Pedersen Bente
Roza znad Fiordów 14
Rozstania i powroty
Joe O'Connor, brat nieżyjącego Seamusa, wyprawia się w podróż do
Irlandii, by kontynuować tam przygotowania do zbrojnego oporu
przeciw Anglikom. Zadanie jest niebezpieczne - wokół czai się
zdrada i, jak się okazuje, ufać nie można nawet bliskim. Joemu
tawarzyszy Roza, która postanowiła wracać do Norwegii. Aby
ratować życie swoje i małej córeczki, musi uciekać pod osłoną nocy.
Rozdział 1
Nie musiałam tu przychodzić sama. Mattias zaoferował mi swoje
towarzystwo, zanim zdążyłam wyjaśnić, dokąd się wybieram, a i
Liisa odradzała mi samotną wyprawę. Jej troskliwość mnie
męczy, mimowolnie od niej uciekam. Podjęłam decyzję, by
przybyć tu samotnie.
Nastało ciepłe lato, w głąb fiordu zawiewa lekka bryza. Zbocza
gór zielenią się aż po szczyty i tylko dolatujący nawet tu zapach
siarki przypomina, gdzie naprawdę jestem i co skrywają te góry.
Odwrócona tyłem do kopalni, twarzą ku morzu łatwo daję się
unieść na skrzydłach fantazji. Zamykam oczy. Wyobrażam sobie,
że pieszczący mnie lekko wiatr przemyka przez skąpane w słońcu
bezkresne równiny Georgii. Często tęsknię za tamtymi stronami,
choć równocześnie oszałamia mnie świadomość, że nade mną
znów roztacza się klarowny nieboskłon.
Szerokim łukiem omijam grób Synneve. Zbieram w sobie siły.
Tym sposobem dowiaduję się, kto jeszcze odszedł do wieczności
w ciągu tych lat, gdy mnie tu nie było. Czytam nazwiska i
przypominam sobie twarze ludzi, ich głosy, a nawet gesty.
Zatrzymuję się na moment przy białej, kamiennej płycie Malene
Marii Crowe. Liisa wspominała
wczoraj, że pani Malene nie żyje, co napełniło mnie żalem i
smutkiem, mimo że dla tej wytwornej damy byłam właściwie
nikim. Tak samo jak dla wszystkich tutaj. Rallarroza...
Zona dyrektora umarła, osierociwszy dwoje dzieci, Hildę i
Henry'ego. Miała zaledwie czterdzieści pięć lat. Na skromnym,
białym kamieniu wyryto czarne litery i datę 13 listopada 1843.
Dyrektor Crowe nie lubi przesady. Zresztą ludzie naprawdę
majętni, jak sama się o tym przekonałam, bywając w takich
kręgach, nie afiszują się swoim bogactwem.
Pani Malene zmarła w listopadzie 1843 roku, a więc niedawno,
ubiegłej jesieni. Przypominam sobie, jak trudny był to dla mnie
czas. Okazuje się, że nie ja jedna wówczas cierpiałam.
Nigdy nie zobaczę już grobu Seamusa. Mam jednak wciąż w
pamięci jego urodziwą twarz i jestem pewna, że nigdy, przenigdy
nie zapomnę blasku, jaki od niego emanował.
Obraz mego męża nie rozmył się w mych wspomnieniach wraz z
upływem czasu. Przeciwnie, w Kildare, gdzie słuchałam
opowieści tych, którzy znali Seamusa jako dziecko i młodego
chłopca, nabrał jeszcze ostrości. Zwłaszcza mężczyźni, zapo-
minając często, że jestem w ich gronie, wyjawiali pilnie strzeżone
tajemnice.
Lakoniczne gorzko-słodkie uwagi Molly.
Poznałam innego Seamusa. Innego niż ten, który trzymał mnie w
ramionach i chronił przed wszelkim złem tego świata.
Pokochałam go jeszcze mocniej, gdy uświadomiłam sobie, że
chronił mnie także przed samym sobą. Seamus dotrzymywał ty-
sięcy danych mi obietnic. Nie miałam żadnego powodu, by go nie
kochać, i nadal tak pozostało.
„... okłamywał cię" - powtarzała Molly po wie-lekroć. „On
zresztą przeważnie kłamał, często nie zdając sobie z tego sprawy.
Przez całe swoje życie tkwił w kłamstwie. Nie w jednym, ale w
niezliczonej ich ilości, Rosi...".
Ale ja czuję, że tak naprawdę Seamus mnie nie okłamał.
Przemilczał jedynie to, co, jak sądził, mogło mi zaszkodzić.
Osłaniał mnie przed mrocznymi stronami swojej osobowości.
Czy mogłabym nie odczuwać przywiązania do takiego
mężczyzny?
Zataczam coraz mniejsże łuki. Odnajduję grób Jensa. Przystaję
na moment, prześlizgując się spojrzeniem po wyrytym w
kamieniu nazwisku, dacie urodzin i śmierci. Wydaje mi się, że
przestałam już go nienawidzić. Wciąż jednak na wspomnienie o
nim czuję złość i gorycz. Ale to nie ma nic wspólnego z
nienawiścią.
Przypominam sobie wszystkie dobre uczucia, jakie we mnie
budził. Wiem, że musiałam doświadczyć tej ślepej uległości
wobec niego, musiałam podążyć ścieżką, która krzyżowała się z
drogą jego losu, bo bez tego nigdy nie spotkałabym Seamusa.
Teraz już wiem na pewno, że Seamus stanowił sens mojego
życia. Miłość do niego to najwznioślejsze uczucie, na jakie mnie
było stać. Poza tym, że pokochałam go i urodziłam mu dzieci, nie
wydarzyło się w mym życiu nic ważniejszego.
Nie zatrzymuję się na długo przy grobie rodziców. Czas nie leczy
wszystkich ran. Nie każdy ból daje się ukoić. Nie przyszłam tu
zderzyć się z tym, co rwie na strzępy moje serce. Kiedy jednak
opuszkami palców muskam wspólną mogiłę moich
rodziców, przenoszę się z powrotem myślami do Irlandii, na inny
cmentarz, na grób innej matki...
- Nikt się nie spodziewał waszego powrotu -rzekł Frank
O'Shaughnessy oschle, a jego twarz pozostała nieprzenikniona. -
Ona też nie.
Od południowego zachodu od strony oceanu wiał chłodny wiatr,
w porywach tak silny, że bryzgał morską wodą. Zdawało się, że
to pada deszcz. Gruba warstwa ołowianych chmur zakryła niebo.
Chmury przesuwały się na wschód, zmieniały kształty,
rozciągały się i rwały, poddając się zachciankom wiatru. Trudno
było uwierzyć, że gdzieś pod tą grubą, szarą powłoką świeci
słońce.
Na cmentarzu hulał wiatr. Przy jednej z mogił przystanęło troje
dorosłych. Młody mężczyzna tulił do piersi dziecko, sprawiając
wrażenie, że utrzymuje się na nogach wyłącznie dzięki
maleńkiemu zawiniątku, którego się uczepił. Walczył ze łzami,
które cisnęły się mu do oczu od chwili, gdy przekroczyli
cmentarną bramę i przeszli wzdłuż kamiennego muru
oddzielającego cmentarz od pól.
- Przecież musiała wiedzieć, że wrócimy, skoro zginął Seamus -
odezwał się chrapliwym głosem Joe.
- Mówiła, że nie ma już na kogo czekać - odparł krótko wuj. -
Gdybym nie wiedział naprawdę, jak to się stało, sądziłbym, że
sama zadała sobie śmierć - dodał anglikański pastor.
Joe prześlizgnął się wzrokiem po prostym, ale pięknym
kamieniu, który matka sama wybrała po śmierci ojca. Teraz pod
nazwiskiem ojca jest wyryte także jej.
... Owen O'Connor...
... Charlotte O'Connor...
- Nie dożyła nawet pięćdziesięciu lat - odezwał się cicho Joe. -
Zabrakło paru tygodni... - Zacisnął usta w wąską kreskę, a potem
dodał: - Powinna wyjechać razem z nami. Skończyłaby się jej
harówka. Postąpiliśmy niegodziwie, zostawiając ją w Irlandii.
Trzeba ją było zmusić do wyjazdu!
- Nie harowała, odkąd zamieszkała tutaj - odparł krótko Frank. -
Z radością pomagała tym, którzy mieli mniej niż ona. Nie
męczyło jej to. Twojej matki nikt nie mógł do niczego zmusić,
Joe - dodał Frank, zaśmiawszy się krótko.
- Seamus powinien ją przekonać - odparł Joe ze smutkiem.
- Próbował - wtrąciła się Roza.
Czuła te słowa na swoich wargach, słyszała swój głos. Pamiętała
tamtą chwilę, gdy Lottie z uporem powtarzała, że Irlandia jest jej
domem, jej światem, jej ziemią. W tych słowach kryło się coś
więcej niż upór. Wyzierała z nich duma i miłość do ojczystego
kraju.
- Twoja matka nie byłaby szczęśliwa w Georgii - zwróciła się do
Joego Roza, zdając sobie sprawę, że nie jest to żadną pociechą.
- Ale by żyła! - przerwał jej syn Lottie.
Ubrany w obszerną kurtkę z owczej skóry trzymał na rękach Lily.
Dziecko było spokojne. W ramionach Joego czuło się
bezpiecznie i ciepło. Znało jego głos i nawet jeśli pobrzmiewał
głośniej niż zwykle i drżał z emocji, nie wyrywał maleństwa ze
snu.
- Przemawia przez ciebie rozpacz, Joe.
Joe słyszał głos Rozy jakby z oddali. Przepełniał go ból nie do
zniesienia. Zachował się po męsku,
gdy śmierć odebrała im Petera i Seamusa, którzy narażali swoje
życie, nie bacząc na niebezpieczeństwa. Dzielnie zniósł żałobę po
śmierci brata i szwagra, choć wciąż tkwiła niczym cierń w jego
sercu.
Ale ze śmiercią matki nie umiał się pogodzić.
Jego mama powinna żyć zawsze...
... łagodne dłonie, uśmiech, którego nie sposób dostrzec w żadnej
innej twarzy. Mądre, przenikające na wskroś oczy wiedziały
zawsze z niezachwianą pewnością, kiedy uczynił coś złego i za-
służył na karę. Pocieszające dłonie głaskały go po włosach nawet
wówczas, gdy uważał się już za dorosłego. Jej zdrowy rozsądek.
Mądre opowieści, które ubarwiały wieczory dzieciństwa, złożone
dłonie i modlitwy, które kierowała do Matki Najświętszej,
ponieważ uważała, że nie godzi się absorbować swoimi
sprawami samego Boga. Głowa pochylona nad jakąś pracą przez
wszystkie godziny dnia, a często i nocy. Skąpe światło niszczące
jej wzrok...
Ciepło i siła...
Miłość...
... wszystko, co miało związek z matką, przestało istnieć. Jej
martwe ciało zostało złożone w ziemi, na której odcisnęły się
teraz ślady ich butów...
Roza stąpała wokół miejsca, które powoli zarastało trawą i
wrzosami, przykrywając nagi ugór, pozbawiony warstwy darni.
Delikatnym, acz zdecydowanym ruchem wyjęła z ramion Joego
maleńką Lily. Nie oponował. Pozwolił jej zabrać dziecko.
Ramiona mu opadły, ciało ciążyło, jakby było z ołowiu. Tylko
ból odczuwał dotkliwie. Stał mroczny, ponury w gnanej wichrem
mgle, która
przesuwała się tak szybko, że widział ją i miał wrażenie, iż czuje
na policzkach niechciane, wilgotne pieszczoty.
- Twoja matka wywodziła się z tego kraju, z tej ziemi. - Roza,
intensywnie wpatrując się w szwagra, wypowiadała słowa tak
cicho, jakby tylko powtarzała je w myśli, ale Joe słyszał je mimo
to. -Twoja matka urodziła się wśród tych wzgórz, rzek,
wrzosowisk i bagien. I chmur. Była częścią tego krajobrazu, tej
ziemi i powietrza. Należała do nich tak samo, jak one należały do
niej...
- Mama nigdy nie otrzymała dokumentów, które by stwierdzały,
że posiada cokolwiek - uśmiechnął się Joe z goryczą.
- Nie potrzebowała dokumentów, by czuć wspólnotę z tym
miejscem - przekonywała Roza. - Chociaż nie była jej
właścicielką, ta ziemia należała do niej. Ty, Joe, jako Irlandczyk
powinieneś to rozumieć bardziej niż ja! Przecież wy kochacie
ziemię ponad wszystko. Czyż nie?
Joe czuł, że te słowa nie dotyczą jego, choć tak trafnie opisywały
tego Josepha 0'Connora, od którego nie mógł uciec, nawet gdyby
tego pragnął bardziej niż czegokolwiek. Ukucnąwszy, chwycił w
opaloną dłoń mokry mech z grobu matki. Wiosna ofiarowała tej
jałowej i suchej ziemi wilgoć. Zupełnie inna w dotyku była
urodzajna gleba w Rose Garden. Niczym pieszczoty dwóch róż-
nych kobiet.
- Mylisz mnie, Rosi, z kimś innym - odpowiedział ze smutkiem i
popatrzył na nią z ukosa. Odszukał jej spojrzenie i uderzyło go,
jak bardzo pasuje do tego krajobrazu. Stała pośród mchów i
moczarów, pomiędzy niebem a morzem. Zachodni
wiatr targał jej drobną postacią, ale ona była silna tak samo jak
jego matka. Może Roza ma rację, mówiąc, że Lottie stanowiła
jedność z tutejszą ziemią, morzem i powietrzem. Ale chyba nie
zdaje sobie sprawy, że i ona sama należy do tego miejsca, do
Irlandii.
- Jej już nie ma - odezwał się po chwili. - Nie czuję tu bardziej jej
bliskości niż gdziekolwiek indziej.
- Nie bluźnij! - upomniał go wuj, ale spojrzenie, jakim obrzucił
go siostrzeniec, nakazało mu zamilknąć. Frank, zagorzały
moralista, zrozumiał bez słów, że Joe, którego oczy pociemniały
od cierpienia i bólu, daleki jest od szyderstwa. Synowie Lottie nie
potrafili udawać, żaden prócz jednego.
Ten jednak, choć obdarzony wielką charyzmą, nigdy nie wyrażał
ochoty, by wykorzystać ten talent w służbie kościoła, nad czym
Frank bardzo ubolewał. Seamus potrafił przemawiać. Posiadał
ową rzadką umiejętność skupiania na sobie uwagi tłumu. Był
urodzonym przywódcą. Niestety, właśnie te cechy, jak się
domyślał Frank 0'Shaughnes-sy, przywiodły go na zgubę.
Niewiele się dowiedział o szczegółach śmierci Seamusa. Joe
przyznał niechętnie, że brat padł od kuli w następstwie kłótni. A
Roza, ta dziwna, obca kobieta, której udzielił ślubu z Seamusem,
zanim uciekli z kraju, dodała z lodowatym chłodem w błękitnych
oczach, że Seamus został zabity przez złych ludzi, w czasie kiedy
właśnie postanowił wszystko zacząć od nowa.
- Może taki los był mu pisany - westchnął Frank i popatrzył na
oddalającego się Joego.
Chłopak zmężniał od czasu, gdy opuścił Irlan-
dię. Stał się dorosłym mężczyzną. Ale nie takim, jakiego widział
go Frank w swych pełnych nadziei marzeniach. Największy
problem pastora polegał na tym, że snuł plany dotyczące
przyszłości dzieci swoich braci i sióstr, z których żaden się dotąd
nie ziścił.
- A może taki los pisany był wam wszystkim? Seamus tak bardzo
poświęcił się dla sprawy, że sprowadził śmierć na siebie i na
Charlotte.
Usłyszawszy te słowa, Joe zatrzymał się. Zareagował zupełnie
jak nieżyjący już brat. W tym momencie bardziej niż
kiedykolwiek przypominał wyjętego spod prawa Seamusa.
- Seamus uczynił to, co do niego należało. Nie sprowadził śmierci
na mamę. Zresztą ona bardzo kochała Seamusa i dobrze
wiedziała, czym się zajmuje jej pierworodny. Była z niego dumna
i nie chciała, by się zmienił. Tym bardziej, że Seamus nie
traktował tego jako zabawy. Miał to we krwi. Nie mógł wybrać
nic innego. Zrobił to, co było jego powinnością, jako Irlandczyk,
jako mężczyzna, jako O'Connor wreszcie...
- A teraz ty przejąłeś po nim schedę? - zapytał Frank, unosząc
brew. - Po co wróciłeś, Joseph? Pragniesz pójść w ślady brata?
Uwierz mi, on poruszał się po bardzo niebezpiecznych
ścieżkach...
- Przybyłem po to, by towarzyszyć Rosi, a także po to, by zabrać
mamę - odparł Joe stanowczym głosem, na chwilę przekonując
zarówno samego siebie, jak i wuja.
- On wie - odezwała się Roza, kiedy zostali sami w kamiennym
domku stojącym tuż obok probostwa. - Domyśla się wszystkiego.
Mam wrażenie,
że potrafi czytać w myślach. Wie, po co przyjechałeś do Irlandii,
Joe. To bardzo niebezpieczne dla ciebie. On ci zagraża!
- Przecież to mój wuj - uśmiechnął się Joe, skrywając kiełkujący
w nim strach. - Brat mojej mamy. Nie wydał Seamusa, dlaczego
więc miałby zachowywać się inaczej w stosunku do mnie?
Frankowi można przypisywać różne przewinienia, ale nie wolno
zapominać o tym, że roztacza ochronny parasol nad rodziną.
Joe wyprostował nogi i przysunął je bliżej pieca, w którym przed
chwilą napalił. Nie byłby jednak synem Charlotte, gdyby nie
odczuwał z tego powodu lekkich wyrzutów sumienia. W gruncie
rzeczy pora dnia była jeszcze zbyt wczesna na to, by grzać w
izbie. Konieczność oszczędzania ukształtowała w O'Connorach
mocny charakter. Trzeba silnej woli, by doczekać zmroku i
dopiero wtedy napalić w piecu suchą darnią albo drewnem
zebranym pod osłoną nocy i groźbą kary na plażach jarla.
Rozrzutność uważana była za grzech, a przynajmniej za skazę na
charakterze.
Ale teraz Joe czuł się usprawiedliwiony obecnością maleńkiej
Lily. Dziecko musiało mieć ciepło. Nawet Lottie bez wahania
napaliłaby w piecu w izbie Rozy i jej córeczki.
Tyle że on nagrzał także w ciasnej kuchni, a to niewybaczalna
rozrzutność. Joe przypomniał sobie Rose Garden i Favourite.
Jakże pragnął, by mama mogła zobaczyć obie plantacje i
doświadczyć tego, że życie nie jest wyłącznie nieustającą
harówką...
... życie bywa takie łatwe i wygodne...
- Owszem, Frank to twój wuj - ciągnęła tymczasem Roza,
nabierając powietrza przez zaciśnię-
te zęby i wydychając je przez nos. - Ale równocześnie stoi po
stronie wroga. Wydaje ci się, że możesz jeździć po kraju,
prowadzić agitację i wygłaszać płomienne mowy, a twój wuj się
o tym nie dowie? To tylko kwestia czasu. Prości ludzie też
chodzą do jego kościoła.
Roza bała się o niego. Mimo że starała się nie okazywać strachu,
Joe wyczuł to wyraźnie. Uczucie to było przyjemne, ale zarazem
niepokojące. Wszystko, co działo się teraz w jego życiu, było dla
niego nowe, ale w przeważającej większości wywoływało w nim
pozytywne odczucia.
Strach, który nosił w sobie głęboko, stanowił rodzaj siły
popychającej go do działania. Nigdy nie przypuszczał, że polubi
to zajęcie. Ale przemówienia, skoncentrowana na nim uwaga,
żarliwe reakcje tłumu, oszałamiały go jak dobre wino podane do
wykwintnej kolacji albo aromatyczne cygaro.
Zastanawiał się, czy Seamus odczuwał podobnie. Może zwierzał
się z tego Rozie, ale Joe nigdy nie miał śmiałości jej o to zapytać.
Zresztą nie sądził, by była skłonna mu cokolwiek powtórzyć.
- To bardzo niebezpieczne - odezwała się Roza cicho.
- Wiem.
Usiadł na stołku i pochylił się, gorączkowo splatając dłonie i
opierając łokcie na udach. Czuł, jak drżą mu mięśnie nóg.
Ciemna, niemal czarna grzywka opadła mu na czoło, ale nie
zwracał na to uwagi.
- Seamus wiedział, że grozi mu niebezpieczeństwo, ale nie
powstrzymywało go to przed działaniem. Może w końcu
zrozumiałem, co go tak nakręcało. Może musiałem sam tego
doświadczyć.
Stanąć przed tłumem ludzi pozbawionych wszelkiej nadziei
prócz tej, którą im przynosimy. Sądziłem, że wiem, ponieważ tu
się urodziłem, ponieważ wyrosłem w biedzie. Ale okazuje się,
Rosi, że niczego nie pojmowałem. Teraz, kiedy doświadczyłem
dostatku i wiem, jak żyć pełnią życia, nie potrafię się tym cieszyć,
bo pamiętam, skąd się wywodzę. Może i ja jestem częścią tej
ziemi, tego kraju, tak samo jak mama, jak Seamus? Może wcale
tak bardzo się od nich nie różnię?
- Oni nie żyją - odpowiedziała mu Roza. - A ty żyjesz, Joe.
Seamus zginął w gruncie rzeczy z powodu broni, którą obiecujesz
tutejszym ludziom. Zginął z powodu słów, które wypowiadasz za
każdym razem, pojawiając się wśród tłumów i stając się
marionetką, której potrzebują. Myślisz, że nie znam przesłania
tych słów? Przecież powtarzasz je za Seamusem. To jego mowy,
jego poglądy. Kiedy zamknę oczy, słuchając ciebie, Joe, widzę
nie ciebie, ale Seamusa. To bardzo niebezpieczne! Ty się do tego
nie nadajesz, Joe. Nigdy przecież nie marzyłeś o władzy, prawda?
- Roza pokręciła głową i odpowiedziała, zanim jej pytanie
zdołało do niego dotrzeć: - Oczywiście, że nie marzyłeś! Nie
kazałbyś uprawiać Jenny Rose Garden, gdybyś pragnął władzy.
Nie jesteś takim typem człowieka, Joe. Masz inny charakter.
Powinieneś zostać w miejscu, do którego należysz, i dokonać tam
czegoś dobrego. Albo wyjechać z Ameryki, zanim wybuchnie
wojna, a nie szukać innego pola bitwy tu, w Irlandii...
- Sądziłem, że uważasz, iż jestem podobny do Seamusa - odezwał
się cicho, patrząc w stronę pieca. Zdawało mu się, że poprzez
żelazne drzwiczki dostrzega żar. Nie wiedział jednak, czy to
prawda,
czy przywidzenie. Ostatnio miał kłopoty z oddzieleniem snu od
jawy, fantazji od rzeczywistości. -Myślałem, że dzięki temu
wciąż żywe są w tobie wspomnienia o nim - ciągnął. - Ze przez to
czujesz, że jesteś bliżej niego. Czyżby było inaczej, Rosi?
Zrobiłaś ze mnie głupca?
- Może oboje oszukujemy się nawzajem - skwitowała krótko, nie
przybliżając go ani trochę do prawdy. A może nie istniała żadna
prawda, żadna rzeczywistość bardziej realna od tej, którą sobie
wyobrażali.
- Strach towarzyszy walce - stwierdził Joe, by przerwać
przedłużającą się ciszę. - Myślę, że Seamus też tak to odbierał.
Zapewne ściskało go równie mocno w dołku jak mnie. Ale ten
strach nie paraliżuje, przeciwnie, pobudza do działania. By kon-
tynuować dzieło Seamusa, muszę pogodzić się z tym
nieodłącznym towarzyszem. - Joe wbił swoje szare oczy w Rozę i
dodał: - Poza tym strach zwiększa moje bezpieczeństwo.
- Chcesz przez to powiedzieć, że Seamus zginął, ponieważ
przestał się bać? - zdziwiła się Roza.
- Pod koniec stał się dufny i zarozumiały. Roza przyznała mu
rację, choć nigdy wcześniej
nie patrzyła na to z takiej strony. Dotąd zresztą nie rozmawiała o
tym z Joem.
- Zrozumiałem to i owo, od czasu gdy zeszliśmy na ląd w
Dublinie - rzucił Joe z namysłem i wyprostował się w krześle,
jedną rękę opierając na stole. Nie miał tak muskularnych ramion
jak Seamus, ale był tak samo ogorzały. Obaj pracowali na
plantacji równie ciężko. Joe miał na sobie białą koszulę uszytą z
cienkiej bawełny, uprzędzionej na kołowrotkach, których duża
część należała w Sa-
vannah do O'Connorow, a potem utkanej na krosnach w tym
samym mieście. Także zakłady włókiennicze stanowiły po części
ich własność. Koszulę uszyła jedna z krawcowych, która
mieszkała w budynku wykupionym przez O'Connorow, stojącym
przy ulicy tuż obok portu w Savannah. Joe wiedział, kto kupił ten
budynek i kto był tam mile przyjmowanym gościem o każdej
porze, kiedy zapukał do drzwi. Sam dziękował kobiecie parę razy
za gościnę i przyznawał, że wszystko, czego się podejmowała,
robiła z równą zręcznością i gorliwością. I nie dotyczyło to
bynajmniej wyłącznie usług krawieckich.
- Rozumiem, Rosi, dlaczego Seamusowi tak trudno było się z
tego wycofać - powiedział Joe z żarem, a zarazem z głębokim
smutkiem, zdradzającym jego tęsknotę i ból, ale także
determinację, z którą podjął się kontynuacji dzieła
zapoczątkowanego przez brata. - Wiem, że kroczę jedynie jego
śladami, ale przestałem uważać, że to coś złego. Przeciwnie,
sądzę, że to jedyna właściwa droga.
- Sprawa? - powtórzyła z powątpiewaniem i zdjęła żakiet.
W czarnym kolorze raczej nie było jej do twarzy, ale w Irlandii
przywiązywano wielką wagę do konwenansów. W Georgii Roza
mogłaby sobie pozwolić na to, by nosić brązowe lub błękitne suk-
nie, wywoływałoby to co najwyżej dezaprobatę Jenny i jej
podobnych.
W Irlandii nie do pomyślenia było, by wdowa pokazała się w
innym niż czarny strój.
-Tak, sprawa - potwierdził Joe, kiwając głową. - Czasami, Rosi,
ludzie wolą toczyć beznadziejną walkę, niż w ogóle nie stawiać
oporu. Bo najgor-
sze, co może się zdarzyć, jest to, że ludzie stracą szacunek dla
samych siebie, bo tym samym tracą duszę.
Uśmiechnęła się krzywo. Jego słowa docierały do niej, nie
poruszając w niej żadnej wrażliwej struny. Milczała. Wydawało
się, że uśmiecha się na pół ironicznie. W gruncie rzeczy nie był to
uśmiech. Opadający lewy kącik ust sprawiał wrażenie, że prawy
wyglądał na uniesiony w rozbawieniu, nawet gdy nie takim
kierowała się zamiarem.
Joe poczuł się urażony. Nie rozumiał, dlaczego z niego szydzi.
Jeśli uważa go za próżnego, to identyczny zarzut może postawić
sobie.
- Co takiego uczyniłem, że zasłużyłem na twój ironiczny
uśmiech? - zapytał napastliwie.
- Słyszałam już kiedyś te słowa - odparła, a w jej oczach nie tliła
się najmniejsza radosna iskra. Joemu wydawało się, że dostrzega
w nich litość. Odrzucił jednak tę myśl, ostatnie bowiem, czego
oczekiwałby od Rozy, to współczucie.
Poluzowała węzeł na karku. Nie cierpiała upinać włosów, ale
jako wdowa po Seamusie godziła się przestrzegać tutejszych
zwyczajów. Zresztą nawet jako mężatka musiałaby w Irlandii
upinać włosy w kok, chcąc okazać szacunek mężowi. Z miłości
do Seamusa była gotowa do takich poświęceń.
Wiązała więc włosy ciasno z tyłu, gładko je zaczesując i
pozwalając, by odsłonięty policzek przyciągał wzrok innych.
- Myślisz, że on ze mną nie rozmawiał? - zapytała.
- Nie mam zamiaru cię o nic wypytywać. To sprawy między
wami.
- Żaden z was, braci, nie jest do niego podobny - stwierdziła
stanowczo.
Joe, który zawsze uważał, że jego i Adama łączy wiele
wspólnych cech z Seamusem, co zresztą potwierdzali inni, poczuł
się dotknięty. Seamus wystarczająco często powtarzał, że Adama
i jego ceni sobie najbardziej spośród braci. Wiedzieli o tym i
uważali za coś oczywistego. Tymczasem Roza teraz temu
zaprzecza. Ona, ta obca kobieta, którą brat pokochał, która utkała
zaledwie parę wątków w barwnym gobelinie jego rodu.
Kim ona jest, by mówić takie rzeczy...
- Choć wszyscy upodobniliście się do niego -dodała,
zaprzeczając na pozór swoim własnym słowom. - Seamus wciąż
powtarzał to wszystko, co ty teraz mówisz, Joe. Nauczył cię tego?
Joe zdziwił się, bo zdawało mu się, że wypowiada własne myśli.
Czasem rzeczywiście przypominały trochę coś, co słyszał
wcześniej, a kiedy zacisnął powieki, pojawiała mu się twarz
Seamusa z tym lekkim uśmiechem upodabniającym go do
chytrego lisa.
Mama zawsze powtarzała, że Seamus jest podobny do lisa, jemu
jednak kojarzył się bardziej ze lśniącą, zwinną łasicą. Kiedy tak
przypominał sobie roześmiane oblicze brata, nabierał pewności,
że powtarza jego słowa, a wszystkie wzniosłe myśli, które lęgną
mu się w głowie, należały wcześniej do Seamusa. Najstarszego
brata wszyscy uważali za mądrego, czarującego i najbardziej
elokwentnego z całej rodziny. To on był wszak ulubieńcem
elfów.
- Czyż to nie Seamus nauczył mnie tego wszystkiego, co
potrafię? - zapytał Joe.
Roza właśnie to chciała usłyszeć. Zależało jej, by potwierdził, że
to, kim jest, zawdzięcza Seamusowi. Odczuła pociechę,
pozwalającą jej odgrodzić się od bólu.
- Posługujesz się jego słowami - stwierdziła wymijająco.
Oboje zdawali sobie sprawę, że popełnili błąd. Za każdym razem
kończyło się tak samo. Przestali już liczyć, ile razy postąpili
niewłaściwie.
Roza wiedziała, że Joe, który został wychowany w
posłuszeństwie dla biblijnych przykazań, nigdy nie uczyni
pierwszego kroku. Wydawało mu się, że przeżył ból i
upokorzenie, ale co on wie o bólu? Przypomniała sobie własne
dzieciństwo: falującą na niebie zorzę i uderzenia pasem, który
sięgał jej dziecięcego ciała wpierw twardą, mosiężną sprzączką.
Kiedy szare oczy Joego spoczęły na niej, rozpięła żakiet.
Rozbawiona obserwowała, jak dyszy, gdy ona dotyka kolejno
drobnych, perłowych guzików u bluzki koloru gołębiego. Już
tylko to utwierdziło ją w przekonaniu, że młodszy brat nigdy nie
nauczył się od Seamusa niczego naprawdę wartościowego.
- Sprawiasz, że jestem bliżej niego - powiedziała, potrząsając
włosami tak, że zatańczyły na jej ramionach niczym lśniące
miedziane nitki poprzetykane jedwabiem.
Nigdy nie przestawało jej dziwić, że mężczyźni są tak mało
skomplikowani. Ze tak łatwo ich oszukać. Nie pragnęła tego, w
głębi serca bowiem chciała, by oni ją rozszyfrowali, by Joe ją
rozszyfrował. Był jej bowiem naprawdę bliski. Nie tkwiła w nim
nawet odrobina zła. Był 0'Connorem, ale zarazem
0'Shaughnessym, a pomiędzy tymi dwoma rodami tańczyły elfy i
czyniły je łatwowiernymi. Seamus przynajmniej zachował
jasność umysłu...
- Bliżej? - zapytał Joe i zsunął się z krzesła. 0'Connorowie mieli
takie miękkie ruchy. Joe po-
ruszał się tak samo jak Seamus. Nie zawsze mu kłamała. Gdzieś
w samym jądrze bólu tkwiła w Rozie szczerość. Nie chciała go
zranić. Był jej bardzo bliski, tak samo jak wszyscy ci, których
kiedyś nazwała przyjaciółmi.
Westchnęła, gdy rozwiązywał jej gorset, a gorącymi ustami
przylgnął do gorącej skóry powyżej talii.
- Zabierasz mnie bliżej niego - rzekła chrapliwie i to wcale nie
było kłamstwo.
Włosy noszę tutaj rozpuszczone. Rozwiązałam węzeł na karku,
gdy tylko została podniesiona kotwica w Liverpoolu. Wrzuciłam
spinki do morza i pozwoliłam wiatrowi targać włosami, póki nie
ustąpił ból, póki nie ochłodziłam umysłu. Na statku nikt mnie nie
znał. Nikt nie wiedział, kim jestem.
Tutaj już nie ma to żadnego znaczenia.
Dość krótko przestrzegałam tutejszych norm, nigdy dla mnie nie
istniały. Przecież i tu uważana byłam za wdowę. Peder wszak
przepadł już dawno temu. Gdybym chciała, mogłabym im
opowiedzieć, że on naprawdę umarł, że naprawdę jestem wdową.
Nie chcę jednak.
To nie ma sensu.
Za moimi plecami zachrzęściły kamyki. Znam te kroki, choć już
tak dawno się w nie nie wsłuchiwałam. Idzie ścieżką, by nie
deptać gęstej trawy, co wywołuje we mnie głupią wdzięczność.
Czuję się rozdarta. Doceniam, że nie narzucał mi się, kiedy
chciałam być sama. Ale nie chcę, by mnie chronił. Nie będzie
moją tarczą przed bólem.
Pozwolę mu stać obok, ale nigdy z przodu, gdzie wiatr i
spojrzenia smagają najmocniej.
Kładzie jedną dłoń na moim ramieniu, a w drugiej trzyma bukiet
żółtych jak masło i złotych jak słoneczny blask kaczeńców.
- Dawno już u niej nie byłem - mówi Mattias z właściwą sobie
łagodnością, której nigdy nie zapomniałam. Nie porusza we mnie
jednak tych samych czułych strun co kiedyś. - Przecież to moja
chrześniaczka, Rozo. Mogę ją odwiedzić razem z tobą?
Ujmuję muskającą mnie dłoń i to ja go prowadzę do kamienia z
wyrytym imieniem Synneve.
Rozdział 2
Z daleka krajobraz wygląda jak zanurzony w bezkresnej zieleni.
Góry po obu stronach wąskiego, głębokiego fiordu porastają
wrzosy i gęste zarośla, które pysznią się soczystą zielenią, jak
przystało na pełnię lata. Wiosna w te odległe północne rewiry
przychodzi późno, ale już kolo lipca przyroda nadrabia
opóźnienie i wybucha bujną zielonością.
Choć nie po raz pierwszy przeżywam lato na Północy, wszystko
wydaje mi się jakieś nowe i obce.
Niebo, przeglądając się w odnodze fiordu, składa kawałek błękitu
u stóp ludu zamieszkującego nieurodzajne tereny u podnóża
skalistych szczytów niczym błogosławieństwo albo ofiarę.
Stąd nie widać horyzontu, cienie padają znienacka, całkiem jak
ludzie. Nad stosunkowo dużą osadą nad brzegiem fiordu wciąż
unosi się woń pieniędzy wydzieranych górze. Pieniądze tutaj
pachną siarką.
- Kafjorden się bardzo rozrosło - mówię.
- Owszem - potwierdza Mattias.
Tak naprawdę Kafjorden jest niewielkie i w porównaniu z
miastami, które widziałam na własne oczy, Swansea, Cardiff,
Liverpoolem, Dublinem, Cork czy Savannah, jest tylko
maleńkim punkcikiem na mapie.
Ale i tak dziwić może, że w odległym, północnym zakątku
powstała tak gęsta zabudowa, a miejscowa społeczność jest
bardzo liczna. Czuję zapach siarki, która przyciąga tu i
zatrzymuje ludzi. Wszyscy przybyli tu z powodu bogactwa
ukrytego we wnętrzu góry. Tak długo mnie tu nie było.
Zapomniałam już, jacy są ci wszyscy, którzy żyją z Kopalni, ci,
których ta góra uwiodła.
W wodach fiordu wdzięcznie odbija się niebo. Tafla marszczy się
lekko, błękit mruga do błękitu. W ten rozświetlony słońcem
lipcowy dzień wiatr ucichł, a promienie przypiekają osmołowane
ciasne chaty i kamienne ściany parterowych i piętrowych
domów, które zdecydowanie nie pasują do krajobrazu nad
fiordem. Słońce pieści białe panele The House, eleganckiego
dworu stojącego w najpiękniejszym miejscu nad wodą. Ale już
nie robi na mnie takiego wrażenia jak kiedyś, kiedy podziwiałam
go w niemym zachwycie, oszołomiona jego pięknem i elegancją.
Kiedyś w Favourite także stanie elegancki dom. Jestem pewna, że
Padraig się o to zatroszczy. Nie
wiem, skąd to wiem. Może miałam wizję, może widziałam to w
jakimś śnie Seamusa, którym się ze mną nie podzielił.
Wydaje mi się, że on zdawał sobie sprawę, że ma mało czasu.
Ale cały ten czas, który był nam przeznaczony, spędziliśmy
razem w sposób, jaki sobie życzył. A ja, nawet gdybym mogła
mieć na to jakiś wpływ, wcale nie pragnęłabym, by stało się
inaczej. Jestem wdzięczna za każdą chwilę, którą przeżyliśmy
razem.
The House w porównaniu z Rose Garden i Blossom Hill wydaje
mi się teraz zwykłym domem.
Idę obok Mattiasa. Sprawia wrażenie takiego wysokiego i
żylastego, ogorzałego od słońca i wiatru. Ale w jego kanciastej
twarzy dostrzegam rysy, których nie pamiętam. Blizny
odznaczają się na tle opalenizny, przypominając biało-czerwoną,
skręconą linę. Z upływem lat stały się bardziej widoczne.
Mattias skończył już trzydzieści lat i na tyle wygląda. Jego włosy,
związane w kucyk wyblakłą tasiemką, zachowały brunatny
odcień, taki jaki zapamiętałam. Wydaje mi się, że rozpoznaję
wstążkę, którą widziałam kiedyś w kaskadzie jasnych włosów
spływających po wyprostowanych dumnie plecach.
Raissa.
Jeszcze o nią nie pytałam, a on nawet o niej nie wspomniał. Może
wkrótce coś mi powie. Kiedyś byliśmy kochankami, łączyła nas
głęboka przyjaźń i zaufanie. Zwierzaliśmy się sobie nawzajem ze
wszystkiego.
Liisa wspomniała dość oględnie, że Raissa znik-
nęla, ale nie wyjaśniła bliżej, co się właściwie stało. Nie mogę
sobie wyobrazić, by jakaś kobieta mogła porzucić Mattiasa. Syn
jego jednak wychowuje się bez matki...
Mój syn też będzie dorastał bez matki.
Promienie słoneczne pieszczą skórę. Płonę ze wstydu z sobie
tylko wiadomego powodu.
Stopy prowadzą nas wzdłuż ścieżek, po których dawno nie
stąpałam. Mattias odchyla na bok i przytrzymuje gałęzie, by nie
uderzały mnie w twarz. Zapomniałam, że tak dobrze go znam, tak
bardzo cenię jego troskliwość i opiekuńczość.
Z dala od osady jedynie listowie oraz ptaki gawędzą cichutko z
letnią bryzą. Wydaje się, że przyroda wstrzymała oddech w to
upalne południe. Powietrze drga, a obrazy rozmywają się, tracąc
kontury.
Gdzieś pośród cienkich gałązek, na których przysiąść mogą, nie
łamiąc ich, jedynie drobne skrzydlate stworzenia, popiskuje
pliszka. W pierwszej chwili nie potrafię sobie przypomnieć
norweskiej nazwy tego ptaszka. Wydaje mi się, że gdzieś w
pobliżu ma swoje niewidoczne dla ludzkich oczu gniazdo, a w
nim upierzone pisklęta. Niebawem urosną i odważą się
wyskoczyć z gniazda, by sprawdzić, czy rozłożywszy skrzydła,
uniosą się w powietrzu i będą mogły wyruszyć ku słońcu, ku
ciepłym krajom. Na razie jednak rodzice przyfruwają dzielnie z
pożywieniem i pakują je do rozdziawionych dziobków. Tak samo
troszczą się o swoje pisklęta wróble, a także podróżniczki,
podobne do słowików ptaszki o ciemnoniebieskim podgardlu
ozdobionym czerwoną gwiazdką, oraz wszystkie inne małe,
skrzydlate istoty w tych gęstych zaroślach.
Na stromych górskich urwiskach roi się od opiekunów, którzy
strzegą i dbają o swoje potomstwo. Lato jest krótkie, a oni muszą
nauczyć swe dzieci fruwać, przygotować do życia i do wylotu w
daleki świat.
Pośród bujnej zieleni, pośród zarośli i karłowatych drzew
wysokości dorosłego mężczyzny napotkać można prześwity:
niewielkie polanki porośnięte wrzosami i mchem tak mięciutkim,
że leży się na nim przyjemniej niż w jedwabnej pościeli w
wielkopańskim łożu. Przepływające po błękitnym niebie obłoki
piękniejsze są niż wykonane przez rzemieślników baldachimy
nad kosztownymi kołdrami i poduszkami.
Ktoś, kto potrafi radować się każdą gałązką wrzosu, każdym
kamykiem i kępką mchu, łatwo znajdzie w tych stronach
przygotowane przez naturę posłanie. Ciała, które przywykły do
wypchanych słomą sienników i szorstkich, wełnianych pledów, z
lubością zanurzą się w tym wygodnym, aksamitnym materacu,
bardziej miękkim niż kłosy wełnianki. Słońce utka pled z
gorących promieni i położy się lekko jak pajęczyna nad istotami,
które wiedzą, gdzie szukać zielonego łoża.
Staram się o tym nie myśleć.
Ale znam ten las, podobnie jak Mattias. Wiem, że i on krąży
myślami wokół tego samego. Żadne z nas jednak nie uczyni
pierwszego kroku. Nie łączy nas już uczucie.
Ptaki wypełniają przestrzeń swoim śpiewem. Wiaterek leciutko
muska liście, jakby mrucząc murmurando. Dzień jest gorący i
piękny. Czuję, że krew szybciej krąży mi w żyłach. Wszystko
przez ten upał. Bliskość Mattiasa nie ma z tym nic wspólnego.
Mattias i ja już nie należymy do siebie.
Wędrujemy razem przez las, ale nie trzymamy się za ręce. Ja
prowadzę, to moje stopy odnajdują ścieżkę.
Już tu kiedyś byłam.
Z tamtym nie trzymaliśmy się za ręce. Szłam przodem, kołysząc
biodrami, by przyciągnąć jego wzrok, bose stopy zanurzałam w
miękkim mchu. Bluzkę rozpięłam nazbyt głęboko, w dłoni
trzymałam wstążkę do włosów. Wiatr rozwiewał mi loki. Chyba
mu się podobało, zawsze lubił przeczesywać silnymi palcami
moje włosy.
Był wysoki, dobrze zbudowany, wąski w biodrach i szeroki w
ramionach. Sposób, w jaki się poruszał, jak prężył swoje ciało,
zdradzał, że ogląda swoje odbicie w nieruchomej tafli wody - i
jest zadowolony.
Zerkałam przez ramię i przyglądałam się mu po wielekroć.
Paradował, mimo że szedł z tyłu. Słońce rozświetliło jego
niesforną grzywkę, nadało jej blask. Z uznaniem pieściło
promieniami jego jasną głowę, jakby dostrzegło w nim swego
zaginionego syna.
Byliśmy tacy młodzi, robiliśmy wszystko tak pośpiesznie.
Spodobaliśmy się sobie, wzięliśmy siebie w posiadanie, ale nie
mieliśmy czasu, by pieścić nawzajem swe ciała. Podniesiona
spódnica, rozpięte spodnie zamiast nagości. Tak bardzo
lękaliśmy się, że ktoś nas zobaczy. To było zabronione. Była to
parodia miłosnego aktu, który skończył się, ledwie coś
zaiskrzyło.
Pamiętam, jak mój ukochany zerwał się na nogi, jak rozglądał na
boki, pośpiesznie poprawiając
ubranie. Zawiązał buty, a jego policzki wciąż płonęły, choć
unikał mnie wzrokiem. Nie odezwał się też do mnie ani jednym
słowem, a potem czym prędzej mnie opuścił.
Nie dostrzegł miłości, którą do niego płonęłam. Odprowadziłam
go spojrzeniem, póki nie zniknął w zielonych, bujnych zaroślach,
ale on tego nie zauważył.
Leżałam na mchu i miękkiej trawie, pośród wrzosów. Moje
włosy płonęły wokół głowy niczym pożar. Nikt nie bawił się
moimi lokami, nie zanurzał w nich palców. Wokół rosła
wierzbówka kiprzyca, krzycząc swą jaskrawą czerwonością ku
niebu. Piorun uderzył w stare drzewo na jesieni 1837 roku.
Zwęgliło pień i ziemię wokół. Na szczęście ludzie zauważyli
ogień i ugasili, nim zdążył się rozprzestrzenić. Tam, gdzie popiół
przyprószył leśną ściółkę czarnoszarą powłoką, rozsiała się
wierzbówka, tworząc amarantowy kobierzec. Rośliny kiwały się
leciutko na wietrze, jakby wszystko już kiedyś widziały.
Stanowiły niemą ramę naszej miłosnej schadzki i strasznej
samotności, jaka mnie ogarnęła, kiedy Jens ode mnie uciekł.
Leżałam zanurzona w samotności pośród kwiatów i słonecznego
blasku, trzymając uniesione w górę nogi, jakbym chciała w sobie
zatrzymać ukochanego.
Pragnęłam mieć z nim dziecko. Chciałam urodzić Jensowi
śliczne dziecko.
I tak poczęła się ona - Synneve.
Natrętne myśli nachodzą mnie niczym fale przypływu. Nie wiem,
czy naprawdę chcę wspominać. Patrzę na drzewo trafione
niegdyś przez piorun i ża-
łuję, że je rozpoznałam. Żałuję, że nogi same mnie tutaj
przyniosły. Nie chcę oglądać tego miejsca. Nie wiążą się z nim
żadne miłe wspomnienia.
Nic nie zachowało się dokładnie tak, jak zapamiętałam.
Ból zostawia w świadomości bliznę jak od rany zadanej ostrzem
noża albo piekącym ogniem.
- Nie mogłem cię zatrzymać - mówi Mattias, kładąc mi dłonie na
ramionach.
Gorącym oddechem pieści moją lewą skroń. Czuję ucisk jego
podbródka na mych włosach, potem mnie obejmuje w talii.
Stoimy blisko siebie i nie chcemy tego, żadne z nas.
- Nie mogłem cię zatrzymać - powtarza Mattias, a ja nie wiem, co
właściwie ma na myśli.
Czy dzień, w którym opuściłam Kafjorden?
Nie mógł mnie wówczas zatrzymać.
Nie żałuję zresztą niczego, co się potem wydarzyło. Nawet tych
najbardziej gorzkich, najbardziej przykrych chwil. Były
potrzebne, gdyż zaprowadziły mnie do Seamusa.
A Seamus stał się sensem mojego życia.
Ale Mattias nie mówi o tamtym dniu. Przynajmniej się do tego
nie przyznaje. On mówi o tym miejscu, o ścieżce, która doń
prowadzi, o moich stopach, które mnie tu przyniosły, o niechęci,
z jaką podążył za mną. Może myśli, że ja nie wiem, gdzie jestem,
że zapomniałam. Dlatego nie chciał mnie zatrzymywać słowami.
I nie chciał mi niczego narzucać.
Taki właśnie jest Mattias.
Trzyma mnie w objęciach, a ja wdycham jego zapach, który
wydaje mi się nagle jakiś obcy. Coś mi nie pasuje.
- Siarka - wyrywa mi się.
- Siarka? - powtarza, nie rozumiejąc.
I znów jego gorący oddech, niczym skrzydła motyla, muska moją
skórę.
- Przestałeś pachnieć siarką - odpowiadam i mnie samej słowa te
wydają się głupie. Bo tak naprawdę w zapachu Mattiasa nie
pojawiły się żadne nowe nuty, brakowało jedynie starych.
- Jestem teraz rolnikiem - wyjaśnia Mattias ze śmiechem, w
którym powinna pobrzmiewać duma. Ale nie pobrzmiewa.
Wyczuwam w nich jakąś twardość, prawie gorycz. - Nie pracuję
już pod ziemią, Rozo. Teraz pachnę sianem i gnojem, a nie
wilgocią, siarką i przemoczonym samodziałem.
Zapomniałam, jak woń mokrej wełny i siarki miesza się i
cuchnie, gdy nad piecem suszą się ciężkie przemoczone ubrania.
O tylu rzeczach zapomniałam.
- Możemy pójść gdzieś indziej - mówi Mattias, uwalniając mnie z
objęć.
Opuszcza polankę, odnajduje ścieżkę, która uszła mojej uwagi.
Ufam mu. Mattias dokładnie poznał te okolice, gdy dla mnie
zdecydował się zapuścić korzenie w tych stronach.
Boli, gdy o tym myślę.
Wspinamy się stromo pod górę. Pamiętam, że i tam byłam kiedyś
razem z nim. Gdy docieram wyżej, wspomnienia nabierają
kształtów. Bliżej nieba ból powoli ustępuje.
Siadamy pod skałą, na półce wystarczająco szerokiej, by
wygodnie się usadowić. Nogi zwisają nam swobodnie, ale
odległość do podłoża nie jest tak duża, by budzić lęk.
- Twój synek jest ślicznym dzieckiem - mówię.
- Tak - odpowiada Mattias.
Natychmiast uświadamiam sobie, że nie powinnam była poruszać
tego tematu. To niepewny grunt, również dla mnie. Nie należy na
siłę przywoływać dawnej zażyłości. Nie wolno mi z góry
zakładać, że nadal łączy mnie z Mattiasem przyjaźń bezgraniczna
niczym płaskowyż albo morze.
- Zostawiła was? - pytam.
Mattias nie chce o tym rozmawiać, a przecież byliśmy kiedyś
przyjaciółmi. Uważam go za najlepszego, najbliższego
przyjaciela, jakich niewielu spotkałam w swym życiu.
Nie licząc czasu, kiedy byłam żoną Seamusa.
Bo wtedy cała jego rodzina stała się moją.
Bezwarunkowo.
- Urodziła dziecko w ubiegłym roku, w okolicach przesilenia
wiosennego. Mój syn przyszedł na świat dwudziestego marca,
Rozo. Mój syn, nie jej. Wyjechała w kwietniu, kiedy jeszcze nie
puściła zmarzlina. Udała się do Bossekop, a stamtąd saniami do
Kautokeino.
Wzdycha i uderza pięścią w dłoń. Podciąga kolana i opiera się o
nie ramionami. Ktoś powinien połatać mu spodnie, koszulę. Nie
chodzi obdarty, ale moje uważne oko dostrzega drobiazgi, które
zdradzają, że w jego domu brakuje kobiecych rąk: oderwany
guzik, pęknięty szew przy prawej kieszeni spodni. Mattias
odruchowo wkłada ręce do kieszeni, gdy jest zdenerwowany, i
zapominając o tym, wyszarpuje je w nerwowej gestykulacji.
Dziwne, że pamiętam takie rzeczy, takie szczegóły. Nawet nie
zdawałam sobie z tego sprawy. Przecież tyle faktów uleciało z
mojej pamięci, ta-
kich, które chciałabym pamiętać równie wyraźnie i z taką samą
czułością.
- Wytrzymała ze mną na tyle długo, by urodzić mi syna - mówi
Mattias z goryczą. - Ale nawet nie zabrała ze sobą dziecka -
dodaje i śmieje się ponuro. Nigdy nie słyszałam, by tak się śmiał.
Bruzda u nasady nosa pogłębiła się. Jestem ciekawa, czy i jemu
się wydaje, że się zestarzałam. Na ile się zmieniłam? Nie
jesteśmy już tymi samymi ludźmi.
Męczy mnie, że nie pamiętam, jak naprawdę śmiał się kiedyś
Mattias. Wspomnienia przepływają jak lekkie obłoki, ale żaden
nie skrywa śmiechu Mattiasa. Zastanawiam się, dlaczego nie
zachowałam tego w pamięci.
- Kochałeś ją?
- Oczywiście - odpowiada pośpiesznie, czym wzbudza moje
podejrzenie. - Kochałem ją - dodaje, a w jego głosie wyczuwam
zniecierpliwienie. -Jakby inaczej? Oczywiście, że kochałem
Raissę, ożeniłem się z nią. Chciałem przeżyć z nią resztę życia.
Wyboru dokonałem nieprzymuszony przez nikogo. Wybrałem ją
zamiast ciebie, czyż nie? Zawiodłem ciebie dla niej. Ty ostatnia
powinnaś mnie pytać, czy ją kochałem!
Może ma rację.
Wiele słów między nami pada niepotrzebnie; znaliśmy się
przecież tak dobrze. Ale miesiące rozłąki oddzielają nas od siebie
grubą warstwą lodu.
- Jak dobrze cię znowu widzieć - mówię, próbując go nieco
udobruchać. Może w ten sposób znieczulam w sobie własny ból.
Ale słowa nie goją ran.
- Dobrze mnie zobaczyć, bo spaliłaś za sobą wszystkie mosty? -
pyta.
Nie zmusza mnie, bym mu od razu odpowiedziała. Jego szorstkie
palce, takie jakie zapamiętałam, gładzą leciutko moją skroń,
odrysowują kształt brwi i wodzą po kości policzkowej. Tańczą na
moich wargach, pieszczą je, nie wywołując zagrożenia.
Przynajmniej nie chciałabym tego. Ale gdybym przymknęła oczy
i cofnęła czas, wywołałabym falę wspomnień.
A kiedy fale długo uderzają o skałę, potrafią zmienić jej kształt.
- Przynajmniej dała mi Mikkala Mattiasa - mówi, poruszając we
mnie czułą strunę, jak zawsze gdy wymienia imię swojego syna,
którego pierwsza część brzmi podobnie jak imię mojego syna.
Wciąż reaguję dreszczem, ilekroć ktoś napomknie o synu
Mattiasa.
- Chciałem, by miał imię, które by go wyróżniało - wyjaśnia
Mattias, w którego rodzie wszystkich pierworodnych chrzczono
imieniem Mattias.
- Ale nazywasz go Matti? - drażnię go.
- Liisa tak na niego woła - wzdycha. - Dlatego chłopiec reaguje
wyłącznie na to imię. Zresztą w ogóle słucha jedynie Liisy.
Myśli, że to jego mama.
Pytam, dlaczego sam nie wychowuje syna.
- Kiedy Raissa wyjechała, zacząłem pić - odpowiada szczerze,
splatając dłonie. Nie zapomniałam jego szczupłych, długich
palców i mocnych dłoni. - Piłem na umór, Rozo, więc dziecko
przy mnie by pewnie nie wyżyło. Straciłem Raissę. Jak głupiec
pojechałem za nią do Kautokeino, ale wiosna zeszłego roku
nadeszła tak szybko, że nie zdołałem dotrzeć do Finlandii.
Puściły lody na jeziorach, od-tajały bagna. Ślad za nią urwał się w
południowych rejonach płaskowyżu. Raissa zniknęła bez śladu,
jak śnieg podczas wiosennych roztopów. Rozumiesz, Rozo, moja
przyjaciółko? Nie śpieszyłem się z powrotem, a rozpacz topiłem
w kieliszku.
Popatrzył w stronę Kopalni, a po chwili ciągnął dalej:
- Kiedy wróciłem, uznałem, że niedobrze wydzierać dziecko z
ramion Liisy, spod jej opiekuńczych skrzydeł. Zresztą ona
przywiązała się do małego, zastąpiła mu matkę, a z czasem ta
więź stała się jeszcze silniejsza.
Zastanawiam się, czy to przez synka Mattiasa Liisa i Ole nie mają
własnego dziecka.
- Pomyślałem, że dobrze, by mały trochę u nich pobył. Liczyłem
nawet na to, że doczeka się rodzeństwa... - Mattias westchnął
ciężko. - Do diabła, Rozo. Nie będę owijał w bawełnę. To był pie-
kielnie wygodny układ. Liisa zajmowała się moim dzieckiem, a
Ole i ja byliśmy wolni niczym ptaki. Zbudowaliśmy razem chatę.
Bawiliśmy się i piliśmy na umór, prowadząc kawalerski żywot.
Jak dwaj młodzieńcy bez żadnych zobowiązań. Liisa troszczyła
się o dom Olego i o moje dziecko. Nie mogło się lepiej złożyć, dla
nas obu...
- Właściwie nie znasz swojego syna, prawda? -pytam.
- Kiedy trochę urośnie, to się zmieni - odpowiada Mattias z
przekonaniem w głosie.
- A ja zawsze sądziłam, że będziesz wspaniałym ojcem - mówię.
Obejmuje mnie ramieniem i odpowiada cicho:
- To ty miałaś być matką naszych dzieci.
- Nie mogłam ci ich urodzić - bronię się.
- Tak, ponieważ wyjeżdżałaś z dzieckiem innego mężczyzny w
brzuchu - rzuca twardo. - Potra-
fiłaś dać życie dziecku człowieka, który nic dla ciebie nie
znaczył, ale matką moich dzieci zostać nie mogłaś!
Nic nie rozumie.
Sama zresztą nie zawsze to pojmuję, nie oczekuję więc od niego
zrozumienia. Nikogo o to nie proszę. Ale błagam, by się z tym
pogodzili, jeśli potrafią. Mattias, najwyraźniej tocząc
wewnętrzną walkę, dodaje:
- Poza tym dziecko, które przywiozłaś ze sobą do domu, Rozo,
nie może być tym samym, które miałaś w brzuchu, wyjeżdżając z
osady.
- Nie - odpowiadam.
Trudno zaprzeczyć czemuś równie oczywistemu. Lily nie jest
tamtym dzieckiem.
- A więc znalazł się jeszcze jeden mężczyzna, którego ceniłaś na
tyle, że uznałaś za godnego ojca swego dziecka. - Powstrzymuje
się przez chwilę, nim dodaje, co ma na myśli: - Godnego, by dać
życie twojej córce, Rozo.
- Tak - odpowiadam.
- Kim on był? - pyta Mattias.
Przymykam oczy i widzę przed sobą Seamusa. Śmieje się do
mnie, gdy potrzebna mi pociecha. Nigdy nie jestem sama.
Seamus dotrzymuje swoich obietnic. Nigdy nie złamał ani
jednego złożonego mi przyrzeczenia. Trwa we mnie, obdarza
mnie siłą. Nie marznę, póki myślę o tym, co sobie postanowiłam.
Póki go kocham.
- On nie żyje, prawda? - mówi Mattias. - Nigdy byś nie wróciła,
gdyby żył. Mam rację? Znam cię, Rozo. Wróciłaś tylko dlatego,
że nie było innego wyjścia.
Myślę o tych, którzy udali się do Nowej Zelan-
dii. Nie mam pojęcia, jak długo potrwa ich podróż. Może już
dotarli na miejsce? Może budują już nowe domy na zielonych
pastwiskach pod przyjaznym słońcem?
Miałam inne wyjście.
Zdecydowałam się wrócić.
- Przywiozłam moją córkę do domu - odpowiadam Mattiasowi. -
Miejsce Lily jest tutaj.
Takie jest moje zadanie, moje powołanie. Śmiałam się z Joego,
gdy mówił o swej misji. Śmiałam się, zarzucając mu, że pragnie
się stać nowym Seamusem, nie dorównując starszemu bratu pod
żadnym względem. Nigdy nie wierzyłam, że w Joem tli się pasja.
Zawsze wydawał mi się taki beztroski.
Jest beztroski.
Wiem, w jaki sposób Joe umrze. Jeszcze nie nadeszła jego pora.
Może przez wiele lat kontynuować dzieło Seamusa i czynić to,
czego tamten nie zdążył zdziałać. Wierzę, że będzie się starał, ale
czy zwycięży? Nie mam co do tego pewności. Myślę, że Jenny
mu na to nie pozwoli. Trudno jej było zaakceptować szwagra
rebelianta, nie sądzę więc, że zechce dzielić łoże z banitą,
wyjętym spod prawa.
- Niewiele mówisz o tym, co wydarzyło ci się w ciągu minionych
lat.
Kręcę głową w milczeniu i przytulam policzek do ramienia
Mattiasa. Nie pachnie już wprawdzie siarką, ale pozostał
Mattiasem, moim najlepszym przyjacielem.
- Wróciłaś do domu na dobre? - pyta.
- Tak - odpowiadam. - Nie mam wyboru. Myślami uciekam na
południowy zachód ku naj-
zieleńszej plamie na mapie świata. Do Irlandii.
Tam, gdzie się to zaczęło.
Tam, gdzie także jestem u siebie.
Tam, dokąd powrócić nie mogę.
Rozdział 3
- Słyszałam, że Seamus O'Connor nie żyje i teraz brat w jego
pelerynie przemierza konno Irlandię - powiedziała Molly,
odsłaniając zęby w lekkim uśmiechu, który burzył krew w żyłach
Seamusa i jego przyjaciela Danny'ego w czasach, gdy byli bardzo
młodzi.
- Noszę własne ubrania - odpowiedział Joe oschle, choć wcale nie
zamierzał być nieuprzejmy. Był w domu sam z Lily. Nie miał
powodów, by traktować Molly Connelly szorstko, choć jej nie-
oczekiwana wizyta bardzo go zaskoczyła. Nie spodziewał się, że
tak otwarcie, w środku dnia, pojawi się w chacie O'Connorow, o
których wszyscy wiedzieli, czym się zajmują. Nikt co prawda nie
mówił o tym głośno, ale ludzie między sobą szeptali to i owo.
Wiadomo było także powszechnie, kim jest mąż Molly i po której
opowiedział się stronie. Mundur, jaki przywdział Donal, oddzielił
go od swoich i skazał na izolację w środowisku. W równym
stopniu dotyczyło to także jego żony i dzieci. Sąsiedzi nie
utrzymywali bliższych stosunków z rodziną Connelly w obawie,
by nie obróciło się to
przeciwko nim. Joe zastanawiał się więc, czy wieść o jego
powrocie dotarła do Molly poprzez powiązania jej męża z policją,
czy też może ktoś we wsi śmiał jeszcze rozmawiać z nią
szczerze...
- Ale przejąłeś idee i poglądy brata-banity -stwierdziła Molly,
wzruszając ramionami, a po chwili odpowiedziała na dręczące
Joego pytanie, którego nie miał odwagi jej zadać. - W okolicy aż
huczy od plotek, Joe. Także w policji, gdzie nie brakuje twoich
byłych koleżków. Nie licz jednak, że pozostaną lojalni wobec
ciebie, kiedy ważyć się będą twoje losy. - Odetchnęła głęboko, a
w jej wciąż zielonych jak morska otchłań oczach tkwiła powaga,
gdy mówiła dalej: - Donal co prawda udaje, że o niczym nie
słyszał i o niczym nie wie. Myślę jednak, że jeśli posuniesz się za
daleko, on i jemu podobni będą zmuszeni zareagować.
Joe nie odpowiedział. Poczuł, jak strach ściska mu serce. O ile
łatwiej, gdy wrogiem jest armia, obcy, pozbawieni twarzy ludzie,
pomyślał. Jeśli jednak wróg przybiera postać człowieka, którego
cenimy i gotowi jesteśmy nawet polubić, wtedy trudno wywołać
w sobie uczucie głębokiej nienawiści. Nienawiść tymczasem
wydaje się niezbędna, by móc z niezachwianą pewnością wierzyć
w słuszność i wagę sprawy.
Joe wciąż był oszołomiony swoją nową rolą i nie mógł się
nasycić tym, że ludzie widzą w nim nowego przywódcę. Czuł się
ważny i silny, ale równocześnie wciąż musiał mieć się na
baczności. Ta nowa sytuacja zmuszała go do wykazania się
sprytem. Myślał o tym z lekkim niesmakiem, gdyż zdawał sobie
sprawę, że „spryt" to po prostu inne określenie na „oszustwo".
Joemu nie podobało się, że Molly stoi po obu stronach barykady.
Nie wierzył, że można służyć dwóm panom. Nie miał pewności,
czy jego samego stać by było na coś takiego. Chociaż, kto wie,
czy nie tak właśnie postępował? W Ameryce był kimś innym niż
tu, w Irlandii.
Seamus potrafił lawirować i nikt tak naprawdę nie znał
wszystkich jego poczynań. Klejnot mieni się różnym blaskiem w
zależności od tego, z której strony pada nań światło.
- A co z moimi synami? - zmieniła temat Molly, wiedząc, że i tak
Joe nic jej nie wyjawi.
- Są bezpieczni - odpowiedział Joe.
- Seamus przyrzekł zaopiekować się nimi - ciągnęła stanowczo,
unosząc podbródek. - Zatroszczyć się o ich przyszłość -
poprawiła się Molly z naciskiem, żeby dotarło do niego
dokładnie, co ma na myśli.
- Nikt nie przewidział śmierci Seamusa - odparł Joe, czując, jak
twarz mu tężeje.
- Moi synowie nie mogą z tego powodu popaść w biedę!
- W Ameryce nikt nie cierpi biedy - odparł Joe i uśmiechnął się.
Zaraz jednak pożałował lekkiego tonu, obawiając się, że zostanie
to przez Molly niewłaściwie zrozumiane. Nie chciał być
złośliwy, nie zależało mu też na tym, by upokarzać Molly czy
kpić sobie z niej, bo na to nie zasłużyła.
- Przepraszam - rzucił pośpiesznie. Skinęła głową w milczeniu.
- Rosi walczyła o twoich synów jak lwica -rzekł, a jego szare
spojrzenie nabrało ciepła. Trudno było się domyślić, czy to na
wspomnienie o chłopcach, czy z powodu Rozy. - Obaj bardzo
przeżyli śmierć Seamusa - wyjaśnił. Zdawał sobie sprawę, że
Molly pragnęłaby usłyszeć w najdrobniejszych szczegółach, jak
wygląda życie chłopców w Georgii, ale on nie potrafił
opowiadać.
- Bardzo się przywiązali do Seamusa - podjął jednak próbę. - Stał
się dla nich poniekąd ojcem. Traktował ich jak synów i tak też
przedstawiał innym, bo to wiele ułatwiało. Gdy ktoś był bardziej
dociekliwy, mówił, że chłopcy noszą nazwisko swojej matki, u
której się wychowywali, a która ich osierociła. Ludziom trzeba
tak przedstawić fakty, by nie zadawali niepotrzebnych pytań...
- Seamus był więc im ojcem - rzekła Molly oschle. - A kto jest
nim teraz?
- Jeśli chodzi o środki do życia, chłopcy nie doznali uszczerbku
po śmierci Seamusa. Troszczymy się o nich tak jak o swoich,
jakby naprawdę byli naszymi bratankami. Ciągle noszą nazwisko
Dan-ny'ego i pamiętają swojego prawdziwego ojca. Pamiętają
ciebie. Nie ma więc chyba nic złego w tym, że 0'Connorowie
wzięli ich pod swoje opiekuńcze skrzydła...
- No dokończ, powiedz to wreszcie! - rzuciła wyzywająco Molly,
mrużąc oczy i dumnie unosząc głowę.
Jakże była podobna do Rozy w tym geście!
- Dodaj, że to nic nowego! W końcu Seamus i Danny i tak
przecież dzielili się wszystkim...
- Nie pamiętam tego - odparł zakłopotany Joe, ale tak naprawdę,
patrząc na wciąż bardzo piękną Molly, mimowolnie właśnie o
tym pomyślał. Molly należała do tego rzadkiego gatunku kobiet,
których uroda nie przemija. Ze ślicznego dziecka zmieniła się w
młode dziewczę, rozkwitła, a wraz
z upływem lat jej uroda nie blakła, lecz tylko nabierała blasku.
Przypominała baśniową wróżkę. Mogłaby być królową na balach
w Georgii, tymczasem pozostawała żoną policjanta na południu
Irlandii i mieszkała w skromnym domu z aż nadto pokaźną
gromadką dzieci. Była katoliczką, rodowitą Irland-ką, ale
znalazła się w otoczeniu protestantów, Anglików, dla których
była obca. Wśród swoich rodaków natomiast, jako żona
policjanta, nie spotykała się z akceptacją. A jedyne bale, na
których bywała ubrana w skromną suknię, to potańcówki w
stodole u sąsiadów. Jedyne komplementy, jakich słuchała,
pochodziły z ust Donala, a ten, jak domyślał się Joe, nie
obsypywał żony nimi obficie. Prości ludzie w tych stronach nie
byli skorzy do prawienia pięknych słówek.
- To prawda - rzekła Molly, wzruszając ramionami. -
Rzeczywiście dzielili się wszystkim. Mną także. I Seamusowi to
bynajmniej wcale nie przeszkadzało. Jak on zginął?
- Nie mogę ci powiedzieć.
- Dlatego, że jestem żoną Donala? - Wbiła w niego swe zielone
oczy.
- Ponieważ jesteś żoną Donala - potwierdził Joe, świadomy, że
słyszała to nie raz w różnych sytuacjach.
Jego słowa nie zmieniły nic w wyrazie jej twarzy, jedynie
spojrzenie lekko pociemniało.
- Rosi mi wszystko opowie - rzekła Molly. -Ona mi ufa.
- W takim razie zapytaj Rosi.
- Czy to jej dziecko? - zapytała nagle Molly, usłyszawszy płacz.
- Tak, jej córeczka - odparł Joe.
- Córeczka Seamusa - rzekła Molly z czułością w głosie i
popchnęła drzwi do alkierza.
Koszyk z niemowlęciem stał na niskiej komodzie, jednej z tych
zrobionych przez Petera. Peter przyozdabiał meble rzeźbionymi
kwiatami, łukami, zaokrągleniami, podobnie jak te, które zapa-
miętał z dzieciństwa w swoich rodzinnych stronach. Ta komoda
miała trafić na statek, dlatego blat zabezpieczony był listwą, by
na rozhuśtanym morzu nic się zeń nie zsunęło. Joe nie pamiętał,
jak to się stało, że ten piękny mebel został tutaj. Zapewne ktoś,
kto go zamówił, nie przyszedł po odbiór. Teraz komoda bardzo
się przydała. Koszyk z niemowlęciem stał na niej bezpiecznie,
nie groziło, że się zsunie albo przewróci.
Molly zatrzymała się przy dziecku i bez wahania wzięła je na
ręce.
- Ona ma mokro - mruknęła łagodnie. Joe uśmiechnął się lekko.
- Jeśli masz tylko ochotę, możesz ją przewinąć. Molly
przyglądała się uważnie drobnej kruszynie, którą trzymała w
ramionach.
- Nie jest podobna do Shelley - rzekła z pełnym niedowierzania
zdumieniem. - Shelley jako dziecko wyglądała zupełnie inaczej.
- Bo Shelley nie jest zbyt podobna do Seamusa - uznał Joe,
słuchając tego niechętnie. Rodzina 0'Connorów nigdy nie
rozmawiała o Shelley, nigdy nie wymieniali jej jako jednej ze
swoich, mimo że Seamus dopuszczał możliwość, że może być jej
ojcem.
- Teraz Shelley upodobniła się bardzo do Seamusa, do waszej
rodziny, a chyba najbardziej do
Fiony - orzekła Molly. - Jej dziecko także nosi rysy O'Connorow.
Seamus został dziadkiem. Joe uśmiechnął się.
- Gratuluję, babciu - rzekł i przyglądał się, jak Molly kładzie Lily
na łóżku Rozy i zręcznie rozwija ją z mokrych pieluszek.
- Mało z ciebie przydatny mężczyzna, Josephie O'Connor! Czy ty
w ogóle wiesz, gdzie Rosi trzyma suche pieluszki? - zapytała.
Skinął głową w stronę komody.
- W. drugiej szufladzie - odpowiedział. - Przyniosę wody. Rosi
bardzo dba o czystość.
- Mała powinna mieć wełnianą bieliznę - stwierdziła Molly. -
Dam Rosi taką! Dziecko nawet jeśli się zmoczy, to nie marznie.
Wełna je grzeje. Co to za pomysły używać takiej cienkiej
bawełny?
Joe uśmiechnął się pod nosem. Nie widział powodu, by
opowiadać Molly, że rodzina O'Connorow żyje z bawełny, a to w
jakiś sposób zobowiązuje.
Przyglądał się, jak przewija Lily, ale nie pomagał jej. Zdumiało
go, że mała wcale nie płacze na widok obcej osoby. Molly,
usłyszawszy to od niego, wzruszyła tylko ramionami, nie
zważając na pobrzmiewającą w jego głosie pochwałę.
- Pewnie rozumie, że nie jest pierwszym dzieckiem, które
przewijam - skwitowała.
Kiedy skończyła, wzięła na ręce umyte i przewinięte niemowlę, a
potem kołysząc je, popatrzyła z czułością na pucołowatą
twarzyczkę, próbując sobie wyobrazić, co wyrośnie z tego
maleństwa. Usiłowała dostrzec rysy Seamusa w nieokreślonych
jeszcze rysach twarzy dziewczynki i pomyślała, że malutka jest
piękna. Nie miała wątpliwo-
ści, że za kilkanaście lat stanie się śliczną panną, piękniejszą niż
jej własna córka, Shelley. Pomodliła się, by to dziecko nie
musiało przeżywać takich trudów i goryczy jak Shelley.
- Jak się ma Jenny? - zapytała po chwili.
- Dobrze - odparł Joe. - Bardzo dobrze. Tak samo jak i pozostali.
- Czy Ameryka służy moim synom?
Joe westchnął, słysząc powracające wciąż pytanie. Molly nie
zamierzała się poddać, chociaż nie nalegała wprost, aby
opowiedział jej wszystko w najdrobniejszych szczegółach.
Sięgnął po miskę i wyszedł wylać wodę.
Wróciwszy do izby, usiadł przy stole, nalał sobie piwa i przez
chwilę przyglądał się pianie na ciemnobrunatnym trunku. Nie
patrząc w stronę Molly, zapytał, czy chce się napić, ale ona, jak
się spodziewał, podziękowała. Joe wciągnął odrobinę pianki i
zmrużywszy oczy, spojrzał wreszcie na gościa.
- Nie poddasz się, póki nie dowiesz się wszystkiego, prawda?
- Prawda.
Joe zaczerpnął tchu i opowiedział jej pokrótce całą historię, nie
starając się niczego ubarwiać. Wspomniał też o kłótni między
0'Connorami i o tym, jak Rosi broniła jej synów.
- Chciałabym cię prosić, żebyś w moim imieniu skontaktował się
ze swoim bratem - zwróciła się Roza do Franka 0'Shaughnessy.
- Mam wielu braci - odparł pastor.
- Chodzi o twojego przyrodniego brata, Liama - uściśliła Roza.
Nie miała zresztą wątpliwości, że Frank doskonale wiedział,
kogo ma na myśli, ale lubił widzieć pokorę, co jej przychodziło z
najwyższym trudem. Nienawidziła prosić o cokolwiek.
- Nie jestem w stałym kontakcie z moim przyrodnim bratem tak
jak Charlotte, która bardzo pielęgnowała więzy rodzinne - rzucił
od niechcenia i dodał niechętnie: - Czego chcesz od niego? Liam
nie ma nic wspólnego z tym, w co się wplątał Seamus. Lepiej
więc nie wciągaj go w te sprawy.
- Muszę z nim porozmawiać - upierała się Roza. - To nie ma
żadnego związku z Seamusem. Chodzi o coś zupełnie innego, o
coś, co dotyczy wyłącznie mojej osoby.
- W takim razie skontaktuj się z Hartami! Liam pracuje dla nich.
Zapytaj Malcolma Harta! On bardziej ci pomoże w tym
względzie niż ja.
- Nie mogę się skontaktować z Hartami - odparła Roza.
Frank 0'Shaughnessy przyjrzał jej się uważniej. Zmieniła się
bardzo od tamtej nocy, kiedy w ciemnej stajni poślubiła Seamusa.
Teraz ubrana była dostatnio, a swoje pogańskie, rude włosy
usiłowała przynajmniej upiąć w coś, co przypominało przyzwoitą
fryzurę. Ale i tak nie wyglądała jak dama z wyższych sfer.
Nie była damą. Damą trzeba się urodzić.
- I również w tym przypadku nie podasz mi powodów, jak
przypuszczam - odezwał się.
- Nie ma potrzeby, byś musiał o tym wiedzieć.
- Ale moja pomoc jest ci potrzebna?
Roza pokiwała głową. Niewiele brakowało, by padła przed tym
mężczyzną na kolana i błagała go o pomoc. Nie należała do tych,
którzy o cokolwiek
proszą. Takie słowa nigdy nie chciały jej przejść przez gardło.
Tym razem jednak była niemal gotowa żebrać, by wuj Seamusa
zechciał jej pomóc, jeśliby tylko jej dramatyczny gest przyniósł
korzyść.
- Nakłoń Joego, żeby skończył z tym, czym się zajmuje tu, w
Irlandii - rzekł Frank spokojnie.
Roza z trudem łapała oddech, ale gdy się trochę opanowała,
odpowiedziała krótko:
- Nie wiem, o czym mówisz!
Muszę udawać, że o niczym nie mam pojęcia, pomyślała
gorączkowo. Ze nie rozumiem insynuacji Franka. Powinnam być
zaskoczona, choć nie przesadnie.
Frank 0'Shaughnessy uśmiechnął się zmęczony, wokół oczu
przybyło mu zmarszczek. Roza nagle uświadomiła sobie, że nie
są to oczy złego człowieka. Seamus zawsze uważał, że wuj stanął
po niewłaściwej stronie. Joe także był tego zdania. Dlatego i ona
nie może myśleć inaczej. Nie wolno jej dać się omamić błyskowi
dobroci w oczach pastora, który słowem i czynem wspiera
Anglików.
- Nie musimy przed sobą udawać, Rosi - rzekł. - Chyba nie
potrzebuję ci tego tłumaczyć. A ty nie zachowuj się tak, jakbyś
nie rozumiała języka, którym się posługuję. Doskonale wiesz, o
czym mówię. Wiem, że wiesz. Joseph jest moim siostrzeńcem.
Bardzo byłem przywiązany do jego matki. Nie mam ochoty
oglądać kolejnych nagrobków z nazwiskiem 0'Connorów na
tutejszym cmentarzu.
Roza milczała.
- Jeśli nawet w tym, co mówisz, kryje się prawda - zaczęła po
chwili. - Nie mówię, że masz rację,
ale załóżmy, że tak... Skąd w tobie przekonanie, że mam jakiś
wpływ na postępowanie Joego? On jest dorosły. Nie mogę go
odwieść od spraw, które on uważa za słuszne...
- Sądzę, że masz na niego większy wpływ, niż to sobie
uświadamiasz - odparł pastor Frank. - Nie wierzę, że Seamus
ożenił się z tobą przypadkowo - dodał, a na jego ustach pojawił
się zagadkowy uśmiech. - Nie wierzę, że Seamus kierował się
jedynie miłością, Rozo...
Nie zapytała go, co właściwie ma na myśli. Nie chciała tego
wiedzieć. Czuła się tak, jakby dotykała ostrza noża. Jeśli
podejdzie zbyt blisko, może nie skończyć się na skaleczeniu.
Bała się, że to ostrze może wnikać głęboko.
- Joe przyjechał, żeby mi towarzyszyć - rzekła, wyprostowując
się wyniośle. Całe życie się w tym ćwiczyła. - 0'Connorowie
troszczą się o swoich -oznajmiła z taką dumą, jakby sama
wywodziła się z tego rodu. Zniżyła głos i dodała poufale: - Wra-
cam do Norwegii, ale nie wyjadę, póki nie rozmówię się z
Liamem. Joe czuje się za mnie odpowiedzialny. Myślę, że nie
popłynie z powrotem do Georgii, nie mając pewności, że
zmierzam bezpiecznie do ojczystego kraju.
Pastor nie odezwał się.
- Nie pozostanę w Irlandii dłużej niż to konieczne - zakończyła
Roza stanowczo.
Frank po długiej chwili milczenia rzekł z namysłem:
- Czy jeśli sprowadzę tu Liama, zatroszczysz się o to, by Joseph
opuścił Irlandię równocześnie z tobą?
Roza pokiwała głową, chociaż zdawała sobie
sprawę z tego, że nie posiada takiej władzy nad Joem. Wolała
jednak utrzymać Franka w błędnym przekonaniu, sądząc, że
dzięki temu uzyska od niego pomoc.
- Nie będę jednak w stanie przeszkodzić mu w powrocie do
Irlandii - dodała lojalnie, by nie karmić go samymi złudzeniami.
- Joseph nie zechce powrócić do Irlandii - powiedział z
przekonaniem Frank i dotknął leżącego przed nim na biurku
papieru. - Napiszę do Liama.
Sięgnął od razu po atrament, żeby przekonać ją o szczerości
swoich słów. Roza nie podziękowała. Nie widziała powodu, by
dziękować za coś, czego wcale nie była pewna, że otrzyma.
Wyszła bez pożegnania.
- Twoja obietnica nie jest żadnym przyrzeczeniem.
Joe niezgrabnie podwinął rękawy koszuli, po czym nie zważając,
że ubrudzi kolana spodni, zaczął plewić grządki w ogródku, który
urządziła przed domem matka.
Słońce piekło go w plecy, ale on wiedział aż nazbyt dobrze, jak
zdradzieckie bywa w tych stronach, dlatego nie zdjął koszuli.
- Nie możesz składać żadnych obietnic w moim imieniu, Rosi. I
nie możesz zmusić mnie do czegoś wbrew mojej woli. Tak samo,
jak nie zmusi mnie do niczego Frank. Przecież on wie o tym, a
mimo wszystko wymusza na tobie takie przyrzeczenia. O co mu
właściwie chodzi?
Roza ukucnęła obok Joego, pociągnęła pędy chwastów, starając
się nie dotykać dłoni szwagra.
- Nie sądzę, by zależało mu na wymuszeniu na mnie
przyrzeczenia. On nie jest głupcem. - Roza zamyśliła się. - Myślę
raczej, że on chciał cię w ten sposób ostrzec, Joe.
- I tak nic mnie nie powstrzyma przed realizacją zamierzonego
planu. Broń już dawno została rozprowadzona. Nikt nie
udowodni, że miałem z tym coś wspólnego ja lub ktokolwiek z
mojego otoczenia. A za rozmowy z ludźmi nie można nikogo
skazać na więzienie...
Oboje zdawali sobie jednak sprawę, że Anglicy mogą wszystko.
- Odwiedzam po prostu przyjaciół - ciągnął Joe. - Dziś
wieczorem też mam taki zamiar.
Roza nie potrafiła się pozbyć dręczącego ją niepokoju.
Tłumaczyła sobie, że Frank chciał ją przestraszyć. Nie
dopuszczała myśli, że złe przeczucie narasta w niej samej...
- Molly przyjdzie jeszcze raz, żeby z tobą porozmawiać - odezwał
się Joe. - Przynajmniej nie będziesz się o mnie lękać.
Rozdział 4
- Powinnam była tam zostać? - pytam.
- Jeśli chciałaś wrócić do domu, to chyba postąpiłaś słusznie -
odpowiada Mattias, podnosząc się z miejsca.
Boję się, że spadnie ze skalnego występu. Wprawdzie pod nami
nie rozciąga się urwisko, ale mimo wszystko się lękam.
Wyczuwam bowiem, że gotów byłby rzucić się w przepaść.
Mattias, którego znałam, kochał życie. Każdy nowy poranek
wprawiał go w stan radosnego upojenia. Minione lata pozbawiły
go tej radości, stal się obojętny. Nie pojmuję, jak Raissa mogła go
opuścić i zostawić samego z dzieckiem.
Może bardziej była podobna do mnie, niż chcę to przyznać?
Może Mattias wybierał kobiety naszego pokroju, w głębi serca
nie chcąc się wiązać z nikim na stałe?
- Tu jest twój dom - mówi Mattias, ruszając ścieżką prowadzącą
w dół do Kopalni.
- Myślę, że tutaj jest dom Lily - odpowiadam bez namysłu.
- Lily - powtarza Mattias, jakby delektując się tym imieniem. -
Brzmi jakoś obco - mówi wreszcie. - Powinnaś ją nazwać
bardziej swojsko. Tak, by się nie wyróżniała.
- Ona jest inna niż wszyscy - mówię, doznając nagle olśnienia.
Wiem o tym. On też wie, że to możliwe. Lily jest dzieckiem,
które miałam obowiązek powić, kolejnym ogniwem w łańcuchu
obdarzonych dziedzictwem kobiet z mojego rodu. Kto wie, jakie
będzie jej zadanie? Przedłużenie rodu czy może coś więcej?
- Lilia - mówi Mattias. - Powinna mieć na imię Lilia.
-To moje dziecko!
Słowa te wypowiadam ostrzej, niż zamierzałam. Przywołuję go
do porządku. Ani on, ani ja nie lubimy być upominani.
Zachowuję się jak zrzędliwa baba, choć ten typ kobiety zawsze
budził we mnie głęboką niechęć. On też nie cierpi, gdy ktoś go
poucza, poprawia, prowadzi, dokąd nie ma ochoty pójść. Pod tym
względem jesteśmy do siebie podobni jak dwie krople wody. A
mimo to tak łatwo ranimy siebie nawzajem. O tym też
zapomniałam.
- Przepraszam - odzywamy się niemal równocześnie.
Wybucha śmiechem, w którym wciąż pobrzmiewa zawód i
gorycz, ale w jego ciemnych oczach dostrzegam błyski. Teraz
bardziej już przypomina Mattiasa, jakiego zachowałam we
wspomnieniach.
- Chodźmy do domu - proponuje i podtrzymuje mnie na stromym
zboczu.
Potrafię sama chodzić po górach, ale założyłam buty, które
zupełnie nie nadają się do wędrówki po stromiznach w
Kafjorden. Zauważył to wcześniej, ale nie powiedział na ten
temat ani słowa. Teraz pomaga mi, służy oparciem, a we mnie tli
się iskierka radości, bo czuję, że na nowo stajemy się
przyjaciółmi.
Zyskałam tylu nowych przyjaciół, ale wszystkich ich straciłam.
Mattiasa nie stracę. Nie mogę tego zrobić samej sobie.
Tęsknię za Molly.
Tęsknię za Joem.
Tęsknię za Irlandią. Pomimo wszystko tęsknię za Irlandią tak
mocno, że wszystko we mnie krzyczy.
Joe uważał, że stałam się częścią Zielonej Wyspy. Molly zaś
przestrzegała, bym nie wiązała się z tym krajem. Ściskając mnie z
całych sił za ramiona, powtarzała, że w Irlandii nie ma
przyszłości dla nikogo.
„Wyjedź, jeśli tylko masz taką możliwość, Rosi!", błagała.
Molly wróciła wcześniej, niż spodziewali się jej Joe i Roza.
Dopiero zaczynało zmierzchać. Wełnisty niczym mgła mrok
zacierał kontury, ale nie ukrywał dokładnie. Joe nie zdążył się
jeszcze przygotować do wyjścia. Usłyszawszy pukanie, rozejrzał
się bezradnie, sądząc, że to trochę za wcześnie, by wyruszać.
- Dziś wieczorem koło domu Donahuesa szykują zasadzkę -
oznajmiła Molly bez zbędnego wstępu, gdy tylko zamknęła za
sobą drzwi.
Była zdyszana, zarumieniona na policzkach, jakby przez całą
drogę biegła. Ani Roza, ani Joe nie musieli pytać, o kim mówi.
- Usunęłam z ganka wazon z konwaliami.
Joe zmrużył oczy, ale nie wypowiedział ani słowa. Nie odrywał
wzroku od Molly.
- Skąd wiem o konwaliach? - spytała Molly, śmiejąc się z
rezygnacją. Wykonała rozpaczliwy gest i nerwowo potarła dłonie
o spódnicę. - A jak sądzisz, kto wpadł na pomysł, by używać
kwiatów jako znaku? Powiedz szczerze, czy wierzysz, by twój
brat albo Danny sami to wymyślili?
Joe nie miał pojęcia. O tylu sprawach z życia Seamusa nie
wiedział. Brat wiele przed nimi ukrywał, nie chcąc narażać
rodziny na niebezpieczeństwo. Najbliżsi wiedzieli najmniej, bo
przecież to ich w pierwszej kolejności przesłuchiwano.
- To był mój pomysł, ja to wymyśliłam i dlatego o tym wiem -
powtórzyła Molly z rozbieganym wzrokiem, próbując ukryć
miłość, która nigdy w niej nie umarła, ale która też nigdy w pełni
nie rozkwitła. - Mieli różne kwiaty, wiedziałeś? Danny fiołki,
Seamus zaś konwalie. Lubił się wyróżniać...
- Czy Donal o tym wie? - zapytał Joe ostro.
- Może - odpowiedziała, lekko wydymając usta. Nie była to
wystudiowana mina, którą przybierała z premedytacją, gdy
chciała wydać się delikatną i słabą istotą. Reagowała tak
naturalnie. - Może Danny powiedział mu o tym - z
powątpiewaniem i raczej bez wiary mówiła Molly. - Ja w każdym
razie nigdy z nikim na ten temat nie rozmawiałam.
Jej gorące zapewnienie przekonało Joego. Narzucając na koszulę
kurtkę z owczej skóry, spochmurniał nagle i z niepokojem w
głosie rzekł:
- A jeśli Donahues zauważy zniknięcie wazonu i postawi nowy
bukiet? Nie mogę dopuścić do tego, by ktoś wpadł w zasadzkę...
Molly powstrzymała go gestem dłoni, a jej oczy lśniły jak w
gorączce.
- Czy teraz łatwo o konwalie? Nawet w ciągu dnia trzeba
poświęcić wiele czasu, by zebrać cały bukiet. Po ciemku to
prawie niemożliwe.
Joe pokiwał niechętnie głową, przyznając Molly rację, ale wciąż
uważał, że powinien tam pójść. Gra toczyła się o zbyt wysoką
stawkę, by zdać się na przypadek. Czuł się odpowiedzialny za
Dona-huesa i pozostałych, którzy mieli przyjść na zebranie tego
wieczoru. Niczym nauczyciel w szkole nadzorujący gromadę
niesfornych dzieciaków wiedział, że musi dopilnować, by
nikomu nic się nie stało.
Molly tymczasem rzuciła znienacka:
- Wiedzą, że należy kierować się według kwiatów, prawda?
Oparta o drzwi nie spuszczała wzroku z Joego. Ten zaś z trudem
złapał oddech, gdyż zdawało mu się, że powietrze nagle
zgęstniało.
Molly tymczasem mówiła dalej:
- Ominą umówioną chatę, jeśli nie zobaczą znaku, i podążą dalej
w kierunku, który wskaże jeden leżący na ziemi kwiat konwalii.
Będą iść, póki nie zauważą wazonu z konwaliami przy ganku
innej chaty, prawda?
Joe po dłuższej chwili potwierdził słowa Molly. Skoro i tak o
wszystkim wiedziała...
- Położyłam kwiat na drodze - rzekła Molly z powagą, a jej twarz
pobladła niczym śnieg. - Bukiet stoi przy naszym ganku.
- Zdajesz sobie sprawę z tego, co robisz? - zawołała Roza bardzo
poruszona.
- Czy Donal wie o tym? - wszedł jej w słowo Joe, uważając, że to
bardziej stosowne pytanie.
Molly uśmiechnęła się tym jednym ze swych
tajemniczych uśmiechów, który wyjaśniał, jak to się stało, że w
swoim czasie rozkochała w sobie dwóch najprzystojniejszych
chłopaków w okolicy.
- Donal słuchał mnie jednym uchem, kiedy mu mówiłam, że
chciałabym urządzić małe przyjęcie na waszą cześć - rzekła
słodko, unosząc kąciki ust w uśmiechu. Przypominała w tym
momencie, tak jak Seamus, chytrą łasicę.
Rozie przeszedł dreszcz po plecach.
- Kiedy go ponownie o to zagadnęłam, mruknął, że z pewnością
byłoby miło - dokończyła Molly, kojarząc się Rozie tym razem z
sytym i zadowolonym kocurem.
- Panie, strzeż mnie od takich intrygantek! - Joe uniósł wzrok i
złożył ręce w modlitewnym geście.
- Ta rozmowa odbyła się przed kilkoma dniami
- dodała Molly, mrużąc niewinnie powieki. Długie rzęsy kładły
się cieniem na białą jak mleko skórę.
Roza nie wyobrażała sobie, by którykolwiek mężczyzna mógł się
oprzeć takiemu spojrzeniu. Przypomniała sobie, jak Donal
uwielbiał Molly. Była ciekawa, wobec kogo okaże się bardziej
lojalny w momencie próby: wobec swojej pięknej żony czy
wobec munduru.
- Nie zdziwiłoby mnie, gdyby o tym zapomniał
- ciągnęła Molly. - Dopiero dziś zresztą otrzymał rozkaz
otoczenia chaty Donahuesa. Donal powinien zrozumieć, że nie
mogę w ostatnim dniu odwołać gości, prawda? Trudno wszystko
zaplanować, gdy się ma męża policjanta.
Joe spojrzał na nią z niekłamanym podziwem, choć wciąż nie był
pewien, czy może całkowicie ufać Molly, a nie miał kogo zapytać
o radę. Musiał sam podjąć decyzję, i to od razu. Uświadomił
sobie, że Seamus stawał wobec takich wyborów przez wszystkie
te lata, gdy toczył walkę przeciwko Anglikom. Nigdy wcześniej o
tym nie myślał, ślepo wpatrzony w najstarszego brata, który
budził powszechny szacunek. Zazdrościł mu nawet ciekawego,
pełnego niebezpieczeństw życia.
- W takim razie powinienem uprzedzić, żeby mężczyźni zabrali
dziś ze sobą żony i dzieci -oznajmił, unikając wzroku obu kobiet
w obawie przed ich reakcją. - Chyba wystarczy, jeśli przekażę tę
wieść w paru chatach.
Joe zapiął kurtkę i na moment zatrzymał się przy Molly, która
odsunęła się na bok, robiąc mu miejsce.
- Jeśli okaże się, że mnie oszukałaś, Molly... oszukałaś nas - rzekł
z żarliwością - zamienię twoje życie w piekło. Przyrzekam ci to!
Wszyscy się o tym dowiedzą i nigdy ci tego nie zapomną!
- Czasami trzeba zaufać także komuś, kto na pozór nie jest
sprzymierzeńcem - odparła, wstrzymując oddech, i w milczeniu
odprowadziła go wzrokiem.
- Dlaczego to robisz? - zapytała Roza, poruszając
spierzchniętymi wargami.
- Witaj w Irlandii, Rosi! - odezwała się Molly, udając, że nie
dosłyszała pytania. - Wiem, że nie o takim powrocie marzyłaś.
Dużo o tobie myślałam. Zastanawiałam się, jak ci się ułożyło tam
życie. I nie tylko dlatego, że obiecałaś zaopiekować się moimi
synami...
Uściskała ją i przygarnęła mocno.
- Robisz to dla niego, prawda? - wyszeptała Roza, doznając
nagłego olśnienia. - Dla Seamusa, prawda?
- Może ze względu na siebie - uśmiechnęła się
Molly tajemniczo, wypuszczając Rozę z objęć. -Mnie też czasami
stać na odwagę. Nie różnimy się tak bardzo od siebie, ty i ja. Za
każdym razem, gdy o tobie myślę, wciąż na nowo mnie to uderza.
Pamiętasz, jak ci o tym mówiłam?
Roza pokiwała głową. Pamiętała ten jeden raz, gdy spotkały się z
Molly. Ona też pomyślała wówczas, że ta, która była
młodzieńczą miłością Se-amusa, prawdopodobnie ma rację.
Łączyło je wiele podobieństw. Znacznie więcej niż
przypuszczała Molly, ale o tym się nigdy nie dowie.
- Pewnie chciałabyś usłyszeć o Tommym i Dannym - rzekła Roza
zadowolona, że może zmienić temat i uśmiechnąwszy się,
wyznała szczerze: -Tęsknię za nimi. Tęsknię tak bardzo, że aż
serce mi się ściska.
- W takim razie dlaczego nie jesteś z nimi? - zapytała Molly ostro,
a w jej twarzy pojawiła się surowość. - Czy 0'Connorowie teraz
wywiążą się z obietnic, które złożył mi Seamus? Czy nie będzie
im na rękę z czasem pominąć synów Danny'ego? Teraz, gdy
Seamus nie żyje, a ty wyjechałaś, kto będzie walczył o nich jak
lwica?
Roza rozpoznała słowa Joego.
- Twoi synowie, Molly, są w drodze do Nowej Zelandii. Razem z
Adamem, Deidre i Jenny, z Colleen i jej nowym mężem, a także z
bratankami Colleen. To najlepsze, co mogło ich spotkać.
- Nowa Zelandia? - z trudem przełknęła ślinę Molly. - A gdzie to
jest, na miłość boską? Zaraz, czy to nie tam udają się ci, którzy
spalili za sobą wszystkie mosty? Ci najbardziej zdesperowani?
Święta Maryjo! Nowa Zelandia! Przecież to koniec świata!
- W Ameryce wybuchnie wnet wojna - wyjaśniła Roza spokojnie,
nie do końca rozumiejąc obawy Molly. Wiedziała, że uratowała
chłopców. - Właśnie dlatego walczyłam o to, by twoi synowie
wyjechali. Wzięłabym ich ze sobą, ale w Nowej Zelandii czeka
ich lepsze życie niż w Norwegii. Tylu ludzi tam się już osiedliło i
nieważne, skąd kto przybył, jak się nazywa, wszyscy mają równe
szanse. Poza tym wydawało mi się, że nie chciałabyś, by wrócili
do Irlandii. Tu nie ma dla nich przyszłości.
- Nowa Zelandia - powtórzyła Molly.
- Wzięli ze sobą część majątku, którą im pozostawił Seamus -
zapewniła Roza. - Był hojny dla wszystkich. Spisał swoją
ostatnią wolę i stało się tak, jak sobie życzył. O Dannym i
Tommym także pomyślał. Nie czynił różnicy pomiędzy nimi a
swoimi... a swoim dzieckiem. Nie będą więc zaczynać od
niczego. Wiem, że sobie poradzą.
- Wiesz? - zdziwiła się ochryple Molly.
Roza pokiwała z powagą głową i przycisnęła obie ręce do piersi.
- Wiem - rzekła ze spokojem. - Może wyda ci się to dziwne,
Molly, ale za każdym razem, gdy sobie wyobrażam twoich
synów, widzę ich pośród wielkiego stada owiec na rozległym
pastwisku, które wydaje się otulone miękką wełną. Takich
pastwisk położonych na łagodnych zboczach nie spotyka się tu, w
Irlandii. Aby je obejść, potrzeba wielu dni...
Słowa Rozy najwyraźniej rozbawiły Molly, bo roześmiała się
dźwięcznie i jeszcze raz ją wyściskała.
- Tym mnie przekonałaś, Rosi. Chociaż zdaje mi się, że to
całkiem niedorzeczne.
- Nic nie rozumiesz - odparła Roza, kręcąc z rezygnacją głową.
Molly nie potwierdziła ani nie zaprzeczyła.
- Strawa! - wyrwało jej się nagle. - Wszystko mi się rozgotuje,
jeśli się nie pośpieszymy. A wtedy moje, a właściwie wasze
przyjęcie straci na wiarygodności.
Przybyło nawet mniej osób niż samych tylko mężczyzn, których
Joe spodziewał się spotkać u Donahuesa, ale i tak było ich więcej,
niż śmiał przypuszczać, biorąc pod uwagę miejsce spotkania.
Kiedy pojawił się pierwszy gość pod rękę z małżonką, Roza
pośpiesznie wyszła na schodki i zabrała stamtąd konwalie.
Wniosła je nabożnie niczym niewinna panna młoda swój ślubny
bukiet.
- Im mniej osób wie o znaku, tym lepiej - szepnęła do Joego w
przelocie.
Włożyła kwiatki do wazonu i postawiła na środku stołu, który
wcześniej wraz z Molly nakryły. Dla niewtajemniczonych
wyglądało to tak, jakby obie kobiety wspólnie przygotowały
dawno zaplanowane przyjęcie. Zachowywały się jak dobre
przyjaciółki. Ci, którzy pamiętali starą historię o tym, co łączyło
Molly z Dannym i Seamusem, mieli o czym gadać.
Rzucało się w oczy, że obie ważne w życiu Seamusa 0'Connora
kobiety doskonale się rozumieją. Joe nie tylko wyczuwał, ale
wręcz dostrzegał zakłopotanie wśród gości, którzy pojawili się na
przyjęciu., Wprawdzie znali poglądy Seamusa, ale wciąż
znajdowali powód, by w niego powątpiewać.
Molly musiała sobie zdawać sprawę, że taka będzie reakcja ludzi,
jeszcze zanim zdecydowała się zorganizować przyjęcie, ale
zachowywała się z równą godnością co Roza.
Joe właściwie już nie wiedział, którą z kobiet bardziej podziwia,
Rozę czy Molly, jednego wszakże był pewien: ich wyjątkowości.
Nie wygłosił płomiennej mowy do zgromadzonych, jak to czynił
zazwyczaj. Tym razem zmuszony był rozmawiać po kolei z jedną
lub dwoma osobami, by wyglądało to na miłą pogawędkę
pomiędzy starymi przyjaciółmi. Odgrywał rolę Amerykanina,
który przybył w rodzinne strony z krótką wizytą. Udawał, że
zabawia znajomych opowiastkami z Nowego Świata. Nic poza
tym. W ten sposób nie narażał swoich zwolenników, a
równocześnie Molly nie czuła się odsunięta.
- Smaczny poczęstunek - pochwaliła Roza Molly, bo mało kto z
gości odzywał się do gospodyni. Udawali, że jej nie dostrzegają, i
rozmawiali między sobą. Woleli się nie narażać.
- Dziękuję - mruknęła Molly, spłonąwszy rumieńcem.
- Nietrudno ugotować smaczny posiłek, jeśli się ma pod
dostatkiem ziemniaków i jagnięciny - odważyła się wtrącić
półgłosem jedna z kobiet.
Nie starczyło jej jednak odwagi, by podnieść twarz i napotkać
spojrzenie Molly. Tylko kobiety, które siedziały najbliżej,
wiedziały, która z nich miała taki cięty język. W pomieszczeniu
zaległa cisza i dawało się wyczuć napięcie.
- Nie każdy jednak potrafi się podzielić - zauważyła chłodno
Roza, omiatając spojrzeniem zebranych wokół stołu gości.
Nie kryła złości. Wiele osób unikało wzroku wdowy po Seamusie
0'Connorze, ale ona patrzyła, na nie długo, zmuszając, by
spojrzały w jej błękitne oczy, z których ział teraz chłód.
- Seamus zawsze bardzo sobie cenił gościnność - odezwała się z
uśmiechem, gdy już wszyscy utkwili w niej wzrok, a
przedłużająca się cisza stała się nie do zniesienia. - Może nie ja
powinnam proponować toast za mojego zmarłego męża, ale
uczynię to mimo wszystko - uśmiechnęła się. Jej spojrzenie
jednak pozostało lodowate. - Podobnie jak Seamus nie zważam
tak bardzo na konwenanse - dodała i roześmiała się lekko,
zmuszając pozostałych do identycznej reakcji.
Wszyscy chcieli się zaliczać do grona przyjaciół Seamusa,
którego uważali za swojego bohatera. On obudził w nich
marzenia o wolności. Nie znali tego innego Seamusa, który nie
zawsze był z siebie zadowolony. Tego, który tęsknił w głębi serca
za spokojem i wolałby poświęcić się bardziej osobistym
sprawom.
Roza podniosła kufel z zimnym piwem i powiedziała głośno:
- Za pamięć o Seamusie!
Również Molly i Joe wznieśli toast, a po nich powoli sięgnęli po
kufle pozostali goście. Niektórym imię bohatera nie chciało
przejść przez gardło w towarzystwie Molly, więc z ociąganiem
przyłączyli się do toastu, mając wrażenie, że bezczeszczą pamięć
Seamusa, wspominając go w domu zdrajcy. Skoro jednak sama
wdowa po bohaterze nalegała, nie mogli odmówić. Obrazić ją, to
tak jakby obrazić samego Seamusa. Nikt z nich nie ośmieliłby się
tego uczynić. Równałoby się to z profanacją kościo-
ła - prawdziwego katolickiego kościoła, a nie anglikańskiego
zboru Franka O'Shaughnessy.
- Za pamięć o Seamusie! - powtórzyli chórem, wciągając wpierw
zaprawioną goryczką pianę, a potem wlewając do gardeł chłodny,
ciemny trunek gaszący pragnienie i usuwający mdły smak wy-
powiedzianych słów.
Skoro wdowa po Seamusie, tak bardzo mu bliska, może siedzieć
przy jednym stole z Molly Connelly i czcić toastem pamięć o
mężu, podczas gdy Donal Connelly wraz z oddziałem policji czai
się w zaroślach wokół chaty Donahuesa, by skazać na banicję
Joego, kolejnego O'Connora, to tym bardziej mogą i oni.
- Niezwykła z ciebie kobieta, Rosi O'Connor -szepnął Joe w
przelocie, kiedy mężczyźni zaczęli przesuwać ławy, aby zrobić
na środku izby miejsce na tańce. Kobiety pilnowały, by nie
pospadały misy z jedzeniem i kufle. Joe ustawiał długą ławę pod
ścianą, Roza zaś, trzymając w rękach pełne misy, nie odzywała
się. Nie uśmiechnęła się też nawet, ale po blasku, jakim rozbłysły
jej błękitne oczy, poznał, że jest zadowolona.
Joe zresztą także był kontent. Udało mu się porozmawiać z
najbardziej odważnymi mężczyznami w okolicy. Wiedział, że
może na nich liczyć, bo udowodnili, że nie boją się swojego
cienia, skoro mieli odwagę przyjść do jaskini lwa - domu Donala
Connelly'ego. Ci, którzy nie zjawili się na zebraniu i tego
wieczoru chowali się po domach, nie odgrywali ważniejszej roli
w ruchu oporu.
Joe opowiedział, w jaki sposób zginął Seamus. Nie wyjawił
wprawdzie szczegółów tego nieszczęścia, ale wszyscy, z którymi
rozmawiał, docenili
jego szczerość, a także zaufanie, jakim ich obdarzył, dzieląc się
tak bolesnym przeżyciem.
Joe nie bez satysfakcji stwierdził, że potrafi rozmawiać z ludźmi,
nakłonić ich do uwagi i nawet narzucić swe poglądy. I to zrodziło
w jego głowie nadzieję, że może nadaje się, by stać się kimś
ważniejszym niż tylko marionetką.
Skrzypek zaczął stroić swój instrument. Joe dostrzegł kątem oka,
że Molly i Roza wymknęły się do alkierza. Cieszył się,
obserwując rosnące między nimi zaufanie. Obu mocno
doskwierała samotność, a przecież zanim Liam przypłynie, minie
jeszcze parę tygodni.
Gdy bezwiednie wystukiwał nogą rytm, spłynęła na niego nagle
tęsknota za Jenny. Nikt nie miał takiej wąskiej talii. Przyjemnie
było ją prowadzić w tańcu. Nie spotkał innej kobiety, która by
poruszała się z takim wdziękiem. Jej spódnica trzepotała w tańcu
jak żagiel na wietrze.
Ale Jenny została w Georgii. Za nic w świecie nie zeszłaby
dobrowolnie z piedestału...
Westchnął i rozejrzał się dookoła, zastanawiając się, którego z
gości poprosić, by w imię przyjaźni użyczył mu swej żony na
jeden taniec. Nie sądził, by miał z tym kłopot. Seamus zawsze
tańczył, z kim chciał. A teraz przecież on kroczył śladami brata.
Niemal stał się nim...
- Postąpiłaś wspaniale - pochwaliła gospodynię Roza, rozpinając
bluzkę, by nakarmić Lily. Czuła, jak boleśnie nabrzmiały jej
piersi. Cieszyła się, że dziecko się przebudziło. - Bardzo jesteś
odważna -dodała i zamyślona popatrzyła na dziecko, które znów,
przysypiając, zaczęło ssać.
- Jestem śmiertelnie wystraszona - poprawiła ją Molly. - Oni
wszyscy mnie nienawidzą. Nie czujesz tego? Powietrze jest aż
gęste od tłumionej nienawiści.
- Może to bardziej strach niż nienawiść? - zamyśliła się Roza. -
Oni się boją, Molly. Tak samo jak ty.
- Mam wiele do stracenia - rzekła żona Donala.
- Oni też - stwierdziła Roza.
Molly zaśmiała się bezgłośnie, wypuszczając nosem powietrze,
zupełnie jak Seamus.
- Nie odważę się uczynić tego więcej, wiesz o tym - rzekła Molly.
- Wcale nie jestem odważna. Zdobyłam się na to tylko ten jeden
raz. Nie stać mnie na większe bohaterstwo.
- Masz małe dzieci. Nikt od ciebie nie wymaga takiego
poświęcenia. I tak uczyniłaś więcej, niż by się ktokolwiek
spodziewał. Być może wielu ludziom uratowałaś dziś życie.
Przez twarz Molly przemknął znów śliczny uśmiech, powodując
ukłucie w sercu Rozy. Jakkolwiek wydawało się to nierozumne,
Roza nie mogła pozbyć się uczucia zazdrości, widząc urodę
Molly. Nie chodziło tylko o to, że nie dane jej było mieć twarzy
porcelanowej lalki. Bardziej dręczyła ją świadomość, że kiedyś
Molly była jeszcze piękniejsza. Co prawda Seamus wiele razy
zapewniał, że nigdy Molly nie kochał, ale Roza mu nie
dowierzała.
Jej Seamus nigdy nie postrzegał jako wyłącznie pięknej...
Była to głupia, beznadziejna, pozbawiona sensu zazdrość. Do
niczego nie prowadząca, a jednak Roza nie potrafiła uwolnić się
od tego uczucia.
Molly leciutko dotknęła delikatnych loczków Lily. Roza
wierzyła, że kiedyś córeczka będzie miała włosy jak jej ojciec,
gęste, falujące, w których przyjemnie zanurzyć dłonie.
- Jest śliczna - westchnęła Molly. W uszach Rozy zabrzmiało to
dziwnie znajomo.
Poczuła ból w sercu, przypominając sobie własne, pełne goryczy
pragnienie, które nosiła w sercu w innym życiu, w innym czasie.
- Nie jest podobna do Shelley. - Molly powtórzyła to samo, co
wcześniej usłyszał od niej Joe.
Roza nie czuła z tego powodu urazy. Przyzwyczaiła się do myśli,
że Shelley jest córką Seamusa. Shelley nigdy nie dostała od ojca
więcej, niż miała szansę dostać Lily albo ile dostał Michael.
Wprawdzie kiepska to była pociecha, po którą Roza nie sięgała
często, jednak czasem ta świadomość koiła jej ból.
- Shelley teraz bardzo wypiękniała - powiedziała Molly
zamyślona i pokiwała głową. Jakże pragnęła w głębi serca, by
Seamus mógł cieszyć się Rozą i Lily.
Zasłużył na to, by doczekać szczęścia, jakim obdarzyłaby go,
żona i dziecko, myślała wielkodusznie. Zasłużył na własną
rodzinę, na dom, do którego mógłby wracać, na bliskich, przy
których mógłby odpocząć i znaleźć wsparcie. Zasłużył na kogoś,
kogo mógłby chronić i kochać tak mocno, jak nigdy nie był w
stanie pokochać Molly i jej córki. Molly życzyła mu tego. Nie
wierzyła bowiem, że Seamus łamał serca z wyrachowania.
Nigdy nie składał przyrzeczeń, których nie mógłby dotrzymać.
Nigdy niczego nie obiecywał. Nikomu oprócz Rozy.
Molly pamiętała tamtą osobliwą noc w stajni Franka
0'Shaughnessy, kiedy tych dwoje zostało sobie poślubionych.
Tam, w półmroku, pośród koni i siana, i wilgotnych ścian, na
które zwykła lampa rzucała oszczędne, żółte światło, Seamus w
obecności świadka, Molly, obiecał Rozie swoje życie.
Przyrzekł, że będzie przy niej, póki nie rozdzieli ich śmierć.
W tamtej niezwykłej chwili nikt z obecnych w stajni nie
przypuszczał, jak krótki będzie to czas. Przypomniawszy to
sobie, Molly poczuła, że zaraz się rozpłacze.
Bezwiednie dokończyła:
- Wszystkie jego dzieci są piękne...
- Wszystkie jego dzieci? - zapytała Roza, przykładając Lily do
drugiej piersi.
Molly, uświadomiwszy sobie, co powiedziała, oblała się purpurą.
Dawno tak się nie rumieniła, dawno nie miała ku temu powodu.
- Przepraszam - rzekła pośpiesznie. - Nie miałam nic złego na
myśli...
- Proszę, nie okłamuj mnie! - Roza mówiła cicho, by nie budzić
dziecka, ale jej prośba zabrzmiała intensywnie. - Wiem, że ci się
to wymknęło, ale coś się za tym musi kryć.
Molly westchnęła. Uznała, że nie jest jej życiową misją
osłanianie Seamusa. Chyba najmniej ze wszystkich miała ku
temu powody.
- Shelley nie jest jedynym dzieckiem spłodzonym tu, w Irlandii,
przez Seamusa, Rosi.
- Chłopcy są także jego synami? - zapytała Roza z
niedowierzaniem, z trudem wydobywając z siebie głos.
Nic jej się nie zgadzało. Przecież ani Tommy, ani
Danny nie są podobni do Seamusa, mało tego, u żadnego z nich
nie dostrzegła podobieństwa do 0'Connorów. Przeciwnie, obaj
mieli rysy Donala, wuja, brata Danny'ego Connelly. Poza tym nie
wierzyła, by Seamus świadomie ją okłamywał. Przejrzałaby go,
poza tym czułaby, gdyby chłopców i Seamusa łączyły więzy
krwi.
- Źle mnie zrozumiałaś - westchnęła Molly, gorąco żałując swego
fatalnego przejęzyczenia. Przecież nie chciała ranić Rozy! - Nie
jestem jedyną kobietą w tym kraju, która urodziła mu dziecko.
Jest nas więcej, Rosi. A prócz Shelley i twojej córeczki są i inne
dzieci. Wszystkie mają jego szare oczy i coś z jego uroku. Może
spadło na nie trochę zaczarowanego pyłu elfów, kto wie?
Roza oddychała ciężko.
Rozmawiali przecież na ten temat! Przyznał się, że jest ojcem
Shelley, ale powiedział przy tym, że o ile mu wiadomo, więcej
dzieci nie posiada.
... o ile mu wiadomo...
Czy to możliwe?
- Przykro mi, że dowiedziałaś się tego ode mnie - wyszeptała
Molly, ale zaraz się poprawiła: - Żałuję, że w ogóle się o tym
dowiedziałaś. Tamte kobiety nic dla niego nie znaczyły. Na
pewno nie chciał, byś o nich wiedziała...
- Cieszę się, że usłyszałam to od ciebie. ... ale nie była
zadowolona, że wie...
Wiele osób zdążyło już opuścić chatę. Grajek wciąż wypełniał
izbę muzyką, a tańczące pary przytupywały o podłogę. Joe
tańczył z Molly i nawet udało mu się wywołać na jej twarzy lekki
uśmiech.
- Tańczysz zupełnie jak Seamus - powiedziała.
Wiedział, że miał to być komplement, ale w głębi serca pragnął,
by ludzie przestali wreszcie porównywać go do Seamusa. Joe
odnosił wrażenie, że coraz mocniej przysłania go cień brata i
grozi mu utrata własnej tożsamości. Czasami aż chciało mu się
krzyczeć, że to on, Joseph, gdy tymczasem wszyscy widzieli w
nim zmarłego.
- To tak, jakby jego cząstka żyła w tobie - dodała Molly.
Słowa wywołały w ustach Joego cierpki smak.
Nikt nie zauważył wejścia Donala. Pierwszy dostrzegł go
skrzypek i urwał w pół taktu. Muzyka ucichła gwałtownie, tak że
tańczący nie zdążyli zatrzymać się w porę.
- Co tu się, u diabła, dzieje? - zapytał Donal Connelly. Ubrany w
mundur policjanta Jej Królewskiej Wysokości zastygł niczym
posąg. - Czy ktoś byłby tak miły i wyjaśnił mi, co tu się odbywa,
do czarta? - powtórzył.
Rozdział 5
- Nigdy więcej nie mieszaj mojej rodziny w swoje podejrzane
sprawy, Joseph! - oznajmił lodowatym tonem Donal, nie
pozostawiając najmniejszej wątpliwości, że nie żartuje.
Wszyscy goście z wyjątkiem Joego i Rozy, pośpiesznie opuścili
dom, jakby wysmagani zimnym
powiewem wiatru, który wdarł się przez otwarte drzwi wraz z
nadejściem gospodarza. Gorączkowe podniecenie, jakie ogarnęło
zgromadzonych podczas tego nielegalnego zebrania, ciepło,
które zdawało się przenikać przez ściany, znikło wraz z
odejściem gości. W pomieszczeniu zapanował lodowaty chłód.
Molly udając, że tego nie zauważa, cichym głosem przypomniała
mężowi o przyjęciu. Tłumaczyła, że przecież zgodził się, by
wyprawili małą uroczystość na cześć Rozy i Joego. Zaprosiła
sympatyczne grono gości, sąsiadów i starych znajomych Joego.
- Jedynie w tak skromny sposób możemy się odwdzięczyć -
dodała, trwając przy swoim.
Donal zdawał się puszczać mimo uszu wyjaśnienia żony,
wypowiedziane pewnym głosem i z przekorą w zielonych
oczach.
Nie podobało mu się, że Molly staje w obronie Joego. Ze dotyka
jego ramienia, że go chroni... chroni brata Seamusa. Rozjątrzyło
to stare rany. Zdenerwował się, że żona znów kontaktuje się z
0'Connorami. Był zazdrosny, a poza tym lękał się o nią.
Danny nigdy tak naprawdę nie był zazdrosny o Seamusa.
Zazdrość nie leżała w jego naturze. Ale Donal, który kochał
Molly bardziej chyba niż jego starszy brat, nigdy nie przestał być
zazdrosny o Seamusa.
- Nie podoba mi się to, co sugerujesz - odezwał się Joe, zdając
sobie sprawę, że stąpa po grząskim gruncie. Donal był
przedstawicielem prawa. Ba, on sam stanowił prawo.
- Nie podoba mi się to, co tu się dzieje, a to mój
dom - odciął się Donal, rozpinając mundur. Nie spuszczał z nich
spojrzenia. Na jego piegowatej twarzy malowało się zmęczenie, a
równocześnie głęboki zawód.
Roza popatrzyła na mundur, na błyszczące guziki i poczuła lęk.
Wiedziała, co symbolizuje ów strój. Nie bała się o siebie, ale o
Joego, którego Donal był wrogiem, tak samo jak wcześniej o
Seamusa.
W tej samej chwili przypomniała sobie jednak tamten wieczór,
kiedy Donal przeprowadził ją bezpiecznie przez góry. Kilka
godzin, aż po późną noc, spędzili razem jakby zawieszeni w
nierzeczywistej przestrzeni. Miło się jej z nim rozmawiało. Był
zaskakująco wyrozumiały i łagodniejszy niż większość
mężczyzn w tym kraju. Seamusa oczywiście nie licząc, bo
CConnorowie różnili się od innych.
Nie spodziewała się go poznać od tej strony. Wydał jej się wtedy
taki bliski. Poczuła sympatię do tego człowieka, ukrywającego
się pod mundurem policjanta. Jego strój wówczas nie wzbudzał w
niej lęku.
Zresztą teraz także trudno jej było widzieć w nim wroga. Bardzo
chciała ufać Donalowi, choć dobrze wiedziała, że Seamus
wyśmiałby ją i nazwał naiwną.
- Udam, że nie widziałem, co tu się wydarzyło - rzekł w końcu
Donal zrezygnowany. - Przymknę oko ten jeden raz. Ale jeśli
znów natknę się na ciebie, Joe, to nie licz na moją pobłażliwość.
Przyrzekam, że aresztuję cię, nawet jeśli urządzisz zebranie u
mojej matki!
- To nie było zebranie, Donal - przekonywała go Molly. -
Jedliśmy, gawędziliśmy, tańczyliśmy, nic poza tym...
- Wykorzystujesz nasze dzieci jako tarczę dla podejrzanej
działalności Joego! - rzekł Donal cicho i westchnął głęboko, z
uśmiechem rezygnacji przyglądając się żonie.
Molly drżącą dłonią założyła za ucho niesforny lok. Spojrzawszy
na zabłocone czubki swych butów, zatrwożyła się. Przemierzała
dziś ścieżki, które zwykle omijała. Zawiodły ją w miejsca,
których należało unikać. Zbrukała błotem czystą podłogę ich
wspólnego domu. Ale zaraz posprząta po sobie. Za chwilę mąż
nie pozna, że w ogóle mieli gości, i wszystko znów będzie jak
kiedyś.
Roza nie miała ochoty uczestniczyć w małżeńskim
nieporozumieniu, ale nie mogła tak po prostu wyjść, skoro wraz z
Joem byli tej kłótni bezpośrednimi sprawcami.
- A może ty też zamierzasz poświęcić się dla sprawy? - spytał
żonę Donal, siadając ciężko na długiej ławie, która nadal stała
pod ścianą.
Wyprostował nogi, a wówczas jeden z synów natychmiast zjawił
się przy nim i ściągnął mu buty. Donal złagodniał, zwichrzył
synkowi rudą grzywkę i poklepał go po ramieniu, prosząc, by
położył się już spać.
- Najlepiej będzie, dzieci, jeśli wszystkie pójdziecie do łóżek -
dodał, nie podnosząc głosu, a maluchy bez szemrania go
posłuchały.
Dopiero gdy dzieci opuściły izbę, Donal Connelly ponownie
okazał żonie odrobinę uwagi.
- Czy zostało coś do jedzenia dla twojego męża, kochanie? -
zapytał, unosząc brew.
Ten lekki grymas przypomniał Rozie bratanka Donala,
Tommyego. Poczuła prąd przebiegający po ciele, a jej serce
wypełniło się radością. A więc
przynajmniej w tym przypadku Seamus nie kłamał!
Podobieństwo między wujem a bratankiem było nazbyt
uderzające, by można było posądzać Seamusa o ojcostwo.
Poczuła wzruszenie, że mąż jej nie okłamał, chociaż wciąż nie
potrafiła rozstrzygnąć, ile spraw przed nią zataił.
Molly pośpiesznie weszła do kuchni. Drewnianą łyżką
wyskrobała z miski kaszę, która zdążyła już wystygnąć, ale
Donal zdawał się nie zwracać na to uwagi. Przywykł zjadać to, co
mu podano. Molly szybko napełniła kufel ciemnym piwem.
Serce się Rozie krajało, kiedy patrzyła, z jaką uniżonością Molly
usługuje mężowi. Nie podobało jej się zachowanie Donala, który
ostentacyjnie demonstrował swą władzę. I choć przy potulnej
Molly jego sylwetka zdawała się coraz bardziej dominować, w
oczach Rozy wiele stracił.
- Idziemy - oznajmił Joe i wziął od Rozy dziecko. Zawsze był
szarmancki, miał to we krwi.
Roza pomyślała, że byłoby znacznie rozsądniej z jej strony,
gdyby nie czuła tak wielkiej sympatii do swojego szwagra.
Chwyciła za lejce, wyprowadzając klacz, którą Joe pamiętał
jeszcze sprzed wyjazdu do Ameryki, a teraz pożyczył od Franka.
- Ale będzie gadanie - roześmiał się Joe. - Ludzie będą sobie kpić,
że wyprowadziliśmy w pole policję Jej Wysokości.
- To może zniszczyć Donala.
Joe wzruszył ramionami, a kąciki jego ust wciąż drgały. Seamus
zapewne też by się z tego śmiał.
- Donal dobrze wiedział, w co się pakuje -stwierdził Joe.
- On dokonał takiego wyboru po to, by utrzymać swoją rodzinę -
broniła Roza męża Molly.
- A równocześnie zatroszczył się o to, by wiele rodzin straciło
swoich żywicieli - odparł Joe. - Nie widzę żadnego powodu, by
mu współczuć. Nikt go nie zmuszał, by stanął po niewłaściwej
stronie. Współczuję jedynie Molly...
- Nie powinniśmy w ogóle się w to wszystko mieszać! -
westchnęła Roza, kiedy już zbliżali się do probostwa. Szary,
kamienny dom z ciemnymi oknami sprawiał wrażenie
opuszczonego. Zdawało się, że patrzy na nich z wyrzutem. Roza
zadrżała w chłodzie wieczoru, czując gwałtowną tęsknotę za
Lottie, z której odejściem zniknęło ciepło, radość i gościnność
tego domostwa.
Joe zatrzymał się przy bramie i podał dziecko Rozie, a sam zajął
się koniem.
- Mówisz zupełnie jak mój wuj - stwierdził. -Przekazałaś, co ci
kazał powtórzyć, a ja tego wysłuchałem - rzekł. - Jeśli jeszcze raz
będzie coś ci sugerował, powiem mu, co o tym myślę. On nie
może mnie powstrzymać w wypełnieniu zadań, które są moją
powinnością. A jeśli nie skontaktuje cię z Liamem, to znaczy, że
nie jest nic wart. Wtedy skorzystamy z pomocy innych. Nasi
ludzie przerzucą cię do Anglii i zawiozą tam, gdzie mieszka teraz
twój brat. My pomagamy naszym! Frank nie jest ci potrzebny,
Rosi.
Roza miała wrażenie, że słyszy jedną z płomiennych mów
Seamusa. Zasmuciło ją, że Joe dał się tak łatwo złapać w tę
pajęczą sieć. Wydawało jej się, że widzi, jak oblepiają go kolejne
nitki tej pajęczyny. Obawiała się, że może się to źle skończyć. Co
znaczą legendy opowiadane wieczorami w irlandzkich chatach,
jeśli ich bohater nie żyje? Przecież ważniejsze jest, by zachować
życie!
Roza zdążyła przewinąć Lily i położyć ją spać, gdy w końcu
zjawił się Joe. Ktoś, kto ma zamiar zostać na stałe, nie kładzie
dziecka w wiklinowym koszu na komodzie. Ale przecież Roza i
Lily są w drodze, nie należą do żadnego miejsca.
Roza poczuła gwałtowną tęsknotę za Michaelem.
Skrzyżowała ręce na piersiach i mocno zacisnęła dłonie na
ramionach, by uspokoić drżenie, które pojawiało się, ilekroć
pomyślała o synku. Zacisnęła mocno powieki, ale nie zdołała
powstrzymać łez. Oparła czoło o chłodną ścianę.
Kiedy wychodzili do Molly, zostawili w piecu dogasający żar.
Byli zbyt zaaferowani, by pomyśleć, że po powrocie w chacie
całkiem się wyziębi. Kamienna ściana studziła gorączkę trawiącą
jej ciało, ale nie koiła rozdzierającego bólu w sercu.
Jak mogła to zrobić?
Ale czy miała inną możliwość?
Roza usiłowała sobie wyobrazić, że pod opieką Adama i Deidre
zostawiła Lily, ale ta możliwość wydała jej się jeszcze gorsza.
Nie można spośród dwojga dzieci wybrać jednego. Roza nie
potrafiłaby powiedzieć, które dziecko bardziej kocha, ale od
pierwszej chwili, gdy urodziła bliźnięta, miała przeczucie, że to
Lily jest jej dzieckiem, a Michael należy do Seamusa i do
0'Connorów.
Może w ten sposób próbowała usprawiedliwić swoją decyzję,
której i tak już nie mogła zmienić?
- Płaczesz?
Nie zauważyła, że wszedł Joe. Chyba jedynie tornado byłoby w
stanie wyrwać ją ze szponów cierpienia, ale w Irlandii wiały
jedynie zachodnie
wiatry przynoszące zwyczajne deszcze, a nie powietrzne trąby
przesuwające się znad Zatoki Meksykańskiej i pozostawiające
wraz z gwałtownymi ulewami niewyobrażalne zniszczenia.
Może ogarnęła ją tęsknota i zapragnęła wrócić do Georgii?
Może pożałowała wszystkiego? Oparta o ścianę przestała
walczyć z płaczem i pozwoliła płynąć łzom.
- Wolałabym, by nigdy nie ukazała mi się wizja wielkiej wojny -
odezwała się wreszcie, wbijając wzrok w powałę. - Wolałabym
nie mieć takiej pewności, nie czuć w sobie takiej siły...
Bila się w piersi, łzy płynęły strumieniem z jej oczu, a ona nawet
nie próbowała ich powstrzymać.
- Wolałabym nie odczuwać przekonania, że muszę wracać do
Norwegii, bo tam powinno potoczyć się życie Lily. Wolałabym
nie słyszeć tak wyraźnie głosu, który mi nakazał powrót,
przypominając o moim dziedzictwie! Nienawidzę tego, co
nazywa moim obowiązkiem! Nienawidzę tego', co jest moją
misją!
Joe stał w progu zakłopotany, wysłuchując Rozy. Nie śpieszył się
z powrotem ze stajni, był tam dłużej niż konieczne. W
przyjaznym półmroku, wśród zapachu i rżenia koni, porządkował
swoje myśli. Rozmawiał ze sobą półgłosem, nie niepokojony
przez męczące uwagi innych. Słyszał własne myśli,
podpowiadające mu właściwe odpowiedzi.
W stosunku do Rozy brakowało mu rozsądku. W świetle dnia
zaprzeczał sam przed sobą, że coś go z nią łączy. Zasłaniał oczy,
tak samo zresztą jak i ona. Udawał, że nie ma między nimi
żadnego
uczucia, bo ilekroć o tym myślał, odczuwał ból i desperację.
Nie wiedział, dlaczego to się stało. Nie pojmował, dlaczego ona
wyszła mu na spotkanie. Szukając usprawiedliwienia, próbowali
się przekonywać, że w ten sposób odczuwają obecność Seamusa.
W pewnym sensie była to prawda. Tylko że równocześnie to
jeszcze bardziej komplikowało ich związek. Joe uznawał
poniekąd za słuszne zamknąć oczy, przyciągnąć ją mocniej do
siebie i wejść w świat Seamusa.
Joe zawsze pragnął być taki jak on.
Rozie w niektórych momentach potrzebna była iluzja, że Seamus
nie zginął. Wtedy zwracała się do Joego. Wtulała się w jego
opiekuńcze ramiona, chłonęła ciepło płynące od jego ciała,
czerpała siły, które pomagały jej powstać, gdy zdawało się, że
pochłania ją ciemność, a ona balansuje na skraju przepaści.
Bez Seamusa oboje znaleźli się nad przepaścią. W mroku
cierpienia nie dostrzegali, jak bardzo jest głęboka. Jednego wszak
byli pewni: jeśli postawią krok naprzód, będzie to o jeden krok za
daleko.
Póki bez słów nawzajem czerpali siły we własnych objęciach, nie
postawili tego kroku.
Bezradność.
Nie sądził nigdy, że ogarnie go kiedyś taka całkowita bezradność.
Czuł się taki samotny. Nie miał nikogo, kto by go poprowadził,
kto wskazałby mu właściwy kierunek i powiedział, jakie ma
podjąć decyzje.
Zawsze otaczała go rodzina, bracia wspólnie dyskutowali o
możliwych wyborach. A Seamus był pewny, co robić, zanim inni
zdążyli się zdecydować.
Seamus. Wciąż Seamus.
Nie da się wypełnić pustki po nim. To po prostu niemożliwe!
Nawet Roza nigdy nie pomyliła imion, kiedy w ciemności pieścił
dłońmi jej ciało.
Nigdy ich ze sobą nie pomyliła.
Nigdy nie nazwała go imieniem męża.
Ale zapewniała, że przybliża ją do Seamusa. On zaś miał
wrażenie, że wciela się w brata, kiedy brał ją w ramiona. Seamus
nigdy nie był mu bliższy niż w tych chwilach, gdy Joe kochał się
z Rozą.
Teraz stała naprzeciwko niego i zalana łzami zwracała się do
niego słowami, które usłyszałby z jej ust jedynie Seamus, gdyby
żył.
Po raz pierwszy odkryła przed Joem swą słabość. Do tej pory
postrzegał ją jako giętką trzcinę, której nie złamie nawet
największa wichura. Tymczasem i ją można złamać, wyrwać z
korzeniami, sprawić, by wyschła i zwiędła w bezlitosnym upale.
Jest słaba i krucha.
A jemu zawsze się zdawało, że żona Seamusa jest silna niczym
sam Seamus. Sądził, że właśnie z tego powodu brat ją wybrał
spośród innych kobiet, ponieważ pod wieloma względami
utożsamiała jego moc.
A tymczasem ona jest taka delikatna.
Płakała, ale nie uniosła dłoni, by otrzeć twarz z łez. Płakała, nie
starając się udawać silniejszej i dzielniejszej. Płakała jak
zwyczajna kobieta.
Zwyczajna.
Dzieliła się z nim tym, co miała w sercu, tak jak uczyniłaby to
zapewne w obecności Seamusa. Joe poczuł, jak ciążą mu ręce i
nogi. Nagle objawiła mu się prawda, której nie był w stanie
przyjąć.
Może rzeczywiście pragnął, by Roza wzięła go choć raz za
Seamusa, by jeden jedyny raz w miłosnym upojeniu pomyliła go
z bratem. Pragnął usłyszeć, jak pośród gorączki namiętności
szepcze mu do ucha imię męża.
Teraz dopuściła go równie blisko, okazując mu ufność podobną
do tej, którą okazywała mężowi, ale Joe nie takiej jej pragnął.
Joe widział dotąd jedynie jej siłę.
I nie chodziło wyłącznie o to, że płakała. Kobiece łzy nie
wprawiały go w zakłopotanie ani nie wywoływały lęku.
Przeraziło go bardziej, że ta, która wydawała się mu
niewzruszona, obnażyła swą słabość.
Nie był w stanie jej pocieszyć. Nie potrafił przytulić jej i ogrzać,
zapewnić, że wszystko będzie dobrze. Nie mógł jej obiecać
czegoś, w co sam nie do końca wierzył.
Nagle stracił pewność, czy Roza da sobie radę. Uświadomił
sobie, że nic nie wie o jej ojczyźnie, o zimnym, podbiegunowym
kraju.
Peter tak niewiele opowiadał, a Roza prawie wcale. Wiadomo
było jedynie, że oboje stamtąd uciekli. A przecież nikt nie ucieka,
gdy jest mu dobrze.
Do myślenia powinno go skłonić także i to, że Roza uznała, iż
lepiej będzie posłać Michaela do Nowej Zelandii, niż wziąć go ze
sobą do Norwegii. Nie powinien się zgodzić, by dokonała takiego
wyboru. Bo kto wie, czy w ogóle była zdolna podejmować tego
typu decyzje.
- Wracaj! - rzekł do niej, nie ruszając się z progu. Nie miał
odwagi dotknąć jej teraz. - Pojedź ze mną, Rosi! Wracajmy razem
do domu!
- Do domu? - powtórzyła, nie widząc Joego wyraźnie. Zza
zasłony łez majaczyła jej jedynie jego ciemna sylwetka.
Spuchnięta od płaczu czuła pulsowanie w skroniach, była jak
ogłuszona. Wydawało jej się, że Joe stoi w progu, ale nie zbliża
się do niej. Była mu za to wdzięczna, choć równocześnie trochę ją
zabolało, że tak mało się o nią troszczy i nie chce z nią dzielić
cierpienia.
Niewiele dla niego znaczy.
Ale... czemu sądziła, że łączy ich coś więcej?
- Do domu? - powtórzyła i najchętniej zaśmiałaby się na te słowa,
ale nie była w stanie. Poczuła jedynie drapanie w gardle, a
zamiast śmiechu usłyszała chrapliwy jęk. Serce miała
przepełnione rozpaczą.
- Do domu, do Georgii - wyjaśniał cierpliwie Joe. - Nie jest
jeszcze za późno! Możesz wrócić razem ze mną.
Roza przymknęła nabrzmiałe powieki, bo światło, choć słabe,
raziło ją i kłuło. Nie mogła też patrzeć na zaostrzające się kontury
postaci Joego. Chciała unieść dłonie i zatkać uszy, by nie słyszeć
jego głosu, ale nie zdołała poruszyć rękoma.
Georgia.
Zobaczyła to miejsce.
Poczuła niemal ciepło i przyjazny oddech nagrzanego letnim
słońcem tamtejszego powietrza. Czuła, jak pod wpływem tego
upału jej ciało pokrywa się kropelkami potu. Doleciały ją
zapachy i odgłosy wieczorów gorętszych niż najcieplejsze nawet
lipcowe dni nad rodzinnym fiordem, który ona wciąż nazywa
swym domem. Kiedy w mroku rozległ się dźwięk dzwonka
zakładanego na szyję
pasącym się owcom i bydłu, przelękła się trochę. Omal się nie
roześmiała, przypomniawszy sobie, jak po raz pierwszy usłyszała
dzwonienie i nie wiedziała, co za stworzenie stanęło za nią. Roza
uśmiechnęła się.
- Należysz do naszej rodziny - mówił Joe, który wytłumaczył
sobie jej przelotny uśmiech wzruszeniem. - Favourite i Rose
Garden to także twoje domy, Rosi. Ich drzwi zawsze stać będą
przed tobą otworem. Jesteś przecież jedną z nas.
Nie odpowiedziała.
- Przyślą nam list, dadzą znak, gdy wszystko się ułoży.
Powiadomią, gdzie się zatrzymali. Będziesz mogła za nimi
pojechać. Nie musisz zostać w Georgii, Rosi. Możesz jechać do
Nowej Zelandii. Skończy się wasza rozłąka. Odzyskasz
Michaela...
Był to jedyny argument, który mógłby ją przekonać. Gdyby Joe
chciał ją przekonać do swego planu inaczej, zamknęłaby się
niczym małż w skorupie. Poza możliwością zobaczenia własnego
synka nic innego nie mogło jej zwabić do Georgii.
Jedynie zmiana postanowienia, które podjęła w desperacji, kiedy
strach i brak nadziei uczyniły ją słabszą, niż sądziła, inną niż ta,
którą pokochał Seamus.
Propozycję tę Joe wyciągał do niej niczym kwiat, którego mogła
dotknąć i powąchać. Zapewniał, że wszystko jeszcze da się
zmienić, że nie jest za późno, że kiedyś będzie żałować.
Dlaczego nie może pozostać Rosi O'Connor? Dlaczego chce się
stać na powrót Rozą, córką Samuela, Rallarrozą?
- Muszę odnaleźć Andersa - wyszeptała.
W jej głowie narodziło się niejasne przekonanie
0 konieczności odnalezienia brata. Czuła, że musi porozmawiać z
nim i wyjaśnić, że nie został oddany pod opiekę obcym dlatego,
że rodzina przestała go kochać. Musi na nowo zadzierzgnąć
więzy z Andersem i przypomnieć mu, skąd pochodzi.
- Odnajdziemy twojego brata, Rosi! - obiecał Joe. - Ale potem
wsiądziesz razem ze mną na statek płynący do Georgii, z
powrotem do miejsca
1 ludzi, do których należysz.
Przypomniała sobie maleńką twarzyczkę Michaela. Usiłowała
sobie wyobrazić, jak się zmieni, nim go ponownie ujrzy. Dzieci w
pierwszym roku życia zmieniają się z dnia na dzień. Tyle straciła.
Lily i Michael urodzili się zbyt różni, by Roza mogła wyobrazić
sobie wygląd synka, patrząc na córeczkę. Michael jest podobny
do Seamusa.
Nigdy nie zdołałaby nadrobić straconego czasu. Nigdy nie
zobaczy, jak wyglądał Seamus jako dziecko.
Roza czuła, jak czas ucieka.
Zanim dotrze do synka, ten zdąży się nauczyć już wymawiać
pierwsze słowa. Wykona swoje pierwsze samodzielne kroczki.
Będzie uważał Adama i Deidre za swoich rodziców i mówił do
nich „mama" i „tata".
Roza czuła w sercu rozdzierający ból, jakby zadany szponami
orła.
Może przybrani rodzice zdążą obdarzyć go rodzeństwem?
Rodzeństwem, które będzie mu bliższe niż Lily. Może wcale nie
wie o istnieniu swojej siostry bliźniaczki. Nie pamięta swej
prawdziwej mamy, nie pozna, że to ona.
Nawet jeśli tęsknota rozdziera jej serce i wpędza ją w obłęd,
nawet jeśli pęka jej głowa od po-
wracającej uporczywie myśli, decyzji swej odmienić nie może.
Kiedy ją podejmowała, wydawało jej się, że postępuje rozsądnie,
teraz jednak uświadomiła sobie, że to najgorsza rzecz, jakiej się w
życiu dopuściła.
Ale przecież Joe mówi, że może jeszcze zmienić zdanie... Czas
nagli.
- Nie chcę czekać na Liama - wyszeptała, pochlipując. - Sama
poszukam brata. Myślę, iż więzy krwi są między nami tak silne,
że mnie do niego zaprowadzą. Myślę...
- Cii - uspokoił ją Joe.
Opuścił go ciężki i ponury lęk. Nie miał pojęcia, jak wytłumaczy
Jenny, że wrócił z powrotem razem z Rozą. Obawiał się, że Jenny
wystarczy jedno spojrzenie, by zrozumieć, że z Rozą łączyły go
nie tylko przyjacielskie stosunki. Bał się gniewu obdarzonej
silnym charakterem żony, której stanowczości pozazdrościć mógł
niejeden mężczyzna. Pod pewnymi względami przypominała
Rozę. Teraz jednak nie chciał o tym myśleć.
Cieszył się, że Rozie wraca rozsądek. Ze nie będzie musiał
pozostawić jej samej w rzeczywistości, o której nic nie wie.
Zdawało mu się, że Seamus byłby z niego zadowolony. Ze taka
właśnie byłaby jego wola.
- Teraz trochę odpoczniesz - zadecydował i nagle znów mógł bez
trudu pokonać dzielącą ich odległość, która dopiero co wydawała
mu się oceanem nie do przebycia.
Roza pokręciła głową. Nie czuła zmęczenia, nie potrzebowała
odpoczynku. Chciała natychmiast ruszyć w drogę w
poszukiwaniu statku, który
wziąłby ją na pokład. Najchętniej od razu przepłynęłaby morze.
Chciała działać.
Otarła łzy i spojrzała na Joego zaczerwienionymi, spuchniętymi
oczami. Joe odgarnął jej z twarzy mokre i sztywne kosmyki
włosów. Palcami zaczesał do tyłu miedzianą chmurę.
Przytrzymał dłonie na karku. Znalazł się zbyt blisko.
Zastanawiał się, jak to możliwe, że dopiero co myślał o żonie,
przekonany o swej miłości do niej, a równocześnie z palącym
pożądaniem zwracał się ku wdowie po swoim bracie.
Roza należała do Seamusa.
Zawsze będzie do niego należeć.
On nazywa się Joseph. Nigdy nie utożsami się z bratem. Kiedy
jednak spoglądał na Rosi z bliska, tak jak teraz, wydawało mu się,
że przemienił się w Seamusa, którego rozpalała zapewne taka
sama gorączka zmysłów.
- Nie płacz! - poprosił, widząc wciąż płynące z jej oczu łzy.
Piękne, błękitne oczy otaczała czerwona obwódka, a twarz
opuchła i pokryła się purpurą. Prawy policzek upodobnił się do
lewego, ale Roza i tak nie straciła ani trochę na swej atrakcyj-
ności.
Przełykała ciężko ślinę. Joe miał ochotę pocałować jej szyję,
pozwolić wargom pieścić cienką skórę na policzku i gładzić
miejsce, gdzie pulsuje krew.
Poddał się impulsowi.
Krzyknęła cicho. Wołanie uleciało z jej ust niczym ptak i
zagubiło się gdzieś w niegościnnym świecie.
Kolana jej drżały, ale przecież nie potrzebowa-
la pomocy, by się utrzymać na nogach. Nie zamknęła oczu, mimo
że Joe przymknął powieki. Dobrze wiedziała, co robi, kiedy
otworzyła usta na jego chciwy pocałunek, kiedy wpuściła do
środka gorący język. Wiedziała, co robi, zdejmując z niego
ubranie, klękając przed nim na podłodze, by pomóc zdjąć
zabłocone buty i pomagając rozpiąć guziki, rozwiązać tasiemki,
które udaremniały ich ciałom bliskość.
Była świadoma, kiedy on wziął ją nagą na ręce i wniósł do swej
izby. Nie zamknęli za sobą drzwi. Po co, skoro byli w chacie
sami? Nikt ich nie widział, nie słyszał i nie potępiał.
Roza wiedziała, co robi, kiedy rozkoszowała się jego nazbyt
powolnymi pieszczotami, pocałunkami, ciężarem jego mocnego
ciała.
Widziała, jak bardzo był wzburzony, wiedziała, jakie pieszczoty
wprawiają go w ekstazę. Był inny od Seamusa. Nie myliła go z
mężem.
Nie zamykała oczu, by nie udawać, ani sobie nie wyobrażać, że
kocha się z Seamusem.
To był Joe.
Nie należał do niej.
Ale pozwalał jej zapomnieć na chwilę o bólu, uciszał tęsknotę za
mężem. Pożyczyła Joego na chwilę. Wiedziała, co robi, i nie
wstydziła się tego.
Rozdział 6
- Nie potrafię wciąż pojąć, jak ona mogła go zostawić - mówi
Liisa, spoglądając na synka Mat.tia-sa wzrokiem pełnym miłości.
Dziecko właśnie zasnęło. Śliczny chłopiec! Niezwykłe, że
mężczyźnie o brązowych oczach urodził się syn, którego oczki
mienią się lazurem. Maleństwo ma spojrzenie Raissy, ale włosy
ciemne jak jego ojciec i taki sam podbródek z dołeczkiem, na-
dający twarzy zdecydowanie. Myślę, że twarz Mattiego także z
czasem stanie się bardziej pociągła i silna. Spoglądam na brwi
wyginające się w czarne niemal łuki nad zbyt jasnymi,
przyjaznymi oczkami.
Trudno sobie wyobrazić dorosłą twarz, kiedy się patrzy na
spokojne rysy śpiącego dziecka, ale jestem pewna, że nim minie
kilkanaście lat, z Mattiego wyrośnie silny i postawny mężczyzna.
Mattias, jak sądzę, zmężniał już w wieku piętnastu, szesnastu lat,
jego syn więc pewnie też szybko wydorośleje.
Mattias ukrywa dumę i udaje, że wcale nie zwraca uwagi na
dziecko. Dostrzegam jednak, że obserwuje chłopca ukradkiem,
jakby się wstydził, że ktoś zauważy w jego oczach czułość i
troskę. Wyczuwam, że kocha synka bardziej, niż to okazuje.
Wyczuwam też, jak bardzo cierpi. Potrafię to poznać.
Jego cierpienie miesza się ze złością. Wydaje mi się, że przestał
już tęsknić za Raissą i, co mnie przeraża, przestał ją kochać. Tyle
skrajnych emocji emanuje z silnej postaci Mattiasa! Nie mam
ochoty dociekać i dopuścić go tak blisko siebie. Chcę jedynie
zrozumieć, jakie uczucia budzi w nim syn. Chcę pojąć to, co
niepojęte. A nie mogę zapytać, czemu nie weźmie synka na ręce,
czemu nie pokołysze go w swych ramionach, nie uśmiechnie się
do małej, ślicznej twarzyczki, czemu nie złoży ojcowskiego
całusa na pucołowatych policzkach. Nie mogę go pytać, bo
zabrzmiałoby to jak wyrzut. Zbyt długo mnie tu jednak nie było,
bym mogła go oskarżać.
Nie mogę go strofować i nazywać złym ojcem, skoro sama
oddałam synka na wychowanie. Zbyt wiele popełniłam błędów,
by kogoś oskarżać.
Zbyt długo mnie tu nie było.
Czuję się jak ktoś obcy, kto przyjechał tylko z wizytą. Jestem
rozdarta. Nie mogę się zdecydować, czy zostanę.
Zależy to tylko ode mnie.
Oni nie wiedzą, że mam wolność wyboru. Nie muszę tu wracać
na stałe. Jeśli zechcę, porzucę Kafjorden. Stać mnie, by zacząć
nowe życie w dowolnym miejscu na kuli ziemskiej. Nikt tu o tym
nie wie.
To sprawa między mną a Joem.
Mam dość pieniędzy, by zniknąć z Kafjorden i wrócić do
Ameryki albo popłynąć do Nowej Zelandii.
Pochodzę stąd, a równocześnie jestem tu obca. Przyjechałam w
odwiedziny, zatrzymałam się
w podróży. Mogę się wycofać niczym niesiona falami odpływu
albo w ogóle wyrwać się falom uderzającym o brzeg. Jestem
wolna! Jeśli zechcę, popłynę pod prąd na przekór wszelkim falom
i wybiorę sobie inne życie.
- Tylko on nie wierzy w śmierć Raissy - szepcze Liisa, rzucając
ukradkowe spojrzenie na Mat-tiasa siedzącego w kuchni razem z
Olem. Rozmawiają po cichu, popijając z jednego kufla. Próbuję
nasłuchiwać, nie przerywając rozmowy z Liisą. Nie słyszę jednak
dokładnie, o czym mówią. Wydaje mi się, że o koniu. Mattias
wspominał mi wcześniej, że zarabia przyzwoicie jako wozak w
kopalni. Tu, w Finnmark, trudno zdobyć konia. Kopalnia ma
tylko parę własnych. Dlatego potrzebują pilnie ludzi, którzy
zgodziliby się wozić rudę własnym zaprzęgiem.
Wymarzona praca dla 0'Connorów.
Nie będę o nich rozmyślać, nie mogę. Spróbuję żyć tutaj.
Naprawdę się postaram. Muszę, jeśli chcę zachować resztki
rozsądku. Lily zasługuje na to, a przecież właśnie dla niej tutaj
przybyłam.
Głosy już od dawna powtarzały mi, że moja córeczka powinna
spędzić życie nad fiordem. Mogłam mieszkać gdzie indziej,
udowodniłam to. Żyłam gdzie indziej i nawet byłam tam
szczęśliwa. Bardziej przywiązałam się do tamtych miejsc niż do
rodzimej osady.
Tutaj jestem obca.
Obca - wśród swoich.
Liisa wyprowadza mnie z alkierza. Mężczyźni tylko zerkają, gdy
przechodzimy przez kuchnię. Wychodzimy na ganek, a Liisa
zamyka za sobą drzwi. Wśród tylu innych odgłosów nie mogę
dłu-
żej podsłuchiwać rozmowy Mattiasa z moim bratem.
Plusk strumienia, szum wiatru w koronach drzew, ptasie śpiewy
witające wieczór. Wszystko to takie znajome, a zarazem obce.
Mrużąc oczy, spoglądam na tarczę słońca. Pozwalam, by mnie
oślepiło. Wciąż nie mogę przywyknąć do jasnych wieczorów,
mimo że nie przybyłam w te strony po raz pierwszy. Gdy
zwierzam się z tego Liisie, pyta:
- Nie tęskniłaś? Nie brakowało ci tego?
- Nie - odpowiadam. - Po prostu o tym nie myślałam.
Nie pojmuję, jak mogłam tak zwyczajnie wkroczyć w inne życie i
pogodzić się ze wszystkim, co mnie spotkało. Ale tak właśnie
postąpiłam. Teraz, kiedy oglądam się wstecz, widzę to wyraźnie.
Zaakceptowałam w pełni nową rzeczywistość. Teraz staram się
na powrót przywyknąć do tego, co wiąże się z moim rodzinnym
domem, ale dostrzegam wiele zmian.
- Raissę uważa się za umarłą - mówi Liisa.
- Co takiego?
Liisa przysuwa się bliżej mnie. Siadywałyśmy dawniej często na
schodach, powierzając sobie tajemnice. Ale bywało, że nie
szczędziłyśmy sobie słów prawdy. Liisa wygładza na kolanach
swoją jasną spódnicę w niebieską kratkę. Ma pulchne dłonie z
dołeczkami u nasady palców. Bardzo przytyła, zrobiła się
okrąglutka. Mnie się teraz podoba, ale nie jestem pewna, czy
także mojemu bratu.
- W Kautokeino wsiadła do sań razem z jakimiś Finami - szepcze
Liisa i pochyla ku mnie swą jasnowłosą głowę w obawie, że
usłyszy ją Mattias. -
Ludzie gadają, że szaleństwem było ruszać wtedy w drogę po tak
długotrwałej odwilży.
Usiłuję dociec, czego nie powiedział mi Mattias.
- Znaleziono martwego konia do połowy wystającego z lodu -
mówi dalej Liisa, a jej jasne oczy ciemnieją. - Biedne zwierzę
musiało okropnie cierpieć. Przednie kończyny miało na
powierzchni lodu, a tylne wraz z saniami znalazły się pod wodą.
Tego też nie umiem sobie wyobrazić. Jestem pewna, że Seamus
ze łzami w oczach słuchałby tej historii. On płakał nawet nad
martwym ptakiem.
- Ale Raissy nie znaleziono? - pytam, choć domyślam się
odpowiedzi. Mattias nie zachowywałby się, jakby jego żona żyła,
gdyby złożył ją w mogile i mógł odwiedzać jej grób. Nie starałby
się ze wszystkich sił zaprzeczać prawdzie, gdyby na własne oczy
ujrzał martwe ciało.
- Odnaleziono tylko zwłoki żony jednego z Finów - opowiada
dalej Liisa. - Nikogo więcej. A ludzie w Keutokeino zapamiętali,
że w saniach jechało jeszcze dwóch mężczyzn, mały chłopczyk,
no i Raissa. Kto wie jednak, czy nie było więcej dzieci.
- Musiało być w tym miejscu głęboko - mówię.
- Bardzo - potwierdza Liisa. - Ludzie gadają, że tam jest
straszliwa głębia i wcale nie wiadomo, czy ciała wypłyną na
powierzchnię wraz z nadejściem wiosny. - Zerka nerwowo w
stronę drzwi i dodaje: - Mattias i Ole prowadzili własne
poszukiwania. Wzięli do pomocy Thomasa i kilku jego
krewnych. Ale nie znaleźli Raissy. Dlatego Mattias wciąż wierzy,
że ona żyje. Podejrzewa nawet, że z Keutokeino pojechała z kimś
innym.
-Nie z tymi, którzy wybrali drogę przez jezioro?
- Właśnie. - Liisa kiwa głową. Martwi się o Mat-tiasa niemal tak
samo jak ja. - Wszyscy inni są pewni, że Raissa nie żyje - mówi
Liisa i wypowiada słowa, które przyprawiają mnie o dreszcze: -
On ma nawet jej akt zgonu. Stosowny zapis został zamieszczony
w księdze parafialnej i odczytany wszystkim w kościele.
Słyszałam, jak pastor podawał jej nazwisko.
Przenika mnie dreszcz.
- Mattias nie wziął udziału w nabożeństwie żałobnym - opowiada
mi dalej bratowa. - Powiedział, że nie będzie wyprawiał
pogrzebu, skoro nie ma trupa, ani wygłaszał w kościele pięknej
mowy ku czci kogoś, kto nie umarł. Upił się wówczas razem z
moim mężem.
Liisa opowiada tak barwnie, że mam wrażenie, iż słyszę głos
Mattiasa. Wyobrażam sobie jego gniew, wściekłość graniczącą z
szaleństwem. Równocześnie uświadamiam sobie jeszcze jedno:
nie tylko tamtego dnia Ole i Mattias upili się na umór. Obaj się
bardzo zmienili, niemal postarzeli. Ale nie tylko to. Ole stał się
innym człowiekiem, całkowicie niepodobnym do tego, którego
zapamiętałam, tak samo jak Mattias.
- A ty kiedy opowiesz o sobie? - pyta Liisa.
Byli cierpliwi. Przyjęli mnie z otwartymi ramionami. Nikt nie
wiedział, że wrócę. Nie dowierzam listom, dlatego nie posłałam
żadnej wiadomości.
Poza tym trudno zaprzeczyć temu, co napisane, a ja do samego
końca chciałam zachować możliwość odwrotu. Ostatecznie
zdecydowałam się zejść na ląd dopiero w chwili, gdy statek
wpłynął do fiordu, gdy rozpoznałam znajome szczyty oraz chaty
u podnóża gór. Bałam się wysłać wiadomość,
ponieważ brakowało mi pewności, czy wypełnię to, co
postanowiłam. Jeszcze w Hammerfest nie byłam do końca
przekonana, że chcę wracać do Kafjorden.
- Nie wiem, czy jestem na to gotowa - odpowiadam.
Na jej twarzy maluje się zawód. Byłyśmy przyjaciółkami. To
więcej niż relacja bratowa-szwagier-ka. Byłyśmy sobie bliskie.
Gdybym wtedy nie wyjechała, dziś z całą pewnością nadal
zwierzałabym się ze wszystkiego Liisie. Byłaby mi siostrą, której
nigdy nie miałam.
Tak jak Fiona.
Nie mogę opowiedzieć Liisie o nich... o tych wszystkich, którzy
stali mi się bliżsi od niej. Nie chciałabym jej tym zranić. Liisa jest
cudownym, wspaniałym człowiekiem. Kocham ją na swój spo-
sób, ale ona nigdy nie zrozumie tego, co przeżyłam, a ja nie mam
ochoty zbyt wiele tłumaczyć. To rozdarłoby na nowo z trudem
gojące się rany. Nie stać mnie na takie poświęcenie, by ona
zrozumiała.
Z Joem wszystko było proste. Przeżył to samo co ja. Jego uczucia
przypominały moje własne. Nie potrzebowaliśmy słów, by
wspominać. Żadne słowa nie wytłumaczą Liisie strachu,
cierpienia i bezsilności, jakiej doświadczyłam w Irlandii. Żadne
słowa nie odmalują Georgii i klimatu południowych stanów
Ameryki. Żadne słowa wreszcie nie opiszą Seamusa.
- Musiał to być w każdym razie przystojny mężczyzna - kwituje
Liisa.
Chyba spojrzałam na nią zdziwiona, nie rozumiejąc w pierwszej
chwili, o co jej chodzi. Musiałam wrócić do domu, by
uświadomić sobie, że my-
ślę po angielsku. Melodia mojego ojczystego języka wydaje mi
się obca. Słuchanie wymaga ode mnie wysiłku, a słowa nie płyną
z moich ust niczym nurt w rzece, jak kiedyś. Teraz muszę się
bardzo pilnować, by nie mówić bzdur.
- Mam na myśli ojca Lily - wyjaśnia Liisa i uśmiecha się tak, jak
uśmiechają się do siebie kobiety, powierzając sobie nawzajem
tajemnice. -Musi być przystojny. W rysach twarzy twojej có-
reczki nie rozpoznaję podobieństwa do ciebie ani do twoich
krewnych, Rozo.
- Lily nie jest podobna do nikogo - odpowiadam opryskliwie,
lekceważąc słowa Liisy. W tej samej chwili jednak żałuję, że ją
zraniłam. - Był przystojny - mówię. - Był... Liiso.
Kiwa głową ze zrozumieniem. Najchętniej potrząsnęłabym nią z
całych sił, tak by zaczęła na mnie krzyczeć. By wpadła w złość
albo zaczęła się bać. By zareagowała inaczej niż tak jak
zazwyczaj uśmiechem pełnym zrozumienia. Ale Liisa już taka
jest. Zawsze stara się wejść w czyjeś położenie, akceptuje i
wybacza, nawet gdyby to miało obrócić się przeciwko niej.
- Nie wróciłabyś, gdyby żył - mówi Liisa i obserwuje mnie,
mrużąc oczy.
Ale nic nie zobaczy.
Studiowałam uważnie własne odbicie w lustrze. Szukałam w
spojrzeniu śladu wspomnień, ale nie odnalazłam. Nikt lepiej ode
mnie nie umie zasnuć spojrzenia mgłą. Nikt nie potrafi tak
starannie ukryć bólu.
Liisa nie może się domyślić mojej miłości do Seamusa. Nie znała
tamtej Rozy spowitej w zwiewne, przezroczyste szaty elfów.
Moje spojrzenie jest
nieprzeniknione jak irlandzkie bagna w ciemnościach.
- Nie chcesz o nim mówić? - pyta Liisa.
- Nie.
- Rozumiem.
Cóż innego mogła powiedzieć Liisa, pozostając sobą?
- Kiedy będziesz gotowa, Rozo, pamiętaj, że jestem tutaj. Zawsze
możesz przyjść i porozmawiać. Wiesz o tym, prawda?
Kiwam głową. Chcę jej wierzyć, choć nie mogę się oprzeć
wrażeniu, że ona także, podobnie jak inni mieszkańcy Kopalni,
umiera z ciekawości. Dobrze wiem, co ludzie gadają.
Zastanawiają się, co się ze mną działo przez te wszystkie lata.
Snują domysły, spekulują, ale nikt nie jest w stanie dociec, co
naprawdę przeżyłam w obcym kraju.
- Kiedy wyjechałaś do Irlandii, byłam pewna, że już nigdy tu nie
wrócisz - mówi Liisa. - Myślałam
0 tobie. Zastanawiałam się, jak ci jest tam samej w obcym kraju.
David nie wyrażał się zbyt pochlebnie o Irlandczykach. Mówił,
że to kłótliwi
1 niepokorni awanturnicy.
Mimowolnie uśmiecham się rozbawiona tą charakterystyką,
która pasuje jak ulał do wszystkich członków rodziny
O'Connorôw, a także do innych Irlandczyków, których poznałam
i pokochałam.
Po zachowaniu Liisy poznaję, że ma mi coś jeszcze do
zakomunikowania, coś, nad czym długo myślała, ale waha się,
jak to wyrazić.
- Mattias przez cały czas mówił, że twoje zniknięcie musi mieć
jakiś związek z mężczyzną. Uważał, że poznałaś kogoś, kto
potrzebował cię bardziej niż my.
Mattias zna mnie aż nadto dobrze. Może tylko z pozoru ma
nieobecne spojrzenie, a tak naprawdę widzi więcej, niż się do
tego przyznaje. Zawsze był mądry.
- Byłam bliska śmierci.
- On twierdzi, że wiedziałby, gdybyś umarła. Chyba ma rację. Ja
także bym wiedziała, gdyby
Mattias umarł. Między nami istnieje osobliwa więź sięgająca
zamierzchłych czasów, łączy nas i prowadzi ku przyszłości.
- Nie potrafię o tym opowiedzieć - mówię. - Nie jestem w stanie.
To zbyt osobiste. Rozumiesz?
Oczywiście, że Liisa rozumie. Zasłaniam się tą jej
wyrozumiałością jak tarczą, ale nie odczuwam wstydu.
Przestałam się wszystkiego wstydzić. Nabrałam pewności siebie.
Pozostałam dawną Rozą, ale bogatszą o nową mądrość.
Dostrzegam pewne sprawy, których wcześniej nie zauważałam.
- Sądziłam, że przez te kilka lat ty i Ole zdążyliście zapełnić izbę
potomstwem - śmieję się lekko.
Przypominam sobie ubogie irlandzkie chaty rozbrzmiewające
dziecięcym śmiechem i gwarem. Wspominam slumsy
niewolników, których dzieci nie poznały smaku zabawy, myślę o
dzieciach sprzedawanych przez swych rodziców.
- Tak długo mnie nie było. Powinniście przynajmniej spłodzić
choć jednego potomka! - drażnię się.
Znów ją ranię, ale tym razem nieświadomie. Nie mówiłam tego w
złej wierze, ale nagle uderza mnie niepokojąca myśl: kto wie, czy
Liisa w ogóle może mieć dzieci. Z pewnością nie ja pierwsza
zadałam jej to beznadziejne pytanie.
- Ale macie jeszcze czas - próbuję jakoś wybrnąć
z tej kłopotliwej sytuacji. W tej samej chwili otwierają się drzwi i
z chaty wychodzą mężczyźni.
- Na co mamy jeszcze czas? - pyta mój brat. Wolałabym nie być
zmuszona, by powtórzyć
swoje słowa, ale wydaje mi się, że przemilczając je,
wprawiłabym Liisę w jeszcze większe zakłopotanie. Biorę więc
bratową pod ramię, podkreślając, że jestem po jej stronie, i
powtarzam, że mają jeszcze czas na powiększenie rodziny.
Mattias, opierając się o ścianę, z rękami skrzyżowanymi na
piersi, uśmiecha się niebezpiecznie.
Przypomina wilka.
- Jesteśmy jeszcze za młodzi na dzieci! - mówi Ole z
przekonaniem, wichrząc mi włosy. - Ja jestem za młody i zbyt
beztroski, by wziąć odpowiedzialność za rodzinę, Rozo! Zresztą,
czego ty życzysz swojemu ukochanemu bratu? Chciałabyś, bym
tonął wśród gromadki zasmarkanych bachorów i spędzał całe
dnie z grubą babą, której nie mogę nawet porządnie objąć w
tańcu?
W oczach Liisy gaśnie blask, ona jednak nie odzywa się, zaciska
usta tak mocno, że aż bieleją jej wargi.
Nie sądzę, by Ole często tańczył z żoną. Obawiam się, że od
dawna nie zatroszczył się nawet, by ją przytulić.
Ole kuca za naszymi plecami i kładzie jedną dłoń na moim
ramieniu, a drugą na ramieniu Liisy, która najchętniej wolałaby
uniknąć dotyku i kuli się odruchowo. Ole jednak udaje, że tego
nie dostrzega. Czyli że to nic nowego w ich wzajemnych
stosunkach.
Pamiętam, jak lgnęli do siebie. On nie mógł oderwać od niej
dłoni, a jej spojrzenie przy nim iskrzy-
ło się jak gwiaździste niebo. Ogarnia mnie smutek, że nie
odnajduję w nich tamtego uczucia.
- Liisa i bez dziecka jest gruba - mówi Ole, uśmiechając się
złośliwie.
Niemal od zawsze potrafiłam czytać z jego twarzy jak z otwartej
księgi. Wystarczyło, że ledwie na niego spojrzałam, a już
wiedziałam, czy chce mi dokuczyć, czy tylko się ze mną drażni.
Teraz czuję niesmak, bo widzę, że Ole z premedytacją sprawia
przykrość żonie.
- Ole najchętniej tańczy ze szczupłymi dziewczętami, takimi,
które może objąć w talii oburącz - odgryza się Liisa i strzepuje ze
spódnicy niewidoczny pyłek. Potem wstaje niezgrabnie i mówi,
że musi zrobić obrządek.
Chcę z nią iść razem do obory, ale dziękuje mi za pomoc. Oddala
się pośpiesznie, a związane w węzeł włosy podskakują jej na
plecach. Nie założyła nawet fartucha, w którym zwykle oporzą-
dza inwentarz. Jestem pewna, że płacze, i nie mam wątpliwości,
że nie tylko ja to zauważyłam.
- Znowu to samo - mruknął Mattias.
- Po co sobie bierze wszystko tak mocno do serca? - odpowiada
Ole, odchylając w tył głowę. Znam ten dumny gest, choć nie
uświadamiałam sobie, że często reaguję w podobny sposób.
Zauważyłam to dopiero w Georgii, gdzie mieliśmy w domu
lustra. Tutaj, w skromnej chacie nad fiordem, łatwo uciec przed
własnym odbiciem.
- Zraniłeś ją - mówię ostrożnie.
Mattias unosi brwi i patrzy wyczekująco na mojego brata. Daje
mi znak, że setki razy powtarzał Olemu to samo, ale to nie
pomagało.
- Chyba powinna znać się trochę na żartach
mówi mój brat. - Kiedyś potrafiła się śmiać. Dlaczego kobiety
tracą poczucie humoru po zamążpójściu? Liisa całkiem
zapomniała, co znaczy dobra zabawa.
- A może to ty nie byłeś kiedyś takim żartownisiem? - pytam.
Ole schyla się i siada obok mnie na schodach.
- Tyle rzeczy mi umknęło, Rozo. Byłem ociemniały, nie żyłem
pełnią życia. Chcesz mi zabronić cieszyć się teraz młodością?
Zbyt wcześnie musiałem dorosnąć, mam sporo do nadrobienia.
- Liisa była dla ciebie dość dobra, kiedy straciłeś wzrok - mówię,
rozumiejąc podtekst jego słów. - Kiedy nie mogłeś mieć innych
dziewcząt, bo wszystkie ignorowały ślepca. Byłeś dla nich przy-
stojnym kaleką bez przyszłości, bez widoków w życiu. Ale teraz,
kiedy znowu widzisz, Liisa nie jest już dla ciebie dość dobra. Tak
sobie to wymyśliłeś, Ole?
Odchrząknął i odrzekł po chwili:
- Gdybym miał teraz decydować, nie ożeniłbym się z nią.
- Mówiłeś jej to?
- Sama się chyba domyśla - odpowiada, wzruszając ramionami i
uśmiechając się pogardliwie.
Mam ochotę go spoliczkować, ale powstrzymuję się.
- Zresztą pozostawiłem jej wolny wybór - ciągnie dalej Ole, jakby
się bronił przed moim wymownym milczeniem. - Powiedziałem,
że jeśli chce, może odejść. Niech zabierze to, co uważa za swoje.
Nie będę jej tego utrudniał. Ale ona sama zdecydowała się zostać,
mimo że wiedziała, jak się sprawy mają. A skoro tak, musi się
pogodzić z sy-
tuacją. Nie okłamywałem jej. Nie udawałem innego, niż jestem.
Zresztą znała mnie, decydując się mnie poślubić.
Skończył. Boję się nawet myśleć, co się kryje za jego słowami.
Tymczasem Ole poklepuje mnie po ramieniu, wstaje i oddala się
tanecznym krokiem w stronę Kopalni.
- O czym ja nie wiem? - pytam Mattiasa.
Nie ruszając się z miejsca, Mattias przygląda mi się uważnie.
Jego spojrzenie jest znajome, a jednak wydaje mi się, że
dostrzegam w nim też coś obcego.
- Co się tutaj zmieniło od mojego wyjazdu, Mattias?
- Wszystko.
- Co on jej zrobił?
- Na jakiś czas przyprowadził do domu jedną z tych młodych
dziewcząt, co to nigdzie nie zagrzeją miejsca. Topniała pod jego
spojrzeniem jak śnieg w promieniach słońca.
- Tutaj? - pytam zaskoczona.
- Tutaj - potwierdza Mattias, wzruszając ramionami. - Miała być
służącą, ale w niczym nie wyręczała Liisy. Nie pomagała jej w
domu. Wtedy właśnie Ole kazał Liisie wybierać, czy zostanie,
czy się od niego wyprowadzi. Samuelsborg należy przecież do
niego.
Czuję do swego brata złość, więcej, wściekłość. Przez chwilę go
nienawidzę.
- Ojciec dziewczyny zabrał ją stąd, kiedy zaszła w ciążę -
opowiada dalej Mattias jakby od niechcenia. - Nie ona jedna
zresztą. Z tego, co wiem, twój brat spłodził już czworo dzieci.
Tylko w swojej własnej chacie nie ma ani jednego.
- Jak Liisa może mu na to pozwolić? - pytam. Brązowe oczy
Mattiasa zwężają się, tworząc
szparki, gdy mówi:
- Kto jak kto, Rozo, ale ty to powinnaś zrozumieć.
Rozdział 7
Roza domyśliła się od razu, że dziewczyna, która stanęła w
progu, to Shelley. Miała rude włosy, połyskujące miedzią
dokładnie tak samo jak włosy Fiony, a oczy, które spoglądały na
nią wrogo, były kopią oczu Seamusa. Dziewczyna, choć wiotka
jak Molly, z twarzy przypominała 0'Connorów.
- Chcę rozmawiać z Josephem - oznajmiła i nie czekając na
odpowiedź, minęła Rozę i weszła do izby. Usiąść jednak nie
chciała. - Nie przyszłam się tu gościć - rzekła chłodno, a Rozę
uderzyło, że Shelley odziedziczyła po 0'Connorach nie tylko
urodę, ale i bezkompromisowość, z której znany był Seamus.
- Joe wyszedł - odpowiedziała.
- To go sprowadź! - zażądała Shelley wyprostowana jak struna.
Rude włosy zaplecione w warkocz upięła wokół głowy niczym
wieniec. Na jej bladej twarzy odznaczały się drobne piegi, a oczy
zdawały się niemal czarne.
Roza pamiętała dobrze, że tak ciemniało spojrzenie Seamusa, gdy
był wściekły. Skinęła głową i bez słowa wyszła po Joego. Młoda
kobieta wzbu-
dziła jej ciekawość, ale i obawę. Ciągle nie potrafiła się uporać z
tym pozbawionym sensu uczuciem zazdrości o przeszłość
Seamusa.
Joe zabezpieczał właśnie studnię za domem. Pokrywa całkiem
spróchniała i trzeba było zrobić nową. Przez ostatnie pół roku
dom powoli niszczał, a ogród zarosły chwasty. Wyraźnie dało się
odczuć w obejściu brak pracowitej gospodyni.
- Dom popada w ruinę, gdy nikt w nim nie mieszka, Rosi -
odezwał się zafrasowany Joe, usłyszawszy jej kroki.
Roza stała w milczeniu, póki nie podniósł na nią wzroku. Gdy
zobaczył napięcie malujące się na jej twarzy, zaciśnięte usta i
skrzyżowane na piersi ramiona, odłożył na bok narzędzia.
- Mamy gościa - odezwała się Roza sztywno.
Joe wstał. Chodził tu ubrany tak samo, jak nosił się w Georgii:
nogawki spodni wpuszczone w buty do konnej jazdy, robocza
koszula rozpięta pod szyją, niedbale zawiązana barwna apaszka.
Sięgnął po kurtkę przewieszoną na gałęzi drzewa, którego nazwy
Roza nie znała.
- I tak już skończyłem - powiedział zadowolony, wycierając
brudne dłonie w spodnie, i uśmiechnął się do Rozy
olśniewającym uśmiechem 0'Con-norów.
Zapewne Shelley unosi kąciki ust w taki sam sposób, kiedy się
śmieje.
- Zamierzam dziś przycisnąć starego Franka i dowiedzieć się,
kiedy spodziewa się Liama. Powoli kończę już tutaj, wiesz.
Pozostało jeszcze parę wiosek, no a potem Dublin, oczywiście.
Dublin będzie klejnotem w koronie, Rosi. Dopiero po Dublinie
będę wiedział, czy nam się powiodło...
- Przyszła Shelley - przerwała mu Roza, nie spuszczając z niego
wzroku. Wbiła palce w ramiona, by powstrzymać drżenie ciała.
Czuła, że Shelley nie przynosi dobrych wieści. - Twoja bratanica,
Joe, córka Molly, chce z tobą mówić.
Joe uniósł brwi ze zdumieniem, ale nie tracąc humoru, stwierdził:
- No, no, do tej pory nie był jej potrzebny wuj. Chyba chodzi o
coś ważnego, skoro zdecydowała się tu przyjść. Obawiam się
jednak, że to nie będzie miła wizyta.
Długimi krokami skierował się pierwszy ku chacie. Coś w jego
postawie kazało Rozie wierzyć, że Joe chce ją ochronić przed
tym, co może okazać się nieprzyjemne.
Shelley przysiadła na brzegu krzesła, a wąskie dłonie oparła na
kolanach. Miała na sobie wełnianą spódnicę w kolorze
nieokreślonym, który w promieniach słońca nabierał odcienia
zieleni, i brązowy żakiet z wełny o prostym kroju. Roza
dostrzegła, że jest już dość znoszony i ma przy-krótkie rękawy.
Pośpiesznie jednak odwróciła wzrok, by nie urazić Shelley. Ze
smukłej postaci dziewczyny biła duma.
Joe powitał ją z wyczekującym uśmiechem. Nie podał jej ręki, by
nie obrazić córki Molly, traktując ją jak kogoś obcego. Znali się
wprawdzie tylko z widzenia, ale mimo to nie byli sobie obcy.
- Mama i Donal zostali uwięzieni - rzuciła Shelley krótko.
Joe zatrzymał się w pół kroku. Shelley nie powtórzyła. Nie było
potrzeby, gospodarze dobrze słyszeli, co powiedziała.
Joe chwycił trójnogi stołek i usiadł naprzeciwko
bratanicy. Złowiwszy jej spojrzenie, popatrzył na nią uważnie.
Dwie pary oczu, tak samo szarych, zderzyły się ze sobą.
Roza miała wrażenie, że na moment ogłuchła. Poza dzwoniącą
ciszą słyszała bowiem jedynie pulsowanie w skroniach i szum w
uszach tak silny jak szum wodospadu. Dopiero gdy Joe wreszcie
otworzył usta, zrozumiała, że nikt wcześniej nie powiedział
słowa.
- Jak to uwięzieni? - zapytał Joe. - Za co uwięzieni? Przecież
Donal i Molly nie zrobili nic złego!
Shelley odrzuciła głowę i zaśmiała się. Roza musiała się
odwrócić. To niepodobna, by ktoś mógł się śmiać tak samo jak
on!
- Donal do tej pory umiał pilnować własnych spraw - mówiła
Shelley z niechęcią, nie kryjąc nieufności wobec Joego, a tym
bardziej Rozy. - Przez to jednak, że ich wplątałeś w swoje niecne
sprawki, wpadł po uszy. Skoro więc zawiniłeś, to ich teraz ratuj z
kłopotów!
- Jaki postawiono im zarzut? - zapytał Joe, nadal nie pojmując,
jak to się mogło stać. - Przecież spotkanie u Connellych z
poczęstunkiem i tańcami odbyło się już ponad tydzień temu. Nikt
nie może udowodnić, że działo się tam coś podejrzanego. Od
tamtej pory nie widziałem się z Molly, a tym bardziej z Donalem.
Nie pojmuję, w co miałbym ich wciągnąć, Shelley. Nie
rozumiem, o co ty mnie obwiniasz!
Prychnęla, demonstrując, że nie wierzy ani jednemu jego słowu.
- Przed ich domem znaleźli zakopaną broń - wyjaśniła, z trudem
panując nad sobą. - Amerykańską broń, Josephie O'Connor!
Spróbuj sobie wyobrazić, co grozi Donalowi!
To akurat przyszło Joemu bez trudu.
- Zjawili się nocą - wyjaśniała Shelley. - Słyszałam, że oni
najchętniej przychodzą w nocy.
- Przecież to ludzie Donala...
Shelley zaśmiała się pogardliwym śmiechem, do złudzenia
przypominającym śmiech tego, który był jej ojcem.
- Sądzisz, że mu to pomoże?
- Ktoś go w to wrobił - odezwała się Roza.
Shelley otoczyła się murem wrogości i lekceważenia. Udawała,
że nie dostrzega Rozy ani nie słyszy jej uwag, jakby chciała
zademonstrować, że jest tu intruzem.
- Nikt by nie ukrył broni u Donala - rzucił Joe zdenerwowany.
Shelley uniosła brwi w identyczny sposób jak Joe. Byli tak
bardzo do siebie podobni, zupełnie jak rodzeństwo. Roza
uświadomiła sobie, że są między nimi tylko cztery lata różnicy.
Shelley skończyła osiemnaście lat. Mogłyby być przyjaciółkami,
ale tak się nigdy nie stanie. Shelley była córką Seamusa.
- Nikt z twoich ludzi?
Joe otworzył usta, ale opamiętał się, nim zdążył wypowiedzieć
słowa, które mogłyby go zdradzić. Nagle nabrał podejrzeń. Splótł
dłonie i położył je na kolanach.
- Skąd mogę mieć pewność, Shelley, że nie nasłała cię tu policja?
A może to pomysł Donala, by w tak haniebny sposób wymusić na
mnie obciążające zeznania?
- Oprócz „haniebnego sposobu" resztę zrozumiałam - odrzekła
chłodno Shelley. - Nie oszukuję cię, Joe. Cała gromadka mojego
rodzeństwa zna-
lazła się teraz u mnie w nazbyt ciasnej jak dla Kevina i dla mnie
chacie. Moja matka siedzi w lochu i tylko Święta Panienka raczy
wiedzieć, co się dzieje z Donalem. Nie okłamuję cię! Nie mam
żadnego interesu w tym, byś wpadł w zasadzkę. Obojętnie,
haniebną czy jakąś inną! - Dyszała ciężko. -Przyszłam cię błagać,
byś nam pomógł. Pomógł im. Proszę cię na kolanach, bo mama
twierdzi, że jesteś przyzwoitym człowiekiem. Tak jakby
0'Con-norowie mogli znać znaczenie tego słowa, choć jest tak
zwyczajne i proste.
- Jeśli to prowokacja i broń zakopali ludzie Donala - zastanawiał
się głośno Joe - to ja nic tu nie pomogę.
- A jeśli ktoś z twoich - rzuciła Shelley zdobywając się na
odwagę, dumnie wysuwając podbródek. Nie płakała, ale jej szare
jak popiół oczy lśniły.
- Po co ktoś z naszych miałby to zrobić? - pytał zdumiony Joe, nie
dostrzegając w tym żadnego sensu.
- Nie jesteś bohaterem - rzekła Shelley kwaśno. -Nie jesteś
właściwym 0'Connorem, wujku Josephie!
- Zapewne wielu byłoby na rękę, gdyby ktoś ci zaszkodził -
wtrąciła Roza, ale jej słowa nie wywołały wrażenia na Shelley.
Dziewczyna wciąż nie zaszczyciła spojrzeniem wdowy po swoim
ojcu.
- A ja myślę, że to policja użyła Donala jako przynęty, by
pochwycić innych - stwierdził Joe. -Zdobyli skądś broń i by
wywołać strach, aresztują jednego z irlandzkich policjantów,
który gościł podejrzane towarzystwo...
- Który zna ciebie - dodała Roza, choć sama nie wierzyła zbytnio
w wersję, której uczepił się Joe.
- Takiego, który znał Seamusa - myślał głośno.
- A ze strachu gotów im powiedzieć wszystko, by samemu zostać
uwolnionym. Takiego, który ma wiele do stracenia...
- Donal nie jest tchórzem - wystąpiła w obronie ojczyma Shelley.
Dorastała wszak pod jego opieką i jeśli czuła wobec kogoś
lojalność, to właśnie wobec niego.
- Donal może być w to zamieszany - rzekł Joe.
- Nigdy by tego nie zrobił mamie!
- Na pewno? - powątpiewał Joe. - Przecież zgłosił się do służby w
policji. Myślę, że nawet twoja babka nie spodziewała się tego po
nim.
- Moją babką była twoja matka, wujku Joe -odezwała się Shelley
z udawaną słodyczą. - A matka Donala uniknęła wielu
nieprzyjemności dzięki temu, że Donal zgłosił się do policji.
- Stara pani Connelly straciła jednego syna. Nie sądzę, że
odmawiała dziękczynne modlitwy, kiedy dowiedziała się, co się
stało z jej drugim synem.
- Pomóż im! - poprosiła Shelley.
- Pomóż im - powtórzyła Roza cicho.
Joe popatrzył na nią. Bez słów pytał, czy sądzi, iż to takie proste.
- Nie jesteśmy w stanie wydostać ludzi z więzienia - westchnął. -
A ja nie pójdę i nie dam się zakuć w kajdanki, przyznając się, że
to moja broń. Tym bardziej, że o żadnej nie słyszałem.
Roza przemilczała, że przybiwszy do wybrzeży Irlandii, nie
zeszli ze statku na ląd z pustymi rękami. Nią także targały
wątpliwości. Nie miała powodów, by ślepo ufać córce Molly.
Zwłaszcza, że ze sposobu, w jaki ją traktowała, domyślać się było
można, że córka Seamusa nie darzyła także ojca przyjaznym
uczuciem. A taka młoda, pałająca nie-
nawiścią dziewczyna gotowa jest, jak przypuszczała Roza,
uderzyć z różnych stron.
- Zrób coś! - powiedziała Shelley, zwracając się do Joego i choć
drobna i niewysoka, kiedy wstała, zdawała się górować nad nim.
Miała w sobie coś, co przyciągało wzrok. Nie chodzi tylko o
urodę, ale o emanującą z niej poświatę, otulającą ją niczym
niewidzialna peleryna.
... utkana z pyłu elfów...
- Zrób coś, Joseph, bo jeśli nie, opowiem na policji, że byłam na
organizowanych przez ciebie zebraniach. Opowiem im, gdzie się
odbyły i co na nich mówiłeś.
- To bardzo niebezpieczna zabawa wymyślać niestworzone
historie o Bogu ducha winnych ludziach - zdenerwował się Joe i
chwycił Shelley za nadgarstek.
Dwie pary szarych jak popiół oczu napotkały się w intensywnym
spojrzeniu. Żadne nie zamierzało ustąpić. W obojgu płynęła ta
sama krew. Skoro byli do siebie tak podobni zewnętrznie, to czy
mogli bardzo różnić się charakterami i temperamentem?
Joe nie osiągnął niczego, raczej tylko dolał oliwy do ognia.
Shelley wyrwała się. Nie usiłował jej dalej powstrzymywać,
ramiona ciężko mu opadły.
- Nie donoś na niewinnych ludzi, Shelley - poprosił cicho. - Tu
nie chodzi wyłącznie o Molly i Donala. Tu chodzi o coś więcej.
- Zdaje się, że ta sprawa ciebie przerasta, wujku Josephie.
- O mnie możesz sobie mówić, co chcesz - westchnął,
przeczesując palcami gęstą grzywkę. Włosy jednak pozostały
zwichrzone. Dłonie i czoło po-
kryły się kropelkami potu. Na poczerwieniałej twarzy wyraźniej
odznaczały się piegi. - Ta sprawa jest ważniejsza niż moja osoba -
rzekł zmęczony. - Jeśli chcesz już kogoś zadenuncjować, to
wybierz mnie, Shelley. Ale nie podawaj policji nazwisk całkiem
niewinnych ludzi. Nikt cię nie skrzywdził przecież na tyle, byś
mściła się w taki sposób.
- Nikt z żyjących - odparła Shelley, posyłając Rozie przelotne,
pełne pogardy spojrzenie. - Poza tym - uśmiechnęła się
uśmiechem Seamusa - poza tym nie doniosę na całkiem
niewinnych ludzi, Joseph. Nie muszę zmyślać, by podać
nazwiska tych, którzy otwierali przed tobą drzwi swoich chat,
zezwalając na zebrania. Nie muszę zmyślać, by przytoczyć twoje
płomienne mowy. Nie jestem z gruntu zła, a tym bardziej głupia.
Mam w sobie silne poczucie sprawiedliwości. Niektórzy
powiadają, że odziedziczyłam to po kimś, sama nie wiem...
Pokręciła lekko głową, jakby współczuła Joemu, który nie do
końca pojmował, co miała na myśli.
- Naprawdę nie rozumiesz, Joe? Ja wiem o wszystkim!
- Nie było cię na żadnym ze spotkań!
- Ale był mój mąż - odparła hardo. - Kevin O'Neill, jeden z twoich
najzagorzalszych i najbardziej oddanych zwolenników. On ma
doskonałą pamięć. Po każdym takim zebraniu powtarzał mi twoje
mowy, cytując cię niemal dosłownie. Czy wspomniałam już, że
jeździł za tobą od wioski do wioski, by ciebie posłuchać?
Joe pokręcił głową.
- Był przynajmniej na pięciu takich spotkaniach. Nie mogłeś go
nie zauważyć. Jest bardzo przystojny, ma ciemne włosy, szare
oczy i pełne uwielbie-
nia spojrzenie. Jest dość młody, może tobie wyda się zwyczajny,
bo ty, jak słyszałam, stałeś się światowcem. Ale ja uznałam, że
ma w sobie dostatecznie dużo zalet, by został moim mężem i
spłodził moje dziecko. On marzy o tym samym co ty, Joseph. -
Shelley zatrzymała się w drzwiach. - Myślę, że o tym, iż wziął
mnie za żonę, przesądził fakt, że jestem, o czym powszechnie
wiadomo, córką wielkiego Seamusa! Chciał, by i na niego
spłynęła odrobina splendoru bohatera. Szkoda, że sława ojca nie
opromieniła i mnie. Ale może nie potrafiłam tego wykorzystać?
Może jestem za głupia? - Odetchnęła i zmarszczyła brwi. -
Właściwie nie powinnam nazywać tego głupotą, raczej
ignorancją, to trochę ładniejsze słowo, prawda, wujku Josephie?
Wyszła, trzaskając drzwiami.
W alkierzu rozległ się płacz Lily.
Kiedy Roza ponownie weszła do izby, nie zastała już w niej
Joego. Nie chciała się bać, ale nie potrafiła opanować uczucia
lęku. Nie umiała nigdy oswoić strachu o Seamusa. Wciąż się o
niego bała. Sądziła, że nigdy więcej nie dopadnie jej znów to
samo uczucie. Po jego śmierci myślała, że nie będzie już nigdy
tego przeżywać.
Ale to wciąż trwało.
Strach nie stał się ani odrobinę mniejszy, choć nie dotyczył już
mężczyzny, którego kochała ponad wszystko, ale łudzi, do
których czuła wielkie przywiązanie. Nie mogła znieść myśli, że
Joemu przytrafi się coś złego.
Albo Molly.
Lubiła też Donala, mimo że znalazł się po tej
drugiej, niewłaściwej stronie i wszyscy traktowali go jak wroga.
Lubiła go. Tamtej nocy, kiedy na koniu przewiózł ją w góry na
północ od Bandon, nawiązała się między nimi osobliwa przyjaźń.
Może ktoś inny by tego nie pamiętał, uznając, że Donal zapłacił
tym za wymagającą większych poświęceń przysługę, jaką zrobił
mu Seamus, zabierając jego bratanków, Danny'ego i Tommy'ego,
do Ameryki. Ale Roza nie przywiązywała się łatwo do ludzi. Nie
miała wielu przyjaciół spoza rodziny w Kafjorden, a także spoza
klanu O'Connorow w Irlandii i Georgii. A Donal rozmawiał z nią
wtedy szczerze, dzieląc się swoimi najskrytszymi myślami.
Mimo ryzyka, na jakie narażał się Donal, decydując się im
pomóc, Seamus traktował go z góry. Nie miał szacunku dla brata
Danny'ego. Roza wolała tego wówczas nie dostrzegać, ale
pamiętała, że Seamus gardził Donalem i nie uważał go za praw-
dziwego mężczyznę. Jego zdaniem Donal zgłosił się do policji
powodowany tchórzostwem.
Seamus nie chciał zrozumieć.
Roza uznała nagle, ku własnemu zaskoczeniu, że Seamus
popełnił błąd. Nie podobały jej się niektóre cechy jego
charakteru. Kiedy byli małżeństwem, wydawały jej się jednak
drobne i mało znaczące. Osobisty urok męża przysłaniał wszelkie
wady. Żyjąc u boku Seamusa, była po jego stronie. Dlatego bronił
jej i chronił przed tym wszystkim, na co teraz musiała spojrzeć
własnymi oczami i sama stawić czoło.
- Czy możesz im jakoś pomóc? - zapytała, gdy Joe wrócił
późnym popołudniem, bliżej już wie-
czoru. Odchodziła od zmysłów ze strachu o niego. Gdyby to był
Seamus, wybuchnęłaby teraz gniewem.
- Molly tak - odparł Joe ze stężałą twarzą. Roza czuła, jak
przenika ją chłód.
Joe rozpiął guziki koszuli i niecierpliwie szarpnął mankiety.
Koszula wylądowała na kupce ubrań u jego stóp.
- A co z Donalem? - zapytała Roza.
Nie od razu odpowiedział. Poruszał się gwałtownie, twarz mu
pociemniała niczym niebo, nim rozpęta się tornado. Założył
czarną koszulę i zapinał ją, nie patrząc na Rozę.
- W piecu wygasło? - zapytał.
Skinęła głową i nie odrywała od niego wzroku. Ukucnął,
otworzył drzwiczki do pieca i nabrał w dłonie popiołu, po czym
natarł nim spoconą twarz, pozostawiając jedynie trzy jaśniejsze
plamy wokół oczu i ust.
Wtedy spojrzał na Rozę.
- Ktoś z naszych zakopał broń w zagrodzie Donala.
Po jego głosie Roza poznała, że Joe wciąż nie chce w to
uwierzyć, ale nie może przeczyć oczywistym faktom.
- Ktoś chciał się pozbyć nie tylko Donala, ale i mnie.
Serce Rozy waliło tak mocno, jakby miało rozerwać jej pierś.
- Pozbyć się ciebie, Lily, Molly i Shelley. Obraz stawał się
bardziej klarowny.
- Pozbyć się wszystkich tych, którzy coś znaczyli dla Seamusa.
Komuś zależy, by jego imię okryło się niesławą i zniknęło z ust
tutejszych ludzi. Chcą
uderzyć w nieżyjącego bohatera, posługując się mną. Chcą ze
mnie zrobić zdrajcę, który sprzeniewierzył się sprawie...
- Kto? - zapytała. Wargi miała spierzchnięte i suche, tak że z
trudem formułowała słowa.
- Gdybym to wiedział, zabiłbym go - odparł Joe.
- Ale nie wiem. Jedyne, czego jestem pewien, to że została nam
jedna noc.
To nie może być prawda! To się nie dzieje! Zupełnie jakby
powróciły okropne sny, które nękały ją w Georgii. Znów drży o
własne życie.
- Spakuj ubrania dla siebie i dziecka - rzucił Joe.
- I coś na zmianę dla mnie, jeśli zdążysz. Bagaż przenieś do
Franka.
- Do Franka?
Joe potwierdził skinieniem głowy.
Wyglądał śmiesznie, ubrany na czarno, z czarną grzywką
opadającą na czoło. W poczerniałej od popiołu twarzy płonęły
blaskiem jedynie szare oczy.
- Niewielu ludziom można zaufać, gdy stawką jest życie, prawda,
Rosi? Na kolanach błagałem Franka o pomoc. Wprawdzie
dokonał wyboru, którego nie pojmuję ani nie akceptuję, ale
wiem, że nie jest katem. Nie posyła dzieci pod pałki policji. Nie
godzi się na to, by zabierać dzieciom matki. On nas zawiezie na
zachód, jeśli przyjdą po nas.
Roza pokiwała głową. To straszne.
Nie powinna uciekać! Przecież miała jechać do Anglii! Tyle że
Joemu grozi niebezpieczeństwo nie tylko w Irlandii, ale i w
Anglii.
- Ostrzegłem męża Shelley. Oni też nie mogą zostać, wisi nad
nimi takie samo zagrożenie. Dla
Franka będzie to duże wyzwanie, ale w końcu ma swoje kontakty
tam, na górze...
Roza uznała, że to nie jest najlepszy moment na żarty, i nawet się
nie uśmiechnęła.
- A co ty zamierzasz robić? - zapytała, lękając się odpowiedzi.
- Molly ma być dzisiejszej nocy przewieziona do innego
więzienia. Postaram się o to, by nie dotarła na miejsce.
- Co z Donalem? Joe pochylił kark.
- Z Donalem rozprawili się szybko - rzekł nieswoim głosem, a z
oczu spłynęło mu kilka łez, tworząc jaśniejszą strużkę na
poczerniałej twarzy. -Był jednym z nich, nie mieli dla niego
litości. Oskarżyli go o zdradę. Nie zamierzali czekać na proces.
Nie mogli ryzykować, że będzie w stanie udowodnić swą
niewinność.
Joe zamilkł.
Roza nie chciała tego słuchać, ale nie ruszała się z miejsca.
Wstrzymała oddech i myślała o rudowłosym Donalu, jego
szczupłej twarzy, obsypanej piegami, chłopięcej, a zarazem
męskiej. Myślała o Donalu, który zgłosił się do policji, by móc
utrzymać swoją rodzinę, chociaż wiedział, że ta decyzja ściągnie
na niego pogardę rodaków. Uczynił to jednak mimo wszystko i
nie uginając karku, ponosił konsekwencje swego czynu.
Starał się przy tym, jak mógł, pozostać porządnym człowiekiem.
Nie chciała wiedzieć tego, co wyczuwała.
- Zastrzelili jeszcze jednego Connelly'ego podczas próby
ucieczki - dodał Joe, a jego słowa aż ociekały pogardą.
Rozdział 8
- Nie donoszę na rodzinę - powiedział krótko Frank. Nigdy nie
był rozmowny, a już szczególnie w takiej chwili.
Roza nie odczuwała najmniejszej ochoty podtrzymywania
rozmowy. Sama by się nie odważyła zwrócić o pomoc do pastora.
Przyszła tylko dlatego, że Joe ją o to prosił. W głębi serca jednak
nie całkiem pojmowała, dlaczego zdecydował się zwrócić do
wuja, który wciąż miał za złe siostrzeńcowi jego postępowanie.
Frank 0'Shaughnessy był także ubrany na czarno. Roza
skonstatowała to nie bez lekkiego zaskoczenia, choć w jego
przypadku taki strój nie należał do rzadkości.
- Ubierz się ciepło - poprosił pastor i poprowadził Rozę w stronę
stajni.
Powietrze zrobiło się bardziej rześkie, ale nie zanosiło się na
deszcz. Niebo było bezchmurne, a sierp księżyca wisiał blady tuż
nad powierzchnią wody. Zapowiadała się pogodna i gwiaździsta
noc, co na pewno nie było na rękę Joemu.
Roza bała się o niego, choć nie potrafiła rozsądnie uzasadnić tego
uporczywego lęku. Może przestała dowierzać samej sobie?
Przecież w proroczych snach widziała kres życia Joego, powinna
więc być spokojna, że nie zginie w mroku irlandzkiej nocy od
broni królewskiej policji.
- Zadbaj też o to, by dziecko miało ciepło - dorzucił Frank.
Księżycowa noc kładła długie cienie, wśród których stał ukryty
czarny powóz zaprzężony w dwa konie ciemnej maści, niemal
czarne. W swoim licznym stadzie Frank nie miał takich wiele.
Hodowla koni była wielką pasją pastora. Miłość do tych stworzeń
odziedziczył po swych przodkach.
Na koźle zamkniętego powozu siedział ubrany na czarno
woźnica, w czapce z daszkiem przysłaniającym twarz i z wysoko
podniesionym kołnierzem. To nie mogła być przypadkowa
zbieżność. Roza poczuła lodowatą kulę w żołądku i przywołała w
myślach Seamusa. Zaraz jednak uznała, że lepiej pokładać ufność
w żyjących. Zwłaszcza że ci, jak jej się zdawało, potraktowali
poważnie całą tę sytuację.
Frank wstawił do powozu torby Rozy, po czym wziął od niej kosz
ze śpiącym dzieckiem i umieścił obok. Zatroszczył się, by
dziecko leżało bezpiecznie na siedzeniu, a potem zwrócił się do
Rozy z krótkim wyjaśnieniem:
- Gdyby ktoś pytał, to podróżujemy razem.
Roza wsiadła do powozu. Usadowiła się w kącie z twarzą
zwróconą w kierunku jazdy, gdyż inaczej źle znosiła podróż.
Poza tym chciała mieć dziecko obok siebie.
Pastor zamknął drzwiczki i z godnością usadowił się
naprzeciwko niej. W ciemności nie widać było, jakie uczucia
malują się na jego twarzy.
- Joe mnie nie uprzedził - odezwała się Roza cicho, daremnie
usiłując uchwycić spojrzenie brata Lottie.
Ale choć nic nie wiedziała o ucieczce powozem, nie bała się.
Odczuwała dziwny spokój i ufała Frankowi, pastorowi, który
wybrał niewłaściwy kościół i niewłaściwą wiarę.
- Nie mógł cię uprzedzić - odpowiedział Frank spokojnie,
zaciągając zasłonki w powozie, za co Roza była mu na swój
sposób wdzięczna. Nie miała ochoty patrzeć, dokąd jadą. Wolała
nie wiedzieć za dużo, na wypadek gdyby ktoś ich śledził ałbo
zatrzymał. - Joe nie mógł ci powiedzieć o czymś, o czym sam nie
wiedział - ciągnął Frank.
- Dlaczego mam ci ufać? - zapytała Roza przekonana, że takie
samo pytanie zadałby Seamus. Starała się myśleć kategoriami
męża. On z pewnością wykazałby większą podejrzliwość nawet
wobec wuja. Może wcale nie byłby zadowolony, że Roza polega
na Franku?
Ale przecież Seamus sam udał się po pomoc do wuja, i to w nocy,
kiedy pastor gościł na plebanii szefa policji. Musiał mieć
pewność, że Frank na niego nie doniesie.
A może Seamus igrał z ogniem, ponieważ miał duszę hazardzisty
i jak każdy gracz nie potrafił żyć bez ryzyka? Rozsądek i
postępowanie zgodne z ustalonymi regułami krępowały go i
cisnęły jak pętla na szyi.
Miała nie myśleć o Seamusie! On przecież nie żyje! Należy
zaufać ludziom ze swego otoczenia, a nie tym, których imiona i
nazwiska widnieją na kamiennych nagrobkach.
- Ponieważ odwiozę cię w bezpieczne miejsce -odparł Frank.
- Pastor chyba nie mógłby kłamać? - rzuciła Roza, na co Frank
zaśmiał się cicho, najwyraźniej do-
ceniając fakt, że Roza nie traci humoru nawet w tak dramatycznej
sytuacji.
Roza jednak wcale nie była pewna, czy żartowała. Powiedziała to
bezwiednie, usta same sformułowały słowa, które odniosły
pozytywny skutek. Może Frank trochę ją polubił? Śmiał się
przyjaźnie. Ten śmiech całkowicie różnił się od śmiechu
Seamusa. Lily spala spokojnie. Chyba nawet nie zauważyła, że
uciekają co koń wyskoczy wzdłuż wyboistych dróg na zachód.
Dokąd? Tego Roza nie wiedziała.
Nie miała też pojęcia, czy grozi im jakieś niebezpieczeństwo.
Zdała się całkowicie na Franka, ale było jej mimo wszystko
trudno. Rzadko w swym życiu ufała komuś bez zastrzeżeń.
Takich ludzi nie spotkała wielu. A tym razem chodziło nie tylko o
nią samą, ale także o życie dziecka, córeczki jej i Seamusa.
- Nie oszukałbym cię - odpowiedział Frank.
Powóz zatrząsł się na wybojach, zasłonka przesunęła się, a w
wąskiej szparze okienka Roza dostrzegła oświetloną blaskiem
księżyca drogę. Po prawej stronie ciągnęło się bezkresne morze,
masy wody toczone ku pogrążonym w gęstym mroku brzegom,
spienione grzywy fal. Widok ten oszołomił ją swym majestatem i
chwycił za serce.
Jednocześnie uświadomiła sobie, że nie jadą na zachód, tak jak
było umówione z Joem. Coś się nie zgadzało. Nie powinna mieć
morza po swej prawej ręce. Odwrotnie, po lewej! A więc nawet
pastorowi nie można ufać!
Zerwała się z miejsca, ale zaraz opadła na siedzenie pokryte
skórą. Nie dało się stać, gdyż powozem trzęsło na
nierównościach drogi, a woźnica pędził tak, że Rozie zbierało się
na mdłości.
Nie mogła przecież wyskoczyć w biegu i uciec, póki jadą tak
szybko. Musiałaby wówczas zostawić Liły, co zupełnie nie
wchodziło w rachubę. Dostosuje się więc do poleceń Franka, tak
jak podpowiada jej intuicja. Musi mu zaufać, mimo że samej so-
bie już nie ufa.
Joe wspomniał, że ostrzegł męża Shelley, bo i on, tak jak
wszyscy, którzy w jakiś sposób byli związani z Seamusem,
znalazł się w niebezpieczeństwie. Kazał im czekać, aż uwolni
Molly, a potem mieli uciec wraz z córeczką oraz dziećmi Molly i
Donala.
Czy Frank byłby zdolny sprzedać własną rodzinę? Czy potrafiłby
zdradzić Joego i wysłać dziecko Seamusa na pewną śmierć?
Powiedział jej, że nie zdradził nigdy tych, z którymi łączą go
więzy krwi.
Niepewność nie dawała Rozie spokoju, a równocześnie, o dziwo,
odczuwała bardziej zdumienie niż strach. A przecież, gdyby jej i
Lily coś groziło ze strony Franka, wyczułaby to z pewnością.
Tymczasem nic prócz tego, że jechali na wschód, jej nie
zaniepokoiło.
A może straciła zdolność przewidywania? Może nigdy nie była
obdarzona nadprzyrodzonymi zdolnościami, a ta cała gadanina o
dziedzictwie przenoszonym w jej rodzie przez kobiety była tylko
wymysłem, bajką, w którą mieszkańcy Samuelsborg chcieli
wierzyć, ponieważ to jedno wyróżniało ich spośród zwykłych,
szarych ludzi i budziło poważanie w społeczności, w której żyli.
- Jedziemy do Cork - wyjaśnił Frank, który od dłuższej chwili
obserwował Rozę w milczeniu. Wąska szpara między zasłonkami
wpuszczała dość
światła, by zauważył skrajne uczucia, jakie miotały Rozą od
momentu, gdy zrozumiała, że udają się w inne miejsce niż to, o
którym wspomniał jej Joe.
Była mądrą kobietą, choć nie grzeszyła urodą ani obyciem
towarzyskim. Ale to ją wybrał sobie Seamus na towarzyszkę
życia, mimo że ich związek nigdy nie został prawdziwie
pobłogosławiony przez kościół ani Boga.
Frank miał nadzieję, że w nielicznych przypadkach tam, na górze,
patrzą na to przez palce. Nie umiał sobie odpowiedzieć na
pytanie, czy pozorując ich ślub, popełnił większy grzech, niż
popełniłby pozwalając, by żyli jak mąż i żona bez jego
błogosławieństwa. Wierzył jednak szczerze, że nawet jeśli
zawinił, zostanie mu to odpuszczone. W imię miłości tych
dwojga. Oczywiście tymi pogańskimi myślami nie dzielił się z
innymi.
- W Cork nie ma dziś w nocy policji - rzucił oschle Frank. -
Zawiozę cię do Liama.
Roza zmarszczyła brwi.
- Nikt się nie spodziewa, że banici irlandzcy szukać będą
schronienia w Anglii - wyjaśnił Frank. -Dlatego tam właśnie
odwiezie was Liam.
Roza oniemiała.
Czyż nie o to właśnie błagała, gotowa uczynić wszystko, by się
tak stało? Nie przypuszczała jednak, że odbędzie się to w taki
sposób.
- Tylko mnie i Lily? - zapytała.
- Joe także musi uciekać z Irlandii, i Molly, jeśli uda się ją
uwolnić. No i dzieci.
- A co z Shelley? - zapytała Roza. Nie odpowiedział.
- Joe mówił, że Shelley także grozi niebezpieczeństwo!
- Dziwna z ciebie kobieta, Rosi O'Connor -rzekł po chwili Frank.
- Wiesz, że nie jestem prawowitą O'Connor -wyrwało się Rozie. -
Ty jedyny wiesz, że się tak nie nazywam, a więc nie naigrawaj się
ze mnie!
- Uważam cię za żonę Seamusa.
Chyba jednak z niej nie szydził, bo nie wyczuwała ironii w jego
słowach. Przeciwnie, wydawało jej się, że słyszy w jego głosie
szacunek, choć nie pojmowała, jak to możliwe.
- Niewiele kobiet wstawiłoby się za nieślubnym dzieckiem
swojego męża, tak jak ty wstawiasz się za Shelley.
- Przecież to córka Seamusa.
Frank pokiwał głową. Złożone dłonie trzymał nieruchomo na
kolanach.
- Rzeczywiście. Osobliwa mieszanka, nie sądzisz?
Wyprostowana i dumna jak Seamus, a z twarzy podobna do
Fiony. Uśmiech zupełnie jak u ojca. Silna wola jak u Molly.
Skłonność do pielęgnowania uczucia graniczącego niemal z
kultem przez niezliczone lata. I ten talent aktorski, szczególna
zdolność do udawania i nakłaniania innych, by myśleli to, co ona
chce, by myśleli. Wyobraźnia tak barwna, że ożywa w
rzeczywistości. Zdążyłaś dostrzec te wszystkie cechy w Shelley?
Przejrzałaś ją? Zauważyłaś podobieństwo do Seamusa?
- O czym ty mówisz? - zapytała Roza, która nic z tego nie
rozumiała. Demaskował córkę Seamusa, ale pomimo wszystko
mówił o niej z miłością.
- Mówię o skłonności do konfabulacji - odpowiedział Frank
wprost, nie owijając już dłużej w bawełnę. - Ma to po Seamusie.
Molly nie potrafi kłamać. Seamus natomiast zawsze tak gorąco
wierzył w swo-
je kłamstwa, że wszyscy sądzili, iż mówi prawdę. I z Shelley jest
to samo. Jest bystra i bardzo szybko odkryła, jak wykorzystywać
to do własnych celów. I niemal nikt w jej otoczeniu tego nie
zauważył. Może jedyna Molly zdaje sobie z tego sprawę, ale
własnemu dziecku łatwo się wybacza, prawda? Łatwo
usprawiedliwić taką śliczną, delikatną istotę jak Shelley. Jest taka
słodka, taka zdolna. Nieodrodna córka swojego ojca.
- Dlaczego mi o tym mówisz? - zapytała Roza, której trudno było
oglądać Shelley w takim świetle, w jakim przedstawił ją Frank. -
Właściwie spotkałam ją tylko raz - dodała pośpiesznie. - Jedyne,
co zauważyłam, to uderzające podobieństwo do Fiony i do
Seamusa. Nie ulega najmniejszej wątpliwości, że to właśnie on
był jej ojcem. Właściwie zrobiło mi się jej żal.
- Ona natomiast nie miała dla ciebie najmniejszego współczucia -
rzucił oschle Frank 0'Shaughnessy.
- Skąd wiesz?
- Znam ludzką naturę - odparł. - I znam Shelley. Ona nie jest
podobna ani do Danny'ego, ani zbytnio do Molly. Jej ojcem był
Seamus. Wszyscy o tym wiedzieli, ale nikt z dorosłych nie
wypowiadał tego na głos. Przypuszczalnie jednak inne dzieci
były mniej delikatne i Shelley usłyszała to wtedy, gdy była
jeszcze za mała, aby zrozumieć. A może podsłuchała
przypadkowo powtarzane szeptem plotki? Seamus wciąż
pojawiał się w ich domu, ale i on nigdy nie wyjaśnił Shelley, że
jest jej ojcem.
- I że ona jest dla niego kimś ważnym - wyrwało się Rozie. Łzy
cisnęły jej się do oczu, ale wciąż
próbowała bronić Seamusa. - Pewnie nie wiedział, jak ma jej to
powiedzieć.
- Albo wmówił sobie, że ojcem małej jest Danny - wtrącił Frank,
uśmiechając się nieznacznie.
- Chyba tak nie myślisz! - zaprotestowała Roza.
- O, to typowe dla Seamusa. Danny wziął na siebie
odpowiedzialność i ożenił się z Molly. W księgach parafialnych
zostało zapisane, że jest ojcem Shelley, choć nawet ślepy by
zauważył, do kogo podobna jest dziewczynka. Seamus myślał o
Dan-nym jako o ojcu dziecka tak intensywnie, aż sam w to
uwierzył. Nie chciał w ogóle myśleć inaczej. Zresztą nie
nazywali małej nigdy prawdziwym imieniem. Wołali na nią
Deidre.
- Co ty właściwie chcesz mi przez to powiedzieć? - zapytała Roza
powoli, gdyż w miarę jak słuchała, zaświtała jej pewna
niepokojąca myśl.
- Opowiadam ci o Shelley - odparł Frank. -O córce Seamusa.
Ponieważ uważam, że masz prawo wiedzieć, kim ona jest. I kim
naprawdę był twój mąż, bo zapewne ukrywał przed tobą niektóre
strony własnej osobowości.
- Seamus mnie kochał!
- Właśnie - potwierdził Frank. - Kochał cię, Rosi, i dlatego
osłaniał cię przed samym sobą. To także miłość, być może nawet
większa, niż ktokolwiek jest w stanie sobie wyobrazić. Nie
zapominaj o tym! Powinnaś wiedzieć, jaki był Seamus, ale
choćbyś dowiedziała się o nim nie wiem ilu nowych rzeczy, nie
wolno ci zapominać o najważniejszym: on cię kochał. Kochał tak
mocno, że robił wszystko co w jego mocy, by cię chronić, także
przed mroczną, głęboko skrywaną stroną samego siebie.
Nikt nigdy tak jej nie kochał.
- W takim razie gdzie jest Shelley?
- W innym miejscu.
- A jej mąż, córeczka, dzieci Molly?
- Dzieci są już pod opieką Liama - odpowiedział Frank.
- Liama?
- Liam przypłynął przed kilkoma dniami - wyjaśnił Frank
O'Shaughnessy.
- Ty to doprawdy potrafisz być tajemniczy - wyrwało się Rozie.
- Właściwie Liam nie schodzi na ląd, nie byłoby to dla niego
korzystne, gdyby go ktoś tu zobaczył.
- Czy nie powinieneś mi tego powiedzieć parę dni temu? -
zapytała Roza, czując, jak wzbiera w niej złość.
Przecież tłumaczyła Frankowi, jak bardzo jej zależy na tym, by
skontaktować się z Liamem. On jeden był w stanie powiedzieć,
dokąd wyjechali Margaret i David. On, jako jedyny, mógł pomóc
jej odnaleźć brata.
- Może gdybyś mi o tym wcześniej powiedział, uniknęlibyśmy
takich kłopotów - ciągnęła, czując, że jej trochę ulżyło, gdy
wyładowała swą złość na Franku. - Liam nie musiałby się
narażać, a ja nie potrzebowałabym uciekać nocą jak złodziej.
Moje dziecko byłoby bezpieczne. Joe byłby bezpieczny i nie
musiałby przebrany jak buntownik włóczyć się nocą gdzieś po
irlandzkich drogach. Nie pojmuję cię! Błagałam cię o to, bym
mogła jak najszybciej spotkać się z Liamem, a ty ukrywasz
przede mną jego przybycie.
- Liam nie przybył z twojego powodu, Rosi. Minęła chwila, nim
to do niej dotarło. Słyszała
go, słowa wciąż dźwięczały jej w uszach i odbijały się echem w
głowie. Zupełnie jakby stała nad przepaścią, a dookoła wznosiły
się nagie skały. Poczuła gwałtowną tęsknotę, by skończyć z tym
wszystkim. Wystarczyło dać jeden krok, by uwolnić się od
niepewności, od wszystkiego, czego nie pojmuje, od tego, co
osaczyło ją jak pajęczyna. Ale póki glosy odbijały się od skały do
skały, musiała zostać i nasłuchiwać.
- Liam przypłynął po konia.
- Często to robi? - zapytała.
- Zawsze, kiedy pojawia się szczególnie obiecująca sztuka. Moira
Hart lubi wyjątkowe stworzenia. Jej namiętność do koni nie zna
granic. Poza tym ma dość pieniędzy, by nabywać wyjątkowe
okazy.
- Czy równie bezgranicznie ufa Liamowi? - zapytała Roza, która
nagle dopatrzyła się szalonego schematu, na który za nic w
świecie sama by wcześniej nie wpadła.
- Łatwo ufa się komuś, z kim łączą nas więzy krwi - rzekł Frank,
wzruszając ramionami. - Solidarność rodzinna jest w nas głęboko
zakorzeniona - dodał beznamiętnie. - Wiemy dobrze, Rosi, jacy
są nasi najbliżsi. Wiemy, na kim możemy polegać. Nie chcemy
tego zmieniać.
Roza pojęła nagle, jak bardzo skomplikowana jest ta tkanina. Ile
w niej misternych splotów, poprzetykanych nitek. Można się
łatwo zagubić. Aby pojąć istotę wzoru, należało przeniknąć do
samej osnowy, bo na brzegach wszystko było zbyt splątane,
zawikłane, nieprzejrzyste.
Rozę olśniło nagle, że Joe, nazywając się czasem marionetką,
bliższy był prawdy, niż mu się zdawało.
Była ciekawa, czy i on miewał podobne przebłyski zrozumienia,
jakie objawiły się teraz jej, ale zaraz porzuciła tę myśl, wiedząc,
że Joe na pewno by się z nią tym podzielił. Wciąż był zbyt mocno
przejęty swą rolą w wielkiej grze, by tak łatwo pogodzić się z
tym, że jest tylko pionkiem na szachownicy.
- Dla Joego będzie to cios - rzekła.
- Joe nie musi się o tym dowiedzieć - odparł łagodnie Frank
O'Shaughnessy.
- Kim jest woźnica? - pytała dalej Roza.
- To Kevin O'Neill - odpowiedział anglikański pastor.
- Mamy mało czasu - mruknęła Roza. - Dzieci są w
niebezpieczeństwie...
- Kevin odwiózł je do Cork, nim Shelley zdążyła wrócić do domu
- wyjaśnił Frank.
- A co z nią? - wyszeptała Roza, choć wolałaby nie znać
odpowiedzi.
- Shelley była córką Seamusa, ale on jej nie dostrzegał, i za to go
nienawidziła. W głębi serca jednak wielbiła go ponad wszystko.
Niebezpiecznie, gdy ktoś staje się bogiem dla innych, a Seamus w
oczach Shelley był bogiem. Chciała przejąć spuściznę po ojcu.
Pragnęła stać się nowym symbolem sprawy, za którą oddał życie.
Chciała stać się kimś tak ważnym jak on.
Roza przymknęła oczy. Broń została zakopana przed domem
Donala i Molly. Shelley miała swoje powody, by chcieć
zaszkodzić zarówno Joemu, jak i Rozie, a nawet Lily, która, jak
sądziła, była prawowitą córką Seamusa. Ale Molly była przecież
jej matką, a Donal jedynym ojcem, którego naprawdę znała. Poza
tym Shelley była drobna i delikatna, sama nie dałaby rady
przenieść skrzyni z bronią,
a zresztą nie miała odpowiednich kontaktów, by taką broń
zdobyć...
- Shelley jest podobna do Seamusa - rzekł Frank z bezbrzeżnym
smutkiem. - Wzbudza posłuch u ludzi. Nawet u rozsądnych.
Nietrudno zaufać młodej, pięknej kobiecie, zwłaszcza takiej,
która, jak wiadomo, jest córką Seamusa. Niektórzy dostrzegli
sposobność, by przez nią zdobyć większą władzę. Pozwolili się
wykorzystać, by później wykorzystać ją. Władza potrafi bardzo
zmienić ludzi. Nawet nikła nadzieja na zdobycie władzy popycha
ich do najgorszych zbrodni...
- Czy Seamus wiedział o tobie? - zapytała nieoczekiwanie Roza.
- A co miał wiedzieć? - zapytał Frank 0'Shaughnessy lekko. -
Jestem zwykłym pastorem na irlandzkiej wsi, w kościele, który
moi parafianie niechętnie odwiedzają.
- Doskonały kamuflaż - mruknęła Roza.
To naprawdę było precyzyjnie zaplanowane. Zastanawiała się,
czyja tęga głowa to wymyśliła. Zastanawiała się, jak bardzo
głęboko w siatce powiązań znajdował się wiejski pastor
0'Shaughnessy.
- Czy Lottie zdawała sobie z tego sprawę? - drążyła. - A Seamus?
- Nie mam pojęcia, o czym mówisz - odparł wuj jej męża i
usłyszała jego cichy śmiech. Tak samo jak Seamus wypuszczał
najpierw powietrze przez nos, a potem unosił w uśmiechu kąciki
ust.
A więc uśmiech drapieżnika przechodzi w tym rodzie z pokolenia
na pokolenie!
- Seamus także był marionetką - stwierdziła Roza. - Niemożliwe,
by był tego świadomy.
Pastor nie odpowiedział.
- Dlaczego pozwoliłeś na przyjazd Joego? - spytała po chwili. -
Przecież wiedziałeś, że grozi mu tu niebezpieczeństwo!
- Nikt się nie spodziewał, że wrócicie - odparł Frank.
W jej głowie znów rozległo się echo, a mgła otulająca myśli
opadła. Olśnienie przyszło równie gwałtownie, jak słoneczna
pogoda w Irlandii.
- To Lottie! - wykrztusiła zaszokowana ledwie słyszalnym
głosem.
To wyjaśniało wszystko.
- To Lottie stanowiła mózg wielkiego ruchu konspiracyjnego. I
ona nim kierowała. To ona stała za przygotowaniami do
wielkiego powstania, które wymagało długoletnich nakładów i
starań.
- Wciąż nie wiem, o czym mówisz - rzekł Frank. Cóż innego
mógł powiedzieć.
- Tylko kobieta potrafi być tak dalekowzroczna - stwierdziła
Roza, nie pojmując, dlaczego nie zauważyła tego wcześniej.
Była zaślepiona.
Seamus pozbawił ją ostrości widzenia. Jak wszyscy inni w nim
widziała wielkiego bohatera, legendę.
- Nie rozumiem, że Lottie pozwoliła na to, by wystawić Seamusa
na taki łatwy cel - rzekła, nie mogąc powstrzymać płynących z
oczu łez.
- Urodziłaś się w wolnym kraju - odparł Frank.
Roza słyszała te same słowa od Seamusa. Wsłuchiwała się w jego
płomienne mowy i podziwiała za żar, który podtrzymywał w
sercach ludzi, a który ją równocześnie przerażał. Obserwując
Joego i budzącą się w nim namiętność, sądziła, że Joe naśladuje
Seamusa.
Charlotte otaczała czcią sagi i baśnie. Żyła blisko elfów, tak samo
jak Seamus. On wśród synów był jej najbliższy i najbardziej do
niej podobny. Ale przecież całe rodzeństwo słuchało opowieści
matki. Wszyscy wsłuchiwali się wieczorami przed zaśnięciem w
jej głos.
Seamusowi, który najbardziej spośród rodzeństwa podobny był
do niej, mogła zaufać. Dlatego właśnie poprowadziła go we
właściwym kierunku, którym on później ślepo podążył.
Frank miał rację.
Nie dostrzega się wpływu swoich najbliżsźych.
Seamusowi wydawało się, że sam dokonał wyboru życiowej
drogi. Nigdy by się nie domyślił, że własna matka odważyła się
poświęcić go dla sprawy, w którą wierzyła. Ale Roza sądziła, że
Seamus zrozumiałby to i wybaczyłby Lottie.
- Czy to Lottie wymyśliła, byś został pastorem? - spytała.
- Sam wybrałem kościół anglikański - odparł Frank. - Ale
pozostałem Irlandczykiem. Moje serce bije wciąż po tej samej
stronie.
- Co się stanie z Shelley? - spytała Roza.
- Tego się nie dowiesz - odparł wiejski pastor Frank.
Rozdział 9
Myślałam, że niełatwo mi będzie wrócić i na powrót stać się
członkiem społeczności Kafjorden, pokazać się w Kopalni,
stawić czoło pytaniom mieszkańców.
O dziwo, to nie było takie trudne.
Gorzej, że nie mogę ich wszystkich rozpoznać. Tak bardzo się
zmienili i nawet najbliżsi krewni wydają się zupełnie inni niż
kiedyś. Nie rozpoznaję ich! A przecież nie widzieliśmy się
zaledwie trzy lata.
Ja pozostałam taka jak dawniej.
Jestem Rozą.
Rozą Samuelsdatter.
Do drzwi Samuelsborg zastukał pastor. Pewnie rozeszły się
plotki, że urodziłam kolejne dziecko. W każdym razie nie
wiedział, a ja się z tym nie zdradziłam, że wyjeżdżając znad
Kafjorden, byłam brzemienna, bo sądzę, iż wówczas
usłyszałabym inne pytania.
Zapytał, gdzie przebywałam przez minione trzy lata.
Odpowiedziałam, że w Irlandii.
Zwracał się do mnie kiepską angielszczyzną, a ja mu
odpowiadałam z nienagannym akcentem, naśladując wymowę
Seamusa. To wystarczyło, by przekonać duchownego. Uznałam,
że nie muszę się
mu zwierzać z tego, że w tym czasie widziałam też wybrzeża
Afryki, a mieszkałam na plantacji w Ameryce. Nie powiedziałam
tym bardziej, że drugie moje dziecko przebywa w Nowej
Zelandii. Pytał o ojca dziecka i o stosowne dokumenty.
Zaprzeczyłam, bym miała takowe, i tylko mu podałam, kiedy
Lily przyszła na świat i datę jej chrztu. Powiedziałam też, że w
rubryce ojciec może wpisać „nieznany". Taka adnotacja nie po
raz pierwszy znajdzie się w księdze parafialnej przy nazwisku
kogoś z mojej rodziny.
Zapytał, czy naprawdę chcę, by córka nosiła takie obco brzmiące
imię.
Potwierdziłam, że nazwałam ją Lily Josephine Fiona.
Czy w związku z tym pragnę obdarzyć dziecko nazwiskiem,
które wskazywać będzie na jego pochodzenie, skoro z taką troską
wybrałam tak trudne do wymówienia imiona? - dociekał.
Rozadatter, córka Rozy - zaproponowałam, gotowa bronić swego
wyboru. Po chwili jednak, mimo że pastor nie próbował mnie od
tego odwieść, zrozumiałam, że w ten sposób napiętnowałabym ją
na całe życie.
Wszyscy wiedzą, że jest moją córką.
Nie muszę rzucać im tego w twarz.
Ona nazywa się O'Connor, ale nie chcę tutaj używać tego
nazwiska. Jeśli kiedyś zdecyduję się wrócić, Lily i tak pozostanie
jedną z O'Connorow, niezależnie od tego, jakiego nazwiska
będzie używać tutaj. Jeśli wrócę, dla jej rodziny będzie najzu-
pełniej oczywiste, że córka Seamusa nosi nazwisko ojca.
Nazwisko nie musi być klejnotem noszonym na szyi, ale też nie
powinno ciążyć jak kamień.
Pastor sugerował, że nazwisko powinno wskazywać, skąd
pochodzi Lily, postanowiłam więc, że nazwę ją Samuelsborg.
Zaakceptował to bez zastrzeżeń. Uśmiechnął się nawet i
pochwalił wybór.
Podobno coraz powszechniej nazwa zagrody staje się
nazwiskiem jej mieszkańców.
Nie jest źle. Lily Samuelsborg mogłaby iść przez życie z gorszym
nazwiskiem.
Muszę ją tu na nowo ochrzcić. Zyska kolejnych rodziców
chrzestnych. Nie widzę w tym nic złego. Nie chodzi o to, że ci,
którzy towarzyszyli jej podczas pierwszej takiej uroczystości, nie
okazali się wystarczająco dobrzy. Na pewno wciąż kochają ją
równie mocno. Ale oni mieszkają na drugiej półkuli!
Zastanawiam się, kiedy nabiorę pewności, czy postąpiłam
słusznie. Czy otrzymam jakiś znak?
Wciąż czekam, kiedy znów przemówi do mnie Natalia. Mam
nadzieję, że poradzi mi, jaką wybrać drogę. Byłoby mi łatwiej.
Ale nie wiem, czy tak się stanie.
Podejrzewam, że nie przemówi do mnie, póki sama nie podejmę
decyzji. Wreszcie zrozumiałam, że to właśnie tak się dzieje. Nikt
mnie nie wyręczy w dokonywaniu wyborów.
Marzę o tym, by przyśnił mi się Seamus, bym na wpół
przebudzona poczuła delikatny uścisk jego dłoni i muśnięcie
szorstkich palców na policzku. Wierzę, że on na zawsze
pozostanie przy mnie. Mimo to odczuwam fizyczny ból, gdy
pomyślę, że tak już do końca życia pozostanę samotna.
Nie wiem, czy temu podołam.
W Georgii wybuchnie wojna. W swoich wizjach
widziałam zniszczenia, tysiące zabitych, dwory stojące w
płomieniach, ich zgliszcza. Widziałam niewolników
zrzucających kajdany i odpłacających gwałtem tym, od których
doznali tylu krzywd. Widziałam, jak chwieją się i łamią filary
podtrzymujące potęgę Stanów Zjednoczonych Ameryki.
Miałam tam kogoś.
Pozostał tam jego grób.
Mogę tam wrócić i stać się znowu Rosi.
Nie wiadomo jednak, czy w ogóle dożyję tej wojny. Joe
umierający na polu bitwy wyglądał dużo starzej niż ten, którego
pożegnałam w Anglii przed dwoma miesiącami. Ja natomiast,
podnosząca go z przesiąkniętej krwią ziemi, byłam taka jak teraz.
Może kres mego życia nie jest już daleki.
A może tam mimo wszystko pisana jest mi przyszłość? Tylko że
musiałam wrócić do domu, by to sobie uświadomić...
Godziny spędzone w Cork w oczekiwaniu na Joego Roza
zaliczyła do najgorszych w swoim życiu. Zgodnie z
przewidywaniami Franka po drodze do Cork nie natknęli się na
ani jeden patrol policyjny. Wziąwszy pod uwagę to, kim
naprawdę okazał się pastor, byłaby zdziwiona, gdyby się pomylił.
Lęk o Joego nie przestawał jej jednak dręczyć.
W porcie już ich oczekiwano. Liam z nieprzeniknionym
obliczem przywitał się z Rozą tak, jakby nie widzieli się raptem
parę tygodni.
„Przykro mi z powodu Seamusa" - powiedział, tylko ten jeden raz
wspominając bratanka.
- Powinnaś wejść na pokład - poprosił Rozę Frank, gdy minęła
kolejna godzina oczekiwania.
Pówoli budził się świt. Na czystym niebie nie było widać nawet
jednej chmurki.
Roza wiedziała, że powinna posłuchać Franka, ale nie była w
stanie usiedzieć spokojnie na pokładzie frachtowca, który, gotów
do wyjścia z portu, czekał już tylko na ostatnich pasażerów.
Zastanawiała się, ile kosztowało przekupienie załogi, by na to
przyzwoliła. Z rozmów, jakie prowadzili między sobą marynarze,
wnioskowała bowiem, że większość z nich to Brytyjczycy, więc
inny niż materialny interes nie wchodził w rachubę.
- Kobiety nie powinny się pokazywać w porcie - ponowił próbę
Frank 0'Shaughnessy.
- Przynajmniej nie takie jak ty - zawtórował mu Liam, siląc się na
uprzejmość, i na moment uśmiech rozpromienił jego ponurą
twarz.
- Mogę udawać dziwkę portową, wtedy nikogo nie będzie dziwić
moja obecność - odgryzła się Roza.
Była senna i bała się. Nie miała pojęcia, co się stało. Z trudem
trzymała nerwy na wodzy. Jej cierpliwość została wystawiona na
ciężką próbę.
- I tak by się dziwili, co robisz w towarzystwie pastora -
żartobliwym tonem stwierdził Liam, wskazując na białą kryzę
duchownego, odznaczającą się wyraźnie na tle czarnego stroju
Franka.
Roza ze złością kopnęła mur, przy którym stali, by się zbytnio nie
rzucać w oczy. Na rampie przeładunkowej było na razie pusto,
ale za parę godzin zaroi się tu od robotników portowych. Na
nocnej zmianie nikt nie pracował. Nie wiadomo, czy
zawdzięczali taki traf łutowi szczęścia, czy też
wpływy Franka sięgały aż tu. Roza starała się o nic nie pytać. Joe
zawsze jej tłumaczył, że lepiej za dużo nie wiedzieć.
Przypomniała się jej Shelley.
Pomyślała o bladym obliczu woźnicy, który powoził powozem
Franka. Kevin O'Neill, młody, ciemnowłosy mężczyzna o
poważnej twarzy, wierzący w te same ideały, za które Seamus
oddał życie, wiele stracił tej nocy.
- Kevin chyba nie może wracać, prawda? - zapytała Roza.
- Kevin popłynie do Ameryki - odparł Frank. -Mam nadzieję, że i
dla niego ten kraj okaże się przyjazny. Zajmą się tam nim.
- Molly także?
- Tak - skinął głową Frank. - Nie sądzę, by szczególnie bolało ją,
że porzuca te strony. Wierzę, że Molly potrafi jak mało kto
ułożyć sobie na nowo życie i zacząć wszystko od początku.
Roza postanowiła poprosić przyjaciółkę, by zadbała o grób
Seamusa. Wydawało jej się to słuszne.
- A jeśli Joe nie wróci? - zapytała, choć nie dopuszczała takiej
możliwości.
Na pewno nie stanie się mu nic złego. Nie umrze w Irlandii.
Jeszcze nie nadszedł kres jego życia.
- Jak długo będziemy czekać?
- Póki się nie rozjaśni - odparł Liam. - Jeśli do tej pory nie wróci,
wypłyniemy bez niego.
Zacisnęła mocno powieki, próbując sobie wytłumaczyć, że to
tylko koszmarny sen, z którego się zaraz wybudzi. Wyobraziła
sobie, że leży we własnym łóżku w majątku Favourite. Czuje się
bezpieczna i za niczym nie tęskni. Seamus otacza ją
ramieniem i pilnuje, by obudziła się w jego objęciach. Gdy
otworzy oczy, zobaczy jego ukochaną twarz. Przeciągną się
leniwie, Seamus powoli spuści nogi na chłodną podłogę i
przyniesie Rozie do łóżka bliźnięta. Zatroszczy się o to, by
pierwszą przyłożyć Rozie do piersi Lily, bo jak mawiał ze
śmiechem, z chłopców, którzy nauczą się czekać, wyrastają
dżentelmeni.
Niestety, gdy otworzyła oczy, ponury port nie zniknął. Ciemności
z wolna ustępowały i noc przechodziła w dzień.
Roza, czując, jak przenika ją chłód, uświadomiła sobie na powrót
swoją beznadziejną sytuację.
Znów ucieka z dobytkiem mieszczącym się w kilku torbach. Jej
najlepszemu przyjacielowi grozi śmiertelne niebezpieczeństwo
podczas próby ratowania Molly.
Seamus nie żyje.
Michaela oddała na wychowanie i nawet jeśli kiedyś wyrośnie na
dżentelmena, nie będzie to jej zasługą.
Koniec marzeń. Pozostaje tylko gorzka rzeczywistość.
- Zostanę. Chcę zostać - odpowiedziała, drżąc na całym ciele,
kiedy Liam i Frank ponowili prośby, aby poszła do kajuty.
Stali więc tak nadal razem, we troje, na nabrzeżu. Mrużąc oczy i
zerkając przez rzęsy, wyobrażała sobie, że patrzy przez cienką,
muślinową firankę. Wciąż jeszcze wstawał świt.
- Czy nie powinnaś czasem już nakarmić Lily? - zapytał Frank
skrępowany, a na policzkach wystąpiły mu bladoczerwone
plamy.
Rozie wydał się nagle taki wzruszający. Nie zna-
ła innych mężczyzn, którzy by się rumienili, mówiąc o karmieniu
piersią. Przypomniał jej się własny ojciec.
- A może Kevin potrzebuje twojej pomocy przy pozostałych
dzieciach? - przyszedł mu w sukurs Liam.
Roza uświadamiała sobie, że mężczyźni usiłują przygotować ją
na rozczarowanie. Sami, choć się nie przyznawali do tego na
głos, stracili już nadzieję na to, że Joe z Molly pojawią się cali i
zdrowi.
Nie pokazała po sobie, że domyśla się prawdy. Nie chciała, by
zorientowali się, co czuje. Miała ochotę krzyczeć, ale tłumiła w
sobie emocje. Wyprostowana jak struna weszła na trap, ściskając
pięści tak mocno, że paznokciami kaleczyła skórę na dłoniach.
Młody marynarz, unikając jej spojrzenia, wskazał drogę do
ciasnej kajuty, gdzie znajdowały się cztery koje. Na każdej leżało
po dwoje dzieci. Koszyk z niemowlęciem stał tuż przy wręgu.
Roza przecisnęła się ostrożnie pomiędzy dziećmi. Te, które nie
mogły zasnąć, leżały cichutko, by nie pobudzić innych.
Kevin siedział na podłodze zrezygnowany, z rękami opartymi na
podkurczonych kolanach. Zerknął, kto wchodzi. Rozie wydawało
się, że płakał. Twarz miał czerwoną, rozpaloną, zaciskał zęby.
Przesunął się odrobinę, by zrobić Rozie miejsce obok koszyka z
Lily.
- Nie przyjechali? - zapytał szeptem.
Roza pokręciła głową. Palcem musnęła lekko policzek córki.
Mała poruszyła się nieznacznie, ściągając maleńkie usteczka
przypominające pączek kwiatu. Wyprostowała paluszki u rąk, po
czym znów zapadła w spokojny sen.
- Aniołek - wyszeptał Kevin, długo przyglądając się córce Rozy.
Potem przeniósł wzrok na własną córeczkę, a także siedmioro
dzieci Molly.
Roza zastanowiła się, w jakim wieku może być Kevin. Shelley
miała osiemnaście lat, a jej mąż na pewno nie był dużo starszy.
Czyli byli mniej więcej rówieśnikami Rozy. Dzieliła ich
najwyżej różnica dwóch-trzech lat, ale Rozie wydawało się, że
nie należą do tego samego pokolenia. Czuła się o wiele starsza.
Może to wynikało z tego, że jako żona Seamusa poniekąd była
teściową Kevina? Nie wspomniała mu jednak o swoich
przemyśleniach. Dość miał zmartwień.
- Miała obsesję na punkcie swojego ojca - odezwał się Kevin
jakby nieobecny. Usta mu drżały, ale nie płakał.
Roza, oparłszy pokryty bliznami policzek o przegrodę,
próbowała uchwycić wzrok zrozpaczonego mężczyzny, by
wiedział, że może się jej zwierzyć. W ten sposób uśmierzała
własny ból.
Podczas rozmowy poczuli kołysanie i statek ruszył. Kevin,
chociaż też to zauważył, nie powiedział o tym ani słowa. Mówił
jedynie o Shelley.
- Wciąż się starała zwrócić na siebie jego uwagę. Była taka
zdolna. W szkole nikt jej nie dorównywał. Gdyby była chłopcem,
na pewno znalazłby się ktoś, kto opłaciłby jej dalsze kształcenie...
Tylko że on o tym nie wiedział.
Roza nie odezwała się.
- Dbała o urodę - ciągnął Kevin. - Wszyscy pamiętali, że jej
matka jako młoda dziewczyna była bardzo piękna. Miała nawet
dwóch adoratorów. Krążyły legendy o tym, jak Danny Connelly i
Se-
amus O'Connor bili się o nią. Shelley więc uczyniła wszystko, by
upodobnić się do matki. Tak samo zachwycała urodą, była
równie dowcipna, i tak samo niedostępna. Tańczyła z równym
wdziękiem. Ale on wciąż jej nie dostrzegał.
Jakże Roza pragnęła powiedzieć, że się myli, że Shelley także się
myliła. Pragnęła móc pocieszyć Kevina zapewnieniem, że
Seamus był dumny z Shelley. Ale nie potrafiła kłamać w takiej
chwili.
Seamus zapewne dostrzegał Shelley, ale nic dla niego nie
znaczyła. Wiedział, że to jego córka, ale nic sobie z tego nie robił.
- A potem zabrał Danny'ego i Tommy'ego do Ameryki -
westchnął Kevin, uśmiechając się smutno. - Nieco wcześniej
pobraliśmy się. Chyba nie chciała urodzić nieślubnego dziecka.
Bo wtedy już była w ciąży z Meggie. Gdyby nie to, nigdy by za
mnie nie wyszła. Musiałem spłodzić jej dziecko, inaczej bym jej
nie dostał. Donal zagroził, że wyrzuci ją za drzwi, jeśli nie
wyjdzie za mąż. Z nas dwojga to ja dążyłem do ślubu... - Zerknął
przelotnie na Rozę i ciągnął dalej: - Szalała, kiedy się do-
wiedziała o wyjeździe przyrodnich braci. Myślała, że Seamus
wziąłby ją ze sobą za ocean, gdyby nie była mężatką, gdyby nie
spodziewała się dziecka. -Zaśmiał się pozbawionym wesołości
śmiechem i dodał: - A teraz my popłyniemy do Ameryki, ja i
Meggie, tyle że bez Shelley. On i tak nie zabrałby jej wówczas ze
sobą, prawda, powiedz!
- Nie zabrałby - odpowiedziała Roza.
-Nie wiem, czy ona w ogóle pomyślała, że może komuś
zaszkodzić. Nie rozumiem, co w ogóle sobie wyobrażała. Nie
miałem pojęcia o tej broni. Shelley nie napomknęła mi nawet
słowem. Dobrze
wiedziała, że próbowałbym ją odwieść od takich zamiarów.
Przywiązałbym ją do łóżka, gdybym miał choć cień podejrzenia,
co szykuje. Myślę jednak, że Shelley nie przypuszczała nawet, że
tak zaszkodzi Molly i Donalowi. Nie zdawała sobie sprawy z
konsekwencji. A kiedy to sobie wreszcie uświadomiła, przeżyła
piekło.
- Nie tylko ona jest temu winna - rzekła Roza. Takie wyznanie nie
było zdradą wobec Seamu-
sa. Jedynie stwierdzeniem faktu, że on także ponosi
odpowiedzialność za błąd Shelley. Tak samo, jak Roza zawsze
pozostanie odpowiedzialna za Michaela. Shelley chciała
dorównać ojcu, stać się kimś takim jak on.
- Ale też wina leży nie tylko po stronie Seamu-sa - dodała Roza. -
Shelley zaplątała się w misterne nici pajęczej sieci utkanej przez
wiele osób. Nieświadoma weszła wprost w pułapkę. A to, jak się
można tylko domyślać, kosztować będzie ją życie.
- Wypływamy z portu - rzekł Kevin. Roza zdawała sobie z tego
sprawę.
Gdzie jesteś, Joe? Przecież nie miałeś umrzeć w Irlandii! -
powtarzała w myślach.
Liam i Frank pożegnali się na nabrzeżu, po czym Liam wszedł po
trapie na pokład. Twarze obu mężczyzn były chmurne. Przy
pożegnaniu nie padło wiele słów. Wydawały się zbędne.
Noc minęła ostatecznie wraz z nadejściem poranka. Gdyby akcja
miała się powieść, Joe i Molly zdążyliby tu już dawno dotrzeć.
Liam stał na pokładzie i rozmyślał, że konspiru-jąc już od tylu łat,
powinien do tego przywyknąć.
Bo przecież prowadząc wojnę, należy liczyć się ze stratami.
Trzeba się przygotować i na to, że życie poświęcą także najbliżsi.
Nie spodziewali się, że Joe wróci do Irlandii, by zająć miejsce
Seamusa. Mieli nadzieję, że nie zginie już więcej nikt spośród
tych, których kochali. On i Frank ryzykowali jedynie własne
życie. Charlotte czuła się uspokojona i nabrała odwagi, kiedy
wszystkie jej dzieci wraz z rodzinami znalazły się za oceanem.
Wtedy odważyli się podjąć bardziej aktywne działania,
przekonani, że nie narażają nikogo z bliskich prócz siebie. Żadne
z nich nie wahało się zaryzykować.
Nie powiedzieli Joemu, że Shelley okazała się słabym ogniwem.
Frank obawiał się bowiem, że Joe mógłby nieopatrznie wygadać
się przed Molly. Liam w pełni się z nim zgadzał. Obaj byli
przekonani, że podjęli słuszną decyzję.
Nie można było też ryzykować, by Shelley zdążyła skontaktować
się z kimś ze swoich, którzy chętnie widzieliby ją na pozycji
przywódcy.
Wszystko to było okropne. Liam cieszył się jedynie, że uniknął
wyjaśniania całej sprawy Charlotte. Serce by jej pękło, gdyby się
dowiedziała
0 śmierci Seamusa, a teraz o zdradzie Shelley. Lottie nie
faworyzowała żadnego ze swoich dzieci, ale zawsze miała
słabość do Joego, Adama, Seana, no
i Seamusa.
Seamus był do niej najbardziej podobny. Gdyby urodziła się
mężczyzną, byłaby taka jak on. Wiedziała o tym.
Trzem najmłodszym synom natomiast z racji wieku poświęciła
najwięcej uwagi. Przeżyła ciężkie chwile, kiedy Sean odebrał
sobie życie, zwłaszcza
gdy dowiedziała się o roli, jaką odegrał wówczas Seamus.
Ponieważ Seamus stał się tak bezwzględny z jej powodu, bo od
dzieciństwa wychowywała go surowo i kierowała nim, dlatego
samą siebie obwiniała o śmierć Seana.
Trzech synów, myślał Liam. Stracić trzech synów to dla matki
nazbyt wiele. Trzej, których najbardziej kochała, poświęcili życie
dla sprawy, w którą wierzyła równie gorąco, co w samego
Stwórcę.
Gorzki los, nawet jak na Irlandię.
Liam pozostał na pokładzie. Chłodne poranne powietrze studziło
mu myśli, wiatr zaś osuszał łzy, których nie potrafił dłużej
powstrzymywać. Rozmyślał o koniu, którego wiózł Moirze.
Dwuletnia klacz, która według opinii Franka rokowała duże
nadzieje, wprawdzie miała już imię, jednak Liam miał ochotę
zmienić je, nim klacz trafi do stajni jego przyrodniej siostry.
Pomyślał, że niegłupio byłoby nazwać ją Blessing, tak jak
wymyślił Joe.
Statek płynął przez Passage West, najkrótszą drogą wiodącą obok
wyspy Cobi, leżącej przy wejściu do portu w Cork. Za krótką
chwilę wyłonią się budynki Crosshaven. Liamowi trudno byłoby
zliczyć, ile już razy tędy płynął. Nie pamiętał też, ile koni
przywiózł do Chesire z południowej Irlandii. Był jednak pewien,
że ta klacz nie jest ostatnia.
Myślał też o wdowie po Seamusie, która zeszła do kajuty pod
pokład. Będzie musiał z nią porozmawiać. Frank uprzedził go, że
ona się wszystkiego domyśliła. Nie musi więc udawać, że
przypłynął specjalnie ze względu na nią. Gdyby to jednak miało
zależeć od niego, nie pozwoliłby jej nagabywać Daisy.
Właściwie nie miał nic przeciwko
Rozie, ale Daisy była jego oczkiem w głowie. A chłopiec miał u
Daisy i Davida jak u Pana Boga za piecem. Liam bał się, że Roza
zechce się upierać, by zabrać go z powrotem do Norwegii.
Czemu nie została w Georgii? Przecież na pewno było jej tam
dobrze. 0'Connorowie, na ile ich znał, troszczyli się o swoich.
Frank wspominał, że Roza bardzo się zżyła z Joem, zupełnie
jakby byli rodzeństwem. Trudno będzie jej więc powiedzieć to,
co zapewne sama podejrzewa.
Liam oparł się o reling. Splunął do morza, nie chcąc przyznać się
sam przed sobą, że płacze.
Minęli Crosshaven, daleko już od Cork Harbour, na horyzoncie
widniało otwarte morze. Zatopiony we własnych myślach Liam
nie od razu usłyszał krzyki. Wspominał dzieci Lottie, kiedy były
jeszcze małe: Seamusa, Joego, pozostałych. Traktował je jak
własne, tak samo jak dzieci Moiry. Nigdy nie planował założyć
rodziny. Takie przyrzeczenie złożył sobie w dość młodym wieku.
Biorąc pod uwagę jego dzieciństwo, decyzja ta nie wydawała się
nieuzasadniona. Poznał różne kobiety, żadnej jednak nie
pokochał tak mocno, by pragnąć z nią witać każdy poranek.
- Człowiek za burtą! - zawołał któryś z marynarzy.
Liam dopiero po chwili ocknął się i zorientował, co się dzieje.
Statek zwolnił, a załoga wychylała się przez prawą burtę.
Powoli, jakby w półśnie podążył wraz z innymi do prawej burty.
Zareagował odruchowo.
Kiedy dotarł do relingu, łódź ratunkowa była już spuszczona na
wodę, a dwóch marynarzy siadło do wioseł, kierując się w stronę
ledwie widocz-
nego punkciku, oddalonego spory kawałek od rufy od strony
prawej burty.
Uczepiony kilu przewróconej żaglówki płynął jakiś człowiek.
Joe?
Liam, mrużąc oczy, patrzył na zachód, ale z tej odległości widział
tylko to, co pozostali: rozbitka uczepionego łodzi z żaglem. Kim
jest nieszczęśnik, nie był w stanie stwierdzić. Takimi żaglówkami
pływają dla rozrywki w okolicach Old Head of Kinsale
rozpieszczeni synkowie bogatych właścicieli ziemskich w
Kinsale.
Joe?
Liam wychylił się tak mocno, że omal nie wypadł. Wydawało mu
się, że minęła wieczność, nim łódź ratunkowa dotarła do rozbitka,
mimo że morze było dość spokojne. Ale nawet przy niewielkich
falach wiosłowanie na taką odległość wymaga wysiłku.
W każdym razie w wodzie był tylko jeden człowiek.
Liam usiłował myśleć rozsądnie. Molly miała bardzo silny
instynkt samozachowawczy. Wprawdzie złośliwi twierdzili, że
jest głupia, ale Liam się z tym nie zgadzał i uważał, że Molly nie
zasłużyła na tak niesprawiedliwą ocenę. Wydawało mu się, że
wystarczyłoby jej sprytu, by ukraść łódź żaglową z portu i
wypłynąć na morze.
Czy Joe gotów był się dla niej poświęcić?
Czy zdążyłby jej wytłumaczyć, w którą stronę płynąć?
Na pierwsze pytanie odpowiedział sobie twierdząco, na drugie
zaś przecząco. Starał się kalkulować chłodno. Próbował sobie
tłumaczyć, że chodzi
o człowieka, którego ledwie zna, ale nie do końca mu się to
udawało.
Kiedy marynarze wreszcie dopłynęli do wywróconej łodzi, Liam,
osłoniwszy ręką czoło, patrzył intensywnie w ich kierunku. Gdy
rozbitek został wciągnięty przez marynarzy do łodzi ratunkowej,
Liam zauważył, że jest ubrany na czarno i ma na sobie spodnie,
nie spódnicę.
To był Joe.
Plan się nie powiódł: Joe wrócił sam, bez Molly. Liam był
pewien, że Bóg wybaczy mu pomimo wszystko modlitwę, jaką
wzniósł ku niebu: - Dzięki ci, dobry Boże, że ocaliłeś Joego!
Rozdział 10
Moje piersi już nabrzmiewają pokarmem, mimo że opuściliśmy
Samuelsborg zaledwie kilka godzin temu. Dałam się przekonać,
by towarzyszyć Mattia-sowi do jego nowego domu, ale już teraz
tego żałuję. Nie chcę, by coś źle zrozumiał. Ani nikt inny. Lii-sa
powiedziała, że Mattias już o mnie nie myśli, ale pewnie nie
zauważyła zadumy w jego spojrzeniu, gdy na mnie patrzył. Nie
wspomniałam jej o tym.
Liisa twierdziła też zachęcająco, że nadszedł czas, by Lily
odzwyczajała się od piersi. Uważała, że już i tak długo ją karmię.
Pozwoliłam jej trwać w przekonaniu, iż posiada
wiedzę na temat małych dzieci, mimo że nie wydała żadnego na
ten świat. Nie chciałam jej zranić słowami, że inaczej się myśli,
gdy jest się matką. A może zresztą się mylę. Może ona tak mocno
kocha Mattiego, jak ja Lily - i Michaela - mimo że staram się nie
dopuszczać wspomnień zbyt blisko.
Wycisnęłam całe trzy kubki mleka z moich piersi. Duże kubki, te,
z których Ole pije piwo. Powinno to wystarczyć Lily na dziś.
Wracam przecież wieczorem. Nie zamierzam nocować. Między
mną a Mattiasem tak nie jest.
Mam sine odciski palców na piersiach, ale to nieważne. I tak nikt
ich nie będzie oglądał.
- Rzadko tam bywam - mówi Mattias. Płyniemy łódką, tak jest
najszybciej. On mówi,
że często jedzie konno z Kafjorden przez góry do doliny Alta. Nie
zgodziłam się jednak na to. Przedłużyłoby to podróż na dni.
Wtedy ta wizyta stałaby się czymś innym niż powinna. Bałabym
się zostać z nim sama na tak długo.
Mattias sądzi, że to dlatego, iż nie chcę jechać konno. Śmiał się i
nazywał mnie tchórzem. Nie mówię mu, że w Georgii często
dosiadałam konia. Wielu rzeczy mu nie mówię. Mattias nawet nie
wie, że w ogóle tam byłam. Nie sądzę też, by wiedział, gdzie jest
Georgia. Ja też nie wiedziałam, zanim tam nie pojechałam.
- Ten dom to żaden prawdziwy dom - tłumaczy.
Próbuje powiedzieć to lekkim, obojętnym tonem. Sądzę, że to
jego obrona przed kolejnym rozczarowaniem. Dziwnie jest czuć,
że on coś wobec mnie udaje. Zawsze byliśmy wobec siebie
szczerzy. Nigdy nie mieliśmy powodu, by coś przed sobą na-
wzajem udawać. Znałam go równie dobrze, jak sie-
bie samą. On mnie też. Nie mieliśmy przed sobą tajemnic. A teraz
przemilczamy rzeczy istotne.
- Musi być domem, skoro wydałeś na niego pieniądze -
sprzeciwiam się. - Ziemia musiała cię kosztować. Koń też. Chyba
nie uważasz mnie za głupią kobietkę, która tego nie rozumie!
Uśmiecha się przelotnie i patrzy na mnie tym swoim badawczym
spojrzeniem, w którym jest i anioł, i diabeł. Tym spojrzeniem
usidlił już niejedną kobietę. Ja widziałam to spojrzenie zbyt wiele
razy, by poczuć zawrót głowy.
Zostawił konia w Samuelsborg. Wozi dla Kopalni. Ole też
zainwestował w konia. Mówi, że lepsze to niż praca na dole. Mój
brat twierdzi, że zbyt długo był już ślepy. Nie chce już schodzić w
głąb góry. Prędzej się zagłodzi.
- To był dom, dopóki ona tam była. Pamiętam Raissę, śliczną
Raissę. Stanowili
z Mattiasem tak piękną parę! Ona jasna jak wiosenny poranek,
podobna do huldry z tymi swoimi bujnymi, prawie białymi
włosami. Mattias ciemny jak noc polarna. Dobrze do siebie
pasowali. Dlatego nie zapomniałam Raissy. Ale najlepiej
pamiętam jej srebrną broszę. Naszą broszę. Mojego rodu.
Przywiezioną przez Mikkala.
Broszę mojej pramatki.
Raiji.
Podobieństwo ich imion nie dawało mi spokoju, od kiedy ją
poznałam, od kiedy zainteresował się nią Mattias. Od kiedy
poczułam, że jest w niej coś, co przypomina mnie.
Imiona Raija i Raissa brzmią podobnie, zupełnie jakby były tym
samym imieniem, ale w dwu językach. Może tak jest.
Zazdrościłam Raissie, bo by-
ła bliższa tej, od której ja jestem tak daleko. To Natalia wiąże
mnie z Raiją. Sama Raija nigdy do mnie nie przyjdzie.
Raissa jest do mnie podobna. Mogła być mną. Była tymi moimi
cechami, których nigdy nie wyzwoliłam. Albo nie miałam
odwagi wyzwolić. Może stanowiłam jej ciemne strony?
- Jak sobie teraz wyobrażasz życie? - spytałam. - Co będzie dalej?
Chyba musiałeś o tym myśleć? O czym marzysz, Mattiasie?
Trzyma dłonie na wiosłach. Wiatr wypycha nas z fiordu. Góry
wznoszą się stromo nad nami. Czuję, jak moje serce rośnie na ich
widok.
Dobry Boże, jakże za nimi tęskniłam!
Są tak królewskie. Majestatyczne. Pną się prosto ku niebu, bez
odpoczynku po drodze. Idą tak ostro w górę, że muszę mocno
wychylić kark, by dojrzeć szczyty. Leży tam jeszcze śnieg.
Myślę o Georgii. W głowie mi się nie mieści, że na ziemi istnieją
tak odmienne miejsca. W Georgii jest teraz goręcej niż w piekarni
w Kopalni. W pobliżu Favourite powietrze jest niewyraźne od
upału. Spod dębów nie można dostrzec kamienia na grobie
Seamusa. Jestem pewna, że Bridget dba o jego grób. Wiem, że
Joe dba, by konwalie miały dość wody, by znów zakwitły na
wiosnę. Wręcz słyszę głos Molly, która mówi, że kwiaty
Seamusa to konwalie. Śmiała się z niego, zrezygnowana.
Zupełnie jakby on za bardzo starał się być kimś, kim nie był. Dla
mnie Seamus był jak góry wokół mojego fiordu. Może to w nim
rozpoznałam. Może dlatego tak łatwo było go pokochać.
- Nie chcę nic ponad to, czego pragnie większość mężczyzn -
odparł Mattias, odgarniając zbyt
długie włosy z wysokiego czoła. Wszystkie włosy miał
jednakowej długości. Odgarniał je w tył, przygładzał dłońmi i
wodą i związywał rzemykiem nad karkiem. Wyglądał jak pirat
albo Tatar. Od razu widać, że nie ma żony. Kobieta już dawno
podcięłaby mu włosy. Gdyby miał żonę, wyglądałby jak
człowiek. Ciekawe, czy ma nożyczki w tym domu, którego nie
nazywa domem. - Chałupa, kawałek ziemi, kilka zwierząt, coś do
roboty - wymienia, nie patrząc na mnie. Długo zwleka z
wymienieniem najważniejszego. - Żona. Dzieci.
Jego blizny bledną, gdy wspomina Raissę, nawet gdy nie
wymawia jej imienia. Rani mnie jego ból, ale jednocześnie
dobrze robi świadomość, że kogoś tak mocno kochał. O tym
nigdy mi nie opowie. Nigdy nie opowie o związku z Raissą. To
łagodzi moje wyrzuty sumienia. Ja też nie umiem się dzielić
moimi wspomnieniami.
Mattias zasługiwał na wielkie uczucie. Zasługiwał, by kogoś
mocno kochać i być kochanym równie mocno.
Bo w przeciwieństwie do niego ja wierzyłam, że Raissa
odwzajemniała jego uczucia. On uważa, że tylko go
wykorzystała. Że była niczym motyl.
Nie wiem, dlaczego zniknęła, pozostawiając Mattiego, ale
pewnie miała swoje powody. Za bardzo mnie przypomina, bym
ją mogła osądzać.
Nie zrobiła niczego, czego i ja bym nie zrobiła. Może naprawdę
jest moim lustrzanym odbiciem? Jej syn nosi imię mojego syna.
Mikael Mattias.
Michael Seamus Patrick.
Powinni móc się spotkać, poznać się. Ale to nigdy nie nastąpi.
Jeszcze nie wypłynęliśmy z fiordu Kifjorden. Od jednego do
drugiego brzegu nie jest daleko. Jest tu bardzo głęboko,
gdybyśmy się wywrócili, utonęlibyśmy. Ale z Mattiasem czuję
się bezpieczna.
- Naprawdę miałem nadzieję, że tym razem się ustatkuję - mówił
Mattias. - Ja, który tak się bałem przywiązania do ziemi, wtedy
nie mogłem się doczekać. Dla niej. Pragnąłem zwyczajnego
życia, Rozo. Żony, dzieci i odcisków na dłoniach.
Uśmiecham się. On też. Nie wygląda już jak wilk, gdy się
uśmiecha. Nie znam nikogo, kto by mniej przypominał
drapieżnika niż Mattias.
Mattias jest najmilszy pod słońcem.
- Nie sądzę, bym kogoś kochał mocniej niż ją. Nie sądzę, by ktoś
kiedykolwiek kochał inną osobę równie mocno, jak ja Raissę.
Śmieje się, patrząc w górę na niebo. Jest młody, przystojny i
wolny. Wewnątrz.
Ja wiem, że on się myli, bo nikt nie zna miłości lepiej niż ja. Nikt
nikogo nie kochał tak mocno jak ja Seamusa. Nikt nie był
kochany tak, jak Seamus kochał mnie. Ale go nie poprawiam.
Niech Mattias zachowa taki obraz, jakim żyje, jakiego się chwy-
ta. Niech sobie myśli, że przeżył największą miłość na świecie.
I tak nigdy nikomu nie uda się potrącić tych delikatnych,
ulotnych, wspaniałych strun, na których graliśmy wraz z
Seamusem...
Nasze dzieci zostały poczęte w miłości większej, niż
jakiekolwiek słowa zdołałyby opisać.
- A ona mnie oczywiście nie kochała - rzucił Mattias.
Mewy skrzeczą ochryple nad naszymi głowami.
Szybują na szarobiałych skrzydłach, wyglądając łupu.
Ja uważam, że Raissa go kochała. Że dała mu z siebie to, co
najlepsze. Zbytnio mnie przypominała. Sądzę, że znała samą
siebie aż za bardzo dobrze. Wiedziała, że nie będzie umiała być
dobrą matką.
Swoim zniknięciem oddala Mattiasowi przysługę. Na pewno nie
było jej lekko. Uważam, że kochała jego i ich dziecko tak bardzo,
że wybrała śmierć, by nie żyć z tęsknotą. Sądzę, że ona utopiła się
w jeziorze koło Kautokeino.
Według mnie nie zrobiła nic, by się ratować.
Mattias będzie żywił się nadzieją, jak długo będzie żył. Wiem, że
nigdy nie przyzna, że ona nie żyje. Ja natomiast czuję, że ona już
nie żyje.
Nie mówię tego jemu, ale znam ją. Znam Raissę. Ona jest mną.
Jest tą częścią mnie, która zdolna była tak mocno kochać
Mattiasa.
Ona nie żyje.
- Wyobraź sobie - prosi Mattias z intensywnym żarem w
spojrzeniu - wyobraź sobie, że tracisz kogoś, kto dla ciebie wart
jest więcej niż twoje życie. Tak właśnie się czułem, gdy Raissa
zamknęła za sobą drzwi naszego domu.
Mogę to sobie wyobrazić. Bez trudu. Czułam to samo.
- Nic nie powiesz na pocieszenie? - pyta. Widać oczekiwał innej
reakcji.
- Nie.
- Uważasz, że na to zasłużyłem?
- Nie.
Zapada cisza. Mattiasa zastanawiają moje krótkie odpowiedzi.
Może uważa, że jestem na niego zła, ale widzę po nim, że odrzuca
taką możliwość.
Nadal go zastanawia, dlaczego nie okazuję mu więcej
współczucia. My zawsze troszczyliśmy się
0 siebie nawzajem. Zawsze byliśmy gotowi nieść pocieszenie.
Zawsze zgadzaliśmy się ze sobą. Bezwarunkowo.
Oboje się zmieniliśmy.
Nie sądzę, że Mattias jeszcze przed chwilą był tego świadomy.
- A co ty przeżyłaś? - pyta wreszcie. Milczę.
Odchrząkuje i ponawia próbę:
- Wróciłaś wcześniej, niż miałaś po wypełnieniu tych...
zobowiązań wobec przeklętego inżyniera
1 jego lalkowatej żony. Nie sądzę, byś była na tyle głupia, by
żywić do niego jakieś uczucia. Warren to nikt dla ciebie. A ty nie
zadowalasz się okruchami po kimś, Rozo. - Uśmiechnął się i
dodał: - Lily jest zbyt ładna jak na córkę Davida Warrena. Nic nie
ma z jego spiczastej twarzy. I nie będzie miała brązowych oczu.
Lily ma oczy Seamusa. Jakby ktoś potarł jej tęczówki popiołem.
Nie wiedziałam, że Mattias tak dobrze przypatrzył się mojemu
dziecku. A więc niepokoiło go to! Może nadal poczuwał się do
chronienia mnie. Może nadal dźwięczy mu w uszach kobiecy
głos z dawnych lat, który mówi, że on ma być moją siłą.
Nie potrzebuję niczyjej siły.
- Ona nie jest dzieckiem Davida Warrena - zapewniam go.
Przeszywa mnie dreszcz. - Uwierz mi, Mattias! - Kładę dłonie na
piersi. Chcę, by mi uwierzył. On nie może wątpić. - Lily została
poczęta w miłości.
- Kim on był?
Oczywiście, że o to pyta. Coś innego byłoby nie do pomyślenia.
Ja nikomu jeszcze tego nie zdradziłam. Na pewno wzbudziło to
nie tylko jego ciekawość. Ale Mattias nie jest jedynie ciekaw.
Równie wiele w tym troski. Zależy mu na mnie. On też pamięta
czasy, gdy nie było lepszych przyjaciół na świecie niż my.
Otwieram usta, by opisać mu Seamusa. Naprawdę tego chcę. Tak
byłoby dobrze podzielić się z nim tym, co noszę w sobie, co
zawsze będę w sobie nosić. Przez chwilę nie rozumiem, dlaczego
tak skąpiłam tych słów. Nie rozumiem, dlaczego nie opo-
wiedziałam nic moim najbliższym.
Sądzę, że Mattias i Seamus polubiliby się. Nie potrafię tylko
wyobrazić sobie okoliczności, w których mogliby się spotkać, ale
uważam, że poczuliby do siebie sympatię.
Otwieram usta, naprawdę chcę opowiedzieć Mattiasowi o
Seamusie, ale głos mnie zawodzi. Więźnie w krtani.
Próbuję ponownie. Moje wargi formują początek naszej historii,
pierwszego wspaniałego momentu, gdy spotkaliśmy się w stajni
Franka, pastora anglikańskiego w Kinsale.
Ale głos mnie nie słucha.
- Jak się nazywał? - pyta Mattias. - Nie możesz podać choćby
imienia?
Formuję je wargami. Naprawdę się staram. Gdyby Mattias
urodził się w Irlandii, byłby w stanie je przeczytać z moich ust.
Wiedziałby, że chcę powiedzieć: „Seamus O'Connor", i
spojrzałby na mnie z szacunkiem. Gdyby Mattias był
Irlandczykiem i dowiedziałby się, że byłam kobietą Seamusa, sta-
nęłabym w nowym świetle.
Wiedziałby, kim był Seamus. Znałby jego legendę.
Ale gdzieś na fiordzie Kafjorden nieme usta nie potrafią
przekonać mojego byłego kochanka. Słowa pozbawione głosu
nie przemawiają do kogoś urodzonego pod innymi gwiazdami.
Mattias sądzi pewnie, że bronię się przed podzieleniem się z nim
moją historią. Wyczuwa, jak ważny jest dla mnie ten nieznajomy.
Dlatego boli go, że nie chcę mu tego opowiedzieć.
- Byłaś w Irlandii - mówi. - Tego jesteśmy pewni. Ole starał się
dowiedzieć, gdzie się podziałaś. Warrenowie też ciebie szukali.
Przez chwilę sądziłem, że inżynier kłamie. Przypuszczałem, że
cię nadal... wykorzystują. Ze cię tam trzymają wbrew twojej woli.
Jak widać, tak nie było. Mieszkałaś w Irlandii przez ten cały
czas?
Kiwam głową.
To nieduże kłamstwo.
- A więc on był Irlandczykiem? Chyba potakuję.
- A Lily została poczęta w miłości? Wiem, że potakuję.
- On żyje?
- Nie.
Mattias zaciska usta i wydmuchuje powietrze przez nos. Wygląda
jak diabeł. Ładny diabeł albo zły anioł. Nigdy nie mogłam
zdecydować.
- Nie możesz mi o nim opowiedzieć dlatego, że to ja pytam? -
pyta z trudem. - Czy w ogóle nie możesz?
To istotna różnica. Cieszę się, iż on rozumie, że mogę mieć wiele
powodów. Nie chcę go zranić. Pragnę, byśmy nadal byli
przyjaciółmi. Mattias za-
wsze będzie dla mnie znaczył więcej niż tylu innych. Zna mnie
zbyt dobrze, bym mogła zrezygnować z jego przyjaźni.
- Jeśli kiedyś to zrobię - mówię w końcu - jeśli opowiem moją
historię i historię jego, to tylko tobie, Mattiasie.
- Wróciłaś, bo chciałaś, czy musiałaś?
Mattias zawsze miał zdolność stawiania właściwych pytań.
Pytań, na które jednak nie mogłam odpowiedzieć. Nie chciałam.
- Gdyby on nadal żył - odparłam po chwili - nie wróciłabym.
Kiwa głową. Uznaje moją odpowiedź i koncentruje się na łódce.
- Mógłbyś zostać jej ojcem chrzestnym? - pytam go po jakimś
czasie.
Pamiętam, jaki był delikatny przy Synneve. Nadal widzę go, jak
niesie moją śliczną, nowo narodzoną Synneve do okna, gdzie
pokazuje ją zorzy polarnej.
- Chcesz być ojcem chrzestnym Lily?
Waha się. Pewnie z powodu Synneve. Naprawdę ją pokochał.
Bardziej niż Jens. Jens nie potrafił nikogo kochać.
- Na pewno nie zapamiętam jej imion - odpowiada z uśmiechem.
Ale pamięta. Składa usta jak do pocałunku, gdy mówi w
zamyśleniu, jakby je smakując: - Lily Josephine Fiona... - Ale nie
zgaduje, gdy pyta znienacka: - Może on miał na imię Joseph?
Na szczęście nie czeka na odpowiedź.
Dobrze jest być na morzu.
Kocham czuć podmuchy wiatru na policzkach. Pamiętam, jak
byłam mała, zawsze stawałam w łodzi, gdy płynęłam z ojcem na
połów. Ciągnął mnie
mocno i zmuszał, bym usiadła. Krzyczał na mnie. Burczał swoim
niskim głosem, ale nie mógł mnie oszukać. Patrzyłam na jego
brodatą twarz i jasne oczy i widziałam w nich błyski. Samuel
oczy miał koloru nieba.
„Kim zostaniesz, gdy dorośniesz, skoro tak kochasz wiatr?" -
zwykł się droczyć.
I sprawiałam, że wybuchał swoim dzikim śmiechem za każdym
razem, gdy stanowczo twierdziłam:
„Zostanę żaglem, tato!"
Już nie rankiem, ale za dnia odbywamy ostatni odcinek podróży.
Nie rozmawialiśmy już więcej.
Z niektórymi ludźmi można dzielić ciszę. Razem milczeć i nie
odczuwać niczego nieprzyjemnego. Mattias był takim
człowiekiem.
Na brzegu morza wyjmujemy jedzenie przygotowane przez Liisę.
- Nie dopuszcza cię jeszcze do kuchni, prawda? - pyta z błyskiem
w oku.
- To już nie moja kuchnia - wzdycham. Męczy mnie to.
Samuelsborg był moim domem.
Nadal go tak odbieram. Ale tutaj też stałam się obca, mimo że
mój brat i jego żona przyjęli mnie z otwartymi ramionami. Wiem,
że nigdy nie przy-szłoby im do głowy, by mnie wyrzucić. Tego
się nie boję.
- Jestem gościem - mówię, przełamując razowy chleb upieczony
przez Liisę. Sypią się okruszki.
Ja mam od mamy przepis na chleb, który tak się nie kruszy. Taki
piekłam. Biały też. Moje ręce są sprawne. Nie bez powodu kiedyś
dali mnie do pracy w piekarni.
Zamykam się przed cierpieniem.
Pozwalam, by wiatr ochłodził moje policzki. Obracam ku niemu
twarz i odzyskuję kontrolę nad bólem. Wspomnienia można
odsunąć.
- Nic nie stoi tam, gdzie stało - mówię dalej. -Czuję się, jakbym
ciągle wchodziła jej w drogę. A Liisa tak się stara. Nie chcę być
gościem we własnym domu, chcę po prostu być w domu!
- Dobrze, że Liisa może o kogoś dbać - odparł Mattias poważnym
tonem.
- Dlaczego on jest wobec niej taki? - pytam. -Ole nie jest taki zły,
do cholery! Jest moim bratem. Zawsze było łatwo go kochać. Ten
Ole, którego znałam, miał wielkie serce...
- Ole był także samolubem - stwierdził Mattias sucho. - Zawsze
umiał wyciągać łapę po to, co chce. Niewiele osób mu umie
odmówić. Ole jest nadal czarujący, jak kiedyś, ale także
bezwzględny.
- Lubił Liisę.
Sama widzę, że nie mówię, iż ją kochał. Rozmawialiśmy o tym,
zanim się ożenił. Ole szczerze opowiedział mi o swojej
niepewności. Nie żywił wielkich uczuć, ale lubił ją. Jestem
gotowa to przysiąc.
- Wiemy dlaczego.
- Nieprzyjemnie byłoby wchodzić pomiędzy nich, gdy jest tak,
jak jest. Nie mam siły ich godzić. Są dorośli. Ale boli mnie
patrzeć, jak się nawzajem niszczą.
- Ja zamykam oczy i uszy na to, co się tam dzieje - westchnął
Mattias.
Wiem, że on zatrzymuje się w Samuelsborg, gdy nocuje ze
względu na pracę. Jest wtedy blisko Mattiego. Często go widuje,
mimo że syn u niego nie mieszka. Może to i dobre rozwiązanie.
- A gdy Ole potrzebuje odetchnąć, nocuje u mnie - mówił dalej. -
Ale nie pozwalam mu na zabieranie żadnych kobiet - dodał.
Chyba dostrzegł moje zmarszczone brwi...
- A co robi Liisa, gdy musi odetchnąć?
- Ma matkę, prawda?
To nie to samo. Mattias wie o tym równie dobrze, jak ja.
- Boli mnie, jak widzę, że się nawzajem niszczą. Boli widzieć, że
żyją razem i nie dzielą zupełnie nic. Chyba znienawidzę mojego
brata, jeśli tak dalej będzie!
- Nie musisz tam mieszkać - rzucił Mattias lekkim tonem.
Ma rację.
Nie muszę. Mogę wrócić. Wiele domów czeka na mnie w
Georgii. Żaden z nich nie jest mój, ale istnieją drzwi, które
mogłabym zamknąć za sobą i nazwać własnymi. Nie muszę
obserwować, jak mój brat unicestwia najwspanialszą osobę, którą
spotkał w swoim życiu: swoją żonę.
- Możesz zamieszkać ze mną - dokończył Mattias.
Rozdział 11
Zrozumieli, że dzieje się coś niezwykłego, gdy statek
znieruchomiał. Roza prawie zasypiała. Nakarmiła Lily i zmieniła
jej pieluszkę. Wszyscy byli zmęczeni, ale przeżyte emocje
sprawiły, że nie
mogli zasnąć. Fale kołysały niczym matczyne ramiona. Siedziała
na twardej, gołej podłodze obok chłopaka, który był mężem
Shelley. Nie mieli już o czym rozmawiać. Łatwiej było osunąć się
w drzemkę. Ale gdy statek się zatrzymał, żadne nie spało.
Otrzeźwieni, z trudem wstali.
- Zatrzymali nas na morzu - powiedział nerwowo Kevin O'Neill. -
Powinniśmy płynąć na zachód. W tej grupie było więcej dziur.
Może nie tylko Shelley. Może to wcale nie była ona!
Roza starała się go uciszyć.
- Musimy na pokład! - rzucił. - Muszę wiedzieć, co się dzieje.
Muszę! Nie wytrzymam tu!
Roza została. Zamknęła za nim drzwi kajuty. Na górnych
pryczach obudziły się leżące tam starsze dziewczynki. Patrzyły
na nią oczami Molly. Po Shelley Molly urodziła cztery córki i
trzech synów, oprócz tych dwóch, których miała z Dannym.
- Kevin nie lubi przebywać w zamknięciu - odezwała się Roza.
Dziewczynki wpatrywały się w jej policzek. To sprawiło, że
drugi policzek Rozy też zapłonął. Przyzwyczaiła się, że ludzie
patrzą na nią z respektem jako na żonę Seamusa O'Connora. Ale
dotyczyło to dorosłych. Dzieci nie potrafią ukrywać uczuć.
Gapiły się na nią, gdy jeszcze Molly dotrzymywała towarzystwa
jej i Joemu, ale wtedy mogła to zignorować. Nie była sama. Teraz
tak.
- Oparzyłam się - wytłumaczyła cichym głosem, wpatrując się w
starszą z dziewczynek - gdy byłam mniej więcej w twoim wieku.
Patrzyły na nią wielkimi oczami.
- Bolało?
Roza pokiwała głową, czując, jak ściska ją
w gardle. Nigdy nie opowiadała o tym obcym. To była jej
tajemnica. Nikt nie miał wiedzieć, jak to się stało. A teraz mówi o
tym gromadce dzieci, i to niepytana.
- A boli teraz?
- Nie.
- To dobrze! - odetchnęła dziewczynka z ulgą, uśmiechając się
nieśmiało. - Nazywam się Mary -dodała. - Mama szybko wróci?
Roza zacisnęła dłonie na brzegu pryczy. Wiele by dała, by móc
odpowiedzieć twierdząco na to pytanie.
- Nie wiem. - Tyle tylko mogła powiedzieć. -Jeśli ty, Mary,
obiecasz popilnować dzieci, także mojej małej Lily, pójdę na
pokład i sprawdzę, co się dzieje.
- A nie mogę pójść z tobą?
- To nie najlepszy pomysł - odparła Roza. - Nie wiem, czy jest
bezpiecznie.
- Popilnuję dzieci - obiecała Mary Connelły, siadając na pryczy.
Wydawało się, że aż urosła pod wpływem odpowiedzialności,
jaką Roza ją obciążyła. - Możesz na mnie polegać.
Przeciągnęli Joego przez burtę, gdy Roza weszła na pokład. Padł
na kolana, ale utrzymał się w tej pozycji, mimo że się chwiał.
Woda ściekała z niego strumieniami. Chwytał ustami powietrze.
Oczy miał zaciśnięte, by ustrzec je przed słoną wodą. Podniósł
dłonie i odgarnął włosy do tyłu. Wyglądały niczym czarny
kaptur.
Załoga zajęła się szalupą. Mężczyźni, którzy wyciągnęli Joego,
weszli po kolei na pokład.
Roza straciła poczucie czasu. Czuła, że jej paznokcie rozdzierają
rany, jakie miała we wnętrzu dłoni. Bolało, ale przynajmniej
utrzymywało ją w świadomości. Nie wiedziała, jak przeszła przez
pokład. Ocuciła ją dopiero woda przenikająca przez spódnicę.
Poczuła, że ma mokre kolana i nogi. Klęczała obok Joego.
Odsunęła Kevina i Liama.
- Joe - odezwała się, dotykając delikatnie jego ramienia. - Ty
żyjesz!
Joe na zmianę krztusił się i łapał powietrze. Cały dygotał. Udało
mu się unieść powieki, mimo że woda nadal płynęła z jego
włosów. Odgarniał je bez powodzenia. Gdy skupił spojrzenie na
Rozie, coś zamigotało wesoło w jego ciemnych oczach.
- Nie mogłem utonąć - wyszeptał. Woda pewnie zaszkodziła
głosowi. - Umrę na polu bitwy, chyba pamiętasz...
Roza mrugała i mrugała, ale nie mogła powstrzymać łez.
Wreszcie rzuciła się ku niemu, przytulając go, mokrego.
Zacisnęła ramiona na jego karku, on objął ją w pasie. Ukrył twarz
w ciepłym zagłębieniu jej szyi. Jego westchnienie usłyszała tylko
Roza.
Ale wielu widziało, jak Joe muska wargami jej szyję, całuje
koniuszek ucha i kącik jej ust, zanim ponownie wtulił się w jej
włosy.
- Ty żyjesz! Żyjesz! - szeptała Roza.
Joe nadal dygotał, a ona mogła tylko go obejmować. Ogrzewać.
Chować przed spojrzeniami innych. Ukrywać własne łzy.
Przemoczyła ubranie. Woda morska przeszła przez wszystkie
warstwy i ziębiła ją. Ale Roza nie puszczała Joego.
Liam ocknął się po chwili i odgonił załogę. Nie
chciał, by patrzyli na rozpaczliwy uścisk tych dwojga. Większość
go posłuchała.
Załoga nie znała Joego. Nie mieli też pojęcia o legendarnym
Seamusie O'Connorze i jego rodzinie. Widzieli tylko mężczyznę i
kobietę, obejmujących się. Sądzili, że to małżeństwo. Nic
dziwnego, że tak się cieszą. No, niech mają spokój.
Zostali tylko Kevin i Liam. Liam oparł się o reling, pogrążony w
myślach. Frank nic o tym nie wspominał. Mówił tylko, że bracia
zajęli się serdecznie wdową po Seamusie. Chwalił Joego, że
traktuje Rozę jak Fionę.
Ale Fiona nigdy nie obejmowałaby Joego w ten sposób! A on
nigdy nie całowałby swojej siostry z taką pasją.
- Gdzie jest Molly? - spytał Kevin, który nadal na nich patrzył.
Czekał, aż rozluźnią uścisk, ale nie zanosiło się na to, by ta para
klęcząca pośrodku kałuży zrobiła to z własnej woli. - Gdzie jest
Molly? - powtórzył.
Joe usłyszał jego pytanie przez szum w uszach. Miał opuchnięte
dłonie, przeszywały go dreszcze, stopy w butach pełnych wody
zlodowaciały. Przynajmniej mógł poruszać palcami. Może
powinien był ściągnąć buty, zanim wskoczył do wody...
Oderwał się od Rozy. Wstał, wspierając się
0 nią. Zrozumiał, że nadal potrzebuje pomocy,
i objął ją ramieniem. Roza otoczyła go swoim ramieniem w pasie.
Dygotał. Woda przeniknęła go na wskroś.
- Molly nie żyje - powiedział. - Weszliśmy prosto w zasadzkę.
Ktoś musiał donieść. Odebraliśmy ją strażnikom aż za łatwo.
Potem staraliśmy się nie zgubić drogi. Oni mieli obsadzoną drogę
w obie strony, na wschód i na zachód. Sądzę, że jeszcze dwóm
udało się uciec. Trzech zginęło. I Molly.
- Nie żyje? A może tylko była ranna? - spytała Roza.
- Wierz mi - rzekł Joe. - Zabili ją. Rodzina Connelly ma wielu
bohaterów. - Spojrzał na Kevina. -Zdołaliście się uratować?
Dzieci? Shelley?
Roza ukryła twarz na jego ramieniu. Nieważne, że bardziej się
zmoczyła. Nie chciała widzieć wyrazu jego twarzy, gdy się o tym
dowie.
- To Shelley doniosła - rzucił Kevin. - Uratowałem dzieci. Nasze i
Molly. Wszystko w porządku...
Odwrócił się i odszedł. Liam westchnął.
- Rosi ci o tym opowie - powiedział. - Weźcie moją kajutę. Stary
dziad jak ja nie potrzebuje całej dla siebie. Przyniosę twoje
rzeczy i małą. Najlepiej, jeśli już pójdziecie. Zdejmiecie mokre
ubranie. Joe się rozgrzeje. - Spojrzał na Joego wymownie. - Ale
nie chcę, by ludzie mieli o czym gadać.
- Wiesz, co on sobie myśli - powiedział Joe, gdy Liam zostawił
torby Rozy w ciasnej kajucie.
Nawet na nich nie spojrzał. Błądził wzrokiem gdzieś ponad ich
głowami, jakby uważając, by nie zawadzić o nich wzrokiem.
Joe ściągnął kurtkę i koszulę. Ciało wydawało się sinawe pod
opalenizną. Miał gęsią skórkę. Wstrząsały nim dreszcze. Siedział
na skraju pryczy, a Roza klęczała i próbowała tak ściągnąć mu
buty, by woda nie zalała podłogi.
- Mogłeś je zdjąć, zanim wskoczyłeś do wody
stęknęła. Nie przejmowała się tym, co Liam może sobie myśleć.
- Miałem poświęcić moje wspaniałe buty? - spytał oszołomiony. -
Zdajesz sobie sprawę, jakie one są dobre?
- Słona woda i tak je zniszczyła.
Rozie udało się ściągnąć jeden but, tylko trochę zalewając
spódnicę. Postawiła go na środku podłogi i zabrała się za drugi w
ten sam zdecydowany sposób.
- Te buty nasmaruję całym zapasem pasty, jaką mają w Anglii! -
obiecał Joe, szczękając zębami. Z uśmiechem powitał Liarha,
który stanął w drzwiach, piastując koszyk z Lily. Rozglądał się
bezradnie, starając się znaleźć miejsce, by odstawić ciężar.
Rozie nie poszło tak szczęśliwie z drugim butem. Woda, która w
nim była, zalała ją dokładnie, czyniąc jej przyzwoitą niebieską
bluzkę z wysokim kołnierzem nieomal przezroczystą.
Joe pokręcił głową.
- Wejdź - rzucił do Liama.
Liam posłuchał. Wsunął koszyk na koję aż pod ścianę i obłożył
kocem zwiniętym w rulon. Lily leżała na plecach i ruszała
nóżkami. Patrzyła w skupieniu na swoje paluszki rozpostarte
niczym gwiazdki przed jej szeroko otwartymi oczami. Wargi
tworzyły kółeczka, lecz mała nie wydawała dźwięków. Była zbyt
skoncentrowana.
Joe rozpiął spodnie i bez żenady pozwolił, by opadły na podłogę.
Liam powędrował wzrokiem w inną stronę. Nie rozumiał, skąd u
dzisiejszych młodych taki brak wstydu, jak u syna Lottie.
- Suche spodnie! - zawołał Joe. - Mam ogromną nadzieję, że
spakowałaś jakieś, Rosi!
Roza wyciągnęła parę roboczych spodni z jednej z toreb i rzuciła
w jego stronę. Ze sposobu, w jaki swobodnie zerknęła na smukłe
ciało Joego, Liam wywnioskował, że musiała je widzieć wcześ-
niej. Nawet nie patrzyła, jak Joe zgrabnie złapał spodnie jedną
ręką, niczym jakiś cyrkowiec.
Podczas gdy Joe z trudem wciągał ciasne spodnie na wilgotne
nogi, Roza wyszukała jeszcze koszulę. Podała mu ją w ten sam
sposób i odsłonięta klatka piersiowa Joego interesowała ją równie
mało, co reszta jego ciała. Sama wyciągnęła swoją bluzkę spod
pasa spódnicy i spróbowała wpuścić pod nią trochę powietrza, by
wilgotny materiał odkleił się od skóry. Nie było to łatwe, bo
bluzka była dopasowana. Uszyła ją dla Rozy pewna zdolna
szwaczka.
Joe podniósł swoje ulubione buty do konnej jazdy i wylał z nich
wodę do wiadra stojącego pod ścianą. Popatrzył na nie z troską.
- A takie były świetne! - westchnął.
- Powiedz, co się stało! - zażądał Liam. - Ale dokładnie. Chcę
szczegółów.
- Miałem ze sobą pięciu najbardziej zaufanych. Charlie Owen,
bracia Marshall, Robbie i Rory. Chodziłem do szkoły z Robbiem
i Rorym. Żaden z nich nie mógł zdążyć donieść. Żaden z nich by
tego nie zrobił.
Zaczerpnął oddechu i usiadł na koi. Liam nadal stał oparty o
drzwi, z rękami skrzyżowanymi na piersi. Czapkę zsunął daleko
w tył, ale nie zamierzał jej zdejmować tylko dlatego, że był na
pokładzie.
Roza zamknęła torby i wsunęła je nogą pod pryczę. Przysiadła u
wezgłowia, odsuwając się jak najdalej od Joego. Dostrzegała
spojrzenia Liama i wy-
czuwała, co on myśli. Nie było jej łatwo napotkać jego
niewypowiedziane słowami rozczarowanie.
- Powinniśmy czekać na innym miejscu - mówił dalej Joe
urywanie. - Ale czekaliśmy przy drodze Campbellów. Molly
wiozło dwóch strażników i woźnica. Zatrzymaliśmy ich.
Zagroziliśmy woźnicy bronią, strażników powaliliśmy.
Związaliśmy ich razem, zakneblowaliśmy i wturlaliśmy do rowu
koło drogi. Było tam trochę wody, ale nie powinni ucierpieć.
Woda usztywni linę i wzmocni węzły. Nie umrą od tego, ale nie
uciekną. To nie oni donieśli.
Zaczął zabijać ręce, by się rozgrzać. Roza nie mogła na to dłużej
patrzeć. Przysunęła się, weszła na pryczę i usiadła za Joem.
Objęła go od tyłu, przytulając się do niego ciasno. Jej ciepło
przechodziło na niego.
Liam zmarszczył brwi, a w jego oczach pojawił się błysk
podejrzenia. Roza umyślnie tego nie dostrzegała.
- Była skuta kajdanami - powiedział Joe, opierając się ciężko o
Rozę. Spojrzał w sufit. Zamknął oczy, oddychając głośno. -
Robbie przestrzelił te kajdany. Były ciężkie. Obtarły jej skórę.
Musieli ją za sobą wlec, nie mogło być inaczej. - Spojrzał na
Liama. - Skąd oni biorą tak małe kajdanki? Molly miała drobne
dłonie, prawie jak dziecko. Miała tak szczupłe nadgarstki, że
mogłem oba objąć moją jedną dłonią. Nie sądziłem, że kajdanki
mogą być tak małe...
- Pewnie były robione dla dzieci - odparł Liam sucho, ale jego
głos lekko drżał. - Czy to cię dziwi? Czyżbyś nie żył
wystarczająco długo w tym kraju? Nic nie widziałeś?
Joe nie odpowiedział.
- Trzymałem Molly przed sobą na koniu - mówił dalej. - Prawie
nie mogła siedzieć. Twarz miała opuchniętą i posiniałą. Niemal
nie było widać rysów jej twarzy. A była tak cholernie ładna!
Roza pogładziła go po mokrych włosach i pocałowała w czoło,
jakby był jej bratem czy synem.
Joe obrócił twarz na jej pierś, opierając się policzkiem. Płakał, nie
starając się tego ukryć.
- Powiedziała, że zgwałciło ją paru z nich. Na oczach Donala!
Potem widziała, jak go zastrzelili. Nic nie powiedział. Ona też
nie. U diabła, ona nie była w stanie siedzieć na koniu!
Milczeli. Wyobrażali to sobie. Słychać było tylko ich ciężkie
oddechy i płacz Joego, no i niewinne gaworzenie Lily, nadal
zachwyconej swoimi paluszkami.
- Pojechaliśmy na wschód. Gdy uznaliśmy, że jest bezpiecznie,
rozdzieliliśmy się. Rory i jeden z Marshallów pojechali skrótem.
Koń Rory'ego lubił skakać przez płoty. Tamtych spotkaliśmy,
gdy skręciliśmy na północ. Minęliśmy ich, a potem nas otoczyli
zewsząd.
Roza ścisnęła go mocniej.
- Robbie padł, zanim się zorientował, co się dzieje. Charlie dostał
strzał w plecy. Zestrzelili Molly z konia. Puściłem ją. Na Boga,
puściłem ją. Nie mogłem nic innego zrobić. Położyłem się na
grzbiecie konia i gnałem jak szalony. Zsunąłem się na bok i klacz
mnie osłaniała. W najbliższym zagajniku zeskoczyłem, a ona
biegła dalej, jak na wyścigach. Jechali za nią. Ja wskoczyłem do
morza i popłynąłem z powrotem. Łódkę znalazłem w Kinsale.
Mam nadzieję, że nie złapali Rory'ego
i Iaina. To chyba był Iain. - Pokręcił głową. - Nie pamiętam, który
z nich pojechał. To straszne. Ale oni byli tacy podobni, ci
Marshallowie! To raczej ten młodszy, Iain. Młodszy ode mnie o
rok. Mam nadzieję, że go nie złapali. Że nie złapali Rory'ego.
Jego płacz ustał.
Liam oderwał się od drzwi i przeszedł kilka razy po kajucie.
- Shelley nie wiedziała, kogo wiozłeś - powiedział. - A teraz inni
wiedzą, co z nią zrobić. Znają zasady.
- Shelley? - Joe pokręcił głową, nie mogąc uwierzyć. Uśmiechnął
się blado. - Ta słodka dziewczynka? Kto mógłby uwierzyć, że
mój brat spłodzi węża?
- Frank lepiej cytuje Biblię niż ty - skomentował Liam.
- Zawsze miałem trudności z zapamiętywaniem. Nadal w to nie
wierzę - dodał. - Mała Shelley! Tak bardzo podobna do Fiony.
- Chciała coś pomścić - rzucił Liam. - Uważała, że ma do tego
prawo. Do miejsca po Seamusie.
- Kto je naprawdę objął? - spytał Joe, wpatrując się w wuja. -
Chyba tylko ja wierzyłem, że to ja. Ale byłem tylko przykrywką,
prawda?
- W ogóle nie powinieneś się tu zjawiać - odparł Liam. -
Powinieneś mieć na tyle rozsądku, by zostać w Ameryce.
Wrócisz tam. Na noc dobijemy do Liverpoolu. Wracasz do domu,
Joseph! Lottie zabiłaby mnie własnymi rękami, gdyby wiedziała,
na co cię naraziłem. Kevin musi uciekać z Anglii. No i ta
gromada dzieci...
- Obiecałem opiekować się Rosi!
Liam spojrzał na nich. Wyglądało raczej, że to Roza opiekuje się
Joem.
- Chyba nadal masz żonę w Ameryce, prawda?
- spytał. - Masz też dzieci?
- Tak - potwierdził Joe. Liam zostawił ten temat.
- Zabiorę Rosi z dzieckiem do Kornwalii. Ci, których szuka, są
tam. A potem wsadzę ją na statek płynący na północ. Jeśli nie ze
Swansea, to z Liverpoolu.
- Obiecałem, że odprowadzę ją na statek płynący do Norwegii! -
stwierdził Joe stanowczo. - To mój brat jest ojcem jej dziecka. To
wdowa po Seamusie, Liamie!
- Cieszę się, że wreszcie to sobie przypomniałeś
- powiedział Liam, ale jeden z kącików ust mu zadrżał. Jego
poorana zmarszczkami twarz nie zdradzała wielu uczuć. Od
progu dodał jeszcze coś ważnego: - Niech ta nieszczęsna historia
z Shelley nauczy cię, że nie sieje się na cudzym polu! Nic do-
brego z tego nie wynika...
Gdy zostali sami, Joe podciągnął nogi na pryczę. Roza siedziała
teraz pomiędzy jego nogami. Joe objął dłońmi jej policzki i oparł
czoło o jej czoło. Siedzieli w ciszy.
- Nadal nie mogę w to uwierzyć - westchnął Joe niemal
niedosłyszalnie. - To było gorsze niż nocne rajdy Jareda Jordana
z Matthewsem w poszukiwaniu zbiegłych niewolników. Nie
wiedziałem, co się stało z Dannym ani jak się to odbyło. Zawsze
widziałem w nich bohaterów. W Dannym. W Seamusie.
- Tutaj bohaterowie umierają młodo - odparła Roza, odgarniając
mu włosy z czoła. - Ty nie będziesz bohaterem, Joe.
Wyprostował się i oparł przedramiona na ramio-
nach Rozy. Patrzył na nią badawczo. Podziwiał jej spokój. Ona
nie ulegała panice. Dawała mu swoją siłę. Joe nie sądził, czy
byłby w stanie utrzymać się prosto na pokładzie, gdyby nie ona.
Był wtedy bliski załamania.
- Czy jesteś polem innego? - spytał, mrugając do niej i zmieniając
nastrój. - Liam najwyraźniej tak uważa. Czy nie słyszałaś, jak
mnie przestrzegał, bym nie siał na cudzym polu?
Roza wysunęła się z jego objęć. Oparła się o zimną ścianę i
podwinęła pod siebie stopy. Nie chciała go dotykać nawet
skrawkiem swego ciała.
Joe mógł jej powiedzieć, że to niepotrzebne. On nie musiał jej
dotykać. Wystarczało, by mógł na nią patrzeć. Czasami
wystarczyło słyszeć jej głos, mieć świadomość, że jest blisko. A
zawsze mógł ją wyczuć powonieniem. Unosiła się wokół niej
woń kwiatów, którą Joe nazywał w myślach zapachem Rosi. Czuł
ją w nozdrzach, w zmysłach. Podejrzewał, że jej zapach pochodzi
od mydła, którego kawałka strzeże niczym złota. Kobiety zawsze
zamawiały duże ilości mydła o kwiatowych nazwach, gdy
mężczyźni jechali do Savannah. Rosi zabraknie tego w Norwegii.
Zastanawiał się, jak wtedy będzie pachniała. Dziwne, ale nie
wyobrażał sobie, by mogła pachnieć inaczej niż kwiaty, słońce i
wiatr.
- Twoja bluzka jest nadal mokra - rzucił, patrząc na niemal
przezroczysty materiał. - Wszystko można zobaczyć, Rosi. To
pewnie dlatego Lia-mowi tak zaczęło się śpieszyć. Nie chciał
wystawiać się na pokuszenie.
- Materiał jest cienki - odparła Roza. - Zaraz wyschnie.
- Nadal marznę - oświadczył markotnie Joe.
Roza przesunęła się obok jego nóg, unikając jego dłoni, które
starały się ją zatrzymać. Stojąc pośrodku kajuty, odparła:
- To wejdź pod koce.
- Najszybciej można się rozgrzać nago pod kocami - zgodził się
Joe, rozpinając koszulę. Odłożył ją porządnie na bok i posłuchał
Rozy. Wpełzł pod podwójny koc wełniany, przykryty dodatkowo
kapą pozszywaną z kawałków materiału przez jakąś pracowitą
kobietę.
Patrzył, jak Roza otula delikatnie Lily w koszyku. Mała,
zmęczona studiowaniem cudu paluszków, zasnęła. Nawet dawało
się słyszeć szmer jej oddechu.
- Ogrzej mnie! - poprosił. Nie spuszczał z Rozy wzroku. Jego
oczy prosiły równie natarczywie, jak usta. - Sama marzniesz,
Rosi. Przemokłaś do nitki, a jesteś zbyt dumna, by się przebrać w
mojej obecności. Chcesz czekać, aż zasnę? Ja mogę długo czu-
wać.
- Ja nie muszę odpoczywać.
- Akurat! Masz podkrążone oczy i wyglądasz, jakby stado
jałówek deptało po tobie cały dzień. Jesteś przemoczona i
marzniesz. Mogę podarować ci ciepło. Ja też poproszę cię o nieco
ciepła, madame, ale o nic więcej.
- Nic więcej? - spytała Roza, nagle rzeczywiście ogarnięta
wielkim zmęczeniem.
Joe pokręcił głową.
- Za kogo mnie bierzesz? - spytał cicho. - To był piekielny dzień.
Widziałem, jak giną moi przyjaciele. Nieomal mnie zastrzelili;
biegłem, płynąłem i prawie się utopiłem. Zerwałem całą skórę z
dło-
ni, gdy łapałem się burty. Marzłem tak strasznie, że myślałem, iż
umrę z zimna, zanim utonę. - Nabrał powietrza. - Jeśli sądzisz, że
po tym wszystkim mógłbym uwieść jakąkolwiek kobietę, to
dzięki za zaufanie, ale czeka cię rozgoryczenie. Oczekujesz zbyt
wiele, madame!
Roza rozpięła bluzkę i zdjęła mokre pończochy. Rozsznurowała
gorset i zsunęła spódnicę. Mokre ubrania powiesiła w nogach
pryczy w nadziei, że wyschną. Rozpuściła włosy i wślizgnęła się
pod koce, które Joe uchylił zapraszająco. Ułożyła się na jego
ramieniu.
Joe nakrył ich kocami tak, by nie wiało z zewnątrz. Jej bliskość
oszałamiała zmysły. Pewnie i on zacznie pachnieć jak kwiaty.
Jenny tak nie pachniała.
Jenny znajdowała się bardzo, bardzo daleko.
- Tak się bałam - wyszeptała Roza. - Całą noc nie spałam, Joe.
Czekałam na was. Tak się o was bałam. Bałam się, że i ty nie
żyjesz.
- Nie wierzysz sama sobie? - spytał cicho, z ustami w jej włosach.
- Przecież przepowiedziałaś mój koniec. Jeśli ty wątpisz, to ja też
zacznę...
Pogładził ją po ramieniu, przesunął dłoń na przedramię. Gdy
rozszerzył palce, nieomal dotknął jej piersi.
- Śpij, Joe! - upomniała go Roza szeptem. - Śpij! To nie czas na
zabawę w uwodziciela!
Jego usta musnęły czoło Rozy u nasady włosów. Nie pocałował
jej, ale i tak ciepłe dreszcze przeszły mu po plecach.
Ona nie pozostała całkiem obojętna. Obróciła się nieco w jego
objęciu, przysunęła bliżej, przełożyła udo przez jego biodro.
Objęła go ramieniem,
usta wtuliła w jego szyję. Jej oddech cudownie go łaskotał.
Mruknęła coś niezrozumiale, co świadczyło, że jest jej dobrze i że
śpi... Joe westchnął.
Splótł dłonie na ramieniu Rozy i pomyślał, że mógł dłużej ją
przekonywać.
Ale jednocześnie był cholernie zmęczony!
Pocałował jej czoło i czubek nosa. Zrobiła taki grymas, że musiał
się uśmiechnąć.
- Jeszcze przyjdzie wieczór - wyszeptał, choć wiedział, że ona go
nie słyszy. Może i lepiej. - Będziesz wypoczęta. Ja też. Poza tym
ja nigdy nie słuchałem przestróg starszych... - Uśmiechnął się na
myśl, jakie to będzie wspaniałe. - No i odwiozę cię do Kornwalii -
dodał jeszcze i zasnął.
Rozdział 12
- Czy naprawdę muszę wyglądać jak pajac? -spytał Joe, krzywiąc
się niemiłosiernie.
Roza już pięć razy poprawiała jego chustkę pod szyją, a Liam
patrzył na nich ponuro tyle samo razy. Najwyraźniej nie
odpowiadała mu jazda w tym samym powozie. I dlatego, że Roza
to zauważała, drażniła go dodatkowo, muskając i dotykając Joego
przy każdej sposobności wtedy, gdy Liam patrzył. Gdy byli sami,
trzymała dystans.
- Chcę, żebyś wyglądał elegancko - powiedziała.
Miał na sobie rozszerzany surdut koloru brunatnego i proste
spodnie, których nie nosił inaczej niż wpuszczone w wysokie
buty. Były to jego ulubione buty, odratowane po kąpieli morskiej.
Twierdził nawet, że stały się jeszcze bardziej miękkie, zupełnie
jak rękawiczki. Pod błyszczącą, haftowaną złotem kamizelką
miał śnieżnobiałą koszulę. Założenia rękawiczek odmówił,
wyśmiewając propozycję Rozy.
Jej suknia była czarna, jak przystało młodej wdowie. Miała
prosty krój, dół nie tak szeroki jak w sukniach kobiet z Georgii.
Roza zauważyła, że moda w Anglii była oszczędna. Mało co
mogło się równać z przepychem Południa.
Zawiązała mocniej czepek i otuliła się ciaśniej peleryną.
- Nie podoba ci się to, prawda? - spytała Roza, trącając czubkiem
buta Liama, by zwrócić jego uwagę.
- Powinnaś już być w drodze do Norwegii -mruknął. - A Joseph
do Ameryki. Możliwe jest, że rozesłali za nim listy gończe w
Irlandii. Twojemu bratu żyje się dobrze. Daisy i David urządzili
się. Masz cholerną rację, nie podoba mi się to!
- Mam prawo zobaczyć się z moim bratem! -upierała się Roza,
choć czuła lęk przed spotkaniem.
- Umywam od tego ręce - oświadczył Liam, opierając się o ścianę
powozu. Trudno było dostrzec jego twarz, zwłaszcza że nasunął
kapelusz na czoło. - Według mnie mówisz, że masz prawo do
zniszczenia bratu życia. Dlaczego chcesz odebrać mu to, czego
sama nie miałaś? Jemu jest dobrze u Daisy i Davida. Traktują go
jak syna. Wlas-
nego syna. Nie powinnaś przypominać mu o sobie, o was. Niech
ma spokojne dzieciństwo! Niech je wspomina z radością. Sama
byłaś dzieckiem i jesteś matką!
- Moje dzieciństwo trwało krótko - odparła Roza chłodnym
tonem.
Joe objął ją ramieniem i lekko ścisnął. Umilkła. Joe spojrzał
znacząco na Liama, by porzucił ten temat.
Joe bał się o Rozę. Wiele nocy budził się, słysząc jej płacz. Ona
nic o tym nie wiedziała, płakała przez sen.
Spali w jednym łóżku. Tylko się obejmowali i spali. On tęsknił za
czymś jeszcze, ale doceniał i te chwile. Będą stanowić
wspomnienia, którymi nigdy się z nikim nie podzieli, ale które
przechowa w zakamarku serca należącym do Rozy.
We śnie wołała Seamusa.
Wtedy obejmował ją mocniej. Głaskał delikatnie po włosach i
plecach, jakby czynił to Seamus. Wiedział, że Seamus był wobec
niej delikatny. Brat był silnym mężczyzną, ale wobec żony
okazywał wiele czułości. Wobec swojej kobiety.
Joe bał się o nią. Złożył dłonie w modlitwie, by to spotkanie
przebiegło pomyślnie. Jeśli teraz się zawiedzie, chyba nie
odważy się wysłać jej do Norwegii.
Możliwe, że szukał pretekstu, by ją zabrać ze sobą, by przekonać
do powrotu. Faktu, że takie wyjście zniszczyłoby go do cna, nie
brał pod uwagę.
- Ładnie tutaj - stwierdziła Roza.
Nie oglądała specjalnie krajobrazu. Było dżdżysto. Wszystko
zielone, przygnębiająco zielone. Pola falowały. Właściwie nie
podobało jej się tu, ale chciała coś powiedzieć. Coś
odwracającego uwagę
od Andersa. Chciała, by Liam mógł mówić o czymś poza
oskarżaniem jej o wszystko, co zrobiła.
- To krajobraz króla Artura - wyjaśnił Liam. -Tutaj zbierali się
Rycerze Okrągłego Stołu.
Roza znała historię. Normalnie byłaby zachwycona, mogąc na
własne oczy oglądać tereny, na których żyły osoby znane z
historii czy legend. Teraz wystarczyło jej pobieżne spojrzenie.
- Aha - rzuciła. - A więc to Camelot.
- Jesteśmy w Devon - uśmiechnął się Joe. - Nie w Kornwalii, ale
w Devon. Ludzie tutaj są równie uparci i kochający wolność, jak
Irlandczycy. Są dumni, a ponieważ mieszkają nieco za plecami
Anglii, mogą robić, co chcą. Nie ma lepszych żeglarzy i
wioślarzy niż tu.
- Mają tu sporo wybrzeża - przyznała Roza. -Mniej tu lasów.
Chyba zbliżamy się do terenu kopalni. Kopalnie zabijają
krajobraz. Wiedziałeś
0 tym, Joe? Wokół nich wszystko żółknie i umiera. To nie tylko
hałdy. Przyroda umiera.
Liam nie powiedział jej, że się zbliżają do celu podróży. Chciał
zrobić niespodziankę. Ale widać miała więcej rozsądku, niż się
spodziewał.
Względem Rozy żywił mieszane uczucia -w równym stopniu
sympatię i brak zaufania. Łatwiej było lubić ją, gdy należała do
Seamusa - on w sposób oczywisty wielbił ziemię, po której cho-
dziła. Wtedy i Liam ją lubił.
A teraz spała z Joem, własnym szwagrem! Była wdową, jej mąż
jeszcze nie ostygł w grobie. Joe miał żonę. Nawet nie próbowali
tego ukryć. Nie wstydzili się swoich zwierzęcych żądzy.
Liam znał umowę pomiędzy Rozą a Davidem
i Daisy. Wiedział, dlaczego Roza przybyła do Ir-
landii. Trudno mu przychodziło szanować kobietę, która była w
stanie sprzedawać swoje ciało i swoje dzieci, jak ona.
Jedyne, co przemawiało na jej korzyść, to fakt, że Seamus ją
wybrał. No i, choćby to potępiał, że wybrał ją i Joe. Liam miał
zaufanie do synów Charlotte. Poza tym Charlotte ją też lubiła.
- Musiałem ich przygotować - powiedział jeszcze, nim wjechali
przed dom Warrenów.
Przesłał wiadomość Daisy. Poprosił ją, by ukryła Andrew.
Kontakt z siostrą nie będzie dla niego dobry. Oczywiście, była
jego siostrą, ale Liam polubił chłopaka. Życzył mu jak najlepiej.
Andrew nie potrzebował takiej siostry.
- Tak myślałam, że ich zawiadomisz. Wiem, że lubisz Daisy.
Za te słowa Liam nieomal wybaczył Rozie jej niestałość.
W wielkim domu czekał David. Rzut oka wystarczył, by się
przekonać, że i on wystroił się na to spotkanie. Ubrany był w
surdut z tweedu.
Na widok Anglika w Joem obudziły się wojownicze instynkty.
Ujął Rozę pod łokieć, pokazując i jej, i Davidowi, że nie jest
sama.
Rozie zaschło w ustach. David wcale się nie postarzał. Należał do
tego typu mężczyzn, którzy wyglądają tak samo od dwudziestki
do pięćdziesiątki. Jego brązowoczarne włosy lekko przyprószy
mu siwizna, ale twarz pozostanie taka sama.
Uśmiechnął się. Lewy kącik ust zawsze unosił się wyżej. Jego
ostre, nieregularne rysy twarzy nadal emanowały specyficznym
czarem.
Roza pomyślała, że szkoda, iż ich syn umarł. David Warren
powinien móc przekazać dalej ten swój urok. Ona sama nawet nie
zdążyła poczuć żałoby po śmierci dziecka. Nie zdążyła go
poznać. Margaret zbyt wcześnie go zabrała.
- Witaj - powiedział David Warren, całując Rozę w oba policzki.
Dłoń, którą mu podała, uścisnął.
Roza spostrzegła, że Joemu nie spodobał się ten świadczący o
zażyłości sposób powitania.
- Gdzie Daisy? - spytał Liam.
- Nie ma jej tu - odparł David.
Nie powiedział, że Daisy uciekła do wioski, uroczyście
oświadczając, że nie zamierza spotykać się z Rozą Samuelsdatter.
Nic nie ma do powiedzenia tej kobiecie. On może robić, co chce,
ale ona, Daisy, nie zniesie widoku tej Norweżki.
Margaret nie chciała też, by Andrew spotkał się ze swoją siostrą,
ale nie chciała sprzeciwiać się Davidowi. On powiedział chłopcu,
że Roza chce go zobaczyć.
Andrew poruszyłby niebo i ziemię, gdyby nie doszło do tego
spotkania.
- Gdzie jest Anders? - spytała Roza, rozglądając się wokół.
Poznawała wiele przedmiotów z domu Warrenów w Kâf jorden.
Pokoje tutaj były jednak większe i jaśniejsze. Czuła dłoń
Margaret za każdym drobiazgiem. David nie przywiązywał wagi
do wystroju wnętrza.
Nie dziwiło jej, że nadal czuje sympatię do Da-vida. Nic więcej.
Nadal go lubiła. Przecież wtedy także ze sobą rozmawiali. Nie
byli tylko spoconymi ciałami splecionymi w uścisku,
wykorzystującymi siebie nawzajem.
- Czeka na zewnątrz.
David skinął głową w kierunku drzwi wychodzących na ogród.
Dostrzegała kolorowe klomby z kwiatami.
- Idź do niego! - zachęcił ją David z uśmiechem. - Przypuszczam,
że chcesz się z nim spotkać sam na sam.
Roza niemal wyszarpnęła Lily z ramion Joego. Dziecko głośno
dało do zrozumienia, co o tym myśli. Dobrze jej było na jego
przedramieniu. Joe kołysał ją jak należy i stroił śmieszne miny.
Roza miała gwałtowne ruchy. Lily wyczuła, że matka się czegoś
obawia i wyraziła się w jedyny sposób, który opanowała:
krzycząc.
- Twoje dziecko? - spytał David, zastępując jej drogę.
Szczupłe palce inżyniera kopalni odsunęły żółty kocyk, którym
Roza otuliła dziewczynkę. Spojrzał ciepło na małą buzię.
Porównał wzrokiem z twarzą Rozy i w jego oczach pojawił się
przelotnie wyraz tęsknoty. Zamrugał kilka razy i uśmiechnął się.
- Moje - odparła Roza.
- I Joego? - spytał David, unosząc brwi.
Nie pamiętał układów w klanie O'Connorôw. Było ich zbyt
wielu, a związek między nimi i Daisy zbyt daleki. Zresztą Daisy
nigdy nie chwaliła się nimi. Byli ubogimi irlandzkimi
dzierżawcami i pokrewieństwa z nimi nie uznawała za zbyt
chwalebne. Chociaż wydawało się, że dobrze sobie poradzili w
Ameryce.
- To moja bratanica - wyjaśnił Joe jak gdyby nigdy nic. - Mój brat
nie żyje.
Spojrzenie, które mu posłał, mówiło wyraźnie, żeby nic sobie nie
myślał z tego powodu.
David zrozumiał i skinął głową. Przeszedł przez pokój i otworzył
drzwi prowadzące do ogrodu. Andrew czekał wystarczająco
długo.
Zostawiła obcym małego chłopca. Był częścią jej zapłaty za tę
godną pogardy transakcję, której kiedyś dokonała. Roza nie
wspominała jej z dumą.
Nie mogła opędzić się od słów Liama, że spotykając się teraz z
Andersem, kradnie mu dzieciństwo.
Chłopak zbijał coś przypominającego gołębnik. Miał długie
kończyny. Jej brat miał teraz jedenaście lat. Mały mężczyzna.
Pewnie będzie najwyższy z rodzeństwa, stwierdziła. Wyższy od
Olego i ojca.
Chyba ją usłyszał, bo odłożył młotek i odwrócił się w jej stronę.
Przypomniała sobie z dreszczem wizje, które nawiedzały go, gdy
był ośmiolatkiem. Pamiętała płomienną nienawiść, którą
wybuchnął, nazywając ją nierządnicą Babilonu. Nie była jego
siostrą, dla niej istniało tylko piekło i wieczne potępienie.
Ogień oczyszcza, przemknęło przez myśl Rozie.
Brązowe oczy miał po matce. Włosy ciemniejsze niż Nanna.
Opadały nieco za długie, pomyślała Roza z lekką irytacją.
Margaret mogłaby przynajmniej dbać o wygląd chłopca.
- Anders - powiedziała, zatrzymując się. Podszedł do niej powoli.
Był wystrojony niczym
angielski dżentelmen. Stanął przed nią, patrząc na nią uważnie.
- Czekałem na ciebie - rzekł po angielsku.
- Myślałam o tobie - odparła.
- Wiem.
- Mówisz teraz tylko po angielsku? - spytała ostrożnie. Dziwnie
było rozmawiać z młodszym bratem w obcym języku.
Pokiwał głową.
- Nie pamiętam już norweskiego - przyznał. -Wadzi ci to? Smuci?
- Nie.
Anders spojrzał na dziecko w jej ramionach.
- Widzę, że się urodziła - powiedział, wspominając własne słowa,
gdy się rozstawali z Rozą. - No i miałem rację, prawda?
Powiedziałem, że spotkamy się znowu, gdy ta mala dziewczynka
się urodzi, i że wtedy będą kwitły lilie.
Wskazał ramieniem na kwietniki potwierdzające jego słowa.
- Ma na imię Lily - oświadczyła Roza.
- Jest jedną z pary - stwierdził Anders. Roza zbladła.
Jej jedenastoletni brat wyjął Lily z jej objęć. Trzymał ją niemal
prawidłowo. Mała była tak zdumiona widokiem obcego, że nie
zapłakała. Wpatrzyła się w niego z uwagą, a potem pokazała w
uśmiechu dołeczki w policzkach.
- To takie dziwne, że one rosną - zastanawiał się Anders. - Teraz
jest taka malutka. Dlaczego nie masz jej brata?
- Wracam do domu, Anders. Tam nie ma nadmiaru przestrzeni.
Anders pokiwał głową.
- Nie będę pytać, skąd wiedziałeś o nim. Są bliźniętami.
- Po prostu wiedziałem.
Chłopak już dawno pogodził się z tym, czego sam nie pojmował.
- Nazywają mnie teraz Andrew - oświadczył.
- Podoba ci się tak?
- Wolę Andy.
Roza zapamiętała, że tak ma do niego mówić. Andy. Ojciec
przewróciłby się w grobie...
- Już się więcej nie spotkamy - dodał Anders. Andrew. Andy.
Powinna teraz porozmawiać z nim o rodzinie, dziedzictwie. Że
nie powinien o nich zapominać. Ale nie miała prawa czynienia go
więźniem ich rodziny. Miał prawo być tym, kim chce. Miał
prawo być Andym, a ona nie powinna się wtrącać. To, co było
ważne dla niej, nie musiało być ważne dla niego.
- Mam rękę do koni - powiedział dumnym tonem. - Nauczę się
wszystkiego o koniach. Może będę miał stajnie i hodowlę. A
może zostanę weterynarzem. Byłoby wspaniale.
Rozie przypomniały się takie same marzenia słyszane nie tak
dawno.
- Maman mówi, że będę tym, kim chcę. Ona i papa nie będą się
sprzeciwiać.
Roza nie mogła uwierzyć, że Anders nazywa Margaret mamą.
- Mówię na nią maman - przyznał Anders. -A na Davida papa.
Brzmiało to z francuska. Roza była teraz pewna, że ojciec musi
przewracać się w grobie. Anders stał się im obcy.
Roza powiedziała to Joemu w drodze powrotnej.
- Stał się kimś nieznanym. To ich syn. Więc jednak dałam im
syna.
Jej śmiech zabrzmiał gorzko. - To dla niego lepiej - odparł Joe.
Roza pogodziła się z tym, choć nie wiedziała już, co jest dobre
dla niej samej...
Ostatniej nocy w Liverpoolu zrobili to, o co cały czas
podejrzewał ich Liam.
Liam już wyjechał. Swoimi kanałami dowiedział się, że Joe nie
jest poszukiwany ani w Anglii, ani w Irlandii. Gdy już to
stwierdził na pewno, wrócił do swego ukochanego Cheshire.
Joe znalazł spokojną gospodę za miastem. W książce gości bez
zmrużenia oka zamaszystym charakterem wpisał „Mr. and Mrs
Joseph O'Connor". Jego uśmiech był zaczepny i jednocześnie
ostrzegawczy, gdy spostrzegł reakcję Rozy.
Zjedli dobry obiad. Zamówił pięć wspaniałych dań, które
przyniesiono do pokoju. Pili wino o nazwach, których żadne z
nich nie zdołało wymówić. Żartowali, że Jenny z pewnością by
się to udało. Włożyłaby całą duszę, by się ich nauczyć.
Rozmowa o Jenny nie wprawiała ich w zakłopotanie.
Pokój oświetlała jedynie lampa. Joe chodził w samych spodniach,
a jego muskularny, nagi tors wydawał się złocisty.
Żałowałaby, gdyby to zrobiła. Ale żałowałaby też, gdyby nie
zrobiła. A Roza wolała żałować czynów popełnionych.
Zdjęła ubranie, jakby zapominając włożyć koszuli nocnej, która
cnotliwie oddzielała ich ciała w czasie wspólnych nocy.
Joe zatrzymał się. Uniósł brew, niepewny, jaką to grę ona
zaczyna.
- Nie patrz tak na mnie, skarbie! - poprosił lekkim tonem. Zbyt
lekkim. Nawet Roza widziała, jaki jest spięty. - Ktoś powinien ci
powiedzieć, że mężczyznom przychodzą do głowy dziwne myśli,
gdy nagie damy patrzą na nich z tęsknotą w spojrzeniu...
Stanęła przed nim. Jedyne, co ich teraz oddzielało, to włosy Rozy
okrywające jej ciało niczym płynna miedź, ogień albo jedwab.
- Pragniesz mnie? - spytała, patrząc mu w oczy. Joe z trudem
przełknął ślinę.
- Niech mnie Bóg ma w swej opiece - odrzekł ochrypłym głosem.
- Tak, Rosi. Pragnę cię.
Wyciągnął do niej rękę i położył dłoń na wgłębieniu między
plecami a biodrami. Roza miała skórę białą niczym mleko tam,
gdzie nie miała blizn. Jenny była doskonała, a Roza nie. Jednak
Roza kusiła go do szaleństwa, a Jenny mniej.
- To jest złe - mruknął blisko jej ust.
- Bardzo złe - odparła.
- Nadal czuję wanilię na twoich wargach - powiedział. Na deser
jedli krem waniliowy. Joe uwielbiał wanilię. - Teraz jesteśmy
tylko my. Ja cię pragnę, Rosi. Joe cię potrzebuje!
- Joe - odpowiedziała, sięgając ustami do jego warg. Chciwie. Z
pasją.
Dłońmi uniosła jego dłonie do swoich piersi, których brodawki
niczym słodkie jagody prosiły, by je całować, smakować, ssać.
Joego nie trzeba było długo prosić. Pieścił ją odważnie,
zdecydowanie, stawiał wymagania.
Roza rozkoszowała się tym.
Miał twarde dłonie. Jego pocałunki nie przypominały
roztapiającego się śniegu czy porannej mżawki. Były gwałtowne.
Uniósł ją w ramionach i rzucił na szerokie łóżko. Był jak tygrys
pewien swego łupu.
Ich usta odnalazły się na ślepo. Całowali się, mocno objęci.
Leżeli ciasno spleceni, skóra przy skórze. Nie pieścili się już. Nie
potrzebowali tego. Byli dla siebie gotowi już po pierwszym
objęciu.
Gdy już nie byli w stanie dłużej wytrzymać, jednocześnie
rozluźnili uścisk. Po prostu. Ona rozchyliła przed nim kolana, a
on wszedł w nią z impetem.
Roza obejmowała jego plecy ramionami, udami i kolanami.
Poruszała się pod nim, nie potrafiła leżeć spokojnie. On był
niczym woda w przypływie i odpływie, pieszcząca brzeg i
gwałtownie, i miękko. Uderzał z całym żarem, a ona nie umiała
pozostać nieruchomą, niemą skalą. Uderzała w niego niczym fala
z innego morza.
Gdy zasnął w jej objęciu, a noc otuliła ich ciemnością, wiedziała,
że to Joe. Roza wiedziała dobrze, że to nie Seamusowi oddała
swoje ciało.
Pożegnali się bez wielu słów. Joe włożył w jej dłonie teczkę,
mówiąc, że to jej klucz do Georgii, gdyby tylko chciała.
- Tam zawsze będziesz miała dom - powiedział.
Wiedziała, że on w to wierzy. Ale wiedziała też, że nigdy nie
opuści Jenny. Mogła wrócić do Georgii, ale nie do niego. Oboje
wiedzieli, co ich łączy. Oboje wiedzieli, że to musi pozostać
przelotne.
- Mam nadzieję, że przyjedziesz - dodał i pocałował ją na
pożegnanie w oba policzki.
- A jeśli nie przyjadę, to nigdy cię nie zapomnę.
- No to spotkamy się na polu bitewnym - rzucił Joe lekkim tonem.
Epilog
Mattias zawsze już będzie żartował, że przekonał mnie jego dom
i ziemia. Że warto być zamożnym mężczyzną.
Prawda była taka, że nie widziałam jeszcze ani jego domu, ani
ziemi, gdy podjęłam decyzję.
Siedzieliśmy na brzegu w Bossekop, dzieląc się jedzeniem na
drogę, które dała nam Liisa. Mattias, patrząc w niebo,
zaproponował, bym się do niego wprowadziła.
- Nie wprowadzę się ot, tak - odparłam. - Nie jestem taką kobietą.
Jeśli chcesz mnie w swoim domu, musiałbyś się ze mną ożenić.
Mattias spojrzał na mnie.
- Chcesz wyjść za mnie, Rozo?
- Tak - odparłam.