało. Głaskały gładką skórę i sutki, które zesztywniały. Johannes westchnął.
Jego biodra przyciskały się w jej kierunku i nie było w tym nic przypadkowego. Jego
objęcie stało się silniejsze.
Stina wiedziała, że jeżeli kiedykolwiek igrała z ogniem, to było to właśnie teraz. Ale
nie chciała przestać, on też nie.
Przecież mógł jej powiedzieć, żeby przestała, sam mógł wstać i odejść, ale nie robił
tego. Ta świadomość pchała ją do przodu. Johannes nie miał nic przeciwko temu, co się
działo. Był przy niej tak blisko, jak tylko można było być z drugim człowiekiem. A ona nie
mogła go nie dotykać. Podniosła głowę i spojrzała na niego w słabym świetle. Paliła się tylko
jedna lampa. To wystarczało. Jego twarz była jak wyciosana z kamienia. Jego rysy
pasowałyby do rzeźby. Ale on nie był z kamienia, czuła, jak on płonie. A ona robiła to, na co
miała ochotę. Stina przycisnęła usta do jego szyi.
Johannes drgnął pod wpływem tej nieoczekiwanej pieszczoty, ale się nie poruszył.
Mocniej ścisnął jej ramiona, ale nadal nie robił nic, co mogłoby sprawić, że się przebudzi. To
nie był sen, ale w takim razie co? Stina pojechała na święta do domu i tam się zaręczyła z
synem gospodarza Iverem Halvorsenem. Wyjdzie za mąż na Wielkanoc. Narzeczona Ivera
nie siedziałaby w objęciach innego mężczyzny, śmiało go pieszcząc, tydzień po ogłoszeniu
zaręczyn.
Stinie podobał się jego bezruch. Johannes to zrozumiał, a ona dalej gładziła wargami
jego szyję. Smakował solą i cukrem, mąką, kawą i czekoladą. Zawsze będzie pamiętać ten
smak, który był jego i niczyj inny. Być może zawsze będzie za nim tęsknić.
Obróciła się leniwie. Coś w niej pragnęło więcej, jej wargi przesunęły się w górę, po
jego brodzie. Pocałowała zagłębienie w jednym policzku, przesunęła miękkie wargi po jego
skroniach i pozwoliła, by jego włosy ją łaskotały, powodując na jej twarzy uśmiech. Jej usta
kąsały jego ucho, drażniła go końcem języka. Cała drżała? A może oboje drżęli? Nie
wiedziała, kiedy to się stało, ale miała wrażenie, jakby poczucie czasu i miejsca całkiem
znikło.
Johannes oparł stopy o nogi stołu i odepchnął go, żeby mieli więcej miejsca. Stina
poczuła, że to się dzieje. Johannes rozluźnił objęcie wokół jej ramion i chwycił ją w pasie.
Podniósł ją i posadził sobie na kolanach. Stina poczuła, jak cały drży. Nie potrafiła przestać
na niego patrzeć. Przeczenia palcami jego brązowe włosy i zrozumiała, że sama też drży na
całym ciele.
Wpatrywali się w siebie nawzajem. Stina czekała, aż Johannes powie pierwsze słowo,
cokolwiek. Ale on nic nie powiedział, tylko odpowiadał jej spojrzeniem. Stina westchnęła, po
czym pochyliła się ku jego ustom.
Johannes odpowiedział jej pocałunkiem.
Trochę później wyszeptał: - Spalasz mnie, Stino! - Każdemu słowu towarzyszył
wzburzony oddech, który czuła na swym uchu.
- To ty płoniesz - stwierdziła. Jej dłonie wyciągnęły jego koszulę ze spodni.
- Nie możemy tego zrobić - wymamrotał w miękką skórę na jej szyi. - Nie
powinniśmy tego robić.
Stina nic nie odpowiedziała.
Johannes poddał się pokusie i językiem przesunął po krawędzi jej brody. Pocałował te
kuszące usta, za którymi tak bardzo tęsknił, od kiedy się poznali. Jego ręce powędrowały
bezwolnie z jej bioder i położyły się pod jej małymi, jędrnymi piersiami.
- Nie powinniśmy tego robić - powtórzył.
- Masz rację - wyksztusiła, prostując się, po czym rozpięła swoją bluzkę. Każdy ruch,
który wykonywała, zaprzeczał temu, co mówiły jej usta.
Johannes zamknął jej wargi miękkim pocałunkiem. To była swego rodzaju obietnica.
Nie zrobią tego. Pocałował jej powieki. Obsypał pocałunkami jej białą szyję, jej nagą skórę,
którą odsłoniła, zsunąwszy z ramion bluzkę.
Stina uśmiechała się, nie mogła inaczej. Musiała znajdować się na krawędzi świata,
gdzie, jak wierzyli starzy wikingowie, można było spaść łodzią z krawędzi i zniknąć w
otchłani. Było ciemno, ciepło i cudownie - i byli tylko ona i Johannes. To był ten moment,
który mają razem, ich wspólna godzina.
To, za czym tęskniła, było tym samym, czego pragnął on. To, czego ona pragnęła,
było tym, co on mógł jej dać - i na odwrót. Czy byłoby to takie złe, gdyby to się stało?
- Powiedz coś! - poprosiła Stina, kiedy ogarnęła ją niepewność.
Johannesa przeszył dreszcz. Jej głos miał w sobie rodzaj krzyku - zupełnie, jakby tak
naprawdę tego nie chciała. Nie był pewien, czy pozostało w nim tyle rozsądku, by wy-
powiedzieć słowa, które chciał powiedzieć. Nie wiedział, czy odważy się je wymówić, bo
wtedy pozostaną pomiędzy nimi na zawsze i już nigdy nie będzie mógł ich cofnąć lub
sprawić, by były niewypowiedziane. Przerażało go to.
Przytulił twarz do jej piersi. Przycisnął ją do siebie i wiedział, że nie może wziąć tego,
czego pragnie ponad wszystko. Nie mógł jej tego zrobić, zbyt ją szanował.
Wpadli oboje w wir najgorętszych i najwspanialszych uczuć, które jednak nie były im
przeznaczone. Ona wychodzi za mąż za innego.
- Ja... pragnę cię - powiedział, bo to była prawda. Mógł żyć z tym, że to powiedział.
Być może ona będzie mogła żyć dalej z faktem, że przyjęła to wyznanie.
- Potrzebuję cię mieć, smakować cię, obejmować...
Stina się uśmiechnęła.
Całował ją tam, gdzie mógł dotrzeć. Chciwie, pożądliwie, prawie za mocno. A Stina
objęła go ramionami i chciała mieć przy sobie jeszcze bliżej, niż było to możliwe. Kiedy
podniósł twarz, jego usta szukały jej warg. Stina domagała się jego ust, składała mu obietnice
bez słów, tylko pocałunkami. Zamierzała dotrzymać każdą z tych milczących obietnic. Dziś
wieczór. Tej nocy.
Wtedy on się odsunął.
- Nie - powiedział cicho, niemalże żałobnym tonem.
Stina pochyliła głowę. Dalej obejmowała go za szyję, on trzymał ją w biodrach, ale
już się nie całowali. Siedzieli cicho, aż ta szalona gorączka opuściła ich ciała.
Wtedy ona zsunęła się z jego kolan i odwróciwszy się do niego plecami, zapięła
bluzkę. Odrętwiałość ogarnęła ją na nowo, nawet nie wiedziała, czy się zarumieniła.
Na szczęście on nic nie powiedział.
Stina też milczała. Nie potrafiła wyjaśnić tego, co się stało, poza tym, że chciała tego
wszystkiego - i wiele więcej.
Przestraszyło ją, że on zdawał się pragnąć tego równie mocno jak ona, tak jakby
odwzajemniał jej uczucia.
To nie mogła być prawda.
Stina nie obejrzała się za siebie, tylko wyszła z kuchni. Już nigdy więcej nie będzie
mogła spojrzeć mu w oczy, nie umierając przy tym ze wstydu.
Johannes się nie ruszył, nie zapiął koszuli. Coś wspaniałego niemalże się zdarzyło.
Ona tego chciała. Dobry Boże, ona była jak ogień, gorętsza niż piec do pieczenia. Nie miał sił
wyobrazić sobie, jak cudownie mogłoby być.
Mogłoby.
To on to zatrzymał.
Żałował tego już teraz.
Pewnie już więcej Stiny nie zobaczy.
R
OZDZIAŁ
7
Johannes odczekał godzinę. W ciągu tego czasu zdążył przemyśleć wiele spraw.
Stina z pewnością nie potrzebowała więcej niż pięć minut, by dobiec do domu
Rehnbergów, gdzie wynajmowała pokój. Tam raczej nie będzie z nikim rozmawiać, najwyżej
wymieni zdawkowe uprzejmości z przypadkowo napotkanymi osobami. O tej porze dnia było
jednak w domu kupca dość cicho. Wszyscy zdążyli się już rozejść po obiedzie do swych
pokoi.
Johannes wyobraził sobie, jak Stina wbiega po schodach na najwyższe piętro, gdzie w
okresie świetności domu mieszkała służba. Teraz, na samej górze pokoje zajmowały
najmłodsze pokojówki. Starsi i bardziej szanowani członkowie służby Magnusa Rehnberga
mieszkali na pierwszym piętrze, tam gdzie swoje pokoje mieli kupiec i jego córki.
Kiedy minęła godzina z okładem, Johannes zaczął sprzątać ze stołu. Jeżeli nie zrobi
tego teraz, mógłby z powodów sentymentalnych nie zrobić tego nigdy. A on naprawdę nie
lubił bałaganu.
Mógł oczywiście przeprowadzić do końca to, czego zarówno on, jak i Stina, pragnęli
ponad wszystko inne. Byłoby to słodkie szaleństwo chwili. W jego życiu nie było wiele
kobiet, a on nigdy nie pragnął nikogo tak mocno, jak dziś wieczór pożądał Stiny. Żądza
dołączyła do innych uczuć, jakie już do niej żywił.
Wcześniej nie zdawał sobie nawet sprawy, jaka namiętność drzemała w Stinie.
Patrząc na nią, wydawało się, że ma kontrolę nad wszystkim, co dzieje się w jej życiu. Po
prostu nie wierzył, że zwróciła na niego uwagę, że potraktowała go jak mężczyznę.
Więc dlaczego, do diabła, wychodzi za mąż za Ivera Halvorsena?
W ciągu tej godziny, kiedy okiełznał wszystkie cisnące mu się do głowy myśli,
wyobraził sobie co najmniej sto dobrych powodów i równie tyle fatalnych. Ale w jej oczach
każdy z nich mógł być wystarczającym argumentem do małżeństwa, którego nie pragnęła.
Nie mogła przecież tego chcieć po tym, jak się zachowała. Była taka gorąca, uległa i
oddana w jego ramionach. Całowała go, jakby był jedynym mężczyzną, jakiego pragnie. Nie
mogła być, do licha, tak samo czuła dla innego mężczyzny!
Jeżeli ona rzeczywiście tak zdecydowała, nie mógł jej przeszkodzić w poślubieniu
Ivera lub kogokolwiek innego. Stina nie była z tych, co pozwalają sobą kierować. Miała
własną wolę, a jemu to się podobało. Johannes nie lubił ludzi o poddańczej naturze,
niezależnie, czy byli to mężczyźni, czy kobiety. Nie chciał stawiać się ponad kimś innym.
Stina z pewnością nie mogła teraz zrozumieć samej siebie. Możliwe, że się wstydziła.
Ona była taka zdecydowana, by przeprowadzić to, co było niemożliwe, ale on ich
powstrzymał. Możliwe, że będzie tego żałował, ale sądził, że żałowałby jeszcze bardziej,
gdyby się z nią kochał. Nie uważał, by to mogło zmienić jej decyzję.
Nie mógł jej zmusić, by została jego żoną, ale mógł sprawić, by następny dzień stał
się dla niej łatwiejszy do zniesienia. Pozostając w cieniu, mógł pokazać jej, że ją kocha i
troszczy się o nią i że nie było takiej rzeczy na świecie, której by dla niej nie zrobił.
Johannes włożył na siebie kurtkę i czapkę, wsadził ręce do kieszeni i uśmiechnął się
na myśl, że matka wzięłaby go teraz pewnie za złodzieja rzepy. Nie chodzi się bez rękawic w
styczniowy wieczór. Ale on nie miał w tej chwili żadnych czystych rękawic, poza tym chciał
zmrozić sobie ręce. Dziś wieczór chciał czuł ból.
Dokładnie tak jak myślał, Magnus nie skończył jeszcze na dzisiaj pracy. Ten Szwed
zawsze był nocnym markiem i Johannes zaczął rozumieć dlaczego. Złamane serce miało się
najlepiej w świetle księżyca. Z ulicy zobaczył, jak Magnus siedzi przy biurku w bibliotece.
On chyba nigdy nie zaciągał zasłon.
Był to zwyczaj, jaki Magnusowi został po madame Vandzie, Rosjance, która przez
wiele lat rządziła w domu na równi z kupcem i panią, i była bezsporną królową salonów.
Zwykła była mawiać z uśmiechem, że ludzie nie stwarzali sobie błędnych wyobrażeń, jeżeli
o każdej porze mogli sprawdzić, co się naprawdę dzieje. Bardzo rzadko zaciągała zasłony, ale
zadziwiające było, jak wiele tajemnic przepływało między piętrami w jej dużym, szaro-
białym domu, pomimo że zawsze można było wejrzeć do jej pokoi. Magnus Rehnberg nie
miał raczej żadnych tajemnic, w każdym razie Johannes nic o nich nie wiedział.
Lekko zapukał do drzwi biblioteki i wszedł do środka, kiedy usłyszał zezwolenie
kupca.
Magnus zdziwiony uniósł głowę znad papierów.
- Myślałem, że to jedna ze służących - po czym uśmiechnął się szeroko i westchnął. -
Ale żadna z nich nie zapukałaby przed wejściem. Wyglądasz, jakbyś sprzedał masło za
bezcen, mój młody przyjacielu. Usiądź.
Johannes usiadł w jednym z głębokich zielonych foteli, które, tak jak wiele innych
rzeczy w domu Magnusa, należały do innej epoki. Rozglądając się wokół, łatwo było
odgadnąć, że kupiec nie był żonaty. W jego domu nie było kobiety, która zadbałaby o zmianę
obić mebli czy zasłon i która modnie urządziłaby wnętrze domu. Nie stała tu żadna modna
komoda, która przyciągałaby wzrok gości.
- Odrobinę rumu? - zaproponował Magnus.
Ruch na rzecz abstynencji umocnił się w ostatnim czasie w mieście, ale w tym domu
raczej nie miał szans powodzenia. Ojczym Johannesa, Ananiasz, był za to jedną z wiodących
postaci w środowisku ludzi działających na rzecz abstynencji. Johannes Borge nie miał
żadnego określonego stosunku do alkoholu. Nie smakował mu, więc grzecznie odmówił.
- Co cię sprowadza w moje skromne progi? - Magnus usiadł naprzeciwko Johannesa.
Pomiędzy nimi stał niski stolik, wokół stały regały wypełnione książkami. Kilka okien
wychodziło na ulicę. Siedzieli, jak na wystawie, ale na szczęście nikt nie mógł słyszeć, o
czym rozmawiali.
- Obawiam się, że zbłądziłem - powiedział Johannes. Nie było to zbyt trafne
określenie, ale nie potrafił znaleźć lepszego określenia.
Magnus Rehnberg uniósł swe kształtne brwi i zobaczył, jak nieszczęśliwy był ten
młody człowiek, siedzący przed nim.
- Czy chodzi o moją młodą i niezwykle urodziwą lokatorkę? - spytał i przypomniał
sobie, że niedawno słyszał szybkie kroki Stiny Mattisdatter, kiedy ta wchodziła do siebie na
strych. Wróciła późno z piekarni i oni zdążyli już zjeść obiad. A więc jej pośpiech miał
powód.
- Czy powinienem wyzwać cię na pojedynek?
Johannes nie był w nastroju na żarty.
- Wybacz mi! - powiedział szybko Magnus. - To było niezwykle głupie z mojej
strony. Czy powinienem rozumieć przez to, że... pozbawiłeś dziewictwa tę młodą damę?
- Po żadnym pozorem! - Johannes poczuł się urażony tą sugestią, ale po chwili się
zawstydził. Mogło się to przecież zdarzyć, głęboko w duszy nawet tego pragnął.
- Aha - powiedział szybko Magnus. - Więc między wami dwojgiem nie zdarzyło się
nic nieodwracalnego.
Wciąż go dziwiło, jak bardzo staromodna była teraz młodzież. Jego córki głosiły
naukę moralną, która była obca wszystkiemu, co Magnus czuł w ich wieku. Jako ojciec
cieszył się, że prowadziły się porządnie, ale jako młody mężczyzna, który czasami się w nim
budził, chciał, by dziewczęta żyły intensywniej. Dobrze by im zrobiło bycie odrobinę
nieprzyzwoitymi, choć oficjalnie wolałby o tym nie wiedzieć.
- Być może nie - z oporem przyznał Johannes. Było dla niego jasne, że nie mógł
opowiedzieć swemu starszemu przyjacielowi szczegółów tego, co zdarzyło się pomiędzy nim
i Stiną. Nie mógł tak bezlitośnie jej zdradzić.
- Ona wychodzi za mąż - powiedział.
- I rozumiem, że to nie na twoje ręce mam składać gratulacje?
Johannes potrząsnął swą ciemnowłosą głową.
- Ale coś... się pomiędzy nami zdarzyło - wyznał Johannes, po czym pospiesznie
dodał: - To była całkowicie moja wina. Magnusie, ona jest taka młoda, powinienem był
wiedzieć lepiej. Powinienem był mieć nad sobą większą kontrolę.
- Z pewnością. - Magnus nie chciał spierać się z tym młodym człowiekiem, którego
uważał za członka rodziny. Johannes był mu bliższy niż jego własny siostrzeniec.
- I wydaje mi się, że ona nie będzie chciała ze mną rozmawiać po tym, co się stało -
obwieścił Johannes. - Wydaje mi się, że ona nie chce wracać do piekarni. Ale nie zrobiła
niczego złego, nic, za co powinna stracić pracę. A ja się o nią martwię, bo czuję pewną
odpowiedzialność...
- Ona jest dorosła - powiedział Magnus, ale zrozumiał potrzebę Johannesa, by chronić
Stinę.
Magnus zawsze się starał utrzymywać pewien dystans do ludzi, którym wynajmował
pokój. Spotykali się przy posiłkach, byli wobec siebie uprzejmi, rozliczali się, zachowywali
się porządnie i Magnus nie chciał, by te kontakty wyglądały inaczej.
Ale Stina była inna. Z pewnością miało to związek z faktem, że była młodsza od jego
własnych córek.
- Co chcesz, żebym dla niej zrobił?
Johannes odpowiedział na to pytanie.
Ciężko było przetrwać tę noc. Stina leżała w chłodnej pościeli pod ukośnym dachem i
usiłowała wyobrazić sobie, że opowiada Johannesowi dlaczego. Wyobrażała sobie miejsce,
czas, a nawet pozycję, jaką by przyjęła, stojąc naprzeciwko niego. Na pewno nie mogłaby
wyznać wszystkiego na siedząco. Nie dałaby rady.
Mój Boże, jak on będzie nią gardził!
Johannesa z pewnością zastanawiało jej zachowanie. Zwłaszcza że tego samego dnia
rano powiedziała mu o zbliżającym się ślubie.
W myślach formułowała zdania, które wyrażały, jak było naprawdę. I wyobrażała
sobie rozczarowanie i ból w jego oczach, szok bijący z jego miłej, dobrej twarzy. Johannes
był taki porządny. Nie chciała, by wiedział, jak daleko gotowa była się posunąć dla dobra tej
przyjaźni. Wtedy musiałaby wyjaśnić mu więzy łączące ją z Aile i Ingrid, a to było
niemożliwe.
Najbardziej bolesne było to, że wcześniej nie zdawała sobie sprawy z tego, jak
głębokie było jego uczucie do niej. Tak gruntownie je ukrył, że nawet nic nie podejrzewała.
Dopiero dziś wieczór wszystko stało się dla niej jasne.
On jej pragnął równie gorąco, jak ona jego. Ale było też coś więcej. Miał dla niej w
swym sercu tyle czułości i szacunku, że mimo iż jej pożądał, potrafił się wycofać. Johannes
wiedział równie dobrze jak Stina, że był to być może jedyny moment, kiedy mogli się do
siebie zbliżyć. Chwila, której nigdy więcej mogli nie doświadczyć. A jednak zrobił to, co
było słuszne. Jakaś część w niej żałowała tego cudu, który się nie zdarzył, ale równocześnie
odczuwała ulgę. Pozostało jej trochę szacunku dla samej siebie.
Niech Bóg jej dopomoże! Ona go naprawdę kochała!
Mimo że Stina niemal nie zmrużyła oka, nie była to zmarnowana noc. Zebrała w
sobie siły. Była dorosła i teraz potrafiła stawić czoła przeciwnościom. Nie będzie miło
napotkać spojrzenia Johannesa, ale raczej od tego nie umrze. On był z pewnością równie
zakłopotany, jak ona.
Potrzebowała pieniędzy. Będą to z pewnością ostatnie pieniądze, jakie zarobi na
własny rachunek. Jako gospodyni w najlepszym razie może liczyć na sprzedanie w mieście
trochę masła czy sera - i dokładnie tak, jak inni mężczyźni, Iver będzie to nazywał
pieniędzmi żony.
Niektóre kobiety ze wsi robiły na drutach i sprzedawały swoje robótki, ale Stina nie
mogła na to liczyć. Iverowi raczej by się nie spodobało, gdyby miała handlować na targu.
Ona sama również nie uważała, by pani z gospodarstwa o wielkości Jakobvollen wypadało
się tak zachować. Nie powinna winić tylko Ivera, bo ona sama również wyznaczała sobie
granice. Anna tego nie robiła, a była świetną gospodynią. Z pewnością trudno będzie jej
dorównać.
Musi być silna. Teraz nie może już zrobić żadnego fałszywego kroku. Powziąwszy
swoją decyzję, Stina zasnęła.
Magnus zdziwił się, zobaczywszy Stinę przy śniadaniu. Nic na jej twarzy ani w jej
zachowaniu nie wskazywało na to, że wieczorem wydarzyło się cokolwiek poruszającego.
Stina zachowywała się równie poprawnie jak zwykle i równie poprawnie wyglądała. Była
ubrana w białą bluzkę z burgundową kokardą zawiązaną pod kołnierzem i ładną spódnicę z
wełny. Buty miała wypolerowane na błysk, a włosy jak zwykle zaczesane z przedziałkiem i
ciasno związane w węzeł na karku. Była ładną dziewczyną, która próbowała wyglądać
zwyczajnie. Z jej zachowania można było wywnioskować, że wybierała się do piekarni.
Magnus zaczął się nawet zastanawiać, czy aby mu się nie przyśniła rozmowa z Johannesem
Borgem. Ale o tej rozmowie w cztery oczy, na którą się wcześniej przygotował, mógł
zapomnieć. Jego córki lubiły Stinę i nie chciały odejść od stołu, zanim ona nie wstała. Musiał
spróbować porozumieć się ze Stiną, nie mówiąc wprost tego, co miał na myśli. Miał
przeczucie, w jakim kierunku potoczyłaby się rozmowa, gdyby był zupełnie szczery.
- Plotki głoszą, że Stina nosi się z zamiarem zamążpójścia - powiedział.
Jego córki nic jeszcze o tym nie słyszały, więc od razu rzuciły się na nią żądne więcej
informacji. Musiała opowiedzieć im wszystko o ślubie, który miał odbyć się na Wielkanoc, a
także o Iverze. Jako że zarówno Linnea, jak i Cecylia zaczytywały się w romansach o
pannach, które zmagały się z przeciwnościami losu, a potem zdobywały serce wybranego
rycerza, chciały wiedzieć wszystko o jej romansie.
Magnus słuchał uważnie, ale nie dawał tego po sobie poznać. Szczebiot dziewcząt nie
był czymś, na co zwracałby wielką uwagę, ale z opowieści Stiny dowiedział się więcej, niż
ona powiedziała. Zastanawiało go, co skłoniło Stinę Mattisdatter do tego małżeństwa, bo na
pewno nie mogła to być miłość. Jego córki sądziły, że syn gospodarzy, o którym
Stina
wypowiadała się tak ciepło, był niczym książę na białym koniu. Sądziły, że każdy może
wybrać sobie męża, kierując się wyłącznie głosem serca. Rozpuścił je. On sam żył na tyle
długo, by wiedzieć, że znaczna większość małżeństw, zwłaszcza na wsi, zawierana była z
rozsądku, a nie z miłości.
Ludzie z okolicy, z której pochodziła Stina, sądzili pewnie, że dziewczyna wygrała
los na loterii. Syn gospodarzy, mający odziedziczyć gospodarstwo, zapewni byt jej i jej ro-
dzinie na resztę życia. Nikomu z jej krewnych nie przyszło z pewnością do głowy, że w
Tromsø był do wygrania równie szczęśliwy los. Stina była dobrą córką, która robiła pewnie
to, czego od niej oczekiwano. Możliwe, że robiła to, co było słuszne.
- Myślałem, żeby zaproponować ci posadę w naszym interesie - wtrącił Magnus,
kiedy Stina skończyła swoją opowieść, zaspokajając ciekawość jego córek. - Zbliża się okres,
kiedy będziemy mieć mnóstwo roboty - zmyślał dalej - a poza tym to lżejsza praca, niż w
piekarni.
Stina wpatrywała się w niego szeroko otwartymi oczami.
- A skoro Johannes uważa, że nie ma w piekarni pracy dla dwóch osób...
- Masz zamiar zabrać Johannesowi Stinę, kusząc ją pracą w sklepie? - zapytała ze
śmiechem Linnea. - Nie uważasz, że to trochę niesprawiedliwe?
- Kiedy piekarz Borge powiedział panu, że nie potrzebuje pomocy w piekarni? -
spytała Stina. Jej głos nie zadrżał i nie spuszczała wzroku z Magnusa Rehnberga.
- Nie pamiętam dokładnie - próbował się wymigać, ale wiedział, że mu się nie uda. Ta
młoda dziewczyna, ta nieznająca świata chodząca naiwność, przejrzała go na wylot.
- Czy mogło się to zdarzyć wczoraj wieczorem? - zastanawiała się na głos Stina.
- Bardzo możliwe - odpowiedział wymijająco.
- Sądzę, że piekarz Borge spał zbyt mało, by wiedzieć, co mówi - powiedziała
pogodnym tonem Stina. Osuszyła usta serwetką i podniosła się. - Jestem najedzona, bardzo
dziękuję za pyszne śniadanie. Dzięki wielkie również za ofertę pracy, panie Rehnberg, ale
wydaje mi się, że nadal mam posadę u piekarza Borgego. Jeżeli mogę was przeprosić...
Opuściła jadalnię, a Magnus pożałował, że Stina nie była już dostępna dla pracy w
handlu, a także dla życia towarzyskiego w Tromsø. Odniosłaby tam z pewnością wielki
sukces.
Kiedy Stina otworzyła drzwi do piekarni, wszystko było już gotowe na dzień
handlowy. Więc Johannes sądził, że będzie dziś prowadzić interes sam. Stina uniosła brodę.
Jej pracodawca najwyraźniej jej nie docenił.
Johannes usłyszał klucz w zamku i wyszedł z zaplecza do sklepu. Zobaczywszy ją,
zesztywniał.
- Sprzedajesz mnie bardzo tanio, Johannesie Borge powiedziała spokojnie Stina. -
Czy nie wykonuję dobrze mojej pracy tu w piekarni?
Johannes usiłował złapać oddech.
- Myślałem, że będziesz się czuć nieswojo w moim towarzystwie po tym, co się
wczoraj wydarzyło - wykrztusił z siebie.
Stina czuła ból w piersi, ale była wystarczająco silna, by sobie poradzić z tym, co ją
czekało.
- Czuję się nieswojo - powiedziała cicho. - Ale wczoraj było wczoraj, a ty pokazałeś
wyraźniej niż ja, że jesteś dorosły i odpowiedzialny, Johannesie. Więc jeżeli nie ma innego
powodu, prosiłabym cię o zmianę zdania.
- Nadal chcesz u mnie pracować?
Johannes jej nie rozumiał, ale jeżeli pragnęła pozostać w piekarni, on był ostatnią
osobą, która by jej tego zabroniła. To będzie męczarnia być tak blisko niej, nie móc jej
dotknąć, nie być przyjacielem, jakim był do wczoraj wieczór, ale rozłąka z nią byłaby dużo
gorsza.
- Chcę nadal u ciebie pracować - odpowiedziała miękkim głosem.
- A więc zostań - powiedział Johannes i oddalił się na zaplecze piekarni.
R
OZDZIAŁ
8
Ante ucieszył się, że pogoda zrobiła się łagodniejsza, choć jazda na nartach i
ciągnięcie sań wcale nie były łatwe. Ruch i ciężar sprawiał jednak, że było mu ciepło. Miał
nadzieję, że zanim dotrą na miejsce i znajdą dach nad głową, nieznajomy nie dozna
odmrożeń. Jemu z pewnością nie było ciepło. Ante podążał mniej więcej tą samą trasą, którą
przybył, choć jego ślady były już prawie całkowicie zatarte. Zmierzał w kierunku szałasów,
w których będą mogli odpocząć. W najgorszym wypadku wyprawa, w którą się wybrał, po-
trwa tydzień. Ante nie potrafił przewidzieć pogody dalej niż jedną dobę naprzód i nie miał
pewności, czy stare znaki, po których odczytywał pogodę, się sprawdzą. Czasy się zmieniały
i czasami on również dawał się zwieść.
Nieznajomy na zmianę tracił i odzyskiwał przytomność. Nie miał zbyt wiele sił.
Niekiedy z jego ust wydobywały się pojedyncze słowa, ale Ante nie widział między nimi
związku. Mówił coś o skrzypcach i o swoim ojcu. Ante z tych kilku urwanych i niejasnych
wypowiedzi nabrał przeświadczenia, że ojciec nieznajomego nie był dobrym człowiekiem.
Obcy mężczyzna mówił również o Ingrid i Marii, ale Ante nie mógł zrozumieć, kim była
Maria.
Kilka razy w ciągu dnia Ante podał nieznajomemu trochę wody. Nie było to
pożywne, ale przynajmniej mężczyzna się nie odwodnił. Być może powinien był zabrać go
do wsi i poszukać lekarza. Problem polegał jednak na tym, że Ante nie ufał ani Norwegom,
ani Szwedom. Obawiał się, że zarówno on, jak i nieznajomy zostaliby odesłani z kwitkiem. Z
mężczyzną, którego za sobą ciągnął, zaczynało być jednak coraz gorzej. Słabnął z godziny na
godzinę, a to, co mówił, stawało się coraz bardziej nieskładne.
Ostatni odcinek podróży sprawił, że Ante ciągnął sanie pewnie i dynamicznie.
Krajobraz wokół był znany i przyjazny. Ante nie chciał robić niepotrzebnych przerw, wie-
dział, że do domu pozostało mu zaledwie kilka godzin drogi. Zatrzymał się jednak, by
sprawdzić, jak się czuje nieznajomy. Mężczyzna był zimny, ale na jego twarzy nie było
odmrożeń. Ante nie mógł sprawić, by było mu cieplej w saniach, ale mógł sprawić, by
jeszcze tego samego dnia dotarli do domu, gdzie nieznajomy będzie mógł ogrzać się w
najcieplejszym miejscu przy palenisku w jego własnym lawo. Postanowił dłużej nie zwlekać
i jechać dalej.
Było tak ciemno, że ostatni kawałek drogi przebył niemalże po omacku, przecinając
ślady nart i tereny twardo udeptane setkami kopyt renów. Po chwili poczuł zapach dymu z
licznych ognisk siida. Niebo pojaśniało, rozstąpiły się chmury, księżyc i gwiazdy jak lampy
rozjaśniły dla niego krajobraz.
Jakaś wyższa siła chciała najwyraźniej, by im się powiodło.
Z jego własnego lawo również wydobywał się dym. Wcześniej nie wiedział, czy Aile
nie ulegnie rodzinie i nie przeniesie się do ich lawo. Ante uśmiechnął się sam do siebie. Aile
najwyraźniej była w środku. Był z niej dumny, wytrwała przy swoim zdaniu. Aile była jego
ulubienicą, była córką, którą chciałby mieć.
Nie było mu dane mieć własnych dzieci. Ta, którą widział jako ich matkę, wybrała
innego. Nie było mowy, by kogoś innego pokochał tak, jak ją. Nie był człowiekiem, który
robił coś połowicznie. Ale to wszystko działo się dawno temu i teraz nie myślał już o Annie
tak często jak kiedyś.
Psy spały z jednym okiem na wpół otwartym. Jak tylko jeden z nich się obudził i
zaczął ujadać, budziły się pozostałe. Na placu zrobił się straszny harmider. Zaczęły się unosić
wejścia do wielu namiotów. Siostrzeńcy, siostrzenice, brat i szwagier - wszyscy znaleźli się
na zewnątrz, pośród jaśniejącej od gwiazd nocy. Ante widział ich ciemne sylwetki, kiedy
odwrócili się ostrożnie w stronę intruza.
- Kto to? - powiedział Jon, dużo groźniej niż zazwyczaj.
Ante krzyknął w odpowiedzi, zanim mogli go zobaczyć.
Był już wtedy otoczony psami. Rozpoznały go, szczekając i machając ogonami, i
obwąchując podejrzliwie ładunek, który za sobą ciągnął.
Kiedy Ante zatrzymał się przed swoim namiotem, Jon kiwnął głową w kierunku dość
dziwnych sań. - Co tam masz?
- Mężczyznę, który wpadł w potrzask - odpowiedział krótko Ante. Mówiąc, czuł, jak
bardzo zesztywniały mu policzki. Nie zauważył tego wcześniej, prawdopodobnie dlatego, że
nie miał okazji z nikim rozmawiać. - Musi się natychmiast znaleźć w cieple.
- Potrzask?. - Jon gestem nakazał synom i siostrzeńcom podnieść z sań Antego
rannego mężczyznę. - Gdzieś ty był, skoro napotkałeś potrzaski na swej drodze i tych, co w
nie wpadają?
- Straciłem stado przy granicy - wyznał Ante. Kiedy odjeżdżał ze zwierzętami nie
chciał wziąć ze sobą do pomocy dodatkowych ludzi. Powiedział wtedy, że to jego zwierzęta i
jego odpowiedzialność. Przy dużym stadzie potrzebowano wszystkich rąk, jakie były. Jon
pozwolił sobie na spojrzenie mówiące: A nie mówiłem?, Ante nie postąpił bowiem zbyt
rozsądnie.
- Stado jest pewnie stracone - dodał Ante poważnym tonem. - Tam były też wilki.
Brat mądrze postanowił zachować milczenie.
- Uważam, że ten mężczyzna bardziej zasługuje na to, by go uratować
- Byłeś daleko od ludzi?
Jon i Ante skrzyżowali spojrzenia. Wzrok Jona nadal był przenikliwy, czasami Ante
zastanawiał się, czy Jon oby naprawdę stracił swe zdolności. Często dochodził do wniosku,
że jego brat widział i odczuwał dużo więcej, niż zwykli ludzie.
- Tak - odpowiedział Ante, wiedząc, że brat zrozumiał, że on kłamie. Nie trzeba było
być noaidi i jasnowidzem, by to dostrzec.
Jon zrozumiał, że Ante musiał mieć powody, by postąpić, lak jak postąpił. Nikt nie
rezygnował z renów bez powodu.
- Kto to jest?
- Nie wiem - odpowiedział zgodnie z prawdą Ante.
Aile zadała to samo pytanie i Ante udzielił jej tej samej odpowiedzi.
- Uważam, że to niepoważne, by zabierać ze sobą nieznajomego, o którym nic się nie
wie! Ile renów zniknęło po tamtej stronie granicy?
- Nie tak wiele - odpowiedział Ante, wyswobadzając się z futra.
- No cóż, jeżeli masz pieniądze do stracenia, to ja nie mam nic więcej do
powiedzenia! - Prychnęła, pokazując wyraźnie, że ona sama podążyłaby za renami przez
wszystkie granice. - Gdzie go znalazłeś?
Aile przyklękła na jedno kolana obok wuja i nieznajomego mężczyzny. Nie miała co
do rannego wielkich nadziei. Jego oddech był powolny, trzeba było wytężać słuch, by
usłyszeć, że żyje.
- On tego nie przetrzyma - dodała. Z jej tonu można było wyczytać, że jej zdaniem,
wuj zmarnował zarówno czas jak i siły, próbując go uratować. W jej oczach utracone stado
miało dużo większą wartość.
- Nie mów tak - powiedział Ante. Obejrzał się przez ramię i przesunął wzrok z jednej
zaciekawionej twarzy na drugą: - Gdybym ja był ranny i obcy, nie chciałbym obudzić się i
napotkać wasze wykrzywione twarze.
Po tym, jak Ante zapewnił, że mężczyzna w żaden sposób nie stanowił zagrożenia dla
Aile, jon i chłopcy niechętnie się oddalili.
- W tym starym ciele są jeszcze siły - powiedział Ante, poklepując się po piersi. - A
ten chłopak nie potrafił by usiąść, nawet jeżeli by tego chciał, co dopiero mówić o uganianiu
się za pięknymi dziewczynami.
- Bardzo się starasz dla kogoś, kogo nie znasz - po wiedziała Aile, której zdaniem ten
dowcip wcale nie by! zabawny.
Wuj wyjął z objęć nieznajomego futerał ze skrzypcami i obrzucił Aile
melancholijnym spojrzeniem. Jego powaga uderzyła ją i sprawiła, że na chwilę zamilkła.
- Być może widzę samego siebie w tym mężczyźnie - powiedział cicho Ante,
wpatrując się w człowieka, o którym nie wiedział nawet, jak się nazywa. - Znalazłem go w
chacie należącej do ludzi z Jakobvollen.
- Ale on nie jest jednym z nich!
Aile podeszła bliżej. Jej serce biło tak mocno, że wuj z pewnością to słyszał. Myśl,
która ją uderzyła, była bowiem tak nieprawdopodobna, że chciała ją odsunąć od siebie jak
najdalej. Nie potrafiła jednak tego zrobić.
Istniała możliwość...
Nachyliła się nad nieznajomym. Odchyliła futro na bok i jeszcze bardziej się zdziwiła
zrozumiawszy, czego dotykała.
- Futro niedźwiedzia?
Ante skinął głową i uniósł brew.
- To nie jest byle kto, ten, kogo tu mamy, nieprawdaż, Aile? Ma piękne futro
niedźwiedzia. I przejechał na nartach niezły kawał, niosąc na kostce potrzask na lisy.
Podążyłem po śladach krwi aż do miejsca, gdzie wpadł w pułapkę. Taki wyczyn zasługuje na
szacunek. Dostał się do chaty, dołożył do pieca i owinął się w futro, zanim położył się na
łóżku. W takim człowieku jest wiele siły, moja droga...
- Ma ze sobą skrzypce - powiedziała zamyślona Aile. Wpatrywała się w jego twarz,
ale nie wiedziała, czy nazwałaby go ładnym. Nie na takie twarze zwracała uwagę.
Nie jest taki stary, jak sądzisz?
Nie jest. - Ante ściągnął but ze stopy nieznajomego.
Aile przypatrywała mu się badawczo i usiłowała sobie przypomnieć, co Ingrid
opowiadała. Zawstydzało ją, że nic pamiętała nic dokładniej, ale ona sama była tak bardzo
zakochana, że to, co opowiadali jej inni, wchodziło jednym uchem i wychodziło drugim.
Ingrid bardzo dużo mówiła o swym tajemniczym ukochanym, ale Aile myślała wtedy o kimś
zupełnie innym. Czy Ingrid wspomniała, że miał ciemne włosy? Ciemne włosy i zielone
oczy, przystojny i zarazem niebezpieczny. Stina jej nie zaprzeczała. Ona uważała, że miał w
sobie coś diabolicznego - to mogłoby się zgadzać.
Jeżeli to był ten mężczyzna...
W jego brwiach było w każdym razie coś z diabła. Nawet teraz, kiedy spał albo był
nieprzytomny. W jego ustach też było coś pociągającego, tak jakby leżał tam, dobrze się
czymś bawiąc. Jakby miał jakąś niebezpieczną tajemnicę, o której nikt inny nie wiedział.
Żałowała, że nie może zobaczyć jego oczu, ale nie mogła przecież podnieść jego
powiek. Będzie musiała poczekać, aż się obudzi. Jeżeli wcześniej im nie umrze.
- Wiesz, kto to jest? - Ante nie był głupi.
Odsunęła się, wstała i odwróciła plecami do wuja. Potrząsnęła przecząco głową, ale
nie mogła się zdobyć, by spojrzeć na wuja. Ani na nieznajomego.
- Skąd miałabym wiedzieć, kto to jest? - spytała niedbałym tonem.
- Wspomniał imię Ingrid - wyjaśnił Ante, przemilczając drugie kobiece imię, które
pojawiało się na ustach nieznajomego przynajmniej równie często.
- Tak? - Aile starała się powiedzieć to obojętnie, ale nie potrafiła utrzymać dłoni w
spokoju. Wuj Ante próbował ją przejrzeć. Niekiedy sądziła, że miał te same zdolności
widzenia różnych rzeczy, jak te, które posiadał wcześniej wuj Jon. Czasami myślała, że ona
sama widziała rzeczy równie wyraźnie, jak oni - widziała to, co nie było rzeczywistością.
- Wiele osób nosi to imię, wuju. Ludzie w Målselvdalen lubią to imię.
- Mówił imię Ingrid i był w chacie, należącej do jej rodziny. Myślisz, że to zbieg
okoliczności, moja droga?
- Ante uniósł pytająco brwi.
Aile nie chciała przyznać, że też o tym myślała. Wzruszyła ramionami.
- Wy dziewczęta wiecie wszystko, co warto wiedzieć o sobie nawzajem...
- Nie wiem, kim jest ten mężczyzna - utrzymywała Aile. Wuj Ante był jej bliższy niż
własny ojciec. On i wuj Jon byli krewnymi, którym ślepo ufała, ale ten mężczyzna nie był jej
tajemnicą. Był tajemnicą Ingrid. Nie do niej należała decyzja, by ją ujawniać.
- Myślę, że i tak go uratujemy - stwierdził Ante. Zrozumiał, że coś w tym
mężczyźnie, sprawiło, że Aile go zaakceptowała. Nie była już taka podejrzliwa i nie chciała
wyrzucać go z namiotu. Coś o nim wiedziała - coś, co sprawiło, że się odprężyła. Jasne było,
że miał on coś wspólnego z Ingrid Halvorsdatter!
Ale Antemu podobała się siła przyjaźni pomiędzy Aile, córką gospodarza, i tą małą,
fińską służącą. Były przyjaciółkami na całe życie. W jego dzieciństwie czy młodości coś
takiego nie mogłoby się zdarzyć.
- Ugotujesz wywar z turzycy? - spytał przyjaznym tonem. Aile z pewnością powie mu
wszystko, jeżeli uzna go za godnego jej zaufania. Być może nieznajomy sam mu to powie.
Ante był cierpliwy.
Aile bez mrugnięcia okiem przyniosła wiązankę turzycy i rozsupłała garść, którą
wsadziła do kociołka. Ten napełniła następnie śniegiem i powiesiła w kącie nad ogniem.
Podczas nieobecności Antego dbała, by ogień nie wygasł. Powszechnie było wiadomo, że
wywar z turzycy łagodził dolegliwości. Nieznajomy, gdy się obudzi, może czuć straszny ból.
- Potrzeba ci też pewnie tłuszczu z renów albo ze szpiku? - spytała lekkim tonem.
Niezwykłe, jak wuj szybko się poddał, w ogóle jej nie naciskał. Czy tak przekonywająco
kłamała?
Ante skinął głową i mruknął coś w odpowiedzi. Tak daleko zaszedł w rozbieraniu
nieznajomego, że musiał rozciąć mu nogawkę spodni. Zrobił to wzdłuż szwu, by Aile mogła
zaszyć nogawkę z powrotem, kiedy mężczyzna ponownie stanie na nogi.
Jeżeli stanie na nogi...
Rana była brzydka, ale zdaniem Antego nie wyglądała gorzej, niż kiedy widział ją
ostatnim razem. Być może zimno dobrze jej zrobiło. Nie był pewien, bo nie wiedział więcej o
chorobach i lekarstwach, niż większość ludzi.
- Pomyślałem, że może mogłabyś zszyć ranę - powiedział, patrząc na nią pytająco.
Aile wzięła głęboki oddech.
- W ranie nie zrobiło się zapalenie - powiedział, próbując ją przekonać i odsunął
okrycie jeszcze bardziej na bok, by mogła sama wyraźnie zobaczyć.
Aile żałowała, że to zrobił.
- To tylko krew... - Podniósł do góry pasy kory brzozowej, których wcześniej użył
jako bandaży.
- Zszyję. - Aile się skrzywiła. Mdłości opuściły ją zaraz po tym, jak nadeszły. Może
na coś jej się przyda, jeżeli nauczy się je zwalczać. Kiedyś zszyła ranę bratu Niillasowi, kiedy
ten zranił się siekierą w kolano. To było w zeszłym roku. Strasznie krwawiło, a matka płakała
tak bardzo, że nie mogła zmusić się, by wsadzić igłę w ciało własnego syna.
Aile zszyła wówczas ranę i teraz Niillasowi został po niej ledwo ślad. Potem drażnił
ją, mówiąc, że mogła mu zostawić większą bliznę, którą mógłby się chwalić. Tamta rana była
jednak niewielka w porównaniu z tą, która była naokoło całej nogi nad kostką nieznajomego.
Będzie zszywać Arona. Arona od Ingrid...
- Najcieńsze włókno - powiedziała i zdziwiła się, że głos jej nawet nie zadrżał - i
najcieńszą igłę. Ale najpierw należy to przemyć wywarem z turzycy. Poradzisz sobie sam z
utrzymaniem go?
- Chyba będę musiał - powiedział Ante, patrząc w oczy Aile. Nie powiedział tego, o
czym myślał.
Ciężko było przewidzieć, co mężczyzna powie, kiedy poczuje ukłucie igły w swym
ciele.
Trochę trwało, nim przygotowali wywar z turzycy.
Nieznajomy znowu odzyskał świadomość, ale zapadł w zwykły sen. Tych dwoje,
którzy nad nim czuwali, nic nie mówiło. Sądzili, że oddech nieznajomego się uspokoił, ale
poczekali, aż nadejdzie odpowiednia pora. Ante cały dzień był w drodze, ale nie czuł się
senny, mimo że zapadła już noc. Był u siebie w domu, przy swym własnym ogniu, teraz nic
złego go nie dosięgnie.
Tak jak się tego spodziewali, Aron obudził się, kiedy Aile prawie kończyła go
zszywać. Kiedy otworzył oczy, popatrzył wprost na Antego. Otworzył usta, z których wydo-
było się coś na kształt przekleństwa.
- Cicho. - powiedział spokojnie Ante.
W jego szerokiej twarzy było coś na tyle wzbudzającego zaufanie, że Aron zamilknął.
Wszystko było jakby za mgłą, poza bólem w nodze, który odczuwał bardzo wyraźnie.
Przypomniał sobie sidła. Dojechał na nartach do chatki z potrzaskiem na stopie. Rozłamał
stalowe szczęki. Potem nic więcej nie pamiętał.
Czy to było dawno temu?
Mężczyzna o jasnych oczach przyciskał do ziemi jego ramiona i barki. Pachniało
skórą i dymem. Ręce Arona zaczęły szukać czegoś obok siebie. Pod palcami poczuł futro.
Więc nie stracił skóry z niedźwiedzia. Następna myśl, która mu przyszła do głowy zamieniła
się w głośno wypowiedziane słowo: - Skrzypce?
- Masz ze sobą skrzypce - odpowiedział sucho Ante, a jednocześnie zaintrygowało go,
dlaczego ten instrument był tak ważny. - Nie mogę cię teraz puścić, przyjacielu, inaczej bym
ci je pokazał. Musisz leżeć spokojnie, żeby Aile mogła cię zszyć. Pamiętasz sidła, w które
wpadłeś? Stalowy potrzask?
Aron kiwnął głową, był świadomy. Zamknął oczy i myślał o tym, co ten człowiek
powiedział. Mężczyzna o niebieskich oczach mówił po szwedzku powoli i z miękkim akcen-
tem, który zdradzał, że nie był to jego ojczysty język.
Samowie.
Znaleźli go Samowie.
Dlaczego wydawało mu się, że ich zna?
Na swej nagiej kostce czuł czyjeś miękkie dłonie. Piekło go, kłuło i paliło, ale czuł, że
ma jeszcze stopę. Ktoś go zszywał. Oddychając, czuł, jak pomiędzy zębami świszcze mu
ślina. Ból w ranie był niemal gorszy niż ból powodowany przez igłę przechodzącą przez
skórę.
Aron spróbował się unieść, ale mężczyzna go przytrzymał.
- Leż spokojnie, przyjacielu!
Aron się poddał. Rozluźnił się, na ile tylko mógł. Poza tym nie miał już siły. Czuł, że
całe ciało ma odrętwiałe, nie tylko kostkę. W ustach miał sucho. Kręciło mu się w głowie.
Pamiętał, jak krwawił z rany. Pewnie stracił wiele krwi.
Skąd przyszli ci Samowie? Gdzie go zawieźli? Nie był już w chacie. Jak go ze sobą
zabrali?
Nic nie mógł sobie przypomnieć.
Aile?
Coś sobie słabo przypominał. I właśnie wtedy, kiedy wysiłek pozostania przytomnym
stał się dla niego zbyt wielki, przypomniał sobie. Aron otworzył oczy i patrząc w kierunku
tej, której nie mógł dostrzec, w kierunku jej głosu gdzieś tam w ciemności, wykrzyknął
wyraźnym głosem: - Ty jesteś Aile!
Zaraz potem ponownie stracił przytomność.
Ante odczekał, aż Aile skończy szyć. Zauważył, jak dobrze nauczyła się kłamać. To
małe, piękne, niewinne dziecko stało się dorosłe. Wiedział, że nie powiedziałaby nic o swym
norweskim ukochanym, gdyby nie zaszła w ciążę. To by się ciągnęło nadal, jej miłość w
letnim kraju. I być może jeszcze wierzyła, że to może trwać dalej. Ale on, który sam się
sparzył, wiedział, że mała przygoda Aile na wybrzeżu dobiegła końca.
- On wie, kim ty jesteś - powiedział znacząco Ante, kiedy dziewczyna zawiązała
ostatni węzeł i odcięła nić. Kiwnął głową w kierunku mężczyzny przy ognisku. - A więc
jednak mówił o naszej Ingrid. Kto to jest?
Aile zrobiło się ciepło na sercu. Jej rodzina traktowała jej przyjaciół jak swoich.
Musiała mu powiedzieć. Wuj Ante był jedną z niewielu dorosłych osób, które okażą zro-
zumienie i sympatię. Była o tym przekonana.
- To był włóczęga - powiedziała z oporem - którego nie znali, który po prostu pojawił
się znikąd. Pracował przy żniwach w Jakobvollen w lecie... On i Ingrid zakochali się w sobie.
Ale wtedy wydarzyło się to z Anną...
Ante drgnął na dźwięk imienia zmarłej matki Ingrid. To nie była jego Anna. Było to
dość popularne imię i w Norwegii, i w Szwecji, także u Samów. Spotkał pewnie cztery, pięć
tuzinów kobiet o tym imieniu, ale zawsze drżał, kiedy je słyszał.
Anna.
Uderzało go zawsze jak lawina i był bezsilny wobec wspomnień, które go trafiały,
niczym wysoka fala. Ale ukrywał to. Nauczył się doskonale to ukrywać.
- Iverowi to się nie podobało - poinformowała krótko Aile. Nie mogła powiedzieć, że
nie lubiła Ivera, ale właściwie nigdy nie mieli okazji się poznać. Stina zawsze była jak
rodzeństwo w gospodarstwie u Ingrid i także Iver zaakceptował ją i traktował jak siostrę lub
osobę z sąsiedztwa. Ale Aile zawsze była dla brata Ingrid jak obca. Ona była
Laponką, a nie jedną z nich.
Dla Antego nie było to zaskoczeniem, że Iver Halvorsen krzywo patrzył na tego
obcego. Syn z Jakobvollen najlepiej się czuł pośród swoich i Ante tego nie potępiał. Znał
wiele osób wśród Samów, które myślały dokładnie w ten sam sposób, także w jego własnej
rodzinie. Czasami łapał się na tym, że się z nimi zgadzał. To dlatego on i Jon robili, co mogli,
by chronić Aile.
- Iver odesłał go z gospodarstwa - powiedziała Aile.
- Nie wiem, co się potem stało.
Patrzyła długo na postać leżącą przy palenisku i uśmiechnęła się na wspomnienie
tego, jak Ingrid piękniała, mówiąc o nim. Trochę sama go pokochała, bo sprawił, że jej
przyjaciółka czuła się szczęśliwa i kochana.
- Myślę, że to może być on, skoro był właśnie w tej chacie. To nie był przypadek,
prawda?
Wuj nie odpowiedział, ale wyraźnie było widać, że nie wierzył w taki zbieg
okoliczności.
- Był ciemnowłosy, obcy i grał na skrzypcach - ciągnęła Aile. - Ja go nie widziałam,
ale Ingrid... Dla Ingrid było to coś poważnego, wuju. - Aile powiedziała to łagodnym tonem,
ale z bólem w głosie. Ona sama kochała tak, jak w jej rozumieniu kochała jej przyjaciółka.
Ante nie był z tych, którzy kwestionowaliby rozumienie miłości u młodych osób. Kto
powiedział, że tylko ta miłość, co trwa najdłużej, jest najdroższa, najwłaściwsza i jedyna?
Można było kochać krótko i namiętnie i zachować to jako cenne wspomnienie na resztę
życia. Miłość może też trwać długo i być silna. Ale wartości tych dwóch rodzajów miłości
nie można zmierzyć, zważyć czy sobie przeciwstawić.
- On miał jakieś imię?
- Aron - powiedziała Aile. - Nazywał się Aron.
Przez twarz nieznajomego przebiegł skurcz, kiedy Aile wymówiła to imię. Nie była to
tylko gra ich wyobraźni. Aile i Ante spojrzeli na siebie nawzajem.
- To ten człowiek, bez wątpienia - powiedział sucho Ante. - On już nie jest obcy,
moja droga. Zaopiekujemy się nim.
- Zaopiekujemy się nim - powtórzyła skwapliwie Aile.
- Dla Ingrid.
R
OZDZIAŁ
9
Tuż obok niego ktoś oddychał. Aron budził się powoli, jakby jego zmysły musiały
przyzwyczaić się do odbierania bodźców. Zanim poczuł gorąco, uderzyły go zapachy i dym.
Otwarty ogień, woń jedzenia i innych futer, nie tylko jego niedźwiedziej skóry. Wtedy poczuł
przemożne uczucie gorąca. Z jednej strony było mu bardziej gorąco niż z drugiej. To ogień.
Leżał tuż przy ognisku. Nie otaczało go chłodne powietrze, musiał więc znajdować się albo
w szałasie, albo w namiocie.
W prawej kostce czuł tętniące uczucie bólu, a tuż koło jego nogi równo płonął ogień.
Ona zszyła mu ranę. Wspomnienie wróciło na swoje miejsce.
Dziewczyna od Samów, która miała miękkie, delikatne dłonie. To ona zszyła mu
ranę. To była Aile. Oddech koło niego był spokojny, lekki i ledwo słyszalny.
Młoda dziewczyna i mężczyzna z niewiarygodnie błękitnymi oczami. Nie pamiętał
nikogo więcej. Mężczyzna był bardziej posunięty w latach, dużo starszy od dziewczyny. On z
pewnością oddychał głębiej i ciężej, a więc to ona leżała koło niego. Aile. Ona o niego dbała
i czuwała nad nim. Mógł więc nadal spokojnie leżeć, wczuwać się w swój ból i
przyzwyczajać do myśli, że przeżył.
Aile położyła policzek na ramieniu i mimo że była jeszcze noc, ona już nie spała.
Wszędzie było cicho. Na zewnątrz od czasu do czasu szczekał jakiś pies, ale nikt na to nie
reagował. Obecność nieznajomego sprawiała, że nie mogła zasnąć. Przywiózł za sobą lato w
sam środek najsroższej zimy i sprawił, że ogarnęły ją miłe myśli, którymi długo się
napawała. Nie ufała mu jednak ślepo, nie znała go jeszcze. To, że Ingrid go kochała, nie
wystarczało. Mężczyzna musi sobie zasłużyć na jej zaufanie.
Wuj Ante powiedział, żeby poszła spać. On miał czuwać i być na straży. Powiedział,
że usłyszy, jeżeli nieznajomy się obudzi, więc nie ma się czym martwić. Twierdził, że zawsze
śpi z jednym okiem otwartym i natychmiast będzie wiedział, jeśli ktoś zacznie chodzić po
namiocie. Aile chciała mieć jednak pewność. Sama chciała wiedzieć, kiedy obcy się obudzi.
Obcy. Taki był. Nic o nim przecież nie wiedzieli.
Niesamowite, jak łatwo było przycisnąć do piersi zupełnie nieznanego sobie
człowieka, podczas gdy na swoich nieraz patrzyło się podejrzliwie. Wuj, zanim się położył,
zdjął pas z nożem. To był najlepszy dowód, że ufał nieznajomemu. Wystarczyło mu, że
prawdopodobnie pracował przy żniwach w Jakobvollen, że kocha Ingrid i że Iver go
wyrzucił. Ante widział bowiem w tym nieznajomym towarzysza w cierpieniu, swoją bratnią
duszę.
Czy ona jako czterdziestolatka też będzie odczuwać sympatię i współczucie dla
dziewczyn, którym nie dane było być z tym, kogo najbardziej kochały? Po plecach przeszedł
ją dreszcz. Na krótką chwilę zamknęła oczy, by powstrzymać łzy. Aile nie chciała nawet
myśleć o jutrze, co dopiero mówić o przyszłości za dwadzieścia lat. Poza tym ona nie
potrzebowała współczucia, ona przezwycięży opór, jaki napotka na swej drodze.
Obcy. Może w świetle dnia okaże się nawet przystojny. Popatrzyła na niego spod
zmrużonych powiek. Jak na jej gust miał zbyt głęboko osadzone oczy i zbyt ostre rysy. Nie
wydał jej się ładny. Miał zbyt ciemne włosy i karnację, a ona widziała wystarczająco dużo
ciemnowłosych mężczyzn. Jego skóra miała odcień, który nie przypominał Norwegów czy
Szwedów, ale nie był też podobny do Samów.
To była prawda, co ludzie mówili, że piękno jest w oczach tego, który patrzy.
Niektórzy lubili jedno, inni co innego. Więc Ingrid właśnie to uważała za piękne. Wąska
górna warga i spiczasta broda nadawały mu prawie wygląd lisa. Patrząc na niego, czuła
pewnego rodzaju napięcie. Chwilami przechodziły ją nawet dreszcze. Związek Ingrid i Arona
był wielką tajemnicą, a to, co przywiodło go do nich, było tak dramatyczne, że uczucie
niepokoju jeszcze się nasiliło. Jakby los lub bogowie maczali w tym palce. Aile czuła jakieś
niebezpieczeństwo.
Nigdy by nie pomyślała, że właśnie dla takiego mężczyzny cicha, porządna i zawsze
ostrożna Ingrid straci głowę i serce. Była pewna, że zdobędzie ją jeden z urodziwych
chłopców z sąsiedztwa albo ktoś z doliny Bardu - ktoś, kto przypominał Ingrid i jej rodzinę.
Teraz Aile widziała przed sobą tego mężczyznę. Drzemała w nim jakaś siła i urok,
który trudno było wytłumaczyć. A może właśnie tylko ktoś taki zdołał rozpalić ogień w sercu
jej przyjaciółki? Był od niej tak inny, jak to tylko możliwe. Oczywiście, że Ingrid musiała
wybrać właśnie jego.
Przysunęła swoje nakrycie tuż obok niego. Przytaszczyli go aż pod sam ogień, ona i
wuj Ante. Nieznajomy leżał na legowisku z brzozy i skór z renów, owinięty w swoje futro z
niedźwiedzia. Pewnie od dawna nie było mu tak miękko i ciepło.
Aile dołożyła do ognia kilka razy, od kiedy Ante zasnął. Był pewnie zupełnie
wyczerpany po tym, jak ciągnął tego biedaka przez cztery doby. Nawet nie drgnął, mimo że
nie zachowywała się cicho. Uśmiechnęła się do siebie. Tyle pożytku było z mężczyzny, który
śpi z jednym okiem otwartym i usłyszałby, gdyby nieznajomy się obudził.
Ingrid pewnie martwiła się o Arona.
Aile próbowała intensywnie pomyśleć o swojej przyjaciółce. Była przekonana, że
ludzie, których coś łączy, mogli się w ten sposób porozumiewać. Że jej myśl dotrze do Ingrid
w postaci przeczucia lub snu. Ingrid musiała się dowiedzieć, że Aron miał się dobrze. Aile
nie myślała o jego rannej stopie, to by tylko zmartwiło Ingrid.
Ona sama martwiła się o Hansa, mimo że wiedziała, iż chłopak był u siebie w domu i
niczego mu nie brakowało. Za miesiąc zacznie się przygotowywać do połowów na Lofotach.
Aile nie mogła sobie tego wyobrazić. Nigdy wcześniej nie widziała tak wielkiego morza, jak
to, w którym miały się odbywać połowy, ani takich gór, jak te, które w jego opowieściach
wyrastały z morza. Obce było jej też życie rybaków, o których Hans jej opowiadał.
Ingrid nie chciała zrezygnować z miłości. Niektórzy oddawali swe serce tak po
prostu, ale Ingrid taka nie była. Wszystko w niej było głębokie i namiętne. Z pewnością
pokochała Arona nagle i niespodziewanie, ale jej uczucie raczej nie minie równie szybko, jak
przyszło. Jeżeli w ogóle kiedykolwiek minie...
Aile nie mogła powstrzymać myśli, że dla Ingrid byłoby lepiej, gdyby nigdy nie
spotkała Arona. Wtedy wszystko byłoby dużo łatwiejsze.
Ingrid z pewnością nie była pierwszą kobietą, której on wpadł w oko. Kobiety miały
słabość do tego, co wydawało się dzikie i niebezpieczne. Lubiły tajemnice, a wyglądało na to,
że Aron ma ich wiele. Nawet ci, którym nie podobał się z wyglądu, musieli zwrócić na niego
uwagę. Było w nim coś, co przyciągało spojrzenia i uwagę innych. Nawet Aile nie potrafiła
opanować swej ciekawości. Chciała wiedzieć o nim więcej.
Jego powieki zadrżały. Ściągnął brwi, jakby nagle odkrył dręczący go ból i usiłował
go w sobie zdusić.
Aile wstrzymała oddech. Miała nad nim przewagę, bo mogła go widzieć. Jego
choroba przykuła go do łóżka, podczas gdy ona mogła się swobodnie poruszać. Pomimo że
jej ciało stało się znacznie cięższe w czasie, który minął od lata, nadal miała zwinność
wiewiórki. Była niemal równie szybka jak wcześniej, nauczyła się już, że ciężar jej ciała leży
teraz gdzie indziej. Poza tym nadal miała nóż na biodrze pod narzutą. Cicho położyła dłoń na
rękojeści i czekała.
Aron był ostrożny i to utwierdzało ją tylko w przekonaniu, że był niebezpieczny.
Naiwne osoby nigdy nie są gotowe na to, co nadchodzi, myślą, że ich życie to jeden długi,
słoneczny dzień. On spodziewał się wszystkiego, co możliwe, ale mimo że był ranny,
rozkojarzony i słaby, nie sprawiał wrażenia przestraszonego. Na twarzy, którą obserwowała,
nie było widać lęku, jedynie ostrożność, siłę i zdecydowanie.
Powoli uniósł powieki. Jego oczy były zielone, dokładnie takie, jak je opisała Ingrid.
W samym środku widać było złotobrązowy okrąg. Widziała to wyraźnie, pozbywając się w
ten sposób wszelkich wątpliwości, co do tego, kim był.
Aron pewnie się nie spodziewał, że jego wzrok padnie prosto na inną twarz. Aile
uśmiechnęła się ostrożnie. Umiała dobrze udawać, że śpi. Była to umiejętność, którą się
nabywało, mieszkając zimą z wieloma osobami. Mieszkanie we trójkę w jednym namiocie,
tak jak teraz, to był luksus. Jej uśmiech go rozbroił. Albo naprawdę nie bał się niczego na
świecie. Aile doszła do wniosku, że ona bardziej bała się jego, niż on jej.
Przez krótką chwilę wydawał się zdezorientowany, ale zaraz przezwyciężył to
uczucie. Jego wzrok obiegał i rejestrował wszystko dookoła - płachtę namiotu, otwór na dym,
mgłę powstałą z dymu, która ich otaczała, sylwetkę pogrążonego we śnie Antego, który leżał
tam, gdzie zaczynał się półmrok. Wszystko zauważył, po czym jego spojrzenie zatrzymało
się na niej.
Ktokolwiek inny wyłby teraz z bólu. Kostka musiała go strasznie boleć, ale on nie
zwracał na to uwagi. Poruszył ustami i przytrzymując jej spojrzenie swymi niezwykłymi,
zielonymi oczami, wyszeptał: - Aile. Czy mogę dostać trochę wody, Aile? Bardzo cię proszę.
Usiadła. Czuła się odrobinę niezręcznie, że używał jej imienia, jakby się znali od
dawna. Czuła potrzebę chronienia się przed nim. Skórzane okrycia, jakie na sobie miała, nie
kryły noża, który miała na lewym biodrze. On to oczywiście zobaczył - a ona chciała, żeby
go zauważył. Niech wie, że jest przygotowana na wszystko. Pewnie zrozumie, że dla niej nóż
nie jest tylko ozdobą, wie, jak go użyć.
Jego oczy dostrzegły wszystko, co było godne zauważenia. Był dokładnie takim
mężczyzną, za jakiego go miała. Iver postąpił słusznie, wyrzucając tego człowieka za drzwi,
a Aile nieczęsto zgadzała się z Iverem. Łagodna, dobra Ingrid powinna mieć mężczyznę,
który jest co najmniej równie łagodny, dobry i serdeczny, takiego, który ma umysł jasny, jak
letnia noc.
Mimo to zrobi wszystko, by ocalić tego człowieka. On wiele znaczył dla Ingrid. Była
to winna przyjaciółce, jak również to, że postara się go polubić.
Aile przyniosła mu wody w swoim kubku. Cebrzyk stał blisko ognia, żeby woda nie
zamarzała w przeciągu wiejącym od cienkiej ściany, za którą była mroźna noc. Wuj nadal
spał, pochrapując. Przyklękła przy głowie nieznajomego i z pewną dozą wysiłku podniosła
go, żeby mógł się oprzeć o jej ciało. W ten sposób łatwiej mu będzie się napić.
Poczuła, że był krzepki i silny, a jego mięśnie twarde. Płonął od gorączki, ale dziwne
by było, gdyby było inaczej. Spróbował unieść dłonie, ale tak mu się trzęsły, że szybko
zrozumiał, że nie miało to sensu. Aile zrozumiała to dużo wcześniej. Cierpliwie czekała, aż
opuści dłonie, po czym przyłożyła drewniany kubek do jego ust i pochyliła go tak, by mógł
wziąć kilka ostrożnych łyków. Był na tyle rozsądny, że nie napełnił natychmiast całych ust
wodą. Wiele jej ten gest zdradził. Człowiek nie musi użyć tysiąca słów, by powiedzieć coś o
sobie.
- A więc żyję - wydobyło się z wysiłkiem z jego ust, kiedy już wypił całą wodę.
Ugasiło to jego pragnienie i zwilżyło wargi, ale nie dało mu siły. Pomimo to rozumiał jej
ostrożność.
- Żyjesz.
Aron nadal odpoczywał oparty o drobne, miękkie ciało dziewczyny. Czuł, że sprawia
mu to przyjemność. Jego bliskość budziła jej lęk, jej ciało było zesztywniałe. Była taka
podobna do Ingrid... Uśmiechnął się, nie zdając sobie z tego sprawy. I do Stiny. Stiny, która
nic nie dawała bezinteresownie.
- Ty jesteś Aile od Ingrid?
Aile zsunęła go łagodnie ze swych kolan i ułożyła go na miejscu. Ciasno owinęła go
futrem, nie pytając, czy nie jest mu zbyt gorąco. Ale on nie protestował i nie narzekał ani
jednym słowem. Nie spuszczał z niej swych niezwykłych, zielonych oczu. Budził w niej lęk.
Na Ingrid musiał patrzeć inaczej. Jej przyjaciółka była płochliwa, jak trusia - nie zbliżyłaby
się, gdyby był wobec niej oschły. Musiał mieć też łagodniejszą stronę, miękkość, którą tylko
Ingrid potrafiła z niego wydobyć.
Aile obsunęła się na swoje legowisko. Próbowała pokazać, że się go nie boi. To, co
być może zdradzała, nie wykraczało poza naturalną lękliwość. Samowie mieli ze Szwedami
złe doświadczenia, a Norwegowie wcale się od nich nie różnili. Chciałaby wierzyć, że jej
ukochany, Hans, był inny, ale w głębi duszy wiedziała, że nie zająłby się nią i dzieckiem. A
ten nieznajomy nie mógł być lepszy od mężczyzny, któremu całkowicie się oddała i którego
kochała... Opanowała się i odpowiedziała na jego pytanie, ale dopiero wtedy, kiedy poczuła
się wygodnie na swym posłaniu i kiedy dzieliła ich pewna odległość. On nie spuszczał z niej
wzroku.
- Tak, jestem Aile. A ty jesteś pewnie Aronem od Ingrid?
Rzuciła mu pytanie, zupełnie go na nie nie przygotowując. Pewnie nie wiedział
nawet, ile o nim wie. Jednocześnie miała nadzieję, że Ingrid nie opowiadała mu o niej zbyt
wiele.
Ona sama nie wspominała Hansowi zbyt często o swych przyjaciółkach. Niewiele
opowiadała mu o Stinie, a o Ingrid powiedziała mu dopiero, kiedy musiała udać się do Ja-
kobvollen po wypadku Anny. Ale Hans nie wiedział, kim była Ingrid, bo nie znał ludzi
mieszkających w górze doliny. Ci znad morza i ludzie z dolin trzymali się od siebie z daleka,
nie mieli ze sobą wiele wspólnego.
Aron skinął głową. Na jego brudnej, zmęczonej twarzy ukazał się szczery uśmiech.
Wyglądał, jakby spodobało mu się nazwanie go Aronem od Ingrid. Aile była pewnie
pierwszą osobą, która tak powiedziała.
- Wszystko u niej w porządku? - spytała.
Zrezygnowana mina zmyła z jego twarzy uśmiech. Aile wydawało się, że dostrzegła
błysk bólu w jego oczach, ale mogło to być równie dobrze spowodowane jego raną. Nie
powinna przypisywać mu uczuć, które istniały być może tylko w jej głowie.
- Nie wiem - wydusił z siebie z wielkim wysiłkiem.
- Nie byłem tam. Nie mogłem. Nie mogłem się tam zatrzymać.
Widziała cierpienie i nie wynikało ono jedynie z fizycznego bólu, który z pewnością
czuł. Aron ani razu zresztą nie wspomniał o rannej nodze. Ingrid była pierwszą myślą, jaka
przyszła mu do głowy po przebudzeniu. To spowodowało, że poczuła do niego jeszcze
większą sympatię. Szeptem, by nie obudzić wuja, opowiedziała Aronowi, jak się u nich
znalazł. Chłopak słuchał z zamkniętymi oczami.
- Nie pamiętam tego - oznajmił, kiedy ona przez chwilę milczała. Nie było do końca
prawdą, że nic nie pamiętał, ale nie miał sił opowiadać tego, co był sobie w stanie
przypomnieć.
Pamiętał, że marzł. Pewnie budził się w międzyczasie na kilka chwil, ale to nie trwało
na tyle długo, by obrazy utrwaliły mu się w pamięci. Mężczyzna pewnie poił go po drodze
wodą, inaczej nigdy by nie przeżył, może też dawał mu do picia wywar z mięsa. Aron tylko
zgadywał.
A więc to jeden z Samów zabrał go ze sobą z chaty leżącej z dala od ludzi i
przetransportował przez pokryte śniegiem góry i granicę ze Szwecją. Cztery dni. Musiał być
kawał chłopa z tego mężczyzny, który go odnalazł i uznał, że warto go ocalić.
Nie pamiętał, jak długo leżał w chacie, ale mogła to być nawet doba. Zależało od
tego, czy udało mu się najpierw dołożyć do pieca i dobrze owinąć niedźwiedzim futrem.
Możliwe, że było tam więcej okryć, Aron tego nie wiedział, w jego głowie była pustka. Jak
głodny staje się człowiek po czterech, pięciu dobach? On był przeraźliwie głodny, tak że aż
szarpało mu wnętrzności. Był tak słaby, że nie był w stanie unieść dłoni do góry. Znowu
udało mu się oszukać śmierć. Aron nie mógł zliczyć tych wszystkich razów, kiedy mogło mu
się nie udać. Ktoś pewnie chciał, by pozostał przy życiu.
- Chyba czuwa nad tobą jakiś Anioł Stróż - powiedziała Aile.
Aron się skrzywił. To raczej diabeł pilnował swoich.
R
OZDZIAŁ
10
- A więc on żyje? - Johan Månsson, ojciec Aile, przyszedł do namiotu Antego, kiedy
zapadł kolejny wieczór. Było to już po wizycie wielu innych osób, które zaglądały do
namiotu, by sprawdzić, czy nieznajomy jeszcze trzyma się przy życiu.
- Żyje - odpowiedziała Aile.
Gotowała właśnie bulion, bo Aron nie był jeszcze na tyle silny, by zjeść coś
solidniejszego. Razem z wujem wlewali w niego przez cały dzień mięsny wywar. Ante
pomagał obcemu za każdym razem, kiedy ten miał potrzebę się wypróżnić. Aron po każdym
wysiłku, musiał co najmniej godzinę dochodzić do siebie.
- Wykaraska się z tego?
Ante przytaknął skinieniem głowy. - Tak mi się wydaje. Twoja córka dobrze zszywa,
pewnie uratowała mu życie.
Johan nie chciał tego słuchać, wolałby, żeby jego córka miała inne talenty, niż
zszywanie obcych mężczyzn.
- Raczej to tobie powinien dziękować, Ante - powiedział, spoglądając podejrzliwie na
nieznajomego. Nie do końca mu się podobało to, co widział. To był silny i przystojny
mężczyzna, i zbyt młody, by Johanowi się to podobało.
- Czy on ma jakieś imię?
- Aron - odpowiedziała Aile i zaraz pożałowała, że to ona udzieliła odpowiedzi.
Wzrok ojca wyraźnie mówił, że zrobiła to zbyt gorliwie. Pospiesznie zgięła kark i ukryła się
za włosami, które luźno opadły jej na twarz. Nie może się zapomnieć i zachowywać zbyt
śmiało, bo wtedy ojciec natychmiast powie jej, by wróciła do namiotu rodziców, niezależnie
od tego, jak bardzo było tam ciasno. Przyzwyczaiła się do poczucia wolności po
przeprowadzce do wuja.
Jej obowiązki były takie same, jak wcześniej i widziała się z tymi samymi ludźmi, ale
wokół siebie miała więcej przestrzeni. Czuła, że nie należy do nikogo innego, oprócz samej
siebie. Nie mogła tego stracić.
- Nazywa się Aron Eriksen - powiedział Ante. - Jest Norwegiem i jest z tych, co wiele
potrafią znieść, nic więcej o nim nie wiemy. - Ante nie wspomniał, że nieznajomy pracował
latem przy żniwach w Målselvdalen.
Aile wstrzymała oddech. Cieszyła się, że Aron śpi. Z otwartymi oczami wyglądał
jeszcze groźniej.
- To nie wypada, by Aile była w tym samym namiocie z nieznajomym, nieżonatym
mężczyzną - powiedział Johan. - Rozmawialiśmy o tym z Maret i uznaliśmy, że najlepiej
będzie, jeśli Aile wróci do nas. Im szybciej, tym lepiej.
- Aile nic nie będzie! - Ante wyprostował się przed szwagrem. Wątpił, by Maret się
tym martwiła, to raczej Johan obawiał się, co powiedzą ludzie w innych namiotach. Zimą
ludzie mieli zbyt wiele czasu na plotki. Właściwie tylko pasterze wychodzili z obozowiska,
reszta osób pozostawała razem w namiotach. Ludzie żyli blisko siebie i mogli rozmawiać
tylko o sobie nawzajem.
- To będzie źle wyglądać - zaprotestował Johan.
- On potrzebuje opieki - stwierdził Ante. - A nikt sobie z tym lepiej nie poradzi niż
Aile. - Skinął głową w kierunku nieznajomego, który leżał przy ogniu i sucho zauważył: - On
raczej nie stanowi zagrożenia, jak tak leży, sam to widzisz, Johanie. Ani dla Aile, ani dla
nikogo innego. Ale kiedy przyjdzie na tyle do siebie, że będzie mógł stanąć na nogach o
własnych siłach i nie będzie potrzebował pomocy, by wykonać najprostszą czynność, wtedy
mogę odesłać Aile do domu. Możesz też pozwolić, by jeden z chłopców się do nas
wprowadził, żebyś mógł być całkiem spokojny, że jej pilnuję.
Johan skinął w milczeniu głową ale nic nie powiedział.
- Poza tym sądzę, że on uda się w dalszą drogę, kiedy tylko będzie mógł. Nie wygląda
na takiego, co zostaje dłużej w jednym i tym samym miejscu, pewnie nigdzie nic ma domu.
- No właśnie! - W oczach ojca Aile nieznajomy mógł mieć niekorzystny wpływ na ich
własną młodzież właśnie z tego powodu. Aile już teraz łączyły zbyt silne więzi przyjaźni z
mieszkańcami Målselvdalen. Nie chciał, by cokolwiek nowego ją od nich odwodziło, by
zapominała, kim jest.
- Nie dam rady się nim zająć bez pomocy Aile - powiedział Ante.
- Więc niech tak pozostanie, aż do czasu, kiedy stanie na nogach. - Johan nie upierał
się przy swoim. W ich lawo było ciasno, a Maret była przeciwna zmuszaniu córki do
powrotu, o czym Johan nie wspomniał szwagrowi. Antemu tak łatwo przychodziło życie w
dobrych stosunkach ze wszystkimi, młodymi i starymi. Wydawało się, że z każdym potrafi
się dogadać. Ale jemu było łatwo, odpowiadał tylko za samego siebie. Nie miał żony, która
by przywiązywała wagę do jego słów i obietnic, synów, którzy stawali się dorośli, ani prawie
dorosłej córki, o którą człowiek się zamartwia w bezsenne noce. Dla Antego wszystko było
takie łatwe!
Johan nie przeciągał wizyty.
- Nie wrócę do domu! - Aile odczekała, aż ojciec opuścił lawo. Kiedy był
wystarczająco daleko, wyrzuciła z siebie, co myśli.
Ante był spokojny, mimo że też się niepokoił. Aron burzył plan, który on i Jon ułożyli
dla Aile. Nie mogli wyrzucić chorego człowieka na mroźną zimę, ale nie mogli też pozwolić,
by został z nimi zbyt długo. Ante miał nadzieję, że Johan będzie miał zbyt wiele roboty i nie
będzie czynił więcej uwag o obecności młodego mężczyzny.
- Jeden z twoich braci będzie musiał się do nas wprowadzić. Którego wybierasz? -
zapytał Ante.
- Żadnego! - Aile zaczesała włosy za uszy. - Nie sądzisz, że każdy z nich to w końcu
zrozumie? Kiedy minie wystarczająco dużo czasu... żaden z nich nie jest idiotą!
Wuj zdawał sobie z tego sprawę, ale miał nadzieję, że uda im się wtajemniczyć w ich
plan przynajmniej jednego z braci Aile. Pozostało jeszcze wiele miesięcy do wiosny, a ona
wydawała się przechodzić łatwą ciążę. Nie było po niej widać, że jest przy nadziei, a
twierdziła, że nie robi nic, by to ukryć. Pozostało im tylko mieć nadzieję, że jej ciało bardzo
się nie powiększy. Maret również lekko przechodziła ciążę. Wykonywała wszystkie swoje
prace do samego końca i stawała na nogi następnego dnia po wydaniu na świat każdego z jej
piątki dzieci. Aile była podobna do Maret pod wieloma innymi względami, więc nie żądał
chyba zbyt wiele, mając nadzieję, że w tym również odziedziczyła cechy matki.
- Z niektórymi ze swych braci jesteś w lepszych stosunkach niż z innymi - naciskał
Ante. - Czy naprawdę jest to nie do pomyślenia, żeby przynajmniej jeden z nich zechciał ci
pomóc? Mimo że wie...
Aile ukryła twarz w dłoniach. Nie chciała, by tak się stało. Tak jak było teraz, było
wystarczająco boleśnie i źle. Nie wiedziała, czy to zniesie, jeżeli jeszcze ktoś z rodziny
będzie o tym wiedział.
- A synowie Jona?
- Nie. - Nie chciała, by żaden z jej kuzynów się dowiedział, jeżeli już ktoś musi
wiedzieć, to niech to będzie jeden z jej braci. - Isak - powiedziała.
- Porozmawiam więc z Isakiem - powiedział Ante.
- Nie o tym. Przygotuję go jednak na to, że ktoś z nich być może będzie musiał się tu
wprowadzić, kiedy Aron nabierze sił. Pewnie nie będą się bić między sobą o ten zaszczyt, ale
mogę go trochę podpuścić, by zaproponował swą osobę, kiedy twój ojciec podejmie ten
temat.
- Dziękuję - wymamrotała.
Ante myślał, że Aile wybierze Niillasa, najstarszego brata. Między nimi było tylko
dwa lata różnicy i dobrze się rozumieli. Isak nie był jednak złym wyborem. Był o rok
młodszy od Aile i miał spokojniejsze usposobienie od starszego brata. Jeżeli Niillas
dowiedziałby się o ciąży, możliwe, że zechciałby rozliczyć się z ojcem dziecka, jak tylko
dotarliby na wybrzeże. Był w stanie zrobić to, czemu Ante i Jon chcieli zapobiec, a czego
Aile absolutnie chciała uniknąć.
Aron zastanawiał się, o czym rozmawiali. Teraz nie spał już przez większą część
doby, a kiedy myśleli, że on śpi, zachowywali się wobec siebie zwyczajnie i gawędzili ze
sobą. Mimo że nie rozumiał ich języka, słuchanie ich napełniało go spokojem. Byli rodziną,
Aile i Ante. Już dawno nie był tak blisko życia rodzinnego - jeżeli wykluczyć Jakobvollen i
wszystkie pozostałe miejsca, gdzie pracował krótką chwilę. Tutaj był swego rodzaju gościem,
a jako gość było się bliżej rodziny, niż kiedy się jej służyło.
Nie wiedział, co ma myśleć o mężczyźnie, który dopiero co był tu z wizytą.
Komenderował Aile, a ona się podporządkowywała. Potem wydawało się, że zarówno nią jak
i Antem miotały silne uczucia, co zburzyło jego wyobrażenie na temat tego, kim dla siebie
byli. Aron myślał wcześniej, że Ante był ojcem Aile. Nie mógł przecież być jej mężem?
Ingrid powiedziałaby mu, gdyby Aile była zamężna. Być może wyszła za mąż zimą. Ale czy
wyszłaby za dużo starszego mężczyznę?
Nie spali razem, co by pewnie robili, gdyby byli małżeństwem. Ten drugi mężczyzna
miał niski głos i brzmiał jak rozgniewany ojciec, taki, który jest nawykły do posłuchu.
Aron wiedział wszystko o takich ojcach. Sam miał takiego.
Język Samów był nie do zrozumienia, nigdy się go nie nauczy. Opuści tych ludzi,
zanim będzie potrafił ich pozdrowić ich własnymi słowami. Nie było to pewnie nic złego, bo
nie sądził, by chcieli mieć go tutaj zbyt długo.
Aron usłyszał, że wymawiano jego imię.
Dopiero kiedy usłyszał, że również Ante wychodzi z namiotu, naprawdę się obudził.
Aile zaraz do niego podeszła z mnóstwem pytań o to, czego mu trzeba. Miała gorący bulion
na ogniu, zimną wodę i kawę. Do kawy mógł dostać solony ser, a także suszone mięso. Aron
zażyczył sobie gulaszu z solonym mięsem. Zażyczył sobie rozpływających się w ustach
naleśników. Zażyczył sobie słodkiego sera, suto posypanego cukrem. Miał ochotę na
odrobinę puddingu jagodowego z gęstą śmietaną. Wszystko to jej powiedział, wyliczając
rzeczy, o których zjedzeniu marzył.
Aile nie mogła powstrzymać śmiechu.
Aronowi podobał się jej śmiech, sprawiał, że myślał o Ingrid, chociaż, żeby o niej
marzyć, nie potrzebował żadnego impulsu. Zawsze była pod jego powiekami, w jego sercu,
krwi i w jego myślach.
- Kawa i ser do kawy - zdecydowała Aile i nie żałowała sera. Wrzuciła go do gorącej
kawy, by się stopił, a następnie pomogła Aronowi wlać w siebie ten tłusty napój. Jego mina
pokazywała, że nie spodziewał się słonego smaku, ale posłusznie pił. Kiedy dotarł do dna
kubka, stwierdził, że nie było to najgorsze, czego zasmakował w życiu.
- Następnym razem dostaniesz rzadką zupę - obiecała. Być może dodam nawet parę
kawałków mięsa, jeżeli uznam, że na to zasłużyłeś.
- Chyba chcesz, żebym wyzdrowiał? - drażnił ją, unosząc brwi. Dziewczęta
zazwyczaj miały słabość do jego oczu.
Ale na Aile nie robiło to wrażenia.
- Czy ja jestem dla was ciężarem? Dla ciebie i twojego ojca? - spytał.
- Ciężarem? - Aile patrzyła na niego, nic nie rozumiejąc. - Dla mnie i...? - wybuchła
śmiechem. - Myślałeś, że Ante jest moim ojcem? To brat mojej matki. Jak to mówicie w
Norwegii? Mój wuj. Zajmuję się nim trochę, bo on nie ma żony.
Aron zrozumiał.
- Ale czy jestem ciężarem? Ten, kto tu przyszedł wcześniej, wydawał się
rozgniewany.
- Słyszałeś go? - Aile trochę się zawstydziła. - To był mój ojciec, Johan. Nie podobało
mu się, że śpię pod jednym dachem z obcym mężczyzną - młodym i najprawdopodobniej
nieżonatym, który na dodatek jest Norwegiem Chciał, bym wróciła do lawo moich rodziców.
- A ty czego chcesz?
- Ja chcę zostać tutaj - odpowiedziała krótko. - Wiem. że nie jesteś dla mnie
zagrożeniem.
Uśmiech sprawił, że jej twarz zrobiła się nagle bardzo piękna.
- Jesteście dobrymi przyjaciółkami, ty, Ingrid i Stina - powiedział w końcu Aron. -
Ingrid wiele o tym mówiła. Stina także.
- Dobrze znasz Stinę?
- Właściwie nie - odpowiedział i opowiedział Aile to, co mógł powiedzieć, nie
stawiając samego siebie w złym świetle. Nie przyjęto by przychylnie informacji, że uważano
go za zmarłego. Nie mógł nic powiedzieć o tym, jak bardzo Stina go nie lubiła. Aile z
pewnością jej ufała. Opowiedział o Stinie w Tromsø, o tym, jaka stała się elegancka i w jaką
miejską damę się zmieniła. Powiedział, że miał tam różne dorywcze prace, ale z nadejściem
zimy było ich coraz mniej. Tromsø nie było miejscem, gdzie mógłby zostać.
Aron nic nie powiedział o drugim mężczyźnie, który przybył do Tromsø ze
skrzypcami, które nie były jego. To nie była historia dla ładnej dziewczyny, na której chciał
zrobić wrażenie. Nie opowiedział również o tym, jak wszedł w posiadanie niedźwiedziego
futra.
Aile oczywiście spytała go o skórę z niedźwiedzia.
Aron opowiedział o polowaniu. Dużo czasu minęło, od kiedy ostatni raz wspominał tę
historię. Cieszyło go, że może do niej wrócić, i tym razem lepiej mu się, jego zdaniem, udało.
Przeczuwał, że będzie miał jeszcze wiele okazji, by opowiedzieć o tym mordercy owiec. Ale
teraz jego historia brzmiała wspaniale. Na twarzy Aile rysowały się prawdziwe emocje,
widział je w świetle ognia.
Skóra jest lepszym świadkiem twej historii niż cokolwiek innego, na co można się
powołać przy opowieściach.
Uśmiechnęła się. - Ale możliwe przecież, że kupiłeś to futro.
Udał, że poczuł się obrażony.
- Ale dlaczego miałbyś kłamać? - zastanowiła się.
Wzruszył ramionami. Mimo że było to powiedziane żartem, nie podobało mu się, że
ktoś nazywa go kłamcą. Rozmyślnie skierował rozmowę na jakiś inny, bezpieczny lemat. -
Jak to się stało, że trzy dziewczyny, które są tak różne jak ty, Ingrid i Stina stały się tak
dobrymi przyjaciółkami?
Wtedy stało się dokładnie to samo, co wówczas, kiedy spytał o to Ingrid. Aron
pomyślał o tym, kiedy zobaczył, jak twarz Aile nagle się zmieniła. Zacisnęła usta, a w jej
oczach pojawił się błysk. Aron mógłby przysiąc, że widział w nich strach. Ale to nie mogła
być prawda. Niemożliwe, żeby pomiędzy tymi trzema dziewczynami istniało coś tak
niebezpiecznego, by wzbudzić lęk.
Aile wzruszyła ramionami i powiedziała nieporuszona:
- Przemieszczaliśmy się po tym terenie, rok po roku. Któregoś razu odpoczywaliśmy
całkiem niedaleko Jakobvollen. Większość chłopów czuła do nas gniew, ale Anna, matka
Ingrid, taka nie była. Przyszła do nas z kawą i słodkimi naleśnikami, aż pod same namioty.
Aile uśmiechnęła się na to wspomnienie. Przyciągnęła kolana do siebie i zamyślona
oparła na nich brodę.
- Były z nią Ingrid i Stina. Wtedy zaczęłyśmy się razem bawić...
Aron widział to oczami wyobraźni.
- Miałyśmy może sześć lub siedem lat i od tamtej pory jesteśmy najlepszymi
przyjaciółkami. Tak po prostu wyszło.
W tej opowieści była jakaś luka, czegoś brakowało. Było to mniej więcej to samo, co
opowiedziała Ingrid, Aron chciałby usłyszeć, jak to opowiada Stina. Skórę niedźwiedzia
mógłby postawić, że i w tej historii byłaby luka. Ale one nie mogły być jedynymi osobami,
które to wiedziały. Żadna z tych trzech dziewczyn nie była sama na świecie. Musiał być
jeszcze ktoś, kto mógłby mu opowiedzieć, jak to naprawdę było. Aron zapisał to sobie w
pamięci. Pewnego dnia odkryje ich tajemnicę. Z pewnością było to coś niewinnego i
słodkiego, ale taki już był, kiedy ktoś mu czegoś odmawiał. Wtedy pragnął tego za wszelką
cenę.
Wieczorem przyszedł Jon.
- On także jest moim wujem - wyjaśniła wesoło Aile, mrugając do Arona. Wujom
wyjaśniła, że Aron wziął Antego za jej ojca.
- Czy zostałeś przysłany, by sprawdzić, czy stanowię zagrożenie dla Aile? - Aronowi
podobało się, że odzyskiwał siły na tyle, by prowadzić coś na kształt rozmowy. - Przysięgam
na wszystkie świętości, że jej nie skrzywdzę.
- Nie jesteś niebezpieczny dla Aile - powiedział Jon ze stoickim spokojem i przysiadł
na kolanach tuż koło niego.
- Jesteś niebezpieczny przede wszystkim dla samego siebie - dodał zaskakująco
łagodnym tonem.
Arona przeszedł dreszcz. To zgadzało się z odbiciem w lustrze, które czasami widział.
Na szczęście nie spotkał ich zbyt wiele na swej drodze.
Jon był łagodnym i życzliwym człowiekiem, ale było w nim coś, co sprawiało, że inni
milkli, kiedy zaczynał mówić. Aron również trzymał język za zębami, kiedy wuj Aile milczał
bez wyraźnego powodu.
- Pozwól, niech spojrzę na jego ranę - powiedział Jon do Aile, a ona odwinęła bandaż,
który wcześniej tego samego dnia założyła.
Aron dał radę unieść się na tyle, by zobaczyć poszarpaną, czerwono-żółtą ranę. W
górę łydki i w stronę stopy robiła się niebieska. Zamknął oczy i opadł z powrotem na
posłanie. Pewnego dnia będzie z pewnością mógł opowiadać historię o diabelskim potrzasku
na zwierzęta ze stalową szczęką, ale teraz go raczej nie kusiło, by układać jej początek.
Poczeka, aż będzie w stanie stanąć na własnych nogach.
Jon położył ręce na rannej kostce Arona. Jego wielkie dłonie były niespodziewanie
lekkie. Aron już miał spytać, czemu to miało służyć, kiedy poczuł ciepło. Każdy dotyk dawał
trochę ciepła, ale nigdy wcześniej nie czuł nic nawet zbliżonego do tego. Nie wiedząc, co ma
myśleć, nie mógł się powstrzymać, by nie popatrzeć na Jona. Mężczyzna siedział z
zamkniętymi oczami. Wysilał się tak, że pot ciekł mu od nasady włosów w dół twarzy. Jego
tułów lekko drżał, ale jego ręce leżące na kostce Arona, były całkiem spokojne. To niezwykłe
ciepło pochodziło z jego rąk.
Aile odezwała się dopiero, kiedy puścił Arona, opadł do tyłu i leżał wyczerpany na
plecach na podłodze pokrytej skórami.
- Mój wuj Jon był kiedyś noaidi - wyjaśniła. - Uzdrawiał ludzi i dostrzegał to, co było
ukryte dla nas, pozostałych. Teraz nie ma już zbyt wielu sił, ale czasami postanawia użyć
tych, które mu pozostały.
Aron przyjął do wiadomości jej słowa. Spotkał podczas swej wędrówki przez życie
przeróżnych czarodziei, znachorów zatrzymujących krwawienie, mędrców i mądre baby,
ludzi, którzy utrzymywali, że potrafią uzdrawiać. Niektórzy z nich mieli takie umiejętności,
inni byli po prostu oszustami. Jego ojciec był jednym z prawdziwych.
- Czy on usunął ból? - chciała wiedzieć Aile.
Wczuł się w siebie. Rzeczywiście, już go nie bolało. Ciepło, wciąż wypełniające jego
prawą nogę, od palców u nóg aż do biodra, podziałało na ból. Nie chciał w to uwierzyć, ale
wuj Aile, Jon, usunął ból.
- Nie boli, czy tak już zostanie? - spytał Aron zachrypniętym i pełnym nadziei
głosem.
- Przez kilka dni - obiecała Aile. - Być może nie jest w takim razie aż tak źle. Położę
nowy bandaż, wkrótce nie będziesz potrzebował opatrunku.
Aron nie wiedział, co ma myśleć. Długo leżał, czekając, aż ten niezwykły człowiek z
gorącymi dłońmi będzie na tyle silny, by usiąść. Aron chciał z nim porozmawiać. W jego
głowie aż roiło się od pytań, które mógłby zadać komuś takiemu, jak Jon.
Jon go uprzedził. Siedzieli razem wokół ognia, Ante, Aile i Jon. Aron leżał na swoim
miejscu, ale nie spał i wyczekiwał. Podziękował mu, ale Jon wydawał się zakłopotany. Nie
chciał słuchać o tym, czego dokonał.
- Pojawiłeś się w moich snach - poinformował go Jon.
- Po tym, jak przybyłeś do naszej osady. Wtedy cię rozpoznałem, bo śniłem o tobie
wcześniej.
- Kiedy wuj mówi, że miał sen, to ma na myśli widzenie - objaśniła Aile. - Wuj Jon
nie śni, ale wiele wie o tym, co nadejdzie. Nawet teraz, kiedy utracił swe siły.
- Cicho, moja kochana - poprosił Jon, a Aile zamknęła usta. Ale nie była
przestraszona, czując na sobie proszące spojrzenie wuja. Z jej twarzy bił szacunek i miłość.
- Jesteś człowiekiem, który podróżuje - powiedział Jon, patrząc w niezwykłe, zielone
oczy obcego. Mimo że znali jego imię, wciąż pozostawał obcy. Jon czuł, że Aron zawsze taki
pozostanie. Było tak, ponieważ on sam tak zdecydował. Ale on przyniesie im pewną korzyść.
- Podróżuję - powiedział Aron. Oczekiwał teraz więcej, niż najbardziej dramatyczne
wróżki zdołały mu kiedykolwiek powiedzieć. W to, co powie ten człowiek, był skłonny
uwierzyć, ale jak na razie Jon nie dał mu nic, poza najbardziej oczywistymi informacjami.
- Poszukujesz kobiety - powiedział Jon. - Długo już jej szukasz.
- Znajdę ją? - musiał wtrącić Aron. Jego głos był zachrypnięty. To było dla niego
najważniejsze. Jeżeli miałby zadać Jonowi jedno, jedyne pytanie, to było to właśnie to.
- Jeszcze długo nie - odpowiedział Jon. - Wiele straciłeś, kiedy zdobyłeś skrzypki,
mój przyjacielu. Futro niedźwiedzie także miało swoją cenę. Będziesz żałował, że je wziąłeś.
Skóra niedźwiedzia będzie przeszkodą pomiędzy tobą a uznaniem, którego poszukujesz i
które mógłbyś zdobyć.
Aron nie śmiał niemalże odetchnąć. Niemożliwe, by Jon wiedział o futrze. Nie mógł
nic wiedzieć o przeszłym życiu Arona.
Jednak wiedział.
- Będziesz naszym gościem, aż będzie jasno i ciepło. Będziemy cię witać wiele razy,
przyjacielu. Twój los połączony jest z naszym, z losem Aile. Ani my, ani ty nie możemy zro-
bić nic, by to zmienić. Ale ty nigdy nie zranisz Aile.
- Widzisz tam Ingrid, wuju? - musiała spytać Aile, bo Aron nie był teraz w stanie sam
o tym pomyśleć. Myślała, że to może Ingrid jest tą kobietą, której szuka Aron, ale Jon był tak
dwuznaczny, że chciała to wyraźnie usłyszeć.
- Czy Ingrid również nie jest nierozerwalnie związana z twoim życiem? - zapytał Jon.
- To Ingrid płaci najwyższą cenę za każdym razem, kiedy się spotykacie, nieznajomy. I
zawsze tak będzie.
Aron nie chciał wiedzieć więcej o Ingrid.
- Dokąd się stąd udam? - wyszeptał. Jeżeli dostanie jakąś wskazówkę, nie będzie
musiał marnować czasu.
- Będziesz musiał sam odnaleźć swą dalszą drogę - powiedział Jon. - Ale znajdziesz
ją. Kiedyś ją znajdziesz. I być może kiedyś ci wybaczą. Kobiety twego życia. Być może ci
wybaczą - jeżeli ty potrafisz wybaczyć sam sobie.
- Czy to już wszystko?
Jon długo popatrzył na Arona.
- To wszystko.
R
OZDZIAŁ
11
Lisa planowała ślub wieczorami. W czasie pracy, za którą płacił jej Iver, zajmowała
się gospodarstwem. Trudno jej było brać zapłatę od mężczyzny, za którego Stina miała wyjść
za mąż. Nadal uważała, że dziwnie było nazywać go swym gospodarzem, w jej oczach był on
nadal małym chłopcem.
- Byłoby lepiej, gdyby to twój ojciec nadal był panem tu na gospodarstwie -
powiedziała do Ingrid, kiedy siedziały razem przy piecu w izbie, naprawiając wełniane
podkoszulki i robione na drutach ubrania, które mężczyźni zdołali porozrywać.
Ingrid siedziała bliżej pieca. Lisa uważała, że tak będzie lepiej. Ręce dziewczyny nie
były jeszcze tak sprawne, by idealnie cerować. Ingrid lepiej szło haftowanie niż szycie grubą
nicią. Lisa natomiast mogła cerować nawet po ciemku, więc wystarczało jej światło lamp i
nie potrzebowała dodatkowego światła od ognia palącego się w piecu.
- Przecież to wszystko jedno, kto jest gospodarzem, tata czy Iver!
Ingrid nie była przyzwyczajona do słuchania zwierzeń Lisy. Aż do tej zimy była
traktowana jak dziewczynka, dziecko. Lisa i Anna lubiły sobie urządzać szeptem pogawędki
o dorosłych sprawach. Lisa tęskniła za matką Ingrid, ale nie potrafiła się przemóc, by to
powiedzieć, tak samo jak nie mówiła tego Ingrid. Wszyscy tęsknili za Anną i czuli po niej
żal. Tej, która potrafiła zebrać ich razem i pogodzić, niezależnie od tego, jak bardzo byli
różni, nie było już pośród nich.
Spierali się i kłócili, zarówno rodzina, jak i służba. Upierali się przy swoim i nie
śmiali się już tak często, jak mieli to kiedyś w zwyczaju. Ciężko było ostatnio znaleźć coś, z
czego można było zażartować. Praca szła oporniej, a zima i ciemności wydawały się trwać
dwa razy dłużej niż zwykle. Halvor usychał. Stał się chudy, siwy i stary. Nikt nie śmiał
wspomnieć przy nim o Annie, a on sam nie był z tych, którzy mówili o swym żalu.
- Ojciec tobie pozostawił zorganizowanie tego ślubu stwierdziła Ingrid, próbując
uchwycić spojrzenie Lisy, ale było to równie trudne, jak złapanie kijanki w wartkim nurcie
rzeki.
- Tata powiedział, że my za to zapłacimy, ale ty przygotujesz dokładnie to, co
zechcesz - ciągnęła Ingrid. - Wiesz, gdyby to tata miał robić, nie byłoby żadnego ślubu.
Ingrid zrobiła minę, po czym dodała, że nie stałaby się przez to wielka szkoda.
Zdawała sobie sprawę, że matka Stiny również była przeciwna temu małżeństwu, ale nie
chciała jeszcze bardziej utrudniać jej życia. Poza tym przyjaźń ze Stiną zobowiązywała ją do
tego, by trzymać stronę przyjaciółki, przynajmniej wobec innych. Tylko w cztery oczy mogła
powiedzieć Stinie to, co naprawdę myślała.
Lisa tylko prychnęła w odpowiedzi i odwróciła się bokiem do Ingrid. Młodzi ludzie
naprawdę nic nie rozumieli. Nie będzie obarczać tym Ingrid, bo ona zawsze była córką
gospodarzy, nikt nie może po niej oczekiwać, że zrozumie, jak to jest żyć na cudzej łasce.
Lisę tyle rzeczy męczyło z powodu tego zbliżającego się wesela.
Byłoby dużo łatwiej, gdyby Halvor podał jej kwotę. Powinien powiedzieć, ile
pieniędzy przeznaczył na ten ślub. Mogłaby nawet zaoszczędzić. Razem z Anną dobrze sobie
radziły, kiedy musiały coś zrobić, mając do dyspozycji niewielkie środki. Matka Stiny w
tajemnicy zbierała na tę okazję pieniądze. Cieszyło Lisę, że może odłożyć parę szylingów,
albo nawet ort
2
. Te powoli, choć systematycznie urosły do wielu talarów. Zdawała sobie
sprawę, że nie będzie mogła urządzić swej córce takiego przyjęcia, jakie przypadnie w
udziale Ingrid, ale nie miało to dla niej znaczenia. Radość, którą czuła, wiedząc, że
przygotuje Stinie ten ważny dzień w życiu, wiele razy pomagała jej przetrwać zmagania z
przeciwnościami losu.
W ciągu ostatnich lat często siadała i dzieliła pieniądze na kupki. Nie chodziło już
tylko o to, by urządzić Stinie piękny ślub. Suma stawała się coraz większa. Nie spodziewała
się tego, kiedy zaczynała oszczędzać. W ciągu lat spędzonych w Jakobvollen nie miała
żadnych dużych wydatków, nigdy nie potrzebowała dla siebie zbyt wiele.
Lisa czuła, że teraz może zacząć odkładać trochę talarów dla synów, mimo że nie
będzie płacić za ich ślub. O nich nie trzeba się tak martwić. Oni nie będą wychodzić poza
swój stan. Byli przyzwyczajeni do wysiłku i nie spodziewali się od życia wiele.
Dobry Bóg musiał się nad nią zlitować. Lisa zawsze miała nadzieję, że Stina znajdzie
sobie mężczyznę z ziemią. Nie jakiegoś przyszłego wielkiego gospodarza, bo ona znała
swoje miejsce. Widziała jednak w swej wyobraźni mężczyznę, który nie boi się pracować i
gospodarować ziemią. Widziała w wyobraźni Stinę jako gospodynię na niewielkim
gospodarstwie, gdzieś na dzikich terenach. Tam jej córka mogłaby godnie rozpocząć dorosłe
życie, z mężczyzną, który nosił dobre nazwisko i pochodził z przyzwoitej rodziny z doliny.
Może z Bardu, jeżeli musiał to już być ktoś, kto nie był z tych najlepiej jej znanych osób. W
Bardu była nadal ziemia, która wymagała zagospodarowania.
Lisa myślała, że każde z jej dzieci będzie miało dobry start w dorosłe życie, że będzie
im trochę łatwiej, kiedy założą rodzinę. Ona i Matti musieli ciężko pracować na każdy
okruch, który kładli na stół. Ich marzeniem było, by móc dać dzieciom trochę więcej.
Ale jej córka oddała dziedzicowi gospodarstwa swą rękę i coś ponadto. Iver
Halvorsen wyglądał na zawstydzonego za każdym razem, kiedy na niego patrzyła. Przyszły
zięć, który nie ma się czego wstydzić, patrzyłby jej prosto w oczy. Stina nie odwracała
wzroku. Ona niczego nie żałowała - cokolwiek by to było.
- Nie musisz na niczym oszczędzać - dodała Ingrid, wzruszając ramionami, ale nie na
tyle luźno, by udało jej się przekonywająco udać obojętność. Zaśmiała się bezdźwięcznie i
powiedziała: - Jest to pewnie jedyne wesele, jakie będziemy świętować tu na gospodarstwie
jeszcze przez długi czas.
- Nie mów tak! - ofuknęła ją Lisa.
- Mówię prawdę - powiedziała poważnym tonem Ingrid. Jej głos drżał od uczuć,
których nie chciała pokazać innym. - Nie wyjdę za mąż, jeżeli nie będę mogła wyjść za
Arona.
- On przecież nie żyje - wyrwało się bezradnie Lisie.
- No właśnie. - Ingrid uniosła brodę, jej policzki płonęły. Nie wstydziła się tego, co
czuła do Arona. Pewnego dnia wykrzyczy to tak, by usłyszał ją cały świat, ale teraz odważyła
się na taką śmiałość jedynie wobec Lisy. Ojciec wpadłby w melancholię, gdyby ją usłyszał, a
Iver w złości mógłby ją uderzyć. Albo wzgardzić nią w milczeniu.
Lisie nie podobał się ton głosu Ingrid, kiedy ta mówiła o tym robotniku z zeszłego
lata. Brzmiała na zbyt zadowoloną, zbyt pewną siebie i dumną. Najpierw cierpiała tak, że
myśleli, że zrobi sobie krzywdę, a potem całkowicie się odmieniła i stała się prawie
zadowolona. Od nowego roku Ingrid niemalże świętowała. Śmiała się tam, gdzie to nie
pasowało, i prowadziła z bratem każdego dnia przy stole długie werbalne wojny. Ranili się
nawzajem, ale tylko Lisa ich rozumiała. Halvor, niech Bóg ma go w swojej opiece, nic nie
zauważał. Ale zarówno parobek, jak i Henrik, starali się tak szybko spożyć swe posiłki, jak
tylko mogli. Lisa natomiast miała ochotę złoić im skórę.
Kiedy urządzali sobie w najlepsze takie rozmowy, brakowało jej Stiny. Ona by
zrozumiała to, co rozgrywało sir pomiędzy bratem i siostrą, i wiedziałaby, jak to zatrzymać.
Ona nie bałaby się przerwać wojny, która ich wzajemnie wyniszczała.
- Nie powinnaś brać sobie na barki tak wiele zmartwień - zauważyła Ingrid i złożyła
swoją robótkę na kolanach. Pozostało jeszcze wiele zimowych dni i wiele wieczorów, które
wypełni łatanie i cerowanie. - Jest zima i mróz, gdyby było lato moglibyśmy urządzić tańce
na zewnątrz. Moglibyśmy pożyczyć stoły i krzesła i zrobić długi stół na podwórzu.
Moglibyśmy mieć śmietanową nalewkę, wędzone kiełbasy, łososia i wiele beczek z piwem.
Wtedy moglibyśmy zaprosić ze trzysta osób - gdybyśmy tyle znali...
Lisa westchnęła. Miała bolesną świadomość, że zima jeszcze bardziej wszystko
utrudniała. Ale młodzi tak chcieli. Postanowili, że ślub odbędzie się na Wielkanoc i ona nie
zamierzała się w to mieszać, mimo że swoje myślała o ich pośpiechu. Jedyne, co wiedziała,
to że ślub ma się odbyć szybko. Stina mogła jej przysięgać, ile chciała, że nie było dziecka w
drodze. Córki kłamały swym matkom już wcześniej. Lisa też kiedyś była młoda.
- Ty i chłopcy to cała rodzina, jaką ma Stina - ciągnęła Ingrid, już kilka minut myśląc
o czymś innym niż o Aronie.
- A tata nie ma wielkiej rodziny, zauważyła. - Być może rodzina matki przyjedzie z
Senji, ale to będą tylko kobiety, dzieci i starcy, bo reszta jest o tej porze na Lofotach.
Lisa o tym nie pomyślała. Połowy ryb nigdy jej nie dotyczyły. Nic o nich nie
wiedziała, mimo że świętej pamięci Anna próbowała ją nauczyć, jakie ryby łowili o jakich
porach i gdzie.
- Jeżeli będziemy mieć szczęście, wezmą ze sobą trochę morskich ryb, żebyśmy nie
musieli podawać jedynie mięsa. A goście... - Ingrid wzięła głęboki oddech i wyobraziła to
sobie. Nie był to radosny widok. Iver z pewnością nie wyobrażał sobie wcześniej, jak to
będzie w dzień jego wesela, ale Stina na pewno to robiła. Ingrid mogła dać głowę, że ten
obraz nie obejmował zaskakująco niewielkiego przyjęcia późną zimą.
- A więc sąsiedzi stąd - tylu, ile się pomieści. Wszyscy zrozumieją, że nie możemy
rozebrać dla nich domu. Będzie może pięćdziesiąt osób, bo więcej nie pomieścimy w
pokojach. Nie będzie zbyt wiele tańców, bo tata nie lubi muzyki i nie minęło jeszcze zbyt
wiele czasu od śmierci mamy. Nikt się nie spodziewa jakiejś wielkiej zabawy. Tylko
najbliżsi, Liso. Jeżeli prześpią się na ławach, to możemy przenocować nawet ze trzydzieści
osób. Pozostali muszą wrócić do siebie. Nie może to trwać do późna w nocy, w każdym razie
nie dla sąsiadów. Tylko przyjezdni zostaną na noc.
Lisa skinęła głową. Sama to wiedziała, ale była pewna, że Iver w głębi duszy
oczekiwał, że znajdzie miejsce dla ponad stu gości. Miał skłonność do bycia mocnym w
gębie i dla dobra Stiny miała nadzieję, że młody gospodarz nie będzie chciał się żenić więcej
niż raz w życiu. Chodziło też o to, że rodzina była lubiana, cały ród nie był wielki, ale
wszyscy znali ludzi z Jakobvollen. Nie chciała, by to wyszło zbyt skromnie.
- Nie będzie zupy śmietanowej - powiedziała z uśmiechem Ingrid. Wyczuwała, że to,
co mówiła, pomagało matce Stiny. Gdyby Lisa nie była tak blisko powiązana z nadchodzącą
uroczystością, zaplanowała wszystko bez zbędnych ceregieli i rozwodzenia się nad tym.
- Nie znam nikogo, kto o tej porze roku miałby śmietanę - powiedziała Ingrid. -
Będzie zamiast tego gulasz z suszonym mięsem lub zupa. Śledzie i może dorsz z Senji. Może
w mieście dostaniemy mięso renifera. Niedługo będzie styczniowy targ w Skibotn, a kupcy z
miasta kupują towary od Lapończyków na targu. Mięso rena i masło. Henrik i Iver mogą
nastawić sidła, żebyśmy mieli pardwy. Nadal mamy w spiżarni jagody, a i solone mięso nie
zostało do końca zjedzone. I zrobimy wypieki. O piwo zatroszczą się tata z Iverem, to
zadanie dla mężczyzn.
- Ty chyba pomyślałaś o wszystkim - powiedziała Lisa, ale nie pokazywała, jak
bardzo była jej wdzięczna.
- Nie mam nic innego do roboty. - Ingrid wzruszyła ramionami. - Poza tym myślę, że
my dwie powinnyśmy przekonać tatę i Ivera, by w najbliższym czasie zabrali nas na krótką
wycieczkę do Tromsø.
- Do miasta? - Lisa powiedziała to niemal z nabożną czcią i odrobiną strachu. Nie
pamiętała, kiedy była tam ostatni raz. To było co najmniej dziesięć lat temu i już wtedy
myślała, że to miasto handlowe jest zbyt wielkie dla takiej zwykłej osoby, jak ona. Najlepiej
się czuła w Målselvdalen.
- Do miasta - potwierdziła Ingrid.
- Nie mam czego szukać w mieście - powiedziała szybko Lisa i musiała zebrać szew,
który się jej nie udał. Była to kolejna rzecz, której, od kiedy pamięta, nie robiła. Jej ręce
drżały, ale Ingrid na szczęście tego nie zauważyła. Młodzi nigdy nie byli zbyt uważni.
- Oczywiście, że pojedziemy do miasta. - Ingrid nie pozostawiła cienia wątpliwości w
tej kwestii. - Stina potrzebuje porządnej sukienki i nawet nie myśl, że ona sama ją sobie
uszyje. - Napotkała wzrok Lisy.
- Znasz Stinę - ciągnęła Ingrid. - Gotowa jest założyć starą sukienkę i pójść w niej do
ślubu, mimo że pół doliny już ją w niej widziało. Jak myślisz, co by ludzie powiedzieli?
Lisa zamarła. Stina właśnie tak by postąpiła. Ona sama po prostu nie zdążyła o tym
pomyśleć, ale zarówno Iver jak i Halvor nie wspomnieli nic o sukience Stiny. Zazwyczaj
panna młoda miała skrzynię pełną wyprawy, ale Lisa mogła przysiąc, że Stina się o to nie
zatroszczyła. Ingrid kiedyś szyła obrusy i poszwy na poduszki, ale minęło już trochę czasu,
od kiedy ostatni raz miała taką robotę w rękach.
- A ja nie pójdę na ślub własnego brata bez nowej sukienki - powiedziała Ingrid,
potrząsając głową. - Powiem Iverowi, że on musi sprawić sobie garnitur na ślub, skoro tak
mu się spieszy do ożenku. - Ton jej głosu złagodniał: -Tata też potrzebuje czegoś nowego do
ubrania, dokładnie tak samo jak ty, Liso. Nie możemy wyglądać niechlujnie.
W głowie Lisy tańczyły liczby. Stina potrzebowała sukienki, czegoś ładnego i przede
wszystkim nowego, czegoś, co mogłaby jeszcze założyć później, kiedy będzie chciała się
wystroić. Stinie nigdy by nie przyszło do głowy poprosić o coś takiego. Znając Ivera, Lisa nie
sądziła, by on o tym pomyślał. On nie rozumiał, jak coś takiego mogłoby stać się tematem
babskich plotek na resztę zimy i wiosny. Niewiele się działo przed nadejściem wiosennych
prac w polu, a to niewiele, co się działo, stawało się tematem gruntownych omówień.
Stina nie będzie musiała się wstydzić.
On sama też potrzebowała sukienki. Ingrid miała zupełną rację we wszystkim, co
powiedziała. Ale Lisa naprawdę nie zamierzała wyrzucać pieniędzy na krawcową dla siebie.
Pozwoli sobie na nowy materiał, żeby sama mogła coś uszyć. Stina zostanie być może
gospodynią, ale to nie znaczy, że jej matka ma nabierać drogich przyzwyczajeń.
Być może powinna uszyć chłopcom nowe koszule. Henrik tak rósł, że jeżeli uszyje
mu coś nowego teraz, nie będzie pewności, że na Wielkanoc jeszcze się w to zmieści.
Rozmiarów pozostałej dwójki nawet nie chciała zgadywać. Całe jej oszczędności pójdą
pewnie na takie nieistotne rzeczy!
- Mamy na to czas? - to było wszystko, co powiedziała Lisa.
Ingrid przysunęła się jeszcze bliżej pieca. To ona wcześniej zaproponowała, by
napalono, żeby razem z Lisa mogły tu szyć. Mężczyźni mieli do dyspozycji kuchnię. Tam
mogli strugać w drewnie i reperować sprzęty, nie wchodząc w drogę kobietom, które
zajmowały się delikatniejszą robotą. Na szczęście zamiatali po sobie.
Ingrid chciała być z Lisa sam na sam. Lisa też jej potrzebowała, mimo że raczej się do
tego nie przyznawała. Ingrid miała nadzieję, że ślub jej brata ze Stiną nie dojdzie do skutku.
Zrobiłaby wszystko, co w jej mocy, by zapobiec czemuś tak głupiemu z ich strony. Musiała
jednak udawać, że popiera cały ten bezmyślny plan. Tylko w ten sposób mogła wybadać, co
leżało u jego podłoża.
Stina kochała Ivera tak samo mocno, jak Ingrid kochała Normana z sąsiedztwa. Stina
była jak dziki ptak i Ingrid miała niemiłe przeświadczenie, że jej brat musiał wiedzieć o
przyjaciółce coś kompromitującego. Tylko w ten sposób mógłby uczynić Stinę tak uległą.
Można było wręcz odnieść wrażenie, że dobrowolnie wychodziła za niego za mąż.
Tromsø. To było jedyne miejsce, gdzie Iver i Stina byli razem bez towarzystwa
kogokolwiek innego z domu. Coś się wydarzyło w Tromsø i Ingrid była pewna, że dotyczyło
to też Arona. Dlatego jeszcze dodatkowo chciała rozwiązać tę zagadkę. Chciała się
dowiedzieć czegoś o Aronie i chciała udaremnić dwojgu ludziom, których kochała, zrobienie
czegoś, co mogło zniszczyć ich oboje.
Iver z pewnością nic jej nie powie. Zaciskał usta za każdym razem, kiedy wspominała
o Stinie, jakby nie miał ochoty rozmawiać o swej narzeczonej. Było to dosyć niezwykłe dla
beznadziejnie zakochanego młodego człowieka, a Iver wydawał się wręcz bać, by nie
powiedzieć czegoś nieodpowiedniego.
Ingrid musiała porozmawiać ze Stiną. Musiała dostać się do Tromsø. Wszystko
zależało jednak od Lisy. To ona musi zgodzić się pojechać z Ingrid do miasta i to ona po-
winna powiedzieć Iverowi, że wyjazd do Tromsø jest konieczny. Brat nie będzie śmiał
sprzeciwić się czemuś, co Lisa uważała za konieczne.
- Nie będziemy się spieszyć, Liso - powiedziała Ingrid.
- Powiem o tym Iverowi, jeżeli ty nie chcesz się tego podjąć.
Lisa skinęła głową. Nie chciała się tego podjąć. Byłoby inaczej, gdyby to Halvor
wciąż był odpowiedzialny za podejmowanie decyzji w gospodarstwie.
R
OZDZIAŁ
12
- I to wszystko dla jednej sukienki!
Iver nie był zadowolony, ale Ingrid ukryła uśmiech za grubym, wełnianym szalem.
Lisa i Halvor przebywali pod pokładem, Lisa nie znosiła już tak dobrze morskich przepraw.
Nie lubiła morza. Słuchała tylko Halvora, który z nią rozmawiał, i dzięki temu jakoś zniosła
podróż na wyspę Troms.
Zorganizowali prywatny transport. Zimą nie można było polegać na lokalnych
łodziach tak, jak latem. Potrzeba, by dostać się do miasta, nie była o tej porze roku równie
silna, jak wtedy gdy chłopi mieli co sprzedawać i kupować. Mężczyzna, który ich
przeprawiał, był już za stary, by brać udział w połowach na Lofotach. Trzymał się raczej
fiordów i tego, co mógł tam złowić o różnych porach roku. Staruszek miał ze sobą jednego ze
swoich synów. Ingrid podejrzewała, że ten młody człowiek wolałby mieć innego kapitana,
żeby mu udowodnić, że jest z niego prawdziwy mężczyzna, ale nie był jeszcze na tyle
dorosły, by sam prowadzić własną łódź, przynajmniej nie w oczach swojego ojca. Właściciel
łodzi prawdopodobnie nie pozwoliłby temu chłopcu popłynąć nią z załogą. Wzajemnie się
nie doceniali, tak jak wielu ojców i synów na wybrzeżu, od niepamiętnych czasów.
- Stinę nie obchodzi, jaką będzie miała sukienkę - powiedział, trwając przy swoim
Iver. Sądził, że Ingrid również nie dbała zbytnio o to, w co się ubiera, bo i tak wiedziała, że w
większości rzeczy wygląda ładnie. - A ty możesz założyć tę białą sukienkę, chyba jest
wystarczająco ładna?
- To nie ja jestem panną młodą - odgryzła się Ingrid. Brat gadał od rzeczy. Nigdy
więcej nie założy tej białej sukienki, nawet jeżeli Aron wróci. Ale Iver był mężczyzną, więc
nie liczyła na jego zrozumienie w tej kwestii. Dla niego sukienka była sukienką i niczym
więcej. Traktował odzież jak okrycie. Kobiety łączyły z ubraniami wspomnienia.
W domu mieli dywaniki, w które były wszyte niebieskie dziecięce sukienki, bluzka
mamy, kilka białych rzędów ze znoszonymi fartuchami, które Ingrid pamiętała z dawnych,
dobrych dni, spędzonych na pieczeniu. Mogła długo patrzeć na pasiasty wzór i przypominać
sobie czasy, które minęły. Iver widział w nich tylko szmaty, które przykrywały deski na
podłodze.
Wytrzyma jego obecność, pomimo że irytował ją bezgranicznie. Nie było aż tak
zimno, by musiała iść pod pokład. Tam było duszno, a to, że Lisa już zwymiotowała, nie
poprawiało sytuacji. Jeżeli się znacząco nie oziębi podczas podróży, zostanie na pokładzie.
Jej ciało było spięte jak cięciwa łuku. Potrzebuje czasu, by porządnie porozmawiać ze
Stiną. W cztery oczy, tak by Iver nie mógł wpłynąć na to, co Stina mówi. Dziwne było, że jej
najlepsza przyjaciółka miała tajemnice z Iverem, to było całkowicie sprzeczne z naturalnym
porządkiem rzeczy. Ingrid chciała też zobaczyć grób, gdzie pochowali tego obcego. Pomimo
że nie był to Aron, miał on dla niej pewne znaczenie. Chciała o nim wiedzieć jak najwięcej,
by móc to potem opowiedzieć Aronowi. Ten obcy był zrządzeniem losu, które dało jej i
Aronowi trochę przestrzeni.
Kradzież skóry niedźwiedziej przekonała tylko Ingrid, że Aron żył. W jej sercu nie
było już wątpliwości. To, że z różnych gospodarstw nad rzeką znikło jedzenie i narty tuż po
świętach, odczytywała jako wiadomości przesłane jej przez Arona. Kto inny mógłby to być,
kto w ukryciu przemieszczał się w dół doliny, w sam środek zimy? Ludzie mówili głośno, że
był to złodziej z zagrody Estena, ale nie znali jego imienia.
Iver miał pewne podejrzenia, dręczyły go wątpliwości, ale Ingrid znała prawdę.
Aron nie mógł zatrzymać się w Jakobvollen, ale zrobił wszystko, co było możliwe,
żeby zrozumiała. Nie mogła wymagać nic więcej. Nadal musieli być ostrożni. On o niej
myślał. Jak tylko to będzie możliwe, przyjedzie do niej. Ingrid zakładała, że dostał się na
wybrzeże, być może zaciągnął się na łódź wybierającą się na Lofoty. Aron potrafił większość
rzeczy, na pewno potrafi też łowić ryby. Nie stawiał wielkich wymagań, jeżeli tylko można
było zarobić pieniądze. Właśnie tego pragnął: oszczędzić pieniądze na ich wspólną
przyszłość. Pewnego dnia będą razem, nie będąc zależnymi od nikogo innego. Pewnego dnia
nie będą już potrzebowali błogosławieństwa jej rodziny. Ingrid mogła zaczekać.
- Nie musielibyśmy nigdzie jechać, jeżeli zakończyłbyś to porządnie - powiedziała
Ingrid. Nie dbała o to, że Hans stojący u sterów mógł ich usłyszeć, szczerze mówiąc, nie
sądziła, by on w ogóle słuchał tego, co mówią. Patrzył na nią, kiedy wchodzili na pokład, ale
było to jedno z tych obrzydliwych spojrzeń, jakie młodzi mężczyźni posyłali czasami
dziewczętom. Nie widzieli nic, poza ich ciałem, i oceniali je wzrokiem. Ingrid nie podobało
się, że jest w ten sposób traktowana. Na dodatek zachował się też niegrzecznie. Jego ojciec
każdemu uścisnął rękę, nawet Lisie, choć pewnie wiedział, że kobieta była tylko służącą na
gospodarstwie. Hans natomiast nie przywitał się, tylko mamrotał coś niewyraźnie i posyłał jej
bezczelne spojrzenie. Nie wiedziałaby nawet, że się nazywa Hans, gdyby Iver jej tego nie
powiedział. Ona nie zadała sobie trudu, by spytać o jego imię. Nie interesował jej.
Iver ignorował siostrę, kiedy ta mówiła coś, czego nie chciał słyszeć. Od samych
świąt wyraźnie pokazywała, że nie pochwala tego małżeństwa. Sądził, że ona się ucieszy, że
dzięki niemu Stina wróci na gospodarstwo, było przecież jasne, że Ingrid za nią tęskniła. Ten
gwałtowny opór sprawiał, że czuł się niepewnie. Ingrid wiedziała naturalnie wszystko, co
warto było wiedzieć o Stinie. Nie przestawał myśleć o tym, czy był ktoś, kogo Stina żywiła
gorącym uczuciem. Ingrid, jak większość dziewczyn, była sentymentalna, a jej beznadziejna
miłość do już nieżyjącego Arona Eriksena uczyniła ją jeszcze większą romantyczką.
Wierzyła w tę żarliwą, gwałtowną miłość, o której podobno pisano w powieściach. Jedynie to
mogło w pełni wyjaśnić, dlaczego jego siostra nadal próbowała go nakłonić do zerwania
zaręczyn.
Iver nie przeczytał w życiu wielu książek. Stina pociągała go na tyle, że to powinno
wystarczyć. Nie bał się, że dziewczyna będzie się źle czuć jako gospodyni w Jakobvollen. Na
wiosnę ojciec zbuduje dla siebie osobną chałupę, wtedy on poczuje się gospodarzem pełną
gębą. Lisy uda mu się pewnie pozbyć, a Ingrid z czasem przeboleje Arona i odzyska rozum.
Nie brakowało gospodarstw, gdzie może się wżenić. Iver jasno patrzył w przyszłość.
- Stina ucieszy się z wizyty - powiedział. Ingrid nie uda się go rozdrażnić. Siostra nie
może powiedzieć nic, co skłoniłoby go do zmiany zdania na temat ślubu. A Stina się
zbrukała, więc za niego wyjdzie. Nieczęsto miał przewagę nad siostrą, ale tym razem tak
było i podobała mu się ta sytuacja.
Był środek dnia, kiedy przybili do portu Prostneset w Tromsø. Ich kapitan powiedział,
że stamtąd niedaleko było do hotelu w południowej części miasta. Ulice powinny być
przejezdne, więc raczej nie będzie potrzeby brodzić po kostki w śniegu.
Iver umówił się, że zabiorą ich w drogę powrotną za trzy dni. Nie zamierzał
marnować w mieście więcej czasu. Miał gospodarstwo i nie chciał za długo obarczać za nie
odpowiedzialnością Henrika i parobka. Ojciec też nie miał zastrzeżeń. Iver podejrzewał, że
on już teraz tęsknił za domem równie silnie, jak on sam. Halvor wyruszał poza granice
Målselvdalen jedynie wtedy, kiedy Anna tego chciała.
Po zejściu na ląd Ingrid pożałowała, że nie zeszła jednak pod pokład. Fale kilka razy
ją opryskały, a to nie przysłuży ło się ani spódnicy, ani płaszczowi. Plamy soli uczyniły jej
ubrania pstrokate jak łuska zębacza. Nie przywiązywała do tego wagi, do czasu kiedy,
czekając aż Iver i tata zajmą się ich skromnym bagażem, zobaczyła po drugiej stronie ulicy
miejską damę. Mimo wiatru prosto od Malangen była elegancka i modna. Ingrid poczuła
ochotę, by natychmiast odwrócić się na pięcie i wrócić do domu. Nikt w ich stronach nie
pomyślałby nawet o założeniu tak wąskiego i wyciętego płaszcza w zimowy dzień. Ingrid nie
mogła zrozumieć, jak taki strój mógł dawać ciepło. Był za to naprawdę ładny! Kołnierz
obszyty był futrem, podobnie jak kapelusz na jej głowie. Nie zakrywał co prawda uszu, ale
nie wydawało się żeby był to jakiś problem. Było jej przynajmniej ciepło w ręce w puchatej,
futrzanej mufce. Ingrid aż się skuliła pod spojrzeniem, które posłała jej modnisia. Szybko
odwróciła się, by ukryć łzy. Jak, na Boga, Stina mogła tu wytrzymać? Czy to może przez
ludzi z miasta Stina wychodziła za mąż za Ivera, by móc wrócić do domu?
- Idziemy, Ingrid! - szturchnął ją łokciem Iver.
Posłusznie poszła za nim, uważając, by nie patrzeć w oczy ludziom spotkanym po
drodze.
Hotel du Nord był jednym z najelegantszych budynków, jakie kiedykolwiek widziała.
Domy w mieście były inne niż drewniane chałupy na wsi. Wokół drzwi i okien były ozdoby i
rzeźbienia, a zamiast czernionych smołą ścian z bali, były malowane na biało, żółto i zielono
panele. Prawie wszystkie budynki były wielopiętrowe i pełne przepychu. Ingrid nie
zauważyła tego tak wyraźnie podczas poprzednich wizyt w mieście. Nagle ona sama i
wszystko to, co domowe, wydało jej się takie mizerne i biedne. Hotel był szczytem elegancji
i nie śmiała spytać Ivera, czy naprawdę było ich stać, by tu zostać trzy noce. Czekało ich tyle
wydatków i z pewnością można było znaleźć skromniejsze zakwaterowanie. Nie powinni
udawać wielkich państwa, bo ludzie z miasta patrzyli na nich tak samo, niezależnie, czy byli
bogatymi, czy ubogimi chłopami.
Lisa była wycieńczona po podróży. Ingrid przeczuwała, że ona również była trochę
przytłoczona luksusem w hotelu. Pewnie nigdy sobie nie wyobrażała czegoś równie wspa-
niałego. Podczas gdy Ingrid zmieniła spódnicę i wilgotną szmatką usiłowała usunąć plamy
soli z płaszcza, Lisa siedziała wyprostowana na obcym łóżku, nie mówiąc ani słowa.
Wyglądała, jakby nadal miała chorobę morską.
- Myślę, żebyś poszła z Iverem odwiedzić Stinę beze mnie - wydusiła z siebie w
końcu Lisa. - Nie chcę przeszkadzać jej w pracy. - Lisa zaciskała na podołku czerwonawe
ręce.
- Stinie będzie z pewnością przyjemnie, jeżeli będzie mogła podać ci ciastka. - Ingrid
starała się, by Lisa spojrzała na to z innej strony. - Tak się przecież chwaliła tymi ciastkami
od piekarza Borgego, podobno nie mają sobie równych w całym Tromsø. Nie wiem jak ty,
ale ja z chęcią bym ich spróbowała.
- Ona nie będzie mnie obsługiwać - powiedziała natychmiast Lisa. - Tak nie przystoi.
Poza tym nie mam ochoty, by ludzie zrozumieli, że ona ma taką zmizerniałą matkę jak ja.
Stina nie wygląda na służącą, rozumiesz? Możliwe, że biorą ją za osobę z lepszej sfery.
- Ty przecież jesteś z dobrej sfery, Liso - drażniła się z nią Ingrid.
Lisa spojrzała na nią zrezygnowana.
Skończyło się na tym, że Iver i Ingrid poszli sami. Halvor oświadczył, że musi
odpocząć. Wystarczy jeszcze czasu na zakupy, w końcu mieli spędzić w mieście jeszcze dwa
dni. Jego zdaniem panował tu pośpiech i wrzawa, biedny człowiek nie mógł nawet przejść
przez ulicę bez obawy, że zostanie przejechany przez konie i sanie w pełnym biegu. A ludzie
chodzili stłoczeni jak owce na pastwisku. Zbaczali ze swej trasy, nie zwracając uwagi, czy
przed nimi lub za nimi ktoś nie idzie. Wyzwaniem było dla niego nawet przejście z portu do
hotelu.
Ingrid zdjęła chustkę i zastąpiła ją kapeluszem, który był beznadziejnie niemodny.
Zobaczyła to, kiedy szli po mieście. Jej płaszcz był zbyt gruby i obszerny, było pod nim
miejsce na dwie warstwy swetrów. U nich w dolinie było zimno i trzeba było się ciepło
ubierać. Tu, w mieście, ludzie mieli wcięte płaszcze i kurtki, i zadziwiające było, jak wiele
osób miało palta, które nie sięgały dalej niż do biodra. Niektórzy mieli peleryny obszyte
futrem, pewnie z taką samą podszewką. Ingrid też chciała mieć taką pelerynę, nie było trudno
uszyć coś takiego. Mogła zrobić to sama, jeżeli znajdzie odpowiedni materiał. Mogła
zapłacić Henrikowi, żeby zastawił sidła na lisy. Lisie futro będzie ładnie wyglądać jako
obszycie. Futerko z gronostajów też by ładnie wyglądało, ale na to trzeba by nieprzyzwoicie
wiele futerek. Chciała mieć także elegancką mufkę, mimo że pewnie przeszkadzałaby jej w
większości prac, które robi na zewnątrz. Ale mogłaby ją przynajmniej nosić do kościoła.
Chciała także parę zgrabnych, małych trzewików zapinanych na guziki, które by były równie
wąskie i ciasne jak kozaczki, które widziała u pań w mieście. Jej własne były tak niezgrabne i
zużyte, że już parę razy reperowała obcasy. Były stare i kupione na pierwszą zimę po tym,
jak jej stopy przestały rosnąć.
- Tutaj pod górę. - Iver skręcił w lewo w dosyć stromą uliczkę.
Ingrid nie wierzyła, żeby w tym mieście można było zbudować zbyt wiele domów,
tak bardzo było tu stromo. Tylko nad morzem były płaskie tereny, które nadawały się do
zamieszkania. Tromsø osiągnęło już maksymalny rozmiar, jaki mogło. Miasto było poza tym
wystarczająco duże dla Ingrid. Jej oczy zrobiły się wielkie, jak spodki na widok pozłacanego
precla wiszącego na zewnątrz piekarni. Okna były tak duże, że można było bez trudu zajrzeć
prosto do środka. Pewnie ciężko było utrzymać ciepło w takim domu, kiedy wiatr wiał zimą
prosto w okna. Musieli zużywać nieprzyzwoicie dużo opału. Ale ludzie w mieście nie
przejmowali się takimi rzeczami. Zauważyła ładnych, dobrze ubranych ludzi siedzących przy
stołach pod wielkimi oknami i Ingrid poczuła się zawstydzona. Przepuściła Ivera przodem.
- Co wy, na Boga, tu robicie? - Stina cała zesztywniała, stojąc za ladą w białym
fartuchu nałożonym na ubrania, które w domu nosiłaby tylko w niedzielę. Stała z rozdzia-
wioną ze zdziwienia buzią, nim się opamiętała i zamknęła usta. Jej zaskoczenie było
przykrywką dla czegoś innego. Wstydziła się za nich?
Iver nie słyszał oczywiście nic poza dokładnie tym, co zostało powiedziane. Ledwo
obrzucił siostrę spojrzeniem, nim puścił drzwi i wszedł do ciepłego wnętrza. Uśmiech miał
od ucha do ucha. Kroczył prosto w kierunku lady, podczas gdy Ingrid, strzepując z siebie
śnieg, przytrzymała otwarte drzwi. Ponownie usłyszała nad nimi dzwonek, kiedy próbowała
wślizgnąć się niezauważona do wnętrza.
To było jednak niemożliwe.
W środku nie było tak mało miejsca, jak jej się zdawało, kiedy zaglądała przez
częściowo zaparowane, częściowo pokryte lodem okna, ale było wystarczająco dużo ludzi. I
absolutnie wszyscy uśmiechnęli się na widok niezdarnych gości. Ingrid zgadywała, że na jej
brata patrzono odrobinę bardziej przychylnie, ponieważ był dość przystojnym mężczyzną.
Jakby nie był jej bratem, myślałaby z pewnością, że jest całkiem urodziwy. Obiektem
śmiechu była przede wszystkim ona sama, która niezręcznie podążała za nim. W pewnym
momencie o mało się nie poślizgnęła na kałużach, które Iver po sobie pozostawił na
podłodze, wnosząc ze sobą tyle śniegu.
- Wychodzisz przecież za mąż, skarbie - powiedział Iver zbytnio podniesionym
głosem. - Nie mów mi, że o tym zapomniałaś? I nie mów, że nie potrzebujesz wyprawy?
Ingrid zaczerwieniła się ze wstydu. Iver mógł być piękny jak czarny, upadły Lucyfer,
ale to akurat nie pomogło mu w tej sytuacji. Zobaczyła podniesione brwi i wymieniane
między sobą spojrzenia. Przez chwilę niemal mu się udało stworzyć wrażenie pociągającego,
ale teraz pokazał bardzo wyraźnie, że nie był jednym z nich.
- Nie zapomniałam oczywiście... - Stina także się zaczerwieniła i wytarła ręce w
fartuch na biodrach. Wzrokiem ominęła Ivera i poszukała spojrzenia Ingrid. Przyjaciółki
wyraziły niemą rezygnację z powodu jego osoby.
Ingrid poczuła taką ulgę, że niemalże urosła o cal. Były nadal po tej samej stronie,
ona i Stina, jeszcze była nadzieja.
- Czy jesteście sami? Gdzie się zatrzymaliście?
- W Hotelu du Nord - odpowiedział Iver, nadal podniesionym głosem.
Ingrid zrozumiała po chichotach za plecami, że nieprawidłowo wymówił nazwę. Nie
była to tylko jego wina. Nadawanie hotelom obcych nazw graniczyło z nieuprzejmością, było
jak naśmiewanie się z gości, którzy nie znali języków obcych.
- Przyjechali też mój ojciec i twoja matka - dodał szybko, nie zauważając, że wzbudza
rozbawienie u słuchaczy.
- Zostajemy całe trzy dni. Chyba nie sądziłaś, że będziesz wychodzić za mąż w starej
sukience?
- Nie sięgałam myślami tak daleko.
Stinie nadal płonęły policzki. Otworzyła przejście w ladzie i wyszła do nich. Iver
wyciągnął rękę, chcąc ją objąć i ukraść jej całusa, mimo że nawet on chyba rozumiał, że to
nie przystoi na oczach tylu ludzi. Na szczęście Stina zdołała przemknąć się koło niego i
zamiast tego objąć Ingrid.
- Mogę go stąd zabrać - wyszeptała Ingrid szybko, zanim wypuściła ją ze swych
objęć.
Stina lekko potrząsnęła głową. - Może usiądziecie? Pozwólcie, że wam postawię
ciasto i czekoladę. Czy może wolicie herbatę? Albo kawę?
Ingrid chciała czekoladę. Chciała najsłodszych ciastek, jakie można było dostać.
Chciała, żeby Stina miała czas usiąść z nimi, porozmawiać i znowu należeć do nich, a nie być
jakąś obcą damą z miasta. Iver chciał kawę i precelka. Spróbował tego kiedyś, więc wiedział,
że będzie mu smakowało.
Ingrid nie mogła powstrzymać łez, obserwując przyjaciółkę w działaniu za ladą. Była
taka pewna siebie i tak świetnie sobie ze wszystkim radziła, nie była w ogóle niezdarna,
mimo że wszyscy, którzy siedzieli w cukierni, mogli obserwować każdy, nawet najmniejszy
jej ruch. Ingrid była pewna, że ona sama stłukłaby kubki i tace, i upuściła na podłogę ciężkie
rondle niejeden raz przed końcem dnia pracy. Ale Stinie nic nie przeszkadzało, tutaj również
była u siebie.
Przyjaciółka stawiała właśnie ciasta i kubki na tacy, kiedy otworzyły się drzwi za
ladą. Ingrid zobaczyła, że z ciemności wyłonił się mężczyzna. Iver zacisnął pięści leżące na
stole, a ona sama nie mogła oderwać spojrzenia. Odzyskawszy kontrolę nad sobą, miała
nadzieję, że nikt tego nie zauważył. Jedna rzecz była w każdym razie pewna: Stina tego nie
zauważyła. Ona wpatrywała się tylko w ciemnego mężczyznę płonącymi, czarnymi oczami.
Stina nigdy jej nie wspomniała, że piekarz jest taki młody. I taki przystojny. Nigdy jej
nie wspomniała, że jest tak gorąco zakochany w Stinie. Ale Iver zdawał sobie z tego sprawę.
Piekarz otworzył drzwiczki w ladzie, wziął od Stiny tacę i przepuścił ją przodem.
Ingrid nie mogła przestać się wpatrywać, kiedy zbliżali się do ich stolika. Nie był zbyt
wysoki, w każdym razie nie w porównaniu z Iverem i innymi mężczyznami u nich w okolicy,
ale nie był niski. Jego ciało było zwinne i krzepkie. Był szczupły, nie będąc kościsty. Ingrid
uważała, że jest elegancki i że pasował do wszystkiego, co do tej pory zdołała zobaczyć w
Tromsø. To było zaskoczenie zobaczyć mężczyznę, który wykonywał kobiece prace i
podawał do stołu bez mrugnięcia okiem.
Postawił tacę pośrodku stołu i podał Stinie krzesło. Wymienili spojrzenie, zanim się
poddała i posłusznie usiadła. Piekarz podsunął jej krzesło do stołu. Uśmiechnął się
przyjaźnie, zgadując, że czekolada była dla Ingrid, a kawa dla Ivera.
- Pani jest z pewnością serdeczną przyjaciółką Stiny, Ingrid - powiedział życzliwym
tonem, uśmiechając się szeroko. Podał Ingrid rękę przez stół i lekko musnął ustami jej dłoń,
kiedy ją uścisnął.
Nikt wcześniej nie pocałował Ingrid w rękę ani nie tytułował jej panią. Omalże nie
spadła z krzesła.
- Johannes Borge do usług panienki - ciągnął nieudawanym tonem. Inaczej Ingrid
byłaby skłonna sądzić, że z niej drwi.
- Bardzo mi miło - wyksztusiła z siebie Ingrid i starała się brzmieć obojętnie. - I
proszę mi nie mówić pani, jestem Ingrid i możesz mi mówić na ty. - Przynajmniej jej oddech
stał się zwyczajny, kiedy przywykła do mówienia do niego.
- Serdecznie dziękuję. - Mrugnął do niej, tak by Iver tego nie widział. - A więc
postanowione. Ingrid. A ja jestem Johannes. Uważam Stinę za swą serdeczną przyjaciółkę i
mam nadzieję, że ty również się nią staniesz, Ingrid.
Nic nie dawało udawanie rozsądnej i mądrej, Ingrid nie była kobietą stworzoną do
wielkiego świata. U niej na wsi mężczyźni nie mówili w ten sposób do kobiet. Nie chciała go
zachęcać, ale nie wiedziała również, jak miałaby mu odmówić, on się po prostu uprzejmie
zachowywał. A Stina nic nie mówiła. Twarz Ivera pociemniała i przybrała zacięty wyraz.
Uścisnął jednak dłoń piekarza, kiedy ten powiedział, że miło go widzieć ponownie. Ingrid
słyszała, że mówił to szczerze.
- Weźmiesz oczywiście wolne na czas, kiedy twoja rodzina jest w mieście, Stino -
powiedział Johannes. Ton jego głosu raczej nie dopuszczał sprzeciwu.
- Dziękuję - powiedziała Stina, ale nie zdjęła fartucha.
- Przyniosę ci filiżankę czekolady - powiedział Johannes. Nie musiał nawet pytać, na
co Stina ma ochotę. Ingrid musiała zagryźć wargi, by nie wyrwały jej się wszystkie pytania,
cisnące się na usta.
Piekarz zachowywał się wobec Stiny z niezwykłą czułością i uwagą. Patrzył na nią
wzrokiem, który wyrażał miłość. Nie narzucał się jednak. Wiedział, że są granice, których
nigdy nie będzie mu dane przekroczyć. Stina nie musiała mu o tym przypominać. Ingrid
musiała zerknąć szybko na brata, by zobaczyć, czy zdawał sobie sprawę z cichej gry,
niewypowiedzianej rozmowy rozgrywającej się pomiędzy Stiną i Johannesem, ale on był po
prostu zwyczajnie poirytowany. Wiedział więc, że Johannes Borge żywił uczucia do Stiny, i
to go złościło. Jak tylko się pobiorą, pewnie nie pozwoli Stinie dłużej podtrzymywać tej
przyjaźni.
Iver jednak nie mógł wiedzieć, jak głęboko to sięgało. Inaczej nie pozwoliłby Stinie
dalej pracować dla piekarza, kiedy była już jego narzeczoną. Wtedy nie siedziałby, za-
chowując się niemalże uprzejmie w jego cukierni.
Ingrid zrozumiała to, kiedy pierwszy raz zobaczyła spojrzenie, jakie wymienili
między sobą Stina i Johannes Borge. Tych dwoje się kochało.
R
OZDZIAŁ
13
Nie dało się mieć Stiny tylko dla siebie. Pod koniec drugiego dnia Ingrid miała ochotę
głośno krzyczeć.
Nie była tak małostkowa, by być zazdrosna o czas, który przyjaciółka spędziła z
matką, bo było jasne, że nikt nie tęsknił za Stiną tak, jak Lisa, ale Ingrid spodziewała się, że
będą mogły jednak pobyć trochę same, tak jak to było w Jakobvollen. Nie była
przyzwyczajona, że inni też domagali się od Stiny czasu dla siebie. W domu przyjaciółka
była przede wszystkim jej.
To także się zmieni.
Ingrid nie pomyślała wcześniej o tym, że Stina zdążyła już zdobyć przyjaciół w
mieście. Zupełnie, jak kiedy służyła na Målsnes, wtedy Ingrid też nie wyobrażała sobie, że
Stina ma jakieś życie oprócz pracy. Powinna tęsknić za domem, a nie bawić się z ludźmi,
których Ingrid nie znała.
- Nie powinnaś mieć ciemnej sukni tylko dlatego, że bierzesz ślub zimą!
Linnea przyniosła belę jasnozielonego materiału i trzymała go przed Stiną, gdy ta
stała pośrodku pokoju, w którym stopniowo stawało się coraz ciaśniej. Były razem u
szwaczki, do której zaciągnęły Stinę i Ingrid siostry Rehnberg.
Ingrid od razu pomyślała, że sukienka przyjaciółki będzie piękna. Nawet brzozy w
czerwcu u nich na wsi nie były równie zielone.
- Ładne, prawda? - Linnea pochwyciła wzrok Ingrid i skłoniła ją do niechętnego
skinięcia głową.
- Ingrid też uważa, że powinnaś wziąć ten zielony materiał - oświadczyła córka
kupca, która wyglądała jak żywcem wyjęta z jednego z katalogów leżących na ladzie u ojca.
Obie siostry Rehnberg miały drobne, zgrabne sylwetki i twarzyczki lalek, otoczone
złotymi lokami i nawet Stina przy nich była w cieniu. Ale to ich polecenie skłoniło krawcową
do odłożenia całej pozostałej roboty, jaką miała, tylko po to, by uszyć sukienki dla Ingrid i
Stiny.
- Kiedy ja w domu będę mogła założyć zieloną sukienkę? - Stina śmiała się, aż
dostała czkawki i prawie została ukłuta przez biedną krawcową, która starała się dopasować
górę sukni, by idealnie leżała.
Na ślubną suknię Stina wybrała w końcu cienką szarą wełnę.
Siostry Rehnberg wymieniły spojrzenia. Ingrid dostrzegła cień wstydu w ich oczach.
Patrzyły na to ze swojego punktu widzenia, a one z pewnością bardzo rzadko przy wyborze
sukni musiały się zastanawiać, czy jeszcze kiedyś będą mogły ją włożyć.
- W Målselvdalen nie ma zbyt wielu bali i przyjęć wieczornych z tańcami -
powiedziała Stina, uśmiechając się całą twarzą.
Ingrid wolałaby, żeby powiedziała u nas, w Målselvdalen. Przyjaciółka brzmiała,
jakby opowiadała o jakichś obcych dziwolągach, którzy nie byli równie postępowi jak ludzie
w Tromsø. Można było z tego wyczytać, że Stina należała do miasta. Zdążyła już nawet
nabrać ich akcentu. Ingrid stawała się przez to jednym z tych dziwolągów, i choć sprawiało
jej to ból, nie przestawała się uśmiechać.
- Znajdziemy ci zielony szal - stwierdziła Cecylia.
- Zielony kołnierz i mankiety, które potem będziesz mogła zdjąć. Możesz też mieć we
włosach zieloną przepaskę.
Stina dała się skusić. Ingrid obserwowała to ze zdziwieniem, ale również z cieniem
smutku. Ona nie należała do tego towarzystwa, dlatego je zbyła, kiedy chciały jej pomóc. Nie
chciała, by ktokolwiek jej pomagał, a już na pewno nie te cudne jak elfy dziewczyny ze
znanej socjety Tromsø. Nie wiedząc całkiem, co robi, chwyciła pierwszy lepszy zwój tkaniny
i trzymała go między sobą a resztą towarzystwa prawie jak tarczę.
- Chcę ten materiał - powiedziała, patrząc w oczy Cecylii, którą postrzegała jako
wiodącą z tych dwóch pięknych panien.
- Jesteś pewna? - spytała cienkim głosem Stina.
Dopiero wtedy Ingrid spojrzała na materiał, który wybrała. Był tak zgniłożółty, jak
tylko to było możliwe. Nie było koloru, w którym Ingrid byłoby bardziej nie do twarzy niż
ten. Nie ustąpiła jednak ani cala. Wyprostowała się i objęła zwój materiału, jakby to był jej
ukochany lub dziecko.
- I sama sobie uszyję sukienkę - dodała.
Twarz krawcowej była bez wyrazu. Jeżeli kiedykolwiek coś ją zaskoczyło, co
usłyszała od swoich klientów, to nigdy nie dawała tego po sobie poznać. Starannie też wyko-
nywała swoją pracę, inaczej nie miałaby co robić w tym mieście. Ale swoje myślała.
- Nie muszę się stroić - powiedziała krótko Ingrid, widząc, jak Stina nabiera oddechu.
Przyjaciółka próbowała pewnie ją ratować i chciała jak najlepiej, ale Ingrid poradzi sobie
sama.
Dla odmiany tym razem to eleganckie siostry nie wiedziały, co powiedzieć.
Cecylia i Linnea nie potrafiły pojąć, że ktoś tak ładny, jak Ingrid, tak niewiele dba o
wygląd. Czarne ubrania i surowa fryzura bardzo ją postarzały, a materiał, który sobie wybrała
na balową sukienkę był dla niej po prostu katastrofą. Ten straszny kolor sprawi, że będzie
wyglądać jak chodzący trup. Nie było takiego fasonu, który by ocalił taką sukienkę.
- Wiem, co zrobimy! - wykrzyknęła Linnea z zapałem. Nastrój zrobił się nie do
wytrzymania, żeby go przerwać, dziewczyna krzyknęła bez zastanowienia coś, co pierwsze
przyszło jej do głowy. - Przygotujemy dla ciebie przyjęcie, Stino. Dziś wieczór!
- Bzdura! - prychnęła Stina, czerwieniąc się. Uśmiechała się, a jej oczy zdradzały, że
wzruszyła ją ta propozycja. -To ani nie jest możliwe, ani konieczne.
- I możliwe, i konieczne - stwierdziła Linnea. - Zaraz pójdziemy do domu wszystko
przygotować. Twoja rodzina otrzyma pisemne zaproszenia - mrugnęła. - Koło ósmej, pół do
dziewiątej, tak mi się wydaje...
Ingrid nie zdążyła się nawet zastanowić, nim obie siostry pospiesznie je opuściły i
zostawiły ją i Stinę same razem z milczącą krawcową, która cały czas miała niewzruszoną
twarz.
- Nie mówiły tego poważnie? - spytała drżącym głosem Ingrid.
- Oj, raczej mówiły poważnie - odpowiedziała Stina.
- I one chcą dobrze, moja Ingrid. One są tylko trochę... szalone.
- Rozpieszczone - zamruczała krawcowa z ustami pełnymi igieł. Nie patrzyła ani na
Stinę, ani na Ingrid. To, że w ogóle coś powiedziała, wskazywało, że traktowała je na równi
sobie i wiedziała, że ani Stina, ani Ingrid nie powtórzą tego, co usłyszały. Wątpiła też, czy
jeszcze kiedykolwiek będzie je miała za klientki. Dlatego odmierzywszy materiał na spódnicę
Stiny, popatrzyła na dziewczynę, która nie wychodziła za mąż. Miała mocniejszą budowę
ciała niż panna młoda, ale miała ładną sylwetkę.
- Nosisz żałobę, jak widzę - powiedziała życzliwym tonem do Ingrid.
- Po matce - wyrzuciła Ingrid. Nikt z osób, które napotkali w Tromsø, nie zrozumiał
znaczenia jej czarnych strojów. Wszyscy wychodzili tylko z założenia, że była chłopką ze
złym gustem. - Zmarła latem.
- Strata matki jest bolesna - powiedziała łagodnie krawcowa i wzięła z rąk Ingrid
złoto-brązowy materiał.
- To jest solidny materiał dobrej jakości, ale niestety jest już zamówiony - skłamała,
odbierając tym samym Ingrid możliwość upierania się przy decyzji, która nie była dobrze
przemyślana.
Ingrid nie mogła nic powiedzieć. Była jej tak wdzięczna, że mogłaby ucałować
nieznaną jej krawcową, której nigdy nie zapomni.
- Myślę, że to będzie lepsze - powiedziała krawcowa, wyciągając zwój
niebieskawozielonego materiału, na który Ingrid nigdy sama by nie spojrzała.
Po Stinie było widać, że poczuła ulgę.
- A jeżeli masz ochotę obejrzeć kilka katalogów, mogę ci skroić sukienkę, tak żebyś
łatwo mogła ją uszyć sama.
- Krawcowa się uśmiechała. - Zazwyczaj tego nie robię, ale jako że nie zostajesz w
mieście długo, mogę dla ciebie zrobić wyjątek. Sama uszyłaś swój płaszcz?
Ingrid potaknęła.
- Ładna robota. Nieczęsto chwalę innych, którzy szyją, nie mam z tego żadnych
pieniędzy.
Ponieważ zostały same ze Stiną, Ingrid dała się przekonać. W jednym z katalogów
znalazła prostą, elegancką sukienkę. Składała się z dwóch części i Ingrid zrozumiała z reakcji
tej, która szyła dla pieniędzy, że był to dobry wybór. Kobieta obiecała Ingrid, że skroi
wszystkie części na następny dzień.
- Ingrid, nie możesz sama szyć własnej sukni!
Stina poczekała, aż znajdą się na ulicy, nim powiedziała, co myśli. Bolało ją, że
przyjaciółka stwarzała między nimi taki dystans. Tak bardzo się ucieszyła, gdy zobaczyła
Ingrid w drzwiach piekarni, a teraz przyjaciółka nie dopuszczała jej do siebie.
- Wystarczająco trudne jest dla mnie to, że mama zachowuje się tak, jakby mnie
chciała pogrzebać na Wielkanoc!
- Tak właśnie to czujemy - poinformowała ją Ingrid.
- Nie chcę teraz o tym rozmawiać.
Ingrid przyjęła to do wiadomości. Nie potrafiła rozmawiać o tym, co dotyczyło
rodziny na środku ulicy.
- Nigdzie nie idę! Czy Stina już całkiem zwariowała?
- Lisa była tak nieszczęśliwa, że można by sądzić, że wybuchła wojna. Siedziała
sztywno jak tyczka na krawędzi łóżka, kiedy Ingrid wróciła z przymierzania sukni. W rękach
mięła kawałek wyjątkowo eleganckiego papieru.
Ingrid zrozumiała, że siostry Rehnberg zdążyły wysłać zaproszenie. Ich aktywność
nie miała granic. Miała cichą nadzieję, że zorganizowanie przyjęcia w ciągu kilku godzin
okaże się niemożliwe, ale najwyraźniej w domu kupca nawykli byli do gorączkowego
działania.
- Nie mogę usiąść do stołu razem z tym eleganckim kupcem - ciągnęła Lisa. - W tym
eleganckim domu! Czy pomyślałaś o tym Ingrid? Nie jestem wystarczająco szykowna, by
postawić stopę w tych salonach lub siedzieć przy stole nakrytym przeróżnymi kryształami,
porcelaną i srebrną zastawą. Zwykły człowiek, jak ja, nie jest przyzwyczajony do takiego
królewskiego przepychu. Zawstydzę tylko moją Stinę na oczach kupca i jego córek, a ona
będzie musiała z tym dalej żyć, z tym, że inni wiedzą, że jej matka nie potrafi się zachować w
eleganckich domach. Co, na Boga, ona sobie myśli?
Ingrid nawet nie zdjęła płaszcza. Usiadła obok Lisy i objęła jej kościste ramiona.
Służąca była jedną z ostoi w jej życiu i dziwnie było czuć, jak ciało Lisy całe drży.
- Nie wydaje mi się, żeby Stina miała szansę powiedzieć „tak” lub „nie” siostrom
Rehnberg. One pewnie uważają, że miło jest wymyślić coś przyjemnego dla Stiny, a to jest
najprzyjemniejsze, co mogły zrobić.
Lisa jęcząc, schowała twarz w dłoniach.
- Czy tata i Iver widzieli zaproszenie? - Ingrid niemalże nie śmiała spytać.
- Oczywiście - wydobyła z siebie Lisa. W spojrzeniu, które posłała Ingrid, kryło się
pytanie, czy ta naprawdę myślała, że Lisa zatrzymałaby dla siebie tak ważną informację.
Prychnęła, mówiąc: - Twój brat jest wniebowzięty.
Halvor również nie ma ochoty iść. Nam, starym, prostym ludziom, powinno się tego
oszczędzić! - Lisa nawet nie zauważyła, że właśnie zrównała się z Halvorem, coś takiego
nigdy by się nie zdarzyło, gdyby jasno myślała.
- Będziemy musieli pójść. - Ingrid zgadzała się z tym, że mogłaby wymyślić sobie
setkę innych rzeczy do zrobienia tego wieczoru niż udanie się na przyjęcie do Rehnbergów.
Jej powody były mniej więcej takie same jak Lisy. Jej strach był prawie równie wielki, ale
lepiej sobie radziła z jego ukryciem.
- Jesteś wystarczająco elegancka, by wejść do jakiekolwiek domu w Tromsø, wiesz,
Liso?
- To nieprawda! To nie jest moje miejsce w tym wykwintnym domu. Dlaczego Stina
nie może trzymać się swoich? Możesz mi powiedzieć, dlaczego ona chce tylko obracać się
pośród lepszych niż ona sama?
Nikt nie mógł przekonać Lisy, że nie ma lepszych i gorszych ludzi. Na przyjęcie
wystroili się najlepiej, jak potrafili. Ingrid zbytnio się nie wysilała, bo i tak nikt nie mógł
konkurować z siostrami Rehnberg. Nie zamierzała też konkurować ze Stiną.
Linnea Rehnberg pewnie wyglądała ich z okna, bo otworzyła drzwi właśnie wtedy,
gdy Iver popchnął Ingrid przed sobą na schody do wytwornego domu. Nikt w Målselvdalen
nie mieszkał tak elegancko, nawet amtman i lensman. Ingrid słyszała za sobą ciężki oddech
Lisy i sądząc po odgłosach, wywnioskowała, że ojciec musiał pomagał jej wejść na pierwsze
stopnie. Nie śmiała się obrócić. Chwilę później Linnea gorąco i wylewnie ich witała.
- Naprawdę, nie trzeba - powiedziała jej Lisa kilka razy, zarówno w podziękowaniu
za zaproszenie, jak i kiedy odkryła, że córka kupca chce wziąć jej płaszcz. Powiedziała to
również, kiedy zostali zaprowadzeni do pierwszego salonu i zaproponowano im słodkie wino
w kryształowych kieliszkach.
Lisa, która ledwie co pozwalała sobie na łyżeczkę koniaku przy wyjątkowo silnym
kaszlu, siedziała na pięknym, niebieskim krześle, prosta, jak ściana za nią i trzymała nóżkę
kryształowego kieliszka w trzech palcach. Wydawała się wręcz czerpać przyjemność z
grzesznego wina, które sączyła. To, że podawała go jej córka kupca, również było w jej
oczach niewłaściwe.
Ingrid ucieszyła się, kiedy przyszła Stina. Wyglądała równie nieswojo, jak Lisa się
czuła. Ładnie jej było w bordowej sukni, która musiała być nowa, bo Stina nigdy nie miała
jej ze sobą w Jakobvollen. Lisa była tak podekscytowana, że tego nie skomentowała.
Wytrzeszczyła oczy ze zdziwienia, gdy jej niewinna córka z podziękowaniem przyjęła wino,
które jej oferowano. Na szczęście nie przywołała jej do porządku, więc także Ingrid
odważyła się spróbować. Uważała, żeby stać plecami do brata i ojca. Iver z pewnością miał
swoje zdanie na temat jej zachowania, ale ona nie zamierzała się nad tym zastanawiać. Poka-
że, że umie się zachować - dla dobra Stiny.
Spędzili dużo czasu na rozmowie w niebieskim salonie. Goście z Målselvdalen tak
bali się spóźnić, że na schodach Rehnbergów zjawili się pół godziny wcześniej. Nie wyglą-
dało jednak, by sprawiło to jakikolwiek problem, bo obie córki kupca wydawały się dobrze
bawić. Podgryzali ciasteczka, suszone owoce i dziwaczne orzechy, których Ingrid nigdy
wcześniej nie widziała. Siostry posyłały wokół tace i miseczki i zachowywały się jak
prawdziwe gospodynie, nakłaniając ich, by wszystkiego spróbowali. Wiele z tych
przysmaków rzeczywiście było bardzo dobrych. To tak więc zachowywano się na
przyjęciach w mieście.
Po pewnym czasie przyszedł do domu sam kupiec w towarzystwie piekarza Borgego.
Ingrid zauważyła, że Stina drgnęła, kiedy Johannes wszedł do pokoju, ale była jedyną osobą,
która obserwowała twarz Stiny. Przyjaciółka szybko się jednak opanowała. Nie patrzyła na
niego więcej, niż to było konieczne. Cecylia natomiast podeszła, by się z nim przywitać i
pocałowała go w oba policzki, a on zrobił to samo. Oczy Ingrid niemalże wyszły z orbit na
ten widok. Ale spojrzenia i uśmiechy, jakie tych dwoje wymieniło, nie wyglądały na nic
więcej, jak oznaki zwykłej przyjaźni. Johannes wyglądał na rozluźnionego, kiedy drażnił się
z Cecylią Rehnberg, ale jego twarz przybrała udręczony i spięty wyraz, kiedy tylko obwiódł
Stinę spojrzeniem. Usiadł daleko od niej, na oparciu fotela Cecylii.
Ingrid poczuła ulgę, kiedy w końcu zaprowadzono ich do jadalni. Zajęła miejsce przy
stole, mając widok na ścianę, na której namalowany był piękny widok. Przedstawiał
szczęśliwych ludzi, którzy mieli piknik gdzieś na łonie przyrody. Ingrid uśmiechnęła się do
siebie na myśl, co ludzie u niej w domu powiedzieliby o obrazach namalowanych
bezpośrednio na ścianie. Niektórzy mieszkańcy doliny mieli kawałki ścian ozdobione
malowanymi motywami kwiatowymi, ale nie były to obrazy wzięte z życia. Najwyraźniej
ludziom w mieście i na wsi podobały się różne rzeczy.
Na szczęście miała obok siebie po jednej stronie Johannesa, a po drugiej kupca i
obydwaj byli bardzo mili i zabawiali ją rozmową. Ingrid nie mogła sobie przypomnieć, by
kiedykolwiek wcześniej prowadziła tak ożywioną rozmowę z nieznajomymi. Nie czuła się
też bynajmniej głupia, czego się wcześniej obawiała. Dostrzegła też, że kupcowi
Rehnbergowi udało się sprawić, że nawet Lisa się rozluźniła i zaczęła rozmawiać.
Podano rybę i baraninę. Ingrid uznała, że ryba była przepyszna i wspaniale
zróżnicowała menu. Lisa zrobiła za to wielkie oczy ze zdziwienia, kiedy na deser podano
pudding jagodowy ze śmietaną. Musiała spróbować kilka łyżek, nim przyznała, że smak był
taki sam, jak pudding jagodowy z jej dzieciństwa w Ӧsterbotten.
- Nasza gospodyni, kobieta, która wszystko potrafi - zaczął z uśmiechem kupiec
Rehnberg - nasza dobra Elisabet, jest Finką i wprowadziła do naszego domu wiele fińskich
przepisów.
Linnea mrugnęła do Lisy. - Jemy norweskie i szwedzkie jedzenie, bo tak naprawdę
jesteśmy Szwedami. Mamy też trochę francuskich receptur, bo mama była Francuzką.
Elisabet przyniosła ze sobą to, co fińskie, a z kolei nasza poprzednia kucharka nauczyła nas
cenić wiele dobrych rosyjskich potraw, ponieważ jej poprzednia pani była Rosjanką.
Lisa nie zapamiętała tych wszystkich zagranicznych nawyków kulinarnych, ale
cieszyła się smakiem ze swego dzieciństwa w Finlandii. Oczywiście w Norwegii też robili
pudding jagodowy, ale on nigdy nie smakował tak, jak ten fiński. Lisa gotowała go naturalnie
sama w Jakobvollen, ale przyjemnie było jeść potrawę przygotowaną przez innych, która
smakowała prawie równie dobrze, jakby to ona sama stała wcześniej przy garnkach.
- Pokażę pani kuchnię, żeby mogła pani sama porozmawiać z Elisabet - obiecał
kupiec. - Ona się ucieszy.
Koniec posiłku był zabawny. Lisa tak dobrze bawiła się w kuchni w towarzystwie
swej rówieśniczki o tym samym imieniu, że już tam została, podczas gdy kupiec Rehnberg
zabrał ze sobą Halvora do pokoju nazywanego przez niego biblioteką z obietnicą cygara i
prawdziwej męskiej napitki po posiłku. Żwawe siostry zabrały ze sobą młodych do salonu w
głębi domu, gdzie stało pianino. Okazało się, że obie potrafiły grać. Ingrid cieszyła się, że
ojciec nie może ich słyszeć ani widzieć. Żwawe melodie, które wyfruwały spod palców sióstr
Rehnberg, uczyniłyby go melancholijnym i wzruszonym.
Linnea była zdolniejsza od siostry, więc to ona głównie grała, Cecylia za to tańczyła.
Była tak nieskrępowana, że poprosiła nawet do tańca Ivera, który nie dał się namawiać.
Dobrze tańczył i Ingrid widziała, że Cecylia Rehnberg z pewnością tańczyłaby z nim długo,
ale ona miała rozsądek, którego brakowało Iverowi. Zostawiła go z ukłonem przed Stiną i
wtedy nie mógł zrobić nic innego, jak tylko wziąć ją w ramiona. Nie powinno się go
przymuszać, żeby poprosił do tańca własną narzeczoną, pomyślała Ingrid. Dlaczego na Boga
stał się nagle drętwy jak pień? On, który potrafił tak elegancko zachowywać się podczas za-
baw w swoim domu...
Nie zdążyła się nad tym zastanowić, bo Johannes Borge chwycił ją za rękę i ona
również zaczęła tańczyć, mimo że nie była jakąś boginią, która z łatwością fruwała nad po-
sadzką. Nie skończyła się też jeszcze żałoba po matce, ale to samo dotyczyło jej brata, a nie
wydawało się, by on się tym zbytnio przejmował.
- Nie jestem zbyt zręcznym tancerzem - powiedział przepraszającym tonem Johannes.
- To ja mam dwie lewe stopy - odpowiedziała natychmiast Ingrid. - Z nas dwóch to
Stina lepiej tańczy.
- Tańczysz bardzo dobrze, Ingrid - zapewnił ją.
Nie mogła przestać się dziwić, jak uprzejmy i miły był Johannes. Jak Stina mogła
tego nie widzieć? Jak mogła udawać, że nie widzi, że ten niewiarygodnie szykowny młody
człowiek ją kocha? Jak mogła tak dogłębnie okłamywać samą siebie, że nie pojmowała, że
ona równie mocno kocha jego? Jak mogła nadal upierać się przy poślubieniu Ivera?
- Stina za tobą tęskni - stwierdził cichym głosem.
- Będzie jej miło widzieć cię codziennie, z pewnością tobie także...
- Ja również tęsknię za Stiną - przyznała Ingrid. Ale ona nadal chętnie tęskniłaby za
przyjaciółką, gdyby wiedziała, że jest jej dobrze i żyje razem z Johannesem. Mogłaby ją od
czasu do czasu odwiedzać w Tromsø, przyjemnie by było tu przyjeżdżać i gościć w
niebieskim domu piekarza stojącym na wzgórzu tuż przy głównej ulicy.
- Teraz szukasz pewnie kogoś, kto zastąpi Stinę?
- Nie - odpowiedział szybko smutnym głosem. - Nie będzie nikogo, kto zastąpi Stinę.
Ich spojrzenia się spotkały. Och, jak ona dobrze znała ból, który zobaczyła na dnie
jego brązowych oczu! Wiedziała, jak silne uczucie żywił do Stiny, i żałowała, że nie potrafi
wyrazić współczucia, które czuła.
- Rozumiem - powiedziała łagodnie, bo tylko w ten sposób mogła pozwolić mu
zachować godność. Tak jak ona, on też zwlekał z zakochaniem się, ale kiedy to już się stało,
to było poważne uczucie.
- Myślę, że tak rzeczywiście jest - odpowiedział i wprawił ją w obroty śmiałymi
ruchami, które przeczyły wszystkiemu, co powiedział wcześniej o swych umiejętnościach
tanecznych.
Taniec nie trwał długo, Linnea pozwoliła klawiszom odpocząć. Stina wyglądała,
jakby jej ulżyło. Jej policzki nabrały rumieńców i Ingrid nie pamiętała, kiedy ostatnio wi-
działa ją taką ładną. Zarówno Johannes jak i Iver zwrócili na to uwagę. Iver pysznił się przy
jej boku. Nie mógł się powstrzymać, by nie objąć jej w pasie i nie obrócić kilka razy, jakby
chciał pokazać, że ona należy do niego.
Mimo to Ingrid sądziła, że on nie zdaje sobie sprawy z delikatnych uczuć łączących
Stinę i Johannesa. Znała swego brata i sądziła, że wiedząc o nich, pyszniłby się jeszcze
bardziej. I mimo że Ingrid wstydziła się za brata z powodu jego braku wychowania, to
wiedziała, że on wyrażał jedynie dumę z tego, że był wybrankiem Stiny.
Kiedy przyjęcie się skończyło, nieświadomie na ratunek Ingrid przyszła Cecylia. Bez
namysłu wykrzyknęła: - Droga Stino, dlaczego nie poprosisz Ingrid, żeby u nas przeno-
cowała? Twoje łóżko można przecież rozłożyć. Będzie wam z pewnością miło mieć trochę
czasu na przyjacielskie pogaduszki. Założę się, że kiedyś leżałyście razem całe noce, nie
śpiąc i rozmawiając razem, tak samo jak ja i Linnea?
Stina i Ingrid skinęły głowami.
- A więc postanowione! - Cecylia nie dopuszczała do siebie żadnych protestów.
Halvor zamruczał, że Ingrid raczej nie dozna żadnej krzywdy w tym domu, a Lisa po
rozmowie z fińską gosposią Elisabet, jak nazywali ją w tym domu - była taka szczęśliwa, że
nie odmówiłaby swoim dziewczętom niczego.
Stina miała ładny pokój pomalowany na żółto. Spadzisty sufit sprawiał, że było w
nim przytulniej niż w pokoju Ingrid w Jakobvollen. Był skąpo umeblowany, ale żadna z nich
nie była przyzwyczajona do niczego innego. Komoda, krzesło, stolik, toaletka i lustro. I
rozsuwane łóżko, które rozłożyły ze śmiechem. Nie rozmawiały, dopóki nie położyły się
obok siebie pod nakryciami.
- Dlaczego nie powiedziałaś, że kochasz innego? - spytała Ingrid, starając się
popatrzeć na Stinę w ciemności.
- Że kochasz Johannesa?
- To było niemożliwe - odpowiedziała w końcu Stina, usilnie starając się opanować
drżenie głosu. - Wiesz, kim on jest, mistrzem piekarskim.
- I on cię kocha - szepnęła miękko Ingrid.
- Nie wiedziałam tego - odpowiedziała szybko Stina.
- Wtedy nie. A teraz jest już za późno.
- Nigdy nie jest za późno. - Ingrid wydawało się, że musi walczyć o to, o co jej
przyjaciółka nie była w stanie walczyć sama. - Nie mów mi, że go nie kochasz, bo ja wiem,
co widzę. Znam cię. A to, że on kocha ciebie jest tak oczywiste, że nie musi nawet tego
mówić.
- Mimo to chciałabym, żeby to powiedział. - Stina ukryła twarz w poduszce, mimo że
wokół nich panowała zupełna ciemność i widziały tylko zarysy swoich twarzy. - Och, jakim
ja jestem człowiekiem? Tak bardzo mi wstyd, ale żałuję, że tego nie powiedział - że mnie
kocha. Mimo że jest to niemożliwe, chciałabym usłyszeć to jeden, jedyny raz.
- To nie jest niemożliwe, kiedy dwoje ludzi się kocha - nie poddawała się Ingrid. -
Zaręczyny można zerwać.
Stina długo leżała w milczeniu. Wzięła tak głęboki oddech, że aż się zatrzęsła, po
czym powiedziała spokojnie:
- Powiem ci, dlaczego musiałam zaręczyć się z Iverem. Dlaczego ślub musi się odbyć
najpóźniej na Wielkanoc...
- Nie jesteś w ciąży? - przerwała jej Ingrid. Wstrzymała oddech czekając na
odpowiedź Stiny.
- Ja nie - powiedziała Stina, po czym opowiedziała jej o Aile.
Długo leżały, nic nie mówiąc. Teraz również Ingrid wiedziała większość.
- Zdecydowałaś się wyjść za mąż za kogokolwiek, by móc wziąć do siebie dziecko
Aile? - musiała spytać Ingrid, by mieć całkowitą jasność.
- Nie mogę pozwolić, by jej dziecko znalazło się u obcych. Jeżeli ja się nim zajmę,
Aile będzie mogła je widywać, poznać, patrzeć, jak rośnie. Jeżeli kiedykolwiek będzie
chciała powiedzieć, że to ona jest prawdziwą matką, będzie mogła to zrobić. Nie mogę
pozwolić, by Aile straciła swe dziecko.
- Nie sądzisz, że Johannes zająłby się dzieckiem razem z tobą? Jeżeli ci się wydaje, że
by ci tego odmówił, nie rozumiesz, jak bardzo ten mężczyzna cię kocha, Stino!
- Nie widziałam tego w grudniu - powiedziała zranionym tonem Stina. - Nie dawał mi
tego w ogóle odczuć. Dopiero teraz to zrozumiałam, a teraz dałam już obietnicę Iverowi.
- Możesz zerwać zaręczyny.
- Nie - odpowiedziała Stina. - Nie mogę zerwać zaręczyn.
- Nie możesz?
Ingrid zaczęła nabierać nieprzyjemnego przeczucia. Wyschło jej w ustach. To było
niemożliwe. To nie mogło być możliwe. Ona sama pokochała człowieka, którego nigdy nie
spodziewała się pokochać, całe jej życie zmieniło się podczas pierwszego tańca z Aronem.
Stina również mogła przeżyć chwilę, która wszystko dla niej zmieniła i nie musiało to być
coś pięknego i miłego.
- Byłam z Iverem - powiedziała Stina.
- Zmusił cię? - Ingrid czuła taki gniew, że aż zrobiło jej się gorąco. Z chęcią
opowiedziałaby ojcu, co zrobił Iver, wtedy być może żaden ślub by się nie odbył, niezależnie
od tego, jak drogi był mu jej brat.
- Nie zmusił mnie - odpowiedziała cienkim głosikiem.
- Ale chyba tego nie chciałaś?
Stina nie płakała. Łzy powstrzymywała w sobie już tak długo, że chyba całkowicie
wyschły. Tak było najlepiej. Nie powinna zawierać małżeństwa z goryczą w sercu. Kiedy
wyjdzie za mąż, będzie to na całe życie. Sprawi, że będzie udane, będą dzieci, nie tylko
dziecko Aile, ale również jej i Ivera, i wszystko będzie dobrze.
- On chciał wiedzieć, że nie spałam wcześniej z nikim innym - wyznała Stina.
- To ty poprosiłaś go, żeby się z tobą ożenił?
Stina wyznała, jak się to odbyło, całą prawdę.
Ingrid nie przybyło szacunku dla brata po tym, co usłyszała.
- I masz zamiar to przeprowadzić? - spytała w końcu. Była zbyt oniemiała, by
cokolwiek doradzać Stinie, a poza tym co mogła jej doradzić?
Wydawało się, że Stina wybrała jedyne rozsądne wyjście z sytuacji. Ale Ingrid nie
mogła się zmusić, by powiedzieć Stinie, że jej ofiara być może okaże się niewystarczająca.
Stina ufała, że Iver kocha ją tak mocno, że przyjmie dziecko z otwartymi ramionami.
Ingrid znała swego brata trochę lepiej, zwłaszcza teraz, po wysłuchaniu opowieści Stiny.
- Dobrze było znowu z tobą porozmawiać - wyszeptała Stina. - Tęskniłam za tobą, tak
straszliwie za tobą tęskniłam, Ingrid!
- Ja też za tobą tęskniłam.
Splotły razem dłonie i rozmawiały tylko o błahostkach, to również było częścią ich
przyjaźni. Stina zasnęła pierwsza.
Ingrid, nim zapadła w sen, podjęła decyzję.
R
OZDZIAŁ
14
- Jesteś w ciąży, prawda? - Aron patrzył na nią z namysłem. Byli sami w lawo.
Aile drgnęła. Do tej pory wszystko szło tak dobrze. Nastał marzec i ani matka, ani
żadna z ciotek nic nie zauważyły. Aile nosiła na co dzień luźne swetry. Była też na tyle
ostrożna, że czasami używała paska. Sama go zrobiła z plecionych sznurków i był na tyle
długi, że nikt nie zdołałby zauważyć, ile razy się nim okręciła. Miała zamiar go obciąć i
dorobić frędzle, kiedy dziecko się urodzi.
I kiedy jego już tu nie będzie.
Potrafiła obejmować ludzi tak, by nie zauważyli, że jej ciało się zmieniło. Nauczyła
się, jak ma się ustawiać przy różnych okazjach, by ukryć to, że nie była już małą dziew-
czynka, za którą nadal uważali ją najbliżsi.
Jedynie Ante i Jon nad nią czuwali, ale nie robili tego w sposób tak oczywisty, żeby
reszta rodziny zaczęła zadawać pytania.
Jej ojciec, który nadal sądził, że Aile ma cnotę, którą mogłaby stracić, zarządził, by
jej młodszy brat, Isak, wprowadził się do lawo Antego. Nie miał pojęcia, że to Aile wybrała
Isaka i że to ona przekonała go, by zgłosił się dobrowolnie na jej opiekuna.
Nie było też tak najgorzej mieć przy sobie Isaka, bo chłopiec był zawsze w dobrym
humorze. Poza tym był mniej spostrzegawczy, niż byłby w tej sytuacji jej starszy brat Niillas.
Isakowi nie przeszłaby przez głowę żadna zła myśl o Aile. Przyjemnie było też mieć z kim
porozmawiać, kiedy płótno namiotu okrywała lodowata ciemność zimowych wieczorów. Isak
był ciekawy i nie bał się zadawać pytań. Udawało mu się nakłonić Arona do wielu opowieści
z najdziwniejszych miejsc, które odwiedził, i Aile myślała, że zaczyna go trochę lepiej znać.
Ale nadal pozostawała do pewnego stopnia ostrożna. Nie chciała za bardzo go polubić, nadal
mogło się zdarzyć, że nie był tą osobą, za którą się podawał.
Teraz dostrzegł to, czego nikt nie powinien był wiedzieć.
Aile w przeciągu kilku sekund zdecydowała, że nie ma powodu kłamać. Aron nic nie
zyska, ujawniając to, co odkrył. To jej zawdzięczał, że nie stracił stopy. Za każdym razem,
kiedy pokazywał bliznę, ludzie potrząsali z niedowierzaniem głowami i mówili mu, jakie
miał szczęście, że nadal ma stopę, na której będzie musiał nauczyć się stać i chodzić. Nadal
był zależny od niej i jej dobrej woli.
- Dziękuję, że zaczekałeś z tą rozmową do czasu, kiedy będziemy sami - powiedziała
opanowana.
Aron siedział wyprostowany. Potrafił przejść już mały kawałek i nie potrzebował
pomocy, kiedy wychodził załatwiać swoje najbardziej intymne potrzeby. Stanowiło to dla
niego wielką ulgę. Był jednak nadal tak słaby w kostce, na której uprzednio była rana, że nie
potrafił ustać długo bez odpoczynku. O przejściu dłuższych odcinków nie było nawet mowy.
Spędzał dnie przy ognisku, strugając z drewna kubki i rękojeści noży, głównie w
towarzystwie Aile.
Wszyscy w siida go zaakceptowali. Nawet Johan, ojciec Aile, życzliwie z nim
rozmawiał. Przeprowadzka Isaka do namiotu Antego sprawiła, że rodzina Aile odetchnęła z
ulgą. Najwyraźniej bardziej ufali temu siedemnastolatkowi niż Antemu. Aron nie przestawał
się dziwić, że Aile nadal się go obawiała. Zdarzało jej się patrzeć na niego jastrzębim
wzrokiem, jakby był dzikim zwierzęciem, który mógłby połknąć ją w całości na śniadanie.
Gdyby nie ta ostrożność, pewnie nie zacząłby baczniej się jej przyglądać, a wtedy by tego nie
odkrył.
- Nie da się tego ukrywać cały czas - powiedział.
- Mam nadzieję, że się mylisz. - Uniosła brodę z godnością i powiedziała samej sobie,
że nie musi się tłumaczyć
Aronowi. Wiedziała, że popełniła błąd, ale jemu z pewnością też się to zdarzyło.
Aron odłożył nóż, czekając, aż powie coś więcej.
Ale Aile się opanowała i milczała.
- Nie chcesz wyjść za tego, kto jest ojcem? Nie byłoby tak łatwiej? - spytał. - On w
ogóle wie o dziecku? Czy nie ma prawa wiedzieć?
- Ty nic nie wiesz - Aile wydawała się nieporuszona, ale nie potrafiła powstrzymać
tego nieznacznego drżenia swojego ciała. Nie miało to jednak znaczenia. Twardo patrzyła mu
w oczy. Jego oczy pewnie potrafiły zauroczyć wszystkie inne kobiety, które napotkał, ale nad
nią nie miały władzy.
- Twoje zdanie się w tej sprawie w ogóle nie liczy, Aronie.
Skinął głową, podziwiając ją, że ośmieliła się być twarda i trwać przy swoim zdaniu.
Większość kobiet ustępowała. Aron naprawdę nie wiedział, czy potrafiłby żyć z kobietą,
która we wszystkim domaga się swych praw, ale to nie o to chodziło.
- Nic nikomu nie powiem - obiecał.
- Ante i Jon o tym wiedzą.
Można było to zgadnąć. Nie mogłaby tego ukryć bez pomocy innych. To wyjaśniało,
dlaczego mieszkała w namiocie wuja, bo Ante nie był z tych, co potrzebowali, by ktoś się
nimi zajmował. To było ładne z jego strony, że jej pomagał, być może uda im się utrzymać to
w tajemnicy przez cały czas. Aron nie mógł sobie wyobrazić, co się wydarzy potem, kiedy
dziecko przyjdzie już na świat.
- Kiedy masz urodzić dziecko? - spytał życzliwym tonem.
- Ciebie już tu wtedy nie będzie - odpowiedziała cierpko.
Wzruszył ramionami i nie dał się obrazić. - Nie ma co do tego pewności. Jestem po
twojej stronie, Aile. Wygląda na to, że przyda ci się pomoc kogoś jeszcze, oprócz Jona i
Antego.
- W maju, może kwietniu-złagodniała Aile. Niepotrzebnie na niego naskakuje, kiedy
on tylko stara się być miły.
Aron wykonał w myślach kilka prostych obliczeń. Pamiętał, że Ingrid mówiła o Aile
w lecie. Szwedzcy Samowie mieli reny na norweskim wybrzeżu i przebywali tam całe lato.
To w ten sposób Aile zdobyła przyjaciół w Målselvdalen. Skłonny był wierzyć, że
przeciągało się aż do jesieni, nim stamtąd odchodzili. Aron mimowolnie uniósł brwi.
- Nie dbam o twoje zdanie! - Aile odwróciła się od niego gwałtownie. - Ciebie nie
będzie tu tak długo! Twoje zdanie nic nie znaczy!
Żałowała, że on nie może odejść już jutro, nie potrzebowała mieć go po swej stronie. I
niezależnie od tego, jak bardzo Ingrid była w nim zakochana, nie znaczyło to, że ona też ma
go lubić. Nie chciała jego osądów - ani współczucia. Współczucie było najgorsze.
- Moje zdanie nic nie znaczy, Aile.
Przyznał jej w tym rację. Aron przytrzymał powietrze w płucach, bo sądził, że ona
potrzebuje z kimś porozmawiać, kimś innym, niż tylko Jon czy Ante, kimś, komu nie musiała
być wdzięczna. Nic się nie stało, że mu się odcinała. Od kiedy żył z nią pod tym samym
dachem namiotu, na nikogo nigdy naprawdę się nie zezłościła, więc tyle mógł znieść.
- Wiesz, co zrobisz z dzieckiem?
- Nie zatrzymam go.
Unikała jego wzroku, jej głos był tak cichy, że Aron musiał wytężyć słuch, by ją
usłyszeć.
- Będzie miało dom, gdzie nikt nie będzie wiedzieć... Moje dziecko będzie dorastać w
Norwegii i będzie miało dobrze. U dobrych ludzi. Tutaj nie może zostać, nie przyjmujemy
takich dzieci, rozumiesz?
Wtedy popatrzyła mu prosto w oczy.
Aron skinął głową. Aile nie oddawała swego dziecka z lekkim sercem.
- Czy Ingrid o tym wie? - nie mógł się powstrzymać od zadania tego pytania.
- Nie. - Aile zacisnęła usta.
Spodziewałby się raczej, że właśnie takiego rodzaju trudności trzy przyjaciółki
próbowałyby rozwiązać wspólnie. Odległości były jednak olbrzymie, nie można było
przesłać listu przez ośnieżone wyżyny, a Aile nie mogła tak po prostu wyruszyć zimą z siida.
To by oznaczało pewną śmierć.
Aron postanowił zostać razem z Ante, Aile i ich rodziną trochę dłużej, niż wcześniej
zamierzał. Mógł wstrzymać na trochę realizację swego planu. Nie wyruszy dalej, nim nie
nabierze pewności, że z Aile jest wszystko w porządku. Ona była ważna dla Ingrid i przez to
stała się ważna dla niego. Być może on na coś się przyda, mimo że właśnie mu powiedziała
prosto w oczy, że jej dziecko nie powinno go obchodzić.
- Musimy zwinąć obóz - powiedział posępnie Ante, kiedy wrócili z Isakiem do
namiotu po zmierzchu. Czarny pies o imieniu Muste próbował strząsnąć z siebie grudki lodu,
które wbiły mu się w futro. Nie udało mu się, więc podpełznął do ognia, gdzie wiedział, że
grudy znikną.
Mężczyźni zdjęli z siebie wierzchnią odzież i zmęczeni opadli na skóry z rena tuż
przy palenisku. Mięsna potrawka gotowała się na ogniu już od dłuższego czasu. Zapach
jedzenia sprawił, że Aron poczuł się głodny. Aile dobrze gotowała i nie pamiętał zimy, kiedy
by tak dobrze się odżywiał i żył tak beztrosko, jak teraz. To był kolejny powód, by zostać u
tych gościnnych ludzi tak długo, jak to możliwe.
- Czy to absolutnie konieczne? - Aile powstrzymała się od położenia ręki na brzuchu.
Złapała się na tym, że zaczyna robić ten ruch, już wiele razy, a to było niebezpieczne.
- Wierzchnia warstwa śniegu zamienia się tu w lód - powiedział Ante zmęczonym
głosem. - Tak, jakby porosty pokryte były lodowym dywanem, a słońce nie grzeje jeszcze na
tyle mocno, by stopić lód. Łagodna pogoda jeszcze pogarsza sprawę.
- Śnieg się zaczyna topić - dodał Isak.
- A renifery nie potrafią przekopać się do warstwy porostów i torfu? - zdziwił się
Aron, który nie miał pojęcia, o czym mówi. On widział reny jedynie na odległość.
Ante potrząsnął głową. Po ściągnięciu czapki włosy sterczały mu na wszystkie strony.
- To sprawia im ból, jeśli próbują przekopać się przez śnieg, który składa się teraz z
wielu warstw, a każda ma krawędzie ostre jak noże. Jeżeli zwierzętom w ogóle uda się dostać
do ziemi, jest ona przykryta warstwą lodu. Przekopałem się dziś przez lód, odkopałem też te
kilka krzaków, co zostały, żeby zwierzęta mogły zjeść porosty, które są na gałęziach, ale
całemu stadu zaczyna brakować jedzenia i zjadają dużo lodu, a to nie jest dobre dla zwierząt.
Ante był głęboko zmartwiony.
Isak tylko skinął głową, pokazując, że się zgadza z wujem.
- Wyruszamy na zachód?
Aron usłyszał nadzieję w głosie Aile i zobaczył, jak pojaśniały jej oczy. Nie wiedział,
czy słuszne było umacniać jej nadzieję. Zgadywał, że jej miłość, czy cokolwiek to było, była
jeszcze bardziej niemożliwa niż związek jego i Ingrid.
- Na wschód. - Ante zdusił jej nadzieję w zarodku.
- Nie zdążymy dotrzeć do wybrzeża, do zatoki Botten jest zbyt daleko i pora roku nie
jest odpowiednia na taką wyprawę. Ale w lasach na niżej położonych terenach może przyszła
już wiosna. Chodzi o to, by ocalić stado. Straciłem już wystarczająco dużo zwierząt. -
Uśmiechnął się i spróbował spojrzeć na ich sytuację z jasnej strony.
- Zostanę z wami, żebyś mógł mnie przypiąć do sań, zamiast jednego ze zwierząt,
które straciłeś - powiedział Aron, rozkładając ramiona.
- Myślę raczej, że jutro będziesz siedział w saniach, a nie je ciągnął - powiedział
Ante. - Wybacz, Aronie, ale wciąż jeszcze musisz grzecznie za nami podążać, nie będzie to w
kierunku, w jakim się wybierałeś, ale tak musi być. A jak będziesz zdolny do pracy, będę
zawsze miał dla ciebie coś do zrobienia. Musisz tylko zebrać wpierw siły, przyjacielu!
Aron nie ukrywał, że jazda w saniach, ciągniętych przez reny, była dla niego
upokarzająca.
Ludzie w siida złożyli swe namioty i spakowali cały dobytek w zaskakująco krótkim
czasie. Składziki na jedzenie zostały na miejscu, a to, bez czego można się obejść w na-
stępnym miejscu, gdzie rozłożą obóz, zostało porzucone. Sanie napełniono jedzeniem,
płótnem na namioty, narzędziami i odzieżą. Nikt nie miał więcej, niż to było konieczne. Aron
odczuł niespodziewaną więź z tymi ludźmi.
- Chyba nie zamierzasz jechać na nartach?
Potrzeba chronienia Aile uderzyła Arona z całą siłą, kiedy zobaczył ją z nartami pod
pachą. On sam, ciepło ubrany, siedział w saniach, z nogami dobrze owiniętymi futrem
niedźwiedzia, stopami wsadzonymi w zaskakująco ciepłe futrzane buty do kolan napełnione
ziołami i nakryty odświętną kurtką Antego z białej skóry rena, pod którą miał jeszcze swoje
własne ubranie. Skrzypce trzymał na kolanach. Jemu nic nie będzie.
- Oczywiście, że jadę na nartach.
Zaśmiała się perliście, a Aron nie mógł powiedzieć, że powinna o siebie dbać i nie
powinna się wysilać. Uświadomił sobie, że jest jedyną dorosłą osobą, która będzie jechać w
saniach, oczywiście nie licząc starców. Najmniejsze dzieci też jechały w saniach, ale poza
nimi wszyscy dorośli i duże lub prawie duże dzieci, wyposażone były w narty.
- W tym śniegu renom ciężko jest normalnie iść - wyjaśniła Aile, stojąc przy saniach
Arona i wkładając futrzane buty w zapięcia na nartach. Tłumaczyła mu to równie dokładnie,
jakby mówiła do małego dziecka.
- Poruszają się do przodu skacząc, więc ci z nas, którzy sami mogą iść, tak zrobią.
Odwróciła twarz w stronę klarownego, porannego nieba, które na samym środku było
błękitne, a na krawędziach różowawe. Słonce kryło się jeszcze za lasem na wschodzie. Ranek
dopiero się budził i było zimno. Będzie to kolejny słoneczny dzień. Aron zrozumiał, że dobra
pogoda niekoniecznie była czymś dobrym.
- Wszystko będzie ze mną dobrze - zapewniła go cicho.
- Czuję się jak najgorszy leń - powiedział.
- Tylko byś nas opóźniał, gdybyś był na nartach - powiedziała bezlitośnie Aile.
Aron przyjął to wiadomości. Dzień minął zaskakująco szybko. Przemieszczali się po
otwartych przestrzeniach, przekraczali jeziora i podążali za biegiem rzek i jechali przez
tereny pokryte lasem. Dla Arona był to nieznany wcześniej sposób podróżowania. Nadal
męczyły go wyrzuty sumienia, nie lubił być tym, który nic nie daje ludziom, których szanuje,
ale próbował podchodzić do tego z humorem. Od czasu do czasu ktoś z narciarzy podjeżdżał
z boku do jego sań i gawędził z nim przez chwilę, by potem paroma, silnymi ruchami,
mignąć koło całego zaprzęgu sań lub pozostać z tyłu, by spokojniejszym tempem jechać na
samym końcu linii renów zaprzęgniętych do sań.
Kiedy jechali przez otwarte tereny widzieli czasami całe stada renów i mężczyzn,
którzy je paśli. Czasami stado się zatrzymywało i Aron zgadywał, że tam zwierzęta znajdo-
wały pokarm. Miał teraz jeszcze więcej szacunku dla Antego, Isaka, Johana, Jona, Niillasa i
wszystkich innych, którzy codziennie, niezależnie od pogody, opuszczali zaciszne miejsce
przy palenisku, by iść na pastwiska.
W środku dnia zatrzymali się na posiłek pod osłoną wzgórza. Nie było mowy o
rozpaleniu ognia i ciepłym posiłku, jedzono mięso zapiekane w żytnim cieście, ale i tak było
to niewypowiedzianie pyszne. Aron nawet nie kiwnął tego dnia palcem, ale był głodny jak
wilk. Uważał, że mężczyźni pracujący przy zwierzętach zasługiwali na jeszcze pożywniejsze
jedzenie.
- Ktoś musi zanieść jedzenie tym, którzy pasą Reny i zmienić ich, jeśli trzeba.
Maret, matka Aile, nikomu nie rozkazywała, ale sporo osób rzuciło się do nart i
chciało jechać na wyścigi z jedzeniem do mężczyzn przy renach. Ku swemu przerażeniu
Aron zobaczył, że była wśród nich Aile. Co, do diabła, ta dziewczyna sobie myślała? Do
stada było daleko. Nie chciał oceniać odległości, bo w odkrytym, śnieżnym terenie można
było się pomylić. Z pewnością zajmie jej co najmniej pół godziny, zanim tam dojedzie.
Pokusa, by za nią krzyknąć, była wielka, ale zdusił ją w sobie. Niech sama bierze za siebie
odpowiedzialność. Ante pewnie będzie zły na nich oboje, kiedy zobaczy, kto do nich przyje-
chał. Aron uśmiechnął się krzywo, ale jego oczy wyrażały troskę i powagę.
Z dużej odległości nie dało się rozpoznać, kto był kim w grupie, która wyruszyła w
drogę z sakwami pełnymi jedzenia. Kilka razy Aron pomylił Aile z którymś z prawie
dorosłych chłopców. W którymś momencie zauważył, że jedna z osób nie pojawiła się z
powrotem w polu widzenia, po tym jak na chwilę stamtąd zniknęli. Wcześniej była ich
piątka, dalej jechało tylko czworo.
Czekał.
Powoli liczył w myślach, żeby wiedzieć, ile czasu naprawdę minęło. Chciał krzyczeć,
ale nie śmiał ze względu na nią. Ludzie sądziliby wtedy, że ma na nią oko i mogłaby stracić
miejsce w namiocie wuja. Kiedy doliczył do trzystu pięćdziesięciu, postanowił, że kiedy
doliczy do stu, powie o tym któremuś z ludzi. Powoli liczył dalej.
Wtedy jeden z pozostałej jadącej czwórki odwrócił się i gwałtownie zahamował.
Najwyraźniej zakrzyknął coś do pozostałych osób, bo wszyscy odwrócili się i zaczęli wracać.
Również kilka osób przy saniach zorientowało się, że coś się stało z tą piątą. Mała grupka
najstarszych chłopców wyruszyła za nimi. Aron odetchnął z ulgą. Doszedł do sie-
demdziesięciu dziewięciu.
- Co się stało? - pytali się nawzajem ludzie. - Czy ktoś widział, co się stało?
Aron robił, jak wszyscy inni i przecząco potrząsał głową.
Stało się to, czego się obawiał. To Aile upadła, zjeżdżając z górki.
- Pojechała po najbardziej stromym stoku - westchnął Par, jeden z jej młodszych
braci. Nie podobało mu się, że jego siostra była od niego odważniejsza na nartach. On sam
wybrał łagodniejszą trasę zjazdu i przynajmniej nadal stał na nogach.
- Nic mi nie jest - powiedziała głośno Aile.
Aronowi zdawało się, że mówi do niego. Nie było tam ani Jona, ani Antego, więc nie
mogła się zwracać do nich. On był jedyną osobą, która naprawdę potrzebowała, by ją
uspokoić. Wróciła podpierana przez Para, ale była w stanie sama stanąć na nogach. Sama też
odpychała się kijkiem, zawzięta i uparta, zarumieniona na twarzy i wyraźnie poirytowana
faktem, że potrzebuje pomocy.
- Uderzyłaś się w nogę, tak że nie możesz sama stanąć - powiedział brat, niczego nie
ubarwiając. - Rzeczywiście, Aile, nic ci nie jest. - Zabrał jej sakwę z jedzeniem, przy-
mocował sobie na brzuchu i odjechał od nich, nie mówiąc więcej ani słowa.
Maret była osobą, która teraz musiała być surowa. Obrzuciła wzrokiem sanie stojące
w dużym kole i w myślach analizowała każde z nich. Wniosek, do jakiego doszła, sprawił, że
zmarszczyła nos, nie była jednak osobą, która by mogła odrzucić rozsądne wyjście z sytuacji.
- Pojedziesz w saniach razem z obcym Aronem - powiedziała, udając, że przychodzi
jej to łatwo. - Jeżeli będzie zbyt ciężko, wymyślimy coś innego.
- Ani słowa! - wymamrotała Aile, podczas gdy pomagano jej usiąść pomiędzy
skórami renów a długimi nogami Arona.
- Nie powiem ani słowa - obiecał. - A ty nie będziesz kopać skrzypiec!
Musiał umieścić futerał na samym końcu sań. Bolało go, że musi je wypuścić z objęć,
ale zakładał, że były bezpieczne, Aile nie miała tak długich nóg.
- Ja tylko upadłam - wyjaśniła po tym, jak on milczał dłuższą chwilę. - Upadłam na
twarz wiele razy, jeżdżąc na nartach i jeszcze od tego nie umarłam.
- Teraz jest inaczej. - Aron zakładał, że wolno mu jej odpowiedzieć.
- Upadłam na plecy. Uważałam na siebie.
- To dobrze.
- Nic nie czuję. Gdyby coś było nie tak, coś bym czuła, prawda?
Nie mógł na to odpowiedzieć, nie miał najmniejszego pojęcia o ciąży i porodach.
- Nic mi nie jest!
- Słyszałem, że być może dojedziemy na miejsce dziś wieczorem - Aron próbował
zmienić temat. Nie śmiał nawet poklepać jej po ramieniu. Ktoś inny mógłby to zobaczyć, a
wtedy mogłoby to zostać źle odebrane.
- Wszystko jest ze mną w porządku - powiedziała Aile.
- Wierzę ci.
R
OZDZIAŁ
15
Stina patrzyła na swe odbicie w lusterku na komodzie. W kuchni zebrali się rodzina i
przyjaciele. Jej dwaj bracia, Matts i Kalle, którzy pracowali na służbie z dala od Jakobvollen,
wrócili do domu, żeby zobaczyć jak poślubia Ivera. Wieczór wcześniej, razem z całą hordą
kolegów upili pana młodego choć ani ona, ani jej matka Lisa nie pochwalały tego, że pili w
wieczór przed Wielkim Czwartkiem. Ale to Iver tu rządził. Mógł postępować, jak mu się
podobało. Stina poprosiła tylko, by go całkiem nie upijali noc przed ślubem. Nie chciała
klękać przed ołtarzem razem z mężczyzną na kacu, od którego śmierdziało tanim alkoholem.
Uszanowali jej zdanie w tej kwestii, zarówno jej bracia, jak i Iver.
Rozchwiany obraz w lustrze pokazywał obcą osobę, mimo że w rzeczywistości była
to ona sama. Przez chwilę wydawało jej się, że widzi Aile, patrzącą na nią odważnie i
szczerze swymi poważnymi, jasnymi oczami. Być może Aile była razem z nią myślami,
może w jakiś przedziwny sposób wiedziała, że ten dzień jest inny od pozostałych. Stina miała
taką nadzieję. Powinny być dziś razem, wszystkie trzy.
Siostry od serca.
Przynajmniej miała przy sobie Ingrid. Ingrid powiedziała jej, że wygląda jak
królewna. Ale jedyna osoba z królewskiego rodu, jaką kiedykolwiek ujrzała Stina, to był król
Oskar II rok wcześniej. Stina widziała rybaków, którzy byli bardziej urodziwi niż on, więc
nie była pewna, czy to komplement godny pamięci. Ale Ingrid chciała dobrze, również
wtedy, kiedy powiedziała, że nadal jest czas, żeby zmienić zdanie.
To był dobry pomysł z zielonym kołnierzem i mankietami, z zielonym szalem
zakończonym pięknymi, jedwabnymi frędzlami i plecioną przepaską do włosów. Miała za-
miar związać włosy w ciasny węzeł na karku, ale Ingrid powiedziała, że to ostatnia szansa
Stiny, by mieć rozpuszczone włosy, więc tak zrobiła. Równocześnie pomyślała, że Johannes
nigdy jej jeszcze nie widział z rozpuszczonymi włosami, więc być może pomyśli, że jest
piękna. Wolno jej było tak myśleć.
Nadal.
4 kwietnia 1874 roku. Dzień przed Wielkanocą.
To była data, którą zawsze będzie pamiętać. Nie wycofa się.
Zdecydowanie poszczypała się w policzki. Oczekiwano, że panna młoda będzie mieć
wypieki na policzkach. Pewnie dostanie rumieńców, zanim dotrą do kościoła. W
Målselvdalen było jeszcze chłodno i podczas jazdy saniami będzie raczej zimno. Nie mogli
jechać po rzece, bo lód miejscami zaczął już pękać, to mogłoby się źle skończyć. Matka
uważała, że powinni wyjechać dzień wcześniej i gdzieś przenocować, ale ani Iver, ani Stina
się na to nie zgodzili. W tej westii mieli z Iverem takie samo zdanie. Uśmiechnęła się
ostrożnie i zobaczyła, że oczy też jej błyszczą. A może to tylko światło lampy ją zwodziło.
Owinęła się w płaszcz. Zanim zapięła guziki wełnianego, długiego do kostek, palta z
podszewką, które dostała od Linnei i Cecylii, głowę i ramiona omotała szalem. Panny
Rehnberg starały się jak mogły, by jej wmówić, że był to używany płaszcz, ale Stina nie
przyszła na świat wczoraj. Poznawała po wyglądzie i zapachu, że był nowy, a ich troska o nią
była wzruszająca. Sprawiały, że czuła się jedną z nich.
Obrzuciła ostatnim spojrzeniem swój dziewczęcy pokój. Teraz nie będzie już mogła
nazywać go swoim. Dziś w nocy będzie dzielić łoże z Iverem. Halvor zamienił się pokojami
z synem i Iver spał tam już poprzedniej nocy. Stina zaścieliła wielkie, obce łóżko i starała się
odepchnąć od siebie myśli o reszcie swego życia. Nie do końca jej się to udało. Ingrid
zaofiarowała się, że jej pomoże, ale ona czuła, że to nie jest właściwe. Matka nie wiedziała,
co myśleć o tym, że Stina sama ścieli swe małżeńskie łoże. Nie wiedziała, czy ma się z tego
śmiać, czy płakać.
Była ostatnią osobą, która zeszła na dół. To wzbudziło dobroduszny uśmiech wśród
rodziny i tych z sąsiadów, którzy zatrzymali się, by dalej jechać razem z nimi. Cieszyła się,
że zachowała się zgodnie z ich oczekiwaniami. Iver był już na zewnątrz i przygotowywał
sanie. Droczyli się z nią, mówiąc, że jej przyszły małżonek jest niecierpliwy i że to dobry
znak. Wtedy spuściła wzrok. Gdyby wiedzieli, o czym myślała, byliby przerażeni.
- Zaprawdę ciężko powiedzieć, czy pięknie wyglądasz, droga siostro - drażnił się z
nią Matts. - Myślę, że dobrze, że Iver cię wcześniej widział, mógłby się jeszcze wycofać,
gdyby miał cię dziś zobaczyć po raz pierwszy z tym całym oprzyrządowaniem.
- Matti Mattila, nie przynoś wstydu twemu świętej pamięci ojcu ani mnie. Że też
jesteś w stanie drażnić swą siostrę w ten szczęśliwy dzień! - Lisa nie bała się przywołać do
porządku swego wysokiego, potężnego syna. - Zachowuj się jak ludzie, bo to ty będziesz
prowadził Stinę do ołtarza!
Nikt nie mógł powiedzieć, że Lisa nie trzyma krótko swych dzieci.
Sani, które razem odjechały z Jakobvollen, było dziewięć. Stina siedziała pomiędzy
matką i Ingrid, dobrze okryta owczą skórą, z którą zawsze będzie wiązać swe własne,
szczególne wspomnienia. Z czasem uszyje własne skórzane nakrycie do odświętnych sań, a
stare będzie można wyrzucić. Iver na szczęście nic o tym nie wiedział. Jako mężatka nadal
będzie mieć własne myśli, nikt nie może żądać, że każdą z nich powinna poświęcić Iverowi.
Naprzeciwko nich siedzieli Halvor, Henrik i Kalle. Iver i Matts siedzieli na koźle i
powozili. Twierdzili, że najlepiej znoszą mróz. Lisa mimo to uważała, że pan młody nie po-
winien sam powozić.
W drodze do kościoła przyłączyło się do nich więcej sań. Razem było ponad tuzin. Z
północy przybyły cztery sanie, to byli znajomi z półwyspu Malang i z Tromsø. Sąsiedzi za-
uważyli, że wśród gości Stiny byli ludzie z wyższych sfer. Komentowali to między sobą
znaczącym tonem, ale nikt się nie dziwił, że Stina była bardzo lubiana. Obie córki kupca, u
którego miała kwaterę, a także piekarz, u którego pracowała, przybyli, by z nią świętować.
Ci, którzy przybyli z północy, opowiadali, że kupiec Rehnberg wysłał swe córki i piekarza
osobną łodzią, która stała teraz zakotwiczona przy Målsnes. Kosztowało to pewnie majątek.
Kiedy dojechali na miejsce, policzki Stiny były niemal bez czucia. Było jej też zimno
w stopy, ponieważ eleganckie, zapinane na guziczki trzewiki były dość obcisłe. W kościele
było chłodno i zacisznie. Gdzieś tam w środku czekał Johannes, ale zmusiła się, by pomyśleć
o czymś innym. To za Ivera wychodzi za mąż.
Ingrid uściskała ją, nim od niej odeszła i poszła usiąść w pierwszej ławce. Na
szczęście nie spytała, czy Stina nadal obstawała przy swoim zdaniu. Na samej górze na
chórze czekał na nią Iver. Wyglądał szykownie w nowo uszytej marynarce, białej lnianej
koszuli z ciasno zawiązaną pod szyją kokardą i w brązowych, eleganckich spodniach. Buty
miał wypolerowane. Podczas podróży jego włosy stały się jednak mokre pod skórzaną
czapką, więc zaczesywał je teraz palcami do tyłu. Wilgoć sprawiała, że kręciły się bardziej
niż zwykle i Stina wiedziała, że on tego nienawidzi. Uważał, że loki sprawiają, że wygląda
jak dziewczyna, ale było to coś, co Stina chyba najbardziej w nim lubiła. Teraz starał się
wyglądać dorośle i godnie, ale kąciki jego ust nieustannie drżały z dumy albo zakochania,
albo może z obydwu tych rzeczy naraz.
Dziwne było tak dobrze go znać, że nie mógł nawet ukryć przed nią swych myśli. Nie
działało to jednak w drugą stronę. On jej tak dobrze nie znał i nigdy nie będzie w stanie
przebić się przez najgłębsze ochronne zapory w jej duszy. Ale będzie troskliwym i czułym
ojcem, tak samo jak zawsze będzie opiekuńczym mężem, który będzie ją kochać. Kobiety
klękały przed ołtarzem obok dużo gorszych mężczyzn niż Iver Halvorsen z Jakobvollen.
Stina pozwoliła się Mattsowi poprowadzić do mężczyzny, który był jej
przeznaczeniem. Nie zauważyła ani jednej twarzy, z tych, które zapełniały po brzegi malutki
kościół. Przyszło tak dużo ludzi, że wiele osób musiało stać na końcu przejścia. Stina miała
stopy twardo wbite w podłogę. Większość ludzi przybyła ze strony rodziny Ivera. Jej wkład
to jedynie jej własna rodzina i ludzie z Tromsø. Nie przyszło jej do głowy, że jej goście z
miasta byli najbardziej prominentni i to o nich będzie się rozmawiać w całej dolinie.
Pastor pięknie przemawiał, przytaczając cytat z pisma, mówiący, że największą ze
wszystkich cnót jest miłość. Stina nie mogła nie przyznać mu racji, ale stwierdziła, że nie zna
ani jej, ani Ivera. Trzymała głowę wysoko podniesioną do góry i powiedziała, że bierze Ivera
Halvorsena za męża. Będzie go kochać i szanować, będzie mu posłuszna i będzie mu wierna,
jak długo oboje żyją. Ton jej głosu był niewzruszony. Iver mówił podniesionym i dumnym
głosem, a potem uścisnął jej ręce. Minęło wiele czasu, nim mogli wyjść z kościoła i
założywszy wierzchnie ubrania, zacząć przyjmować gratulacje.
Wtedy też nie widziała Johannesa. Pewnie uważał, że nie ma powodu im gratulować.
Ingrid nic nie powiedziała, tylko uściskała Stinę i brata ze łzami w oczach. Iver wyślizgnął,
by się chętnie z tych objęć, on wolał tylko ściskać dłonie.
Całą drogę powrotną Stina siedziała z ramieniem Ivera wokół szyi. Saniami powozili
jej bracia. Ingrid siedziała po drugiej stronie Ivera. Zamknęła oczy, położyła bratu głowę na
ramieniu i udawała, że śpi przez całą drogę do Jakobvollen.
Jej los również był teraz przypieczętowany.
To było wspaniałe przyjęcie. Lisa za punkt honoru postawiła sobie, by podać dobre
jedzenie w dużych ilościach. Nie chciała przyjąć pomocy od sióstr Anny, ale Ingrid udało się
ją przekonać, że ciotki chcą pomóc w imieniu matki. Ciotki Ivera, w liczbie trzech, przybyły
z Senji, razem z grupką kuzynek i wujem, który miał ranną stopę, więc nie mógł udać się z
innymi na Lofoty. Wyruszyli tydzień wcześniej, a wtedy mężczyźni jeszcze nie wrócili z
największych wiosennych połowów.
W domu było ciasno i gorąco, ale tak miało być. Stina i Iver siedzieli na honorowym
miejscu. Do ich stołu podchodzili nieustannie nowi ludzie, by porozmawiać, złożyć gratula-
cje i dać prezenty. Dostawali pieniądze i rzeczy użytkowe, które im się bardzo przydadzą, a
przy których zrobieniu niejedna para zręcznych rąk spędziła zimowe wieczory. Przedmioty
wyrażały, ile namysłu i troski poświęcili im ofiarodawcy; dostali parę drewnianych naczyń,
maselnice zrobione z kory brzozowej i splecione tak ciasno, że można było w nich przenosić
wodę, trzy pięknie uplecione kobierce, rzeźbioną szafeczkę na ścianę, przeznaczoną na
sztućce i wiele malowanych drewnianych misek. Od rodziny kupca dostali przedniej jakości
lnianą pościel, a Johannes podarował im komplet dwunastu szklanek z rosyjskiego szkła w
wyścielonej aksamitem szkatule.
Stina i Iver dziękowali z uśmiechem i za chwilę powtarzali to samo przy następnych
darach.
Wuj z Senji przywiózł ze sobą akordeon, więc Halvor nie mógł nic powiedzieć, że w
domu tak wcześnie po śmierci Anny gra muzyka. Brat Anny również za nią tęsknił, ale nie
uważał, by tańce na weselu jej syna były niewłaściwe.
- Anna bardzo kochała muzykę, a to była w jej mniemaniu jedna z najpiękniejszych
melodii, jaka istniała - powiedział, nim zagrał pierwszego walca, który Stina i Iver zatańczyli
jako małżonkowie.
Johannes poprosił do tańca Ingrid, choć ona tak to urządziła, że nie miał wyjścia. To
ona stała najbliżej piekarza, kiedy wuj Astor zaczął się rozglądać za futerałem z akordeonem.
Gdyby się nie zakrzątnęła, Cecylia Rehnberg bez wątpienia zatroszczyłaby się o to, by
Johannes nie miał okazji stać samotnie w kącie. Ingrid przeczuwała, że Cecylia również wie
o uczuciu Johannesa dla Stiny, ale ona nie wiedziała tego, co Ingrid.
- Musimy porozmawiać - powiedziała Ingrid.
Młody piekarz nie wiedział, jak zareagować na ten niespodziewany zapał przyjaciółki
Stiny. Byli ze sobą na ty i nazywał ją swoją przyjaciółką, ale właściwie jej nie znał. Jedyne,
co ich łączyło, to osoba Stiny.
- Jestem zmuszona poprosić cię o ogromną przysługę - powiedziała Ingrid. - A ty nie
możesz mnie teraz spytać o powód. Musisz po prostu zaufać, że to dla dobra Stiny.
- Naprawdę nie rozumiem...
Ingrid zwróciła uwagę, by tańczyli dalej.
- Jeżeli nie będę mogła liczyć na twą nieograniczoną pomoc dziś wieczorem,
Johannesie - powiedziała Ingrid z powagą w głosie, patrząc prosto w jego ciemne oczy - to
Stina zawarła to małżeństwo zupełnie na próżno.
Przez moment wydawało się Johannesowi, że Ingrid oszalała, ale on wiedział, że w
pospiesznej decyzji Stiny o zawarciu tego małżeństwa było coś dziwnego. Zauważył
również, że niechęć Ingrid była niemalże równa jego, ale nie był w stanie zrozumieć, co
leżało u jej podłoża.
- Zrobię wszystko, o ile będzie to zgodne z prawem - powiedział i natychmiast zaczął
się zastanawiać, czy nie będzie tego żałował.
- To jest może na granicy tego, co legalne - powiedziała Ingrid, uśmiechając się
zaskakująco szeroko.
Ludzie, którzy widzieli ich tańczących i gawędzących razem, byli zdania, że
nadzwyczajnie dobrze się dogadują. Ciotki z Senji zaczęły poszeptywać między sobą.
Piekarz z miasta to była niezwykle dobra partia.
- Chcę, żebyś razem z siostrami Rehnberg opuścił towarzystwo za dwie godziny,
niezależnie od tego, co ludzie będą mówili. Cecylia i Linnea nie mogą sprawić, żebyście
zostali tu dłużej.
- Za dwie godziny?
Ingrid skinęła głową.
- Może lepiej będzie, jeśli umówimy się za godzinę? - spytał.
- Owszem. - Ingrid podobało się, że nie zadaje niepotrzebnych pytań.
- Tak więc będzie.
- Planowaliście przenocować w Moen?
- Taki mieliśmy zamiar.
- Da się dojechać aż do samej łodzi dziś wieczorem? Taniec właśnie się kończył.
Ingrid znała tę melodię, ona także ją kochała.
- Będą cię szukać - powiedział cicho Johannes.
Ingrid skinęła głową. - Ale mnie nie znajdą.
R
OZDZIAŁ
16
Ingrid rozmawiała z jedną z ciotek. Żadna z nich nigdy by nie uwierzyła, że
dziewczyna jest zdolna do takiej gry. Dla nich była ona tylko małą córeczką Anny. Chwilę
spędziła na poufnej rozmowie z Ingeborg w kuchni. Nawet Lisa nie mogła przecież
przebywać wśród garnków i tac z ciastami cały czas.
- Nie czuję się najlepiej, ciociu, ale nie chcę robić zamieszania. - Ingrid uśmiechnęła
się ostrożnie. Kłamanie nie powinno być takie łatwe. Być może nie była jedyną osobą, która
to wiedziała, może wszyscy kłamali.
- Jesteś cała rozgrzana, moja droga - powiedziała Ingeborg, przykładając rękę do
czoła Ingrid. Mrugnęła porozumiewawczo do siostrzenicy i powiedziała półżartem: - To nie
tylko taniec, ale i pewien dżentelmen są powodem, że tak promieniejesz, co?
Ingrid zaprzeczyła, ale nie była pewna, czy ciotka jej uwierzyła. Teraz naturalnie cała
rodzina sądziła, że właśnie zapewnia sobie słodkie bułeczki na resztę życia. To będzie
trudniejsze dla Johannesa, niż jej się wydawało. On jednak pewnie poszedłby dla Stiny w
ogień, a tutaj chodziło o Stinę w równym stopniu, jak o nią i Aile.
- Niedobrze mi, ciociu... a to jest taki ważny dzień dla Stiny i Ivera, nie chcę im go
zniszczyć, mówiąc im o tym, ale chyba muszę się położyć. - Nabrała powietrza z dna
przepony i powiedziała: - Położę się w starym pokoju Stiny, tam jest tak mało miejsca, że i
tak nie zmieści się więcej niż jedna osoba. Na pewno uda wam się ułożyć dwie, trzy osoby w
moim pokoju.
Ingeborg przyjęła to bez cienia podejrzeń. Nikomu w Jakobvollen nie było łatwo po
tym, jak stracili Annę w tak straszliwy sposób, a już najmniej Ingrid, która była przy matce,
kiedy to się stało. Niektórzy nigdy nie dają rady zostawić za sobą takich zdarzeń. Nie było w
tym nic dziwnego, jeżeli Ingrid myślała o matce w dzień taki jak ten, kiedy zebrała się
rodzina z obu stron. W ogóle nie było dziwne, że Ingrid tak tęskniła za Anną, że rozbolał ją
brzuch i miała rozpalone czoło. Ingeborg uważała, że Iver powinien był zaczekać z
ożenkiem, ale ta młoda żona była być może tym, co pomoże mu wydostać się z żałoby. Nie
chciała, broń Boże, oceniać żadnego z nich.
- Wyglądasz na trochę zmęczoną, odpocznij sobie, moja droga! Jeżeli ktoś zapyta,
powiem po prostu, że potrzebujesz trochę spokoju, żeby ci nie przeszkadzali. - Ingeborg
poklepała Ingrid po policzku, który był jeszcze ciepły. To było spowodowane tańcem, ale
także tym, że stała dłuższą chwilę tuż przy piecu, także tutaj w kuchni, ale Ingeborg na
szczęście niczego się nie domyśliła. Dla niej córeczka Anny miała po prostu trochę zaszklone
oczy i rumieńce na policzkach!
- Dziękuję, ciociu!
Ingrid zrezygnowała z uściskania jej. Nie mogła zniszczyć wszystkiego, przesadzając
ze swą grą. Niezauważona przez nikogo prócz Ingeborg, znikła na górze schodów wiodących
na strych. Szybko wślizgnęła się do własnego pokoju, gdzie wzięła dodatkową parę rajstop i
wcisnęła stopy w futrzane botki. Zapinane na guziczki trzewiki zostawiła na miejscu. Pod
ładną, nową spódnicą zdołała ukryć jeszcze jedną wełnianą. Jej gruba kurtka była na tyle
szeroka, że mogła ją założyć na tą niebieskozieloną, a eleganckie rękawiczki mogła mieć
założone pod dwupalcowymi wełnianymi rękawicami. Będzie też potrzebować ciepłego
szala. Nie było tego wiele, ale nie śmiała opróżnić skrzyni z ubraniami. Musiała zaufać, że ci,
którzy kochali Stinę, pomogą jej i w ten sposób pomogą również samej Stinie.
Wszyscy na gospodarstwie i tak będą się zastanawiać. Stina już od dawna nie
mieszkała w domu, nie mogła wiedzieć, jakie dokładnie ubrania Ingrid miała w swej skrzyni.
Lisa również nie wiedziała tego na pewno. Mogą się zastanawiać, czy czegoś nie brakuje, ale
nie będą wiedzieć na pewno.
Miała ochotę zabrać ze sobą drewnianą szkatułkę, ale oparła się pokusie. Zostawiła
nawet listy Stiny z Tromsø. Jedyne, co zabrała, to talary należące do Arona.
Odczuwała wielką pokusę, by pozostawić list, ale opanowała się. Wystraszy ich.
Bolało ją, że narazi rodzinę na coś takiego, i bała się, jak to przyjmie ojciec. Ale skoro Stina
zawarła małżeństwo z bratem Ingrid, było to jedyne rozwiązanie, jakie widziała. Stina chciała
wziąć do siebie dziecko Aile i gotowa była poświęcić własne szczęście, żeby to było
możliwe.
Ingrid także mogła więc coś poświęcić.
Mogła zrezygnować ze swej reputacji dla Aile.
Wpadła na chwilę do pokoju Stiny i zmierzwiła trochę pościel, by w ciemności
wyglądało, że ktoś tam leży i śpi. Miała nadzieję, że nikt nie podejdzie, by to sprawdzić, aż
do późnego przedpołudnia następnego dnia.
Zamknęła drzwi i ukradkiem przemknęła w dół po schodach. Z pokojów dobiegała
muzyka, śmiech i rozbawione głosy, przyjęcie nie było takie ponure, jak się tego obawiała.
Cieszyła się, że przyjechała rodzina mamy z wybrzeża, byli tacy pogodni i beztroscy, że
rozjaśniliby grudniową noc. Wielu z ich sąsiadów również było w dobrym humorze, słyszała,
że grano polkę i natychmiast stwierdziła, że to nie wuj Astor tak mistrzowsko grał na
akordeonie. Słyszała kroki wielu tancerzy. Mamie podobałoby się wesele Ivera.
Nikt nie usłyszał ani nie zauważył Ingrid, kiedy wyślizgnęła się wieczorem z domu.
Konie ją zauważyły, ale mówiła do nich cichym głosem, przechodząc obok, żeby się nie
przestraszyły. Nadal trochę się bała, będąc sama w pobliżu konia. Wiedziała, że nie ma się
czego obawiać, a to, co się stało, nigdy więcej już się nie zdarzy. Ale strach nie dał się
kierować rozsądkowi i jej serce biło trochę szybciej, kiedy łukiem omijała zwierzęta.
W ciemności trudno było odnaleźć sanie, które Johannes wynajął nad fiordem, i to
wywołało w niej chwilowe uczucie paniki. Ingrid bała się, że ktoś ją zauważy, jak będzie
chodzić pochylona pomiędzy wieloma, dosyć podobnymi saniami. Jakby miała wytłumaczyć,
czego tam szukała?
Wtedy znalazła sanie.
Nie było tam jeszcze nikogo. Ufała, że nikt jej nie widział. Nie było żadnego powodu,
by się wahać. Z ulgą Ingrid wślizgnęła się pod skórę z rena, która przykrywała głębokie,
wspaniałe sanie. Spróbowała ułożyć się w najbardziej wygodnej pozycji, jaka była możliwa
na dnie sań. Nie chciała układać się na siedzeniu. Jeżeli ktoś uniósłby rąbek skóry, byłoby po
niej. Nikt raczej nie szukał niczego na dnie czyichś sań. Ingrid przyciągnęła kolana pod
brodę. Wygodnie to byłoby złe słowo, nigdy nie będzie wygodnie tam, gdzie leżała, ale jeżeli
Johannes dotrzyma swej części umowy, musi tak wytrzymać jeszcze tylko krótką chwilę.
Wydawało jej się, że trwało to całą wieczność. Od ziemi bił chłód, marzła i prawie
zesztywniało jej całe ciało, nie zamierzała się jednak poruszać, bo było to zbyt niebezpieczne.
Nikt inny prócz Johannesa i nieznośnie pięknych sióstr nie mógł jej tu odkryć.
Ingrid uświadomiła sobie, że nie może przeprowadzić swojego planu bez pomocy
również z ich strony, a jeszcze nie było pewności, że może na nie liczyć. Jak je lepiej pozna,
być może je polubi. Cecylia była trochę taka, jak ona sama chciała być.
W końcu usłyszała skrzypienie na śniegu. Zima była tak późna, że śnieg stał się
gruboziarnisty i zlodowaciały. Topniał za dnia i ponownie zamarzał nocą. Usłyszała głos
Lisy. Na szczęście stała na schodach, z jej ust wypływał strumień słów. Stina nie mogła
przecież opuścić stołu, by się pożegnać ze swymi przyjaciółmi, musi się przyzwyczaić, że od
tej pory jej miejsce jest przy boku Ivera. Najbliższą osobą, która mogła zastąpić Stinę, była
jej matka. Ingrid było jej żal. Lisa była tak ogromnie zaszczycona tym, że ktoś przybył aż z
miasta. Jej wdzięczność była tak niepohamowana, że Ingrid niemal się za nią wstydziła. Oni
nie byli chyba gorsi niż ludzie z miasta.
- Na co te tajemnice, Johannesie? - to był głos Cecylii.
- Nie było tak źle, jak Stina usiłowała nam wmówić, że będzie - powiedziała Linnea
zamyślona. - Myślę, że chciała nas zniechęcić do przyjechania, może nas tu nie chciała?
- Nie bądź głupia! - prychnęła siostra. - Coś za tym stoi, Johannesie. Równie dobrze
możesz to od razu powiedzieć.
Ingrid słyszała, że usiłował poradzić sobie z końmi.
- Powinieneś był się zgodzić na pomoc przy zaprzęgnięciu koni do sań. - Ponownie
usłyszała głos Cecylii.
- Sam sobie poradzę.
Czekała. Trochę to trwało, co jej nie zdziwiło. Dla piekarza nie był to raczej chleb
powszedni, nie był człowiekiem od koni. Ingrid słyszała, jak panienki chichotały i gawędziły
między sobą. Słyszała przekleństwa Johannesa i nie mogła powstrzymać uśmiechu, mimo że
było jej zimno i całe ciało jej ścierpło. Po chwili rozpoznała jeszcze jeden głos. Był to głos
Kallego.
Ingrid wstrzymała oddech i była pewna, że łomotanie jej serca można było usłyszeć
aż w Bardu. Odkryli, że jej nie było! Wszyscy byli zagniewani i to Kalle został wysłany, by
jej szukać. Nikt jednak nie ściągnął skóry, by ją odkryć.
- Pomyśleliśmy, że nie musicie jechać po ciemku.
- Kalle zaśmiał się przyjaźnie.
Ingrid usłyszała iskrzenie ognia i zrozumiała, co się działo. Brat Stiny zapalił
pochodnie umocowane do czterech rogów sań. Znowu mogła odetchnąć z ulgą. Jeszcze nikt
jej nie odkrył. Johannes podziękował za troskę i kroki Kallego się oddaliły. Piekarz odsunął
futro rena odrobinę na bok, tak że Ingrid stała się ledwo widoczna i uśmiechnął się do niej.
Potem popchnął siostry Rehnberg w stronę sań, ostrzegając: - Niezależnie od tego, co sobie
pomyślicie, nie róbcie scen! Biorę pełną odpowiedzialność za to, co zobaczycie.
Ze zdziwienia otworzyły szeroko oczy i rozdziawiły buzie, ale udało im się na tyle
opanować, by zachować milczenie. Obie posłusznie wdrapały się do sań i usiadły. Pozwoliły,
by Johannes okrył je futrem rena. Sam też wsiadł i wziął do rąk lejce, podczas gdy Ingrid
wpatrywała się w czubki jego butów. Po chwili byli już w drodze.
Nie przeszkadzało jej, że jeszcze marzła. Johannes zatrzymał sanie, kiedy już było
bezpiecznie. Nawet za dnia to miejsce było poza polem widzenia z domu. Pomógł jej wstać z
dna sań i przyglądał jej się zatroskany, kiedy próbowała znaleźć wygodną pozycję do
siedzenia. Czuła ból, nawet kiedy próbowała obrócić szyję.
- Nic sobie nie zrobiłaś? Starałem się jechać tak ostrożnie i spokojnie, jak to było
możliwe, ale obawiam się, że nie jestem świetnym woźnicą.
- Wszystko jest w porządku. - Ingrid cała się trzęsła, ale dała radę wydobyć z siebie
głos.
- Usiądź pomiędzy Linneą a Sessi!
Siostry Rehnberg bez słowa rozsunęły się na boki, robiąc miejsce dla Ingrid. Ona
podsunęła się do nich i naciągnęła futro aż pod brodę. Po chwili zaczęło jej się robić cieplej.
- Co się dzieje? Uciekasz z domu? - Oczy Linnei błyszczały. Uważała, że było to
fascynujące, niezależnie od tego, co jest powodem.
- Mam nadzieję, że masz cholernie dobre wyjaśnienie - powiedział Johannes,
popędzając konie.
Stopniowo oddalali się coraz bardziej od Jakobvollen i od domu. Ingrid potrzebowała
prawie pół godziny, nim jej ciało przestało się trząść i podczas tego czasu nie mogła z siebie
wydobyć ani słowa. Skuliła się jeszcze bardziej na siedzeniu, kiedy zbliżyli się do
najbliższego gospodarstwa sąsiadów. Kiedy przejeżdżali obok siostry Rehnberg trzymały
futro wysoko, żeby nikt nie mógł zobaczyć, że między nimi siedziała jeszcze jedna osoba.
W końcu Ingrid była w stanie mówić. Pogodziła się z faktem, że nie wystarczy
zwierzyć się tylko Johannesowi, było to składanie zbyt wielkiej odpowiedzialności na barki
jednej osoby. Z tego, co zaobserwowała w mieście, wynikało, że siostry Rehnberg miały
mnóstwo czasu. Miały środki, były dosyć żądne przygód i była pewna, że na co dzień się
nudziły. Mimo że nie czuły tej samej lojalności do Stiny, co ona i Johannes, ten element
przygody być może skłoni je do pomocy.
- Jesteśmy trzema przyjaciółkami od serca, jesteśmy jak siostry - powiedziała. - Stina,
Aile i ja...
Historia przeciągnęła się aż do Moen. Nikt jej nie przerywał. Od czasu do czasu jedną
z sióstr przechodził dreszcz. Wzdychały i głaskały ją po ramieniu ze współczucia. Johannes
natomiast zachowywał kamienną twarz, nie chciał obnażyć swych uczuć przed żadną z nich.
Słuchał z uwagą każdego słowa, ale unikał wzroku którejkolwiek z trzech kobiet.
- Stina chce wziąć do siebie dziecko Aile. Zaplanowała to całkiem sama, bez
porozumienia ze mną. - Ingrid zacisnęła powieki. - Ja nie byłam całkiem sobą tej zimy.
Johannes przypomniał sobie tego obcego, którego wyłowiono z zatoki, ale nie
wspomniał o tym, jak długo Ingrid sama nic o tym nie mówiła.
- Obiecała wujowi Aile, Antemu, że znajdzie norweski dom dla dziecka i wtedy
przyszło jej do głowy, że najlepiej będzie, jeśli ona sama będzie matką dla tego dziecka. Ale
do tego potrzebowała męża...
Wtedy Johannes westchnął.
- A mój brat, Iver - ciągnęła Ingrid - był od dłuższego czasu zakochany w Stinie.
Więc ona mu się oświadczyła - a on nie mógł uwierzyć we własne szczęście, tak bardzo jest
głupi! Dlatego właśnie świętowaliśmy dziś na Jakobvollen wesele.
- Rozumiem to wszystko - powiedziała w końcu Cecylia. - Moim zdaniem jest
odważna, ale uważam też, że powinna była lepiej się rozejrzeć dookoła... - Rzuciła znaczące
spojrzenie na Johannesa, który zacisnął usta i popatrzył w innym kierunku.
- W takim razie jest nas dwoje - powiedział sztywno.
- Ale nie rozumiem, dlaczego ty uciekasz z domu - dokończyła Cecylia. - Teraz
wszystko powinno być w jak najlepszym porządku. Stina i twój brat się pobrali, więc teraz
ona może wziąć do siebie cały tuzin bezdomnych dzieciaków.
Ingrid potrząsnęła głową.
- Nie znacie mojego brata. Nawet Stina zbyt wiele rzeczy uważa za oczywiste. Iver
nigdy w życiu się nie zgodzi, by wziąć do siebie dziecko Aile. Kocham Ivera, jest on mimo
wszystko moim bratem, i nie jest aż taki zły, jak się go lepiej pozna. Ale ma kilka
niewzruszonych przekonań, które Stina postanowiła zignorować.
Cała trójka patrzyła na nią pytająco.
- Iver nigdy nie podejmie się wychowania lapońskiego dziecka. W jego oczach
Lapończycy ze Szwecji nie są równie wartościowymi ludźmi, jak ci z Norwegii. Stinie wy-
daje się, że go przekona, bo jest taki w niej zakochany, ale ona nie rozumie, jak głęboko to
przekonanie w nim tkwi.
- Co możesz z tym zrobić? - spytała Cecylia.
Ingrid wyczuła, że dziewczyna ją rozumie. Popatrzyła na Johannesa, mówiąc: - Iver
nie odmówi wzięcia dziecka, które będzie uważał za moje.
- Żałuję, że ja nie mam tak dobrych przyjaciół - powiedziała Linnea.
Johannes długo zwlekał, nim cokolwiek powiedział.
- Możliwe, że uda się to wykonać. Problemem będzie dostanie świadectwa urodzenia
dla dziecka. A kiedy tylko pojawi się na nim twoje imię i ty będziesz podana za matkę, już
nigdy nie będziesz mogła od tego uciec.
Ingrid skinęła głową. Pomyślała o wszystkim - oprócz dokumentów. Ani ona, ani
Stina o tym nie pomyślały.
- To bardzo daleko idące kłamstwo - powiedział poważnie Johannes.
- Owszem - odpowiedziała.
- Będą cię szukać - powiedział Johannes. - I wszyscy będą pamiętać, że my
wyjechaliśmy wcześniej. Przyjadą do Tromsø i będą o ciebie pytać.
- Nikt nie może jej tu zobaczyć, jak wsiada na pokład - powiedziała Cecylia,
marszcząc brwi. - I nikt nie może jej zobaczyć, jak schodzi ze statku w Tromsø. Nie możemy
po prostu zaufać załodze. W najgorszym razie będziemy musieli wtajemniczyć w to ojca i
Elisabet.
- Twój ojciec zna już Jona - powiedziała Ingrid.
- Jona? - powiedziały chórem Linnea i Cecylia. - Jona Hendriksena?
- Wuja Aile, Jona - potwierdziła Ingrid.
- Bez problemu skłonimy tatę do współpracy przy tym - obiecała Cecylia. - Jon z
Jukkasjärvi to stary przyjaciel. Dlaczego Jon nie poprosił o pomoc jego?
Ingrid nie potrafiła na to odpowiedzieć.
- Myślę, że wiem, jak to możemy zrobić - powiedziała Cecylia.
Johannes zawitał do znajomych Magnusa Rehnberga w Olsborgmoen. Byli to jedni z
najzamożniejszych chłopów i przenocowali ich już noc wcześniej. Plan był taki, że zostaną
do pierwszego dnia Wielkanocy i dopiero pojadą do Målsnes i tam wsiądą na łódź. Była to
łódź żaglowa, której Magnus był właścicielem razem z Pederem Olsenem, z którym razem
robił interesy.
- Przepraszam, że tak wyszło - powiedział Johannes, przewracając oczami, podczas
męskiej rozmowy sam na sam z gospodarzem. - Ale kobiety są takie grymaśne, wdzięczny
jestem, że sam nie jestem żonaty.
Mężczyzna się zaśmiał. - Mają swoje różne strony, niektóre z nich są dobre, ojczulku!
Ty również je odkryjesz, wcześniej czy później.
Johannes brnął w kłamstwo. - Nie u żadnej z tych pannic - powiedział. - Nigdy nie
znałem bardziej nieobliczalnych kobiet. Raczej by tak się nie stało, gdyby był z nami
Magnus.
- On je pewnie rozpieszcza, biedne sierotki bez matki!
- stwierdził gospodarz, który nie chciał, by ktoś mógł mu potem zarzucić, że
powiedział cokolwiek niepochlebnego o córkach kupca Rehnberga.
Biedne sierotki dostały spore sakwy z jedzeniem, które położyła im na kolanach
gospodyni. Na próżno starała się je przekonać, by zostały i nie wyruszały w drogę w środku
nocy, ale siostry Rehnberg były niewzruszone. Odegrały wszystkie cechy młodych panienek,
które znały, a których nie lubiły. Były rozkapryszone i niewdzięczne i nudziły się na tej
strasznej wsi. Nie mogły się doczekać powrotu do domu, czemu nie bały się głośno dać
wyraz.
Parobek i synowie gospodarzy pospiesznie zanosili bagaże całej trójki i umocowywali
je z tyłu sań. Johannes wymienił też konie. Sam wyszedł na podwórze i doglądał, jak je
zaprzęgano do sań. Nikt się nie skusił, by zajrzeć pod futro na saniach. Sessi i Linnea były
takie nieznośne, jak tylko mogły, wszystko po to, by skrócić ich pobyt w Moen.
Młode damy aż się popłakały ze śmiechu, opowiadając Ingrid o tym, jak się
zachowywały. Ingrid było żal gospodarzy. Na pewno się wysilili, by jak najlepiej ugościć
eleganckich przybyszów, i byli teraz z pewnością bardzo rozczarowani. Ale to nie była pora
na współczucie. Zdecydowała się na to, wiedząc, co robi. Zjedli przepyszny prowiant w
drodze nad fiord. Ingrid leżała w płóciennym worze, który Johannes miał jako bagaż, kiedy
wchodzili na pokład „Madame”. Żal jej było Johannesa, który musiał ją nieść zupełnie sam.
Leżała w worze, również kiedy Johannes i siostry Rehnberg zeszły na ląd w Tromsø
w środku nocy. Wysłali posłańca z portu po sanie od Rehnbergów.
Ingrid została przeszmuglowana do niebieskiego domu piekarza boczną uliczką,
podczas gdy większa część miasta wciąż jeszcze spała.
- Chętnie zabrałybyśmy cię ze sobą do nas do domu - powiedziała Linnea - ale tam
jest pewnie zbyt wielu ludzi. Tutaj jesteście tylko wy, i nikt z nas nic powie.
Johannes nie wiedział, co ma myśleć o tym, że pod jego dachem mieszka młoda
kobieta. Miało to pozostać tajemnicą, więc wychodził z założenia, że nie wyrządzi mu to
żadnej szkody. U niego była przynajmniej bezpieczna.
- Pokierujemy Jona we właściwym kierunku, kiedy przyjedzie. Jeżeli będziemy
potrzebować pomocy ojca, nie będzie mógł nam odmówić, kiedy Jon stanie tam z dzieckiem
w ramionach. A wcześniej nikt nie będzie cię tu szukać - powiedziała wniebowzięta Cecylia,
kiedy Ingrid była bezpieczna w zacisznej kuchni. - Teraz pozostaje nam tylko czekać.
Ingrid była bezpieczna w Tromsø. Dręczyły ją poczucie winy i żal, ale uważała, że
postąpiła słusznie. Przypieczętowała swój los.
R
OZDZIAŁ
17
Lisie kręciło się w głowie od obecności tych wszystkich ludzi w domu. Na szczęście
się wyspała. Gdyby panna młoda nie była jej córką, byłaby pewnie zmuszona dzielić pokój z
kimś obcym. We wszystkich pomieszczeniach, gdzie było miejsce i gdzie mogli napalić,
nocowali ludzie. Wszystkie łóżka w domu były zajęte. Lisa wstała rano o zwykłej porze,
jednak dwie z przedsiębiorczych sióstr Anny były w wirze pracy w jej kuchni. Udawała,
jakby nic się nie stało, ale tak naprawdę wcale jej się to nie podobało.
Stina zeszła na dół razem z Iverem. On uśmiechał się jak kot, który zakosztował
śmietany ze wszystkich misek świata, ale Stina, biedactwo, miała ciemne kręgi pod oczami.
Jej pyskaci bracia droczyli się z nią, mówiąc, że młoda para pewnie nie zaznała w nocy wiele
snu. Stina nie mówiła dużo. Związała włosy i usiadła do posiłku obok Ivera. On nie potrafił
się opanować, by jej nie dotykać. Głaskał ją po ramieniu lub po włosach albo niby
przypadkiem zsuwał dłoń po jej plecach. Kalle i Matts komentowali to raz za razem.
Lisa nie mogła nic na to poradzić. Nie była w stanie stać tam i słuchać tego
bezbożnego gadania, zwłaszcza kiedy dotyczyło to jej córki. Nie mówiąc nic nikomu, poszła
do obory zająć się zwierzętami. Nikt też za nią nie przyszedł. Mówiła po fińsku do zwierząt,
ale niewiele jej to pomogło.
Kiedy wróciła, w kuchni nie było już tak wielu ludzi. Goście z Senji przygotowywali
się do drogi powrotnej i panował pożegnalny nastrój. Napełniono im skrzynki na jedzenie i
wiaderka na mleko, żeby mieli prowiant na drogę. Halvor wyglądał na nieszczęśliwego, gdy
stał, ściskając dłonie sióstr Anny. Żadna z nich nie była do niej wyraźnie podobna, ale każda
miała w sobie coś, co ją przypominało.
Lisa rozumiała ból na jego twarzy, rozumiała opuszczone ramiona i spojrzenie,
którego nie mógł oderwać od szwagierek.
- Chcieliśmy się też pożegnać z Ingrid - powiedziała Ingeborg - ale ona pewnie
jeszcze śpi.
- Ingrid nigdy tak długo nie śpi! - Stina podniosła się od stołu. Między jej brwiami
pojawiła się zmarszczka.
- Czy Ingrid nie zeszła jeszcze na śniadanie? - Lisa postawiła wiaderka z mlekiem na
podłogę tam, gdzie stała. Rozumiała równie niewiele, co córka.
- Nie powinniśmy jej przeszkadzać - powiedziała Ingeborg i podniosła dłoń
powstrzymującym gestem. Jej spojrzenie stało się tak miękkie, że można było się poczuć jak
skąpanym w czułym spojrzeniu Anny. - Była taka dzielna wczoraj wieczorem, ale ja szybko
zrozumiałam, że było jej ciężko - ciągnęła.
- O czym ty mówisz? - Stina nie dostała jeszcze kluczy do zabudowań w
gospodarstwie, ale Lisa zrozumiała, że zachowanie się z godnością gospodyni przyjdzie jej
łatwo.
- Rozmawiałyśmy o tym, jak ona tęskni za Anną - powiedziała Ingeborg, przesuwając
wzrok z jednej osoby na drugą. Wydawało jej się nierzeczywiste, że nie wiedzieli, jak Ingrid
było ciężko.
- Zrobiła się od tego rozpalona i chciało jej się płakać, biedna mała, więc
powiedziałam jej, by trochę odpoczęła. Było to dosyć wczesnym wieczorem.
W kuchni zapadła cisza. Przygniatająca cisza.
- Nie pamiętam, czy ją potem widziałam, była taka zmęczona. To było dla niej zbyt
wiele - i tak się obawiała, by nie zniszczyć tego dnia Stinie i Iverowi.
- Tak powiedziała? - Stinę przeszedł kolejny dreszcz.
Ingeborg skinęła potakująco głową. - Powiedziała, że
prześpi się w twoim starym pokoju, żeby w jej pokoju mogły się zmieścić trzy, cztery
osoby. Zawsze myśli o innych, taka podobna do matki.
Lisa nie wiedziała, czy się z tym zgodzić, ale zdążyła się zaniepokoić. Gdyby Stina
nie opuściła kuchni, zrobiłaby to Lisa. Pół minuty później Stina była z powrotem. Lisie
wystarczyło tylko rzucić na nią okiem, by zrozumieć, że coś było nie w porządku.
- Nikt tam dziś w nocy nie spał - powiedziała Stina i zbladła. Szukała oparcia w
Iverze i splotła z nim palce.
- Ale pościel leżała tak, by wyglądało, że ktoś tam leży.
- Tylko nie teraz! - Iver przeciągnął palcami po włosach.
- Myślę, że on nadal żyje - powiedziała Stina. Szukała spojrzeniem wzroku Ivera, ale
on nie chciał na nią spojrzeć.
- Sam go widziałem - powiedział do Stiny, ale nie dało się uniknąć tego, żeby
wszyscy inni go usłyszeli. - To był on. Był martwy.
Stina potrząsnęła zdecydowanie głową. Może było jeszcze zbyt wcześnie
przeciwstawiać się swojemu mężowi, tuż po ślubie, zwłaszcza na oczach dużej części jego
rodziny ale nie mogła mu potakiwać i przyznawać racji, kiedy wiedziała w głębi duszy, że się
myli.
- O czym jest ta rozmowa o martwych ludziach? - Halvor patrzył to na syna, to na
Stinę.
Żadne z nich nie chciało nic powiedzieć.
Lisa poczuła się nieswojo.
- Czy to ma cokolwiek wspólnego z robotnikiem, który nam pomagał przy żniwach,
który potem zmarł?
- Nie wiem, czy on jest martwy - powiedziała w końcu Stina. - Ingrid nie wierzy, że
on nie żyje.
- Ingrid? Dlaczego Ingrid miałaby w ogóle myśleć o nim? - Halvor nie umiał tego
zrozumieć.
- Ingrid o nim myśli - powiedziała Stina.
Iver był zbyt rozgniewany, by cokolwiek powiedzieć.
- O co tu chodzi? - Ingeborg usiadła i rozpięła z powrotem płaszcz.
Reszta osób również zwlekała z odjazdem. Wyraźnie było widać, że Ingeborg jest
zainteresowania tym, co dotyczy Ingrid. Była przecież córką Anny, to, co się jej zdarzyło, nie
dotyczyło tylko rodziny w Jakobvollen.
- Nie odjedziemy, zanim się nie dowiemy, o co tu chodzi - podkreśliła Ingeborg i nie
bała się nazwać rzeczy po imieniu. - Czy Ingrid uciekła? Razem z jednym ze żniwiarzy? I co
znaczy to mówienie o śmierci? Czy w tym domu nie było wystarczająco dużo śmierci? Czy
Ingrid uciekała już wcześniej?
- Lunatykowała - odpowiedział Halvor i zatęsknił za Anną bardziej, niż kiedykolwiek
wcześniej. Ona potrafiłaby opanować swe siostry. Ingrid nie uciekłaby z domu, gdyby Anna
nadal żyła, Ingrid nie dałaby się uwieść jakimś rolakom. Nie chciał uwierzyć, by Aron
rzeczywiście taki był. To był porządny mężczyzna z mocnym uściskiem dłoni. Ciężko
pracował i był z pewnością urodziwy w oczach kobiet. Anna obawiała się, co będą myśleć
młode dziewczyny wokół niego, śmiała się z tego, ale nie powiedziała mu nic, że ich Ingrid
mogłaby być jedną z tych podatnych dziewczyn. On sam o tym nie pomyślał. Nadal nie był
pewny, mimo że Stina tak powiedziała. Ale Stina i Iver sami powiedzieli, że ten mężczyzna
nie żyje. Nie mógł przyjść po Ingrid, jeżeli był martwy. Martwi i żywi nie mogą być razem.
- Ona kiedyś lunatykowała, nasza Ingrid - powiedział. Ingeborg się nie podda, nim nie
usłyszy jakiegoś wyjaśnienia, była dokładnie taka sama jak Anna.
- Przed świętami - ciągnął. - Ale nic się wtedy nie stało. Teraz też z pewnością
chodziła we śnie. Wtedy znaleźliśmy ją na stryszku z sianem. Teraz jest zupełnie zdrowa,
sami widzieliście. Nasza Ingrid nie ucieka z kimś, kogo ledwo zna.
Ciężko było powiedzieć, czy sam w to wierzył, ale zaczął się ubierać do wyjścia. Był
taki spokojny, że Lisa zaczęła się o niego bać.
- Pewnie ją znajdę na stryszku z sianem - rzucił przez ramię.
- Tym razem nie ma jej na stryszku - powiedziała Stina natychmiast, jak Halvor
opuścił kuchnię. - On żyje. Aron żyje. Mówiłam to już wtedy, kiedy znikło niedźwiedzie
futro u Estena. Wcześniej wrócił po futro, a teraz wrócił po Ingrid.
- Zamknij się! - Iver rzucił jej słowa prosto w twarz i natychmiast pożałował. Pochylił
głowę, przyciągnął ją do siebie, przycisnął czoło do jej brzucha i zamknął oczy.
- Przepraszam, Stino. Przepraszam.
- O co tu chodzi? - powtórzyła Ingeborg.
- Ingrid zauroczyła się w pewnym najemnym robotniku, który pracował tu przy
żniwach w lecie - powiedział twardym tonem Iver. - Wyrzuciłem go stąd. Myślimy, że być
może odwiedzał ją potem. Ale to się skończyło, bo on już nie żyje. Umarł w Tromsø przed
świętami, nawet Ingrid przyjęła to już do wiadomości.
Lisa nic nie mówiła. Widziała przed sobą Ingrid taką, jaka była w ciągu kilku
ostatnich dni - tak, w rzeczy samej, od świąt. To wtedy zaszła w niej zmiana. Mniej więcej
kiedy u Estena byli złodzieje i znikło jego futro niedźwiedzie. Potem Ingrid była weselsza,
uśmiechała się i nuciła sobie pod nosem.
Co jeżeli Stina miała rację? Co, jeżeli Aron Eriksen jednak nie był martwy? Iver
przysięgał, że to Arona złożyli do grobu, ale Stina nigdy nie wydawała się taka pewna. Lisa
wiedziała, jak wyglądają topielcy wyciągani na ląd.
- No cóż. - Ingeborg nie mogła znieść bezczynności, która ją otaczała. - Czy Halvor
będzie szukał sam?
To sprawiło, że wszyscy się ocknęli i kiedy Halvor wrócił chwilę później, wszyscy
nakładali kurtki. Nie było dla nich zaskoczeniem, że Ingrid nie było na stryszku.
Lisa cieszyła się, że Ingeborg tam była. Jej chęć działania się przydała. Nakłoniła Lisę
i Stinę, by przejrzały pokój Ingrid, by sprawdzić, czy czegoś nie brakuje. Jedyne, co do czego
obie kobiety się zgodziły, to że Ingrid wyszła w ubraniach, które wtedy na sobie miała, oraz
futrzanych butach, wierzchnim okryciu, rękawicach i szalu.
- Nie chodziła we śnie - stwierdziła Stina.
Ingeborg powiedziała to, o czym wszyscy myśleli: - W takim razie powinniśmy
założyć, że miała jakiś cel, wychodząc z domu. Nie ma pewności, że tym celem było
zniknięcie. Mogła wyjść, by zaczerpnąć świeżego powietrza, mogła mieć wypadek. W takim
razie znajdziemy ją.
Ingeborg jak generał wysłała swe oddziały na poszukiwania w różne strony.
Powiedziała im, czego mają szukać, mimo że nie było to konieczne.
Stina nie potrafiła pozostać w domu. Ubrała się, wyszła na zewnątrz i grzebała w
śniegu, dokładnie tak, jak mężczyźni. Czuła, że coś jest nie tak, ale nie potrafiła tego nazwać.
Ingrid dłuższy czas zachowywała się dziwnie. Była pewna, że Aron przyszedł po skórę z
niedźwiedzia, i w tym się Stina z nią zgadzała.
Pomylili się w Tromsø. Ten nieboszczyk był muzykantem z czarnymi włosami, ale
nie był to Aron. A to oznaczało, że Aron żył.
Możliwe, że odwiedził Ingrid, a ona nic o tym Stinie nie powiedziała.
Akurat to ukłuło ją w serce. Ona opowiedziała Ingrid wszystko. Byłaby straszliwie
rozczarowana, gdyby jej przyjaciółka wykorzystała ślub i wesele, by uciec z domu razem z
Aronem. Ale istniała taka możliwość.
To była prawda, że nie pasowało to do Ingrid, jaką znała i kochała. Ingrid brała
wzgląd na innych i bardzo się starała, by nikogo nie zranić. Ale jaki inny powód mogłaby
mieć, by zniknąć? Aron był jedyną osobą, która mogłaby skłonić Ingrid, by odwróciła się
plecami do rodziny i zawiodła wszystkich i wszystko, co kochała.
Przeklęty Aron! Mimo że wyglądało na to, że jest to jedyne wyjaśnienie, coś się
Stinie nie zgadzało. To było jak melodia, w której cały czas pobrzmiewał fałszywy ton. In-
grid taka nie była. Nie mogła taka być.
Niemożliwe było odnalezienie jakichkolwiek siadów, było ich zbyt wiele. Droga w
obu kierunkach była twardo ubita końskimi kopytami, wiele sań przejechało tamtędy,
zarówno w jedną, jak i w drugą stronę. Na śniegu na rzece również były przejechane trasy,
mimo że jedynie najśmielsi i najbardziej nieposłuszni chłopcy tam się bawili w ciągu
ostatnich dni. Ten, kto by zdołał odnaleźć jedną jedyną parę pojedynczych śladów, musiałby
być niezwykle dobry w tym, co robi. A jedyne ślady, które były poza drogą to były nowe
ślady, które sami zrobili, kiedy szli, szukając Ingrid.
Po paru godzinach ludzie zaczęli schodzić się z powrotem. Ktoś był już u
najbliższych sąsiadów, spytać o Ingrid, dla pewności. Nikt nie sądził, że była na tyle
bezmyślna, żeby pojechać przenocować do znajomych, nikomu nic o tym nie mówiąc.
Wszystkim zaczął udzielać się niepokój.
Lisa i Ingeborg zatroszczyły się o obiad. Pracowały ramię w ramię, nie rozmawiając o
niczym innym, jak tylko o jedzeniu i o tym, jak mogą wykorzystać resztki po wczorajszej
uczcie. Stół aż się uginał, kiedy ludzie wrócili do domu.
- Nikomu nic to nie da, jeśli przestaniemy jeść - powiedziała Ingeborg i podała
czajniki z kawą i czekoladą.
- Piekarz odjechał wczoraj wcześnie - powiedziała Lisa. Myślała o tym już od
pewnego czasu, ale nie widziała związku. Piekarz był takim miłym człowiekiem i też był
Finem. Nie mogła uwierzyć, że zachęcałby młodą dziewczynę do ucieczki z domu. Aby
nikomu innemu również nie przyszło to do głowy, dodała: - Ale ja sama pożegnałam jego i
panny Rehnberg. Byłam aż na schodach. Kalle zapalił pochodnie na ich saniach.
- Ingrid tam nie było - powiedział Kalle. - Byli tam piekarz i te dwie damy z Tromsø.
Ale to dziwne, że odjechali tak wcześnie.
Stina nic nie powiedziała. Wiedziała, dlaczego Johannes nie miał siły zostać dłużej,
ale nie mogła się zmusić, by to powiedzieć. Nikt poza tym go nie podejrzewał. Jeżeli by było
inaczej, wyjaśniłaby to.
- To pewnie nie było wystarczająco świetne przyjęcie dla córek kupca - powiedział
Matts. Był na służbie tak blisko miasta, że jeździł tam co najmniej raz w miesiącu, więc
wiedział co nieco o kobietach z wyższych sfer w Tromsø.
- W wykwintnych salonach wygląda to trochę inaczej - dodał.
Wyglądało na to, że to wyjaśnienie zostało przyjęte przez większość obecnych, i Stina
odetchnęła z ulgą.
- Znajdziemy ją - powiedział zawziętym tonem Iver. Pojedziemy szukać jej razem z
sąsiadami. Zgłosimy o tym lensmanowi, jeżeli nie będziemy... wiedzieć niczego nowego
przed wieczorem.
Wuj Astor dość długo siedział w milczeniu. Napełnił kubek kawą, zanim powiedział:
- Być może powinniśmy szukać w więcej osób wzdłuż rzeki...
Cisza była bolesna.
- Niemożliwe, żebym był jedyną osobą, która o tym pomyślała - ciągnął Astor,
szukając poparcia wzdłuż stołu.
Nadal nikt nic nie mówił.
- Nic mówię, że stało się to celowo, mówię tylko, że to mogło się stać. Lód jest
popękany tuż koło nas. W wielu innych miejscach lód też pęka lub topnieje. Jeżeli ktoś
wpadnie do rzeki, już się nie wydostanie na wierzch.
- Ona uciekła z Aronem - powiedziała hardo Stina. Ta możliwość, którą sugerował
wuj Ingrid, była zbyt przerażająca, by mogła brać ją poważnie. Już wolałaby, by Ingrid
uciekła, nawet jeżeli miałoby to być z Aronem Eriksenem. Złożyła razem ręce na kolanach i
ścisnęła je tak mocno, że paznokcie wbiły się jej w skórę. Nieważne, jak bardzo była
nieszczęśliwa, Ingrid nigdy, ale to przenigdy, nie skoczyłaby do rzeki!
- Ta rodzina najlepiej powinna wiedzieć, że to jest możliwe - powiedziała cicho
Ingeborg. - Rzeka zabrała wystarczająco dużo ludzi tu, w Jakobvollen. Myśl, że mogłaby
porwać jeszcze jedną osobę jest prawie nieludzka, ale to nie znaczy, że to nie mogło się
wydarzyć.
- Ole był tylko dzieckiem, nie wiedział, co robi. - Halvor nie chciał rozmawiać o
synu, który utonął.
- Jakub był prawie dorosły - powiedział Astor.
Syn i ojciec z Jakobvollen, podnieśli wzrok. Halvor wstał, a jego głos zadrżał, kiedy
powiedział: - Jakub się nie utopił! Jakub pojechał do Kanady!
Ingeborg miała tak samo spokojny, pełen zrozumienia głos, co Anna. - Drogi
Halvorze - powiedziała łagodnie - i drogi Iverze! Dopóki żyła Anna, wszyscy akceptowali-
śmy, że wolicie patrzeć na to w ten sposób. Ból stawał się w ten sposób łatwiejszy do
zniesienia. Ale Anny nie ma pośród nas, a wy oboje jesteście dorosłymi mężczyznami. My
wszyscy pogodziliśmy się z tym, że Jakub się utopił. Opowieść o Kanadzie nie jest już dłużej
potrzebna!
- Widziano Jakuba w Kanadzie! - zagrzmiał Halvor, płomiennie czerwony od
kołnierza swetra aż po nasadę włosów. - Nigdy nie zadał sobie trudu, by nam stamtąd
przysłać list, ale ludzie, którzy wyjechali, ludzie, którzy wysyłali listy do domu, mówili, że
go tam widzieli. Nie w rzece, tylko w Kanadzie! - Uderzył pięścią w stół i odszedł od stołu.
- Jakub zniknął - powiedział cicho Iver. - Nie w rzece, ciociu. Jakub zniknął. Podobno
widziano go w Kanadzie. Nie dostaliśmy żadnego listu. Jakub ma swoje powody, by
postępować właśnie tak, ale dla mamy powinien był zadać sobie trud napisania listu. Jakub
się nie utopił.
- To, co zabiera rzeka, zazwyczaj gdzieś wypływa. Rzeka nie jest jak ocean. - Lisa
spróbowała pomóc swemu nowemu zięciowi. Musiała wyjaśnić tym ludziom z wybrzeża,
jaka naprawdę była rzeka.
- Sąsiad z południa stracił brata w rzece - pociągnął temat Iver. - On wypłynął potem
na ląd. Nasz Jakub wyjechał z własnej, nieprzymuszonej woli.
- Tak samo jak Ingrid - wyrwało się Stinie. - Przyszedł po nią Aron.
- Być może masz rację - westchnął Iver. Był zmęczony walką o to, co chciał, by było
prawdą. - Ale nawet Aron nie może podróżować niezauważony przez nikogo. Jeżeli żyje, to
jest tylko człowiekiem, ten czart! I go znajdziemy. Jego oraz Ingrid. Zabierzemy ją do domu,
tu, gdzie jest bezpieczna, nieważne, jak cholernie długo to potrwa.
- Zapominasz o jednej rzeczy - powiedziała łagodnie Stina. - Jeżeli Ingrid jest z
Aronem, to jest bezpieczna.
Iver popatrzył na swą żonę.
- To nie tego słowa bym użył - powiedział krótko, nim on również opuścił stół i
podążył za ojcem.
W namiocie w szwedzkiej dziczy Aile usiadła i chwyciła się za brzuch. To było inne
uczucie, niż kopanie, do którego już się przyzwyczaiła. To był ruch, który nie przypominał
niczego, co znała wcześniej. Siedziała całkiem cicho, niemalże wstrzymując oddech.
Aron wpatrywał się w nią badawczo.
- Czy coś się stało?
Zacisnęła usta, jakby chcąc zmusić swe ciało, by było jej posłuszne, ale nie udawało
jej się to już od kilku miesięcy. Spontanicznie zacisnęła nogi, ale nie mogła zrobić nic, co by
powstrzymać to, co się działo.
- Wody odchodzą - wystękała, wpatrując się przerażona w Arona. - Jest za wcześnie!
Więcej sag na:
http://chomikuj.pl/kotunia89
1
namiot eskimoski
2
Jeden ort - 24 szylingi