BENTE PEDERSEN
Dziedziczka
Roza znad fiordów 16
1
- Powiedziano mi, że tutaj mogę spytać o Rozę,
córkę Samuela - odezwał się mężczyzna stojący na
schodach Samuelsborg.
Mówił po szwedzku z wyraźnym fińskim akcen
tem, ale nie wydawał się zwykłym poszukiwaczem
pracy, który przyjechał z terenów Tornedalen do
Kopalni przy Kaf jord. Nie wyglądał na takiego, kto
utrzymuje się z pracy fizycznej. Był zresztą starszy.
Nie wyglądał w ogóle na osobę, którą Roza mog
łaby znać. Ale z Rozą nigdy nic nie wiadomo. Prze
szła w życiu wiele ścieżek.
- Roza już tu nie mieszka - odparła Liisa, goto
wa zatrzasnąć drzwi, gdyby nieznajomy stał się nie
miły. Wiedziała, że zdołałaby zasunąć rygiel, zanim
ten sforsowałby wejście. Nie sprawiał wrażenia sil
nego, za to ona była silna jak na kobietę.
Nie to, żeby nikt ich nie odwiedzał. Raczej prze
ciwnie, gości bywało aż za dużo. Ole lubił towarzy
stwo. Po śmierci Samuela prawie wszyscy znajomi
zatrzymywali się u nich po drodze. Niegdyś ciche
ściany wypełniały rozmowy i śmiech. Ale goście
przybywali do Olego. Wszyscy wiedzieli, że Roza
już tu nie mieszka.
- Moja szwagierka wyprowadziła się trzy lata te-
mu - tłumaczyła Liisa, zastanawiając się, kim może
być nieznajomy. - W tysiąc osiemset czterdziestym
czwartym - dodała dla podkreślenia. - Mieszka te
raz w dolinie Alta. Wyszła za mąż...
Ostatnią informację dodała na wypadek, gdyby
obcy był jednym z tych, którzy mieli swoje tajem
ne powody do odwiedzania Rozy. Plotki nadal trzy
mały się siostry Olego. Ludzie mieli pamięć niczym
klej, gdy chodziło o słabości i błędy innych. Nigdy
nie zapomnieli, jaka przed laty była Roza.
- Przysyła mnie jej babka - powiedział nieznajo
my miłym tonem. - Poleciła, bym zapytał tutaj.
Od razu wydał się Liisie mniej niebezpieczny.
Babka Olego i Rozy jest dobrym człowiekiem. Lii
sa lubiła ją. Jeśli tego mężczyznę przysyła Lea, nie
musi się niczego obawiać. Zresztą jego akcent zdra
dzał, że mówi po fińsku równie dobrze, jak po
szwedzku. Skoro tak, pewnie jest jej rodakiem. Nie
zatrzaskuje się drzwi przed nosem rodakom. Na ty
le była dobrze wychowana!
- W takim razie zapraszam! - Liisa otworzyła sze
rzej drzwi i odsunęła się na bok, by nieznajomy
mógł wejść.
Musiał się pochylić i ugiąć kolana, by przejść
przez odrzwia. Uśmiechnął się do gospodyni, a Lii
sa uznała, że jej początkowa ostrożność była niepo
trzebna. Gdy mu się przypatrzyła, uznała, że jest
miłym człowiekiem. Może i dobrze zbudowanym,
ale jakby otulonym aurą łagodności. Zresztą, coś
w nim wydawało jej się znajome.
- Pozwól, że się przedstawię - powiedział, wycia-
gając dłoń. Uścisk był mocny, choć dłoń gość miał
zimną pomimo ciepłego dnia. - Nazywam się Hu
go Runefelt. Podróżuję już od roku. Mieszkam nad
Zatoką Botnicką.
- A co cię tu sprowadza? - spytała Liisa, zapomi
nając o uprzejmości. Nazwisko przybysza nic jej
nie powiedziało. Może tam, nad Zatoką, było zna
ne, ale tutaj, na północy Norwegii, nie rzucało żad
nego blasku. - Dlaczego szukasz naszej Rozy?
- Jesteśmy... krewnymi - odparł z uśmiechem. - Jej
babka powiedziała, że powinienem odszukać wła
śnie Rozę. Spędziłem kilka tygodni u Lei i Edvarta.
Polubiliśmy się, ale to był tylko etap mojej podró
ży. Przywożę listy i pozdrowienia. Mam nadzieję, że
brat Rozy - a twój mąż, prawda? - podwiezie mnie
do niej. Spotkanie z nią jest dla mnie bardzo ważne.
Liisę ogarnęło podniecenie, zupełnie jakby to ją
odwiedził. Zwykle otwierała tylko drzwi znajomym
Olego. Ten przybysz szukał Rozy. Ole, jak i ona sa
ma, byli nieistotni. To Liisie odpowiadało. Poprosi
ła gościa, by usiadł, i wystawiła na stół najlepsze ką
ski, jakie miała w domu. Solonego łososia i mięso.
Świeżo upieczony chleb, razowy żytni na zakwasie,
który znała z domu, i biały pszenny, do którego
szybko się przyzwyczaili, gdy już sobie mogli na
niego pozwolić. Masło i śmietana tak gęsta, że łyż
ka stała. Maliny moroszki. Piwo, z którego słynęło
Samuelsborg. Nawet młode ziemniaki.
Gość zauważył je od razu.
- To rzadkość. Nie sądziłem, że te nowe wyna
lazki znajdą podatny grunt tak daleko na północy.
Zaśmiali się oboje. Liisa nie mogła się powstrzy
mać i pochwaliła się, że mają jedyne ziemniaczane
pole nad fiordem.
- Ludzie zwykle uprawiają to, do czego są przy
zwyczajeni od zawsze - rzuciła ze wzruszeniem ra
mion. Przypomniała sobie swoją rozmowę z ojcem
na ten temat.
Ojciec pochodził z Finlandii, a tam żyto albo po
zwalało rodzinie przeżyć zimę, albo przy nieuro
dzaju było przyczyną bólów brzucha od chleba
z kory. Dla jej ojca zboże stanowiło narzędzie Bo
ga do karania lub nagradzania swego ludu. - Nie
chcą uznać, że ziemniaki dają plon niezależnie od
tego, jakie jest lato - westchnęła. Nie wspomniała,
że to Ole przyniósł te nowiny. Ani jak długo mu
siał ją przekonywać. Dopiero po pierwszej jesieni
sama stała się ich zwolenniczką. Nawet gorętszą od
samego księdza, śmiał się jej ojciec. - Zbieramy
sześć, siedem razy więcej ziemniaków niż owsa z te
go samego kawałka ziemi. Połowę sprzedajemy i ku
pujemy za to dwa razy więcej pszenicy, niż uzyska
libyśmy z tego pola. To rozsądne rozwiązanie, ale
mimo to trudno przekonać ludzi. Najchętniej robią
tak, jak zawsze robili. A nas, Finów, szczególnie
trudno przekonać do nowego.
- Zboże uratowało wiele małych gospodarstw
w Finlandii - powiedział Hugo Runefelt.
Liisa pomyślała, że z pewnością nie dotyczyło to
jego ani jego rodziny.
- Urodziłaś się w Finlandii? - spytał.
Pokiwała głową i opowiedziała, skąd pochodzi jej
rodzina. Sama nie pamiętała już tego miejsca, ale
opowieści rodziców stworzyły obrazy, które Liisie
zastąpiły wspomnienia.
- To niedaleko mojego domu - stwierdził wesoło
gość. Już wcale nie wydawał się Liisie obcy. Był jej
rodakiem. I krewnym Olego i Rozy. - Mieszkam na
wyspie w Zatoce Botnickiej. Hailuoto, może o niej
słyszałaś?
Musiała potrząsnąć głową przecząco. Kraj ro
dzinny stanowił już dla niej zamkniętą księgę.
- Hailuoto leży niedaleko Oulu - dodał.
O tym mieście słyszała, ale nie sądziła, by jej oj
ciec kiedykolwiek tam zawitał. Był drobnym rolni
kiem i nie miał w Oulu nic do roboty. Dla Liisy sta
wało się oczywiste, że Hugo Runefelt nie należał do
pospolitych ludzi. Widziała to po jego ubraniu, po
sposobie zachowania, po wysławianiu się. No i po
dłoniach. Z całą pewnością nigdy nie pracował fi
zycznie. Nawet paznokcie były wypielęgnowane:
błyszczące, niemal różowe, z białymi krawędziami.
Nikt, kogo Liisa znała, nie miał takich paznokci.
Oczywiście Liisa zastanawiała się, w jaki sposób
taki pan mógł być spokrewniony z ludźmi z Samu-
elsborg. Ale Samuel, ojciec Rozy i Olego, pochodził
przecież z Finlandii. Nie wspominał jednak o tym.
Jedynie w rodzinnej Biblii wpisanych było kilka
imion. Zaczynały się od rodziców Samuela, nie
wcześniej. Samuel wpisał sumiennie swoje dzieci,
które miał z Nanną, a po nim Ole wpisywał nowych
kuzynów. Co prawda nie było ich wielu, pomyślała
z ukłuciem goryczy Liisa. Córka Rozy i brat Olego,
Anders, którego wziął na wychowanie angielski in
żynier z żoną i którego nazwali Andrew. Więcej
zmian w rodzinie nie było. Ona nie dała Olemu
dziecka, a on nie zawracał sobie głowy wpisaniem
do Biblii dzieci, które miał z rozmaitymi kobietami.
- Jest tam bardzo pięknie - opowiadał Hugo Ru-
nefelt, uśmiechając się i przekazując równie wiele
wyrazem twarzy, co słowami. - Inaczej niż tu, oczy
wiście. Ładnie w inny sposób, bez takich kontra
stów. Krajobraz jest łagodniejszy.
- Właściwie nie pamiętam już Finlandii - wyzna
ła Liisa ze smutkiem, jakby pozbawiono ją czegoś
ważnego. - Sądziłam, że pamiętam, ale to były opo
wieści rodziców...
- Powinnaś tam pojechać - stwierdził Hugo - za
nim wszystko się za bardzo zmieni.
Miał dobre intencje. Liisa musiała się uśmiechnąć.
On naprawdę nie wiedział, jak bardzo jest to nie
osiągalne dla takich, jak ona.
- To niemożliwe - rzekła tylko.
- Nie mów tak - odparł przybysz. W oczach miał
dziwny błysk. Były brązowe, ale w świetle lampy
zmieniały kolor na... kolor dojrzałego zboża! Liisa
nigdy nie widziała takich tęczówek i powiedziała so
bie, że to złudzenie. Nikt nie miał złocistych oczu,
chyba że koty.
- Jak się wiedzie Lei i Edvartowi? - spytała, by
zmienić temat rozmowy. Uważała, że tacy jak on po
winni iść w odwiedziny do The House. Tam mógł
by rozmawiać z równymi sobie w salonie, pijąc słod
kie wino z ciężkich, kryształowych kieliszków. Nie
I
pasował do domu zbudowanego z bali, ze świerko
wymi gałęziami na podłodze i torfem na dachu.
Przekazał jej nowiny z wysp. Liisa tam też nie była.
W ogóle nigdzie nie podróżowała... Opowiadanie przy
bysza było jednak tak żywe, że mogła się łatwo wczuć.
- Szkoda, że Lea nie wysłała z tobą jednego
z chłopców - powiedziała. - Tak dawno nie widzie
liśmy Hansa. Chłopak ma już siedemnaście lat! Pra
wie dorosły. Mógłby zacząć pracować w Kopalni.
- O ile się zorientowałem, świetnie sobie radzi na
miejscu - odparł Hugo Runefelt. - Chłopak ma do
brze poukładane w głowie. Mówi płynnie po rosyj
sku, Edvart zamierza wysłać go na rok do Archan-
gielska. Ma tam wielu znajomych wśród kupców
i armatorów, jest poważany.
Liisa o tym nie wiedziała. Rozumiała, że musi się
im dobrze powodzić, skoro po śmierci Nanny chęt
nie wzięli do siebie najmłodsze rodzeństwo Rozy
i Olego. Mieli pięć nowych osób do wykarmienia,
cztery, gdy Anders wyjechał do Anglii, lecz i tak
wiele. Ani Edvart, ani Lea nie wspomnieli o tym ani
słowem. Choćby to mogło świadczyć o ich wielko
duszności i dobrobycie. Liisa i tak uważała, że to za
sługa Lei. Edvart pozostawał zawsze w jej cieniu,
dwa kroki z tyłu. Czuwał nad nią, silny i godny za
ufania, gotów ją podtrzymać, gdyby się zachwiała.
Trudno było dostrzegać innych w obecności bab
ki Olego. Lea świeciła tak silnym blaskiem, że łatwo
było dać się oślepić.
Przekazała tę myśl z wahaniem. Nie chciała, by
gość ją źle zrozumiał. Lubiła Leę z wzajemnością.
- Rozumiem, co masz na myśli - odparł, opierając
splecione dłonie na stole. - Widziałem coś z tego
u Hansa. Czy tak jest z twoim mężem i jego siostrą?
Czy świecą niczym gwiazdy, rzucając cień na innych?
Liisie nigdy nie przyszło coś takiego do głowy, ale
to była prawda! Najstarsze dzieci Samuela i Nanny
właśnie takie były. A nawet nie tylko jak gwiazdy ośle
piające nieszczęśników, których przyciągały. Byli ni
czym ogień, pożerający stojących najbliżej. Albo jak
skała, o którą wcześniej czy później fale się rozbiją.
Liisa nie powiedziała tego na głos.
- Tak - przyznała. - Oni też są jak gwiazdy. Po
dobni do siebie i zarazem niepodobni. Niebezpiecz
ni dla zwykłych ludzi jak ja, a jednak pociągający.
Uśmiech gościa zmieszał ją. Wydawało jej się, że
miał w sobie smutek.
- Ole przyjedzie wieczorem - dodała szybko, sta
rając się odciągnąć uwagę gościa od własnej osoby
i spraw, które ją bolały. - Wozi dla Kopalni. Gdy
byś przybył wcześniej, już byś przejechał z nim gó
ry. Jeździ cały tydzień, a potem ma tydzień wolny.
Nie wspomniała, jak dawno sama nie była
u szwagierki. To ona nie starała się załagodzić nie
porozumienia pomiędzy sobą a Rozą. To ona była
zazdrosna, że Roza miała wszystko, czego ona za
wsze pragnęła: kochającego męża wielbiącego zie
mię, po której stąpała, własne dziecko i na dodatek
jeszcze Mattiego, małego, słodkiego Mattiego, któ
rego Liisa pokochała niczym syna.
- Nie chciałbym sprawiać wam kłopotu - ode
zwał się Hugo Runefelt.
- Ależ to żaden kłopot - zaprotestowała Liisa
z przekonaniem. - Mamy tu dużo miejsca!
To była prawda. Ole rozbudował dom, który po
stawił jego ojciec, gdy wziął ładną, młodą Nannę za
żonę. Gdy większość rodzin, a bywało ich osiem, dzie
sięć osób, mieściła się w dwóch izbach, Ole i Liisa dys
ponowali kuchnią, salonem i czterema pokojami.
Ludzie podśmiewali się z nich. Liisa wiedziała
o tym, ale udawała, że nie. Tylko tak mogła stawić
im czoła. Ole nie przejmował się, nazywając plot
karzy zawistnikami. Nawet z chęcią dostarczał im
nowych powodów do plotek.
Było ich dwoje na te wszystkie pomieszczenia.
Większość czasu Liisa spędzała w nich samotnie, bo
Ole jeździł najwięcej, jak mógł. Brał wszystkie zle
cenia i najczęściej znikał na ponad tydzień, a rzad
ko był w domu aż tydzień. Nie odmawiał dodatko
wych zarobków, a Liisa wiedziała, że robi to także
dlatego, by nie siedzieć z nią w domu.
Powiedział jej to kiedyś. Nawet nie musiała pytać.
Dlatego zaczęła nie lubić tych nowych pokoi. Na
leżały bardziej do Olego niż do niej. Czuła się dobrze
jedynie w kuchni i tam, gdzie pierwotnie była alkowa.
- Najczęściej - powiedział gość - wszystko, o co
warto walczyć, zawiera sporo bólu.
Jego przedziwne oczy przytrzymały wzrok Liisy.
Kobieta zadrżała. On jakby czytał jej myśli! Skąd
wiedział, w jakim kierunku wędrują?
- Przez chwilę wyglądałaś na bardzo zmartwioną -
dodał Hugo.
Ulżyło jej. Po prostu potrafił wiele wyczytać
z wyrazu twarzy. Nadal mogła być pewna bezpie
czeństwa swoich myśli.
- Przygotuję ci pokój - oznajmiła Liisa. - Jeśli
chcesz, możesz przejść do salonu. Już się nagrzewa.
Nie powiedziała, że nie pali tam w piecu, gdy
Olego nie ma w domu. Pewnie i tak rozumiał. A je
śli nie, niczego nie musiała mu tłumaczyć. W koń
cu był obcy!
- Tu jest dobrze - odparł Hugo.
Polubiła go po tym jeszcze bardziej.
Już dwanaście lat działała kopalnia w Raipas, o kil
ka godzin jazdy wozem z Bossekop. Tamtejsza ruda
okazała się wyjątkowo dobra. Zwożono ją z kopalni
do osady wozami konnymi. Z magazynu w Bossekop
przewożono ją dalej specjalnie przystosowanym stat
kiem do Kafjord, gdzie wytapiano z niej miedź.
Olemu odpowiadało porzucenie pracy pod ziemią
i wożenie rudy wozem. Nie odstraszało go, że więk
szość czasu praktycznie mieszkał w Raipas. Mówił,
że nie szkodzi mu mieszkanie z innymi. Wolał
mieszkać tam niż u Rozy i Mattiasa w dolinie Aha.
Nigdy nie nadjeżdżał bez hałasu. Wokół Olego
zawsze było zamieszanie. Miał dwadzieścia cztery
lata, ale wciąż nie mógł wydorośleć.
Liisa usłyszała, jak ponagla konie, potem skrzy
pienie kół. Wyprostowała się. Nie wiedziała, czy cie
szy się z jego powrotu, czy martwi. Nie po raz
pierwszy tak czuła. Gdy go nie było, tęskniła za
nim, przynajmniej tak sądziła. Ale gdy wracał do
domu, nie mogła się doczekać, by znów wyjechał.
Gdy poza sezonem jeździł rzadko, Ole też nie wy
trzymywał. Szukał powodów, by wyjść z domu.
Wtedy źle się im żyło.
Teraz był sezon i działo się lepiej, choć nigdy nie
wiedziała, w jakim humorze mąż wróci. Jego nastro
je zmieniały się szybciej niż pogoda na morzu.
Zawsze długo czyścił konie. Wiele można było
powiedzieć o Olem Samuelsenie, ale nie to, że nie
dba o swoje zwierzęta.
Liisa wiedziała, że jeszcze chwilę mu to zajmie,
dlatego zdumiała się, gdy drzwi się otworzyły i do
środka weszła szczupła kobieta.
- Ole powiedział, że mogę wejść - odezwała się,
odstawiając torbę podróżną z namalowanym zielo
nym krajobrazem. Szeroko otwartymi oczami lu
strowała izbę, Liisę i jej gościa.
Liisa patrzyła na nią równie badawczo.
- Nazywam się Ingrid Persdatter - dodała kobie
ta, dziewczyna właściwie, dygając nieznacznie.
Liisa zmrużyła oczy. Jej imię nic jej nie mówiło.
Nazwisko też nie. Wielu w okolicy nazywało się Per
czy Peder. Nie znała takiej rodziny.
Paliło ją, by spytać dziewczynę, czego sobie ży
czy na Samuelsborg, ale bała się odpowiedzi. Niech
Ole jej to wytłumaczy.
To tylko młoda dziewczyna, pomyślała Liisa.
Może siedemnaście, a może nawet dopiero piętna
ście lat. Ładna w taki sposób, który szybko przemi
ja, choćby już po pierwszym dziecku. Jednak Liisa
zazdrościła młodej jej ładnych rysów twarzy, zaró
żowionych policzków, szczupłej talii, którą zdoła-
łyby objąć dwie męskie dłonie, jędrnych piersi ry
sujących się pod niebieskim żakietem.
Była za młoda.
I za ładna.
Liisa pomyślała, że nie musi być uprzejma. To
ona była panią Samuelsborg i mogła ignorować, ko
go chciała. Zebrała spódnicę i z impetem minęła
dziewczynę, która musiała usunąć się z drogi. Prze
biegła przez podwórze i wpadła do stajni, gdzie Ole
zdążył już wytrzeć do sucha jednego konia i praco
wał nad drugim.
- Kim jest ta lala? - spytała, opierając dłonie o bio
dra.
- Witaj w domu, mężu! - odparł Ole, śmiejąc się
ironicznie. - Tęskniłam za tobą, małżonku! Jak do
brze, że dojechałeś szczęśliwie! Też cię miło wi
dzieć, żono. Dawałaś sobie radę, gdy mnie nie by
ło? Nie musiałaś pracować zbyt ciężko?
- Jakby cię to kiedykolwiek obchodziło! - prych-
nęła Liisa. - Kim jest to dziecko, które przyciągną
łeś do domu, Ole Samuelsenie?
- To Ingrid Persdatter - odparł, wystawiając jej
nerwy na próbę.
- Tyle mi sama powiedziała - zauważyła Liisa, si
ląc się na spokój. - Nic mi to nie wyjaśniło. Kim ona
jest dla ciebie, mój mężu? Co robi w mojej kuchni?
- Wynająłem ją na twoją służącą - wyjaśnił Ole
gładko, uśmiechając się swoim szerokim, czarują
cym uśmiechem. Stał się właśnie tą oślepiającą
gwiazdą, o której Liisa rozmawiała z Hugonem.
Gdyby nie znała go już aż nadto dobrze, dałaby
się otumanić. Kiedyś tak było. Ole już wcześniej tak
się uśmiechał, kiedy był niewidomy. Wtedy patrzy
ła na niego i poddawała się jego urokowi.
Ole nadal rozsiewał swój gwiezdny pył, gdy już
odzyskał wzrok. Jednak uśmiechy coraz rzadziej kie
rował w stronę Liisy. Raczej tylko wtedy, gdy chciał
coś osiągnąć. Może kiedyś też się tym kierował... Lii-
sa wolała tego nie roztrząsać. Wolała wierzyć, że on
kiedyś ją kochał. Wtedy, gdy tylko ona na niego pa
trzyła. Gdy nie miał całej łąki dziewcząt do wyboru.
- Nie potrzebuję żadnej służącej!
- Ja uważam, że potrzebujesz - odparł spokojnie,
patrząc na konia, a nie na nią.
To przekonało Liisę, że Ole miał jeszcze skrupu
ły. Że mimo wszystko odczuwał jeszcze choć trochę
wyrzutów sumienia. W innej sytuacji może by to ją
przychylniej nastawiło. Ale teraz było za późno.
- Ten nasz wielki dom, a ty sama przez całe ty
godnie. Często myślałem, że to dla ciebie zbyt wie
le. Zajmujesz się też azylem. Przypuszczam, że na
dal nie chcesz z tego zrezygnować, mimo że cię o to
proszę...
-Nie.
- Dlatego wynająłem Ingrid Persdatter - zakoń
czył Ole - na twoją służącą.
- Dziękuję ci za to, mężu - rzuciła przez zaciśnię
te zęby. - Oprowadzę ją po domu.
- Ma mieć pokój obok naszego.
- To niemożliwe - odparła Liisa. - Posłałam tam
gościowi.
- Gościowi? - spytał Ole ostrym tonem. - Otwie-
rasz drzwi obcym, gdy mnie nie ma w domu? To
nie uchodzi!
- Pytał o ciebie - odparła Liisa obojętnym tonem. -
Mówił, że jest twoim krewnym.
Ole już nic nie odpowiedział, kończył tylko opo
rządzać konia. Liisa stała i obserwowała męża. Był
przystojnym mężczyzną. Pomimo iż wiedziała
o nim więcej, niż chciałaby wiedzieć, nie mogła za
przeczyć, że świetnie wyglądał. Ładna powierz
chowność nie odzwierciedlała równie ładnego wnę
trza. Tyle już teraz wiedziała. Trzeba było poznać
go bliżej, przejść twardą szkołę. Dobrze rozumiała,
że młode dziewczęta mogły uważać, że Ole jest
piękny i godny uwagi. Widziała równie wyraźnie
jak one to wszystko, co je w nim mogło pociągać.
Pamiętała swoją naiwność. Nikt nie chce wierzyć,
że może zostać oszukany.
- Przygotuj posłanie gościowi w innym pokoju -
rzucił Ole.
-Co?
- Chyba się jeszcze nie położył?
-Nie.
- A więc pościel mu w innym pokoju! - powtó
rzył Ole. - Ingrid ma spać obok naszego!
2
Liisa wyruszyła wraz z Olem i jego fińskim krew
nym. Ole nie miał na to ochoty, ale wtedy rzuciła
kwaśnym tonem, że skoro on uważa, że Ingrid Pers-
datter nadaje się na ich służącą, to powinna dać radę
zająć się ich domem, gdy gospodarze udają się w po
dróż do doliny Alta. Nie umiał jej się sprzeciwić.
Roza i Mattias nie rozbudowali domu. Nie uzna
li tego za konieczne, gdy Roza wprowadzała się ja
ko nowa pani trzy lata temu. Jedynie przestawiła
meble, by wnętrze nie wyglądało jak wtedy, gdy Ra-
issa była gospodynią. Mogła właściwie tego nie ro
bić, gdyż Mattias sam pozbył się wszystkiego, co
przypominało mu jego pierwszą żonę, która znik
nęła niedługo po urodzeniu ich syna.
Nie był w stanie żyć ze wspomnieniami, mając
świadomość, że ona gdzieś jest w drodze, coraz da
lej od niego i ich syna, uciekając przed tym, co by
ło wiadome tylko dla niej. Roza zmieniła wnętrze
domu, by nie przypominało tego, które Mattias wy
pełnił samotnością.
Ale nie potrzebowali więcej pomieszczeń. Nadal
wystarczało miejsca dla nich i dzieci: córki Rozy, Li-
ly, i syna Mattiasa, Mattiego. Były niemal w tym sa-
mym wieku. Matti skończył cztery lata, a Lily skoń
czy za kilka miesięcy. W Samuelsborg ściany wypeł
niała cisza, a tu panował śmiech i gwar dziecięcych
głosów. Roza i Mattias nie mieli jednak wspólnych
dzieci i jakoś nie zanosiło się na nie.
- Wujek Ole! - zawołała Lily, która pierwsza roz
poznała wóz i konie. Rzuciła się biegiem w stronę
wzgórza, z którego zjeżdżał wóz. Jej ulubiony wu
jek szedł z boku, trzymając jednego z koni za uzdę.
Gdy zobaczył małą postać w sukience, biegnącą ile
sił w bosych stopkach, zatrzymał się.
Mattias zaśmiał się i odstawił kosę. Pot ściekał
mu z czoła. Roza otarła go skrajem fartucha.
- Gdyby ta panienka mogła, mieszkałaby w stajni -
powiedział z szerokim uśmiechem. - Nigdy jeszcze
nie widziałem dziecka tak zakochanego w koniach!
Roza uśmiechnęła się z melancholią. Była pewna,
że Seamus cieszy się gdzieś w niebie, widząc, jak ich
córka rośnie i coraz bardziej lubi te zwierzęta, któ
re on tak bardzo kochał. 0'Connorowie mieli ko
nie we krwi i Lily bynajmniej nie przynosiła wsty
du rodzinie ojca.
- Niepodobne do Olego, by wpadał z wizytą o tej
porze - dodał Mattias, zerkając na nieskoszoną
część łąki.
- Jedzie z nim Liisa.
Mattias też ją zauważył, ale wolał nie wspominać
o niej Rozie. Stosunki pomiędzy szwagierkami by
ły poprawne, ale nie serdeczne. Roza przynajmniej
niczego nie udawała, ale nigdy nie zrobiła nic, by
nastawić Mattiego przeciw Liisie. Gdy jego syn za-
czął biec z podobnym entuzjazmem, jak Lily, nie
robił tego z powodu koni, lecz Liisy.
- I jeszcze ktoś - dodał Mattias, mrużąc oczy, co
niewiele pomogło w ostrym słońcu. - Za daleko, by
go rozpoznać. - Zarzucił kosę na ramię i wziął Rozę
za rękę. - Na dzisiaj możemy zapomnieć o kosze
niu, moja żono.
Pokiwała głową, ujmując grabie w połowie trzon
ka tak, by mogła je swobodnie nieść. Drugą ręką oto
czyła męża w pasie. On obejmował ją za ramiona.
Nie szczędzili sobie pieszczot. Ludzie mówili, że
nadal wyglądają na świeżo poślubionych. Ci, którzy
nie potrafili albo nie chcieli zapomnieć, mawiali, że
Roza Samuelsdatter nadal rzuca urok na mężczyzn.
Czekali na niezapowiedzianych gości przed scho
dami domu. Lily jechała dumnie wyprostowana na
koniu, a Matti, przytulony, na kolanach Liisy.
Obok żony Olego siedział mężczyzna w średnim
wieku, którego ani Roza, ani Mattias nie znali.
Mattias zdążył tylko wyszeptać:
- Kto to, u diabła, jest?
Roza zdążyła kopnąć go w kostkę i ostrzec, by
zachował dobre maniery. Mattias z uśmiechem po
witał gości i zaoferował Olemu pomoc przy ko
niach. Ole podniósł Lily z Kasztanka, ale mała nie
poddała się bez walki. Jej krzyki słychać było na
pewno w dolinie Aha.
- Wszyscy sąsiedzi pewnie podejrzewają teraz, że
Mattias spuszcza ci lanie - stwierdził niepewnie
Ole, podrzucając Lily wysoko.
Nie pomogło to na jej krzyki. Konie warte były
o wiele więcej niż fruwanie w powietrzu. Jej wujek
nie znalazł innego rozwiązania i posadził ją z po
wrotem na końskim grzbiecie. Łzy obeschły natych
miast, a uśmiech wydawał się aż zbyt szeroki jak na
tak małą twarzyczkę.
- Nie rozpuszczaj jej! - poprosił z naciskiem Mat-
tias, jednak Ole nie przejął się za bardzo.
- Zajmę się końmi - odparł, poklepując szwagra
po ramieniu. - Ta mała dama mi pomoże, prawda?
Lily energicznie pokiwała główką, aż zatańczyły
jej rude warkoczyki. Udało jej się przeprowadzić
swoją wolę, więc nie sprzeciwiała się. Małe dłonie
mocno trzymały grzywę Kasztanka, a oczy lśniły ni
czym słońce.
Ole wziął Mattiego na ręce, gdy Liisa schodziła
z wozu, wspierana dłonią nieznajomego. Roza za
uważyła, że przybysza nic nie kosztowała ta uprzej
mość, miał ją we krwi.
- Oto - oznajmił Ole, nadal z Mattim na ręku -
nasz krewny, Rozo. Przyjechał aż z Finlandii, by
nas poznać!
Mężczyzna podszedł blisko do Rozy i uniósł jej
.dłoń do delikatnego pocałunku. Pamiętała takie po
całunki z przyjęć w Georgii. Zrobił to równie lek
ko i naturalnie jak dżentelmeni z Południa. Jednak
wśród brzóz na jej podwórzu ten gest wydał się ob
cy. Cofnęła dłoń, zmieszana.
- Nie musisz mi jej przedstawiać, Ole - powiedział
gość powoli, by łatwiej było go zrozumieć. Zupełnie,
jakby w okręgu Alta nie mówiono wieloma językami!
- Poznałbym ją wszędzie, gdziekolwiek bym zobaczył.
- Co też mówisz - zaśmiała się Roza, zapomina
jąc o swojej rezerwie. - Przecież się nigdy nie spo
tkaliśmy!
-Jestem Hugo - oznajmił mężczyzna, pochylając
się w ukłonie. - Hugo Reijo Marcus Runefelt.
Roza zastygła. Chyba tak mogła się poczuć żona
Lota! Jej oczy się rozszerzyły, twarz pobladła. Mattias
zaraz do niej podszedł i objął w pasie. Był jej ostoją.
- To mój mąż - powiedziała Roza bladymi war
gami. - Mattias Mattiassen.
Hugo ukłonił się uprzejmie.
- Znacie się? - spytał Mattias, zdumiony reakcją
Rozy.
Pokręciła głową.
- Nie - odparła. - Ale wiem, z której gałęzi rodu
pochodzi. To nasza rodzina.
Dzieci wkrótce zmęczyły się rozmowami doros
łych. Nawet Matti, który uważał, że najwspanialszą
rzeczą na świecie jest zabawa z ciocią Liisą, odszedł
wreszcie od niej. Ciekawiej było razem z Lily gonić
kociaki Mruczusi. Szli za nimi na czworakach
wzdłuż ściany stodoły, ale robili to o wiele mniej
sprawnie niż kotka, która szybko wyprowadziła ko
cięta na bezpieczne tereny.
W domu Hugo wyciągnął kilka zwojów papieru
z mocno sfatygowanej skórzanej torby podróżnej,
swego jedynego bagażu.
- Zastanawiacie się pewnie, jak mogłem rozpo
znać Rozę, skoro się nigdy wcześniej nie widzieli
śmy?
- Tak, przeszło nam to przez myśl - odparł Mat-
tias lekkim tonem.
- Ale byłeś zbyt uprzejmy, by spytać? - dopowie
dział Hugo, rozwijając ostrożnie rulony lekko po
żółkłego papieru i wygładzając je na stole.
Dwie pary skupiły się nad nimi. Mattias przytrzy
mał papier. Na wierzchu leżał portret młodej kobiety.
- Boże jedyny! - wykrzyknął Ole.
- Natalia! - zawtórował mu Mattias, czując zimne
dreszcze przechodzące mu po plecach. Czuł się, jak
by spotkał ducha. A przecież nie wierzył w duchy!
Roza pokręciła głową.
- To nie Natalia - stwierdziła stanowczo.
- Jest podobna do Rozy - odezwała się Liisa, któ
ra nie znała tak dobrze historii ich rodziny.
- To mogłaby być Roza - powiedział Hugo Rune-
felt cicho. Słowem nie napomknął o jej poparzonym
policzku. - Lea też to dostrzegła - dodał, wodząc spoj
rzeniem od Rozy do Olego. - Według niej podobień
stwo jest uderzające. Nie spodziewała się takiego.
- Kim ona jest? - spytała Liisa wprost.
Hugo puścił rysunek, który znów się zwinął. Ro
za musiała jeszcze raz na niego spojrzeć i wygładzi
ła go ponownie.
- Narysowano go w roku tysiąc siedemset czter
dziestym dziewiątym - zaczął Hugo powoli. -
W tym samym, kiedy urodził się mój ojciec. Ta ko
bieta to podobno siostra jego matki.
- To jest Ida - stwierdziła Roza pewnie.
Spojrzeniem gładziła rysunek. Niezwykłe było
czuć, że rysownik widział to samo, co ona teraz.
Ktoś patrzył na tę kobietę i przeniósł jej postać na
papier. Był to dokładny rysunek, wykonany z wiel
ką miłością i dbałością o detale. Oddawał rzeczywi
stość. Ona tak właśnie wyglądała.
- To jest Ida - powtórzyła, gładząc opuszkami
palców podpis, niemal całkiem ukryty przez długie,
wijące się włosy kobiety na rysunku.
Nie było imienia, tylko ptak o rozpostartych
skrzydłach i rok. Tysiąc siedemset czterdziesty dzie
wiąty.
Roza wpatrzyła się w stojącego przed nimi męż
czyznę. W myślach zbierała wszystko, co jej prze
kazał. Stworzyło to całość, którą potrafiła pojąć, ale
nie mogła od razu uwierzyć.
- Mówisz, że to siostra twojej babki? - spytała,
czując, jak gwałtownie uderza jej serce.
Pokiwał głową i usiadł, nie spuszczając z niej
spojrzenia. Widzieli tę samą przeszłość.
- Moja babka to Maria Runefelt - oświadczył
uroczyście. - Nie znałem jej. Umarła, gdy mój tata
był mały.
- Maja - westchnęła Roza. - Maja Elvejord. Ma
ja była twoją babką? Nasza Maja?
- Spokojnie! - poprosił Mattias, sadzając Rozę na
krześle. Sam usiadł tak, by móc ją obejmować. Przy
tulił ją. Należeli do siebie. Nikt, kto ich widział, nie
miał co do tego wątpliwości. Mattias nie pozwolił
by nikomu jej skrzywdzić. Siedział, nie spuszczając
spojrzenia z gościa z Finlandii. - Roza może coś
wie, ale ja nie znam na pamięć historii jej rodziny.
- Sądziłaś, że rysunek przedstawia inną z kobiet -
powiedział Hugo ze znaczącym uśmiechem. - Lea
wierzyła, że nie ma żadnych śladów po najstarszych
członkach rodu, dopóki nie pokazałem jej tych szki
ców. Opowiedziała mi wtedy o rodzinie tej kobiety,
która w pewien sposób jest i moją rodziną. Teraz
wiem, kim była Natalia.
- Poznałeś naszą historię - odezwał się Ole, tak
że zaciekawiony. Hugo przekazał mu list od babki,
w którym prosiła go, by przyjął gościa i zawiózł do
Rozy, bo jest ich kuzynem. Nie wytłumaczyła jed
nak, z jakiej linii, i Hugo też jeszcze tego nie zro
bił. Powiedział tylko, że historia jest zbyt długa, by
ją opowiadać wiele razy.
- Jaką podpowiedzią jest ten rysunek? - spytał
Ole, wskazując palcem na czarno-biały szkic. - Kto
ją narysował? Nie sądziłem, by w naszej rodzinie
był ktoś o takich zdolnościach.
- Ida to nasza prapraprababka - wytłumaczyła Ro
za, która znała na pamięć rodzinny łańcuch kobiet.
Głos miała łagodny, jakby mówiła o Lily albo Mat-
tim. - Jest przyrodnią siostrą Mai. Miały wspólną
matkę. Ojcem Mai był Mikkal, a Idy Reijo. -
Uśmiechnęła się ciepło do nowego kuzyna, o które
go istnieniu dowiedziała się tak niedawno. - Ty no
sisz jego imię. To ładnie.
- Prześledziłem ślady mojej babki aż do Norwe
gii - powiedział Hugo, patrząc na Rozę. - W Lyn-
gen, skąd pochodziła, nikogo nie znalazłem. Całe
miesiące zajęło mi odnalezienie na wybrzeżu waszej
babki. Nie pozostało nas wiele: tylko ty i twoi bra
cia, no i ja.
- W Finlandii powinno być więcej odgałęzień ro
du! - zaprotestowała energicznie Roza. - Na pew
no! Ida i Maja miały jeszcze przyrodniego brata,
który tam zamieszkał!
- W Kengis, w Szwecji - potwierdził Hugo. -
Utrzymywaliśmy z nim kontakt. Dzieci Knuta nie
żyją. Córka, Aila, zmarła niezamężna i bezdzietna rok
po moich narodzinach, w tysiąc osiemsetnym. Ludzie
mówią, że była piękna i bardzo pobożna. Jej brat,
Karl Rasmus, został pastorem. Dwa razy był żonaty,
ale żadna z żon nie dała mu dzieci. Karl był łagod
nym człowiekiem, lubiłem go bardzo. Był jakby bra
tem dla mojego ojca. Obaj rozpaczaliśmy, gdy Karl
Rasmus umarł w tysiąc osiemset trzydziestym. Ta ga
łąź rodu uschła. A mój ojciec umarł cztery lata temu.
- I nie masz dzieci? - spytała Roza.
Hugo pokręcił głową.
- Nie. Nie mam dzieci. Ani żony. Nie poprowadzę
dalej rodu. Uschnie jeszcze jedna gałąź na naszym
drzewie. To dlatego chciałem odnaleźć krewnych.
Roza nabrała powietrza. Paznokciami oddzieliła
rysunek leżący na wierzchu od pozostałych i po
zwoliła, by się zwinął. Hugo przejął go od niej
i odłożył delikatnie na stół. Kolejny rysunek przed
stawiał nakreśloną śmiałą kreską kobietę o jasnych,
prawie przejrzystych oczach. Ciemne włosy zacze
sane były do tyłu i zebrane w kunsztowny węzeł na
karku. Szyję okalał jej skromny, koronkowy koł
nierz. Na ustach błądził lekki uśmiech. Policzki
szpeciły blizny, ale artysta nie podkreślał ich. Moż
na się było tylko domyślać ich obecności. Z miłości
uczynił je nieomal niewidocznymi. Przekazy ro
dzinne mówiły, że blizny zawsze rzucały się w oczy
i stanowiły ciężar życia tej kobiety.
- Moja babka - wyjaśnił Hugo.
- Maja - westchnęła Roza. Pod powieki napłynę
ły jej łzy. Z wewnętrznego zimna dostała gęsiej
skórki. Zadrżała, mimo że w izbie było ciepło. Wpa
trywała się w rysunek i czuła, jakby przedstawiona
na nim kobieta ożywała dla niej, jakby znała jej naj
skrytsze myśli. - Nie wierzę w to! - wykrzyknęła. -
Nie wierzę!
- Kto to narysował? - powtórzyła swoje pytanie
Liisa.
- Ailo - odparli jednocześnie Roza i Hugo.
- Przyrodni brat Mai - wytłumaczyła Roza. - Ida
i Maja miały tę samą matkę, Raiję. Maja i Ailo - te
go samego ojca, Mikkala.
- Ailo mieszkał przez jakiś czas na Hailuoto - do
dał Hugo cicho. - Zniszczył sobie twarz w jakimś
wybuchu i wolał, by rodzina sądziła, że wtedy zgi
nął. Wszyscy, poza Mają. Byli sobie bliżsi niż jakie
kolwiek rodzeństwo. W pewien sposób mieli tylko
siebie nawzajem. Ukrywała go na wyspie. To się wy
dało, gdy odwiedziła ją jego żona.
- Ida - dodała Roza.
- Ida, siostra Mai, wyszła za Ailo, który był bra
tem Mai? - spytała z niedowierzaniem Liisa.
- Nic w tym złego. Oni byli przyrodnim rodzeń
stwem Mai - wytłumaczyła Roza - ale sami rodzeń
stwem nie byli.
Zapadła cisza, w czasie której zebrani mogli prze-
trawić te informacje. Dawno przeżyte koleje losu
nagle stały się bliskie. To było niezwykłe, a nawet
nieomal przerażające.
- Według mnie szkoda, że tak się stało - wes
tchnęła Roza. - Ale skutkiem tego, że Ailo zniszczył
sobie twarz, Ida spotkała mojego praprapradziadka,
Sedolfa. I cały nasz ród pochodzi od dziecka, które
mieli razem: córki urodzonej pewnej przepełnionej
światłem zorzy polarnej nocy w Archangielsku,
w tysiąc siedemset pięćdziesiątym drugim roku.
- Natalia - wyjaśnił Hugo, patrząc na Mattiasa
z błyskiem w oku.
- I ona, ta wspaniała, dzika Natalia miała dziec
ko z pradziadkiem Mattiasa - dodała Roza, patrząc
z czułością na męża.
- Tak przypuszczamy - powiedział z rezerwą
Mattias.
- To dziecko ochrzczono Ida Marja, po Idzie
i Mai. Marja urodziła Leę, naszą babkę.
- Cóż za niezwykłe losy - przyznał ten, który
przybył do nich z daleka z rysunkami w bagażu i na
dzieją w sercu.
Roza podała mu portret jego babki. Następny
szkic ukazywał młodego mężczyznę o pociągłej
twarzy i błyszczących oczach. Była to twarz pełna
życia, otoczona rozczochranymi czarnymi włosami.
Usta roześmiane, jakby nie zaznał w życiu żadnego
zmartwienia.
- Ailo - wyjaśnił Hugo smutnym tonem.
Roza domyśliła się tego. Upewnił ją następny
szkic: portret mężczyzny niewiele starszego od
śmiejącego się młodzieńca, lecz o jaśniejszych
oczach, jasnych niczym gwiazdy i błyszczących jak
oczy Mai, choć były węższe. Włosy opadały mu
sztywną grzywką na twarz o kanciastych rysach. Je
go uśmiech był powściągliwy. Wydawał się bardziej
zamknięty w sobie. Wyglądał na człowieka, które
go los nie był lekki.
- Jaki podobny... - stwierdziła Roza, a wszyscy
pokiwali głowami, sądząc, że mówi o podobień
stwie pomiędzy tym mężczyzną a Ailo.
Jednak Roza spotykała już tego człowieka. Czuwał
nad nią, od kiedy nauczyła się chodzić. Może i przed
tem, ale nie pamięta. On opiekował się nią niczym
anioł stróż, gdy była dzieckiem. A może i później?
- Czy to jego ojciec? - spytała Liisa, rozwijając
portret Mai.
Hugo wygładził autoportret Ailo i położył z dru
giej strony portretu mężczyzny. Nagle dostrzegli,
jak bardzo Maja i Ailo są podobni także do siebie
nawzajem.
- Mikkal - orzekł Ole, przekrzywiając głowę. -
A więc tak wyglądał. Mikkal Lapończyk. Książę pła
skowyżów. Chyba jest podobny do Tomasa.
- Tobie się wydaje, że wszyscy Lapończycy są
tacy sami! - prychnęła Liisa.
Roza zgadzała się z nią. Ole wyznawał poglądy
tego rodzaju.
Ole wzruszył ramionami. Nie chciało mu się kłócić.
- Czy ona też tu jest? - spytał Ole, wysuwając ar
kusz spod portretu Mikkala. Był ostatni.
Gdy wygładził go na stole, zapadła cisza. Liisa wy-
ciągnęła głowę nad jego ramieniem, Mattias patrzył
z drugiej strony stołu. Roza obeszła stół, stanęła
obok brata i przytrzymała jeden z rogów rysunku.
Przedstawiał on kobietę o oczach czarnych ni
czym węgiel. Wyglądała na silną. Zarys szczęk był
równie stanowczy jak u ojca Mai, ale mimo to twarz
była harmonijna. Wszystko do siebie pasowało. Ko
ści policzkowe miała wysokie, nos mały, lekko zgię
ty, nozdrza rozdęte zuchwale. Usta pełne, zmysło
we, a ciemne brwi przypominały ptasie skrzydła.
Skrzydła kruka zrywającego się do ucieczki. Opo
wieści rodzinne nie kłamały. Czarne włosy otacza
ły twarz, opadając rozpuszczone niczym u młodej
dziewczyny. Rysunek na pożółkłym papierze
przedstawiał jednak dojrzałą kobietę.
- Raija - powiedziała Roza z westchnieniem, a łzy
płynęły jej po policzkach. To było wspaniałe, nie
zwykłe przeżycie, przepełniające jej serce po brze
gi. Z obecnych chyba tylko Hugo Runefelt rozu
miał, jak głęboko ona to przeżywa.
- U diabła, piękna była! - zaśmiał się Ole. - Te
raz się nie dziwię, że miała gromadkę dzieci, a każ
de z innym mężczyzną.
- Widzisz, jak jej rysy twarzy przewijają się przez
pokolenia? - spytał Hugo cicho. - Widzisz, że jeste
ście do niej podobni?
- My? - zdziwił się Ole, spoglądając na Rozę
i kręcąc głową.
- Spojrzenie o tej samej mocy - tłumaczył Hugo. -
Jej i twojej siostry.
- Zawsze sądziłem, że mamy oczy po ojcu - mruk-
nął Ole, przyglądając się bez przekonania szkicowi.
- Spojrzenie, nie oczy - zgodził się z Finem Mat-
tias. - Usta - dodał z czułością w głosie. - Policzki,
podbródek, wygięcie brwi. To widać u Rozy i tych
wszystkich kobiet. - Poklepał zwinięte rysunki le
żące na stole.
- Zarys szczęki Olego - dodała Roza cicho. -
Usta. Pamiętasz, że zawsze się z tobą drażniliśmy,
że masz usta dziewczyny, Ole?
Pokiwał głową, ale nadal nie dostrzegał podo
bieństwa.
Liisa spojrzała z uwagą na Hugona.
- Masz takie samo czoło - wykrzyknęła. - I po
liczki. I brwi. Wiedziałam! Wiedziałam, że kogoś mi
przypominasz. Ale wtedy nie wiedziałam, kogo...
Wszyscy się wpatrzyli w Hugona. Liisa miała ra
cję. Odziedziczył wyraziste rysy twarzy po Raiji -
ich wspólnej pramatki.
Ole puścił rysunek. Papier zwinął się z szelestem.
- To ci dopiero - rzucił lekkim tonem. - Nasza
rodzina wciąż się powiększa. Przywiozłeś niezbite
dowody, że jesteś jednym z nas. Przejechałeś dale
ką drogę. Warta była wysiłku? Nie jesteśmy bogaci,
nie mamy się czym pochwalić. Pewnie oczekiwałeś,
że napotkasz równych sobie.
- Ole! - upomniała go żona, a on jak zwykle pu
ścił to mimo uszu.
- Po prostu chciałem was odnaleźć - odparł Hu
go Runefelt, zwracając się głównie do Rozy. Wszy
scy to zauważyli. Prawie cały czas mówił do niej i na
nią patrzył. - Odnaleźć, zanim nie będzie za późno.
Roza ściągnęła brwi i spojrzała na niego uważnie,
z powagą i zastanowieniem. Miał jasne, lekko siwie
jące, falujące włosy, łączące jednocześnie jakby lato
i jesień życia, ostro zarysowane, ciemne brwi, charak
terystyczne dla jej rodziny. Takie same wysokie ko
ści policzkowe, czoło. Różnił go łagodniej zakończo
ny podbródek oraz bardziej wygięty nos. Poza tym
Hugo był dobrze zbudowany, a rodzinę ze strony
matki cechowała delikatna budowa. Hugo był po
stawny i wyglądał, że ma tendencje do tycia. Policzki
miał jednak obwisłe. Roza domyśliła się, że pewnie
schudł. Pomimo lata był blady i wyglądał poważnie
jak na swój wiek. Sprawiał wrażenie wyczerpanego.
Wspomniał, że kuzyn umarł w roku tysiąc osiemset
nym, rok po jego urodzeniu. Czyli Hugo ma pewnie
czterdzieści osiem lat. Roza znała wielu, którzy nie
dożyli tego wieku, ale także wielu jego rówieśników,
którzy wyglądali lepiej od Hugona. Dziadek Edvart
był osiem lat starszy od niego, a wyglądał, jakby do
piero co skończył czterdziestkę.
- Jestem poważnie chory - oświadczył Hugo, po
twierdzając podejrzenia Rozy. - Nieuleczalnie cho
ry - dodał. - Twoja babka kładła na mnie dłonie, ale
potwierdziła opinię moich lekarzy. Już nie wyzdro
wieję. Ale kupiła dla mnie więcej czasu.
Zapadła cisza.
Hugo spojrzał Rozie w oczy.
- Nie pozostawiam nikogo. Nie mam rodzeń
stwa. Moja matka też nie miała rodzeństwa. Cieszył
bym się, gdyby moja spuścizna mogła przejść w rę
ce rodziny przynajmniej ze strony babki.
Roza powoli pokręciła głową.
- Pragnę zostawić cały mój ziemski dobytek to
bie, Rozo Samuelsdatter - oznajmił uroczyście Hu
go. - Pragnę uczynić cię moją dziedziczką.
3
- Będziesz głupia, jeśli odmówisz - powiedział
Ole do Rozy cichym głosem. Gdyby to od niego za
leżało, nie wahałby się. - Dziękuj Stwórcy, że nasz
kuzyn nie wziął na poważnie tej durnej odpowie
dzi, którą mu dałaś. Ktoś powinien tobą porządnie
potrząsnąć, by ci się poukładały klepki w głowie.
Nie wolno odmawiać takiej propozycji!
Hugo Runefelt już wcześniej uprzejmie pożegnał
się i udał na spoczynek. Tłumaczył, że po tak dłu
giej podróży musi zregenerować siły. To było wia
rygodne wytłumaczenie, ale i tak wiedzieli, że chciał
dać im czas na rozmowę i przekonanie Rozy do
zmiany zdania.
„Nie mogę tego przyjąć" - odpowiedziała, gdy Hu
go Runefelt zaoferował jej spadek. Odpowiedziała
mu bez namysłu, od razu, jeszcze zanim wyliczył, co
posiada. Nawet potem Roza nie ustąpiła ani na cal.
- Dlaczego nie poprosił mnie? - wymknęło się
Olemu, który chodził niespokojnie tam i z powro
tem po kuchni, aż wydeptał ścieżkę w świerkowych
gałęziach, którymi Roza zasłała świeżo wyszorowa
ną podłogę. Szarpał jasne włosy, w końcu utworzy
ły wokół głowy jakby aureolę.
Na stole stała jedna lampa. Roza z przyzwycza-
jenia przykręciła knot jak najniżej. Lampa paliła się
głównie z powodu gości. W tym domu oszczędza
no olej. Zresztą wieczór nadal był jasny, gdyż lato
miało jeszcze coś do zaśpiewania, choć już cicho.
- Dlaczego, u diabła, nie poprosił mnie? - powtó
rzył Ole rozgoryczony. - Jestem najstarszym sy
nem. Jestem mężczyzną. Mogę przekazać nazwisko
dalej. Cholera, bez wahania zmieniłbym nazwisko
na jego! Ten Runefelt powinien poprosić mnie! Ja
bym nie odmówił!
Zamachał rękami z bezsilną złością i zatrzymał
się tuż przed Rozą, która siedziała przy stole z obo
jętną miną, jakby się tego dnia nic ważnego nie wy
darzyło.
- Czy ty kiedykolwiek myślisz, zanim coś po
wiesz, siostro? - spytał ją. Miał wielką ochotę po
trząsnąć nią. Powstrzymywała go jedynie obecność
Mattiasa. Mąż Rozy by na to nie pozwolił.
- Niczego mi nie brakuje - odpowiedziała cicho,
lecz z hardo wyprostowanym karkiem. Oczy mio
tały płomienie. Wszystko w jej postawie mówiło, że
się nie podda. Jej kochany braciszek nie będzie jej
rozkazywał!
Mattias pochylił się i jego przydługie, brązowo-
czarne włosy opadły mu na twarz. Posłał Rozie po
tajemny pocałunek. Widać było, że ramiona mu się
trzęsą od powstrzymywanego śmiechu. Dłoń zacis
nął mocno na kubku z piwem.
- Śmiej się, śmiej! - zaatakował go Ole. - Słysza
łeś, czego odmówiła? Jaśnie pan przyjeżdża tutaj, by
oddać jej wszystko, co ma. Całą wyspę z pałacem
i domem dla służby i cholera wie, czym jeszcze. Ja
kieś domy w różnych miastach nad Zatoką Botnic-
ką. Wioskę w południowej Szwecji. Udziały w stocz
niach. Prawo do wyrębu lasu i udziały w spółkach
handlowych.
Ole nabrał oddechu, zastanawiając się, czy czegoś
nie pominął. Możliwe, że tak. Gdy Hugo niedbale
wymieniał swoje dobra, serce Olego waliło tak moc
no, że niemal zagłuszało słowa gościa. A potem Ro
za zdecydowanym ruchem uniosła podbródek i od
mówiła tych wspaniałości!
Ole spojrzał na Mattiasa.
- Tego jest tyle, że tacy jak ty i ja mogliby praco
wać całe życie w pocie czoła i tylko marzyć o czymś
takim! Roza mogłaby być bogata, niewyobrażalnie
bogata! Mogłaby utrzymywać wszystkich do końca
życia! Przed wszystkimi braćmi otworzyłyby się
możliwości dostępne jedynie synom dyrektora Ko
palni! Nam wszystkim żyłoby się lepiej...
Westchnął głęboko. Naprawdę żałował. Raj był
tak blisko, że niemal go widział. Mógł wyciągnąć rę
ce i go dotknąć... A wszystko zniknęło z powodu
głupiego, niezrozumiałego, kobiecego uporu!
- Czyż nie jest tak, że żona powinna słuchać swo
jego męża? Nie przysięgałaś tego, gdy wychodziłaś
za Mattiasa? Musiałabyś więc go usłuchać, gdyby
powiedział, że masz to przyjąć?
- Nigdy bym jej nie zmuszał do tego, czego sama
nie chce. Roza twierdzi, że nie potrzebuje niczego
ponad to, co ma. Ja to szanuję, drogi szwagrze -
oświadczył Mattias, popijając letnie piwo. - A gdy-
by było nam sądzone opływanie w nieprzebrane bo
gactwa, powinniśmy byli się do tego urodzić od sa
mego początku, nie sądzisz, Ole?
- Jesteś tak samo szalony, jak ona! - rzucił Ole
rozgoryczony.
- Nie możesz po prostu uznać, że komuś wystar
cza to, co ma? - spytała Liisa, nie patrząc na męża.
Odsunęła się już dawno od stołu i niewidoczna sie
działa w cieniu poza paleniskiem. Gdyby się nie
odezwała, zapomnieliby o jej obecności.
- I ty to mówisz! - parsknął Ole, wściekły, że mu
się sprzeciwia. Jest jego żoną i powinna go wspierać
albo milczeć. - A tobie wystarcza, co masz, Liiso? -
spytał wyzywająco. Czuł, że nie jest miły, ale nie
chciał być miły! Chciał ją zranić. - Czyżbyś miała
czas opowiedzieć Rozie, jak źle cię traktuję?
- Tu nie chodzi o nas dwoje, Ole - odparła Liisa.
Czuła się wyczerpana bardziej niż po dniu ciężkiej
pracy. Pochyliła głowę. Nie chciała więcej upokorzeń.
I tak znosiła je już niezliczone razy. Przepraszała go
i wybaczała, mając nieustającą nadzieję, że Ole kiedyś
wydorośleje. A może już czas porzucić tę nadzieję.
Może pozostanie taki, jaki jest i nigdy się nie zmieni.
- Oczywiście, że nie! - Ole podszedł do niej cał
kiem blisko i zbliżył do niej twarz tak, że czubek
jego nosa nieomal dotykał jej nosa. - Nie ma cze
goś takiego jak „nas dwoje", prawda, Liiso?
Patrzyli sobie w oczy przez dłuższą chwilę, po
czym Liisa zerwała się i wybiegła na dwór. W kuch
ni zapadła cisza. Ole nie odwrócił się do siostry
i szwagra, lecz stał w miejscu, oddychając ciężko.
- O co tu chodzi? - spytała wreszcie Roza. - Dla
czego jesteś taki niedobry dla Liisy?
Wzruszył ramionami. Nie umiał dać odpowie
dzi. Mógł powiedzieć prawdę: że Liisa irytuje go
bardziej niż ktokolwiek. Że jej troska go dławi. Że
ma dosyć jej wzroku wiernego psa, którym za nim
wodzi. Że niedobrze mu się robi od tej jej miłości!
Dusi go! Że nie lubi tego, co widzi, gdy patrzy na
swoją żonę. Liisa nie jest ładna. Nie jest nawet prze
ciętna. Może określenie „niezbyt ładna" pasowało
by do niej najlepiej. Mógł twierdzić, że dzisiaj na
pewno nie ożeniłby się z nią.
Ale Roza nie słuchałaby tego. I nie zrozumiałaby.
Nie byłaby w stanie pojąć, że on potrzebuje cze
goś... doskonałego. Że nie umie zadowolić się czymś,
co takie nie jest. Że coś mniej niż doskonałe mierzi
go, wzbudza pogardę. Roza nie wybaczyłaby mu ta
kiego tłumaczenia, dlatego milczał.
- Ona jest zbyt dobra dla ciebie, Ole. Nie zasłu
gujesz na nią - rzuciła Roza, otuliła się wełnianym
szalem i wyszła za Liisą.
Wieczór nie był tak jasny jak latem, ale jeszcze
nie osiągnął mroku jesieni.
Liisa stała przy rzece i rzucała kamyki do wody.
Roza zatrzymała się i patrzyła na nią z odległości.
Liisa była niewysoka, zaokrąglona, z dużym biu
stem i szerokimi biodrami, bez szczególnie zazna
czonej talii. Pełne policzki rozmywały rysy jej twa
rzy, ale nie była niepociągająca!
W Liisie ukrywało się dużo piękna. Było to oczy
wiste dla tych, którzy potrafili dostrzegać głębię,
a nie tylko powierzchnię. Dla tych, którzy byli na
tyle dojrzali, by doceniać więcej niż to, co jest oczy
wiste. Dla tych, którzy cenili dobro w duszy czło
wieka. Dla tych, którzy widzieli piękno w spojrze
niu pełnym ciepła, w uśmiechu jaśniejszym niż
czerwcowy poranek. Dla tych, którzy odważyliby
się otworzyć ramiona dla kobiety, a nie szukaliby
swojego własnego, niedojrzałego odbicia.
Liisa rzucała gwałtownie kamienie, nie spogląda
jąc w stronę domu. Roza współczuła jej. Nie wie
działa, co złego dzieje się pomiędzy Liisą a jej bra
tem, ale nie wierzyła, by zawiniła Liisa.
Liisa była dobra i miła, no i uwielbiała Olego. Swo
ją drogą ludzie gadali teraz równie dużo o Olem, co
kiedyś o niej. Roza nie była głucha. Wiedziała, co się
mówi o jej bracie, i że te plotki są prawdziwe. On
nie był całkiem w porządku. Lubił zabawy, alkohol
i dziewczyny.
- Czasami mam ochotę go zabić - rzuciła Liisa,
gdy usłyszała kroki Rozy. - I pewnie bym nie mog
ła - dodała ze śmieszkiem, wzruszając ramionami
jakby przepraszająco. - Nie mogłabym zabić. Może
powinnam wyjechać na jakiś czas, zostawić go bez
słowa. Gdybym jeszcze miała dokąd pojechać. Ale
ja muszę wiedzieć, że on gdzieś jest. Świat byłby
zimny, gdyby nie było na nim Olego. Nigdy nie
przestałam go kochać...
Roza otoczyła Liisę ramionami. Wpatrywała się
w rzekę płynącą u ich stóp. Niezatrzymywalną.
Wieczną. Nigdy nie taką samą, choć tak się mogło
wydawać. Woda przepływała nad kamieniami wy-
stającymi nad powierzchnię, zamykała się nad nimi.
Wygładzała.
Czy one też powinny być jak rzeka? Naprawdę
takie?
Czy kobiety, jak Liisa i jak ona sama, nigdy nie
przestaną bronić, wytrzymywać, podporządkowywać
się mężczyznom, którzy wcale nie pragną ich dobra?
Czy tak powinno być?
- Co on zrobił tym razem? - spytała Roza.
Tamtych pytań nie mogła zadać.
- Mogłabym z nim porozmawiać - zaoferowała -
jeśli to tego warte. Możliwe, że mnie posłucha.
- Słyszałaś o Ingrid Persdatter? - spytała Liisa sła
bym głosem.
Słyszała. To było jedno z imion najczęściej wy
mienianych razem z Olego. Nie jedyne, ale była to
pewnie jedna z jego ulubionych dziewczyn.
- Spokrewniona jest z jednym z robotników
w Rapas - odparła Roza.
Bezcelowe byłoby udawanie, że o niczym nie wie.
W tej sprawie nie trzymała razem z bratem. Pomimo
nieporozumień pomiędzy nią a Liisą w ostatnich la
tach brała stronę szwagierki. Nie mogło być inaczej.
Sposób zachowania brata krzywdził wszystkich. Tak
że jego samego, choć jeszcze tego nie umiał dostrzec.
- Nie jest jego córką, ale bratanicą czy kimś ta
kim. Nie pamiętam. Chyba pomaga w kuchni.
- Już nie - rzuciła Liisa. Roza wiedziała całkiem
dużo o obcej dla niej dziewczynie, chyba że rzeczy
wiście coś było pomiędzy nią a bratem Rozy. - Te
raz jest u nas służącą.
Roza puściła Liisę, by spojrzeć jej w oczy. Szwa-
gierka była poważna. Miała na sobie odświętne, nie
dzielne ubranie. Najlepszy żakiet i spódnicę, którą
sprawiła sobie na Wielkanoc. Coś poruszyło się
w sercu Rozy. Liisa nadal walczyła. Wystroiła się,
jadąc z wizytą, mimo że wiedziała, że jej mężowi
będzie obojętne, co ona ma na sobie.
- Przyjechał z nią do domu - powiedziała Liisa,
splatając ramiona na biuście. Zacisnęła usta. Trudno
jej było spokojnie opowiedzieć wszystko siostrze
Olego. - Kazał mi przygotować dla niej pokój obok
naszego. Żaden inny nie był dla niej wystarczająco
dobry. Dlaczego, nawet nie chcę się zastanawiać.
Roza myślała swoje.
Liisa też, ale nie chciała nazywać rzeczy po imieniu.
- Ona ma zaledwie szesnaście lat - powiedziała
cicho Roza z odcieniem potępienia w głosie, ale za
raz się zreflektowała.
Ona sama nie była dużo starsza, gdy urodziła
Synneve, pierwszą córkę. I jej ścieżka życia nie by
ła szczególnie czysta i prosta poprzedzającymi to
wydarzenie latami. Ale niezależnie od tego mdliło
ją, gdy myślała o swoim bracie i tej młódce.
- Nie jest pomiędzy nami dobrze - powiedziała
Liisa ponuro. - Ze mną i Olem nie jest dobrze.
Roza sama tyle wiedziała.
- Bywa, że żałuję, że on odzyskał wzrok - zwie
rzyła się Liisa.
Jej pierś unosiła się i opadała w poruszeniu. Sło
wa przychodziły urywane. Musiała nabrać powie
trza, by mówić dalej.
- Był milszy, gdy nie widział.
W pobliskich zaroślach odezwał się kos. Wypeł
nił ciszę dźwięcznymi tonami harmonizującymi
z szumem rzeki płynącej u stóp dwóch kobiet.
- Też tak pomyślałam - powiedziała Roza, kładąc
dłoń na ramieniu Liisy i ściskając lekko. Nie sądziła,
by to coś pomogło. Liisa nie potrzebowała współczu
cia, tylko męża, który by ją kochał i doceniał. - Ale
dziś zrobiłabym to samo, pomimo że wiem to, co te
raz. Nie zmieniłoby to mojej decyzji. On jest moim
bratem. Jest w nim także wiele dobra.
Liisa usiadła na suchej, pożółkłej trawie na brze
gu. Wygładziła spódnicę, by rozkładała się jak wa
chlarz wokół niej. Już nie płakała. Bywały dni, gdy
jej oczy stawały się tak zniszczone od płaczu, że nie
można było dostrzec białek. Ale to dawno temu.
Łzy peszyły Olego. Nie wzruszały, tylko oddala
ły od niej. Po dłuższym czasie Liisa już to zrozu
miała.
Nauczyła się panować nad sobą. Wtedy, gdy tyl
ko płakała, ludzie gadali jeszcze bardziej. Widzieli,
jak jej z tym źle. Liisa doszła do wniosku, że to jesz
cze gorzej. Teraz trzymała twarz niczym maskę.
Nikt nie mógł się domyślać, co czuła. Nie wysta
wiała już swoich uczuć na widok publiczny.
- Nie musisz bronić przede mną swego brata,
Rozo - powiedziała Liisa, patrząc na skraj spódni
cy szwagierki. - Wiem, co dobrego można powie
dzieć o Olem.
Udało jej się uśmiechnąć. To też było zwycię
stwo. Gromadziła skrzętnie w pamięci każdy taki
mały triumf. Każdy z nich wzmacniał ją choć odro
binę bardziej. Nigdy nie stanie się tą, którą Ole
chciałby widzieć u swojego boku, ale pewnego dnia
stanie się na tyle silna, by odwrócić się od niego ple
cami i odejść. Umieć żyć bez niego. Miała tylko na
dzieję, że nie będzie wtedy jeszcze zbyt stara.
- To właśnie z powodu tego dobrego, ładnego
i miłego go sobie wybrałam. Uczepiłam się go, aż
mnie dostrzegł i zapragnął. Powinnam była wie
dzieć, że nie był przekonany. Powinnam była po
zwolić mu odejść, dostrzec, że stanowimy niedobra
ną parę. Że ktoś tak wspaniały jak on nie jest kimś
dla mnie. Takim jak ja dostają się odpady. Ale prag
nęłam go pomimo tego. No i dostałam. Mam go te
raz, na dobre i na złe. Wbrew wszystkiemu.
- Ty nie jesteś odpadem - odezwała się Roza.
Liisa uśmiechnęła się swoim zmęczonym uśmie
chem.
- Nie oszukujmy się! - poprosiła. - Żadna z nas
nie jest głupia, Rozo! Wiemy, jak sprawy się mają.
Wiem, jaka jestem.
- Zasługujesz na więcej - nie poddawała się Roza.
- Tak - zgodziła się Liisa, ocierając oczy. - Zasłu
guję na więcej. Ale to za niego wyszłam, to jego
mam! Mam męża, który nie dotknął mnie od dwóch
lat! Nawet po pijanemu. Takiego mam męża. Zda
rza się, że śpi za moimi plecami, w tym samym łóż
ku. Nawet mnie nie pocałuje. Nigdy nie wyciągnie
po mnie ręki. Mówi, że nie ma na mnie ochoty. Mó
wi, że jestem zbyt brzydka, by miał ochotę. Często
mi mówi, że chętnie by się ode mnie uwolnił, ale
dla takich jak my nie ma rozwodów. Mówi, że dzi
siaj nigdy by się ze mną nie ożenił! - Westchnęła. -
Dobrze wiem, co twój brat o mnie myśli. Bardzo
dobrze wiem. Wiem, jak strzela oczami za innymi
kobietami. Wiem, czego szuka. Wytłumaczył mi do
kładnie, za czym tęskni. Za tym, czego ja mu nie za
pewnię. Jestem tylko sobą: brzydką, niezgrabną Lii-
są. Ole mnie nie pożąda. Pożąda piękna. Tylko to,
co piękne, może podziwiać. Chyba nietrudno to
zrozumieć, prawda?
Roza płakała.
Łatwiej było płakać z powodu innych niż swoje
go. Mogła współczuć Liisie całą sobą, nie musiała
zamykać żadnych drzwi. To nie było niebezpiecz
ne. Nie dotyczyło jej.
Często się zastanawiała, dlaczego Ole i Liisa nie
mają dzieci. Według niej dziecko uratowałoby ich
związek. Mieliby kogo wspólnie kochać, zbliżyliby
się do siebie i może znów pokochali.
Przeszło jej przez myśl, że to Liisa nie może mieć
dzieci. Przecież nie każda kobieta może. Ole do
wiódł swojej płodności już kilka razy w czasie ostat
nich lat. Nikt nie wątpił w jego możliwości, brako
wało tylko potomka z małżeńskiego łoża.
A więc to nie jest wina Liisy. Ole mógł, ale nie
chciał. Roza poczuła, jak rośnie w niej złość.
- Ole jest ślepy - rzuciła. - Teraz jeszcze bardziej
niż wtedy, gdy naprawdę nie widział.
- Często chciałabym, by mnie tylko objął - rzu
ciła Liisa gwałtownie, z nagą tęsknotą w głosie. - To
ważniejsze niż mężczyzna w łóżku. Czasami tęsk-
nię za kimś, kto by mnie objął i przytulił. Takie ży
cie jest samotne. Zamarzasz bez choć jednej piesz
czoty przez tyle lat...
Zapadła cisza.
Tylko rzeka i kos przemawiały, każde w swoim
języku.
Roza nie sądziła, by po takim zwierzeniu pomog
ło pocieszenie w jakimkolwiek języku.
- Ty to masz szczęście, Rozo - dodała Liisa, stara
jąc się znaleźć jakiś powód do uśmiechu. - Wszyscy
widzą, jak Mattias cię wielbi. Nigdy nie podobali mi
się bruneci, ale nawet ja widzę, jak Mattias ładnieje,
gdy na ciebie patrzy. Jego uczucie go odmienia.
Roza nic nie mogła odpowiedzieć. Nie miała do
tego prawa. Jej życie nie było już tylko jej własne.
Dzieliła je z Mattiasem. Byli za siebie nawzajem od
powiedzialni. Tego, co się pomiędzy nimi działo,
nie powinni odsłaniać przed innymi. O tym nie po
winno się rozmawiać.
Ale mogła pocieszyć Liisę. Mogłaby powiedzieć,
że istnieje tyle rodzajów życia. Tyle rodzajów miło
ści. Tyle sposobów okazywania oddania. I że ona sa
ma może teraz żyje podobnie jak Liisa.
Ale nic nie powiedziała. Kochała Mattiasa na
swój sposób, tak jak on ją po swojemu. Nazywali
to rodzajem miłości. Ujawnienie prawdy o ich mał
żeństwie nikomu nie odmieniłoby życia. To była
sprawa szacunku. Złożyli sobie przysięgę, że będą
trzymać się siebie nawzajem. Była to przysięga obo
wiązująca na dobre i na złe dni. Tylko śmierć mog
ła ich rozłączyć. Tym razem była naprawdę zamęż-
na. Traktowała to tak samo poważnie jak Mattias.
O wiele lepiej było milczeć.
Uśmiechnęła się, jakby się zgadzała z Liisą.
Oczy widziały to, co chciały.
- Tak bym pragnęła ci pomóc - powiedziała, czując
chłód nocy. Może nadejdzie pierwszy przymrozek?
Miała nadzieję, że nie zetnie poletka z ziemniakami.
Potrzebowali ziemniaków na zimę. A one jeszcze po
winny rosnąć z miesiąc. - Może ci pomogę - dodała,
ale nie wydawało się, by Liisa ją słyszała.
4
- Roza ma rację - odezwał się Mattias. - Traktu
jesz Liisę, jakby była śmieciem.
- A kiedy to nie zgadzałeś się z Rozą? - spytał
drwiąco jego szwagier.
- Pamiętam, jak się żeniliście - Mattias celowo zi
gnorował jego złośliwość. Nalał piwa w oba kubki.
Ole wbrew woli usiadł. Siorbnął pianę i niespo
kojnie kiwał się na krześle.
- To było wspaniałe wesele - mówił dalej Mattias. -
I pamiętam, że pan młody kochał pannę młodą. Na
prawdę kochał. Pragnął tego małżeństwa. Złożył przy
sięgę, że będzie ją kochał i szanował. Takie rzeczy za
padają w pamięć.
- Wtedy było inaczej, prawda? Wszystko było
inaczej. Potrzebowałem jej. Byłem od niej zależny.
Bez niej nic nie znaczyłem. Ożeniłbym się wtedy
z ciotką szatana, gdyby tam była i zrobiła dla mnie
to, co Liisa. Ale teraz jest inaczej.
- No widzisz.
Ole pokiwał głową.
- Widzę! - rzucił hardo. - Teraz nikogo nie po
trzebuję. Ani Liisy, ani pouczającego mnie szwagra.
- Jedno drzewo nie utworzy lasu - odparł Mat
tias urażony.
- Ja mogę być jednym drzewem - stwierdził Ole
hardo. - Dostaję to, czego chcę. Mam dom i ziemię
i będę miał więcej ziemi. Wszystko, czego zawsze
pragnąłem, to ziemia. Nie umrę jak jakiś biedak,
Mattiasie.
- A co z Liisą?
- A co z nią? - Ole przekornie wystawił podbródek.
Zupełnie jak Roza, pomyślał Mattias i spytał:
- Czy Liisa nie ma marzeń?
- Żona ma słuchać swojego męża. Złożyła przy
sięgę, która obowiązuje aż do śmierci.
- Chyba sam nie słyszysz, co mówisz - westchnął
Mattias.
Ole uśmiechnął się po swojemu: czarująco
i w sposób budzący zaufanie. Nikt nie zdoła wątpić
w jego otwarty uśmiech i iskrzące oczy.
- Wiem, co mówię - powiedział. - Wierz mi, Mat
tias, ja wiem, co mówię! Poza tym wiem, o czym
marzę! - Wyrzucił ramiona w górę, jakby chciał
ogarnąć cały świat. - Jakie są marzenia kobiety? -
spytał. - Porządna kobieta nie powinna mieć czasu
na marzenia, Mattias. My też nie możemy mieć ma
rzeń. Marzenia są dla bogatych. Dla tych, którzy nie
muszą pracować w pocie czoła.
- Może to i prawda - zgodził się po chwili Mattias.
- Ty też się trochę wściekniesz, jeśli ona w końcu
odmówi - stwierdził Ole. - Przyznaj się, kolego! Cie
bie to też będzie męczyło. Będziesz się starał skłonić
ją, by odpowiedziała właściwie. Właściwie dla niej
samej. Dla nas wszystkich. Dla ciebie, bracie!
Mattias spojrzał przeciągle na Olego. Byli kum-
plami już długi czas. Ale w gruncie rzeczy wiązała
ich jedynie Roza. Nawet w czasie tych lat, gdy jej
tu nie było, stanowiła element wiążący go z tą ro
dziną. Bez niej nie miałby nic wspólnego z ludźmi
z Samuelsborg.
Najtrudniej było sprawić, by Ole zrozumiał czyjeś
racje. Ole rzadko kiedy słuchał kogoś naprawdę. Mo
że zauważał, że czyjeś usta się poruszają, może sły
szał czyjś głos, ale był tak zajęty trzymaniem się swo
ich sądów, że nie był w stanie pojąć czyichś myśli.
- Nie możesz zrozumieć, jak żyjemy z twoją sio
strą, prawda? - spytał.
- O, tak! - odparł Ole. - Rozumiem. Ona mówi,
gdzie ma stać szafa, a ty potakujesz. Może nie jest
tak? Pozwalasz jej rządzić wszystkim! Nigdy nie są
dziłem, że ujrzę cię takim, Mattias. Dla żadnego
mężczyzny nie jest dobre życie pod obcasem kobie
ty. Trzymają ich tam do końca życia, jeśli na to po
zwolą. Możliwe, że są tacy, którzy lubią mieć taki
widok, bo wtedy patrzą prosto pod spódnicę. Mo
gę się założyć, że to ona jeździ na tobie!
Mattiasowi nie chciało się obrażać. Na ostatnie
zdanie weszła jednak Roza, zamiatając energicznie
spódnicą.
- Nie musisz martwić się, które z nas jest koniem,
Ole - rzuciła zdyszana. Jeśli jeszcze miała wątpliwo
ści, jaką podjąć decyzję, wszystkie zniknęły pod
wpływem grubiańskich słów brata. - Chcę pojechać
do Finlandii - rzuciła, nie zamknąwszy jeszcze za
sobą drzwi.
- A więc przyjmujesz! - rzucił triumfalnie Ole.
- Tego nie powiedziałam! - odparła lodowatym
tonem Roza. - Chcę tylko obejrzeć to miejsce. Mam
ochotę przejść się po śladach Idy, Mai, Raiji... mo
ich pramatek.
- To długa podróż - stwierdził Mattias. - Chyba
nie zamierzałaś zostawić tutaj Lily?
- Nie zostawię żadnego z moich dzieci! - zapew
niła Roza stanowczo i otrzymała w odpowiedzi je
den z jego ciepłych uśmiechów.
- Idzie zima - dodał Mattias. - Powrót w środku zi
my na pewno nie będzie dla nich dobry. Uważasz, że
możesz zaprosić się na tak długą wizytę? Ten wasz
krewny chyba prowadzi spokojne życie. Trudno bę
dzie mu się przyzwyczaić do dwojga malców w domu.
- Zabiorę ze sobą Liisę.
- Ha! - wykrzyknął Ole. - Liisę? Jaki będziesz
miała z niej pożytek?
- Na pewno większy niż ty - odparła Roza, przy
siadając się do brata. - Słyszałam, że Ingrid Persdat-
ter otrzymała pokój tuż obok waszego? Nie będziesz
miał daleko, gdy się będziesz wymykał na bosaka
w nocy. Sprytnie przeprowadzasz swoją wolę, bracie.
Ale tym razem to ja przeprowadzę moją. I ja chcę za
brać ze sobą Liisę na tę wyspę w Zatoce Botnickiej.
- A co ze mną? - chciał wiedzieć Ole.
- Ciebie nie zabiorę - odparła Roza.
- A więc pojedziecie bez mężczyzny?
Roza pokręciła głową.
- Mój mąż jest rycerski, w przeciwieństwie do mę
ża Liisy. Nie sądzę, by Mattias nam przeszkadzał.
- Nie myśl tylko, że zapłacę za jej podróż! - rzu-
cił Ole z nadzieją, że ten argument powstrzyma
Rozę.
- Ja za nią zapłacę - oznajmiła Roza słodkim to
nem. - Nie jestem tak całkiem bez grosza.
- Mógłbym jej zabronić! - Ole łapał się ostatniej
deski ratunku. - Jestem jej mężem. Mogę jej zabro
nić jechać.
Roza nic nie odpowiedziała, lecz nadal uśmiecha
ła się do brata.
- Mattias też mógłby zabronić ci jechać - dodał
Ole słabszym tonem.
- Nie chciałbyś tego - odparła Roza. - Pragniesz,
bym przyjęła spadek. Wtedy coś ci na pewno skap-
nie, prawda, mój miły braciszku? Sądzisz pewnie,
że jeśli tam pojadę, zmienię zdanie i odpowiem
twierdząco?
Ole wzruszył ramionami, siląc się na obojętność.
- Możliwe, że tak się stanie. Może najdzie mnie
ochota przyjęcia spadku, gdy zobaczę to miejsce.
Może we mnie też drzemie pazerność. Głód rzeczy
ładnych. Wiem, że lubię ładne przedmioty, ale czy
naprawdę tak bardzo?
- Ja też bym chętnie sam to zobaczył - mruknął
pod nosem Ole, nie dając się obrazić. Wiele potrafił
znieść ze strony Rozy. On też potrafił jej czasem na
gadać. Lubił myśl, że w ich rodzinie panuje szczerość.
- Nie - odparła Roza, kładąc dłoń na ramieniu
brata. Poklepała go, kręcąc głową z poważną miną.
Patrzyła mu prosto w oczy.
- Mogę tupnąć nogą - rzucił wyzywająco Ole -
i powiedzieć, że ona nie pojedzie.
- Jeśli przyjmę spadek - tłumaczyła spokojnie
Roza - podzielę się z tobą. Jeśli zdecyduję się zostać
jego dziedziczką, ty też będziesz dziedziczył.
Grala na jego chciwości, oboje o tym wiedzieli.
Jak też o tym, że Roza go przekona. Mattias nie
chętnie na to patrzył. Oboje bez zażenowania ujaw
niali swoje mniej ładne cechy.
Roza umiejętnie wykorzystywała innych ludzi.
Była w stanie odnaleźć ich słabe punkty i bez skru
pułów posłużyć się nimi. Ole zawsze chciał mieć
więcej, niż posiadał. Gotów był dać z siebie wiele,
by to osiągnąć, choć najchętniej bez nakładu sił.
Oboje znali te swoje cechy i niewiele sobie robili
z wystawienia ich na pokaz. Choć Mattias darzył
ich uczuciem - każde na swój sposób - przeraziła
go ich naga bezwzględność.
- Roza - rzucił łagodnie, ściągając na siebie spoj
rzenia rodzeństwa. - Czy w ogóle pytałaś o to Liisę?
- Ona zechce - zapewniła Roza. - Ale nie chcia
łam dawać jej nadziei, zanim nie porozmawiam
z Olem.
- A więc nie pytałaś - bardziej stwierdził Mattias,
wcale nie zaskoczony.
- Zapytam! - rzuciła Roza zirytowana, że maru
dzi o taką błahostkę. - Jak mogłaby odmówić?
- Jak mogłabym odmówić? - powtórzyła pytanie
Liisa.
Nawet Mattias podskoczył. Zaczerwienił się ze
wstydu, bo on też nie zauważył, że Liisa weszła. Nie
zauważył jej. Poczuł się, jakby i on przyczynił się
do tego, by odebrać jej znaczenie.
- Jak można świecić mocniej od gwiazd? - spyta
ła Liisa retorycznie, uśmiechając się niedostrzegal
nie i przepraszając, że żyje.
Mattias zrozumiał jej słowa, ale Roza i Ole nie.
Wymienili spojrzenia, ale żadne z nich nie spytało,
co ma na myśli. Oboje założyli, że to nic, o czym
warto wiedzieć.
- A więc chcesz jechać w obce kraje? - spytał Ole,
patrząc badawczo na żonę. Była tak pospolita, że
nie musiał się obawiać, że przyprawi mu rogi. Tak
źle jeszcze w Finlandii nie jest, by Liisa miała tam
powodzenie. Poza tym pojedzie z nimi Mattias. Je
dyne, co Ole mógłby stracić, pozwalając jej jechać,
to twarz. Ale tylko rodzina wiedziała, o co chodzi
w tej wyprawie.
- Nie odmówiłabym - odparła Liisa, wstrzymu
jąc oddech.
- No to sobie jedź, jeśli Runefelt was przyjmie!
Ja będę miał co robić. Ktoś musi się zająć domem.
Liisa pokiwała głową.
- Może najęcie służącej nie było takie głupie, co? -
dodał drwiąco Ole. - Pani domu okazała się wytworna
i na zimę jedzie na południe! Obie z Rozą niedługo za
czniecie się ubierać w koronki niczym żona dyrektora
Kopalni!
Liisa nie odpowiedziała. Stłumiła chęć do płaczu.
Ole nie zobaczy jej łez!
Liisa nie płakała też, gdy oboje leżeli każde przy
swojej krawędzi łóżka na niskim strychu w domu
Mattiasa i Rozy. Ole zdmuchnął lampę, zanim Lii-
sa zdążyła się rozebrać. Odwrócony do niej pleca
mi wszedł pod pledy i odsunął się najdalej, jak tyl
ko mógł.
Przy słabym świetle wpadającym ze świetlika Lii-
sa przygotowała się do snu. Innego okna tam nie by
ło. Stryszek przeznaczony był zasadniczo do suszenia
bielizny zimą lub przechowywania niepotrzebnych
przedmiotów. Roza stwierdziła jednak, że latem jest
tam chłodniej w nocy i Mattias zbił na stryszku łóż
ko. Przydawało się ono jako łóżko dla gości.
Liisa przykryła się jak najmniejszym skrawkiem
pledu. Nie chciała drażnić Olego. Nie chciała, by
cokolwiek sprawiło, że zabroniłby jej wyjazdu.
Nie wolno mu zabronić. Ale teraz może się zgo
dzi tylko dlatego, by Roza przestała nalegać, a tup
nie nogą tuż przed wyjazdem. Liisa wiedziała, że to
jest możliwe, choć od samej takiej myśli bolało ją
serce. Roza sprawiła, że Liisa zapragnęła tej podró
ży. Dała się skusić. Przecież w pewien sposób będzie
to dla niej podróż do korzeni. Do kraju rodzinnego.
Nie pamiętała go, ale wciąż nazywała go swoim kra
jem ojczystym.
Poza tym, Ole z nimi nie pojedzie.
Było to i dobre, i niepokojące. Jakaś jej część go
towa była błagać, by jechał z nimi. Liisa padłaby na
kolana przed Rozą, by ta zrozumiała, jak ważne
jest, by Ole jechał z nimi. Ale coś, co się w niej wła
śnie obudziło, mówiło wyraźnie, że dobrze jej zro
bi przebywanie jakiś czas z dala od Olego.
Nie będzie go widziała, nie będzie wiedziała, co
robi, nie będzie słyszała, co o nim mówią! Nie bę-
dzie słyszała skrzypienia łóżka nocą, gdy Ołe będzie
wstawał, stwierdziwszy, że ona zasnęła, nie będzie
wyślizgiwania się z pokoju do... niej. Nie będzie sły
szała odgłosów z pokoju obok. Nie będzie musiała
udawać uprzejmości wobec dziewczyny, z którą sy
pia jej mąż.
Może Ingrid Persdatter już nie będzie, gdy ona
wróci. Romanse Olego rzadko trwają długo, o ile
mogła się zorientować z plotek. Ole szybko się nu
dził. Te przypadkowe dziewczyny nie umiały go ni
czym zatrzymać. Nadal był jej mężem. Używał te
go jako wymówki, gdy one zaczynały żądać za wie
le. Wtedy mógł rozłożyć ręce i stwierdzić, że prze
cież jest żonaty i one dobrze o tym wiedziały przez
cały czas. Nie ukrywał tego faktu.
Liisa czuła, że potrzebuje oddechu. Potrzebuje
dni bez tego bólu, bez wyobrażania sobie, co on ro
bi. Wytrzyma bez niego na pewno!
- Nie myśl sobie, że zamierzam cię dotknąć - rzu
cił Ole przez ramię.
Nastąpiło to tak nagle, że Liisa aż się wzdrygnęła.
Nawet nie nasłuchiwała, jak on oddycha, co miała
w zwyczaju, gdy spali w jednym łóżku. Udawała wte
dy, że sama już śpi. Stała się mistrzynią równego
i spokojnego oddychania. Ole wstawał wtedy często
i wychodził. Liisa nie wiedziała, dlaczego. Czasem
pachniał piwem, gdy wracał. Czasem tylko siedział
w kuchni. Zastanawiała się, czy robił to dla spraw
dzenia jej reakcji, na wypadek gdyby zatrudnił jakąś
młodą służącą. Może planował to już od dawna?
Teraz nie udawała snu. Może on to zauważył i zi-
rytował się. Liisa wiedziała, że irytowało go wiele
rzeczy, które robiła.
- Nie mam na ciebie większej ochoty tylko dla
tego, że wyjeżdżasz - mówił dalej złośliwie. Liisa nie
sądziła, by był w stanie ją zranić bardziej niż przez
wszystkie lata ich małżeństwa. Skóra jej zgrubiała.
Nawet najgorsze słowa odbijały się od niej.
Zapadła cisza.
Liisa czuła, że oczy ją pieką, gdy wpatrywała się
w ciemność. Może to tylko łzy, o których Ole nie
mógł wiedzieć. Zmuszała się, by oddychać normal
nie. On nie mógł jej zobaczyć, nawet gdyby pochy
lił się nad nią nisko. Panował mrok. Zauważyłby je,
gdyby dotknął jej policzka, a na to były małe szan
se. Oddychała spokojnie. Ukrywała, że płacze, tak
że przed samą sobą.
- To nie ja ci kazałem jechać, Liisa. Zapamiętasz
to, prawda?
Pokiwała głową, choć nie mógł tego dostrzec.
Czekał na jej odpowiedź. Gdyby teraz odpowie
działa, usłyszałby, że płacze. Nie chciała dać mu tej
satysfakcji.
Przygryzła wargi aż do krwi i zacisnęła dłonie
w pięści, aż paznokcie wbiły się w skórę. Przełknę
ła kilka razy ślinę. Ole nie może usłyszeć, że ona ma
ściśnięte gardło.
- Tak - odparła.
Ole odwrócił się, syty zwycięstwa, naciągając na
siebie jeszcze większy kawałek pledu. I na pewno
nie usłyszał już jej płaczu.
Roza wstała wcześnie. Lubiła poranne godziny,
noszące jeszcze ślady nocy. Lubiła rosę na ziemi,
przypominającą klejnoty lub łzy. Niebo nadal
przejrzyste i chłodne, upiększone kolorami, któ
rych nie umiał wywołać dzień.
Lubiła być sama.
Dzieci jeszcze spały, ale wiedziała, że to już nie
długo potrwa. Lily lubiła poranki podobnie jak ona.
Poza tym uwielbiała towarzystwo, budziła więc za
raz Mattiego, by nie być sama ani minuty.
Roza rozpaliła na palenisku najciszej jak umiała.
Mattias budził się, gdy w domu robiło się ciepło.
Wyglądało na to, że słońce będzie dobrze przygrze
wać w ciągu dnia. Już teraz promienie łaskotały jej
skórę, drażniły i oślepiały. Gdy tylko szczapy drew
na dobrze się zajęły płomieniem, wyśliznęła się na
schody, by powitać dzień w ciszy. Takie poranki
stanowiły jej nabożeństwo.
Hugo Runefelt już tam siedział. Nie wyglądał tak
samo jak wczoraj. Roza uświadomiła sobie, że to
kwestia stroju. Wczoraj ubrany był sztywno i po
rządnie: z chustką pod szyją, kamizelką pod surdu
tem, w spodniach dopasowanych kolorem do reszty,
w butach do konnej jazdy nie ustępujących jakością
butom Seamusa. Roza znała się na tym.
Teraz Hugo siedział w koszuli z podwiniętymi
rękawami, mimo że powietrze nadal było chłodne
po nocy. Koszula była rozpięta pod szyją, spodnie
inne niż wczoraj. Był boso jak Roza.
- Źle spałeś? - zaniepokoiła się. - Niektórym
przeszkadza szum rzeki.
Sama nie rozumiała, jak to jest możliwe. Dla niej
rzeka stanowiła muzykę, która kołysała ją do snu
i przepełniała spokojem.
- Nie śpię dużo - wytłumaczył Hugo z uśmiechem.
Nadal patrzył na nią, jakby była dla niego objawieniem,
jakby wciąż nie mógł uwierzyć własnym oczom. - Nie
chodzi o to miejsce. Nigdzie nie śpię długo. To mi nie
przeszkadza. Gdy się zmęczę w ciągu dnia, odpoczy
wam. Nie mam zbyt wiele do roboty...
Zamilkł, spoglądając na rozciągający się przed ni
mi krajobraz. Pieścił go wzrokiem. Roza zrozumia
ła, że ma tę samą słabość rodzinną, co ona i Ole: za
miłowanie do piękna.
- Żałuję, że nie dotarłem do was, gdy jeszcze mia
łem czas - westchnął Hugo. - Nadal nie mogę tego
pojąć - dodał. - Ale gdy na ciebie patrzę, muszę wie
rzyć. Mogłabyś być nią, siostrą mojej babki. Idą. Tą,
którą kochał artysta.
- Wcale nie jestem do niej podobna - zaprotesto
wała Roza, odruchowo dotykając pokrytego purpu
rowymi bliznami policzka.
- Cóż to doprawdy znaczy! - sprzeciwił się Hu
go, ujmując ją za dłoń i odkładając ją na jej kolana.
Swoją dłonią okrył jej lewy policzek. - To nic nie
znaczy! - zapewnił ją, trzymając tak dłoń, aż Roza
poczuła ciepło rozchodzące się po jej skórze.
To był niezwykły dotyk, pozbawiony niebez
piecznych podtekstów. Nawet nie współczujący.
Przekazywał jedynie zrozumienie.
- Jesteś do niej podobna.
Musiała to uznać.
- Zauważyłaś, z jaką miłością on ją rysował? -
spytał Hugo delikatnie.
- Tak - odparła.
To właśnie odczuła, oglądając portret Idy. Miłość
aż biła z oszczędnych kresek. Nie odebrała tego,
oglądając pozostałe szkice. Tylko rysunek przedsta
wiający Idę zawierał tyle uczuć.
Miłość i ból.
Hugo włożył palce do lewej kieszonki kamizelki,
ale nie wyciągnął z niej zegarka. Trzymał w nich wi
siorek. Rozie zabiło serce, gdy dostrzegła, co on
przedstawiał.
- Tylko o nim słyszałam! - powiedziała z nabo
żeństwem w głosie.
Był to złoty ptaszek wiszący na rzemyku.
Hugo otworzył dłoń Rozy i opuścił ptaka niczym
do gniazda. Złoto szybko się ogrzało. Roza wpatry
wała się w klejnot z czcią. Dopiero po dłuższej
chwili odważyła się pogładzić go opuszkami pal
ców. Obawiała się niemal, że ptaszek zniknie, gdy
go dotknie.
- Wydaje się, że zaraz odleci - rzekł Hugo.
- Jest nowy? - spytała.
Pokręcił głową z uśmiechem.
To stawało się coraz bardziej niepojęte. Wręcz
podobne do snu. Roza starała się ze wszystkich sił
nie wierzyć w to za bardzo, by się nie rozczarować.
To tylko sen, który zniknie niczym bańka mydla
na. Powinna cenić tę chwilę, póki trwa. Powinna za
pamiętać to, co teraz czuje.
- Należał do mojej babki - wytłumaczył Hugo
Runefelt. - On zrobił dla niej wiele takich, ten mu
si być jednym z wcześniejszych. Późniejsze są coraz
bardziej podobne do prawdziwych.
Według Rozy ten, którego trzymała na dłoni, był
wystarczająco podobny do żywego modela. Uniosła
go na wysokość oczu i podziwiała piękne linie skrzy
deł, w których można było nieomal dostrzec po
szczególne pióra, pomimo że cały ptaszek mierzył
od końca jednego skrzydła do drugiego ledwo cal.
- To nieprawda - sprzeciwiła się.
- To jeden z ptaszków, które Ailo zrobił specjal
nie dla tych, których kochał - stwierdził Hugo. -
Pragnę, byś go przyjęła, mimo że odmówiłaś spad
ku, do którego masz po prostu prawo. Nie możesz
odmówić przyjęcia tej ozdoby, Rozo Samuelsdatter.
Pochodzisz w prostej linii od tej, którą on kochał.
Gdyby Ailo mógł, poprosiłby mnie, bym go ci dał.
Ten ptak przeleciał całą drogę z Finlandii, by móc
spocząć na twej szyi. Nie zawiedź mnie odmową!
Roza zamknęła dłoń. Płakała i nie starała się te
go ukryć.
- Bardzo chętnie przyjmę tego ptaszka - powie
działa. - Dziękuję!
- A więc załóż go! - poprosił.
Roza uniosła włosy, a Hugo dwukrotnie owinął
rzemyk wokół jej szyi i zawiązał. Ptak spoczywał
w zagłębieniu pomiędzy obojczykami, jakby za
wsze tam wisiał. Roza czuła, że klejnot ożył, wysy
łając ciepło i siłę.
- Mam do ciebie prośbę, Hugo - odezwała się. -
Zastanawiałam się nad czymś.
- Mów!
Roza przedstawiła swoją prośbę.
- Chyba nie sądziłaś na poważnie, że odmówię? -
spytał Hugo żartobliwie. - Zaproś też brata!
Roza pokręciła głową.
- Nie, Olego nie.
- No dobrze. - Hugo zmrużył oczy, jakby zrozu
miał. - Twojego brata lepiej nie wystawiać na poku
szenie.
5
-Jest zbyt późno, byście zobaczyli, jak kwitną ró
że - stwierdził Hugo Runefelt z żalem w głosie.
Rumieńce powróciły na jego twarz, gdy odbili
z portu w Oulu, nazywanego przez Szwedów Ule-
aborg. Dostrzegli wyspę już z portu. Rosła teraz im
przed oczami, jednocześnie jak życie powracało do
twarzy Hugona.
Niedomagał w czasie podróży, mimo że podró
żowali wygodnie. Roza jeździła tak komfortowo
tylko w Ameryce, ale należało to do jej poprzednie
go życia i nie wolno jej było tego porównywać.
Podróżowali konnymi powozami, które zmienia
li po drodze. Gdy płynęli statkami, potrzebowali je
dynie wejść na pokład.
Mimo to podróż trwała długo z powodu pogar
szającego się stanu zdrowia Hugona. Codzienne od
cinki stawały się coraz krótsze, a i tak szybko go
wyczerpywały. Roza bała się o niego. Bała się, że on
nie przeżyje podróży. Że wróci na swoją ukochaną
wyspę w trumnie. Obawiała się, jak by ich wtedy
powitano...
Kładła na nim dłonie co wieczór, prosząc i błaga
jąc, by powiedział, co mu dolega. Mogłaby wtedy
mu lepiej pomóc.
Odpowiedział jedynie: „Lepiej, żebyś nie wiedzia
ła, Rozo".
W końcu zaczęła mu wierzyć.
Obserwowała teraz, jak jego wyspa staje się co
raz bardziej rzeczywista. Zamknęła swoje oczekiwa
nia głęboko, chciała ją najpierw obejrzeć, a dopiero
potem dopuścić serce.
Szwedzi nazywali wyspę Karlo. Taki napis wid
niał na boku stateczku. Jednak Hugo nazywał ją
Hailuoto.
Podpłynęli do cypla. Na lewo od przystani, w głę
bi szerokiej zatoki, widniał okazały budynek. Przy
ciągał do siebie spojrzenia. Był duży, piętrowy, choć
Roza myślała, że będzie jeszcze większy. Poczuła
ukłucie w piersi, gdy uświadomiła sobie, że oczami
wyobraźni widziała Rosę Garden. Biały dom z ko
lumnami przed wejściem i balkonami przy każdej
sypialni, otoczony kwitnącym ogrodem. Wydobyła
ten obraz z pamięci i przeniosła przez ocean. Po
winna okazać więcej rozsądku.
To była Finlandia, a nie gorąca Georgia ze swo
imi tradycjami Stanów Południowych.
Drzwi wejściowe były wielkie, jak w wielu do
mach bogaczy. Biedacy powinni poczuć się mali
i nic nie znaczący przed takimi drzwiami i prowa
dzącymi do nich schodami.
Okien, podzielonych na małe szybki, było wiele.
- No, no - rzucił Mattias trzymający śpiące dziec
ku na każdym ramieniu. - Nasz przyjaciel Hugo
mieszka w wielkim stylu!
- Boże jedyny! - westchnęła Liisa.
Roza nie próbowała nawet udawać zachwytu.
Ciekawa była, co oni by powiedzieli, gdyby stanęli
przed Blossom Hill z jego aleją i ogrodami wielkimi
jak pola. Ona sama straciła wtedy oddech, a widzia
ła już wcześniej kilka wspaniałych posiadłości. To
był inny świat, tak samo jak ten był inny niż Alta.
- Oto mój dom - oznajmił Hugo Runefelt. Za
uważył, jak różnie reagowali. Reakcja Rozy sprawi
ła mu niespodziankę.
Zeszli na ląd. Mieli przed sobą królestwo Rune-
felta. To nie był dzień jak co dzień, tylko święta
i niedziele całego roku zebrane jednego dnia.
Musieli przejść kawałek drogi, by dojść do domu.
Hugo przepraszał ich, mówiąc, że gości zwykle
podwożą, ale dziś nie zdołał zawiadomić służby.
Mattias zerknął z ukosa na Rozę i Liisę. Trudno
mu było zachować powagę, gdy Hugo zapominał
się i przemawiał pompatycznie. Zmieniał się wraz
ze zbliżaniem się do domu. W Finnmark był odprę
żony. Tam nikt nie miał żadnych oczekiwań co do
jego osoby.
- Bagaże zostaną przyniesione! - obiecał ich go
spodarz.
- Dobre i to - rzucił cicho Mattias, ale tylko on
i Liisa się zaśmiali.
Gdy podeszli bliżej, Roza dostrzegła, że ogród
stanowi właściwie las złożony z drzew liściastych.
Liście już opadły i leżały na ziemi, tworząc jakby
kołdrę ze ścinków w kolorach żółtym, brązowym
i czerwonym. Gałęzie były prawie nagie, spomiędzy
nich prześwitywało niebo. Roza zauważyła, że
w tym lesie panuje dziwny porządek, jakby drzewa
rosły w zaplanowanych miejscach. Z pewnością nie
obyło się bez pomocy ręki człowieka.
Pomiędzy gęstymi, ciemnymi świerkami dostrze
gli wieloboczną, białą altanę. Też miała okna o wie
lu małych szybkach, a właściwie okna stanowiły jej
ściany. Stała na małym wzniesieniu zarośniętym
krzewami różanymi, które także przybrały kolory
jesieni. Wydawało się, że altanę otaczał pożar liści
i owoców róż.
- Żałujcie, że nie zobaczycie róż - westchnął Hu
go, który śledził spojrzenie Rozy. Uśmiechnął się.
Cieszył się, że ona docenia to, co najważniejsze. To
jeszcze mocniej ich wiązało jako krewnych. - Zu
pełnie jakby to miejsce zostało stworzone z myślą
o tobie. Tutaj wszędzie są róże. Moja prababka ko
chała je. Także moja babka nauczyła się je doceniać.
Pewnie byłaby zadowolona, że jej wnuczka nosi
imię jej ulubionego kwiatu.
- Mnie nazwano po kolejarskich różach - rzu
ciła Roza, odrywając go od jego romantycznych
wyobrażeń. Nie chciała być brutalna, ale jej słowa
cięły niczym nożem: - Rallarrosa. Wierzbówka -
wytłumaczyła nieco łagodniejszym tonem, niemal
przepraszająco. - Nad fiordem Alta mało rośnie
prawdziwych róż.
Hugo nie przejął się zmianą tonu głosu Rozy.
Niełatwo się obrażał. W jego kręgach nie zawsze
słuchano słów innych. Opinie rozmówców nie mia
ły znaczenia. A gdy jego bliscy mówili mu coś przy
krego, zbywał to wrażenie, usprawiedliwiając ich
słowami, że na pewno tego nie chcieli. Pan Hugo
Reijo Marcus Runefelt został wychowany w prze
konaniu, że nikt nie chce go zranić.
Hugo wszedł na czele grupy po piętnastu kamien
nych schodach prowadzących do drzwi wejścio
wych. Roza dotykała dłonią rzeźbionej poręczy.
Wokół drzwi biegła listwa z motywami występują
cymi na poręczy. Podobało jej się. Żałowała, że nie
może pokazać tego Joemu. Seamus by nawet nie za
uważył takich detali, ale Joe miał do nich oko. Na
pewno by je skopiował. Roza sądziła, że podobały
by mu się też mosiężne okucia rogów drzwi oraz
ciężka, rzeźbiona kołatka, także z mosiądzu. A na
pewno spodobałyby się Jenny!
Hugo nie potrzebował pukać. Drzwi otworzyły
się same. Wewnątrz stała para starszych ludzi w li
berii. Zaczęli tak wylewnie witać gospodarza, że Ro
za zaczęła się zastanawiać, czy nie udają. Ale gdy
dostrzegła łzy w oczach kobiety, zrozumiała, że na
prawdę go kochają. Nic dziwnego. Hugo nie wyglą
dał na człowieka, który źle traktuje służbę.
Przedstawił swoją nowo odnalezioną rodzinę
Marji i Pekce.
- A to moja rodzina na tej wyspie - powiedział
serdecznym tonem, obejmując siwiejącą Marję ra
mieniem. - Oni pracowali już dla mojego ojca.
- Wtedy było tu oczywiście o wiele więcej służ
by! - powiedziała później Marja w zaufaniu.
Pomagała Rozie rozpakowywać skromny doby
tek, który wzięła ze sobą. Jeśli Marja mogła mieć ja-
kies uwagi na temat jej ubrań, nie wypowiedziała
ich na głos ani nie dała nic do zrozumienia wyra
zem twarzy. Miała takt. Tutaj nikt nie obmawiał
pracodawców, tego Roza była pewna.
- Ależ tu był ruch w czasie rządów młodego pana
Henrika! Kristina, jego żona, była radosna i towarzy
ska. Rozpieszczona jedynaczka, ale miła. Byli tak za
kochani, że trudno tego nie pamiętać! Ale Hailuoto
tak działa na młodych... Napełniali dom gośćmi. Nie
tylko właściwymi osobami z właściwych rodzin, ale
także artystami. Pomiędzy Oulu a Hailuoto bardzo
często kursowały stateczki. Młodzi Runefeltowie
urządzali wspaniałe, niezwykłe przyjęcia. Wszyscy
czekali na zaproszenie, mało kto odmawiał. Ludzie
przyjeżdżali nawet chorzy! Lato mijało jedno po dru
gim jak sen! W ciepłe noce wieszano lampiony na
każdym drzewie. Przyjęcia pod koniec lata zawsze
urządzano na zewnątrz. Róże kwitły jak szalone,
a ich zapach dochodził aż nad morze. - Zaśmiała się
cicho i mrugnęła do Rozy. - Jestem pewna, że Hugo
został poczęty w altanie po jednym z takich wspa
niałych przyjęć. Altana to niezwykłe miejsce... - Zni
żyła głos do szeptu: - Kryje w sobie wiele tajemnic.
A czasem jakby je szepcze... Można zamknąć oczy
i stać się częścią zdarzeń z przeszłości. Ale gdy je
otworzysz, nic nie zostaje w pamięci. - Uśmiechnę
ła się ciepło. - Masz przystojnego męża. Weź go któ
rejś nocy do altany! Światło księżyca też nie zawa
dzi... - Zreflektowała się nagle: - Przepraszam,
pewnie nie powinnam tak gadać!
Roza pokręciła głową z uśmiechem.
- Po prostu bardzo mi się spodobałaś - wyznała
szczerze Marja. - Wiem, jak mocno Hugo pragnął od
naleźć krewnych. Tak kocham tego chłopaka! - Ona
sama mogła być starsza od niego o pewnie dziesięć
lat. - Staję się poufała, gdy nie mamy gości - zapew
niła Marja. Nie chciała, by Roza ją źle zrozumiała.
Marja polubiła Rozę od pierwszego wejrzenia,
jednak jej jeszcze nie znała. Bardzo rzadko zawo
dziło ją pierwsze wrażenie, ale zawsze tak się mo
gło zdarzyć.
- Was nie traktuję jako gości. Jesteście rodziną.
Tu jest wasze miejsce. Pekka i ja mamy ośmiu sy
nów i trzy córki, ale mówimy, że mamy dwanaścio
ro dzieci. Cały tuzin, tak powinno być. Traktujemy
Hugona jak syna. Pozostałe dzieci wyfrunęły
z gniazda. My tu jesteśmy i będziemy się nim opie
kować. - Westchnęła smutno. - Cieszę się, że was
odnalazł. Wiele dla niego znaczy, by to miejsce po
zostało w rodzinie. A skoro nie ma nikogo ze stro
ny ojca, to doprawdy szczęście, że odnalazł was.
A ty jesteś niezwykle podobna do tej, której portret
wisi w kamiennym domku!
- Kamiennym domku? - powtórzyła Roza bez tchu
Dłonie Marji zatrzymały się wpół ruchu.
- A więc nie wiesz! - wykrzyknęła, powracając do
strzepywania jednej ze spódnic Rozy. - Rozumiesz,
on nigdy nie mieszkał w domu. Brat Marii z Hailu-
oto. Tak ją nazywali: pani Maria z Hailuoto. Otrzy
małam imię po niej. Moi rodzice tu pracowali
i dziadkowie też. Służyli jej i panu Williamowi. To
miejsce należało do matki pana Williama. Hugo
pewnie ci o tym też opowie, ale nie szkodzi wysłu
chać dwa razy, prawda? - Nabrała powietrza. -
A może mówię za dużo?
- Nie - zaprotestowała Roza. Polubiła Marję
i miała wrażenia, że z wzajemnością. - Chętnie po
słucham.
- On mieszkał po drugiej stronie wyspy - zaczę
ła Marja. - Za lasem. Stąd nie widać tego domku,
prowadzi do niego ścieżka. To ładny spacer. Znaj
dziesz ścieżkę, gdy miniesz altanę. Mówili, że on lu
bił przychodzić tam nocą, gdy nikt go nie mógł zo
baczyć. Twarz zniszczył mu jakiś wybuch. Cierpiał
z tego powodu. - Marja zamilkła i popatrzyła na
Rozę. Wyglądało na to, że nie jest pewna, czy po
winna to powiedzieć, ale doszła do wniosku, że go
rzej będzie, jeśli przemilczy. - Przykro mi, że ty też
masz blizny - powiedziała. - Wydaje się, że ogień
stanowi przekleństwo waszej rodziny...
- To było co innego - wytłumaczyła pobieżnie
Roza. Zainteresowanie Marji nie speszyło jej. Jej
wzrok nie był tak natarczywy jak spojrzenia, które
nauczyła się ignorować.
- Kamienny domek należał do mistrza Axela -
mówiła dalej Marja. Wiedziała, że Roza opowie jej
swoją historię, kiedy poczuje, że już przyszła pora.
To była kwestia zaufania. - Wszystko stoi w nim
tak, jak pozostawił. Używano go kilka razy jako
domku gościnnego, ale ludzie nie czuli się tam mi
ło. W kamiennym domu mistrza Axela panuje
ogromny smutek.
Roza kilkakrotnie powtórzyła jego imię.
- Nazywano go też inaczej: mężczyzna w masce -
dodała Mar ja. - Ale tutaj był Axełem.
- Miał na imię Ailo.
- Prawie tak łagodnie, jak go sobie wyobrażałam. -
Pod surowym wyrazem twarzy Marji kryło się wiele
ciepłych uczuć. - Musisz zobaczyć jego dzieła. Są
wspaniałe. Rysunki, obrazy, prace w srebrze. Są ni
czym z bajki. I twierdzę to ja, która nie mam pojęcia
o sztuce. Ale wiem, co mi się podoba i co uważam za
ładne! Wielka szkoda, że nie żył dłużej i nie stworzył
więcej pięknych rzeczy. Świat byłby lepszy. Nazwij
mnie starą nudziarą, ale ja w to wierzę.
Wypakowała już ubrania Rozy i Mattiasa. Torba
z rzeczami dzieci leżała w pokoju obok. Pomiędzy
nimi były drzwi. Mar ja powiedziała Rozie, że za
wsze używano go jako pokoju dla dzieci.
- W tym pokoju, w którym jesteśmy, nocowała
siostra pani Marii, gdy była u niej z wizytą - rzuci
ła Mar ja, uśmiechając się domyślnie. - Pomyślałam
sobie, że zainteresuje cię to.
Pokój stał się od razu inny. Roza rozejrzała się
dokładniej. Tapeta w drobne kwiatki stała się jesz
cze ładniejsza. Zaraz potem się zreflektowała. Tape
ta nie mogła być tą samą, na którą patrzyła Ida mo
że sto lat temu.
- Meble są te same - dodała Mar ja, znikając w po
koju dziecinnym.
Roza usiadła na szerokim łóżku wykonanym
z ciemnego drewna i pogłaskała obramowanie
opuszkami palców. To było niezwykłe uczucie. Nie
odważyła się zamknąć oczu z obawy, że pod powie-
kami ujrzy matkę Natalii. Bała się, że obraz pozo
stanie, gdy otworzy oczy. Ogarnął ją przedziwny
stan ducha. Nie była w stanie normalnie oddychać.
Ida...
Chodziła po tej podłodze. Może opierała się
o framugę okna i wyglądała w zadziwieniu. Krajo
braz z jej rodzinnych stron niepodobny był do te
go tutaj. Jej dom był na pewno podobny do domu
Rozy w dolinie Aha.
Ida tu spala.
Może się kochała...
Na pewno się kochała, uśmiechnęła się Roza ze
zrozumieniem. Roza wierzyła, że także Ida, córka
Reijo, otrzymała swoją dawkę gorącej krwi kobiet
z jej rodziny. Nie mogła spędzić tu miesięcy bez ko
chania się z Sedolfem. W tym łóżku leżeli spleceni
ramionami i nogami. Te ściany słyszały ich jęki peł
ne rozkoszy.
Te ściany powinny słuchać jej i Mattiasa...
Roza zamknęła oczy.
Walczyła z płaczem, dopóki nie stał się tylko ścis
kaniem w gardle. Łzy nie popłynęły.
Na ładnej komodzie stojącej przy ścianie bez
okien i drzwi stała lampa z brązowym szkłem. Pew
nie dawała ciepły, słoneczny blask, gdy się ją zapa
lało, pomyślała Roza. Przesunęła w roztargnieniu
palcami po błyszczącej, srebrnej podstawie lampy.
Nagle zatrzymała dłoń. Jej wzrok odnalazł wyryte
tam lecące ptaki i kwitnące kwiaty rosnące tylko na
płaskowyżach z jej rodzinnych stron! Drobne kwia
ty północy i zrywające się do ucieczki ptaki.
Już nie mogła powstrzymywać łez. To było praw
dziwe! Oni istnieli naprawdę! Nie byli tylko boha
terami opowieści babki Lei czy jej własnych wizji.
Istnieli naprawdę.
Spędzili jakąś część życia pomiędzy tymi ścianami.
To była jedna z prac Ailo.
Roza podziwiała ją jeszcze przez chwilę. Nie
mogła się dostatecznie nasycić ani patrzeniem, ani
dotykiem. Jeszcze jakaś jej część umysłu nie mogła
uwierzyć, że to dzieje się naprawdę. Że ona to prze
żywa. To jakiś sen!
Już zdołała zapomnieć męczące tygodnie podróży.
Wreszcie zebrała się w sobie i opuściła swój pięk
ny pokój. Korytarz miał wiele drzwi po obu stro
nach. Pod koniec widać było schody. Myśli Rozy
bezwiednie powędrowały na zachód, przez ocean,
aż do Stanów Południowych.
Roza starała się pozbyć natarczywych obrazów
z czasów, o których nie chciała już myśleć. Pragnę
ła pamiętać tylko ludzi, nie ich domy. Tylko ludzi.
Ale łatwo jej przyszło porównanie. Wnętrze tego
domu przypominało domy w Georgii. Czuła się,
jakby przyjechała z wizytą właśnie tam, ale bez tam
tejszych ciemności i ciężkiego gorąca.
Zeszła powoli ze schodów, sunąc dłonią po po
ręczy. Hol był duży, niemal zbyt duży jak na ten
dom. Ze środka sufitu zwieszał się żyrandol z łojo
wymi lampkami. Płomyki migały zza grubego
szkła. Roza domyślała się, że może być weneckie,
robota była piękna. Jenny i Joe zamówili sobie coś
podobnego, choć żyrandol na Rosę Garden i tak
ustępował żyrandolowi na Blossom Hill, u Jordanów.
Ściany stanowiły tło dla niezliczonych obrazów
przestawiających martwe natury. Poza tym dom był
pełen lamp. Stały na licznych stolikach, wszystkie
zapalone. Hol robił wrażenie kościoła. Rozie spodo
bało się to. Zapragnęła oświetlić swój własny dom.
Chciałaby mieć więcej lamp wokół siebie.
Poza tym stało tu dużo srebrnych przedmiotów.
Wazy, puchary, misy. Na jednej ze ścian same ko
biece profile w srebrnych ramkach. Okrągłe, owal
ne, kanciaste, tworzyły jakby gwiaździste niebo.
Ostatnia ściana przyozdobiona była jednym,
wielkim obrazem. Rozie zabrakło tchu, gdy na nie
go spojrzała, choć wiedziała, że nie może być dzie
łem Ailo. On nie namalowałby takiego obrazu. Po
mysły, które nosił w sercu, musiały być inne. Ailo
wyrósł pod niebem o wiele chłodniejszym od tego,
które namalowano nad tym obcym lasem ze
sztucznie wyglądającą polaną. Jeden łoś leniwie su
nął pomiędzy drzewami. Kolory nie pasowały do
Norwegii ani Finlandii. Były zbyt ciepłe. Nawet
najcieplejszy dzień czerwcowy nie mógłby tak wy
glądać w tej części świata.
Na zielonej polanie siedzieli piękni ludzie w ład
nych ubraniach i jedli. Niektórzy flirtowali pod
parasolkami. Wyglądali na bogatych, leniwych
i nieprzydatnych. Z ich rąk jadły dzikie zwierzęta.
Scena wydawała się nierzeczywista. Malarz pewnie
nigdy nie widział dzikich zwierząt. I na pewno nie
lubił lasu.
Usłyszała głosy dochodzące z jednego z pokojów.
Gdy otworzyła drzwi, ujrzała pomieszczenie o ścia
nach wypełnionych książkami. Pośrodku stało kil
ka mebli o skórzanych obiciach. Na kominku palił
się ogień. Matti i Lily biegali od ściany do ściany
i dotykali kolorowych grzbietów grubych książek.
Mattias zrobił dla niej miejsce obok siebie na so
fie. "Wyglądał, że się dobrze czuje w tym otoczeniu.
Liisę natomiast wciąż przepełniał nabożny podziw.
Wzdrygała się na każdy dźwięk. Swój kieliszek
z sherry odstawiła na mały stolik pomiędzy krze
słem, na któym siedziała, a sofą. To nie był jej świat.
Roza przyjęła kieliszek, który nalał dla niej Hu
go. Poczuła ciężar kryształu. Dostrzegła wyryty
monogram: inicjały W i M splecione razem przez
R. Litery były kręcone i ładne. Brzeg kieliszka po
łaskotał ją w wargi.
- Masz rację - rzucił Hugo.
Jego spojrzenie zyskiwało specjalny blask, gdy pa
trzył na Rozę. Cieszył się jej radością i tym, że zauwa
żała piękno otoczenia. Nie miał pojęcia, skąd ona zna
ła się na cennych przedmiotach i wspaniałych domach,
ale doceniał to. To jeszcze bardziej predysponowało ją
do przejęcia tego miejsca, które kochał ponad życie.
Pragnął, by przeszło w ręce kogoś, kto rozumiał jego
wartość nie tylko finansową, ale i uczuciową. Dobrze,
że zgodziła się przyjechać. Hugo widział, że Hailuoto
już przemawia do Rozy Samuelsdatter.
- To kieliszki moich dziadków. Williama i Marii
Runefeltów.
- Nigdy nie sądziłam, że dotknę czegoś, czego oni
dotykali - wyznała Roza.
- A więc widzisz - powiedział Hugo - że więk
szość z tego, co posiadam, jest także w pewien spo
sób twoja. Już jest. Może cię to skłoni do zmiany
zdania?
- Może - przyznała szczerze Roza.
- Musisz zobaczyć jeszcze więcej - odparł Hugo
Runefelt.
6
- Pewnie chcesz iść tam sama? - spytał Mattias,
unosząc palcem podbródek Rozy.
Stali blisko siebie w wielkim holu. Właśnie dlate
go, że był wielki, skłaniał ich do bliskości. Łatwo się
poczuć samotnym w takim pomieszczeniu.
- Nie chcę się narzucać - zapewnił ją. - Po pro
stu chciałbym to z tobą dzielić.
Roza odwróciła wzrok. Mattias już jej nie doty
kał. Jej całe ciało było napięte. Pewnie tak się może
czuć wierzbowa gałązka na wiosnę: pełna soków
i gotowa na wystrzelenie pąkami.
Prawie nie spała w nocy. Mattias o tym nie wie
dział. Zachowywała się cicho, a on zawsze miał
mocny sen. Roza siedziała w oknie, patrząc przez
cienkie, koronkowe firanki, których nie miała serca
zasłonić ciężkimi zasłonami.
- Nie chcę ci przeszkadzać - dodał.
No to dlaczego jej przeszkadza? Nie rozumiała,
dlaczego czekał tu na nią i złapał w objęcia. Mógł
by po prostu pozwolić jej pójść z Hugonem.
- Liisa opiekuje się dziećmi - rzucił jeszcze.
Miała ochotę mu odpowiedzieć, by poszedł i po-
opiekował się trochę swoim synem, ale nie powinna
być niemiła wobec Mattiasa. Nie zasługiwał na to.
Złoty ptaszek grzał ją w szyję. Nie zdjęła go od
czasu, gdy Hugo zawiesił go jej wtedy, na schodach
domu. Roza czuła się silna, gdy go nosiła. Chronił ją.
Kroki na schodach nie należały do Hugona. Był
to Pekka. Jego szczupła twarz miała nieprzeniknio
ny wyraz. Roza nie pojmowała, jak gadatliwa Mar-
ja mogła wyjść za takiego milczka, ale może jednak
przeciwieństwa się przyciągają? Pekka przypominał
wyciągnięte z korzeniami drzewo, które pozornie
żyło, a jednak usychało.
- Pan Hugo nie jest w stanie iść z wami - powie
dział niczym wyuczoną lekcję.
-Źle się czuje? Mam go odwiedzić? - spytała Ro
za szybko.
Sługa pokręcił głową. Wyraz jego twarzy nie
zmienił się ani odrobinę.
- Posłaliśmy po doktora do Oulu. To osobisty le
karz pana. Zaufany. Ty nic tu nie pomożesz.
- Pekka nie rozumie! - sprzeciwiła się Roza, pró
bując minąć służącego, który stał niczym wbity
w schody. Nie puścił jej, łapiąc za obie poręcze.
Spojrzał jej w oczy.
- Pan prosił powiedzieć Rozie, że ona nic tu nie
pomoże. Ma się nie martwić.
Jaśniej nie można było przekazać odmowy. Roza
westchnęła. Chciała, by pozwolono jej spróbować.
W pewien sposób polubiła Hugona Runefelta. Był
trochę dziwaczny, ale wyraźnie odczuwała łączące
ich pokrewieństwo.
Mattias chwycił ją za ramiona i pociągnął z naj
niższego schodka, na który weszła.
- Hugo ma prawo decydować! - powiedział.
Pekka wyjął klucz i podał Mattiasowi. Zwracał się
do niego, a nie do Rozy pewnie z dawnego przy
zwyczajenia. Kobiety według niego stały niżej od
mężczyzn.
- To klucz do kamiennego domku - rzucił krót
ko. - Pan Hugo pragnie, by go Roza obejrzała. Ła
two tam trafić. Ścieżka zaczyna się przy altanie. Nie
można się zgubić.
- Raczej nie powinniśmy się teraz oddalać -
stwierdziła Roza.
- Uważam, że powinniśmy zrobić to, co mówi
Hugo, moja Rozo - sprzeciwił się Mattias, zaciska
jąc w dłoni klucz. - Pójdę z tobą. Nawet jeśli nie znaj
dziemy tego miejsca, zrobimy sobie ładny spacer. Po
trzebujesz nieco rumieńców na twarz, moja słodka!
Uszczypnął ją pieszczotliwie w prawy policzek.
Roza nienawidziła, gdy mówił jej, co ma robić.
Chętnie by mu się sprzeciwiła, choćby dla zasady.
On nie jest jej panem i władcą, bez względu na to,
co inni myśleli!
- Pan Hugo wspomniał o srebrnej misie, która
tam stoi - odezwał się Pekka i odchrząknął. Nadal
zwracał się do Mattiasa, mimo że uwaga pana doty
czyła Rozy. - Chyba stoją w niej fiołki. To Mar ja
dba o to, by w kamiennym domku zawsze były
świeże kwiaty. Może to ona powinna wytłumaczyć,
gdzie stoi. Ja nie byłem tam już kilka lat. Pan Hu
go mówi, że nie można się pomylić. To srebrna mi
sa z fiołkami. Należała do właściciela gospody
w Kengis. Roza powinna zrozumieć.
1^
- Knut - powiedziała Roza. - Brat Mai i Idy.
- Powiedział, że macie wziąć tę misę. To jest bar
dzo ważne. Pan sam chciał ją dziś dać Rozie, ale nie
może...
Roza pokiwała głową.
- Srebrna misa z fiołkami. Na pewno znajdziemy.
Nie rozmawiali wiele, idąc najpierw przez park,
a potem przez las. Początek ścieżki był tak łatwy do
znalezienia, jak twierdzili Hugo, Pekka i Marja. Naj
wyraźniej ktoś utrzymywał tę ścieżkę w porządku.
Mało prawdopodobne było, że chodzono nią tak
często. Ze służby pracowali tu tylko Marja i Pekka.
Nie wyglądało na to, by Hugo przejął tradycje ro
dziców i urządzał na wyspie huczne przyjęcia.
- To wzruszające, że wyrywają mchy i trawę, by
zadbać o ścieżkę, którą nikt nie chodzi - odezwał
się Mattias.
- Pewnie to dla nich ważne - odparła Roza.
- Nie pozwoliłbym ci iść tu samej.
Ona też by nie chciała. Czuła cień wdzięczności
do męża, ale nie chciała mu tego powiedzieć.
- Sądzisz, że źle z nim? - spytała, by zmienić temat.
- Skąd mam wiedzieć? Zwykle to ty wiesz takie
rzeczy.
Nie musiał tego mówić. Ale Roza wiedziała, że
ma rację. Nie lubiła zadawać pytań, ale czuła się
bezradnie i obco. Była tu obca.
- Jak myślisz, co mu jest?
Gdy Mattias nie odpowiadał, rzuciła:
- To przypomina nieco to, co widywałam u nie
których pracowników z Kopalni...
- No właśnie. Chyba dobrze podejrzewasz, co
może mu być. Oboje wiemy, że ma rację, mówiąc,
że jego czas jest ograniczony.
- Może nie powinniśmy byli tu przyjeżdżać.
- Naprawdę tak myślisz?
Pokręciła głową.
Uczucie obcości wzmogło się, gdy nagle ujrzała
przed sobą kamienny domek. Był niemal całkiem
ukryty przez las, który dochodził aż do murów.
Gdyby nie to, że była jesień, mogliby go minąć.
W lecie musiał całkiem ginąć w liściach.
- Coś takiego! - wykrzyknęła.
Mattias postał z nią przez chwilę, po czym uścis
nął ją i minął. Długimi krokami podszedł do drzwi
domku i włożył klucz do zamka. Przekręcił ze
zgrzytem. Musiał lekko unieść drzwi za klamkę, by
puściły. Roza czekała, aż otworzy.
- Zupełnie jakbym włamywała się do cudzego do
mu - powiedziała, wchodząc. - Czuję, że nie mam
do tego prawa.
- Spójrz na to tak - rzucił Mattias lekko - że któ
regoś dnia to będzie należało do ciebie!
Roza wolała o tym nie myśleć.
- Tutaj może się tylko dobrze czuć osoba, która
nie lubi pozłoty, ozdób i wielkich pokoi - stwier
dził Mattias, szybko ogarniając pomieszczenie spoj
rzeniem. - Piec wygląda przynajmniej na solidny -
przyznał, poklepując kafelki.
- Ailo musiał się tu dobrze czuć - powiedziała
Roza, dotykając kamiennych ścian.
- Pewnie marzł tu zimą. - Mattias zwracał uwa-
gę na takie kwestie. Spojrzał na ściany. - Kochanie,
masz tutaj całą rodzinę!
- Na pewno nie on to oprawił - stwierdziła, pod
chodząc bliżej.
To były inne szkice niż te, które Hugo zabrał ze
sobą do Norwegii. Na ścianie wyglądały jakby nie
na miejscu, a zwłaszcza nie w szerokich, pozłaca
nych ramach. Roza zrozumiała jednak, że ktoś
chciał złożyć w ten sposób hołd i artyście, i przed
stawionym postaciom. Czarne kreski na papierze za
szkłem zaczynały blednąc, ale nadal można było
bez trudu rozpoznać osoby.
- Ida - powiedziała Roza, muskając ramę portretu.
Twarz Idy patrzyła na nią jak żywa. Jej spojrze
nie było niczym prawdziwe. O wiele wyraźniej ar
tysta przedstawił detale, jak zadarty nosek, rzęsy,
brwi. Także Ida miała brwi w kształcie skrzydeł pta
ka. Usta z wysuniętą, jakby w nadąsaniu, dolną war
gą, ale z kącikami uniesionymi leciutko w górę. Ailo
na pewno widział tę jej minę wiele razy. A włosy
spływały falą. Roza wiedziała, że były rude jak jej
własne, ale mimo to nie uważała, że jest podobna
do Idy. Nigdy nie była tak piękna. Nigdy nie posia
dała takiej iskry życia.
- Widać tu czułość - powiedział Mattias, obejmu
jąc Rozę od tyłu i splatając dłonie na jej brzuchu.
Już nie przeszkadzała jej jego obecność. Nie wy
dawał się natarczywy. Nie udawał, że rozumie. Ro
za wiedziała, że się stara, ale że nie rozumie.
- Ale jest tu też żartobliwy rys - dodał i wpatrzył
się z bliska w portret.
- I ból - stwierdziła Roza.
- A może tylko sobie to wszystko wymyślamy,
kochanie, bo znamy ich historię? Twoja wyobraź
nia mnie zaraziła.
- Wiem, że mam rację - nie poddawała się Roza. -
Tak samo, że jego ból pozostał pomiędzy tymi ścia
nami.
- Słuchałaś Marji - powiedział Mattias czule, ca
łując ją we włosy.
- On nigdy nie przestał jej kochać - twierdziła
Roza. - To ładne i niezwykle smutne.
- A tu znowu ojciec. - Mattias przeciągnął żonę
do portretu ojca Ailo. Mikkal miał na sobie skórza
ny kaftan i odświętny pas ozdobiony srebrem. Stał
przed jurtą. Obok niego widniał fragment sań,
w dłoniach trzymał rzemień. Była zima. Twarz Mik-
kala wydawała się zamknięta, wręcz odpychająca.
Roza wiedziała jednak, że to nie była prawda. On
był miły. Na rysunku syna zdradzały to tylko usta.
- Raija - uśmiechnął się Mattias na widok rysun
ku wiszącego tuż obok. Ich ramy się niemal doty
kały. Stanowiły parę, jak przedstawione na nich po
stacie. - Wygląda na starszą niż na tym rysunku
z domu - zauważył.
Roza zamrugała powiekami, by odgonić napły
wające łzy, i oparła się o męża. Potrzebowała teraz
jego ciepła. Tak by chciała znać Ailo! Za mało o nim
jej opowiedziano. Te rysunki zdradzały, że był oso
bą, która widziała i rozumiała. Tyle wystarczało, by
być porządnym człowiekiem. Poza tym nosił w so
bie wiele miłości. Widziała to w sposobie, w jaki ry-
sował osoby, które kochał. I w tym, ile ich było. To
też mówiło o nim wiele.
- On taką ją widział, Mattias. I chyba miał rację,
że taka była.
- Taka samotna?
- Taka sama - poprawiła go. - Sama ze sobą. Uwa
żam, że się pogubiła w sobie. Zawsze miała kogoś
obok siebie, ale nie sądzę, by jej to kiedykolwiek wy
starczało. Raija zawsze czegoś szukała. Czegoś więcej.
Prababka jej prababki także została przedstawio
na w zimowym krajobrazie. Stała samotnie na
otwartej przestrzeni, w padającym śniegu i zamieci.
Głowę miała owiniętą szalem, jednak włosy wydo
stały się spod niego i unosiły się, szarpane wiatrem.
Przypominały skrzydła kruka.
- Musiał wyobrażać sobie tę chwilę, gdy pozosta
wiono ją w rodzinie Mikkala - zastanawiała się Ro
za. - Może na całe życie pozostała tą małą, przera
żoną dziewczynką. Zostawioną sobie samej, oddaną
pod opiekę obcym. Wszystko wokół niej było nie
przyjazne. Była sama.
- Zmyślasz! - uśmiechnął się Mattias. - Jesteś pew
na, że nie pochodzisz od tego, kto to rysował? Wy
daje mi się, że twoja wyobraźnia jest równa jego.
- Czuję z nim pokrewieństwo - przyznała. - Ale
to przecież nieprawda.
- Ja żartowałem - mruknął Mattias.
- Wiem - odparła. - Ale ja mówię to na poważnie.
Mattias zmarszczył brwi. Zaniepokoił się, że mo
że Roza znów chce pogrążyć się w mrocznych my
ślach, do których miała skłonności. Po przyjeździe
tutaj nie był już taki pewien, że należało udawać się
w tę podróż. Nie chciał przyznawać tego przed Rozą,
ale uważał, że na wyspie panuje melancholia. Nie tyl
ko niemy smutek w tym domku ukrytym w lesie, ale
coś jeszcze, co wyczuwał i w głównym domu pana
Hugona Runefelta. Coś jakby tęsknotę ukrytą po
między ścianami. A to, co najbardziej przerażało
Mattiasa, to uczucia obecnych jego mieszkańców.
Nie dawne wspomnienia, jak uważała Roza. W Hu
gonie był ból i smutek. Także i w parze starych sług,
którzy traktowali go jak syna. Mieszkańcy białego
pałacu na Hailuoto nie czuli się najlepiej na świecie.
- Nie powinniśmy poszukać tej cholernej misy? -
rzucił nagle, przerywając własne myśli.
- Misa...
Roza niemal o niej zapomniała. Ważniejsze było
poznawanie twarzy przodków. Zaczynała je bar
dziej rozumieć, gdy patrzyła na nie oczami samot
nego Ailo, syna Mikkala.
Nie musieli długo szukać. Misa stała na stoliku
przy oknie. Rzeczywiście były w niej fiołki, choć już
nieco zwiędłe. To kwiatki, które nie nadają się do
bukietu. Powinny cieszyć oczy, rosnąc w naturze.
Mattias szybko załatwił sprawę, wyrzucając fioł
ki za okno wraz z odrobiną wody, która pozostała
na dnie. Wytarł wnętrze misy skrajem kurtki.
- Prosię! - wykrzyknęła Roza.
Zaśmiał się z łobuzerską miną.
- Trzeba ją wyczyścić - stwierdził, unosząc misę
ku światłu. Na zewnątrz gładka i lśniąca, w środku
miała zielone i brązowe linie, którym winne były
woda i stojące w niej kwiaty. - Są tu ptaki i kwiat
ki - zauważył. - Wydaje się, że kolega bardzo je lu
bił. Pewnie tęsknił za płaskowyżami. Ten las pew
nie był dla niego za ciasny, nie uważasz?
- Pewnie tak - zgodziła się Roza i niespodziewa
nie zadrżała. - Wracamy?
- Przecież dopiero przyszliśmy!
- Możemy tu jeszcze wrócić innym razem.
Roza już wyszła, więc się nie sprzeciwiał. Nie
spytał też, dlaczego tak jej się zaczęło spieszyć. Le
piej nie wnikać w jej mroczne nastroje. Tutaj, na tej
wyspie, Mattias zaczął się obawiać jej wizji. Wy
szedł za nią, dzierżąc srebrną misę pod pachą,
i zamknął drzwi na klucz. Rozę widział już tylko ja
ko wyprostowaną sylwetkę w niebieskim stroju da
leko w lesie. Musiał podbiec, by ją dogonić. Ale nie
zachęcał jej, by powiedziała, co ją tak wystraszyło
w kamiennym domku.
- Wszystko stoi tu na głowie - przywitała ich
Liisa.
Siedziała z dziećmi na dużym trawniku pomiędzy
domem a żywopłotem odgradzającym go od morza.
Wyglądało na to, że czeka na Rozę i Mattiasa.
- Marja wróciła z miasta z doktorem. Zaraz po
tem przybił mały stateczek i wysiadł z niego męż
czyzna. Pekka nie chciał go wpuścić.
- Nic dziwnego, że nie życzą sobie gości, gdy stan
Hugona się pogorszył - rzekł Mattias, kręcąc głową. -
Wy, kobiety, musicie robić dramat z prostych rzeczy!
- To coś więcej - zapewniła Liisa. - O wiele wię-
cej. Gdybyście słyszeli, jak na siebie krzyczeli! On,
ten obcy, i Pekka!
- No teraz to na pewno przesadzasz! - stwierdził
Mattias stanowczo. - Nie potrafię wyobrazić sobie
poczciwego Pekkę krzyczącego na kogoś!
- Wiem, co słyszałam! - Liisa przejechała dłonią
przez twarz. Świeże powietrze sprawiło, że rumień
ce powróciły jej na policzki. Mimo że wyglądała na
zaniepokojoną, wydawało się, że wyprawa do Fin
landii jej posłużyła. Ust nie trzymała już tak zaciś
niętych, a pleców wyprostowanych. - Mógłbyś
pójść z synem na brzeg morza. Marudził o to, a ja
odmówiłam. Nie chcę brać na siebie takiej odpowie
dzialności. Za dużo tu miejsca! Zbyt wiele nowego!
Mattias włożył misę w dłonie Rozy.
- Dasz sobie radę? - spytał, poważnie spoglądając
jej w oczy.
Pokiwała głową niezbyt przekonywająco, ale nie
poprosiła, by został. Uciszył więc wyrzuty sumie
nia, pocałował ją lekko w czoło i szybkim krokiem
poszedł w kierunku dzieci. Akurat go zauważyły
i z piskiem zaczęły ku niemu biec. Hałasowały tak
głośno, że rzeczywiście dobrze będzie zabrać je na
brzeg, na tyle daleko od domu, by ich mewie wrza
ski nikomu nie przeszkadzały. Lepiej, by Hugo miał
spokój. Mattias porwał Lily i okręcił wysoko wokół
siebie. Śmiała się, zachwycona, a Matti plątał się
przy nogach ojca, wołając, że i on chce latać. Za ży
wopłotem Mattias postawił Lily na ziemię i pod
niósł swojego syna na przejażdżkę karuzelą.
- Ależ on ma rękę do dzieci - westchnęła Liisa. -
Dlaczego u mężczyzn to tak niesprawiedliwie roz
dzielone?
Roza wzruszyła ramionami. Dla niej było oczy
wiste, że Mattias dobrze się dogaduje z ludźmi
w ogóle, nie tylko z dziećmi. Zawsze był taki. Ni
gdy nie znała innego Mattiasa. No ale rzeczywiście
różnił się od Olego...
- I te wszystkie pocałunki i uściski, których ci nie
szczędzi... - Liisa pokręciła głową. - Nawet nie
umiem sobie wyobrazić, jak się przy tym można
czuć. Tak dawno temu Ole był we mnie zakochany,
albo coś w tym rodzaju. Nie wiem, czy naprawdę był
zakochany. Może przez chwilę sam w to uwierzył.
I wtedy był opiekuńczy, choć nie tak, jak Mattias. To
chyba wspaniale. Nie umiem sobie tego wyobrazić...
- Tak - powiedziała Roza, ściskając srebrną mi
sę. - To rzeczywiście trudne.
Popatrzyła w ślad za Mattiasem i dziećmi. Gdy
zmrużyła oczy, mogła nieomal pomylić jego sylwet
kę z sylwetką Seamusa. Ale już w to nie wierzyła.
Mattias był wysoki i szczupły, Seamus mocniejszej
budowy i niższy.
Mattias nigdy nie mógłby zastąpić Seamusa.
- Nie, pewnie nie możesz sobie tego wyobrazić -
powtórzyła i ciężkim krokiem poszła w stronę domu.
7
Pekka pojawił się jakby znikąd, gdy tylko Roza
weszła do holu. Spojrzała zaniepokojona na swoje
buty, czy nie naniosła brudu. To pewnie Mar ja
sprzątała ten wielki hol i Roza nie chciała przyspa
rzać jej dodatkowej pracy.
- Na szczęście Roza wróciła! - wykrzyknął Pek
ka z ulgą. Coś zmieniło się w jego kamiennej twa
rzy. - Właśnie miałem iść po was. Pan pyta o Rozę.
Roza odstawiła misę na jeden z małych stolików,
niszcząc misterną kompozycję bibelotów, ale ani
ona, ani Pekka się tym nie przejęli. Pekka niemal
popchnął ją w stronę schodów.
- Czy jest bardzo źle? - spytała.
- Doktor mówi, że pan pewnie nie przeżyje tej
nocy - odparł Pekka cicho.
Właśnie to wyczuła.
Ten wielki ból.
Wołający ją niemy krzyk.
Zebrała spódnice, ale zanim zrobiła pierwszy
krok, drzwi biblioteki otworzyły się i pojawił się
w nich obcy mężczyzna.
- Czy to ona? - spytał przybysz, wpatrując się w Rozę.
- Proszę cię, Ville... - Pekka stanął pomiędzy nie
znajomym a Rozą.
- Czy to ona? - powtórzył pytanie z gwałtowno
ścią, która ją zadziwiła.
- Tak, to krewna pana Hugo - potwierdził Pekka. -
Nie rób awantur, błagam. Ze względu na wszystkich...
- Odwrócił się do Róży. - Niech się Roza nie przej
muje i idzie na górę! Pan pytał o ciebie.
- A co ze mną? - spytał mężczyzna, którego Pek
ka powstrzymywał przed wejściem na schody. -
Dlaczego ona może go zobaczyć, a ja nie?
- Pan nie życzy sobie cię widzieć - uciął Pekka.
Roza chciała zostać i zrozumieć, o co tu chodzi,
ale czuła, że trzeba się spieszyć ze względu na Hu
gona. Przecież to jego wołanie wyciągnęło ją z ka
miennego domku.
Na górze panowała cisza, dochodziły tylko pod
niesione głosy z dołu. Zapukała do drzwi sypialni.
Otworzyła jej Marja. Jej twarz była ściągnięta tro
ską, spojrzenie umknęło przed wzrokiem Rozy.
Ona też słyszała głosy dochodzące z dołu. Przez
twarz przebiegł jej grymas. Wciągnęła Rozę do po
koju i zatrzasnęła za nią drzwi.
- Zabroniłem ci tej podróży - odezwał się starszy
mężczyzna siedzący przy wielkim łożu. Miało balda
chim i ciężkie zasłony, które były odsłonięte tak, jak
zasłony i firanki na oknach. Światło słońca dochodzi
ło do każdego kąta sypialni. - Nie byłeś silny, Hugo,
i przepowiadałem ci to już w zeszłym roku, prawda?
Hugo Runefelt odpowiedział śmiechem przeplata
nym kaszlem. Siedział, wsparty wysoko o poduszki.
- Nietrudno o taką przepowiednię, Arturze, mój
przyjacielu - powiedział ochrypłym głosem. - Obaj
wiedzieliśmy, że to tak się skończy. Ale przyznaję,
że tobie udało się lepiej określić czas niż mnie.
Z drugiej strony to ty jesteś lekarzem i nie miałbym
do ciebie takiego zaufania, gdybyś się pomylił...
Doktor zaśmiał się serdecznie.
- Ona już jest - odezwała się Marja cichym gło
sem, prowadząc Rozę w stronę łoża.
Hugo próbował się jeszcze bardziej podnieść, ale
był za słaby. Lekarz zerwał się z fotela i gestem
wskazał Rozie miejsce.
- Ten brzydki starzec to mój dobry przyjaciel Ar
tur. Jest niebezpieczny tylko dla swoich pacjentów.
- Hugo zakaszlał i zamilkł na chwilę. - Chcę poroz
mawiać z Rozą na osobności.
Lekarz i Marja bez sprzeciwów opuścili sypialnię.
Rozie przemknęło przez myśl, że nigdy nie słysza
ła tak rozkazującego tonu u Hugona. Wyczuwała,
że nie lubił go używać, ale nie był mu obcy. Uro
dził się, by rządzić.
- Mam tak mało czasu - powiedział, biorąc ją za
rękę.
Roza odwzajemniła słaby uścisk.
- Tylko mi nie mów, że wszystko będzie dobrze! -
ostrzegł z błyskiem w oku. - Ja wiem, jak się sprawy
mają. Artur jest wobec mnie szczery. Ja nie wyzdro
wieję. Umieram. I raczej nie pozostało mi wiele dni.
Musiał odpocząć, zanim mógł mówić dalej. Roza
milczała, gdy on zbierał siły. Nie chciała mu prze
rywać ani się sprzeciwiać. To nie miało sensu. Ona
to wiedziała.
Miał rację.
Nie zostało mu wiele czasu.
- Byłaś w kamiennym domku?
-Tak.
- Czułaś czyjąś obecność?
Roza pokiwała głową.
- To nic nieprzyjaznego - mówił cicho. - Tylko
wielki smutek. Nie wyobraziłaś sobie tego. On tam
nadal jest. Zawsze był i zgodnie z jego wolą masz
wziąć tę misę, którą zrobił dla Knuta.
- Skąd wiesz? - spytała poważnie. Wiedziała,
o czym on mówi. - Powiedział ci to?
Hugo uśmiechnął się blado.
- To nie tak. On nie przekazuje słów. Po prostu
tam jest.
- Skąd to wiesz?
- Jest więcej teczek z jego pracami, kochana
Rozo. O wiele więcej poza tymi z kamiennego dom
ku. Obawiałem się, że mogą tam się zniszczyć. Tam
jest zimno i wilgotno, a to niszczy papier. Pragną
łem, by przetrwały. Czekaliśmy, by zobaczyła je
właściwa osoba. Czekaliśmy na ciebie. Odnajdziesz
je i zrozumiesz. Będziesz miała dużo czasu...
To nie był właściwy moment, by powiedzieć mu,
że nie zmieniła zdania i że nadal nie chce tej spuści
zny. Musiała mu to powiedzieć, trzeba się było spie
szyć. A jednocześnie nie mogła powiedzieć mu tego
teraz.
- Ułatwiłem ci sytuację, kochana - oznajmił, jak
by wyczuwając, jak trudno było Rozie. Ujął jej dłoń
obiema swoimi i potrzymał tak chwilę, po czym pu
ścił i oparł się ciężko o poduszki. - Sporządziłem te-
stament, gdy byłem w Oulu. Nie, nic nie mów! Naj
pierw posłuchaj.
Roza posłusznie milczała.
- Zostawiam ci wszystko, Rozo Samuelsdatter -
oświadczył i zamknął oczy.
Roza czuła się, jakby wpadła w pułapkę. Pociem
niało jej w oczach. Nie mogła tego przyjąć! Nie
chciała! On podjął decyzję w jej imieniu, nie mając
do tego prawa! Fakt, że jest poważnie chory, nie da
je mu prawa do lekceważenia zdania innych!
- Zdaję sobie sprawę, że odmówiłaś - mówił da
lej. - Wiem, że nadal odmawiasz. Nie różnimy się
tak bardzo, Rozo.
- Dlaczego więc mi to robisz? - spytała bardziej
opanowanym tonem, niż się naprawdę czuła.
- Jeden rok - odparł. - Postawiłem warunek, że
po mojej śmierci zamieszkasz tu przez jeden rok.
Potem możesz robić z Haiłuoto, co zechcesz. Mo
żesz nadal tu mieszkać. Albo możesz oddać wszyst
ko, komu chcesz. To będzie twoja decyzja.
- A jeśli odmówię?
- Wtedy wszystko zostanie zrównane z ziemią,
a ziemia rozdzielona pomiędzy chłopów z Tornio.
Nie pozostanie kamień na kamieniu. Wszystko ma
zostać zniszczone. To moja wola. Artur obiecał mi,
że dopilnuje, by tak się stało.
Roza milczała.
- Jeden rok to nie tak dużo czasu - mówił dalej. -
Czy to zbyt wiele, by ofiarować temu miejscu jeden
jedyny rok z twojego życia?
- Dlaczego? - spytała.
- Nie będzie tu mnie, by ci opowiedzieć historie -
odparł Hugo. - Musisz je sama odnaleźć. Pozosta
wiam ci wspomnienia o ludziach, którzy są z tobą
spokrewnieni. Mieli wizje. Dokładniejsze, niż się
spodziewasz. Ktoś musi zaopiekować się tym, co po
zostawili po sobie. Ja już nie mogę. Przekazuję ci to
wszystko, byś zrozumiała i przekazała dalej, Rozo.
Twoja babka stwierdziła, że jesteś właściwą osobą.
To wielka odpowiedzialność i wielki spadek. Nie od
rzucaj go. Może twoim życiowym zadaniem jest za
rządzanie spuścizną po przodkach. Zadbanie, by ży
li dalej. To nie tylko przedmioty. To także mądrość.
Wielka mądrość.
- Co byś zrobił, gdybyś nas nie odnalazł? - spyta
ła Roza, nie odnajdując wiele związku w przemowie
Hugo. - Co byś zrobił, gdybyś mnie nie odnalazł?
- Szukałbym, aż bym znalazł - odparł z pewno
ścią siebie.
- A gdybyś wcześniej umarł? - drążyła. - Nie moż
na przecież przewidzieć, jak rozwinie się syfilis?
- A więc... wiesz?
- Tak - odparła. - I mam rację, prawda?
- Masz rację - westchnął Hugo Runefelt. - To
krew przywiodła mnie do zniszczenia. Nasza gorą
ca krew. Umieramy, bo kochaliśmy zbyt mocno. -
Westchnął. - I może zbyt wiele.
Spojrzał na Rozę uważnie, by sprawdzić, czy nie
okazuje obrzydzenia, ale ona nie trzymała większe
go dystansu niż dotychczas. - Raczej nie powinnaś
znać takich chorób. Jesteś zbyt młoda.
- I zbyt niewinna? - spytała Roza gorzkim tonem.
Babka Lea najwyraźniej przemilczała część histo
rii Rozy. Albo Hugo dobrze udawał. Ale w takiej
chwili jak ta chyba nie traciłby na to czasu.
- Obawiam się, że nie znasz całej prawdy o mnie,
Hugo. Wiem o zbyt wielu sprawach. O tym też. Wi
działam już to wcześniej. W Kopalni też na to cho
rują i umierają. Ludzie szeptali, że to trąd. A jeszcze
ciszej, co to naprawdę jest. Ja wiem, skąd się bierze.
Nie jestem taka młoda...
- Powiedziała mi, że podróżowałaś? - spytał sła
bym głosem.
- Byłam w Anglii - zaczęła wyliczać Roza, stara
jąc się, by nie zabrzmiało to jak przechwałki. Choć
chciała też, by wiedział, że nie spędziła całego życia
w zapomnianym krańcu Europy - Walii. Irlandii.
Ameryce.
Hugo uniósł brwi i uśmiechał się.
- Widziałam Afrykę.
- Ja, niestety, byłem tylko w Europie - powiedział
Hugo smutnym tonem. - Gdybym wiedział wcześ
niej, wypytałbym cię o Amerykę!
Roza spuściła wzrok.
- Właśnie dlatego, że jesteś, kim jesteś, że widzia
łaś, co widziałaś, jesteś właściwą osobą do wypełnie
nia tego zadania. Do tej odpowiedzialności związa
nej z Hailuoto i resztą spadku, która znajduje się
w tym domu i w kamiennym domku.
Roza czuła, że przegrywa. Nie można kłócić się
z umierającym.
Przez twarz Hugona przeszedł grymas bólu. Wi
działa, jak cierpi.
- Mogłabym ująć ci bólu - zaproponowała. -
Wiesz, że to umiem.
Pokręcił głową.
- Artur się mną zaopiekuje. Chcę tylko wiedzieć,
czy to zrobisz, Rozo. Dla swoich dzieci. Dla Lily.
Dla potomnych...
Roza wzdrygnęła się, gdy wspomniał imię jej cór
ki. Zupełnie jakby wiedział i o synu, choć przecież
to niemożliwe. Opowiedziała to tylko Mattiasowi,
a on pewnie już zapomniał. To było tak dawno.
Wiele przeżyli od tego czasu.
- Spróbuję - obiecała.
Nie mogła dać innej odpowiedzi. Wydawało się,
że cała ta sytuacja została już dawno zaplanowana.
Zupełnie jak w sztukach, które Anglicy tak chętnie
wystawiali w teatrze Ultima Thule w czasie festiwa
lu w Kopalni. Aktorzy uczyli się na pamięć kwestii,
które wypowiadali jakby w sposób naturalny na
scenie. Ale wszystko napisane było wcześniej przez
kogoś innego.
- Spróbuję przez ten jeden rok, Hugo.
Uśmiechnął się słabo.
- Wiele "zrozumiałem, gdy powiedziałaś, jak na
zwałaś swoją córkę - wyszeptał.
- Co takiego? - spytała Roza, pochylając się nad nim.
Pokręcił tylko głową.
- Jestem zbyt zmęczony. Poszukaj w teczkach.
Wszystko znajdziesz w teczkach... I na srebrze. Za
pisał to na swój sposób...
Roza przełknęła ślinę i pogłaskała chorego po po
liczkach. Wywołało to jego słaby uśmiech. Hugo
w ciągu tej doby bardzo się postarzał. Nie wyglądał
tak źle w czasie podróży. Nawet wczoraj był jesz
cze żwawy.
- Jak wytrzymałeś tę podróż? - spytała.
- Pomogłaś mi - odparł cichym głosem. - Czło
wiek wiele wytrzyma, gdy musi...
Pokiwała głową.
- Niech już przyjdzie Artur - wyszeptał. - Da mi
opium. To trucizna, która zamienia ból w najsłodsze
sny. Nie chcę więcej bólu. Jestem tchórzem. Nie chcę
bólu... No i... - znów schwycił jej dłoń i przytrzymał
z zadziwiającą siłą - ... na dole jest gość, prawda?
Kiwnęła głową.
- Powiedz mu...
Hugo Runefelt zamknął oczy i walczył z samym
sobą. Roza widziała, jak bardzo jest to dla niego bo
lesne. Zrozumiała nagle, że to nie tylko chodzi o fi
zyczny ból, który mógł uśmierzyć cudowny pro
szek doktora.
Hugo zebrał się w sobie. Łzy płynęły po jego po
liczkach. Nie starał się ich ukryć.
- Powiedz mu, że go żegnam...
- To wszystko?
Hugo pochylił głowę.
- Powiedz, że moje myśli... moje ostatnie myśli...
będą z... - Nabrał powietrza. - Z nim.
Czekała jeszcze przez chwilę, ale Hugo milczał.
- Idź już - poprosił w końcu.
Lekarz stał pod drzwiami. Miał poważną minę.
Roza dostrzegła, że jest o parę lat starszy od Hugo
na. Miał łagodne oczy. Wiedziała, że to możliwe, by
dwóch tak różnych ludzi mogło się zaprzyjaźnić.
Obaj nosili w sobie dobro.
- Czuje się bardzo źle - rzuciła Roza cicho. - Pro
szę mu dać to lekarstwo, proszę, szybko! Niech tak
nie cierpi...
Doktor popatrzył na nią uważnie.
- Mimo że nie widziałem rysunków, to rozu
miem, że jesteście z Hugonem spokrewnieni -
uśmiechnął się.
Roza uciekła spojrzeniem w bok.
- Dlaczego on nie może wejść do niego? - spyta
ła, zebrawszy się na odwagę. Spojrzała w oczy leka
rzowi. - Ten, który jest na dole? Hugo wie, że on
tu jest. Dlaczego nie wolno mu wejść? Zobaczyć
go... - Zacisnęła usta. - Ja bym chciała, gdybym by
ła na jego miejscu...
- Hugo nie chce - uciął doktor stanowczo.
- On umiera! - szepnęła. - Nie myślicie w ogóle
o nim... tym, który tam czeka?
- Nazywa się Ville Hurmerinta - wyjaśnił lekarz. -
Niech się pani nie wydaje, że to siła ramion Pekki
trzyma go na dole. Jest tam, bo wie, że taka jest wola
Hugona. On wie, jak i ja wiem, że Hugo nie chce go
teraz widzieć.
- Ale dlaczego nie? - spytała Roza ze współczu
ciem. Dlaczego on po prostu nie wbiegnie na scho
dy wbrew zakazom i ostrzeżeniom? - Gdybym by
ła na miejscu Hugona - powiedziała - chciałabym,
żeby ten, kogo... kocham, był ze mną. Czułabym się
mniej samotna.
- Hugo zawsze był samotny - rzucił lekarz krót-
ko. - Nie chce Villego u siebie. Nie chce, by go wi
dział w tym stanie. Nie chce, by go takim pamię
tał... - Zamilkł na chwilę. - Czy to nie zrozumiałe?
Teraz muszę panią opuścić. Mój pacjent potrzebu
je mnie bardziej niż pani.
W holu panowała cisza. Roza zeszła ze schodów.
Wszystkie drzwi były zamknięte. Wszystkie lampy
zapalone. Musi zapamiętać, że w tym domu lampy
muszą być zapalone. Ten dom nie powinien stać
ciemny. To miejsce, w którym się lubi światło.
Otworzyła drzwi do biblioteki. Mężczyzna pod
niósł się na rękach wspartych na poręczach fotela.
Twarz wyrażała wielki strach.
Pokręciła głową, zamykając za sobą drzwi.
- Nie umarł - powiedziała.
Opadł na fotel, odchylając głowę na oparcie.
Westchnął przeciągle. Roza postawiła krzesło na
przeciwko jego fotela i usiadła.
- Jestem Roza - przedstawiła się. - Jestem krew
ną Hugona.
- Wiem, kim jesteś - rzucił gwałtownie, wpatru
jąc się w nią ciemnymi oczami. - Widziałem twoje
portrety. Ale nie wiedziałem, jak masz na imię. -
Nabrał powietrza. - I to ty zgarniasz wszystko? Je
steś tą szczęściarą, która obudziła się pewnego po
ranka bogata? Jak się wtedy czuje?
Roza nie odpowiedziała. Gdy człowiek cierpi,
często mówi rzeczy, których potem żałuje.
A ten człowiek cierpiał.
Był młodszy od Hugona, a starszy od niej, może
około trzydziestki. Miał jasne włosy nad wysokim
czołem, szczupłe policzki i podbródek znamionują
cy siłę. Będzie teraz jej potrzebował...
- Prosił, bym cię od niego pożegnała - oznajmiła
cicho.
Ville Hurmerinta spojrzał jej w oczy. Wytrzymał
jej szczere spojrzenie niebieskich oczu.
- Żegna się z tobą - powtórzyła tak cicho, że Vil-
le musiał się pochylić ku niej, by dobrze słyszeć. -
I powiedział, że... jego ostatnie myśli będą z tobą.
Trudno było przekazać te słowa bez wzruszenia.
Roza otarła łzy grzbietem dłoni i przygryzła moc
no usta.
Ville zwinął dłonie w pięści.
- Chciałem tam być! - rzucił ochryple. - Chciałem!
Roza nie odpowiadała.
- Mówią, że on nie chce, bym przy nim był. - Wy
rzucił ręce w geście rozpaczy. - Że on nie chce!
Utkwił spojrzenie w Rozie.
- Czy powiedział ci to? Powiedział, że nie chce
mnie widzieć?
Roza pokręciła głową.
Ville zacisnął dłonie na szerokich poręczach fo
tela.
- Dlaczego oni nie pozwalają mi do niego pójść? -
spytał zdesperowany.
- A dlaczego ty na to pozwalasz?
- Co? - Ville zmarszczył brwi w niedowierzaniu.
Zupełnie jakby sam nie potrafił na to wpaść.
- Słyszałeś, co - odparła Roza. - Pekka nawet
mnie nie zdołałby zatrzymać siłą. A teraz korytarz
jest pusty. Schody prowadzą na górę do niego. Mo-
żesz wstać i pójść tam. Jesteś dużo młodszy i od le
karza. Zresztą nie sądzę, by chciał cię powstrzymać.
- Mówią mi, że to on nie chce mnie widzieć! -
Ville mówił jakby do siebie.
- Postaw się w jego sytuacji! - rzuciła Roza. - Le
żysz i umierasz. Oczywiście, że też byś tak powie
dział! Nie chciałbyś, by on cię zobaczył w tym sta
nie. Ale to nie jest twoje jedyne uczucie, prawda?
Ville pokręcił głową. Nie zastanawiając się dłu
żej, wypadł z biblioteki i pobiegł w górę schodów.
Nikt go nie zatrzymywał.
- Wepchnąłeś kołek w szprychy mojego wozu,
Hugo - powiedziała cicho do siebie. - Dlatego ja
robię to samo!
Zamknęła oczy i odchyliła głowę na oparcie krzesła.
- Poza tym - dodała szeptem - nikt nie powinien
umierać w samotności, bez osoby, którą kocha...
8
Resztę dnia chodzili na palcach. Doktor Artur
zszedł na dół niedługo potem, jak Ville wbiegł po
schodach. Znalazł Rozę w bibliotece. Nalał sobie
kieliszek jednego ze złocistych trunków stojących
w karafkach na stole ukrytym pomiędzy półkami.
Widać było wyraźnie, że w domu Hugona czuje się
swojsko.
- Nie odważyłem się zrobić tego, co ty - powie
dział, gdy połknął zawartość kieliszka. - Nie chcia
łem być za to odpowiedzialny.
- Czy dobrze zrobiłam? - spytała Roza.
- Marji się to nie spodobało - uśmiechnął się Artur.
- Ale ty się uśmiechasz?
Pokiwał głową.
- Między nami pozostanie, jak Hugo umarł -
stwierdzili- Nie zniszczy to jego reputacji. Wszy
scy w tym domu są wobec niego lojalni, także wo
bec nazwiska Runefelt. Jak powiedziałem: to mu nie
zaszkodzi. - Spojrzał przeciągle na Rozę. - Sądzę,
że Hugo w głębi serca pragnął tego, ale nie odwa
żył się poprosić. Urodził się w dumnym rodzie.
Otrzymywali wszystko, czego pragnęli, bez prosze
nia. Hugo nie umiał prosić. Zwłaszcza o to.
Roza pomyślała, że on jednak poprosił. W spo-
sób zawoalowany. Cieszyła się, że usłyszała tę proś
bę. Była jedyną osobą, której mógł ją przekazać. Sta
ła blisko, a jednocześnie wystarczająco daleko.
- Nie spytałaś mnie, co o tym sądzę - powiedział
Artur, nalewając sobie jeszcze trunku. Rozie nie za
proponował.
- A więc co o tym sądzisz? - spytała.
- Nie rozumiem tego - odparł po chwili. Ale wi
dać było, że poświęcił temu niejedną myśl. Nie od
wrócił się od problemu i nie osądzał na ślepo. - To
wydaje się takim marnotrawstwem - dodał. - Prze
cież to, co dzieje się pomiędzy mężczyzną a kobie
tą, jest takie cudowne. Bo to przecież cud, prawda?
Coś, za czym stoi pewien plan. No i to działa! Ro
dzą się nowe pokolenia. Dlatego to wydaje się...
w pewien sposób nienaturalne. Patrzę na Hugona.
Znałem go całe życie. Ma w sobie wiele wspaniałych
cech. Wiele wie. Pochodzi z dobrej rodziny. Mógł
robić to, co tylko chciał. Wszystkie drzwi stały
przed nim otworem. Jest tak wspaniałym człowie
kiem - i się zmarnował!
- Dlatego, że nie pozostawił potomka? - spytała
Roza zdumiona.
- Czyż to nie jest cel tego wszystkiego? - spytał
lekarz. - Zapewnienie ciągłości rodu?
- A co z miłością? - spytała. - Że się dla kogoś coś
znaczy? Pozostawia za sobą ślad w uśmiechu ludzi,
gdy cię wspominają?
Wzruszył ramionami.
- Ja nie wiem. Jestem lekarzem, ale nie wiem. To,
co mówisz, brzmi jak poezja. Czasem nie wiem, czy
poezja jest potrzebna. Jest ładna, ale czy niezbędna?
Czy sprawia, że stajemy się lepsi? Czy możemy bez
niej żyć? Jako lekarz powinienem udzielić odpowie
dzi na to pytanie. Ale nie jestem tylko lekarzem. Je
stem także człowiekiem. I wiem, że Hugo łatwiej za
snął, gdy on przyszedł. A skoro śpi, to może i tak nie
ma znaczenia. Nie wyjdzie z tego. W czasie dnia czy
nocy umrze. Nie powiem dokładnie, kiedy, ale umrze.
To stało się późną nocą. Podróż i niespodziewa
ne pogorszenie stanu zdrowia Hugona zrobiło swo
je. Wszyscy byli niespokojni. Mieli o czym myśleć.
Wiele pytań, na które zabrakło odpowiedzi.
Roza nie czuła senności i nawet nie zamierzała
się kłaść. Nie mogła. Niezależnie od tego, jak dłu
go znała Hugona, to był on członkiem jej rodziny.
I miał w sobie coś, co sprawiało, że czuła się z nim
podwójnie spokrewniona.
Nie potrafiłaby zasnąć tej nocy.
Siedziała w bibliotece. Wszystkie lampy były za
palone. Gdy już nie mogła usiedzieć w miejscu,
przeszła wzdłuż ścian z książkami, wodząc palcami
po ich grzbietach. Wabiły ją, miała ochotę się w nie
zanurzyć.
Większość książek została napisana przez ludzi,
o których nigdy nie słyszała, i część z nich w nie
znanych językach. To ją zasmuciło, bo zrozumiała,
że istnieje nieskończoność wiedzy i myśli, których
nigdy nie pozna, bo nie rozumie języka lub ponie
waż nigdy taka książka nie wpadnie jej w ręce.
Biblia była przynajmniej po szwedzku, więc moż-
liwa do zrozumienia. Roza zaczęła ją kartkować,
przerzucać cieniutkie, szeleszczące strony, aż znala
zła to miejsce. Nie wiedziała, czy ma sądzić, że to
przypadkiem palec jej trafił na trzynasty rozdział
w Pierwszym Liście świętego Pawła do Koryntian.
Zaczęła czytać i musiała się zatrzymać po kilku wer
sach, bo oczy napełniły jej się łzami. Podjęła kolej
ną próbę i aby przejść przez ten piękny tekst, za
częła go czytać półgłosem. Mogła wtedy utrzymać
uczucia w ryzach.
- „... a ja wam wskażę drogę jeszcze doskonalszą.
Gdybym mówił językami ludzi i aniołów / a miło
ści bym nie miał, /stałbym się jak miedź brzęcząca/
albo cymbał brzmiący. / Gdybym też miał dar pro
rokowania / i znał wszystkie tajemnice, / i posiadał
wszelką wiedzę, / i wszelką [możliwą] wiarę, tak iż
bym góry przenosił, / a miłości bym nie miał, / był
bym niczym. / I gdybym rozdał na jałmużnę całą
majętność moją, / a ciało wystawił na spalenie, /
lecz miłości bym nie miał, / nic bym nie zyskał. /
Miłość cierpliwa jest, / łaskawa jest. / Miłość nie za
zdrości, / nie szuka poklasku, / nie unosi się pychą;
/ nie dopuszcza się bezwstydu, / nie szuka swego, /
nie unosi się gniewem, / nie pamięta złego; / nie cie
szy się z niesprawiedliwości, / lecz współweseli się
z prawdą. / Wszystko znosi, / wszystkiemu wierzy,
/ we wszystkim pokłada nadzieję, / wszystko prze
trzyma. / Miłość nigdy nie ustaje, / jak proroctwa,
które się skończą, / albo jak dar języków, który
zniknie, / lub jak wiedza, której zabraknie. / Po czę
ści bowiem tylko poznajemy / i po części proroku-
jemy. / Gdy zaś przyjdzie to, co jest doskonałe, /
zniknie to, co jest tylko częściowe. / Gdy byłem
dzieckiem, / mówiłem jak dziecko, / czułem jak
dziecko, / myślałem jak dziecko. / Gdy zaś stałem
się mężem, / wyzbyłem się tego, co dziecięce. / Te
raz widzimy jakby w zwierciadle, niejasno; / wtedy
zaś [zobaczymy] twarzą w twarz. / Teraz poznaję
po części, / wtedy zaś poznam tak, jak i zostałem
poznany. / Tak więc trwają wiara, nadzieja, miłość
- te trzy: / z nich zaś największa jest miłość".*
- On umarł - rozległ się głos Villego.
Roza wzdrygnęła się. Sądziła, że jest sama. Ville
stał plecami do drzwi. Roza nie słyszała, jak wcho
dził. Westchnęła, zamknęła Biblię i odłożyła ją na
mały stolik.
- Po prostu przestał oddychać.
Ville stał z rękami w kieszeniach ciemnych, ele
ganckich spodni. Ciemnogranatowa kamizelka była
rozpięta, koszula też, rękawy podwinięte nad łok
cie. Jasne włosy sterczały na wszystkie strony, jak
by przeczesywał je palcami wiele razy.
- Obejmowałem go. Było tak cicho... Stara sowa
poszła sobie. Pilnowała go, nawet jak już tam byłem.
Nie chciała, bym przebywał z nim sam na sam. Jak
bym miał go skrzywdzić! Może wreszcie zrozumia
ła, że nie umiałbym go skrzywdzić. Ze nie musi mnie
już oskarżać o przyjaźń z nim... - Zamilkł. - Było tak
*Według Biblii Tysiąclecia, wyd. trzecie poprawione. Poznań -
Warszawa 1990.
cicho - powiedział, gdy już zebrał siły. Uczucia prze
lewały się z jego słów. - Chyba sam zaczynałem
drzemać. A wtedy przez jego śpiące ciało przebiegł
dreszcz - i przestał oddychać.
Mrugał i mrugał, ale łzy nadal płynęły.
- Nie wiedziałem, że to tak jest. Był tam. W jed
nej chwili był, a w następnej już go nie było. Tak
szybko, jakbyś strzeliła palcami. Śmierć jest inna
w książkach. Robi wiele szumu i dramatu. A on po
prostu umarł. Niemal niezauważalnie. A jednak na
gle. - Ville strzelił palcami. - Potem jego twarz wy
gładziła się. Miał pogodny wyraz twarzy. Trzymałem
go w ramionach, aż jego ciało wyciszyło się. Potem
położyłem go i poszedłem po Artura. Hugo chciał
ładnie wyglądać, a pewnie trzeba zrobić wtedy coś,
o czym ja nie wiem. - Zadrżał. - Artur powiedział,
że pewnie bym tego nie chciał oglądać. A stara sowa
mnie wygoniła. Chciałem zaczekać, być blisko, ale
ona wygoniła mnie jak jakiegoś łobuza.
Przetarł twarz dłonią.
- To było piękne, co czytałaś - powiedział. - To
jeden z listów świętego Pawła, prawda?
Powiedziała mu, który.
- Wiedziałem, że to jego - mówił dalej Ville. -
Wcześnie postanowiłem, że nie będę wierzący, ale
czytałem Biblię. Nie można odrzucać czegoś, czego
się najpierw nie poznało. Poznałem, że to jego pió
ro. Wiem, bo sam piszę.
Odwrócił się nagle i wsparł czołem o gładką po
wierzchnię drzwi. Ukrył przed Rozą twarz.
- Możesz ze mną wyjść? - spytał drżącym głosem,
nadal odwrócony. - Mogłabyś ze mną porozma
wiać, Rozo? Nie mogę być teraz sam. Czy też gar
dzisz mną na tyle, że mnie nie wysłuchasz?
Roza nie wahała się. Poszła za nim. Otwierał
drzwi, ona je zamykała. Pozostawili dom za sobą.
Światło świeciło z wielu okien. Także dziś będą się
palić wszystkie lampy.
Było chłodno, lecz poranek zaczynał się przebi
jać przez mrok nocy. Drzewa wydawały się jeszcze
bardziej nagie.
- Piszę wiersze - odezwał się Ville, idąc obok
Rozy. - Hugo nie opowiadał ci o mnie, prawda?
- Nie - odparła szczerze. - Nie zdążył mi nic opo
wiedzieć o tobie. Ale uważam, że zrobiłby to, gdy
by miał więcej czasu.
Dotarli do altany. Ville szedł przed nią, silny
i nieomal ładny. Był wysoki i szczupły, zadbany. Na
ramionach odznaczały się ścięgna. Drzemała w nich
siła, choć Roza nie przypuszczała, by on kiedykol
wiek wykonał jakąś fizyczną pracę. Może jeździł
konno, a może spędzał czas jak angielscy dżentel
meni z jego klasy, grając w piłkę czy polując.
Ville wiedział, jak bezszelestnie otworzyć drzwi
altany. Musiał tu przychodzić niejeden raz.
Roza weszła za nim. Wydawało się, że w środku
jest chłodniej niż na zewnątrz, ale nie przejęła się
tym. Wzdłuż ścian biegła ława obłożona poduszka
mi. Przez przeszklone ściany widać było i morze
w zatoce, i dom, i ogród. Wydawało się, że jest się
w centrum świata. Roza była zachwycona. W alta
nie czuło się coś magicznego.
- Zostajesz? - spytał mężczyzna.
Pokiwała głową.
- Przewidziałem to - stwierdził. - Ale może po
myliłem się co do ciebie. Sądzę, że zostajesz z innych
powodów niż te, które przedstawiłem Hugonowi.
- Nic o mnie nie wiedziałeś - sprzeciwiła się Ro
za, nie mogąc dopatrzyć się sensu w słowach Ville-
go. - Hugo nie wiedział o mnie, zanim mnie nie od
nalazł. To nie było tak dawno temu.
- Wiedział, że ktoś istnieje - odparł Ville, siada
jąc z dala od niej. Nie narzucał swojej obecności.
Trzymał swoje granice. Ramię oparł o parapet. Za
nim widać było morze. Stał się jakby obrazem z bia
łą ramą i morzem w tle. Wydawało się to właściwe
w tym miejscu, gdzie przeszłość i teraźniejszość
splotły się w jedno w niezliczonych obrazach w zło
conych ramach... - Sądziliśmy najpierw, że to jest
mężczyzna, ale potem znaleźliśmy twój portret...
- Jak to? Mój portret?!
Ville spojrzał na Rozę uważnie. Obserwował spo
sób, w jaki poruszała dłońmi, trzymała głowę, wcią
gała powietrze. Zauważył grę odcieni niebieskiego
w jej oczach. Nigdy nie widział takiego błękitu. Po
znawał ją. Starał się zrozumieć, kim jest. I mimo że
odczuwał żal po stracie Hugona niemal jak fizyczny
ból, był w stanie się uśmiechnąć właśnie z powodu
Rozy. Tej niezwykłej kobiety, która miała w sobie
coś z Hugona. Którą zaczynał lubić, mimo że się o to
nie starała, a on bronił się przed tym ze wszystkich
sił. Była ostatnią osobą, wobec której chciał czuć bli
skość. Powinna być jego zdeklarowanym wrogiem,
ponieważ cały majątek Hugona miał przypaść jej.
- Wielu rzeczy ci jeszcze nie opowiedział, prawda?
- Mój portret? - powtórzyła pytanie Roza.
- Jest taki rysunek - odparł Ville spokojnie. - Ko
bieta, trzymająca w dłoniach misę. Misę, o której
Hugo wiedział. A kobieta to ty. Zawsze sądziliśmy,
że policzek, który rysownik zaczernił, oznaczał, że
był w cieniu.
- Skąd wiedzieliście, że to mnie powinniście szukać?
- Na misie była data, także na rysunku. Bardzo
wyraźna. To nie przypadek ani pomyłka. To nie był
rok narysowania portretu. Napisał: tysiąc osiemset
czterdzieści siedem.
- Może to błędnie napisany rok tysiąc siedemset
czterdziesty siódmy?
- Wtedy go tu nie było. I jeszcze na pewno nie
pracował ze srebrem.
Roza nie wiedziała, co ma sądzić.
- Hugona opętała historia jego rodziny - opowia
dał Ville, wyglądając przez okno. - Sądzę, że wpo
jono mu dążenie do przekazania nazwiska potom
nym. Runefeltowie nie powinni zwiędnąć. Kwiat
miał najlepszą ziemię, była użyźniana i nawadnia
na, ale mimo to musiał zwiędnąć bez wydania ani
jednego nasienia. - Westchnął. - Nas wychowano
w poczuciu obowiązku. Ja na szczęście jestem trze
cim synem. Jest nas pięciu, nasienie mojego ojca nie
zmarnowało się na żadną córkę. Żyję o wiele swo
bodniej niż Hugo. On był jedynakiem. Ostatnim
z rodu Runefeltów. To stanowiło dla niego ciężkie
brzemię. Dlatego jego obsesją stało się, by przeka-
zać majątek komuś własnej krwi. Przez całe lata gro
madził wiadomości o rodzinie, o historii rodu. Zbie
rał okruchy, składał w całość, poznawał postacie, by
w końcu móc odczytać portrety pozostawione
przez brata jego babki.
- Jak poznałeś Hugona? - spytała Roza.
Uśmiechnął się. To było dobre wspomnienie. Lu
dzie pięknieją, gdy myślą o kimś, kogo kochają.
- Poznałem go w Paryżu - powiedział. - Miałem
dwadzieścia lat i wierzyłem, że mogę zostać pisa
rzem, jeśli tylko zamieszkam na strychu z widokiem
na Sekwanę. - Zaśmiał się. - Tamtego roku zostałem
cynikiem. Pokój na poddaszu okazał się inny, niż so
bie wyobrażałem. Uznałem, że nędzne warunki mi
nie odpowiadają. Po tygodniu zamieszkałem u przy
jaciół rodziny, na większej przestrzeni i w wiejskim
otoczeniu. Mimo to byłem w stanie dotrzeć do ka
fejek i artystów, kiedy tylko chciałem.
- Co Hugo robił w Paryżu?
- Szukał siebie samego - odparł Ville bez wahania. -
A znalazł mnie. Ktoś mógłby powiedzieć, że źle na tym
wyszedł. Hugo był dziesięć lat ode mnie starszy. Ludzie
mówili o nim, pamiętam. Szeptano, że stroni od towa
rzystwa kobiet. Miał przed sobą obiecującą karierę
w wojsku, ale nagle ją przerwał. Plotkowano, że naci
skano na niego, by uniknąć jakiegoś skandalu. Ludzie
bali się nawet dać do zrozumienia, jakiego to skandalu.
- Uśmiechnął się niemal po chłopięcemu. - Ja też pra
wie wiedziałem, co to jest. - Spojrzał na Rozę i popra
wił się: - Nie wiedziałem, co to jest Było to coś wsty
dliwego, coś, czego porządni ludzie nie powinni nawet
uznawać, że istnieje. Potworność. Niemożliwość. Nie
normalność. Ohyda.
Ville zamilkł na dłuższą chwilę.
- A ja taki byłem. I nie wiedziałem o tym. Hugo
szukał siebie samego, a w czasie tych poszukiwań
uwolnił mnie! Odnalazłem siebie. Zrozumiałem,
kim jestem. I dlatego nie przejąłem się zbytnio, gdy
rodzina, u której mieszkałem, nie chciała mnie wi
dzieć pod swoim dachem. Stałem się zagrożeniem
dla ich dzieci. Mogłem je zdeprawować... - Zaśmiał
się gorzko. - Wynajęliśmy skromny pokój na pod
daszu w dzielnicy, w której nikogo nie obchodziło,
co robi sąsiad. Przez kilka miesięcy cieszyliśmy się
sobą i nikt nie mówił nam, że to złe, grzeszne i brud
ne. Nie było nikogo poza nami po tej chwili, gdy
Hugo starł moją niewinność. To on mnie uwiódł,
a ja zbytnio się nie sprzeciwiałem.
- Może się domyślałeś? - spytała Roza.
- Jak bym mógł? Nie miałem pojęcia, że coś takie
go istnieje. Ale od momentu, gdy on mnie dotknął,
położył dłoń na moim ramieniu i powiedział coś
o tym, że jesteśmy rodakami, pokochałem go. Kocha
łem go bezgranicznie. Mógł mi kazać popełnić mor
derstwo, samobójstwo, zrobiłbym to. On mógł być
złodziejem, dręczycielem dzieci czy hieną cmentarną,
nie odczuwałbym różnicy. Kochałbym go mimo to.
Roza musiała to przetrawić.
- Rozumiesz mnie? - spytał po chwili Ville. - Mo
żesz pojąć uczucia, które dla niego żywiłem? Czy
kiedykolwiek kochałaś kogoś nierozsądnie, a jedno
cześnie w sposób tak doskonale spełniony?
- Tak - odparła Roza stanowczo. - Ja też kocha
łam w ten sposób.
Spojrzał na nią uważnie i ocenił, że mówi praw
dę. Nie były to tylko puste słowa. Nie słuchała go
dlatego, że chciwa była szczegółów, co robili i dla
czego w ogóle woli własną płeć. To jej nie obcho
dziło. Interesowało ją tylko to, co istotne.
- No i chyba wiesz, jak to jest żyć poza - dodał
Ville, starając się wyobrazić sobie, co mogło tak
zniszczyć jej twarz. Ale nie pytał. Nie musiał tego
wiedzieć. Mógł ją doceniać jako człowieka, nie po
znając wszystkich jej tajemnic. - Ty też jesteś inna.
- Tak - odparła. - Ja też jestem inna.
Nie zabolało, gdy to powiedział. Nie rozerwało
dawnych ran. Sama mogła to już stwierdzić: była inna.
- Czyni cię to jeszcze bardziej właściwą osobą do
przejęcia tego wszystkiego.
- Co zrobisz teraz? - spytała Roza. - I później?
- Spróbuję żyć dalej - odparł. - Zbijam bąki. Na
dal usiłuję zwieść otoczenie, że jestem poetą. Ale
nikt nie odważył się zaryzykować pieniędzy na wy
danie mojej poezji.
- Może zostaniesz tu na zimę? - spytała Roza. -
Mógłbyś zostać? Mogę cię o to prosić?
- To twój dom - odparł. - Twoja wyspa. Zakła
dam, że możesz decydować.
- Możesz zostać? - ponowiła prośbę Roza. -
Mógłbyś mi pomóc znaleźć i zrozumieć to, o czym
mówił Hugo. To, co mam przekazać dalej...
- Skoro nalegasz - powiedział Ville, a twarz jego
rozjaśnił ciepły uśmiech, który wymazał zmęczenie
i ślady łez - nie mogę odmówić. Ale Mar ja i Pekka
na pewno nie będą zachwyceni. Stara sowa pewnie
się cieszyła, że widzi mnie po raz ostatni. Będzie za
wiedziona, kiedy się dowie, że jeszcze tu pomiesz
kam. Nawet po jego śmierci. Nie spodoba jej się to!
Nie mów, że cię nie ostrzegałem...
- To nie Marja i Pekka są właścicielami tego miej
sca - oznajmiła Roza stanowczo - tylko ja.
- Szybko się uczysz - stwierdził Ville. - Może jed
nak nie rządzi nami przypadek? Może istnieje sens
ukryty w tym wszystkim, co wydaje się tylko cha
osem?
9
Była nadal jesień, drzewa stały nagie. Leżące liście
zbrązowiały i zaczynały butwieć. Nawet już nie sze
leściły pod stopami. Coraz wcześniej zapadał zmrok.
Liisa czuła się zbędna. Położyła spać dzieci, wy
męczone po dniu na wyspie. Matti i Lily byli za ma
li, by zrozumieć, co odmieniło dorosłych. Nie rozu
mieli, co to znaczy umrzeć. Hugo się nie pojawiał,
dorośli powiedzieli, że umarł, ale Matti i Lily z tego
powodu nie przestali biegać i śmiać się. Znajdowali
odciski śladów zwierząt w wilgotnej ziemi i chcieli
wiedzieć, co je zostawiło, i to chcieli wiedzieć na
tychmiast. Znajdowali dziwne muszle i widzieli pta
ki lecące gdzieś daleko. Co dzień miały tysiące.no
wych pytań. Mimo że nie pojmowali śmierci, co
dzień uczyli się czegoś nowego. Byli dziećmi.
Jak długo trwał dzień i dzieci nie spały, Liisa czu
ła się przydatna.
Potem dom stawał się dla niej zbyt wielki. W po
kojach nie było rzeczy, które by ją zajmowały na
dłuższy czas. To, co w czasie pierwszego tygodnia
uważała za wspaniałe, straciło swą moc przyciąga
nia. Dom zapchany był przedmiotami, które zbie
rały kurz i nie cieszyły zbyt wielu par oczu. W The
House przynajmniej więcej osób oglądało piękne
przedmioty. Częściej wydawano przyjęcia.
To był niemal nieużywany dom. W czasach Hu
go Runefelta sprzątano tu tylko po to, by w poko
jach nie zagościł zapach stęchlizny.
A teraz wepchnięto to wszystko Rozie w ręce.
Z uwagi na żałobę po Hugonie nie zanosiło się na
to, by w tych ścianach w czasie tego roku miało za
gościć ożywienie. Należało przestrzegać zasad, mó
wiła Marja. Pewnie nie musiała im tego mówić,
gdyż nie znali tu nikogo poza lekarzem i Villem,
a ten nie cieszył się zbyt dobrą reputacją, jak rozu
miała Liisa.
Cały rok!
- A więc tu się schowałaś? - spytał Mattias, spra
wiając, że aż podskoczyła.
- Ale mnie przestraszyłeś! - wykrzyknęła.
Zaśmiał się, kilkakrotnie otwierając i zamykając
drzwi altany. Nie wydawały żadnego dźwięku.
- Drzwi z naoliwionymi zawiasami... - zauważył. -
Gdybym nie wiedział, że mężczyzna, z którym mo
ja żona spędza tyle czasu, naprawdę nie ceni sobie
towarzystwa kobiet, zaniepokoiłbym się z powodu
tych zawiasów!
Zamknął drzwi i usiadł obok Liisy.
- Chyba że przyszłaś tu na tajemną schadzkę
z Pekką?
- Marja wiedziałaby o tym i zaserwowała mnie
na obiad już dawno! - odparła sucho.
- Cicho tu, prawda?
Pokiwała głową.
-1 ciemno - dodała. - Tam jest tak jasno. Te wszyst
kie lampy, świece... Dla mnie to zbyt wiele. Jesień po
winna być mroczna.
Mattias zanucił coś pod nosem i wyjrzał w stro
nę morza, ale zapadł już zmierzch.
- To Roza się na to uparła. Ma być jasno. Mówi,
że to ku pamięci Hugona, że to w jego duchu.
- Przecież prawie go nie znała!
Mattias zaśmiał się, ale nie zaprotestował. Prze
konało to Liisę, że trochę się z nią zgadzał.
- Powiedzmy, że Hugo był muzykalny - rzucił
lekkim tonem Mattias. - Wiedział, jakie struny po
winien poruszyć, jeśli chodzi o Rozę. Rodzina to jej
jedyna słabość. On nie pierwszy to stwierdził, ale
jako pierwszy zaoferował jej tak wiele...
- Jesteś zawiedziony - stwierdziła Liisa.
- Ty byś nie była?
- Ole by nie był - powiedziała Liisa pewnym to
nem. - Olemu by się to podobało! Wszystko! O wie
le bardziej niż Rozie.
- Rozie się to nie podoba - rzucił Mattias zirytowa
ny, odgarniając ciemne włosy z twarzy. Nie obcinał
ich od wyjazdu z domu i urosły mu o przynajmniej
cal. A już w Norwegii były długie. Mógł uchodzić za
dzikusa, nawet gdy wiązał je rzemykiem na karku. Te
go wieczoru miał je rozpuszczone i wyglądał, jakby
wyszedł prosto z otaczającego ich lasu.
- Może się i nie podoba - zauważyła Liisa zamy
ślona - ale napawa się tym, co się dzieje. Każda
rzecz, którą odnajduje po kimś z nich, sprawia, że
czuje się tu coraz bardziej jak w domu.
- Jedziemy do domu, gdy skończy się ten rok! -
stwierdził Mattias stanowczo.
- Możesz być tego pewien? - spytała Liisa, nie
świadoma wyzwania w pytaniu, dopóki nie odpo
wiedział z gwałtownością, która ją przestraszyła:
- Jest moją żoną. Oczywiście, że jestem pewien!
Liisa zaśmiała się rozbrajająco:
- No teraz to mówisz jak Ole!
Mattias zrozumiał, co ona ma na myśli. Oparł
dłonie o zimne szkło i po chwili przetarł policzki
ochłodzonymi dłońmi. Wydawało się, że to go
uspokoiło.
- To przez to nieróbstwo - usprawiedliwił się. -
Nie jestem przyzwyczajony do braku roboty.
Dzień po dniu mijający na jedzeniu, spaniu, wsta
waniu i kładzeniu się spać. To niewiele jak na do
rosłego mężczyznę.
- Żałujesz, że tu przyjechałeś?
- A ty nie? - odparł pytaniem.
- Tak - odpowiedziała Liisa. - Nie sądziłam, że
tak to się potoczy. Zapowiadało się inaczej, gdy Ro
za mnie przekonywała. Nigdy nie sądziłam, że to
może potrwać cały rok!
Przygryzła dolną wargę, bo nie chciała, by Mat
tias widział ją płaczącą. Jeśli ma płakać, to w samot
ności. Jej pokój na pewno mógł pomieścić ją i jej łzy!
- On cię nie zdradza! - powiedział Mattias cicho,
unosząc jej podbródek palcem. Uśmiechnął się po
cieszająco, dostrzegła to w mroku. Chciał dobrze,
ale to nic nie pomogło.
- Co możesz o tym wiedzieć? - spytała załamują-
cym się głosem. - On nawet nie musi wychodzić
z domu. Ingrid Persdatter ma swój pokój służącej
tuż obok jego sypialni. Z całą pewnością śpią tam
razem od pierwszej nocy, kiedy wyjechaliśmy!
- Nie powinnaś sądzić najgorszego o ludziach, a na
pewno nie sądzić najgorszego o Olem! - powiedział
Mattias, otaczając silnym ramieniem jej barki i opie
rając policzek o jej głowę. - Ole jest gwałtowny i dzia
ła bez zastanowienia, ale wie, co przystoi, a co nie.
Liisa tylko zaśmiała się ponuro.
- No dobrze - wycofał się Mattias. - Ta dziew
czyna ma rodzinę. Założę się, że nie pozwolą jej
mieszkać samej pod jednym dachem z mężczyzną
0 reputacji Olego. Gdy dowiedzieli się, że wyjecha
łaś, na pewno od razu zabrali ją do domu. I dali
Olemu do zrozumienia, co zrobią, gdy znów się do
niej zbliży...
Może on ma rację, pomyślała Liisa. Zależy to tylko
od tego, jaka jest rodzina tej dziewczyny. W końcu
Roza była kiedyś tak zwaną gospodynią u samotnego
mężczyzny i jej rodzina się o nią nie upomniała,- Nie
pomogło nawet, że i ksiądz, i dyrektor Kopalni prze
mawiali jej i Jensowi do rozsądku. Pozostała u niego.
1 nie była tylko służącą...
- Myślę sobie, że nie będę miała do czego wracać -
powiedziała cicho, pociągając nosem. Nie płakała, tyl
ko łzy cisnęły się jej do oczu. To różnica. - Myślę so
bie, że może sprawią sobie dziecko i Ole jeszcze
mniej chętnie będzie mnie widział.
- A może zrozumie, co w tobie ma, Liisa - wy
szeptał Mattias.
- Roza też tak mówiła. Że może odległość spra
wi, że ujrzy sprawy jasno.
- No widzisz!
- A jeśli ujrzy sprawy jasno i dojdzie do wniosku,
że już na pewno mnie nie chce...
- Wtedy osobiście wbiję mu nieco rozsądku w ten
jego twardy łeb! - obiecał Mattias.
- Może to będzie rozsądne ze strony Olego, jeśli
wybierze... zostawienie mnie - mówiła dalej Liisa. -
On jest taki przystojny. A ja brzydka. Dobrze ro
zumiem, dlaczego nie chce mnie dotykać. Sama
przeglądam się codziennie w lustrze i doprawdy wi
dzę, że nie ma we mnie nic pociągającego. Dlacze
go miałby dostrzec coś, czego nie ma?!
- O czym ty, u diabła, mówisz? - spytał Mattias,
odsuwając Liisę. Jego szczupłe palce trzymały ją
mocno za ramiona.
Liisie przemknęło przez myśl, że Roza co dzień
czuje te dłonie na swoim ciele. One dotykały jej
z czułością, kiedy tylko chciała. A Liisa już nie pa
miętała, jak to jest być dotykaną i pieszczoną przez
mężczyznę, który ciebie pożąda.
Nie była pewna, czy w ogóle któreś z pieszczot
Olego, które wspominała, były szczere. Nie mogła
być pewna, czy za każdym razem nie wyobrażał
sobie wtedy, że jest z inną kobietą. Zawsze zamy
kał oczy. Nie przeszkadzało to jej, zanim nie za
częła się nad tym zastanawiać. Zanim on przestał
jej dotykać.
Pomyślała wtedy, że Ole zawsze udawał. Wy
obrażał sobie, że obejmuje inne kobiety, że musiał
wspomagać się wyobraźnią, by w ogóle czuć pod
niecenie i kochać się z nią...
- Nic we mnie nie ma - powiedziała ogarnięta
rozpaczą.
- A kto tak twierdzi? - spytał Mattias prosto
z mostu.
- Ja - odparła. - Ole. Większość ludzi. Ty nie mu
sisz kłamać, by mnie pocieszyć, Mattias! Nie ma we
mnie nic, co mogłoby przyciągać mężczyzn.
- Na tym świecie jest wielu mężczyzn - stwier
dził Mattias z uśmiechem. - Byłoby niesprawiedli
we, gdybyś mierzyła wszystkich jedną miarką, Lii-
so. To, co dla jednego jest ładne, innego nawet nie
zainteresuje. I na odwrót. Ale zawsze w każdym
z nas jest coś, co przemówi do właściwej osoby.
A często przemawia do wielu. Ty z całą pewnością
nie jesteś niepociągająca, droga Liiso!
Liisa zaśmiała się głucho i odwróciła głowę. Nie
chciało jej się słuchać bajek. Mattias mógł się wysi
lać, ile chce, to na nic. Wstała i odeszła jak najdalej
od niego. Przed jej oczami wyrósł biały dom roz
świetlony światłami niczym rozgwieżdżone niebo.
Zamarzyła, by zamknąć oczy i po ich otwarciu zna
leźć się przed ich domem w Samuelsborg, który
miałby oświetlone jedynie okno w kuchni, gdyż Ole
lubił oszczędzać.
Zamknęła oczy.
Otworzyła.
Nadal widziała przed sobą dom na Hailuoto
święcący niczym sama Droga Mleczna.
Ciepłe dłonie spoczęły na jej ramionach. Wyczu-
wała ciało Mattiasa, mimo że dzieliła ich niewielka
przestrzeń. Czuła go równie wyraźnie, jak gdyby
naparł swoim ciałem na jej. Gorąco, które uderzy
ło na jej policzki i wypełniło wargi, przestraszyło ją.
Nie powinna tego czuć!
On nie był jej mężem!
Ostrożne pałce wysunęły szpilki utrzymujące jej
włosy w koku. Powinna powiedzieć mu, żeby prze
stał, ale nie wydobyła głosu z otwartych ust. Wargi
wyschły, gardło miała ściśnięte.
Liisa poczuła, jak jej włosy opadają na plecy. Za
cisnęła usta, próbując nie wyobrażać sobie, że on te
raz porównuje je z włosami Rozy. Żadna kobieta na
świecie nie miała włosów jak Roza.
Nie wolno mu tego robić!
On może codziennie zanurzać twarz w jedwabi
stych włosach Rozy. Nie powinien jej, Liisy, tak
upokarzać!
- Przestań - szepnęła.
Mattias odsunął jej włosy na bok i Liisa poczuła
dotknięcie jego warg na karku. Jego oddech palił ni
czym ogień. Usta wędrowały od brzegu kołnierza
sukienki aż do ucha, wargi skubnęly jego koniuszek.
Liisa ścisnęła dłońmi parapet; chłód wieczoru
przeniknął przez jej palce. Jednak wewnątrz prze
pływała przez nią wrząca fala, która rozprzestrze
niała się szybciej niż chłodny powiew zza okna.
Mattias odwrócił ją ku sobie tak powoli i delikat
nie, jakby była z cienkiego szkła. Trzymał ją tak, jak
Roza trzymała srebrne przedmioty wykonane przez
człowieka z przeszłości.
- Roza! - wyszeptała, gdy Mattias objął jej policz
ki swoimi dużymi dłońmi.
- Co z nią? - spytał, skubiąc drażniąco jej wargi
swoimi.
- Ona jest... ona jest... - chciała dokończyć: „two
ją żoną", ale nie udało jej się.
Jego język dotknął jej warg. Łaskotał kąciki ust,
aż uśmiechnęła się i pozwoliła mu go wsunąć w jej
usta. Przez chwilę Liisie zabrakło tchu. Czuła tylko
swoje pulsujące wargi, które układały się pod nacis
kiem jego warg. Rozchyliły się i poruszały tak, jak
on chciał. Nie czuła nic innego poza jego poszuku
jącymi i wymagającymi ustami. Smakowała go i wy
czuwała powonieniem. Jej własny język odważył się
dotknąć jego warg i wsunąć się do jego ust. Powoli
wypełniało ją słodkie, przesłodkie ciepło.
Wtedy odchylił głowę, rozłączył usta, lecz nadal
trzymał ją w objęciach. Był od niej dużo wyższy. Je
go palce błądziły w jej rozpuszczonych włosach.
- Po co to wszystko? Czemu to ma służyć? - spy
tała Liisa z twarzą na wysokości jego piersi.
Nie mogła się odsunąć, gdyż zbytnio się wstydzi
ła. Musiałaby wtedy na niego spojrzeć. A tego już
nigdy nie zrobi! Nigdy więcej!
Ale poczuła zapach jego ciała, poczuła, jak jest
twarde i sprężyste. Poczuła bijące od niego ciepło.
Żar. Jej wargi były obrzmiałe po ich pocałunku. Jej
skóra paliła ją w miejscach, których Mattias dotknął.
Czuła, że palą ją policzki. Wiedziała, że to ze wsty
du, ale to nie była jedyna przyczyna. Nie wszystko.
Nie tylko to uczucie zdołał w niej wywołać.
Mattias przesunął dłoń na jej kark aż pod linię
włosów. Liisa zadrżała. Czuła, jakby jego palce od
ciskały prawdziwe ślady, takie, które pozostaną na
wet wtedy, gdy on ją puści.
- Chcieliśmy tego... - wyszeptał w odpowiedzi. -
Oboje tego chcieliśmy...
- Nie! - odparła, ale tak nie myślała.
On miał rację. Pragnęła tego, gdy już się działo.
On też, chyba że udawał...
- Nie... - powtórzyła słabszym głosem, gdy znów
sięgnął jej ust.
Teraz też nie mówiła prawdy. Nie chciała, by
przestawał. Pragnęła i tego pocałunku. Chciała go
przeżyć wszystkimi zmysłami. Z jękiem napotkała
jego usta, obejmując go w pasie. Jej palce pieściły je
go plecy, dotykały skóry i pracujących pod nią mięś
ni. Jego cienka, biała koszula niemal świeciła w ciem
ności. Mogła ich zdradzić...
Dłoń Mattiasa wsunęła się pomiędzy ich ciała. Je
go usta ani na chwilę nie ustawały w pocałunku, na
wet gdy dłoń objęła jedną jej pierś. Liisa poczuła głód
tak wielki, że aż chciała krzyczeć, wydała z siebie jed
nak tylko westchnienie utopione w pocałunku, któ
ry trwał i trwał, i groził, że odbierze jej rozsądek.
Nie chciała tego, to nie było właściwe, nigdy by
tego nie zaplanowała, to nie wypadało... ale przycis
nęła się do niego. Chciała tylko zbliżyć się do nie
go najbardziej jak mogła. Nie czuła już wstydu.
Chwila była tak niezwykła, tak pełna namiętności...
Przedziwne uczucie szczęścia przemknęło przez
Liisę, gdy poczuła stężałą gotowość Mattiasa.
- liisa - wyszeptał, przesuwając wargami po jej szyi.
To był cud.
On jej pożądał. Dla niego nie była kimś innym,
niż była, i mimo to pożądał jej!
Gdy dotarł ustami do kołnierza sukienki, zatrzy
mał się na chwilę. Oboje wstrzymali oddech. Przez
Liisę przebiegały zimne i gorące dreszcze. Miała na
dzieję, że Mattias na tym poprzestanie, a jednocześ
nie, że nie. Wstyd mieszał się z tym przedziwnym
uczuciem i Liisa nie wiedziała, któremu ulegnie.
Mattias zaczął rozpinać jej sukienkę. Jego szczupłe
palce miały w tym wprawę. Drobne guziki nie stano
wiły problemu. Liisa chciała prosić, by przestał, ale
usta jakby miały własną wolę. Zacisnęły się i żadne
słowo nie mogło się wydostać. Jego dłonie zabłądziły
pod górę sukienki i palce dotknęły brodawek jej pier
si. To delikatne dotknięcie aż ją zabolało. Przygryzła
wargi i poczuła, jak on odsuwa na boki jej koszulkę.
Już jej nie trzymał, nie zmuszał. Opadł przed nią
na kolana i wilgotnymi ustami obejmował po kolei
jej sutki, a język koił je i chłodził, budząc jednocześ
nie inne, niebezpieczne doznania.
Liisa odchyliła się ku ścianie, obiema rękami szu
kając wsparcia. W oszołomieniu osunęła się na pokry
tą poduszkami ławę biegnącą wzdłuż całej altany.
Mattias poszedł za nią. Położył dłonie na jej biodrach,
opuścił na nogi i zaczął podnosić warstwy dołu jej su
kienki. Liisa poczuła chłodne powietrze najpierw na
łydkach, potem kolanach...
- Nie - wyszeptała.
Wtedy się zatrzymał. Nadal klęczał przed nią, rę-
ce oparł na ławie po obu jej stronach. Jego ciemne
włosy były potargane, kilka dłuższych pasm opadło
na twarz, ukrywając jej część. Ale Liisa wyraźnie wi
działa jego ciemne, gorejące oczy. Nigdy nie były
tak ciemne. Pełne usta poruszyły się, jakby szukał
słów. Pochylił głowę.
- Przepraszam, Liiso - odezwał się po chwili
ochrypłym głosem. - Nic mi nie pozostało poza
przeprosinami.
Jego głos był pełen uczuć, których wolała nie na
zywać po imieniu.
- Posunąłem się za daleko - dodał, nadal zachryp
nięty.
Liisa złapała go za włosy i delikatnie pociągnęła
tak, by podniósł głowę. Musiał na nią spojrzeć. Od
garnęła jego włosy z czoła i wygładziła, by spływa
ły do tyłu, jak lubił je nosić. Wtedy go puściła, ale
Mattias nie unikał już jej wzroku.
- Nie byłeś w tym sam, Mattias - powiedziała
z czułością. Uśmiechnęła się i nie myślała o tym, że
jej wargi są wąskie w porównaniu do warg Rozy czy
jakiejś młódki, za którą oglądał się Ole.
- Ja to zacząłem - powiedział.
- A ja nie zatrzymywałam - odparła.
Zapadła cisza.
Ich ciała ostudziły się. Mattias ostrożnie obciąg
nął jej halkę i dół sukienki niżej na nogi, potem upo
rządkował jej koszulkę. Zawiązał tasiemkę na ładną
kokardę. Nic nie mówił, gdy czuł, że ona pręży się
ku jego dłoniom, gdy ją przypadkiem muskał, tyl
ko kącik ust mu wtedy drgał.
I
Zapiął jej suknię, poczynając od pasa aż pod szy
ję. Liisa miała tylko przyzwoicie skrojone sukienki.
Nigdy nie pozostawiała nic na widoku. Uważała, że
nie miała nic do zaoferowania.
Mattias położył dłoń na policzku Liisy i spojrzał
jej w oczy z czułością.
- Miałem na ciebie ochotę - wyznał. - Tylko reszt
ka poczucia przyzwoitości powstrzymała to, co mog
ło się wydarzyć. - Nabrał powietrza gwałtownie
i spojrzał na nią z powagą. - Do licha, Liiso! I nie my
ślałem wtedy ani o Rozie, ani o Olem, tylko o tobie!
Liisa nie zdobyła się na to, by powiedzieć, że
chciała, by nie przestawał. To wszystko było tak
oszałamiająco wspaniałe, że jakaś jej cząstka prag
nęła dalszego ciągu. Wyczuwała, że Mattias jako ko
chanek był inny niż Ole. Nie tak zajęty sobą, tylko
skupiony na tym, by dać jej rozkosz.
- Wybacz mi! - poprosił.
Liisa pokręciła głową.
- Nie mów tak, Mattias! - odparła. - Nie ma nic do
wybaczenia, chyba że chcesz wybaczyć także i mnie.
Ja też brałam w tym udział. Też tego pragnęłam.
Coś zamigotało w jego oczach.
- Także miałam na ciebie ochotę - powiedziała po
wzięciu głębokiego oddechu. Nigdy wcześniej tego
nie mówiła żadnemu mężczyźnie. - I nadal mam -
dodała z nieśmiałym uśmiechem.
Mattias zakołysał się na piętach i wstał, pociąga
jąc ją za ręce. Przez chwilę wtulili się w siebie moc
no. Liisa poczuła twardy, ciepły kształt przy swoim
brzuchu i spojrzała w uśmiechniętą twarz Mattiasa.
- Ja też jeszcze o tym myślę - powiedział, pusz
czając ją jednak.
- To pozostanie między nami - stwierdziła Liisa.
Pokiwał głową.
- Nie zamierzałem od razu pędzić do Rozy.
- Nie chcę, by ona patrzyła na mnie z niechęcią -
powiedziała Liisa.
- Nie dowie się - obiecał. - I tak jest zajęta czym
innym.
- Mam wyrzuty sumienia - wyrwało się Liisie.
- Dlaczego? - spytał, zaczesując jej włosy palca
mi i układając tak, że wyglądało, że sama rozluźni
ła kok. - Nic się nie stało, Liiso. Nic takiego, czego
musielibyśmy się wstydzić. Mieliśmy na siebie
ochotę, ale nikogo nie zdradziliśmy...
Pochyliła głowę, pragnąc, by to było tak łatwe,
jak mówił. Ona będzie wszystko pamiętać. I nie po
trafi już patrzeć na niego tak jak kiedyś. Nic nie bę
dzie takie samo. Na zawsze zapamięta jego gorące
pocałunki i namiętne pieszczoty, które sprawiły, że
nadal przepełniała ją tęsknota. Będzie o nich pamię
tać, gdy spojrzy na Rozę...
- Muszę" iść - rzuciła w końcu. - Może uwierzę
w to, co mówisz...
Mattias patrzył za nią, gdy biegła w stronę domu.
Czul, jak nadal mocno bije mu puls. Przez chwilę
widział siebie jako drania, który nie przejął się jej
odmową. Bronił się, że nie wierzył, żeby odmawia
ła naprawdę. Przyjęłaby go chętnie...
Jemu też by to pomogło, uspokoiło na trochę, za
spokoiło jego głód.
Mógł to zrobić.
Mógł posiąść jej ciało.
Ale miał do Liisy szacunek. A ona wyszeptała „nie".
Mattias siedział jeszcze długo w altanie, rozmy
ślając o historiach, które opowiadał Pekka. Według
niego altana działała tak na ludzi, że tracili rozsą
dek i oddawali się namiętnościom bez reszty.
Pomyślał o Rozie.
- To ty powinnaś tu ze mną być! - powiedział na
głos. - To ciebie powinienem tu wziąć, moja Rozo!
Ale ty już nie masz dla mnie czasu...
10
- Znalazłem teczki! - zawołał triumfalnie Ville.
Zszedł z drabiny, którą przystawili do najwyż
szych półek w bibliotece. Tygodnie całe zabrało im
przejrzenie szaf, skrzyń i półek w całym domu. Ro
za prawie się poddała, pewna, że rysunki, o których
mówił Hugo na łożu śmierci, nie istnieją.
- To chyba rozsądne, że właśnie tu je przechowy
wał - mówił dalej Ville, kładąc dwie brązowe tecz
ki na kolanach Rozy. - Tutaj były bezpieczne. Nikt
nie mógł ich zniszczyć przez przypadek. On sam
mógł po nie sięgać, kiedy tylko chciał. A tak wyso
ko Marja by nie weszła.
- Powinieneś się wstydzić, że tak się nie lubicie
z Marją - stwierdziła Roza, uśmiechając się lekko
lewym kącikiem ust. Prawym nie była w stanie po
ruszyć. - Ona jest miła.
- Akurat! - skrzywił się Ville. - Gdyby to zależa
ło od tej starej sowy, leżałbym już dawno na dnie
morza. Według niej to moja wina, że Hugo umarł.
Roza zerknęła w górę ku mężczyźnie, rozwiązu
jąc tasiemki teczek. Niechęć pomiędzy Villem
a Marją była już oczywista. Żadne z nich jej nie
ukrywało po śmierci Hugona. Marja powiedziała
Rozie, że jest wstrząśnięta, że pozwoliła mu miesz-
kac na wyspie, jak długo tylko będzie chciał. Roza
pomimo to nadal miała nadzieję, że ci dwoje w koń
cu się poznają i może zaczną siebie nawzajem sza
nować. Bo o polubieniu się nie można było marzyć.
Roza nie wierzyła w cuda, ale liczyła na to, że po
zytywne uczucia w końcu zwyciężą. Zarówno Vil-
le, jak i Mar ja bardzo kochali Hugona i to powin
no ich w końcu zbliżyć.
- To przecież jasne - rzucił Ville. - Marja uważa,
że to ja go zaraziłem. Że to ja go zdeprawowałem...
- Ona jest stara - Roza próbowała wziąć gospo
dynię w obronę.
- A prawda jest taka, że on pokazał mi tylko, kim
jestem. Już od dawna krążyły o nim plotki, zanim
go poznałem. Marja musiała je słyszeć. Hugo był
wtedy młodzieńcem, a ja dzieckiem! Nie mogłem
nikogo zdeprawować. Nie przypuszczałem nawet,
że mogę być inny niż większość mężczyzn. - Wes
tchnął. - Hugo nigdy nie był stały. Nie leżało w je
go naturze, by trzymać się jednego kochanka.
Chciałbym wierzyć, że mnie najbardziej kochał, ale
wiem, że nie byłem jedyny. Zanim zrozumiał, że jest
chory, mógł zarazić mnie niezliczone razy. Ale po
tem, gdy już się dowiedział, nie byliśmy ze sobą
w ten sposób. To już trzy lata temu. Wszystkich in
nych trzymał na dystans, gdy rozeszły się pogłoski
o jego chorobie. Nie miał ani jednego przyjaciela
wśród tych, z którymi mnie zdradzał. Pozostali mu
ci starzy i Artur. No i ja. Marja powinna mi dzię
kować, zamiast życzyć mi śmierci...
- Ona jest stara - powtórzyła Roza.
- Wiek nie usprawiedliwia głupoty - stwierdził
Ville twardo.
Ukucnął przy Rozie, czekając, aż otworzy tecz
ki. Jej dłonie spoczywały jednak bezczynnie. Nagle
przestało jej się spieszyć. Znaleźli teczki, których
szukali od ponad miesiąca. Ona, która zawsze się
spieszyła, ponieważ nigdy nie była pewna, jakie nie
bezpieczeństwa przyniesie teraźniejszość, usiłowała
przedłużyć tę chwilę.
- Czy kiedykolwiek chciałeś zatrzymać czas, Vil-
le? - spytała.
- Często! - odparł bez wahania. - A czasami chcę
przeskoczyć przez daną chwilę, gdy czuję, że nie ma
wartości. Innymi razy pragnę tylko, by chwila trwa
ła i trwała. Oba życzenia są równie niemożliwe...
- Chcę zatrzymać tę chwilę - powiedziała Roza.
- Powinnaś to zobaczyć - zaprotestował Ville. -
Teraz.
Trudno mu było utrzymać pozycję, więc usiadł na
podłodze u stóp Rozy niczym wielbiciel przed uko
chaną. Dłonią poklepał teczki. Roza jeszcze się
wstrzymywała. Jej jasne oczy były niczym woda i nie
bo, włosy niczym ogień, a ona sama trzymała się kur
czowo ziemi. Była wszystkimi żywiołami na raz. Vil-
le nigdy jeszcze nie spotkał kogoś takiego. Hugo nie
był taki, mimo że był najbardziej złożoną osobą, jaką
znał. Miał wiele stron, które błyszczały jednakowo.
- Proszę cię o zaszczyt pozostania przy tobie, gdy
je będziesz oglądać - poprosił.
- Już je widziałeś.
Bała się. Ville dostrzegał to i czuł. Nie rozumiał,
dlaczego przeszłość aż tak mocno działa na człon
ków rodziny Hugona. To była władza, którą umar
li mieli nad żyjącymi. Przeszłość i teraźniejszość
nierozerwalnie splatała się ze sobą nawzajem.
W jego rodzinie żyło się teraźniejszością, o ile
najstarszy syn uznawał swój obowiązek i zapewniał
ciągłość rodu i przekazanie nazwiska przyszłemu
pokoleniu.
Ville wziął udział w pasjonującej dla przyjaciela
wyprawie w głąb rodzinnego gniazda. Zachwycił się
zachwytem Hugona. Zajmowało im to cały czas.
Stali się detektywami historii. Zadawali pytania
i znajdowali odpowiedzi, wybierając te najbardziej
prawdopodobne. To było interesujące i pochłania
jące całe miesiące. Wtedy Hugo przebywał chętnie
w domu i nie potrzebował niczego ani nikogo, by
utrzymać w miejscu swego niespokojnego ducha.
Hugo potrzebował takiej obsesji, mimo że nie po
zostawało go wiele dla Villego. A teraz Ville widział
to samo w Rozie, a nawet jeszcze coś. Rozę prze
pełniał strach. Wydawało się, że to wszystko znaczy
dla niej więcej niż dla Hugona.
- Nie ma tu nic strasznego - zapewnił łagodnym
tonem. - To tylko stuletnie rysunki. Nic nie może
cię skrzywdzić, Rozo.
- Skąd wiesz? - spytała. - Skąd wiesz, że to mnie
nie skrzywdzi?
Chciał już odpowiedzieć, że to tylko historia, że
wszystko minęło. Że to szkice osób zmarłych tak
dawno, że nie mają mocy, by kogokolwiek zranić.
Już chciał to powiedzieć, ale zmilczał. Kochał Hu-
gona długo przed tym, zanim go dobrze poznał.
Zdecydowanie rozsądnie jest twierdzić, że równie
dużo czasu zajmie poznanie jego dziedziczki.
- Po prostu otwórz! - powiedział tylko.
Roza posłuchała. Tak naprawdę nie chciała być
sama przy przeglądaniu zawartości teczek, a z po
wodów, których starała się nie zgłębiać sama przed
sobą, nie chciała też, by byli z nią Mattias albo Lii-
sa. Ville był najlepszą osobą.
Krajobrazy.
Pierwsza teczka zawierała tylko krajobrazy. Pła
skowyże w ładnej pogodzie i w czasie burzy. Zimą
i latem. Nagie wybrzeża, w które uderzały fale wyż
sze od człowieka. Kamienie zanurzone w wodzie.
Roza oglądała fiordy zalane światłem słońca lub
księżyca w pełni, fiordy przypominające jej własny,
jednak nie ten. Oglądała wiele rysunków zorzy po
larnej, zmiennej, żywej i nigdy takiej samej.
Potem przyszły szkice z Hailuoto. Białego domu
i altany. Czasami z zarysem postaci w oknach.
Kwitnących róży. Dzieci biegających po brzegu mo
rza, naszkicowanych pobieżnie, jako części krajo
brazu. Artysta był tylko obserwatorem.
- On powinien był tu pozostać - stwierdził Ville,
jak wiele razy przedtem mówił do Hugona. - Mógł
zostać wielkim artystą. Nie uważam, by potrzebował
uczyć się o wielkich malarzach. On miał to w sobie.
To tylko szkice, którymi jakby się bawił, a jednak
mają w sobie tyle życia, że drżę za każdym razem,
gdy je widzę. Nawet nie wiem, czy traktował na po
ważnie także pracę w srebrze. Po prostu szukał. Szu-
kał i zabijał czas. Miał powód, by żyć. Pomyśl, kim
on mógł zostać, Rozo!
- Zabawa chyba była dla niego nieistotna - odpar
ła lekkim tonem. Nie uważała sztuki za coś niezbęd
nego do życia. W jej stronach najważniejsze było
nakarmienie rodziny. Dbanie, by miała dach nad
głową i ubranie okrywające ciało. To było niezbęd
ne do życia. - Coś innego było dla niego ważniej
sze. Trudno jest zrozumieć innych...
Brała w obronę brata Mai. Tego, który kochał
Idę. Artystę pozbawionego twarzy, który stał się
częścią rodziny, ponieważ kochał obie, a z jedną łą
czyły go więzy krwi. Roza nie mogła inaczej. Nie
ważne, jak na to patrzyła, Ville był kimś spoza,
a Ailo jednym z nich.
- A więc to jest ta teczka - westchnęła Roza.
- Właśnie ta - potwierdził Ville.
Roza zamknęła oczy i pociągnęła za jedną ze
zniszczonych, jedwabnych tasiemek utrzymujących
razem sztywne okładki. Gdy uniosła powieki, do
pokoju wszedł Mattias. Roza dostrzegła, że włosy
miał potargane, choć nie było wiatru. Chustkę pod
szyją miał rozwiązaną. To nie było do niego podob
ne, zwykle wolał ukrywać blizny na szyi. Nie lubił
wystawiać ich na wzrok obcych. Tutaj był Ville,
który najwyraźniej je dostrzegł, ale był zbyt dobrze
wychowany, by o nie zapytać.
- Na dworze nadal ciepło - rzucił Mattias i prze
jechał dłonią przez włosy, czym je jeszcze bardziej
rozczochrał. Zwykle robił to, gdy był zmieszany lub
czegoś żałował. Roza pamiętała ten gest po jego za-
krapianych nocach spędzonych z kumplami z ko
palni. Wtedy też miał trudności ze spojrzeniem jej
w oczy. Wtedy jego dłonie też były niespokojne.
Robił to także w chwilach, gdy pogrążał się
w myślach o Raissie. Gdy coś naprowadziło go na
jej wspomnienie, nawet wołał ją przez sen. Roza le
żała wówczas obok niego i zastanawiała się, czy on
kiedykolwiek wołał ją przez sen, czy mruknął „Ro
za", gdy Raissa dzieliła z nim łóżko.
Wyglądał po prostu tak, jakby miał z jakiegoś po
wodu wyrzuty sumienia. Jednak Roza uznała, że tu
taj na wyspie nie mógłby zrobić nic złego, i odsu
nęła podejrzenia.
- Ville znalazł wreszcie teczki z pracami Ailo -
rzuciła lekkim tonem. Nie mogła wyprosić Mattia-
sa, mimo że tego chciała najbardziej.
Powinna była być szybsza! Wtedy wiedziałaby, co
zawiera ta teczka. Minąłby już jej ten wielki strach
i nie byłoby ważne, czy Mattias tu jest, czy nie.
Już wystarczająco wiele razy ją pocieszał.
Nie znosiła, gdy jej dotykał, gdy wiedziała, że ten
dotyk wyraża jedynie pocieszenie. Nie był jej oj
cem, a tak się zachowywał. To budziło w niej złość,
której się bała. Wiedziała, że on zachowuje dystans
z tego samego powodu.
Ze strachu.
- W pierwszej były tylko krajobrazy - powiedzia
ła. Sama słyszała, że ma zmieniony głos. Może była
zdenerwowana. Może Mattias wyglądał jak zwykle,
a tylko jej oczy chciały zająć się czymś innym niż
rysunkami sprzed stu lat.
Mattias ściągnął lekko brwi, gdy ujrzał Villego
u stóp Rozy. Wiedział, że oboje się zaprzyjaźnili po
śmierci Hugona, ale czasem odnosił wrażenie, że
Ville za bardzo się stara być ciągle z Rozą. Niepo
koiło go to. Nikt więcej nie wykorzysta Rozy! Każ
dego, kto będzie próbował, potraktuje zaciśniętymi
pięściami. Nieważne, czy to szlachetne czy nie. On
nie chce, by Roza cierpiała. Już się wystarczająco
wycierpiała.
Swobodnym ruchem Mattias usiadł na oparciu
krzesła Rozy. W końcu był jej mężem i jego miej
sce było koło niej.
Bez słowa położył dłoń na dłoni żony i razem
otworzyli teczkę. Już sama bez wahania rozchyliła
trzy skrzydełka.
- Jego dzieci - powiedziała zdrętwiałymi warga
mi Roza.
Patrzyły na nią dwie twarzyczki dzieci o gładkich,
krągłych policzkach. W jakiś sposób wydawały się
zbyt dojrzałe. Ich spojrzenia jakby widziały zbyt
wiele. Miały oczy dorosłych, którzy wiele przeżyli.
- Raija i Mikkal - dodała Roza. Wiedziała, że po
rusza ustami, ale słowa jakby wynikały z myśli ko
goś innego. Czuła się, jakby Natalia wreszcie wró
ciła, jakby to ona siedziała w jej głowie, wypełniała
jej serce i przekazywała swoją wiedzę głosem Rozy.
- Dzieci, które Ailo miał z Idą - mówiła dalej. -
Dziewczynka podobna do Mikkala, a chłopiec do
Raiji. Widzisz to, Mattias?
Uniosła twarz ku mężowi. Oczy miała przepełnio
ne łzami. Mattias pokiwał głową, gdyż dostrzegł to
podobieństwo. Z czasem rozpoznawał jej przodków.
- To mała Rai ja umarła jako dziecko - mówiła da
lej Roza. Uświadomiła sobie nagle, co opowiadała
jej Natalia. Drzemało to w niej przez te lata, a teraz
odżyło, gdy ujrzała szczupłą twarzyczkę chłopca.
Mikkal był bratem Natalii, jej starszym, przyrod
nim bratem. Tym, który nigdy nie odnalazł swego
miejsca na ziemi, który cały czas szedł ramię w ra
mię ze swoją siostrą, której nikt poza nim nie wi
dział. W końcu odebrał sobie życie, gdy już nie po
trafił wytrzymać ze swoją tęsknotą za tą, z którą się
razem urodził. Natalia mówiła, że nie wiedziała, że
w człowieku może się mieścić tyle krwi.
Ten bezgranicznie nieszczęśliwy młody mężczy
zna, który widział swoje życie jako ciężar, którego
już nie był w stanie nieść, był kiedyś tym ładnym
chłopczykiem.
On był ostatnim potomkiem Ailo. Ta gałąź rodu
uschła. Gałąź Mai także, po śmierci Hugona. Gałąź
Knuta nie przyniosła dalszych owoców po jego dzie
ciach. O przyrodnim bracie Idy z Rosji nikt nic nie
wiedział. Tylko gałąź Idy przyniosła nowe pędy.
Roza odłożyła portrety dzieci. Mogła je jeszcze
obejrzeć później.
Pod nimi leżały niezliczone portrety Idy.
- Musiał za nią tęsknić - powiedział Mattias.
Rysunek, który leżał pod spodem, sprawił, że
wszyscy wstrzymali oddech.
- Boję się za każdym razem, gdy go widzę - przy
znał Ville, śmiejąc się nerwowo. - Może to głupie,
ale tak jest. Wolałbym nie spotkać go na ścieżce
w ciemnym lesie. Ale jednocześnie rozumiem, dla
czego wybrał życie w odosobnieniu, z dala od
wszystkich, wśród drzew. To świadczy o jego wraż
liwości na uczucia innych. Albo była to tylko obro
na. Na pewno się wyróżniał...
Rysunek przedstawiał siedzącego tyłem mężczy
znę patrzącego na siebie w lustrze. Obok niego na
stole leżało coś, co przypominało maskę zrobioną
ze skóry, z otworami na oczy. Mężczyzna był ele
gancko ubrany. Koszula z niegdyś modnym sztyw
nym kołnierzem, zapięta kamizelka. Jedynie fular
był jakby umyślnie niedbale zawiązany pod szyją,
tak żeby nie wszystko było przykładne. Ciemne
włosy były zaczesane w tył, na czoło opadało tylko
jedno nieposłuszne pasmo. Niczego nie ukrywało.
On nie miał brwi ani rzęs. Powiek też prawie nie,
z lustra patrzyły ciemne oczy. Nie miał nosa, jedy
nie lekkie wzniesienie z dwiema krzywymi dziurka
mi. Nie miał warg. Usta tworzył poziomy otwór,
w którym widniały zęby.
Roza poczuła, jakby jej policzek z bliznami za
płonął ze wstydu. Nie miała nad czym się użalać
w porównaniu z tym człowiekiem. Na zewnątrz
wyglądał jak potwór. Ona widziała jednak jego ry
sunki, prace w srebrze, jego biżuterię i miała pew
ność, że był najbardziej wrażliwym z jej przodków.
Najbardziej czułym.
- A to musiał być on... przedtem - odezwał się
Mattias ochrypłym głosem, kładąc kolejny rysunek
na portrecie mężczyzny z maską.
Młody człowiek o szczupłej twarzy i szerokim
uśmiechu. Śmiech dosłownie kipiał w jego twarzy.
Ciemne, proste brwi nad patrzącymi zawadiacko ocza
mi. Wąski nos. Kanciasto zakończony podbródek.
- Powinien żyć dłużej - stwierdził Ville. - Nieza
leżnie od tego, jak wyglądał. Ten człowiek wyrobił
by sobie imię. Miał takie zdolności, które niewielu
są dane. W każdym stuleciu rodzi się niewielu ta
kich jak on!
- Ale wspominany jest z miłością - odparła Ro
za. - To też nie wszystkim jest dane!
Chciała w ten sposób upomnieć Villego. Mattias
na pewno usłyszał ostry ton w jej głosie. Uśmiech
nął się, lekko unosząc jeden kącik ust. Gdy się uśmie
chał, wysuwał do przodu usta i nabierał wyglądu nie
zadowolonego dziecka. Jego ciemne, przymrużone
oczy błyszczały czymś, czego Roza nie widziała od
dawna. Wesołością charakterystyczną dla dawnego
Mattiasa. Takiego, którego znała dawno temu.
Czyżby to ona go tak zmieniła?
Stłamsiła?
Była to myśl, od której chciała uciec jak najdalej.
Odwrócić się od niej i zapomnieć. Nie musieć przy
znać, że źle na siebie wpływają. Byli małżonkami
i mieli trzymać się razem na dobre i złe dni, i już.
- Spójrz na to! - rzucił Mattias, podnosząc kolej
ny rysunek ze stosu na kolanach Rozy i pokazując
go jej.
- To o nim mówiliśmy - dodał Ville i przytrzy
mał jeden z rogów rysunku, by się rozprostował.
- To ja - stwierdziła Roza.
Ville pokiwał głową.
Mattias nic nie powiedział. Zacisnął tylko usta, za
stanawiając się, czy Hugo Runefelt posiadał arty
styczne uzdolnienia jak inni członkowie jego rodu.
Może miał czas wykonać ten rysunek, zanim zacho
rował. Przecież było trochę czasu pomiędzy ich
przybyciem na Hailuoto a pogorszeniem stanu jego
zdrowia. Może to innego rodzaju wysiłek niż tylko
podróż odbił się na jego zdrowiu. Może aż tak bar
dzo zależało mu na tym, by Roza przejęła wyspę.
Bardziej niż im się zdawało.
Jeśli Hugo zadał sobie trudu, by wykonać ten ry
sunek i włożyć go pomiędzy inne szkice z teczki,
musiało być coś więcej w tej historii...
- To jestem ja - powtórzyła Roza. - A to misa
Knuta. I jest na niej data...
Wiedzieli już, że misa, którą przynieśli z kamien
nego domku w lesie, miała wyryte „1847" pomiędzy
innymi wzorami. Widniało przy brzegu, wplecione
w prosty wzór, który jakby naśladował prosty haft.
Mattias nadal był przekonany, że to błąd. Miał
wyryć „1747" lub „1749", ostatnia cyfra była niewy
raźna. Co zaś tyczy ósemki, Mattias był pewien, że
to błąd. Miała tam być siódemka. Gdy Ailo to za
uważył, było za późno. Gdyby to usiłował popra
wiać, zniszczyłby wzór. I zostawił to tak.
To proste wyjaśnienie.
Mattias mógł sobie wyobrazić, że tego krewnego
Rozy z przeszłości to nawet rozbawiło! Rysunki,
nawet ten po wypadku, ukazywały go jako mężczy
znę z błyskiem poczucia humoru w oczach. Nawet
potem umiał się uśmiechać.
- To ja trzymam misę - powtórzyła Roza.
- Nie mówiłem? - stwierdził Ville.
- Czy jest więcej? - spytała, przeglądając resztę
rysunków. Zadrżała i położyła jeden na udzie Mat-
tiasa. Wygładziła go, płacząc.
- Nie! - rzuciła, gdy podniósł dłoń, by otrzeć jej
łzy. - Zostaw!
Opuścił rękę.
- Widzisz, kogo to przedstawia? - spytała szeptem.
Mattias wpatrzył się w rysunek. Przedstawiał
młodziutką kobietę, może szesnastoletnią. Już na
pewno nie dziecko, tak jak Roza nie była nim w tym
wieku.
Wokół kobiety panowała ciemność, w której da
wało się odróżnić inne postacie ludzkie. Stały za nią,
obok niej. Mimo że była tak młoda, wyglądała na
najważniejszą osobę wśród tych wszystkich ludzi,
których nie znał i nieomal nie odróżniał.
Miała zawadiacką minę. Drobny podbródek wysu
nęła do przodu, spojrzenie zdradzało upór, który
Mattias widział niezliczone razy u Rozy. To dziecko,
ta kobieta przypominała Rozę. Miała jej oczy i usta,
ale włosy były ciemniejsze. Coś w niej wydawało mu
się znajome, jednak odsunął tę myśl od siebie.
W objęciach trzymała niemowlę owinięte w jasny
kocyk z wyhaftowanym ptakiem.
- To wasz ptak - stwierdził, porównując go do
ptaszka wiszącego na rzemyku na szyi Rozy.
- To nie nasz ptak! - poprawiła go Roza. - Nie
widzisz? Nasz to kruk, a to jest orzeł. Nie pamię
tasz, Mattias? Naprawdę nie pamiętasz?
Gdy się lepiej przyjrzał, zgodził się, że na kocy
ku widniał orzeł. Dziwna ozdoba jak dla dziecka,
pomyślał, ale pewnie miała znaczenie dla tego
przodka Rozy.
- Mój sen - wyszeptała.
Mattias zmarszczył brwi. Roza miała tyle snów,
które mu opowiadała. Niektórych nie pamiętał, ale
niektóre nadal stały mu w pamięci. Nie wiedział jed
nak, który ma na myśli.
Nie pamiętał i czuł się, jakby ją zawiódł. Oczeki
wała czegoś po nim, a on ją zawiódł, bo nie pamię
tał każdego słowa, które kiedykolwiek wypowie
działa.
- Znamy się tak długo, moja Rozo... - powiedział
tonem usprawiedliwienia.
- To było dawno temu - zapewniła. - Bardzo daw
no. Dopiero co po raz pierwszy dzieliliśmy łoże...
Mattias zamknął oczy. Właśnie ten okres życia
chciał wymazać. Nie zdarzyło się wtedy wiele do
brego poza małą Synneve, ale wspomnienie o niej
splecione było z bólem, dlatego i do niej nie chciał
wracać myślą.
- Pamiętasz, jak mówiłam ci o dziecku, o naszym
dziecku, Mattias?
- Pamiętam, że powiedziałaś, że nie chcesz już
więcej aniołków - odparł cicho, lekko dotykając jej
skroni. Nie zaprotestowała, a Mattias nie posunął
się dalej w pieszczotach. Nie chciał jej spłoszyć. Nie
chciał zmienić tego wieczoru w coś dla niej jeszcze
trudniejszego.
Pomyślał o Liisie i o tym, jak był blisko przyspo-
rżenia smutku zarówno Liisie, jak i Rozie. O sobie
nie myślał. On się tu nie liczył.
- Pragnęłam naszego dziecka - powiedziała. Było
tak, jakby w pokoju znajdowali się tylko oni dwo
je. Ville zmienił się w powietrze. - Pamiętasz mój
sen o młodej kobiecie z dzieckiem, w górach?
Zaczął coś sobie przypominać...
- Może się pomyliłam - powiedziała Roza cicho. -
Może to nie było nasze dziecko, Mattias, może było
moje. Może sen mówił o tej kobiecie, o tym, co ona
ma zrobić? Nie widzisz kwiatów, które wkoło niej
rosną? Nie widzisz, Mattiasie?
To były lilie. Z ciemnego tła wyrastały lilie i ota
czały kobietę i dziecko.
- To dlatego Hugona nie zdumiało imię mojej
córki.
Wpatrzyła się w ciemne, pełne wątpliwości oczy
Mattiasa. W niej nie było już wahania. Nie pamięta
ła o tym śnie, dopóki nie ujrzała tego rysunku na po
żółkłym papierze. Nie pamiętała o nim, zanim uro
dziła dzieci. Zapomniała. A śniła go na długo, długo
przedtem, zanim ujrzała Seamusa 0'Connora.
To on wybrał imiona dla ich dzieci. To Seamus
nalegał na imię dla ich córki.
- To moje dziecko - stwierdziła Roza pewnym
głosem, odnajdując w młodej kobiecie rysy Fiony,
Seamusa, Adama. Nawet Joego. A brwi były iden
tyczne z ciemnymi brwiami Siobhan, córki Fiony.
- Nie wiem, jak to możliwe - dodała - ale on sto lat
temu narysował Lily. Dorosłą Lily. I nawet wie
dział, jak będzie miała na imię.
- Mylisz się - zaprotestował Mattias. - Istnieje ty
siąc innych wytłumaczeń...
- Daj chociaż jedno!
Nie umiał.
- To są na pewno lilie - zgodził się z Rozą Ville.
- To jest Lily - stwierdziła Roza triumfalnie. -
Moja Lily. A to jej przyszłość!
11
- A gdzie ta cholerna misa? - spytał Mattias z iry
tacją. Chciał za wszelką cenę zdjąć łuski z oczu
Rozy. - Pewnie też jest ważna, skoro miałaś ją od
naleźć. No i przedstawiono cię z nią na rysunku.
- Prawda - odparła.
- Są w niej lukrowane migdały - rzekł Ville. - Sta
ra sowa wypucowała ją, gdy ją przynieśliście z dom
ku, pamiętacie?
Pamiętali.
Ostatniego dnia życia Hugona.
Zapomnieli o niej w czasie tych dni po śmierci
gospodarza. Pojawiła się później jako ozdobny po
jemnik na słodką przekąskę. Mar ja twierdziła, że
pan Hugo lubił słodycze i dlatego chciała utrzymać
zwyczaj, by zawsze było coś słodkiego pod ręką.
- Stoi w holu - Ville zerwał się na nogi. - Przy
niosę ją, to żaden kłopot - zapewnił. - Wiem, gdzie,
bo ja też lubię lukrowane migdały. Poza tym z chę
cią dodam sowie coś do roboty. Niech jutro znaj
dzie nową misę do napełnienia! Niech drepcze, to
rozrusza jej stare stawy.
- Jesteś okropny, Ville! - zaśmiała się Roza.
- Mam taką nadzieję! - rzucił, wychodząc z bi
blioteki.
- Chcę zabrać te rysunki do domu - powiedziała
Roza. - Gdy pojedziemy do domu, chcę je mieć ze
sobą. Mieć na własność.
- Sądziłem, że wolisz tu zostać?
Roza pokręciła głową.
- Nie - odparła szybko. Spojrzenie przebiegło po
przedmiotach znajdujących się w pomieszczeniu. -
Nie - powtórzyła. - To nie moje miejsce. Ale pozo
stanę tu na ten rok, który obiecałam Hugonowi. Ja
dotrzymuję obietnic.
Jeszcze raz przeglądała rysunki. Nagle dłonie za
trzymały się i wyciągnęła rysunek, którego nie za
uważyli, bo przywarł pod spód innego.
Mattias przełknął ślinę, gdy ujrzał, kogo on
przedstawia. Opanował emocje, by Roza niczego po
nim nie poznała. Ona zresztą nie widziała nic poza
tym rysunkiem.
W tym momencie Mattias zaczął wierzyć, że coś
w tym wszystkim musi być. Odrzucił myśl, że to
Hugo narysował Rozę. Uwierzył, że wszystkie ry
sunki pochodzą od tego samego, młodego, nie
szczęśliwego mężczyzny, który żył sto lat temu.
Przyznał, że ukazywały zarówno jego własne życie,
jak i życie i twarze innych, których kochał. I że nie
które z nich pokazywały jeszcze więcej.
Jak portret Rozy.
I może Lily.
I teraz ten.
- Chodź do nas! - usłyszeli serdeczny ton głosu
Villego w holu. - Już wieczór. Na dworze nic nie
ma do roboty.
- Jest jakieś światło na morzu - odparł głos Liisy. -
To chyba łódź. Lubię stać na brzegu i patrzeć na statki...
- To pewnie stara sowa była z wizytą w Oulu
u innych sów - stwierdził Ville. - Ja nie stałbym na
brzegu i nie czekał na nią. Chodź, jemy słodkie mig
dały, pijemy sherry i oglądamy rysunki.
Nieomal wepchnął Liisę przed sobą do bibliote
ki. Było tak mroczno, że Mattias dostrzegł tylko
cień rumieńca na jej okrągłych policzkach. Zauwa
żył, że się przebrała. Suknia była ciemna i tak po
ważna, że chyba tylko mieczem można by rozciąć
zapięcie na przedzie. Kołnierzyk dochodził aż do
szyi i sprawiał, że jej pyzata twarz wydawała się
jeszcze bardziej okrągła. Ciemny kolor powodował,
że Liisa wydawała się jeszcze bledsza, a włosy tak
jasne, że wręcz pozbawione blasku. Zaczesała je tak
mocno do tyłu, że nieomal wyrwała z korzeniami
przy skroniach i czole.
Mattiasowi wydało się, że Liisa zrobiła wszystko,
co w jej mocy, by wydać się jak najmniej pociąga
jąca. Poczuł niemal potrzebę potrząśnięcia nią, ale
przypomniał sobie, że już zrobił wystarczająco wie
le, by wzniocnić jej wiarę w siebie. No i do czego
to doprowadziło...
- Rysunki? - spytała, siadając jak najdalej od Mat-
tiasa.
- Właśnie - odparł Ville, przestawiając mały sto
lik bliżej fotela Rozy. - Rysunki, które wykonał
krewny Rozy i Hugona. On był artystą. Powtarzam
to raz po raz, i nie przestanę. Może widzę to dlate
go, że sam w pewien sposób jestem artystą. Jednak
bez takich wspaniałych zdolności jak ten człowiek.
On był samoukiem, ale miał świetną kreskę. Szko
da, że nie malował. Powinien był się tego nauczyć.
Srebro i ozdoby są na pewno ładne, ale szkoda, że
nie można ujrzeć, czego by dokonał z pędzlem
w dłoni. Uważam, że ten mały ptak byłby najbar
dziej znanym podpisem w tamtym stuleciu, gdyby
ktoś dał temu mężczyźnie pędzel, farby i płótno.
Szkoda. Wielka szkoda!
- Jest więcej rysunków? - spytała Liisa.
Odważyła się podnieść wzrok na Rozę. Mattias
nie utrudniał jej tego, nie patrzył na nią.
- Musiał także mieć wizje z przyszłości - dodał
Ville. - Narysował Rozę.
Podał Liisie rysunek przedstawiający Rozę ze
srebrną misą. Liisa aż otworzyła usta, przenosząc
wzrok z papieru na Rozę i z powrotem.
Tymczasem Ville po prostu odwrócił misę do gó
ry dnem nad stolikiem i lukrowane migdały wysy
pały się z niej niczym brązowy kwiat. Na wierzchu
spoczęła serwetka z dna niczym śnieżna kołderka.
- Narysował też Lily jako dorosłą - mówił dalej
Ville, stojąc z misą w dłoniach.
Mattias podał Liisie ten rysunek, nie patrząc na
nią. Jakże chciał ją prosić, by się nie wstydziła.
Chciał powiedzieć, że to wszystko jego wina, a nie
jej, że to on wykorzystał chwilę jej słabości... Ale to
było niemożliwe. Uderzyło go, że Liisa pewnie nie
przyjęłaby jego przeprosin. Niczego by nie zmieni
ły. Liisa nadal będzie ubierać się w swoje zbroje
z sukienek, niezależnie od jego argumentów.
- Tak, Lily może tak wyglądać - stwierdziła z za
stanowieniem Liisa.
- Wokół niej rosną lilie - dodała Roza.
- Naprawdę? - spytała Liisa i z zainteresowaniem
wpatrzyła się w papier. Nigdy nie widziała lilii, więc
chętnie przyjrzy się kwiatom, których imię nosi có
reczka Rozy. - To te?
- Właściwie nazwaliśmy ją po konwaliach - wy
tłumaczyła Roza. - Są o wiele bardziej niepozorne
niż lilie.
- Jeśli wyrośnie na taką kobietę, na pewno nie bę
dzie niepozorna - stwierdziła Liisa rzeczowo. - Ale
nic dziwnego, po takiej matce!
Zerknęła w stronę szwagierki, która nadal kur
czowo trzymała w dłoniach ten sam rysunek.
- A to kto? - spytała. - Wiecie, kto to jest? Jego
ubranie wydaje się współczesne. No, może nie w Al-
ta, ale gdzieś indziej. On nie wygląda na całkiem do
brego człowieka, jakby dziki...
- To ojciec Lily - wyjaśniła Roza.
Liisa wpatrzyła się w Rozę. Zapomniała, że nie
powinna zbliżać się do Mattiasa, i skoczyła za fotel
Rozy, by przyjrzeć się dokładniej. Nawet nie za
uważyła, jak położyła dłoń na ramieniu zarówno
Mattiasa, jak i Rozy. Stała pomiędzy nimi, wpatru
jąc się w rysunek spoczywający na kolanach Rozy.
Nawet Ville dołączył do nich z ciekawością.
- To przecież niemożliwe! - protestowała Liisa. -
Przecież to niemożliwe! Ojciec Lily?
- Przecież wiem, jak wyglądał - ucięła Roza. - To on.
Seamus został przedstawiony ubrany w obcisłe,
robocze spodnie, czarne buty do konnej jazdy, głę
boko rozpiętą, cienką koszulę i niedbale wiszącą ka
mizelkę. Zsunięty w tył kapelusz odsłaniał wijące się
włosy. Roza poczuła przemożną chęć dotknięcia
ich... Seamus spoglądał wyzywająco, trzymając tym
spojrzeniem na dystans. Twarz miał szczupłą, po
liczki niemal zapadnięte. Prosty, duży nos nad wą
ską górną wargą i pełną dolną. Wyraz twarzy miał
poważny, nawet bez swego drapieżnego uśmiechu.
Stał w stajni, którą Roza rozpoznała. To stajnia
Franka 0'Shaughnessy...
- Nadal wygląda niebezpiecznie - zachichotała
Liisa, odsuwając się. Uświadomiła sobie, że dotknę
ła Mattiasa! Miała nadzieję, że nie odczytał tego nie
właściwie. Nie czyniłaby mu przecież awansów, gdy
w dodatku siedział obok swojej żony! Nie chciała
by, żeby myślał o niej źle.
- Wygląda na mężczyznę, który mógłby zabić
w obronie własnej i swoich bliskich - stwierdził Ville
po namyśle. - Jest pociągający - dodał, zbierając kosę
spojrzenie Mattiasa, przestraszone Liisy i gardłowy
śmiech Rozy. - W nonszalancki sposób - sprecyzował.
- To właściwie nie jest dziwne - stwierdziła Lii
sa, siadając na swoim krześle - że on narysował też
jego. Skoro narysował ciebie i Lily, których także
nie znał, nic dziwnego, że narysował i jego. Nawet
jeśli to cudzoziemiec.
- To jest on - potwierdziła Roza.
Zerknęła w stronę Mattiasa, jakby to przede
wszystkim jego chciała przekonać. On się nie ode
zwał ani słowem, od kiedy wyciągnęła ten rysunek.
Był przekonany.
To był mężczyzna z jego własnych wizji.
Ten, który kazał mu trzymać się z dala od Rozy,
mówiąc, że Roza była jego. Tylko jego.
- To jest Seamus 0'Connor - oświadczyła Roza. -
Ojciec Lily.
- Irlandczyk! - Ville zacmokał językiem i wrzu
cił do ust kilka migdałów. Possał z przyjemnością
lukrową polewę i zaraz potem je rozgryzł. - Nic
dziwnego, że odebrałem go jako wspaniale nieoswo-
jonego i niemal niebezpiecznego - dodał, zerkając
psotnie na Rozę. - A więc, Rozo Samuelsdatter,
miałaś także swoją irlandzką przygodę?
Nie odpowiedziała.
- Ale - westchnął Ville - nie będę cię męczył py
taniami, gdy obok ciebie siedzi twój mąż, który też
wygląda na dzikiego i niebezpiecznego, choć to nie
Irlandczyk. Porozmawiamy o tym innym razem,
Rozo. Nie wymkniesz się tak łatwo. Skoro się po
wiedziało „a", trzeba powiedzieć „b"...
- Dosyć tego! - uciął Mattias.
- Oczywiście - zgodził się szybko Ville i zmienił
temat: - Czy nie mieliśmy obejrzeć tej tajemniczej
misy? Musi spełnić jakąś misję po tych stu latach.
Skoro już dotarła tu z Kengis... - Obrócił ją w dło
niach. - Jest ładna, są tu ptaki i kwiaty. Pewnie się
jakoś nazywają, ale ja nigdy nie byłem mocny z bo
taniki. Skakanie po łąkach i górach i zbieranie roś
lin wydawało mi się nudne. Wolę bukiety. Piękne
bukiety. Sztukę, jaką stanowi ułożenie kompozycji
z delikatnych róż i wspaniałych lilii... - Uśmiechnął
się i skłonił lekko w stronę Rozy, jakby to jej chciał
przekazać ten komplement. - Może ty lepiej rozpo
znasz te kwiaty, Mattiasie!
Mattias przejął misę i podszedł blisko do jednej
z lamp. Znał te kwiaty i znał ich nazwy. Rosły na
terenach smaganych ostrymi wiatrami, gdzie nic nie
wyciągało się wysoko nad ziemię, bo zostałoby zła
mane. Były to kwiaty i mchy, no i ptaki. Ale ich na
zwy nie przekazywały żadnego przesłania.
- Nic z tego nie rozumiem - rzekł.
- Ale w każdym razie jest ładna - stwierdziła Lii-
sa. - Możesz tam trzymać ciasteczka albo kwiaty...
- Albo lukrowane migdały - podpowiedział Vil-
le, sięgając znowu po przysmak.
- Zaczekajcie! - rzucił Mattias.
Przytrzymał misę ukośnie pod lampą. Kiedy
ostatnio ją oglądał w kamiennym domku, wnętrze
było brudne od wody, w której stały bukieciki fioł
ków. Misa służyła za wazon przez długi czas i dla
tego nikt nie czyścił jej wnętrza.
Teraz jednak Marja to zrobiła.
- To nie chodzi o jej powierzchnię - oznajmił -
tylko o wnętrze!
Roza odłożyła wreszcie rysunek przedstawiający
Seamusa CConnora i podeszła szybko do Mattia-
sa. Chwyciła za brzeg misy i nachyliła ją tak, by też
zobaczyć wnętrze. Wymienili spojrzenia, ale żadne
z nich nie puściło misy.
- To jest mapa - powiedziała Roza.
- To jest mapa - powtórzył za nią Mattias. -
W środku tej cholernej misy jest mapa!
Ville i Liisa też chcieli zobaczyć. Stanęli ciasno
wokół i starali się coś dostrzec w plątaninie cien
kich linii wewnątrz misy. Wtedy do biblioteki
wszedł Pekka i odchrząknął, by zwrócić ich uwagę.
- Przybył tu ktoś - oznajmił na swój sztywny spo
sób, mimo że jego szwedzki miał miękki, fiński ak
cent. - Mówi, że szuka Hugona Runefelta. Nie po
wiedziałem mu, że pan nie żyje.
Roza puściła misę.
- Dobrze, Pekka. Sama mu to powiem. Pewnie to
jeden ze znajomych Hugona, do którego nie dotar
ły smutne wieści.
- Nie sądzę - odparł Pekka, zatrzymując Rozę. -
Śmiem twierdzić, że ten człowiek jest Norwegiem.
Roza odsunęła go zdecydowanym ruchem na bok
i poszła energicznie w stronę holu. Jej niebieska
spódnica rozwinęła się przy tym na kształt tulipana.
Tuż przy drzwiach wejściowych, ze zniszczoną
skórzaną torbą Wielkiego Samuela u stóp, stał Ole.
Roza zaczęła biec i rzuciła mu się na szyję. Brat
zdołał tylko otworzyć ramiona. Czapka, którą trzy
mał w dłoniach, spadła na posadzkę.
- Ole! - zawołała Roza z radością tak głośno, że
usłyszeli ją zgromadzeni w bibliotece. Liisa wybieg
ła do holu.
Roza ze współczuciem zauważyła, że szwagierka
gorączkowo starała się złagodzić swoją fryzurę. Nie
rozumiała, jak w ogóle ona mogła się tak nietwarzo-
wo uczesać.
- Ależ tu jest cholernie ładnie! - stwierdził Ole,
rozglądając się wokół. Aż otworzył usta, a oczy
przybrały taksujący wyraz jak zawsze, gdy zobaczył
coś wartościowego. - Rozumiem, że jest wam tu cał
kiem dobrze - dodał. Nadal nie zauważał Liisy.
A i ona nie biegła mu na spotkanie jak Roza.
- Zakładam, że znacie tego człowieka - powie
dział Pekka cicho do Mattiasa. Stali nadal
w drzwiach biblioteki.
- To brat mojej żony - wyjaśnił Mattias. - Mąż
Liisy. Ole Samuelsen. Wydaje się, że się stęsknił za
żoną i dlatego wyruszył w tę długą podróż.
Mattiasowi wydało się, że Pekka oddycha z ulgą.
- A więc nie będzie musiał mieć osobnego poko
ju - stwierdził.
- Nie - odparł Mattias. - Ale może zadbasz o to,
by mieli więcej drew w kominku, co, Pekka? Po tak
długim rozstaniu nie chcemy przecież, by zmarzli
w czasie małżeńskich uścisków, prawda?
Mrugnął porozumiewawczo do Pekki, ale temu
jedynie zadrżał kącik ust. Nie lubił aluzji tego ro
dzaju. Ale zauważył, że brat pani Rozy nie okazał
swojej dawno nie widzianej żonie zainteresowania,
którego można by się spodziewać po młodym mał
żonku z gorącą krwią w żyłach.
- Zaniosę na górę jego bagaż - rzucił. - I dobrze
napalę w kominku pokoju pani Liisy.
Zasznurował usta i podnosząc torbę z ziemi, zerk
nął jeszcze raz na przybysza. Wydało mu się, że mło
dy człowiek wygląda na słabego, zbyt ładnego jak na
prawdziwego mężczyznę. W czasie tych lat Pekka wi
dział więcej, niżby sobie życzył. Miał nadzieję, że
brat pani Rozy nie miał tych grzesznych skłonności
co pan Hugo, świeć, Panie, nad jego duszą, i ten Vil-
le. Wystarczy tego na Hailuoto! Miał nadzieję, że
przyzwoitość wypełni w końcu te pokoje. Może tyl
ko zaufać siłom wyższym, by tak się stało.
- Co to za typ? - spytał Ole, patrząc za starszym
panem, który wspinał się na schody z jego torbą.
- To Pekka - odparła Roza, trzymając pod rękę
brata. - Nasz służący. Polubisz go, Ole, on w poło
wie nie jest tak niemiły, na jakiego wygląda.
- Szczerze mówiąc, jest o wiele mniej niemiły niż
jego urocza małżonka, Marja - dodał Ville, wyciąga
jąc do Olego prawicę i przedstawiając się. - A ponie
waż jest, oprócz innych dziwnych zadań, naszą ku
charką, uważam, że mam powód, by się obawiać...
- Ville tylko żartuje - wyjaśniła Roza. - Marja to
nasz anioł. Nie wiem, jak byśmy sobie tutaj pora
dzili bez niej, więc nie gadaj tak, Ville!
Wzruszył ramionami i posłał Rozie pocałunek.
- Twoje słowo jest dla mnie rozkazem, o pani!
- Jeszcze nie przywitałeś się z Liisą, bracie! - zauwa
żyła Roza i pociągnęła go za sobą przez wielki hol.
Liisa stała nieruchomo niczym lalka o krok od
drzwi biblioteki. Wystarczająco blisko, by czuć bez
pieczną obecność Mattiasa. Od czasu, gdy usłyszała
okrzyk Rozy, minęło tysiąc chwil. Nowe tysiące chwil
upłynęły od czasu, gdy wyszła z biblioteki i ujrzała
Olego. W czasie tych tysięcy chwil on ani razu na nią
nie spojrzał, a nawet nie poszukał jej spojrzeniem.
Było to niczym uderzenie w twarz.
Porażka trudna do określenia słowami.
On przyjechał.
Ale nie przyjechał do niej.
- Liisa! - powiedział Ole, ale o wiele mniej ser
decznie niż wypowiedział wcześniej imię siostry.
Roza puściła jego ramię i nieomal popchnęła go
w stronę Liisy. Zapadła niezręczna cisza, dopóki
Ole nie chwycił Liisy za przedramiona i nie pociąg
nął ku sobie. Tylko on zauważył, że Liisa stawiła
lekki opór, i to go tak rozzłościło, że pociągnął ją
mocniej, na siłę. Nawet przypominało to serdeczny
uścisk, zwłaszcza że nikt nie widział wyrazu jego
twarzy. Można było sądzić, że pocałunek, który zło
żył na jej ustach, był pełen pasji.
Jedynie Mattias widział jego twarz i znał go na
tyle dobrze, by wiedzieć, co o tym sądzić. Olem kie
rowała raczej wściekłość niż pożądanie i Mattias
mógł tylko współczuć Liisie, która znosiła twardy
uścisk dłoni męża i jego wargi miętoszące jej wargi
w brutalnym pocałunku.
Ole puścił ją równie nagle, jak złapał, jednak po
zostawił ramię wokół jej talii. Odwrócił się ku zebra
nym i powiódł po nich spojrzeniem. Szczególnie dłu
go patrzył na Villego. Nie wiedział, co o nim sądzić.
- Gdzie nasz gospodarz? - spytał.
- Hugo nie żyje - odparła Roza.
- Roza jest teraz panią na Hailuoto - dodała Lii
sa cicho.
Ole zmrużył oczy i zaśmiał się znacząco.
- To co, pomogło ci, że przyjechałaś tu i obejrza
łaś te wspaniałości, prawda? - spytał. - A nie mówi
łem? Wiedziałem, że nie odmówisz, jak przyjdzie co
do czego. Kiedy już będziesz wiedziała, na czym sto-
isz. Nie różnimy się tak bardzo, siostruniu! Ty też
doceniasz to, co piękne. I polujesz na zabezpiecze
nie materialne, jak wszyscy inni.
- To nie całkiem tak - odparła. - Przygotuję ci coś
do jedzenia - dodała z uśmiechem. - Marja jest dziś
w Oulu, a nie będę zawracała głowy Pekce. On nie
lubi babskich zajęć.
Ole westchnął.
- Chyba nigdy nie zostaniesz wielką damą, Roza,
skoro nie odróżniasz, co należy do państwa, a co do
służby!
- Nie popisuj się, Ole - poprosiła cicho.
Liisa uwolniła się z objęcia męża i przejechała
dłońmi płonące policzki.
- Pomogę Rozie - rzuciła i wybiegła za szwagierką.
- No to zostaliśmy sami mężczyźni! - stwierdził
Ville, zacierając dłonie. - Czy mógłbym zapropono
wać sherry na wzmocnienie, w bibliotece? Albo mo
że brandy, skoro Ole podróżuje z tak daleka? Wy
daje mi się, że sherry będzie zbyt słabe, jeśli ma się
smak kurzu w ustach i poczuło się zapach Zatoki
Botnickiej... Wtedy potrzeba czegoś, co przeczyści
gardło! Zdecydowanie polecałbym brandy.
Przeszli do biblioteki, gdzie Ville niezwłocznie
ruszył prosto ku stolikowi, na którym stał szereg
karafek o różnokolorowej zawartości. Wprawne
dłonie dały sobie radę i z karafką, i z kieliszkami
z monogramem.
- Kim, u diabła, jest ten typ? - spytał Ole szep
tem, pociągając Mattiasa za sobą w stronę okna. -
Wydawało mi się, że nieco zbyt długo patrzył na
Liisę. Czy nic niestosownego nie dzieje się pomię
dzy nią a tym wystrojonym paniczykiem? Ją łatwo
zagadać, wiesz, na pewno dałaby mu się owinąć ko
ło palca...
Mattias pokręcił głową.
- Nie - powiedział z naciskiem.
- Nie? - zdziwił się Ole.
Ville przyżeglował do nich z kieliszkiem w każdej
dłoni, oddał im je i uświadomił sobie, jakim spojrze
niem obrzuca go spod ściągniętych brwi Ole. Zamru
gał kilka razy, aż wybuchnął serdecznym śmiechem
i musiał przytrzymać się ramienia Mattiasa, bo się za
chwiał. Otarł oczy i mrugnął do Mattiasa.
- Nasz przyjaciel jest zazdrosny, prawda?
Mattias zacisnął usta i wziął łyk brandy.
- Chciałbym wypić twoje zdrowie, przyjacielu! -
zwrócił się Ville do Olego. - Ale muszę wytłuma
czyć to małe nieporozumienie, zanim przyniosę
mój kieliszek.
Ole zacisnął palce wokół swojego kieliszka, któ
rego zawartości jeszcze nie spróbował. •-*
- Twoja mała żonka to porywające stworzenie -
powiedział Ville, a niebieskie oczy Olego pociem
niały. - Musi być najmilszą osobą, jaką stworzył do
bry Bóg na tej ziemi. Może ciut zbyt nieśmiała, ale
to cecha, którą należy cenić u młodych, cnotliwych
mężatek, więc możesz być dumny ze swojej Liisy.
Spuszcza oczy, kiedy powinna, mówię ci. A ja ni
gdy nie stanowiłem niebezpieczeństwa dla czci mło
dych kobiet. Nigdy nie uwiodłem niczyjej żony ani,
o wstydzie, nawet nie miałem takiego zamiaru!
- Ville był przyjacielem Hugona Runefelta -
wtrącił Mattias, by przerwać tę farsę.
- Byłem kochankiem naszego Hugona - dodał
Ville, uśmiechnął się ciepło i odwrócił, by nalać so
bie brandy.
- Co to, u diabła, za miejsce? - spytał Ole, wle
wając do ust zawartość całego kieliszka.
- Tak sobie pomyślałem, że będziesz potrzebował
dolewki - stwierdził Ville serdecznym tonem. Miał
ze sobą karafkę, z której nalał Olemu brandy nie
mal po brzegi. - To normalne, że jesteś przerażony
- dodał bez mrugnięcia okiem. - Nie mówi się o ta
kich jak ja. Gdy byłem od ciebie młodszy, nawet nie
wiedziałem, że tacy istnieją! Nie wiedziałem, że sam
taki jestem. Ze nie jestem w stanie kochać kobiet.
Ole nic nie odpowiedział, połknął tylko trunek
jednym haustem.
Mattias poklepał Villego po ramieniu.
- Gratuluję! - rzucił. - Nie spotkałem jeszcze ni
kogo, kto byłby w stanie uciszyć Olego na tak dłu
go bez pobicia go. Ale mogę się założyć, że taki wy
czyn nie powtórzy się przez najbliższe pięć lat.
- Tyle tupnie zostaniemy - rzucił Ole ochrypłym
głosem. - Zabieram stąd Liisę jak najszybciej!
12
Ole nadal patrzył podejrzliwie na Villego, mimo
że wiedział, jak z nim jest. Jego czujność była tak
wyraźna, że Ville zdecydował pójść do siebie. Mrug
nął tylko do Rozy, wychodząc.
- Co, u diabła, robi tu ten mężczyzna? - spytał
Ole, zanim nawet Ville zamknął za sobą drzwi. - Je
żeli on jest prawdziwym mężczyzną - dodał z po
gardą. - Że też on mógł powiedzieć z dumą, że był
kochankiem Hugona Runefelta!
Roza podeszła do brata od tyłu, potargała mu
włosy i objęła.
- Ville został tutaj, bo go o to prosiłam, mój ty Ole.
- Czy ty oszalałaś? - Ole wyrwał się z jej ramion. -
Nie rozmawiałeś z nią, Mattias? Jak można pozwolić,
by ktoś taki sobie tu chodził? Nie myślicie o dzie
ciach? Wszystko się może z nimi zdarzyć, gdy ktoś ta
ki jest w domu!
- Jedyna osoba, wobec której Ville mógłby być
niebezpieczny - powiedziała Roza z uśmiechem - to
zacna Mar ja.
- A więc widzisz! - przerwał jej brat. - Kobiety
i dzieci! Taki może być niebezpieczny dla kobiet
i dzieci! Zabieram stąd Liisę od razu. Gdybyś mia
ła trochę rozsądku, Roza, zabrałabyś dzieci i poje-
chała z nami. Mattias pojedzie, jeśli ty pojedziesz...
- Serdeczne dzięki! - rzucił Mattias.
- Mar ja umarłaby z czystego żalu - stwierdziła
Roza. - Ty i ona myślicie podobnie o Villem, tylko
że Mar ja nie sądzi, by Ville był niebezpieczny dla
kobiet i dzieci. Uważa, że może być niebezpieczny
dla przystojnych mężczyzn. Uważa, że to on
uwiódł Hugona...
- Tak, to pewnie przez niego umarł Hugo!
Opowiedzieli mu, jak to z nimi było, jednak Ole
nie uwierzył tak do końca siostrze i szwagrowi.
Uważał, że żartują sobie z niego.
- A co tam w domu? - spytał Mattias. Widział po
Liisie, że umiera z chęci dowiedzenia się nowin, ale
że boi się zapytać. Ole i Roza byli jednej krwi i nie
domyśliliby się tego, zajęci sobą i swoimi sprawami.
- Czy to tęsknota pociągnęła cię za nami? - dodał.
Chciał zmusić Olego, by chociaż udał, że tęsknił za
Liisą. Potrzebowała tego, biedaczka! Mąż nie ofia
rował jej żadnego miłego słowa, od kiedy przybył.
Ledwo o nią zahaczał wzrokiem. Nie dotknął jej po
za tym pierwszym uściskiem w holu, którym raczej
zaznaczył, że jest jego własnością.
- Mało roboty - rzucił zdawkowo Ole.
- Czyżby opróżnili kopalnię w Raipas? - zażarto
wał Mattias. - Gdy odjeżdżałem, mówili wciąż, że
to najbogatsza żyła w Alten Copper Works, a wy
starczyło, bym odjechał na kilka tygodni, to już wy
schła? Może znajdą nową, jeśli wrócę?
- Kopalnia poszła w diabły - rzekł Ole.
Powiedział to tak poważnym tonem i z zaciętą
miną, że od razu mu uwierzyli. Zwykle Ole robił
żarty ze wszystkiego, ale teraz włosy zjeżyły im się
na głowach.
- Co się stało? - Roza podeszła do Mattiasa, chwy
ciła jego rękę i ścisnęła, siadając na poręczy jego fo
tela. Teczki ze stuletnimi rysunkami leżały nadal na
stoliku, ale nikt nie zwracał teraz na nie uwagi.
- Zawaliła się - wyjaśnił krótko Ole.
- Nie! - wyszeptała Roza.
- Ilu zginęło? - spytał ostrożnie Mattias, starając
się przywołać w pamięci twarze tych, którzy tam
pracowali. Znał ich wszystkich: Anders i Even. Ole,
Simon i John. Per, Hans, Peter i jeszcze kilku. By
ło ich wielu. Większość miała rodziny. Poczuł cię
żar w sercu. Jednocześnie zawstydził się, bo poczuł
ulgę, że nie było ich wtedy w domu. Na pewno
przyszliby po Rozę i prosili o pomoc. Uścisnął jej
drobną dłoń, czując wdzięczność wobec losu. Nie
wiedział, czy ona to rozumie, ale jemu trudno było
nawet sobie wyobrazić, co tam się mogło dziać.
- Nikt - odparł Ole.
Wpatrzyli się w niego z niedowierzaniem.
- W głównym korytarzu? - spytał Mattias.
Ole kiwnął głową.
- I mówisz mi, że nikt nie zginął?!
Korytarz główny był podstawową częścią Kopal
ni. Wiązał wszystkie jej części. Wszystkie korytarze
dochodziły do głównego, a z niego wszystkie drogi
na zewnątrz. I ludzie, i ruda miedzi wydostawały się
przez niego. Zawalenie się głównego korytarza od
cięłoby boczne korytarze i zgniotło osoby, które by-
ly w głównym. Dla Mattiasa obraz, który sobie wy
obraził, był bardziej przerażający niż ognie piekiel
ne, którymi straszył ksiądz.
Piekła można uniknąć, ale zawaleniu się główne
go korytarza Kopalni żaden człowiek nie umiałby
stawić czoła.
- Zawaliło się w nocy - wytłumaczył Ole, uśmie
chając się słabo. - Wszyscy mówią, że Pan Bóg mi
mo wszystko troszczy się o Kopalnię.
- W każdym razie o ludzi - dodała Roza.
- Nie odkopują korytarza? - chciał wiedzieć Mat-
tias. - Przecież to masa roboty! Ludziom wszystko
jedno, jakie wożą kamienie...
- Mówią, że oczyszczenie korytarza się nie opłaca -
odparł Ole, wzruszając ramionami. - Podobno mieli
kopać inny obok i potem przedostać się do starych.
Ale to było niepewne, a nie chciało mi się czekać. I tak
mieliby dość rąk do pracy po tym zawaleniu.
Mogli to sobie wyobrazić. Zapadła cisza.
- Zostawiłeś zwierzęta pod dobrą opieką? - spy
tała Liisa, unikając jego wzroku. To pytanie było
najbliższe temu, które chciała naprawdę zadać: czy
dziewczyna"imieniem Ingrid nadal rządziła się w jej
domu?
- Sprzedałem zwierzęta - rzucił Ole. - Poza Kasz-
tankiem. Czeka w stajni w mieście.
- Sprowadzimy go tu - obiecała Roza. - Pekka się
tym zajmie.
- Może nie będzie trzeba - wtrącił Mattias z uśmiesz
kiem. - Ole przecież zaraz wraca. Nie trzeba męczyć
konia przeprawą przez morze...
- Chyba z tym zaczekam - oświadczył Ole. Zima
w wielu miejscach była blisko.
- A więc sprzedałeś zwierzęta... - powiedziała Liisa.
- Nie mogłem nikogo wynająć, by się nimi zaj
mował - odparł Ole. - Twoi rodzice mają dość swo
jego inwentarza. Zabrakłoby im miejsca w oborze
i paszy. Przesyłają wam pozdrowienia. A dla ciebie
jest list od twojej matki.
Liisa pokiwała głową. Nie poprosiła, by go jej dał,
a Ole nie zaproponował, że go przyniesie.
- A więc sprzedałeś zwierzęta i ruszyłeś w drogę -
uśmiechnął się Mattias.
- No i jeszcze zamknąłem dom - dodał Ole tak
że z uśmiechem. Udał, że nie słyszy westchnienia
ulgi Liisy.
Mattias i Roza wymienili spojrzenia, ale oni też
nie wspomnieli o Ingrid Persdatter. Ole przybył na
Hailuoto. Zima zmusi go do pozostania. Nie było
tu zbyt wiele zajęć dla niego. Nikt ich nie odwiedzał.
Roza zarządzała spuścizną po Hugonie. Ona decy
dowała, kto dostanie coś, a kto nic nie dostanie. Jej
brat nie przybył do nieba, mimo że jego własna sio
stra była dziedziczką Hailuoto. Nie podaruje Ole-
mu pieniędzy na hulanki w gospodach Oulu.
Brat Rozy odchylił się na oparcie obitego skórą
fotela i założył ręce za głowę. Chłonął wszystko, co
dla niego było luksusem. Na rzędy grzbietów ksią
żek nie zwracał większej uwagi, inne przedmioty
przyciągały jego uwagę.
- A więc tak wygląda życie w bogactwie? - rzu
cił, by po sekundzie dodać: - Co, u diabła, robicie
przez całe dnie? Rozmawiacie o głupstwach z tym
paniczykiem? Gonicie starego do roboty? Pijecie
słodkie wódki i czytacie grube księgi?
- Coś w tym rodzaju - odparł Mattias z powagą.
- Jest tu cała masa skarbów - dodała Liisa z rów
ną powagą.
-1 ja mam w to uwierzyć! I co, chodzicie i oglą
dacie je po kolei?
-Jest tu wiele starych rysunków - powiedziała
Roza chłodnym tonem. - Każdy przedmiot zawie
ra część historii naszego rodu, więc nie mów tak!
- Przepraszam! - odparł Ole z uśmiechem. - Nie
wiedziałem, że dziedziczka taka wrażliwa!
- Gdy przyjechałeś - wtrącił szybko Mattias -
właśnie oglądaliśmy srebrną misę twojego...
- ... brata twojej prapraprababki, Knuta - dokoń
czyła Roza, która domyśliła się, dlaczego Mattias
zamilkł.
- Aha - Ole nie wydawał się specjalnie zaintere
sowany. - Czy stary Knut miał dobry smak, czy jak
my nie znał się na tym? W końcu pochodził z bied
nej rodziny, tam nie mieli czego kolekcjonować.
Nie będę się o nią z tobą bił, siostro. Zatrzymaj ją
sobie! Włóż do niej kwiaty albo co.
Mattias zanucił coś pod nosem, wręczając misę
Olemu, który wziął ją w ręce i pobieżnie obejrzał.
- Wykonał ją Ailo - wyjaśniła Roza.
- Ładna - stwierdził Ole.
- Knut ją chyba u niego zamówił - dodał Mattias. -
Może obejrzysz ją dokładniej, Ole...
Ole zerknął na szwagra. Ściągnął brwi i zaczął
oglądać misę. Na zewnątrz, potem w środku. I na
gle twarz rozjaśnił mu blask.
- Widziałeś to? - spytał.
Mattias pokiwał głową.
- Rozumiesz, co to jest, Rozo? - spytał Ole siostrę.
- Mapa - odparła, nie dając się porwać zachwyto
wi brata.
- Mapa, mówi! Mój Boże! Wszyscy święci! Jak ty
możesz z nią wytrzymać, Mattias? Co za naiwność!
Mapa!
- Przecież nie wiemy, gdzie to jest - powiedziała
Roza. - To jest mapa, ale nic ponad to nie wiemy.
Dla mnie teraz to tylko szkic wewnątrz misy, któ
rą odziedziczyłam po Knucie, przyrodnim bracie
mojej prapraprababki, Idy. Uważam, że jest piękna
i wartościowa, bo należała do niego. Bo wykonał ją
Ailo, który kochał Idę.
- Nie powinnaś mieć prawa do dziedziczenia czegoś
takiego - westchnął Ole niemal ze łzami w oczach - bo
nawet nie rozumiesz, jaką to ma wartość!
Odstawił misę delikatnie i z nabożeństwem. Lii-
sa przypomniała sobie, że kiedyś dawno Ole tak
samo jej dotykał... Zastanawiała się, co się stało
z Ingrid Persdatter. Miała nadzieję, że ta jej pierw
sza w życiu służąca nie siedzi teraz w domu, w cią
ży, i że to nie dlatego Ole wybrał się do Finlan
dii. Bo na pewno nie przyjechał tu dla niej, tego
była pewna. Zdumiał go rozmach domu i wspania
łości w środku, a więc nie liczył na wiele. Mimo
to przyjechał. Liisa wywnioskowała, że Ingrid
Persdatter musi być w ciąży i że jej rodzina ma
pretensję do Olego. To mogłoby wyjaśnić jego przy
bycie...
- Przecież znasz wszystkie historie, Rozo - odezwał
się Ole tonem zadziwiająco pełnym cierpliwości. - Po
myśl! Czego w życiu dokonał Knut? Za co warto go
pamiętać? Co dostał w spadku po swoim ojcu?
- Skórzany worek ze szkicem mapy - odparła Ro
za. - Dostał go po ojcu. A on znalazł...
- ... znalazł złoto, które wcześniej znalazł jego oj
ciec! - dokończył triumfalnie Ole. - Czy byłoby moż
liwe, moja rozsądna siostro, że to ta sama mapa, któ
rą ojciec Knuta narysował wewnątrz worka? Czy jest
możliwe, że Knut chciał zachować tę mapę jako spa
dek dla swoich potomków? Czy jest możliwe, że ona
nadal może zaprowadzić do tej jamy? Wszystkie
opowieści przekazują, że ojciec Knuta znalazł jamę,
którą potem odnalazł na nowo Knut. Wszystkie opo
wieści mówią, że nie wynieśli całego złota.
W bibliotece zapadła cisza.
- Mattias na pewno o tym pomyślał - stwierdził
pewny siebie Ole - choć nie jest całkiem z rodziny.
Miał tylko pecha, że ożenił się z tobą, Rozo, ale po
myślał o tym. Prawda?
Mattias pokiwał głową.
- Mam nadzieję, że nie pisnęliście o tym słowa te
mu dziwakowi!
- Ole! - upomniała go Liisa.
Zamilkła po jednym spojrzeniu Olego. Pochyliła
głowę, a policzki jej zapłonęły. Mattias współczuł
jej, ale nie mógł wziąć jej w obronę, bo wydałoby
się to dziwne i Olemu, i Rozie.
- Nic o nim nie mówię! - rzucił Ole. - Ale ta spra
wa jego nie dotyczy, tylko rodziny. On nigdy nie
postawi nogi w Finnmark - Ole potoczył po nich
wzrokiem - chyba że stwierdzi, że jest tam coś cie
kawego...
Nikt nie odpowiedział.
- Co o nim wiecie? Co to za człowiek? Oprócz
tego, że taki, o których porządni ludzie nie mówią.
To jest karalne, ta jego przypadłość. Nielegalne!
Przeszło wam przez myśl, że pod tym dachem trzy
macie przestępcę? Co pomyślą ludzie, gdy zobaczą,
że przyjęliście takiego z otwartymi ramionami?
- Ville jest nieszkodliwy - odparła Roza z nacis
kiem. - Nic, co mówisz, Ole, nie zmieni mojego
zdania o nim. Ville jest moim przyjacielem. Na
pewno nie wygonię go za drzwi.
- Czy on nie ma domu? - dociekał Ole.
- Pochodzi z dobrej rodziny - zapewniła Roza.
Tyle dowiedziała się od Marji. Nie dodała jednak
reszty, którą ta przekazała jej szeptem. Że rodzina
Villego wyparła się go. Zapewnili mu roczną sumę
pieniędzy na godne utrzymanie. Do końca życia nie
musiał pracować, ale za to zapłacił swoją cenę: ze
rwanie kontaktów z rodziną. Nie życzyli sobie tego.
Ville był wygnańcem.
Miał tylko Hugona.
A teraz Roza zadbała o to, by nie był całkiem
sam. Została jego przyjacielem.
- Jeśli chcesz tu pozostać, Ole, musisz pogodzić
się z obecnością Villego.
Ole wzruszył ramionami.
- Ale nie powinien nic wiedzieć ani o mapie, ani
co ona z całą pewnością przedstawia - upierał się.
- To go nie obchodzi - rzuciła Liisa i nie ogląda
jąc się za siebie, wyszła z biblioteki.
Ole uniósł brwi i opróżnił kieliszek.
- Pobiegnę za moją babą - rzucił - bo inaczej jed
no z was będzie mnie prowadziło do łóżka, a tego
dorosły mężczyzna nie lubi...
- Co się z nimi stanie? - spytała Roza bezradnie,
gdy brat wyszedł.
- To nie nasza sprawa - odparł Mattias.
Roza spiorunowała go spojrzeniem.
- To naprawdę nie nasza sprawa! - upierał się
Mattias. - Oni muszą sobie z tym sami poradzić.
Nie możesz kierować bratem, Rozo. On jest doros
ły i podejmuje własne decyzje.
- Własne, złe decyzje. Nie chcę, by znów ranił Lii-
sę. Już i tak narobił wiele złego. Właściwie to chcia
łabym, by Ville był jednym z nas i żeby zakochał
się w Liisie. A wtedy Ole mógłby robić, co chce,
z tymi swoimi kobietami!
- Ville jest taki sam jak ty i Liisa - powiedział
Mattias ze sztucznie poważną miną, po czym roze
śmiał się i dodał: - Też woli mężczyzn!
-Jak możesz z tego żartować? - spytała Roza
z irytacją.
Mattias wzruszył ramionami.
- Może dla mnie to nic dziwnego - odparł. - Mo
że biorę Villego takim, jaki jest. Człowiekiem jak
i my. Nie żadnym dziwolągiem.
Roza nie chciała już o tym mówić.
- Powinniśmy iść spać - powiedział. - Ole pewnie
od samego rana będzie chciał oglądać te wszystkie
wspaniałości. Może pojadę z nim do Oulu po konia.
Raczej nie powinien jechać sam z Pekką. A Ville ra
czej nie nadaje się na jego towarzysza podróży...
- Wyśmiewasz się!
- Czy już nigdy nie będziemy się śmiać, Rozo? -
spytał cicho.
Stanął za jej fotelem, położył dłonie na jego opar
ciu i ścisnął. Chciał dotknąć Rozy, ale opanował się.
- Tak niedawno umarł Hugo - odparła.
- Przecież go słabo znaliśmy. Nie zamierzam ni
czego udawać przez ten rok, Rozo! Będę się śmiał.
Dziś to zrobiłem i pewnie jutro też.
- Często się śmiejesz...
- Może kiedyś pośmiejemy się razem...
Nie odpowiedziała.
- Idę się położyć - rzucił Mattias. - Idziesz?
- Zaraz - odparła Roza, pozostając na miejscu.
Nie naciskał jej. Siedziała, sztywno wyprostowa
na i niedostępna. W wielkim fotelu wydawała się
mała i samotna.
Może się tak czuła.
Już sam nie wiedział. W obecności innych ludzi
potrafili okazywać sobie nawzajem uwagę i czułość.
Ale gdy byli sami, oddalali się od siebie.
Ona trzymała go na dystans.
A on jej nie dotykał.
Spełniał wymagania postawione mu przez męż
czyznę ze snu dawno, dawno temu. Gdy on i Roza
wzięli ślub.
Ten mężczyzna zakazał mu dotykania Rozy. Ale
Mattias Mattiassen nie wierzył słowom ludzi ze snu.
Tamtej nocy wziął Rozę w ramiona. Pragnął jej
i o mało nie przypłacił tego życiem.
Roza kładła na niego dłonie przez całe tygodnie.
Według niego to ona go ocaliła. Gdyby nie ona, je
go żądza kosztowałaby go życie.
Potem już nie wyciągał do niej rąk w nocy. Trwa
ło to już trzy lata, ale wytrzymał.
Okazywał jej szacunek.
Dziś wieczorem zobaczył portret mężczyzny ze
snu. Roza potwierdziła przed wszystkimi, kim on jest.
Seamus CConnor.
Ojciec Lily. Mężczyzna, którego Roza kochała
ponad wszystko.
Nie żył, ale Mattias nadal przestrzegał jego zakazu.
Teraz Roza siedziała w bibliotece i pewnie płaka
ła nad portretem Seamusa.
Mattias próbował o tym nie myśleć, ale było mu
trudno. Długo leżał, nie śpiąc. Ale Roza nie przy
szła do ich wspólnego łóżka, kiedy jeszcze miał
otwarte oczy.
13
Gdy Mattias się obudził, Rozy nadal nie było
w łóżku. Rozjaśniało się. Zaraz pewnie wstanie
Marja do codziennych zajęć i niedługo w pokoiku
obok obudzą się dzieci.
Wstał i naciągnął spodnie. W nocy paliło się ży
wo na kominku. Był to pewnie odwet Pekki. Stary
najwidoczniej uważał, że Mattias i Roza także po
trzebują dobrze ogrzanej sypialni, a nie tylko Ole
i Liisa po długim rozstaniu. Może Pekka dostrzegł
to, co tak skrzętnie ukrywali.
Żadne drzwi w tym domu nie skrzypiały. To tak
że można było zawdzięczać Pekce. Przychodził
i oliwił zawiasy, gdy tylko zaczynały wydawać naj
mniejszy odgłos. Trzeszczały jedynie niektóre klep
ki w podłodze, ale Mattias już wiedział, które,
i mógł poruszać się bezszelestnie.
Roza siedziała skulona w fotelu w bibliotece z dło
nią zaciśniętą na portrecie Seamusa 0'Connora.
Wokół panowała ciemność. Wszystkie lampy by
ły zgaszone i Mattias był pewien, że tego nie zrobi
ła Roza, tylko Pekka. Zastanowił się, co stary mógł
sobie pomyśleć.
Niewątpliwie Marja i Pekka widzieli różne rze
czy w czasie swojej służby na Hailuoto, ale Mattias
wiedział, że nie uważali, by rodzina z Norwegii ja
koś polepszyła ten obraz.
Zaniósł Rozę na górę razem z rysunkiem. Nie sta
rał się go uwolnić z uścisku. Nawet wolał, by się tak
obudziła. Może wtedy uda im się porozmawiać
o tym, który stał pomiędzy nimi.
Gdy światło poranka przechodziło w dzień, Mat-
tias leżał obok Rozy i patrzył na nią. Tylko wtedy
nie protestowała. W ciągu dnia rzadko siedziała spo
kojnie i nigdy nie lubiła, by ktokolwiek na dłużej
zatrzymywał na niej spojrzenie.
Mattias wspominał, co poczuł, gdy Roza powró
ciła nagle po tylu latach, gdy wszyscy myśleli, że już
jej nigdy nie zobaczą. Potraktował to jako znak
z niebios. Roza, z rudowłosą córeczką w ramionach,
weszła w jego życie, dając im obojgu nową szansę.
Szansę na pozostanie razem na zawsze.
Już wtedy całkiem zapomniał o Raissie. Teraz też
z trudem ją przywoływał z pamięci. Musiał uważnie
studiować rysy twarzy syna, by ją sobie przypomnieć.
Teraz czuł coś na poważnie. Może był głupcem,
ale znów pokochał Rozę. W inny sposób niż po
przednim razem. Bardziej bolesny, i to nie tylko dla
tego, że nie mógł obcować z nią tak, jak powinien
mąż ze swoją żoną.
To miało głębszy wydźwięk.
Był głupcem.
I ten głupiec czekał, aż Roza się obudzi.
Nadal był wczesny ranek, gdy wreszcie przeciąg
nęła się, wypuszczając z dłoni kartkę papieru, któ
ra spadła niezauważona na podłogę.
-Jak tu wróciłam? - spytała, nadal otumaniona
snem.
- Przyniosłem cię - odparł Mattias. Stał niczym
cień pomiędzy nią a oknem.
Roza zamknęła oczy, starając się przypomnieć
sobie wczorajszy wieczór. Tyle się wydarzyło. Zna
leźli teczki z rysunkami, odczytali znaczenie srebr
nej misy, no i przyjechał Ole.
- Zasnęłam - stwierdziła. - Miałam posiedzieć tyl
ko chwilę. Nie chciałam tam zostać. Zapomniałam
o lampach...
- Lampy były zgaszone - odparł. - Jesteś panią
większego domu niż w Alta, kochana. Tutaj inni ro
bią to za ciebie. Powinnaś się do tego przyzwyczaić,
jeszcze przed tobą wiele dni z tego jednego roku.
Była panią o wiele większego domu niż tu. Miała
po dziesięciu niewolników na każdy palec dłoni. Gdy
by była zmuszona, potrafiłaby kierować Favourite na
własną rękę. Nie potrzebowałaby mężczyzny u swe
go boku ani rodziny Seamusa. Jej pracownicy dosta
waliby wypłatę i nie musieliby nosić łańcuchów.
- To był intensywny dzień - dodał Mattias.
- Przerysowałam tę mapę - przypomniała sobie
i usiadła. - Włożyłam cienki papier do środka i ołów
kiem odrysowałam kreski. Znalazłeś ten papier?
Nie czekając na jego odpowiedź, Roza wyskoczy
ła z łóżka i wybiegła za drzwi. Nie zatrzymywał jej.
- Nie - rzucił cicho w ślad za nią. - Nie znala
złem żadnej mapy, tylko portret tego, z którym
oboje dzielimy łoże.
Ole na równi z Rozą zapalił się do przerysowanej
mapy, ale starał się ukryć swoje uczucia przed Vil-
lem, by ten nie zrozumiał, ile to może być warte.
- Powinnaś to odrysować porządnie, siostro - po
wiedział.
Siedzieli przy śniadaniu. Ole podpatrywał Ville-
go i zaczął tak dobrze naśladować jego maniery, że
wydawało się, że wyssał je z mlekiem matki.
Mattias obserwował brata i siostrę siedzących
obok siebie przy stole. Nie tylko ich niebieskie oczy
zdradzały, że są rodzeństwem. Oboje należeli do lu
dzi, którzy zawsze przetrwają, nawet w trudnej sy
tuacji. Niewiele osób można by uznać za bardziej
uczynne i serdeczne niż Roza i Ole, ale posiadali
oni także zdolność do zdystansowania się i zacho
wania obojętności. W ostatecznym rozrachunku li
czyli się dla nich tylko oni sami.
Liisa nie miała blasku w oczach. Była tak samo
smutna, jak od czasu, gdy Ole odzyskał wzrok. Mat
tias przeklął Olego w duchu.
Niech diabli wezmą tego wiecznego chłopca, któ
ry nie wie, co posiada! Który nie chce poznać praw
dziwego skarbu, który ma tak blisko! Każdy zauwa
ża złoto, błyszczące i skrzące się w słońcu. Jednak
do rozpoznania prawdziwych wartości potrzeba lu
dzi o głębokiej duszy. Liisa była więcej warta niż ja
kakolwiek kobieta, którą Ole w życiu obejmował,
a ten cholernik tego nie rozumiał!
- Mieliśmy się zająć moim koniem - powiedział
Ole, gdy skończyli śniadanie.
Mattias pokiwał głową. Już omówił to z Pekką.
- Pojadę z tobą - rzucił.
Nie zdążył porozmawiać z Rozą, ale poczeka. Jak
zawsze sprawy dotyczące jego mogły poczekać...
Coś pociągnęło mnie do kamiennego domku.
Dzień był długi i poniekąd pusty. Nie wiem, dlacze
go. Może oczekiwałam czegoś więcej po teczkach
pełnych rysunków.
Nie rozumiem ich.
Nigdy nie pojmę, jakim cudem on mógł nas wi
dzieć aż tak wyraźnie.
Najdziwniejsze było to, że widział Seamusa.
Mattias nic o tym nie wspomniał. Rysunek leżał
na podłodze obok łóżka, czyli pewnie trzymałam go
w dłoni, gdy Mattias znalazł mnie w bibliotece i za
niósł na górę.
Tak naprawdę nie wiem, co on o tym myśli. Czy
w ogóle myśli o Seamusie. Pewnie równie rzadko,
jak o Raissie. Kiedyś kochał ją gorąco. Pewnie coś
z tego uczucia nadał w nim się tli.
Czasami wpatruje się w Mattiego i wyraźnie wi
dać, że myśli wtedy o niej. Szuka jej rysów w twarzy
syna. Ja wtedy łapię się na tym, że robię to samo. Ale
nie uważam, że Matti jest do niej podobny. Ma w so
bie wiele z Mattiasa. Powinien być równie ładny jak
ojciec, gdy dorośnie.
Ładny.
Dziwnie tak myśleć o Mattiasie. Nigdy wcześniej
tak nie myślałam.
Budził we mnie podniecenie i poczucie bezpie
czeństwa.
Wiem, że to niemożliwa mieszanka, ale dla mnie
Mattias zawsze taki był. A najbardziej był mężczy
zną dającym bezpieczeństwo.
Nie umiem tego wytłumaczyć, ale także dawał mi
uczucie... że jestem kochana.
Jedynie Seamus dawał mi to bardziej odczuć. By
łam kochana, ale nie miałam poczucia bezpieczeństwa.
Mattias mi to daje.
A jednocześnie odrzuca.
Tak, jak ja odrzucam jego.
Nie pamiętam, które z nas to rozpoczęło. To sza
leństwo! Możliwe, że ja ranie go równie mocno, jak
on mnie. Nie pytam go, bo w ten sposób osłabiła
bym moją władzę.
... władzę, by go ranić...
Nikt nie będzie mnie tak kochał, bym go nie
mogła zranić.
Może to beznadziejna myśl, ale moja. Dojrzewa
ła przez lata. Długo o nią dbałam.
Wzięłam ze sobą do kamiennego domku obie
teczki. Ville stwierdził, że jestem nieodpowiedzial
na. Że to są nieocenione skarby, które z latami na
biorą wiecef wartości niż cokolwiek, co znajduje się
w domu. Powiedział, że jestem lekkomyślną kobie
tą, której przyszło do głowy, by przechowywać skar
by w chłodnym i wilgotnym domku, w którym nikt
nie mieszka przez trzysta sześćdziesiąt dni w roku.
Gdy wrócę, pewnie będzie mnie błagał, bym wy
baczyła mu nieodpowiednie słowa, ale na pewno nie
zmieni zdania. W Villem jest wiele dobrego, tylko
nie każdy to dostrzega.
Coś we mnie pragnie schować portret Seamusa
do jednej z szuflad w moim pokoju, ale opieram się
tej pokusie.
Wczoraj zdarzył się cud.
Nigdy nie sądziłam, że zdołam ujrzeć go ponow
nie inaczej niż we wspomnieniach czy snach.
A ujrzałam go rysowanego cienką kreską na po
żółkłym papierze. Był dokładnie taki sam, jakim go
znałam. Bo Seamus był poważny.
Potrzebuję spędzić z nim samotnie choć godzinę.
Pragnę wpatrzyć się w ten portret i wbić jeszcze do
kładniej jego rysy w pamięć. Chciałam, by stał się
dla mnie rzeczywisty. Minęły już lata i jego obraz
zaczął blaknąć. To normalne, ale jego nie wolno mi
zapomnieć. Jego muszę pamiętać.
Spoczywa na mnie obowiązek opowiedzenia Lily
o jej ojcu. Powinna poznać przekaz o nim, gdy do
rośnie. CConnorowie będą jej rodziną na równi z na
szą. Dlatego muszę zachować w pamięci jego portret.
Ale nie chcę go trzymać w domu, w którym
mieszkam. Dlatego zostawiam tu teczki. Nie wiem
także, czy zabiorę je do Norwegii, gdy wyruszymy
przyszłą jesienią.
W pewien sposób winna jestem Lily, by je wziąć.
Tego pragnął też Hugo. Chciał, bym zaopiekowała
się wszystkim, także wyspą.
Zawiodę jego oczekiwania, lecz postaram się zro
bić tak, by było jak najlepiej.
Lily powinna móc zobaczyć, jak wyglądał jej ojciec,
skoro to jest możliwe. A może jest to całkiem złe?
Nie chcę robić z Seamusa anioła czy bohatera, któ-
rym zdecydowanie nie był. Ałe ten rysunek pokazuje
go z tej najlepszej strony. Jest taki spokojny i pełen
ciepła. Dosłownie czuć jego czar. Jeśli Lily mnie przy
pomina, też to zauważy i potem straci całe życie na
szukanie kogoś podobnego do jej wspaniałego ojca.
Seamus nie był żadnym bohaterem.
Był mężczyzną.
Obiecał mi, że zawsze będzie ze mną i że się bę
dzie mną opiekował tak, by nikt mnie nie skrzyw
dził. Długo w to wierzyłam.
Także po jego śmierci.
Teraz pozostawię go wśród umarłych. Dzielili
śmy najpiękniejsze chwile w życiu, ale to nie zna
czy, że nie ma spoczywać w spokoju.
Nieżyjący są dla nieżyjących.
A żywi dla żywych.
- Roza poszła do kamiennego domku - powie
działa Liisa, nie patrząc na Mattiasa, by Ole nicze
go nie mógł nawet podejrzewać. Ale Ole był ślepy
i głuchy, jeśli chodziło o nią.
- Wzięła ze sobą teczki! - oświadczył Ville. - Po
wiedziałem jej, że niszczy skarby sztuki, których
nie obejmuje swoim prostym umysłem, ale mnie nie
posłuchała. Nie mam pojęcia, jak możesz wytrzy
mać z tak upartą kobietą, Mattias!
- Nie ciebie pierwszego to dziwi - stwierdził Ole
ze śmiechem. - A ponieważ większość ludzi ma
oczy na swoim miejscu, to widzi, że ona nie jest żad
ną pięknością. Dlatego uważają, że Roza zauroczy
ła biednego Mattiasa...
- Czy ty nigdy nie możesz milczeć? - spytała Lii-
sa zrezygnowanym tonem.
- Czarownica? - Ville zacmokał językiem. - Ni
gdy bym nie przypuszczał, że nasza Roza ma tak
złą reputację. Zasługuje na nią? Próbuje wystraszyć
naiwniaków, którzy wierzą w takie głupstwa?
Nawet Liisa się zaśmiała.
- Idę do niej - rzucił Mattias, ale nikt go nie słyszał.
- Zawsze znajduję cię w krześle, samotną - po
wiedział Mattias, wchodząc do małego saloniku
w małym domku. Już z daleka zauważył dym idący
z komina. Poza tym trudno było dostrzec dom, tak
dobrze ukryty był w lesie. Nawet teraz, jesienią, gdy
drzewa stały nagie.
- Tym razem nie śpię - odparła.
Mattias zdjął kurtkę. Wewnątrz było całkiem ciepło.
- Powinienem ci podziękować za drobne przy
jemności - rzucił lekkim tonem. - Ville mówi, że
w swojej niewiedzy niszczysz skarby kultury. We
dług mnie on już cię nie uwielbia, kochanie.
- Nie potrzebuję jego uwielbienia - odparła.
Mattias przykucnął przed nią i objął jej dłonie
swoimi.
- A co z nim? - spytał poważnym tonem. - Co
z ojcem Lily?
- On nie żyje - Roza przytrzymała spojrzenie brą-
zowoczarnych oczu męża. - Seamus nie żyje już od kil
ku lat, Mattiasie. Tak, jak Raissa. Nie możemy za ni
mi tęsknić przez resztę życia. To nie byłoby słuszne.
- Tak - zgodził się. - Nie byłoby.
- Dlaczego nie chcesz mnie dotykać, Mattiasie?
Tak naprawdę dotykać?
- Chcę - odparł nagle ochrypłym głosem. - Ale
nie wiem, czy mam odwagę.
- Jeżeli nadal myślisz o tamtym razie - szepnęła -
to się już nie powinno wydarzyć.
Uśmiechnął się lekko.
- Sądziłem, że nikogo nie potrzebujesz, Rozo.
- Nie potrzebuję nikogo - odparła z ogniem - tyl
ko ciebie!
Mattias uniósł do ust jej dłonie i pocałował każ
dą po kolei. Ciepły oddech owionął jej skórę, suche
wargi łaskotały.
- Stałeś na pokładzie - stwierdziła, dotykając
ostrożnie jego ust.
Uśmiechnął się.
- Wiatr jest już zimny - dodała. - Skóra ci popę
kała. Musisz lepiej o siebie dbać.
Zaśmiał się.
- Nie wiedziałem, że stan mojego zdrowia ma dla
ciebie jakieś znaczenie. Nie wiedziałem, że będę cię
dziś całował...
- Jeszcze tego nie zrobiłeś - rzuciła od niechcenia.
- Jeszcze nie - odparł Mattias, podnosząc się. Po
woli pociągnął ją ku sobie. Jego dłonie opuściły się
po jej szczupłych ramionach na plecy. Nie spieszył
się. Nadal czaiło się w nim echo dawnego lęku.
Jego usta nakryły jej usta. Językiem rozchylił jej
wargi i pocałował tak, jak o tym marzył, lecz nie
śmiał.
Nic się nie wydarzyło.
Nie rozbolały go skronie. Jego krew go nie zdra
dziła. Serce nie pękło.
Nic się nie wydarzyło!
Nic poza tym, że jego pożądanie zapłonęło czy
stym ogniem.
- Ten domek ma wiele smutku w ścianach - po
wiedział cicho. - Wypełnijmy go czymś innym!
- Mmmm - zamruczała w odpowiedzi Roza, od
powiadając gwałtownie na jego pocałunek i rozpi
nając równie gwałtownie guziki jego koszuli. - Za
cznijmy od tego pokoju!
- Twoje życzenie jest dla mnie rozkazem, o pani -
odparł z uśmiechem. - To ty rządzisz na tej wyspie,
Rozo...
Osunęli się w uścisku na podłogę. Była twarda
i chłodna, ale nie zauważyli tego. Przesiąknięte
smutkiem ściany kamiennego domku zyskały nowy
blask. Blask miłości.
Był to dopiero początek ich roku na Hailuoto.