Pedersen Bente
Roza znad Fiordów 21
Czarny łabędź
Roza nie widziała kobiet równie pięknej jak Monique Jordan. Okazuje się jednak , że
jej olśniewający uśmiech i ciemne oczy skrywają straszną tajemnicę. "Strzeż się
obcych"- ostrzega Rozę brat. Czy to tylko gorące noce w Georgii pobudzają
wyobraźnię Rozy, czy też znów została pochwycona w sieć zła igrającego z nią już w
przeszłości?
Rozdział 1
„Miałaś mi dać syna i dałaś mi syna. Miałaś urodzić córkę i urodziłaś córkę. Przyczyniłaś
się do przedłużenia rodu, dwóch jego gałęzi. Rosie, jesteś pramatką tych dwóch rodów,
które z czasem nabiorą siły i rozrosną się bujnie. Mój syn pod obcym niebem, pod innymi
gwiazdami podejmie marzenia, dla których żyłem. Twoja córka zbierze gwiezdny pył tam,
gdzie inni nawet nie dostrzegą blasku. Nie żyliśmy na darmo, Rosie, ty i ja. Tchnęliśmy
życie w oba te rody. Stworzyliśmy nowe ogniwa. Wszystko to wyrosło z naszej miłości..."
Powiedział to naprawdę, a może tylko jej się śniło. Nieważne. Istotne, że tak właśnie
myślał.
Roza wzdrygnęła się, mimo że siedziała otulona ciepłym szalem. Późny wrzesień to tutaj,
w Georgii, zaledwie zapowiedź jesieni. Nie przestawało jej to dziwić, choć łatwo
przywykła znów do ciepła. Nie pamięta, by o tej porze roku w Norwegii nie marzła po
zapadnięciu zmroku. Czuła, że należy do tego miejsca, że z pewnością za nim tęskniła.
Ogarniało ją zdumienie, że w ogóle mogła o tym zapomnieć, i nie pojmowała, że stąd
wyjechała.
Sny zdawały się takie odległe.
Nie zamierzała zostać tu długo. Zależało jej jedynie, by porozmawiać z nim raz jeszcze.
Przez wszystkie minione lata wierzyła, że jest blisko niego bez względu na to w jakim
rejonie świata przebywa, teraz jednak uświadomiła sobie, że się myliła tak w tej, jak i w
innej kwestii. To tu jest najbliżej niego, przy skromnym nagrobku z wyrytym nazwiskiem
męża. Dotknęła opuszkami palców inskrypcji i w mroku odczytała:
Seamus Michael O'Connor 1811-1843
Niektórzy pewnie sądzą, że zmarnował życie.
Powinna wziąć ze sobą lampę, ale przecież nie myślała, że tak się tu zasiedzi. Świetlny
krąg latarni przed wejściem do budynku rezydencji, sięga tylko do dębów, niebawem
jednak na niebie rozbłysną gwiazdy i wąski sierp księżyca, jakoś więc odnajdzie ścieżkę
do domu. Zresztą domownicy wiedzą, dokąd poszła. Wiedzą i chyba rozumieją, skoro
pozostawili ją w spokoju.
- Pozwól jej tam posiedzieć! - poprosiła Bridget, kiedy Joe zapaliwszy knot, umocował z
powrotem klosz lampy.
Ciemnowłosy szwagier Rozy pokręcił głową i spojrzawszy ponuro, odparł:
- Nie mogę.
-Ale ona musi przeżyć sama tę żałobę - rzekł Paddy ze zwykłym sobie spokojem, a w jego
głosie pobrzmiewała troska o Rozę. Obserwował czujnie młodszego brata. Nie miał w
zwyczaju
używać podniosłych słów, ale jako najstarszy z Ó'Connorów, tych, którzy pozostali przy
życiu, bardzo się troszczył o najbliższych.
- A wydawało się, że już się pogodziła ze stratą Seamusa - westchnęła Bridget i odgarnęła
poczerwieniałą dłonią falujące włosy o barwie miedzi. Wprawdzie jest teraz wielką panią,
ale każdy kąt wielkiego domu sprząta sama. Sama też pierze ubrania i gotuje. Tylko przy
pieczeniu korzysta z pomocy innych. Bridget nigdy nie będzie miała alabastrowych dłoni,
tak jak córki i żony właścicieli plantacji, zresztą wcale tego nie pragnie.
- Wkrótce minie sześć lat. Jak długo można rozpaczać? Jak długo trwa żałoba?
- Nie macie o tym pojęcia - odparł ostro Joe. -A ja, i owszem. Dlatego pójdę do niej. Oboje
z Rosie wiemy, co znaczy ból po stracie bliskiej osoby.
- Seamus był także moim bratem! - przerwał mu Paddy urażony, a zarazem nieco
zagniewany. Przecież i on stracił wielu członków rodziny, a mimo to nie twierdzi, że jako
jedyny rozumie, co to żałoba.
- Seamus był jej mężem, tak jak Jenny była moją żoną. Nic nie wiecie... - oznajmił Joe i
odwrócił się do nich plecami.
-A jego co znów ugryzło? - zapytał Paddy zrezygnowany, nasłuchując kroków Joego w
holu. Po chwili rozległ się trzask.
Joe obchodził się z ciężkimi, dębowymi drzwiami wejściowymi bez żadnego
poszanowania, jakby to były jakieś liche, powykrzywiane i ledwie trzymające się na
zawiasach drzwi do chaty, której nie warto zamykać. Nie przywiązywał wagi do
wartości materialnych i bogactwo w niczym go nie zmieniło.
- Nigdy go nie rozumiałem - westchnął Paddy. - Żadnego z nich, Joego, Adama czy
Seamusa... Seana też nie. Lubili ryzyko i żyli na krawędzi. Joe nadal wiedzie tak
ryzykowne życie, choć nie ma ku temu żadnego powodu. Posiada przecież wszystko. Nie
pojmuję tego.
- Stracił Jenny i dzieci, Paddy - wyjaśniła Bridget. - Jenny, Nicky'ego i Denise. To wiele
zmienia.
-Wiem! Rozumiem, nawet jeśli Joe myśli, że jest inaczej.
- A może rzeczywiście nie jesteśmy w stanie pojąć głębi tego bólu, Paddy? Może trzeba
samemu coś takiego przeżyć, by zrozumieć. Tych dwoje zapewne pomaga sobie nawzajem
- uznała Bridget. -Pozwólmy im razem opłakiwać bliskich.
Ole przyglądał się im bez słowa. O'Connorowie. Zdawało mu się, że są wytworem fantazji
Rozy. Byłoby łatwiej, gdyby rzeczywiście tak było.
Tymczasem w Liverpoolu Roza wróciła na pokład statku i poprosiła brata nieoczekiwanie,
by pomógł spakować wszystkie należące do nich rzeczy. Razem z ciemnowłosym
mężczyzną, który jej towarzyszył, uczynił posłusznie to, co mu kazała, a potem zanieśli
dzieci do powozu, czekającego na nabrzeżu. Odjechali z portu, nim Ole się zorientował, o
co właściwie chodzi, i pojął, kim jest nieznajomy. Klucząc pomiędzy ulicami i zaułkami
największego miasta, jakie widział w swym życiu, dotarli do hotelu.
Joe O'Connor, brat ojca Lily, a szwagier Rozy,
był dla niej może nawet kimś więcej, sądząc po łączącej ich zażyłości. Ole był niemal
zazdrosny o tę bliskość. Roza traktowała Joego jak brata i zdawało się, że mają ze sobą
więcej wspólnego niż Roza i Ole. Czuł się podwójnie odtrącony, ponieważ język, którego
nie rozumiał, stwarzał dodatkowy dystans.
Przepłynąwszy ocean, zobaczył jeszcze wiele miast, ale nie dawał po sobie poznać, gdy go
coś dziwiło.
U celu sytuacja nie uległa zmianie. Ole wyłapywał w rozmowie może co dziesiąte znajome
słowo, mógł się więc jedynie domyślać, o czym mówią krewni Rozy. Teraz też
przypuszczał, że sprzeczali się między sobą, wspominali coś o rodzinie Joego
i o ojcu Lily. Takie przynajmniej odniósł wrażenie. Takie sytuacje nie były mu obce, w
jego własnej rodzinie nie brakowało też konfliktów.
W samym centrum zdarzeń znajdowała się Roza, którą tutaj nazywano Rosie, a on był od
niej zależny. Nawet dzieci mówiły lepiej od niego po angielsku. On zanim coś wydukał,
długo się namyślał i nikt nie miał cierpliwości czekać, aż uda mu się sklecić jakieś zdanie.
Tolerowali go uprzejmie tylko dlatego, że jest bratem Rozy, nikt jednak nie przejawiał
chęci, by go bliżej poznać. Ole żałował, że wyjechał z Kafjorden, gdzie wszyscy wiedzieli,
kim jest. Tam nie czekał spragniony, by ktoś do niego otworzył usta, tam często sam
inicjował rozmowy. To prawda, że bogaci mieszkańcy The House spoglądali na niego z
wyższością, ale wielu innych uważało, że Samuelsborg, które stanowiło jego własność,
jest całkiem sporym gospodarstwem.
Zastanawiał się, dlaczego Roza nigdy mu nie opowiadała o Georgii. Ciekawiło go, co
myślała, gdy przechwalał się przed nią odnowionym i rozbudowanym domem i snuł plany
upraw. Albo kiedy Mattias rozpromieniony rozprawiał o swej parceli w Altada-len. Nie
zdobył się póki co, by ją o to zapytać, ale zrozumiał, dlaczego z taką łatwością
zrezygnowała ze wszystkich tych wspaniałości w Hailuoto.
Roza widziała wcześniej dużo większą posiadłość i była tam panią.
Ole westchnął, pozostając dla innych nadal niewidoczny.
Roza usłyszała tętent od strony pól nad rzeką, gdzie uprawiano wyłącznie zboże na paszę
dla koni. Ale jeździec chyba nie trzymał się drogi biegnącej brzegiem, a w jego dzikim
galopie wyczuwało się gniew.
Joe postawił lampę na nagrobku syna. Domyśliła się, że to on, bo Ole nie przyszedłby tu za
nią. Brat zachowywał się jak trusia i nic na to nie mogła poradzić, że ją to bawiło, bo
zwykle nie odpuszczał żadnej okazji, by się wywyższyć jej kosztem. Bridget ani Padraig
na pewno też nie chcieliby jej niepokoić. Nie Padraig tylko Patrick, bo tak się tu teraz z
angielska przedstawiał szwagier. Seamuso-wi by się to nie spodobało, ale z pewnością by
nie zrugał najstarszego brata. Raczej by dworował z niego tak długo, póki Paddy nie
wróciłby do swego otrzymanego na chrzcie imienia.
Tak, to Joe... Ubrany na czarno przypomina ponury cień. Twarz jawi się w mroku niczym
szarawa plama i widać tylko białka jego oczu i zęby.
Jeździec na koniu przemknął niedaleko. Mignęła tylko jego sylwetka, zupełnie jak z jakiejś
ponurej baśni.
-Jasper znów dziś pędzi, jakby go sam diabeł gonił - rzucił luźno Joe.
Roza nie odpowiedziała. Słyszała ten dziki galop przez wiele wieczorów, ale Bridget i
Paddy tylko spoglądali na siebie znacząco, gdy im o tym mówiła, nigdy nawet słowem nie
wspominając, że to Jasper Jordan jest owym mrocznym jeźdźcem. A i Joe nie wyjaśnił
powodu szaleńczych przejażdżek Jaspera. Rozę korciło, by go o to zapytać wprost, ale
milczała.
- Prosili, bym cię zostawił w spokoju - oświadczył Joe, siadając na ziemi bez żenady, nie
poświęcając więcej uwagi Jasperowi. Ludzie najwyraźniej się nie przejmują jego
gonitwami, a przynajmniej się w to nie mieszają. Zastanawiała się, jakie są tego powody.
- Dlaczego ich nie posłuchałeś? - spytała.
- Zapewne przez głupotę.
Wzruszył ramionami i pewnie się uśmiechnął, ale po ciemku tego nie dostrzegła.
-Mamy ją we krwi, ale niektórzy najwyraźniej dostali w spadku więcej tej głupoty
0'Connorów. - Zaśmiał się lekko i po chwili namysłu dodał: -Czasami zastanawiam się, czy
nie mieliśmy różnych ojców. Padraig, Breandan i Eamonn są tacy, jak powinni być
porządni synowie irlandzkiego chłopa, przykładni i ułożeni. A reszta... Ja, Adam i Sean. I
Seamus, a nawet Fiona... żadne z nas nie jest do nich podobne.
- Nie sądzę, by Lottie można by posądzić o niewierność.
Zapewne nie. Choć jak się pomyśli o Seamusie, drugim w kolejności spośród rodzeństwa,
to trudno się pozbyć wątpliwości. Tylko Paddy był starszy od niego. A potem dwaj tamci,
i my obdarzeni tym szaleństwem 0'Connorów. Coś się tu nie zgadza. A może któryś z tych
wędrownych bajarzy, którzy przemierzali Irlandię i uwodzili pięknymi słowami, skusił
mamę czymś jeszcze?
Rozie trudno było to sobie wyobrazić.
-Jakiś wczesny buntownik - ciągnął Joe wpatrzony w ciemne niebo i czuł, jak go uspokaja
szum rzeki Oconee, która była dla niego namiastką morza.
- Zapewne ten, co spłodził Seamusa, zniknął na sześć lat, a potem już pojawiał się
regularnie...
-Twoja matka nie była taka, Josephie Craigh -ucięła jego dywagacje Roza.
-Nie - odparł, przyglądając się jej uważnie.
Rosie zmieniła się od tamtego spotkania w Anglii, w Liverpoolu.
Przez cztery tygodnie rejsu przez Atlantyk z każdym dniem coraz mocniej bił od niej ów
charakterystyczny blask.
W Liverpoolu odnalazł Rozę wyblakłą, a właściwie to ona go odnalazła. Od pogrzebu syna
do momentu, gdy ją ujrzał w korytarzu hotelowym za plecami Malcolma Harta, nie
zauważał niczego. Pojawiła się znów w jego życiu równie cicho, jak zniknęła, i sprawiła,
że na powrót stał się człowiekiem.
- Czy tutaj jesteś bliżej niego? Przytaknęła. W blasku płomienia lampy włosy
Rozy zalśniły złotem, miedzią, ogniem i gwiazda-
mi. Twarz niknęła w tej jasności. Dostrzegł jej spojrzenie pełne żaru i usłyszał jej oddech.
Wzmogła czujność. Przed laty, gdy zostawił ją w Anglii, bo zdecydowała się wracać do
swego kraju, była jakaś inna. Zdaje się, że nie czuła się tam jak u siebie.
- A co ja mam zrobić, by być bliżej Jenny? - wydusił z siebie Joe. - Myślę jedynie o niej i o
dzieciach. Gdy się budzę, spodziewam się ją zobaczyć obok. Wydaje mi się, że słyszę
głosy dzieci. Poświęcam im każdą myśl, a równocześnie coraz mi trudniej odszukać w
pamięci ich twarze...
Wszyscy troszczyli się o niego i próbowali porozmawiać z nim o Jenny i dzieciach.
Wzbraniał się jednak i nie dopuszczał nikogo do siebie.
Bliscy chodzili wokół niego na palcach i okazywali mu przesadne względy, spoglądając na
siebie znacząco. Zastanawiał się, jak długo to potrwa i kiedy zmienią postępowanie.
- Nie mają nawet grobu, który mógłbym odwiedzać - mówił Joe. - A najgorsze, że z Jenny
rozstaliśmy się w gniewie i nie pożegnaliśmy się, jak należy. Nie zgadzałem się na jej
wyjazd. Nie chciałem, by zabierała ze sobą dzieci, ale ona cały czas uparcie podkreślała,
jak bardzo się cieszą na powrót do domu, do Irlandii, i wykorzystała ten argument, by
postawić na swoim. - Odetchnął głęboko i spuściwszy głowę, ciągnął dalej: -
Tłumaczyłem, że to nie Irlandia lecz Ameryka jest ich ojczyzną. Zarzucałem Jenny, że
chce pojechać w rodzinne strony, żeby się pokazać, zaszeleścić sukniami z muślinu, by
wszyscy zobaczyli, kim jest teraz Jenny z Clonakilty.
- Z pewnością masz rację - rzekła Roza z lekkim
uśmiechem, bo to, co mówił Joe, pasowało do Jenny. Ze względu na niego cieszyła się, że
nie próbuje upiększyć wspomnień o żonie. Lepiej pamiętać kogoś takim, jaki był
naprawdę, niż idealizować i stawiać go na piedestale. Łatwo zatracić wówczas prawdziwy
obraz tej osoby.
- Nie mogłem jej powiedzieć, dlaczego nie chcę pozwolić, by popłynęła w ten rejs - rzucił
Joe rozgorączkowany. - A może mogłem? Może powinienem jej wyjawić prawdę i
przyznać się, w co jestem zamieszany?
- Jenny o niczym nie wiedziała? - spytała Roza.
- Nie.
-Ale wiedziała, że ją kochasz. -Tak.
- Nicky i Denise także wiedzieli?
- Ze ich kocham? Oczywiście, że tak!
- W takim razie to musi ci wystarczyć, Joe. Nic już nie zmieni tego, co się stało.
- Łatwo ci mówić, Rosie - zauważył, zadowolony, że po ciemku nie widzi jego zbolałej
twarzy. Nikomu nie chciał pokazywać słabości.
- Zwykle wierzyłeś w baśnie Seamusa, prawda? - zagadnęła go Roza.
- Cóż, był starszy - rzucił Joe lekko, wdzięczny, że próbuje odwrócić jego myśli od tego, co
przyprawiało go o rozpacz. - Gdybyśmy mu nie wierzyli, toby nas sprał.
- Przecież potem, już gdy dorosłeś, sam mogłeś mu spuścić lanie.
- Być może... Chyba więc wierzyłem w jego opowieści, sny, przeczucia... Chociaż u kresu
życia ta intuicja go dziwnie zawiodła...
Roza puściła mimo uszu tę uwagę, mimo że często myślała o tym samym.
- Seamus wierzył w moje sny, w moje widzenia. Swego czasu zdaje się, że i ty dawałeś im
wiarę.
- Swego czasu może i tak - odparł, spoglądając na migoczący płomyk lampy. Szkło
chroniło ten maleńki ogieniek, nie pozwalając mu zgasnąć. Nie opowiedział Rozie, że
czasami przychodził tutaj zupełnie sam i zapalał lampę, by Nicky miał się przy czym
ogrzać. Nie chciał zostawiać syna samego w ciemnościach.
- Adam mi wierzył - rzekła Roza.
- Adam potrafił świetnie udawać - rzucił Joe cynicznie. - Nie powinnaś brać go na
poważnie. On zresztą też nie traktował siebie ze zbytnią powagą, a wiedział przecież
najlepiej, kim jest.
Joe przypomniał sobie zasłyszaną kiedyś plotkę, która zrazu wydawała mu się całkiem
niedorzeczna. Właściwie nie była to plotka, wypowiedziała ją bowiem w gniewie pewna
osoba, która podobno widziała to na własne oczy. Czegoś równie podłego w życiu nie
słyszał, i nie potrafił o tym zapomnieć.
Teraz już nie wie, co o tym myśleć. Świadomość, że w tym obrzydliwym pomówieniu
tkwiło ziarno prawdy, nie pozbawiała go już tchu. Brał pod uwagę, że takie zdarzenie
mogło się zdarzyć. Chętnie przyparłby Adama do muru i zmusił, by mu wszystko wyjaśnił.
Zamierzał tak zrobić któregoś dnia.
Ale o tym Rosie powiedzieć nie może. Ona już dość się nasłuchała, kiedy pojechali razem
do Irlandii. Wiedział, co ich tam czeka, a mimo to zabrał ją ze sobą w to siedlisko brudów.
Zobaczyła
to wszystko, ale przetrwała nie zginając karku. Za późno już, by tego żałować, ale
ponownie nie zrobiłby czegoś podobnego. Nie chciał jej drugi raz zranić.
-Jeśli ci tak zależy, mogę uwierzyć w twoje widzenia - odezwał się miękko.
- Pamiętasz sen, o którym ci wspomniałam w Liverpoolu?
Joe pokiwał głową.
I Roza mu opowiedziała.
Rozdział 2
Ściskając silną dłoń Jaspera Jordana, Roza przypomniała sobie, co usłyszała od Joego.
Starała się unikać ponurego wzroku gościa, bo podobnie jak inni, ona też poczuła się przy
nim nieswojo. Odniosła wrażenie, że przejrzał ją na wylot i poznał jej najskrytsze
tajemnice. Nikt tego nie lubi i Roza pod tym względem też nie była wyjątkiem.
- Moja żona, Monique - odezwał się Jasper nieoczekiwanie cicho, a w jego głosie
pobrzmiewała czułość.
Roza zerknęła na niego odruchowo i ku swemu zdumieniu ujrzała, że Jasper się uśmiecha.
Nie sądziła, że ktoś o tak surowej twarzy i ponurym usposobieniu w ogóle jest zdolny do
uśmiechu. Tymczasem on, zwracając się do żony, przemieniał się w zupełnie innego
człowieka.
Obdarzona niezwykłym temperamentem kobieta o filigranowej posturze i ciemnych
włosach wprost olśniewała urodą. Z największą serdecznością uścisnęła oburącz dłoń
Rozy w bardzo naturalnym, nie udawanym geście.
- Musiałam się z tobą spotkać, Rose - rzekła. -Mogę się tak do ciebie zwracać?
-Wszyscy nazywają mnie tu Rosie - odparła.
- Rosie? W takim razie ja też tak będę mówić do ciebie. Mogę usiąść?
Drobna kobieta uśmiechnęła się serdecznie i szczerze. Miała na sobie ciemnoczerwony
żakiet z aksamitu narzucony na suknię, a na głowie kapelusik uszyty z identycznej tkaniny.
Tworzył on piękną ramę dla jej stanowczego oblicza. Gotowy portret. W czerwieni było jej
bardzo do twarzy, ten kolor podkreślał jej ciemną karnację i egzotyczną urodę.
- Oczywiście - odparła Roza, która na moment oniemiała z powodu bezpośredniego stylu
bycia kobiety i jej niezwykłego uroku. Rzadko kiedy jedna osoba łączy w sobie obie te
cechy. W Georgii Roza nie spotkała nikogo podobnego do Monique. Nie licząc oczywiście
Seamusa i może Adama, ale wszelkie porównania z jedynymi w swoim rodzaju
O'Connorami uznać należy za niesprawiedliwość.
-Och, przepraszam, proszę mi wybaczyć bezmyślność - odpowiedziała Roza pośpiesznie,
dopiero teraz zauważywszy, że Monique Jordan jest w zaawansowanej ciąży, i wskazała
żonie Jaspera obity haftowaną tkaniną fotel. Do rozwiązania pozostało zapewne niewiele
tygodni.
-Jasper upierał się, że nie wypada was przed
czasem niepokoić - szczebiotała Monique ufnie, podczas gdy Jasper niczym mroczny cień
trzymał straż za plecami żony.
Roza wyraźnym gestem zaprosiła, by też usiadł, on jednak udawał, że tego nie zauważył.
Przeszedł się wokół pokoju, popatrzył przez okna, a potem znów stanął za oparciem fotela,
na którym usadowiła się żona. Monique nie zwracała na to uwagi,' bo całe zainteresowanie
skupiła na Rozie, nawet nie próbując ukryć swojej ciekawości. Takie zachowanie w
Southern Belle niechybnie spotkałoby się z krytyką, ale Monique pod tym jak i pod innymi
względami, różniła się od dam z towarzystwa. Prowadziła się niczym księżniczka, z
największą oczywistością przyjmowała pełne uwielbienia oddanie Jaspera, co pozwalało
mniemać, że zawsze traktowano ją jak księżniczkę i nawet nie przychodziło jej do głowy,
by mogło być inaczej.
- No i oczywiście ma rację, że nie wypada - dodała Monique z ciepłym uśmiechem, a jej
brązowe oczy zalśniły niczym gwiazdy na pogodnym niebie. - Posiadam na tyle ogłady, by
o tym wiedzieć. Powiedziałam jednak Jasperowi, że to czekanie skończy się na tym, iż nie
dam rady złożyć ci wizyty, gdy już będzie wypadało.
Zaśmiała się kokieteryjnie i leciutko pogładziła wąską dłonią duży brzuch. W tym
pieszczotliwym geście Roza zauważyła pewną rezerwę, ale uznała w duchu, że żona
Jaspera jest zlepkiem sprzeczności, pośród których mieści się również czarujące
zawstydzenie.
- A wówczas wy pierwsi przyszlibyście do nas, żeby zobaczyć nasze nowo narodzone
dziecko.
Nie lubię tracić czasu. Miałam wielką ochotę poznać ciebie, Rosie!
Żona Jaspera nie szczędziła swych uśmiechów, które były równie gorące jak późne letnie
noce pieszczące Georgię. Roza ucieszyła się, że Monique Jordan zdołała nakłonić męża,
by wbrew konwenansom złożyli wizytę w Rose Garden, choć ten na pewno usiłował jej to
wyperswadować.
Roza czuła, że polubi Monique i może nawet się z nią zaprzyjaźni, jeśli tylko ją lepiej
pozna. Trochę ją to przeraziło, ponieważ nigdy by nie przypuszczała, że kiedykolwiek
zyska przyjaciół w Blossom Hill.
- Wszyscy doskonale rozumiemy, że Joe wycofał się z życia towarzyskiego - mówiła
Monique bez ogródek i odgarnęła z gładkiego czoła czarny lok. Jej bujne, czarne włosy
wystawały niesfornie spod czerwonego kapelusika i falując, opadały na szczupłe plecy. -
Ale przecież mógłby poprosić kogoś, by urządził przyjęcie na twoją cześć, tak by znajomi
mieli okazję się znów z tobą zobaczyć. To niesprawiedliwe, byś pozostawała na
marginesie naszego życia. Poza tym o tej porze roku, pod koniec lata niewiele się dzieje.
Ze zrozumiałych względów nie mogę sama zająć się urządzeniem przyjęcia, ale gdyby nie
mój stan... Prawda, kochanie, że potrafię urządzać przyjęcia?
- Owszem - odparł Jasper Jordan nieco weselej. - Najbliższe, na którym będziesz pełnić
honory gospodyni, moja droga, to będą chrzciny naszego syna.
Monique zaśmiała się perliście, posyłając mężowi gorące i ufne spojrzenie.
- Czyż nie jest kochany? - zapytała zachwycona, splatając dłonie na wystającym brzuchu. -
Ci mężczyźni! Wszyscy są jednakowi! To ich gadanie o synu. Dokładnie tego samego
wysłuchiwałam przed urodzeniem naszej córeczki, która w czerwcu skończyła trzy latka.
Zanim Serena przyszła na świat, był przekonany, że to będzie chłopiec. Mówiłam, że się
myli, ale myślisz, że ten mój mąż, uparciuch, chciał tego słuchać?
Spojrzała na Jaspera z miłością, ale Roza dostrzegła, jak drżą jej policzki. Z uwagą
obserwowała Monique, która opanowała się po chwili i nic już nie wskazywało na to, ile
napięcia kryje się pod piękną fasadą. Gładka twarz nie zdradzała żadnego zmartwienia.
Rozie zdawało się nawet, że to tylko wytwór jej wyobraźni, i pewnie przekonałaby o tym
samą siebie, gdyby nie drżący głos Monique. Dopiero po chwili znów słowa popłynęły z
jej ust niczym szemrzący strumień wody obracający młyńskie koło.
-Pomyślałam, że muszę cię poznać, ponieważ bardzo bym chciała, żebyś została matką
chrzestną naszej córki... - zachichotała i mrugnąwszy do Jaspera, dodała: - ... albo syna.
Czy nie uznasz, że to za wcześnie, jeśli cię zapytam, Rosie, czy się zgadzasz?
- Przecież dopiero co ją poznałaś, kochanie - łagodnie przerwał jej Jasper z rezygnacją w
glosie.
- Polubiłam ją - odparła Monique wprost. - Taka już jestem - zwróciła się do Rozy
zdziwionej, że żonie Jaspera wystarczyło zaledwie pół godziny, by nabrać do niej zaufania.
- Albo kogoś lubię, albo nie. Poznaję to od pierwszego wejrzenia i jeszcze się nie zdarzyło,
bym się pomyliła.
- Z Jasperem też tak było? - zapytała Roza, nie pojmując, że tych dwoje związało się ze
sobą. Odnosiło się bowiem wrażenie, że pochodzą z całkiem innych światów.
-Ależ oczywiście - zapewniła gorąco Monique. - Upatrzyłam go sobie dużo wcześniej, niż
on mnie w ogóle zauważył, i wiedziałam od razu, że nie chcę na męża żadnego innego
mężczyzny. Oczywiście, trochę to trwało, nim i on to zrozumiał. Bo przecież nie mogłam
sama zabiegać o tę znajomość. Nie wypada.
Roza zauważyła zażenowanie Jaspera i zrobiło jej się go trochę żal. Nie należał do osób,
które poddają się urokom chwili. W jaki sposób tych dwoje stało się parą, on, milczek, i
jego gadatliwa żona, pozostawało dla Rozy zagadką. Przeczuwała jednak, że niebawem się
tego dowie. Monique nie wydawała się być osobą, która potrafi długo dotrzymać
tajemnicy, tak swojej, jak i cudzej.
- Bardzo się cieszę, że mogłam cię poznać, Monique - odpowiedziała Roza szczerze. W
przeszłości wprawdzie zdarzało jej się wypowiadać tę samą frazę, ale dlatego, że tak
wypadało, bez wewnętrznego przekonania. Jako członek rodziny pilnowała się, by nie
przynieść wstydu O'Connorom. - I nie zapomnę, że specjalnie pofatygowałaś się tu do
mnie, mimo że w twoim stanie to duży wysiłek. Mielibyście ochotę na coś orzeźwiającego,
czy wolicie napić się herbaty?
-A może odrobinka grzesznego sherry? - szepnęła Monique, unosząc brwi i złożyła w ciup
pełne usta. Przez moment przypominała niesforne dziecko, nie tracąc jednak nic ze swej
zmysłowości.
-Z tym nie ma najmniejszego problemu - odparła Roza równie konspiracyjnie i sama nalała
gościowi. - A co dla ciebie, Jasper?
-Ja dziękuję - oświadczył takim tonem, jakby go częstowała trucizną.
Wzruszywszy ramionami, postanowiła sama dotrzymać towarzystwa Monique. W
czerwonawym trunku zauważyła swe odbicie zamazane przez światło załamujące się w
kryształowym kieliszku. Roza nie miała ochoty oglądać swej twarzy, zwłaszcza w
towarzystwie Monique Jordan. Cóż to za piękność! Mimo nieco ociężałej z powodu
zaawansowanej ciąży sylwetki, łatwo było poznać, jak harmonijnie jest zbudowana. Nie
była typem eterycznej, bezradnej piękności lecz kobietą z charakterem. Ciemne oczy i
czarne włosy przy jej śniadej cerze przyciągały wzrok. Z pewnością w każdym miejscu
skupiała na sobie spojrzenia wszystkich. Rozie zdawało się nawet, że Monique oczekuje
tego i sprawia jej to przyjemność. Ale równocześnie miała przeczucie, że Monique nie
zwraca uwagi na swą urodę. Traktuje ją jak coś oczywistego, jak powietrze, którym się
oddycha, i zapewne nie wykorzystuje swej urody, by wynosić się nad innych. Jest piękna i
już. Nie oczekuje, by wszyscy byli nieskazitelni i nikogo na pewno by nie zraniła tylko
dlatego, że los mu poskąpił urody. Roza wyczuwała w tej kobiecie szczere zainteresowanie
innymi ludźmi, co w takim miejscu jak Georgia stanowiło mile zaskoczenie.
- Kogo my tu widzimy! Proszę, proszę! - odezwał się Joe, wchodząc do salonu. Goście
wraz z Rozą odwrócili się w stronę drzwi i zobaczyli wbiegających przodem Mattiego i
Lily, którzy w ogóle nie
zwracali uwagi na obecność obcych ludzi. Tych dwoje było niczym tornado. Nie zważali
na dywany, gładkie, ciemne meble, wypolerowane podłogi. Obojgu brakowało ogłady, nie
pasowali do tutejszego sztucznego świata konwenansów. Roza była wdzięczna losowi, że
nie musieli tutaj dorastać. Bo dzieciom potrzebna jest wolność.
Monique obserwowała dzieci rozbawionym wzrokiem, natomiast Jasper, mrużąc oczy,
popatrzył wrogo na Joego. Na szczęście Joe tak łatwo nie dał się przestraszyć. Bywał w
gorszych tarapatach. Roza odniosła nawet wrażenie, że perspektywa sprzeczki z Jasperem
go bawi, bo w jego oczach pojawił się dawny błysk. Wyglądał znów tak, jakim go
zapamiętała.
-Jasper, stary sąsiedzie, brak mi słów! Czemu zawdzięczam takie wyróżnienie. Nie
sądziłem, że gotów jesteś narażać swoją szanowną małżonkę na wyprawę powozem po
naszych zakurzonych wertepach. Przynajmniej nie teraz, w jej stanie!
-Josephie O'Connor - odezwała się cicho Monique, spuszczając gęste rzęsy i robiąc
obrażoną minę. Miała ją dobrze przećwiczoną. Nie dała się tak łatwo udobruchać, nawet
wtedy gdy Joe cmoknął, nie dotykając ustami jej wyciągniętej dłoni. Ona, królowa, i jeden
z jej poddanych. Roza zastanawiała się, czy Jenny lubiła Monique.
-Jeśli kobieta prosi, nie można odmówić! Ty, taki dżentelmen, miałbyś o tym nie
wiedzieć?
Joe uśmiechnął się blado i nalał brandy sobie i Jasperowi, nie pytając nawet, czy ten ma
ochotę. Jasper jednak chwycił szklaneczkę i bez słowa wychylił jej zawartość.
-Wystarczy, że Jasper zna się wystarczająco na konwenansach, Monique - rzucił Joe i
uśmiechnął się kącikiem ust. - Ja jestem tylko zwykłym chłopem z Irlandii. Tam, skąd
pochodzę, nie uczą nikogo, co wypada, a co nie. Nie ma tam też takich eleganckich dam
jak ty, Monique. No cóż, spodziewałem się raczej, że siedzisz sobie wygodnie wsparta na
miękkich poduszkach i oczekujesz przyjścia na świat syna Jaspera.
-Słyszysz? - zapytała z kokieterią Monique i mrugnęła szelmowsko do Rozy. - Mężczyźni!
Chcą mieć wyłącznie synów. I co mamy o tym myśleć, my, biedne kobiety? Czy nasze
córki nie są nic warte?
Joe spoważniał.
-Zapewniam cię, Monique, że córki i synowie są warci tyle samo. Równie mocno boli
strata córki, jak i strata syna.
Speszona, spuściła wzrok.
-Wybacz, proszę, Josephie! Nie chciałam cię w żaden sposób urazić. Wszyscy bardzo ci
współczujemy i rozumiemy twój ból. Nie pozwoliłeś nam jednak tego ci okazać przed
pogrzebem Nicholasa, a potem zaraz wyjechałeś do Europy. Teraz, choć wróciłeś, nadal
wszystkich unikasz. - Popatrzyła na niego urażona i dodała: - Nawet Rosie chowasz tu
przed światem. A ja miałam ochotę ją poznać. Brakuje tu ludzi, z którymi można by się
zaprzyjaźnić. Zwłaszcza, jeśli nie pochodzi się z tych stron. Z mężczyznami jest inaczej,
dlatego zapominacie o tym. Zapominacie, że my, kobiety, lubimy mieć przyjaciółki. -
Zwracając się do Rozy, rozłożyła ręce i dodała:
- Chyba też to odczułaś, Rosie. Oni tu wszyscy mieszkają od zawsze i tak łatwo nie
dopuszczają do siebie kogoś, kto nie dorastał wśród nich. Nie przywykłam do tego.
Zawsze otaczała mnie rzesza przyjaciół. Pamiętasz, Jasper?
Zerknęła z ukosa na swego męża o surowym obliczu, który posłusznie pokiwał głową. -
Nigdy nie przypuszczałam, że będę samotna. Nieustannie miałam wokół siebie ludzi,
wszędzie towarzyszyła mi gromada przyjaciółek. Mama mówiła, że wyglądamy jak klucz
wędrownych ptaków, któremu przewodzę.
Odetchnęła głęboko i mówiła dalej:
- Ale nie myśl, że zamieniłabym Jaspera na kogoś innego! Cieszę się też, że mam Serenę, a
wkrótce urodzę kolejne dziecko. Teraz mam jeszcze ciebie. Chyba będzie mi wolno
nazywać ciebie przyjaciółką, Rosie?
Roza skinęła, oszołomiona potokiem serdeczności płynących z ust Monique.
- Roza nie zostanie tu długo - rzucił Joe oschle.
- Nie zostaniesz? - przeraziła się Monique i znów uniosła pięknie zarysowane łuki brwi,
prawie nie marszcząc czoła.
- Niebawem odwiozę Rosie i jej rodzinę do Nowej Zelandii - potwierdził Joe.
- Naprawdę? - dopytywał się Jasper.
- Interesujące, ale przecież nie pojedziecie od razu - stwierdziła Monique, którą niełatwo
było zbić z tropu. - Poczekaj, póki nie urodzę, Joe! Planowałam, że Rosie zostanie matką
chrzestną. Bardzo chcę ją bliżej poznać, nawet jeśli miałaby tu długo nie zabawić. A poza
tym moglibyście przy okazji
zawieźć coś braciom Jaspera. Wprawdzie nie widziałam ich jeszcze, ale chciałabym, aby
wiedzieli, że mają tu rodzinę, która o nich myśli. Może spróbowalibyście ich odnaleźć?
-Taki mamy zamiar - oznajmił Joe.
-Ale ty nie zamierzasz chyba tam zostać, Joseph? - zapytała Monique surowo. - Powiedz,
że nic takiego nie chodzi ci po głowie! Nie mamy znów tak wielu sympatycznych
sąsiadów, więc za nic w świecie nie chciałabym na zawsze stracić jednego z nich.
- Wrócę, kiedy odnajdziemy mojego brata i braci Jaspera - zapewnił Joe.
I mojego syna, dodała w myślach Roza.
- Kto to wie, czy oni w ogóle dotarli do celu? -rzucił z powątpiewaniem Jasper, ale Joe nie
pofatygował się nawet, by mu odpowiedzieć.
Monique, wyczuwając napięcie pomiędzy mężczyznami, szybko zmieniła temat.
Popatrzyła na Lily i Mattiego, którzy przystanąwszy obok krzesła Rozy, z zaciekawieniem
przyglądali się pięknej, nieznajomej pani.
-To twoje dzieci? - zapytała.
-Owszem - potwierdziła Roza. - Moja córka i mój pasierb.
- Z Seamusem mieliście więcej dzieci? -Wyszłam ponownie za mąż - odpowiedziała
Roza, nim Joe zdążył coś wtrącić. Zmarszczył brwi, obawiając się, że Roza poczuje się
dotknięta bezpośrednimi pytaniami Monique. Jego obawa okazała się jednak
nieuzasadniona, bo Roza wyczuła, że ta pełna życia kobieta mówi po prostu to, co jej przy-
chodzi do głowy, i nie widziała w tym nic złego.
- W Norwegii - dodała Roza. - Matti był jego synem, a teraz ja się nim opiekuję.
- Był? To znaczy, że nie żyje? - dopytywała się Monique. - On też?
-Wybaczcie nam najście - wtrącił się Jasper i uchwyciwszy żonę za łokieć, pomógł jej
wstać z fotela. - Myślę, kochanie, że się zasiedzieliśmy. Na pewno jesteś już zmęczona.
Musisz na siebie uważać. Może miss Rosie odwiedzi cię w Blossom Hill, to sobie
porozmawiacie. Zawsze będziesz mile widziana. Ze zrozumiałych względów, Monique w
najbliższym czasie nie będzie opuszczać posiadłości. Zbliża się czas rozwiązania, więc
pomimo tego że jestem dżentelmenem, nie zamierzam spełniać wszystkich jej zachcianek.
- Zamilkł, a po chwili dodał: - Możesz, Rosie, zabrać ze sobą dzieci. Nasza Serena ma
dopiero trzy lata, ale na pewno chętnie pobawi się z innymi dziećmi.
- Bardzo dziękuję. - Wolałabym jednak nie sprawiać kłopotu Monique.
- Żaden kłopot - odparł krótko Jasper. - Mamy służbę.
Roza wiedziała, że to tylko inne określenie na niewolników, ale nie powiedziała tego na
głos.
-Z pewnością da się to zrobić - odpowiedział Joe oficjalnie.
-Kto to był? - zapytała Lily z nabożeństwem, nie przestając wpatrywać się w drzwi, za
którymi zniknęli Jasper i Monique.
- Najbliżsi sąsiedzi wujka Joe. Monique z mężem Jasperem.
- Ten zagniewany pan jest jej mężem? - zapytał Matti.
- On tylko wygląda na takiego surowego - powiedziała Roza, choć w głębi ducha zgadzała
się z Mattim.
- A gdzie oni mieszkają?
-W Blossom Hill. To piękna rezydencja z ogromnym ogrodem tuż nad Oconee. Niedaleko
od nas, oczywiście jeśli pojechać konno lub powozem.
- Wzgórze Kwiatów? - zapytała Lily. -Kwitnące Wzgórze - poprawił ją Matti.
- To przecież to samo!
- Wcale nie!
Lily ustąpiła, co było do niej niepodobne, ale Roza zrozumiała dlaczego, gdy dziewczynka
westchnęła:
-W życiu nie widziałam piękniejszej pani! Jak myślisz, moglibyśmy pojechać do niej
wkrótce? Zaprosiła nas, prawda?
Roza przyznała córce rację.
- Na pewno ją odwiedzimy - obiecała Roza, w duchu zgadzając się z córką, i wziąwszy
głęboki oddech, dodała: - W Blossom Hill.
- Beze mnie - oświadczył Joe, domyśliwszy się, o czym mówi Roza, gdy usłyszał nazwę
sąsiedniej posiadłości. - Wolę się nie narażać, by Jasper zabił mnie wzrokiem.
Przysiadł na oparciu fotela, w którym siedziała Roza, i objąwszy ją po bratersku, dodał: -
Jasper jest zazdrosny nawet o jej cień, nie zauważyłaś? Pilnuje jej na każdym kroku, a
wieczorami jak szalony galopuje konno po polach, by wyrzucić z sie-
bie tłumioną zazdrość i gniew. Zachowuje się tak, jakby się lękał, że w każdej chwili ktoś
mu ją sprzątnie sprzed nosa...
- Przecież ona jest w nim taka zakochana! -Właśnie - rzekł Joe. - Monique go ubóstwia,
wielbi nawet ziemię, po której stąpa Jasper i wszystko, czego dotknie. Ale kto zrozumie
Jordanów! Oni zawsze postrzegali świat inaczej niż wszyscy. Dlaczego Jasper miałby być
inny? Trzyma ją w tym pięknym domu na wzgórzu w odosobnieniu. Jej naprawdę
potrzebna jest przyjaciółka, Rosie, więc nawet jeśli jej nie polubiłaś, to ze względu na tę
biedaczkę nie okazuj tego.
- Lubię ją - odpowiedziała Roza, dziwiąc się samej sobie, bo tak łatwo nie obdarzała
nikogo sympatią, a już zwłaszcza po jednym spotkaniu, i zapytała: - Czy ty aby trochę nie
przesadzasz, Joe?
- Bronisz Jordana? - zdziwił się, przesadnie unosząc brwi.
- Nie chce mi się wierzyć w to, co o nim teraz mówisz, tym bardziej, że ona nie kryła
miłości do męża.
-Trzyma na uwięzi Czarnego Łabędzia z Nowego Orleanu i najchętniej życzyłby sobie,
aby co roku rodziła mu dziecko.
- Czarny Łabędź? Joe uśmiechnął się.
- Myślałem, że przed kobiecym spojrzeniem nic się nie ukryje. Nie zwróciłaś uwagi na jej
długą,
wąską szyję, czarne włosy i ciemnobrązowe oczy? No i ta śniada cera! Jedna z panien z
towarzystwa tak ją nazwała na początku, traktując to jako szyderstwo, a tymczasem
wyszedł z tego komplement.
Rzeczywiście, Monique porusza się lekko jak łabędź płynący po wodzie. A gdybyś
widziała, jak ona tańczy z dumnie uniesioną głową. Tak... porównanie pięknej Monique do
łabędzia okazało się bardzo trafne.
- Tak, pasuje do niej takie określenie - przyznała Roza po chwili namysłu. - A więc ona
pochodzi z Nowego Orleanu?
Joe pokiwał głową.
- To jedyna córka właściciela ogromnej plantacji. Nazwisko brzmi z francuska i nie
potrafię go wymówić. Późno się ożenił i chociaż jego wybranka była młoda, urodziło im
się tylko jedno dziecko, niestety nie syn, lecz córka Monique. Ona znów znalazła sobie
męża, który nie zrezygnowałby za nic w świecie ze spadku, jaki trafił mu się tak
nieoczekiwanie i niesprawiedliwie. - Joe westchnął i podjął dalej: - Jasper boi się ją
pokazywać światu w obawie, że ją straci. Jest jego klejnotem i chce, by błyszczała tylko
dla niego. W tobie nie widzi zagrożenia, bo nie masz męża, ale nie powinnaś raczej
zabierać do Blossom Hill brata. Ole ma słabość do pięknych kobiet, czego chorobliwie
zazdrosny Jasper by nie zniósł.
-A ty?
- Ja tylko się drażnię z Jasperem i mnie łaskawie toleruje. Czyni to wprawdzie z niechęcią,
ale jesteśmy prawie jak rodzina, choć nie łączą nas więzy krwi.
Roza przypomniała sobie, że Jasper też należał do tej grupy, z którą Joe jest nadal
związany. Zastanawiała się, czy Jasperowi także trudno z tym skończyć, ale nie mogła
przecież o to pytać Joego.
- Nie wiem, czy mam ochotę jechać do Blossom Hill - rzekła Roza z wahaniem.
- Mogę jechać z tobą - rzucił wspaniałomyślnie.
- Mimo to nie wiem, Joe. Z tym miejscem wiąże się tyle upiorów z przeszłości. Nie mam
pojęcia, czy jest sens, bym tam się udała.
Rozdział 3
- Chciałabym, żeby tu została - zagadnęła Monique męża i zerknęła na niego z
ciekawością. Trudno jej było odgadnąć, co Jasper sądzi o tej cudzoziemce, bratowej Joego.
Na jej temat wypowiadał się wyjątkowo lakonicznie. Więcej usłyszała od niewolników,
którzy nadal pamiętali Miz Rosie i wspominali ją z miłością. W niewielkim Dublinie
przeciwnie, rudowłosą żonę Seamusa O'Connora traktowano z rezerwą, uważając tak
samo jak jej męża za pokręconą. Większość ludzi z ulgą przyjęła wiadomość o jej
wyjeździe za ocean i pożegnało ją bez żalu. Przez minione lata nie odczuwali jej braku,
dlatego też po powrocie Rozy nie zabiegali, by odnowić z nią znajomość.
I to właśnie obudziło ciekawość Monique, która została przyjęta w tych stronach uprzejmie
ale z rezerwą. Niewiele osób z tutejszej socjety miało krewnych lub znajomych w Nowym
Orleanie. Mało kto słyszał o jej ojcu, a tym bardziej o mamie, która pochodziła z mniej
szacownego, choć zamoż-
nego rodu. Fakt, że poślubiła najbardziej atrakcyjnego kawalera znad Oconee nie
przysporzyło jej sympatii, gdyż wiele matek widziałoby Jaspera Jor-dana najchętniej w roli
swojego zięcia.
Monique wiedziała, że nie pasuje do tego towarzystwa. Pozornie witano ją z otwartymi
ramionami i okazywano gościnność, ale ona czuła bijący chłód.
Kiedy niewolnicy zaczęli szeptać między sobą, że Miz Rosie wróciła, Monique
postanowiła ją koniecznie poznać. Zależało jej, by zaprzyjaźnić się z kobietą, która tak
samo jak ona zaznała chłodu w gorącym i parnym klimacie Georgii. Czuła, że coś je łączy,
zanim jeszcze się spotkały. A po wizycie w Rose Garden wiedziała już na pewno, że
intuicja ją nie zawiodła.
-Przecież słyszałaś, co mówił Joe, zresztą ona też potwierdziła, że wybiera się do Nowej
Zelandii. Są zdecydowani.
-W takim razie po co przyjechała tutaj?
- Pewnie potrzebuje pieniędzy - odparł Jasper i westchnął ciężko. - Nie przyszło ci to do
głowy, Moni, ponieważ zawsze opływałaś w dostatku.
-A ty może nie? - zapytała, unosząc ciemne brwi, które każdego ranka natłuszczała, by
zachowywały pożądany kształt. To była jedna z jej drobnych tajemnic.
- Chyba jednak widziałem w swym życiu więcej nędzarzy niż ty, kochanie - odparł
cierpliwie. - Se-amus poczynił wiele inwestycji i Rosie nie wszystko mogła zabrać, gdy
stąd odjeżdżała. Pewnie wróciła po to, co jej się należy. Możliwe też, że nie była
szczęśliwa tam, dokąd pojechała.
- Europa jest strasznie daleko - westchnęła Monique z lekką tęsknotą w głosie. -
Powinieneś mnie zabrać do Paryża, Jasper. Sprawiłoby mi to wiele radości.
Nie próbował wyjaśniać żonie, że Roza nie pochodzi bynajmniej z Paryża, żeby jej nie
mącić w głowie. Jemu trudno było sobie wyobrazić kraj skuty lodem, a co dopiero mówić o
Monique. Wolał jej oszczędzić niepotrzebnych problemów.
- Może za rok... - rzucił. - Podchowamy maleństwo i będzie je można zabrać w podróż.
Chyba, że w tym czasie będziesz się spodziewać kolejnego dziecka.
Łudził się po cichu, że żona znów zajdzie w ciążę. Nie miał ochoty wybierać się za ocean.
Nie ciągnęło go do Europy. Matka Monique niepotrzebnie wbijała córce w dzieciństwie do
głowy fanaberie o Paryżu i francuskich korzeniach. Monique marzyła, by obejrzeć okolice
noszące nazwy tak trudne do wymówienia, że Jasper nawet nie odważył się ich powtórzyć
na głos. Ale w ustach Monique brzmiały one niczym słodka muzyka, a żona wypowiadała
je z takim samym nabożeństwem, jak on odmawiał modlitwy.
Europa i Francja kojarzyły jej się z rajem. Nie dawała się przekonać, gdy jej tłumaczył, by
popatrzyła na tych wszystkich ubogich Europejczyków, którzy przemierzali Atlantyk w
poszukiwaniu lepszego życia tu, w Ameryce. Monique sądziła, ze kieruje nimi ciekawość i
chęć przygody, a nie bieda. A ponieważ Jasper bardzo kochał swoją żonę, by ją chronić,
nie wtajemniczał w realia życia. Z tego też powodu niechętnie przyjął zaintere
sowanie Monique Rozą, gdy ta usłyszała o jej powrocie.
Trudno przewidzieć, jaki wpływ na żonę będzie miała jej znajomość z Rozą. Jasper nie
życzył sobie, by ktoś mącił jej w głowie.
Uważał Monique za ideał i chciał, aby taka pozostała. Obawiał się, że niebezpieczne,
zagraniczne idee tylko zasieją niepokój w jej sercu i przysporzą niepotrzebnego cierpienia.
Nie mógł jednak tak po prostu odciąć się od O'Connorôw. Joseph jest kimś więcej jak tylko
sąsiadem, Roza nadal pozostaje członkiem tej rodziny, a w pewnym sensie łączą ją też
więzy z Blossom Hill. Ciarki mu przechodziły po plecach, gdy o tym myślał, ale pocieszał
się, że Roza najpewniej nie przedstawi żadnych żądań i raczej zachowa dystans, bo
niemożliwe, aby zachowała dobre wspomnienia z Blossom Hill.
- Chyba nie do końca rozumiesz, jak bardzo mi brakuje miejskiego życia - odezwała się
Monique z bezgranicznym smutkiem w głosie.
Jaspera zawsze ogarniał strach, gdy żona wracała myślami do przeszłości, do czasów, o
których niewiele wiedział, bo nie byli wtedy jeszcze razem. W Nowym Orleanie była
szczęśliwa. Rozpieszczona, korzystała z dużej swobody, gdyż jej stary ojciec ani nie
rozumiał, ani nie miał siły spierać się ze swą upartą córką. Matkę straciła w wieku dwu-
nastu lat i od tej pory, według jej relacji, pełniła poniekąd rolę pani domu. Monique była
święcie przekonana, że kieruje domem ojca, ale tak naprawdę to służba, która ją kochała
nad życie, wszystkim się zajmowała, pozwalając jej wierzyć, że wypełnia jej polecenia.
Pod wieloma względami
ojciec traktował ją jak syna, ale pilnował jej jak rzadkiego klejnotu. Nigdy by nie pozwolił
córce poślubić pierwszego lepszego adoratora. Jasper zyskał jego aprobatę dzięki
koneksjom ojca we wszystkich południowych stanach, a także drobnemu
nieporozumieniu. Został bowiem przedstawiony jako drugi w kolejności syn Jareda
Jordana.
Monique miała odziedziczyć plantację i jej ojciec rozglądał się za zięciem, który potrafiłby
nią zarządzać. Zależało mu, aby córka pozostała w Nowym Orleanie. Jasper dopiero po
ślubie wyjaśnił nieporozumienie. Spędził tam pół roku, a kiedy zmarł jego własny ojciec,
zabrał żonę do Blossom Hill. Nigdy się wspólnie nad tym nie zastanawiali, ale Jasper już
postanowił, że w wypadku śmierci teścia znajdzie zarządcę, który zajmie się
prowadzeniem plantacji. Nie zamierzał osiąść na stałe w Nowym Orleanie. Zbyt wiele
słyszał od Monique, jaka tam była szczęśliwa.
- Ludzie tu są wprawdzie mili... - tłumaczyła mu, szczotkując włosy, by lśniły. To był
jeden z jej rytuałów przed snem, któremu Jasper uwielbiał się przyglądać. Kochał jej
czarne, kręcone włosy pachnące różami. Nie miał pojęcia, skąd bierze się zapach, który tak
lubił. Tę tajemnicę pozwolił jej zachować dla siebie.
- Ale? - dopytywał się, ponieważ zawiesiła głos i to niedopowiedzenie wisiało między nimi
niczym chmura gradowa.
- ..Ale trzymają mnie na dystans i nie dopuszczają do swego grona. A Rosie taka nie jest.
- Ona wywodzi się z innej warstwy społecznej - odparł Jasper dobitnie.
- Ha! - odezwała się Monique. - Przecież O'Con-norowie mają prawie tyle samo ziemi i
pieniędzy, co ty.
-Nie chodzi o posiadłości - wyjaśniał cierpliwie, bo uważał, że powinna to zrozumieć. - To
par-weniusze, kochanie.
- Ale przecież Joseph jest twoim przyjacielem.
- No, cóż - odpowiedział Jasper Jordan. - Potrzebujemy się wzajemnie, ale żeby zaraz przy-
jaźń...
Nie chciał nazywać Joego przyjacielem. Z przyjaciółmi się razem dorasta. Przyjaciele
rozumieją pisane i niepisane prawa, i ich przestrzegają. Nie są tacy nieobliczalni jak
O'Connorowie. Nie mają przeszłości, którą opowiada się niczym baśń. Nie wisi nad nimi
cień Seamusa O'Connora. Nie, Joe zdecydowanie nie jest przyjacielem. Dlatego właśnie
Jasper wolał, by Monique za bardzo nie przylgnęła do Rozy. Zona jednak oświadczyła
stanowczo:
- Tak czy inaczej, polubiłam ją.
Jasper nie chciał się jej sprzeciwiać, by nie denerwowała się niepotrzebnie tuż przed
rozwiązaniem. Postanowił zdać się teraz na los, a jeśli będzie trzeba, uporządkuje sprawy
później. Zresztą nie wiadomo wcale, czy zajdzie taka konieczność. Przecież Roza nie
zamierza zostać w Georgii, tylko wybiera się w dalszą podróż.
Monique odłożyła srebrną szczotkę i odgarnęła włosy na lewe ramię. Domyślał się, że
żona zdaje sobie sprawę ze swej urody. Że jest piękna jak z obrazu, ale nie zdobył się na to,
by jej o tym powiedzieć. Trochę się obawiał, że wybuchnie swym jasnym śmiechem i uzna
go za głupca. Bał się też,
że komuś o tym powie. Kobiety zwierzają się sobie ze wszystkiego, a on nie chciał narażać
się na śmieszność. Bo jego miłość jest przeznaczona tylko dla niej.
- Porozmawiałbyś z Josephem - zaproponowała Monique, układając się w łóżku obok
niego. -Może dałby się przekonać, żeby na razie nie wyjeżdżać. Zresztą, nierozsądnie
wyruszać w taki rejs tuż przed zimą, zwłaszcza ze względu na dzieci.
- Tam, dokąd się udają, idzie właśnie ku wiośnie
- odparł Jasper. - Zdaje się, że tam wszystko jest na odwrót.
-Jakie to wszystko trudne... - westchnęła, nie wyjaśniając, co ma na myśli, po chwili zaś
dodała:
- Jestem pewna, że Joseph da się przekonać. Nie powinien być teraz sam. Zwariuje, jeśli
przyjdzie mu spędzić zimę w Rose Garden samotnie. To nasz przyjaciel, Jasper, twój
przyjaciel! Kto, jeśli nie ty, wytłumaczy mu, że powinien teraz z kimś mieszkać. Paru
dorosłych i dzieci stworzą mu namiastkę rodziny i wniosą życie w te mury...
-Naprawdę uważasz, że tego właśnie potrzebuje Joe? - zdziwił się Jasper, unosząc brwi.
Nie dosłyszała urazy w jego głosie.
- Właśnie tego! Powiesz mu?
- Nie wiem - odparł Jasper. - Mnie się zdaje, że nie jest moją sprawą pouczać Josepha, w
jaki sposób ma dalej żyć. Nikt z nas tak naprawdę nie wie, co on przeżywa. Możemy tylko
zgadywać. Stanowili z Jeftny bardzo dobre małżeństwo, mieli dwoje pięknych dzieci,
Monique. Nigdy już ich nie odzyska i nic nie uleczy tej straty, nawet jeśli ściągnąłby do
Rose Garden nie wiadomo ile osób.
-Ale on przy niej znowu się śmieje! - zaprotestowała Monique, nadymając usta. Jasper
uniósł brwi.
- W każdym razie się uśmiecha - poprawiła się. - Ona straciła Seamusa, a także kolejnego
męża. Wie dobrze, co człowiek czuje w takiej sytuacji. Joemu może to pomóc, prawda?
Jasper nie miał ochoty się nad tym zastanawiać. Joe O'Connor go nie obchodził. Sam też
by nie chciał, żeby ktoś się wtrącał do jego życia, i wydawało mu się, że pod tym
względem nie różnią się z Joem.
- Zostaw go, Monique! Niech żyje po swojemu.
- On potrzebuje pomocy - upierała się. - Moim zdaniem dobrze mu zrobi, jeśli Rosie
zostanie z nim przez zimę. I zamierzam mu to powiedzieć, jeśli ty tego nie zrobisz.
Jasper uznał, że raczej nie będzie miała ku temu okazji, nie powiedział tego jednak na głos.
Nie zrozumiałaby, że chce ją chronić przed nią samą.
- A kto wie, czy nadal będzie miała ochotę wyjechać, gdy nadejdzie wiosna... - rozmyślała
głośno Monique i uśmiechnęła się do siebie z zadowoleniem.
-Jak to? - wyrwało się Jasperowi.
Zwróciła ku niemu twarz i uśmiechnęła się tym swoim wszystko wiedzącym uśmiechem,
typowym dla kobiet, a dla mężczyzn całkowicie niepojętym. W tym uśmiechu zawierała
się cała kobieca mądrość.
-Może Joe nie zechce jej puścić, gdy nadejdzie wiosna - wyjaśniła, składając usta jak do
pocałunku. - Pomyśl, jak by to było dobrze. Wszyscy byli
by zadowoleni. Przecież oni się dobrze znają i bardzo lubią. Potrafią się wspólnie śmiać.
Zauważyłeś, jak ją objął ramieniem? Wydawali się sobie tacy bliscy, jakby już do siebie
należeli. Zwróciłam na to uwagę. To chyba jakiś znak, nie sądzisz?
- Na Boga, Monique, co ty właściwie sugerujesz? - zapytał Jasper przerażony. - Próbujesz
mi wmówić, że Roza i Joe mają romans? Przecież od śmierci Jenny i dzieci minęły ledwie
dwa miesiące! Myślisz, że Joemu teraz w głowie inna kobieta? Poza tym jak możesz w
ogóle myśleć o tych dwojgu jako o parze? Przecież ona jest dla niego jak siostra.
-Nie mówię, że już ich coś łączy - odparła stanowczo Monique. - Rzeczywiście, póki co,
Joe traktuje ją jak siostrę, ale przecież to się może zmienić. Daję głowę, że jeśli ona
zostanie w Rose Garden przez zimę, Joe przestanie na nią spoglądać okiem starszego bratał
Byłoby to cudowne rozwiązanie, nie sądzisz?
- Nie jestem pewien, czy Joseph podzielałby twoje zdanie - odezwał się Jasper ponuro. - A
już w ogóle mam wątpliwości, czy Rosie byłaby skłonna się z nim związać. Nigdy nie
widziałaś jej razem z Seamusem. Tych dwoje łączyło wyjątkowe uczucie.
Monique przytuliła się do męża, on zaś bał się poruszyć, by nie zrobić czasem krzywdy jej
i dziecku. Była taka drobna i krucha. Ledwie śmiał ją pogłaskać po napiętym brzuchu.
- Wyjątkowe uczucie? - zapytała, tuląc się miękko jak kotka i pocałowała go leciutko w
szyję. - Takie jak nasze?
-Jak nasze - odparł w przypływie pożądania.
Nie tknął jej od kilku miesięcy. Tęsknił za,nią do szaleństwa. Płonął z miłości do niej, a
przecież tak długo jeszcze przyjdzie mu czekać, nim znów ją weźmie w ramiona tak jak
mąż żonę.
Wtuliła się w jego ramię i wymamrotała:
-Jak przyjemnie.
Zapomniała o Rozie, Joem i własnych planach wobec tych dwojga.
- Spij, kochanie! - szepnął czule Jasper, zdając sobie sprawę, że trudno mu będzie się
wymknąć z ich wspólnego łóżka. Będzie tak leżał i przeżywał prawdziwe męki z tęsknoty
za jej ciałem. Tęsknoty, dla której nie znajdował ukojenia. W trosce o żonę nie dotykał jej
jednak.
Wsłuchany w jej oddech przyglądał się jej, póki w lampie migotał płomyk. Uświadomił
sobie, iż kocha Monique tak mocno, że w jego sercu nie ma miejsca dla innych, i przeraził
się siły swego uczucia.
- Śliczne dziecko - stwierdziła Roza, nie spuszczając wzroku z córeczki Jaspera i Monique.
Serena była równie zgrabna i pełna gracji jak jej mama. Po niej też odziedziczyła karnację
i kolor włosów. Tylko wysokie czoło zdradzało, że jest też córką Jaspera.
-Nie chciałam dziecka - oznajmiła Monique bez ogródek, nawet się nie zająknąwszy. -
Szokuje to ciebie?
Roza oderwała spojrzenie od Sereny biegającej pomiędzy przekwitłymi krzewami róż, i
popatrzyła na Monique, zaszokowana bardziej tym, że kobieta zdobyła się na tak osobiste
wyznanie, bo
każdy powód, by się wstrzymać z decyzją o dziecku, rozumiała.
Sama miała mieszane uczucia przed każdą kolejną ciążą, tylko narodzin Synneve
oczekiwała z upragnieniem.
Poza tym Monique jest dużo młodsza od Jaspera, nie przekroczyła jeszcze dwudziestki, a
jeśli już, to niedawno.
- Wydaje mi się, że wiele kobiet ma wątpliwości - odpowiedziała po chwili Roza, która
zdecydowała się odwiedzić Monique zaledwie kilka dni po jej wizycie w Rose Garden.
Właściwie wypadałoby się nieco wstrzymać z rewizytą, postanowiła jednak skorzystać z
szansy, by poznać nieco bliżej Monique, zanim ta urodzi dziecko. Przekonała samą siebie,
że żona Jaspera nie przywiązuje nadmiernej wagi do tego, co wypada, a co nie, poza tym
uznała, że skoro nie zabawi tu, w Georgii, zbyt długo, nie musi się przejmować
konwenansami.
- Teraz kocham ją ponad wszystko na świecie -wyznała Monique i Roza poznała, że mówi
to z przekonaniem. - Ale znów się boję - dodała Monique cicho. - Miałam nadzieję, że
Serena dłużej pozostanie jedynaczką i będzie trochę starsza, gdy urodzi się jej rodzeństwo
i przyjdzie jej się dzielić rodzicami. - Westchnąwszy ciężko, popatrzyła na Rozę i dodała: -
Tutaj z nikim nie mogę o tym porozmawiać, ale poznałam od razu, że ty jesteś inna.
Troszczysz się o ludzi i nic cię nie obchodzi, co o tolfte gadają.
- A więc słyszałaś plotki na mój temat - stwierdziła sucho Roza.
Monique potwierdziła zakłopotana:
- No, cóż, słyszałam jak uratowałaś syna jednej z niewolnic... Jednej z tych, z którą
zabawiał się ojciec Jaspera.
Roza przypomniała sobie Princess i ścisnęło ją w żołądku. Pomyślała o Marlon, która
umknęła gdzieś do północnych stanów, a także o Prossy, której nie dało się uratować, ale
która przynajmniej umarła na wolności.
- Był okropny - rzekła żona Jaspera, spuściwszy głowę, i ułożyła splecione dłonie na
podołku. - Nie zgodziłam się na przeprowadzkę tutaj, póki żył - dodała Monique z
zaciętością w głosie. - Wiedziałaś o tym?
-Nie.
- Wiem, że Jasper nie jest do niego podobny, ale bałam się, że Serena odziedziczy
charakter po swoim dziadku. A teraz znowu drżę, że kolejne dziecko przejmie straszne
dziedzictwo po tym człowieku. Nie chcę urodzić dziecka przesiąkniętego na wskroś
złem...
Rozie ciarki przeszły po plecach, bo sama zadręczała się podobnymi obawami, choć lękała
się innego dziedzictwa.
Monique westchnęła.
- Ale na pewno i tym razem wszystko dobrze się ułoży. Serena jest moją maleńką
ptaszynką. Nie mówię o tym Jasperowi, ale wydaje mi się, że teraz urodzę syna, którego
tak bardzo pragnie. Powtarzam sobie w duchu, że będzie podobny do Jaspera i oboje
będziemy dumni z maleństwa, a ja wreszcie przestanę się martwić.
- Żadne z dzieci Jareda Jordana nie odziedziczyło jego cech - oświadczyła Roza, zdziwiona
tym, że zdołała bez drżenia w głosie wymówić imię tego
człowieka, który tak ją skrzywdził i ucieszyła się, że wyzbyła się strachu. - Nie rozumiem
więc, czemu wnuki miałyby być do niego podobne. Zwłaszcza, że nie będzie miał wpływu
na ich wychowanie. Próbował ukształtować swoich synów na własną modłę i też poniósł
klęskę. Myślę, że nie masz się czego obawiać, Monique.
Kobieta uśmiechnęła się lekko i obie poczuły rodzącą się miedzy nimi kruchą więź.
-Jak dobrze porozmawiać z kimś szczerze -rzekła Monique. - Szkoda, że zamierzasz
wyjechać. Byłabym szczęśliwa, mając wreszcie przyjaciółkę, i to po sąsiedzku, w Rose
Garden.
- Nie przyjaźniłaś się z Jenny?
-Jenny nie miała przyjaciółek - odparła Monique bez ogródek.
- Nie miała - potwierdziła Roza.
- Byli z Josephem tacy różni.
Akurat co do tego Roza nie do końca się zgadzała z Monique. Jenny i Joe wywodzili się z
tego samego środowiska i mieli podobne korzenie. Zawsze się wspierali. Nawet kiedy
później zaczęli się różnić, nadał trzymali się razem. Jenny kochała Joego, a Joe kochał
Jenny. Kto jak kto, ale Roza wie o tym najlepiej.
- Wydaje mi się, że on potrzebuje teraz towarzystwa.
Roza domyśliła się, co kryje się w słowach Monique, i zastanawiała się, ilu jeszcze ludzi
myśli podobnie. Wyczuwała takie same intencje w słowach Paddy'eego i Bridget, choć
żadne z nich nie było na tyle bezpośrednie, by wyrazić się wprost, tak jak Monique. Ale
pewno się zastanawiali i rozma-
wiali o tym między sobą. Paddy z żoną nie posunęliby się jednak do tego, by zadać takie
pytanie Rozie, czy Joemu.
- Joego i mnie nie łączy tego typu więź - odparła Roza, uznawszy, że nie ma się o co
obrażać, skoro Monique powiedziała to w dobrej wierze.
-Nie zamierzałam nic sugerować - tłumączyła się Monique zarumieniona.
Roza jednak wyczuwała, że Monique wspomniała o tym nieprzypadkowo.
- Nie miałam na myśli tego, że łączy cię z Josephem coś niestosownego - ciągnęła
Monique. - Po prostu przyszło mi na myśl, że za jakiś czas mogłoby między wami
zaiskrzyć. Joseph to bardzo przystojny mężczyzna, Rosie. Jest właścicielem Rose Garden,
przepięknej posiadłości, cieszy się autorytetem w Savannah. Wiele matek ostrzy już sobie
zęby na takiego zięcia. Nie byłabym zadowolona, gdyby trafiła mu się któraś z tych panien,
co to myślą jedynie o strojach i wydaje im się, że Savannah jest pępkiem świata!
- Podczas gdy jest nim Nowy Orlean - rzuciła Roza, a Monique przyjęła jej replikę z
uznaniem..
-Widzisz, kolejny dowód, że się świetnie rozumiemy! Bardziej niż one nadajesz się na
żonę dla Josepha.
- Traktuję go jak brata - wyjaśniła Roza bez cienia hipokryzji.
- Ale to się może zmienić, jeśli zostaniesz tu na zimę. Może któregoś dnia spojrzysz na
niego inaczej i zobaczysz atrakcyjnego mężczyznę...
Roza uśmiechnęła się i odparła:
- Nie sądzę, Monique, ale doceniam to, że życzysz mi i Joemu jak najlepiej.
- O, mam w tym też swój interes - przyznała się Monique bez zawstydzenia. - Mam
wrażenie, jakbyśmy się znały od zawsze. - Poklepała Rozę po ramieniu i dodała:
- Opowiem ci wszystko o moim życiu, a ty mi opowiesz o swoim, dzięki czemu będzie się
nam zdawało, że znamy się od dzieciństwa. Nie będziemy miały przed sobą żadnych
tajemnic. Czyż nie będzie cudownie, Rosie? - Zaśmiała się i lekko westchnęła: - Och, jak
bardzo tęskniłam za prawdziwą przyjaciółką!
Roza przyglądała się jej w milczeniu, wiedząc, że nigdy nie opowie Monique wszystkiego
o sobie. Była też niemal pewna, że i Monique nie zechce jej wyjawić wszystkich swoich
tajemnic.
- Byłoby miło - odezwała się Roza po chwili -Tylko, że ja nie zostanę tu przez zimę.
- Myślę, że zdołam cię nakłonić do zmiany planów - oświadczyła Monique z uśmieszkiem
na swych pełnych ustach, i wydawała się bardzo pewna swego.
Rozdział 4
Ole odział, że Roza szykuje się i wyjeżdża z dziećmi. Zabrała też Stellę. Przejęła nad nią
opiekę i traktowała tak, jakby to było jej własne dziecko. Olemu nie spodobało się, że
siostra zabiera jego córkę ze sobą, ale pogodził się z tym tak, jak
godził się na wszystko inne. Roza miała tu nad nim przewagę. A niech sobie jedzie i wraca,
kiedy zechce! Tym razem nawet mu nie zaproponowała, by jej towarzyszył. Nie jest jej tu
potrzebny. Radzi sobie sama. Odwiózł ją woźnica, niewolnik.
Ole nie pojmował, jak to możliwe, żeby tak żyć po sąsiedzku z wioską czarnych ludzi.
Chaty niewolników z Rose Garden mieściły tyle samo ludzi, ilu zamieszkiwało Kretę.
Liczebnie pozostawali w przewadze nad białymi mieszkańcami posiadłości. Ole nie
rozumiał, że niewolnicy tego nie wykorzystają. Czyżby nie potrafili liczyć? A może na-
prawdę brakuje im rozumu.
Ole nie orientował się dobrze w tej skomplikowanej sytuacji, ale już od pierwszego dnia
wyczuł podskórną, pulsującą tuż pod powierzchnią, nienawiść. Pewnie dlatego, że był
wyposażony w szczególną wrażliwość, dziedzictwo przekazywane z pokolenia na
pokolenie, choć oczywiście zdolności Rozy były dużo bardziej wyjątkowe.
Ole nie rozumiał w każdym razie, że biali mają tyle odwagi i chętnie zapytałby Paddy'ego
czy Joego, w jaki sposób nie dopuszczają do siebie strachu. Na ich miejscu otoczyłby się
większą liczbą strażników. Dowódca straży powinien być, jego zdaniem, porządnie
uzbrojony. Tymczasem to najstarszy syn Paddy'ego, dwudziestojednoletni Tomas,
nadzorował niewolników na plantacji Josepha. 0'Connoro-wie lubią otaczać się rodziną.
Ole zauważył, że chłopak nie nosi żadnej broni, a poruszając się konno pomiędzy
niewolnikami na polach bawełny, ma przy siodle jedynie pejcz, który raczej nie stanowi
żadnej obrony.
Przecież to jakby prowokować wybuch buntu.
Ole wyczuwał, że na coś się zanosi. Coś dojrzewało w tych ludziach o ciemnych twarzach,
które jemu wydawały się jednakowe, pozbawione wyrazu, zamknięte. Widział czającą się
w ciemnych oczach nienawiść.
Odbywał długie spacery i z lubością przyglądał się należącym do Joego polom, które
ciągnęły się po horyzont.
Nie pojmował, jak Roza mogła to wszystko zostawić.
Ruszył w stronę rzeki leniwie płynącej pośród krajobrazu, szerokiej niczym ich rodzimy
fiord. Wszystko tutaj było takie wielkie. Czuł się mały, upokorzony i wściekły na Rozę, ale
równocześnie był jej głęboko wdzięczny, że nie pozostawiła go w domu.
W Kafjorden nawet nie przeczuwałby, ile go omija. Roza mogła go pozostawić w
niewiedzy i choć nie cierpiał jej wspaniałomyślności, to jednak był zadowolony, że tu
przybył. Targały nim sprzeczne uczucia, ale wiedział już na pewno, że pokochał tę ziemię
i ten ogromny kraj z rozległymi i otwartymi pejzażami oraz możliwości, jakie się tu
otwierają przed takimi ludźmi jak on.
Doszedł do wzniesienia, na którym zauważył niskie ogrodzenie. Co to? Jakiś ogród?
Zaintrygowany podszedł bliżej i zobaczył, że to grób odgrodzony pomalowanym na biało
płotkiem. Przeszedłszy na drugą stronę, kucnął przy kamieniu i odczytał wykuty w nim
napis, dwie daty i nazwisko, które wydało mu się dziwnie znajome: Peter Johnson.
Kimkolwiek byl, wiadomo, że zmarł w 1843 roku. Roza zapewne go znała, należał do jej
przeszłości, do czasu, o którym Olemu tak niewiele opowiedziała.
Ole zapragnął dowiedzieć się czegoś więcej o swej siostrze, ponieważ ta Rosie, która
porusza się po salonach Rose Garden, rezydencji Irlandczyka Josepha 0'Connora, różni się
od tej Rozy, którą zna, a przynajmniej wydaje mu się, że zna.
Rallarroza zniknęła bez śladu, a Rosie budzi teraz powszechny respekt.
Ole wciąż nie rozumiał, dlaczego. Wiedział jedynie, że mieszkańcy rodzinnych stron
byliby zaskoczeni, gdyby ujrzeli te miejsca, w których Roza jest tak zadomowiona.
Oniemieliby ze zdumienia, zobaczywszy, jakiej miary ludzie traktują ją tu jak równą sobie.
Stał przy grobie nieznajomego, w obcym kraju, daleko od domu i poczuł nagle, że jest
zupełnie sam. Sam jeden na całym świecie.
Ole, który dawno nie płakał, osunął się na suchą trawę i ukrył twarz w dłoniach. Nie był w
stanie utrzymać się na klęczkach, a upadłszy na miękkie podłoże, skulił się jak dziecko w
łonie matki
i zaszlochał.
- Mama Sereny jest najpiękniejsza na świecie! -oświadczyła Lily po powrocie z Blossom
Hill. Westchnęła i pokręciła stopami, które ledwie wystawały poza brzeg wielkiej,
skórzanej sofy w gabinecie Josepha. Dziewczynka siedziała obok wujka, który przeglądał
stos dokumentów.
Roza nakarmiła Stellę, przewinęła i położyła w łóżeczku, które stało w pokoju,
przydzielonym niegdyś Rozie przez Jenny. Po powrocie do Georgii z największą
oczywistością wniesiono jej bagaże do tego pomieszczenia, jakby ta sprawa w ogóle nie
wymagała rozstrzygnięcia. Doznała wtedy miłego uczucia przynależności.
- Tutaj jesteście - zagadnęła z uśmiechem dzieci, wchodząc do gabinetu Joego.
Matti siedział na parapecie z policzkiem przyklejonym do szyby. Okna wychodziły na
wschód, więc wieczorem z tej strony było przyjemnie chłodno. Roza domyślała się, że
chłopiec źle znosi upały, mimo że z jego ust nigdy nikt nie słyszał narzekań.
Ujrzawszy Lily siedzącą obok Joego, Roza wzruszyła się. Córeczka lgnęła do wujka. Nic
dziwnego, skoro łączą ich więzy krwi i oboje są prawdziwymi 0'Connorami. Patrząc na
nich, Roza utwierdzała się w przekonaniu, że postąpiła słusznie, przyjeżdżając do
Ameryki, i jeszcze bardziej zależało jej na odnalezieniu Michaela.
- Może byś mi tak opowiedziała, co w niej wydaje ci się takie piękne - zaproponował Joe
bratanicy i mrugnąwszy do niej, spojrzał na Rosie. Słyszał jej kroki i choć wcześniej nie
podniósł wzroku, wiedział dokładnie, jak długo stała w drzwiach i domyślał się jej emocji.
On też odczuwał dziwną wspólnotę z nią, z małym itfem, córeczką Seamusa i pozostałymi
dziećmi, które Rosie traktowała jak własne.
Lily dużo rozumiała z tego, co się do niej mówiło, ale podobnie jak Ole uważała, że
angielskie słowa są trudne do wymówienia. Matti poprawiał ją leniwie i jakby od
niechcenia, wzdychając z re-
zygnacją, a Lily powtarzała cicho, naburmuszona, nie patrząc na niego. Nie zdarzyło się jej
podziękować za pomoc. Teraz też zachowywała się tak, jakby go nie było i przymilnie się
przysunąwszy do Joego, powtórzyła, że Monique jest strasznie piękna. Na pewno
najpiękniejsza na świecie.
- A więc spodobała ci się? - zapytał Joe powoli, tak by dziewczynka go zrozumiała bez
niczyjej pomocy. Dobrze pamiętał, że jako dziecko też nie lubił, by mu pomagano, nawet
jeśli to czyniono w dobrej wierze.
Lily pokiwała z zapałem głową. -A Serena?
-Jest mała! - prychnął z pogardą Matti, który też przysłuchiwał się temu, co mówi Joe. Lily
była zła, że wtrąca się do jej rozmowy z wujkiem i popatrzyła na niego ze złością. Matti
jednak nie zwracał na to uwagi. Zresztą wiedział, że Lily też tak myśli o Serenie.
- Och, chciałabym być taka piękna... - odezwała się Lily rozmarzona, a Matti przewracając
oczyma, dał do zrozumienia, że takich bzdur nie warto tłumaczyć, po czym odwrócił
głowę i wyjrzał przez okno. Zauważył kilkoro dzieci niewolników, które bawiły się w
berka, i zapragnął pobiegać razem z nimi.
- Nigdy taka nie będziesz! - stwierdził, krzywiąc się z grymasem. - Lepiej od razu o tym
zapomnij!
- O urodzie człowieka decyduje jego wnętrze -wtrąciła się cicho Roza.
- A czy Monique nie ma pięknego wnętrza? - zareplikowała ostro Lily, mrużąc oczy,
gotowa bronić żony Jaspera. - A może jesteś o nią zazdrosna?
-Monique jest bardzo urodziwa i ma piękne wnętrze - odparła Roza z uśmiechem, choć
pytanie córki ją zabolało. Joe spoglądał to na nią, to na Lily, a w jego oczach dostrzegła
zatroskanie. Wydało jej się niewłaściwe, że martwi się o nią. Przecież ona potrafi o siebie
zadbać. Joe powinien raczej trzymać stronę Lily, są przecież rodziną. Dobrze, że jej
dziecko ma odwagę wyrażać szczerze to, co myśli. Seamus byłby zadowolony, że Roza
wychowała Lily na odważną dziewczynkę.
Uroda rzuca się w oczy, myślała Roza, nawet najmłodsi ulegają takiemu przeświadczeniu.
Nie dla wszystkich jest jasne, że przeważnie jest to tylko piękna fasada. Rozę przerażało,
że o wartości kobiety często decyduje jej wygląd, że największym bogactwem, jej kartą
przetargową jest uroda. Gdy kobieta jest wystarczająco piękna, może coś osiągnąć w
życiu. Nawet,, poślubić mężczyznę o wyższym statusie społecźnym. Tak, uroda znaczy
niemal tyle samo co dobry posag i dumnie brzmiące nazwisko rodowe. Jakież to
niesprawiedliwe!
Roza nie chciała, by Lily dorastała w takim przekonaniu. Na razie jest dzieckiem i na
pewno jeszcze zdąży się wiele nauczyć i zrozumieć, nim dorośnie, jednak ten
bezkrytyczny zachwyt dla pięknej żony Jaspera, bolał Rozę o oszpeconym policzku.
Nigdy wcześniej nie czuła takiej palącej zazdrości. Cierpiała w duchu z tego powodu i
odczuwała wstyd, ponieważ polubiła Monique. Sama zresztą też uważała ją za prawdziwą
piękność.
Równocześnie było jej żal Monique, ponieważ podczas wizyty w Blossom Hill wyczuła
dziwne wibracje, które burzyły sielankowy obraz, jaki sta-
rali się ukazać zarówno Monique, jak i Jasper. Rozie zdawało się, że tych dwoje coś dzieli,
jakby odgradzał ich gruby mur milczenia, ale nie potrafiła póki co określić tego jaśniej.
Podczas powrotnej drogi przyszło jej jednak na myśl, że na jej doznania mogło wpłynąć to,
że wróciła do miejsca, z którym wiązały się bardzo niedobre wspomnienia.
Coś ją tam mimo to przyciągało, niemal wbrew jej woli.
A może mam być tą, która odsłoni, co się kryje pod milczeniem Monique i Jaspera? -
zastanawiała się Roza. Tą, która wykuje dziurę w tym murze? Niedobrze jej się robiło, gdy
myślała o Blossom Hill i atmosferze tego miejsca. Może na jej doznania nałożyły się złe
wspomnienia, a relacje pomiędzy Monique a Jasperem nie mają nic do rzeczy? Roza,
świadoma tego, pragnęła tym bardziej lepiej poznać Monique. Domyślała się, że ta z
pozoru uśmiechnięta, rozmowna i bezpośrednia kobieta jest w rzeczywistości dużo
bardziej interesująca, choć oczywiście może się mylić.
Nie, Monique skrywa w sobie coś więcej niż tylko urodę, która tak olśniła małą córeczkę
Rozy. Coś, o czym nikt nie wie.
Być może jest to nawet tajemnicą dla Jaspera.
-Ależ jesteś śliczną panienką, Lily! - zapewnił Joe i uśmiechnął się, wichrząc rude loki
dziecka. -Wszystkie panny z rodziny O'Connorôw są urodziwe - dodał, udając powagę. -
Zawsze ustawia się do nich kolejka adoratorów.
Roza musiała przetłumaczyć córeczce, co powiedział wujek, bo mała nie wszystko
zrozumiała.
- Skąd wiesz? - zapytała Lily.
-Wiem, bo mam siostrę - odpowiedział Joe. - Była najpiękniejszą dziewczyną w Kildere.
Moja żona zaś, która pochodziła z Clonakilty, była tamtejszą pięknością. Chłopaki
0'Connorowie to najprzystojniejsi młodzieńcy - wyjaśnił nieskromnie. - Zresztą, zapytaj
mamy. Jeden z nich był przecież jej mężem.
- Mój tata też był jej mężem - wtrącił się Matti.
Roza podeszła do okna i usadowiła się na szerokim parapecie obok chłopca. Uchwyciwszy
jego spojrzenie, wyjaśniła po cichu:
-Joe tylko sobie żartuje. Już taki jest. My dwoje, ty i ja, nigdy nie zapomnimy Mattiasa,
mimo że wyjechaliśmy tak daleko. Nosimy go w sercu - dodała, kładąc ręce na piersi - i
dlatego zawsze będzie z nami.
- Ona już zapomniała - odparł cicho z pretensją w głosie chłopiec. Choć nie spojrzał nawet
na Lily, Roza wiedziała, o kim mówi.
- Nie sądzę - odpowiedziała Roza. Ale ty kochałeś go inaczej. Ja też go kochałam inaczej.
Dlatego lepiej go pamiętamy.
Matti nie odpowiedział.
- O czym tak szepczecie? - zdziwił się Joe, nasłuchując, ale nic nie rozumiał, bo Rosie
mówiła po norwesku. Podobało mu się, w jaki sposób Roza traktuje swego pasierba.
Zresztą sam bardzo polubił tego chłopca obdarzonego charakterem i silną wolę. Gdy Matti
zaciskał usta, z jego brązowych oczu biła stanowczość. Miał szerokie brwi i właściwie
przypominał nieco z wyglądu Rosie, mimo że nie była jego matką. Może wszystkie
kobiety w Norwegii są do siebie podobne? - zastanawiał się, ale nie miał o tym zielonego
pojęcia. Rosie jest jedyną Norweżką, którą zna.
- Rozmawiają o Mattiasie - odpowiedziała Lily, wydymając usta, ale tylko Joe to
zauważył.
- Myślę, że bym go polubił - odparł Joe, tymi słowami przywołując Lily do porządku.
Zrozumiała, o co mu chodzi. Poderwała się z miejsca i wybiegła z salonu, a po chwili
usłyszeli, że zbiega ze schodów.
- Biegnę za nią - westchnął Matti.
- Przypomina mi Denise - odezwał się cicho Joe. - Niełatwy charakter.
Słysząc ból w jego głosie, Roza podeszła do sofy i od tyłu objęła Joego. Oparła się
policzkiem o jego ciemne włosy, a on uchwycił jej dłonie i uścisnął. Roza czuła, że Joe
płacze, ale żadne z nich nie przerwało milczenia.
- Dotarłeś do celu - odezwał się mężczyzna. Ole znał ten głos, ale słowa wypowiedziane
zostały z jakimś obcym akcentem. - Właśnie do tego miejsca miałeś przybyć.
- Peder? - zapytał Ole z niedowierzaniem i usiadł. Odczuwał dziwną lekkość, nie czuł w
ogóle kończyn. - To ty! To naprawdę ty! - zawołał Ole, wpatrując się szeroko otwartymi
oczami w mężczyznę, którego miał przed sobą.
Zapamiętał chłopca, teraz zaś był to mężczyzna o zaokrąglonej twarzy, na której czas
odznaczył zmarszczkami swój ślad.
- Przecież ty umarłeś - dziwił się Ole.
- Tak - odparł mężczyzna niewzruszony, a w jego oczach pojawiło się rozbawienie, które
Ole dobrze pamiętał.
-Jesteś za stary, Peder... Do diabła. Przecież sam
niosłem trumnę z twoimi kośćmi do grobu. Nawet pomagałem ustawić kamień na
nagrobku. Umarłeś dawno temu. Wyglądałeś wtedy inaczej. Znałem cię...
- Nie widziałeś mnie tamtego wieczoru, kiedy odszedłem - uśmiechnął się Peder.
To chyba żart?
Olemu ciarki przeszły po plecach, gdy uświadomił sobie, że gawędzi z kimś, kto od dawna
nie żyje. Czyżbym też umarł? - zastanawiał się.
Peder pokręcił głową.
- Żyjesz. Dożyjesz późnych lat, Ole. Dotarłeś do celu, tu będzie twój dom. Weźmiesz
udział w wojnie, która zakończy się przegraną, zobaczysz, jak dorasta twoja córka.
Będziesz z niej dumny.
- Skąd możesz to wiedzieć? - zapytał Ole podejrzliwie.
- Po prostu wiem.
Mężczyzna zamilkł na chwilę i zapatrzył się na otaczający ich krajobraz.
- Pięknie tu - westchnął. -Tak.
- Też pokochałeś te ziemie, te bezkresne pola? -Tak.
- Zupełnie cp> innego niż te spłachetki nad fiordem Alta, co?
Ole przytaknął.
-Uwierzysz mi, jeśli ci powiem, że będziesz miał więcej ziemi, niż to co widać wokół?
- Nie wiem.
- Przybierzesz imię Samuel, bo Ole tu jakoś nie pasuje - mówił dalej mężczyzna, który
przypominał Pedera. - A nazwisko weźmiesz od pól. Samuel Fields, tak się będziesz
nazywał. Pomimo po-
deszłego wieku włożysz szary, żołnierski mundur, a potem jako jeden z nielicznych
powrócisz z wojny, by nadal budować tu swoje królestwo, które zostawisz swojej
księżniczce. - Długo przyglądając się Olemu, dodał w końcu: - Ale o tym w rodzinnych
stronach nikt się nie dowie, przynajmniej nie za twojego życia. Kiedyś wieści dotrą jednak
do Kafjorden, tyle że wówczas nikt już nie będzie pamiętał, kim byłeś. Zdążą zapomnieć i
o tobie, i o Rozie.
-Ja chyba śnię - odezwał się Ole, a mężczyzna przyjął jego słowa z uśmiechem. Włosy mu
pojaśniały, pewnie wyblakły na słońcu. Ole pamiętał, że miały kolor kory młodych sosen.
Kiedy się dłużej żyje pod tym palącym słońcem, włosy przybierają barwę pola, na. którym
faluje dojrzały owies.
- Śnisz.
-Oczywiście - odparł Ole niemal z ulgą. Bo przecież co ty byś tu robił. Dlaczego
mielibyśmy się tutaj spotkać, Peder, ty i ja? Sam mocowałem kamień nagrobny na twej
mogile w Kafjorden. Utopiłeś się przecież w fiordzie. Nie dotarłeś dalej, tam zakończyła
się twoja ucieczka.
Milczał przez chwilę.
- Specjalnie tak postąpiłeś?
-Przekaż Rozie, by byłą ostrożna wobec obcych - odezwał się z powagą.
Ole jednak drążył uparcie, nie słuchając, co do niego mówi:
- Co ty tu robisz? Śledzisz Rozę? Chyba trochę za późno, Peder? Zmarli nie powinni się
wtrącać do żywych.
-Odpoczywasz na moim grobie, Ole - odparł
mężczyzna z powagą i nie oglądając się za siebie, powędrował cicho w dół, ku rzece.
Ole mrużył oczy w kiepskim świetle. Mężczyzna poruszał się tak samo jak Peder,
identycznie stawiał kroki. Ole stracił rozeznanie i nie wiedział już, czy naprawdę widział
to, co mu się zdaje, że widział. Tym bardziej, że mężczyzna oddalając się, jakby rozpłynął
się pośród pól.
Gdy Ole się obudził, zmierzchało. Wokół niego powoli zapadała ciemność pochłaniająca
barwy dnia. Póki co ołowiany wieczór nasycony był gorącą żółcią, głęboką płomienną
czerwienią, rdzawym brązem i rozświetloną zielenią przechodzącą w żółć.
Ole otworzył oczy szeroko i ogarnął go dziwny niepokój. Musiało minąć wiele godzin, bo
ścierpł cały od leżenia w jednej pozycji. Oparł się o kamień i podniósłszy się z trudem,
uświadomił sobie, że to kamień nagrobny. Zasnął na jakiejś mogile!
„Odpoczywasz na moim grobie, Ole", przypomniał sobie nagjje słowa mężczyzny.
Przełknął z trudem ślinę i pochyliwszy się, odczytał napis na nagrobku, wodząc opuszkami
palców po literach.
Peter Johnson.
Roza tu nie była już Rozą, tylko Rosie. Na Mattiego często wołano Matt i chłopiec przestał
właściwie już poprawiać tych, którzy nazywali go nowym, amerykańskim imieniem. Jego
własne imię „Ole" w tutejszej wymowie brzmiało zupełnie inaczej. Chyba rzeczywiście
powinien je zmienić. Ostatecznie „Samuel" to równie dobry wybór jak każdy inny, a przy
okazji będzie to jego prywatny
żart. Wskazanie tego, o czym ojciec nigdy się nie dowie: że jego najstarszy syn dotarł
dalej, niż on mógł sobie wymarzyć.
Tak, w tym kraju trudno też nosić imię Peder. Na pewno zrobiono z niego Petera równie
szybko jak z Mattiego Matta. Johansen pewnie by od biedy uszło, ale Johnson łatwiej
wymówić. I tak Peder Johansen stał się Peterem Johnsonem.
Ole próbował sobie przypomnieć reakcję Rozy, kiedy przed laty zostały odnalezione
zniekształcone zwłoki i pas z narzędziami Pedera. Nie rozpaczała wtedy tak, jak się
spodziewano. Była raczej na skraju histerii. Nie pojmował tego i był na nią zły. Teraz
zaczynał ją rozumieć. Zastanawiał się tylko, czyje to było wtedy ciało. I nagle uświadomił
sobie, że przecież ojciec Jensa nigdy nie został odnaleziony. Roza zapewne już wtedy
wszystko zrozumiała.
Ole poklepał kamień i wyprostowawszy się, rzucił w mrok:
- Urodziłeś się, Peder, w tysiąc osiemset szesnastym roku i zdążyłeś przeżyć dwadzieścia
siedem lat. Nie utopiłeś się przy kei w Kaf jorden.
Przeszedł nad białym płotkiem i kołysząc się, skierował swe kroki nad rzekę. W półmroku
trudno byłoby mu odnaleźć ścieżkę, którą tutaj przyszedł. Ale trzymając się brzegu rzeki,
nie zginie. Dotarcie do Rose Garden potrwa co prawda dłużej, ale nie szkodzi, potrzebuje
trochę czasu, by spokojnie pomyśleć.
Muszę ją zapytać i dowiedzieć się wszystkiego, zdecydował. Kim był ten Peter Johnson?
Jak wyglądało spotkanie Rozy z nim i co spowodowało jego śmierć w wieku dwudziestu
siedmiu lat.
Rzeka szeptała do niego, ale Ole nie rozumiał jej mowy.
Rozdział 5
Ole szedł brzegiem rzeki, moknąc na deszczu, ale gdy wreszcie dostrzegł migoczące
światełka w chatach niewolników na obrzeżach Rose Garden, przestało już padać. Dotarł
do domu, o ile jakieś miejsce tu, na końcu świata, może nazwać domem! Odetchnął z ulgą
i zaśmiał się do siebie, zadowolony, że poradził sobie sam, bez Rozy. Czuł, że jest gotów,
by stawić czoło też innym wyzwaniom. Po raz pierwszy od bardzo długiego czasu poczuł
się znów jak dorosły człowiek, a nie jak niedorozwinięty głupek.
Z chaty gdzieś za budynkiem rezydencji doleciał go śpiew mężczyzny. Ole nie rozumiał
słów, ale wyczuł w niskim głosie śpiewaka tęsknotę, której sam doświadczał z wyjątkową
siłą. Zachwycony wsłuchiwał się w dźwięki pieśni. Nie miał pojęcia, w jakim języku
śpiewa niewolnik. Nie wiedział, czy ci ludzie posługują się angielskim, czy też jakimś
innym językiem. Nie przypuszczał, że ktoś z nich może tak pięknie śpiewać. Do tej pory
nie wydawali mu się piękni ani wartościowi, traktował ich jedynie jako siłę roboczą, ludzi
gorszej kategorii. Ale czy ktoś, kto nie jest w pełni człowiekiem, może tak cudownie
śpiewać? Równie pięknej pieśni nie słyszał nawet w kościele.
Ole tylu rzeczy nie rozumiał. Ileż musi się jeszcze nauczyć! I nie chodzi tylko o język,
który dotąd wydawał mu się przeszkodą nie do pokonania. Żeby nie być jak dziecko, musi
sobie przyswoić to wszystko, co powinien umieć mężczyzna.
Znalazł się bowiem w całkiem nowym świecie.
Tutaj mógłby się stać tym, kim zechce.
Ole wchodził po schodach podekscytowany, przyrzekając sobie w duchu, że kiedyś i on
będzie miał piętrowy dom z ciężkimi, podwójnymi drzwiami i mosiężną kołatką, z
kolumnami, balkonami i dębową podłogą. Będzie w nim co najmniej tyle samo
pomieszczeń, ile jest w Rose Garden.
Ole na powrót stał się mężczyzną.
Roza czekała.
Nanna spośród wszystkich swoich dzieci czekała jedynie na Rozę. Nigdy jednak nie
okazywała jej złości, czyniła jedynie wyrzuty, szeptem ją upominając. Śmiertelnie się bała,
że obudzi Samuela, a ten zbije córkę. Wszyscy szeptali, żeby chronić Rozę, bo to ona
najczęściej doświadczała smaku ojcowskiego pasa.
Kiedy Ole zamknął za sobą drzwi i ujrzał czekającą na niego w holu siostrę, przetoczyła się
przez niego fala wspomnień. Roza siedziała skulona w głębokim fotelu z ciemnej skóry i
wydawała się drobniejsza niż w rzeczywistości.
Ole wzruszył się i obudziła się w nim czułość, podobna do tej z dzieciństwa, gdy
nieustannie zaciskał pięści, gotów w każdej chwili bronić siostry. W końcu go to
zmęczyło, tym bardziej, że Roza
wykrzykiwała, iż nie potrzebuje jego troski ani obrony, bo sama świetnie sobie radzi.
Od przyjazdu do Georgii Ole niemal wciąż się na nią złościł. Zapomniał, jaka jest krucha,
ponieważ dawała sobie radę ze wszystkim.
Przykucnął obok fotela, w którym siedziała, i musnął ją palcem po włosach, pogładził po
czole i żartobliwie potarmosił za nos.
- Zwariowałeś? - prychnęła, wyrwana ze snu.
Ole pokiwał głową z uśmiechem i oparł się o poręcz fotela. Z mokrych włosów kapało mu
na plecy, ale się tym nie przejmował. Nie raz już w życiu przemókł, a tu przynajmniej nie
marznie. Tyle tylko, że na pięknej podłodze utworzyły się mokre plamy! Na moment
zapomniał, że to nie Roza będzie miała z tym Pbbotę, tylko niewolnicy. O tylu sprawach
zapominał. Jakby wszystko to, co nowe, wypierało stare obrazy. Jakby robił sobie w
głowie miejsce i to co stare i niepotrzebne wyrzucał.
- Cały przemokłeś. Gdzie byłeś?
- Mówisz do mnie po angielsku - odezwał się cicho Ole.
- Rozumiesz. Przytaknął.
- Zdajesz sobie sprawę z tego, jak bardzo się bałam? - zapytała z wyrzutem.
Ole nie potrafił sobie tego wyobrazić. Roza tak łatwo nie wpadała w panikę. Zawsze
znajdowała sposób, by wyjść cało z opresji. Spadała na cztery łapy niczym kot.
- Nie zniknąłem przecież na długo. Jestem dorosłym mężczyzną, więc o co się bać? - rzekł,
kołysząc się na stopach.
W domu panowała cisza. Przypuszczalnie Roza przekonała Josepha, że Olemu nic nie
grozi, poznał to po jej minie, sama zaś wpadła w panikę. Traktowała go jak dziecko,
podczas gdy inni mieli do niego zaufanie.
- Tylko ty się o mnie bałaś - stwierdził z uśmiechem i odgarnął palcami jej włosy opadające
na twarz. Uczynił to z czułością, ponieważ od dawna Roza nie miała odwagi pokazać
nikomu swojej słabości.
-Nawet przed dziećmi się nie przyznałam, jak bardzo się boję - wyszeptała gorączkowo. -
Dorośli nie mogą się bać. Tymczasem przeraziłeś mnie nie na żarty. Przecież nie znasz
tych terenów, jesteś tu obcy. Nie pomyślałeś o tym? Jak w ogóle mogło ci przyjść do
głowy, żeby znikać w taki sposób.
- Nie wydaje mi się, by można się było tu zgubić - odparł Ole bez irytacji. Zrozumiał, że
siostra się o niego martwiła, a człowiek w strachu mówi różne dziwne rzeczy.
- Nawet jeśli nie widać rzeki, to się ją słyszy -wyjaśnił z uśmiechem. Trzymałem się brzegu
i trafiłem z powrotem do domu. Nie jestem głupcem, Rosie. A tym bardziej twoim
dzieckiem!
Zwrócił się do niej tak, jak wszyscy tutaj, Rosie, nie Roza.
Uniosła brwi ze zdumieniem, doszukując się w nim zmiany, ale z zewnątrz nic nie
dostrzegła.
- Odnalazłem Pedera.
- Pedera?
Ole oparł policzek o oparcie fotela i w milczeniu przyglądał się siostrze. Zauważył, jak
zadrżał jej podbródek, a krew pulsuje rytmicznie pod cien-
ką skórą. Nie zdołała ukryć, że jest poruszona. Nie spodziewała się rozmowy na ten temat.
- Miałaś zamiar mi o tym opowiedzieć?
- Może.
Oboje wiedzieli, że wolałaby raczej przemilczeć tę sprawę.
- Zachorował?
- Nie, został zastrzelony.
- Tak jak Seamus? - spytał Ole,'który z fragmentów różnych opowieści domyślił się
bohaterskich czynów Seamusa O'Connora. W domu jego braci wciąż unosił się duch jego
sławy.
-Jak Seamus - odparła znużona.
- Peder wierzył w to samo? Z własnego wyboru podjął tę walkę?
- Nie - odpowiedziała Roza z westchnieniem. -To taka niepotrzebna śmierć! Powinien żyć,
był taki szczęśliwy. Miał wszystko, czego pragnął. Urodziły mu się dzieci. Był mężem
siostry O'Con-norów.
- Mężem? - zapytał Ole, unosząc brew, i zawiesił głos.
Mrugnęła tylko, jakby słowa były tu zbędne, jakby nie wypadało ich wypowiadać.
- Oni się o was dowiedzieli, czy postanowiliście z Pederem zachować to w tajemnicy?
- Fiona i Seamus wiedzieli, I Joe. On nie był tu Pederem tylko Peterem Johnsonem.
Zbudował od nowa swe życie. Po co było odgrzebywać stare historie? Żeby kogoś zranić?
Może dopuściliśmy się grzechu, nie wiem... Znałam go wcześniej i znałam go tutaj. On
należał do tego miejsca razem z Fio-ną. Razem z Siobhanem i Patrickiem i Charlotte.
Był tu szczęśliwym mężem i ojcem. Po co mieliśmy to niszczyć, obnażając prawdę.
Uznałam, że nie ma powodu, by to uczynić, i on był chyba też tego zdania...
-Wydaje mi się, że prześladuje cię to... - Ole urwał, choć na końcu języka miał „to całe zło"
i dokończył: - ... te wszystkie dziwne sprawy.
- Może... Pozostawiliśmy sprawy własnemu biegowi, skoro zaszły tak daleko, Ole. Nie
próbowaliśmy niczego zmieniać. Skrzywdzilibyśmy tyle osób! Nie chodziło już tylko o
niego i o mnie.
- On przemówił do mnie, Roza.
Ole był zbyt podobny do niej, by Roza miała mu nie wierzyć. Bez wahania więc przyjęła
jego słowa. Pomyślała jedynie, że Peder powinien spoczywać w spokoju, a nie szukać z nią
kontaktu. - To chyba był sen - poprawił się Ole, nie starając się dodawać znaczenia temu,
co mu się przydarzyło. Nie musi już ścigać się z siostrą. Także i to zrozumiał, wędrując
brzegiem rzeki.
- Co powiedział? - wyszeptała.
- Że powinnaś się strzec obcych.
Roza przyglądała się bratu szeroko otwartymi niebieskimi oczyma, po czym wybuchnęła
śmiechem, przekonana, że ją oszukał. Uwierzyła mu w pierwszej chwili, bo nawet nie
drgnęła mu twarz. A więc osiągnął to, czego chciał. Zwichrzyła mu włosy, tak jak kiedyś,
gdy był od niej mniejszy, a więc bardzo dawno temu.
-Nie drażnij się ze mną, Ole! - poprosiła ze śmiechem. - Znalazłeś jego grób, prawda?
Ole przytaknął. Skoro woli wierzyć, że żartował, to niech tak pozostanie. Nie wiedział, czy
ma siłę
znieść wszystkie wyjaśnienia i na nowo przeżyć ten dziwny sen. Niech więc Roza uważa to
za żart.
- Idę się położyć - rzucił znużony i skierował się ku schodom, pozostawiając mokre ślady
stóp. - Ty też powinnaś!
- Za chwilę - przyrzekła. - Za chwilę.
Joe zastał ją w tym samym fotelu, kiedy wrócił ze stajni, gdzie przez parę godzin ciężko
pracował. Nie traktował harówki jako kary. Męcząc się, odpoczywał i uspokajał myśli,
które go wciąż dopadały znienacka i nie mógł się od nich odgrodzić. Zresztą już samo
pragnienie uwolnienia się od nich uważał za zdradę wobec Jenny.
Wciąż przypominał sobie, jakie widzenie miała Rosie. Opowiedziała mu z takim
przekonaniem, że trudno było powątpiewać. Ale mimo to chwilami, niczym tonący
brzytwy, Joe czepiał się nadziei, że Jenny przeżyła i przekonywał siebie, że to prawda.
Nicky spoczywa w grobie, Denise chyba też nie ma pośród żywych, ale istnieje minimalna
szansa, że Jenny udało się uratować życie. Ta krucha nadzieja wystarczy, żeby się na niej
oprzeć i zyskać jakiś cel. Bo inaczej po co miałby żyć?
Na niewielkim stoliku przy fotelu paliła się lampka. Joe zauważył duże, wilgotne ślady
stóp na podłodze i domyślił się, kto przykucnął tu wcześniej. Rozgniewał się w duchu, że
Ole nie zadbał o to, by Roza ułożyła się wygodnie na łóżku. Powinien chyba zauważyć, że
jego siostra jest wyczerpana, wciąż przedkładając nad własne potrzeby innych.
Bezwiednie pochylił się i nie budząc Rozy, wziął
ją ostrożnie na ręce, tak jak nosił zwykle Nic-ky'ego czy Denise. Powoli wniósł ją po
schodach, przyświecając sobie lampą, i podszedł po cichu do swoich drzwi.
Kiedy ułożył ją ostrożnie na łóżku, powtarzał sobie w myślach, że przyniósł ją tutaj, by nie
budzić dzieci. Bo między jej pokojem a pokojem dzieci drzwi były otwarte.
Dzieci potrzebują snu, tak samo jak Roza.
Nie, nie kierował się żadnymi innymi względami.
Joe zsunął buty z nóg i postawił je przy kominku, w którym wciąż się żarzyło. W
pomieszczeniu panowało przyjemne ciepło. Przestał sypiać w małżeńskim łożu w dniu,
gdy dotarła do niego wiadomość o katastrofie statku. Nie mógł tam leżeć, nie wiedząc, czy
Jenny kiedykolwiek wróci na swoją połowę.
A kiedy przywiózł ciało Nicky'ego do domu, poprzysiągł sobie, że w łożu, które dzielił z
Jenny, nie spocznie żadna inna kobieta, po czym porąbał je na kawałki i spalił.
Przeniósł się do pomieszczenia, które było połączone z jego gabinetem. Odpowiadało mu
przebywanie w tej niewielkiej, ograniczonej przestrzeni wydzielonej w stanowczo za
dużym domu. Jeśli nie miał ochoty, w ogóle nie musiał korzystać z innych pomieszczeń, a
te dwa nie mieściły żadnych wspomnień po utraconych bliskich. W tych pokojach, które
nazywał własnymi czuł się tak, jakby tych troje, których kochał najbardziej na świecie,
nigdy nie istniało. Wstawił tu wąskie, jednoosobowe łóżko.
Kamizelkę i apaszkę przewiesił przez poręcz krzesła i wyciągnął koszulę ze spodni.
Przez cienkie, koronkowe firanki widać było wieczorne niebo zabarwione na żółto od
zachodu, gdzie płaski krajobraz stykał się z niebem, a gdzie indziej zasnute ciemnością.
Krył się w tym pewien spokój. Mrok w pokoju rozjaśniała jedynie rdzawa poświata żaru
kominka. Joe pogasił wszystkie płomyki.
Nif>. potrzebował światła.
Rosie też nie.
Obudziła się, kiedy kończył drugą szklaneczkę whisky. Przyjemne ciepło rozlało mu się w
żołądku i ogarnęła go błogość. Paliło go przez chwilę, a potem ciepło dotarło aż po opuszki
palców. A więc raz jeszcze udowodnił sobie, że ból można znieczulić.
- Co ja tu robię? - zapytała, mrużąc oczy, i usiadła na łóżku.
- Spałaś.
-Wniosłeś mnie tutaj? -Tak.
- Dlaczego?
- Nie mogłaś spać w holu. -Jest noc?
Wyciągnął leniwie ramię i sięgnął z komody stojącej za nim zegarek kieszonkowy.
Długimi palcami podniósł wieczko i odpowiedział:
- Tak, noc. Jest prawie trzecia.
- A ty nie spałeś?
Pokręcił głową, nie zwracając uwagi na opadającą mu na czoło grzywkę.
- Zamiast spać wlewasz w siebie whisky? - zapytała Roza, która widywała go już w
gorszym stanie.
- Irlandia w butelce - odparł Joe, krzywiąc się, po czym uniósł kieliszek w jej stronę i
zbliżył z powrotem do ust. - Może kiedy w końcu zasnę, nie będą mnie dręczyć żadne
koszmary, albo przynajmniej nie zdołam ich zapamiętać.
- Może Jenny przemówi do ciebie we śnie. Pochylił kark i gwałtownie pokręcił głową. -Nie
chcę. Wówczas musiałbym uwierzyć, że
naprawdę nie żyje. A ja pragnę nadal łudzić się nadzieją, Rosie...
Roza objęła rękami podciągnięte kolana i przysłuchiwała się słowom Joego. W pewnym
sensie go rozumiała. Nie pozostało mu wszak nic prócz nadziei. Ale jeśliby Jenny miała
trafić w łapska bezwzględnych piratów, to już lepiej żeby nie żyła. Joe na pewno też to
rozumie, ale za nic w świecie nie chce się tym pogodzić i pragnie odzyskać żonę za
wszelką cenę.
-Ja też pragnęłam powrotu Seamusa - wyjawiła Roza, przypominając sobie z całą
wyrazistością ten czas zaraz po śmierci męża. - Bez względu na wszystko. Po prostu
chciałam, żeby wrócił. Zdarza się, że nadal tego pragnę. Nie zapomniałam o nim. Ty też
nie zapomnisz, jak zresztą my wszyscy. Ale z czasem łatwiej znieść tę stratę. - Wpatrując
się w mrok, mówiła dalej: - Z początku ból był tak silny, że pragnęłam tłuc pięściami z
całych sił, by go zagłuszyć choć na chwilę. Zadawalam sobie rany, by zapomnieć choćby
na sekundę. Ale nie udawało mi się. Tych, których straciłam, nadal noszę w sercu - rzekła,
kładąc rękę na piersi.
Joe pomrugał i zmusił się do uśmiechu.
On pragnie jedynie zapomnieć. Niepotrzebne
mu zapewnienia, że najbliżsi nigdy nie znikną z jego serca, bo tego jest pewien. Chwilami
marzył jednak, by się od tego uwolnić. Dzięki whisky prawie mu się to udawało. Widok
śpiącej Rozy też go niemal ukoił i napełnił spokojem.
Może to najlepsze, co można osiągnąć?
- Whisky? - zaproponował.
- Ljlandia w butelce? Pokiwał głową.
- Nie, dziękuję.
- Rozmyślałaś o tym, co będzie potem? - zapytał Joe. - Kiedy zejdziesz na ląd i zaczniesz
ich szukać, albo kiedy już ich znajdziesz.
- Nie - odparła. - Pragnę jedynie odnaleźć Michaela.
Zwróciła uwagę, że Joe mówił w liczbie pojedynczej, a nie w mnogiej, i poczuła ciężar na
sercu. Wiedziała jednak, że to niczego nie zmienia. Gotowa jest sama szukać Michaela,
nawet jeśliby jej to miało zająć dziesięć lat. Nie pogodziła się z jego stratą i odnajdzie go,
jakkolwiek trudne się to okaże.
- A nie myślałaś o tym, by tu pozostać? -Tutaj?
-Tak.
Na szczęście po ciemku nie widzieli nawzajem swoich twarzy. Trudno ocenić
niewypowiedziane wprost słowa. Wolała nie przyjmować za pewne czegoś, co potem
okaże się niesłuszne. Jest już zbyt doświadczona, by zgadywać, nie czyta przecież w
cudzych myślach.
- Tutaj, czyli w Rose Garden czy tutaj, w Georgii?
- Tutaj - odparł Joe. - Właśnie tu. Seamus kupił to miejsce dla ciebie.
- Ale podarował je Jenny - odparła Roza oschle. - A ty zbudowałeś ten dom dla niej.
- Ona zbudowała ten dom dla siebie - poprawił ją Joe. - Najchętniej zrównałbym go z
ziemią. Zburzył kamień po kamieniu, by nic nie pozostało. I może postawiłbym inny dom,
mniejszy, gdzieś bliżej rzeki.
-Wiosenna powódź mogłaby ci go zabrać -stwierdziła Roza, ze zwykłym sobie
praktycyzmem.
- To tylko taka luźna myśl.
-Podobnie jak inne, tak jak twoja propozycja dla mnie. To też była tylko taka luźna myśl,
prawda, Joe?
Chciała, by tak było. Pragnęła, by okazało się, że Joe żartuje, wbiła więc w niego wzrok, by
nie przeoczyć chwili, gdy uniesie kąciki ust w uśmiechu i spyta, czy naprawdę uwierzyła.
Ale tak się nie stało.
- Mogę mieć nadzieję - odezwał się cicho, gardłowym głosem - ale to i tak niczego nie
zmieni, Rosie. Mogę sobie marzyć, ile dusza zapragnie, i zwariować do tego stopnia, że
ludzie będą mnie omijać szerokim łukiem. Ale to nie zmieni niczego. Bo ona naprawdę
odeszła na wieki i nigdy nie wróci.
- Zapewne masz rację.
- Od tej myśli też łatwo oszaleć - westchnął ciężko Joe. - Myślę, że niewiele trzeba, by
odpłynąć od tego, co znajome. Równie dobrze można to nazwać ucieczką, prawda?
- Uciekałam parę razy, ale przekonałam się, że nie da się uciec od siebie, a ty o tym właśnie
mówisz.
Nie wstając z fotela, pochylił się naprzód i oparłszy łokcie na kolanach, wpatrywał się w
Rozę intensywnie. Zupełniejakby toczył wewnętrzną walkę, czy podnieść się i podejść do
niej.
- Tak - potwierdził w końcu i usiadł wygodniej w fotelu. Moment wątpliwości minął. -
Mimo to podtrzymuję propozycję - dodał, gdy milczenie między nimi się przedłużało.
Roza oddychała spokojnie. Tyle się wydarzyło, odkąd wyjeżdżając stąd, poprzysięgła
sobie, że nigdy więcej jej noga tutaj nie postanie. Propozycja Joego była kusząca. Dzięki
niej pozbyłaby się trosk, przynajmniej na jakiś czas. Pewnie wielu doradzałoby jej, aby ją
przyjęła.
- Zdawało mi się, Joe, że jesteśmy zgodni co do tego, że mamy to już za sobą... - odparła
miękko z uśmiechem, nie chcąc go urazić, nadal był jej bowiem bardzo bliski - ... że
uznaliśmy, iż nie będziemy do tego wracać.
- Nie było nam źle - rzekł.
- Monique dawała mi coś takiego do zrozumienia - rzuciła Roza.
-Monique? - Joe zdziwił się, nie do końca pewien, o czym mówi Roza.
- Monique uznała, że powinnam pozostać tu na zimę, a wraz z nadejściem wiosny nie będę
już chciała stąd wyjeżdżać - wyjaśniła Roza, uśmiechając się lekko. - Jej zdaniem będziesz
potrzebował żony, a ja jestem według niej naturalną kandydatką. Głównie dlatego, że ona
mnie lubi. Co ty masz do powiedzenia w tej sprawie, nie jest ważne, na to wygląda.
- Kto wie, czy nie ma racji?
- To nie byłoby słuszne, Joe. -Naprawdę? - zdziwił się. - Może bylibyśmy
szczęśliwi. Mało kto zna mnie tak dobrze jak ty, Rosie. I chcę wierzyć, że ja ciebie także.
- To wystarczy?
-Pozostałe sprawy także układały nam się nie najgorzej - rzucił chrapliwie, uchwyciwszy
jej spojrzenie. - Powiedziałbym, że całkiem nieźle, Rosie...
Rozdział 6
Ściany pokryte rdzawą tapetą nadawały pomieszczeniu ciepły ton. Nawet mrok wydawał
się tu bardziej przytulny.
Roza widziała Joego w czarno-białych barwach. Włosy niemal zlewały się z czarną
koszulą i czarnymi spodniami, spod rozpiętego kołnierzyka i mankietów wystawał
szarobiały, rozpinany podkoszulek, a skóra przybrała ciemniejszy odcień szarości.
Patrzyła, jak Joe odstawia szklaneczkę po whisky, a kiedy przemierzał pokój, doznała
uczucia, że już to kiedyś przeżyła. Zalała ją fala wspomnień. Joe pochylił się nad nią i
przygarnął do siebie. Z bliska rozpoznała ów znajomy uśmieszek, który zaraz zniknął, tak
jak znika rosa z lśniących płatków róż, kiedy po chłodnej nocy przygrzeje poranne słońce.
Roza poczuła jego ciepły oddech i zapach gorącej skóry, tytoniu, stajni i whisky.
Pamiętała, że tak pachnie Joe. A kiedy jego usta dotknęły jej warg, dzieląc się z nią
smakiem Irlandii, przymknęła oczy. Mogła go jeszcze poprosić, by przestał, mogła go
odsunąć od siebie. Puściłby ją. Nigdy nie zmusiłby jej siłą do czegoś wbrew jej woli...
Ta chwila nie miała wyraźnej granicy. W jednym momencie był jeszcze czas, by zawrócić,
powstrzymać się przed tą niebezpieczną zabawą, w następnym zaś było już za późno...
Zarzucając mu ręce na szyję, Roza wiedziała już, że klamka zapadła. Sama podjęła
decyzję. On zrobił pierwszy krok, a ona dokonała wyboru, podążając za nim. Było jak w
tańcu, gdzie jedno nic nie znaczy bez drugiego.
Wydawało jej się, że pociągnęła go na łóżko, ale może tylko opadła na pościel pod jego
ciężarem. Oparłszy się na ramionach, uniósł się lekko, by jej nie przygnieść, a jego twarz
znalazła się tuż nad jej twarzą. Grzywka opadała mu na niemal czarne w mroku oczy,
półotwarte usta drżały. Roza chętnie by pogłaskała wychudzone policzki i odpędziła
kłopoty, od których tak wyszczuplał. Wiedziała jednak, że nie powinna.
- Znów znaleźliśmy się w tym samym miejscu - wyszeptał Joe. - Wiesz, że nie jestem nim,
czy nie?
Roza pokiwała głową.
- Powiedz mi więc, kim jestem! -Joe.
Pokiwał leciutko głową i uśmiechnął się przelotnie zamyślony.
- Myślę, że nigdy nas nie myliłaś. To była tylko wymówka. Teraz nie ma już nikogo
innego. Jesteśmy tylko my i mamy tego pełną świadomość, oboje...
- Tylko my - odpowiedziała i uniosła się lekko na łokciach. Chwyciła go za ramiona i
wilgotnymi wargami przywarła do ogorzałej szyi, pozostawiając na niej ślady
wygłodniałych ust. - Tylko my -wymamrotała, gdy ich spragnione wargi znów się
spotkały.
Pocałunki były niczym wymiana ognia. Przywarli do siebie, jakby pragnąc zlać się w
jedno. Joe przycisnął dłonie splecione z jej palcami do prześcieradła, nie przestając jej
całować, a po długiej chwili obrócił się na bok i pociągnął ją za sobą. Ich twarze znalazły
się znów blisko siebie.
- Wiesz, że nie chcę cię skrzywdzić? - zapytał cicho z powagą w głosie. Nie spuszczając z
niej wzroku, powoli wyjmował spinki z jej włosów i zrzucał na podłogę obok wąskiego
łóżka.
Roza musnęła spierzchłymi wargami jego policzek i usta, po czym cofnęła się, mówiąc:
-Jestem świadoma tego, co robimy, Joe. Wiem też, że żadne z nas nie przykłada do tego
innego znaczenia nadto, co naprawdę odnajdujemy we wzajemnej bliskości: pociechę...
przyjaźń, ciepło, bliskość - wszedł Rozie w słowo, rozpinając nieśpiesznie jej bluzkę.
gorączkę - dodała, wzdychając pod dotykiem jego palców - ... szaleństwo, namiętność.
- Cii! - poprosił Joe, odnajdując guziki przy spódnicy. Pozbawiał jej części garderoby,
jedna po drugiej, a na koniec uklęknął przy wąskim łóżku
i zdjął buty z jej stóp. Pogładził szczupłe w kostkach nogi i sunąc wzdłuż łydek i ud, dotarł
do brzegów pończoch. Zmysłowym ruchem pociągnął je w dół, a halkę przesunął w
przeciwnym kierunku. Całował odsłonięte ciało Rozy, pozostawiając wilgotne ślady, a ona
szeptała, wyginając się ku niemu:
- Szaleństwo!
Pragnęła jego pieszczot, dotyku jego dłoni, pragnęła czuć na sobie jego ciężar, twarde
mięśnie, jego nabrzmiałą męskość.
- Nie takie znów wielkie szaleństwo, Rosie - odparł chrapliwie, równie cicho, być może tak
samo niepewny jak ona.
Uwolnił ją z bielizny, a sam jednym ruchem zdjął z siebie koszulę i podkoszulek. Ona
uklękła niecierpliwie i rozpięła mu spodnie. Zachwiał się, nie zdążywszy wyskoczyć z
nogawek, i upadł, pociągając ją za sobą. Zaśmiali się cicho wtuleni w siebie, aż w końcu
przywarli do siebie w uścisku, z trudem łapiąc oddech.
- Nie czekaj! - poprosiła i oplotła udami jego biodra. Joe nie wypuszczając jej z objęć,
wniknął w nią
i wypełnił. Splotła stopy na jego plecach, pozbawiając go możliwości poruszania się.
Uwięziony w niej, jęknął bezsilnie, zaraz jednak poczuł, jak wokół jego męskości
zaciskają się i rozluźniają rytmicznie mięśnie, zupełnie jakby pieściła go jej jedwabista
dłoń. Doprowadzony niemal do szaleństwa Joe otworzył szeroko oczy i dyszał z bólu i
rozkoszy. W uszach mu szumiało i czuł, że jest bliski osiągnięcia szczytu.
Gdy ją wypełnił, twardy i gorący, rozkosz przetoczyła się przez jej ciało. Jej własny
oddech zlał
się w jedno z jego oddechem. Kołysała lekko biodrami, a gdy usłyszała krzyk, którego nie
zdołał stłumić, jej usta wykrzywiły się w uśmiechu. Przycisnął ją mocniej i wszedł głębiej,
ona zaś poluzowała uścisk i znów zacisnęła, wywołując u niego jęki, które zmieszały się z
jej własnymi. Przestała kontrolować swoje reakcje. Rozbolały ją łydki i uda, odczekawszy
więc chwilę, pozwoliła teraz jemu poprowadzić w tym tańcu. Rozpoznała miarowy rytm
niczym uderzenia morskich fal o brzeg.
Oboje byli spoceni i rozgrzani. Kiedy próbował wysunąć się z niej do połowy, wygięła się
w łuk, jakby się z nim droczyła, nie pozwalając mu na to. Pocałował jej uśmiechnięte
zagadkowo usta i opadł na nią z powrotem.
Jego ciało zastygło na chwilę i wtedy poczuł jak drży. Wpiła mu się czubkami palców w
łopatki i omal nie przegryzła mu dolnej wargi. Pośród własnych jęków usłyszał jej cichy
krzyk rozkoszy. Osunął się ciężko, dygocząc w ekstazie, po czym obrócił się na bok,
pociągając ją za sobą. Leżeli tak, póki ich ciała nie uspokoiły się, a pot nie wysechł.
Poczuł pocałunek na szyi, w miejscu, gdzie pulsuje żyła. Ociężały, uświadomił sobie, że na
długą chwilę pozbył się dręczących go myśli.
Uwolnił się z objęć Rozy i odgarnął jej włosy z czoła, mówiąc cicho:
- Zapomniałem już, jak nam było ze sobą. -Ja też.
Przesunął się na brzeg łóżka, ale nie puszczał jej dłoni. Pragnął za wszelką cenę kontaktu
cielesnego.
- Zostań tu! - poprosił.
- Nie mogę.
- Godzinkę albo dwie - błagał.
- Za chwilę muszę nakarmić Stellę. Dzieci wcześnie się budzą. Nie chcę, by mnie szukały.
Podniosła się, a on nie spuszczał jej z oczu. Pieszczotliwym gestem osuszył jej uda
prześcieradłem. W owym geście mieścił się bezmiar niewypowiedzianej ufności.
Patrzył, jak się ubiera. Jej ruchy wydawały mu się znajome, a zarazem obce. Byli już
kiedyś ze sobą tak blisko, tyle że wówczas dopuszczali się grzechu.
Teraz im wolno. Nikogo nie krzywdzą.
- Sam nie mogę zasnąć - odezwał się cicho. - Jeśli odejdziesz ode mnie, Rosie, znów nie
wypocznę. Popatrzyła na niego uważnie i rzekła:
- To szantaż, Joe.
- Może.
Leżał na wznak z jedną rękę pod głową i nie umknął wzrokiem przed jej błękitnymi
oczami. Te oczy były jak woda albo pogodne niebo.
- W takim razie chodźmy do mnie - westchnęła, a on w jednej chwili zerwał się na nogi,
zapiął spodnie i włożył podkoszulek. - Ale tylko na parę godzin - dodała Roza i popatrzyła
surowo, by się upewnić, czy na pewno się rozumieją. Zdążyła już pożałować, że tak
szybko uległa jego błagalnym, szarym oczom. Znała go na wylot i wiedziała aż nadto
dobrze, z jaką łatwością uwodzi spojrzeniem i uśmiechem. Nie jest naiwnym dziewczę-
ciem, które sobie wyobraża nie wiadomo co.
Zgodziła się nie dlatego, że przypomina jej Se-amusa. Nie tym razem. Być może
poprzednio też
tak nie było. Teraz w każdym razie wie dokładnie, z kim i w jaką grę się wdała. Ale oboje
są dorośli.
- Tylko nie wyobrażaj sobie za wiele - ostrzegła.
- Pozwól mi po prostu spać u ciebie - poprosił. - Jestem tak piekielnie zmęczony, Rosie, a
boję się zasypiać w samotności. Wciąż śnią mi się jakieś koszmary i zrywam się wtedy
przerażony. Nie mogę wówczas być sam. Nie mogę!
Wbił w nią swe szare oczy, a ona nie zdołała mu odmówić.
Joe zasnął niemal natychmiast. Przytulony do pleców Rozy podkurczył nogi i objął ją w
talii. Podbródkiem dotykał jej głowy, którą oparła mu na ramieniu.
Ciasno objęci niczym nowożeńcy, którzy nie mogą się wprost od siebie oderwać, leżeli
nieruchomo.
Roza długo nie mogła zasnąć. Postanowiła czuwać, by obudzić Joego, zanim nadejdzie
poranek. Nie ufała mu i jego zapewnieniom, że zawsze się budzi przed szóstą, dużo
wcześniej nim zapieje kur.
Ale w końcu sen ją zmorzył. Cudownie było leżeć w objęciach mężczyzny. Nie zdawała
sobie sprawy, że tak tęskni za tym, by słyszeć przy uchu czyjś ciepły oddech łaskoczący jej
skroń. Nigdy nie zastanawiała się, że to takie przyjemne. Że daje poczucie bezpieczeństwa
i wspólnoty.
Leżała, wsłuchując się w miarowy oddech mężczyzny, którego nie zamierzała pokochać,
ale przy którym było jej dobrze. Połączyła ich rozpacz, ból i przyjaźń, a także desperackie
pragnienie blisko-
ści. Oboje potrzebowali, by ktoś ich przytulił. Ktoś, komu by mogli bezgranicznie zaufać
w chwilach intymności, a takich osób nie ma wielu.
Jej ciało nasyciło się. Bolały ją uda, kostki. Usta miała nabrzmiałe, pokarm ulewał się z
piersi, a brodawki kuliły się, gdy tylko przypominała sobie o doznanej rozkoszy w wąskim
łóżku Joego.
Poczuła znów mrowienie w podbrzuszu i zalała ją fala gorąca. Obawiała się, że grzeszy
swym nienasyceniem.
Nie mieli do siebie nawzajem prawa i mimo iż się rozumieli, to chyba nie powinni czuć
takiej przyjemności i pragnienia ponownego zaznania rozkoszy.
Roza zamknęła oczy i pomyślała, że powinni jednak byli zostać w jego pokoju. Tam
mogłaby wyciągnąć dłoń i go pogłaskać, przebudzić go i rozpalić na nowo. Tu
powstrzymywały ją otwarte drzwi do pokoju dzieci i ich dolatujące stamtąd oddechy.
Poza tym Joe potrzebował snu, nie chciała go tego pozbawiać.
Mimo to przysunęła się bliżej i westchnęła, gdy objął ją w pasie, chociaż uczynił to przez
sen. Uznała, że jej bliskość jemu też sprawia przyjemność, a jej ciepło jest mu tak samo
miłe. Myśl ta przywróciła jej spokój.
Obudziły ją pieszczoty Joego, który obejmował dłońmi jej piersi i muskał przez nocną
koszulę brodawki tak że, aż bolały i ciekł z nich pokarm. Na szyi czuła jego oddech, gorący
niczym letni wiatr. Liżąc jej ucho, Joe wyszeptał:
-Już myślałem, że się nigdy nie obudzisz. Wiesz, że popiskujesz przez sen?
- Nic podobnego - odparła, bezwiednie prężąc ciało.
- Zupełnie jak szczeniak. -Jest rano!
- Uhm - odparł i pocałował ją w szyję, w miejscu, gdzie spod cienkiej, chropowatej skóry
prześwitywały niebieskie żyłki. Delikatne pocałunki i gorący oddech doprowadzały ją
wprost do szaleństwa.
- Miałeś stąd wyjść przed świtem, Joe - wyszeptała.
- Zaraz wyjdę, leż spokojnie!
Przymknęła oczy, a on włożył rękę pod cienkie nakrycie i podciągnął jej koszulę. Sunął
dłonią po biodrach, a palce rozszerzone szeroko jak wachlarz unosiły się tuż nad jej
brzuchem, coraz niżej i niżej. Rozchyliła uda, a on przywarł do niej od tyłu i wsunął
gorącą, pulsującą męskość.
Poruszała lekko biodrami, by łóżko nie skrzypiało, i zagryzła wargi do krwi. Tłumiła w
sobie wszelkie odgłosy, przełykała je, nim zdążyły ją zdradzić, ulatując przez rozchylone
wargi.
Joe także wydawał z siebie zduszone jęki. Wsłuchana w jego oddech, gorący wiatr przy jej
uchu, ogłuchła na wszelkie inne odgłosy.
Doznał spełnienia, nim ona zdążyła osiągnąć rozkosz. Chwycił ją jednak w objęcia i
całując, na powrót powiódł dłonią w rejon pulsującego podbrzusza. Leniwie poruszając
palcami, doprowadził ją do ekstazy, której sam dopiero co zaznał.
Nie wypuścił jej z objęć, mimo że ustało drżenie jej ciała. Leżała przytulona policzkiem do
jego
torsu, zapominając, że to już ranek. Zasnęła, a on czuwał. Nie miał serca jej budzić. Leżał z
otwartymi oczami i gładził ją po włosach.
Nie pozbył się uporczywych myśli, nadal powracały obrazy z koszmarnych snów, ale tej
nocy spał i nic mu się nie śniło. Po przebudzeniu zaś nie czuł już takiego strasznego bólu.
Był ociężały, ale ogarnął go spokój.
Zrozumiał, że nie odzyska Jenny. Rosie zaś nie pozostanie w Georgii i nie zamieszka na
stałe w Rose Garden. Nie o to w tym wszystkim chodzi. Wierzył, że w ponownym
spotkaniu z Rozą tkwi jakiś ukryty sens. Nie czuł wstydu z powodu tego, co między nimi
zaszło, i zdawało mu się, że Rosie odczuwa podobnie. Inaczej nie spałaby tak spokojnie i
ufnie wtulona w niego.
Zamyślił się przez chwilę, a gdy znów wytężył słuch, było już za późno na ucieczkę.
Pośród tupotu dziecinnych kroków rozległ się śmiech Lily przypominający ptasie trele.
Zaraz jednak się urwał, mała powiedziała coś ze złością do Mattiego i chyba się na niego
obraziła. Joe uśmiechnął się pod nosem. Potrafił sobie dokładnie wyobrazić Lily, jak
wysuwa lekko drżącą dolną wargę, i Mattiego, który marszczy brwi i mruży pociemniałe z
gniewu oczy. Chłopiec zdołał się jednak opanować i tylko rzucił coś lakonicznie, a Lily,
wahając się odrobinę, wybuchnęła ponownie śmiechem.
Na to wtrącił się Ole. Poirytowany uciszył dzieci i zanucił, by uśpić popłakującą córeczkę.
Ole śpiewał, a Lily nie przestawała mówić.
Joe dokładnie otulił Rozę i siebie cienką kołdrą. Ich ubrania leżały porozrzucane na
podłodze ni-
czym kałuże na dziedzińcu po deszczowej nocy. Odgarnął palcami grzywkę z twarzy i
przygładził sterczące mu na wszystkie strony włosy. Nie pozostawało mu jednak nic
innego, jak tylko pozostać w miejscu, gdzie się znalazł. Uśmiechnął się i właściwie nie był
do końca przekonany, że stała się katastrofa. Rosie na pewno będzie go winić i przyjdzie
mu się porządnie przed nią kajać.
Myśl ta jednak nie wydawała mu się znów taka przerażająca. Odgarnął parę niesfornych
kosmyków, które przykleiły się jej do ust i opuszkami palców połaskotał ją w zdrowy
policzek. Te dwie różne połowy jej twarzy nie przestawały go fascynować. Kiedyś ów
oszpecony policzek budził w nim odrazę, a teraz przeciwnie, wydawał mu się
niebezpiecznie pociągający.
Joe podniósł głowę, usłyszawszy tupot dziecięcych stóp.
Lily przystanęła gwałtownie przy łóżku i cofnęła się, wpadając wprost na Olego, który
nadchodził z małą Stellą na rękach. Dziecko machało rączkami, a buzię miało czerwoną
mimo, że nie płakało.
- Co, u licha... - wyrwało się Olemu.
- A co ty tu robisz, wujku Joe? - wydukała Lily po angielsku, zaraz jednak odwróciła się na
pięcie i wybiegła z powrotem do pokoju dziecięcego. Natknęła się na Mattiego i
uchwyciwszy go za ręce, pociągnęła za sobą do korytarza, a potem w dół po schodach,
przez hol na dwór. Usłyszeli tylko głuchy trzask drzwi wejściowych.
Joe delikatnie potrząsnął Rozą, ale chwilę trwało, nim zdołał ją obudzić z głębokiego snu.
Podniosła powieki i spojrzała na niego swymi niebies-
kimi oczami, po czym zamknęła je znowu i znów pomrugała, nie ruszając głową.
- Mówiłam ci, że masz stąd wyjść przed świtem - odezwała się wreszcie bezbarwnym
tonem.
-Wybacz, że przeszkadzam, ale dziecko jest głodne - rzucił oschle Ole.
Na te słowa Roza obróciła się tak gwałtownie, że ściągnęła kołdrę z Joego. Całe szczęście,
że dzieci zdążyły wybiec na dwór. Roza poczerwieniała, a Ole odwrócił wzrok, gdy Joe
okręcił się na łóżku i odwrócony tyłem do brata Rozy, wciągnął spodnie, po czym chwycił
podkoszulek i musnąwszy ustami włosy Rozy, wyszedł na korytarz. Nie chciał, by Ole
odniósł wrażenie, że zmyka z łóżka jego siostry jak pies z podkulonym ogonem.
-Nie powinienem być zdziwiony - stwierdził Ole, gdy Roza przyłożyła Stellę do piersi.
Zauważył plamy na koszuli Rozy, pomiętoszo-ną pościel, odciśnięty na poduszce ślad
głowy Joego. Widział zresztą, jak Joe wyszedł nago z jej łóżka.
- Sypialiście ze sobą także za życia jego brata?
- Nie - odpowiedziała. - Zresztą, nic cię to nie obchodzi.
- Nie. Tylko co mam powiedzieć Lily? - zapytał Ole, rozkładając ręce. - To samo, co
mówiłem naszym młodszym braciom? Ze już taka jesteś? Ze nie ma w tym nic dziwnego,
iż w twoim łóżku pojawiają się różni mężczyźni? Co ty sobie w ogóle myślisz?
- Porozmawiam z Lily - odparła Roza spokojnie, choć i ona obawiała się reakcji córki. Nie
miała pojęcia, jak jej wyjaśni całą tę sytuację.
Rozdział 7
Nisko nad rozległym krajobrazem wisiały niebieskie chmury otoczone lśniącym,
czerwonym konturem. Pomiędzy polami tytoniu, które przypominały niebieskoszare
cienie, a kocem o barwie zgaszonego różu i błękitu, złociło się niebo, jakby słońce nie
mogło się zdecydować, czy rozpędzić szarówkę, czy nie.
Roza postanowiła ogarnąć się nieco, zanim odszuka Lily. Nawet włosy związała w węzeł
na karku, byleby tylko odwlec moment rozmowy. Łatwo było cisnąć bratu w twarz, że
sama wszystko wyjaśni córce, gorzej było zebrać się na odwagę, by to uczynić.
Lily, jak większość dzieci, nie uznawała kompromisów. Roza śmiertelnie się bala obudzić
w córce pogardę, którą niełatwo potem wyrzucić z serca. W uszach dźwięczały jej wciąż
słowa Ole-go, który nie zapomniał siostrze, kim była i jak młodsi bracia musieli się z tym
pogodzić.
Dopiero teraz, z perspektywy czasu i oddalenia, Roza zrozumiała, jakie to wszystko było
pogmatwane. Wypaczyła braciom obraz relacji pomiędzy dwojgiem ludzi. Przez nią mieli
skrzywione spojrzenie na miłość. Pokazała im to, co niewłaściwe, pozwalając sądzić, że to
dopuszczalne. W pewnym
sensie zdeptała ich niewinność, którą uprzednio u niej zdeptano.
Roza nie chciałaby dopuścić do tego, by pozbawić złudzeń własną córkę. Nie była jednak
pewna, czy nie pójdzie więcej do łóżka z Joem, a za nic w świecie nie chciała okłamywać
Lily.
W stajni nie zastała nikogo, ale kiedy stamtąd wychodziła, spotkała Joego. Poczerwieniała
gwałtownie na jego widok. Zaskoczyła ją własna reakcja. On też zdawał się być speszony i
poważny. Miał na sobie brązową koszulę, spod której wystawał podkoszulek, a brązowe
spodnie podtrzymywane przez szelki wsunął w wysokie buty z cholewami. Słońce nie
parzyło jeszcze, więc zsunął szarobury kapelusz na tył głowy, a gęsta grzywka opadała mu
niesfornie na czoło.
- Są nad rzeką - oznajmił. - Widziałem, jak Matt puszcza kaczki, Lily więc pewnie też tam
jest. Myślę, że powinnaś z nią porozmawiać. Nie złość się na mnie, że narobiłem ci
kłopotów.
Roza odetchnęła głęboko. Joe nie jest dla niej obcy, znają się przecież od dawna, ale on nie
wie o tej Rozie odtrąconej i wykluczonej, naznaczonej piętnem czarownicy. Zna Rosie i ją
lubi. Przy nim nie przygniatało jej brzemię przeszłości. Ole tego nie rozumie. Dzieciom też
nie może o tym powiedzieć. Wzięła głęboki oddech. W żołądku czuła zalegającą zimną
gulę, twardą jak kamień.
- Rosie...
Joe chwycił ją za ramiona i przytrzymał na odległość ramion. Pokręcił lekko głową, po
czym przygarnął ją do siebie i ogrzał. Oparła się czołem o jego pierś i wsłuchała w rytm
jego serca. Poczuła
więź, w którą nie do końca wierzyła. Wdzięczna mu była jednak za okazaną troskę. Tkwiły
w nim bezmierne pokłady dobra, ałe Roza nigdy nie potrafiła traktować go na poważnie.
Dla niej był wyłącznie przyjacielem. Nawet w tych chwilach, kiedy przekraczali granice
tego, co zwykle łączy przyjaciół, nie zapominali o Jenny. Oboje wiedzieli, że Joe darzy
żonę wielką miłością.
- To co się wydarzyło między nami, nie jest niczym odrażającym, jakkolwiek byś o tym
myślała - rzekł cicho.
- Tak uważasz? - rzuciła ostro, patrząc mu prosto w oczy. Szczera rozpacz, jaką w nich
dostrzegła, przypominała jej własną rozpacz. Nie zauważyła jednak tej pogardy dla
samego siebie, która ją prześladowała.
- Co im zamierzasz powiedzieć? - zapytał.
- Ze to nie było nic złego.
- Dlaczego mieliby ci uwierzyć, skoro ty sama sobie nie wierzysz?
-Ponieważ jestem starsza i dłużej żyję na tym świecie.
Zaśmiał się ponuro, jakby nie potrafił się już śmiać radośnie. Ostatniej nocy uśmiechał się
bezwiednie szczerze i prawdziwie. Pragnęła, by powrócił do życia i znów stał się taki,
jakim go pamiętała.
-A może byś przeniosła kołyskę Stelli do swojego pokoju? - zaproponował szeptem. - I
zamykała drzwi do pokoju dzieci.
-I?
- A ja wprowadziłbym się do ciebie, Rosie. Twoje łóżko jest szersze.
-1 co, wtedy znikną kłopoty? - zapytała, dotykając wargami szorstkiego policzka
pokrytego ciemnym, jednodniowym zarostem, jak u zwykłego, irlandzkiego rolnika. -
Wszystko wtedy będzie jak należy? Mielibyśmy kłamać? Myślisz, że dzieci się na tym nie
poznają? A co z Olem?
- Twój brat będzie milczał, uznawszy, że tak nakazuje rozsądek - odparł Joe z
niezachwianą pewnością. Nie wypowiedział wprost, że Ole jest od niej zależny. Nie
wspomniał też, że rozumie Ole-go, bo sam był w podobnej sytuacji, kiedy przybył do
Ameryki i przyszło mu żyć w cieniu Seamusa.
- A potem? - pytała Roza bezradnie.
- A potem wyjedziemy razem do Nowej Zelandii. Dokładnie tak, jak się wcześniej
umówiliśmy. Nic się nie zmieniło. Odnajdziemy tamtych, odnajdziemy Michaela...
Urwał, nie dopowiadając dalszego ciągu. Nie wiadomo, czy był jednakowy dla nich
obojga.
-A potem? - pytała, nie dając za wygraną. Chciała, by spojrzał na to realnie jak ona,
zamiast snuć mrzonki.
Roza wiedziała, że Joe wróci do Georgii. Bo choć stracił wszystkich swoich najbliższych,
nigdy nie porzuci Rose Garden. Joe należy do tego miejsca nad brzegiem Oconee, czuje się
z nim związany.
- O tym porozmawiamy, kiedy już tam dotrzemy - zadecydował, nie czując potrzeby
rozważania każdego szczegółu z wyprzedzeniem, tak jak ona.
- A teraz? - Teraz jestem twoim kochankiem - odparł lekko, krzywiąc się z grymasem.
Roza uśmiechnęła się sztywno.
- Nie tak dawno straciłam Mattiasa. Policzyłeś, ile tygodni minęło od zaginięcia twojego
statku, Joseph?
- U licha, Rosie, chyba nie masz co do tego wątpliwości? - odparł twardo i wypuściwszy ją
z objęć, oddalił się na kilka kroków. Nie wyglądali już jak kochankowie.
-Wybacz, Joe - rzekła, zwieszając głowę. - Ale ja nie zniosę więcej kłamstw. Nie dam rady.
Co się stało, to się nie odstanie, ale wydaje mi się, że nie powinniśmy tego ciągnąć dalej.
Nie dopuśćmy, by to się powtórzyło.
- To się powtórzy - wróżył ponuro.
Roza pokręciła głową, choć zdawała sobie sprawę z tlącej się pomiędzy nimi iskry
szaleństwa. Namiętności, która sama w sobie jest piękna, ale źle znosi światło dzienne.
Kusiło ją, by tego jeszcze raz doświadczyć, wiedziała jednak, że na dłuższą metę nie jest to
dla niej dobre. Nawet ten jeden raz może się okazać niszczący...
- Nie będę ich okłamywać - oznajmiła i prawie jej się udało przekonać samą siebie.
- Co im zamierzasz w takim razie powiedzieć? - spytał wyzywająco.
- Na pewno znajdę odpowiednie słowa. Ruszył dwa kroki za nią, by się przekonać na
własne oczy, jak jej pójdzie. Dobrze wiedział, że nie przyznałaby się, gdyby jej się nie
powiodło.
Lily siedziała na brzegu pomostu i moczyła nogi w chłodnej wodzie. Zataczała kółka raz
jedną stopą, raz drugą, a w końcu obiema naraz. Potem znów zataczała kółka w odwrotną
stronę. Ani na
chwilę nie przerwała tego zajęcia. Buzię miała zaciśniętą i nie podniosła wzroku, mimo że
słyszała kroki Rozy i Joego.
Matti rzucał kamienie, ale na widok dorosłych przestał i wcisnąwszy ręce do kieszeni,
spojrzał na nich bykiem.
-Nie będę go nazywać tatą! - oświadczyła stanowczo i dobitnie Lily, nim któreś z
dorosłych zdążyło otworzyć usta.
- Co takiego? - zapytała Roza bardziej zdumiona, niż dała to po sobie poznać. Zerknęła na
Joego, który uniósł jedynie brew, ale nie chcąc się wtrącać, pozostał irytująco milczący i
nieporuszony.
- Nie nazywałam Mattiasa tatą i do niego też nie będę się tak zwracać - ciągnęła Lily, nie
podnosząc wzroku. Roza milczała.
- Zawsze mówiłaś, że miałam swojego własnego tatę, prawda? A on jest moim wujkiem,
nie tatą. Matti też nie będzie na niego mówił tata, bo jego tatą był Mattias. Prawda, że nie
będziesz nazywać go tatą?
- Nie będę - potwierdził krótko Matti, patrząc swoimi brązowymi oczami prosto w oczy
Rozie, jakby jej rzucał wyzwanie.
-A co to ma znaczyć, na miłość boską? - wyrwało się Rozie.
Wtedy córka popatrzyła na nią.
- On spał w twoim łóżku! - rzekła, skinąwszy głową na Joego. - Tak jak robią mamy i
ojcowie, prawda? Ale my na niego nie będziemy mówić „tato".
Joe zrozumiał, o co chodzi dziewczynce. Kucnął więc przy niej i ściągnąwszy usta posłał
jej jeden
ze swych uśmieszków, przypominający ten, który widywało się na ustach Lily.
Są podobni do siebie, pomyślała Roza. Joe lubi dzieci, potrafi z nimi rozmawiać, zresztą on
potrafił rozmawiać z każdym. Poczekał, aż dziewczynka spojrzy na niego i dopiero wtedy
oznajmił:
-Jestem twoim wujkiem, Lily, i nie zamierzam być nikim innym. Twoim tatusiem był mój
brat. Strasznie kochałem Seamusa i byłoby mi przykro, gdybyś nazywała tatą kogoś
innego. Wydaje mi się, że Seamusowi też by się to nie spodobało. A Matt miał swojego
tatę, którego nigdy nie zapomni. Jestem twoim wujkiem i tak możecie do mnie się zwracać.
Albo mówcie po prostu „Joe".
Lily nie odpowiedziała, niełatwo było ją udobruchać.
Joe patrzył na nią wyczekująco i zapytał po chwili: -Jesteśmy przyjaciółmi?
Dziewczynka w końcu wzruszyła ramionami i odpowiedziała niemal obojętnie:
- Chyba tak.
- Matt?
Chłopiec uśmiechnął się lekko zawstydzony i odparł:
- To Lily była zła...
-Jesteś jej ukochanym? - zapytała Lily Joego, gdy ten się wyprostował. Odchyliła głowę,
tak by widzieć zarówno mamę, jak i jego.
Joe wymienił spojrzenie z Rozą, której twarz zdawała się nieprzenikniona, był jednak
pewien, że nie podważy tego, co on odpowie.
-Jeszcze tego nie wiem - odpowiedział i mrugnął do Lily.
- A chcesz nim być?
- Może. Chyba tak. Uważasz, że to głupie?
Lily nie odpowiedziała. Wydawało się, że się zastanawia. Nagle poderwała się i
zostawiając na pomoście mokre ślady, pobiegła na brzeg, nie dając odpowiedzi.
- Co będziemy dziś robić? - zapytał Matti, idąc męskim krokiem obok Joego.
- Ścinać tytoń. -Ja też mogę?
- Tak - odparł Joe. - Ale najpierw trzeba zjeść śniadanie.
Matti pokiwał głową i pobiegł za Lily, doganiając ją tuż przy domu.
Joe objął Rozę ramieniem. Nie zaprotestowała, ale też nie pozwoliła mu na więcej.
- Nie mówiłem, że jesteśmy kochankami - bronił się. - Nie powiedziałem niczego, co nie
byłoby zgodne z prawdą.
Nadal nie była zadowolona, ale uznała, że nie czas to wyjaśniać i na nowo wzbudzać
niepokój u dzieci. Dzieci oczekują odpowiedzi tylko na te pytania, które zadały.
Niepotrzebne im dodatkowo wyrzuty sumienia dorosłych.
- To niczego nie zmienia, Joe.
-Wiem. Ale jeśli do czegoś między nami dojdzie, nie trzeba im będzie więcej tłumaczyć,
ani ich okłamywać.
Chwycił Rozę za rękę, ale cofnęła dłoń, zanim skierowali się w stronę domu. Przyjemnie
było jednak czuć jego ramię. Ciężko samej wędrować przez życie. Nigdy sobie nie radziła
z samotnością.
Na plantacji trwały prace przy zbiorach tytoniu, gdy nieoczekiwanie od strony zabudowań
nadjechał jakiś jeździec na koniu i nie zwalniając, minął rezydencję, po czym skierował się
bez wahania w ich stronę. Joe odłożył sierp, rozpoznawszy zarówno konia jak i jeźdźca, i
wyprostował się pomiędzy rzędami wysokich, zielonych roślin tytoniu, który tego roku
wyjątkowo obrodził. Jedyne, co się udało w tym okropnym roku.
Joe, mimo że był właścicielem plantacji, nigdy nie uważał się za kogoś lepszego i chętnie
pracował w polu. Nie był stworzony do tego, by zajmować się jedynie prowadzeniem ksiąg
rachunkowych i wypisywaniem dokumentów. Harował równie ciężko, jak kazał pracować
swoim niewolnikom. Był jednym z najszybszych żniwiarzy. Przez cały czas utrzymywał
się na przedzie. Pracował w pocie czoła, nie rozmyślając wiele. Skupiał się na bezkresnych
rzędach tytoniu, który należało ściąć tuż przy ziemi, roślina po roślinie.
Aż do podwieczorku Rosie wiązała snopki i zanosiła je na wozy, które przewoziły je do
suszarni. Joe nie chciał, by pracowała w polu, ale uparła się, a on nie miał siły się z nią
kłócić. Kiedy się sprzeczali, przypominali stare małżeństwo, co ich oboje wpędzało w
zakłopotanie.
Stało się jednak to, czego się obawiał. Od gorąca pobladła i musiał ją odesłać do domu, a
raczej zagroził, by wróciła. Do końca się wzbraniała, ale wreszcie zasłabła i był zmuszony
zanieść ją na wóz i osobiście odwieźć do budynku.
Syn Paddy'ego, Matthew, odnalazł wuja w gąszczu roślin.
- Co to, Favourite się pali? - rzucił lekko Joe, gdy bratanek wstrzymał konia.
-Nie, ale ojciec mówi, że sytuacja jest równie dramatyczna - odparł siedemnastolatek. -
Prosił, byś czym prędzej przyjechał.
- Tak powiedział? Matthew przytaknął.
Joe otarł pot z czoła, jeszcze bardziej brudząc twarz, i czekał, aż chłopak mu wyjaśni,
dlaczego Paddy go tak pilnie wzywa. Brat wie przecież, że na plantacji trwają zbiory
tytoniu, sam zresztą powinien zajmować się tym samym. Co się więc wydarzyło takiego,
że zdecydował się przeszkodzić?
- Przybyła Mary Kelly - wyjaśnił chłopak ponuro. Paddy i Bridget nie uznawali żadnych
tajemnic w rodzinie. Ich zdaniem każdy, kto nazywa się O'Connor, ma prawo wiedzieć, co
się dzieje. -Przyjechała z Dublina wynajętym powozem. Wstąpiła po drodze do nas, ale
pyta o ciebie.
- A niech to wszyscy diabli! - zaklął Joe i nacisnąwszy na oczy kapelusz, zamachnął się z
gniewem sierpem tak, że ściął parę roślin.
-Wie o Seamusie? Matthew pokiwał głową.
- No, tak, czego innego się spodziewać, skoro przybyła z Dublina. Cholerne babsko! Nie
chcę jej tutaj widzieć! - oświadczył Joe i poprzysiągł: - Nie-doczekanie, by miała spotkać
się z Rosie!
- Tata powiedział dokładnie to samo - stwierdził chłopak. - Uważa, że lepiej byś ty, wuju,
przyjechał do nas. Mówi, że trzeba jej dać to, czego chce, i pozbyć się jej raz na zawsze.
Wiadomo, że chodzi o pieniądze. Wkroczyła do nas, oznajmiając, że
nazywa się Mary Kelly, zupełnie jakby była królową Anglii lub kimś w tym rodzaju...
- Nie powinna też raczej zatrzymać się w Dublinie - rzekł Joe. - Tam się dowie wszystkiego
o Rosie i dzieciach. Ludzie lubią plotkować. Zrobi z tego taki dramat i piekło zarazem, jak
to ona potrafi. A niech to licho! - westchnął ciężko. - Myślałem, że nie żyje. Miałem
przynajmniej taką nadzieję. W zeszłym roku nie posłaliśmy jej pieniędzy. Nie upominała
się, więc uwierzyłem, że moje modlitwy, by wyzionęła ducha, zostały wysłuchane.
Matthew uśmiechnął się.
- Najlepiej chyba będzie, jeśli przyjedziesz.
- Dlaczego teraz tu przybyła? - wyrwało się Joemu. - Dlaczego właśnie teraz?
Chłopak wzruszył ramionami.
- Tata wysłał mnie po ciebie, gdy tylko się pojawiła w naszym domu, a woźnicy nakazał
czekać. Kurz nie zdążył opaść na drodze, gdy spiąłem konia.
Joe zacisnął mocno zęby, zrozumiawszy, że brat uczynił wszystko, co się dało w tej
sytuacji. Paddy był świadomy tego, że Mary zwiastuje katastrofę. On też nie chce stracić
więcej niż to konieczne na rzecz tej pazernej kobiety, dlatego postanowił załagodzić póki
co napiętą atmosferę i poczekać, aż przybędzie Joe i omówi z nią interesy.
Joe był ciekaw, czy Mary Kelly wciąż ma takie zgrabne, długie nogi i wciętą, wąską talię.
Zastanawiał się też, czy nadal jest tak wyrachowana i nie odpuści, póki nie postawi na
swoim. Kiedyś powiedziała, że jeśli ktoś zadowala się wyłącznie tym, co najlepsze, to
innych propozycji nie otrzymuje.
-Jadę, chyba nie ma innego wyjścia - stwierdził ponuro i podążył za Matthew. - Tym razem
musimy się pozbyć Mary Kelly na zawsze!
Joe wkroczył do domu zgnębiony. Roza siedziała na werandzie przed domem, łatając
jeden z fartuszków Lily. Córka miała szczególną zdolność darcia lub plamienia ubrań.
Wciąż coś trzeba było zszywać.
W cieniu werandy panował miły chłód, mimo że dochodziło południe i słońce grzało w
najlepsze. W Kafjorden nawet latem rzadko bywało tak ciepło, a tu z końcem września, u
progu jesieni nadal panowała taka przyjemna pogoda.
Roza zauważyła, że w stronę domu zbliża się Matthew z kapeluszem w dłoni. Był rudy i
piegowaty zupełnie jak matka, nie odziedziczył nawet szarych jak popiół oczu
0'Connorów. Ze sposobu bycia przypominał też Bridget. Tylko po masywnej sylwetce
można było bez pomyłki rozpoznać w nim syna Paddy'ego.
Przywitał się i stanął w cieniu, oparłszy się o poręcz schodów.
- A cóż to za wieści przynosisz, skoro Joemu tak śpieszno? - zagadnęła Roza.
- A, interesy - odparł Matthew wymijająco, umykając wzrokiem.
- Coś ważnego?
-Pewnie tak - odparł, wzruszając ramionami, i nadal unikał jej spojrzenia. - Tata prosił,
bym sprowadził Joego.
Roza domyśliła się, że chodzi o coś ważnego, inaczej Paddy nie przeszkadzałby bratu w
samym środku tytoniowych żniw.
-Może byś się czegoś napił? - zaproponowała, wiedząc, że chłopak przemierzył konno
długą drogę.
- Napiłem się już wody i ugasiłem pragnienie -odparł. - Ruszamy zaraz.
Roza była coraz bardziej zaintrygowana, ale Joe, który niebawem nadszedł przebrany, też
się nie kwapił z wyjaśnieniami. Uniosła brwi, ale się nie odezwała.
Joe wprawdzie nie przygładził idealnie włosów, ale zdjął ubranie robocze i włożył czystą,
białą koszulę ozdobioną przy kołnierzyku krajką, brokatową kamizelkę, a na to brązową
marynarkę z tweedu.
- Skłamałby ktoś, kto by powiedział, że nie potrafisz się gustownie ubrać, Joe O'Connor! -
rzuciła z pozoru obojętnie, a gdy przegryzła nitkę, zapytała: - Co to za okazja? Zamierzasz
się żenić?
Rzucił jej ponure spojrzenie, uznawszy jej żart za niesmaczny i oznajmił:
- U Paddy'ego pojawił się jeden z naszych kontrahentów. Jadę, żeby wszystkiego
dopilnować. Nie ma sensu tego odkładać. Wrócę wieczorem. Na polu poradzą sobie beze
mnie. Zaczęli już wiązać i wieszać tytoń. Moja obecność nie jest niezbędna.
Słowa Joego brzmiały wiarygodnie, ale spojrzenie wydało jej się aż nazbyt niewinne.
Podszedł do niej i musnąwszy policzek, odgarnął z czoła niesforny lok. Uniósł leciutko jej
twarz i uśmiechnął się niemal czule, mówiąc:
- Szkoda, że zasłabłaś. Gdyby nie to, mogłabyś zabrać dzieci i pojechać ze mną. Pewnie się
tu trochę nudzisz...
-Dzieci są zadowolone, biegając po polu. Ole też. A ja mam tu swoją pracę... Spojrzał na
nią i dodał:
- A zresztą, interesy są takie nudne. Pewnie by ci się dłużyło...
-Z pewnością - odparła Roza, patrząc, jak Joe jakby z ulgą dosiada konia i odjeżdża.
Zastanawiała się, co też przed nią ukrywa.
Rozdział 8
- Zostawiłem ją z Bridget - oznajmił Paddy, gdy brat wreszcie przybył.
Matthew zaofiarował się, że zajmie się końmi. Joe najchętniej też znalazłby jakiś pretekst,
byleby się nie spotkać z Mary.
- Taka sama jak zawsze? - zapytał Joe i rozejrzał się wokół, nigdzie jej nie dostrzegając.
- Piękna jak z obrazka, a twarda jak kamień -odparł Paddy, powiódłszy wzrokiem w stronę
pawilonu, który był wymysłem Bridget.
Paddy uległ fanaberii żony i kazał zbudować pawilon w ogrodzie. Uznał, że nie ma co się
sprzeczać, skoro żonie tak na tym zależy.
- Mówiła, po co przyjechała? - zapytał Joe. Paddy posłał mu zrezygnowane spojrzenie.
- A jaki może być inny powód? Czy kiedykolwiek chciała coś poza pieniędzmi?
-Więcej pieniędzy - odparł Joe cynicznie. -
Podała ci może sumę? Ile będzie kosztowało odesłanie jej stąd na północ?
- Nie wymieniła ani razu słowa dolar i to mnie napawa jeszcze większym strachem.
Paddy zapatrzył się na pola, na których pracowali niewolnicy. Do zachodu słońca
pozostało jeszcze sporo czasu.
- U was wszystko dobrze? - zapytał.
- Plony to jedyne co mi się w tym roku udało -stwierdził Joe. - Pytała o niego?
Paddy zaśmiał się chrapliwie.
- Przez godzinę siedziała zapłakana przy jego grobie. Póki nie zmarzła. Bridget poszła jej
zanieść wełniany koc. Do diabła, jakież te kobiety mają miękkie serce! A mówiłem, niech
trochę pomarznie, skasuje za to okrągłą sumkę, ale Bridget ma w sobie tyle współczucia!
Zabrała ją do tego swojego pawilonu w ogrodzie. Tam na pewno będzie dość ciepło tej
wrażliwej na chłód ptaszynie, która pochodzi z niewłaściwej strony Dublina. Pomyślałby
kto! Jakby nigdy dotąd nie marzła.
- Wiedziała o jego śmierci, czy ty jej powiedziałeś?
- Wkroczyła tanecznym krokiem do salonu, blada, z tymi swoimi wielkimi oczami -
odpowiedział Paddy. - „Wiem o Seamusie!" - oznajmiła i wyglądała tak, jakby zaraz miała
zemdleć. Co było robić? Natychmiast posłałem chłopaka po ciebie.
Zamilkli obaj ponuro.
- Rosie nic nie wie? - zapytał Paddy.
- Gdyby coś wiedziała - odparł Joe sucho - to możesz być pewien, że przybyłaby tu ze mną.
Jak miałbym jej o tym powiedzieć?
- Rzeczywiście - odrzekł Paddy zapatrzony przed siebie. Widać było po nim, że czuje się
nieswojo.
- Mam nadzieję, że się z tym szybko uporamy -stwierdził Joe, usiłując dodać sobie
animuszu. -Mary przystanie na nasze warunki i wyjedzie, a Rosie nie będzie się musiała o
tym wszystkim dowiedzieć. Czuję się jednak tak, jakbym stąpał po drewnianych pniach
przygotowanych do spławu.
- A woda lodowata - dodał Paddy.
- Właśnie - odparł Joe i wziąwszy głęboki oddech, dodał: - Nie pójdę tam sam. Boję się jej,
u licha!
- Tylko nie daj tego po sobie poznać - doradził Paddy.
- Spróbuję...
- Mary - przywitał się Joe, unosząc lekko kąciki ust w wymuszonym uśmiechu.
Nigdy nie łączyła ich szczególna przyjaźń. Joe cenił w Mary jedynie urodę, ona zaś
uważała go za idiotę. Niewiele mieli ze sobą wspólnego, a przez te lata, kiedy mieli
wątpliwą radość spotykania się na co dzień, nie nawiązali bliższych relacji.
Joe obrzucił ją uważnym spojrzeniem i domyślił się, że Mary przygląda mu się ze znacznie
większym zainteresowaniem, niż on jej. No cóż, obojgu przybyło lat! Uścisnął uprzejmie
jej dłoń, ale cofnął swoją szybko, jakby przestraszył się grzechot-nika.
- Sądziłem, że umarłaś - rzucił, siadając naprzeciwko niej.
Zdawało mu się, że jej wargi drgnęły w uśmiechu. Trudno było zresztą oderwać wzrok od
jej
pełnych ust, choć jak na jego gust, pomalowała je zbyt ostrym odcieniem szminki. Czarne
brwi i róż na policzkach dodatkowo budziły skojarzenie z kobietą lekkich obyczajów. W
tych stronach panie przy wyjątkowych okazjach używały pudru, czasami odrobinę
szminkowaly usta, nigdy jednak nie malowały się tak krzykliwie jak Mary. A w Irlandii
kobiecie, która tak wygląda, szybko przyklejono by łatkę ladacznicy, i nikt nie miałby
wątpliwości, jak zarabia na swoje utrzymanie.
Z pawilonu ogrodowego, w którym siedzieli, roztaczał się piękny widok na rzekę. Joe
pomyślał, że Paddy wybrał dobre miejsce, sam nie znalazłby lepszego, a co najważniejsze,
można tu było rozmawiać swobodnie, nie obawiając się ciekawskich uszu.
-Joe - odezwała się z prośbą w głosie Bridget. Stanęła w otwartych drzwiach, gotowa
pozostawić gościa w towarzystwie męża i szwagra, choć obawiała się nieco o ich maniery.
Zwłaszcza Joe jej nie przekonywał.
Mary machnęła lekko dłonią, żeby pokazać, iż nie bierze sobie zbytnio do serca
obraźliwych słów. Bridget wahała się, ale ponieważ Paddy poprosił, by zostawiła ich
samych, wyszła niechętnie.
-Łudziłeś się, powiadasz? - rzuciła Mary, odchylając głowę tak, że jej jasne włosy
zatańczyły.
- Myślałem, że ktoś cię dźgnął nożem w zaułkach Nowego Jorku - rzucił Joe bezdusznie,
ale z błyskiem w oku. W takich ludziach jak Mary było coś cudownie oczyszczającego.
Można im było mówić różne rzeczy prosto w oczy bez owijania w bawełnę, nawet takie,
których nigdy by się nie powiedziało innym.
- Po co przyjechałaś? Jesteś spłukana?
- To tak się przyjmuje rodzinę? - odparła pytaniem na pytanie i potrząsając rzęsami z
uśmiechem.
W tym jest prawdziwą mistrzynią, przypomniał sobie Joe. Zresztą, inne jej talenty były na
tym samym poziomie. Mary go nie zwiedzie. Poznał cały arsenał jej sztuczek i
obserwował, jak ćwiczyła każdy najmniejszy grymas twarzy.
Był świadkiem tego, jak dziewczę z Monto przemieniło się w ciągu trzech tygodni rejsu z
Irlandii do Ameryki w przebiegłą kobietę. Na jego oczach własny brat wpadł w zastawioną
przez nią pułapkę. Bez najmniejszego wysiłku owinęła sobie Se-amusa wokół palca, choć
on sam, jak mało kto, potrafił manipulować ludźmi.
Joe obrzucił spojrzeniem jej kostki, tak samo szczupłe, jak zapamiętał. Miała na sobie
nienaganny strój. Jej suknia z wełenki w dwóch odcieniach błękitu pasowałaby nawet
pastorowej. Mary Kelly wyglądała ślicznie, równie pobożnie i cnotliwie jak anioł na
ołtarzu. Brakowało jej jedynie krągłych i rumianych policzków. Nikt by się nie domyślił,
w jaki sposób zarabia na życie.
- Rodzinę? - zapytał, nie kryjąc pogardy w głosie.
- Słyszałam o tym, co spotkało twoich bliskich, Joe. Przybyłam więc, żeby okazać ci
współczucie.
- Dziękuję, to miłe z twojej strony. Ale w takim razie możesz już wracać do domu.
Roześmiała się tym swoim niskim, kuszącym śmiechem, który pobudzał mężczyzn do
najśmielszych fantazji. Sam zresztą tego doświadczył dawno temu, zanim jeszcze
któremukolwiek z 0'Connorów przyszło do głowy wyjechać do Ameryki.
-Widzę, że bardzo cierpisz z powodu ich straty - ciągnęła, po czym twarz jej stężała, a
spojrzenie zlodowaciało. - A co z moją stratą?
- Twoją stratą? - zdziwił się Paddy i odchrząknął.
- Daj się Mary wyżalić - odparł Joe i ciarki mu przeszły po plecach. - To przecież rodzina.
Pozwól jej opowiedzieć o doznanej stracie. Może jesteśmy jej to winni.
- Wy to jesteście mi winni, u licha, znacznie więcej - rzuciła prosto z mostu. - Przez cały
ubiegły rok nie otrzymałam złamanego centa, podobnie jak i w tym roku. Nie
protestowałam, bo pomyślałam sobie, że macie kłopoty. Wiadomo, w pierwszym rzędzie
trzeba zabezpieczyć najbliższą rodzinę. Sądziłam, że może on wrócił do Irlandii i nawet
odmówiłam za niego parę zdrowasiek, na wypadek gdyby gnił w lochu uwięziony przez
Anglików. Ba, uroniłam trochę łez. Mój Boże, i po co to wszystko?
-Ależ się wzruszyłem! - rzucił Joe, przyciskając rękę do serca. - Jesteś prawdziwym
brylantem pośród cnotliwych, irlandzkich kobiet, moja Mary. Tak mnie zaskoczyłaś, że
omal się nie rozpłakałem. Zwłaszcza, że zdawało mi się, iż nie pamiętasz żadnej
modlitwy...
- Możesz sobie szydzić!
Założyła nogę na nogę świadoma swego wdzięku, odsłaniając nieco więcej niż tylko
kostkę. Joe podejrzewał, że robi to z czystą premedytacją. Nie odrywając od niej oczu,
stwierdził, że wciąż ma cholernie zgrabne nogi. Jednak ani Paddy, ani on nie dali się
oczarować jej wdziękom. Nie zamierzali stracić majątku z powodu jej kuszących
kształtów.
- W tej zabitej dechami dziurze, którą nazywacie Dublin, co jest szyderstwem wobec
prawdziwego Dublina, gdzie się wychowałam, powiedziano mi, że spośród 0'Connorów
ostaliście się tylko wy dwaj, Paddy i Joe. Podobno Seamus nie żyje. Możecie sobie
wyobrazić, jak mnie ta wiadomość zaskoczyła?
-O, z pewnością był to dla ciebie prawdziwy szok - zauważył Joe skwaszony. -
Wyobrażam sobie, jak niemal osłabłaś, nie mogąc złapać tchu.
Mierzyli się spojrzeniami, ale żadne nie umknęło w bok.
- Nikt mnie nie powiadomił!
- Byłaś ostatnią osobą, o której myśleliśmy w tamtej chwili - szczerze odparł Paddy. - Nie
należysz do rodziny. Przynajmniej nie do najbliższej, Mary - dodał. - Cokolwiek sama o
tym myślisz.
- Powinniście mnie byli powiadomić!
- Być może - przyznał Joe. - Ale, do diabła, kobieto, nie rozumiesz? Zapomnieliśmy o
tobie! Siedziała spokojnie naprzeciwko nich w swym twarzowym stroju: w szerokiej,
gołębiej spódnicy na krynolinie i o ton jaśniejszym żakieciku wciętym w talii, zapiętym na
guziczki pod samą szyję. Joe był pewien, że ubiór ten nie całkiem odpowiada gustowi
Mary, bo pamiętał, że świadoma swej atrakcyjności, lubiła odsłaniać to i owo.
Jasne włosy upięte ciasno w kok nadały jej dorosłego wyglądu. Joe policzył w myślach, że
Mary Kelly skończyła dwadzieścia trzy lata, choć nadal miała w sobie witalność
piętnastolatki.
Twarz miała właściwie pospolitą. Rysy raczej nieregularne, zbyt duże usta, nos szeroki,
długi,
i tylko niebieskozielone oczy miały ten sam blask co Morze Irlandzkie w promieniach
słońca. Nawet gdy się uśmiechała, nie było w niej nic nadzwyczajnego. Ale kiedy Mary
Kelly zaczynała tańczyć, wówczas można było się przekonać, że taka jak ona trafia się
jedna na tysiąc. Miała w sobie coś niezwykłego.
-W waszym brudnym, małym Dublinie powiedziano mi, że Seamus pozostawił po sobie
żonę i dwoje dzieci - oświadczyła ze śmiechem, patrząc to na jednego, to na drugiego. - W
tej sytuacji żaden z nich nie próbował jej nawet przekonywać, że musiała coś źle usłyszeć.
- Raczej nie poszłabym o zakład, podając liczbę dzieci, jaką Seamus osierocił - rzuciła
lekko i mrugnęła okiem. - A wy?
Żaden z nich się nie odezwał.
-Jestem jednak pewna, że pozostawił tylko jedną żonę... której do dziś nikt tu, w Dublinie,
nie widział na oczy.
Joe miał nadzieję, że Mary nie dowie się o Rosie i o dzieciach. O wiele łatwiej byłoby mu
wówczas uporządkować z nią sprawy.
- Co to znaczy, u licha? - zwróciła się do niego Mary. - Co ty przede mną ukrywasz?
Czyżby inna kobieta otrzymała w spadku to, co mnie się prawnie należy? Próbujecie mnie
oszukać i ograbić z mojej własności?
- Seamus nic ci nie zostawił - oznajmił Joe.
- Do diabła! - zaklęła w sposób, który nie przystoi damie, a który kłócił się z jej nobliwym
strojem. - Nic mi nie zostawił! Bajki to ty możesz opowiadać dzieciom, Joe 0'Connor, a nie
mnie! Zbyt dobrze cię znam. Nawet w gazetach piszą, jacy je-
steście majętni. Czytałam, że jesteś właścicielem statku, a twoja plantacja należy do
największych w tej części Georgii. Dowiedziałam się też o twoich przędzalniach.
Nabrała powietrza w płuca i z dużej torby, którą miała ze sobą, sięgnęła złożone wycinki
gazet. W milczeniu rozłożyła je na kolanach po kolei, jeden po drugim, tak że
wydrukowane, czarne nagłówki biły po oczach. Przeczytała je na głos, a potem podała
Joemu, który bez słowa wziął wycinki do rąk. Kiedy zaginął „Southern Belle", Joe myślał
jedynie o Jenny i o dzieciach, nic innego go nie obchodziło. Wszystko wokół wydawało
mu się jakieś nierzeczywiste. Nawet strata statku i to, ile był wart.
Teraz dopiero, czytając wydrukowane na papierze słowa, spojrzał na te zdarzenia z
dystansu. Ktoś, kto nie miał o niczym pojęcia, opisał jego życiową tragedię, przestawiając
zdarzenia w formie fascynującej baśni. Zupełnie jak ci wędrowni gawędziarze, jakich
zapamiętał z dzieciństwa w Irlandii, którzy zabawiali opowieściami w zamian za strawę i
dach nad głową. Baśń ta niewiele miała wspólnego z jego życiem, choć opowiadała o nim
i jego najbliższych.
Wiedział, że gazety o tym pisały, ktoś mu nawet pokazywał artykuł z Savannah, ale wtedy
w ogóle go to nie obchodziło. Nie rozumiał, że kogoś obcego może interesować jego
żałoba. Krzyczące nagłówki napełniały go jedynie niesmakiem. Kogo spoza Georgii to
ciekawi? Przecież nie jest żadną ważną osobistością. O czym tu snuć opowieści? Powiódł
wzrokiem po literach, składając z nich słowa,
i miał wrażenie, że się dusi. Z ogromnym wysiłkiem starał się zachować spokój i nie
zwymiotować.
„Southern Belle" znika u wybrzeży Bermudów".
„Zona i dzieci właściciela statku zaginęli na morzu".
„Ojciec sprowadza zwłoki syna".
Joe nie miał siły czytać wszystkiego, co pisały gazety, ale zorientował się, że rozpisując się
o jego tragedii osobistej, wspomnieli też o plantacji, o jego udziałach w statku i
przędzalniach. Nawet najbardziej ograniczony czytelnik mógł się domyślić, że Joe ma
spory majątek. A więc z tego powodu Mary Kelly zostawiła Nowy Jork i przybyła na
Południe. Poniekąd ją rozumiał i nie miał jej tego za złe. Chłopak dorastający w chacie
pokrytej darniowym dachem na południowym wybrzeżu Irlandii, potrafił pojąć takie
zachowanie, bo sam miął w sobie pragnienie i potrzebę zabezpieczenia własnego bytu. Ale
Mary Kelly zagraża jego rodzinie, dlatego uczyni wszystko, co w jego mocy, by się jej
pozbyć i to jak najtańszym kosztem.
Mary Kelly uśmiechała się lekko, kiedy jej zwrócił wycinki prasowe.
-Z tego co pamiętam - zaczęła, oblizując usta czubkiem języka - Seamus był z was
najbardziej zaradny. Więc jeśli ty, Joseph, masz taki majątek, to znaczy, że po twoim
bracie pozostało coś więcej niż sława bohatera.
Zapadła cisza.
- Seamus był moim mężem - rzekła Mary Kelly. - I z pewnością pozostawił mi spadek.
- Wraz z podziękowaniem dla wiernej i oddanej małżonki - rzucił szyderczo Joe, nie
mogąc się po-
wstrzymać od złośliwości. Ta kobieta wyzwalała w nim bowiem najgorsze instynkty. Pod
tym względem nic się nie zmieniło.
- Chcę dostać, co mi się należy - oznajmiła, unosząc podbródek.
- Nic ci się nie należy - odparł Joe cierpliwie. -A moje utrzymanie? - zapytała. - Co z pensją
łożoną na moje utrzymanie?
- Została zapomniana - skłamał Joe. - Ale i tak według prawa nic ci się nie należało przez te
lata po śmierci Seamusa. Mój brat nie żyje od tysiąc osiemset czterdziestego trzeciego
roku. Z pewnością zauważyłaś tę datę na nagrobku. Minęło już sześć lat, moja droga.
Właśnie w tych dniach minie szósta rocznica.
-Co się więc stało z majątkiem, jaki po sobie pozostawił? - zapytała wojowniczo.
Joe zamknął oczy i zapragnął, by Mary zniknęła. Często tak robił w dzieciństwie. Gdy
pojawiało się coś nieprzyjemnego, zdarzało się, że gdy zacisnął powieki i policzył do
dziesięciu, to znikało. Teraz policzył na wszelki wypadek do piętnastu, ale kiedy otworzył
oczy, Mary nadal siedziała naprzeciwko. Cóż, magia dzieciństwa straciła najwidoczniej
swą moc wraz z upływem lat.
-Co z plantacją? - zapytała i popatrzyła w stronę pól. Na pewno dowiedziała się od
woźnicy, że wszystkie okoliczne ziemie uprawne należą do Favourite. - Zdaje się, że to
Seamus tym wszystkim zarządzał, prawda? - zerknęła z ukosa na Paddy'ego i dodała: - Ty
wprawdzie jesteś najstarszy, ale wśród rodzeństwa Seamus miał największy posłuch.
Gdyby nie on, nadal byście kopali torf w Irlandii.
-Gdyby nie Seamus, to nogi służyłyby ci dziś do innych celów, Mary Kelly - odparł Paddy.
- Może - rzekła niezrażona obraźliwymi słowami. Dość się ich nasłuchała po obu stronach
Atlantyku, by nauczyć się dystansu.
-W Favourite stały trzy drewniane domy, kiedy Seamus stracił życie - stwierdził sucho
Paddy.
- Wątpliwe, byś się chciała wtedy tutaj zatrzymać, moja droga. Gnieździło się tu pięć
rodzin, w sumie dwadzieścioro dzieci. Nie była to wówczas bynajmniej bogata posiadłość.
- A na czym Joe się tak wzbogacił? Nigdy nie był przecież bystrzejszy od Seamusa.
-Joe ożenił się z bardzo przedsiębiorczą kobietą - odparł Paddy chłodno.
-Jenny nie chciała mieszkać na kupie razem z innymi, co? - zaśmiała się perliście Mary.
Joe zapragnął móc ją uciszyć, zacisnął jednak usta i nie powiedział, co naprawdę mu leżało
na sercu.
-A ta druga kobieta? - dopytywała się Mary. -I dzieci, o których słyszałam?
Joe łudził się, że Mary zapomni, ale to było tylko pobożne życzenie.
- Dostała to, co się mnie należy? Mieszka sobie w Savannah, w domu, który powinien
przypaść mnie przy podziale majątku? Mnie, prawowitej żonie Seamusa? Kim ona jest, do
cholery?
Paddy spojrzał na Joego i oznajmił, wychodząc:
- Mam dość wysłuchiwania tego.
- Czyli że to ty masz mi powiedzieć prawdę, Joe
- odezwała się słodko Mary.
- To, co pozostawił Seamus, otrzymały jego
dzieci - wyjaśnił Joe. - Nie było specjalnie co dzielić. Jego majątek zmieściłby się zapewne
w jednej torbie. Konia wziął Adam, a co do budynków mieszkalnych, to wszyscy z
wyjątkiem mnie mieli w nich swój udział. Po śmierci Seamusa pozostało parę wolnych
pokoi. To tyle. Nikt nikogo nie spłacał. Z czasem pozostałe rodzeństwo powyjeżdżało, ale
nikt nie domagał się od tych, którzy zostali, pieniędzy za swoją część.
- Chcę dostać tę część plantacji, która była własnością Seamusa. Niech Paddy sobie nie
myśli, że będzie się rozporządzał moimi pieniędzmi - oznajmiła Mary i westchnęła. -
Zawsze to coś. A co z pozostałym majątkiem, o którym pisały gazety? Ze statkami na
przykład?
- Seamus nie miał żadnych udziałów w statkach - oświadczył Joe i nawet nie drgnęła mu
powieka. Wszelkie dokumenty znajdowały się w Anglii i nigdy w życiu nie trafią do rąk
Mary. Nie zdoła więc udowodnić, że Seamus był współwłaścicielem floty. Jeśli już,
potrzebowałaby adwokatów, a na to nie ma pieniędzy. Zresztą Joe był przekonany, że
Malcolm Hart prowadzi podwójną księgowość i nie sądził, by Anglik trzymał papiery z
sentymentu, kiedy już Rosie i dzieci otrzymali to, co im przypadło w udziale.
- Co z przędzalniami?
- Po śmierci Seamusa zaczęły przynosić straty -poinformował Joe, co zresztą było zgodne
z prawdą. Mógł to udokumentować. - Proszę bardzo, możesz przejąć część tych strat, moja
droga. Nie będę się wzbraniał.
- Uwierzę, jak to zobaczę.
- W takim razie musimy pojechać razem, ty i ja, do Savannah.
- Dlaczego nie? - odparła i wzruszyła ramionami.
Joe wzdrygnął się, ale uświadomił sobie, że chyba nie ma innego wyjścia. Zresztą, dzięki
temu utrzyma Mary z dala od Rosie. Nieśpieszno mu było wprawdzie do takiego
poświęcenia, rzekł jednak:
- To się da załatwić.
Zdawał sobie sprawę, że jest za późna pora, by wybierać się w drogę.
- Ona tam mieszka?
- Nie - odparł.
- W takim razie gdzie jest?
-Wyjechała zaraz po jego śmierci. Nic ją tu już nie trzymało.
Mary przyglądała mu się uważnie spod spuszczonych powiek.
- Kim była?
- Nie znasz jej. Przywiózł ją z Irlandii - odparł Joe, postanawiając w miarę możliwości
trzymać się jak najbliżej prawdy.
- Urodziły im się dzieci? Pokiwał głową. - Dużo? - Dwoje.
Mary zapatrzyła się przed siebie w stronę niedużego placyku, gdzie znajdowały się groby
O'Connorow. - Nie powinnam była pozbywać się tego dziecka - odezwała się po cichu.
- Ale to zrobiłaś. - Dlatego mnie znienawidził, prawda? - zapytała, kierując swe
szmaragdowe oczy na Joego. - Nie wybaczył mi, że usunęłam to dziecko...
-Pewnie miałby cię niebawem dość i bez tego -stwierdził chłodno Joe. - Ale przekonał się,
kim naprawdę jesteś, kiedy zabiłaś dziecko, zamiast je urodzić.
Westchnęła.
- Zapłaciłam za to wysoką cenę. Nie mogę mieć więcej dzieci.
-To znaczy, że jednak jest sprawiedliwość na tym świecie.
Mary powstrzymywała łzy. Albo tylko udawała, że jest bliska płaczu. Joe skłonny był
raczej przypuszczać, że to drugie. Nie zamierzał jej współczuć. Nie lubił jej już wtedy, gdy
była przeciętną tancerką w knajpach na obrzeżach Dublina. Nigdy nie zrozumiał, co
Seamus w niej widział.
Jej ojciec, oddany sprawie, trafił do więzienia i został zakatowany. Joe uważał jednak, że
Seamus przesadza, żeniąc się z dziewczyną. Przekonywał go nawet, że jeśli chce jej
pomóc, lepiej by dał pieniądze.
Wtedy brat powiedział mu o dziecku. Joe mimo to upierał się, że miejsce Mary jest tam,
gdzie się wychowała. Nigdy jej nie ufał i jak się okazało, miał rację.
-Załatwię wszystko, byśmy mogli jutro pojechać do Savannah - obiecał Joe.
- Im szybciej zniknę z twojego życia, tym lepiej? - zapytała.
-Właśnie. Jutro rano przyjadę tu po ciebie. Wstali równocześnie.
- Pojadę z tobą, Joe. Wprawdzie mnie nie lubisz, ale przynajmniej jesteś na tyle szczery, by
mi to
powiedzieć wprost. Wolę mieć jasność, a nie znosić te przemilczenia i udawanie tutaj. Joe
przełknął ślinę.
- To dla ciebie kłopot? - zapytała.
- Nie - odparł. - Możesz jechać ze mną.
Rozdział 9
- Rosie, musisz przyjechać! Ona pyta o ciebie! Jasper nie tracił czasu na zbędne
uprzejmości
i gdyby to było możliwe, rozmawiałby z nią z końskiego grzbietu.
-Zachorowała? - zapytała Roza, odkładając na kolana robótkę. - Zaczęła rodzić? Posłałeś
po doktora. Chyba nie zostawiłeś jej samej?
- Za kogo ty mnie masz?
Oparł się o poręcz i zdjął kapelusz, by otrzeć twarz z kurzu i potu. Miał pod oczami sińce,
niewielka bródka była żółtoszara tak jak piach, a kurz wdarł się w każdą zmarszczkę i
uwidaczniał głębokie bruzdy, tak że twarz przypominała zastygłą maskę. Skrzywił się i
wówczas Roza poznała, jak bardzo jest zmęczony.
- Nie chodzi o dziecko - rzekł, a w jego głosie nie czuło się już złości, a jedynie rezygnację.
-Jeszcze nie - dodał i zaczął mówić tak szybko, że plątały mu się słowa: - Poród w każdym
razie się jeszcze nie zaczął. Przyjechałem, bo ona mnie tu
przysłała. Za nic w świecie nie udało mi się jej odwieść od tego, co wbiła sobie do głowy.
Tylko tobie ufa. Nikogo innego nie dopuszcza do siebie. Tłumaczyłem, że masz swoje
sprawy, ale ona mnie nie słucha. Zawsze stawia na swoim... Jasper westchnął.
Roza nie odezwała się. Nie miała pewności, o co mu właściwie chodzi.
-Czy to normalne u kobiet, które spodziewają się dziecka? - zapytał wyraźnie zrozpaczony.
-Wszystkie mają tak zmienne nastroje? Monique w jednej chwili chce czegoś, a zaraz
znów upiera się przy czymś innym. Doprowadza mnie tym do szaleństwa. Nie wiem, co
robić...
Zacisnął dłonie na poręczy, a nogę oparł o stopień, szurając nerwowo obcasem.
-Zaczynam żałować, że tak nalegałem na to dziecko. Bo ona nie chciała mieć więcej dzieci.
-Uśmiechnął się blado. - Sereny też nie chciała, przynajmniej, kiedy o tym rozmawialiśmy,
a także później, gdy zorientowała się, że spodziewa się dziecka. Dopiero gdy mała się
urodziła, pojawił się u niej instynkt macierzyński i wtedy dla odmiany prawie nie
wypuszczała małej z rąk. Ja jednak bardzo pragnąłem mieć także syna. Czy to coś złego, że
mężczyzna pragnie syna?
-Na pewno wszystko się zmieni, gdy dziecko się urodzi - odparła Roza, nigdy w życiu się
nie spodziewając, że będzie wysłuchiwać zwierzeń Jaspera Jordana.
- Czy to tylko ona ma takie problemy? - pytał zrozpaczony. - Nie mam kogo o to spytać!
Nie mogę porozmawiać o tym z nikim znajomym tu-
taj... Dość było plotek, kiedy się z nią ożeniłem. Z obcą, której tu nikt nie znał. Wzięli ją za
parweniuszkę. Na nic się zdały tłumaczenia, że w Nowym Orleanie z trudem uznano mnie
za odpowiedniego kandydata na męża dla niej. Tam mnie traktowano jak parweniusza,
który złowił najlepszą partię w okolicy, nikt bowiem nawet nie słyszał o tej gałęzi rodu
Jordanów.
Zaśmiał się głucho. W jego wzroku brakowało zwykłej pewności siebie. Wyglądał niemal
na osobę skrzywdzoną. Roza dostrzegłszy w nim ów ludzki objaw, pomyślała, że przecież
nie z winy Jaspera nie potrafi go traktować na równi z innymi. Drażni ją, ale przecież nie
ma prawa obwiniać go za to, co ktoś inny uczynił wobec niej i ludzi, których kochała.
Trudno jej zapomnieć, czyim synem jest Jasper. Trudno nie pamiętać, że pozostał tutaj, w
pewnym sensie udzielając wsparcia ojcu, podczas gdy Jared i Jeremy odjechali.
- Czy to z nią coś jest nie tak, Rozo? Jesteś kobietą. Urodziłaś dzieci...
Rozie zrobiło się go żal.
- Kobiety są tak samo różne, jak mężczyźni -odparła. - Jestem tak samo podobna do
Monique jak ty do...
Urwała. Już od dawna życie przestało być proste.
-... do Seamusa? - dopowiedział.
Roza przytaknęła. Ta odpowiedź wydała jej się tak samo dobra jak każda inna. Jasper i
Seamus stanowili przeciwieństwo. Wolała nie zgłębiać, dlaczego jako pierwszy przyszedł
jej na myśl Joe.
- Monique jest bardzo piękna. Może boi się, że straci urodę? - odezwała się po chwili i
wzruszając
ramionami, dodała: - Mnie to nie obchodziło. Moje dzieci były dla mnie
błogosławieństwem i największym szczęściem. Kiedy dowiadywałam się, że jestem w
ciąży, to czułam się jakby dopuszczona do świętego sakramentu. Kochałam dzieci, zanim
jeszcze przyszły na świat. Lubiłam o nich myśleć. Kochałam tego, kto mnie nimi
obdarzył... - ... z jednym wyjątkiem...
Wydawało jej się, że nie powiedziała za dużo. Niemożliwe, by Jasper wiedział. A poza tym
nie zna jej dość dobrze, by zdołać połączyć w całość fragmenty i zrozumieć więcej, niż
Roza zechce mu ujawnić.
Twarz Jaspera nabrała surowości. Roza za późno zorientowała się, jakie skojarzenia
wywołały w nim jej słowa.
- Nigdy nie byłam taka piękna jak Monique -rzekła pośpiesznie. - Nie każda kobieta potrafi
zaakceptować zmiany, jakie zachodzą w jej ciele w czasie ciąży. Zresztą mężczyźni
niejednokrotnie też mają z tym problemy. A ty?
Skrzywił się.
- Potrafisz jako mężczyzna to zaakceptować?
- Obowiązkiem kobiety i dobrej żony jest urodzić swojemu mężowi dzieci - wyrecytował
Jasper niczym wyuczoną lekcję, jak przykazanie, nie podlegające dyskusji. - Bardziej niż o
figurę powinna się lękać tego, że nie zdoła obdarzyć męża potomstwem.
- Mówisz takie rzeczy Monique? - zdziwiła się Roza.
Spojrzał na nią nic nie rozumiejącym wzrokiem. -Monique zna swoje obowiązki - odparł
jedy-
nie. - Dorastała ze świadomością tego, jaka jest powinność kobiety. Pod tym względem
otrzymaliśmy podobne wychowanie i nie różnimy się w poglądach. - Zamilkł na chwilę, po
czym dodał: -Przynajmniej nie powinniśmy.
- Czuje się samotna? - zapytała Roza.
- Owszem - potwierdził, kiwając głową. - Stałaś się dla niej kimś ważnym. Jak ty to robisz?
Przenikasz do życia ludzi i sprawiasz, że szaleją na twoim punkcie. Zauważyłem to już
wcześniej...
W jego słowach pobrzmiewał niemy zarzut.
- Nie potrzebuję nikogo z was - oświadczyła Roza z gniewem, nie zauważając, że ścieg
wychodzi nierówno. Zresztą znając Lily, niebawem trzeba będzie łatać kolejną dziurę w
fartuszku.
Roza odwróciła się od Jaspera, zastanawiając się, dlaczego czuje to piekące
rozczarowanie. Przecież nic się nie zmieniło. Jasper nie na darmo nosi nazwisko Jordan. A
Jordanowie u siebie nigdy nie dostrzegali wad, tylko szukali ich u innych.
Współczuła Monique, ale nie była pewna, czy pozostanie w życiu żony Jaspera na dłużej.
Była jednak niemal pewna, że sama dozna krzywdy. Niezależnie jak się wszystko ułoży, to
ona zostanie zraniona, - Myślę o niej - rzuciła Roza zapatrzona przed siebie. - I wiem, że
jesteś z niej dumny. Wierzę, że kochasz ją prawdziwie. Dla ciebie jest piękna. Ma styl.
Dorastała pośród takiego samego bogactwa, do jakiego ty przywykłeś od zawsze...
- Większego - odparł Jasper oschle.
- Ach tak, nawet większego. Zastanawiam się, co w niej dostrzegłeś, kiedy ją ujrzałeś po
raz pierw-
szy. Na co liczyłeś, żeniąc się z nią. Może inaczej sobie wyobrażałeś wasze wspólne życie?
- Dlaczego nie powiesz wprost tego, co masz na myśli? - zapytał hardo.
- Ponieważ cię nie znam, Jasper. Byłeś dla mnie obcym człowiekiem, znałam jedynie
twoją twarz i nazwisko...
Roza urwała.
-Jestem jego synem - podpowiedział jej usłużnie. Nie musiała nawet przytakiwać. Oboje
wiedzieli, jak się mają sprawy.
-Wiedziałem, jaki on jest, kiedy wszyscy nas opuścili - powiedział Jasper chłodno. - Może
nawet wiedzieliśmy wcześniej, Jared i ja. W każdym razie było to coś więcej niż
przypuszczenie. Chodziliśmy do szkoły, ale pamiętam niektóre dziewczyny niewiele
starsze od nas. Nie powinniśmy niczego rozumieć, ale domyślaliśmy się. Nie
dopuszczaliśmy do siebie tego, ale nie da się tak łatwo usunąć z głowy czegoś, co się
widziało bądź słyszało. Obrazy i odgłosy budzą skojarzenia nawet u dzieci. Nie
wiedzieliśmy jedynie o Jennifer. Tego jednego nigdy mu nie wybaczyłem i on o tym
wiedział. Dlatego u kresu życia ustępował mi we wszystkim. Bo tylko ja mu pozostałem.
Nie mógł mnie wyrzucić i wydziedziczyć.
Jasper przysunął jedno z wolnych krzeseł całkiem do ściany i usiadł w cieniu. Grzywka
opadła mu na oczy.
-Jared był dziedzicem, on miał dostać w spadku cały majątek, Jeremy był ulubieńcem ojca,
na wszystko mu pozwalał i wszystko wybaczał. Jennifer zaś... no tak, kim była wiadomo,
ale w niczym
jej to nie pomogło. Jej się dostała raczej nienawiść ojca. A na mnie nigdy nie zwracał
uwagi. Byłem nijaki, nigdy dość dobry, nic mi samo nie spadło z nieba. Zyskałem
znaczenie, dopiero kiedy wszyscy pozostawili ojca samemu sobie.
Roza była daleka od współczucia Jasperowi, który nigdy nie cierpiał biedy. Być może
postrzegała go w czarno-białych barwach, ale nie miała ochoty doszukiwać się innych
odcieni. Nigdy nie kojarzył jej się pozytywnie. Zbyt blisko był ojca.
- Zmusiłeś go, aby zaakceptował Monique? - zapytała, doznawszy nagle olśnienia.
O ojcu Jaspera, potężnym i bogatym Jaredzie Jordanie, krążyły różne pogłoski. Za
pieniądze kupował milczenie, ale tylko do pewnego stopnia, bo ludzie w Georgii szeptali
po kryjomu.
Jareda juniora uważano za najlepszą partię w okolicy. Zaszokował wszystkich, gdy ożenił
się z irlandzką wdową z dwojgiem małych dzieci. W towarzystwie wprost huczało od
plotek. Plotki nasiliły się, kiedy Jared junior zrezygnował z ojcowizny, jednej z
największych plantacji w Georgii, i wraz z młodszym bratem opuścił Amerykę.
Roza przypuszczała, że Jasper nie był już tak pożądanym kawalerem jak jego brat. Ludzie
przypomnieli sobie to i owo, połączyli pewne fakty, choć woleli przymknąć oczy i uszy na
to, co złe, póki nie dotykało to ich samych. Zapewne jednak odpłacali Jasperowi za
grzechy popełnione przez jego ojca. Jeśli zdobyli się na odwagę, by stwierdzić, że z
Jordanem seniorem coś jest nie tak, możliwe, że to samo myśleli o jego synu, który przy
nim pozostał. Nie było więc znów tak wielu chęt-
nych, by łączyć się z rodziną, na której ciąży zła sława. Roza zaczynała pojmować, że
Jasper raczej nie mógł przebierać w kandydatkach na żonę. Pomijając sprawy uczucia, to
on chyba bardziej potrzebował Monique, niż ona jego.
- Uznał, że jest wystarczająco piękna, młoda i bogata - rzucił cynicznie Jasper. - Gotów był
podjąć to wyzwanie. Lubił niszczyć takie jak ona. Myślę, że nawet miał ochotę tego
spróbować, ale Monique nie zgodziła się przeprowadzić tu, dopóki żył. - Podniósł wzrok i
napotkał spojrzenie Rozy. - Nie sprzeciwiałem się temu specjalnie, by nie nabrała
podejrzeń. Byłem wdzięczny, że woli się trzymać z dala od niego. Zupełnie, jakby
wyczuwała, że coś z nim nie tak.
Roza przegryzła nitkę.
Do diabła, nie ma mowy, żebym polubiła Jaspera, powtarzała w duchu, choć coraz trudniej
jej było się przed tym bronić.
- Zrób to dla niej! - prosił Jasper. - Wiem, że jest rozpieszczona, ale tu nie jest jej łatwo.
Jesteś jedyną osobą, do której się przywiązała. Weź ze sobą dzieci. Skieruj jej myśli na
przyjemniejsze sprawy... - dodał błagalnym tonem.
Roza poczuła się zażenowana, że dumny arystokrata tak się upokarza. Odpowiedziała więc
pośpiesznie:
- Zaraz poproszę kogoś, by wystawił powóz. Potrzebny mi też woźnica...
-Pozwól, że sam to zrobię - poprosił i zerwał się szybko na nogi, wdzięczny, że zajmie ręce
jakąś robotą. - Odwiozę cię z powrotem. Mój koń na pewno nie będzie miał nic przeciwko
temu, że oszczędzę mu swego ciężaru.
Wzruszyła ramionami i udała się w stronę pola. Nie zamierzała jechać sama do Blossom
Hill. Postanowiła zabrać ze sobą dzieci, choć nie potrafiła wyjaśnić dlaczego. Zupełnie
jakby były jej tarczą obronną.
-Wolę zostać tutaj - oświadczył Matti równie stanowcżo, jak zwykł mawiać Mattias.
Nie ulegało żadnej wątpliwości, że czuje się znakomicie na plantacji tytoniu. Męczył się i
pocił, ale dawno nie wyglądał na tak zadowolonego. Jej dzieci nie przywykły, by się tylko
bawić, nie wykonując przy tym żadnych obowiązków. Nudziły się na statku, a w Rose
Garden, gdzie służba wykonywała wszystkie prace, było im równie nudno.
-Nie pojadę do tej głupiej rezydencji! - oznajmił Matti i odgarnął ciemne, przepocone
kosmyki włosów z czoła. Uniósł głowę, wysuwając stanowczo dolną wargę.
- A ty, Lily? - zapytała Roza, chociaż domyślała się już, jaką otrzyma odpowiedź. - Nie
byłoby ci miło pobawić się z Sereną? Jest taka milutka! Zresztą Monique też ci się bardzo
podoba.
- Serena to głupia smarkula - oznajmiła Lily bezwzględnie i stanęła ramię w ramię z
Mattim. -Joe powiedział, żebyśmy tutaj zostali - dodała, dobrze wiedząc, że wuja nie ma w
domu.
- Pozwól dzieciom zostać - uznał Ole. - On też trzymał nóż i wyglądał na zadowolonego. -
Nie rozumiem w ogóle, co ty masz tam do roboty. Nie podoba mi się ten facet, zresztą
odniosłem wrażenie, że i Joe za nim nie przepada. - Ole zerknął
w stronę zabudowań. - Sądzisz, że to przypadek, iż zjawia się tu po ciebie, kiedy Joe
wyjechał?
- Przypadek - zapewniła Roza. - Wezmę ze sobą Stellę, ona jedna przynajmniej nie
odmówi mi towarzystwa. Przekaż Joemu, że pojechałam powożeni i że Jasper odwiezie
mnie z powrotem.
- Przekażę - obiecał Matti, przekonany o tym, że po angielsku mówi z nich wszystkich
najlepiej.
- Nie podoba mi się to - powtórzył Ole i podszedłszy bliżej Rozy, powiedział cicho, by
dzieci nie słyszały: - Pamiętasz o ostrzeżeniu? Nie pomyślałaś o tym?
Roza popatrzyła na brata, nic nie rozumiejąc.
- Ostrzeżenie - powtórzył Ole z powagą. - Masz uważać na obcych.
Roza zmusiła się, by nie wybuchnąć śmiechem. Brat przejawiał o nią troskę i mówił
zupełnie poważnie. On, któremu trudno było dać wiarę czemuś, czego sam nie widział lub
nie słyszał. -Jasper nie jest obcy - oświadczyła.
- Przeczuwam, że to nie jest dobry człowiek, Roza.
-Ja też za nim nie przepadam - odparła z uśmiechem - ale przecież nie zamierzam
wychodzić za niego za mąż. - Uważam, że powinnaś się lepiej pilnować. Wzruszyła ją jego
czułość i troska. - Ci ludzie myślą tylko o sobie. Boję się, że ty tego nie zauważasz.
- Mieszkałam tu z nimi przez dłuższy czas i nic mnie już w nich nie zdziwi. Znam ich.
Wiem, kim są, lepiej niż ty, Ole.
Przyglądał jej się przez dłuższą chwilę w milczeniu. Nie mógł powiedzieć jej tego wprost,
ale miał
już dość patrzenia na to, jak jest wykorzystywana. Tutaj wcale nie było inaczej niż w
Kafjorden, tyle że Roza tego nie dostrzega. Zbyt mocno kocha tych ludzi i nie widzi, że i
oni ją wykorzystują.
- A co z Joem? - zapytał. - Też wiesz, kim jest?
- Tak - odparła Roza, nie umykając spojrzeniem.
Odeszła, nie oglądając się za siebie. Nie chciała być tą, za którą Ole ją uważał. Nie
podobało jej się, że próbuje uczynić z niej taką, jaka była w Kafjorden. Nagle pożałowała,
że go tu ze sobą zabrała.
Chyba postąpiła nazbyt pochopnie.
Być może ma szansę być prawdziwą Rozą, taką, jaką jest we własnych myślach, tylko w
oddaleniu od swych bliskich. Może najbliżsi wcale nie są ulepieni z tej samej gliny co ona.
Rozmyślała o wielu sprawach, a serce coraz bardziej ściskał ból.
-Co u licha? - zdziwił się Joe i zmrużywszy oczy, patrzył na powóz opuszczający Rose
Garden. Zdążył rozpoznać własne konie zaprzężone do swojego powozu, za którym biegł
uwiązany koń Jaspera Jordana.
- Ktoś znajomy? - zainteresowała się Mary Kelly, odchylając na bok parasolkę.
Joe siedział wraz z nią w pożyczonym od Paddy'ego powozie, w którym na koźle siedział
Matthew.
Mężczyźni wymienili spojrzenia, obaj bowiem zauważyli z daleka rude włosy pasażerki,
łopoczące na wietrze.
- Sąsiedzi - odparł krótko Joe.
-Może byś mnie z nimi poznał? - zaproponowała Mary. - Jak wy tutaj wytrzymujecie? Bez
przyjęć i towarzyskich spotkań...
- Nie mamy zapotrzebowania na rozrywki - odparł Joe chłodno, odprowadzając wzrokiem
malejący w oddali powóz.
- Szkoda, że się minęliśmy z nimi.
- Szkoda - odparł Joe.
- Wiem, że masz żałobę - zagadnęła Mary i popatrzyła na niego oczami przejrzystymi
niczym morska woda. - Ale chętnie spotkałabym się z jakimiś ludźmi, którzy tu mieszkają.
Z kimś, kto znał Seamusa. Chyba zaproszenie na herbatę nie zostanie uznane w tutejszych
kręgach za niestosowne w tej sytuacji?
-Tak długo tutaj nie pozostaniesz - przyrzekł Joe, który nadal zachodził w głowę, co u
licha, Roza robi w towarzystwie Jaspera.
Rozdział 10
- Boję się! - Monique mówiła powoli swym lekko ochrypłym głosem.
Roza poznała po jej twarzy, że nie udaje i nie próbuje zwrócić na siebie uwagi. Inni może
potraktowaliby słowa żony Jaspera z dystansem, Roza jednak zauważyła czający się w
dużych, ciemnych
oczach młodej kobiety strach, zwróciła uwagę na jej nerwowe ruchy. Na każdy
nieoczekiwany hałas reagowała wzdrygnięciem. Smukła, długa szyja poruszała się z gracją
jak u łabędzi pływających po wodzie. Roza zrozumiała teraz, skąd się wziął przydomek
Monique. Roza widywała czasem łabędzie, które ze wzmożoną czujnością odwracały się
dziobami w różne strony, spięte, jakby świadome, że w razie niebezpieczeństwa nie zdążą
szybko poderwać się do lotu.
Monique przyjęła Rozę w najmniejszym saloniku ogromnego domu, zupełnie jakby
bliskość ścian dawała jej poczucie bezpieczeństwa, a zaciągnięte zasłony odgradzały ją od
reszty domu.
v
Rezydencja Blossom Hill kojarzyła się Rozie ze zbyt wielkim grobowcem, w którym
pokryte tapetami ściany nasiąkły grozą, mimo to nie rozumiała, czego lęka się Monique.
-A czemu miałabyś się bać? - zapytała, spoglądając na żonę Jaspera. Nie była wcześniej w
tym pomieszczeniu, ale nie rozglądała się, by nie wyjść na nieuprzejmą. Tym bardziej, że
Monique przywykła do tego, by być w centrum uwagi. Lubiła skupiać na sobie spojrzenia
i wręcz oczekiwała, by ludzie na nią patrzyli. Ożywała w tych spojrzeniach i dla tych
spojrzeń. Karmiła się nimi, mimo że szukała odosobnienia. Monique była splotem
sprzeczności.
Wzruszyła ramionami, często powtarzała ten leniwy ruch, szczupłymi palcami zaś wodziła
po pięknie rzeźbionych w ciemnym drewnie poręczach fotela. Ubrana była na zielono. W
chłodnej, zielonej barwie wyglądała jeszcze bardziej świeżo.
Niczym listek mięty w pikantnym daniu. Barwa ta tłumiła jej śniadą cerę i była bardzo
twarzowa, choć równocześnie stwarzała dystans. Roza podejrzewała, że Monique pragnęła
osiągnąć właśnie taki cel. Wiedziała doskonale, w czym jest jej do twarzy, w czym
wygląda promiennie, a co tłumi jej żar. Monique nawet w tak stonowanym stroju z
pewnością przyciągnęłaby spojrzenia. Nie należała do osób, które nikną w tłumie. Nawet
w ławicy gwiazd świeciłaby najjaśniej.
- Pewnie nie mam powodu - odparła Monique na pozór lekko, jakby próbując
zbagatelizować sprawę. Jakby tylko bawiła się dla zabicia nudy. Roza jednak nie
uwierzyła, bo strach, jaki widziała w jej oczach nie był udawany. - A może mam więcej
powodów niż ktokolwiek przypuszcza - dodała pośpiesznie, odetchnąwszy głęboko. Glos
zadrżał jej lekko, a policzki oblały się rumieńcem, co tylko dodało jej urody.
- Może powinnam bać się o wiele bardziej. Albo wyjechać stąd, by uciszyć lęk. Wrócić do
domu...
Roza nie wiedziała, co powiedzieć ani o co zapytać. Nie potrafiła pocieszyć Monique,
ponieważ nie miała pojęcia, co ją dręczy. Milczała więc. Znała żonę Jaspera zbyt krótko i
w gruncie rzeczy nie przychodziło jej do głowy, dlaczego ona tak bardzo zabiega o jej
przyjaźń. Rozie wydawało się, że niewiele mają wspólnego.
- A może ty też powinnaś się bać... - odezwała się nagle Monique cichym głosem, w
którym pobrzmiewało współczucie, a równocześnie lekki triumf, że zdołała obudzić
ciekawość Rozy. Uśmiechnęła się
ufnie, a jej brązowe oczy przypominały głębokie, tajemnicze jeziorka.
-Dlaczego? - zapytała Roza, drętwiejąc gwałtownie. Ciarki przeszły jej po plecach, a w
krzyżu poczuła lodowaty ucisk.
- Chyba sama wiesz, dlaczego - odparła Monique, uważnie przyglądając się Rozie, jakby
sprawdzając, jak zareagowała na jej słowa.
Roza zupełnie się nie spodziewała tego, co usłyszała po chwili.
- Nie wiesz, że za twoją głowę wyznaczono nagrodę? Zaraz po twoim przyjeździe ustalono
kwotę za zabicie ciebie i dziecka Seamusa.
- Co? - zapytała Roza, nie wierząc własnym uszom.
Monique przestała się uśmiechać.
- Rozumiesz teraz, dlaczego tak się uparłam, żebyś tu do mnie przyjechała?
- Tak. Pod warunkiem, że to prawda - odpowiedziała Roza przeszyta lękiem i usłyszała, jak
drży jej głos. Jeśli to żart, to bardzo niesmaczny.
- Pewnie się zastanawiasz, skąd to wiem. Ja, która z nikim nie rozmawiam. - Monique
znów się uśmiechnęła tajemniczo. - Ale ja, choć nie rozmawiam ze zbyt wieloma osobami,
wsłuchuję się w to, co mówią ludzie wokół mnie. Niewolnicy wprawdzie także mnie nie
lubią, ale często rozmawiają ze sobą, nie zważając na moją obecność. Zapominają o mnie.
A ten, kto jest niewidzialny, wiele słyszy. -Wzruszyła ramionami, na pozór obojętnie, ale
Roza domyślała się, że to tylko poza. - Wydaje mi się, że chcą mi w ten sposób pokazać, że
mnie nie szanują. - Zaśmiała się krótko i dodała: - Nawet
wśród niewolników nie budzę respektu. Ale to nic, nie przejmuję się tym. I tak mam nad
nimi władzę. Przez to, że jestem żoną Jaspera, są też moją własnością. I okazuję swoją
wyższość, powstrzymując Jaspera od wymierzania im kar cielesnych albo nakłaniając go
do tego. Ale Jasper nie lubi sam chłostać niewolników, na nikogo nie podnosi ręki. On nie
jest taki.
Monique westchnęła.
-Jesteś pewna, że dobrze zrozumiałaś? - zapytała Roza, czując, że brak jej tchu.
Gwałtownie cofnęła się w czasie. Przypomniała sobie swój lęk o Seamusa. Lęk, który czaił
się w mroku, przybierając niemal realne kształty. I przypomniała sobie pustkę, która w niej
zapanowała, kiedy martwe ciało męża porzucono przed zabudowaniami Favourite. W
tamtej chwili życie straciło dla niej sens i wiele czasu upłynęło, nim odnalazła go na nowo.
Długo też nie mogła pogodzić się z tym, w jaki sposób jej mąż zginął. Na samą myśl o tym
przechodziły ją dreszcze. Czuła zapach własnego strachu przekonana, że po raz drugi nie
chce tego prźeżywać.
-Jesteś pewna? - powtórzyła.
Monique potwierdziła.
- Gdybym nie miała pewności, nie wspomniałabym ci o tym nawet słowa.
-Nic byś mi nie powiedziała? - upewniała się i zastanawiała się na głos: - Kto miałby z tego
korzyść? Przecież nikomu nie zagrażam, a Lily tym bardziej. To jeszcze dziecko.
Zmusiła się, by siedzieć spokojnie, choć ogarnęła ją bezradność.
Monique zmrużyła oczy.
- Słyszałam, że byłaś kimś w rodzaju amuletu. -Amuletu? To bez sensu.
-Wiem, że należałaś do tajnej grupy - rzekła Monique, wykrzywiającusta.
Roza poczuła ucisk na piersi.
-To także podsłuchałaś? - spytała i przeniknął ją chłód. Nie miała ochoty dłużej pozostać w
tym miejscu. Wszystko w niej protestowało i nakazywało ucieczkę, zanim strach całkiem
nią zawładnie.
- Może.
- Niebezpiecznie jest rozmawiać o takich sprawach! - ostrzegła ją Roza, która miała
nadzieję, że jej związki z grupą, która przemycała niewolników do północnych stanów,
gdzie zyskiwali wolność zostały zapomniane przez nielicznych, którzy o tym wiedzieli.
Zaniepokoiło ją, że ludzie wciąż o tym opowiadają. Nie miała pojęcia, czy organizacja
nadal istnieje. Za głowy jej członków także wyznaczono nagrodę. Byli oni bowiem o wiele
groźniejsi dla plantatorów na Południu niż Seamus O'Connor.
- Nikomu o tym nie mówię -, zapewniła Monique pośpiesznie, a na jej policzkach
wystąpiły plamy. - Ja tylko słucham. - Wbiła wzrok w Rozę, ściągnęła pełne usta, tak że
wyglądały jak pąk kwiatu tuż przed rozwinięciem. - Po co to robiłaś? Dlaczego narażałaś
własne życie dla jakichś brudnych niewolników, którzy z pewnością nienawidzili cię
równie silnie, jak nienawidzą wszystkich białych?
Nieprawda.
Roza miała wielu przyjaciół pośród niewolników, którzy lubili ją tak samo, jak ona ich.
Nie
przyjaźniła się natomiast z nikim spośród bogatych białych plantatorów poza tymi, z
którymi związana była jej rodzina. Swego czasu i ona była brudna. Nie wszyscy
przychodzą na świat w pałacach i kąpią się co tydzień w wannie, którą słudzy napełniają
wodą pachnącą perfumami. Wartości człowieka nie określa się w taki sposób.
-Wychowałam się w innym kraju, Monique -usiłowała jej wytłumaczyć Roza. - Tam nie
kupuje się, ani nie sprzedaje ludzi.
- Wszyscy są tam tyle samo warci?
Roza zamyśliła się, nie mogąc potwierdzić, choć chętnie by to uczyniła. Ludzie i tam, i tu
mają różne znaczenie i różną wartość. Ale nikt nie jest niczyją własnością. Oczywiście, w
Norwegii i Irlandii też bogaci gospodarze najmują ludzi do pracy, ale nie traktuje się ich
jak przedmioty.
-Jeśli robiłam, to co robiłam, to dlatego, że byłam przekonana, iż tak należy - oświadczyła
stanowczo, święcie o tym przekonana. Nie czuła się bohaterką. Zrobiła tylko to, co
musiała. - Ponieważ uznałam, że to ważne.
- A teraz chcą cię zabić, ponieważ byłaś jego żoną, a nie dlatego, że zrobiłaś to, co było
według ciebie słuszne. Nie dlatego, że ratowałaś niewolników, a dlatego że Seamus
O'Connor był twoim mężem. Czy to nie dziwne?
- Komu by na tym zależało? - zapytała ponownie Roza. - Wydaje mi się, Monique, że
musiałaś się pomylić.
- Przecież tak właśnie zginął twój mąż. Został zastrzelony, ponieważ przemycał
Murzynów z Afryki i zaniżał ceny na targach niewolników. Psuło to
ceny tym, którzy sprzedawali własnych niewolników. Podobno doszło do tego, że zyskał
zbyt wysoką pozycję i dlatego go zastrzelono. Słyszałam, jak ojciec Jaspera przechwalał
się, że miał w tym swój udział, że zapłacił za jego śmierć. Często o tym mówił, wcale się z
tym nie krył. Śmiali się zazwyczaj, on i jemu podobni. Mówili, że to były dobrze wydane
pieniądze...
- Stary Jared już nie żyje - wydusiła z siebie Roza, zaciskając dłonie na kolanach. Zdziwiła
się, że są tak białe, po tym, jak przez całe lato wystawiała je na słońce.
Słowa Monique Roza wzięła sobie mocno do serca. Nie zaskoczyło jej to, że Jared Jordan
przyczynił się do śmierci Seamusa. Od początku to przeczuwała, tyle że to była jedna z
tych spraw, których nie dało się udowodnić. Rzucanie oskarżeń na nic by się nie zdało. I
tak nikt nie mógł zwrócić życia Seamusowi.
- Nie był przecież sam - rzekła Monique.
Roza zastanowiła się nad tym, ale nie mogła sobie przypomnieć żadnych innych ludzi. Nie
znała tych mężczyzn dzierżących władzę, wywodzących się ze starych rodów, mężczyzn,
których Jordan senior uważał za równych sobie. Wysiliła pamięć. Zamajaczyły jej jakieś
twarze, ale nie umiała ich umiejscowić, ani dopasować do konkretnych nazwisk.
- Nie miałam innych wrogów - odparła Roza. -Ale teraz masz. Boisz się?
Czy to jakaś gra ze strony Monique? Próba zastraszenia? Może to wszystko wymyśliła?
Roza nie wiedziała, czy może zaufać Monique.
-Jasper nocami dosiada konia - rzuciła Monique, nie doczekawszy się odpowiedzi Rozy.
Może jej milczenie wzięła za odpowiedź. - Napełnia mnie to strachem. Boję się, że nigdy
nie będę dla niego wystarczająco dobra. Któregoś dnia popełnię błąd i wtedy przestanie
mnie kochać i nie będę mu już potrzebna. Uważasz, że jestem głupia?
-Nie.
- A co ty w ogóle o mnie sądzisz? - zapytała wyzywająco.
-Jesteś jeszcze bardzo młoda - odparła Roza bez wahania.
- Jestem starsza, niż sobie wyobrażasz.
Może i tak. Roza też tyle przeżyła, że czasami czuła się tak, jakby miała o wiele więcej lat.
Co prawda nie miała pojęcia, jakie doświadczenia odcisnęły ślad na tej młodej piękności z
Południa, że czuła się starsza, niż to wskazuje jej metryka. Wydaje się bowiem, że
Monique miała zawsze wszystko, czego człowiek może pragnąć. Przecież nie jest ślepa i
musi dostrzegać, jak desperacko pragnie jej Jasper. W Blossom Hill potrzebna jest kobieta
tej klasy, dzieci, które urodzi.
-I piękna? - dopytywała się Monique, jakby spragniona uznania.
-1 piękna, oczywiście.
- Nigdy nie musiałam być kimś więcej niż piękną i młodą - westchnęła z uśmiechem
Monique, a w jej głosie pobrzmiewała rezygnacja. - Ale ty też jesteś dość ładna, Rosie. Jak
to wytrzymujesz?
-Co takiego? - spytała Roza, wzmagając czujność.
-Jak dajesz radę żyć z taką twarzą? - zapytała
Monique, przekrzywiając głowę i przyglądając się Rozie z zainteresowaniem.
Wypowiedziane przez żonę Jaspera słowa nie zraniły jej, o dziwo, tak bardzo. Trawiła je
przez chwilę, ale nie czuła się upokorzona ani mniej warta. Była w stanie z podniesionym
czołem napotkać wzrok Monique. O wiele gorzej znosiła umykające spojrzenia,
współczucie i zakłopotanie z powodu swojego wyglądu. Domyślanie się nigdy nie za-
danych pytań tkwiących w lśniących, okrągłych oczach. Z dwojga złego wolała odnieść się
do szczerego zaciekawienia Monique i czuła, że jest w stanie jej odpowiedzieć.
- To moja twarz.
- Masz taką od urodzenia?
- Nie.
- Miałaś wypadek? -Tak.
- Poparzyłaś się?
Monique z pewnym wysiłkiem usadowiła się wygodniej w fotelu. Była wyraźnie
zaciekawiona, nic poza tym.
Roza przytaknęła i spuściła głowę, nie potrafiąc powstrzymać łez.
Trudno, niech płyną, nic nie szkodzi, że Monique widzi, jak płaczę, pomyślała. Monique
mi nie zagraża.
Nie myślała o tym wcześniej, dopiero teraz zdała sobie sprawę, jak przerażająco wiele je
łączy. Nie musi się więc przed nią kryć.
- Myślisz, że byłoby ci łatwiej, gdybyś już się taka urodziła?
- Nie wiem.
- Nie miałabyś wówczas innych marzeń - wyjaśniła Monique.
Roza dziwiła się, że Monique tak łatwo wyciąga wnioski w sprawie, nad którą ona sama
nigdy się nie zastanawiała, mimo że jej dotyczy.
-Może pogodziłabyś się bez żalu ze swym losem, bo przecież cierpisz z tego powodu,
prawda?
- Nigdy mi to nie przeszkadzało - oświadczyła z uporem Roza, mimo że nie do końca było
to zgodne z prawdą. Bo przecież cierpi, u licha! Monique jest jednak zbyt piękna, by były
do siebie podobne.
- Próbowałaś to przypudrować? Całkiem jasny puder na pewno by zamaskował blizny.
Monique przyglądała się Rozie z rzeczowym zainteresowaniem, pokazując dłońmi, co ma
na myśli.
- Nie lubię pudru - odparła Roza, która już wcześniej spotkała się z podobną propozycją, a
nawet spróbowała tego. Wcale nie uważała, że dodało jej to urody.
- Pomóc by mogły też krople arszenikowe - dodała żona Jaspera i nawet powieka jej przy
tym nie drgnęła
- To chyba trucizna? - zdziwiła się Roza.
- Nie są aż tak groźne, o ile używa się ich ostrożnie. W mojej rodzinie kobiety stosowały
arszenik ze względu na cerę.
Widząc niedowierzanie w oczach Rozy, wzruszyła ramionami. Roza powoli
przyzwyczajała się do tego gestu, tak charakterystycznego dla Monique, który już na
zawsze chyba będzie się jej kojarzył z żoną Jaspera.
- Mama zawsze powtarzała, że moja babcia
miała najdelikatniejszą i najbielszą cerę w całym Missisipi. Śniady odcień skóry u mamy i
u mnie to francuskie dziedzictwo. Moja mama miała nadzieję, że zyska cerę taką jak jej
matka, jeśli za jej przykładem stosować będzie krople arszenikowe.
Monique wyciągnęła dłonie. Na długich palcach nosiła zarówno pierścionek zaręczynowy
z dużym rubinem, jak i prostą obrączkę z trzema diamentami. Pierścionki wydawały się na
nią za duże, ona sama była jednak wyraźnie dumna zarówno ze swych wąskich,
delikatnych dłoni, jak i biżuterii. Lubiła ją pokazywać.
- Krople towarzyszą nam od dawna- rzuciła lekko. - Może też są przyczyną szaleństwa.
Kto wie? Moja babcia kompletnie zwariowała. W ostatnich latach życia musieli ją
zamknąć, by nie zagrażała innym. Nigdy się nie dowiedziałam, czy rzeczywiście komuś
zrobiła krzywdę i bardzo mnie to męczy.
Zamilkła na chwilę, a potem zwierzyła się:
- Mama też straciła rozum.
Roza czuła, że nie opowiada tego każdemu.
-Ojciec bardzo się na niej zawiódł. Ożenił się z piękną i młodą kobietą, a ona tymczasem
wniosła do tego małżeństwa szaleństwo. Urodziła mu jedynie córkę, która niestety nie
zapewni ciągłości rodu i nazwiska. Czy to dziwne, że poczuł się oszukany?
Roza uświadomiła sobie, że wszystkie rodziny skrywają jakieś historie, mają swoje
kłamstwa i swoje trupy w szafie.
- Myślisz, że jestem nienormalna?
- Nie bardziej niż inni, których spotykam - odparła Roza szczerze. - Nie bardziej niż ja -
doda-
ła z lekkim westchnieniem, ale żadna z nich się nie uśmiechnęła.
-Jesteś zła na mnie, że kazałam cię tutaj sprowadzić? - zapytała Monique, tylko odrobinę
się obawiając, czy Roza nie wykorzysta tego przeciwko niej.
-Nie - odpowiedziała Roza, bo w końcu czy jest sens się gniewać? Czy to coś zmieni? A
jeśli w tym, co jej powiedziała Monique, tkwi ziarno prawdy, to woli ją znać. Dlatego jest
jej wdzięczna za ostrzeżenie.
- Nie chciałam, żeby Jasper dzisiejszego wieczoru dosiadał konia. Nie chciałam słuchać
głuchego odgłosu kopyt Demona. Wierzyłam, że zostanie w domu, jeśli tu przyjedziesz.
Ze nie zechce ci się pokazywać od tej strony.
Uśmiechnęła się olśniewająco piękna.
- Teraz już będę miła, będę mówiła tylko przyjemne rzeczy. Zostaniesz trochę, dobrze?
Nie odjedziesz od razu?
Roza pozostała, ulegając jak wszyscy urokowi Monique. Czyż mogła postąpić inaczej?
Rozdział 11
- Ależ urocze dziecko!
Mary przytrzymała podbródek Lily między palcami, by przyjrzeć się uważnie jej twarzy.
Uśmiechnęła się wymownie, gdy do salonu wpadła umoru
sana Lily, a za nią Matti, i zwóciła się do Joego per „wujku Joe".
Lily nie spodobało się, że jakaś obca kobieta ją dotyka i od pierwszej chwili poczuła
niechęć do Mary Kelly. Wyrwała się jej ze złością i schowała za fotelem Joego, nie
spuszczając wzroku z nieznajomej.
-Jest tu mama? - zapytała, zła na samą siebie, że nie umie powiedzieć płynnie po angielsku
nawet tych paru słów. Zauważyła błysk rozbawienia w oczach obcej damy, a nie znosiła,
gdy ktoś się z niej wyśmiewał. Denerwowało ją, że nie wszystko rozumie.
- Nie - odpowiedział Joe, który zdążył zamienić kilka zdań ze stajennym i od niego się
dowiedział, że Jasper Jordan zażądał, by zaprząc konie i oznajmił, że woźnica nie będzie
potrzebny, bo sam zawiezie miss Rosie do Blossom Hill. Gdyby nie Mary Joe natychmiast
dosiadłby konia i pogalopował za nimi.
- Zabrała ze sobą Stellę - dodał Matti, który stał obok Lily. On także obserwował gościa,
ale jeszcze nie zdecydował, czy polubi tę kobietę, zwłaszcza że nie był pewien, czy Joe ją
lubi.
-Nie chcieliśmy jechać do tego głupiego Blossom Hill - oznajmiła Lily dobitnie, tak że
wszyscy ją zrozumieli.
- Mama mówiła, po co tam jedzie?
- Nie - odparł Matti.
- A wspomniała, kiedy wróci?
- Nie! - Tym razem Lily odpowiedziała szybciej. A zerknąwszy na Mary, zapytała: - A kto
to jest?
Joe podał imię i nazwisko gościa.
-Jasper ją przywiezie z powrotem - dodał Matti.
- Rosie tak powiedziała? -Tak.
Joemu nie spodobało się to, co usłyszał. Jakim prawem Jasper rządzi się w jego stajni i
wydaje polecenia niewolnikom, jakby miał do nich jakieś prawo? A w ogóle, po co
przyjechał po Rosie? Co on sobie myśli?
- Umyjcie się teraz, proszę - zwrócił się do dzieci. - W kuchni na pewno już coś
przyrządzili wam do jedzenia. A wujek Ole dopilnuje, żebyście położyli się spać.
-Już? - spytała Lily wyraźnie niezadowolona.
- Nie, później.
- A ty dokąd jedziesz?
- Przywieźć mamę - oświadczył krótko Joe, starając się nie dostarczać Mary więcej
informacji niż to konieczne. Przede wszystkim musiał rozdzielić ją z dziećmi. - Idźcie już!
Lily wyszła z wielką niechęcią, Matti zaś posłusznie wykonał polecenie, ale i on zerkał
ukradkiem w stronę Mary. Nie dowiedzieli się właściwie, kim ona jest, ani co tu robi. Joe
zauważył, że dzieci zżera ciekawość.
- Proszę, proszę - odezwała się Mary znacząco. - Kto by pomyślał, że z ciebie taki czarny
koń, Joseph...
Uniósł brwi, nie mając ochoty na takie insynuacje. Domyślał się, do czego pije Mary i o co
go podejrzewa.
-Nie jestem ślepa, wujaszku - rzuciła Mary słodziutko i cmoknęła. - Nietrudno zauważyć,
czyja jest dziewczynka. Gorzej z chłopcem. To też twój syn?
- Przestań spekulować! - odparł oschle Joe z niewzruszoną twarzą.
- A to ci dopiero wdowiec pogrążony w żałobie!
- zauważyła ironicznie Mary. - Ileż to tygodni minęło od śmierci Jenny i dzieci? Jenny
wiedziała o tych tu? Na pewno nie! Była zazdrosna. Nie zniosłaby tego, żeby się
dobrowolnie dzielić tobą z inną kobietą. Jak to urządziłeś? Ta druga mieszkała gdzieś w
tym zabitym dechami miasteczku?
Joe nie odpowiedział. Póki co uznał, że niczego nie będzie zdradzać. Nie przejmował się
tym, że Mary uznała go za cudzołożnika tej miary. Tak naprawdę to Seamus nagrzeszył,
ale tego Mary nie może się dowiedzieć. Gotów jest znosić wszystkie jej fantazje, byleby
nie dostrzegła w twarzy Lily rysów Seamusa. Mary nie może się dowiedzieć, że to Lily jest
dzieckiem Seamusa. Joe miał nadzieję, że sama się tego nie domyśli, a nikt inny nie zdąży
naprowadzić jej na ten trop. W każdym razie zamierzał uczynić, co w jego mocy, by temu
zapobiec. Niech sobie Mary myśli o nim, co chce, byleby pozostawiła w spokoju Lily... i
Rosie... - Takie skłonności to u was rodzinne, prawda?
- ciągnęła Mary, z diabelskim błyskiem w oku. -Wy, 0'Connorowie macie wiele uroku, ale
nie potraficie dochować wierności jednej kobiecie.
Może to i prawda.
- Gdzie ona jest?
- Nic cię to nie obchodzi - odparł sztywno.
- Z jeszcze jednym dzieckiem, jeśli dobrze zrozumiałam. Młodszym? - Nawinęła lok na
palec wskazujący, wyraźnie rozbawiona całą tą sytuacją.
- A ja, naiwna, myślałam, że jesteś załamany po
stracie najbliższych, Joseph, ty tymczasem masz na boku inną. Zupełnie jak Seamus.
Kiedy będę miała przyjemność ją poznać?
- Nie pozwolę, byście się spotkały.
-Joe, no coś ty! Obraziłeś się, mój drogi? Przecież zawsze się jakoś dogadywaliśmy.
Wiesz, jaka jestem, a ja sądziłam, że znam ciebie. Ale okazuje się, że zdarzają się
niespodzianki. Kiedy sprowadziłeś ją i dzieci tutaj?
Nie odpowiedział.
- Czy nie uważasz, że to poniżej twojej godności wykorzystywać niewinną imigrantkę?
Skąd ona pochodzi, z Niemiec? - zapytała.
Joe przewidywał, że Mary usłyszała u dzieci obcy akcent.
- Pewnie przywiozłeś ich teraz, kiedy byłeś w Europie - myślała na głos Mary. - Czytałam
w gazetach, że wkrótce po katastrofie udałeś się do Europy. Zresztą Bridget też o tym
mówiła. Nic jednak nie wspomniała o tej twojej drugiej kobiecie ani o dzieciach. Na
pewno Bridget i Paddy'emu to się nie podoba. Nie akceptują tego, prawda?
- To moje życie i zrobię z nim to, co zechcę. Nie mam zamiaru pytać nikogo o pozwolenie,
ani Pad-dy'ego, ani Bridget, a tym bardziej ciebie, Mary Kelly. Zdaje się, że nadal tak się
przedstawiasz, prawda? A jak z pracą? Czy łatwo o zajęcie dla podstarzałej tancerki?
Publiczność chce przecież oglądać coraz młodsze. Domyślam się, że do Nowego Jorku
ściągają licznie młode dziewczęta.
- Grywam w teatrze - odparła chłodno.
-Ty? - zdziwił się rozbawiony. - Przecież nie potrafiłaś zapamiętać choćby jednej linijki
tekstu,
nawet jeśli od tego zależało twe życie. Powinnaś była znaleźć sobie męża, który by cię
utrzymywał, póki byłaś wystarczająco młoda.
- Zdaje się, że tak właśnie uczyniłam.
- Seamus był twoim biletem do Ameryki, nie próbuj nadawać temu związkowi innego
znaczenia.
-Ależ ja go kochałam - odparła, wzruszając ramionami. - Przez chwilę. On też mnie
kochał, tyle że uczucie wygasło. Miał tę swoją przeklętą sprawę, a ja miałam taniec.
Rozumieliśmy się.
Joe pokręcił głową i opierając się na obcasach butów z cholewami, rzekł:
- Seamus przestał cię rozumieć, kiedy z zimną krwią zabiłaś jego dziecko.
Pobladła pod wpływem jego oskarżycielskiego spojrzenia i oznajmiła drżącym głosem:
-To było także moje dziecko, Joe O'Connor! Poza tym straciłam więcej niż Seamus,
któremu pewnie trudno się było doliczyć własnych dzieci. Jeszcze w Irlandii słyszałam
krążące na ten temat plotki. Ja tymczasem przez to, co zrobiłam, straciłam szansę, by
kiedykolwiek urodzić dziecko.
- Może to i lepiej - odparł Joe bezwzględnie. -Nic nie dzieje się bez powodu. Przynajmniej
nikt nie przeszkodzi ci w realizacji marzeń. Niektóre kobiety w ogóle nie powinny mieć
dzieci. Widać, dobry Bóg uznał ciebie za taki przypadek, Mary.
-Jesteś okropny - wyszeptała. - Ale nie zamierzam się na tobie odgrywać. Nie chcę ranić
ciebie ani twoich bliskich. Nie po to tu przyjechałam. Chcę tylko odebrać to, co mi się
należy.
- Dostaniesz to, co twoje, Mary - obiecał Joe.
Odnalazł Olego i pociągnął go na bok na werandę. Zrobiło się ciemno, a Rosie wciąż nie
powróciła z Blossom Hill. Joemu się to nie podobało. Jako jedyny wiedział o koszmarach,
jakie tam przeżyła i wolał, by nie odżyły w niej wspomnienia.
Niełatwo było zwierzyć się z niepokoju komuś, kto tak słabo zna angielski. Posługując się
najprostszymi słowami i zwrotami, wyjaśnił Olemu wszystko po męsku.
Powiedział prawdę, kim jest Mary i o co toczy się gra. Dlaczego Mary nie może się
dowiedzieć o Rosie i dlaczego Rosie nie może się dowiedzieć o Mary. Dlaczego będzie się
starał, by kobiety się nie spotkały.
Ole przytakiwał, jakby rozumiał. Obiecał zająć się dziećmi i unikać Mary Kelly.
Joe odetchnął z ulgą.
Wiedział, że służba nic nie powie, nawet jeśli Mary będzie ich nagabywać, są wobec niego
lojalni. Przyjdzie jej zadowolić się własnym towarzystwem, bo on też po powrocie z
Blossom Hill nie ma zamiaru jej zabawiać. Wystarczy, że będzie ją musiał oglądać przez
najbliższe dni. Ale nie ma innego wyjścia, trzeba ją zabrać do Savannah i uporządkować
wszystkie sprawy, których nie zdołał wyprostować Seamus.
-Wpadłeś tam znienacka, zupełnie jak handlarz niewolników w Afryce! - mówiła z
pretensją w głosie Roza, przekonana, że nie przesadza. - Stella tak się przestraszyła, że do
teraz nie mogę jej uspokoić. O co ci w ogóle chodzi?
- O ciebie - odparł Joe, który z wysokości kozła
spoglądał w mrok, Roza zaś siedziała za jego plecami. Trudno mu było rozmawiać, nie
widząc rozmówcy. Zwłaszcza Rosie lubił mieć przed oczami, była bowiem chyba
najbardziej nieprzewidywalną osobą, jaką znał.
-Jasper obiecał mnie odwieźć do domu. Nikt ci nie przekazał wiadomości?
- Owszem. Tylko kiedy on cię zamierzał odwieźć? Przed czy po swojej nocnej, konnej
przejażdżce?
Trudno się tak rozmawiało, pokrzykując przez ramię, dlatego też gdy już oddalili się spory
kawałek od Blossom Hill, Joe wstrzymał konie i przesiadł się do Rozy.
Chętnie rozświetliłby mrok zapaloną pochodnią lub lampą, ale w pośpiechu zapomniał
zabrać. Na szczęście lekka poświata usianego gwiazdami nieba i bladego księżyca
rozjaśniały nieco ciemności wieczoru.
Joe nie wiedział właściwie, na kogo był bardziej zły, na Rosie, Mary czy może na
Seamusa. Wolał, by brat za życia uporządkował swoje sprawy, a nie pozostawiał je innym
do załatwienia. Szkoda, że Seamus się tym nie przejmował.
-W jakiej to pilnej sprawie wezwał cię Paddy? - zapytała Roza, a po jej głosie Joe poznał,
że jest niezadowolona z tego, że coś się przed nią ukrywa.
- Myślę, że wolałabyś nie wiedzieć.
- Mylisz się. Skoro pytam, odpowiedz mi. Pochylił się wprzód, by lepiej ją widzieć, oparł
łokcie na kolanach i nagle poczuł straszne zmęczenie. Rosie kołysała Stellę, która powoli
się uspokoiła, gdy powóz się zatrzymał. Swoje własne dzieci Joe często brał na
przejażdżkę konną, żeby zasnęły.
Ileż to razy kłusował przez ciemne pola trzymając przed sobą w siodle dziecko...
Odsunął pośpiesznie bolesne wspomnienie, bo nie zagojone rany wciąż paliły. Uciekał
myślami, szukał wciąż jakichś zajęć, bo na razie nie był w stanie zmierzyć się z prawdą, ani
spojrzeć ze spokojem w przeszłość.
-Chcę cię jedynie chronić - odparł, próbując uchwycić w mroku jej spojrzenie, ciemności
jednak mu to uniemożliwiły. Niczym dwa cienie zwrócone do siebie rozmawiali
półgłosem, żeby nie obudzić Stelli. - Naprawdę tylko o to mi chodzi i proszę, nie doszukuj
się żadnych ukrytych znaczeń.
- Ach, tak?
- Dlatego zawiozę cię teraz do Paddy'ego i Bridget - oznajmił, usprawiedliwiając się w
myślach, że przemilczenie nie jest przecież kłamstwem ani grzechem ciężkim. - Najlepiej
będzie, jeśli przenocujesz w Favourite - dodał z przekonaniem, sądząc, że propozycja ta
brzmi rozsądnie.
- Chodzi o mnie, tak? - zapytała. - Dlaczego nie chcesz mi tego powiedzieć? Nie musisz
mnie chronić przed prawdą, Joseph!
Zatkało go.
- O czym ty mówisz? - zdziwił się, nie pojmując, skąd się dowiedziała o tym, co ze
wszystkich sił starał się przed nią ukryć.
- Monique mi o wszystkim powiedziała - oznajmiła Roza ze spokojem, jakby nie było się
czym denerwować i nie było przykro. Joe całkiem zgłupiał i uznał, że zupełnie nie rozumie
kobiet. - Właśnie dlatego posłała Jaspera po mnie, rozumiesz? To
nie był jego pomysł! Nie musiałeś przyjeżdżać więc za nim, jakby ci porwał narzeczoną.
Nie podoba mi się, że wpadłeś tam z hukiem...
Joe nie pojmował, jak to możliwe, że plotki zdążyły dotrzeć do Blossom Hill równo z
przybyciem Mary do Favourite. To wszystko nie trzyma się kupy. O ile mu wiadomo,
Monique nie spotyka się z sąsiadami. Jeśli już, plotkę mógł usłyszeć jedynie Jasper. Kto by
gnał z Dublina do Blossom Hill, by przekazać najświeższe plotki, nawet te pikantne? Nikt
nie pałał chęcią przyjęcia Monique do wspólnoty. Od momentu, gdy postawiła swe obute
w jedwabne pantofelki stopy w Georgii, znalazła się poza nawiasem.
- Co takiego opowiedziała ci Monique? - zapytał, przyglądając się, jak Rosie układa Stellę
w koszyku ustawionym na podłodze powozu. Wzruszała go jej delikatność.
- Chyba wiesz.
Roza podniosła wzrok i zerknęła na niego.
- Czy nie dlatego przybyłeś po mnie niczym jakiś rycerz? Chyba Jasper potrafi mnie
przypilnować! A poza tym nie jestem pewna, ile prawdy jest w tych plotkach. Moim
zdaniem nie brzmią rozsądnie.
- O czym ty mówisz? - zapytał niecierpliwie.
- A więc to nie o to chodzi? - wyszeptała Roza w przypływie paniki większej niż ta, która ją
ogarnęła podczas rozmowy z Monique. - Myślałam, że do ciebie też doszły te pogłoski i
dlatego chcesz nas chronić...
- Chronić cię przed czym?
- Ktoś chce zabić mnie i dzieci Seamusa - odpowiedziała zduszonym głosem.
Gdy opowiedziała o wszystkim Joemu, nabrała nagle przekonania, że zagrożenie jest
całkiem realne. Wcześniej w rozmowie z Monique przyjęła je z niedowierzaniem i
zbagatelizowała, także dlatego, że nie chciała niepokoić żony Jaspera.
-Co?
Joe nie dowierzał własnym uszom. Poczuł się tak, jakby go ktoś oblał kubłem zimnej
wody. Trząsł się, mimo że po ciepłym dniu powietrze było nagrzane, a serce waliło mu
młotem. Miał wrażenie, że w ciszy nadchodzącej nocy słychać je z daleka.
- To jest bez sensu - zaśmiała się nerwowo Roza. - Przecież nie stanowię dla nikogo
zagrożenia. Monique słyszała jednak, że jestem postrzegana jako rodzaj amuletu. Ktoś
chce mojej śmierci, ponieważ byłam żoną Seamusa i śmierci Lily, dlatego że jest jego
dzieckiem. Nienawiść wciąż żyje, Joe. -Zamilkła, a po chwili zapytała cienkim głosem:
-Wierzysz w to? Bo ja już nie wiem, co mam o tym sądzić, ale z drugiej strony nie potrafię
przestać o tym myśleć.
Joe poczuł ucisk w piersi i w skroniach. Przekazana przez Rozę wiadomość brzmiała
wprost niedorzecznie, a równocześnie wydawała się przerażająco wiarygodna.
Przecież ktoś tak bardzo nienawidził Seamusa, że doprowadził do śmierci jego i Petera.
Nienawiść potrafi przetrzymać wiele lat.
- Wiedziałeś... - zapytała Roza, z trudem łapiąc oddech -... wiedziałeś, że Jordan był
jednym z tych, którzy ponoszą winę za śmierć Seamusa?
Pokiwał głową, ale zorientowawszy się, że
w mroku Roza go przecież nie widzi wyraźnie, odpowiedział:
- Tak. Dowiedziałem się o tym później. Nie było to dla mnie zaskoczeniem, ale nie dało się
tego w żaden sposób udowodnić. Ci, którzy zlecili to zabójstwo, wiedzieli, że nikt ich nie
tknie. Seamus się dla nich nie liczył, dlatego bez skrupułów za pieniądze pozbyli się jego i
Petera.
- Nie myślałam wiele o tych, którzy za tym stali - przyznała się Roza drżącym głosem,
bliska płaczu. - Nie wtedy. On nie żył i nic więcej nie miało dla mnie znaczenia. Nie byłam
w stanie tego wszystkiego roztrząsać. Ale teraz... teraz o tym myślę. Od chwili, gdy
Monique mi o tym powiedziała, nie jestem w stanie myśleć o niczym innym. Zastanawiam
się, kim oni są. Czy ich widywałam, czy siedziałam przy tym samym stole. Czy spotkanie z
nimi teraz może mi zagrażać. Kim są ludzie odpowiedzialni za śmierć Seamusa?
Joe spodziewał się, że Roza wielu z nich zna z widzenia. Gdyby podał jej imiona i
nazwiska, na pewno wiedziałaby, o kogo chodzi.
Zapłakałaby, dowiedziawszy się, kto zdradził Petera i Seamusa.
- Zastanawiam się, kto chce mojej śmierci - odezwała się Roza zdławionym głosem. - Kto
się boi mnie i mojego dziecka. Nie znajduję w tym żadnego rozsądku. - Milczała przez
chwilę, po czym dodała bezbarwnie: - Powinieneś zabrać ze sobą dzieci, żeby nic im się
nie stało. Mattiemu też grozi niebezpieczeństwo. Niektórzy mogą myśleć, że Matti jest
synem Seamusa, nie przypuszczając, że Adam i Deidre zabrali naszego syna do Nowej
Zelandii.
- Nic o tym nie wiedziałem - wyszeptał Joe.
- Co? - Roza wstrzymała oddech.
- Nic o tym nie wiedziałem - powtórzył. - Przysięgam, Rosie. Nie miałem o niczym
pojęcia. Nie z tego powodu pojechałem do Paddy'ego i przyjechałem po ciebie.
- To dlaczego przyjechałeś? - zapytała.
Joe przesiadł się w milczeniu na siedzenie obok niej. Czuł, że musi ją objąć, zanim wyjawi
jej prawdę, której chciał jej oszczędzić.
- Zimno ci? - zapytał. -Nie.
- To dobrze.
- O co chodzi, Joe?
- To długa historia, ale jestem ci winien prawdę. -Mów! - nakazała, spodziewając się
kolejnej
mrocznej opowieści. Nie miała ochoty jej słuchać, ale wyczuwała, że jej to nie ominie.
-I nie zamierzałeś mi o tym powiedzieć? - zapytała później, oparłszy głowę na jego
ramieniu. Jej włosy łaskotały go w brodę. Pogładził je, nie mając pojęcia, czy to
zauważyła. - Nie - odpowiedział szczerze. -Zupełnie nic?
-Nie.
- Nie sądziłeś, że mam prawo wiedzieć? -Uznałem, że to niepotrzebne - odpowiedział
Joe, spuszczając głowę. Ciężko mu przychodziło wyznanie prawdy. Wolał, by było jej to
oszczędzone.
- Wiedziałam przecież, że nie był aniołem. Joe przez moment zapragnął mściwie, by Se-
amus dożył tej chwili i musiał sam się zmierzyć
z jej rozczarowaniem, na własnej skórze doświadczył bólu ukochanej kobiety i usłyszał jej
cienki, drżący głos, który pomimo wszystko go bronił.
-Wydawało mi się, że byliśmy wobec siebie szczerzy. Przysięgał, że mnie nie oszuka.
Oboje to sobie przyrzekliśmy.
Joe bał się jej łez, ale Roza zdołała powstrzymać się od płaczu.
- Może o czymś zapomniałam - dodała, po raz kolejny próbując ratować dobre imię
Seamusa.
- Nie zadręczaj się! - prosił Joe usilnie, ale nie chciała go słuchać.
-Postanowiliśmy zostawić za sobą przeszłość, uznawszy, że ani dla niego, ani dla mnie to,
co się wydarzyło, zanim się spotkaliśmy, nie ma żadnego znaczenia.
Joe uznał, że to słabe usprawiedliwienie, choć wiedział, że bratu było na rękę,, bo
przynajmniej nie musiał wyznać niewygodnej prawdy. Zapewne, gdyby Roza się o
wszystkim dowiedziała, nie żyliby tak szczęśliwie do końca jego dni.
- Przecież on nie uczynił niczego złego, Joe. Postępował zgodnie z tym, co uzgodniliśmy.
Nie chcieliśmy rozmawiać o przeszłości, by nic nie mąciło naszego szczęścia.
- Poza tym, że ożenił się z tobą, będąc już żonaty.
Pokręciła głową, dygocząc na całym ciele. Przytuliła się do niego, bo choć wieczór był
dość ciepły, ona jednak marzła.
-Zresztą, ja postąpiłam tak samo. Oboje wiedzieliśmy, że to nie jest prawdziwe
małżeństwo, przynajmniej w oczach zwykłych ludzi, bo dla nas
było święte. Seamus nie popełnił więc większego grzechu niż ja, Joe. Nie złość się na
niego.
- Nie rozumiem tego. Przecież kiedy dowiedział się o Peterze, mógł ci powiedzieć o Mary.
- Wszyscy o tym wiedzieliście, a mimo to nikt z was mnie nie uprzedził...
-Jakbyśmy śmieli? Przecież to był nasz starszy brat!
-A mój mąż - odparła, uśmiechając się w mroku, mimo że było jej ciężko na duszy. - Dla
mnie liczy się tylko to, że był i na zawsze pozostanie moim mężem.
- Chyba na ciebie nie zasługiwał - uznał Joe. -Pojedziemy już?
- Najpierw mi trochę o niej opowiedz! - poprosiła Roza.
Joe domyślił się, co właściwie by chciała wiedzieć.
- Spotkał ją w Dublinie - zaczął niechętnie, cofając się do tych zdarzeń, które miał nadzieję
zapomnieć na zawsze. - Jej ojciec, tak jak Seamus, był zagorzałym bojownikiem o wolność
Irlandii. Wierzył uparcie, że tego dożyje. I zginął, nie tracąc wiary w rychłe wyzwolenie
kraju spod panowania Anglików. Zakatowano go w więzieniu.
Roza potrafiła sobie wyobrazić ów zapał dla sprawy, dobrze pamiętając zaangażowanie
Seamusa.
- Mary nie interesowała się polityką. Była wtedy bardzo młoda, nazbyt młoda i nazbyt
urodziwa. A Seamus zawsze lubił piękne kobiety. Widywał ją w barach, gdzie tańcem
zarabiała na życie i pewnie mu się spodobała. Znaczyła dla niego tyle samo co inne kobiety
w tym okresie. Rozrywka - skwitował
krótko, zapatrzony w mrok. - Póki nie zaszła w ciążę. Wtedy zabrał ją ze sobą do Ameryki.
Ta historia wydała się Rozie dziwnie znajoma.
- Zadbał nawet o to, by się z nią najpierw ożenić. Nie miała nikogo, prócz tego nie
narodzonego dziecka Seamusa. Po raz pierwszy w swym życiu zachował się wtedy jak
rycerz. Chyba bardziej mu chodziło o dziecko, niż o nią. Bo jej nie spotykał w żadnych
swoich snach ani widzeniach. I nigdy nie wspomniał o niej mamie. Ja dowiedziałem się o
ich ślubie, dopiero kiedy tu przybyłem i spotkałem ją w Nowym Jorku.
- Ale znałeś ją?
- Tak, znałem. Ona zadawała się ze wszystkimi, póki nie zrozumiała, że Seamus może jej
pomóc dostać się tam, gdzie pragnie. Dla młodej, ubogiej dziewczyny z Dublina Ameryka
była wtedy rajem, Rosie.
Roza zagryzała wargi, łudząc się, że zaraz się obudzi z tego koszmaru, niestety, to nie był
jeden z jej dziwnych snów.
Siedzi wpół objęta przez Joego w powozie pod niebem Georgii w Ameryce. Jest wczesna
jesień i dopiero co zapadła noc. Za jej głowę wyznaczono nagrodę. Ktoś tak bardzo chce
ujrzeć ją i jej dziecko martwymi, że gotów jest za to zapłacić. A Joe broni żony brata. Żony
jej męża. Pierwszej i jedynej żony.
- Mary marzyła tylko o tym, by tańczyć - opowiadał Joe. - Gdybyś zobaczyła, jak ona
tańczy, to byś ją zrozumiała. Wydawało jej się, że dla kogoś takiego jak ona, tu, w
Ameryce roi się od możliwości. Tu wszyscy dostają szansę, dlaczego więc
jej, która tańczy niczym elf, niczym anioł, nie miałoby się powieść?
- A więc zabrał ją do Ameryki i co? Koniec na tym? Porzucił ją tak po prostu? - pytała
Roza, bo to jakoś nie pasowało jej do tego Seamusa, którego znała.
- Przestali dobrze o sobie myśleć.
- Dlaczego?
- Kiedy Mary dotarła do Ameryki, Seamus przestał jej być potrzebny. Usunęła dziecko.
Wolała tańczyć, niż być matką. Nie zamierzała deformować swego ciała, skoro wreszcie
miała możliwość utrzymywać się z tańca.
Roza wyobraziła sobie, jak zareagował Seamus. Uznał, że niewiele znaczy dla kobiety,
którą poślubił, skoro nie wahała się usunąć jego dziecka.
-A potem spotkał ciebie. Zjawiłaś się wprost z jego snów. Byłaś tą jedyną, której nie
spodziewał się spotkać. Nie było więc możliwości, by wrócił do tamtej. Uczucie między
nimi wygasło. Ale nadał łożył na nią i prócz tego nic ich więcej nie łączyło. Po przybyciu z
tobą do Ameryki, nigdy więcej się z nią nie spotkał.
-Jesteś pewien?
-Tak!
- A teraz przybyła tu po spadek? - zapytała Roza.
- Nietrudno się domyślić.
- Miał w sobie tyle cech, których nie znałam. -Ale to chyba nie zmieni twojego stosunku do
niego? - zapytał ostrożnie.
- Raczej nie. Pojedziemy już do domu?
- Do Rose Garden? Chcesz tego? Nie boisz się? -Nie przeszkadza mi jej obecność - odparła
Roza. - Chcę się z nią spotkać. Mam ochotę ją zobaczyć. Dzięki temu dowiem się czegoś
więcej o Seamusie. Zobaczę go od strony, której nie znałam.
- Nie chcę, żebyś wyjawiła jej, kim jesteś, Rosie! - poprosił Joe z powagą. - Ona myśli, że
jesteś moją...
- Ach, te wszystkie kłamstwa - westchnęła Roza. - Czemu po prostu nie oddać jej tego, co
jej się należy?
-Ona nie ma żadnego prawa do majątku po nim. Nic dla siebie nie znaczyli, odkąd pozbyła
się dziecka. Nic jej się nie należy. Nie życzyłby sobie, by cokolwiek jej się dostało po nim.
- Przytul mnie przez chwilę, Joe - poprosiła. -Tylko przez chwilę, a potem pojedziemy do
domu. Nie powiem jej nic ponadto, co mi pozwolisz. Ale chcę ją zobaczyć...
Rozdział 12
-A więc to ty jesteś przyjaciółką Josepha - zagadnęła jasnowłosa kobieta, witając się z
Rozą. Zmrużyła oczy i lustrowała ją uważnie. Specjalnie zostawiła otwarte drzwi do
salonu, by usłyszeć kiedy wróci Joe. Paliła się wyraźnie, by zajrzeć do koszyka, w którym
niósł śpiącą Stellę. Sądząc po reakcji, prawdziwą wdowę po Seamusie zaskoczył
wygląd Rozy. Bracia O'Connor słynęli ze słabości do pięknych kobiet. Mary Kelly, która
sądziła, że Joe zdradził Jenny z Rozą, zastanawiała się zapewne, co takiego ma w sobie
stojąca przed nią kobieta, czego nie miała wyjątkowo atrakcyjna Jenny.
Roza zupełnie się tym nie przejęła. Znała prawdę, dzięki czemu mogła się wznieść ponad
wzgardliwe spojrzenia tej drugiej.
Podniosła wzrok i odchyliła głowę, tak że jej włosy spłynęły swobodnie na plecy i
ramiona. Doskonale wiedziała, że mało kto może się pochwalić taką burzą loków, a jeden
rzut oka wystarczył, by się upewnić, iż Mary pod tym względem jej nie dorównuje. Roza
cieszyła się, że Joe powiedział jej o wszystkim, inaczej pewnie poczułaby się nieswojo
przy tak urodziwej kobiecie. A dowiedziawszy się przypadkiem, kim jest, przeżyłaby
głęboki zawód. A tak przynajmniej może stać dumnie wyprostowana, nie uginając karku.
Może nawet uśmiechać się do tej drugiej, ściskając dłoń.
-Joe wspomniał mi, że należysz do rodziny -odezwała się Roza i uśmiechnęła się
promiennie, widząc jak tamtej zrzedła nieco mina. - Jestem Roza Samuels.
- Mary Kelly - przedstawiła się Mary, a zreflektowawszy się, że jest na Południu, a nie w
Nowym Jorku, poprawiła się: - Mary O'Connor.
Nie mogła oderwać oczu od twarzy Rozy.
Roza zaś po raz pierwszy poczuła, że są pewne zalety posiadania policzka pokrytego
bliznami. Chciało jej się śmiać i kusiło ją, by rzucić tamtej w twarz, kim jest naprawdę.
Zabawnie byłoby popatrzeć na jej minę, gdyby
się dowiedziała, że ma przed sobą wybrankę Se-amusa, tę, którą pokochał całym sercem,
bardziej niż wszystkie inne kobiety. Przyrzekła jednak Jo-emu, że się nie zdradzi, i
zamierzała dotrzymać słowa. Uznała, że ma rację, mówiąc, iż Mary nie zasługuje na nic
więcej, niż to, co zechcą jej dać.
- Byłam żoną brata Joego, Seamusa. Może go znałaś? - rzuciła Mary.
-Znałam - potwierdziła Roza i wytrzymując wzrok tancerki, pomyślała:... nie jestem
gorsza od ciebie...
- Naprawdę? - zdziwiła się Mary. - A Jenny? Ją także znałaś?
- Rosie, nie musisz się z niczego tłumaczyć przed Mary - wtrącił się Joe. - I bardzo cię
proszę, Mary, zachowuj się w moim domu, jak nakazuje przyzwoitość, mimo wszystko.
Rosie pojedzie z nami do Savannah.
-Jeśli tylko dostanę, co moje, to nie mam nic przeciwko temu, żebyś zabrał nawet całą
rodzinę - odparła Mary i nawet nie drgnęła jej powieka.
- Gasimy już światła - oznajmił Joe i przytrzymał wzrok Mary. Poczekał, aż kobieta
wycofa się do przydzielonego jej pokoju, choć wiedział, że bardzo chciała podejrzeć,
dokąd on pójdzie z Rosie.
Roza towarzyszyła Joemu i przypilnowała, by każdy nawet najmniejszy płomyk został
zgaszony na noc. Jenny bardzo lubiła ten wieczorny rytuał i do tej pory Joe nikogo doń nie
dopuszczał. Roza nie dopatrywała się żadnego ukrytego znaczenia w tym, że poprosił, by
mu towarzyszyła. Miał po prostu zajęte ręce, bo niósł Stellę.
Starała się nie dopuścić do siebie wzruszenia, gdy zobaczyła, jak Joe układa małą w
łóżeczku w pokoju dziecinnym, ale nie zdołała się powstrzymać.
Joego tak łatwo było polubić.
Po cichu zajrzała do Mattiego i Lily. Chłopiec spał zwinięty w kłębek pod cienkim
nakryciem, jakby bronił się przed światem. Serce jej się przepełniło dobrocią. Pragnęła
gorąco zapewnić synowi Mattiasa jak najlepsze życie.
- Mamo - wyszeptała Lily, gdy Roza zamierzała już się wymknąć z pokoju. Cofnęła się
jednak i usiadła przy córeczce. Mała popatrzyła na nią uważnie szeroko otwartymi oczami
i wyszeptała:
- Nie lubię jej... tej Mary. Jest głupia i wcale mi się nie podoba.
- Może jednak ma w sobie coś, za co mogłabyś ją polubić? - rzekła Roza, która wprawdzie
sama miała z tym kłopot, nie zamierzała jednak mówić o tym Lily.
- Ale ona mówiła coś głupiego. Coś brzydkiego. Roza splotła dłoń z rączką córeczki.
- Tobie coś powiedziała? - zdziwiła się, gotowa wydrapać oczy tej jasnowłosej babie, jeśli
tylko okazała pogardę jej dziecku.
-Ona kłamała - stwierdziła Lily. A przecież brzydko jest kłamać, prawda?
-Kłamstwo nikomu nie służy. Ale czy jesteś pewna, że dobrze ją zrozumiałaś?
- Nie mówiła tego do mnie, tylko do jednej z niewolnic w kuchni. Powiedziała, że może tu
rozkazywać, ponieważ była żoną Seamusa. Matti też to słyszał, możesz go zapytać.
Dlaczego ona kłamała, mamo?
-Nie wiem - odparła Roza, wstrzymując oddech. - Ale to nieprawda. Nie mieszkała z
twoim tatą, ani nie była jego żoną. Ja nią byłam. Spytaj, kogo chcesz, wszyscy mnie tu
pamiętają, a Mary nikt tu wcześniej nie widział.
- Ty też nie? - zapytała Lily cienkim głosikiem, zaciskając paluszki na dłoni Rozy.
-Ja też nie.
- Nie chcę, żeby ona tu była, mamo.
-Wyjedzie jutro rano - obiecała Roza. - Joe zabierze ją do Savannah. Przyjechała tu tylko w
interesach, nie należy do rodziny.
Lily odetchnęła z ulgą.
- Tak się cieszę, że tu nie zostanie. To nasz dom. Roza pocałowała ją z czułością.
- Prawda, moje dziecko. Ale teraz już śpij.
- Lily mówiła coś o Mary? - zapytał Joe, gdy Roza zamknęła drzwi do pokoju dziecinnego.
Stał bowiem w mroku tuż przy wejściu, ale nie zrozumiał rozmowy między matką a córką.
Z dziwnych dźwięków tej obcej mowy wyłapał tylko imię Mary.
Roza opowiedziała mu o wszystkim i dodała na koniec:
- Nie mogę jechać z wami do Savannah. Poluzowała sznurowadła i odpiąwszy zapinki
przy trzewikach, przyjęła z wdzięcznością pomoc Joego, który klęknął i rozsznurował je
do końca i zdjął z jej nóg.
-Nie zostawię ciebie i dzieci tutaj po tym, co od ciebie usłyszałem.
Roza czuła strach, wcale się z tym nie kryła, nie chciała jednak narażać swoich dzieci na
towarzystwo Mary Kelly. Zanim ją spotkała, łatwiej jej było o szlachetne myśli. Teraz
jednak nie miała o niej dobrego mniemania. Wiedziała, że gdyby Seamus troszczył się o
Mary, zadbałby o nią bardziej.
- Obiecałam to Lily - rzuciła niejasno, nie wspominając jak luźna to była obietnica. - A cóż
się może tutaj przydarzyć?
- Wszystko - zapewnił Joe. - Dlatego tak mnie to przeraża. Możesz oczywiście przenieść
się do Favourite. Tam jest tyle ludzi, że komuś obcemu nie będzie łatwo wślizgnąć się
niezauważenie do was.
Joe zamilkł. Wiedział, że nie zawsze ktoś obcy stanowi największe zagrożenie. Czasami
zdradzić może ktoś najbliższy.
- Monique wspominała coś o nagrodzie? - zapytał stłumionym głosem, oparłszy czoło na
dłoniach Rozy.
- Dlaczego o to pytasz?
Podniósł głowę i wbił w nią swe szare oczy, a jego duże, szorstkie dłonie ścisnęły zimne
dłonie Rozy.
-Ponieważ z tego powodu czasem przyjaciele zamieniają się we wrogów, Rosie. Od teraz
nie wolno ci nikomu ufać. Nikomu, rozumiesz? Poza mną, twoim bratem, Paddym i
Bridget. Nikomu więcej!
- A co z synami Paddy'ego?
-Nikomu, poza tymi, których wymieniłem -powtórzył Joe. - Nie żartuję, Rosie. To
śmiertelnie poważna sprawa. Z tego właśnie powodu chciałbym cię zabrać do Savannah.
-Właśnie dlatego, że traktuję to z powagą, nie chcę jechać z tobą i z nią. Zresztą, gdyby nie
ona, w ogóle byś tam nie jechał.
-Jestem za ciebie odpowiedzialny, Rosie. Ciebie przynajmniej jestem w stanie upilnować...
Nie była to odpowiednia chwila, by zapewniać go, iż nie mógłby zapobiec temu, co się
stało z Jenny i dziećmi, i że niepotrzebnie wciąż się obwinia.
-Nie mogę wysłać Paddy'ego do Savannah razem z Mary. Muszę tam pojechać osobiście.
Lepiej umiem kłamać, a poza tym mam pełną orientację w sprawach związanych z naszym
majątkiem. Wiem, jak ukryć przed Mary szczegóły. Postaram się, by poczuła się bogata,
ale nigdy się nie dowie, o jakie sumy mogłaby się upomnieć.
- W pozostawionych dokumentach Seamus umieścił bardzo precyzyjne zapisy -
przypomniała sobie Roza.
- Tak, wszędzie jest wymienione twoje imię i nazwisko, Roza, córka Samuela, a także
dziecko, jakie masz urodzić, a które uznał za własne.
- Specjalnie zadbał o takie zapisy? - zapytała Roza, która nagle zrozumiała, dlaczego w
testamencie Seamusa nie było takich sformułowań jak: „moja żona", „moje prawowite
dziecko". Starał się zabezpieczyć przed tym, by nikt nie mógł zaskarżyć ważności
dokumentu, na wypadek gdyby pojawiła się Mary.
- Coś jeszcze ukrywasz przede mną? - zapytała znużona. - Już kiedyś zadałam ci takie
pytanie, wtedy gdy razem byliśmy w Irlandii przy grobie twojej matki. Przysiągłeś
wówczas, że nie masz więcej tajemnic... Tymczasem nagle wyłania się i z nicości ta Mary
Kelly, prawowita żona Seamusa. Proszę cię, Joe, powiedz, że już nic nie ukry-
wasz!
- Nie mam więcej tajemnic - wyszeptał.
- Kiedyś już mnie okłamałeś.
- Tak, ale tym razem nie kłamię.
Wstał i przyglądał się w milczeniu, jak Roza rozpina suknię. Rozebrała się i złożyła równo
ubranie.
Taki zmysł do porządku mają ludzie wychowani w skromnych warunkach. Kto dorastał w
ciasnej i izbie, nie ma nawyku bałaganienia. Stojąc w cieniu ciężkich, aksamitnych zasłon,
patrzył, jak Roza zdejmuje halki. Nie nosiła krynoliny. Był pewien, że Mary zwróciła na to
uwagę. Na pewno wspomni mu o tym, niby od niechcenia. Joe nie znał innych kobiet, które
by tak jak Roza nie wkładały krynoliny. Nawet Bridget się z czasem przekonała, że to
niezbędne, by wstąpić do kręgów śmietanki towarzyskiej, do której dopiero ich wnuki
zaliczać się będą bez zastrzeżeń, on nie będzie miał wnuków...
Nie wstydziła się rozbierać przy nim. Zresztą byłby zaskoczony, gdyby było inaczej. W
jej zachowaniu nie było żadnej sztuczności. I pewnie to prócz jej odwagi najbardziej
oczarowało Seamusa.
- Zamierzasz zostać tu na noc? - zapytała, przygważdżając go spojrzeniem przenikającym
mrok.
- Wolałbym nie spać sam, Rosie.
-Nie wiem, czy powinnam ci pozwolić tu zostać. Chyba nie mam ochoty znów ściągać na
siebie lawiny kłopotów. A ty oznaczasz dla mnie kłopoty, Joe, albo ja znaczę je dla ciebie.
Nawzajem stanowimy dla siebie katastrofę. Dopiero co stra-
ciłeś bliskich, poza tym nie wiem do końca, jak twoja rodzina przyjęłaby nasz związek...
- Naprawdę miałem na myśli tylko sen - odparł stanowczo i położywszy na jej ramionach
gorące dłonie, wtulił policzek w jej włosy. Oboje popatrzyli w mrok przez cienkie,
koronkowe firanki, które za dnia przepuszczały światło, a zarazem osłaniały nieco przed
wścibskimi spojrzeniami z zewnątrz. Stojąc teraz w ciemności, pozostawali niewidoczni.
Póki nie paliła się lampa, nie było potrzeby odsuwać się od aksamitnych zasłon w kolorze
ochry.
- Ty, Rosie, i ja - rzucił Joe zamyślony - nie zawsze potrzebujemy cielesności. - Urwał i
zaśmiał się: - Nie mówię, że nie jest przyjemnie, kiedy się to zdarza, ale to nie jest
niezbędne. Ale kiedy górę bierze namiętność, tracę kontrolę i całkowicie ulegam
instynktom. Nigdy czegoś takiego nie doświadczyłem. Ale nie tracę szacunku do ciebie,
czuję bowiem, że to coś dobrego. Napełnia mnie to spokojem, choć myślę, że raczej
powinienem gardzić sobą, że cię wykorzystuję...
- To nie tak, Joe.
- Nie, rzeczywiście nie tak. To co dzieje się między nami jest o wiele bardziej osobliwe i
niezwykłe. Nieważne, co uważają Paddy, Bridget czy twój brat. Domyślam się, że jemu się
to nie podoba. Ale nie on zadecyduje o tym, czy będziemy ze sobą, tylko ty, Rosie, i ja. My
dwoje. I ufam, że nie będziesz ukrywać, jeśli uznasz, że coś jest nie tak, a ja obiecuję ci to
samo. Mam nadzieję, że zdobędziemy się na to, by wysłuchać drugiej strony i znajdziemy
w sobie tyle odwagi, by być wobec siebie szczerzy. Że nie stracimy do siebie nawzajem
szacunku.
Ciarki jej przeszły po plecach, bo zdawało jej się, że już kiedyś słyszała te słowa
wypowiedziane głosem podobnym do głosu Joego.
-Nie masz wrażenia, że ktoś nas obserwuje? -zapytała, usiłując wzrokiem przeniknąć
ciemności i uchwycić kontury czegoś na zewnątrz, czego istnienia nie była pewna.
- Nie - odpowiedział. - A nawet jeśli, to i tak nas nie widzi. Jesteśmy cieniami w mroku,
Rosie. Jesteśmy niewidzialni. Jak elfy o zmierzchu otulone mgłą nad tajemniczymi
mokradłami. Niczym ciemne ptaki sunące bezszelestnie po nieruchomej tafli wody. -
Zaśmiał się cicho i dodał: - Jak łabędzie w mroku.
Wargami muskał pokrytą bliznami skroń Rozy.
- Nie mów tak! - poprosiła nagle. - Mam jakieś takie okropne przeczucie. Dotyczy ono nas,
ale jest jakieś nieuchwytne. Tak jakby wisiała nad nami czarna chmura, jakby jakieś cienie
w ciemnościach nam zagrażały.
- Cii - poprosił i stojąc za nią, objął ją ramionami. Ukołysał ją lekko i wtulony policzkiem
w jej
włosy, wciągnął w nozdrza jej zapach. Chwyciło go gwałtowne pragnienie, by pozostać z
nią i odpędzić od niej wszelkie zmartwienia. Czuł, że kocha Rozie i przeraził się, nie
potrafił bowiem ocenić, jak głębokie jest to uczucie i jak się rozwinie. Męczyło go to,
niezależnie od tego, co jej mówił. Sam nie mógł się uporać z poczuciem winy. Jest za
wcześnie.
Dopuszczając Rosie tak blisko siebie, umniej-
szał znaczenie Jenny, od śmierci której upłynęło tak niewiele czasu.
Ale za nic w świecie nie chciał, by go ominęło to, co nowe i takie kruche, co niezaslużenie
darował mu los. Pragnął uczepić się tego z całych sił. Wiedział, że nie da się tego uchwycić
żądnymi posiadania rękami, bo ulegnie zniszczeniu jak pajęczyna lub delikatne, stare
koronki.
Rosie i on nie należą do siebie nawzajem.
A mimo to coś ich łączy.
Był rozbity, bo wydawało mu się to pozbawione sensu. Kręciło mu się w głowie, mdliło
go, ale równocześnie czuł w ustach słodkogorzki smak, jaki pozostaje po zjedzeniu
niedojrzałych porzeczek. Nie całkiem smakowało, ale miało się apetyt na więcej.
- To takie nieprzyjemne uczucie - ciągnęła uparcie jak dziecko, które wbiło sobie coś do
głowy. -Wydaje mi się, że słyszę ptaka trzepoczącego skrzydłami, a w naszym rodzie ptak
zawsze przynosi ostrzeżenie. Jest dla nas ważny. Pojawia się wyłącznie w chwilach, kiedy
dzieje się coś decydującego. Co zmienia sens wszystkiego. Co zawraca nurty rzek i
kierunek wiatru...
Uchwyciła w dłonie wisiorek, który nosiła na szyi. Joe delikatnie obrócił ją do siebie. Stali
oparci czołami. Opuszkami palców musnął jej palce i chwyciwszy wisiorek złotego ptaka,
odsłonił zagłębienie na szyi. Oniemiała, gdy nachylił się i ucałował bliznę po oparzeniu w
kształcie ptaka o szeroko rozpostartych skrzydłach.
- Wiedziałeś?
- Mam oczy na swoim miejscu - odparł.
- Nic nie mówiłeś, że zauważyłeś.
- Nie mieliśmy znów tak wiele czasu dla siebie od rana, prawda Rosie? I szczerze mówiąc,
myślałem, że nie życzysz sobie o tym mówić. Uznałem, że jeśli zechcesz, sama mi o tym
powiesz. Wydawało mi się, że jest jeszcze za wcześnie, że może nie jesteśmy jeszcze na
takiej stopie... Do cholery... byłem niepewny, co będzie dalej...
- A teraz nabrałeś większej pewności? Joe pokręcił głową.
-Nie, niczego nie jestem pewien poza tym, że chcę zabrać ciebie i dzieci do Savannah. Ale
teraz czas najwyższy trochę pospać. Pozwolisz mi się ułożyć za twoimi plecami dziś w
nocy?
- Ty to zagadasz każdego, Joe - uśmiechnęła się Roza. - Nawet do łóżka potrafisz się
wkupić.
Wziął ją na ręce i zaniósł do łóżka.
- Na coś się przydał ten mój giętki język - rzekł, układając ją w pościeli.
- Otwierać! Na miłość boską, proszę otworzyć! Ktoś nie przestawał walić w drzwi
wejściowe
i wrzeszczał jak opętany. Dysząc ciężko, wydawał z siebie desperackie okrzyki, w których
pobrzmiewała bezdenna rozpacz.
- Otwórzcie! Obudźcie się, proszę!
Roza usłyszała te okrzyki przez sen. Z ulgą ocknęła się z koszmaru. Nie pamiętała
dokładnie szczegółów, jedynie to, że błądziła we mgle, a lodowaty mrok, jakiego tu, w
Georgii, nikt nie zna, trzymał ją w uścisku.
Była przerażona i zrozpaczona, czuła jednak, że
nie wolno jej się poddać, i choć strach i ból tkwił jej w gardle jak gula, niemal ją dławiąc,
musiała iść dalej i dalej, bo ktoś jej potrzebował.
A ptak trzepotał nad nią skrzydłami, tak blisko, że aż się wzdrygała i umykała, by jego
ostre pazury nie zaplątały jej się we włosy, nie podrapały jej twarzy i oczu...
Ten sen zabrała ze sobą na jawę. Skądś dolatywało walenie, ktoś stukał głośno.
Przestraszyła się, że dzieci się obudzą, a Stella zacznie płakać. Nie rozumiała, co to za
hałas.
Kiedy jednak usłyszała wołanie, potrząsnęła Joego, żeby się obudził i posłuchał, co się
dzieje. Wbiła paznokcie w jego ramię, pozostawiając ślady na skórze.
Zaklął, nim otworzył oczy.
- U licha, przecież jeszcze jest noc - wymamrotał i obrócił się na drugi bok. Pociągnął
kołdrę na swoją stronę i zakrył ucho poduszką.
-Ktoś jest przy drzwiach! - powiedziała Roza i wyskakując z łóżka, ściągnęła z niego całą
kołdrę. W odpowiedzi usłyszała znów pomstowanie, ale Joe przynajmniej się przebudził,
gdy ona dotarła do drzwi prowadzących na balkon.
W powietrzu czuło się nadal rześki chłód. Roza przez moment raczyła się nim, po czym
podeszła do balustrady i wychyliła się lekko. Niestety, wejście do budynku znajdowało się
pod balkonem i stąd nie była w stanie zobaczyć, kto stoi przy drzwiach. Słyszała jednak
teraz wyraźnie, jak ochrypły, męski głos błagalnie powtarza, by otworzyć drzwi, by ktoś
się obudził. Po brzmieniu głosu poznała, że to niewolnik, ale nie odczuła strachu.
Wychyliła się jeszcze bardziej i zawołała:
- Kto tam? - Hallo! Tu jestem, na górze. Kim jesteś? Czego chcesz?
Joe zwlókł się z łóżka i stanął obok Rozy, bosy i naburmuszony.
- Co jest, u licha? - zapytał, mrużąc oczy. Powoli się przejaśniało, z niezliczonych ptasich
gardeł pośród zieleni rozlegały się trele przy akompaniamencie szmeru rzeki i
zawodzącego nisko wiatru, przerywane nawoływaniem mężczyzny usiłującego dostać się
do ich domu.
- Kto tam? - zawołał głośno Joe.
Na dole ucichło, a po chwili mężczyzna zbiegł potykając się po schodach i stanął pod
balkonem. Był bosy, miał na sobie cienką koszulę, szerokie spodnie związane w pasie
sznurkiem i narzuconą kurtkę. Gdy zadarł głowę osłoniętą kapeluszem, okazało się, że to
ciemnoskóry wyrostek. Twarz mu lśniła od potu.
- Massa Joseph, Miz Rozie - przywitał się zdyszany.
Ani Joe, ani Roza nie przypominali sobie, by go kiedyś widzieli na oczy. On jednak
najwyraźniej wiedział, z kim rozmawia.
- To żaden z naszych - rzekł Joe.
- Dzień dobry - odpowiedziała Roza i znów powróciło do niej to dziwnie nieprzyjemne
uczucie, jakiego doświadczyła poprzedniego wieczoru. -Czego chcesz? Skąd jesteś? Coś ci
grozi? Uciekłeś? - zasypała go pytaniami.
- Nie ukrywamy zbiegłych niewolników - dodał Joe, całkiem niepotrzebnie w mniemaniu
Rozy. Spojrzała na niego gniewnie.
- Blossom Hill - wydyszał chłopak.
- Przybywasz z Blossom Hill? - zdziwiła się Roza, mocniej zaciskając dłonie na
balustradzie. -Coś się stało?
Pokiwał tak gwałtownie, iż przestraszyła się, że złamie kark.
- Mister Jordan cię przysłał? - wypytywał Joe, z mniejszą już niechęcią.
Chłopak pokręcił głową.
- Miz Rosie musi koniecznie przybyć do Blossom Hill! - zawołał, a zwrócona ku nim
okrągła, ciemna twarz błyszczała niczym mroczne słońce. - Miz Rosie musi przybyć do
Blossom Hill, bo Massa Jordan oszalał i ich wszystkich pozabija. Zabije ją!
- Monique? - jęknęła Roza i rzuciła się do wyjścia. W jednej chwili zbiegła boso na dół i
stanąwszy przed młodym niewolnikiem z plantacji Jorda-na, chwyciła go za ręce. Cofnął
je gwałtownie, jak poparzony. Roza przypomniała sobie nagle, że czarnym nie wolno
nawet dotknąć białych, usprawiedliwiła się więc gorączkowo cichy głosem:
-Co z Monique? Dziecko się urodziło? O co chodzi z Jasperem?
Chłopak umknął spojrzeniem.
- Miz Rosie musi przyjechać - powtórzył ze wzrokiem wbitym w ziemię i zacisnął wargi.
-Pewni niewolnicy ufają Miz Rosie - dodał, wciąż na nią nie patrząc, tak jakby jej bliskość
go onieśmieliła. - Niektórzy pamiętają Miz Rosie, pamiętają Princess. Mówią, że Miz
Rosie ją lubiła i traktowała po ludzku. Kazali mi jechać do Rose Garden i sprowadzić Miz
Rosie, by spróbowała przemówić do rozsądku Massa Jordanowi. On oszalał. Całkiem
oszalał. W Blossom Hill wszyscy drżą przed nim ze strachu. Strzela do każdego, kto
próbuje się przedostać do budynku rezydencji. - Chłopak odetchnął głęboko. - Dlatego
dosiadłem konia, choć wiem, że czeka mnie za to chłosta, i pogalopowałem co sił do Rose
Garden, by sprowadzić Miz Rosie, bo tylko ona może powstrzymać to szaleństwo w
Blossom Hill. Tam się dzieją straszne rzeczy. Massa oszalał, całkiem oszalał...
Chłopak podniósł wreszcie wzrok. Duże, czarne oczy popatrzyły na nią błagalnie.
- Miz Rosie musi przyjechać!
- Przyjadę - odparła, kiwając w pośpiechu głową. - Tylko powiedz mi dokładnie, co się
właściwie dzieje? Czy Jasper skrzywdził Monique?
-Massa wyrzucił ją i dzieci. Miz Rosie musi przybyć, bo Massa oszalał. Mówią, że tylko
Miz Rozie może uratować łabędzia...
Rozdział 13
- Nie zbliżać się! Zastrzelę każdego, kto spróbuje dostać się do środka!
Roza wysiadła z powozu, nim Joe zdążył się całkiem zatrzymać. Nie zważając na
ostrzegawcze okrzyki Jaspera, podeszła bliżej. Sądziła, że nie rozpoznał ich powozu, bo
nie chciało jej się wierzyć, że ośmieli się do niej strzelać.
- Ostrożnie, Rosie! - zawołał Joe, spoglądając za nią z niepokojem. Nie mógł pozostawić
koni i powozu bez opieki, ale najchętniej pobiegłby za nią, pewien, że go nie posłucha. Dla
niej liczyła się teraz tylko Monique.
Uspokoiwszy konie, Joe rzucił lejce niewolnikowi, który nadbiegł ze stajni i powiedział, że
zwą go Caleb, sam zaś pobiegł za Rozą. Prawie ją dogonił, gdy rozległ się huk wystrzału i
tuż przed nimi uniosła się chmura kurzu. Joe złapał Rożę i padł na ziemię, osłaniając ją
własnym ciałem, więcej strzałów jednak nie padło.
Przed nimi wznosił się ponury gmach rezydencji Blossom Hilł.
-Nie ruszaj się - wycharczał Joe, gdy wijąc się pod nim jak piskorz, usiłowała się uwolnić.
- On nie żartuje, Rosie. To nie zabawa. Obawiam się, że niewolnik miał rację. Jasper
oszalał. Jego ojciec też miał nie po kolei w głowie, tyle że nie strzelał do swoich sąsiadów.
Płacił innym, by zabijali.
- Puść mnie! - rozkazała Roza i kopnęła go w piszczel tak mocno, że skulił się z bólu. Nim
zdążył ją powstrzymać, stanowczym krokiem ruszyła w stronę budynku.
-Jasper, to ja, Rosie! - zawołała. - Nie zatrzymasz mnie, chyba że mnie zastrzelisz!
Rozległ się jeszcze jeden strzał, tym razem trafił w ziemię tuż u jej stóp, ale Roza przeszła
przez tuman kurzu, kierując wzrok w stronę okna na piętrze, gdzie zza ciemnej zasłony
mignął jej cień postaci ze strzelbą.
- Celuj we mnie, a nie w ziemię - zawołała do niego. - Wchodzę!
- Nie wchodź! - wołał za nią Joe. - Na miłość boską, nie wchodź do środka! Zostań tu!
Pamiętaj o swoich dzieciach!
Nawet się nie obejrzała w jego stronę. Joe nie kwapił się, by pójść za nią. Wystarczyło
bowiem, że ruszył ręką, a lufa kierowała się w jego stronę. W przeciwieństwie do Rosie, on
nie był taki pewien, że Jasper Jordan go nie zastrzeli, jeśli go nie posłucha. Nie zamierzał
podejmować takiego ryzyka. Może i nie ma dla kogo żyć, ale życie wciąż nie straciło dla
niego wartości.
Roza znalazła się poza zasięgiem strzelby Jaspera. Weszła spokojnie po schodach i
otworzyła ciężkie drzwi wejściowe. Zdawała sobie sprawę z tego, co jej grozi, ale mimo to
nie zastanawiając się za wiele, weszła do środka.
Wokół panowała cisza. Domyśliła się, że Jasper wygonił wszystkich z budynku, albo oni
sami uciekli.
Odetchnęła głęboko i skierowała swe kroki na szerokie, kręcone schody, które prowadziły
na piętro. Obdarzona dobrym zmysłem orientacji w terenie, szybko ustaliła, że Jasper
zabarykadował się w sypialni, którą dzieli z Monique. W przestronnym i jasnym
pomieszczeniu, od pokoleń zajmowanym przez właścicieli plantacji, stały cenne meble z
ciemnego drewna.
Gdy otworzyła uchylone drzwi, poczuła zapach krwi. Przemknęło jej przez myśl, że nikt
jej nie osłania, zaraz jednak strach o Monique wziął w niej górę.
... zapach krwi...
Chyba nie skrzywdził swojej żony? Przecież ko-
cha Monique. Chyba nie oszalał do tego stopnia, by ją zabić? A' może?
Stał przy oknie i trzymał w ręku strzelbę o pięknie rzeźbionej rękojeści. Ubrany jak zwykle
na czarno, niczym wieczny żałobnik. Jak wdowiec.
Nie! Nie wolno jej tak myśleć!
Gdy weszła do środka, Jasper nawet się nie poruszył. Włosy sterczały mu jak brązowe
gałęzie zarośli nad rzeką zimową porą. Nie zdradzał agresji, chyba nie miał wobec Rozy
złych zamiarów, ale śledził uważnie każdy jej ruch.
-Tu jej nie ma... Czarnego łabędzia już tu nie ma... - odezwał się łamiącym się głosem. -
Jest tam, gdzie jej miejsce, jej i jej bękarta.
Roza nie rozumiała, co rozgoryczony Jasper usiłuje jej powiedzieć.
- Gdzie jest Monique? - zapytała.
Jej wzrok padł na zakrwawioną pościel na łóżku, zmiętą i poplamioną, i zorientowała się,
że Monique urodziła dziecko. Zatrwożyła się nie tylko dlatego, że stało się to przed
terminem.
-Jasper - powtórzyła, siląc się na spokój. -Gdzie jest Monique?
-Tam, gdzie jej miejsce, u swoich - odparł chłodno. - A niby gdzie miałaby być?
- Gdzie?
Kiwnął głową, nie patrząc we wskazanym kierunku.
-Wyrzuciłeś ją? - zapytała Roza drżącym głosem i podeszła bliżej.
Była zbyt rozgniewana, by się bać jego i jego strzelby. Zatrzymała się przy nim, drobna,
ubrana na niebiesko, z rudymi włosami w nieładzie. Przed
wyjazdem nakarmiła piersią Stellę, i nie tracąc czasu narzuciła w pośpiechu ubranie, po
drodze zaś spięła włosy złapanymi w przelocie spinkami.
- Ty diable! Wyrzuciłeś z domu Monique tuż po porodzie?
Nie przebierała w słowach, wyklinając go od najgorszych, a to że uzbrojony mężczyzna
cofał się przed nią, tylko ją umacniało w przekonaniu, że ma rację. Nie mógł przed nią
jednak uciec, bo tuż za plecami miał ścianę.
- To już nie jest jej dom - odpowiedział mniej hardo.
- Co z dzieckiem? - zapytała Roza. - Mów, co z dzieckiem!
- Nic mnie to nie obchodzi - rzekł Jasper Jordan. - Nie obchodzi mnie już ani ona, ani jej
dzieciaki.
- Mówisz o swojej żonie i swoich dzieciach!
- Nie jest już moją żoną - powtarzał uparcie. -To małżeństwo zostanie unieważnione. A co
do dzieci, to nie zamierzam trzymać pod swoim dachem bękartów. W Blossom Hill nigdy
sie tego nie robiło!
- O czym ty w ogóle mówisz? - pytała Roza całkiem zdezorientowana.
-Monique już nie ma - rzekł i skinąwszy ponownie w stronę chat niewolników, powtórzył:
-Oni też jej nie lubią, ale zakładam, że się nią zajmą. Zwykle troszczą się o swoich...
Roza nadal nic nie rozumiała. Odwróciła się na pięcie, nie obawiając się z jego strony
ataku.
- Idę do niej - obiecała. - I nie wiem, co ci zrobię, jeśli ją skrzywdziłeś, Jasperze Jordan!
-Nic nie możesz zrobić - odparł cicho. - Nic nie możesz zrobić, bo zarówno ona, jak i jej
dzieci, są moją własnością. Rozumiesz, Rosie? To moja własność!
Roza odnalazła ją u jednej ze starych niewolnic. Chaty, jeśli to w ogóle możliwe, były
jeszcze ciaśniej sze niż zapamiętała. Walące się rudery. Latem panowała tam niemiłosierna
duchota, a zimą równie niemiłosierny chłód.
Monique leżała na wąskiej pryczy pod ścianą. Włosy okalały jej twarz, tworząc wachlarz.
Ze spuchniętych i zaczerwienionych oczu płynęły łzy, a jej usta drżały.
Na brzegu pryczy siedziała Serena w samej koszuli nocnej i wpatrywała się przed siebie.
Gdy tylko ktoś próbował podejść bliżej, odwracała wzrok. Malutka i przerażona, nie
dopuszczała nikogo do siebie.
- Dziękuję, że przybyłaś, Miz Rosie - odezwała się niewolnica. - Wysłałam po was syna, bo
Caleb nie chciał jechać. Powiedziałam, że musimy ją uratować. Ona tu nikogo nie ma,
biedaczka. A może Miz Rosie nakłoni Massa Jordana, by przestał ją tak bardzo
nienawidzić. Może mimo wszytko jest dla niej życie...
Niewolnica rzuciła zatroskane spojrzenie w stronę pryczy.
- Ale co się właściwie stało? - zapytała Roza, nasłuchując szlochu Monique, przerywanego
szaleńczymi wybuchami śmiechu.
- Chodzi o to małe - odparła pulchna kobieta. Przyniosła zawiniątko z drugiej pryczy i
podała
Rozie. Odchyliła kocyk, by pokazać jej dziecko. -Poszło o tego maleńkiego chłopczyka,
Miz Rosie - oznajmiła niewolnica z powagą. Roza patrzyła oniemiała.
Chłopczyk miał ciemne oczy, tak jak Monique, prosty, niemal spiczasty nos jak Jasper,
podbródek też miał Jaspera, ale wargi pełne tak jak u Monique. Włosy były czarne jak
smoła i skręcone w kędziorki, a skóra brązowa jak kakao.
- Dobry Boże! - wyrwało jej się z gardła. Monique płakała.
-To jest dziecko Monique? - zapytała Roza szeptem.
- To jest jej dziecko - odpowiedziała czarna kobieta, nie zauważając, że próg ciasnego
baraku przekroczył Joe.
Roza usłyszała tylko, jak jęknął na widok dziecka, i rzucił:
-To znaczy, że ktoś inny jest jego ojcem. Ma czarnego ojca - dorzucił bez empatii, na co
Monique rozszlochała się jeszcze bardziej.
Roza uznała, że Joe tylko rozdrapuje rany swoją bezmyślnością. Pokręciła głową i
wyjaśniła z czułością:
- To jest syn Jaspera, nie można nie rozpoznać jego rysów, rysów Jordanów w brązowej
twarzy.
- Niemożliwe - odezwał się Joe z niedowierzaniem.
- To przeze mnie - odezwała się Monique, zmuszając się do mówienia, choć łzy wciąż
płynęły jej z oczu. - Ja jestem czarna.
Joe wpatrywał się w nią zdumiony, nic nie rozumiejąc. Widział przed sobą białą kobietę.
Cerę
miała wprawdzie śniadą, ale on też miał taką. W Irlandii opowiadano, że kilkaset lat temu
jakiś sztorm przygnał do wybrzeży wyspy hiszpańskich żeglarzy. Młode Irlandki musiały
zakochać się w nich po uszy, skoro niebawem w osadach wzdłuż wybrzeża przyszły na
świat czarnowłose dzieci o śniadej cerze.
Monique jest biała.
Równie biała jak Joe.
Roza usiadła na brzegu pryczy i podała jej dziecko, ale Monique odwróciła się, z
obrzydzeniem zaciskając powieki.
- Nie chcę go widzieć! - oświadczyła.
Roza nie próbowała jej przekonywać. Podała dziecko Joemu. Wziął je niechętnie, nie
mając innego wyjścia. Gwałtownie odżyły w nim wspomnienia. Dziecko przypominało
mu syna, którego spłodził z piękną niewolnicą Cecily. Własnego syna, Craiga. Nie miał
pojęcia, w jakim miejscu na świecie teraz przebywa, ani co się z nim dzieje. Ale kiedy
patrzył na drobną twarzyczkę syna Monique i Jaspera, zrozumiał, że nie przestał myśleć o
chłopcu. Dużo czasu upłynęło, nim dotarło w pełni do jego świadomości, że jest ojcem
tego dziecka i zanim zaakceptował, że to człowiek.
A kiedy Cecily z nim uciekła, nawet się z tego ucieszył. Teraz zrozumiał, że gdzieś daleko
ma syna, w którego żyłach płynie jego krew i który być może jako jedyny stanowi
przedłużenie jego rodu, ale pewnie nigdy go nie pozna.
Stwierdzenie to miało gorzki smak.
- Nieustannie się tego bałam - odezwała się Monique, ściskając obie dłonie Rozy. - Bałam
się, że
on się tego domyśli. On, albo kto inny. Żyłam w strachu tak jak moja matka i babka.
Roza uwolniła jedną dłoń i pogłaskała Monique po policzku.
- To moja babka jest wszystkiemu winna - ciągnęła Monique ochrypłym głosem pełnym
goryczy. - Przespała się w stodole z czarnym mężczyzną, niewolnikiem ojca.
W ciasnej chacie zapanowała taka cisza, że słychać było pojedyncze oddechy.
- Mój pradziadek zachłostał na śmierć niewolnika, który ważył się zbliżyć do jego córki.
Uczynił to własnymi rękoma i jak mówiła moja mama, podobno się przy tym uśmiechał.
Mama słyszała to od swojej mamy. Uśmiechał się, zadając powolną śmierć niewolnikowi,
który spłodził dziecko jego córce. Zmusił ją też do patrzenia na to ku przestrodze, by nigdy
więcej nie dopuściła się nieposłuszeństwa wobec ojca. Następnie wysłano ją do Europy i
wydano za mąż za zubożałego francuskiego arystokratę. A dziecko urodziło się na tyle
jasne, że zachowano je przy życiu. To była moja mama.
Utrzymywano to w tajemnicy, mama jednak dowiedziała się, że może urodzić czarne
dziecko, że w każdej chwili krew czarnego człowieka może dać znać o sobie i zniszczyć jej
życie...
Roza zrozumiała wszystko.
Zrozumiała zarówno lęk Monique przed posiadaniem dzieci i zażywanie kropli
arszenikowych na wybielenie cery. Zrozumiała pogardę i strach przed niewolnikami. Lęk
przed stratą wszystkiego.
- Ale moja Serena urodziła się biała i taka ślicz-
na - wyszeptała Monique nieszczęśliwa. - Wtedy wszystko ułożyło się dobrze.
Uszczęśliwiłabym go i nie dałabym żadnego pretekstu do podejrzeń, gdyby Serena była
chłopcem. - Zapłakała. - Tymczasem urodziła się dziewczynka! Bezużyteczna
dziewczynka, córka, gdy Jasper pragnął syna. Nie mogłam mu bez przerwy odmawiać,
wymyślać w nieskończoność jakieś wymówki. Pragnęłam Jaspera, bo go kocham, ale on
chciał syna. Tak bardzo lękałam się, że go stracę, Rosie. Ze strachu przed utratą męża
uległam mu i zaszłam w ciążę.
Joe kołysał dziecko w ramionach.
-1 Jasperowi urodził się wreszcie syn - wyszeptała Monique. - Tyle, że nie taki, jakiego
pragnął. Nie taki, któremu mógłby dać nazwisko czy przekazać plantację. Jasperowi
urodził się czarny syn. Murzyńskie dziecko, dziecko-niewolnik.
- Tak nie może być - rzekła Roza, wysłuchawszy Monique. On nie może tobie tego zrobić!
Jesteś jego żoną. Nie może, u diabła, wyrzucić cię jak jakiegoś psa! Ciebie i dzieci!
-Nie rozumiesz, Rosie? - odparła Monique. -Jasper może zrobić, co tylko zechce, ze mną i
z moimi dziećmi. Może nawet nas zastrzelić.
Roza przełknęła ślinę.
-Ona jest czarna - wyjaśniła niewolnica. - Zabrania się małżeństw białych z czarnymi.
Dotyczy to wszystkich Murzynów niezależnie jak jasną mają karnację. A ona go oszukała.
To karalne. - Spoglądała na Monique ze współczuciem i z pogardą. - Zgrywała wielką
panią, niemal królową. Śmialiśmy się, że oszukała Massę Jordana. Bo nas nie zwiodła.
Wiedzieliśmy przez cały czas, że nie jest
od nas lepsza. Massa nie wiedział o tym, choć każdy jego niewolnik to wiedział.
Roza zrozumiała, że Monique nie ma szans pośród niewolników. Nie traktują jej jak swoją.
Pogarda wobec niej jest równie silna tu, w chatach niewolników, jak i w wielkim domu
plantatora.
- Ale przecież nie może tego zrobić swoim dzieciom - stwierdziła Roza cicho, ale
stanowczo. -Tak kocha Serenę. Taki jest z niej dumny.
Roza czuła, że ogarnia ją panika.
-To bękarty - rzekł Joe, czując rosnącą gulę w gardle. - Nie mają żadnych praw, nawet
prawa do nazwiska. Są jego własnością, Rosie. Jego niewolnikami.
Okrutna prawda wreszcie dotarła do jej świadomości.
- Nie - oświadczyła z rozpaczą i gniewem. - Nie zgadzam się na to!
Wybiegła z walącej się chaty i skierowała z powrotem stanowcze kroki w stronę
okazałego, pięknego domu. Tym razem nie uprzedzała głośno, że wchodzi, była bowiem
niemal pewna, że Jasper ją obserwuje, i nie zamierza i tym razem strzelać.
Kiedy z trzaskiem zamknęła za sobą drzwi, zobaczyła go schodzącego po schodach.
Strzelbę zostawił na górze, ręce miał puste. Roza stanęła na środku holu i podparłszy się
pod boki, nie spuszczała z niego wzroku. Była zbyt rozgniewana, by obudzić w sobie
współczucie, choć widziała, jak bardzo jest zdruzgotany.
-1 co, widziałaś się z moją dziwką? - zapytał.
-Taki jesteś wielki pan, że nie możesz mówić o niej po imieniu? - warknęła Roza.
Jasper usiadł na najniższych stopniach i ukrył twarz w dłoniach.
- Owszem - odparł.
- Najchętniej bym cię zastrzeliła - wyrwało się Rozie. - Gdybym miała w ręce twoją
strzelbę, to z radością bym cię zabiła, Jasperze Jordan.
- Myślałem, że dopuścił się tego któryś z niewolników - wyjaśnił, mimo że nie prosiła go,
by opowiedział własną wersję. - Kiedy zobaczyłem rodzące się dziecko, to naprawdę
sądziłem, że za moimi plecami wykorzystał ją jakiś niewolnik. Miałem o niej jak najlepsze
mniemanie, rozumiesz, Rosie? Myślałem, że może została zgwałcona i bała się mi o tym
powiedzieć. Zrobiło mi się jej żal. Chciałem ją chronić, moje serce przepełniała dobroć... -
Milczał długo, w końcu rzekł: - Myślałem, że damy radę to jakoś zatuszować, ucieszyłem
się nawet, że nie zdążyliśmy posłać po lekarza, bo poród zaczął się znienacka.
Sprowadziłem jedynie niewolnicę, która wiedziała, co robić w takiej sytuacji. Urodziło się
czarne dziecko, ale ja wciąż nie myślałem źle o Monique. Taki byłem głupi! Ślepo jej
ufałem. Dobry Boże, jak można być takim naiwnym? Popatrzyłem na dziecko, dopiero gdy
zobaczyłem, że jest do mnie podobne, dotarła do mnie brutalna prawda i poczułem się tak,
jakby mi pękła głowa. Cały mój świat legł w gruzach, rozumiesz, Rosie?
- Więc ją wyrzuciłeś z domu?
-Nie jest już moją żoną - odpowiedział bezbarwnie. - Już tu nie mieszka. W tym domu nie
mieszkają czarni tylko biała rodzina Jordanów. Czarni żyją w barakach. Wyrzuciłem ją
tam, gdzie jej miejsce, do swoich.
Roza przysłuchiwała się mu, wciąż nie pojmując, że to, co słyszy jest prawdą.
- Przecież ją kochasz - próbowała go przekonać. Śmiał się czy płakał, nie wiedziała, bo
zasłonił
twarz, widziała, jednak jak trzęsą mu się szerokie, okryte czarną koszulą ramiona.
- Tak, kochałem ją - odparł. - Ale mnie okłamała. Przez nią złamałem prawo. Znała prawdę
o sobie, a mimo to nakłoniła mnie, bym się z nią ożenił. Zgrzeszyłem przeciwko Bogu i
przeciwko wszystkiemu, w co wierzę, biorąc z nią ślub...
Zapłakał.
- Co z Sereną? - zapytała Roza. - Co z twoją córeczką, Jasper? - Nie powiesz mi chyba, że
przestałeś kochać to dziecko?
- Serena - rzekł, podnosząc głowę, nie kryjąc już dłużej łez. - Serena... To ona nadała
dziecku takie czyste i wzniosłe imię. Jak myślisz, o czym wtedy myślała? - Pokręcił głową
i dodał: - Nie rozumiem tego, nie pojmuję, jak mogła mi to zrobić.
Długo milczał. Wreszcie rzekł:
- Cóż, Serena jest murzyńskim dzieckiem, w jednej ósmej jest czarna, Rosie. Nie widać
tego po niej, ale jest Murzynką, a w przyszłości, gdy już dorośnie, powije Murzyniątka.
Tak będzie z Sereną.
- Musi tak być? - dopytywała się Roza i usiadła obok niego. Oparła się o ścianę,
zachowując odstęp, łatwiej jednak się rozmawiało, nie patrząc na niego z góry. - Chcesz by
tak się stało?
- Doprawdy nie wiem, Rosie, co z ciebie za człowiek - odparł, kręcąc głową. - Tu w
Georgii takich nie ma. Zrozum, ona jest czarna, nie do mnie na
leży decyzja, co się z nią stanie. Istnieją określone przepisy.
- Istnieje jeszcze coś takiego jak serce, miłość -weszła mu w słowo Roza. - I wydaje mi się,
Jasper, do cholery, że ty kochasz to dziecko!
- W tym domu kobiety nie przeklinają - upomniał ją ze spokojem.
- Kochasz Serenę! - powtórzyła z uporem. -Jest czarna.
- Od tego nie uciekniemy - rzekła Roza i westchnęła głęboko. - W jednej ósmej jest czarna.
Ale czy jest niewolnicą? Czy Monique jest niewolnicą? Twoją niewolnicą, Jasper?
- Nie rozumiem, co sugerujesz - rzekł. Roza wyjaśniła mu spokojnie, co wymyśliła.
Dziecko darło się wniebogłosy, gdy Roza powróciła do chaty. Wzruszyła się,
zauważywszy, że Joe kołysze dziecko na rękach i próbuje najlepiej, jak potrafi, uspokoić
maleństwo.
-Jest głodny - wyjaśnił. - Flower poszła poszukać mamki. Wiesz, ona naprawdę ma na imię
Flower - dodał, a Roza tylko na niego patrzyła.
- Monique nie chce go karmić - powiedział, ściszając głos.
- Nie przyłożę tego dziecka do piersi - odezwała się Monique nieprzejednana, usłyszawszy
jednak, co powiedział Joe. - I nie obchodzi mnie, co sobie pomyślicie!
Roza patrzyła zdumiona to na Monique, to na dziecko, wreszcie rozpięła bluzkę.
- Nie wolno ci tego robić! - odezwał sie Joe z desperacją. - To wbrew prawu! Dziecko jest
czarne.
- A co, doniesiesz na mnie? - zapytała Roza, biorąc dziecko z jego rąk.
Nie stawiał oporu.
- Dziecko jest głodne - oznajmiła Roza stanowczo i podsunęła dziecku sutek. Mały zaczął
ssać, drapiąc pierś drobnymi paluszkami.
Kiedy Flower wróciła z młodą kobietą, Roza nadal siedziała z dzieckiem przy piersi.
Głaskała je czułe po włoskach i przemawiała do niego w swym ojczystym języku. Mówiła,
że póki żyje, nie pozwoli, by ktokolwiek na świecie go skrzywdził. Że jest ślicznym
dzieckiem i ma piękną, brązową skórę. Była pewna, że ją rozumie.
W ciasnym pomieszczeniu zapanował spokój. Nawet Serena zeszła z brzegu posłania
mamy i usadowiła się nieśmiało obok Rozy. Leciutko palcem pogłaskała chłopczyka po
policzku. Na jej buzi przemknął uśmiech, ale ciemne oczy wciąż przestraszone, patrzyły z
powagą.
Flower aż otworzyła usta ze zdumienia.
- Miz Rosie, tak nie wolno. Jeannie straciła swoje dziecko, może być mamką, nie ma
nikogo.
Roza trzymała dziecko przy piersi, póki nie puściło sutka najedzone i zadowolone. Wtedy
zapięła bluzkę jedną ręką, a drugą przytrzymywała dziecko na barku, by mu się odbiło.
Dopiero potem oddała go w bezpieczne ramiona Flower.
-Jeannie będzie nam potrzebna - obiecała Roza. - Teraz jednak chcę porozmawiać z
Monique. Na osobności.
Flower i Jeannie przywykły do posłuszeństwa, Joe jednak nie domyślił się, że to dotyczy
też jego osoby. Roza musiała go osobno poprosić, by wy-
szedł i wziął ze sobą Serenę. Poznała jednak po nim, że nie jest z tego zadowolony.
Roza nie owijając niczego w bawełnę, przeszła wprost do rzeczy.
- Czy twój ojciec o tym wiedział? - zapytała. Monique leżała z zamkniętymi oczyma.
- Opowiadałam ci, że mama straciła rozum? Ojciec musiał ją zamykać na klucz, bo
wszystkim opowiadała, że jest Murzynką.
- Czy ojciec pozwoli ci wrócić do domu? -Nie - odparła Monique. - Plantację przejmie
mój kuzyn ze strony ojca. Całkiem biały, bez domieszki murzyńskiej krwi.
- Nie poda ci pomocnej dłoni, jeśli wrócisz? -Tata? - odrzekła Monique cienkim głosem. -
On nie może pozwolić na mój powrót, bo wówczas wszyscy dowiedzieliby się prawdy. Nie
mogę wrócić do Nowego Orleanu. Nigdy tam nie wrócę.
-Nie jesteś niewolnicą, tylko kobietą wolną, Monique - tłumaczyła Roza.
- Ależ oczywiście, wolną, czarną i ubogą - odparła Monique, szeroko otwierając oczy. -
Nie mogę tak żyć, Rosie. Nie potrafię żyć w nędzy. Nie zniosę myśli, że wszyscy, którzy
do tej pory ze mnie kpili, teraz będą na mnie pluć. Nie mogę żyć tutaj... - Omiotła
spojrzeniem wnętrze chaty i wzdrygnęła się. - Nie jestem też niewolnicą, Rosie. Wszystko
się tak strasznie pomieszało. A przecież pragnęłam jedynie, by mnie kochał. Niczego
więcej...
- Nowy Jork - rzekła Roza.
- Co takiego?
- Nowy Jork na Północy.
- Co masz na myśli? - zapytała Monique.
- Przycisnęłam Jaspera - oznajmiła Roza, uznawszy, że najlepiej trzymać się prawdy. -
Zgodził, się kupić tobie jakiś porządny dom, myślę, że najlepiej w Nowym Jorku. Lub w
Filadelfii czy w Bostonie, jeśli ci bardziej odpowiada. Tam czarnych traktuje się jak ludzi,
Monique. Tam masz przed sobą przyszłość, ty i dzieci.
- Z czego miałabym żyć? Roza rozłożyła ręce.
- Nie będzie tak, jak przywykłaś, jestem jednak gotowa przekazywać ci dożywotnio pewną
sumę rocznie. A myślę, że z czasem znajdziesz jakieś rozwiązanie.
Monique zaśmiała się głucho.
- Zależna od dobroczynności! Nigdy nie sądziłam, że może mi się to przydarzyć.
- Ale nie mówisz nie?
- A mam wybór? - zapytała Monique.
Obie znały odpowiedź.
- Nie chcę tego dziecka - powiedziała Monique, gdy Roza już wychodziła. - Możesz mnie
znienawidzić, Rosie, możesz nawet cofnąć swoją propozycję... - Przerwała i na przemian
śmiejąc się i płacząc, wyszlochała: - Kogo ja chcę oszukać? Nie zabieraj mi tych
pieniędzy, Rosie! Od nich zależy moje życie. Nie zmuszaj mnie jednak, bym wzięła ze
sobą to dziecko. Nie mogę, naprawdę nie mogę! Nie jestem w stanie być dla niego dobrą
matką, w ogóle nie mogę być jego matką. Nienawidzę go...
-Jeśli nie możesz, to w takim razie ja się nim zaopiekuję - odpowiedziała w końcu Roza.
-Ty? - wstrzymała oddech Monique. Nie możesz! Jesteś biała! To Georgia!
- Zabiorę dziecko i mamkę do domu - odpowiedziała Roza spokojnie. - Tak się często robi.
Nie mam zamiaru pozostać tutaj na stałe. Wyjadę stąd. Znasz moje plany...
- Wybierasz się do Nowej Zelandii - rzekła Monique. - Obie gdzieś wyjedziemy. Widzisz,
Rosie, jakie jesteśmy do siebie podobne?
-Często stąd opuszczasz tę posiadłość z dzieckiem na rękach, Rosie - rzekł Joe, zerkając na
nią przed ramię.
Roza trzymała śpiącego chłopczyka, którego ukołysał stukot kopyt i bujanie powozu.
-Jasper ładnie się zachował, nadając chłopcu imię Jordan - odezwała się wzruszona, nie
mogąc się napatrzeć na dziecko. - Zawsze to Jordan, choć nie z nazwiska.
- Zaraz się rozpłaczę ze wzruszenia - odparł cynicznie Joe.
On, Joseph Craigh, nazwał syna Craig. Więc pewnie też się pięknie zachował.
- Może to jest moim powołaniem - zastanawiała się.
-Co?
- Opieka nad takimi, których nikt nie chce, nad takimi jak Jordan.
W milczeniu pokonywał dalszą drogę, rozmyślając o Rosie. Tyle w życiu dotknęło ją
nieszczęść, tylu bliskich utraciła, tylu nieprawości doświadczyła, a mimo to wciąż ma w
sobie niewyczerpane pokłady miłości.
-Jesteś niezwykłą kobietą, Rosie - rzekł, gdy ich oczom ukazał się Rose Garden. - Tyle
masz w sobie światła i tyle ciepła. Nie powinnaś lękać się tego, co kryje mrok.
-Już się tak bardzo nie boję - zapewniła go.
- Myślę, że muszę cię wydostać z tego kraju, zanim ktoś sięgnie po pieniądze, które są
odłożone dla ciebie.
- Będzie dobrze - obiecała. - Musi być. Joe nie był tego taki pewien, ale rzekł:
- Zawiozę cię w bezpieczne miejsce, Rosie!