Pedersen Bente Roza znad Fiordów 16 Dziedziczka rtf

BENTE PEDERSEN

DZIEDZICZKA

Roza znad Fiordów 16

1

- Powiedziano mi, że tutaj mogę spytać o Rozę, córkę Samuela - odezwał się mężczyzna stojący na schodach Samuelsborg.

Mówił po szwedzku z wyraźnym fińskim akcen­tem, ale nie wydawał się zwykłym poszukiwaczem pracy, który przyjechał z terenów Tornedalen do Kopalni przy Kafjord. Nie wyglądał na takiego, kto utrzymuje się z pracy fizycznej. Był zresztą starszy.

Nie wyglądał w ogóle na osobę, którą Roza mog­łaby znać. Ale z Rozą nigdy nic nie wiadomo. Prze­szła w życiu wiele ścieżek.

- Roza już tu nie mieszka - odparła Liisa, goto­wa zatrzasnąć drzwi, gdyby nieznajomy stał się nie­miły. Wiedziała, że zdołałaby zasunąć rygiel, zanim ten sforsowałby wejście. Nie sprawiał wrażenia sil­nego, za to ona była silna jak na kobietę.

Nie to, żeby nikt ich nie odwiedzał. Raczej prze­ciwnie, gości bywało aż za dużo. Ole lubił towarzy­stwo. Po śmierci Samuela prawie wszyscy znajomi zatrzymywali się u nich po drodze. Niegdyś ciche ściany wypełniały rozmowy i śmiech. Ale goście przybywali do Olego. Wszyscy wiedzieli, że Roza już tu nie mieszka.

- Moja szwagierka wyprowadziła się trzy lata temu - tłumaczyła Liisa, zastanawiając się, kim może być nieznajomy. - W tysiąc osiemset czterdziestym czwartym - dodała dla podkreślenia. - Mieszka te­raz w dolinie Alta. Wyszła za mąż...

Ostatnią informację dodała na wypadek, gdyby obcy był jednym z tych, którzy mieli swoje tajem­ne powody do odwiedzania Rozy. Plotki nadal trzy­mały się siostry Olego. Ludzie mieli pamięć niczym klej, gdy chodziło o słabości i błędy innych. Nigdy nie zapomnieli, jaka przed laty była Roza.

- Przysyła mnie jej babka - powiedział nieznajo­my miłym tonem. - Poleciła, bym zapytał tutaj.

Od razu wydał się Liisie mniej niebezpieczny. Babka Olego i Rozy jest dobrym człowiekiem. Liisa lubiła ją. Jeśli tego mężczyznę przysyła Lea, nie musi się niczego obawiać. Zresztą jego akcent zdra­dzał, że mówi po fińsku równie dobrze, jak po szwedzku. Skoro tak, pewnie jest jej rodakiem. Nie zatrzaskuje się drzwi przed nosem rodakom. Na ty­le była dobrze wychowana!

- W takim razie zapraszam! - Liisa otworzyła sze­rzej drzwi i odsunęła się na bok, by nieznajomy mógł wejść.

Musiał się pochylić i ugiąć kolana, by przejść przez odrzwia. Uśmiechnął się do gospodyni, a Liisa uznała, że jej początkowa ostrożność była niepo­trzebna. Gdy mu się przypatrzyła, uznała, że jest miłym człowiekiem. Może i dobrze zbudowanym, ale jakby otulonym aurą łagodności. Zresztą, coś w nim wydawało jej się znajome.

- Pozwól, że się przedstawię - powiedział, wyciągając dłoń. Uścisk był mocny, choć dłoń gość miał zimną pomimo ciepłego dnia. - Nazywam się Hu­go Runefelt. Podróżuję już od roku. Mieszkam nad Zatoką Botnicką.

- A co cię tu sprowadza? - spytała Liisa, zapomi­nając o uprzejmości. Nazwisko przybysza nic jej nie powiedziało. Może tam, nad Zatoką, było zna­ne, ale tutaj, na północy Norwegii, nie rzucało żad­nego blasku. - Dlaczego szukasz naszej Rozy?

- Jesteśmy... krewnymi - odparł z uśmiechem. - Jej babka powiedziała, że powinienem odszukać wła­śnie Rozę. Spędziłem kilka tygodni u Lei i Edvarta. Polubiliśmy się, ale to był tylko etap mojej podró­ży. Przywożę listy i pozdrowienia. Mam nadzieję, że brat Rozy - a twój mąż, prawda? - podwiezie mnie do niej. Spotkanie z nią jest dla mnie bardzo ważne.

Liisę ogarnęło podniecenie, zupełnie jakby to ją odwiedził. Zwykle otwierała tylko drzwi znajomym Olego. Ten przybysz szukał Rozy. Ole, jak i ona sa­ma, byli nieistotni. To Liisie odpowiadało. Poprosi­ła gościa, by usiadł, i wystawiła na stół najlepsze ką­ski, jakie miała w domu. Solonego łososia i mięso. Świeżo upieczony chleb, razowy żytni na zakwasie, który znała z domu, i biały pszenny, do którego szybko się przyzwyczaili, gdy już sobie mogli na niego pozwolić. Masło i śmietana tak gęsta, że łyż­ka stała. Maliny moroszki. Piwo, z którego słynęło Samuelsborg. Nawet młode ziemniaki.

Gość zauważył je od razu.

- To rzadkość. Nie sądziłem, że te nowe wyna­lazki znajdą podatny grunt tak daleko na północy.

Zaśmiali się oboje. Liisa nie mogła się powstrzy­mać i pochwaliła się, że mają jedyne ziemniaczane pole nad fiordem.

- Ludzie zwykle uprawiają to, do czego są przy­zwyczajeni od zawsze - rzuciła ze wzruszeniem ra­mion. Przypomniała sobie swoją rozmowę z ojcem na ten temat.

Ojciec pochodził z Finlandii, a tam żyto albo po­zwalało rodzinie przeżyć zimę, albo przy nieuro­dzaju było przyczyną bólów brzucha od chleba z kory. Dla jej ojca zboże stanowiło narzędzie Bo­ga do karania lub nagradzania swego ludu. - Nie chcą uznać, że ziemniaki dają plon niezależnie od tego, jakie jest lato - westchnęła. Nie wspomniała, że to Ole przyniósł te nowiny. Ani jak długo mu­siał ją przekonywać. Dopiero po pierwszej jesieni sama stała się ich zwolenniczką. Nawet gorętszą od samego księdza, śmiał się jej ojciec. - Zbieramy sześć, siedem razy więcej ziemniaków niż owsa z te­go samego kawałka ziemi. Połowę sprzedajemy i ku­pujemy za to dwa razy więcej pszenicy, niż uzyska­libyśmy z tego pola. To rozsądne rozwiązanie, ale mimo to trudno przekonać ludzi. Najchętniej robią tak, jak zawsze robili. A nas, Finów, szczególnie trudno przekonać do nowego.

- Zboże uratowało wiele małych gospodarstw w Finlandii - powiedział Hugo Runefelt.

Liisa pomyślała, że z pewnością nie dotyczyło to jego ani jego rodziny.

- Urodziłaś się w Finlandii? - spytał. Pokiwała głową i opowiedziała, skąd pochodzi jej rodzina. Sama nie pamiętała już tego miejsca, ale opowieści rodziców stworzyły obrazy, które Liisie zastąpiły wspomnienia.

- To niedaleko mojego domu - stwierdził wesoło gość. Już wcale nie wydawał się Liisie obcy. Był jej rodakiem. I krewnym Olego i Rozy. - Mieszkam na wyspie w Zatoce Botnickiej. Hailuoto, może o niej słyszałaś?

Musiała potrząsnąć głową przecząco. Kraj ro­dzinny stanowił już dla niej zamkniętą księgę.

- Hailuoto leży niedaleko Oulu - dodał.

O tym mieście słyszała, ale nie sądziła, by jej oj­ciec kiedykolwiek tam zawitał. Był drobnym rolni­kiem i nie miał w Oulu nic do roboty. Dla Liisy sta­wało się oczywiste, że Hugo Runefelt nie należał do pospolitych ludzi. Widziała to po jego ubraniu, po sposobie zachowania, po wysławianiu się. No i po dłoniach. Z całą pewnością nigdy nie pracował fi­zycznie. Nawet paznokcie były wypielęgnowane: błyszczące, niemal różowe, z białymi krawędziami. Nikt, kogo Liisa znała, nie miał takich paznokci.

Oczywiście Liisa zastanawiała się, w jaki sposób taki pan mógł być spokrewniony z ludźmi z Samuelsborg. Ale Samuel, ojciec Rozy i Olego, pochodził przecież z Finlandii. Nie wspominał jednak o tym. Jedynie w rodzinnej Biblii wpisanych było kilka imion. Zaczynały się od rodziców Samuela, nie wcześniej. Samuel wpisał sumiennie swoje dzieci, które miał z Nanną, a po nim Ole wpisywał nowych kuzynów. Co prawda nie było ich wielu, pomyślała z ukłuciem goryczy Liisa. Córka Rozy i brat Olego, Anders, którego wziął na wychowanie angielski in­żynier z żoną i którego nazwali Andrew. Więcej zmian w rodzinie nie było. Ona nie dała Olemu dziecka, a on nie zawracał sobie głowy wpisaniem do Biblii dzieci, które miał z rozmaitymi kobietami.

- Jest tam bardzo pięknie - opowiadał Hugo Runefelt, uśmiechając się i przekazując równie wiele wyrazem twarzy, co słowami. - Inaczej niż tu, oczy­wiście. Ładnie w inny sposób, bez takich kontra­stów. Krajobraz jest łagodniejszy.

- Właściwie nie pamiętam już Finlandii - wyzna­ła Liisa ze smutkiem, jakby pozbawiono ją czegoś ważnego. - Sądziłam, że pamiętam, ale to były opo­wieści rodziców...

- Powinnaś tam pojechać - stwierdził Hugo - za­nim wszystko się za bardzo zmieni.

Miał dobre intencje. Liisa musiała się uśmiechnąć. On naprawdę nie wiedział, jak bardzo jest to nie­osiągalne dla takich, jak ona.

- To niemożliwe - rzekła tylko.

- Nie mów tak - odparł przybysz. W oczach miał dziwny błysk. Były brązowe, ale w świetle lampy zmieniały kolor na... kolor dojrzałego zboża! Liisa nigdy nie widziała takich tęczówek i powiedziała so­bie, że to złudzenie. Nikt nie miał złocistych oczu, chyba że koty.

- Jak się wiedzie Lei i Edvartowi? - spytała, by zmienić temat rozmowy. Uważała, że tacy jak on po­winni iść w odwiedziny do The House. Tam mógł­by rozmawiać z równymi sobie w salonie, pijąc słod­kie wino z ciężkich, kryształowych kieliszków. Nie pasował do domu zbudowanego z bali, ze świerko­wymi gałęziami na podłodze i torfem na dachu.

Przekazał jej nowiny z wysp. Liisa tam też nie była. W ogóle nigdzie nie podróżowała... Opowiadanie przy­bysza było jednak tak żywe, że mogła się łatwo wczuć.

- Szkoda, że Lea nie wysłała z tobą jednego z chłopców - powiedziała. - Tak dawno nie widzie­liśmy Hansa. Chłopak ma już siedemnaście lat! Pra­wie dorosły. Mógłby zacząć pracować w Kopalni.

- O ile się zorientowałem, świetnie sobie radzi na miejscu - odparł Hugo Runefelt. - Chłopak ma do­brze poukładane w głowie. Mówi płynnie po rosyj­sku, Edvart zamierza wysłać go na rok do Archangielska. Ma tam wielu znajomych wśród kupców i armatorów, jest poważany.

Liisa o tym nie wiedziała. Rozumiała, że musi się im dobrze powodzić, skoro po śmierci Nanny chęt­nie wzięli do siebie najmłodsze rodzeństwo Rozy i Olego. Mieli pięć nowych osób do wykarmienia, cztery, gdy Anders wyjechał do Anglii, lecz i tak wiele. Ani Edvart, ani Lea nie wspomnieli o tym ani słowem. Choćby to mogło świadczyć o ich wielko­duszności i dobrobycie. Liisa i tak uważała, że to za­sługa Lei. Edvart pozostawał zawsze w jej cieniu, dwa kroki z tyłu. Czuwał nad nią, silny i godny za­ufania, gotów ją podtrzymać, gdyby się zachwiała.

Trudno było dostrzegać innych w obecności bab­ki Olego. Lea świeciła tak silnym blaskiem, że łatwo było dać się oślepić.

Przekazała tę myśl z wahaniem. Nie chciała, by gość ją źle zrozumiał. Lubiła Leę z wzajemnością.

- Rozumiem, co masz na myśli - odparł, opierając splecione dłonie na stole. - Widziałem coś z tego u Hansa. Czy tak jest z twoim mężem i jego siostrą? Czy świecą niczym gwiazdy, rzucając cień na innych?

Liisie nigdy nie przyszło coś takiego do głowy, ale to była prawda! Najstarsze dzieci Samuela i Nanny właśnie takie były. A nawet nie tylko jak gwiazdy ośle­piające nieszczęśników, których przyciągały. Byli ni­czym ogień, pożerający stojących najbliżej. Albo jak skała, o którą wcześniej czy później fale się rozbiją.

Liisa nie powiedziała tego na głos.

- Tak - przyznała. - Oni też są jak gwiazdy. Po­dobni do siebie i zarazem niepodobni. Niebezpiecz­ni dla zwykłych ludzi jak ja, a jednak pociągający.

Uśmiech gościa zmieszał ją. Wydawało jej się, że miał w sobie smutek.

- Ole przyjedzie wieczorem - dodała szybko, sta­rając się odciągnąć uwagę gościa od własnej osoby i spraw, które ją bolały. - Wozi dla Kopalni. Gdy­byś przybył wcześniej, już byś przejechał z nim gó­ry. Jeździ cały tydzień, a potem ma tydzień wolny.

Nie wspomniała, jak dawno sama nie była u szwagierki. To ona nie starała się załagodzić nie­porozumienia pomiędzy sobą a Rozą. To ona była zazdrosna, że Roza miała wszystko, czego ona za­wsze pragnęła: kochającego męża wielbiącego zie­mię, po której stąpała, własne dziecko i na dodatek jeszcze Mattiego, małego, słodkiego Mattiego, któ­rego Liisa pokochała niczym syna.

- Nie chciałbym sprawiać wam kłopotu - ode­zwał się Hugo Runefelt.

- Ależ to żaden kłopot - zaprotestowała Liisa z przekonaniem. - Mamy tu dużo miejsca!

To była prawda. Ole rozbudował dom, który po­stawił jego ojciec, gdy wziął ładną, młodą Nannę za żonę. Gdy większość rodzin, a bywało ich osiem, dzie­sięć osób, mieściła się w dwóch izbach, Ole i Liisa dys­ponowali kuchnią, salonem i czterema pokojami.

Ludzie podśmiewali się z nich. Liisa wiedziała o tym, ale udawała, że nie. Tylko tak mogła stawić im czoła. Ole nie przejmował się, nazywając plot­karzy zawistnikami. Nawet z chęcią dostarczał im nowych powodów do plotek.

Było ich dwoje na te wszystkie pomieszczenia. Większość czasu Liisa spędzała w nich samotnie, bo Ole jeździł najwięcej, jak mógł. Brał wszystkie zle­cenia i najczęściej znikał na ponad tydzień, a rzad­ko był w domu aż tydzień. Nie odmawiał dodatko­wych zarobków, a Liisa wiedziała, że robi to także dlatego, by nie siedzieć z nią w domu.

Powiedział jej to kiedyś. Nawet nie musiała pytać.

Dlatego zaczęła nie lubić tych nowych pokoi. Na­leżały bardziej do Olego niż do niej. Czuła się dobrze jedynie w kuchni i tam, gdzie pierwotnie była alkowa.

- Najczęściej - powiedział gość - wszystko, o co warto walczyć, zawiera sporo bólu.

Jego przedziwne oczy przytrzymały wzrok Liisy. Kobieta zadrżała. On jakby czytał jej myśli! Skąd wiedział, w jakim kierunku wędrują?

- Przez chwilę wyglądałaś na bardzo zmartwioną - dodał Hugo.

Ulżyło jej. Po prostu potrafił wiele wyczytać z wyrazu twarzy. Nadal mogła być pewna bezpie­czeństwa swoich myśli.

- Przygotuję ci pokój - oznajmiła Liisa. - Jeśli chcesz, możesz przejść do salonu. Już się nagrzewa.

Nie powiedziała, że nie pali tam w piecu, gdy Olego nie ma w domu. Pewnie i tak rozumiał. A je­śli nie, niczego nie musiała mu tłumaczyć. W koń­cu był obcy!

- Tu jest dobrze - odparł Hugo. Polubiła go po tym jeszcze bardziej.

Już dwanaście lat działała kopalnia w Raipas, o kil­ka godzin jazdy wozem z Bossekop. Tamtejsza ruda okazała się wyjątkowo dobra. Zwożono ją z kopalni do osady wozami konnymi. Z magazynu w Bossekop przewożono ją dalej specjalnie przystosowanym stat­kiem do Kafjord, gdzie wytapiano z niej miedź.

Olemu odpowiadało porzucenie pracy pod ziemią i wożenie rudy wozem. Nie odstraszało go, że więk­szość czasu praktycznie mieszkał w Raipas. Mówił, że nie szkodzi mu mieszkanie z innymi. Wolał mieszkać tam niż u Rozy i Mattiasa w dolinie Aha.

Nigdy nie nadjeżdżał bez hałasu. Wokół Olego zawsze było zamieszanie. Miał dwadzieścia cztery lata, ale wciąż nie mógł wydorośleć.

Liisa usłyszała, jak ponagla konie, potem skrzy­pienie kół. Wyprostowała się. Nie wiedziała, czy cie­szy się z jego powrotu, czy martwi. Nie po raz pierwszy tak czuła. Gdy go nie było, tęskniła za nim, przynajmniej tak sądziła. Ale gdy wracał do domu, nie mogła się doczekać, by znów wyjechał.

Gdy poza sezonem jeździł rzadko, Ole też nie wy­trzymywał. Szukał powodów, by wyjść z domu. Wtedy źle się im żyło.

Teraz był sezon i działo się lepiej, choć nigdy nie wiedziała, w jakim humorze mąż wróci. Jego nastro­je zmieniały się szybciej niż pogoda na morzu.

Zawsze długo czyścił konie. Wiele można było powiedzieć o Olem Samuelsenie, ale nie to, że nie dba o swoje zwierzęta.

Liisa wiedziała, że jeszcze chwilę mu to zajmie, dlatego zdumiała się, gdy drzwi się otworzyły i do środka weszła szczupła kobieta.

- Ole powiedział, że mogę wejść - odezwała się, odstawiając torbę podróżną z namalowanym zielo­nym krajobrazem. Szeroko otwartymi oczami lu­strowała izbę, Liisę i jej gościa.

Liisa patrzyła na nią równie badawczo.

- Nazywam się Ingrid Persdatter - dodała kobie­ta, dziewczyna właściwie, dygając nieznacznie.

Liisa zmrużyła oczy. Jej imię nic jej nie mówiło. Nazwisko też nie. Wielu w okolicy nazywało się Per czy Peder. Nie znała takiej rodziny.

Paliło ją, by spytać dziewczynę, czego sobie ży­czy na Samuelsborg, ale bała się odpowiedzi. Niech Ole jej to wytłumaczy.

To tylko młoda dziewczyna, pomyślała Liisa. Może siedemnaście, a może nawet dopiero piętna­ście lat. Ładna w taki sposób, który szybko przemi­ja, choćby już po pierwszym dziecku. Jednak Liisa zazdrościła młodej jej ładnych rysów twarzy, zaró­żowionych policzków, szczupłej talii, którą zdołałyby objąć dwie męskie dłonie, jędrnych piersi ry­sujących się pod niebieskim żakietem.

Była za młoda.

I za ładna.

Liisa pomyślała, że nie musi być uprzejma. To ona była panią Samuelsborg i mogła ignorować, ko­go chciała. Zebrała spódnicę i z impetem minęła dziewczynę, która musiała usunąć się z drogi. Prze­biegła przez podwórze i wpadła do stajni, gdzie Ole zdążył już wytrzeć do sucha jednego konia i praco­wał nad drugim.

- Kim jest ta lala? - spytała, opierając dłonie o bio­dra.

- Witaj w domu, mężu! - odparł Ole, śmiejąc się ironicznie. - Tęskniłam za tobą, małżonku! Jak do­brze, że dojechałeś szczęśliwie! Też cię miło wi­dzieć, żono. Dawałaś sobie radę, gdy mnie nie by­ło? Nie musiałaś pracować zbyt ciężko?

- Jakby cię to kiedykolwiek obchodziło! - prych­nęła Liisa. - Kim jest to dziecko, które przyciągną­łeś do domu, Ole Samuelsenie?

- To Ingrid Persdatter - odparł, wystawiając jej nerwy na próbę.

- Tyle mi sama powiedziała - zauważyła Liisa, si­ląc się na spokój. - Nic mi to nie wyjaśniło. Kim ona jest dla ciebie, mój mężu? Co robi w mojej kuchni?

- Wynająłem ją na twoją służącą - wyjaśnił Ole gładko, uśmiechając się swoim szerokim, czarują­cym uśmiechem. Stał się właśnie tą oślepiającą gwiazdą, o której Liisa rozmawiała z Hugonem.

Gdyby nie znała go już aż nadto dobrze, dałaby się otumanić. Kiedyś tak było. Ole już wcześniej tak się uśmiechał, kiedy był niewidomy. Wtedy patrzy­ła na niego i poddawała się jego urokowi.

Ole nadal rozsiewał swój gwiezdny pył, gdy już odzyskał wzrok. Jednak uśmiechy coraz rzadziej kie­rował w stronę Liisy. Raczej tylko wtedy, gdy chciał coś osiągnąć. Może kiedyś też się tym kierował... Liisa wolała tego nie roztrząsać. Wolała wierzyć, że on kiedyś ją kochał. Wtedy, gdy tylko ona na niego pa­trzyła. Gdy nie miał całej łąki dziewcząt do wyboru.

- Nie potrzebuję żadnej służącej!

- Ja uważam, że potrzebujesz - odparł spokojnie, patrząc na konia, a nie na nią.

To przekonało Liisę, że Ole miał jeszcze skrupu­ły. Że mimo wszystko odczuwał jeszcze choć trochę wyrzutów sumienia. W innej sytuacji może by to ją przychylniej nastawiło. Ale teraz było za późno.

- Ten nasz wielki dom, a ty sama przez całe ty­godnie. Często myślałem, że to dla ciebie zbyt wie­le. Zajmujesz się też azylem. Przypuszczam, że na­dal nie chcesz z tego zrezygnować, mimo że cię o to proszę...

- Nie.

- Dlatego wynająłem Ingrid Persdatter - zakoń­czył Ole - na twoją służącą.

- Dziękuję ci za to, mężu - rzuciła przez zaciśnię­te zęby. - Oprowadzę ją po domu.

- Ma mieć pokój obok naszego.

- To niemożliwe - odparła Liisa. - Posłałam tam gościowi.

- Gościowi? - spytał Ole ostrym tonem. - Otwierasz drzwi obcym, gdy mnie nie ma w domu? To nie uchodzi!

- Pytał o ciebie - odparła Liisa obojętnym tonem. - Mówił, że jest twoim krewnym.

Ole już nic nie odpowiedział, kończył tylko opo­rządzać konia. Liisa stała i obserwowała męża. Był przystojnym mężczyzną. Pomimo iż wiedziała o nim więcej, niż chciałaby wiedzieć, nie mogła za­przeczyć, że świetnie wyglądał. Ładna powierz­chowność nie odzwierciedlała równie ładnego wnę­trza. Tyle już teraz wiedziała. Trzeba było poznać go bliżej, przejść twardą szkołę. Dobrze rozumiała, że młode dziewczęta mogły uważać, że Ole jest piękny i godny uwagi. Widziała równie wyraźnie jak one to wszystko, co je w nim mogło pociągać. Pamiętała swoją naiwność. Nikt nie chce wierzyć, że może zostać oszukany.

- Przygotuj posłanie gościowi w innym pokoju - rzucił Ole.

- Co?

- Chyba się jeszcze nie położył? - Nie.

- A więc pościel mu w innym pokoju! - powtó­rzył Ole. - Ingrid ma spać obok naszego!

2

Liisa wyruszyła wraz z Olem i jego fińskim krew­nym. Ole nie miał na to ochoty, ale wtedy rzuciła kwaśnym tonem, że skoro on uważa, że Ingrid Pers - datter nadaje się na ich służącą, to powinna dać radę zająć się ich domem, gdy gospodarze udają się w po­dróż do doliny Alta. Nie umiał jej się sprzeciwić.

Roza i Mattias nie rozbudowali domu. Nie uzna­li tego za konieczne, gdy Roza wprowadzała się ja­ko nowa pani trzy lata temu. Jedynie przestawiła meble, by wnętrze nie wyglądało jak wtedy, gdy Raissa była gospodynią. Mogła właściwie tego nie ro­bić, gdyż Mattias sam pozbył się wszystkiego, co przypominało mu jego pierwszą żonę, która znik­nęła niedługo po urodzeniu ich syna.

Nie był w stanie żyć ze wspomnieniami, mając świadomość, że ona gdzieś jest w drodze, coraz da­lej od niego i ich syna, uciekając przed tym, co by­ło wiadome tylko dla niej. Roza zmieniła wnętrze domu, by nie przypominało tego, które Mattias wy­pełnił samotnością.

Ale nie potrzebowali więcej pomieszczeń. Nadal wystarczało miejsca dla nich i dzieci: córki Rozy, Li­ly, i syna Mattiasa, Mattiego. Były niemal w tym samym wieku. Matti skończył cztery lata, a Lily skoń­czy za kilka miesięcy. W Samuelsborg ściany wypeł­niała cisza, a tu panował śmiech i gwar dziecięcych głosów. Roza i Mattias nie mieli jednak wspólnych dzieci i jakoś nie zanosiło się na nie.

- Wujek Ole! - zawołała Lily, która pierwsza roz­poznała wóz i konie. Rzuciła się biegiem w stronę wzgórza, z którego zjeżdżał wóz. Jej ulubiony wu­jek szedł z boku, trzymając jednego z koni za uzdę. Gdy zobaczył małą postać w sukience, biegnącą ile sił w bosych stopkach, zatrzymał się.

Mattias zaśmiał się i odstawił kosę. Pot ściekał mu z czoła. Roza otarła go skrajem fartucha.

- Gdyby ta panienka mogła, mieszkałaby w stajni - powiedział z szerokim uśmiechem. - Nigdy jeszcze nie widziałem dziecka tak zakochanego w koniach!

Roza uśmiechnęła się z melancholią. Była pewna, że Seamus cieszy się gdzieś w niebie, widząc, jak ich córka rośnie i coraz bardziej lubi te zwierzęta, któ­re on tak bardzo kochał. O'Connorowie mieli ko­nie we krwi i Lily bynajmniej nie przynosiła wsty­du rodzinie ojca.

- Niepodobne do Olego, by wpadał z wizytą o tej porze - dodał Mattias, zerkając na nieskoszoną część łąki.

- Jedzie z nim Liisa. Mattias też ją zauważył, ale wolał nie wspominać o niej Rozie. Stosunki pomiędzy szwagierkami by­ły poprawne, ale nie serdeczne. Roza przynajmniej niczego nie udawała, ale nigdy nie zrobiła nic, by nastawić Mattiego przeciw Liisie. Gdy jego syn zaczął biec z podobnym entuzjazmem, jak Lily, nie robił tego z powodu koni, lecz Liisy.

- I jeszcze ktoś - dodał Mattias, mrużąc oczy, co niewiele pomogło w ostrym słońcu. - Za daleko, by go rozpoznać. - Zarzucił kosę na ramię i wziął Rozę za rękę. - Na dzisiaj możemy zapomnieć o kosze­niu, moja żono.

Pokiwała głową, ujmując grabie w połowie trzon­ka tak, by mogła je swobodnie nieść. Drugą ręką oto­czyła męża w pasie. On obejmował ją za ramiona.

Nie szczędzili sobie pieszczot. Ludzie mówili, że nadal wyglądają na świeżo poślubionych. Ci, którzy nie potrafili albo nie chcieli zapomnieć, mawiali, że Roza Samuelsdatter nadal rzuca urok na mężczyzn.

Czekali na niezapowiedzianych gości przed scho­dami domu. Lily jechała dumnie wyprostowana na koniu, a Matti, przytulony, na kolanach Liisy. Obok żony Olego siedział mężczyzna w średnim wieku, którego ani Roza, ani Mattias nie znali.

Mattias zdążył tylko wyszeptać:

- Kto to, u diabła, jest? Roza zdążyła kopnąć go w kostkę i ostrzec, by zachował dobre maniery. Mattias z uśmiechem po­witał gości i zaoferował Olemu pomoc przy ko­niach. Ole podniósł Lily z Kasztanka, ale mała nie poddała się bez walki. Jej krzyki słychać było na pewno w dolinie Aha.

- Wszyscy sąsiedzi pewnie podejrzewają teraz, że Mattias spuszcza ci lanie - stwierdził niepewnie Ole, podrzucając Lily wysoko.

Nie pomogło to na jej krzyki. Konie warte były o wiele więcej niż fruwanie w powietrzu. Jej wujek nie znalazł innego rozwiązania i posadził ją z po­wrotem na końskim grzbiecie. Łzy obeschły natych­miast, a uśmiech wydawał się aż zbyt szeroki jak na tak małą twarzyczkę.

- Nie rozpuszczaj jej! - poprosił z naciskiem Mattias, jednak Ole nie przejął się za bardzo.

- Zajmę się końmi - odparł, poklepując szwagra po ramieniu. - Ta mała dama mi pomoże, prawda?

Lily energicznie pokiwała główką, aż zatańczyły jej rude warkoczyki. Udało jej się przeprowadzić swoją wolę, więc nie sprzeciwiała się. Małe dłonie mocno trzymały grzywę Kasztanka, a oczy lśniły ni­czym słońce.

Ole wziął Mattiego na ręce, gdy Liisa schodziła z wozu, wspierana dłonią nieznajomego. Roza za­uważyła, że przybysza nic nie kosztowała ta uprzej­mość, miał ją we krwi.

- Oto - oznajmił Ole, nadal z Mattim na ręku - nasz krewny, Rozo. Przyjechał aż z Finlandii, by nas poznać!

Mężczyzna podszedł blisko do Rozy i uniósł jej .dłoń do delikatnego pocałunku. Pamiętała takie po­całunki z przyjęć w Georgii. Zrobił to równie lek­ko i naturalnie jak dżentelmeni z Południa. Jednak wśród brzóz na jej podwórzu ten gest wydał się ob­cy. Cofnęła dłoń, zmieszana.

- Nie musisz mi jej przedstawiać, Ole - powiedział gość powoli, by łatwiej było go zrozumieć. Zupełnie, jakby w okręgu Alta nie mówiono wieloma językami! - Poznałbym ją wszędzie, gdziekolwiek bym zobaczył.

- Co też mówisz - zaśmiała się Roza, zapomina­jąc o swojej rezerwie. - Przecież się nigdy nie spo­tkaliśmy!

- Jestem Hugo - oznajmił mężczyzna, pochylając się w ukłonie. - Hugo Reijo Marcus Runefelt.

Roza zastygła. Chyba tak mogła się poczuć żona Lota! Jej oczy się rozszerzyły, twarz pobladła. Mattias zaraz do niej podszedł i objął w pasie. Był jej ostoją.

- To mój mąż - powiedziała Roza bladymi war­gami. - Mattias Mattiassen.

Hugo ukłonił się uprzejmie.

- Znacie się? - spytał Mattias, zdumiony reakcją Rozy.

Pokręciła głową.

- Nie - odparła. - Ale wiem, z której gałęzi rodu pochodzi. To nasza rodzina.

Dzieci wkrótce zmęczyły się rozmowami doros­łych. Nawet Matti, który uważał, że najwspanialszą rzeczą na świecie jest zabawa z ciocią Liisą, odszedł wreszcie od niej. Ciekawiej było razem z Lily gonić kociaki Mruczusi. Szli za nimi na czworakach wzdłuż ściany stodoły, ale robili to o wiele mniej sprawnie niż kotka, która szybko wyprowadziła ko­cięta na bezpieczne tereny.

W domu Hugo wyciągnął kilka zwojów papieru z mocno sfatygowanej skórzanej torby podróżnej, swego jedynego bagażu.

- Zastanawiacie się pewnie, jak mogłem rozpo­znać Rozę, skoro się nigdy wcześniej nie widzieli­śmy?

- Tak, przeszło nam to przez myśl - odparł Mattias lekkim tonem.

- Ale byłeś zbyt uprzejmy, by spytać? - dopowie­dział Hugo, rozwijając ostrożnie rulony lekko po­żółkłego papieru i wygładzając je na stole.

Dwie pary skupiły się nad nimi. Mattias przytrzy­mał papier. Na wierzchu leżał portret młodej kobiety.

- Boże jedyny! - wykrzyknął Ole.

- Natalia! - zawtórował mu Mattias, czując zimne dreszcze przechodzące mu po plecach. Czuł się, jak­by spotkał ducha. A przecież nie wierzył w duchy!

Roza pokręciła głową.

- To nie Natalia - stwierdziła stanowczo.

- Jest podobna do Rozy - odezwała się Liisa, któ­ra nie znała tak dobrze historii ich rodziny.

- To mogłaby być Roza - powiedział Hugo Runefelt cicho. Słowem nie napomknął o jej poparzonym policzku. - Lea też to dostrzegła - dodał, wodząc spoj­rzeniem od Rozy do Olego. - Według niej podobień­stwo jest uderzające. Nie spodziewała się takiego.

- Kim ona jest? - spytała Liisa wprost.

Hugo puścił rysunek, który znów się zwinął. Ro­za musiała jeszcze raz na niego spojrzeć i wygładzi­ła go ponownie.

- Narysowano go w roku tysiąc siedemset czter­dziestym dziewiątym - zaczął Hugo powoli. - W tym samym, kiedy urodził się mój ojciec. Ta ko­bieta to podobno siostra jego matki.

- To jest Ida - stwierdziła Roza pewnie. Spojrzeniem gładziła rysunek. Niezwykłe było czuć, że rysownik widział to samo, co ona teraz.

Ktoś patrzył na tę kobietę i przeniósł jej postać na papier. Był to dokładny rysunek, wykonany z wiel­ką miłością i dbałością o detale. Oddawał rzeczywi­stość. Ona tak właśnie wyglądała.

- To jest Ida - powtórzyła, gładząc opuszkami palców podpis, niemal całkiem ukryty przez długie, wijące się włosy kobiety na rysunku.

Nie było imienia, tylko ptak o rozpostartych skrzydłach i rok. Tysiąc siedemset czterdziesty dzie­wiąty.

Roza wpatrzyła się w stojącego przed nimi męż­czyznę. W myślach zbierała wszystko, co jej prze­kazał. Stworzyło to całość, którą potrafiła pojąć, ale nie mogła od razu uwierzyć.

- Mówisz, że to siostra twojej babki? - spytała, czując, jak gwałtownie uderza jej serce.

Pokiwał głową i usiadł, nie spuszczając z niej spojrzenia. Widzieli tę samą przeszłość.

- Moja babka to Maria Runefelt - oświadczył uroczyście. - Nie znałem jej. Umarła, gdy mój tata był mały.

- Maja - westchnęła Roza. - Maja Elvejord. Ma­ja była twoją babką? Nasza Maja?

- Spokojnie! - poprosił Mattias, sadzając Rozę na krześle. Sam usiadł tak, by móc ją obejmować. Przy­tulił ją. Należeli do siebie. Nikt, kto ich widział, nie miał co do tego wątpliwości. Mattias nie pozwolił­by nikomu jej skrzywdzić. Siedział, nie spuszczając spojrzenia z gościa z Finlandii. - Roza może coś wie, ale ja nie znam na pamięć historii jej rodziny.

- Sądziłaś, że rysunek przedstawia inną z kobiet - powiedział Hugo ze znaczącym uśmiechem. - Lea wierzyła, że nie ma żadnych śladów po najstarszych członkach rodu, dopóki nie pokazałem jej tych szki­ców. Opowiedziała mi wtedy o rodzinie tej kobiety, która w pewien sposób jest i moją rodziną. Teraz wiem, kim była Natalia.

- Poznałeś naszą historię - odezwał się Ole, tak­że zaciekawiony. Hugo przekazał mu list od babki, w którym prosiła go, by przyjął gościa i zawiózł do Rozy, bo jest ich kuzynem. Nie wytłumaczyła jed­nak, z jakiej linii, i Hugo też jeszcze tego nie zro­bił. Powiedział tylko, że historia jest zbyt długa, by ją opowiadać wiele razy.

- Jaką podpowiedzią jest ten rysunek? - spytał Ole, wskazując palcem na czarno - biały szkic. - Kto ją narysował? Nie sądziłem, by w naszej rodzinie był ktoś o takich zdolnościach.

- Ida to nasza prapraprababka - wytłumaczyła Ro­za, która znała na pamięć rodzinny łańcuch kobiet. Głos miała łagodny, jakby mówiła o Lily albo Mattim. - Jest przyrodnią siostrą Mai. Miały wspólną matkę. Ojcem Mai był Mikkal, a Idy Reijo. - Uśmiechnęła się ciepło do nowego kuzyna, o które­go istnieniu dowiedziała się tak niedawno. - Ty no­sisz jego imię. To ładnie.

- Prześledziłem ślady mojej babki aż do Norwe­gii - powiedział Hugo, patrząc na Rozę. - W Lyngen, skąd pochodziła, nikogo nie znalazłem. Całe miesiące zajęło mi odnalezienie na wybrzeżu waszej babki. Nie pozostało nas wiele: tylko ty i twoi bra­cia, no i ja.

- W Finlandii powinno być więcej odgałęzień ro­du! - zaprotestowała energicznie Roza. - Na pew­no! Ida i Maja miały jeszcze przyrodniego brata, który tam zamieszkał!

- W Kengis, w Szwecji - potwierdził Hugo. - Utrzymywaliśmy z nim kontakt. Dzieci Knuta nie żyją. Córka, Aila, zmarła niezamężna i bezdzietna rok po moich narodzinach, w tysiąc osiemsetnym. Ludzie mówią, że była piękna i bardzo pobożna. Jej brat, Karl Rasmus, został pastorem. Dwa razy był żonaty, ale żadna z żon nie dała mu dzieci. Karl był łagod­nym człowiekiem, lubiłem go bardzo. Był jakby bra­tem dla mojego ojca. Obaj rozpaczaliśmy, gdy Karl Rasmus umarł w tysiąc osiemset trzydziestym. Ta ga­łąź rodu uschła. A mój ojciec umarł cztery lata temu.

- I nie masz dzieci? - spytała Roza. Hugo pokręcił głową.

- Nie. Nie mam dzieci. Ani żony. Nie poprowadzę dalej rodu. Uschnie jeszcze jedna gałąź na naszym drzewie. To dlatego chciałem odnaleźć krewnych.

Roza nabrała powietrza. Paznokciami oddzieliła rysunek leżący na wierzchu od pozostałych i po­zwoliła, by się zwinął. Hugo przejął go od niej i odłożył delikatnie na stół. Kolejny rysunek przed­stawiał nakreśloną śmiałą kreską kobietę o jasnych, prawie przejrzystych oczach. Ciemne włosy zacze­sane były do tyłu i zebrane w kunsztowny węzeł na karku. Szyję okalał jej skromny, koronkowy koł­nierz. Na ustach błądził lekki uśmiech. Policzki szpeciły blizny, ale artysta nie podkreślał ich. Moż­na się było tylko domyślać ich obecności. Z miłości uczynił je nieomal niewidocznymi. Przekazy ro­dzinne mówiły, że blizny zawsze rzucały się w oczy i stanowiły ciężar życia tej kobiety.

- Moja babka - wyjaśnił Hugo.

- Maja - westchnęła Roza. Pod powieki napłynę­ły jej łzy. Z wewnętrznego zimna dostała gęsiej skórki. Zadrżała, mimo że w izbie było ciepło. Wpa­trywała się w rysunek i czuła, jakby przedstawiona na nim kobieta ożywała dla niej, jakby znała jej naj­skrytsze myśli. - Nie wierzę w to! - wykrzyknęła. - Nie wierzę!

- Kto to narysował? - powtórzyła swoje pytanie Liisa.

- Ailo - odparli jednocześnie Roza i Hugo.

- Przyrodni brat Mai - wytłumaczyła Roza. - Ida i Maja miały tę samą matkę, Raiję. Maja i Ailo - te­go samego ojca, Mikkala.

- Ailo mieszkał przez jakiś czas na Hailuoto - do­dał Hugo cicho. - Zniszczył sobie twarz w jakimś wybuchu i wolał, by rodzina sądziła, że wtedy zgi­nął. Wszyscy, poza Mają. Byli sobie bliżsi niż jakie­kolwiek rodzeństwo. W pewien sposób mieli tylko siebie nawzajem. Ukrywała go na wyspie. To się wy­dało, gdy odwiedziła ją jego żona.

- Ida - dodała Roza.

- Ida, siostra Mai, wyszła za Ailo, który był bra­tem Mai? - spytała z niedowierzaniem Liisa.

- Nic w tym złego. Oni byli przyrodnim rodzeń­stwem Mai - wytłumaczyła Roza - ale sami rodzeń­stwem nie byli.

Zapadła cisza, w czasie której zebrani mogli przetrawić te informacje. Dawno przeżyte koleje losu nagle stały się bliskie. To było niezwykłe, a nawet nieomal przerażające.

- Według mnie szkoda, że tak się stało - wes­tchnęła Roza. - Ale skutkiem tego, że Ailo zniszczył sobie twarz, Ida spotkała mojego praprapradziadka, Sedolfa. I cały nasz ród pochodzi od dziecka, które mieli razem: córki urodzonej pewnej przepełnionej światłem zorzy polarnej nocy w Archangielsku, w tysiąc siedemset pięćdziesiątym drugim roku.

- Natalia - wyjaśnił Hugo, patrząc na Mattiasa z błyskiem w oku.

- I ona, ta wspaniała, dzika Natalia miała dziec­ko z pradziadkiem Mattiasa - dodała Roza, patrząc z czułością na męża.

- Tak przypuszczamy - powiedział z rezerwą Mattias.

- To dziecko ochrzczono Ida Marja, po Idzie i Mai. Marja urodziła Leę, naszą babkę.

- Cóż za niezwykłe losy - przyznał ten, który przybył do nich z daleka z rysunkami w bagażu i na­dzieją w sercu.

Roza podała mu portret jego babki. Następny szkic ukazywał młodego mężczyznę o pociągłej twarzy i błyszczących oczach. Była to twarz pełna życia, otoczona rozczochranymi czarnymi włosami. Usta roześmiane, jakby nie zaznał w życiu żadnego zmartwienia.

- Ailo - wyjaśnił Hugo smutnym tonem. Roza domyśliła się tego. Upewnił ją następny szkic: portret mężczyzny niewiele starszego od śmiejącego się młodzieńca, lecz o jaśniejszych oczach, jasnych niczym gwiazdy i błyszczących jak oczy Mai, choć były węższe. Włosy opadały mu sztywną grzywką na twarz o kanciastych rysach. Je­go uśmiech był powściągliwy. Wydawał się bardziej zamknięty w sobie. Wyglądał na człowieka, które­go los nie był lekki.

- Jaki podobny... - stwierdziła Roza, a wszyscy pokiwali głowami, sądząc, że mówi o podobień­stwie pomiędzy tym mężczyzną a Ailo.

Jednak Roza spotykała już tego człowieka. Czuwał nad nią, od kiedy nauczyła się chodzić. Może i przed­tem, ale nie pamięta. On opiekował się nią niczym anioł stróż, gdy była dzieckiem. A może i później?

- Czy to jego ojciec? - spytała Liisa, rozwijając portret Mai.

Hugo wygładził autoportret Ailo i położył z dru­giej strony portretu mężczyzny. Nagle dostrzegli, jak bardzo Maja i Ailo są podobni także do siebie nawzajem.

- Mikkal - orzekł Ole, przekrzywiając głowę. - A więc tak wyglądał. Mikkal Lapończyk. Książę pła­skowyżów. Chyba jest podobny do Tomasa.

- Tobie się wydaje, że wszyscy Lapończycy są tacy sami! - prychnęła Liisa.

Roza zgadzała się z nią. Ole wyznawał poglądy tego rodzaju.

Ole wzruszył ramionami. Nie chciało mu się kłócić.

- Czy ona też tu jest? - spytał Ole, wysuwając ar­kusz spod portretu Mikkala. Był ostatni.

Gdy wygładził go na stole, zapadła cisza. Liisa wyciągnęła głowę nad jego ramieniem, Mattias patrzył z drugiej strony stołu. Roza obeszła stół, stanęła obok brata i przytrzymała jeden z rogów rysunku. Przedstawiał on kobietę o oczach czarnych ni­czym węgiel. Wyglądała na silną. Zarys szczęk był równie stanowczy jak u ojca Mai, ale mimo to twarz była harmonijna. Wszystko do siebie pasowało. Ko­ści policzkowe miała wysokie, nos mały, lekko zgię­ty, nozdrza rozdęte zuchwale. Usta pełne, zmysło­we, a ciemne brwi przypominały ptasie skrzydła. Skrzydła kruka zrywającego się do ucieczki. Opo­wieści rodzinne nie kłamały. Czarne włosy otacza­ły twarz, opadając rozpuszczone niczym u młodej dziewczyny. Rysunek na pożółkłym papierze przedstawiał jednak dojrzałą kobietę.

- Raija - powiedziała Roza z westchnieniem, a łzy płynęły jej po policzkach. To było wspaniałe, nie­zwykłe przeżycie, przepełniające jej serce po brze­gi. Z obecnych chyba tylko Hugo Runefelt rozu­miał, jak głęboko ona to przeżywa.

- U diabła, piękna była! - zaśmiał się Ole. - Te­raz się nie dziwię, że miała gromadkę dzieci, a każ­de z innym mężczyzną.

- Widzisz, jak jej rysy twarzy przewijają się przez pokolenia? - spytał Hugo cicho. - Widzisz, że jeste­ście do niej podobni?

- My? - zdziwił się Ole, spoglądając na Rozę i kręcąc głową.

- Spojrzenie o tej samej mocy - tłumaczył Hugo. - Jej i twojej siostry.

- Zawsze sądziłem, że mamy oczy po ojcu - mruknął Ole, przyglądając się bez przekonania szkicowi.

- Spojrzenie, nie oczy - zgodził się z Finem Mattias. - Usta - dodał z czułością w głosie. - Policzki, podbródek, wygięcie brwi. To widać u Rozy i tych wszystkich kobiet. - Poklepał zwinięte rysunki le­żące na stole.

- Zarys szczęki Olego - dodała Roza cicho. - Usta. Pamiętasz, że zawsze się z tobą drażniliśmy, że masz usta dziewczyny, Ole?

Pokiwał głową, ale nadal nie dostrzegał podo­bieństwa.

Liisa spojrzała z uwagą na Hugona.

- Masz takie samo czoło - wykrzyknęła. - I po­liczki. I brwi. Wiedziałam! Wiedziałam, że kogoś mi przypominasz. Ale wtedy nie wiedziałam, kogo...

Wszyscy się wpatrzyli w Hugona. Liisa miała ra­cję. Odziedziczył wyraziste rysy twarzy po Raiji - ich wspólnej pramatki.

Ole puścił rysunek. Papier zwinął się z szelestem.

- To ci dopiero - rzucił lekkim tonem. - Nasza rodzina wciąż się powiększa. Przywiozłeś niezbite dowody, że jesteś jednym z nas. Przejechałeś dale­ką drogę. Warta była wysiłku? Nie jesteśmy bogaci, nie mamy się czym pochwalić. Pewnie oczekiwałeś, że napotkasz równych sobie.

- Ole! - upomniała go żona, a on jak zwykle pu­ścił to mimo uszu.

- Po prostu chciałem was odnaleźć - odparł Hu­go Runefelt, zwracając się głównie do Rozy. Wszy­scy to zauważyli. Prawie cały czas mówił do niej i na nią patrzył. - Odnaleźć, zanim nie będzie za późno.

Roza ściągnęła brwi i spojrzała na niego uważnie, z powagą i zastanowieniem. Miał jasne, lekko siwie­jące, falujące włosy, łączące jednocześnie jakby lato i jesień życia, ostro zarysowane, ciemne brwi, charak­terystyczne dla jej rodziny. Takie same wysokie ko­ści policzkowe, czoło. Różnił go łagodniej zakończo­ny podbródek oraz bardziej wygięty nos. Poza tym Hugo był dobrze zbudowany, a rodzinę ze strony matki cechowała delikatna budowa. Hugo był po­stawny i wyglądał, że ma tendencje do tycia. Policzki miał jednak obwisłe. Roza domyśliła się, że pewnie schudł. Pomimo lata był blady i wyglądał poważnie jak na swój wiek. Sprawiał wrażenie wyczerpanego. Wspomniał, że kuzyn umarł w roku tysiąc osiemset­nym, rok po jego urodzeniu. Czyli Hugo ma pewnie czterdzieści osiem lat. Roza znała wielu, którzy nie dożyli tego wieku, ale także wielu jego rówieśników, którzy wyglądali lepiej od Hugona. Dziadek Edvart był osiem lat starszy od niego, a wyglądał, jakby do­piero co skończył czterdziestkę.

- Jestem poważnie chory - oświadczył Hugo, po­twierdzając podejrzenia Rozy. - Nieuleczalnie cho­ry - dodał. - Twoja babka kładła na mnie dłonie, ale potwierdziła opinię moich lekarzy. Już nie wyzdro­wieję. Ale kupiła dla mnie więcej czasu.

Zapadła cisza.

Hugo spojrzał Rozie w oczy.

- Nie pozostawiam nikogo. Nie mam rodzeń­stwa. Moja matka też nie miała rodzeństwa. Cieszył­bym się, gdyby moja spuścizna mogła przejść w rę­ce rodziny przynajmniej ze strony babki.

Roza powoli pokręciła głową.

- Pragnę zostawić cały mój ziemski dobytek to­bie, Rozo Samuelsdatter - oznajmił uroczyście Hu­go. - Pragnę uczynić cię moją dziedziczką.

3

- Będziesz głupia, jeśli odmówisz - powiedział Ole do Rozy cichym głosem. Gdyby to od niego za­leżało, nie wahałby się. - Dziękuj Stwórcy, że nasz kuzyn nie wziął na poważnie tej durnej odpowie­dzi, którą mu dałaś. Ktoś powinien tobą porządnie potrząsnąć, by ci się poukładały klepki w głowie. Nie wolno odmawiać takiej propozycji!

Hugo Runefelt już wcześniej uprzejmie pożegnał się i udał na spoczynek. Tłumaczył, że po tak dłu­giej podróży musi zregenerować siły. To było wia­rygodne wytłumaczenie, ale i tak wiedzieli, że chciał dać im czas na rozmowę i przekonanie Rozy do zmiany zdania.

Nie mogę tego przyjąć” - odpowiedziała, gdy Hu­go Runefelt zaoferował jej spadek. Odpowiedziała mu bez namysłu, od razu, jeszcze zanim wyliczył, co posiada. Nawet potem Roza nie ustąpiła ani na cal.

- Dlaczego nie poprosił mnie? - wymknęło się Olemu, który chodził niespokojnie tam i z powro­tem po kuchni, aż wydeptał ścieżkę w świerkowych gałęziach, którymi Roza zasłała świeżo wyszorowa­ną podłogę. Szarpał jasne włosy, w końcu utworzy­ły wokół głowy jakby aureolę.

Na stole stała jedna lampa. Roza z przyzwyczajenia przykręciła knot jak najniżej. Lampa paliła się głównie z powodu gości. W tym domu oszczędza­no olej. Zresztą wieczór nadal był jasny, gdyż lato miało jeszcze coś do zaśpiewania, choć już cicho.

- Dlaczego, u diabła, nie poprosił mnie? - powtó­rzył Ole rozgoryczony. - Jestem najstarszym sy­nem. Jestem mężczyzną. Mogę przekazać nazwisko dalej. Cholera, bez wahania zmieniłbym nazwisko na jego! Ten Runefelt powinien poprosić mnie! Ja bym nie odmówił!

Zamachał rękami z bezsilną złością i zatrzymał się tuż przed Rozą, która siedziała przy stole z obo­jętną miną, jakby się tego dnia nic ważnego nie wy­darzyło.

- Czy ty kiedykolwiek myślisz, zanim coś po­wiesz, siostro? - spytał ją. Miał wielką ochotę po­trząsnąć nią. Powstrzymywała go jedynie obecność Mattiasa. Mąż Rozy by na to nie pozwolił.

- Niczego mi nie brakuje - odpowiedziała cicho, lecz z hardo wyprostowanym karkiem. Oczy mio­tały płomienie. Wszystko w jej postawie mówiło, że się nie podda. Jej kochany braciszek nie będzie jej rozkazywał!

Mattias pochylił się i jego przydługie, brązowo - czarne włosy opadły mu na twarz. Posłał Rozie po­tajemny pocałunek. Widać było, że ramiona mu się trzęsą od powstrzymywanego śmiechu. Dłoń zacis­nął mocno na kubku z piwem.

- Śmiej się, śmiej! - zaatakował go Ole. - Słysza­łeś, czego odmówiła? Jaśnie pan przyjeżdża tutaj, by oddać jej wszystko, co ma. Całą wyspę z pałacem i domem dla służby i cholera wie, czym jeszcze. Ja­kieś domy w różnych miastach nad Zatoką Botnicką. Wioskę w południowej Szwecji. Udziały w stocz­niach. Prawo do wyrębu lasu i udziały w spółkach handlowych.

Ole nabrał oddechu, zastanawiając się, czy czegoś nie pominął. Możliwe, że tak. Gdy Hugo niedbale wymieniał swoje dobra, serce Olego waliło tak moc­no, że niemal zagłuszało słowa gościa. A potem Ro­za zdecydowanym ruchem uniosła podbródek i od­mówiła tych wspaniałości!

Ole spojrzał na Mattiasa.

- Tego jest tyle, że tacy jak ty i ja mogliby praco­wać całe życie w pocie czoła i tylko marzyć o czymś takim! Roza mogłaby być bogata, niewyobrażalnie bogata! Mogłaby utrzymywać wszystkich do końca życia! Przed wszystkimi braćmi otworzyłyby się możliwości dostępne jedynie synom dyrektora Ko­palni! Nam wszystkim żyłoby się lepiej...

Westchnął głęboko. Naprawdę żałował. Raj był tak blisko, że niemal go widział. Mógł wyciągnąć rę­ce i go dotknąć... A wszystko zniknęło z powodu głupiego, niezrozumiałego, kobiecego uporu!

- Czyż nie jest tak, że żona powinna słuchać swo­jego męża? Nie przysięgałaś tego, gdy wychodziłaś za Mattiasa? Musiałabyś więc go usłuchać, gdyby powiedział, że masz to przyjąć?

- Nigdy bym jej nie zmuszał do tego, czego sama nie chce. Roza twierdzi, że nie potrzebuje niczego ponad to, co ma. Ja to szanuję, drogi szwagrze - oświadczył Mattias, popijając letnie piwo. - A gdyby było nam sądzone opływanie w nieprzebrane bo­gactwa, powinniśmy byli się do tego urodzić od sa­mego początku, nie sądzisz, Ole?

- Jesteś tak samo szalony, jak ona! - rzucił Ole rozgoryczony.

- Nie możesz po prostu uznać, że komuś wystar­cza to, co ma? - spytała Liisa, nie patrząc na męża. Odsunęła się już dawno od stołu i niewidoczna sie­działa w cieniu poza paleniskiem. Gdyby się nie odezwała, zapomnieliby o jej obecności.

- I ty to mówisz! - parsknął Ole, wściekły, że mu się sprzeciwia. Jest jego żoną i powinna go wspierać albo milczeć. - A tobie wystarcza, co masz, Liiso? - spytał wyzywająco. Czuł, że nie jest miły, ale nie chciał być miły! Chciał ją zranić. - Czyżbyś miała czas opowiedzieć Rozie, jak źle cię traktuję?

- Tu nie chodzi o nas dwoje, Ole - odparła Liisa. Czuła się wyczerpana bardziej niż po dniu ciężkiej pracy. Pochyliła głowę. Nie chciała więcej upokorzeń. I tak znosiła je już niezliczone razy. Przepraszała go i wybaczała, mając nieustającą nadzieję, że Ole kiedyś wydorośleje. A może już czas porzucić tę nadzieję. Może pozostanie taki, jaki jest i nigdy się nie zmieni.

- Oczywiście, że nie! - Ole podszedł do niej cał­kiem blisko i zbliżył do niej twarz tak, że czubek jego nosa nieomal dotykał jej nosa. - Nie ma cze­goś takiego jak „nas dwoje”, prawda, Liiso?

Patrzyli sobie w oczy przez dłuższą chwilę, po czym Liisa zerwała się i wybiegła na dwór. W kuch­ni zapadła cisza. Ole nie odwrócił się do siostry i szwagra, lecz stał w miejscu, oddychając ciężko.

- O co tu chodzi? - spytała wreszcie Roza. - Dla­czego jesteś taki niedobry dla Liisy?

Wzruszył ramionami. Nie umiał dać odpowie­dzi. Mógł powiedzieć prawdę: że Liisa irytuje go bardziej niż ktokolwiek. Że jej troska go dławi. Że ma dosyć jej wzroku wiernego psa, którym za nim wodzi. Że niedobrze mu się robi od tej jej miłości! Dusi go! Że nie lubi tego, co widzi, gdy patrzy na swoją żonę. Liisa nie jest ładna. Nie jest nawet prze­ciętna. Może określenie „niezbyt ładna” pasowało­by do niej najlepiej. Mógł twierdzić, że dzisiaj na pewno nie ożeniłby się z nią.

Ale Roza nie słuchałaby tego. I nie zrozumiałaby. Nie byłaby w stanie pojąć, że on potrzebuje cze­goś... doskonałego. Że nie umie zadowolić się czymś, co takie nie jest. Że coś mniej niż doskonałe mierzi go, wzbudza pogardę. Roza nie wybaczyłaby mu ta­kiego tłumaczenia, dlatego milczał.

- Ona jest zbyt dobra dla ciebie, Ole. Nie zasłu­gujesz na nią - rzuciła Roza, otuliła się wełnianym szalem i wyszła za Liisą.

Wieczór nie był tak jasny jak latem, ale jeszcze nie osiągnął mroku jesieni.

Liisa stała przy rzece i rzucała kamyki do wody. Roza zatrzymała się i patrzyła na nią z odległości. Liisa była niewysoka, zaokrąglona, z dużym biu­stem i szerokimi biodrami, bez szczególnie zazna­czonej talii. Pełne policzki rozmywały rysy jej twa­rzy, ale nie była niepociągająca!

W Liisie ukrywało się dużo piękna. Było to oczy­wiste dla tych, którzy potrafili dostrzegać głębię, a nie tylko powierzchnię. Dla tych, którzy byli na tyle dojrzali, by doceniać więcej niż to, co jest oczy­wiste. Dla tych, którzy cenili dobro w duszy czło­wieka. Dla tych, którzy widzieli piękno w spojrze­niu pełnym ciepła, w uśmiechu jaśniejszym niż czerwcowy poranek. Dla tych, którzy odważyliby się otworzyć ramiona dla kobiety, a nie szukaliby swojego własnego, niedojrzałego odbicia.

Liisa rzucała gwałtownie kamienie, nie spogląda­jąc w stronę domu. Roza współczuła jej. Nie wie­działa, co złego dzieje się pomiędzy Liisą a jej bra­tem, ale nie wierzyła, by zawiniła Liisa.

Liisa była dobra i miła, no i uwielbiała Olego. Swo­ją drogą ludzie gadali teraz równie dużo o Olem, co kiedyś o niej. Roza nie była głucha. Wiedziała, co się mówi o jej bracie, i że te plotki są prawdziwe. On nie był całkiem w porządku. Lubił zabawy, alkohol i dziewczyny.

- Czasami mam ochotę go zabić - rzuciła Liisa, gdy usłyszała kroki Rozy. - I pewnie bym nie mog­ła - dodała ze śmieszkiem, wzruszając ramionami jakby przepraszająco. - Nie mogłabym zabić. Może powinnam wyjechać na jakiś czas, zostawić go bez słowa. Gdybym jeszcze miała dokąd pojechać. Ale ja muszę wiedzieć, że on gdzieś jest. Świat byłby zimny, gdyby nie było na nim Olego. Nigdy nie przestałam go kochać...

Roza otoczyła Liisę ramionami. Wpatrywała się w rzekę płynącą u ich stóp. Niezatrzymywalną. Wieczną. Nigdy nie taką samą, choć tak się mogło wydawać. Woda przepływała nad kamieniami wystającymi nad powierzchnię, zamykała się nad nimi. Wygładzała.

Czy one też powinny być jak rzeka? Naprawdę takie?

Czy kobiety, jak Liisa i jak ona sama, nigdy nie przestaną bronić, wytrzymywać, podporządkowywać się mężczyznom, którzy wcale nie pragną ich dobra?

Czy tak powinno być?

- Co on zrobił tym razem? - spytała Roza. Tamtych pytań nie mogła zadać.

- Mogłabym z nim porozmawiać - zaoferowała - jeśli to tego warte. Możliwe, że mnie posłucha.

- Słyszałaś o Ingrid Persdatter? - spytała Liisa sła­bym głosem.

Słyszała. To było jedno z imion najczęściej wy­mienianych razem z Olego. Nie jedyne, ale była to pewnie jedna z jego ulubionych dziewczyn.

- Spokrewniona jest z jednym z robotników w Rapas - odparła Roza.

Bezcelowe byłoby udawanie, że o niczym nie wie. W tej sprawie nie trzymała razem z bratem. Pomimo nieporozumień pomiędzy nią a Liisą w ostatnich la­tach brała stronę szwagierki. Nie mogło być inaczej. Sposób zachowania brata krzywdził wszystkich. Tak­że jego samego, choć jeszcze tego nie umiał dostrzec.

- Nie jest jego córką, ale bratanicą czy kimś ta­kim. Nie pamiętam. Chyba pomaga w kuchni.

- Już nie - rzuciła Liisa. Roza wiedziała całkiem dużo o obcej dla niej dziewczynie, chyba że rzeczy­wiście coś było pomiędzy nią a bratem Rozy. - Te­raz jest u nas służącą.

Roza puściła Liisę, by spojrzeć jej w oczy. Szwa­gierka była poważna. Miała na sobie odświętne, nie­dzielne ubranie. Najlepszy żakiet i spódnicę, którą sprawiła sobie na Wielkanoc. Coś poruszyło się w sercu Rozy. Liisa nadal walczyła. Wystroiła się, jadąc z wizytą, mimo że wiedziała, że jej mężowi będzie obojętne, co ona ma na sobie.

- Przyjechał z nią do domu - powiedziała Liisa, splatając ramiona na biuście. Zacisnęła usta. Trudno jej było spokojnie opowiedzieć wszystko siostrze Olego. - Kazał mi przygotować dla niej pokój obok naszego. Żaden inny nie był dla niej wystarczająco dobry. Dlaczego, nawet nie chcę się zastanawiać.

Roza myślała swoje.

Liisa też, ale nie chciała nazywać rzeczy po imieniu.

- Ona ma zaledwie szesnaście lat - powiedziała cicho Roza z odcieniem potępienia w głosie, ale za­raz się zreflektowała.

Ona sama nie była dużo starsza, gdy urodziła Synneve, pierwszą córkę. I jej ścieżka życia nie by­ła szczególnie czysta i prosta poprzedzającymi to wydarzenie latami. Ale niezależnie od tego mdliło ją, gdy myślała o swoim bracie i tej młódce.

- Nie jest pomiędzy nami dobrze - powiedziała Liisa ponuro. - Ze mną i Olem nie jest dobrze.

Roza sama tyle wiedziała.

- Bywa, że żałuję, że on odzyskał wzrok - zwie­rzyła się Liisa.

Jej pierś unosiła się i opadała w poruszeniu. Sło­wa przychodziły urywane. Musiała nabrać powie­trza, by mówić dalej.

- Był milszy, gdy nie widział.

W pobliskich zaroślach odezwał się kos. Wypeł­nił ciszę dźwięcznymi tonami harmonizującymi z szumem rzeki płynącej u stóp dwóch kobiet.

- Też tak pomyślałam - powiedziała Roza, kładąc dłoń na ramieniu Liisy i ściskając lekko. Nie sądziła, by to coś pomogło. Liisa nie potrzebowała współczu­cia, tylko męża, który by ją kochał i doceniał. - Ale dziś zrobiłabym to samo, pomimo że wiem to, co te­raz. Nie zmieniłoby to mojej decyzji. On jest moim bratem. Jest w nim także wiele dobra.

Liisa usiadła na suchej, pożółkłej trawie na brze­gu. Wygładziła spódnicę, by rozkładała się jak wa­chlarz wokół niej. Już nie płakała. Bywały dni, gdy jej oczy stawały się tak zniszczone od płaczu, że nie można było dostrzec białek. Ale to dawno temu.

Łzy peszyły Olego. Nie wzruszały, tylko oddala­ły od niej. Po dłuższym czasie Liisa już to zrozu­miała.

Nauczyła się panować nad sobą. Wtedy, gdy tyl­ko płakała, ludzie gadali jeszcze bardziej. Widzieli, jak jej z tym źle. Liisa doszła do wniosku, że to jesz­cze gorzej. Teraz trzymała twarz niczym maskę. Nikt nie mógł się domyślać, co czuła. Nie wysta­wiała już swoich uczuć na widok publiczny.

- Nie musisz bronić przede mną swego brata, Rozo - powiedziała Liisa, patrząc na skraj spódni­cy szwagierki. - Wiem, co dobrego można powie­dzieć o Olem.

Udało jej się uśmiechnąć. To też było zwycię­stwo. Gromadziła skrzętnie w pamięci każdy taki mały triumf. Każdy z nich wzmacniał ją choć odro­binę bardziej. Nigdy nie stanie się tą, którą Ole chciałby widzieć u swojego boku, ale pewnego dnia stanie się na tyle silna, by odwrócić się od niego ple­cami i odejść. Umieć żyć bez niego. Miała tylko na­dzieję, że nie będzie wtedy jeszcze zbyt stara.

- To właśnie z powodu tego dobrego, ładnego i miłego go sobie wybrałam. Uczepiłam się go, aż mnie dostrzegł i zapragnął. Powinnam była wie­dzieć, że nie był przekonany. Powinnam była po­zwolić mu odejść, dostrzec, że stanowimy niedobra­ną parę. Że ktoś tak wspaniały jak on nie jest kimś dla mnie. Takim jak ja dostają się odpady. Ale prag­nęłam go pomimo tego. No i dostałam. Mam go te­raz, na dobre i na złe. Wbrew wszystkiemu.

- Ty nie jesteś odpadem - odezwała się Roza. Liisa uśmiechnęła się swoim zmęczonym uśmie­chem.

- Nie oszukujmy się! - poprosiła. - Żadna z nas nie jest głupia, Rozo! Wiemy, jak sprawy się mają. Wiem, jaka jestem.

- Zasługujesz na więcej - nie poddawała się Roza.

- Tak - zgodziła się Liisa, ocierając oczy. - Zasłu­guję na więcej. Ale to za niego wyszłam, to jego mam! Mam męża, który nie dotknął mnie od dwóch lat! Nawet po pijanemu. Takiego mam męża. Zda­rza się, że śpi za moimi plecami, w tym samym łóż­ku. Nawet mnie nie pocałuje. Nigdy nie wyciągnie po mnie ręki. Mówi, że nie ma na mnie ochoty. Mó­wi, że jestem zbyt brzydka, by miał ochotę. Często mi mówi, że chętnie by się ode mnie uwolnił, ale dla takich jak my nie ma rozwodów. Mówi, że dzi­siaj nigdy by się ze mną nie ożenił! - Westchnęła. - Dobrze wiem, co twój brat o mnie myśli. Bardzo dobrze wiem. Wiem, jak strzela oczami za innymi kobietami. Wiem, czego szuka. Wytłumaczył mi do­kładnie, za czym tęskni. Za tym, czego ja mu nie za­pewnię. Jestem tylko sobą: brzydką, niezgrabną Liisą. Ole mnie nie pożąda. Pożąda piękna. Tylko to, co piękne, może podziwiać. Chyba nietrudno to zrozumieć, prawda?

Roza płakała.

Łatwiej było płakać z powodu innych niż swoje­go. Mogła współczuć Liisie całą sobą, nie musiała zamykać żadnych drzwi. To nie było niebezpiecz­ne. Nie dotyczyło jej.

Często się zastanawiała, dlaczego Ole i Liisa nie mają dzieci. Według niej dziecko uratowałoby ich związek. Mieliby kogo wspólnie kochać, zbliżyliby się do siebie i może znów pokochali.

Przeszło jej przez myśl, że to Liisa nie może mieć dzieci. Przecież nie każda kobieta może. Ole do­wiódł swojej płodności już kilka razy w czasie ostat­nich lat. Nikt nie wątpił w jego możliwości, brako­wało tylko potomka z małżeńskiego łoża.

A więc to nie jest wina Liisy. Ole mógł, ale nie chciał. Roza poczuła, jak rośnie w niej złość.

- Ole jest ślepy - rzuciła. - Teraz jeszcze bardziej niż wtedy, gdy naprawdę nie widział.

- Często chciałabym, by mnie tylko objął - rzu­ciła Liisa gwałtownie, z nagą tęsknotą w głosie. - To ważniejsze niż mężczyzna w łóżku. Czasami tęsknię za kimś, kto by mnie objął i przytulił. Takie ży­cie jest samotne. Zamarzasz bez choć jednej piesz­czoty przez tyle lat...

Zapadła cisza.

Tylko rzeka i kos przemawiały, każde w swoim języku.

Roza nie sądziła, by po takim zwierzeniu pomog­ło pocieszenie w jakimkolwiek języku.

- Ty to masz szczęście, Rozo - dodała Liisa, stara­jąc się znaleźć jakiś powód do uśmiechu. - Wszyscy widzą, jak Mattias cię wielbi. Nigdy nie podobali mi się bruneci, ale nawet ja widzę, jak Mattias ładnieje, gdy na ciebie patrzy. Jego uczucie go odmienia.

Roza nic nie mogła odpowiedzieć. Nie miała do tego prawa. Jej życie nie było już tylko jej własne. Dzieliła je z Mattiasem. Byli za siebie nawzajem od­powiedzialni. Tego, co się pomiędzy nimi działo, nie powinni odsłaniać przed innymi. O tym nie po­winno się rozmawiać.

Ale mogła pocieszyć Liisę. Mogłaby powiedzieć, że istnieje tyle rodzajów życia. Tyle rodzajów miło­ści. Tyle sposobów okazywania oddania. I że ona sa­ma może teraz żyje podobnie jak Liisa.

Ale nic nie powiedziała. Kochała Mattiasa na swój sposób, tak jak on ją po swojemu. Nazywali to rodzajem miłości. Ujawnienie prawdy o ich mał­żeństwie nikomu nie odmieniłoby życia. To była sprawa szacunku. Złożyli sobie przysięgę, że będą trzymać się siebie nawzajem. Była to przysięga obo­wiązująca na dobre i na złe dni. Tylko śmierć mog­ła ich rozłączyć. Tym razem była naprawdę zamężna. Traktowała to tak samo poważnie jak Mattias.

O wiele lepiej było milczeć.

Uśmiechnęła się, jakby się zgadzała z Liisą.

Oczy widziały to, co chciały.

- Tak bym pragnęła ci pomóc - powiedziała, czując chłód nocy. Może nadejdzie pierwszy przymrozek? Miała nadzieję, że nie zetnie poletka z ziemniakami. Potrzebowali ziemniaków na zimę. A one jeszcze po­winny rosnąć z miesiąc. - Może ci pomogę - dodała, ale nie wydawało się, by Liisa ją słyszała.

4

- Roza ma rację - odezwał się Mattias. - Traktu­jesz Liisę, jakby była śmieciem.

- A kiedy to nie zgadzałeś się z Rozą? - spytał drwiąco jego szwagier.

- Pamiętam, jak się żeniliście - Mattias celowo zi­gnorował jego złośliwość. Nalał piwa w oba kubki.

Ole wbrew woli usiadł. Siorbnął pianę i niespo­kojnie kiwał się na krześle.

- To było wspaniałe wesele - mówił dalej Mattias. - I pamiętam, że pan młody kochał pannę młodą. Na­prawdę kochał. Pragnął tego małżeństwa. Złożył przy­sięgę, że będzie ją kochał i szanował. Takie rzeczy za­padają w pamięć.

- Wtedy było inaczej, prawda? Wszystko było inaczej. Potrzebowałem jej. Byłem od niej zależny. Bez niej nic nie znaczyłem. Ożeniłbym się wtedy z ciotką szatana, gdyby tam była i zrobiła dla mnie to, co Liisa. Ale teraz jest inaczej.

- No widzisz. Ole pokiwał głową.

- Widzę! - rzucił hardo. - Teraz nikogo nie po­trzebuję. Ani Liisy, ani pouczającego mnie szwagra.

- Jedno drzewo nie utworzy lasu - odparł Mattias urażony.

- Ja mogę być jednym drzewem - stwierdził Ole hardo. - Dostaję to, czego chcę. Mam dom i ziemię i będę miał więcej ziemi. Wszystko, czego zawsze pragnąłem, to ziemia. Nie umrę jak jakiś biedak, Mattiasie.

- A co z Liisą?

- A co z nią? - Ole przekornie wystawił podbródek. Zupełnie jak Roza, pomyślał Mattias i spytał:

- Czy Liisa nie ma marzeń?

- Żona ma słuchać swojego męża. Złożyła przy­sięgę, która obowiązuje aż do śmierci.

- Chyba sam nie słyszysz, co mówisz - westchnął Mattias.

Ole uśmiechnął się po swojemu: czarująco i w sposób budzący zaufanie. Nikt nie zdoła wątpić w jego otwarty uśmiech i iskrzące oczy.

- Wiem, co mówię - powiedział. - Wierz mi, Mattias, ja wiem, co mówię! Poza tym wiem, o czym marzę! - Wyrzucił ramiona w górę, jakby chciał ogarnąć cały świat. - Jakie są marzenia kobiety? - spytał. - Porządna kobieta nie powinna mieć czasu na marzenia, Mattias. My też nie możemy mieć ma­rzeń. Marzenia są dla bogatych. Dla tych, którzy nie muszą pracować w pocie czoła.

- Może to i prawda - zgodził się po chwili Mattias.

- Ty też się trochę wściekniesz, jeśli ona w końcu odmówi - stwierdził Ole. - Przyznaj się, kolego! Cie­bie to też będzie męczyło. Będziesz się starał skłonić ją, by odpowiedziała właściwie. Właściwie dla niej samej. Dla nas wszystkich. Dla ciebie, bracie!

Mattias spojrzał przeciągle na Olego. Byli kumplami już długi czas. Ale w gruncie rzeczy wiązała ich jedynie Roza. Nawet w czasie tych lat, gdy jej tu nie było, stanowiła element wiążący go z tą ro­dziną. Bez niej nie miałby nic wspólnego z ludźmi z Samuelsborg.

Najtrudniej było sprawić, by Ole zrozumiał czyjeś racje. Ole rzadko kiedy słuchał kogoś naprawdę. Mo­że zauważał, że czyjeś usta się poruszają, może sły­szał czyjś głos, ale był tak zajęty trzymaniem się swo­ich sądów, że nie był w stanie pojąć czyichś myśli.

- Nie możesz zrozumieć, jak żyjemy z twoją sio­strą, prawda? - spytał.

- O, tak! - odparł Ole. - Rozumiem. Ona mówi, gdzie ma stać szafa, a ty potakujesz. Może nie jest tak? Pozwalasz jej rządzić wszystkim! Nigdy nie sądziłem, że ujrzę cię takim, Mattias. Dla żadnego mężczyzny nie jest dobre życie pod obcasem kobie­ty. Trzymają ich tam do końca życia, jeśli na to po­zwolą. Możliwe, że są tacy, którzy lubią mieć taki widok, bo wtedy patrzą prosto pod spódnicę. Mo­gę się założyć, że to ona jeździ na tobie!

Mattiasowi nie chciało się obrażać. Na ostatnie zdanie weszła jednak Roza, zamiatając energicznie spódnicą.

- Nie musisz martwić się, które z nas jest koniem, Ole - rzuciła zdyszana. Jeśli jeszcze miała wątpliwo­ści, jaką podjąć decyzję, wszystkie zniknęły pod wpływem grubiańskich słów brata. - Chcę pojechać do Finlandii - rzuciła, nie zamknąwszy jeszcze za sobą drzwi.

- A więc przyjmujesz! - rzucił triumfalnie Ole.

- Tego nie powiedziałam! - odparła lodowatym tonem Roza. - Chcę tylko obejrzeć to miejsce. Mam ochotę przejść się po śladach Idy, Mai, Raiji... mo­ich pramatek.

- To długa podróż - stwierdził Mattias. - Chyba nie zamierzałaś zostawić tutaj Lily?

- Nie zostawię żadnego z moich dzieci! - zapew­niła Roza stanowczo i otrzymała w odpowiedzi je­den z jego ciepłych uśmiechów.

- Idzie zima - dodał Mattias. - Powrót w środku zi­my na pewno nie będzie dla nich dobry. Uważasz, że możesz zaprosić się na tak długą wizytę? Ten wasz krewny chyba prowadzi spokojne życie. Trudno bę­dzie mu się przyzwyczaić do dwojga malców w domu.

- Zabiorę ze sobą Liisę.

- Ha! - wykrzyknął Ole. - Liisę? Jaki będziesz miała z niej pożytek?

- Na pewno większy niż ty - odparła Roza, przy­siadając się do brata. - Słyszałam, że Ingrid Persdatter otrzymała pokój tuż obok waszego? Nie będziesz miał daleko, gdy się będziesz wymykał na bosaka w nocy. Sprytnie przeprowadzasz swoją wolę, bracie. Ale tym razem to ja przeprowadzę moją. I ja chcę za­brać ze sobą Liisę na tę wyspę w Zatoce Botnickiej.

- A co ze mną? - chciał wiedzieć Ole.

- Ciebie nie zabiorę - odparła Roza.

- A więc pojedziecie bez mężczyzny? Roza pokręciła głową.

- Mój mąż jest rycerski, w przeciwieństwie do mę­ża Liisy. Nie sądzę, by Mattias nam przeszkadzał.

- Nie myśl tylko, że zapłacę za jej podróż! - rzucił Ole z nadzieją, że ten argument powstrzyma Rozę.

- Ja za nią zapłacę - oznajmiła Roza słodkim to­nem. - Nie jestem tak całkiem bez grosza.

- Mógłbym jej zabronić! - Ole łapał się ostatniej deski ratunku. - Jestem jej mężem. Mogę jej zabro­nić jechać.

Roza nic nie odpowiedziała, lecz nadal uśmiecha­ła się do brata.

- Mattias też mógłby zabronić ci jechać - dodał Ole słabszym tonem.

- Nie chciałbyś tego - odparła Roza. - Pragniesz, bym przyjęła spadek. Wtedy coś ci na pewno skapnie, prawda, mój miły braciszku? Sądzisz pewnie, że jeśli tam pojadę, zmienię zdanie i odpowiem twierdząco?

Ole wzruszył ramionami, siląc się na obojętność.

- Możliwe, że tak się stanie. Może najdzie mnie ochota przyjęcia spadku, gdy zobaczę to miejsce. Może we mnie też drzemie pazerność. Głód rzeczy ładnych. Wiem, że lubię ładne przedmioty, ale czy naprawdę tak bardzo?

- Ja też bym chętnie sam to zobaczył - mruknął pod nosem Ole, nie dając się obrazić. Wiele potrafił znieść ze strony Rozy. On też potrafił jej czasem na­gadać. Lubił myśl, że w ich rodzinie panuje szczerość.

- Nie - odparła Roza, kładąc dłoń na ramieniu brata. Poklepała go, kręcąc głową z poważną miną. Patrzyła mu prosto w oczy.

- Mogę tupnąć nogą - rzucił wyzywająco Ole - i powiedzieć, że ona nie pojedzie.

- Jeśli przyjmę spadek - tłumaczyła spokojnie Roza - podzielę się z tobą. Jeśli zdecyduję się zostać jego dziedziczką, ty też będziesz dziedziczył.

Grala na jego chciwości, oboje o tym wiedzieli. Jak też o tym, że Roza go przekona. Mattias nie­chętnie na to patrzył. Oboje bez zażenowania ujaw­niali swoje mniej ładne cechy.

Roza umiejętnie wykorzystywała innych ludzi. Była w stanie odnaleźć ich słabe punkty i bez skru­pułów posłużyć się nimi. Ole zawsze chciał mieć więcej, niż posiadał. Gotów był dać z siebie wiele, by to osiągnąć, choć najchętniej bez nakładu sił. Oboje znali te swoje cechy i niewiele sobie robili z wystawienia ich na pokaz. Choć Mattias darzył ich uczuciem - każde na swój sposób - przeraziła go ich naga bezwzględność.

- Roza - rzucił łagodnie, ściągając na siebie spoj­rzenia rodzeństwa. - Czy w ogóle pytałaś o to Liisę?

- Ona zechce - zapewniła Roza. - Ale nie chcia­łam dawać jej nadziei, zanim nie porozmawiam z Olem.

- A więc nie pytałaś - bardziej stwierdził Mattias, wcale nie zaskoczony.

- Zapytam! - rzuciła Roza zirytowana, że maru­dzi o taką błahostkę. - Jak mogłaby odmówić?

- Jak mogłabym odmówić? - powtórzyła pytanie Liisa.

Nawet Mattias podskoczył. Zaczerwienił się ze wstydu, bo on też nie zauważył, że Liisa weszła. Nie zauważył jej. Poczuł się, jakby i on przyczynił się do tego, by odebrać jej znaczenie.

- Jak można świecić mocniej od gwiazd? - spyta­ła Liisa retorycznie, uśmiechając się niedostrzegal­nie i przepraszając, że żyje.

Mattias zrozumiał jej słowa, ale Roza i Ole nie. Wymienili spojrzenia, ale żadne z nich nie spytało, co ma na myśli. Oboje założyli, że to nic, o czym warto wiedzieć.

- A więc chcesz jechać w obce kraje? - spytał Ole, patrząc badawczo na żonę. Była tak pospolita, że nie musiał się obawiać, że przyprawi mu rogi. Tak źle jeszcze w Finlandii nie jest, by Liisa miała tam powodzenie. Poza tym pojedzie z nimi Mattias. Je­dyne, co Ole mógłby stracić, pozwalając jej jechać, to twarz. Ale tylko rodzina wiedziała, o co chodzi w tej wyprawie.

- Nie odmówiłabym - odparła Liisa, wstrzymu­jąc oddech.

- No to sobie jedź, jeśli Runefelt was przyjmie! Ja będę miał co robić. Ktoś musi się zająć domem.

Liisa pokiwała głową.

- Może najęcie służącej nie było takie głupie, co? - dodał drwiąco Ole. - Pani domu okazała się wytworna i na zimę jedzie na południe! Obie z Rozą niedługo za­czniecie się ubierać w koronki niczym żona dyrektora Kopalni!

Liisa nie odpowiedziała. Stłumiła chęć do płaczu. Ole nie zobaczy jej łez!

Liisa nie płakała też, gdy oboje leżeli każde przy swojej krawędzi łóżka na niskim strychu w domu Mattiasa i Rozy. Ole zdmuchnął lampę, zanim Liisa zdążyła się rozebrać. Odwrócony do niej pleca­mi wszedł pod pledy i odsunął się najdalej, jak tyl­ko mógł.

Przy słabym świetle wpadającym ze świetlika Liisa przygotowała się do snu. Innego okna tam nie by­ło. Stryszek przeznaczony był zasadniczo do suszenia bielizny zimą lub przechowywania niepotrzebnych przedmiotów. Roza stwierdziła jednak, że latem jest tam chłodniej w nocy i Mattias zbił na stryszku łóż­ko. Przydawało się ono jako łóżko dla gości.

Liisa przykryła się jak najmniejszym skrawkiem pledu. Nie chciała drażnić Olego. Nie chciała, by cokolwiek sprawiło, że zabroniłby jej wyjazdu.

Nie wolno mu zabronić. Ale teraz może się zgo­dzi tylko dlatego, by Roza przestała nalegać, a tup­nie nogą tuż przed wyjazdem. Liisa wiedziała, że to jest możliwe, choć od samej takiej myśli bolało ją serce. Roza sprawiła, że Liisa zapragnęła tej podró­ży. Dała się skusić. Przecież w pewien sposób będzie to dla niej podróż do korzeni. Do kraju rodzinnego. Nie pamiętała go, ale wciąż nazywała go swoim kra­jem ojczystym.

Poza tym, Ole z nimi nie pojedzie.

Było to i dobre, i niepokojące. Jakaś jej część go­towa była błagać, by jechał z nimi. Liisa padłaby na kolana przed Rozą, by ta zrozumiała, jak ważne jest, by Ole jechał z nimi. Ale coś, co się w niej wła­śnie obudziło, mówiło wyraźnie, że dobrze jej zro­bi przebywanie jakiś czas z dala od Olego.

Nie będzie go widziała, nie będzie wiedziała, co robi, nie będzie słyszała, co o nim mówią! Nie będzie słyszała skrzypienia łóżka nocą, gdy Ole będzie wstawał, stwierdziwszy, że ona zasnęła, nie będzie wyślizgiwania się z pokoju do... niej. Nie będzie sły­szała odgłosów z pokoju obok. Nie będzie musiała udawać uprzejmości wobec dziewczyny, z którą sy­pia jej mąż.

Może Ingrid Persdatter już nie będzie, gdy ona wróci. Romanse Olego rzadko trwają długo, o ile mogła się zorientować z plotek. Ole szybko się nu­dził. Te przypadkowe dziewczyny nie umiały go ni­czym zatrzymać. Nadal był jej mężem. Używał te­go jako wymówki, gdy one zaczynały żądać za wie­le. Wtedy mógł rozłożyć ręce i stwierdzić, że prze­cież jest żonaty i one dobrze o tym wiedziały przez cały czas. Nie ukrywał tego faktu.

Liisa czuła, że potrzebuje oddechu. Potrzebuje dni bez tego bólu, bez wyobrażania sobie, co on ro­bi. Wytrzyma bez niego na pewno!

- Nie myśl sobie, że zamierzam cię dotknąć - rzu­cił Ole przez ramię.

Nastąpiło to tak nagle, że Liisa aż się wzdrygnęła. Nawet nie nasłuchiwała, jak on oddycha, co miała w zwyczaju, gdy spali w jednym łóżku. Udawała wte­dy, że sama już śpi. Stała się mistrzynią równego i spokojnego oddychania. Ole wstawał wtedy często i wychodził. Liisa nie wiedziała, dlaczego. Czasem pachniał piwem, gdy wracał. Czasem tylko siedział w kuchni. Zastanawiała się, czy robił to dla spraw­dzenia jej reakcji, na wypadek gdyby zatrudnił jakąś młodą służącą. Może planował to już od dawna?

Teraz nie udawała snu. Może on to zauważył i zirytował się. Liisa wiedziała, że irytowało go wiele rzeczy, które robiła.

- Nie mam na ciebie większej ochoty tylko dla­tego, że wyjeżdżasz - mówił dalej złośliwie. Liisa nie sądziła, by był w stanie ją zranić bardziej niż przez wszystkie lata ich małżeństwa. Skóra jej zgrubiała. Nawet najgorsze słowa odbijały się od niej.

Zapadła cisza.

Liisa czuła, że oczy ją pieką, gdy wpatrywała się w ciemność. Może to tylko łzy, o których Ole nie mógł wiedzieć. Zmuszała się, by oddychać normal­nie. On nie mógł jej zobaczyć, nawet gdyby pochy­lił się nad nią nisko. Panował mrok. Zauważyłby je, gdyby dotknął jej policzka, a na to były małe szan­se. Oddychała spokojnie. Ukrywała, że płacze, tak­że przed samą sobą.

- To nie ja ci kazałem jechać, Liisa. Zapamiętasz to, prawda?

Pokiwała głową, choć nie mógł tego dostrzec. Czekał na jej odpowiedź. Gdyby teraz odpowie­działa, usłyszałby, że płacze. Nie chciała dać mu tej satysfakcji.

Przygryzła wargi aż do krwi i zacisnęła dłonie w pięści, aż paznokcie wbiły się w skórę. Przełknę­ła kilka razy ślinę. Ole nie może usłyszeć, że ona ma ściśnięte gardło.

- Tak - odparła. Ole odwrócił się, syty zwycięstwa, naciągając na siebie jeszcze większy kawałek pledu. I na pewno nie usłyszał już jej płaczu.

Roza wstała wcześnie. Lubiła poranne godziny, noszące jeszcze ślady nocy. Lubiła rosę na ziemi, przypominającą klejnoty lub łzy. Niebo nadal przejrzyste i chłodne, upiększone kolorami, któ­rych nie umiał wywołać dzień.

Lubiła być sama.

Dzieci jeszcze spały, ale wiedziała, że to już nie­długo potrwa. Lily lubiła poranki podobnie jak ona. Poza tym uwielbiała towarzystwo, budziła więc za­raz Mattiego, by nie być sama ani minuty.

Roza rozpaliła na palenisku najciszej jak umiała. Mattias budził się, gdy w domu robiło się ciepło. Wyglądało na to, że słońce będzie dobrze przygrze­wać w ciągu dnia. Już teraz promienie łaskotały jej skórę, drażniły i oślepiały. Gdy tylko szczapy drew­na dobrze się zajęły płomieniem, wyśliznęła się na schody, by powitać dzień w ciszy. Takie poranki stanowiły jej nabożeństwo.

Hugo Runefelt już tam siedział. Nie wyglądał tak samo jak wczoraj. Roza uświadomiła sobie, że to kwestia stroju. Wczoraj ubrany był sztywno i po­rządnie: z chustką pod szyją, kamizelką pod surdu­tem, w spodniach dopasowanych kolorem do reszty, w butach do konnej jazdy nie ustępujących jakością butom Seamusa. Roza znała się na tym.

Teraz Hugo siedział w koszuli z podwiniętymi rękawami, mimo że powietrze nadal było chłodne po nocy. Koszula była rozpięta pod szyją, spodnie inne niż wczoraj. Był boso jak Roza.

- Źle spałeś? - zaniepokoiła się. - Niektórym przeszkadza szum rzeki.

Sama nie rozumiała, jak to jest możliwe. Dla niej rzeka stanowiła muzykę, która kołysała ją do snu i przepełniała spokojem.

- Nie śpię dużo - wytłumaczył Hugo z uśmiechem. Nadal patrzył na nią, jakby była dla niego objawieniem, jakby wciąż nie mógł uwierzyć własnym oczom. - Nie chodzi o to miejsce. Nigdzie nie śpię długo. To mi nie przeszkadza. Gdy się zmęczę w ciągu dnia, odpoczy­wam. Nie mam zbyt wiele do roboty...

Zamilkł, spoglądając na rozciągający się przed ni­mi krajobraz. Pieścił go wzrokiem. Roza zrozumia­ła, że ma tę samą słabość rodzinną, co ona i Ole: za­miłowanie do piękna.

- Żałuję, że nie dotarłem do was, gdy jeszcze mia­łem czas - westchnął Hugo. - Nadal nie mogę tego pojąć - dodał. - Ale gdy na ciebie patrzę, muszę wie­rzyć. Mogłabyś być nią, siostrą mojej babki. Idą. Tą, którą kochał artysta.

- Wcale nie jestem do niej podobna - zaprotesto­wała Roza, odruchowo dotykając pokrytego purpu­rowymi bliznami policzka.

- Cóż to doprawdy znaczy! - sprzeciwił się Hu­go, ujmując ją za dłoń i odkładając ją na jej kolana. Swoją dłonią okrył jej lewy policzek. - To nic nie znaczy! - zapewnił ją, trzymając tak dłoń, aż Roza poczuła ciepło rozchodzące się po jej skórze.

To był niezwykły dotyk, pozbawiony niebez­piecznych podtekstów. Nawet nie współczujący. Przekazywał jedynie zrozumienie.

- Jesteś do niej podobna. Musiała to uznać.

- Zauważyłaś, z jaką miłością on ją rysował? - spytał Hugo delikatnie.

- Tak - odparła. To właśnie odczuła, oglądając portret Idy. Miłość aż biła z oszczędnych kresek. Nie odebrała tego, oglądając pozostałe szkice. Tylko rysunek przedsta­wiający Idę zawierał tyle uczuć.

Miłość i ból.

Hugo włożył palce do lewej kieszonki kamizelki, ale nie wyciągnął z niej zegarka. Trzymał w nich wi­siorek. Rozie zabiło serce, gdy dostrzegła, co on przedstawiał.

- Tylko o nim słyszałam! - powiedziała z nabo­żeństwem w głosie.

Był to złoty ptaszek wiszący na rzemyku.

Hugo otworzył dłoń Rozy i opuścił ptaka niczym do gniazda. Złoto szybko się ogrzało. Roza wpatry­wała się w klejnot z czcią. Dopiero po dłuższej chwili odważyła się pogładzić go opuszkami pal­ców. Obawiała się niemal, że ptaszek zniknie, gdy go dotknie.

- Wydaje się, że zaraz odleci - rzekł Hugo.

- Jest nowy? - spytała. Pokręcił głową z uśmiechem. To stawało się coraz bardziej niepojęte. Wręcz podobne do snu. Roza starała się ze wszystkich sił nie wierzyć w to za bardzo, by się nie rozczarować. To tylko sen, który zniknie niczym bańka mydla­na. Powinna cenić tę chwilę, póki trwa. Powinna za­pamiętać to, co teraz czuje.

- Należał do mojej babki - wytłumaczył Hugo Runefelt. - On zrobił dla niej wiele takich, ten mu­si być jednym z wcześniejszych. Późniejsze są coraz bardziej podobne do prawdziwych.

Według Rozy ten, którego trzymała na dłoni, był wystarczająco podobny do żywego modela. Uniosła go na wysokość oczu i podziwiała piękne linie skrzy­deł, w których można było nieomal dostrzec po­szczególne pióra, pomimo że cały ptaszek mierzył od końca jednego skrzydła do drugiego ledwo cal.

- To nieprawda - sprzeciwiła się.

- To jeden z ptaszków, które Ailo zrobił specjal­nie dla tych, których kochał - stwierdził Hugo. - Pragnę, byś go przyjęła, mimo że odmówiłaś spad­ku, do którego masz po prostu prawo. Nie możesz odmówić przyjęcia tej ozdoby, Rozo Samuelsdatter. Pochodzisz w prostej linii od tej, którą on kochał. Gdyby Ailo mógł, poprosiłby mnie, bym go ci dał. Ten ptak przeleciał całą drogę z Finlandii, by móc spocząć na twej szyi. Nie zawiedź mnie odmową!

Roza zamknęła dłoń. Płakała i nie starała się te­go ukryć.

- Bardzo chętnie przyjmę tego ptaszka - powie­działa. - Dziękuję!

- A więc załóż go! - poprosił. Roza uniosła włosy, a Hugo dwukrotnie owinął rzemyk wokół jej szyi i zawiązał. Ptak spoczywał w zagłębieniu pomiędzy obojczykami, jakby za­wsze tam wisiał. Roza czuła, że klejnot ożył, wysy­łając ciepło i siłę.

- Mam do ciebie prośbę, Hugo - odezwała się. - Zastanawiałam się nad czymś.

- Mów! Roza przedstawiła swoją prośbę.

- Chyba nie sądziłaś na poważnie, że odmówię? - spytał Hugo żartobliwie. - Zaproś też brata!

Roza pokręciła głową.

- Nie, Olego nie.

- No dobrze. - Hugo zmrużył oczy, jakby zrozu­miał. - Twojego brata lepiej nie wystawiać na poku­szenie.

5

- Jest zbyt późno, byście zobaczyli, jak kwitną ró­że - stwierdził Hugo Runefelt z żalem w głosie.

Rumieńce powróciły na jego twarz, gdy odbili z portu w Oulu, nazywanego przez Szwedów Uleaborg. Dostrzegli wyspę już z portu. Rosła teraz im przed oczami, jednocześnie jak życie powracało do twarzy Hugona.

Niedomagał w czasie podróży, mimo że podró­żowali wygodnie. Roza jeździła tak komfortowo tylko w Ameryce, ale należało to do jej poprzednie­go życia i nie wolno jej było tego porównywać.

Podróżowali konnymi powozami, które zmienia­li po drodze. Gdy płynęli statkami, potrzebowali je­dynie wejść na pokład.

Mimo to podróż trwała długo z powodu pogar­szającego się stanu zdrowia Hugona. Codzienne od­cinki stawały się coraz krótsze, a i tak szybko go wyczerpywały. Roza bała się o niego. Bała się, że on nie przeżyje podróży. Że wróci na swoją ukochaną wyspę w trumnie. Obawiała się, jak by ich wtedy powitano...

Kładła na nim dłonie co wieczór, prosząc i błaga­jąc, by powiedział, co mu dolega. Mogłaby wtedy mu lepiej pomóc.

Odpowiedział jedynie: „Lepiej, żebyś nie wiedzia­ła, R o z o „ .

W końcu zaczęła mu wierzyć.

Obserwowała teraz, jak jego wyspa staje się co­raz bardziej rzeczywista. Zamknęła swoje oczekiwa­nia głęboko, chciała ją najpierw obejrzeć, a dopiero potem dopuścić serce.

Szwedzi nazywali wyspę Karlo. Taki napis wid­niał na boku stateczku. Jednak Hugo nazywał ją Hailuoto.

Podpłynęli do cypla. Na lewo od przystani, w głę­bi szerokiej zatoki, widniał okazały budynek. Przy­ciągał do siebie spojrzenia. Był duży, piętrowy, choć Roza myślała, że będzie jeszcze większy. Poczuła ukłucie w piersi, gdy uświadomiła sobie, że oczami wyobraźni widziała Rosę Garden. Biały dom z ko­lumnami przed wejściem i balkonami przy każdej sypialni, otoczony kwitnącym ogrodem. Wydobyła ten obraz z pamięci i przeniosła przez ocean. Po­winna okazać więcej rozsądku.

To była Finlandia, a nie gorąca Georgia ze swo­imi tradycjami Stanów Południowych.

Drzwi wejściowe były wielkie, jak w wielu do­mach bogaczy. Biedacy powinni poczuć się mali i nic nie znaczący przed takimi drzwiami i prowa­dzącymi do nich schodami.

Okien, podzielonych na małe szybki, było wiele.

- No, no - rzucił Mattias trzymający śpiące dziec­ku na każdym ramieniu. - Nasz przyjaciel Hugo mieszka w wielkim stylu!

- Boże jedyny! - westchnęła Liisa.

Roza nie próbowała nawet udawać zachwytu. Ciekawa była, co oni by powiedzieli, gdyby stanęli przed Blossom Hill z jego aleją i ogrodami wielkimi jak pola. Ona sama straciła wtedy oddech, a widzia­ła już wcześniej kilka wspaniałych posiadłości. To był inny świat, tak samo jak ten był inny niż Alta.

- Oto mój dom - oznajmił Hugo Runefelt. Za­uważył, jak różnie reagowali. Reakcja Rozy sprawi­ła mu niespodziankę.

Zeszli na ląd. Mieli przed sobą królestwo Runefelta. To nie był dzień jak co dzień, tylko święta i niedziele całego roku zebrane jednego dnia.

Musieli przejść kawałek drogi, by dojść do domu. Hugo przepraszał ich, mówiąc, że gości zwykle podwożą, ale dziś nie zdołał zawiadomić służby.

Mattias zerknął z ukosa na Rozę i Liisę. Trudno mu było zachować powagę, gdy Hugo zapominał się i przemawiał pompatycznie. Zmieniał się wraz ze zbliżaniem się do domu. W Finnmark był odprę­żony. Tam nikt nie miał żadnych oczekiwań co do jego osoby.

- Bagaże zostaną przyniesione! - obiecał ich go­spodarz.

- Dobre i to - rzucił cicho Mattias, ale tylko on i Liisa się zaśmiali.

Gdy podeszli bliżej, Roza dostrzegła, że ogród stanowi właściwie las złożony z drzew liściastych. Liście już opadły i leżały na ziemi, tworząc jakby kołdrę ze ścinków w kolorach żółtym, brązowym i czerwonym. Gałęzie były prawie nagie, spomiędzy nich prześwitywało niebo. Roza zauważyła, że w tym lesie panuje dziwny porządek, jakby drzewa rosły w zaplanowanych miejscach. Z pewnością nie obyło się bez pomocy ręki człowieka.

Pomiędzy gęstymi, ciemnymi świerkami dostrze­gli wieloboczną, białą altanę. Też miała okna o wie­lu małych szybkach, a właściwie okna stanowiły jej ściany. Stała na małym wzniesieniu zarośniętym krzewami różanymi, które także przybrały kolory jesieni. Wydawało się, że altanę otaczał pożar liści i owoców róż.

- Żałujcie, że nie zobaczycie róż - westchnął Hu­go, który śledził spojrzenie Rozy. Uśmiechnął się. Cieszył się, że ona docenia to, co najważniejsze. To jeszcze mocniej ich wiązało jako krewnych. - Zu­pełnie jakby to miejsce zostało stworzone z myślą o tobie. Tutaj wszędzie są róże. Moja prababka ko­chała je. Także moja babka nauczyła się je doceniać. Pewnie byłaby zadowolona, że jej wnuczka nosi imię jej ulubionego kwiatu.

- Mnie nazwano po kolejarskich różach - rzu­ciła Roza, odrywając go od jego romantycznych wyobrażeń. Nie chciała być brutalna, ale jej słowa cięły niczym nożem: - Rallarrosa. Wierzbówka - wytłumaczyła nieco łagodniejszym tonem, niemal przepraszająco. - Nad fiordem Alta mało rośnie prawdziwych róż.

Hugo nie przejął się zmianą tonu głosu Rozy. Niełatwo się obrażał. W jego kręgach nie zawsze słuchano słów innych. Opinie rozmówców nie mia­ły znaczenia. A gdy jego bliscy mówili mu coś przy­krego, zbywał to wrażenie, usprawiedliwiając ich słowami, że na pewno tego nie chcieli. Pan Hugo Reijo Marcus Runefelt został wychowany w prze­konaniu, że nikt nie chce go zranić.

Hugo wszedł na czele grupy po piętnastu kamien­nych schodach prowadzących do drzwi wejścio­wych. Roza dotykała dłonią rzeźbionej poręczy. Wokół drzwi biegła listwa z motywami występują­cymi na poręczy. Podobało jej się. Żałowała, że nie może pokazać tego Joemu. Seamus by nawet nie za­uważył takich detali, ale Joe miał do nich oko. Na pewno by je skopiował. Roza sądziła, że podobały­by mu się też mosiężne okucia rogów drzwi oraz ciężka, rzeźbiona kołatka, także z mosiądzu. A na pewno spodobałyby się Jenny!

Hugo nie potrzebował pukać. Drzwi otworzyły się same. Wewnątrz stała para starszych ludzi w li­berii. Zaczęli tak wylewnie witać gospodarza, że Ro­za zaczęła się zastanawiać, czy nie udają. Ale gdy dostrzegła łzy w oczach kobiety, zrozumiała, że na­prawdę go kochają. Nic dziwnego. Hugo nie wyglą­dał na człowieka, który źle traktuje służbę.

Przedstawił swoją nowo odnalezioną rodzinę Marji i Pekce.

- A to moja rodzina na tej wyspie - powiedział serdecznym tonem, obejmując siwiejącą Marję ra­mieniem. - Oni pracowali już dla mojego ojca.

- Wtedy było tu oczywiście o wiele więcej służ­by! - powiedziała później Marja w zaufaniu.

Pomagała Rozie rozpakowywać skromny doby­tek, który wzięła ze sobą. Jeśli Marja mogła mieć jakieś uwagi na temat jej ubrań, nie wypowiedziała ich na głos ani nie dała nic do zrozumienia wyra­zem twarzy. Miała takt. Tutaj nikt nie obmawiał pracodawców, tego Roza była pewna.

- Ależ tu był ruch w czasie rządów młodego pana Henrika! Kristina, jego żona, była radosna i towarzy­ska. Rozpieszczona jedynaczka, ale miła. Byli tak za­kochani, że trudno tego nie pamiętać! Ale Hailuoto tak działa na młodych... Napełniali dom gośćmi. Nie tylko właściwymi osobami z właściwych rodzin, ale także artystami. Pomiędzy Oulu a Hailuoto bardzo często kursowały stateczki. Młodzi Runefeltowie urządzali wspaniałe, niezwykłe przyjęcia. Wszyscy czekali na zaproszenie, mało kto odmawiał. Ludzie przyjeżdżali nawet chorzy! Lato mijało jedno po dru­gim jak sen! W ciepłe noce wieszano lampiony na każdym drzewie. Przyjęcia pod koniec lata zawsze urządzano na zewnątrz. Róże kwitły jak szalone, a ich zapach dochodził aż nad morze. - Zaśmiała się cicho i mrugnęła do Rozy. - Jestem pewna, że Hugo został poczęty w altanie po jednym z takich wspa­niałych przyjęć. Altana to niezwykłe miejsce... - Zni­żyła głos do szeptu: - Kryje w sobie wiele tajemnic. A czasem jakby je szepcze... Można zamknąć oczy i stać się częścią zdarzeń z przeszłości. Ale gdy je otworzysz, nic nie zostaje w pamięci. - Uśmiechnę­ła się ciepło. - Masz przystojnego męża. Weź go któ­rejś nocy do altany! Światło księżyca też nie zawa­dzi... - Zreflektowała się nagle: - Przepraszam, pewnie nie powinnam tak gadać!

Roza pokręciła głową z uśmiechem.

- Po prostu bardzo mi się spodobałaś - wyznała szczerze Marja. - Wiem, jak mocno Hugo pragnął od­naleźć krewnych. Tak kocham tego chłopaka! - Ona sama mogła być starsza od niego o pewnie dziesięć lat. - Staję się poufała, gdy nie mamy gości - zapew­niła Marja. Nie chciała, by Roza ją źle zrozumiała.

Marja polubiła Rozę od pierwszego wejrzenia, jednak jej jeszcze nie znała. Bardzo rzadko zawo­dziło ją pierwsze wrażenie, ale zawsze tak się mo­gło zdarzyć.

- Was nie traktuję jako gości. Jesteście rodziną. Tu jest wasze miejsce. Pekka i ja mamy ośmiu sy­nów i trzy córki, ale mówimy, że mamy dwanaścio­ro dzieci. Cały tuzin, tak powinno być. Traktujemy Hugona jak syna. Pozostałe dzieci wyfrunęły z gniazda. My tu jesteśmy i będziemy się nim opie­kować. - Westchnęła smutno. - Cieszę się, że was odnalazł. Wiele dla niego znaczy, by to miejsce po­zostało w rodzinie. A skoro nie ma nikogo ze stro­ny ojca, to doprawdy szczęście, że odnalazł was. A ty jesteś niezwykle podobna do tej, której portret wisi w kamiennym domku!

- Kamiennym domku? - powtórzyła Roza bez tchu Dłonie Marji zatrzymały się wpół ruchu.

- A więc nie wiesz! - wykrzyknęła, powracając do strzepywania jednej ze spódnic Rozy. - Rozumiesz, on nigdy nie mieszkał w domu. Brat Marii z Hailuoto. Tak ją nazywali: pani Maria z Hailuoto. Otrzy­małam imię po niej. Moi rodzice tu pracowali i dziadkowie też. Służyli jej i panu Williamowi. To miejsce należało do matki pana Williama. Hugo pewnie ci o tym też opowie, ale nie szkodzi wysłu­chać dwa razy, prawda? - Nabrała powietrza. - A może mówię za dużo?

- Nie - zaprotestowała Roza. Polubiła Marję i miała wrażenia, że z wzajemnością. - Chętnie po­słucham.

- On mieszkał po drugiej stronie wyspy - zaczę­ła Marja. - Za lasem. Stąd nie widać tego domku, prowadzi do niego ścieżka. To ładny spacer. Znaj­dziesz ścieżkę, gdy miniesz altanę. Mówili, że on lu­bił przychodzić tam nocą, gdy nikt go nie mógł zo­baczyć. Twarz zniszczył mu jakiś wybuch. Cierpiał z tego powodu. - Marja zamilkła i popatrzyła na Rozę. Wyglądało na to, że nie jest pewna, czy po­winna to powiedzieć, ale doszła do wniosku, że go­rzej będzie, jeśli przemilczy. - Przykro mi, że ty też masz blizny - powiedziała. - Wydaje się, że ogień stanowi przekleństwo waszej rodziny...

- To było co innego - wytłumaczyła pobieżnie Roza. Zainteresowanie Marji nie speszyło jej. Jej wzrok nie był tak natarczywy jak spojrzenia, które nauczyła się ignorować.

- Kamienny domek należał do mistrza Axela - mówiła dalej Marja. Wiedziała, że Roza opowie jej swoją historię, kiedy poczuje, że już przyszła pora. To była kwestia zaufania. - Wszystko stoi w nim tak, jak pozostawił. Używano go kilka razy jako domku gościnnego, ale ludzie nie czuli się tam mi­ło. W kamiennym domu mistrza Axela panuje ogromny smutek.

Roza kilkakrotnie powtórzyła jego imię.

- Nazywano go też inaczej: mężczyzna w masce - dodała Mar ja. - Ale tutaj był Axelem.

- Miał na imię Ailo.

- Prawie tak łagodnie, jak go sobie wyobrażałam. - Pod surowym wyrazem twarzy Marji kryło się wiele ciepłych uczuć. - Musisz zobaczyć jego dzieła. Są wspaniałe. Rysunki, obrazy, prace w srebrze. Są ni­czym z bajki. I twierdzę to ja, która nie mam pojęcia o sztuce. Ale wiem, co mi się podoba i co uważam za ładne! Wielka szkoda, że nie żył dłużej i nie stworzył więcej pięknych rzeczy. Świat byłby lepszy. Nazwij mnie starą nudziarą, ale ja w to wierzę.

Wypakowała już ubrania Rozy i Mattiasa. Torba z rzeczami dzieci leżała w pokoju obok. Pomiędzy nimi były drzwi. Mar ja powiedziała Rozie, że za­wsze używano go jako pokoju dla dzieci.

- W tym pokoju, w którym jesteśmy, nocowała siostra pani Marii, gdy była u niej z wizytą - rzuci­ła Mar ja, uśmiechając się domyślnie. - Pomyślałam sobie, że zainteresuje cię to.

Pokój stał się od razu inny. Roza rozejrzała się dokładniej. Tapeta w drobne kwiatki stała się jesz­cze ładniejsza. Zaraz potem się zreflektowała. Tape­ta nie mogła być tą samą, na którą patrzyła Ida mo­że sto lat temu.

- Meble są te same - dodała Mar ja, znikając w po­koju dziecinnym.

Roza usiadła na szerokim łóżku wykonanym z ciemnego drewna i pogłaskała obramowanie opuszkami palców. To było niezwykłe uczucie. Nie odważyła się zamknąć oczu z obawy, że pod powiekami ujrzy matkę Natalii. Bała się, że obraz pozo­stanie, gdy otworzy oczy. Ogarnął ją przedziwny stan ducha. Nie była w stanie normalnie oddychać.

Ida...

Chodziła po tej podłodze. Może opierała się o framugę okna i wyglądała w zadziwieniu. Krajo­braz z jej rodzinnych stron niepodobny był do te­go tutaj. Jej dom był na pewno podobny do domu Rozy w dolinie Aha.

Ida tu spala.

Może się kochała...

Na pewno się kochała, uśmiechnęła się Roza ze zrozumieniem. Roza wierzyła, że także Ida, córka Reijo, otrzymała swoją dawkę gorącej krwi kobiet z jej rodziny. Nie mogła spędzić tu miesięcy bez ko­chania się z Sedolfem. W tym łóżku leżeli spleceni ramionami i nogami. Te ściany słyszały ich jęki peł­ne rozkoszy.

Te ściany powinny słuchać jej i Mattiasa...

Roza zamknęła oczy.

Walczyła z płaczem, dopóki nie stał się tylko ścis­kaniem w gardle. Łzy nie popłynęły.

Na ładnej komodzie stojącej przy ścianie bez okien i drzwi stała lampa z brązowym szkłem. Pew­nie dawała ciepły, słoneczny blask, gdy się ją zapa­lało, pomyślała Roza. Przesunęła w roztargnieniu palcami po błyszczącej, srebrnej podstawie lampy. Nagle zatrzymała dłoń. Jej wzrok odnalazł wyryte tam lecące ptaki i kwitnące kwiaty rosnące tylko na płaskowyżach z jej rodzinnych stron! Drobne kwia­ty północy i zrywające się do ucieczki ptaki.

Już nie mogła powstrzymywać łez. To było praw­dziwe! Oni istnieli naprawdę! Nie byli tylko boha­terami opowieści babki Lei czy jej własnych wizji.

Istnieli naprawdę.

Spędzili jakąś część życia pomiędzy tymi ścianami.

To była jedna z prac Ailo.

Roza podziwiała ją jeszcze przez chwilę. Nie mogła się dostatecznie nasycić ani patrzeniem, ani dotykiem. Jeszcze jakaś jej część umysłu nie mogła uwierzyć, że to dzieje się naprawdę. Że ona to prze­żywa. To jakiś sen!

Już zdołała zapomnieć męczące tygodnie podróży.

Wreszcie zebrała się w sobie i opuściła swój pięk­ny pokój. Korytarz miał wiele drzwi po obu stro­nach. Pod koniec widać było schody. Myśli Rozy bezwiednie powędrowały na zachód, przez ocean, aż do Stanów Południowych.

Roza starała się pozbyć natarczywych obrazów z czasów, o których nie chciała już myśleć. Pragnę­ła pamiętać tylko ludzi, nie ich domy. Tylko ludzi.

Ale łatwo jej przyszło porównanie. Wnętrze tego domu przypominało domy w Georgii. Czuła się, jakby przyjechała z wizytą właśnie tam, ale bez tam­tejszych ciemności i ciężkiego gorąca.

Zeszła powoli ze schodów, sunąc dłonią po po­ręczy. Hol był duży, niemal zbyt duży jak na ten dom. Ze środka sufitu zwieszał się żyrandol z łojo­wymi lampkami. Płomyki migały zza grubego szkła. Roza domyślała się, że może być weneckie, robota była piękna. Jenny i Joe zamówili sobie coś podobnego, choć żyrandol na Rosę Garden i tak ustępował żyrandolowi na Blossom Hill, u Jordanów.

Ściany stanowiły tło dla niezliczonych obrazów przestawiających martwe natury. Poza tym dom był pełen lamp. Stały na licznych stolikach, wszystkie zapalone. Hol robił wrażenie kościoła. Rozie spodo­bało się to. Zapragnęła oświetlić swój własny dom. Chciałaby mieć więcej lamp wokół siebie.

Poza tym stało tu dużo srebrnych przedmiotów. Wazy, puchary, misy. Na jednej ze ścian same ko­biece profile w srebrnych ramkach. Okrągłe, owal­ne, kanciaste, tworzyły jakby gwiaździste niebo.

Ostatnia ściana przyozdobiona była jednym, wielkim obrazem. Rozie zabrakło tchu, gdy na nie­go spojrzała, choć wiedziała, że nie może być dzie­łem Ailo. On nie namalowałby takiego obrazu. Po­mysły, które nosił w sercu, musiały być inne. Ailo wyrósł pod niebem o wiele chłodniejszym od tego, które namalowano nad tym obcym lasem ze sztucznie wyglądającą polaną. Jeden łoś leniwie su­nął pomiędzy drzewami. Kolory nie pasowały do Norwegii ani Finlandii. Były zbyt ciepłe. Nawet najcieplejszy dzień czerwcowy nie mógłby tak wy­glądać w tej części świata.

Na zielonej polanie siedzieli piękni ludzie w ład­nych ubraniach i jedli. Niektórzy flirtowali pod parasolkami. Wyglądali na bogatych, leniwych i nieprzydatnych. Z ich rąk jadły dzikie zwierzęta. Scena wydawała się nierzeczywista. Malarz pewnie nigdy nie widział dzikich zwierząt. I na pewno nie lubił lasu.

Usłyszała głosy dochodzące z jednego z pokojów.

Gdy otworzyła drzwi, ujrzała pomieszczenie o ścia­nach wypełnionych książkami. Pośrodku stało kil­ka mebli o skórzanych obiciach. Na kominku palił się ogień. Matti i Lily biegali od ściany do ściany i dotykali kolorowych grzbietów grubych książek.

Mattias zrobił dla niej miejsce obok siebie na so­fie. „Wyglądał, że się dobrze czuje w tym otoczeniu. Liisę natomiast wciąż przepełniał nabożny podziw. Wzdrygała się na każdy dźwięk. Swój kieliszek z sherry odstawiła na mały stolik pomiędzy krze­słem, na którym siedziała, a sofą. To nie był jej świat.

Roza przyjęła kieliszek, który nalał dla niej Hu­go. Poczuła ciężar kryształu. Dostrzegła wyryty monogram: inicjały W i M splecione razem przez R. Litery były kręcone i ładne. Brzeg kieliszka po­łaskotał ją w wargi.

- Masz rację - rzucił Hugo.

Jego spojrzenie zyskiwało specjalny blask, gdy pa­trzył na Rozę. Cieszył się jej radością i tym, że zauwa­żała piękno otoczenia. Nie miał pojęcia, skąd ona zna­ła się na cennych przedmiotach i wspaniałych domach, ale doceniał to. To jeszcze bardziej predysponowało ją do przejęcia tego miejsca, które kochał ponad życie. Pragnął, by przeszło w ręce kogoś, kto rozumiał jego wartość nie tylko finansową, ale i uczuciową. Dobrze, że zgodziła się przyjechać. Hugo widział, że Hailuoto już przemawia do Rozy Samuelsdatter.

- To kieliszki moich dziadków. Williama i Marii Runefeltów.

- Nigdy nie sądziłam, że dotknę czegoś, czego oni dotykali - wyznała Roza.

- A więc widzisz - powiedział Hugo - że więk­szość z tego, co posiadam, jest także w pewien spo­sób twoja. Już jest. Może cię to skłoni do zmiany zdania?

- Może - przyznała szczerze Roza.

- Musisz zobaczyć jeszcze więcej - odparł Hugo Runefelt.

6

- Pewnie chcesz iść tam sama? - spytał Mattias, unosząc palcem podbródek Rozy.

Stali blisko siebie w wielkim holu. Właśnie dlate­go, że był wielki, skłaniał ich do bliskości. Łatwo się poczuć samotnym w takim pomieszczeniu.

- Nie chcę się narzucać - zapewnił ją. - Po pro­stu chciałbym to z tobą dzielić.

Roza odwróciła wzrok. Mattias już jej nie doty­kał. Jej całe ciało było napięte. Pewnie tak się może czuć wierzbowa gałązka na wiosnę: pełna soków i gotowa na wystrzelenie pąkami.

Prawie nie spała w nocy. Mattias o tym nie wie­dział. Zachowywała się cicho, a on zawsze miał mocny sen. Roza siedziała w oknie, patrząc przez cienkie, koronkowe firanki, których nie miała serca zasłonić ciężkimi zasłonami.

- Nie chcę ci przeszkadzać - dodał. No to dlaczego jej przeszkadza? Nie rozumiała, dlaczego czekał tu na nią i złapał w objęcia. Mógł­by po prostu pozwolić jej pójść z Hugonem.

- Liisa opiekuje się dziećmi - rzucił jeszcze.

Miała ochotę mu odpowiedzieć, by poszedł i poopiekował się trochę swoim synem, ale nie powinna być niemiła wobec Mattiasa. Nie zasługiwał na to.

Złoty ptaszek grzał ją w szyję. Nie zdjęła go od czasu, gdy Hugo zawiesił go jej wtedy, na schodach domu. Roza czuła się silna, gdy go nosiła. Chronił ją.

Kroki na schodach nie należały do Hugona. Był to Pekka. Jego szczupła twarz miała nieprzeniknio­ny wyraz. Roza nie pojmowała, jak gadatliwa Marja mogła wyjść za takiego milczka, ale może jednak przeciwieństwa się przyciągają? Pekka przypominał wyciągnięte z korzeniami drzewo, które pozornie żyło, a jednak usychało.

- Pan Hugo nie jest w stanie iść z wami - powie­dział niczym wyuczoną lekcję.

- Źle się czuje? Mam go odwiedzić? - spytała Ro­za szybko.

Sługa pokręcił głową. Wyraz jego twarzy nie zmienił się ani odrobinę.

- Posłaliśmy po doktora do Oulu. To osobisty le­karz pana. Zaufany. Ty nic tu nie pomożesz.

- Pekka nie rozumie! - sprzeciwiła się Roza, pró­bując minąć służącego, który stał niczym wbity w schody. Nie puścił jej, łapiąc za obie poręcze. Spojrzał jej w oczy.

- Pan prosił powiedzieć Rozie, że ona nic tu nie pomoże. Ma się nie martwić.

Jaśniej nie można było przekazać odmowy. Roza westchnęła. Chciała, by pozwolono jej spróbować. W pewien sposób polubiła Hugona Runefelta. Był trochę dziwaczny, ale wyraźnie odczuwała łączące ich pokrewieństwo.

Mattias chwycił ją za ramiona i pociągnął z naj­niższego schodka, na który weszła.

- Hugo ma prawo decydować! - powiedział. Pekka wyjął klucz i podał Mattiasowi. Zwracał się do niego, a nie do Rozy pewnie z dawnego przy­zwyczajenia. Kobiety według niego stały niżej od mężczyzn.

- To klucz do kamiennego domku - rzucił krót­ko. - Pan Hugo pragnie, by go Roza obejrzała. Ła­two tam trafić. Ścieżka zaczyna się przy altanie. Nie można się zgubić.

- Raczej nie powinniśmy się teraz oddalać - stwierdziła Roza.

- Uważam, że powinniśmy zrobić to, co mówi Hugo, moja Rozo - sprzeciwił się Mattias, zaciska­jąc w dłoni klucz. - Pójdę z tobą. Nawet jeśli nie znaj­dziemy tego miejsca, zrobimy sobie ładny spacer. Po­trzebujesz nieco rumieńców na twarz, moja słodka!

Uszczypnął ją pieszczotliwie w prawy policzek.

Roza nienawidziła, gdy mówił jej, co ma robić. Chętnie by mu się sprzeciwiła, choćby dla zasady. On nie jest jej panem i władcą, bez względu na to, co inni myśleli!

- Pan Hugo wspomniał o srebrnej misie, która tam stoi - odezwał się Pekka i odchrząknął. Nadal zwracał się do Mattiasa, mimo że uwaga pana doty­czyła Rozy. - Chyba stoją w niej fiołki. To Mar ja dba o to, by w kamiennym domku zawsze były świeże kwiaty. Może to ona powinna wytłumaczyć, gdzie stoi. Ja nie byłem tam już kilka lat. Pan Hu­go mówi, że nie można się pomylić. To srebrna mi­sa z fiołkami. Należała do właściciela gospody w Kengis. Roza powinna zrozumieć.

- Knut - powiedziała Roza. - Brat Mai i Idy.

- Powiedział, że macie wziąć tę misę. To jest bar­dzo ważne. Pan sam chciał ją dziś dać Rozie, ale nie może...

Roza pokiwała głową.

- Srebrna misa z fiołkami. Na pewno znajdziemy. Nie rozmawiali wiele, idąc najpierw przez park, a potem przez las. Początek ścieżki był tak łatwy do znalezienia, jak twierdzili Hugo, Pekka i Marja. Naj­wyraźniej ktoś utrzymywał tę ścieżkę w porządku. Mało prawdopodobne było, że chodzono nią tak często. Ze służby pracowali tu tylko Marja i Pekka. Nie wyglądało na to, by Hugo przejął tradycje ro­dziców i urządzał na wyspie huczne przyjęcia.

- To wzruszające, że wyrywają mchy i trawę, by zadbać o ścieżkę, którą nikt nie chodzi - odezwał się Mattias.

- Pewnie to dla nich ważne - odparła Roza.

- Nie pozwoliłbym ci iść tu samej. Ona też by nie chciała. Czuła cień wdzięczności do męża, ale nie chciała mu tego powiedzieć.

- Sądzisz, że źle z nim? - spytała, by zmienić temat.

- Skąd mam wiedzieć? Zwykle to ty wiesz takie rzeczy.

Nie musiał tego mówić. Ale Roza wiedziała, że ma rację. Nie lubiła zadawać pytań, ale czuła się bezradnie i obco. Była tu obca.

- Jak myślisz, co mu jest? Gdy Mattias nie odpowiadał, rzuciła:

- To przypomina nieco to, co widywałam u nie­których pracowników z Kopalni...

- No właśnie. Chyba dobrze podejrzewasz, co może mu być. Oboje wiemy, że ma rację, mówiąc, że jego czas jest ograniczony.

- Może nie powinniśmy byli tu przyjeżdżać.

- Naprawdę tak myślisz? Pokręciła głową. Uczucie obcości wzmogło się, gdy nagle ujrzała przed sobą kamienny domek. Był niemal całkiem ukryty przez las, który dochodził aż do murów. Gdyby nie to, że była jesień, mogliby go minąć. W lecie musiał całkiem ginąć w liściach.

- Coś takiego! - wykrzyknęła.

Mattias postał z nią przez chwilę, po czym uścis­nął ją i minął. Długimi krokami podszedł do drzwi domku i włożył klucz do zamka. Przekręcił ze zgrzytem. Musiał lekko unieść drzwi za klamkę, by puściły. Roza czekała, aż otworzy.

- Zupełnie jakbym włamywała się do cudzego do­mu - powiedziała, wchodząc. - Czuję, że nie mam do tego prawa.

- Spójrz na to tak - rzucił Mattias lekko - że któ­regoś dnia to będzie należało do ciebie!

Roza wolała o tym nie myśleć.

- Tutaj może się tylko dobrze czuć osoba, która nie lubi pozłoty, ozdób i wielkich pokoi - stwier­dził Mattias, szybko ogarniając pomieszczenie spoj­rzeniem. - Piec wygląda przynajmniej na solidny - przyznał, poklepując kafelki.

- Ailo musiał się tu dobrze czuć - powiedziała Roza, dotykając kamiennych ścian.

- Pewnie marzł tu zimą. - Mattias zwracał uwagę na takie kwestie. Spojrzał na ściany. - Kochanie, masz tutaj całą rodzinę!

- Na pewno nie on to oprawił - stwierdziła, pod­chodząc bliżej.

To były inne szkice niż te, które Hugo zabrał ze sobą do Norwegii. Na ścianie wyglądały jakby nie na miejscu, a zwłaszcza nie w szerokich, pozłaca­nych ramach. Roza zrozumiała jednak, że ktoś chciał złożyć w ten sposób hołd i artyście, i przed­stawionym postaciom. Czarne kreski na papierze za szkłem zaczynały blednąc, ale nadal można było bez trudu rozpoznać osoby.

- Ida - powiedziała Roza, muskając ramę portretu.

Twarz Idy patrzyła na nią jak żywa. Jej spojrze­nie było niczym prawdziwe. O wiele wyraźniej ar­tysta przedstawił detale, jak zadarty nosek, rzęsy, brwi. Także Ida miała brwi w kształcie skrzydeł pta­ka. Usta z wysuniętą, jakby w nadąsaniu, dolną war­gą, ale z kącikami uniesionymi leciutko w górę. Ailo na pewno widział tę jej minę wiele razy. A włosy spływały falą. Roza wiedziała, że były rude jak jej własne, ale mimo to nie uważała, że jest podobna do Idy. Nigdy nie była tak piękna. Nigdy nie posia­dała takiej iskry życia.

- Widać tu czułość - powiedział Mattias, obejmu­jąc Rozę od tyłu i splatając dłonie na jej brzuchu.

Już nie przeszkadzała jej jego obecność. Nie wy­dawał się natarczywy. Nie udawał, że rozumie. Ro­za wiedziała, że się stara, ale że nie rozumie.

- Ale jest tu też żartobliwy rys - dodał i wpatrzył się z bliska w portret.

- I ból - stwierdziła Roza.

- A może tylko sobie to wszystko wymyślamy, kochanie, bo znamy ich historię? Twoja wyobraź­nia mnie zaraziła.

- Wiem, że mam rację - nie poddawała się Roza. - Tak samo, że jego ból pozostał pomiędzy tymi ścia­nami.

- Słuchałaś Marji - powiedział Mattias czule, ca­łując ją we włosy.

- On nigdy nie przestał jej kochać - twierdziła Roza. - To ładne i niezwykle smutne.

- A tu znowu ojciec. - Mattias przeciągnął żonę do portretu ojca Ailo. Mikkal miał na sobie skórza­ny kaftan i odświętny pas ozdobiony srebrem. Stał przed jurtą. Obok niego widniał fragment sań, w dłoniach trzymał rzemień. Była zima. Twarz Mikkala wydawała się zamknięta, wręcz odpychająca. Roza wiedziała jednak, że to nie była prawda. On był miły. Na rysunku syna zdradzały to tylko usta.

- Raija - uśmiechnął się Mattias na widok rysun­ku wiszącego tuż obok. Ich ramy się niemal doty­kały. Stanowiły parę, jak przedstawione na nich po­stacie. - Wygląda na starszą niż na tym rysunku z domu - zauważył.

Roza zamrugała powiekami, by odgonić napły­wające łzy, i oparła się o męża. Potrzebowała teraz jego ciepła. Tak by chciała znać Ailo! Za mało o nim jej opowiedziano. Te rysunki zdradzały, że był oso­bą, która widziała i rozumiała. Tyle wystarczało, by być porządnym człowiekiem. Poza tym nosił w so­bie wiele miłości. Widziała to w sposobie, w jaki rysował osoby, które kochał. I w tym, ile ich było. To też mówiło o nim wiele.

- On taką ją widział, Mattias. I chyba miał rację, że taka była.

- Taka samotna?

- Taka sama - poprawiła go. - Sama ze sobą. Uwa­żam, że się pogubiła w sobie. Zawsze miała kogoś obok siebie, ale nie sądzę, by jej to kiedykolwiek wy­starczało. Raija zawsze czegoś szukała. Czegoś więcej.

Prababka jej prababki także została przedstawio­na w zimowym krajobrazie. Stała samotnie na otwartej przestrzeni, w padającym śniegu i zamieci. Głowę miała owiniętą szalem, jednak włosy wydo­stały się spod niego i unosiły się, szarpane wiatrem. Przypominały skrzydła kruka.

- Musiał wyobrażać sobie tę chwilę, gdy pozosta­wiono ją w rodzinie Mikkala - zastanawiała się Ro­za. - Może na całe życie pozostała tą małą, przera­żoną dziewczynką. Zostawioną sobie samej, oddaną pod opiekę obcym. Wszystko wokół niej było nie­przyjazne. Była sama.

- Zmyślasz! - uśmiechnął się Mattias. - Jesteś pew­na, że nie pochodzisz od tego, kto to rysował? Wy­daje mi się, że twoja wyobraźnia jest równa jego.

- Czuję z nim pokrewieństwo - przyznała. - Ale to przecież nieprawda.

- Ja żartowałem - mruknął Mattias.

- Wiem - odparła. - Ale ja mówię to na poważnie.

Mattias zmarszczył brwi. Zaniepokoił się, że mo­że Roza znów chce pogrążyć się w mrocznych my­ślach, do których miała skłonności. Po przyjeździe tutaj nie był już taki pewien, że należało udawać się w tę podróż. Nie chciał przyznawać tego przed Rozą, ale uważał, że na wyspie panuje melancholia. Nie tyl­ko niemy smutek w tym domku ukrytym w lesie, ale coś jeszcze, co wyczuwał i w głównym domu pana Hugona Runefelta. Coś jakby tęsknotę ukrytą po­między ścianami. A to, co najbardziej przerażało Mattiasa, to uczucia obecnych jego mieszkańców. Nie dawne wspomnienia, jak uważała Roza. W Hu­gonie był ból i smutek. Także i w parze starych sług, którzy traktowali go jak syna. Mieszkańcy białego pałacu na Hailuoto nie czuli się najlepiej na świecie.

- Nie powinniśmy poszukać tej cholernej misy? - rzucił nagle, przerywając własne myśli.

- Misa... Roza niemal o niej zapomniała. Ważniejsze było poznawanie twarzy przodków. Zaczynała je bar­dziej rozumieć, gdy patrzyła na nie oczami samot­nego Ailo, syna Mikkala.

Nie musieli długo szukać. Misa stała na stoliku przy oknie. Rzeczywiście były w niej fiołki, choć już nieco zwiędłe. To kwiatki, które nie nadają się do bukietu. Powinny cieszyć oczy, rosnąc w naturze.

Mattias szybko załatwił sprawę, wyrzucając fioł­ki za okno wraz z odrobiną wody, która pozostała na dnie. Wytarł wnętrze misy skrajem kurtki.

- Prosię! - wykrzyknęła Roza. Zaśmiał się z łobuzerską miną.

- Trzeba ją wyczyścić - stwierdził, unosząc misę ku światłu. Na zewnątrz gładka i lśniąca, w środku miała zielone i brązowe linie, którym winne były woda i stojące w niej kwiaty. - Są tu ptaki i kwiat­ki - zauważył. - Wydaje się, że kolega bardzo je lu­bił. Pewnie tęsknił za płaskowyżami. Ten las pew­nie był dla niego za ciasny, nie uważasz?

- Pewnie tak - zgodziła się Roza i niespodziewa­nie zadrżała. - Wracamy?

- Przecież dopiero przyszliśmy!

- Możemy tu jeszcze wrócić innym razem. Roza już wyszła, więc się nie sprzeciwiał. Nie spytał też, dlaczego tak jej się zaczęło spieszyć. Le­piej nie wnikać w jej mroczne nastroje. Tutaj, na tej wyspie, Mattias zaczął się obawiać jej wizji. Wy­szedł za nią, dzierżąc srebrną misę pod pachą, i zamknął drzwi na klucz. Rozę widział już tylko ja­ko wyprostowaną sylwetkę w niebieskim stroju da­leko w lesie. Musiał podbiec, by ją dogonić. Ale nie zachęcał jej, by powiedziała, co ją tak wystraszyło w kamiennym domku.

- Wszystko stoi tu na głowie - przywitała ich Liisa.

Siedziała z dziećmi na dużym trawniku pomiędzy domem a żywopłotem odgradzającym go od morza. Wyglądało na to, że czeka na Rozę i Mattiasa.

- Marja wróciła z miasta z doktorem. Zaraz po­tem przybił mały stateczek i wysiadł z niego męż­czyzna. Pekka nie chciał go wpuścić.

- Nic dziwnego, że nie życzą sobie gości, gdy stan Hugona się pogorszył - rzekł Mattias, kręcąc głową. - Wy, kobiety, musicie robić dramat z prostych rzeczy!

- To coś więcej - zapewniła Liisa. - O wiele więcej. Gdybyście słyszeli, jak na siebie krzyczeli! On, ten obcy, i Pekka!

- No teraz to na pewno przesadzasz! - stwierdził Mattias stanowczo. - Nie potrafię wyobrazić sobie poczciwego Pekkę krzyczącego na kogoś!

- Wiem, co słyszałam! - Liisa przejechała dłonią przez twarz. Świeże powietrze sprawiło, że rumień­ce powróciły jej na policzki. Mimo że wyglądała na zaniepokojoną, wydawało się, że wyprawa do Fin­landii jej posłużyła. Ust nie trzymała już tak zaciś­niętych, a pleców wyprostowanych. - Mógłbyś pójść z synem na brzeg morza. Marudził o to, a ja odmówiłam. Nie chcę brać na siebie takiej odpowie­dzialności. Za dużo tu miejsca! Zbyt wiele nowego!

Mattias włożył misę w dłonie Rozy.

- Dasz sobie radę? - spytał, poważnie spoglądając jej w oczy.

Pokiwała głową niezbyt przekonywająco, ale nie poprosiła, by został. Uciszył więc wyrzuty sumie­nia, pocałował ją lekko w czoło i szybkim krokiem poszedł w kierunku dzieci. Akurat go zauważyły i z piskiem zaczęły ku niemu biec. Hałasowały tak głośno, że rzeczywiście dobrze będzie zabrać je na brzeg, na tyle daleko od domu, by ich mewie wrza­ski nikomu nie przeszkadzały. Lepiej, by Hugo miał spokój. Mattias porwał Lily i okręcił wysoko wokół siebie. Śmiała się, zachwycona, a Matti plątał się przy nogach ojca, wołając, że i on chce latać. Za ży­wopłotem Mattias postawił Lily na ziemię i pod­niósł swojego syna na przejażdżkę karuzelą.

- Ależ on ma rękę do dzieci - westchnęła Liisa. - Dlaczego u mężczyzn to tak niesprawiedliwie roz­dzielone?

Roza wzruszyła ramionami. Dla niej było oczy­wiste, że Mattias dobrze się dogaduje z ludźmi w ogóle, nie tylko z dziećmi. Zawsze był taki. Ni­gdy nie znała innego Mattiasa. No ale rzeczywiście różnił się od Olego...

- I te wszystkie pocałunki i uściski, których ci nie szczędzi... - Liisa pokręciła głową. - Nawet nie umiem sobie wyobrazić, jak się przy tym można czuć. Tak dawno temu Ole był we mnie zakochany, albo coś w tym rodzaju. Nie wiem, czy naprawdę był zakochany. Może przez chwilę sam w to uwierzył. I wtedy był opiekuńczy, choć nie tak, jak Mattias. To chyba wspaniale. Nie umiem sobie tego wyobrazić...

- Tak - powiedziała Roza, ściskając srebrną mi­sę. - To rzeczywiście trudne.

Popatrzyła w ślad za Mattiasem i dziećmi. Gdy zmrużyła oczy, mogła nieomal pomylić jego sylwet­kę z sylwetką Seamusa. Ale już w to nie wierzyła. Mattias był wysoki i szczupły, Seamus mocniejszej budowy i niższy.

Mattias nigdy nie mógłby zastąpić Seamusa.

- Nie, pewnie nie możesz sobie tego wyobrazić - powtórzyła i ciężkim krokiem poszła w stronę domu.

7

Pekka pojawił się jakby znikąd, gdy tylko Roza weszła do holu. Spojrzała zaniepokojona na swoje buty, czy nie naniosła brudu. To pewnie Mar ja sprzątała ten wielki hol i Roza nie chciała przyspa­rzać jej dodatkowej pracy.

- Na szczęście Roza wróciła! - wykrzyknął Pekka z ulgą. Coś zmieniło się w jego kamiennej twa­rzy. - Właśnie miałem iść po was. Pan pyta o Rozę.

Roza odstawiła misę na jeden z małych stolików, niszcząc misterną kompozycję bibelotów, ale ani ona, ani Pekka się tym nie przejęli. Pekka niemal popchnął ją w stronę schodów.

- Czy jest bardzo źle? - spytała.

- Doktor mówi, że pan pewnie nie przeżyje tej nocy - odparł Pekka cicho.

Właśnie to wyczuła.

Ten wielki ból.

Wołający ją niemy krzyk.

Zebrała spódnice, ale zanim zrobiła pierwszy krok, drzwi biblioteki otworzyły się i pojawił się w nich obcy mężczyzna.

- Czy to ona? - spytał przybysz, wpatrując się w Rozę.

- Proszę cię, Ville... - Pekka stanął pomiędzy nie­znajomym a Rozą.

- Czy to ona? - powtórzył pytanie z gwałtowno­ścią, która ją zadziwiła.

- Tak, to krewna pana Hugo - potwierdził Pekka. - Nie rób awantur, błagam. Ze względu na wszystkich... - Odwrócił się do Róży. - Niech się Roza nie przej­muje i idzie na górę! Pan pytał o ciebie.

- A co ze mną? - spytał mężczyzna, którego Pekka powstrzymywał przed wejściem na schody. - Dlaczego ona może go zobaczyć, a ja nie?

- Pan nie życzy sobie cię widzieć - uciął Pekka. Roza chciała zostać i zrozumieć, o co tu chodzi, ale czuła, że trzeba się spieszyć ze względu na Hu­gona. Przecież to jego wołanie wyciągnęło ją z ka­miennego domku.

Na górze panowała cisza, dochodziły tylko pod­niesione głosy z dołu. Zapukała do drzwi sypialni. Otworzyła jej Marja. Jej twarz była ściągnięta tro­ską, spojrzenie umknęło przed wzrokiem Rozy. Ona też słyszała głosy dochodzące z dołu. Przez twarz przebiegł jej grymas. Wciągnęła Rozę do po­koju i zatrzasnęła za nią drzwi.

- Zabroniłem ci tej podróży - odezwał się starszy mężczyzna siedzący przy wielkim łożu. Miało balda­chim i ciężkie zasłony, które były odsłonięte tak, jak zasłony i firanki na oknach. Światło słońca dochodzi­ło do każdego kąta sypialni. - Nie byłeś silny, Hugo, i przepowiadałem ci to już w zeszłym roku, prawda?

Hugo Runefelt odpowiedział śmiechem przeplata­nym kaszlem. Siedział, wsparty wysoko o poduszki.

- Nietrudno o taką przepowiednię, Arturze, mój przyjacielu - powiedział ochrypłym głosem. - Obaj wiedzieliśmy, że to tak się skończy. Ale przyznaję, że tobie udało się lepiej określić czas niż mnie. Z drugiej strony to ty jesteś lekarzem i nie miałbym do ciebie takiego zaufania, gdybyś się pomylił... Doktor zaśmiał się serdecznie.

- Ona już jest - odezwała się Marja cichym gło­sem, prowadząc Rozę w stronę łoża.

Hugo próbował się jeszcze bardziej podnieść, ale był za słaby. Lekarz zerwał się z fotela i gestem wskazał Rozie miejsce.

- Ten brzydki starzec to mój dobry przyjaciel Ar­tur. Jest niebezpieczny tylko dla swoich pacjentów. - Hugo zakaszlał i zamilkł na chwilę. - Chcę poroz­mawiać z Rozą na osobności.

Lekarz i Marja bez sprzeciwów opuścili sypialnię. Rozie przemknęło przez myśl, że nigdy nie słysza­ła tak rozkazującego tonu u Hugona. Wyczuwała, że nie lubił go używać, ale nie był mu obcy. Uro­dził się, by rządzić.

- Mam tak mało czasu - powiedział, biorąc ją za rękę.

Roza odwzajemniła słaby uścisk.

- Tylko mi nie mów, że wszystko będzie dobrze! - ostrzegł z błyskiem w oku. - Ja wiem, jak się sprawy mają. Artur jest wobec mnie szczery. Ja nie wyzdro­wieję. Umieram. I raczej nie pozostało mi wiele dni.

Musiał odpocząć, zanim mógł mówić dalej. Roza milczała, gdy on zbierał siły. Nie chciała mu prze­rywać ani się sprzeciwiać. To nie miało sensu. Ona to wiedziała.

Miał rację.

Nie zostało mu wiele czasu.

- Byłaś w kamiennym domku? - Tak.

- Czułaś czyjąś obecność? Roza pokiwała głową.

- To nic nieprzyjaznego - mówił cicho. - Tylko wielki smutek. Nie wyobraziłaś sobie tego. On tam nadal jest. Zawsze był i zgodnie z jego wolą masz wziąć tę misę, którą zrobił dla Knuta.

- Skąd wiesz? - spytała poważnie. Wiedziała, o czym on mówi. - Powiedział ci to?

Hugo uśmiechnął się blado.

- To nie tak. On nie przekazuje słów. Po prostu tam jest.

- Skąd to wiesz?

- Jest więcej teczek z jego pracami, kochana Rozo. O wiele więcej poza tymi z kamiennego dom­ku. Obawiałem się, że mogą tam się zniszczyć. Tam jest zimno i wilgotno, a to niszczy papier. Pragną­łem, by przetrwały. Czekaliśmy, by zobaczyła je właściwa osoba. Czekaliśmy na ciebie. Odnajdziesz je i zrozumiesz. Będziesz miała dużo czasu...

To nie był właściwy moment, by powiedzieć mu, że nie zmieniła zdania i że nadal nie chce tej spuści­zny. Musiała mu to powiedzieć, trzeba się było spie­szyć. A jednocześnie nie mogła powiedzieć mu tego teraz.

- Ułatwiłem ci sytuację, kochana - oznajmił, jak­by wyczuwając, jak trudno było Rozie. Ujął jej dłoń obiema swoimi i potrzymał tak chwilę, po czym pu­ścił i oparł się ciężko o poduszki. - Sporządziłem testament, gdy byłem w Oulu. Nie, nic nie mów! Naj­pierw posłuchaj.

Roza posłusznie milczała.

- Zostawiam ci wszystko, Rozo Samuelsdatter - oświadczył i zamknął oczy.

Roza czuła się, jakby wpadła w pułapkę. Pociem­niało jej w oczach. Nie mogła tego przyjąć! Nie chciała! On podjął decyzję w jej imieniu, nie mając do tego prawa! Fakt, że jest poważnie chory, nie da­je mu prawa do lekceważenia zdania innych!

- Zdaję sobie sprawę, że odmówiłaś - mówił da­lej. - Wiem, że nadal odmawiasz. Nie różnimy się tak bardzo, Rozo.

- Dlaczego więc mi to robisz? - spytała bardziej opanowanym tonem, niż się naprawdę czuła.

- Jeden rok - odparł. - Postawiłem warunek, że po mojej śmierci zamieszkasz tu przez jeden rok. Potem możesz robić z Hailuoto, co zechcesz. Mo­żesz nadal tu mieszkać. Albo możesz oddać wszyst­ko, komu chcesz. To będzie twoja decyzja.

- A jeśli odmówię?

- Wtedy wszystko zostanie zrównane z ziemią, a ziemia rozdzielona pomiędzy chłopów z Tornio. Nie pozostanie kamień na kamieniu. Wszystko ma zostać zniszczone. To moja wola. Artur obiecał mi, że dopilnuje, by tak się stało.

Roza milczała.

- Jeden rok to nie tak dużo czasu - mówił dalej. - Czy to zbyt wiele, by ofiarować temu miejscu jeden jedyny rok z twojego życia?

- Dlaczego? - spytała.

- Nie będzie tu mnie, by ci opowiedzieć historie - odparł Hugo. - Musisz je sama odnaleźć. Pozosta­wiam ci wspomnienia o ludziach, którzy są z tobą spokrewnieni. Mieli wizje. Dokładniejsze, niż się spodziewasz. Ktoś musi zaopiekować się tym, co po­zostawili po sobie. Ja już nie mogę. Przekazuję ci to wszystko, byś zrozumiała i przekazała dalej, Rozo. Twoja babka stwierdziła, że jesteś właściwą osobą. To wielka odpowiedzialność i wielki spadek. Nie od­rzucaj go. Może twoim życiowym zadaniem jest za­rządzanie spuścizną po przodkach. Zadbanie, by ży­li dalej. To nie tylko przedmioty. To także mądrość. Wielka mądrość.

- Co byś zrobił, gdybyś nas nie odnalazł? - spyta­ła Roza, nie odnajdując wiele związku w przemowie Hugo. - Co byś zrobił, gdybyś mnie nie odnalazł?

- Szukałbym, aż bym znalazł - odparł z pewno­ścią siebie.

- A gdybyś wcześniej umarł? - drążyła. - Nie moż­na przecież przewidzieć, jak rozwinie się syfilis?

- A więc... wiesz?

- Tak - odparła. - I mam rację, prawda?

- Masz rację - westchnął Hugo Runefelt. - To krew przywiodła mnie do zniszczenia. Nasza gorą­ca krew. Umieramy, bo kochaliśmy zbyt mocno. - Westchnął. - I może zbyt wiele.

Spojrzał na Rozę uważnie, by sprawdzić, czy nie okazuje obrzydzenia, ale ona nie trzymała większe­go dystansu niż dotychczas. - Raczej nie powinnaś znać takich chorób. Jesteś zbyt młoda.

- I zbyt niewinna? - spytała Roza gorzkim tonem.

Babka Lea najwyraźniej przemilczała część histo­rii Rozy. Albo Hugo dobrze udawał. Ale w takiej chwili jak ta chyba nie traciłby na to czasu.

- Obawiam się, że nie znasz całej prawdy o mnie, Hugo. Wiem o zbyt wielu sprawach. O tym też. Wi­działam już to wcześniej. W Kopalni też na to cho­rują i umierają. Ludzie szeptali, że to trąd. A jeszcze ciszej, co to naprawdę jest. Ja wiem, skąd się bierze. Nie jestem taka młoda...

- Powiedziała mi, że podróżowałaś? - spytał sła­bym głosem.

- Byłam w Anglii - zaczęła wyliczać Roza, stara­jąc się, by nie zabrzmiało to jak przechwałki. Choć chciała też, by wiedział, że nie spędziła całego życia w zapomnianym krańcu Europy - Walii. Irlandii. Ameryce.

Hugo uniósł brwi i uśmiechał się.

- Widziałam Afrykę.

- Ja, niestety, byłem tylko w Europie - powiedział Hugo smutnym tonem. - Gdybym wiedział wcześ­niej, wypytałbym cię o Amerykę!

Roza spuściła wzrok.

- Właśnie dlatego, że jesteś, kim jesteś, że widzia­łaś, co widziałaś, jesteś właściwą osobą do wypełnie­nia tego zadania. Do tej odpowiedzialności związa­nej z Hailuoto i resztą spadku, która znajduje się w tym domu i w kamiennym domku.

Roza czuła, że przegrywa. Nie można kłócić się z umierającym.

Przez twarz Hugona przeszedł grymas bólu. Wi­działa, jak cierpi.

- Mogłabym ująć ci bólu - zaproponowała. - Wiesz, że to umiem.

Pokręcił głową.

- Artur się mną zaopiekuje. Chcę tylko wiedzieć, czy to zrobisz, Rozo. Dla swoich dzieci. Dla Lily. Dla potomnych...

Roza wzdrygnęła się, gdy wspomniał imię jej cór­ki. Zupełnie jakby wiedział i o synu, choć przecież to niemożliwe. Opowiedziała to tylko Mattiasowi, a on pewnie już zapomniał. To było tak dawno. Wiele przeżyli od tego czasu.

- Spróbuję - obiecała. Nie mogła dać innej odpowiedzi. Wydawało się, że cała ta sytuacja została już dawno zaplanowana. Zupełnie jak w sztukach, które Anglicy tak chętnie wystawiali w teatrze Ultima Thule w czasie festiwa­lu w Kopalni. Aktorzy uczyli się na pamięć kwestii, które wypowiadali jakby w sposób naturalny na scenie. Ale wszystko napisane było wcześniej przez kogoś innego.

- Spróbuję przez ten jeden rok, Hugo. Uśmiechnął się słabo.

- Wiele „zrozumiałem, gdy powiedziałaś, jak na­zwałaś swoją córkę - wyszeptał.

- Co takiego? - spytała Roza, pochylając się nad nim. Pokręcił tylko głową.

- Jestem zbyt zmęczony. Poszukaj w teczkach. Wszystko znajdziesz w teczkach... I na srebrze. Za­pisał to na swój sposób...

Roza przełknęła ślinę i pogłaskała chorego po po­liczkach. Wywołało to jego słaby uśmiech. Hugo w ciągu tej doby bardzo się postarzał. Nie wyglądał tak źle w czasie podróży. Nawet wczoraj był jesz­cze żwawy.

- Jak wytrzymałeś tę podróż? - spytała.

- Pomogłaś mi - odparł cichym głosem. - Czło­wiek wiele wytrzyma, gdy musi...

Pokiwała głową.

- Niech już przyjdzie Artur - wyszeptał. - Da mi opium. To trucizna, która zamienia ból w najsłodsze sny. Nie chcę więcej bólu. Jestem tchórzem. Nie chcę bólu... No i... - znów schwycił jej dłoń i przytrzymał z zadziwiającą siłą - ... na dole jest gość, prawda?

Kiwnęła głową.

- Powiedz mu... Hugo Runefelt zamknął oczy i walczył z samym sobą. Roza widziała, jak bardzo jest to dla niego bo­lesne. Zrozumiała nagle, że to nie tylko chodzi o fi­zyczny ból, który mógł uśmierzyć cudowny pro­szek doktora.

Hugo zebrał się w sobie. Łzy płynęły po jego po­liczkach. Nie starał się ich ukryć.

- Powiedz mu, że go żegnam...

- To wszystko? Hugo pochylił głowę.

- Powiedz, że moje myśli... moje ostatnie myśli... będą z... - Nabrał powietrza. - Z nim.

Czekała jeszcze przez chwilę, ale Hugo milczał.

- Idź już - poprosił w końcu. Lekarz stał pod drzwiami. Miał poważną minę.

Roza dostrzegła, że jest o parę lat starszy od Hugo­na. Miał łagodne oczy. Wiedziała, że to możliwe, by dwóch tak różnych ludzi mogło się zaprzyjaźnić. Obaj nosili w sobie dobro.

- Czuje się bardzo źle - rzuciła Roza cicho. - Pro­szę mu dać to lekarstwo, proszę, szybko! Niech tak nie cierpi...

Doktor popatrzył na nią uważnie.

- Mimo że nie widziałem rysunków, to rozu­miem, że jesteście z Hugonem spokrewnieni - uśmiechnął się.

Roza uciekła spojrzeniem w bok.

- Dlaczego on nie może wejść do niego? - spyta­ła, zebrawszy się na odwagę. Spojrzała w oczy leka­rzowi. - Ten, który jest na dole? Hugo wie, że on tu jest. Dlaczego nie wolno mu wejść? Zobaczyć go... - Zacisnęła usta. - Ja bym chciała, gdybym by­ła na jego miejscu...

- Hugo nie chce - uciął doktor stanowczo.

- On umiera! - szepnęła. - Nie myślicie w ogóle o nim... tym, który tam czeka?

- Nazywa się Ville Hurmerinta - wyjaśnił lekarz. - Niech się pani nie wydaje, że to siła ramion Pekki trzyma go na dole. Jest tam, bo wie, że taka jest wola Hugona. On wie, jak i ja wiem, że Hugo nie chce go teraz widzieć.

- Ale dlaczego nie? - spytała Roza ze współczu­ciem. Dlaczego on po prostu nie wbiegnie na scho­dy wbrew zakazom i ostrzeżeniom? - Gdybym by­ła na miejscu Hugona - powiedziała - chciałabym, żeby ten, kogo... kocham, był ze mną. Czułabym się mniej samotna.

- Hugo zawsze był samotny - rzucił lekarz krótko. - Nie chce Villego u siebie. Nie chce, by go wi­dział w tym stanie. Nie chce, by go takim pamię­tał... - Zamilkł na chwilę. - Czy to nie zrozumiałe? Teraz muszę panią opuścić. Mój pacjent potrzebu­je mnie bardziej niż pani.

W holu panowała cisza. Roza zeszła ze schodów. Wszystkie drzwi były zamknięte. Wszystkie lampy zapalone. Musi zapamiętać, że w tym domu lampy muszą być zapalone. Ten dom nie powinien stać ciemny. To miejsce, w którym się lubi światło.

Otworzyła drzwi do biblioteki. Mężczyzna pod­niósł się na rękach wspartych na poręczach fotela. Twarz wyrażała wielki strach.

Pokręciła głową, zamykając za sobą drzwi.

- Nie umarł - powiedziała. Opadł na fotel, odchylając głowę na oparcie.

Westchnął przeciągle. Roza postawiła krzesło na­przeciwko jego fotela i usiadła.

- Jestem Roza - przedstawiła się. - Jestem krew­ną Hugona.

- Wiem, kim jesteś - rzucił gwałtownie, wpatru­jąc się w nią ciemnymi oczami. - Widziałem twoje portrety. Ale nie wiedziałem, jak masz na imię. - Nabrał powietrza. - I to ty zgarniasz wszystko? Je­steś tą szczęściarą, która obudziła się pewnego po­ranka bogata? Jak się wtedy czuje?

Roza nie odpowiedziała. Gdy człowiek cierpi, często mówi rzeczy, których potem żałuje.

A ten człowiek cierpiał.

Był młodszy od Hugona, a starszy od niej, może około trzydziestki. Miał jasne włosy nad wysokim czołem, szczupłe policzki i podbródek znamionują­cy siłę. Będzie teraz jej potrzebował...

- Prosił, bym cię od niego pożegnała - oznajmiła cicho.

Ville Hurmerinta spojrzał jej w oczy. Wytrzymał jej szczere spojrzenie niebieskich oczu.

- Żegna się z tobą - powtórzyła tak cicho, że Ville musiał się pochylić ku niej, by dobrze słyszeć. - I powiedział, że... jego ostatnie myśli będą z tobą.

Trudno było przekazać te słowa bez wzruszenia. Roza otarła łzy grzbietem dłoni i przygryzła moc­no usta.

Ville zwinął dłonie w pięści.

- Chciałem tam być! - rzucił ochryple. - Chciałem! Roza nie odpowiadała.

- Mówią, że on nie chce, bym przy nim był. - Wy­rzucił ręce w geście rozpaczy. - Że on nie chce!

Utkwił spojrzenie w Rozie.

- Czy powiedział ci to? Powiedział, że nie chce mnie widzieć?

Roza pokręciła głową.

Ville zacisnął dłonie na szerokich poręczach fo­tela.

- Dlaczego oni nie pozwalają mi do niego pójść? - spytał zdesperowany.

- A dlaczego ty na to pozwalasz?

- Co? - Ville zmarszczył brwi w niedowierzaniu. Zupełnie jakby sam nie potrafił na to wpaść.

- Słyszałeś, co - odparła Roza. - Pekka nawet mnie nie zdołałby zatrzymać siłą. A teraz korytarz jest pusty. Schody prowadzą na górę do niego. Możesz wstać i pójść tam. Jesteś dużo młodszy i od le­karza. Zresztą nie sądzę, by chciał cię powstrzymać.

- Mówią mi, że to on nie chce mnie widzieć! - Ville mówił jakby do siebie.

- Postaw się w jego sytuacji! - rzuciła Roza. - Le­żysz i umierasz. Oczywiście, że też byś tak powie­dział! Nie chciałbyś, by on cię zobaczył w tym sta­nie. Ale to nie jest twoje jedyne uczucie, prawda?

Ville pokręcił głową. Nie zastanawiając się dłu­żej, wypadł z biblioteki i pobiegł w górę schodów. Nikt go nie zatrzymywał.

- Wepchnąłeś kołek w szprychy mojego wozu, Hugo - powiedziała cicho do siebie. - Dlatego ja robię to samo!

Zamknęła oczy i odchyliła głowę na oparcie krzesła.

- Poza tym - dodała szeptem - nikt nie powinien umierać w samotności, bez osoby, którą kocha...

8

Resztę dnia chodzili na palcach. Doktor Artur zszedł na dół niedługo potem, jak Ville wbiegł po schodach. Znalazł Rozę w bibliotece. Nalał sobie kieliszek jednego ze złocistych trunków stojących w karafkach na stole ukrytym pomiędzy półkami. Widać było wyraźnie, że w domu Hugona czuje się swojsko.

- Nie odważyłem się zrobić tego, co ty - powie­dział, gdy połknął zawartość kieliszka. - Nie chcia­łem być za to odpowiedzialny.

- Czy dobrze zrobiłam? - spytała Roza.

- Marji się to nie spodobało - uśmiechnął się Artur.

- Ale ty się uśmiechasz? Pokiwał głową.

- Między nami pozostanie, jak Hugo umarł - stwierdzili - Nie zniszczy to jego reputacji. Wszy­scy w tym domu są wobec niego lojalni, także wo­bec nazwiska Runefelt. Jak powiedziałem: to mu nie zaszkodzi. - Spojrzał przeciągle na Rozę. - Sądzę, że Hugo w głębi serca pragnął tego, ale nie odwa­żył się poprosić. Urodził się w dumnym rodzie. Otrzymywali wszystko, czego pragnęli, bez prosze­nia. Hugo nie umiał prosić. Zwłaszcza o to.

Roza pomyślała, że on jednak poprosił. W sposób zawoalowany. Cieszyła się, że usłyszała tę proś­bę. Była jedyną osobą, której mógł ją przekazać. Sta­ła blisko, a jednocześnie wystarczająco daleko.

- Nie spytałaś mnie, co o tym sądzę - powiedział Artur, nalewając sobie jeszcze trunku. Rozie nie za­proponował.

- A więc co o tym sądzisz? - spytała.

- Nie rozumiem tego - odparł po chwili. Ale wi­dać było, że poświęcił temu niejedną myśl. Nie od­wrócił się od problemu i nie osądzał na ślepo. - To wydaje się takim marnotrawstwem - dodał. - Prze­cież to, co dzieje się pomiędzy mężczyzną a kobie­tą, jest takie cudowne. Bo to przecież cud, prawda? Coś, za czym stoi pewien plan. No i to działa! Ro­dzą się nowe pokolenia. Dlatego to wydaje się... w pewien sposób nienaturalne. Patrzę na Hugona. Znałem go całe życie. Ma w sobie wiele wspaniałych cech. Wiele wie. Pochodzi z dobrej rodziny. Mógł robić to, co tylko chciał. Wszystkie drzwi stały przed nim otworem. Jest tak wspaniałym człowie­kiem - i się zmarnował!

- Dlatego, że nie pozostawił potomka? - spytała Roza zdumiona.

- Czyż to nie jest cel tego wszystkiego? - spytał lekarz. - Zapewnienie ciągłości rodu?

- A co z miłością? - spytała. - Że się dla kogoś coś znaczy? Pozostawia za sobą ślad w uśmiechu ludzi, gdy cię wspominają?

Wzruszył ramionami.

- Ja nie wiem. Jestem lekarzem, ale nie wiem. To, co mówisz, brzmi jak poezja. Czasem nie wiem, czy poezja jest potrzebna. Jest ładna, ale czy niezbędna? Czy sprawia, że stajemy się lepsi? Czy możemy bez niej żyć? Jako lekarz powinienem udzielić odpowie­dzi na to pytanie. Ale nie jestem tylko lekarzem. Je­stem także człowiekiem. I wiem, że Hugo łatwiej za­snął, gdy on przyszedł. A skoro śpi, to może i tak nie ma znaczenia. Nie wyjdzie z tego. W czasie dnia czy nocy umrze. Nie powiem dokładnie, kiedy, ale umrze.

To stało się późną nocą. Podróż i niespodziewa­ne pogorszenie stanu zdrowia Hugona zrobiło swo­je. Wszyscy byli niespokojni. Mieli o czym myśleć. Wiele pytań, na które zabrakło odpowiedzi.

Roza nie czuła senności i nawet nie zamierzała się kłaść. Nie mogła. Niezależnie od tego, jak dłu­go znała Hugona, to był on członkiem jej rodziny. I miał w sobie coś, co sprawiało, że czuła się z nim podwójnie spokrewniona.

Nie potrafiłaby zasnąć tej nocy.

Siedziała w bibliotece. Wszystkie lampy były za­palone. Gdy już nie mogła usiedzieć w miejscu, przeszła wzdłuż ścian z książkami, wodząc palcami po ich grzbietach. Wabiły ją, miała ochotę się w nie zanurzyć.

Większość książek została napisana przez ludzi, o których nigdy nie słyszała, i część z nich w nie­znanych językach. To ją zasmuciło, bo zrozumiała, że istnieje nieskończoność wiedzy i myśli, których nigdy nie pozna, bo nie rozumie języka lub ponie­waż nigdy taka książka nie wpadnie jej w ręce.

Biblia była przynajmniej po szwedzku, więc możliwa do zrozumienia. Roza zaczęła ją kartkować, przerzucać cieniutkie, szeleszczące strony, aż znala­zła to miejsce. Nie wiedziała, czy ma sądzić, że to przypadkiem palec jej trafił na trzynasty rozdział w Pierwszym Liście świętego Pawła do Koryntian. Zaczęła czytać i musiała się zatrzymać po kilku wer­sach, bo oczy napełniły jej się łzami. Podjęła kolej­ną próbę i aby przejść przez ten piękny tekst, za­częła go czytać półgłosem. Mogła wtedy utrzymać uczucia w ryzach.

- „... a ja wam wskażę drogę jeszcze doskonalszą. Gdybym mówił językami ludzi i aniołów / a miło­ści bym nie miał, /stałbym się jak miedź brzęcząca/ albo cymbał brzmiący. / Gdybym też miał dar pro­rokowania / i znał wszystkie tajemnice, / i posiadał wszelką wiedzę, / i wszelką [możliwą] wiarę, tak iż­bym góry przenosił, / a miłości bym nie miał, / był­bym niczym. / I gdybym rozdał na jałmużnę całą majętność moją, / a ciało wystawił na spalenie, / lecz miłości bym nie miał, / nic bym nie zyskał. / Miłość cierpliwa jest, / łaskawa jest. / Miłość nie za­zdrości, / nie szuka poklasku, / nie unosi się pychą; / nie dopuszcza się bezwstydu, / nie szuka swego, / nie unosi się gniewem, / nie pamięta złego; / nie cie­szy się z niesprawiedliwości, / lecz współweseli się z prawdą. / Wszystko znosi, / wszystkiemu wierzy, / we wszystkim pokłada nadzieję, / wszystko prze­trzyma. / Miłość nigdy nie ustaje, / jak proroctwa, które się skończą, / albo jak dar języków, który zniknie, / lub jak wiedza, której zabraknie. / Po czę­ści bowiem tylko poznajemy / i po części prorokujemy. / Gdy zaś przyjdzie to, co jest doskonałe, / zniknie to, co jest tylko częściowe. / Gdy byłem dzieckiem, / mówiłem jak dziecko, / czułem jak dziecko, / myślałem jak dziecko. / Gdy zaś stałem się mężem, / wyzbyłem się tego, co dziecięce. / Te­raz widzimy jakby w zwierciadle, niejasno; / wtedy zaś [zobaczymy] twarzą w twarz. / Teraz poznaję po części, / wtedy zaś poznam tak, jak i zostałem poznany. / Tak więc trwają wiara, nadzieja, miłość - te trzy: / z nich zaś największa jest miłość”.*1

- On umarł - rozległ się głos Villego. Roza wzdrygnęła się. Sądziła, że jest sama. Ville stał plecami do drzwi. Roza nie słyszała, jak wcho­dził. Westchnęła, zamknęła Biblię i odłożyła ją na mały stolik.

- Po prostu przestał oddychać.

Ville stał z rękami w kieszeniach ciemnych, ele­ganckich spodni. Ciemnogranatowa kamizelka była rozpięta, koszula też, rękawy podwinięte nad łok­cie. Jasne włosy sterczały na wszystkie strony, jak­by przeczesywał je palcami wiele razy.

- Obejmowałem go. Było tak cicho... Stara sowa poszła sobie. Pilnowała go, nawet jak już tam byłem. Nie chciała, bym przebywał z nim sam na sam. Jak­bym miał go skrzywdzić! Może wreszcie zrozumia­ła, że nie umiałbym go skrzywdzić. Ze nie musi mnie już oskarżać o przyjaźń z nim... - Zamilkł. - Było tak cicho - powiedział, gdy już zebrał siły. Uczucia prze­lewały się z jego słów. - Chyba sam zaczynałem drzemać. A wtedy przez jego śpiące ciało przebiegł dreszcz - i przestał oddychać.

Mrugał i mrugał, ale łzy nadal płynęły.

- Nie wiedziałem, że to tak jest. Był tam. W jed­nej chwili był, a w następnej już go nie było. Tak szybko, jakbyś strzeliła palcami. Śmierć jest inna w książkach. Robi wiele szumu i dramatu. A on po prostu umarł. Niemal niezauważalnie. A jednak na­gle. - Ville strzelił palcami. - Potem jego twarz wy­gładziła się. Miał pogodny wyraz twarzy. Trzymałem go w ramionach, aż jego ciało wyciszyło się. Potem położyłem go i poszedłem po Artura. Hugo chciał ładnie wyglądać, a pewnie trzeba zrobić wtedy coś, o czym ja nie wiem. - Zadrżał. - Artur powiedział, że pewnie bym tego nie chciał oglądać. A stara sowa mnie wygoniła. Chciałem zaczekać, być blisko, ale ona wygoniła mnie jak jakiegoś łobuza.

Przetarł twarz dłonią.

- To było piękne, co czytałaś - powiedział. - To jeden z listów świętego Pawła, prawda?

Powiedziała mu, który.

- Wiedziałem, że to jego - mówił dalej Ville. - Wcześnie postanowiłem, że nie będę wierzący, ale czytałem Biblię. Nie można odrzucać czegoś, czego się najpierw nie poznało. Poznałem, że to jego pió­ro. Wiem, bo sam piszę.

Odwrócił się nagle i wsparł czołem o gładką po­wierzchnię drzwi. Ukrył przed Rozą twarz.

- Możesz ze mną wyjść? - spytał drżącym głosem, nadal odwrócony. - Mogłabyś ze mną porozma­wiać, Rozo? Nie mogę być teraz sam. Czy też gar­dzisz mną na tyle, że mnie nie wysłuchasz?

Roza nie wahała się. Poszła za nim. Otwierał drzwi, ona je zamykała. Pozostawili dom za sobą. Światło świeciło z wielu okien. Także dziś będą się palić wszystkie lampy.

Było chłodno, lecz poranek zaczynał się przebi­jać przez mrok nocy. Drzewa wydawały się jeszcze bardziej nagie.

- Piszę wiersze - odezwał się Ville, idąc obok Rozy. - Hugo nie opowiadał ci o mnie, prawda?

- Nie - odparła szczerze. - Nie zdążył mi nic opo­wiedzieć o tobie. Ale uważam, że zrobiłby to, gdy­by miał więcej czasu.

Dotarli do altany. Ville szedł przed nią, silny i nieomal ładny. Był wysoki i szczupły, zadbany. Na ramionach odznaczały się ścięgna. Drzemała w nich siła, choć Roza nie przypuszczała, by on kiedykol­wiek wykonał jakąś fizyczną pracę. Może jeździł konno, a może spędzał czas jak angielscy dżentel­meni z jego klasy, grając w piłkę czy polując.

Ville wiedział, jak bezszelestnie otworzyć drzwi altany. Musiał tu przychodzić niejeden raz.

Roza weszła za nim. Wydawało się, że w środku jest chłodniej niż na zewnątrz, ale nie przejęła się tym. Wzdłuż ścian biegła ława obłożona poduszka­mi. Przez przeszklone ściany widać było i morze w zatoce, i dom, i ogród. Wydawało się, że jest się w centrum świata. Roza była zachwycona. W alta­nie czuło się coś magicznego.

- Zostajesz? - spytał mężczyzna. Pokiwała głową.

- Przewidziałem to - stwierdził. - Ale może po­myliłem się co do ciebie. Sądzę, że zostajesz z innych powodów niż te, które przedstawiłem Hugonowi.

- Nic o mnie nie wiedziałeś - sprzeciwiła się Ro­za, nie mogąc dopatrzyć się sensu w słowach Villego. - Hugo nie wiedział o mnie, zanim mnie nie od­nalazł. To nie było tak dawno temu.

- Wiedział, że ktoś istnieje - odparł Ville, siada­jąc z dala od niej. Nie narzucał swojej obecności. Trzymał swoje granice. Ramię oparł o parapet. Za nim widać było morze. Stał się jakby obrazem z bia­łą ramą i morzem w tle. Wydawało się to właściwe w tym miejscu, gdzie przeszłość i teraźniejszość splotły się w jedno w niezliczonych obrazach w zło­conych ramach... - Sądziliśmy najpierw, że to jest mężczyzna, ale potem znaleźliśmy twój portret...

- Jak to? Mój portret?!

Ville spojrzał na Rozę uważnie. Obserwował spo­sób, w jaki poruszała dłońmi, trzymała głowę, wcią­gała powietrze. Zauważył grę odcieni niebieskiego w jej oczach. Nigdy nie widział takiego błękitu. Po­znawał ją. Starał się zrozumieć, kim jest. I mimo że odczuwał żal po stracie Hugona niemal jak fizyczny ból, był w stanie się uśmiechnąć właśnie z powodu Rozy. Tej niezwykłej kobiety, która miała w sobie coś z Hugona. Którą zaczynał lubić, mimo że się o to nie starała, a on bronił się przed tym ze wszystkich sił. Była ostatnią osobą, wobec której chciał czuć bli­skość. Powinna być jego zdeklarowanym wrogiem, ponieważ cały majątek Hugona miał przypaść jej.

- Wielu rzeczy ci jeszcze nie opowiedział, prawda?

- Mój portret? - powtórzyła pytanie Roza.

- Jest taki rysunek - odparł Ville spokojnie. - Ko­bieta, trzymająca w dłoniach misę. Misę, o której Hugo wiedział. A kobieta to ty. Zawsze sądziliśmy, że policzek, który rysownik zaczernił, oznaczał, że był w cieniu.

- Skąd wiedzieliście, że to mnie powinniście szukać?

- Na misie była data, także na rysunku. Bardzo wyraźna. To nie przypadek ani pomyłka. To nie był rok narysowania portretu. Napisał: tysiąc osiemset czterdzieści siedem.

- Może to błędnie napisany rok tysiąc siedemset czterdziesty siódmy?

- Wtedy go tu nie było. I jeszcze na pewno nie pracował ze srebrem.

Roza nie wiedziała, co ma sądzić.

- Hugona opętała historia jego rodziny - opowia­dał Ville, wyglądając przez okno. - Sądzę, że wpo­jono mu dążenie do przekazania nazwiska potom­nym. Runefeltowie nie powinni zwiędnąć. Kwiat miał najlepszą ziemię, była użyźniana i nawadnia­na, ale mimo to musiał zwiędnąć bez wydania ani jednego nasienia. - Westchnął. - Nas wychowano w poczuciu obowiązku. Ja na szczęście jestem trze­cim synem. Jest nas pięciu, nasienie mojego ojca nie zmarnowało się na żadną córkę. Żyję o wiele swo­bodniej niż Hugo. On był jedynakiem. Ostatnim z rodu Runefeltów. To stanowiło dla niego ciężkie brzemię. Dlatego jego obsesją stało się, by przekazać majątek komuś własnej krwi. Przez całe lata gro­madził wiadomości o rodzinie, o historii rodu. Zbie­rał okruchy, składał w całość, poznawał postacie, by w końcu móc odczytać portrety pozostawione przez brata jego babki.

- Jak poznałeś Hugona? - spytała Roza. Uśmiechnął się. To było dobre wspomnienie. Lu­dzie pięknieją, gdy myślą o kimś, kogo kochają.

- Poznałem go w Paryżu - powiedział. - Miałem dwadzieścia lat i wierzyłem, że mogę zostać pisa­rzem, jeśli tylko zamieszkam na strychu z widokiem na Sekwanę. - Zaśmiał się. - Tamtego roku zostałem cynikiem. Pokój na poddaszu okazał się inny, niż so­bie wyobrażałem. Uznałem, że nędzne warunki mi nie odpowiadają. Po tygodniu zamieszkałem u przy­jaciół rodziny, na większej przestrzeni i w wiejskim otoczeniu. Mimo to byłem w stanie dotrzeć do ka­fejek i artystów, kiedy tylko chciałem.

- Co Hugo robił w Paryżu?

- Szukał siebie samego - odparł Ville bez wahania. - A znalazł mnie. Ktoś mógłby powiedzieć, że źle na tym wyszedł. Hugo był dziesięć lat ode mnie starszy. Ludzie mówili o nim, pamiętam. Szeptano, że stroni od towa­rzystwa kobiet. Miał przed sobą obiecującą karierę w wojsku, ale nagle ją przerwał. Plotkowano, że naci­skano na niego, by uniknąć jakiegoś skandalu. Ludzie bali się nawet dać do zrozumienia, jakiego to skandalu. - Uśmiechnął się niemal po chłopięcemu. - Ja też pra­wie wiedziałem, co to jest. - Spojrzał na Rozę i popra­wił się: - Nie wiedziałem, co to jest Było to coś wsty­dliwego, coś, czego porządni ludzie nie powinni nawet uznawać, że istnieje. Potworność. Niemożliwość. Nie­normalność. Ohyda.

Ville zamilkł na dłuższą chwilę.

- A ja taki byłem. I nie wiedziałem o tym. Hugo szukał siebie samego, a w czasie tych poszukiwań uwolnił mnie! Odnalazłem siebie. Zrozumiałem, kim jestem. I dlatego nie przejąłem się zbytnio, gdy rodzina, u której mieszkałem, nie chciała mnie wi­dzieć pod swoim dachem. Stałem się zagrożeniem dla ich dzieci. Mogłem je zdeprawować... - Zaśmiał się gorzko. - Wynajęliśmy skromny pokój na pod­daszu w dzielnicy, w której nikogo nie obchodziło, co robi sąsiad. Przez kilka miesięcy cieszyliśmy się sobą i nikt nie mówił nam, że to złe, grzeszne i brud­ne. Nie było nikogo poza nami po tej chwili, gdy Hugo starł moją niewinność. To on mnie uwiódł, a ja zbytnio się nie sprzeciwiałem.

- Może się domyślałeś? - spytała Roza.

- Jak bym mógł? Nie miałem pojęcia, że coś takie­go istnieje. Ale od momentu, gdy on mnie dotknął, położył dłoń na moim ramieniu i powiedział coś o tym, że jesteśmy rodakami, pokochałem go. Kocha­łem go bezgranicznie. Mógł mi kazać popełnić mor­derstwo, samobójstwo, zrobiłbym to. On mógł być złodziejem, dręczycielem dzieci czy hieną cmentarną, nie odczuwałbym różnicy. Kochałbym go mimo to.

Roza musiała to przetrawić.

- Rozumiesz mnie? - spytał po chwili Ville. - Mo­żesz pojąć uczucia, które dla niego żywiłem? Czy kiedykolwiek kochałaś kogoś nierozsądnie, a jedno­cześnie w sposób tak doskonale spełniony?

- Tak - odparła Roza stanowczo. - Ja też kocha­łam w ten sposób.

Spojrzał na nią uważnie i ocenił, że mówi praw­dę. Nie były to tylko puste słowa. Nie słuchała go dlatego, że chciwa była szczegółów, co robili i dla­czego w ogóle woli własną płeć. To jej nie obcho­dziło. Interesowało ją tylko to, co istotne.

- No i chyba wiesz, jak to jest żyć poza - dodał Ville, starając się wyobrazić sobie, co mogło tak zniszczyć jej twarz. Ale nie pytał. Nie musiał tego wiedzieć. Mógł ją doceniać jako człowieka, nie po­znając wszystkich jej tajemnic. - Ty też jesteś inna.

- Tak - odparła. - Ja też jestem inna. Nie zabolało, gdy to powiedział. Nie rozerwało dawnych ran. Sama mogła to już stwierdzić: była inna.

- Czyni cię to jeszcze bardziej właściwą osobą do przejęcia tego wszystkiego.

- Co zrobisz teraz? - spytała Roza. - I później?

- Spróbuję żyć dalej - odparł. - Zbijam bąki. Na­dal usiłuję zwieść otoczenie, że jestem poetą. Ale nikt nie odważył się zaryzykować pieniędzy na wy­danie mojej poezji.

- Może zostaniesz tu na zimę? - spytała Roza. - Mógłbyś zostać? Mogę cię o to prosić?

- To twój dom - odparł. - Twoja wyspa. Zakła­dam, że możesz decydować.

- Możesz zostać? - ponowiła prośbę Roza. - Mógłbyś mi pomóc znaleźć i zrozumieć to, o czym mówił Hugo. To, co mam przekazać dalej...

- Skoro nalegasz - powiedział Ville, a twarz jego rozjaśnił ciepły uśmiech, który wymazał zmęczenie i ślady łez - nie mogę odmówić. Ale Mar ja i Pekka na pewno nie będą zachwyceni. Stara sowa pewnie się cieszyła, że widzi mnie po raz ostatni. Będzie za­wiedziona, kiedy się dowie, że jeszcze tu pomiesz­kam. Nawet po jego śmierci. Nie spodoba jej się to! Nie mów, że cię nie ostrzegałem...

- To nie Marja i Pekka są właścicielami tego miej­sca - oznajmiła Roza stanowczo - tylko ja.

- Szybko się uczysz - stwierdził Ville. - Może jed­nak nie rządzi nami przypadek? Może istnieje sens ukryty w tym wszystkim, co wydaje się tylko cha­osem?

9

Była nadal jesień, drzewa stały nagie. Leżące liście zbrązowiały i zaczynały butwieć. Nawet już nie sze­leściły pod stopami. Coraz wcześniej zapadał zmrok.

Liisa czuła się zbędna. Położyła spać dzieci, wy­męczone po dniu na wyspie. Matti i Lily byli za ma­li, by zrozumieć, co odmieniło dorosłych. Nie rozu­mieli, co to znaczy umrzeć. Hugo się nie pojawiał, dorośli powiedzieli, że umarł, ale Matti i Lily z tego powodu nie przestali biegać i śmiać się. Znajdowali odciski śladów zwierząt w wilgotnej ziemi i chcieli wiedzieć, co je zostawiło, i to chcieli wiedzieć na­tychmiast. Znajdowali dziwne muszle i widzieli pta­ki lecące gdzieś daleko. Co dzień miały tysiące nowych pytań. Mimo że nie pojmowali śmierci, co dzień uczyli się czegoś nowego. Byli dziećmi.

Jak długo trwał dzień i dzieci nie spały, Liisa czu­ła się przydatna.

Potem dom stawał się dla niej zbyt wielki. W po­kojach nie było rzeczy, które by ją zajmowały na dłuższy czas. To, co w czasie pierwszego tygodnia uważała za wspaniałe, straciło swą moc przyciąga­nia. Dom zapchany był przedmiotami, które zbie­rały kurz i nie cieszyły zbyt wielu par oczu. W The House przynajmniej więcej osób oglądało piękne przedmioty. Częściej wydawano przyjęcia.

To był niemal nieużywany dom. W czasach Hu­go Runefelta sprzątano tu tylko po to, by w poko­jach nie zagościł zapach stęchlizny.

A teraz wepchnięto to wszystko Rozie w ręce. Z uwagi na żałobę po Hugonie nie zanosiło się na to, by w tych ścianach w czasie tego roku miało za­gościć ożywienie. Należało przestrzegać zasad, mó­wiła Marja. Pewnie nie musiała im tego mówić, gdyż nie znali tu nikogo poza lekarzem i Villem, a ten nie cieszył się zbyt dobrą reputacją, jak rozu­miała Liisa.

Cały rok!

- A więc tu się schowałaś? - spytał Mattias, spra­wiając, że aż podskoczyła.

- Ale mnie przestraszyłeś! - wykrzyknęła. Zaśmiał się, kilkakrotnie otwierając i zamykając drzwi altany. Nie wydawały żadnego dźwięku.

- Drzwi z naoliwionymi zawiasami... - zauważył. - Gdybym nie wiedział, że mężczyzna, z którym mo­ja żona spędza tyle czasu, naprawdę nie ceni sobie towarzystwa kobiet, zaniepokoiłbym się z powodu tych zawiasów!

Zamknął drzwi i usiadł obok Liisy.

- Chyba że przyszłaś tu na tajemną schadzkę z Pekką?

- Marja wiedziałaby o tym i zaserwowała mnie na obiad już dawno! - odparła sucho.

- Cicho tu, prawda? Pokiwała głową.

- I ciemno - dodała. - Tam jest tak jasno. Te wszyst­kie lampy, świece... Dla mnie to zbyt wiele. Jesień po­winna być mroczna.

Mattias zanucił coś pod nosem i wyjrzał w stro­nę morza, ale zapadł już zmierzch.

- To Roza się na to uparła. Ma być jasno. Mówi, że to ku pamięci Hugona, że to w jego duchu.

- Przecież prawie go nie znała! Mattias zaśmiał się, ale nie zaprotestował. Prze­konało to Liisę, że trochę się z nią zgadzał.

- Powiedzmy, że Hugo był muzykalny - rzucił lekkim tonem Mattias. - Wiedział, jakie struny po­winien poruszyć, jeśli chodzi o Rozę. Rodzina to jej jedyna słabość. On nie pierwszy to stwierdził, ale jako pierwszy zaoferował jej tak wiele...

- Jesteś zawiedziony - stwierdziła Liisa.

- Ty byś nie była?

- Ole by nie był - powiedziała Liisa pewnym to­nem. - Olemu by się to podobało! Wszystko! O wie­le bardziej niż Rozie.

- Rozie się to nie podoba - rzucił Mattias zirytowa­ny, odgarniając ciemne włosy z twarzy. Nie obcinał ich od wyjazdu z domu i urosły mu o przynajmniej cal. A już w Norwegii były długie. Mógł uchodzić za dzikusa, nawet gdy wiązał je rzemykiem na karku. Te­go wieczoru miał je rozpuszczone i wyglądał, jakby wyszedł prosto z otaczającego ich lasu.

- Może się i nie podoba - zauważyła Liisa zamy­ślona - ale napawa się tym, co się dzieje. Każda rzecz, którą odnajduje po kimś z nich, sprawia, że czuje się tu coraz bardziej jak w domu.

- Jedziemy do domu, gdy skończy się ten rok! - stwierdził Mattias stanowczo.

- Możesz być tego pewien? - spytała Liisa, nie­świadoma wyzwania w pytaniu, dopóki nie odpo­wiedział z gwałtownością, która ją przestraszyła:

- Jest moją żoną. Oczywiście, że jestem pewien! Liisa zaśmiała się rozbrajająco:

- No teraz to mówisz jak Ole! Mattias zrozumiał, co ona ma na myśli. Oparł dłonie o zimne szkło i po chwili przetarł policzki ochłodzonymi dłońmi. Wydawało się, że to go uspokoiło.

- To przez to nieróbstwo - usprawiedliwił się. - Nie jestem przyzwyczajony do braku roboty. Dzień po dniu mijający na jedzeniu, spaniu, wsta­waniu i kładzeniu się spać. To niewiele jak na do­rosłego mężczyznę.

- Żałujesz, że tu przyjechałeś?

- A ty nie? - odparł pytaniem.

- Tak - odpowiedziała Liisa. - Nie sądziłam, że tak to się potoczy. Zapowiadało się inaczej, gdy Ro­za mnie przekonywała. Nigdy nie sądziłam, że to może potrwać cały rok!

Przygryzła dolną wargę, bo nie chciała, by Mattias widział ją płaczącą. Jeśli ma płakać, to w samot­ności. Jej pokój na pewno mógł pomieścić ją i jej łzy!

- On cię nie zdradza! - powiedział Mattias cicho, unosząc jej podbródek palcem. Uśmiechnął się po­cieszająco, dostrzegła to w mroku. Chciał dobrze, ale to nic nie pomogło.

- Co możesz o tym wiedzieć? - spytała załamującym się głosem. - On nawet nie musi wychodzić z domu. Ingrid Persdatter ma swój pokój służącej tuż obok jego sypialni. Z całą pewnością śpią tam razem od pierwszej nocy, kiedy wyjechaliśmy!

- Nie powinnaś sądzić najgorszego o ludziach, a na pewno nie sądzić najgorszego o Olem! - powiedział Mattias, otaczając silnym ramieniem jej barki i opie­rając policzek o jej głowę. - Ole jest gwałtowny i dzia­ła bez zastanowienia, ale wie, co przystoi, a co nie.

Liisa tylko zaśmiała się ponuro.

- No dobrze - wycofał się Mattias. - Ta dziew­czyna ma rodzinę. Założę się, że nie pozwolą jej mieszkać samej pod jednym dachem z mężczyzną o reputacji Olego. Gdy dowiedzieli się, że wyjecha­łaś, na pewno od razu zabrali ją do domu. I dali Olemu do zrozumienia, co zrobią, gdy znów się do niej zbliży...

Może on ma rację, pomyślała Liisa. Zależy to tylko od tego, jaka jest rodzina tej dziewczyny. W końcu Roza była kiedyś tak zwaną gospodynią u samotnego mężczyzny i jej rodzina się o nią nie upomniała, - Nie pomogło nawet, że i ksiądz, i dyrektor Kopalni prze­mawiali jej i Jensowi do rozsądku. Pozostała u niego.

I nie była tylko służącą...

- Myślę sobie, że nie będę miała do czego wracać - powiedziała cicho, pociągając nosem. N i e płakała, tyl­ko łzy cisnęły się jej do oczu. To różnica. - Myślę so­bie, że może sprawią sobie dziecko i Ole jeszcze mniej chętnie będzie mnie widział.

- A może zrozumie, co w tobie ma, Liisa - wy­szeptał Mattias.

- Roza też tak mówiła. Że może odległość spra­wi, że ujrzy sprawy jasno.

- No widzisz!

- A jeśli ujrzy sprawy jasno i dojdzie do wniosku, że już na pewno mnie nie chce...

- Wtedy osobiście wbiję mu nieco rozsądku w ten jego twardy łeb! - obiecał Mattias.

- Może to będzie rozsądne ze strony Olego, jeśli wybierze... zostawienie mnie - mówiła dalej Liisa. - On jest taki przystojny. A ja brzydka. Dobrze ro­zumiem, dlaczego nie chce mnie dotykać. Sama przeglądam się codziennie w lustrze i doprawdy wi­dzę, że nie ma we mnie nic pociągającego. Dlacze­go miałby dostrzec coś, czego nie ma?!

- O czym ty, u diabła, mówisz? - spytał Mattias, odsuwając Liisę. Jego szczupłe palce trzymały ją mocno za ramiona.

Liisie przemknęło przez myśl, że Roza co dzień czuje te dłonie na swoim ciele. One dotykały jej z czułością, kiedy tylko chciała. A Liisa już nie pa­miętała, jak to jest być dotykaną i pieszczoną przez mężczyznę, który ciebie pożąda.

Nie była pewna, czy w ogóle któreś z pieszczot Olego, które wspominała, były szczere. Nie mogła być pewna, czy za każdym razem nie wyobrażał sobie wtedy, że jest z inną kobietą. Zawsze zamy­kał oczy. Nie przeszkadzało to jej, zanim nie za­częła się nad tym zastanawiać. Zanim on przestał jej dotykać.

Pomyślała wtedy, że Ole zawsze udawał. Wy­obrażał sobie, że obejmuje inne kobiety, że musiał wspomagać się wyobraźnią, by w ogóle czuć pod­niecenie i kochać się z nią...

- Nic we mnie nie ma - powiedziała ogarnięta rozpaczą.

- A kto tak twierdzi? - spytał Mattias prosto z mostu.

- Ja - odparła. - Ole. Większość ludzi. Ty nie mu­sisz kłamać, by mnie pocieszyć, Mattias! Nie ma we mnie nic, co mogłoby przyciągać mężczyzn.

- Na tym świecie jest wielu mężczyzn - stwier­dził Mattias z uśmiechem. - Byłoby niesprawiedli­we, gdybyś mierzyła wszystkich jedną miarką, Liiso. To, co dla jednego jest ładne, innego nawet nie zainteresuje. I na odwrót. Ale zawsze w każdym z nas jest coś, co przemówi do właściwej osoby. A często przemawia do wielu. Ty z całą pewnością nie jesteś niepociągająca, droga Liiso!

Liisa zaśmiała się głucho i odwróciła głowę. Nie chciało jej się słuchać bajek. Mattias mógł się wysi­lać, ile chce, to na nic. Wstała i odeszła jak najdalej od niego. Przed jej oczami wyrósł biały dom roz­świetlony światłami niczym rozgwieżdżone niebo. Zamarzyła, by zamknąć oczy i po ich otwarciu zna­leźć się przed ich domem w Samuelsborg, który miałby oświetlone jedynie okno w kuchni, gdyż Ole lubił oszczędzać.

Zamknęła oczy.

Otworzyła.

Nadal widziała przed sobą dom na Hailuoto święcący niczym sama Droga Mleczna.

Ciepłe dłonie spoczęły na jej ramionach. Wyczuwała ciało Mattiasa, mimo że dzieliła ich niewielka przestrzeń. Czuła go równie wyraźnie, jak gdyby naparł swoim ciałem na jej. Gorąco, które uderzy­ło na jej policzki i wypełniło wargi, przestraszyło ją.

Nie powinna tego czuć!

On nie był jej mężem!

Ostrożne pałce wysunęły szpilki utrzymujące jej włosy w koku. Powinna powiedzieć mu, żeby prze­stał, ale nie wydobyła głosu z otwartych ust. Wargi wyschły, gardło miała ściśnięte.

Liisa poczuła, jak jej włosy opadają na plecy. Za­cisnęła usta, próbując nie wyobrażać sobie, że on te­raz porównuje je z włosami Rozy. Żadna kobieta na świecie nie miała włosów jak Roza.

Nie wolno mu tego robić!

On może codziennie zanurzać twarz w jedwabi­stych włosach Rozy. Nie powinien jej, Liisy, tak upokarzać!

- Przestań - szepnęła.

Mattias odsunął jej włosy na bok i Liisa poczuła dotknięcie jego warg na karku. Jego oddech palił ni­czym ogień. Usta wędrowały od brzegu kołnierza sukienki aż do ucha, wargi skubnęły jego koniuszek.

Liisa ścisnęła dłońmi parapet; chłód wieczoru przeniknął przez jej palce. Jednak wewnątrz prze­pływała przez nią wrząca fala, która rozprzestrze­niała się szybciej niż chłodny powiew zza okna.

Mattias odwrócił ją ku sobie tak powoli i delikat­nie, jakby była z cienkiego szkła. Trzymał ją tak, jak Roza trzymała srebrne przedmioty wykonane przez człowieka z przeszłości.

- Roza! - wyszeptała, gdy Mattias objął jej policz­ki swoimi dużymi dłońmi.

- Co z nią? - spytał, skubiąc drażniąco jej wargi swoimi.

- Ona jest... ona jest... - chciała dokończyć: „two­ją żoną”, ale nie udało jej się.

Jego język dotknął jej warg. Łaskotał kąciki ust, aż uśmiechnęła się i pozwoliła mu go wsunąć w jej usta. Przez chwilę Liisie zabrakło tchu. Czuła tylko swoje pulsujące wargi, które układały się pod nacis­kiem jego warg. Rozchyliły się i poruszały tak, jak on chciał. Nie czuła nic innego poza jego poszuku­jącymi i wymagającymi ustami. Smakowała go i wy­czuwała powonieniem. Jej własny język odważył się dotknąć jego warg i wsunąć się do jego ust. Powoli wypełniało ją słodkie, przesłodkie ciepło.

Wtedy odchylił głowę, rozłączył usta, lecz nadal trzymał ją w objęciach. Był od niej dużo wyższy. Je­go palce błądziły w jej rozpuszczonych włosach.

- Po co to wszystko? Czemu to ma służyć? - spy­tała Liisa z twarzą na wysokości jego piersi.

Nie mogła się odsunąć, gdyż zbytnio się wstydzi­ła. Musiałaby wtedy na niego spojrzeć. A tego już nigdy nie zrobi! Nigdy więcej!

Ale poczuła zapach jego ciała, poczuła, jak jest twarde i sprężyste. Poczuła bijące od niego ciepło. Żar. Jej wargi były obrzmiałe po ich pocałunku. Jej skóra paliła ją w miejscach, których Mattias dotknął. Czuła, że palą ją policzki. Wiedziała, że to ze wsty­du, ale to nie była jedyna przyczyna. Nie wszystko. Nie tylko to uczucie zdołał w niej wywołać.

Mattias przesunął dłoń na jej kark aż pod linię włosów. Liisa zadrżała. Czuła, jakby jego palce od­ciskały prawdziwe ślady, takie, które pozostaną na­wet wtedy, gdy on ją puści.

- Chcieliśmy tego... - wyszeptał w odpowiedzi. - Oboje tego chcieliśmy...

- Nie! - odparła, ale tak nie myślała. On miał rację. Pragnęła tego, gdy już się działo.

On też, chyba że udawał...

- Nie... - powtórzyła słabszym głosem, gdy znów sięgnął jej ust.

Teraz też nie mówiła prawdy. Nie chciała, by przestawał. Pragnęła i tego pocałunku. Chciała go przeżyć wszystkimi zmysłami. Z jękiem napotkała jego usta, obejmując go w pasie. Jej palce pieściły je­go plecy, dotykały skóry i pracujących pod nią mięś­ni. Jego cienka, biała koszula niemal świeciła w ciem­ności. Mogła ich zdradzić...

Dłoń Mattiasa wsunęła się pomiędzy ich ciała. Je­go usta ani na chwilę nie ustawały w pocałunku, na­wet gdy dłoń objęła jedną jej pierś. Liisa poczuła głód tak wielki, że aż chciała krzyczeć, wydała z siebie jed­nak tylko westchnienie utopione w pocałunku, któ­ry trwał i trwał, i groził, że odbierze jej rozsądek.

Nie chciała tego, to nie było właściwe, nigdy by tego nie zaplanowała, to nie wypadało... ale przycis­nęła się do niego. Chciała tylko zbliżyć się do nie­go najbardziej jak mogła. Nie czuła już wstydu. Chwila była tak niezwykła, tak pełna namiętności... Przedziwne uczucie szczęścia przemknęło przez Liisę, gdy poczuła stężałą gotowość Mattiasa.

- Liisa - wyszeptał, przesuwając wargami po jej szyi. To był cud. On jej pożądał. Dla niego nie była kimś innym, niż była, i mimo to pożądał jej!

Gdy dotarł ustami do kołnierza sukienki, zatrzy­mał się na chwilę. Oboje wstrzymali oddech. Przez Liisę przebiegały zimne i gorące dreszcze. Miała na­dzieję, że Mattias na tym poprzestanie, a jednocześ­nie, że nie. Wstyd mieszał się z tym przedziwnym uczuciem i Liisa nie wiedziała, któremu ulegnie.

Mattias zaczął rozpinać jej sukienkę. Jego szczupłe palce miały w tym wprawę. Drobne guziki nie stano­wiły problemu. Liisa chciała prosić, by przestał, ale usta jakby miały własną wolę. Zacisnęły się i żadne słowo nie mogło się wydostać. Jego dłonie zabłądziły pod górę sukienki i palce dotknęły brodawek jej pier­si. To delikatne dotknięcie aż ją zabolało. Przygryzła wargi i poczuła, jak on odsuwa na boki jej koszulkę.

Już jej nie trzymał, nie zmuszał. Opadł przed nią na kolana i wilgotnymi ustami obejmował po kolei jej sutki, a język koił je i chłodził, budząc jednocześ­nie inne, niebezpieczne doznania.

Liisa odchyliła się ku ścianie, obiema rękami szu­kając wsparcia. W oszołomieniu osunęła się na pokry­tą poduszkami ławę biegnącą wzdłuż całej altany. Mattias poszedł za nią. Położył dłonie na jej biodrach, opuścił na nogi i zaczął podnosić warstwy dołu jej su­kienki. Liisa poczuła chłodne powietrze najpierw na łydkach, potem kolanach...

- Nie - wyszeptała. Wtedy się zatrzymał. Nadal klęczał przed nią, ręce oparł na ławie po obu jej stronach. Jego ciemne włosy były potargane, kilka dłuższych pasm opadło na twarz, ukrywając jej część. Ale Liisa wyraźnie wi­działa jego ciemne, gorejące oczy. Nigdy nie były tak ciemne. Pełne usta poruszyły się, jakby szukał słów. Pochylił głowę.

- Przepraszam, Liiso - odezwał się po chwili ochrypłym głosem. - Nic mi nie pozostało poza przeprosinami.

Jego głos był pełen uczuć, których wolała nie na­zywać po imieniu.

- Posunąłem się za daleko - dodał, nadal zachryp­nięty.

Liisa złapała go za włosy i delikatnie pociągnęła tak, by podniósł głowę. Musiał na nią spojrzeć. Od­garnęła jego włosy z czoła i wygładziła, by spływa­ły do tyłu, jak lubił je nosić. Wtedy go puściła, ale Mattias nie unikał już jej wzroku.

- Nie byłeś w tym sam, Mattias - powiedziała z czułością. Uśmiechnęła się i nie myślała o tym, że jej wargi są wąskie w porównaniu do warg Rozy czy jakiejś młódki, za którą oglądał się Ole.

- Ja to zacząłem - powiedział.

- A ja nie zatrzymywałam - odparła.

Zapadła cisza.

Ich ciała ostudziły się. Mattias ostrożnie obciąg­nął jej halkę i dół sukienki niżej na nogi, potem upo­rządkował jej koszulkę. Zawiązał tasiemkę na ładną kokardę. Nic nie mówił, gdy czuł, że ona pręży się ku jego dłoniom, gdy ją przypadkiem muskał, tyl­ko kącik ust mu wtedy drgał.

Zapiął jej suknię, poczynając od pasa aż pod szy­ję. Liisa miała tylko przyzwoicie skrojone sukienki. Nigdy nie pozostawiała nic na widoku. Uważała, że nie miała nic do zaoferowania.

Mattias położył dłoń na policzku Liisy i spojrzał jej w oczy z czułością.

- Miałem na ciebie ochotę - wyznał. - Tylko reszt­ka poczucia przyzwoitości powstrzymała to, co mog­ło się wydarzyć. - Nabrał powietrza gwałtownie i spojrzał na nią z powagą. - Do licha, Liiso! I nie my­ślałem wtedy ani o Rozie, ani o Olem, tylko o tobie!

Liisa nie zdobyła się na to, by powiedzieć, że chciała, by nie przestawał. To wszystko było tak oszałamiająco wspaniałe, że jakaś jej cząstka prag­nęła dalszego ciągu. Wyczuwała, że Mattias jako ko­chanek był inny niż Ole. Nie tak zajęty sobą, tylko skupiony na tym, by dać jej rozkosz.

- Wybacz mi! - poprosił. Liisa pokręciła głową.

- Nie mów tak, Mattias! - odparła. - Nie ma nic do wybaczenia, chyba że chcesz wybaczyć także i mnie. Ja też brałam w tym udział. Też tego pragnęłam.

Coś zamigotało w jego oczach.

- Także miałam na ciebie ochotę - powiedziała po wzięciu głębokiego oddechu. Nigdy wcześniej tego nie mówiła żadnemu mężczyźnie. - I nadal mam - dodała z nieśmiałym uśmiechem.

Mattias zakołysał się na piętach i wstał, pociąga­jąc ją za ręce. Przez chwilę wtulili się w siebie moc­no. Liisa poczuła twardy, ciepły kształt przy swoim brzuchu i spojrzała w uśmiechniętą twarz Mattiasa.

- Ja też jeszcze o tym myślę - powiedział, pusz­czając ją jednak.

- To pozostanie między nami - stwierdziła Liisa. Pokiwał głową.

- Nie zamierzałem od razu pędzić do Rozy.

- Nie chcę, by ona patrzyła na mnie z niechęcią - powiedziała Liisa.

- Nie dowie się - obiecał. - I tak jest zajęta czym innym.

- Mam wyrzuty sumienia - wyrwało się Liisie.

- Dlaczego? - spytał, zaczesując jej włosy palca­mi i układając tak, że wyglądało, że sama rozluźni­ła kok. - Nic się nie stało, Liiso. Nic takiego, czego musielibyśmy się wstydzić. Mieliśmy na siebie ochotę, ale nikogo nie zdradziliśmy...

Pochyliła głowę, pragnąc, by to było tak łatwe, jak mówił. Ona będzie wszystko pamiętać. I nie po­trafi już patrzeć na niego tak jak kiedyś. Nic nie bę­dzie takie samo. Na zawsze zapamięta jego gorące pocałunki i namiętne pieszczoty, które sprawiły, że nadal przepełniała ją tęsknota. Będzie o nich pamię­tać, gdy spojrzy na Rozę...

- Muszę” iść - rzuciła w końcu. - Może uwierzę w to, co mówisz...

Mattias patrzył za nią, gdy biegła w stronę domu. Czul, jak nadal mocno bije mu puls. Przez chwilę widział siebie jako drania, który nie przejął się jej odmową. Bronił się, że nie wierzył, żeby odmawia­ła naprawdę. Przyjęłaby go chętnie...

Jemu też by to pomogło, uspokoiło na trochę, za­spokoiło jego głód.

Mógł to zrobić.

Mógł posiąść jej ciało.

Ale miał do Liisy szacunek. A ona wyszeptała „nie”.

Mattias siedział jeszcze długo w altanie, rozmy­ślając o historiach, które opowiadał Pekka. Według niego altana działała tak na ludzi, że tracili rozsą­dek i oddawali się namiętnościom bez reszty.

Pomyślał o Rozie.

- To ty powinnaś tu ze mną być! - powiedział na głos. - To ciebie powinienem tu wziąć, moja Rozo! Ale ty już nie masz dla mnie czasu...

10

- Znalazłem teczki! - zawołał triumfalnie Ville.

Zszedł z drabiny, którą przystawili do najwyż­szych półek w bibliotece. Tygodnie całe zabrało im przejrzenie szaf, skrzyń i półek w całym domu. Ro­za prawie się poddała, pewna, że rysunki, o których mówił Hugo na łożu śmierci, nie istnieją.

- To chyba rozsądne, że właśnie tu je przechowy­wał - mówił dalej Ville, kładąc dwie brązowe tecz­ki na kolanach Rozy. - Tutaj były bezpieczne. Nikt nie mógł ich zniszczyć przez przypadek. On sam mógł po nie sięgać, kiedy tylko chciał. A tak wyso­ko Marja by nie weszła.

- Powinieneś się wstydzić, że tak się nie lubicie z Marją - stwierdziła Roza, uśmiechając się lekko lewym kącikiem ust. Prawym nie była w stanie po­ruszyć. - Ona jest miła.

- Akurat! - skrzywił się Ville. - Gdyby to zależa­ło od tej starej sowy, leżałbym już dawno na dnie morza. Według niej to moja wina, że Hugo umarł.

Roza zerknęła w górę ku mężczyźnie, rozwiązu­jąc tasiemki teczek. Niechęć pomiędzy Villem a Marją była już oczywista. Żadne z nich jej nie ukrywało po śmierci Hugona. Marja powiedziała Rozie, że jest wstrząśnięta, że pozwoliła mu mieszkać na wyspie, jak długo tylko będzie chciał. Roza pomimo to nadal miała nadzieję, że ci dwoje w koń­cu się poznają i może zaczną siebie nawzajem sza­nować. Bo o polubieniu się nie można było marzyć. Roza nie wierzyła w cuda, ale liczyła na to, że po­zytywne uczucia w końcu zwyciężą. Zarówno Ville, jak i Mar ja bardzo kochali Hugona i to powin­no ich w końcu zbliżyć.

- To przecież jasne - rzucił Ville. - Marja uważa, że to ja go zaraziłem. Że to ja go zdeprawowałem...

- Ona jest stara - Roza próbowała wziąć gospo­dynię w obronę.

- A prawda jest taka, że on pokazał mi tylko, kim jestem. Już od dawna krążyły o nim plotki, zanim go poznałem. Marja musiała je słyszeć. Hugo był wtedy młodzieńcem, a ja dzieckiem! Nie mogłem nikogo zdeprawować. Nie przypuszczałem nawet, że mogę być inny niż większość mężczyzn. - Wes­tchnął. - Hugo nigdy nie był stały. Nie leżało w je­go naturze, by trzymać się jednego kochanka. Chciałbym wierzyć, że mnie najbardziej kochał, ale wiem, że nie byłem jedyny. Zanim zrozumiał, że jest chory, mógł zarazić mnie niezliczone razy. Ale po­tem, gdy już się dowiedział, nie byliśmy ze sobą w ten sposób. To już trzy lata temu. Wszystkich in­nych trzymał na dystans, gdy rozeszły się pogłoski o jego chorobie. Nie miał ani jednego przyjaciela wśród tych, z którymi mnie zdradzał. Pozostali mu ci starzy i Artur. No i ja. Marja powinna mi dzię­kować, zamiast życzyć mi śmierci...

- Ona jest stara - powtórzyła Roza.

- Wiek nie usprawiedliwia głupoty - stwierdził Ville twardo.

Ukucnął przy Rozie, czekając, aż otworzy tecz­ki. Jej dłonie spoczywały jednak bezczynnie. Nagle przestało jej się spieszyć. Znaleźli teczki, których szukali od ponad miesiąca. Ona, która zawsze się spieszyła, ponieważ nigdy nie była pewna, jakie nie­bezpieczeństwa przyniesie teraźniejszość, usiłowała przedłużyć tę chwilę.

- Czy kiedykolwiek chciałeś zatrzymać czas, Ville? - spytała.

- Często! - odparł bez wahania. - A czasami chcę przeskoczyć przez daną chwilę, gdy czuję, że nie ma wartości. Innymi razy pragnę tylko, by chwila trwa­ła i trwała. Oba życzenia są równie niemożliwe...

- Chcę zatrzymać tę chwilę - powiedziała Roza.

- Powinnaś to zobaczyć - zaprotestował Ville. - Teraz.

Trudno mu było utrzymać pozycję, więc usiadł na podłodze u stóp Rozy niczym wielbiciel przed uko­chaną. Dłonią poklepał teczki. Roza jeszcze się wstrzymywała. Jej jasne oczy były niczym woda i nie­bo, włosy niczym ogień, a ona sama trzymała się kur­czowo ziemi. Była wszystkimi żywiołami na raz. Ville nigdy jeszcze nie spotkał kogoś takiego. Hugo nie był taki, mimo że był najbardziej złożoną osobą, jaką znał. Miał wiele stron, które błyszczały jednakowo.

- Proszę cię o zaszczyt pozostania przy tobie, gdy je będziesz oglądać - poprosił.

- Już je widziałeś. Bała się. Ville dostrzegał to i czuł. Nie rozumiał, dlaczego przeszłość aż tak mocno działa na człon­ków rodziny Hugona. To była władza, którą umar­li mieli nad żyjącymi. Przeszłość i teraźniejszość nierozerwalnie splatała się ze sobą nawzajem.

W jego rodzinie żyło się teraźniejszością, o ile najstarszy syn uznawał swój obowiązek i zapewniał ciągłość rodu i przekazanie nazwiska przyszłemu pokoleniu.

Ville wziął udział w pasjonującej dla przyjaciela wyprawie w głąb rodzinnego gniazda. Zachwycił się zachwytem Hugona. Zajmowało im to cały czas. Stali się detektywami historii. Zadawali pytania i znajdowali odpowiedzi, wybierając te najbardziej prawdopodobne. To było interesujące i pochłania­jące całe miesiące. Wtedy Hugo przebywał chętnie w domu i nie potrzebował niczego ani nikogo, by utrzymać w miejscu swego niespokojnego ducha.

Hugo potrzebował takiej obsesji, mimo że nie po­zostawało go wiele dla Villego. A teraz Ville widział to samo w Rozie, a nawet jeszcze coś. Rozę prze­pełniał strach. Wydawało się, że to wszystko znaczy dla niej więcej niż dla Hugona.

- Nie ma tu nic strasznego - zapewnił łagodnym tonem. - To tylko stuletnie rysunki. Nic nie może cię skrzywdzić, Rozo.

- Skąd wiesz? - spytała. - Skąd wiesz, że to mnie nie skrzywdzi?

Chciał już odpowiedzieć, że to tylko historia, że wszystko minęło. Że to szkice osób zmarłych tak dawno, że nie mają mocy, by kogokolwiek zranić. Już chciał to powiedzieć, ale zmilczał. Kochał Hugona długo przed tym, zanim go dobrze poznał. Zdecydowanie rozsądnie jest twierdzić, że równie dużo czasu zajmie poznanie jego dziedziczki.

- Po prostu otwórz! - powiedział tylko. Roza posłuchała. Tak naprawdę nie chciała być sama przy przeglądaniu zawartości teczek, a z po­wodów, których starała się nie zgłębiać sama przed sobą, nie chciała też, by byli z nią Mattias albo Liisa. Ville był najlepszą osobą.

Krajobrazy.

Pierwsza teczka zawierała tylko krajobrazy. Pła­skowyże w ładnej pogodzie i w czasie burzy. Zimą i latem. Nagie wybrzeża, w które uderzały fale wyż­sze od człowieka. Kamienie zanurzone w wodzie. Roza oglądała fiordy zalane światłem słońca lub księżyca w pełni, fiordy przypominające jej własny, jednak nie ten. Oglądała wiele rysunków zorzy po­larnej, zmiennej, żywej i nigdy takiej samej.

Potem przyszły szkice z Hailuoto. Białego domu i altany. Czasami z zarysem postaci w oknach. Kwitnących róży. Dzieci biegających po brzegu mo­rza, naszkicowanych pobieżnie, jako części krajo­brazu. Artysta był tylko obserwatorem.

- On powinien był tu pozostać - stwierdził Ville, jak wiele razy przedtem mówił do Hugona. - Mógł zostać wielkim artystą. Nie uważam, by potrzebował uczyć się o wielkich malarzach. On miał to w sobie. To tylko szkice, którymi jakby się bawił, a jednak mają w sobie tyle życia, że drżę za każdym razem, gdy je widzę. Nawet nie wiem, czy traktował na po­ważnie także pracę w srebrze. Po prostu szukał. Szukał i zabijał czas. Miał powód, by żyć. Pomyśl, kim on mógł zostać, Rozo!

- Zabawa chyba była dla niego nieistotna - odpar­ła lekkim tonem. Nie uważała sztuki za coś niezbęd­nego do życia. W jej stronach najważniejsze było nakarmienie rodziny. Dbanie, by miała dach nad głową i ubranie okrywające ciało. To było niezbęd­ne do życia. - Coś innego było dla niego ważniej­sze. Trudno jest zrozumieć innych...

Brała w obronę brata Mai. Tego, który kochał Idę. Artystę pozbawionego twarzy, który stał się częścią rodziny, ponieważ kochał obie, a z jedną łą­czyły go więzy krwi. Roza nie mogła inaczej. Nie­ważne, jak na to patrzyła, Ville był kimś spoza, a Ailo jednym z nich.

- A więc to jest ta teczka - westchnęła Roza.

- Właśnie ta - potwierdził Ville. Roza zamknęła oczy i pociągnęła za jedną ze zniszczonych, jedwabnych tasiemek utrzymujących razem sztywne okładki. Gdy uniosła powieki, do pokoju wszedł Mattias. Roza dostrzegła, że włosy miał potargane, choć nie było wiatru. Chustkę pod szyją miał rozwiązaną. To nie było do niego podob­ne, zwykle wolał ukrywać blizny na szyi. Nie lubił wystawiać ich na wzrok obcych. Tutaj był Ville, który najwyraźniej je dostrzegł, ale był zbyt dobrze wychowany, by o nie zapytać.

- Na dworze nadal ciepło - rzucił Mattias i prze­jechał dłonią przez włosy, czym je jeszcze bardziej rozczochrał. Zwykle robił to, gdy był zmieszany lub czegoś żałował. Roza pamiętała ten gest po jego zakrapianych nocach spędzonych z kumplami z ko­palni. Wtedy też miał trudności ze spojrzeniem jej w oczy. Wtedy jego dłonie też były niespokojne.

Robił to także w chwilach, gdy pogrążał się w myślach o Raissie. Gdy coś naprowadziło go na jej wspomnienie, nawet wołał ją przez sen. Roza le­żała wówczas obok niego i zastanawiała się, czy on kiedykolwiek wołał ją przez sen, czy mruknął „Ro­za”, gdy Raissa dzieliła z nim łóżko.

Wyglądał po prostu tak, jakby miał z jakiegoś po­wodu wyrzuty sumienia. Jednak Roza uznała, że tu­taj na wyspie nie mógłby zrobić nic złego, i odsu­nęła podejrzenia.

- Ville znalazł wreszcie teczki z pracami Ailo - rzuciła lekkim tonem. Nie mogła wyprosić Mattiasa, mimo że tego chciała najbardziej.

Powinna była być szybsza! Wtedy wiedziałaby, co zawiera ta teczka. Minąłby już jej ten wielki strach i nie byłoby ważne, czy Mattias tu jest, czy nie.

Już wystarczająco wiele razy ją pocieszał.

Nie znosiła, gdy jej dotykał, gdy wiedziała, że ten dotyk wyraża jedynie pocieszenie. Nie był jej oj­cem, a tak się zachowywał. To budziło w niej złość, której się bała. Wiedziała, że on zachowuje dystans z tego samego powodu.

Ze strachu.

- W pierwszej były tylko krajobrazy - powiedzia­ła. Sama słyszała, że ma zmieniony głos. Może była zdenerwowana. Może Mattias wyglądał jak zwykle, a tylko jej oczy chciały zająć się czymś innym niż rysunkami sprzed stu lat.

Mattias ściągnął lekko brwi, gdy ujrzał Villego u stóp Rozy. Wiedział, że oboje się zaprzyjaźnili po śmierci Hugona, ale czasem odnosił wrażenie, że Ville za bardzo się stara być ciągle z Rozą. Niepo­koiło go to. Nikt więcej nie wykorzysta Rozy! Każ­dego, kto będzie próbował, potraktuje zaciśniętymi pięściami. Nieważne, czy to szlachetne czy nie. On nie chce, by Roza cierpiała. Już się wystarczająco wycierpiała.

Swobodnym ruchem Mattias usiadł na oparciu krzesła Rozy. W końcu był jej mężem i jego miej­sce było koło niej.

Bez słowa położył dłoń na dłoni żony i razem otworzyli teczkę. Już sama bez wahania rozchyliła trzy skrzydełka.

- Jego dzieci - powiedziała zdrętwiałymi warga­mi Roza.

Patrzyły na nią dwie twarzyczki dzieci o gładkich, krągłych policzkach. W jakiś sposób wydawały się zbyt dojrzałe. Ich spojrzenia jakby widziały zbyt wiele. Miały oczy dorosłych, którzy wiele przeżyli.

- Raija i Mikkal - dodała Roza. Wiedziała, że po­rusza ustami, ale słowa jakby wynikały z myśli ko­goś innego. Czuła się, jakby Natalia wreszcie wró­ciła, jakby to ona siedziała w jej głowie, wypełniała jej serce i przekazywała swoją wiedzę głosem Rozy. - Dzieci, które Ailo miał z Idą - mówiła dalej. - Dziewczynka podobna do Mikkala, a chłopiec do Raiji. Widzisz to, Mattias?

Uniosła twarz ku mężowi. Oczy miała przepełnio­ne łzami. Mattias pokiwał głową, gdyż dostrzegł to podobieństwo. Z czasem rozpoznawał jej przodków.

- To mała Rai ja umarła jako dziecko - mówiła da­lej Roza. Uświadomiła sobie nagle, co opowiadała jej Natalia. Drzemało to w niej przez te lata, a teraz odżyło, gdy ujrzała szczupłą twarzyczkę chłopca.

Mikkal był bratem Natalii, jej starszym, przyrod­nim bratem. Tym, który nigdy nie odnalazł swego miejsca na ziemi, który cały czas szedł ramię w ra­mię ze swoją siostrą, której nikt poza nim nie wi­dział. W końcu odebrał sobie życie, gdy już nie po­trafił wytrzymać ze swoją tęsknotą za tą, z którą się razem urodził. Natalia mówiła, że nie wiedziała, że w człowieku może się mieścić tyle krwi.

Ten bezgranicznie nieszczęśliwy młody mężczy­zna, który widział swoje życie jako ciężar, którego już nie był w stanie nieść, był kiedyś tym ładnym chłopczykiem.

On był ostatnim potomkiem Ailo. Ta gałąź rodu uschła. Gałąź Mai także, po śmierci Hugona. Gałąź Knuta nie przyniosła dalszych owoców po jego dzie­ciach. O przyrodnim bracie Idy z Rosji nikt nic nie wiedział. Tylko gałąź Idy przyniosła nowe pędy.

Roza odłożyła portrety dzieci. Mogła je jeszcze obejrzeć później.

Pod nimi leżały niezliczone portrety Idy.

- Musiał za nią tęsknić - powiedział Mattias. Rysunek, który leżał pod spodem, sprawił, że wszyscy wstrzymali oddech.

- Boję się za każdym razem, gdy go widzę - przy­znał Ville, śmiejąc się nerwowo. - Może to głupie, ale tak jest. Wolałbym nie spotkać go na ścieżce w ciemnym lesie. Ale jednocześnie rozumiem, dla­czego wybrał życie w odosobnieniu, z dala od wszystkich, wśród drzew. To świadczy o jego wraż­liwości na uczucia innych. Albo była to tylko obro­na. Na pewno się wyróżniał...

Rysunek przedstawiał siedzącego tyłem mężczy­znę patrzącego na siebie w lustrze. Obok niego na stole leżało coś, co przypominało maskę zrobioną ze skóry, z otworami na oczy. Mężczyzna był ele­gancko ubrany. Koszula z niegdyś modnym sztyw­nym kołnierzem, zapięta kamizelka. Jedynie fular był jakby umyślnie niedbale zawiązany pod szyją, tak żeby nie wszystko było przykładne. Ciemne włosy były zaczesane w tył, na czoło opadało tylko jedno nieposłuszne pasmo. Niczego nie ukrywało.

On nie miał brwi ani rzęs. Powiek też prawie nie, z lustra patrzyły ciemne oczy. Nie miał nosa, jedy­nie lekkie wzniesienie z dwiema krzywymi dziurka­mi. Nie miał warg. Usta tworzył poziomy otwór, w którym widniały zęby.

Roza poczuła, jakby jej policzek z bliznami za­płonął ze wstydu. Nie miała nad czym się użalać w porównaniu z tym człowiekiem. Na zewnątrz wyglądał jak potwór. Ona widziała jednak jego ry­sunki, prace w srebrze, jego biżuterię i miała pew­ność, że był najbardziej wrażliwym z jej przodków.

Najbardziej czułym.

- A to musiał być on... przedtem - odezwał się Mattias ochrypłym głosem, kładąc kolejny rysunek na portrecie mężczyzny z maską.

Młody człowiek o szczupłej twarzy i szerokim uśmiechu. Śmiech dosłownie kipiał w jego twarzy. Ciemne, proste brwi nad patrzącymi zawadiacko ocza­mi. Wąski nos. Kanciasto zakończony podbródek.

- Powinien żyć dłużej - stwierdził Ville. - Nieza­leżnie od tego, jak wyglądał. Ten człowiek wyrobił­by sobie imię. Miał takie zdolności, które niewielu są dane. W każdym stuleciu rodzi się niewielu ta­kich jak on!

- Ale wspominany jest z miłością - odparła Ro­za. - To też nie wszystkim jest dane!

Chciała w ten sposób upomnieć Villego. Mattias na pewno usłyszał ostry ton w jej głosie. Uśmiech­nął się, lekko unosząc jeden kącik ust. Gdy się uśmie­chał, wysuwał do przodu usta i nabierał wyglądu nie­zadowolonego dziecka. Jego ciemne, przymrużone oczy błyszczały czymś, czego Roza nie widziała od dawna. Wesołością charakterystyczną dla dawnego Mattiasa. Takiego, którego znała dawno temu.

Czyżby to ona go tak zmieniła?

Stłamsiła?

Była to myśl, od której chciała uciec jak najdalej. Odwrócić się od niej i zapomnieć. Nie musieć przy­znać, że źle na siebie wpływają. Byli małżonkami i mieli trzymać się razem na dobre i złe dni, i już.

- Spójrz na to! - rzucił Mattias, podnosząc kolej­ny rysunek ze stosu na kolanach Rozy i pokazując go jej.

- To o nim mówiliśmy - dodał Ville i przytrzy­mał jeden z rogów rysunku, by się rozprostował.

- To ja - stwierdziła Roza. Ville pokiwał głową.

Mattias nic nie powiedział. Zacisnął tylko usta, za­stanawiając się, czy Hugo Runefelt posiadał arty­styczne uzdolnienia jak inni członkowie jego rodu. Może miał czas wykonać ten rysunek, zanim zacho­rował. Przecież było trochę czasu pomiędzy ich przybyciem na Hailuoto a pogorszeniem stanu jego zdrowia. Może to innego rodzaju wysiłek niż tylko podróż odbił się na jego zdrowiu. Może aż tak bar­dzo zależało mu na tym, by Roza przejęła wyspę.

Bardziej niż im się zdawało.

Jeśli Hugo zadał sobie trudu, by wykonać ten ry­sunek i włożyć go pomiędzy inne szkice z teczki, musiało być coś więcej w tej historii...

- To jestem ja - powtórzyła Roza. - A to misa Knuta. I jest na niej data...

Wiedzieli już, że misa, którą przynieśli z kamien­nego domku w lesie, miała wyryte „1847” pomiędzy innymi wzorami. Widniało przy brzegu, wplecione w prosty wzór, który jakby naśladował prosty haft.

Mattias nadal był przekonany, że to błąd. Miał wyryć „1747” lub „1749”, ostatnia cyfra była niewy­raźna. Co zaś tyczy ósemki, Mattias był pewien, że to błąd. Miała tam być siódemka. Gdy Ailo to za­uważył, było za późno. Gdyby to usiłował popra­wiać, zniszczyłby wzór. I zostawił to tak.

To proste wyjaśnienie.

Mattias mógł sobie wyobrazić, że tego krewnego Rozy z przeszłości to nawet rozbawiło! Rysunki, nawet ten po wypadku, ukazywały go jako mężczy­znę z błyskiem poczucia humoru w oczach. Nawet potem umiał się uśmiechać.

- To ja trzymam misę - powtórzyła Roza.

- Nie mówiłem? - stwierdził Ville.

- Czy jest więcej? - spytała, przeglądając resztę rysunków. Zadrżała i położyła jeden na udzie Mattiasa. Wygładziła go, płacząc.

- Nie! - rzuciła, gdy podniósł dłoń, by otrzeć jej łzy. - Zostaw!

Opuścił rękę.

- Widzisz, kogo to przedstawia? - spytała szeptem. Mattias wpatrzył się w rysunek. Przedstawiał młodziutką kobietę, może szesnastoletnią. Już na pewno nie dziecko, tak jak Roza nie była nim w tym wieku.

Wokół kobiety panowała ciemność, w której da­wało się odróżnić inne postacie ludzkie. Stały za nią, obok niej. Mimo że była tak młoda, wyglądała na najważniejszą osobę wśród tych wszystkich ludzi, których nie znał i nieomal nie odróżniał.

Miała zawadiacką minę. Drobny podbródek wysu­nęła do przodu, spojrzenie zdradzało upór, który Mattias widział niezliczone razy u Rozy. To dziecko, ta kobieta przypominała Rozę. Miała jej oczy i usta, ale włosy były ciemniejsze. Coś w niej wydawało mu się znajome, jednak odsunął tę myśl od siebie.

W objęciach trzymała niemowlę owinięte w jasny kocyk z wyhaftowanym ptakiem.

- To wasz ptak - stwierdził, porównując go do ptaszka wiszącego na rzemyku na szyi Rozy.

- To nie nasz ptak! - poprawiła go Roza. - Nie widzisz? Nasz to kruk, a to jest orzeł. Nie pamię­tasz, Mattias? Naprawdę nie pamiętasz?

Gdy się lepiej przyjrzał, zgodził się, że na kocy­ku widniał orzeł. Dziwna ozdoba jak dla dziecka, pomyślał, ale pewnie miała znaczenie dla tego przodka Rozy.

- Mój sen - wyszeptała. Mattias zmarszczył brwi. Roza miała tyle snów, które mu opowiadała. Niektórych nie pamiętał, ale niektóre nadal stały mu w pamięci. Nie wiedział jed­nak, który ma na myśli.

Nie pamiętał i czuł się, jakby ją zawiódł. Oczeki­wała czegoś po nim, a on ją zawiódł, bo nie pamię­tał każdego słowa, które kiedykolwiek wypowie­działa.

- Znamy się tak długo, moja Rozo... - powiedział tonem usprawiedliwienia.

- To było dawno temu - zapewniła. - Bardzo daw­no. Dopiero co po raz pierwszy dzieliliśmy łoże...

Mattias zamknął oczy. Właśnie ten okres życia chciał wymazać. Nie zdarzyło się wtedy wiele do­brego poza małą Synneve, ale wspomnienie o niej splecione było z bólem, dlatego i do niej nie chciał wracać myślą.

- Pamiętasz, jak mówiłam ci o dziecku, o naszym dziecku, Mattias?

- Pamiętam, że powiedziałaś, że nie chcesz już więcej aniołków - odparł cicho, lekko dotykając jej skroni. Nie zaprotestowała, a Mattias nie posunął się dalej w pieszczotach. Nie chciał jej spłoszyć. Nie chciał zmienić tego wieczoru w coś dla niej jeszcze trudniejszego.

Pomyślał o Liisie i o tym, jak był blisko przysporzenia smutku zarówno Liisie, jak i Rozie. O sobie nie myślał. On się tu nie liczył.

- Pragnęłam naszego dziecka - powiedziała. Było tak, jakby w pokoju znajdowali się tylko oni dwo­je. Ville zmienił się w powietrze. - Pamiętasz mój sen o młodej kobiecie z dzieckiem, w górach?

Zaczął coś sobie przypominać...

- Może się pomyliłam - powiedziała Roza cicho. - Może to nie było nasze dziecko, Mattias, może było moje. Może sen mówił o tej kobiecie, o tym, co ona ma zrobić? Nie widzisz kwiatów, które wkoło niej rosną? Nie widzisz, Mattiasie?

To były lilie. Z ciemnego tła wyrastały lilie i ota­czały kobietę i dziecko.

- To dlatego Hugona nie zdumiało imię mojej córki.

Wpatrzyła się w ciemne, pełne wątpliwości oczy Mattiasa. W niej nie było już wahania. Nie pamięta­ła o tym śnie, dopóki nie ujrzała tego rysunku na po­żółkłym papierze. Nie pamiętała o nim, zanim uro­dziła dzieci. Zapomniała. A śniła go na długo, długo przedtem, zanim ujrzała Seamusa O'Connora.

To on wybrał imiona dla ich dzieci. To Seamus nalegał na imię dla ich córki.

- To moje dziecko - stwierdziła Roza pewnym głosem, odnajdując w młodej kobiecie rysy Fiony, Seamusa, Adama. Nawet Joego. A brwi były iden­tyczne z ciemnymi brwiami Siobhan, córki Fiony. - Nie wiem, jak to możliwe - dodała - ale on sto lat temu narysował Lily. Dorosłą Lily. I nawet wie­dział, jak będzie miała na imię.

- Mylisz się - zaprotestował Mattias. - Istnieje ty­siąc innych wytłumaczeń...

- Daj chociaż jedno! Nie umiał.

- To są na pewno lilie - zgodził się z Rozą Ville.

- To jest Lily - stwierdziła Roza triumfalnie. - Moja Lily. A to jej przyszłość!

11

- A gdzie ta cholerna misa? - spytał Mattias z iry­tacją. Chciał za wszelką cenę zdjąć łuski z oczu Rozy. - Pewnie też jest ważna, skoro miałaś ją od­naleźć. No i przedstawiono cię z nią na rysunku.

- Prawda - odparła.

- Są w niej lukrowane migdały - rzekł Ville. - Sta­ra sowa wypucowała ją, gdy ją przynieśliście z dom­ku, pamiętacie?

Pamiętali.

Ostatniego dnia życia Hugona.

Zapomnieli o niej w czasie tych dni po śmierci gospodarza. Pojawiła się później jako ozdobny po­jemnik na słodką przekąskę. Mar ja twierdziła, że pan Hugo lubił słodycze i dlatego chciała utrzymać zwyczaj, by zawsze było coś słodkiego pod ręką.

- Stoi w holu - Ville zerwał się na nogi. - Przy­niosę ją, to żaden kłopot - zapewnił. - Wiem, gdzie, bo ja też lubię lukrowane migdały. Poza tym z chę­cią dodam sowie coś do roboty. Niech jutro znaj­dzie nową misę do napełnienia! Niech drepcze, to rozrusza jej stare stawy.

- Jesteś okropny, Ville! - zaśmiała się Roza.

- Mam taką nadzieję! - rzucił, wychodząc z bi­blioteki.

- Chcę zabrać te rysunki do domu - powiedziała Roza. - Gdy pojedziemy do domu, chcę je mieć ze sobą. Mieć na własność.

- Sądziłem, że wolisz tu zostać? Roza pokręciła głową.

- Nie - odparła szybko. Spojrzenie przebiegło po przedmiotach znajdujących się w pomieszczeniu. - Nie - powtórzyła. - To nie moje miejsce. Ale pozo­stanę tu na ten rok, który obiecałam Hugonowi. Ja dotrzymuję obietnic.

Jeszcze raz przeglądała rysunki. Nagle dłonie za­trzymały się i wyciągnęła rysunek, którego nie za­uważyli, bo przywarł pod spód innego.

Mattias przełknął ślinę, gdy ujrzał, kogo on przedstawia. Opanował emocje, by Roza niczego po nim nie poznała. Ona zresztą nie widziała nic poza tym rysunkiem.

W tym momencie Mattias zaczął wierzyć, że coś w tym wszystkim musi być. Odrzucił myśl, że to Hugo narysował Rozę. Uwierzył, że wszystkie ry­sunki pochodzą od tego samego, młodego, nie­szczęśliwego mężczyzny, który żył sto lat temu. Przyznał, że ukazywały zarówno jego własne życie, jak i życie i twarze innych, których kochał. I że nie­które z nich pokazywały jeszcze więcej.

Jak portret Rozy.

I może Lily.

I teraz ten.

- Chodź do nas! - usłyszeli serdeczny ton głosu Villego w holu. - Już wieczór. Na dworze nic nie ma do roboty.

- Jest jakieś światło na morzu - odparł głos Liisy. - To chyba łódź. Lubię stać na brzegu i patrzeć na statki...

- To pewnie stara sowa była z wizytą w Oulu u innych sów - stwierdził Ville. - Ja nie stałbym na brzegu i nie czekał na nią. Chodź, jemy słodkie mig­dały, pijemy sherry i oglądamy rysunki.

Nieomal wepchnął Liisę przed sobą do bibliote­ki. Było tak mroczno, że Mattias dostrzegł tylko cień rumieńca na jej okrągłych policzkach. Zauwa­żył, że się przebrała. Suknia była ciemna i tak po­ważna, że chyba tylko mieczem można by rozciąć zapięcie na przedzie. Kołnierzyk dochodził aż do szyi i sprawiał, że jej pyzata twarz wydawała się jeszcze bardziej okrągła. Ciemny kolor powodował, że Liisa wydawała się jeszcze bledsza, a włosy tak jasne, że wręcz pozbawione blasku. Zaczesała je tak mocno do tyłu, że nieomal wyrwała z korzeniami przy skroniach i czole.

Mattiasowi wydało się, że Liisa zrobiła wszystko, co w jej mocy, by wydać się jak najmniej pociąga­jąca. Poczuł niemal potrzebę potrząśnięcia nią, ale przypomniał sobie, że już zrobił wystarczająco wie­le, by wzmocnić jej wiarę w siebie. No i do czego to doprowadziło...

- Rysunki? - spytała, siadając jak najdalej od Mattiasa.

- Właśnie - odparł Ville, przestawiając mały sto­lik bliżej fotela Rozy. - Rysunki, które wykonał krewny Rozy i Hugona. On był artystą. Powtarzam to raz po raz, i nie przestanę. Może widzę to dlate­go, że sam w pewien sposób jestem artystą. Jednak bez takich wspaniałych zdolności jak ten człowiek. On był samoukiem, ale miał świetną kreskę. Szko­da, że nie malował. Powinien był się tego nauczyć. Srebro i ozdoby są na pewno ładne, ale szkoda, że nie można ujrzeć, czego by dokonał z pędzlem w dłoni. Uważam, że ten mały ptak byłby najbar­dziej znanym podpisem w tamtym stuleciu, gdyby ktoś dał temu mężczyźnie pędzel, farby i płótno. Szkoda. Wielka szkoda!

- Jest więcej rysunków? - spytała Liisa. Odważyła się podnieść wzrok na Rozę. Mattias nie utrudniał jej tego, nie patrzył na nią.

- Musiał także mieć wizje z przyszłości - dodał Ville. - Narysował Rozę.

Podał Liisie rysunek przedstawiający Rozę ze srebrną misą. Liisa aż otworzyła usta, przenosząc wzrok z papieru na Rozę i z powrotem.

Tymczasem Ville po prostu odwrócił misę do gó­ry dnem nad stolikiem i lukrowane migdały wysy­pały się z niej niczym brązowy kwiat. Na wierzchu spoczęła serwetka z dna niczym śnieżna kołderka.

- Narysował też Lily jako dorosłą - mówił dalej Ville, stojąc z misą w dłoniach.

Mattias podał Liisie ten rysunek, nie patrząc na nią. Jakże chciał ją prosić, by się nie wstydziła. Chciał powiedzieć, że to wszystko jego wina, a nie jej, że to on wykorzystał chwilę jej słabości... Ale to było niemożliwe. Uderzyło go, że Liisa pewnie nie przyjęłaby jego przeprosin. Niczego by nie zmieni­ły. Liisa nadal będzie ubierać się w swoje zbroje z sukienek, niezależnie od jego argumentów.

- Tak, Lily może tak wyglądać - stwierdziła z za­stanowieniem Liisa.

- Wokół niej rosną lilie - dodała Roza.

- Naprawdę? - spytała Liisa i z zainteresowaniem wpatrzyła się w papier. Nigdy nie widziała lilii, więc chętnie przyjrzy się kwiatom, których imię nosi có­reczka Rozy. - To te?

- Właściwie nazwaliśmy ją po konwaliach - wy­tłumaczyła Roza. - Są o wiele bardziej niepozorne niż lilie.

- Jeśli wyrośnie na taką kobietę, na pewno nie bę­dzie niepozorna - stwierdziła Liisa rzeczowo. - Ale nic dziwnego, po takiej matce!

Zerknęła w stronę szwagierki, która nadal kur­czowo trzymała w dłoniach ten sam rysunek.

- A to kto? - spytała. - Wiecie, kto to jest? Jego ubranie wydaje się współczesne. No, może nie w Alta, ale gdzieś indziej. On nie wygląda na całkiem do­brego człowieka, jakby dziki...

- To ojciec Lily - wyjaśniła Roza. Liisa wpatrzyła się w Rozę. Zapomniała, że nie powinna zbliżać się do Mattiasa, i skoczyła za fotel Rozy, by przyjrzeć się dokładniej. Nawet nie za­uważyła, jak położyła dłoń na ramieniu zarówno Mattiasa, jak i Rozy. Stała pomiędzy nimi, wpatru­jąc się w rysunek spoczywający na kolanach Rozy. Nawet Ville dołączył do nich z ciekawością.

- To przecież niemożliwe! - protestowała Liisa. - Przecież to niemożliwe! Ojciec Lily?

- Przecież wiem, jak wyglądał - ucięła Roza. - To on. Seamus został przedstawiony ubrany w obcisłe, robocze spodnie, czarne buty do konnej jazdy, głę­boko rozpiętą, cienką koszulę i niedbale wiszącą ka­mizelkę. Zsunięty w tył kapelusz odsłaniał wijące się włosy. Roza poczuła przemożną chęć dotknięcia ich... Seamus spoglądał wyzywająco, trzymając tym spojrzeniem na dystans. Twarz miał szczupłą, po­liczki niemal zapadnięte. Prosty, duży nos nad wą­ską górną wargą i pełną dolną. Wyraz twarzy miał poważny, nawet bez swego drapieżnego uśmiechu. Stał w stajni, którą Roza rozpoznała. To stajnia Franka O'Shaughnessy...

- Nadal wygląda niebezpiecznie - zachichotała Liisa, odsuwając się. Uświadomiła sobie, że dotknę­ła Mattiasa! Miała nadzieję, że nie odczytał tego nie­właściwie. Nie czyniłaby mu przecież awansów, gdy w dodatku siedział obok swojej żony! Nie chciała­by, żeby myślał o niej źle.

- Wygląda na mężczyznę, który mógłby zabić w obronie własnej i swoich bliskich - stwierdził Ville po namyśle. - Jest pociągający - dodał, zbierając kosę spojrzenie Mattiasa, przestraszone Liisy i gardłowy śmiech Rozy. - W nonszalancki sposób - sprecyzował.

- To właściwie nie jest dziwne - stwierdziła Liisa, siadając na swoim krześle - że on narysował też jego. Skoro narysował ciebie i Lily, których także nie znał, nic dziwnego, że narysował i jego. Nawet jeśli to cudzoziemiec.

- To jest on - potwierdziła Roza. Zerknęła w stronę Mattiasa, jakby to przede wszystkim jego chciała przekonać. On się nie ode­zwał ani słowem, od kiedy wyciągnęła ten rysunek.

Był przekonany.

To był mężczyzna z jego własnych wizji. Ten, który kazał mu trzymać się z dala od Rozy, mówiąc, że Roza była jego. Tylko jego.

- To jest Seamus O'Connor - oświadczyła Roza. - Ojciec Lily.

- Irlandczyk! - Ville zacmokał językiem i wrzu­cił do ust kilka migdałów. Possał z przyjemnością lukrową polewę i zaraz potem je rozgryzł. - Nic dziwnego, że odebrałem go jako wspaniale nieoswojonego i niemal niebezpiecznego - dodał, zerkając psotnie na Rozę. - A więc, Rozo Samuelsdatter, miałaś także swoją irlandzką przygodę?

Nie odpowiedziała.

- Ale - westchnął Ville - nie będę cię męczył py­taniami, gdy obok ciebie siedzi twój mąż, który też wygląda na dzikiego i niebezpiecznego, choć to nie Irlandczyk. Porozmawiamy o tym innym razem, Rozo. Nie wymkniesz się tak łatwo. Skoro się po­wiedziało „a”, trzeba powiedzieć „b”...

- Dosyć tego! - uciął Mattias.

- Oczywiście - zgodził się szybko Ville i zmienił temat: - Czy nie mieliśmy obejrzeć tej tajemniczej misy? Musi spełnić jakąś misję po tych stu latach. Skoro już dotarła tu z Kengis... - Obrócił ją w dło­niach. - Jest ładna, są tu ptaki i kwiaty. Pewnie się jakoś nazywają, ale ja nigdy nie byłem mocny z bo­taniki. Skakanie po łąkach i górach i zbieranie roś­lin wydawało mi się nudne. Wolę bukiety. Piękne bukiety. Sztukę, jaką stanowi ułożenie kompozycji z delikatnych róż i wspaniałych lilii... - Uśmiechnął się i skłonił lekko w stronę Rozy, jakby to jej chciał przekazać ten komplement. - Może ty lepiej rozpo­znasz te kwiaty, Mattiasie!

Mattias przejął misę i podszedł blisko do jednej z lamp. Znał te kwiaty i znał ich nazwy. Rosły na terenach smaganych ostrymi wiatrami, gdzie nic nie wyciągało się wysoko nad ziemię, bo zostałoby zła­mane. Były to kwiaty i mchy, no i ptaki. Ale ich na­zwy nie przekazywały żadnego przesłania.

- Nic z tego nie rozumiem - rzekł.

- Ale w każdym razie jest ładna - stwierdziła Liisa. - Możesz tam trzymać ciasteczka albo kwiaty...

- Albo lukrowane migdały - podpowiedział Ville, sięgając znowu po przysmak.

- Zaczekajcie! - rzucił Mattias. Przytrzymał misę ukośnie pod lampą. Kiedy ostatnio ją oglądał w kamiennym domku, wnętrze było brudne od wody, w której stały bukieciki fioł­ków. Misa służyła za wazon przez długi czas i dla­tego nikt nie czyścił jej wnętrza. Teraz jednak Marja to zrobiła.

- To nie chodzi o jej powierzchnię - oznajmił - tylko o wnętrze!

Roza odłożyła wreszcie rysunek przedstawiający Seamusa O'Connora i podeszła szybko do Mattiasa. Chwyciła za brzeg misy i nachyliła ją tak, by też zobaczyć wnętrze. Wymienili spojrzenia, ale żadne z nich nie puściło misy.

- To jest mapa - powiedziała Roza.

- To jest mapa - powtórzył za nią Mattias. - W środku tej cholernej misy jest mapa!

Ville i Liisa też chcieli zobaczyć. Stanęli ciasno wokół i starali się coś dostrzec w plątaninie cien­kich linii wewnątrz misy. Wtedy do biblioteki wszedł Pekka i odchrząknął, by zwrócić ich uwagę.

- Przybył tu ktoś - oznajmił na swój sztywny spo­sób, mimo że jego szwedzki miał miękki, fiński ak­cent. - Mówi, że szuka Hugona Runefelta. Nie po­wiedziałem mu, że pan nie żyje.

Roza puściła misę.

- Dobrze, Pekka. Sama mu to powiem. Pewnie to jeden ze znajomych Hugona, do którego nie dotar­ły smutne wieści.

- Nie sądzę - odparł Pekka, zatrzymując Rozę. - Śmiem twierdzić, że ten człowiek jest Norwegiem.

Roza odsunęła go zdecydowanym ruchem na bok i poszła energicznie w stronę holu. Jej niebieska spódnica rozwinęła się przy tym na kształt tulipana.

Tuż przy drzwiach wejściowych, ze zniszczoną skórzaną torbą Wielkiego Samuela u stóp, stał Ole.

Roza zaczęła biec i rzuciła mu się na szyję. Brat zdołał tylko otworzyć ramiona. Czapka, którą trzy­mał w dłoniach, spadła na posadzkę.

- Ole! - zawołała Roza z radością tak głośno, że usłyszeli ją zgromadzeni w bibliotece. Liisa wybieg­ła do holu.

Roza ze współczuciem zauważyła, że szwagierka gorączkowo starała się złagodzić swoją fryzurę. Nie rozumiała, jak w ogóle ona mogła się tak nietwarzowo uczesać.

- Ależ tu jest cholernie ładnie! - stwierdził Ole, rozglądając się wokół. Aż otworzył usta, a oczy przybrały taksujący wyraz jak zawsze, gdy zobaczył coś wartościowego. - Rozumiem, że jest wam tu cał­kiem dobrze - dodał. Nadal nie zauważał Liisy. A i ona nie biegła mu na spotkanie jak Roza.

- Zakładam, że znacie tego człowieka - powie­dział Pekka cicho do Mattiasa. Stali nadal w drzwiach biblioteki.

- To brat mojej żony - wyjaśnił Mattias. - Mąż Liisy. Ole Samuelsen. Wydaje się, że się stęsknił za żoną i dlatego wyruszył w tę długą podróż.

Mattiasowi wydało się, że Pekka oddycha z ulgą.

- A więc nie będzie musiał mieć osobnego poko­ju - stwierdził.

- Nie - odparł Mattias. - Ale może zadbasz o to, by mieli więcej drew w kominku, co, Pekka? Po tak długim rozstaniu nie chcemy przecież, by zmarzli w czasie małżeńskich uścisków, prawda?

Mrugnął porozumiewawczo do Pekki, ale temu jedynie zadrżał kącik ust. Nie lubił aluzji tego ro­dzaju. Ale zauważył, że brat pani Rozy nie okazał swojej dawno nie widzianej żonie zainteresowania, którego można by się spodziewać po młodym mał­żonku z gorącą krwią w żyłach.

- Zaniosę na górę jego bagaż - rzucił. - I dobrze napalę w kominku pokoju pani Liisy.

Zasznurował usta i podnosząc torbę z ziemi, zerk­nął jeszcze raz na przybysza. Wydało mu się, że mło­dy człowiek wygląda na słabego, zbyt ładnego jak na prawdziwego mężczyznę. W czasie tych lat Pekka wi­dział więcej, niżby sobie życzył. Miał nadzieję, że brat pani Rozy nie miał tych grzesznych skłonności co pan Hugo, świeć, Panie, nad jego duszą, i ten Ville. Wystarczy tego na Hailuoto! Miał nadzieję, że przyzwoitość wypełni w końcu te pokoje. Może tyl­ko zaufać siłom wyższym, by tak się stało.

- Co to za typ? - spytał Ole, patrząc za starszym panem, który wspinał się na schody z jego torbą.

- To Pekka - odparła Roza, trzymając pod rękę brata. - Nasz służący. Polubisz go, Ole, on w poło­wie nie jest tak niemiły, na jakiego wygląda.

- Szczerze mówiąc, jest o wiele mniej niemiły niż jego urocza małżonka, Marja - dodał Ville, wyciąga­jąc do Olego prawicę i przedstawiając się. - A ponie­waż jest, oprócz innych dziwnych zadań, naszą ku­charką, uważam, że mam powód, by się obawiać...

- Ville tylko żartuje - wyjaśniła Roza. - Marja to nasz anioł. Nie wiem, jak byśmy sobie tutaj pora­dzili bez niej, więc nie gadaj tak, Ville!

Wzruszył ramionami i posłał Rozie pocałunek.

- Twoje słowo jest dla mnie rozkazem, o pani!

- Jeszcze nie przywitałeś się z Liisą, bracie! - zauwa­żyła Roza i pociągnęła go za sobą przez wielki hol.

Liisa stała nieruchomo niczym lalka o krok od drzwi biblioteki. Wystarczająco blisko, by czuć bez­pieczną obecność Mattiasa. Od czasu, gdy usłyszała okrzyk Rozy, minęło tysiąc chwil. Nowe tysiące chwil upłynęły od czasu, gdy wyszła z biblioteki i ujrzała Olego. W czasie tych tysięcy chwil on ani razu na nią nie spojrzał, a nawet nie poszukał jej spojrzeniem.

Było to niczym uderzenie w twarz.

Porażka trudna do określenia słowami.

On przyjechał.

Ale nie przyjechał do niej.

- Liisa! - powiedział Ole, ale o wiele mniej ser­decznie niż wypowiedział wcześniej imię siostry.

Roza puściła jego ramię i nieomal popchnęła go w stronę Liisy. Zapadła niezręczna cisza, dopóki Ole nie chwycił Liisy za przedramiona i nie pociąg­nął ku sobie. Tylko on zauważył, że Liisa stawiła lekki opór, i to go tak rozzłościło, że pociągnął ją mocniej, na siłę. Nawet przypominało to serdeczny uścisk, zwłaszcza że nikt nie widział wyrazu jego twarzy. Można było sądzić, że pocałunek, który zło­żył na jej ustach, był pełen pasji.

Jedynie Mattias widział jego twarz i znał go na tyle dobrze, by wiedzieć, co o tym sądzić. Olem kie­rowała raczej wściekłość niż pożądanie i Mattias mógł tylko współczuć Liisie, która znosiła twardy uścisk dłoni męża i jego wargi miętoszące jej wargi w brutalnym pocałunku.

Ole puścił ją równie nagle, jak złapał, jednak po­zostawił ramię wokół jej talii. Odwrócił się ku zebra­nym i powiódł po nich spojrzeniem. Szczególnie dłu­go patrzył na Villego. Nie wiedział, co o nim sądzić.

- Gdzie nasz gospodarz? - spytał.

- Hugo nie żyje - odparła Roza.

- Roza jest teraz panią na Hailuoto - dodała Liisa cicho.

Ole zmrużył oczy i zaśmiał się znacząco.

- To co, pomogło ci, że przyjechałaś tu i obejrza­łaś te wspaniałości, prawda? - spytał. - A nie mówi­łem? Wiedziałem, że nie odmówisz, jak przyjdzie co do czego. Kiedy już będziesz wiedziała, na czym stoisz. Nie różnimy się tak bardzo, siostruniu! Ty też doceniasz to, co piękne. I polujesz na zabezpiecze­nie materialne, jak wszyscy inni.

- To nie całkiem tak - odparła. - Przygotuję ci coś do jedzenia - dodała z uśmiechem. - Marja jest dziś w Oulu, a nie będę zawracała głowy Pekce. On nie lubi babskich zajęć.

Ole westchnął.

- Chyba nigdy nie zostaniesz wielką damą, Roza, skoro nie odróżniasz, co należy do państwa, a co do służby!

- Nie popisuj się, Ole - poprosiła cicho. Liisa uwolniła się z objęcia męża i przejechała dłońmi płonące policzki.

- Pomogę Rozie - rzuciła i wybiegła za szwagierką.

- No to zostaliśmy sami mężczyźni! - stwierdził Ville, zacierając dłonie. - Czy mógłbym zapropono­wać sherry na wzmocnienie, w bibliotece? Albo mo­że brandy, skoro Ole podróżuje z tak daleka? Wy­daje mi się, że sherry będzie zbyt słabe, jeśli ma się smak kurzu w ustach i poczuło się zapach Zatoki Botnickiej... Wtedy potrzeba czegoś, co przeczyści gardło! Zdecydowanie polecałbym brandy.

Przeszli do biblioteki, gdzie Ville niezwłocznie ruszył prosto ku stolikowi, na którym stał szereg karafek o różnokolorowej zawartości. Wprawne dłonie dały sobie radę i z karafką, i z kieliszkami z monogramem.

- Kim, u diabła, jest ten typ? - spytał Ole szep­tem, pociągając Mattiasa za sobą w stronę okna. - Wydawało mi się, że nieco zbyt długo patrzył na Liisę. Czy nic niestosownego nie dzieje się pomię­dzy nią a tym wystrojonym paniczykiem? Ją łatwo zagadać, wiesz, na pewno dałaby mu się owinąć ko­ło palca...

Mattias pokręcił głową.

- Nie - powiedział z naciskiem.

- Nie? - zdziwił się Ole. Ville przyżeglował do nich z kieliszkiem w każdej dłoni, oddał im je i uświadomił sobie, jakim spojrze­niem obrzuca go spod ściągniętych brwi Ole. Zamru­gał kilka razy, aż wybuchnął serdecznym śmiechem i musiał przytrzymać się ramienia Mattiasa, bo się za­chwiał. Otarł oczy i mrugnął do Mattiasa.

- Nasz przyjaciel jest zazdrosny, prawda? Mattias zacisnął usta i wziął łyk brandy.

- Chciałbym wypić twoje zdrowie, przyjacielu! - zwrócił się Ville do Olego. - Ale muszę wytłuma­czyć to małe nieporozumienie, zanim przyniosę mój kieliszek.

Ole zacisnął palce wokół swojego kieliszka, któ­rego zawartości jeszcze nie spróbował.

- Twoja mała żonka to porywające stworzenie - powiedział Ville, a niebieskie oczy Olego pociem­niały. - Musi być najmilszą osobą, jaką stworzył do­bry Bóg na tej ziemi. Może ciut zbyt nieśmiała, ale to cecha, którą należy cenić u młodych, cnotliwych mężatek, więc możesz być dumny ze swojej Liisy. Spuszcza oczy, kiedy powinna, mówię ci. A ja ni­gdy nie stanowiłem niebezpieczeństwa dla czci mło­dych kobiet. Nigdy nie uwiodłem niczyjej żony ani, o wstydzie, nawet nie miałem takiego zamiaru!

- Ville był przyjacielem Hugona Runefelta - wtrącił Mattias, by przerwać tę farsę.

- Byłem kochankiem naszego Hugona - dodał Ville, uśmiechnął się ciepło i odwrócił, by nalać so­bie brandy.

- Co to, u diabła, za miejsce? - spytał Ole, wle­wając do ust zawartość całego kieliszka.

- Tak sobie pomyślałem, że będziesz potrzebował dolewki - stwierdził Ville serdecznym tonem. Miał ze sobą karafkę, z której nalał Olemu brandy nie­mal po brzegi. - To normalne, że jesteś przerażony - dodał bez mrugnięcia okiem. - Nie mówi się o ta­kich jak ja. Gdy byłem od ciebie młodszy, nawet nie wiedziałem, że tacy istnieją! Nie wiedziałem, że sam taki jestem. Ze nie jestem w stanie kochać kobiet.

Ole nic nie odpowiedział, połknął tylko trunek jednym haustem.

Mattias poklepał Villego po ramieniu.

- Gratuluję! - rzucił. - Nie spotkałem jeszcze ni­kogo, kto byłby w stanie uciszyć Olego na tak dłu­go bez pobicia go. Ale mogę się założyć, że taki wy­czyn nie powtórzy się przez najbliższe pięć lat.

- Tyle tupnie zostaniemy - rzucił Ole ochrypłym głosem. - Zabieram stąd Liisę jak najszybciej!

12

Ole nadal patrzył podejrzliwie na Villego, mimo że wiedział, jak z nim jest. Jego czujność była tak wyraźna, że Ville zdecydował pójść do siebie. Mrug­nął tylko do Rozy, wychodząc.

- Co, u diabła, robi tu ten mężczyzna? - spytał Ole, zanim nawet Ville zamknął za sobą drzwi. - Je­żeli on jest prawdziwym mężczyzną - dodał z po­gardą. - Że też on mógł powiedzieć z dumą, że był kochankiem Hugona Runefelta!

Roza podeszła do brata od tyłu, potargała mu włosy i objęła.

- Ville został tutaj, bo go o to prosiłam, mój ty Ole.

- Czy ty oszalałaś? - Ole wyrwał się z jej ramion. - Nie rozmawiałeś z nią, Mattias? Jak można pozwolić, by ktoś taki sobie tu chodził? Nie myślicie o dzie­ciach? Wszystko się może z nimi zdarzyć, gdy ktoś ta­ki jest w domu!

- Jedyna osoba, wobec której Ville mógłby być niebezpieczny - powiedziała Roza z uśmiechem - to zacna Mar ja.

- A więc widzisz! - przerwał jej brat. - Kobiety i dzieci! Taki może być niebezpieczny dla kobiet i dzieci! Zabieram stąd Liisę od razu. Gdybyś mia­ła trochę rozsądku, Roza, zabrałabyś dzieci i pojechała z nami. Mattias pojedzie, jeśli ty pojedziesz...

- Serdeczne dzięki! - rzucił Mattias.

- Mar ja umarłaby z czystego żalu - stwierdziła Roza. - Ty i ona myślicie podobnie o Villem, tylko że Mar ja nie sądzi, by Ville był niebezpieczny dla kobiet i dzieci. Uważa, że może być niebezpieczny dla przystojnych mężczyzn. Uważa, że to on uwiódł Hugona...

- Tak, to pewnie przez niego umarł Hugo! Opowiedzieli mu, jak to z nimi było, jednak Ole nie uwierzył tak do końca siostrze i szwagrowi. Uważał, że żartują sobie z niego.

- A co tam w domu? - spytał Mattias. Widział po Liisie, że umiera z chęci dowiedzenia się nowin, ale że boi się zapytać. Ole i Roza byli jednej krwi i nie domyśliliby się tego, zajęci sobą i swoimi sprawami. - Czy to tęsknota pociągnęła cię za nami? - dodał. Chciał zmusić Olego, by chociaż udał, że tęsknił za Liisą. Potrzebowała tego, biedaczka! Mąż nie ofia­rował jej żadnego miłego słowa, od kiedy przybył. Ledwo o nią zahaczał wzrokiem. Nie dotknął jej po­za tym pierwszym uściskiem w holu, którym raczej zaznaczył, że jest jego własnością.

- Mało roboty - rzucił zdawkowo Ole.

- Czyżby opróżnili kopalnię w Raipas? - zażarto­wał Mattias. - Gdy odjeżdżałem, mówili wciąż, że to najbogatsza żyła w Alten Copper Works, a wy­starczyło, bym odjechał na kilka tygodni, to już wy­schła? Może znajdą nową, jeśli wrócę?

- Kopalnia poszła w diabły - rzekł Ole. Powiedział to tak poważnym tonem i z zaciętą miną, że od razu mu uwierzyli. Zwykle Ole robił żarty ze wszystkiego, ale teraz włosy zjeżyły im się na głowach.

- Co się stało? - Roza podeszła do Mattiasa, chwy­ciła jego rękę i ścisnęła, siadając na poręczy jego fo­tela. Teczki ze stuletnimi rysunkami leżały nadal na stoliku, ale nikt nie zwracał teraz na nie uwagi.

- Zawaliła się - wyjaśnił krótko Ole.

- Nie! - wyszeptała Roza.

- Ilu zginęło? - spytał ostrożnie Mattias, starając się przywołać w pamięci twarze tych, którzy tam pracowali. Znał ich wszystkich: Anders i Even. Ole, Simon i John. Per, Hans, Peter i jeszcze kilku. By­ło ich wielu. Większość miała rodziny. Poczuł cię­żar w sercu. Jednocześnie zawstydził się, bo poczuł ulgę, że nie było ich wtedy w domu. Na pewno przyszliby po Rozę i prosili o pomoc. Uścisnął jej drobną dłoń, czując wdzięczność wobec losu. Nie wiedział, czy ona to rozumie, ale jemu trudno było nawet sobie wyobrazić, co tam się mogło dziać.

- Nikt - odparł Ole. Wpatrzyli się w niego z niedowierzaniem.

- W głównym korytarzu? - spytał Mattias. Ole kiwnął głową.

- I mówisz mi, że nikt nie zginął?!

Korytarz główny był podstawową częścią Kopal­ni. Wiązał wszystkie jej części. Wszystkie korytarze dochodziły do głównego, a z niego wszystkie drogi na zewnątrz. I ludzie, i ruda miedzi wydostawały się przez niego. Zawalenie się głównego korytarza od­cięłoby boczne korytarze i zgniotło osoby, które były w głównym. Dla Mattiasa obraz, który sobie wy­obraził, był bardziej przerażający niż ognie piekiel­ne, którymi straszył ksiądz.

Piekła można uniknąć, ale zawaleniu się główne­go korytarza Kopalni żaden człowiek nie umiałby stawić czoła.

- Zawaliło się w nocy - wytłumaczył Ole, uśmie­chając się słabo. - Wszyscy mówią, że Pan Bóg mi­mo wszystko troszczy się o Kopalnię.

- W każdym razie o ludzi - dodała Roza.

- Nie odkopują korytarza? - chciał wiedzieć Mattias. - Przecież to masa roboty! Ludziom wszystko jedno, jakie wożą kamienie...

- Mówią, że oczyszczenie korytarza się nie opłaca - odparł Ole, wzruszając ramionami. - Podobno mieli kopać inny obok i potem przedostać się do starych. Ale to było niepewne, a nie chciało mi się czekać. I tak mieliby dość rąk do pracy po tym zawaleniu.

Mogli to sobie wyobrazić. Zapadła cisza.

- Zostawiłeś zwierzęta pod dobrą opieką? - spy­tała Liisa, unikając jego wzroku. To pytanie było najbliższe temu, które chciała naprawdę zadać: czy dziewczyna imieniem Ingrid nadal rządziła się w jej domu?

- Sprzedałem zwierzęta - rzucił Ole. - Poza Kasztankiem. Czeka w stajni w mieście.

- Sprowadzimy go tu - obiecała Roza. - Pekka się tym zajmie.

- Może nie będzie trzeba - wtrącił Mattias z uśmiesz­kiem. - Ole przecież zaraz wraca. Nie trzeba męczyć konia przeprawą przez morze...

- Chyba z tym zaczekam - oświadczył Ole. Zima w wielu miejscach była blisko.

- A więc sprzedałeś zwierzęta... - powiedziała Liisa.

- Nie mogłem nikogo wynająć, by się nimi zaj­mował - odparł Ole. - Twoi rodzice mają dość swo­jego inwentarza. Zabrakłoby im miejsca w oborze i paszy. Przesyłają wam pozdrowienia. A dla ciebie jest list od twojej matki.

Liisa pokiwała głową. Nie poprosiła, by go jej dał, a Ole nie zaproponował, że go przyniesie.

- A więc sprzedałeś zwierzęta i ruszyłeś w drogę - uśmiechnął się Mattias.

- No i jeszcze zamknąłem dom - dodał Ole tak­że z uśmiechem. Udał, że nie słyszy westchnienia ulgi Liisy.

Mattias i Roza wymienili spojrzenia, ale oni też nie wspomnieli o Ingrid Persdatter. Ole przybył na Hailuoto. Zima zmusi go do pozostania. Nie było tu zbyt wiele zajęć dla niego. Nikt ich nie odwiedzał. Roza zarządzała spuścizną po Hugonie. Ona decy­dowała, kto dostanie coś, a kto nic nie dostanie. Jej brat nie przybył do nieba, mimo że jego własna sio­stra była dziedziczką Hailuoto. Nie podaruje Olemu pieniędzy na hulanki w gospodach Oulu.

Brat Rozy odchylił się na oparcie obitego skórą fotela i założył ręce za głowę. Chłonął wszystko, co dla niego było luksusem. Na rzędy grzbietów ksią­żek nie zwracał większej uwagi, inne przedmioty przyciągały jego uwagę.

- A więc tak wygląda życie w bogactwie? - rzu­cił, by po sekundzie dodać: - Co, u diabła, robicie przez całe dnie? Rozmawiacie o głupstwach z tym paniczykiem? Gonicie starego do roboty? Pijecie słodkie wódki i czytacie grube księgi?

- Coś w tym rodzaju - odparł Mattias z powagą.

- Jest tu cała masa skarbów - dodała Liisa z rów­ną powagą.

- I ja mam w to uwierzyć! I co, chodzicie i oglą­dacie je po kolei?

- Jest tu wiele starych rysunków - powiedziała Roza chłodnym tonem. - Każdy przedmiot zawie­ra część historii naszego rodu, więc nie mów tak!

- Przepraszam! - odparł Ole z uśmiechem. - Nie wiedziałem, że dziedziczka taka wrażliwa!

- Gdy przyjechałeś - wtrącił szybko Mattias - właśnie oglądaliśmy srebrną misę twojego...

- ... brata twojej prapraprababki, Knuta - dokoń­czyła Roza, która domyśliła się, dlaczego Mattias zamilkł.

- Aha - Ole nie wydawał się specjalnie zaintere­sowany. - Czy stary Knut miał dobry smak, czy jak my nie znał się na tym? W końcu pochodził z bied­nej rodziny, tam nie mieli czego kolekcjonować. Nie będę się o nią z tobą bił, siostro. Zatrzymaj ją sobie! Włóż do niej kwiaty albo co.

Mattias zanucił coś pod nosem, wręczając misę Olemu, który wziął ją w ręce i pobieżnie obejrzał.

- Wykonał ją Ailo - wyjaśniła Roza.

- Ładna - stwierdził Ole.

- Knut ją chyba u niego zamówił - dodał Mattias. - Może obejrzysz ją dokładniej, Ole...

Ole zerknął na szwagra. Ściągnął brwi i zaczął oglądać misę. Na zewnątrz, potem w środku. I na­gle twarz rozjaśnił mu blask.

- Widziałeś to? - spytał. Mattias pokiwał głową.

- Rozumiesz, co to jest, Rozo? - spytał Ole siostrę.

- Mapa - odparła, nie dając się porwać zachwyto­wi brata.

- Mapa, mówi! Mój Boże! Wszyscy święci! Jak ty możesz z nią wytrzymać, Mattias? Co za naiwność! Mapa!

- Przecież nie wiemy, gdzie to jest - powiedziała Roza. - To jest mapa, ale nic ponad to nie wiemy. Dla mnie teraz to tylko szkic wewnątrz misy, któ­rą odziedziczyłam po Knucie, przyrodnim bracie mojej prapraprababki, Idy. Uważam, że jest piękna i wartościowa, bo należała do niego. Bo wykonał ją Ailo, który kochał Idę.

- Nie powinnaś mieć prawa do dziedziczenia czegoś takiego - westchnął Ole niemal ze łzami w oczach - bo nawet nie rozumiesz, jaką to ma wartość!

Odstawił misę delikatnie i z nabożeństwem. Liisa przypomniała sobie, że kiedyś dawno Ole tak samo jej dotykał... Zastanawiała się, co się stało z Ingrid Persdatter. Miała nadzieję, że ta jej pierw­sza w życiu służąca nie siedzi teraz w domu, w cią­ży, i że to nie dlatego Ole wybrał się do Finlan­dii. Bo na pewno nie przyjechał tu dla niej, tego była pewna. Zdumiał go rozmach domu i wspania­łości w środku, a więc nie liczył na wiele. Mimo to przyjechał. Liisa wywnioskowała, że Ingrid Persdatter musi być w ciąży i że jej rodzina ma pretensję do Olego. To mogłoby wyjaśnić jego przy­bycie...

- Przecież znasz wszystkie historie, Rozo - odezwał się Ole tonem zadziwiająco pełnym cierpliwości. - Po­myśl! Czego w życiu dokonał Knut? Za co warto go pamiętać? Co dostał w spadku po swoim ojcu?

- Skórzany worek ze szkicem mapy - odparła Ro­za. - Dostał go po ojcu. A on znalazł...

- ... znalazł złoto, które wcześniej znalazł jego oj­ciec! - dokończył triumfalnie Ole. - Czy byłoby moż­liwe, moja rozsądna siostro, że to ta sama mapa, któ­rą ojciec Knuta narysował wewnątrz worka? Czy jest możliwe, że Knut chciał zachować tę mapę jako spa­dek dla swoich potomków? Czy jest możliwe, że ona nadal może zaprowadzić do tej jamy? Wszystkie opowieści przekazują, że ojciec Knuta znalazł jamę, którą potem odnalazł na nowo Knut. Wszystkie opo­wieści mówią, że nie wynieśli całego złota.

W bibliotece zapadła cisza.

- Mattias na pewno o tym pomyślał - stwierdził pewny siebie Ole - choć nie jest całkiem z rodziny. Miał tylko pecha, że ożenił się z tobą, Rozo, ale po­myślał o tym. Prawda?

Mattias pokiwał głową.

- Mam nadzieję, że nie pisnęliście o tym słowa te­mu dziwakowi!

- Ole! - upomniała go Liisa. Zamilkła po jednym spojrzeniu Olego. Pochyliła głowę, a policzki jej zapłonęły. Mattias współczuł jej, ale nie mógł wziąć jej w obronę, bo wydałoby się to dziwne i Olemu, i Rozie.

- Nic o nim nie mówię! - rzucił Ole. - Ale ta spra­wa jego nie dotyczy, tylko rodziny. On nigdy nie postawi nogi w Finnmark - Ole potoczył po nich wzrokiem - chyba że stwierdzi, że jest tam coś cie­kawego...

Nikt nie odpowiedział.

- Co o nim wiecie? Co to za człowiek? Oprócz tego, że taki, o których porządni ludzie nie mówią. To jest karalne, ta jego przypadłość. Nielegalne! Przeszło wam przez myśl, że pod tym dachem trzy­macie przestępcę? Co pomyślą ludzie, gdy zobaczą, że przyjęliście takiego z otwartymi ramionami?

- Ville jest nieszkodliwy - odparła Roza z nacis­kiem. - Nic, co mówisz, Ole, nie zmieni mojego zdania o nim. Ville jest moim przyjacielem. Na pewno nie wygonię go za drzwi.

- Czy on nie ma domu? - dociekał Ole.

- Pochodzi z dobrej rodziny - zapewniła Roza. Tyle dowiedziała się od Marji. Nie dodała jednak reszty, którą ta przekazała jej szeptem. Że rodzina Villego wyparła się go. Zapewnili mu roczną sumę pieniędzy na godne utrzymanie. Do końca życia nie musiał pracować, ale za to zapłacił swoją cenę: ze­rwanie kontaktów z rodziną. Nie życzyli sobie tego.

Ville był wygnańcem. Miał tylko Hugona.

A teraz Roza zadbała o to, by nie był całkiem sam. Została jego przyjacielem.

- Jeśli chcesz tu pozostać, Ole, musisz pogodzić się z obecnością Villego.

Ole wzruszył ramionami.

- Ale nie powinien nic wiedzieć ani o mapie, ani co ona z całą pewnością przedstawia - upierał się.

- To go nie obchodzi - rzuciła Liisa i nie ogląda­jąc się za siebie, wyszła z biblioteki.

Ole uniósł brwi i opróżnił kieliszek.

- Pobiegnę za moją babą - rzucił - bo inaczej jed­no z was będzie mnie prowadziło do łóżka, a tego dorosły mężczyzna nie lubi...

- Co się z nimi stanie? - spytała Roza bezradnie, gdy brat wyszedł.

- To nie nasza sprawa - odparł Mattias. Roza spiorunowała go spojrzeniem.

- To naprawdę nie nasza sprawa! - upierał się Mattias. - Oni muszą sobie z tym sami poradzić. Nie możesz kierować bratem, Rozo. On jest doros­ły i podejmuje własne decyzje.

- Własne, złe decyzje. Nie chcę, by znów ranił Liisę. Już i tak narobił wiele złego. Właściwie to chcia­łabym, by Ville był jednym z nas i żeby zakochał się w Liisie. A wtedy Ole mógłby robić, co chce, z tymi swoimi kobietami!

- Ville jest taki sam jak ty i Liisa - powiedział Mattias ze sztucznie poważną miną, po czym roze­śmiał się i dodał: - Też woli mężczyzn!

- Jak możesz z tego żartować? - spytała Roza z irytacją.

Mattias wzruszył ramionami.

- Może dla mnie to nic dziwnego - odparł. - Mo­że biorę Villego takim, jaki jest. Człowiekiem jak i my. Nie żadnym dziwolągiem.

Roza nie chciała już o tym mówić.

- Powinniśmy iść spać - powiedział. - Ole pewnie od samego rana będzie chciał oglądać te wszystkie wspaniałości. Może pojadę z nim do Oulu po konia. Raczej nie powinien jechać sam z Pekką. A Ville ra­czej nie nadaje się na jego towarzysza podróży...

- Wyśmiewasz się!

- Czy już nigdy nie będziemy się śmiać, Rozo? - spytał cicho.

Stanął za jej fotelem, położył dłonie na jego opar­ciu i ścisnął. Chciał dotknąć Rozy, ale opanował się.

- Tak niedawno umarł Hugo - odparła.

- Przecież go słabo znaliśmy. Nie zamierzam ni­czego udawać przez ten rok, Rozo! Będę się śmiał. Dziś to zrobiłem i pewnie jutro też.

- Często się śmiejesz...

- Może kiedyś pośmiejemy się razem... Nie odpowiedziała.

- Idę się położyć - rzucił Mattias. - Idziesz?

- Zaraz - odparła Roza, pozostając na miejscu.

Nie naciskał jej. Siedziała, sztywno wyprostowa­na i niedostępna. W wielkim fotelu wydawała się mała i samotna.

Może się tak czuła.

Już sam nie wiedział. W obecności innych ludzi potrafili okazywać sobie nawzajem uwagę i czułość. Ale gdy byli sami, oddalali się od siebie.

Ona trzymała go na dystans.

A on jej nie dotykał.

Spełniał wymagania postawione mu przez męż­czyznę ze snu dawno, dawno temu. Gdy on i Roza wzięli ślub.

Ten mężczyzna zakazał mu dotykania Rozy. Ale Mattias Mattiassen nie wierzył słowom ludzi ze snu. Tamtej nocy wziął Rozę w ramiona. Pragnął jej i o mało nie przypłacił tego życiem.

Roza kładła na niego dłonie przez całe tygodnie. Według niego to ona go ocaliła. Gdyby nie ona, je­go żądza kosztowałaby go życie.

Potem już nie wyciągał do niej rąk w nocy. Trwa­ło to już trzy lata, ale wytrzymał.

Okazywał jej szacunek.

Dziś wieczorem zobaczył portret mężczyzny ze snu. Roza potwierdziła przed wszystkimi, kim on jest.

Seamus O'Connor.

Ojciec Lily. Mężczyzna, którego Roza kochała ponad wszystko.

Nie żył, ale Mattias nadal przestrzegał jego zakazu.

Teraz Roza siedziała w bibliotece i pewnie płaka­ła nad portretem Seamusa.

Mattias próbował o tym nie myśleć, ale było mu trudno. Długo leżał, nie śpiąc. Ale Roza nie przy­szła do ich wspólnego łóżka, kiedy jeszcze miał otwarte oczy.

13

Gdy Mattias się obudził, Rozy nadal nie było w łóżku. Rozjaśniało się. Zaraz pewnie wstanie Marja do codziennych zajęć i niedługo w pokoiku obok obudzą się dzieci.

Wstał i naciągnął spodnie. W nocy paliło się ży­wo na kominku. Był to pewnie odwet Pekki. Stary najwidoczniej uważał, że Mattias i Roza także po­trzebują dobrze ogrzanej sypialni, a nie tylko Ole i Liisa po długim rozstaniu. Może Pekka dostrzegł to, co tak skrzętnie ukrywali.

Żadne drzwi w tym domu nie skrzypiały. To tak­że można było zawdzięczać Pekce. Przychodził i oliwił zawiasy, gdy tylko zaczynały wydawać naj­mniejszy odgłos. Trzeszczały jedynie niektóre klep­ki w podłodze, ale Mattias już wiedział, które, i mógł poruszać się bezszelestnie.

Roza siedziała skulona w fotelu w bibliotece z dło­nią zaciśniętą na portrecie Seamusa O'Connora.

Wokół panowała ciemność. Wszystkie lampy by­ły zgaszone i Mattias był pewien, że tego nie zrobi­ła Roza, tylko Pekka. Zastanowił się, co stary mógł sobie pomyśleć.

Niewątpliwie Marja i Pekka widzieli różne rze­czy w czasie swojej służby na Hailuoto, ale Mattias wiedział, że nie uważali, by rodzina z Norwegii ja­koś polepszyła ten obraz.

Zaniósł Rozę na górę razem z rysunkiem. Nie sta­rał się go uwolnić z uścisku. Nawet wolał, by się tak obudziła. Może wtedy uda im się porozmawiać o tym, który stał pomiędzy nimi.

Gdy światło poranka przechodziło w dzień, Mattias leżał obok Rozy i patrzył na nią. Tylko wtedy nie protestowała. W ciągu dnia rzadko siedziała spo­kojnie i nigdy nie lubiła, by ktokolwiek na dłużej zatrzymywał na niej spojrzenie.

Mattias wspominał, co poczuł, gdy Roza powró­ciła nagle po tylu latach, gdy wszyscy myśleli, że już jej nigdy nie zobaczą. Potraktował to jako znak z niebios. Roza, z rudowłosą córeczką w ramionach, weszła w jego życie, dając im obojgu nową szansę. Szansę na pozostanie razem na zawsze.

Już wtedy całkiem zapomniał o Raissie. Teraz też z trudem ją przywoływał z pamięci. Musiał uważnie studiować rysy twarzy syna, by ją sobie przypomnieć.

Teraz czuł coś na poważnie. Może był głupcem, ale znów pokochał Rozę. W inny sposób niż po­przednim razem. Bardziej bolesny, i to nie tylko dla­tego, że nie mógł obcować z nią tak, jak powinien mąż ze swoją żoną.

To miało głębszy wydźwięk.

Był głupcem.

I ten głupiec czekał, aż Roza się obudzi.

Nadal był wczesny ranek, gdy wreszcie przeciąg­nęła się, wypuszczając z dłoni kartkę papieru, któ­ra spadła niezauważona na podłogę.

- Jak tu wróciłam? - spytała, nadal otumaniona snem.

- Przyniosłem cię - odparł Mattias. Stał niczym cień pomiędzy nią a oknem.

Roza zamknęła oczy, starając się przypomnieć sobie wczorajszy wieczór. Tyle się wydarzyło. Zna­leźli teczki z rysunkami, odczytali znaczenie srebr­nej misy, no i przyjechał Ole.

- Zasnęłam - stwierdziła. - Miałam posiedzieć tyl­ko chwilę. Nie chciałam tam zostać. Zapomniałam o lampach...

- Lampy były zgaszone - odparł. - Jesteś panią większego domu niż w Alta, kochana. Tutaj inni ro­bią to za ciebie. Powinnaś się do tego przyzwyczaić, jeszcze przed tobą wiele dni z tego jednego roku.

Była panią o wiele większego domu niż tu. Miała po dziesięciu niewolników na każdy palec dłoni. Gdy­by była zmuszona, potrafiłaby kierować Favourite na własną rękę. Nie potrzebowałaby mężczyzny u swe­go boku ani rodziny Seamusa. Jej pracownicy dosta­waliby wypłatę i nie musieliby nosić łańcuchów.

- To był intensywny dzień - dodał Mattias.

- Przerysowałam tę mapę - przypomniała sobie i usiadła. - Włożyłam cienki papier do środka i ołów­kiem odrysowałam kreski. Znalazłeś ten papier?

Nie czekając na jego odpowiedź, Roza wyskoczy­ła z łóżka i wybiegła za drzwi. Nie zatrzymywał jej.

- Nie - rzucił cicho w ślad za nią. - Nie znala­złem żadnej mapy, tylko portret tego, z którym oboje dzielimy łoże.

Ole na równi z Rozą zapalił się do przerysowanej mapy, ale starał się ukryć swoje uczucia przed Villem, by ten nie zrozumiał, ile to może być warte.

- Powinnaś to odrysować porządnie, siostro - po­wiedział.

Siedzieli przy śniadaniu. Ole podpatrywał Villego i zaczął tak dobrze naśladować jego maniery, że wydawało się, że wyssał je z mlekiem matki.

Mattias obserwował brata i siostrę siedzących obok siebie przy stole. Nie tylko ich niebieskie oczy zdradzały, że są rodzeństwem. Oboje należeli do lu­dzi, którzy zawsze przetrwają, nawet w trudnej sy­tuacji. Niewiele osób można by uznać za bardziej uczynne i serdeczne niż Roza i Ole, ale posiadali oni także zdolność do zdystansowania się i zacho­wania obojętności. W ostatecznym rozrachunku li­czyli się dla nich tylko oni sami.

Liisa nie miała blasku w oczach. Była tak samo smutna, jak od czasu, gdy Ole odzyskał wzrok. Mattias przeklął Olego w duchu.

Niech diabli wezmą tego wiecznego chłopca, któ­ry nie wie, co posiada! Który nie chce poznać praw­dziwego skarbu, który ma tak blisko! Każdy zauwa­ża złoto, błyszczące i skrzące się w słońcu. Jednak do rozpoznania prawdziwych wartości potrzeba lu­dzi o głębokiej duszy. Liisa była więcej warta niż ja­kakolwiek kobieta, którą Ole w życiu obejmował, a ten cholernik tego nie rozumiał!

- Mieliśmy się zająć moim koniem - powiedział Ole, gdy skończyli śniadanie.

Mattias pokiwał głową. Już omówił to z Pekką.

- Pojadę z tobą - rzucił.

N i e zdążył porozmawiać z Rozą, ale poczeka. Jak zawsze sprawy dotyczące jego mogły poczekać...

Coś pociągnęło mnie do kamiennego domku. Dzień był długi i poniekąd pusty. Nie wiem, dlacze­go. Może oczekiwałam czegoś więcej po teczkach pełnych rysunków.

Nie rozumiem ich.

Nigdy nie pojmę, jakim cudem on mógł nas wi­dzieć aż tak wyraźnie.

Najdziwniejsze było to, że widział Seamusa.

Mattias nic o tym nie wspomniał. Rysunek leżał na podłodze obok łóżka, czyli pewnie trzymałam go w dłoni, gdy Mattias znalazł mnie w bibliotece i za­niósł na górę.

Tak naprawdę nie wiem, co on o tym myśli. Czy w ogóle myśli o Seamusie. Pewnie równie rzadko, jak o Raissie. Kiedyś kochał ją gorąco. Pewnie coś z tego uczucia nadał w nim się tli.

Czasami wpatruje się w Mattiego i wyraźnie wi­dać, że myśli wtedy o niej. Szuka jej rysów w twarzy syna. Ja wtedy łapię się na tym, że robię to samo. Ale nie uważam, że Matti jest do niej podobny. Ma w so­bie wiele z Mattiasa. Powinien być równie ładny jak ojciec, gdy dorośnie.

Ładny.

Dziwnie tak myśleć o Mattiasie. Nigdy wcześniej tak nie myślałam.

Budził we mnie podniecenie i poczucie bezpie­czeństwa.

Wiem, że to niemożliwa mieszanka, ale dla mnie Mattias zawsze taki był. A najbardziej był mężczy­zną dającym bezpieczeństwo.

Nie umiem tego wytłumaczyć, ale także dawał mi uczucie... że jestem kochana.

Jedynie Seamus dawał mi to bardziej odczuć. By­łam kochana, ale nie miałam poczucia bezpieczeństwa.

Mattias mi to daje.

A jednocześnie odrzuca.

Tak, jak ja odrzucam jego.

Nie pamiętam, które z nas to rozpoczęło. To sza­leństwo! Możliwe, że ja ranie go równie mocno, jak on mnie. Nie pytam go, bo w ten sposób osłabiła­bym moją władzę.

... władzę, by go ranić...

Nikt nie będzie mnie tak kochał, bym go nie mogła zranić.

Może to beznadziejna myśl, ale moja. Dojrzewa­ła przez lata. Długo o nią dbałam.

Wzięłam ze sobą do kamiennego domku obie teczki. Ville stwierdził, że jestem nieodpowiedzial­na. Że to są nieocenione skarby, które z latami na­biorą więcej wartości niż cokolwiek, co znajduje się w domu. Powiedział, że jestem lekkomyślną kobie­tą, której przyszło do głowy, by przechowywać skar­by w chłodnym i wilgotnym domku, w którym nikt nie mieszka przez trzysta sześćdziesiąt dni w roku.

Gdy wrócę, pewnie będzie mnie błagał, bym wy­baczyła mu nieodpowiednie słowa, ale na pewno nie zmieni zdania. W Villem jest wiele dobrego, tylko nie każdy to dostrzega.

Coś we mnie pragnie schować portret Seamusa do jednej z szuflad w moim pokoju, ale opieram się tej pokusie.

Wczoraj zdarzył się cud.

Nigdy nie sądziłam, że zdołam ujrzeć go ponow­nie inaczej niż we wspomnieniach czy snach.

A ujrzałam go rysowanego cienką kreską na po­żółkłym papierze. Był dokładnie taki sam, jakim go znałam. Bo Seamus był poważny.

Potrzebuję spędzić z nim samotnie choć godzinę. Pragnę wpatrzyć się w ten portret i wbić jeszcze do­kładniej jego rysy w pamięć. Chciałam, by stał się dla mnie rzeczywisty. Minęły już lata i jego obraz zaczął blaknąć. To normalne, ale jego nie wolno mi zapomnieć. Jego muszę pamiętać.

Spoczywa na mnie obowiązek opowiedzenia Lily o jej ojcu. Powinna poznać przekaz o nim, gdy do­rośnie. O'Connorowie będą jej rodziną na równi z na­szą. Dlatego muszę zachować w pamięci jego portret.

Ale nie chcę go trzymać w domu, w którym mieszkam. Dlatego zostawiam tu teczki. Nie wiem także, czy zabiorę je do Norwegii, gdy wyruszymy przyszłą jesienią.

W pewien sposób winna jestem Lily, by je wziąć. Tego pragnął też Hugo. Chciał, bym zaopiekowała się wszystkim, także wyspą.

Zawiodę jego oczekiwania, lecz postaram się zro­bić tak, by było jak najlepiej.

Lily powinna móc zobaczyć, jak wyglądał jej ojciec, skoro to jest możliwe. A może jest to całkiem złe?

Nie chcę robić z Seamusa anioła czy bohatera, którym zdecydowanie nie był. Ale ten rysunek pokazuje go z tej najlepszej strony. Jest taki spokojny i pełen ciepła. Dosłownie czuć jego czar. Jeśli Lily mnie przy­pomina, też to zauważy i potem straci całe życie na szukanie kogoś podobnego do jej wspaniałego ojca.

Seamus nie był żadnym bohaterem.

Był mężczyzną.

Obiecał mi, że zawsze będzie ze mną i że się bę­dzie mną opiekował tak, by nikt mnie nie skrzyw­dził. Długo w to wierzyłam.

Także po jego śmierci.

Teraz pozostawię go wśród umarłych. Dzielili­śmy najpiękniejsze chwile w życiu, ale to nie zna­czy, że nie ma spoczywać w spokoju.

Nieżyjący są dla nieżyjących.

A żywi dla żywych.

- Roza poszła do kamiennego domku - powie­działa Liisa, nie patrząc na Mattiasa, by Ole nicze­go nie mógł nawet podejrzewać. Ale Ole był ślepy i głuchy, jeśli chodziło o nią.

- Wzięła ze sobą teczki! - oświadczył Ville. - Po­wiedziałem jej, że niszczy skarby sztuki, których nie obejmuje swoim prostym umysłem, ale mnie nie posłuchała. Nie mam pojęcia, jak możesz wytrzy­mać z tak upartą kobietą, Mattias!

- Nie ciebie pierwszego to dziwi - stwierdził Ole ze śmiechem. - A ponieważ większość ludzi ma oczy na swoim miejscu, to widzi, że ona nie jest żad­ną pięknością. Dlatego uważają, że Roza zauroczy­ła biednego Mattiasa...

- Czy ty nigdy nie możesz milczeć? - spytała Liisa zrezygnowanym tonem.

- Czarownica? - Ville zacmokał językiem. - Ni­gdy bym nie przypuszczał, że nasza Roza ma tak złą reputację. Zasługuje na nią? Próbuje wystraszyć naiwniaków, którzy wierzą w takie głupstwa?

Nawet Liisa się zaśmiała.

- Idę do niej - rzucił Mattias, ale nikt go nie słyszał.

- Zawsze znajduję cię w krześle, samotną - po­wiedział Mattias, wchodząc do małego saloniku w małym domku. Już z daleka zauważył dym idący z komina. Poza tym trudno było dostrzec dom, tak dobrze ukryty był w lesie. Nawet teraz, jesienią, gdy drzewa stały nagie.

- Tym razem nie śpię - odparła. Mattias zdjął kurtkę. Wewnątrz było całkiem ciepło.

- Powinienem ci podziękować za drobne przy­jemności - rzucił lekkim tonem. - Ville mówi, że w swojej niewiedzy niszczysz skarby kultury. We­dług mnie on już cię nie uwielbia, kochanie.

- Nie potrzebuję jego uwielbienia - odparła. Mattias przykucnął przed nią i objął jej dłonie swoimi.

- A co z nim? - spytał poważnym tonem. - Co z ojcem Lily?

- On nie żyje - Roza przytrzymała spojrzenie brązowoczarnych oczu męża. - Seamus nie żyje już od kil­ku lat, Mattiasie. Tak, jak Raissa. Nie możemy za ni­mi tęsknić przez resztę życia. To nie byłoby słuszne.

- Tak - zgodził się. - Nie byłoby.

- Dlaczego nie chcesz mnie dotykać, Mattiasie? Tak naprawdę dotykać?

- Chcę - odparł nagle ochrypłym głosem. - Ale nie wiem, czy mam odwagę.

- Jeżeli nadal myślisz o tamtym razie - szepnęła - to się już nie powinno wydarzyć.

Uśmiechnął się lekko.

- Sądziłem, że nikogo nie potrzebujesz, Rozo.

- Nie potrzebuję nikogo - odparła z ogniem - tyl­ko ciebie!

Mattias uniósł do ust jej dłonie i pocałował każ­dą po kolei. Ciepły oddech owionął jej skórę, suche wargi łaskotały.

- Stałeś na pokładzie - stwierdziła, dotykając ostrożnie jego ust.

Uśmiechnął się.

- Wiatr jest już zimny - dodała. - Skóra ci popę­kała. Musisz lepiej o siebie dbać.

Zaśmiał się.

- Nie wiedziałem, że stan mojego zdrowia ma dla ciebie jakieś znaczenie. Nie wiedziałem, że będę cię dziś całował...

- Jeszcze tego nie zrobiłeś - rzuciła od niechcenia.

- Jeszcze nie - odparł Mattias, podnosząc się. Po­woli pociągnął ją ku sobie. Jego dłonie opuściły się po jej szczupłych ramionach na plecy. Nie spieszył się. Nadal czaiło się w nim echo dawnego lęku.

Jego usta nakryły jej usta. Językiem rozchylił jej wargi i pocałował tak, jak o tym marzył, lecz nie śmiał.

Nic się nie wydarzyło.

Nie rozbolały go skronie. Jego krew go nie zdra­dziła. Serce nie pękło.

Nic się nie wydarzyło!

Nic poza tym, że jego pożądanie zapłonęło czy­stym ogniem.

- Ten domek ma wiele smutku w ścianach - po­wiedział cicho. - Wypełnijmy go czymś innym!

- Mmmm - zamruczała w odpowiedzi Roza, od­powiadając gwałtownie na jego pocałunek i rozpi­nając równie gwałtownie guziki jego koszuli. - Za­cznijmy od tego pokoju!

- Twoje życzenie jest dla mnie rozkazem, o pani - odparł z uśmiechem. - To ty rządzisz na tej wyspie, Rozo...

Osunęli się w uścisku na podłogę. Była twarda i chłodna, ale nie zauważyli tego. Przesiąknięte smutkiem ściany kamiennego domku zyskały nowy blask. Blask miłości.

Był to dopiero początek ich roku na Hailuoto.

1* Według Biblii Tysiąclecia, wyd. trzecie poprawione. Poznań - Warszawa 1990.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Pedersen Bente Roza znad fiordów 16 Dziedziczka
Pedersen Bente Roza znad Fiordów 13 Pożegnanie rtf
Pedersen Bente Roza znad Fiordów 15 Echo przeszłości rtf
Pedersen Bente Roza znad Fiordów 17 Pora kruków rtf
Pedersen Bente Roza znad fiordów 07 Nadzieja
Pedersen Bente Roza znad fiordów 12 Diabelski taniec
Pedersen Bente Roza znad Fiordów 22 Płomienie w nocy
Pedersen Bente Roza znad Fiordów 19 Pokrewne dusze
Pedersen Bente Roza znad fiordów 01 Uwiedziona
Pedersen Bente Roza znad Fiordów 02 Najsłabsze ogniwo
Pedersen Bente Roza znad fiordów 06 Roza z Anglii
Pedersen Bente Roza znad fiordów 15 Echo przeszłości
Pedersen Bente Roza znad Fiordów 11 Droga Łez
Pedersen Bente Roza znad Fiordów 04 Cień czarownicy
Pedersen Bente Roza znad Fiordów 01 Uwiedziona
Pedersen Bente Roza znad fiordów 03 Czarodziejskie więzy
Pedersen Bente Roza znad Fiordów 04 Cień czarownicy
Pedersen Bente Roza znad Fiordów 21 Czarny łabędź
Pedersen Bente Roza znad fiordów 17 Pora kruków

więcej podobnych podstron