BENTE PEDERSEN
Pora kruków
Roza znad fiordów 17
1
Róże zakwitły i pusząc się swą urodą, roztoczy
ły wokół odurzającą woń. Nawet stara altana wyda
wała się ładniejsza, mimo że od wielu lat nie była
malowana i spod odrapanej farby prześwitywało
zszarzałe drewno.
- Mógłbym się do tego przyzwyczaić - odezwał
się Ole. Zerwał czerwoną pełną różę i włożył ją sio
strze we włosy.
Roza uśmiechnęła się leciutko. Uczesana w mięk
ki węzeł na karku, w rękach niosła naręcz czerwo
nych i białych róż, które ścięła, by postawić w wa
zonie na grobie Hugona. Ich krewny był wielkim
estetą i cenił sobie piękno, dlatego Roza i Ville dba
li o to, by od wczesnej wiosny, gdy tylko pierwsze
roślinki wystawiały swe główki spod śniegu i roz
chylały płatki w słonecznych promieniach, mogiłę
Hugona zdobiły kwiaty.
- Wprawdzie nie takie róże miał na myśli tata,
wybierając imię dla ciebie - uśmiechnął się Ole
i przesunął nieco kwiat we włosach Rozy, by lepiej
się trzymał w gęstwinie rudych loków. - Ale one pa
sują do ciebie. Pomyśleć, że ta wyspa także istnieje
jakby specjalnie dla ciebie. Ze odkryła przed tobą
swoje tajemnice. Rysunki, malowidła i srebrne
ozdoby. Wszystkie te skarby leżały tu przez sto lat
i czekały na ciebie, Roza!
- Te skarby czekały na kogoś z naszego rodu, kto
potrafi docenić ich wartość - poprawiła brata Roza.
- Niekoniecznie na mnie, Ole. Gdybyś interesował
się historią rodziny, kochał te stare opowieści, za
stanawiał się nad ukrytymi w nich zagadkami, to
wszystko to czekałoby na ciebie.
Ole zacisnął usta i podążył za Rozą. Wziął od niej
nóż, którym ścinała róże. Jego błękitne oczy lśniły
zupełnie jak tego dnia, kiedy po raz pierwszy prze
stąpił próg białego pałacu na wyspie i pojął, jakie
dziedzictwo przypadło Rozie w udziale. On nie pa
sjonował się tak jak siostra historią rodu, ale wyspę
pokochał od pierwszego wejrzenia.
A w minionych miesiącach dotarł do każdego jej
zakątka.
Wędrował z zapałem wzdłuż i wszerz, po
znając wszystko, co miała do zaoferowania. W nim,
który zawsze marzył o posiadaniu własnej ziemi,
Hailuoto obudziło pożądanie silniejsze od wszel
kich dotychczasowych pragnień.
Ole sądził, że Roza zdaje sobie z tego sprawę,
choć nigdy o tym nie rozmawiali. Nie zamierzał bła
gać jej o odstąpienie spadku. Miał jednak nadzieję,
że siostra zrozumie, jak bardzo pragnie tej wyspy,
i wspaniałomyślnie mu ją odda. Byli przecież ro
dzeństwem, on najstarszym spośród braci. W głębi
serca uważał, że taki skarb nie powinien trafić w rę
ce Rozy, skoro on tak bardzo pragnął, by Hailuoto
należało do niego. Gotów był nawet zaoferować sio
strze Samuelsborg jako rekompensatę. Oddałby oj-
cowiznę, gdyby tylko Roza zgodziła się zrobić to,
co należy, czyli oddać mu wyspę.
Cmentarz na wyspie był niewielki, ale każda mo
giła oznaczona była głazem. Ville opowiedział Ro
zie, że na tutejszych mogiłach nie stawiano krzyży,
lecz kamienie, na których ryto napisy, następnie po
wlekane warstwą złota.
Tu spoczywały prochy Mai z Lyngen, Marii Rune
felt. Tuż obok został pochowany jej trzeci i ostatni mąż,
William Samuli Hugo Runefelt, w ich nogach leżeli: ich
syn zwany Henrikiem, choć oficjalnie nosił imiona:
William Henrik Reijo Runefelt, i jego żona Kristina.
Trzy rzędy mogił.
W tym trzecim spoczywało tylko jedno ciało.
„Hugo Reijo Marcus Runefelt 1799-1847". Napis
wykonany odręcznie przez Villego, skopiował w ka
mieniu przewiezionym na ląd miejscowy kamie
niarz, a potem już na wyspie Ville starannie i z wiel
kim oddaniem pokrył każdą literę warstwą złota.
Głaz znaleźli Roza i Ville na plaży u zachodniego
brzegu wyspy. Był kanciasty jak skaliste wzniesie
nia na wybrzeżach Norwegii, szary, poprzetykany
czerwonymi żyłkami i nakrapiany żółtymi plamka
mi, które lśniły złoto, kiedy kamień był mokry.
Zgodnie stwierdzili, że piękniejszego nie znajdą.
Mattias zaś i Ole przewieźli go wozem zaprzężo
nym w konia. Uznali, że jest zbyt ciężki, by prze
wozić go łodzią. I rzeczywiście, Mattias czuł w ple
cach jego ciężar jeszcze przez wiele dni później. Pod
nosem mamrotał, że równie dobrze mógłby przy-
transportować górę na grób Hugona.
Roza wyjęła z wazonu polne kwiaty i wstawiła
róże. Nachyliła się, by je powąchać. Kiedy przymy
kała oczy, widziała inne ogrody, gdzie pachniało
jeszcze intensywniej. Ale nie trawiła jej już tęskno
ta. Wspominać nie zawsze znaczy tęsknić. Nic już
nie ciągnęło jej do Ameryki.
- Oddam szylinga za twoje myśli, siostro - zażar
tował Ole, obserwując ją uważnie. Nie pierwszy raz
bowiem przyłapywał ją na tym, że myślami jest
gdzieś daleko. Wiedział, jak bardzo przeżywa to Mat-
tias, chociaż szwagier nigdy się nikomu nie żalił.
- Nie są tyle warte - odparła beztrosko.
- Czy ktoś tam dba o jego grób? - zapytał Ole
wprost. Znał swoją siostrę. Nie była zbyt wylewna.
Nawet gdy została wyprowadzona z równowagi,
nie mówiła wiele.
- Czyj grób? - zapytała, pobladłszy, a jej oszpeco
ny przez ojca policzek jeszcze bardziej spurpurowial.
- Jego - odparł Ole z pewnością w głosie i oto
czył siostrę ramieniem. Drżała. Nigdy jeszcze nie
widział jej w takim stanie. - Ojca Lily, którego imię
brzmi zbyt obco, bym zdołał je zapamiętać.
- Nazywał -się Seamus - odparła. Jej szept przy
pominał lekki wietrzyk muskający płatki kwiatów
i łopotanie skrzydeł motyla, który przysiadł na jed
nej z róż.
- Czy ktoś się opiekuje jego mogiłą? - powtórzył
swoje pytanie Ole.
- Tak - odpowiedziała. - Czemu o to pytasz?
Spojrzała na brata zdziwiona, bo nie spodziewa
ła się po nim głębszej refleksji.
- Patrząc, z jakim oddaniem dbasz o grób Hugo
na, pomyślałem sobie, że w ten sposób pielęgnujesz
pamięć o tamtym...
Pokręciła głową i uśmiechając się lekko, odparła
ze spokojem:
- Przy nagrobku Seamusa rosną lilie. Nie braku
je tam jego krewnych. Wystarczy rąk, by utrzymać
porządek na jego mogile. Nie został sam.
- Kochałaś go bardziej niż Jensa?
Na dźwięk tego imienia poczuła ukłucie w sercu.
Dawno już nie myślała o Jensie. Nie zaprzątał jej
myśli na jawie, a i w snach pojawiał się tylko z rzad
ka. Przestały ją dręczyć koszmary.
- Byłam opętana Jensem - odpowiedziała. - Nie mia
ło to nic wspólnego z miłością. Nie kochałam go, na
wet nie lubiłam, to był tylko ślepy instynkt, niszczące
pożądanie. - Wysunęła brodę, a jej twarz zdawała się
promienieć pięknem, gdy mówiła dalej: - A Seamusa
kochałam. Kochałam ponad wszelki rozsądek, a to cał
kiem inne uczucie. Dla takich chwil warto nawet dłu
gi czas żyć w mroku. Oddałabym całe swoje życie za
tych kilka lat z Seamusem. Kochałam go i uwielbiałam
każdym oddechem.
- A Mattiasa?
- Mattias jest mi bardzo bliski - powiedziała Roza.
Ole nie nalegał, by wyjaśniła mu różnicę, bo do
myślał się, co chciała wyrazić.
- Czasami wydaje mi się, że tutaj jest moje miej
sce - odezwał się.
- Ale nie moje - odpowiedziała z uporem.
- Tylko że to twoje imię i nazwisko jest umiesz-
czone na wszystkich dokumentach, Rozo. Może
warto to zaakceptować? Pogodzić się z tym...
- Jak z losem? - zapytała Roza.
- Tak, jak z losem, twoim losem.
Ole omiótł spojrzeniem bujny ogród, odwrócił
się w stronę lasu, który rozciągał się za ich plecami,
popatrzył na plażę i przystań, na duży, biały, pięk
ny pałac, w którym spędzili zimę: siedmioro doro
słych i dwoje dzieci i nikomu nie było ciasno.
- Co stoi na przeszkodzie, byś przyjęła ten spa
dek, Rozo? - zapytał, nie mogąc jej zrozumieć. - Co
w tym złego, by mieć na własność miejsce takie jak
to? Przecież gospodarstwo w Ałta w żaden sposób
nie może się z tym równać? Poza tym tu wszyscy
odnoszą się do ciebie z szacunkiem. Jesteś dla nich
krewną Runefeltów, a to nie byle co. Masz służbę
i majątek. W Ałta spluwają na ścieżkę, którą stąpa
łaś, obgadują cię za plecami i obchodzą cię szerokim
łukiem. Straszą tobą swoje dzieci. Za tym tęsknisz?
Miał rację, patrząc na to w ten sposób. W sło
wach, które rzucił jej w twarz, nie było cienia prze
sady. W rodzinnej osadzie na pewno nikt za nią nie
tęsknił, za Rozą córką Samuela. Przeciwnie, zapew
ne życzyliby sobie, aby w ogóle nie wracała. I chy
ba właśnie z tego powodu tak się uparła.
- Tam jest mój dom, nie tutaj - odezwała się po
chwili milczenia.
- Ale my wszyscy tutaj czujemy się jak w domu -
odparł Ole. - Dzieci się przyzwyczaiły, Mattiasowi
też tu dobrze i nawet Liisa wygląda na zadowoloną,
co, uwierz mi, nieczęsto się zdarza...
- Nie jesteś dla niej dobry - wytknęła mu.
- W naszej rodzinie to normalne, Rozo. Nie zwy
kliśmy okazywać zbyt gorących uczuć najbliższym.
Poza paroma wyjątkami, kiedy węzeł małżeński po
łączył osoby kochające się do szaleństwa. Ty zresz
tą wiesz o tym najlepiej.
- Jesteś niesprawiedliwy, Ole!
Pokręcił głową.
- Nie, Rozo. Nie jestem niesprawiedliwy, lecz
szczery. Czasami prawda bywa bolesna. Wiem, że
dotknęły cię moje słowa, bo w gruncie rzeczy jeste
śmy do siebie bardzo podobni.
- Liisa zasługuje na więcej, niż od ciebie dostaje -
stwierdziła.
- Być może - odparł i bez specjalnego namaszcze
nia przysiadł na płycie nagrobkowej ojca Hugona. -
Liisa jest moją żoną. To dobra dziewczyna, ale nie po
trafię udawać i przyznaję otwarcie, że jej nie kocham.
- Mimo wszystko jest twoją żoną i powinieneś
traktować ją z należnym szacunkiem.
- Tak jak ty Mattiasa? - zapytał, unosząc brew
i marszcząc czoło.
Ole miał dwadzieścia pięć lat, ale wydawał się kil
ka lat młodszy. Długie do ramion włosy, na złość
Liisie i Marji, nosił rozpuszczone, co przydawało
mu chłopięcego wyglądu.
- Nie zniosłabym takiej krytyki z żadnych innych
ust - odezwała się Roza po chwili milczenia. - Zresz
tą Mattias nie narzeka - dodała.
Uśmiechnął się krzywo i nachylił się, by wyrwać
kilka suchych liści.
- Nie chcesz podarować Mattiasowi życia pozba
wionego harówki? - zapytał i zmrużywszy oczy, po
patrzył na otaczający ich raj.
- Nigdy nie planowaliśmy pozostać tu na stałe,
Ole. I tak skorzystaliśmy na tej podróży więcej, niż
ktokolwiek z nas się spodziewał. Wspólnie z Mat-
tiasem jechaliśmy w te strony z myślą, że powróci
my wnet do domu. Co do tego jesteśmy zgodni. Ni
gdy nie mieliśmy co to tego wątpliwości.
- A gdyby cię poprosił o to, żebyście zostali?
- Na pewno tego nie zrobi.
- A jeśli?
Na tym polegała często stosowana przez Olego
słowna prowokacja. Już jako dziecko tak się zaba
wiał. Pozostałe rodzeństwo skakało z dachu obory,
żeby udowodnić jemu i sobie, że się nie boją. Wska
kiwali do fiordu na początku maja, żeby się przeko
nać, co się wtedy stanie. Drażnili barana sąsiadów
i dosypywali soli do jedzenia ojca. Wszystko z po
wodu owego „jeśli".
- Jeśli, jeśli.... Za stara już jestem na takie zaba
wy, Ole - oznajmiła Roza ze spokojem.
- Ty byś i tak wróciła do domu - zawyrokował
Ole.
Wzruszyła ramionami.
- Po co się zastanawiać nad czymś, czego Mattias
w ogóle nie bierze pod uwagę?
- Pytałaś go, czego pragnie?
Nie odpowiedziała, więc Ole uczynił to za nią.
- Nie, nie pytałaś. Nawet ci to nie przyszło do
głowy. Poza tym, po co ryzykować, że usłyszy siię
odpowiedź nie taką, jakiej się oczekiwało? Narażać
się na kłopoty?
- Mówisz tak, żeby wyrównać rachunki za słowa
prawdy, które usłyszałeś ode mnie, czy też masz za
miar skłócić mnie z Mattiasem?
- Pragnę jedynie twojego dobra - zapewnił Ole
gładko, uśmiechając się zwycięsko.
Roza wyjęła z włosów różę i chwyciła ją w palce.
Była to jedna z tych bladoczerwonych o niemieckiej
nazwie. Ville znał na pamięć wszystkie gatunki. Do
wiedziała się od niego, że Hugo niewiele zajmował
się ogrodem. To Ville przez te ostatnie lata znajdo
wał radość w uprawianiu roślin i nawet Pekka, któ
ry odpowiadał za utrzymanie porządku w ogrodzie,
z niechęcią przyznawał, że to Ville Hurmerinta ko
pał i pielęgnował rabatki. W ustach starego sługi by
ło to jedyne dobre słowo na temat Villego, oprócz
uwagi, że pochodzi z szacownej rodziny.
- Nie zdołasz mnie poróżnić z Mattiasem i na
kłonić do pozostania tu na stałe - oznajmiła Roza,
rzucając bratu ostrzegawcze spojrzenie.
Udawał zaskoczonego.
- Nie przyszłoby mi do głowy, by tobie źle ży
czyć!
- Czyżby? - zapytała, kładąc na jego otwartej dło
ni różę, którą wpiął jej wcześniej we włosy. Draśnię
ta przypadkowo kolcem dłoń zaczęła krwawić. Ro
za nie zauważyła tego, bo obróciwszy się na pięcie,
odeszła, unosząc spódnicę, i zostawiła brata same
go na niewielkim cmentarzu.
- Do diabła z twoją przenikliwością - wymamro-
tał Ole i wyjął zębami kolec, po czym wypluł go
wraz z odrobiną krwi wyssanej z rany.
Zastanawiał się, czy zdoła na tyle wzruszyć Rozę,
by zechciała mu podarować Hailuoto. Gotów do
największych poświęceń, postanowił adorować tak
przekonująco swą żonę, by nawet Roza uwierzyła
w rozkwit uczuć między nimi. Mógłby uczynić Lii-
sę zakochaną i szczęśliwą. To łatwiejsze, niż Roza
przypuszcza. Jeśli dzięki temu mógłby zyskać wy
spę, co mu szkodzi ponieść tę niewielką ofiarę.
Róża spadła na grób Mai. Roza obsadziła kwiata
mi każdą mogiłę Runefeltów, ale nie wszędzie rosły
równie bujnie. Ole nie miał pojęcia, czy ich daleka
krewna lubiła kwiaty, sądząc jednak po tym, jak mi
zernie krzewiły się przy głazie z jej nazwiskiem,
można by sądzić, że nie zajmowała się zbytnio ró
żami na Hailuoto.
- Pomagasz Rozie w sadzeniu roślin? - zdziwił się
Mattias uszczypliwie.
Ole nie miał pojęcia, skąd tu się nagle wziął szwa
gier. Mattias chadzał własnymi drogami. Roza i jej
mąż pozostawiali sobie swobodę. On i Liisa natomiast
nie zwracali na siebie uwagi. Czasami Ole zastanawiał
się, co myślą o nich Pekka i Mar ja, para służących,
którzy pracowali u ostatniego z Runefeltów. Oni jed
nak, choć widzieli niejedno, nigdy nie wyrażali na głos
swoich sądów. Znali swoje miejsce w szeregu.
- Do diabła z tymi kwiatami! - stwierdził Ole. -
Siać to można zboże! Zauważyłeś, jaka tu urodzaj
na ziemia? I pogoda sprzyjająca...
Opuścił ręce, nie czując już pieczenia w miejscu,
gdzie ukłuł go kolec. Przeskoczył niski płotek, któ
rym odgrodzony był niewielki rodzinny cmentarz,
i podszedł do szwagra.
- Tobie też już się nudzi? - zapytał zdziwiony
Mattias.
- Nic podobnego. Nie tęsknię za wożeniem kamie
ni do Bossekopp - oświadczył Ole. - I nie próbuj mi
wmówić, że z tobą jest inaczej. Wylegujemy się na
słońcu, zamiast urabiać ręce po łokcie i nadwerężać
barki. Nasz koń najada się do syta i odpoczywa, bo
przejażdżki z twoim synem i małą Lily na grzbiecie
z pewnością go nie męczą. Założę się, że zwierzęciu
się zdaje, iż trafiło do nieba. I daję głowę, że wcale
nie tęskni, by znów wozić rudę w Raipas.
- Ciesz się i korzystaj z chwili, póki trwa - dora
dził mu Mattias. - Bo na jesieni będziemy już z po
wrotem w domu.
- Powinieneś przemówić jej do rozsądku, Mat
tias. Coś chyba masz do powiedzenia.
- A skąd ci przyszło do głowy, że mam ochotę tu
zostać? - zapytał Mattias, a na jego ustach pojawił się
ironiczny uśmiech. Ole jednak poznał, że w szwagrze
wzbiera złość. Kości policzkowe drżały mu lekko,
a blizny na policzku pobielały, odcinając się wyraź
nie na tle smagłej cery. - Skąd ci przyszło do głowy,
że ja pragnę czegoś innego niż Roza?
Ole wzruszył ramionami. Nie miał zamiaru de
nerwować Mattiasa, chciał nim jedynie lekko po
trząsnąć, by zdradził się, co naprawdę myśli.
Ole nie wierzył, że Roza i Mattias tak się we
wszystkim zgadzają. Oboje odznaczali się silną wo-
lą i wyrazistą osobowością, wcześniej lub później
więc któreś będzie musiało ugiąć się przed drugim,
a to doprowadzi do bolesnej konfrontacji tych
dwojga. A wtedy może ktoś stojący z boku, przygo
towany na tę chwilę, wygra coś dla siebie.
Był gotów poświęcić się, jeśli Roza nie zechce
przejąć Hailuoto. W końcu jest jej bratem.
- Roza nie wydaje się całkiem przekonana - rzekł
Ole z udaną lekkością. - Wydaje mi się, że ta wy
spa przypomina jej miejsce, które opuściła, nim
wróciła do domu.
Mattias zacisnął usta i zamilkł. Nie sądził, by Ro
za opowiedziała bratu całą prawdę o latach, które
spędziła poza granicami Norwegii. Z trudem się
przełamała, by podzielić się z Mattiasem niektóry
mi wspomnieniami z Irlandii i z Georgii w Nowym
Świecie. Mattias domyślił się, że Ole strzela na oślep
i po reakcji rozmówcy ocenia, czy trafił celnie.
- A to już wyłącznie jej sprawa - odparł więc z po
zorną obojętnością. - Nas to nie powinno obchodzić.
-Jak możesz przyjmować to tak obojętnie? -
zdziwił się Ole. - Przecież to twoja żona! Nie ob
chodzą cię jej losy?
- Kiedy Roza opuszczała Kafjord - odparł ze spo
kojem Mattias - zdążyłem się, jeśli dobrze pamię
tasz, ożenić z Raissą. Rozę i mnie łączyła wtedy tyl
ko przyjaźń. Mogła więc jechać tam, dokąd miała
ochotę, i tak właśnie postąpiła. Ja przez te lata ży
łem własnym życiem, ona własnym. Nie zaglądamy
nawzajem we wspomnienia z tamtego okresu, Ole.
Nie mieliśmy wówczas wobec siebie żadnych zobo-
wiązań. Teraz, kiedy jesteśmy małżeństwem, oboje
odpowiadamy za to, co się z nami dzieje. Ale żad
nemu z nas nie wolno grzebać w przeszłości drugie
go. Roza ma na ten temat takie samo zdanie.
- Rozmawialiście o tym?
- Pojęcia nie masz, o jak wielu sprawach ze sobą
rozmawiamy - odparł Mattias. - Jeśli jednak umy
śliłeś sobie, że wpłynę na Rozę, by przekazała tobie
swój spadek, to źle trafiłeś. Decyzję pozostawiam
jej. Martw się raczej tym, by Ville nie przekonał
twojej siostry, aby jemu oddała cały ten majątek...
- Ville? - nie krył zaskoczenia Ole. - A jakie on,
u licha, ma prawo do tego miejsca? Roza nie może
mu oddać wyspy! Przecież on nie jest z nami w ża
den sposób spokrewniony!
- Ale był najbliższą osobą dla Hugona Runefelta! -
odpowiedział Mattias z diabelskim błyskiem w oku.
- Hugo Runefelt nie uczynił go spadkobiercą -
oświadczył Ole wciąż mocno poruszony niedorzeczną
sugestią Mattiasa. - Poczciwy Hugo, dotknięty śmier
telną chorobą, wybrał się do Norwegii, aby odnaleźć
swoich krewnych. Zależało mu bowiem na tym, by to
miejsce trafiło w ręce kogoś, z kim łączyły go więzy
krwi. To chyba najlepszy dowód, że nie brał Villego
pod uwagę jako swojego spadkobiercy. Gdyby chciał
mu zapisać w testamencie Hailuoto, zaoszczędziłby
sobie wyprawy do Norwegii, która, kto wie, czy nie
skróciła mu życia o rok czy dwa lata. Dla niego jednak
było ważne, by majątek odziedziczył ktoś z nas.
Mattias wzruszył ramionami.
- Na twoim miejscu nie byłbym tego taki pewny,
Ole. Nie mam żadnych wątpliwości, że Roza tu nie
zostanie, ale komu zdecyduje się przekazać spadek,
nie wiem. Na twoim miejscu jednak nie wykluczał
bym Villego.
- A dlaczego on miałby mieć chęć na tę wyspę?
- Dlatego, że był tak blisko związany z Hugonem -
odparł Mattias.
- Roza chyba zachowała jeszcze resztki rozumu -
stwierdził Ole, ale w jego głosie wyczuwało się nie
pewność. - Byłoby wielkim błędem pozwolić przejąć
to wszystko obcej osobie. Co tam błędem, prawdzi
wą katastrofą!
2
- Oczywiście, że wujek Ole będzie pamiętał o wstąż
ce dla ciebie, złotko!
Ole zakręcił się, trzymając wysoko nad głową
małą Lily, która piszczała ze szczęścia. Wydawało
jej się, że frunie jak ptak tuż pod sufitem.
- Jestem jaskółką - wołała radośnie. - Patrzcie na
mnie! Jestem jaskółką!
Obracali się w kółko coraz szybciej, aż zakręciło
się im w głowach, małej dziewczynce i wujaszkowi,
któremu uginały się już ręce w łokciach pod tym
słodkim ciężarem.
- Myślisz, że jestem jakimś zapominalskim woźni
cą, który nie kupił niczego dla Kopciuszka? - pytał
Ole ze śmiechem, stawiając dziewczynkę na podłodze.
Lily tańczyła teraz obok niego, trzymając ufnie
rączkę w jego dłoni.
- A jesteś? - zapytała badawczo. Już taką miała
naturę, że traktowała życie z wielką powagą.
- Nie - zapewnił Ole i stuknął obcasami jak żoł
nierz przed generałem.
Roześmiała się szczerze. Olego ucieszył ten wi
dok. Czuł się szczególnie dumny, kiedy udało mu się
rozbawić córeczkę Rozy i wprawić ją w żartobliwy
nastrój, tak że przypominała swoich rówieśników.
Zwyczajna u innych dzieci wesołość rzadko obja
wiała się w Lily. Ta mała dziewczynka nie każdego
dopuszczała blisko. To, że Ole był jej wujkiem, wca
le nie musiało oznaczać, że ma w ręku klucz do jej
serca. Bardzo starannie wybierała sobie przyjaciół.
- Nie jestem Kopciuszkiem!
- Ale dorównujesz mu urodą - zapewnił z powa
gą wujek, zaraz jednak jego twarz znów rozpromie
niła się w uśmiechu. - Tylko że nie jesteś dość umo
rusana, uboga i nie musisz tak ciężko pracować jak
ona. No i nie wysługują się tobą brzydkie i złośli
we przyrodnie siostry.
- Mam za to Mattiego - odparła Lily z dumą. - Mat-
ti jest o wiele lepszy niż jakieś tam wstrętne siostry.
Ole zaśmiał się.
- Dla Mattiego też coś kupię. Ale on chyba nie
będzie chciał wstążki...
Lily zawtórowała mu śmiechem, wciąż trzymając
drobną rączkę w dużej dłoni wujka.
- Ja też chcę jechać do Oulu - powiedziała, wpa
trując się w niego swoimi dużymi szarymi oczami. -
Czemu nie weźmiesz mnie ze sobą?
- Ponieważ wujaszek pójdzie do gospody i się
upije - stwierdził uszczypliwie Mattias.
- Nie słuchaj Mattiasa! Nie możesz jechać, ponie
waż twoja mama boi się, że mi wypadniesz za burtę,
gdy będziemy płynąć do Oulu. Ona nie wierzy, że po
trafię zaopiekować się taką małą dziewczynką jak ty.
Twoja mama jest moją starszą siostrą i uważa, że nikt
oprócz niej nie umie zajmować się dziećmi. A to dla
tego, że zawsze pilnowała mnie, kiedy byliśmy mali.
-Sama mogę się pilnować - oświadczyła Lily
z dorosłą powagą. - Przepłynęłam już wielki ocean.
Droga do Oulu to jak pływanie po sadzawce. Nie
ma żadnego porównania.
- Ale na oceanie pilnowała cię mama - wtrącił się
Mattias, ucinając dalszą dyskusję. - Puść już wujasz-
ka, niech jedzie. Razem z Pekką musi kupić wszyst
ko, czego będziemy potrzebować w najbliższych ty
godniach. A jeśli zapomni o wstążkach dla ciebie,
osobiście sprawię mu lanie. Będziesz mogła na to
popatrzeć, Lily.
Na te słowa córeczka Rozy roześmiała się ser
decznie. Była taka rozbawiona zapewnieniem Mat-
tiasa, że nawet miała ochotę, by kochany wujaszek
mimo wszystko zapomniał o wstążkach.
- Ta mała przypomina jaskółeczkę - powiedział
Pekka, oparty o reling łodzi oddalającej się od brze
gów Hailuoto. Ani on, ani Ole nie odprowadzali
wzrokiem malejącej w oddali wyspy.
Ole poznał po głosie, że stary służący jest wzru
szony. Lily podbijała serca wszystkich bez wyjątku,
nie wkładając w to żadnych starań. Zjednywała so
bie każdego, do kogo się zbliżyła. Bez wysiłku owi
nęła wokół swojego pulchnego paluszka wszystkich
dorosłych mieszkańców wyspy. Urokowi ślicznej
córeczki Rozy trudno było nie ulec.
- Jej mama też taka była w dzieciństwie - odparł
Ole stłumionym głosem.
Przymknął oczy, a w uszach znów rozbrzmiały
mu krzyki.
Nigdy ich nie zapomni.
Czasami odzywały się w jego głowie ciszej, ale ni
gdy nie przestały go prześladować.
Krzyki dochodziły z ich piekarni. Wiedział, że
tam w środku jest Roza. Nie mógł to być nikt inny.
Miał jedenaście lat i uważał się za mężczyznę.
Nie potrafił jednak obronić swojej siostry, choć
był to jego obowiązek. Zawiódł ją! I cokolwiek
później uczynił dla niej, w żaden sposób nie rów
noważyło to tamtej dziecięcej bezradności i tego,
że nie przyszedł Rozie z pomocą, kiedy go najbar
dziej potrzebowała.
Ole wiedział, że ona jest tam w środku, widział
także ojca wchodzącego do pomieszczenia piekarni.
Nie miał pojęcia, co takiego ojciec zrobił Rozie, ale
ona tak strasznie krzyczała. Potrzebowała kogoś,
kto by jej pomógł, bo nikt samotnie nie był w sta
nie stawić czoła Wielkiemu Samuelowi.
A Roza była taka drobna, lekka jak motyl, silniej
szy podmuch wiatru mógł ją porwać jak piórko.
Ole pragnął jej pomóc. Zagłuszał jej krzyki, sam
wrzeszcząc wniebogłosy, aż zachrypł. Wołał, że już
idzie jej z pomocą, ale to było kłamstwo.
Szlochając, pocieszał ją, że nie jest sama, że on
zawsze jest przy niej i nikt jej nie skrzywdzi, nawet
ojciec, bo on ma jedenaście lat i nie boi się ojca.
Wtedy pojawiła się mama, złapała go za ramiona
i przycisnęła do ściany budynku. Bolało go i nie
mógł się ruszyć. Puściła go, dopiero gdy stracił czu
cie w rękach.
Następnego dnia nadgarstki i ramiona miał po-
kryte siniakami. Sino-czarno-żółte plamy odznacza
ły się wyraźnie na tle jasnej skóry.
Później Olemu zdawało się, że to on trzymał ma
mę, kiedy szalała z wściekłości i chciała wydrapać
oczy mężowi, który okaleczył jej dziecko. Nie pa
miętał wyraźnie, ale chyba tak musiało być. Ktoś
przecież powstrzymał matkę, by nie skoczyła Samu
elowi do gardła.
Nanna krzyczała coś o Rozie.
... o swoim ślicznym dziecku...
Nocami Ole wciąż słyszał podniesiony głos mat
ki, gdy sen jak ktoś obcy czaił się w mroku. Wtedy
nie miał się gdzie ukryć, nikt nie mógł go wówczas
pocieszyć.
Głos Nanny wwiercał się w serce niczym grot
strzały. Przecinał myśli niczym ostrze noża.
„... Co zrobiłeś z moim ślicznym dzieckiem, Sa
muelu? Moim najpiękniejszym dzieckiem! Oszpeci
łeś moje śliczne dziecko, Samuelu!"
- Roza była taka sama jak Lily - powtórzył Ole
chrapliwie, ściskając dłonią kant burty. Palce mu po
bielały i stracił w nich czucie, zupełnie jak wtedy,
tamtego dnia przed wielu, wielu laty. - Trudno w to
uwierzyć, ale moja siostra była niczym kwiat. Bóg
mi świadkiem, że piękniejszego kwiatu nie widzia
łeś, a przecież znasz je wszystkie, prawda, Pekko?
Służący pokiwał głową. Chociaż nie do końca poj
mował, co ma na myśli brat nowej dziedziczki, żył
jednak wystarczająco długo na świecie, by rozumieć,
że każdy człowiek skrywa w sercu własne smutki.
A ponieważ i on nosił w sobie niejedno mroczne
wspomnienie, łatwo domyślił się, że Olem zawład
nęła melancholia.
- Teraz Lily jest naszą najsłodszą ptaszyną - rzu
cił Ole, a w każdym słowie kryło się wzruszenie. -
Ta mała zasługuje na to, co najlepsze, wszyscy tak
uważamy. Ale moja siostra jest taka łatwowierna!
Naiwnie ufa ludziom, więc łatwo pada ofiarą róż
nych oszustów. Ville wypłakuje jej się na ramieniu
i obawiam się, że skończy się to tym, że mała Lily
straci, co jej się sprawiedliwie należy. Byłoby źle,
gdyby do tego doszło, Pekko. Dlatego jestem ci
wdzięczny, że okazałeś się prawdziwym przyjacie
lem. Prawdziwym przyjacielem rodziny!
Pekka pokiwał głową z powagą. Zawsze dobro
rodziny stawiał ponad wszystko. Nie swojej bynaj
mniej, ale rodziny Runefeltów. Tak został wycho
wany i za punkt honoru stawiał sobie, by tych za
sad przestrzegać. Chciał umrzeć w świadomości, że
dla swoich chlebodawców uczynił wszystko, co by
ło w jego mocy, i że nigdy ich nie zawiódł.
Pekka zdawał sobie sprawę z tego, że jego lojal
ność jest wartością nieco staroświecką. Młodzi słu
żący myśleli tylko o sobie. Zauważał to i bardzo się
tym oburzał. Młodzi nie mieli szacunku dla tego, co
ich przodkowie pielęgnowali przez lata. Nie szano
wali tradycji.
- Pan Hugo życzył sobie, żeby Hailuoto pozosta
ło w rodzinie - oświadczył Pekka, a na jego smaga
nej wiatrem twarzy odmalowała się głęboka powaga.
Gęste siwe włosy opadały niczym obłok na jego ob
licze, zasłaniając pajęczynę zmarszczek i bruzdy. -
Pragnął, by jego dziedzictwo przypadło w udziale
krewnym. Wszystkie ziemskie dobra miały pozostać
w rodzinie, u bliskich, z którymi łączyły go więzy
krwi. Dla mojego pana było to bardzo ważne. Co
kolwiek by o nim mówić, a ludzie zawsze się czegoś
uczepią, nie można zapomnieć, że okazał się wierny
rodzinie i tradycji. Rodzinę stawiał zawsze na pierw
szym miejscu. Jako Runefelt nie miał wątpliwości, że
tak należy postąpić.
Tego jednego Pekka był pewien, więc wypowia
dając te słowa, nie potrzebował pochylać głowy.
Mógł stać dumnie na baczność niczym żołnierz.
Gdyby Hugo jeszcze żył, powiedziałby dokładnie
to samo. Przecież nie bacząc na chorobę, wyruszył
do Norwegii, żeby odnaleźć przed śmiercią swój
ród, swych krewnych. Chciał umrzeć spokojny, że
to, co należy do rodziny, w rodzinie pozostanie. Ta
ka była pańska wola i należy ją spełnić.
Z tego powodu Pekka, w tajemnicy przed własną
żoną, postanowił podjąć pewne ryzykowne działa
nia. Na szczęście nie sam. Wsparcie brata Rozy sta
nowiło dla Pekki wielką pociechę.
- Pani Roza jest kobietą, dlatego tak trudno jej
zrozumieć sprawy honoru - tłumaczył Pekka swą
nową chlebodawczynię, bo ją bardzo pokochał, mi
mo że mieszkali razem na wyspie dopiero od nie
dawna. Gdyby było konieczne, przytoczyłby jesz
cze wiele innych usprawiedliwień wobec pani, ale
z Olem rozumieli się wpół słowa.
2 początku Pekka nie darzył zbytnią sympatią
brata pani Rozy. Ole Samuelsen wyglądał zbyt mło-
do. Wydawał mu się nazbyt urodziwym chłopcem,
który nie dość dba o swoją żonę. Zarozumiałym fir-
cykiem, który dostrzega tylko czubek własnego no
sa. Marja z zachwytem rozprawiała o jego długich
ciemnych rzęsach. W oczach Pekki natomiast ten
walor umniejszał jego wartość jako mężczyzny. Ole
wydawał mu się lalusiowaty. Starał się więc omijać
go szerokim łukiem.
Tak było na początku. Po kilku tygodniach jed
nak Pekka zrozumiał, że Ole stoi po jego stronie,
po stronie rodziny.
I że razem mogą dać odpór Villemu.
To mu wystarczyło, by zmienić dotychczasową
opinię o bracie dziedziczki. Więcej nie potrzebował
wiedzieć.
- Roza nie dostrzega, że Ville próbuje upiec włas
ną pieczeń przy cudzym ogniu. Niestety każda pró
ba uświadomienia jej tego kończy się fiaskiem. Ona
nigdy się nikogo nie słucha - stwierdził z rezygna
cją Ole i uśmiechnął się.
Pekka mimowolnie odwzajemnił mu się uśmie
chem, co nie oznaczało bynajmniej braku szacunku.
Nie śmiał się przecież z pani, lecz z jej przekornej
natury. Ubawiła go absurdalna w jego przekonaniu
myśl, że ktoś mógłby próbować nakłonić nową wła
ścicielkę dóbr Runefeltów do zmiany zdania.
- Pani ma odwagę wypowiadania własnych są
dów - stwierdził, nie kryjąc podziwu dla stanowczo
ści swojej chlebodawczyni. - Trochę mi w tym przy
pomina moją Marję - dodał.
Ole mimowolnie uśmiechnął się, słysząc to po-
równanie, choć nie było one całkiem niezasadne.
U żony Pekki, niezwykle stanowczej niewiasty, roz
poznawał wiele cech, które posiadała Roza.
- Tak, ale przy tym ma takie miękkie serce - do
dał Ole, wzdychając ciężko, jak zawsze, kiedy wspo
minał o tym Pekce.
Ole wiele godzin spędził w ogrodzie, choć nie po
chwalał sadzenia kwiatów w tak urodzajnej glebie.
Uważał, że to niewybaczalne marnotrawstwo, lubił
jednak czuć w dłoniach ziemię, a poza tym miał
okazję porozmawiać z Pekką na osobności. Te go
dziny uważał za bardzo owocne, bo dzięki nim zy
skał wiernego sprzymierzeńca.
- Roza współczuje wszystkim, których uważa się
za odmieńców - stwierdził Ole. - I nie jest to znów
takie dziwne, biorąc pod uwagę to, co przeszła. Ro
za od dawna różni się od innych. Chciałbym jednak,
żebyś sobie wyobraził, iż kiedyś przypominała naj
piękniejszy kwiat na łące. Naprawdę. Mała Lily też
jest taka. Tymczasem Ville, wykorzystując słabość
Rozy, próbuje wydrzeć Lily jej pełnoprawne dzie
dzictwo. Chce wykorzystać współczucie Rozy dla
słabszych, innych, odtrąconych...
Pekka potrząsnął głową.
- Przez lata całe pasożytował na moim panu. Ze
psuł go, oboje z Marją tak uważamy. Jakże boleli
śmy, widząc ich razem... - Odwrócił się plecami do
Olego i otrząsając się z odrazą, dodał z żarem: - To
nienaturalne! Powtarzałem mojej Marji tysiące razy
te słowa. Ale ona też jest kobietą, a Hugonowi
umiała wybaczyć wszystko. Nawet gdyby mnie za-
bil na jej oczach, podejrzewam, że też by go uspra
wiedliwiła. Tak bardzo go kochała.
- Dość wycierpieliście z powodu tego człowieka -
stwierdził Ole, poklepując Pekkę po plecach.
- Mar ja nigdy nie powiedziała złego słowa o na
szym panu - mówił dalej Pekka. - Do Villego także
nigdy nie odezwała się nieuprzejmie. A on tymcza
sem ją oszukuje. Nie jest dla mnie żadną tajemnicą,
co o niej rozpowiada. Nie podoba mi się to! Czy tak
postępuje szlachetny człowiek? Marja nie zasługuje
na takie traktowanie, bo zawsze odnosiła się do nie
go z szacunkiem. Nigdy go nie skrzywdziła. - Pek
ka odetchnął głęboko i ciągnął dalej: - Jaki pan był,
taki był. Nie zamierzam go usprawiedliwiać. Ale my
ślę sobie, że mimo wszystko mógł sobie znaleźć ko
goś bardziej godnego niż ten podstępny Ville Hur-
merinta. Powiedziałem tak do Marji, kiedy po raz
pierwszy pojawił się na wyspie. Napomknąłem też
o tym naszemu panu, ale on jak zwykle nie chciał
mnie słuchać. Zawsze wszystkie troski zbywał śmie
chem. Nigdy nie traktował poważnie moich rad i do
czego to doprowadziło? Od pierwszej chwili wie
działem, że hoduje żmiję na własnym łonie.
- Ville nie dostanie Hailuoto! - przyrzekł Ole. -
Jeśli będę miał cokolwiek do powiedzenia w tej
sprawie, Pekko, nie dostanie się mu nawet jedno
źdźbło trawy z tej wyspy!
- On to robi po to, by móc zostać pochowanym
po śmierci obok pana Hugona - rzekł Pekka.
Ole zdziwił się. Nigdy wcześniej nie przyszło mu
do głowy, że Yille może mieć takie zamiary, a i Pek-
ka nie wspomniał mu o tym szczególe. Osobiście
Ole nie zastanawiał się nad śmiercią. Wydawało mu
się, że jest na to zbyt młody. Dla Pekki jednak, z ra
cji wieku, rozmyślania tego rodzaju wydawały się
bardziej naturalne.
- Głowę daję, że o tym właśnie myśli - powtó
rzył Pekka z powagą.
Ole miał ochotę zapytać, czy Marja jest tego sa
mego zdania, ale słysząc stanowczość w głosie sta
rego sługi, wolał nie zadawać pytań. Stali wyprosto
wani przy relingu, a na deskach pokładu odbijały
się ich długie cienie.
- Proszę mi jedynie przyrzec, że on nigdy nie spo
cznie w grobie obok Hugona Runefelta! - poprosił
Pekka.
- Myślę, że to możemy ci wszyscy przyrzec - od
parł Ole. Nie wyobrażał sobie bowiem, by Roza ze
zwoliła na takie świętokradztwo. Tak daleko nie się
ga jej wyrozumiałość.
- Pomogę panu odnaleźć właściwego człowieka -
obiecał Pekka. - Musi pan porozmawiać osobiście
z panem Borisem. Nie jestem tylko pewien, czy go
zastaniemy w Oulu. Często bowiem wyjeżdża do
Helsinek. Może jednak będziemy mieć szczęście.
Proszę wyjawić panu Borisowi wszystko, co panu
leży na sercu. Na pewno pana wysłucha, bo i on nie
chce, żeby jego nazwisko zostało zbrukane.
Przez resztę drogi nie rozmawiali więcej na ten
temat, uznając, że powiedzieli sobie wszystko. Sta
li na pokładzie, ramię w ramię, dwaj mężczyźni: je
den, który żył już dość długo, i drugi, u progu do-
rosłego życia. Właściwie specjalnie się nie lubili, ale
zrozumieli, że mogą sobie nawzajem pomóc. Nie łą
czyła ich przyjaźń, ale byli wobec siebie bardziej lo
jalni niż wobec niektórych swoich przyjaciół.
Łódź wreszcie dopłynęła do Oulu. Tego piękne
go letniego dnia Zatoka Botnicka była gładka ni
czym stół, wiała leciutka bryza, powierzchnię wody
pieściły promienie słońca, pokrzykiwały mewy.
W porcie jak w każdy powszedni dzień panował
ruch i gwar. Wśród łodzi, towarów, wozów zaprzę
żonych w konie kręciły się tłumy. Jedna z wielu ło
dzi przybijających do nabrzeża nie wywołała więc
większej uwagi.
Pekka i Ole byli jedynymi przybyszami z wyspy.
Mało kto zauważył ich zejście na ląd, bo starali się
nie rzucać w oczy. Nieliczni, którzy ich dostrzegli,
skwitowali to krótkim komentarzem, po czym zmie
nili temat rozmowy i zapomnieli całkiem o tym, że
widzieli mężczyzn z Hailuoto w drodze do miasta.
Nie była to bynajmniej wieść, która by zasługiwała
na jakąś szczególną uwagę. Wielu podobnych gości
kręciło się w porcie Oulu każdego dnia.
Rozmowy Olego i Pekki w ogrodzie zaowocowa
ły pewnym dość ryzykownym planem.
Ole nie odczuwał nawet cienia strachu przed jego
realizacją. Nie starczyło mu wyobraźni, by dostrzec
możliwe przeszkody. Nawet jeszcze gdy płynęli ło
dzią i przyglądali się rosnącym w oczach budynkom
miasta, nie nękał go niepokój. Ole po prostu nie ro-
zumiał wystarczająco wiele, by się bać. Takie uczu
cie było mu całkowicie obce.
Ale gdy Pekka zaprowadził go pod właściwy adres
i stanęli przed wystawną piętrową kamienicą, Ole
uświadomił sobie gwałtownie, że ma wkroczyć do cał
kiem obcego mu świata. Do świata ludzi, którzy róż
nią się od niego. Przymknął oczy i zobaczył siebie
i Pekkę oczami tamtych. Uświadomił sobie, że po ich
niepewnych gestach i skromnych samodziałowych
ubraniach poznają od razu ich niskie pochodzenie.
Olemu wydało się jednak najgorsze to, że Pekka -
po tylu latach służby u rodziny Runefeltów - prze
wyższał go znajomością dobrych manier. Ole zawsze
podśmiewał się ze sztywnych konwenansów obowią
zujących w The House, teraz zaś pozazdrościł za
równo rodzinie i przyjaciołom dyrektora Crowe'a,
jak i Pekce znajomości tajemnic swobodnego zacho
wania się w kręgach osób przynależnych do wyż
szych sfer. On na ten temat nie wiedział niczego.
Nawet Roza znała maniery. Ole zauważył, z ja
ką łatwością weszła w rolę dziedziczki pałacu na
wyspie. Wiedziała, co należy robić, jak się zachowy
wać wobec Marji i Pekki, ci zaś, dostrzegając to,
przyjęli ją do swych serc.
Roza posiadła wiedzę o tajemnicach przynależ
nych klasie wyższej.
Ole stał w ocienionej uliczce i oddychał głęboko.
Nie mógł już dłużej zwlekać, ponieważ nie chciał,
by towarzyszący mu stary służący odgadł, jakie drę
czą go obawy.
- Proszę rozmawiać wyłącznie z panem Borisem! -
odezwał się Pekka cicho, starając się dodać mu odwa
gi. - Proszę się uśmiechać tak, jak uśmiecha się pan
do kobiet. On nie wie, czego się może po panu spo
dziewać. Nie zna pana, jest pan wszak obcokrajow
cem. Nie wie, z czym pan przychodzi. A pan powie,
co ma do powiedzenia. Na pewno pana nie wyrzuci.
Przeciwnie, z ciekawością wysłucha.
- Właśnie - odparł Ole.
- Jest w was coś takiego... - rzekł Pekka, jakby
niechętnie - coś, co zmusza innych, by na was spoj
rzeli i wysłuchali. Pańska siostra, mój pan też... Tak,
jakby biło od was jakieś światło. Pewnie nie zdaje
cie sobie wcale z tego sprawy, ale kiedy coś mówi
cie, trudno od was oderwać wzrok. To zaleta tak się
wyróżniać. Wejdź, chłopcze! Nie będziesz żałował!
Boris wysłucha tego, co ma pan mu do powiedze
nia! I jeszcze podziękuje!
Ole nie był tego równie pewny, ale wyprostował
się i wszedł do obszernego gmachu o wielu oknach.
Okazało się, że w środku drzwi było jeszcze więcej,
i przez chwilę nie wiedział, które są właściwe. Pod
szedł do niego mężczyzna, który pełnił podobne
obowiązki jak Pekka w Hailuoto, i otaksował go
krytycznym spojrzeniem. Ole domyślił się, że zo
stał oceniony, zanim jeszcze zdążył otworzyć usta.
- Ole Samuelsen z Hailuoto - przedstawił się,
uśmiechając się promiennie pomimo chłodu, z ja
kim został przyjęty. - Chciałbym prosić o rozmo
wę z adwokatem. Chodzi o Yillego Hurmerinta.
3
Zarówno Ole, jak i Pekka wracali do domu w wy
śmienitych humorach. Zdążyli załatwić wszystkie
sprawy, wieźli ze sobą potrzebne towary. Ole schował
w jednej kieszeni koszuli zielone i białe wstążki, któ
re kupił dla Lily, a w drugiej dwa lizaki, biały i czer
wony, jeden dla siostrzenicy, a drugi dla Mattiego.
Poza tym został dobrze przyjęty przez adwokata
rodziny Hurmerinta. Wprawdzie Ole nie był jednym
z nich i nie orientował się do końca, jak należy się
zachowywać wśród ludzi tego pokroju, czuł jednak,
że adwokat przyjął go ciepło i wysłuchał z uwagą.
Ole nie przeciągał wizyty. Wyłożył od razu na
stół wszystkie swoje karty i wydawało mu się, że
uczynił to rozumnie i z taktem.
- A to dla ciebie! - oznajmił Ole z uśmiechem i z ga
lanterią wręczył żonie bladobłękitny kupon materiału.
- Dla mnie? - wyjąkała Liisa i oblała się purpurą. -
A z jakiej to okazji?
Cofnęła się, gdy Ole podał jej jeszcze jedno za
winiątko, które wyjął zza pazuchy. Zawsze był mi
strzem efektu. Tym razem też potrząsnął ręką
i spod jego długich palców spłynął duży jedwabny
szal zakończony frędzlami delikatnymi niczym
strużki letniego deszczu. Wszyscy patrzyli jak urze
czeni, kiedy Ole składał go wpół, by przypominał
skrzydła dużego błękitnego motyla.
- Najpierw zobaczyłem ten szal - rzekł Ole, otu
lając delikatną tkaniną ramiona Liisy.
Bardzo był zadowolony, że ma widownię, bo
dzięki temu ta chwila nabrała blasku i szczególne
go znaczenia. Mógłby oczywiście wręczyć Liisie
prezent na osobności, ale to nie byłoby to samo. Re
akcja Liisy zapewne też by się różniła. Teraz wszy
scy, widząc ich razem, mogli się przekonać, że trak
tuje swą żonę jak królową.
Opuszkami palców muskał jedwab, a Liisa czuła,
jak jej ciało przenika dreszcz, ponieważ od dawna
już mąż jej tak nie dotykał. Ole udawał, że nie do
strzega, jak bardzo ją ucieszył. Wszystko przebiega
ło zgodnie z planem. Tak właśnie sobie wyobrażał
tę scenę. Nie zdradzając swoich prawdziwych inten
cji, uśmiechnął się czarująco. Miał nadzieję, że obec
ni dopatrzą się w tym uśmiechu nawrotu gorących
uczuć do żony. Taki przynajmniej przyświecał mu
zamiar. Zdawał sobie sprawę, że w przeszłości
krzywdził Llisę, ale wierzył, że żona z czasem o tym
zapomni. Już kiedyś przeżywali podobny kryzys,
nie raz bowiem sprawiał jej zawód.
Zresztą Liisa dobrze wiedziała, co ją czeka, kiedy
zgodziła się zostać jego żoną. Wiedziała, jaki jest.
Olemu wcale nie było jej szkoda. Czasami tylko uża
lał się nad nią i nad sobą. Ostatnio jednak nie po
zwalał sobie na takie nastroje. Postanowił zadowo
lić się tym, co ma, i starać się z tym jakoś żyć. Gdy-
by Liisa zaczęła narzekać, doradziłby jej dokładnie
to samo. Oboje byli więźniami siebie nawzajem.
- Pomyślałem sobie wówczas, że ten szal ma iden
tyczny kolor jak oczy Liisy - dodał promiennie.
Grał bardziej przed publicznością niż dla niej.
Reakcja przeszła jego najśmielsze oczekiwania.
Wszyscy jak na komendę popatrzyli na oczy Liisy,
na jedwabny szal i kupon materiału na suknię
i przyznali Olemu rację.
- Nie sądziłam, że zwracasz na takie rzeczy uwa
gę - szepnęła Liisa ze ściśniętym gardłem. W obawie,
że głos jej się załamie, nie próbowała nawet mówić
głośniej. Nie chciała się skompromitować w takiej
chwili na oczach wszystkich. Bała się ośmieszyć
przed Olem. Lękała się, że uśmiech na jego twarzy
zgaśnie, a on sam przestanie się do niej odzywać.
Nie miała też odwagi okazać prawdziwej radości.
Nie dowierzała, że to wszystko dzieje się naprawdę.
To chyba sen.
Na pewno.
A nawet jeśli dzieje się naprawdę, to coś się mu
si za tym kryć. Liisa nabrała podejrzeń, gdyż Ole
nie zwykł robić niczego bez określonego celu. Liisa
jednak nie chciała się zastanawiać, co tym razem
knuje mąż. Miłe niespodzianki nie zdarzały się jej
często w życiu, a taka chwila może być pociechą,
kiedy dni znów staną się szare i smutne, gdy dozna
wać będzie od męża tylko krzywdy.
- Jakże mógłbym nie pamiętać koloru twoich
oczu - odparł Ole urażony i nie bacząc na to, że nie
są sami, pocałował ją w skronie.
Przymknęła oczy, chłonąc bezwstydnie tę chwi
lę. Ole tak rzadko ją całował. A jeśli już, to brako
wało w tych pocałunkach czułości, był w nich ra
czej gniew.
Ole wyobrażał sobie na miejscu Liisy inne kobie
ty, tylko w ten sposób był w stanie ciągnąć tę farsę.
Dawno już nie obsypywał Liisy pieszczotami
w obecności innych. Żył jednak ze świadomością,
że zawsze ktoś go uważnie obserwuje, i na podsta
wie tego, co on czyni i mówi, wyrabia sobie o nim
opinię. Przez całe życie wciąż ktoś go oceniał, naj
pierw ojciec, później inni.
Wciąż czuł na sobie czyjś wzrok.
Zawsze lubił pokazywać się w towarzystwie ład
nych dziewczyn. Dowartościowywał się w ten spo
sób, zaspokajał męską dumę. Tymczasem ożenił się
z Liisą i to samo w sobie stanowiło rodzaj porażki.
Teraz już nie pamiętał, że był wówczas niewidomy.
Jego koledzy też zapomnieli i nie pojmowali, dla
czego zdecydował się poślubić kobietę, z którą nie
wiele go łączyło, uległą i cichą.
Nie pasowali do siebie.
Powinien "był związać się raczej z dziewczyną o sil
niejszej osobowości, z taką, którą by musiał wciąż na
nowo zdobywać. Ole nie miał ochoty po raz kolej
ny się przekonywać, jak łatwo ulega mu Liisa. Top
niała pod wpływem jego pieszczot jak masło. Nie
musiał o nią zabiegać ani się też specjalnie starać.
- A potem pomyślałem sobie, że sam szal nie wy
starczy. Musisz przecież mieć go do czego założyć,
Liiso - ciągnął Ole swobodnie, jakby mówił coś naj-
bardziej oczywistego na świecie. - Dlatego obsze
dłem całe Oulu, by znaleźć odpowiedni materiał na
sukienkę dla ciebie. Nie jest to wprawdzie jedwab,
ale też i nie zgrzebne płótno. Spodobał mi się, a Pek-
ka przyznał, że podobnego jeszcze nie widział. No
i ten błękitny kolor! Widzisz? Prawie identyczny
jak barwa szala i twoich oczu.
Oblała się rumieńcem niczym nieśmiałe, po raz
pierwszy zakochane dziewczę. W Olem obudziły
się wyrzuty sumienia. Zbyt łatwo mu poszło. Poczuł
się tak, jakby ukradł łakocie małemu dziecku.
- Ale - rzucił pośpiesznie, udając zawiedzionego -
tobie się nie podoba, prawda? Jesteś rozczarowana?
Co ja sobie w ogóle wyobrażałem? Czy my z Pekką
znamy się na tkaninach, na kolorach. Czy w ogóle
wiemy, o czym marzą kobiety?
- Tkanina jest piękna - zapewniła pośpiesznie Lii-
sa, której ze wzruszenia zebrało się na płacz.
- Naprawdę tak uważasz? - domagał się potwier
dzenia Ole, wpatrując się intensywnie w twarz żony.
- Tkanina jest piękna - chlipała Liisa.
- A szal? - pytał, trzymając ją za ramiona i leciut
ko muskając jedwabne frędzle.
- Szal też jest śliczny - wyszeptała Liisa, opusz
czając głowę.
- No to czemu od razu nie mówisz! - zawołał,
śmiejąc się głośno.
Dwoma palcami ujął jej podbródek i pocałował
leciutko w rozchylone usta.
- Ja tu przeżywam prawdziwą mękę, pocę się ze stra
chu, kobieto, a ty nic nie mówisz! - drażnił ją cicho,
dotykając czołem jej czoła. -Już mi się zdawało, że wy
dałem majątek na coś, co cię wcale nie cieszy. Nie po
winnaś tak straszyć swojego starego męża, Liiso!
Po jej oczach poznał, że wywołał w niej poczucie
winy. Przez moment zawstydził się swego cynizmu.
- Dziękuję - odezwała się cicho, znów opuszcza
jąc głowę.
Tym razem pozwolił na to, nie uniósł jej pod
bródka i nie pocałował. Nie chciał przesadzić i osła
bić wrażenie, jakie udało mu się osiągnąć dzięki tej
misternie odegranej scenie.
- Kiedy dorosnę - odezwała się Lily z bezgranicz
nym podziwem i odrobiną zazdrości w jasnym gło
siku - to wyjdę za ciebie za mąż, wujku Ole. I wte
dy mi też kupisz materiał na sukienkę.
Słowa dziewczynki rozładowały napięcie. Nawet
Liisa roześmiała się i ukradkiem otarła łzy, tak że
prócz Rozy i Olego nikt ich nie widział. Śmiech wy
pełnił wnętrze pokoju, a Ole chwycił na ręce Lily
i wykonał parę tanecznych obrotów. Okręcał nią
z największą powagą i zanim postawił na podłodze,
wyjaśnił jej, że niestety, gdy ona wkroczy w wiek
zamążpójścik, on będzie już dla niej za stary.
- Ale bardzo mi pochlebia twoja propozycja, panno
Lily - rzekł. - Będę o niej pamiętał i kto wie, może ku
pię ci piękny materiał na suknię, mimo że znajdziesz so
bie innego kawalera, którego zechcesz poślubić. Tylko
musisz uważać, by nie wybrać sobie jakiegoś zazdrośni
ka, który będzie się złościł, że funduję piękne suknie je
go ślicznej żonie. Obiecuję jednak, że tobie nie będę ku
pować tkanin na sukienki w kolorze twoich oczu!
- Czemu? Są brzydkie?
- Nie, skarbie! - uśmiechnął się Ole promiennie
i pocałował ją w czubek nosa. - Masz najpiękniej
sze oczy na całym świecie, maleńka. U żadnej
dziewczyny nie widziałem równie pięknych. Ale ten
kolor, śliczny dla oczu, na sukienki nie jest dość do
bry. Mam rację?
Lily nie była tego pewna.
- Mattias ma brązowe oczy - ciągnął Ole, zerkając
na szwagra, a Lily poszła jego przykładem. - Oczy w ta
kim kolorze są wyjątkowe, ale brązowa sukienka by
łaby smutna, zwłaszcza gdyby ubrać w nią Mattiasa.
Lily zachichotała.
- A ty, maleńka, masz najpiękniejsze na świecie,
najbardziej wyjątkowe oczy w kolorze popiołu, ale
taka popielata sukienka nadawałaby się raczej dla
Kopciuszka, a przecież ty nie jesteś Kopciuszkiem,
mam rację?
Lily pokiwała głową.
- Ty będziesz dostawała zielone i żółte sukienki -
oznajmił Ole. - Będziesz w nich wyglądać jak księż
niczka i jeszcze podziękujesz swojemu wujaszkowi,
że zna się na dziewczęcych oczach i sukienkach!
- Na pewno? - pytała Lily.
- Na pewno - odparł Ole.
Liisa także się uśmiechnęła, ale ona nie ufała rów
nie mocno swemu małżonkowi, jak mała Lily wuj
kowi. Obawiała się, że ona nie dostanie więcej ma
teriałów na sukienki, zresztą i tak nie miała pojęcia,
z jakiego powodu Ole obsypał ją prezentami.
- Ole bardzo wszystkich zaskoczył - stwierdził
Mattias, ściągając koszulę.
Zostali z Rozą sami, dzieci spały w pokoju obok.
Drzwi były zamknięte, a w kominku płonął mały
ogień. Delikatne koronkowe firanki poruszały się
lekko w otwartym oknie, przepuszczając z ogrodu
słodki zapach róż. Noc była ciepła.
- Może wreszcie wydoroślał? - rzekła Roza z na
dzieją, bez pewności, czy sama w to wierzy. Zamy
ślona szczotkowała włosy, siedząc przed piękną to
aletką z ciemnego polerowanego drewna. - Może
wyprawa do Oulu wyszła mu na dobre? On lubi się
trochę wyrwać i przewietrzyć. Zobaczyć innych lu
dzi. Ole jest bardzo towarzyski. To nie jego wina,
po prostu ma taką naturę. Odkąd nauczył się cho
dzić, wciąż deptał mi po piętach. Nie lubił być sam.
Ogarniała go bezradność, gdy nie miał nic do robo
ty. My, wychowani w Samuelsborg, nie przywykli
śmy do tego, by się lenić - rzekła Roza.
Mattias zaśmiał się ironicznie i nagi wsunął się
pod okrycie. Roza widziała w łustrze jego silne
i umięśnione ciało. Zdążył już się opalić. Wystarczy
ło, że wystawił twarz do słońca, a już nabierała zło
cistej opalenizny. Przydawało mu to urody. Z brą
zowymi oczami i ciemnymi związanymi na karku
włosami wyglądał trochę jak Indianin, nieokiełzna
ny i dziki. Do salonów z jedwabnymi tapetami nie
pasował, nawet gdy rozpuścił włosy i przepasał się
prześcieradłem na biodrach.
- Wilk zawsze pozostanie wilkiem, Rozo. Nawet
jeśli włoży owczą skórę - oświadczył Mattias z prze-
konaniem. - Znam Olego. On coś knuje. Postępu
jąc tak, pragnie coś osiągnąć. Jak zresztą każdy, kto
dorastał w Samuelsborg.
- To mój brat! Mógłbyś bardziej w niego wierzyć!
- Chętnie, jeśli tylko na to zasłuży - odparł krótko
Mattias, przesuwając się tak, by mógł patrzeć na żonę.
Pogasili wszystkie lampy. W pomieszczeniu oświet
lonym ogniem w kominku panował półmrok. Mattias
widział Rozę wyraźnie. Uwielbiał się jej przyglądać
zwłaszcza wieczorami. Ubrana w nocne koszule, któ
re pozostały po matce Hugona, rozczesywała swe ru
de włosy, okalające jej twarz jak płomienie.
- Nie zaplataj włosów - poprosił, kiedy Roza sięg
nęła po wstążkę, aby okiełznać burzę loków. - Nie
zaplataj - powtórzył, wytrzymując spojrzeniem jej
pytający wzrok.
Odłożyła szczotkę i wstążki na stolik. W milcze
niu wstała wreszcie i powoli podeszła do łoża. Kie
dy była już wystarczająco blisko, wyciągnął rękę
i chwycił Rozę za nadgarstek. Nie opierała się, kie
dy powoli pociągnął ją za sobą. Wyplątał się z prze
ścieradła i zrobił jej miejsce obok siebie. Wciąż trzy
mał ją za nadgarstek.
Swobodną ręką Roza zaczesała do tyłu brunat
ną grzywkę męża, odsłaniając jego twarz. Kiedy
patrzyła na niego tym spojrzeniem, w którym kry
ła się czułość i zdumienie, Mattias zastanawiał się
zawsze, co takiego dostrzegała. Przeglądając się
w lustrze, nigdy nie zauważył niczego, co mogło
by wywoływać taką reakcję. Wtedy pragnął móc
się zobaczyć oczami Rozy.
- Nie patrz tak na mnie - poprosił cicho i wziął
ją w ramiona.
Przytulił ją mocno i powiódł dłonią po cienkiej
i gładkiej jak obmywane wodą kamienie tkaninie,
z której uszyta była koszula nocna. Włosy Rozy
otuliły ich oboje niczym delikatna koronkowa fi
ranka i łaskotały nagą skórę Mattiasa.
- Muszę na ciebie patrzeć - odparła ze zdziwieniem,
tym samym, które dostrzegał w jej spojrzeniu. - Mu
szę na ciebie patrzeć, Mattias, żeby się przekonać, że
naprawdę istniejesz. Żeby nabrać pewności...
Pochyliła się nad jego twarzą i musnęła ustami je
go wargi, jakby chciała się upewnić, że to jawa.
Mattias, obejmując ją i przytrzymując kolanami,
obrócił się tak, że znalazła się pod nim. Nie mogła
więc już wymknąć się mu ze śmiechem i droczyć
z nim. Objęła go za szyję, palcami pochwyciła jego
włosy. Pośpiesznie odnalazł jej usta, poczuł ich słod
ki smak i przywarł do jej warg w gorącym, intensyw
nym pocałunku. Nie bał się już ani jej całować, ani
pieścić, ani być z nią blisko. Przestał się bać jej kochać.
Coraz silniej jej pragnął. Nie przestawał jej cało
wać, a może^to ona nie odrywała swych ust od je
go warg? Stracił orientację, bo jej pocałunki zawsze
działały na niego tak samo. Uderzały w niego
z oszałamiającą mocą, upajały go, czyniącbezbron
nym i nieobliczalnym.
Całkowicie od niej zależnym.
Tracił przy niej rozum.
- Jestem prawdziwy - wyszeptał i pocałował ją zno
wu, by znów czuć jej smak. Nie potrzebował żadnych
wymówek. Była jego żoną i miał wszelkie prawa ob
sypywać ją pocałunkami. Oparty na przedramionach,
przez chwilę sycił się bliskością jej ciała. Zaraz jednak
zsunął się na bok, by nie zgnieść jej swym ciężarem.
Była taka delikatna i krucha. Zupełnie jak róża.
- Oboje jesteśmy prawdziwi - dodał i pogłaskał ją
po ramionach przez cienkie rękawy. - Ale jeśli na
tychmiast nie zdejmiesz tej koszuli, to zerwę ją z cie
bie i pozostaną z niej jedynie strzępy - zagroził.
Roześmiała się cicho i posłusznie rozebrała. Mat-
tias rzucił koszulę na drugi koniec pokoju.
- Lepiej? - zapytała.
Mattias słuchał rozbawiony jej prowokującego
tonu. Nigdy nie sądził, że kiedykolwiek jeszcze bę
dzie się śmiał, leżąc w łóżku z kobietą, tymczasem
kochając się z Rozą często żartowali i chichotali.
- O wiele lepiej - zapewnił, błądząc dłońmi po jej
piersiach, stwardniałych w oczekiwaniu na to, co
nastąpi. - Chłodno ci? - zapytał z pozoru niewin
nie, muskając kciukiem twardy sutek. - Zmarzłaś?
- Może - odparła i ułożyła się wygodniej, jakby
zachęcając go do zabawy. Nie kazał się dwa razy
prosić. Pod tym względem bardzo chętnie pozwalał
sobą kierować.
Łóżko trzeszczało żałośnie, gdy toczyli ze sobą
swoistą grę.
- Pozwól się ogrzać - odezwał się czule i dłońmi
gładził każdy najmniejszy fragment jej ciała. To nie
było złudzenie, że jej ciało płonęło gorączką, gdy jej
dotykał. Czuła to samo co on. Poznawał to po jej
zamglonym spojrzeniu.
- Czyżbyś ty wolała mnie ogrzać? - zdziwił się,
kiedy przełożyła nogę przez jego biodra.
- Tak - odpowiedziała, obsypując go pocałunkami.
- Nie jestem zbyt przemarznięty - oznajmił, czu
jąc na twarzy, szyi, klatce piersiowej i ramionach de
likatne muśnięcia jej warg, jakby dotyk różanych
płatków. Przygryzała leciutko jego brodawki, aż
stwardniały. Pieściła je wilgotnym koniuszkiem języ
ka, rozbawiona tym, że ma nad mężem taką władzę.
- No dobrze - zgodził się Mattias okryty kaskadą ru
dych włosów. Zacisnął dłonie na jej pośladkach,
przyciągnął ją do siebie i przywarł mocniej, czując,
jak jego twarda męskość napotyka jej miękkie ciepło.
- Nie narzekam - wyszeptał zmysłowo i uchwycił
wargami jej usta, które łaknęły pocałunków.
-Ja też nie - odpowiedziała i obróciła się tak, że znów
znalazła się na wierzchu. Jej dłonie spoczywały na jego
piersi niczym dwa wachlarze. Usadowiła się wygodniej,
kołysaniem bioder doprowadzając go do szaleństwa.
- Nie męcz mnie! - poprosił.
- Męczę cię? - zapytała niewinnie, a w jej błękit
nych oczach pojawił się demoniczny błysk.
Jej oczy lśnią jak kamienie szlachetne albo jak
gwiazdy, pomyślał Mattias, ale czy ktoś poza zako
chanym głupcem widział kiedyś błękitne gwiazdy?
- Męczysz mnie, żono - wyszeptał z uśmiechem.
Odchyliła gwałtownie w tył głowę, odsłaniając
spod firanki włosów swą twarz. Nie przejmowała
się tym, że pokazuje zarówno tę białą jak mleko,
olśniewającą pięknem połowę i tę sinoczerwoną,
oszpeconą bliznami.
Patrząc na cienką zaczerwienioną skórę po lewej
stronie na szyi i lewym ramieniu, przypomniał sobie
Rozę, która zawsze przykrywała blizny ubraniem,
szalem, gęstwiną włosów. Przypomniał sobie począt
ki ich znajomości, kiedy po raz pierwszy trzymał ją
w ramionach. Pamiętał ciemność i jej strach przed
pokazaniem komuś, kogo kocha, poparzonego ciała.
Ta nowa Roza nie wstydziła się, nie ukrywała nie
doskonałości. Ogarnęła go radość, a serce napełniło
się ciepłem. Czuł, że z tego powodu kocha ją jesz
cze mocniej. Nie mógł jednak o tym powiedzieć
Rozie, by nie urazić jej dumy. Musiał to odkrycie
zachować dla siebie.
Położył dłonie na jej biodrach, by ją unieść, a ona
zaśmiała się dźwięcznie. Naprowadzała go, gdy za
nurzał się w jej wilgotności.
Pozwalała mu na pieszczoty, a potem zaczęła
ujeżdżać w szaleńczym rytmie, dzika i zmysłowa.
Porwała go niczym sztormowa fala, wreszcie opa
dła nań i ukryła ich oboje pod wachlarzem rudych
włosów. Zatrzęsła się ziemia, a oni ulegli wichrowi,
poddali się porywom burzy, niepozorni ludzie na
środku potężnego, rozkołysanego oceanu zmysłów.
Wreszcie nastąpiła pełna słodyczy rozkosz. Cia
sno objęci zastygli otuleni cienkim prześcieradłem.
Ochłonęli nieco, uspokoili drżenie ciał.
- Cóż za perwersja - odezwał się w końcu i po
całował szorstką, czerwoną skórę na szyi Rozy.
- Jesteśmy przecież małżeństwem - odpowiedzia
ła leniwie. - Czy to, że się kochamy, może być nie
przyzwoite?
- Mimo to... Wydaje mi się, że jest zbyt dobrze.
- Sądzisz, że trzeba płacić cierpieniem za wszyst
kie chwile szczęścia? - zdziwiła się i zaśmiała cicho.
Mattias nie przyłączył się do niej. Przycisnął ją
mocniej, czując, że jest szczęśliwy. Łączące ich
uczucie było szczere, a jednak nie mógł się oprzeć
dziwnemu wrażeniu, że wkroczywszy w krainę cie
lesnych rozkoszy, złamali jakieś przykazanie,
a przynajmniej anielski zakaz. Nie mógł oczywiście
czegoś takiego powiedzieć Rozie, bo wyśmiałaby
go, mówiąc, że chodzi z głową w chmurach.
- Kiedy jest tak dobrze, Rozo, to nie może być...
- Nie ty w tym małżeństwie masz dar jasnowi
dzenia, Mattias - przerwała mu Roza. Podniosła do
swych ust jego dłoń i obsypywała ją delikatnymi po
całunkami, póki nie zasnął.
Ona tymczasem leżała z otwartymi oczami.
Chociaż śmiała się z Mattiasa, sama od wielu już
dni doznawała podobnego lęku.
4
- On mnie wprawia w zakłopotanie - zwierzyła
się Liisa szeptem, kiedy z cienkiego błękitnego ma
teriału, otrzymanego parę dni wcześniej w prezen
cie, razem z Rozą kroiła kolejne części sukienki.
Ole i Mattias zabrali dzieci do lasu, żeby zbudo
wać im szałas, jakiego jeszcze nigdy nie widziały.
- Może stara ci się przypodobać - zastanawiała
się Roza. - A może trochę zmienił się tej zimy.
- Mam taką nadzieję - odpowiedziała z żarem Lii
sa. - Nawet nie masz pojęcia, jak bardzo chciałabym
w to wierzyć, Rozo!
Rozie wydawało się, że wie aż nazbyt dobrze. Za
uważyła rozpromienione nadzieją oczy bratowej,
która, całkowicie bezbronna, zakochała się w swo
im mężu na nowo. Roza nie miała odwagi spraw
dzać szczerości intencji Olego. Bała się, że odkryje,
iż brat znów prowadzi jakąś grę i bawi się uczucia
mi swojej żony.
- Nie wiem, gdzie ja się wystroję w taką suknię -
westchnęła Liisa i znów nabożnie pogładziła tkani
nę. - Jest zbyt elegancka dla mnie, Ole powinien
o tym najlepiej wiedzieć. Przecież nie bywam na
żadnych przyjęciach ani tutaj, ani w Alta. Mógłby
zaoszczędzić sporo pieniędzy, gdyby mi kupił zwy
czajny materiał w kratkę. - Westchnęła. - Ale sko
ro już się tak wykosztował, muszę coś z tym zro
bić. Bardzo mi wstyd, Rozo, bo tak naprawdę Ole
wydał twoje pieniądze. Żyjemy tu przez cały czas
na twój koszt, a on tymczasem kupuje coś, czego
wcale nie potrzebuję, tylko dlatego, że naszła go ta
ka ochota. Czasem jestem niemal pewna, że on
w ogóle nie myśli, i bardzo się tym zadręczam. Wo
lałabym, żeby nie kupował mi tego materiału.
W ogóle nie powinien mi nic kupować!
- Bzdury opowiadasz - stwierdziła Roza stanow
czo. - Jeśli ty nie masz na tyle rozumu, żeby się cie
szyć, to pozwól, że ja się będę cieszyć w twoim imie
niu. Spadek po Hugonie należy się nam wszystkim,
całej rodzinie, Liiso. A ty jesteś członkiem tej rodzi
ny. I oczywiście potrzebujesz eleganckiej sukni. Daj
sobie więc spokój z tymi głupstwami!
Liisa mimowolnie uśmiechnęła się, rozbawiona
złością Rozy.
- Tak, już widzę, jak kręcę się po domu i ścieram
kurze w tej Ślicznej błękitnej sukni. Do tego jeszcze
jedwabne trzewiki, a byłaby ze mnie prawdziwa
księżniczka. Coś mi się zdaje, Rozo córko Samuela,
że nie jesteś przy zdrowych zmysłach. Podobnie
zresztą jak twój brat.
- Moglibyśmy urządzić przyjęcie - zaproponowa
ła Roza.
- Właśnie - odrzekła oschle Liisa. - Przyjęcie we
własnym gronie, z Pekką, Marją i Yillem. Nawet nie
będziemy musieli rozkładać stołu, przecież zasią
dzie przy nim dokładnie tyle samo osób co zwykle.
- Hugo musiał chyba mieć jakichś przyjaciół -
upierała się Roza.
- Takich jak Ville - prychnęła Liisa z pogardą, nie
kryjąc swej niechęci do najbliższego przyjaciela
i kochanka Hugona. Liisa nie chciała nawet myśleć
o istnieniu takich mężczyzn jak Ville i Hugo, męż
czyzn gustujących w osobnikach własnej płci.
- Hugo musiał mieć przez te wszystkie lata ja
kichś przyjaciół, których można by zaprosić na
obiad ku jego czci.
- Widziałaś, ile osób wzięło udział w jego pogrze
bie - odparła Liisa oschle. - Zapewne podobne gro
no zgodziłoby się przyjść na obiad upamiętniający
zmarłego. Poza tym jest jeszcze za wcześnie. Jesz
cze nie minął nawet rok od śmierci Hugona, nie
uchodzi więc świętować. Ludzie z wyższych sfer
bardzo przestrzegają reguł i konwenansów. Przysła
liby ci uprzejmy liścik z ubolewaniem, że nie mogą
przyjąć zaproszenia, podając różne powody. Jest za
wcześnie, Rozo. Musisz poczekać, aż minie rok.
- Kiedy minie rok, będzie za późno - odparła Ro
za, która już podjęła decyzję.
- Chcesz urządzić przyjęcie po to tylko, bym mia
ła gdzie wystroić się w moją nową suknię, która i tak
jest dla mnie nazbyt elegancka? - zapytała Liisa roz
bawiona, ale ścisnęło ją w gardle ze wzruszenia.
- Takie wydarzenie wprowadziłoby nieco oży
wienia do naszego dość monotonnego życia na wy
spie - zamyśliła się Roza. - Czyż Marja nie opowia-
dała, że matka Hugona uwielbiała przyjęcia? W ten
sposób możemy także jej okazać szacunek.
- Nikogo tu nie znamy.
- Właśnie - odparła lekko Roza. - Nie sądzisz, że
ci, którzy nas nie znają, byliby ciekawi nas poznać?
Zapewne i oni chcieliby się przyjrzeć bliżej spadko
biercom Hugona. Słyszeli wiele plotek. Założę się,
że w Oulu ludzie gadają o nas, Liiso! O mnie i mo
jej okropnej twarzy...
- Pekka ani Marja nigdy o tym nie wspominali.
- A ty na ich miejscu byś coś powiedziała? - spy
tała Roza. - Służba w The House też nie opowiada
państwu, co myślą o nich mieszkańcy Kopalni. Nie
roznoszą na prawo i lewo plotek o szczegółach z ży
cia swoich chlebodawców, prawda? Mimo że trak
tujemy Pekkę i Marję po przyjacielsku, oni wiedzą,
że są służącymi. Poza tym pewnie uważają, że nie
o wszystkim powinniśmy wiedzieć.
- Skąd takie przypuszczenie? - zdziwiła się Liisa,
kończąc wykrajać podszewkę do stanika sukni.
Z dezaprobatą przysłuchiwała się entuzjastycznym
projektom Rozy.
- Byłam zarówno służącą u ludzi z wyższych sfer,
jak i panią, Liiso - odparła krótko i we wspomnieniach
znów ujrzała Georgię. Trudno było uniknąć takich
porównań. Przypomniało jej się, jak kobiety z rodu
0'Connorów szyły sobie suknie na bal z najtańszych
materiałów, kupionych w pobliskich sklepach takich
samych tkanin, z których nosiły ubrania niewolnice.
Dopóki nie opuściły wnętrz Favourite, wydawa
ło się im, że wyglądają olśniewająco. Czuły się jak
królowe. W Blossom Hill zauważono natychmiast,
że ich suknie nie zostały uszyte w pracowni kra
wieckiej. Wypadły żałośnie na tle innych gości. Ro
za wciąż jeszcze słyszała szepty rozbrzmiewające za
ich plecami: „white trash...", białe śmieci.
Nie dały się jednak upokorzyć. Żadna z nich nie
musiała przypudrowywać policzków tego wieczora,
u wszystkich zachowały tę samą naturalną barwę.
Nikt z bogaczy i wysoko urodzonych nie zdołał
zmusić ich, by ugięły karku z powodu niskiego po
chodzenia. Były dumne z tego, że wywodzą się
z CConnorów. A na następnym balu ich suknie
przyćmiły suknie pozostałych dam.
Większość ludzi zwraca uwagę jedynie na to, co
widoczne dla oka, tymczasem liczy się zupełnie co
innego. Roza miała ochotę pokazać osobom ze sfer,
z których wywodził się Hugo, że oni, przybysze
z Norwegii, nie są gorsi od tych, którzy afiszują się
tytułami, nazwiskami i błękitną krwią. Sądziła, że
przyjęcie znakomicie posłuży temu celowi.
- Mar ja w każdym razie z pewnością nie zgodzi
się na tańce - oświadczyła Liisa.
- Możemy wystawić stoły do ogrodu - snuła tym
czasem plany Roza, nie zważając na powątpiewanie
widoczne na twarzy Liisy. - Jedzenie ustawimy na
stołach. Będzie cudownie. Białe obrusy i mnóstwo
kwiatów w srebrnych wazonach wykonanych przez
Ailo. Wokół altany zawiesimy girlandy z róż i ude
korujemy drzwi w środku i na zewnątrz pałacu.
Wielkie drzwi do ogrodu zimowego będą otwarte
na oścież, tak byśmy mogli po obiedzie wejść pod
dach. Tu można poczęstować panów koniakiem,
a panie słodkim winem. Koniecznie musi być sher
ry! Hugo bardzo lubił sherry. A może zrezygnuje
my z koniaku dla mężczyzn i nakłonimy panów, by
wypalili swoje cygara w towarzystwie dam? To bę
dzie zamieszanie, nie sądzisz? Powiedzą, że wywo
łujemy skandale, całkiem jak poczciwy Hugo. Jak
myślisz, jemu spodobałoby się takie przyjęcie? Są
dzisz, że uśmiecha się do nas tam ze swojego nieba?
Stała przy szklanych drzwiach i wpatrywała się
w ogród. Już sobie to wszystko wyobrażała. Przy
balach urządzanych w Georgii takie przyjęcie to
fraszka, ale przynajmniej stanowić będzie namiast
kę tamtego życia. Przywoła drobny fragment ame
rykańskiego Południa, by ożył na tej wyspie, która
stała się jej własnością.
- Nie sądzę, że Hugo Runefelt trafił do nieba -
odparła Liisa, tnąc uważnie tkaninę. Uznała, że tak
czy inaczej musi się pospieszyć z szyciem sukni. Je
śli trafi się jej okazja, założy ją, a jeśli nie, to powie
si w szafie. W żadnym z tych przypadków nie sta
nie się katastrofa.
Prawie dała się porwać i oczarować wizji Rozy,
jej entuzjastycznej opowieści o tym, jak to wszyst
ko urządzą. Prawie. Bo w końcu rozsądek przewa
żył. Zrozumiała, że to kolejna mrzonka dzieci Samu
ela, której nie da się wcielić w czyn. Dobrze znała te
mrzonki. Ole wciąż zapalał się do nowych pomy
słów. Tak łatwo dawał się uwieść każdej nowej idei,
rozprawiał o niej z zapałem i tracąc poczucie rzeczy
wistości, rozbudowywał o kolejne pomysły. Jak Vii-
le, który zdobił meble i skórę warstwą złota, by
nadać im mniej codzienny wygląd, by uczynić zwy
czajne rzeczy piękniejszymi.
Tacy właśnie byli i Roza, i Ole. Potrafili zwyczaj
ną myśl przemienić w olśniewające marzenie. Liisa
nie miała równie bujnej wyobraźni. Zresztą już nie
raz przekonała się na własnej skórze, że sny na jawie
rozwiewają się jak dym. Nie chciała już więcej budo
wać zamków na lodzie. Nie może zabronić tego Ro
zie i Olemu, ale też nie pozwoli się w to wciągnąć.
- Nie znam się na przyjęciach - rzekła przepra
szająco, zastanawiając się, ile dni zajmie Rozie po
wrót na ziemię.
- Ale potrafisz gotować - rzekła Roza.
- Mar ja za nic w świecie nie wpuści mnie do
kuchni! - odparła Liisa, nie wyjaśniając Rozie, że sa
ma nie śmiałaby naruszyć rewiru Marji.
- W takim razie zwalniam cię z przygotowań! -
rzuciła Roza beztrosko. - Zajmiesz się szyciem swo
jej sukienki, Liiso! Ja poproszę o pomoc Marję. Ona
przecież się tym zajmowała przez wiele lat, służąc
u Runefeltów. Poza tym kto, jak nie ona, zna przy
jaciół Hugona.
- Co do przyjaciół, sądzę, że więcej na ten temat
może wiedzieć Ville - rzekła Liisa. - Przypuszczam,
że Marja umieści na liście raczej tych, których chęt
nie by widziała jako przyjaciół Hugona.
- A może właśnie ich chciałabym tu zaprosić? -
rzuciła lekko Roza, otwierając podwójne drzwi do
ogrodu.
Całkiem zapomniała, że wykrajala z Liisą suknię
i obiecała pomóc przy szyciu. Rozę pochłonęła już
inna sprawa. Wyobraziła sobie słoneczny dzień
i uginające się od jadła stoły w ogrodzie. Widziała
już dekoracje z róż, eleganckich gości, parasole. Po
żałowała, że zostawiła wszystkie swoje krynoliny
w Ameryce. Przyjemnie byłoby poczuć słodki smak
zemsty, przewyższając modną kreacją damy, w któ
rych żyłach płynie błękitna krew. Ale przecież nie
można mieć wszystkiego.
Roza poszła poszukać Marji.
- Najgorsze, że Hugonowi na pewno by się ten
pomysł spodobał - rzekł Ville, pomagając Mattiaso-
wi rozkładać białe adamaszkowe obrusy na stołach
wystawionych wcześniej w ogrodzie. - Hugo był
bardzo towarzyski. Ciężko znosił to, że wszyscy od
wrócili się od niego. Nie potrafił zrozumieć, że cza
sem trzeba z czegoś zrezygnować.
Przyjęcie zapowiadało się wspaniale. Już trzeci
dzień pod rząd świeciło słońce i nie wiała nawet lek
ka bryza. Było tak gorąco, że Lily stanowczo odmó
wiła zakładania butów, więc i Matti uznał, że najle
piej zrzucić "swoje. Boso biegali po zielonej trawie,
umorusani i szczęśliwi. Mattias był zadowolony, że
Roza okazała się nieustępliwa i nie pozwoliła im
wcześniej założyć odświętnych ubranek, chociaż Li
ly prosiła o to błagalnym głosikiem.
Widząc, że Ole wynosi jeszcze jeden stół, Mat
tias stwierdził, że to pewnie już ostatni, jaki stał
w pałacu.
- Pośpieszcie się - zawołał żwawo Ole. - Nasz do-
mowy generał daje wam tylko pół godziny na prze
branie. Potem wyniesiemy jedzenie, a Roza zajmie
się dziećmi i kwiatami.
- Pół godziny? - zawołał Mattias oburzony.
- To nie moja wina - odparł Ole, rozkładając ręce
bezradnie. - Powtarzam tylko to, co kazała mi prze
kazać. Ona powinna pracować w naszej kopalni
w Kafjord. Podkręciłaby do pracy nawet najbardziej
opieszałe brygady. Co ja mówię, ona i na wojnie by
sobie poradziła. Z takimi generałami żołnierze odno
siliby zwycięstwo za zwycięstwem w każdej bitwie...
- Roza zaangażowała się w to przyjęcie duszą i cia
łem - stwierdził Vilłe i chwycił jeszcze jeden obrus.
Poruszał się zgrabnie pomimo mocnej budowy. - Le
piej zróbmy to, co do nas należy, żeby nas nie ob
winiała, gdy coś wyjdzie nie tak.
- A cóż miałoby nie wyjść? - spytał Mattias, ale
i on obawiał się, że tym razem Roza wzięła na sie
bie zbyt wiele.
Gdyby coś się nie udało, przeżyłaby wielkie roz
czarowanie. Tak bardzo pochłonęło ją planowanie
przyjęcia, tyle czasu poświęciła na to, by uroczy
stość upamiętniająca Hugona wypadła jak najlepiej.
Była taka ożywiona przez ostatnie dni. Swoim za
pałem zaraziła Marję.
Przez całą noc układała bukiety w wazonach. Nie
było pomieszczenia w pałacu, którego nie ozdobiła
kwiatami. Wszędzie stał przynajmniej jeden wazon.
Na niewielkim cmentarzu groby także zostały
uprzątnięte i wszędzie postawiono świeże róże.
Największy bukiet na grobie Hugona.
Ville pomógł Rozie upleść girlandy, którymi
ozdobiła drzwi wejściowe, a także wszystkie inne
drzwi wewnątrz pałacu. Całymi dniami kobiety czy
ściły srebra i polerowały kryształowe kieliszki, któ
re lśniły tak, że odbijało się w nich niebo.
Przez równie wiele dni przygotowywano jedze
nie. Gotowano, smażono i pieczono w kuchni
dniem i nocą. Mar ja nawet otworzyła drzwi kuchni
i wpuściła Rozę i Liisę, jedynie mężczyznom zdecy
dowanie zakazała wstępu do swojego królestwa.
- Najgorsze, że nigdy nie wiadomo, co się zdarzy.
A jak się coś nie uda? - zafrasował się Mattias.
- Roza pomyślała o wszystkim - uznał Ole. - Zdą
żyła nawet upiąć fryzurę Liisie. Do diabła, nie mia
łem pojęcia, że Roza orientuje się w tylu sprawach.
Jestem ciekawy, jakich jeszcze szczegółów ze swej
przeszłości nam nie zdradziła.
- Wszystko się uda - odezwała się Roza, wychodząc
boso z trzema wazonami. Musiała słyszeć pełne nie
pokoju pytanie Mattiasa. - Nie dopuszczam nawet ta
kiej myśli, że coś mogłoby pójść niezgodnie z planem
- powtórzyła stanowczo, stawiając wazony na stole. -
Nalejcie wody i włóżcie kwiaty, do każdego wazonu!
Bukiety mają przypominać gałęzie drzew równomier
nie rozkładające się na boki. Poradzicie sobie?
- Na pewno - mruknął Matttias i sięgnął po nóż
do pochwy przymocowanej do paska. - Nigdy nie
sądziłem, że będę dla niej ścinać naręcza kwiatów.
Poza tym, zdaje się, że mieliśmy się przebierać.
- Na pewno za chwilę przyjdzie z nowym rozka
zem. Kiedy uzna, że upłynęło dość czasu na wyko-
nanie zadania - zażartował Ole, daremnie próbując
powstrzymać wesołość. Skończyło się na tym, że
obaj z Mattiasem trzymali się za brzuchy, zanosząc
się od śmiechu.
- Na pewno wszystko się uda - stwierdził Ole,
kiedy już się uspokoili. Znów ścinali róże, klnąc pod
nosem przy każdym ukłuciu ostrymi kolcami. -
Większość gości potwierdziła swe przybycie. Słysza
łem, jak kobiety w kuchni liczyły talerze. Spodzie
wają się około trzydziestu osób. Bóg raczy wiedzieć,
co Roza napisała w zaproszeniu. Musiała im chyba
obiecać coś więcej niż tylko wyżerkę za darmo!
Spojrzał na puste na razie stoły w zielonym ogro
dzie w obramowaniu puszących się urodą kwiatów.
- Odnoszę wrażenie, że Roza już brała udział w ta
kich przygotowaniach, prawda? - rzekł z namysłem
Ole. - Jakie ona właściwie prowadziła życie zagrani
cą? Wiesz coś o tym? Opowiedziała ci? Chyba całkiem
inne niż to, które wiedziecie w Alta. Wydaje mi się, że
nie ma zupełnie tremy przed tym wydarzeniem, pod
czas gdy ja, taki chojrak, trzęsę się cały ze strachu.
Mattias nie odpowiedział na pytanie szwagra.
Uważał bowiem, że nikogo nie powinno obchodzić
to, co Roza wolała zachować dla siebie.
Ale sam także odczuwał lęk. Nie przed tym, że
się ośmieszy przed gośćmi brakiem ogłady, lecz
przed tym, że coś pójdzie nie tak, jak zaplanowała
sobie Roza. Bał się, że z jakiegoś powodu spadną na
nią kłopoty albo spotka ją niepowodzenie. Nie miał
pojęcia, co może zrobić, by zapobiec katastrofie.
- Wynosimy ciasta - usłyszał głos Rozy, która ra-
zem z Marją i Pekką pojawiła się z tacą pełną cu
downości, których Mattias nigdy jeszcze nie widział
na oczy. - Idźcie się przebrać - poprosiła.
Mattias poczekał, aż Roza odstawi tacę, i objął ją
ramieniem, po czym pocałował ją tak gorąco, że
spojrzała na niego zdziwiona.
- Co z tobą? - zapytała.
- Jesteś wspaniała - powiedział.
- Wspaniała?
Pokiwał głową i pocałował ją w czoło. Wciąż jesz
cze tyle zostało do zrobienia. Na ile znał Rozę, wie
dział, że osobiście przypilnuje każdy najmniejszy
szczegół przygotowań.
- A kiedy zamierzasz się ubrać? - zapytał.
- Za chwilę.
- Mogę ci w czymś pomóc?
- Nie - odparła stanowczo. - Załóż swoje eleganc
kie ubrania, leżą na łóżku. Wypoleruj buty. I na miłość
boską nie przypinaj pochwy z nożem do paska! Poło
żyłam ci też nową apaszkę. Zawiążę ci, kiedy przyjdę
się przebrać. Jest tam też czarna aksamitka do włosów.
- Też mi zwiążesz sama? - zapytał z lekką ironią,
bo wydawało mu się, że trochę przesadza.
- Sam sobie możesz związać, za to ja będę potrze
bowała twojej pomocy przy sznurowaniu gorsetu.
- Gorsetu? - zapytał zdumiony. - A skąd ty wzię
łaś gorset? Naprawdę masz zamiar wciskać się w to
narzędzie tortur?
- Marja załatwiła dla nas gorsety. Liisę już zasznu
rowałyśmy, właśnie się przyzwyczaja do niego. Z po
czątku trochę zbladła, bo nie mogła złapać tchu, ale
jakoś się udało. Ten jeden wieczór jakoś wytrzyma
my. Chyba rozumiesz, że nie możemy się pokazać
tym arystokratycznym paniusiom bez gorsetu. Poza
wszystkim to nie uchodzi, mój mężu. A chyba nie
chcesz, by twoją żonę uznano za nieprzyzwoitą.
- Zdążyłem się do tego przyzwyczaić - rzucił
krótko.
Zamilkł pod wpływem fali słów, jaka wypłynęła
z jej ust. Ta zupełnie nowa Roza wprawiła go w za
kłopotanie. Nie widział jej wcześniej takiej podeks
cytowanej.
- Idź już! - poprosiła i poklepała go po plecach,
po czym wspięła się na palce, pocałowała lekko
w usta i pobiegła z powrotem do swych zajęć.
- Gorset - wymamrotał pod nosem Mattias. -
Gorset... apaszka... aksamitka. Chyba śnię jakiś zu
pełnie zwariowany sen. Mam nadzieję, że zaraz się
obudzę.
Nieco ponad godzinę później Roza stała przed
nim i wiązała mu bordową apaszkę. Mattias, widząc
swoje odbicie w lustrze, miał wrażenie, że patrzy na
dandysa, który z pewnością by go śmieszył, gdyby
spotkali się przypadkiem. Okropna, ozdobiona ko
ronkami koszula w kolorze ecru podobno wspania
le podkreślała jego urodę i nieokiełznaną naturę.
Roza mruknęła coś o tym, że przypomina nieco pi
rata z Karaibów, a ton jej głosu brzmiał obiecująco.
Właśnie te niewypowiedziane na głos obietnice
skłoniły Mattiasa do włożenia na siebie przygoto
wanego przez Rozę stroju. Wyczuł bowiem słabość
żony do karaibskich piratów i postanowił, że nie
poskąpi jej grzesznych uciech, kiedy już skończy się
to cholerne przyjęcie. Przetrzyma niedogodności.
Zresztą nie raz już tego dowiódł.
Roza podała mu surdut, a gdy go założył, wygła
dziła materiał na ramionach i obciągnęła rękawy.
Mattias nie czuł się dobrze, ale nic nie powiedział,
mając w pamięci czekającą go nagrodę.
- Czy mogę mieć przypasany nóż, kiedy będę two
im piratem? - zapytał prowokująco i odsunął jej dłoń,
która usiłowała wymierzyć mu przyjacielskie razy.
- Teraz musimy się zachowywać jak jaśniepań-
stwo z Hailuoto - rzekła, upinając spinkami włosy
na czubku głowy w efektowny kok.
Mattias z wrażenia stracił mowę.
Nie odezwał się też, gdy włożyła podwójną war
stwę halek, a na to dopiero złotawą spódnicę zapi
naną w talii.
- Skąd masz tę kreację? - zapytał.
- Przerobiłam ze starej sukni matki Hugona - od
parła lekko Roza i sięgnęła po stanik. - Była nie dość
szeroka, więc by nadać jej bardziej modny fason,
wszyłam wstawki.
Roza uniosła fałdy, a wówczas Mattias ujrzał tur
kusowe wstawki, których nie zauważył w pierwszej
chwili. Nieczęsto oglądał takie suknie. Nie sądził,
że Roza przywykła do noszenia podobnych stro
jów, tymczasem ona poruszała się w eleganckiej
sukni z gracją i swobodą.
- Musisz mi pomóc zapiąć - powiedziała, wkła-
dając rękawy turkusowego stanika sukienki. - Na
szczęście jestem tak samo szczupła jak matka Hu
gona - powiedziała, prostując plecy, by mógł zapiąć
maleńkie guziki.
- Za nic w świecie nie poradzę sobie z zapięciem
tych wszystkich guzików - roześmiał się Mattias.
- Ależ oczywiście, że sobie poradzisz! Ty, który
uganiałeś się za tyloma dziewczętami, masz w tym
wprawę.
Oboje wybuchnęli śmiechem.
- Nie sądziłem, że moja własna żona wysunie ta
ki argument, by mnie przekonać.
Roza odpowiedziała mu uśmiechem, uchwyciw
szy jego spojrzenie w lustrze. Wtedy Mattias uświa
domił sobie, że ona też na niego patrzy. Nie mógł
się powstrzymać, by nie przytulić się policzkiem do
jej policzka i spojrzeć na ich odbicie w lustrze.
- Ależ z nas para - stwierdził z podziwem i wró
cił do zapinania guzików.
- Jesteśmy państwem na Hailuoto - odparła Ro
za z powagą.
- To ty jesteś panią na Hailuoto - zaprotestował.
Nie zauważył, że Roza gwałtownie pobladła, gdy
tak ją nazwał. Skupiony na guzikach, nie zwrócił
uwagi na to, że zadrżała.
- Pośpiesz się - poprosiła, biorąc się w garść. -
Widzę łódź płynącą w stronę wyspy.
5
Ustawili się przed pałacem. Moment był podnio
sły. Czuli się tak, jakby uczestniczyli w jakimś świę
tym rytuale. Mattias spocił się pod bordową apasz
ką, a i czarny strój chyba nie najlepiej nadawał się
na letnie przyjęcie, bo słońce prażyło go niemiło
siernie. Nie mógł uwierzyć, że się na to wszystko
zgodził. Dopiero teraz zrozumiał, że akceptując po
mysł Rozy, nie miał pojęcia, w co się wplątuje. Za
leżało mu jedynie na tym, by sprawić jej radość.
Stała obok niego, z włosami upiętymi tak wy
myślnie, że pewnie elegantkom z Sawannah odjęło
by mowę z podziwu, gdyby ją teraz ujrzały. Krygu
jąc się i uśmiechając kokieteryjnie, mówiła, że w Sa
wannah taki lekko wyzywający styl bardzo się
wszystkim podoba.
Ktoś złośliwy mógłby powiedzieć, że Roza wyglą
da, jakby właśnie wstała z łóżka i nie zdążyła się jesz
cze uczesać. Mattias obawiał się, że arystokratki
z Oulu takie właśnie odniosą wrażenie i że zaszko
dzą tym jego żonie. Ta jej fryzura, jak mu się zdawa
ło, zbyt mocno rzucała się w oczy. Suknia natomiast
zupełnie nie wyglądała na przerobioną ze starej. Je
dynie góra przyozdobiona wysokim kołnierzem,
z głębokim dekoltem odsłaniającym więcej niż za-
krywającym, nie odpowiadała najnowszej modzie.
Wszyscy jednak, którzy popatrzą na twarz Rozy i za
uważą blizny ciągnące się wzdłuż szyi, zrozumieją,
po co przy sukni ten nieco staromodny detal.
Liisa i Ole stali parę kroków za nimi. Ole, w tych
samych kolorach co Mattias, miał na szyi apaszkę
w kolorze złotym, tak jak suknia Rozy. Kobiety naj
wyraźniej zadbały o każdy szczegół. Ole zerkał
ukradkiem na swoją żonę, a w jego spojrzeniu krył
się niekłamany zachwyt.
Błękitnej tkaniny starczyło nie tylko na suknię
dla Liisy, ale i na sukienkę Lily. Roza namówiła Lii-
sę, by ozdobić suknię jedwabiem w jeszcze jaśniej
szym kolorze błękitu. W kufrach matki Hugo zna
lazły strój z gęstego lśniącego jedwabiu. Kristina
Runefelt była szczuplejsza od Liisy, więc nie dało
się wykorzystać żakietu, a Liisa nie miała serca go
pociąć, skoro idealnie pasował na Rozę. Wykorzy
stały więc spódnicę, z której uszyły wąskie rękawy
i lśniącą sztywną kryzę wokół dekoltu. Kiedy Liisa
nałożyła gorset, miała wrażenie, że się udusi, ale
gorset podniósł jej obfity biust i wyszczuplił ją.
Śmiejąc się serdecznie, stwierdziła, że wreszcie od
zyskała talię. Suknia miała obniżony stan, a zaczy
nające się od połowy bioder fałdy spódnicy opada
ły niczym błękitne strugi wodospadu.
Gdy Ole zobaczył żonę, pośpiesznie przykrył
szalem jej głęboki dekolt. Roza mrugnęła porozu
miewawczo do bratowej, która zbladła, ujrzawszy
w lustrze swe odbicie. Za późno jednak było na
zmiany, Roza musiała więc kilka razy powtórzyć
zapewnienie, że Liisa w żadnym przypadku nie wy
gląda nieprzyzwoicie.
- W Anglii dla takiej sukni kobiety dałyby się za
bić - przekonywała bratową. - A niejeden mąż nie
zawahałaby się zrobić awanturę tym, którzy pożera
li wzrokiem ich żony ustrojone w takie suknie -
wtrącił się Ole, ale w jego błękitnych oczach pojawił
się błysk podziwu. Był nieco zszokowany, ale nie od
czuwał złości. Przeciwnie, spoglądał na Liisę jak na
fascynującą nieznajomą. Gdzieś zniknęła jego nudna,
szara, nie wyróżniająca się niczym żona. Roza żało
wała, że nie mogła poświęcić Liisie jeszcze więcej cza
su. Miała jednak nadzieję, że bratowa wzbudzi zain
teresowanie nie tylko swojego męża, ale i innych
mężczyzn, którzy pojawią się na przyjęciu. Liisie do
brze by to zrobiło, a Ole przynajmniej stałby się tro
chę czujniejszy, a może też bardziej zazdrosny.
- W Alta nie mogłabym założyć tej sukni - ode
zwała się Liisa, drżąc lekko. - Ludzie stwierdziliby, że
oszalałam, a mama nigdy więcej by się do mnie nie
odezwała. Wszyscy by mnie uznali za niemoralną.
- A kto mówi o powrocie do Alta? - zapytał Ole
cicho, tak by nie usłyszała go Roza.
- Nie przywykłam do biżuterii - westchnęła Lii
sa, co chwila podnosząc ręce i sprawdzając, czy nie
zgubiła pierścionków.
- Nie przesadzaj! - prychnąl Ole.
Liisa miała na sobie klejnoty Runefeltów. Choć
wybrała najskromniejsze ze szkatułki, to i tak czuła
się zbyt strojnie. Na szyi zawiesiła krótki sznur drob
nych perełek z lśniącym szafirem przy zapięciu,
a w uszach miała dyskretne klipsy z pereł. Nigdy nie
nosiła kolczyków, więc choć Roza zapewniała, że bar
dzo jej w nich do twarzy, nie dowierzała i była prze
konana, iż goście na jej widok wybuchną śmiechem.
Roza odmówiła założenia jakichkolwiek ozdób,
poza wisiorkiem złotego ptaka na skórzanym rze
myku. Traktowała go jak amulet i nigdy się z nim
nie rozstawała. Mar ja próbowała ją namówić na
szmaragdową kolię po Kristinie, ale Roza, uniósł
szy dumnie brodę, oznajmiła, że nie są jej potrzeb
ne inne klejnoty. Mar ja zrezygnowała, widząc, że
nic nie wskóra. Kiedy Roza powiedziała: „nie", zna
czyło „nie".
- Jak nas zobaczą, będą się śmiać - krakała Liisa.
- Cii! Wyglądasz ślicznie - uspokoił ją mąż i osła
niając dłonią czoło, popatrzył w stronę płynącej po
woli w stronę przystani łodzi. Trudno mu było
ustać w miejscu. Serce waliło mu młotem, nie sły
szał własnych myśli.
Liisie zdawało się, że została obsypana płatkami
róż. Wstrzymała oddech, a na jej twarzy odmalowa
ło się oddanie, graniczące z czcią. Ole jednak tego
nie dostrzegł. To, co ona wzięła za wyszukany kom
plement, było z jego strony jedynie próbą uspoko
jenia zdenerwowanej żony.
Liisa, która nie pamiętała, kiedy Ole powiedział
jej coś tak miłego, poczuła się uskrzydlona szczę
ściem. Nabrała przekonania, że mąż w ciągu minio
nej zimy naprawdę się zmienił.
- A co, u diabła, stało się z gośćmi? - zapytał Mat-
tias, krążąc niespokojnie po ogrodzie. Roza strofo-
wała go, że znów wypycha kieszenie w spodniach.
- Nie zapominaj, Mattias, że to nie kopalnia!
Nie wyjął rąk z kieszeni z przekory. Nie lubił,
gdy ktoś nim dyrygował. W oknach holu zauważył
twarze Pekki i Marji, na których malowało się peł
ne napięcia oczekiwanie, podobnie jak na twarzy
Rozy. Ostatnie tygodnie przygotowań wywołały fa
lę wspomnień. Mar ja przypomniała sobie radosne
lata, kiedy uwielbiająca tańce i zabawy Kristina Ru-
nefelt była młodą panią na Hailuoto.
Ville także postanowił poczekać w pałacu. Choć
Roza niemal błagała go, by razem z nimi powitał
gości, uprzejmie, acz stanowczo, odmówił. Nie był
w stanie wyjaśnić tego dokładnie Rozie. Sam nie ro
zumiał do końca wszystkich swoich uczuć, jak więc
inni mieli je pojąć.
Roza pogodziła się w końcu z jego decyzją, do
myślając się, że Ville kieruje się wyczuciem i tak
tem. Nie chciał uczynić niczego, co mogłoby rzucić
cień na osobę Hugona i zbrukać pamięć o nim.
- Jakoś pusto na tej łodzi - stwierdził Ole, dłonią
osłaniając oczy od słońca.
- Może przewoźnik wypłynął wcześniej? Wpraw
dzie to niepodobne do Ardvo, ale kto wie...
Samotna postać kierowała się w stronę pałacu.
- Albo całkiem nie trafiłaś z modą, przygotowu
jąc stroje dla nas - rzucił Mattias, zerkając na Rozę
- albo ten mężczyzna nie jest ubrany odświętnie.
Któż to taki?
Roza nie zareagowała na jego żarty. Wyprostowa
ła się jak struna i odparła, wzruszając ramionami:
- Nie mam pojęcia. Ale nikogo z zaproszonych
gości nie znam z wyglądu, więc to nic nie znaczy.
- Ale gdzie są pozostali? - dziwiła się Liisa.
Ole westchnął i pomyślał, że za chwilę stanie się
najgorsze. Bezwiednie stanął za żoną i otoczył ją ra
mionami. Liisa zamarła, bojąc się odetchnąć.
- Nie wiem - odpowiedział Ole i spojrzał na
Rozę, która przejęła się jeszcze bardziej niż Liisa.
Zrobiło mu się jej żal.
Kiedy przybyły gość przekroczył bramę ogrodu,
zauważyli, że jest nieco starszy niż Mattias. Poruszał
się dostojnie z ogromną pewnością siebie. Ole po
znał po lnianych włosach, kim jest ten mężczyzna.
- Witamy w naszych progach! Zapraszamy na
przyjęcie - odezwała się Roza, postępując jeden
krok do przodu.
Ukłoniła się i podała dłoń. Nieznajomy skłonił
się lekko, prawie nie zginając karku, i złożył poca
łunek tuż nad jej dłonią. Maniery miał nienaganne.
Twarz pozostała nieprzenikniona. Ale trudno było
by uznać, że ubrał się stosownie do okoliczności.
- Obawiam się, że dziś na Hailuoto nie pojawią
się goście - oznajmił ze spokojem.
Roza potrząsnęła głową, przekonana, że widzi te
go człowieka nie po raz pierwszy, ale nie mogła so
bie przypomnieć, gdzie i kiedy go już spotkała.
A przecież nie powinno to być takie trudne, skoro
w okresie pobytu na Hailuoto tylko kilka razy od
wiedziła Oulu. Poznała niewiele osób, nie powinna
była więc mieć problemu z ich rozpoznaniem.
- Uważam, że to przyjęcie byłoby nie na miejscu,
dlatego odprawiłem waszych gości, którzy przyby
li na przystań w Oulu.
- Wszystkich? - jęknęła Liisa.
- Kim pan jest? - zapytała Roza lodowatym gło
sem i mrużąc oczy, popatrzyła na nieznajomego.
Ledwie się powstrzymała, by nie ująć się pod bo
ki. Ole zauważył, jak z trudem zdołała się opano
wać i zachować z godnością. Wywołało to w nim
szczery podziw. Siostra nie dała się przyprzeć do
muru. Nie miał pojęcia, skąd czerpie siły, ale był
z niej dumny.
- Kim pan jest, który ośmiela się przychodzić nie
proszony i psuć przyjęcie na cześć mojego zmarłe
go krewnego, Hugona Runefelta? - zapytała dobit
nie. - Jakim prawem odsyła pan moich gości, któ
rzy wsiadali na pokład mojej łodzi?
- Zapewniam, że miałem takie prawo - odparł
mężczyzna.
- Kim pan jest? - powtórzyła swoje pytanie Roza.
- To mój brat - usłyszeli nagle glos Villego.
Wszyscy jak na komendę odwrócili się, nie sły
szeli bowiem wcześniej jego kroków. Ville stanął na
schodach i napotkawszy spojrzenie brata, skinął
lekko głową na powitanie. Bracia najwyraźniej nie
byli zbyt wylewni.
- Boris Hurmerinta - przedstawił się nieznajomy
i skierował kolejny ukłon w stronę Rozy. - Pani nie
musi się przedstawiać, wiem, kim pani jest - oznaj
mił, uśmiechając się z uznaniem. - Plotki rozchodzą
się lotem ptaka. - A to pani mąż?
Mattias uścisnął dłoń gościa. Zachowywał się,
zgodnie z oczekiwaniami Rozy, jak człowiek do
brze wychowany, chociaż zmrużył groźnie oczy,
a na jego ogorzałej twarzy jaśniej odcinały się bli
zny. Siląc się na uprzejmość, przedstawił starszemu
bratu Villego Liisę i Olego.
Boris Hurmerinta uniósł brew, ściskając dłoń
Olego, ale nie powiedział niczego, co mogłoby zdra
dzić, że się znają.
- Nie ma pan prawa psuć przyjęcia na cześć Hugo
na Runefelta, Borisie Hurmerinta! - oznajmiła Roza.
- Sądzę, że jak najbardziej mam - odparł ze spoko
jem i skierował się w stronę zastawionych stołów. -
Poczęstuję się - rzekł jakby nigdy nic, zerkając przez
ramię, i nałożył na talerz zarówno wędzone mięso,
jak i rybę, a także różne rodzaje pieczywa. Sięgnął po
kieliszek i nalał sobie szampana.
- Nie ma sensu, byście dłużej czekali - dodał, tak
jakby był gospodarzem jakiegoś zwykłego spotka
nia towarzyskiego. - Obawiam się, że oprócz mnie
nikt więcej nie przybędzie. Szkoda, żeby zmarno
wało się tak dobre jedzenie! Ville i ja otrzymaliśmy
nieco staroświeckie wychowanie. W naszym rodzin
nym domu nie zwykło się trwonić czegokolwiek.
- Szkoda tylko, że nikt nie nauczył pana dobrych
manier - wyrwało się Rozie. - Pan splugawił pamięć
mojego krewnego! Jak miał pan czelność dopuścić się
tego? Przecież nawet nie był pan zaproszony! Wie
działabym, gdyby pan znajdował się na liście gości, po
nieważ osobiście wypisywałam wszystkie zaproszenia!
- Pani wybaczy, że przerywam - wszedł jej w sło
wo Boris Hurmerinta. - Pozwolę sobie jednak za-
uważyć, że Hugo Runefelt za życia wystarczająco
zadbał o splugawienie własnego nazwiska. I wciąż
pozostaje taki w pamięci. Nazwisko „Runefelt"
okryte było niesławą, jeszcze zanim urodził się mój
brat i łaskawa pani, jak mniemam. Ludzie doskona
le wiedzą, kim był Hugo. Takich spraw nie zapomi
na się łatwo. Goście przybyliby na to przyjęcie nie
z szacunku dla zmarłego, ale z ciekawości. Zawró
ciłem ich z przystani. Zresztą żaden z nich nie miał
ochoty zostać uznany za przyjaciela zmarłego.
- Jak pan śmie? - powtórzyła Roza.
Nie zważała na Mattiasa ani Olego, którzy pró
bowali skłonić ją do milczenia. W ogóle ich nie słu
chała. Widziała jedynie brata Villego, bezczelnie
częstującego się jedzeniem, w którego przygotowa
nie włożyła wraz z Marją i Liisą tyle pracy. Jej gniew
był niebezpieczny jak grzęzawiska, o których czę
sto mówił Seamus. Bezdenne bagienne otchłanie na
Florydzie, gdzie człowiek albo mógł utonąć, nie po
zostawiając po sobie żadnego śladu, albo jeśli omi
nął grząski grunt, mógł zostać pożarty przez aliga
tory. Była wściekła, ale uprzejma. Wiedziała, że nie
może dać się sprowokować, bo wtedy ten zadufany
arystokrata będzie opowiadał znajomym, że krew
ni Hugona Runefelta to nieokrzesane gbury z naj
bardziej dzikich okolic Norwegii.
Bywała w miejscach, w których Boris Hurmerin-
ta nigdy nie postawi swojej stopy. Nie wolno jej
o tym zapominać. On o tym nie ma pojęcia, ale wy
starczy, że ona wie i potrafi zachować się tak, jak
przystało na damę. Ma swoją godność i nie pozwo-
li jej sobie odebrać, cokolwiek ten intruz zamierza.
- Hugo Runefelt zbrukał nie tylko własne imię -
odparł chłodno Boris Hurmerinta. - Zniszczył także
mojego brata. Jeszcze za życia sprawił, że Ville okrył
się skandalem, i póki Ville zamieszkuje tę wyspę,
również zza grobu okrywa hańbą mojego brata.
- To bzdura, dobrze o tym wiesz, Borisie! - wtrą
cił się Ville z pasją. - Jakoś dziwnie nie kwapiłeś się,
by dopuścić mnie blisko siebie i sobie podobnych.
Słałeś mi pieniądze w nadziei, że nie pojawię się na
żadnym z twoich przyjęć. Skąd więc nagle ta brater
ska miłość, którą mi tak nieoczekiwanie okazujesz?
Boris Hurmerinta udawał, że nie słyszy sarkazmu
w słowach młodszego brata. Jako jedyny częstował
się potrawami wystawionymi na stołach i chwalił to,
co według niego było szczególnie smaczne. Gospo
dyni nie wyglądała na zadowoloną z jego pochwał.
- Zbytnio ci pobłażałem, Ville - odparł, wzdycha
jąc ciężko. - Może liczyłem na to, że dzięki temu
się opamiętasz? Że wreszcie odpowiedzialność weź
mie w tobie górę? Niestety, daremnie. - Wzruszył
ramionami. - Skoro jednak łagodnością nie zdoła
łem zawrócić cię ze złej drogi, braciszku, zmuszasz
mnie, bym użył bardziej radykalnych środków.
Czynię to z bólem, ale jeśli to jedyny sposób, by cię
uchronić, nie mogę się wahać. Potrafię żyć z cier
pieniem. Pogodzę się jakoś z tym, mając świado
mość, że przynajmniej próbowałem. Nigdy bym so
bie nie darował, że zrezygnowałem i pozwoliłem ci
brnąć dalej ku zatraceniu, Ville. Stoczyć się tak jak
Hugo. Ty, Ville, nie jesteś tak zepsuty. Ty wciąż
masz jeszcze wybór. Możesz jeszcze uczynić w ży
ciu wiele dobrego.
- Skończyłeś? - zapytał Ville beznamiętnie.
Roza ujęła Villego pod rękę, jakby chciała dodać
mu otuchy w konfrontacji z niesprawiedliwym bra
tem, który potrafił głosić długie mowy, ale nie
chciał zaakceptować Villego takim, jakim był. Roza
nie pojmowała, dlaczego nie chciał zrozumieć, że
Ville jest dobrym człowiekiem?
- Czego chcesz? - zapytał Ville.
- Chcę, byś wreszcie zaczął żyć, jak należy, bra
cie.
Ville odchylił głowę i zaśmiał się w pogodne let
nie niebo. Pozwolił się oślepić słońcu i śmiał się do
łez. Reakcja była tak gwałtowna, że Mattias zanie
pokoił się o niego. Obawiał się też o Rozę. Nie są
dził, by żona rozumiała, w co się wplątała, stając
bezwarunkowo po stronie przyjaciela Hugo.
- Nie możesz mnie zmusić! - zawołał Ville.
- Owszem, mogę - odparł Boris, odstawiając ta
lerz i kieliszek. Wytarł dłonie w surdut, co natych
miast rzuciło się Rozie w oczy. Była pewna, że
prawdziwy arystokrata tak by się nie zachował. Mo
że rodzina Villego także była nowobogackimi, choć
nie tak świeżymi jak Roza i jej najbliżsi.
- Właśnie to jest najwspanialsze, Ville, że mogę
cię zmusić. - Poklepał się po kieszeni. - Tutaj, mój
bracie, mam dokumenty o twoim ubezwłasnowol
nieniu. Mnie się powierza prawną opiekę nad tobą.
Roza jęknęła.
- Mam też dokument, gdzie ja, jako twój praw-
ny opiekun, podpisałem zgodę na przymusowe
umieszczenie cię w szpitalu dla obłąkanych.
- Szpital dla obłąkanych? - zapytał Ville, ściska
jąc dłoń Rozy tak mocno, że aż jęknęła. - Mój włas
ny brat chce mnie odizolować od świata?
- Jestem za ciebie odpowiedzialny - odpowiedział
Boris Hurmerinta. - Troszczę się o to, by mój brat,
który, niestety, jest wrakiem człowieka, mógł pod
leczyć swoje nerwy. By na powrót stał się mężczy
zną, a nie żałosną kreaturą, jaką jest teraz. - Boris
splunął w trawę i zagrzmiał: - Spójrz na siebie!
Spójrz na siebie, Ville! Mdli mnie, gdy na ciebie pa
trzę. Stoisz tu uczepiony cudzej żony jak matczy
nej spódnicy.
Ville puścił Rozę, jakby się nagle oparzył. Pozwo
liła mu na to. Nawet cofnęła się parę kroków, by
mógł udowodnić starszemu bratu, że jest mężczy
zną i potrafi sam o siebie zadbać.
- Nie jestem obłąkany.
- Czyżby? - zapytał Boris.
- Popełnisz błąd, wysyłając mnie pod przymusem
do azylu.
- Tak? Udowodnij!
- W jaki sposób? - zapytał Ville, siadając na naj
niższym stopniu schodów.
Brat podszedł do niego.
- Wracaj do domu - rzekł.
- Tylko tyle? Żadnych dodatkowych warunków? -
zdziwił się Ville. - To do ciebie niepodobne, Boris!
- Stań się szanowanym obywatelem, ożeń się,
spłodź dzieci. Może ludzie z czasem zapomną, co
o tobie opowiadano, zapomną o twoim związku
z Hugonem Runefeltem.
- Nieźle - stwierdził ironicznie Ville. - Może uda
mi się tego wszystkiego dokonać w ciągu najbliższej
doby. Przecież aż się roi od dziewcząt z dobrych ro
dzin, które pragną mnie poślubić. Może niektóre są
głuche i nie słyszały plotek krążących o mnie
i o Hugonie. Może kilka tych głuchych to przy oka
zji sieroty i rodzice nie przeszkodzą im popełnić te
go największego błędu w ich życiu. Może któraś ma
jedynie prawnego opiekuna, który nie troszcząc się
zbytnio o to, że niszczy jej życie, pozwoli jej poślu
bić mężczyznę, który do kobiety jest w stanie ży
wić jedynie uczucie przyjaźni...
Gdy urwał, zapadła cisza.
- Jeszcze tej doby mogę cię ożenić - odparł Boris.
- O czym ty mówisz?
- Znalazłem dziewczynę, która jest chętna ciebie
poślubić - wyjaśnił Boris. - I to jeszcze dziś.
- Kiedy planowane jest przyjście dziecka na
świat? - zapytał Ville cynicznie, wytrzymując spoj
rzenie brata.
Boris nie
x
mrugnął nawet powieką ani się nie za
rumienił.
- Dziecko uznasz za swoje, będzie nosić twoje na
zwisko.
- A kiedyż to miałbym spłodzić szczęśliwej pan
nie młodej potomka? - zapytał Ville i wzdrygnął się.
- Dziecko urodzi się w lutym.
- Nie opuszczałem wyspy w maju.
Boris Hurmerinta nie dał się wyprowadzić z rów-
nowagi, przez co jeszcze bardziej zyskał w oczach
Olego. Nie potrafił pojąć, że brat Villego zdołał tak
wiele załatwić w przeciągu zaledwie miesiąca, bo ty
le czasu upłynęło od jego wizyty u adwokata w Oulu,
kiedy to zwierzył się mu ze swych rozterek.
- Możesz wybierać: trafisz do szpitala albo oże
nisz się jeszcze dziś wieczór. Po ślubie wsiądziesz
wraz z małżonką na pokład statku płynącego do
Helsinek. Tam przesiądziecie się na inny statek pły
nący do St. Petersburga.
- Ale czy tak długa podróż morska nie odbije się
na zdrowiu mojej ciężarnej żony? - zapytał Ville. -
Nie chciałbym, aby cierpiała podczas naszej podró
ży poślubnej.
- Z St. Petersburga udacie się do Paryża - ciągnął
Boris. - Nasi krewni z największą radością gościć
was będą u siebie, kiedy narodzi się dziecko.
- A tu nikt się nie dowie, kiedy dziecko dokład
nie przyszło na świat - zrozumiał Ville olśniony. -
Fantastyczny plan!
- Nie może pan tego zrobić swojemu bratu -
wtrąciła się Roza.
- Szpital dla obłąkanych albo ślub - oznajmił Bo
ris Hurmerinta. - Nie przypłynąłem łodzią sam,
Ville. Albo pójdziesz dobrowolnie, albo zabierzemy
cię stąd siłą. Cokolwiek się zdarzy, pamiętaj, że po
zostawiłem ci wybór.
Ville wzruszył ramionami.
- Cóż, w takim razie mogę się zacząć pakować.
Wolałbym to zrobić sam.
Roza wyjęła spinki z włosów, potrząsnęła głową,
tak że loki opadły jej swobodnie. Ból głowy nieco
zelżał,
choć wciąż dudniło jej w skroniach. Ścisnę
ła je opuszkami palców, ale nie pomagało. Nie by
ła w stanie pomóc sobie.
- To dla dobra Viłlego - zapewnił Boris, ale gdy
zobaczył, że brat podchodzi do grobu Hugona i tam
klęka, wzruszył ramionami i rzekł: - Znowu ta ma
skarada! Ville zawsze kochał teatr. Popisuje się, że
by zwrócić na siebie uwagę. Uwielbia, gdy wszyscy
na niego patrzą. W końcu musiał uczynić jeszcze
i to, by wywołać zainteresowanie własną osobą.
- Sam pan w to nie wierzy - przerwała mu Roza. -
Widziałam ich razem. To była miłość. Prawdziwa mi
łość. Jak może pan nazywać to grą?
- Bo inaczej musiałbym nazwać grzechem, i to
śmiertelnym. A nie życzę mojemu bratu wiecznego
potępienia. Przybyłem tu, ponieważ chcę jego dobra.
Roza nic na to nie odpowiedziała.
Ville ciężkim krokiem opuścił cmentarz. Wciąż
miał na sobie odświętny strój, rozwiązał jedynie
apaszkę. Włosy opadły mu na czoło. Roza zauwa
żyła na jego policzkach ślady łez.
- Co postanowiłeś? - zapytał Boris Hurmerinta.
- Odosobnienie czy małżeństwo? Oto jest pyta
nie - odrzekł Ville. - Zniszczyć życie młodej ko
biecie czy sobie? Nie wiem, Boris. Jestem takim
tchórzem, że skłaniam się ku myśli, by zmarnować
życie jej. Pozwól jednak, że jeszcze się zastanowię
w drodze do miasta.
Borys skinął głową na znak, że się zgadza.
- Nie płacz! - poprosił Yille, całując Rozę. - Znio-
sę niemal wszystko, ale nie to, że płaczesz być mo
że w dniu mojego ślubu.
- Nie będę płakać - obiecała i otarła łzy.
Ville chwycił swą niewielką walizkę i poszedł za
bratem w stronę łodzi, która czekała na przystani.
Roza złamała obietnicę natychmiast, gdy Ville
odwrócił się plecami. Rzuciła się w ramiona Mattia-
sa i płakała tak rozdzierająco, że ten obawiał się, czy
nie postradała zmysłów.
Nikt z pozostałych nie odezwał się na temat
przyjęcia, które się nie odbyło.
6
- Z głodu w każdym razie nie umrzemy - ode
zwał się Ole, patrząc na stoły uginające się od jadła.
Przykryte białymi ukrochmałonymi obrusami
z adamaszku kontrastowały z wiosenną zielenią ogro
du i soczystą zielonością przystrzyżonych trawni
ków. Stoły udekorowane były białymi różami. Biel
i zieleń. Te dwie barwy nadawały ton. Ole uwolnił się
gwałtownym ruchem z surdutu, w którym było mu
za gorąco, i zdjął z szyi apaszkę. Zwichrzył włosy i po
trząsnął głową, tak że grzywka opadła mu niesfornie
na czoło, tak jak na co dzień. Roześmiał się i za przy
kładem Borisa Hurmerinta zaczął się częstować sma
kołykami obficie wystawionymi na stołach.
- Jesteś kompletnie pozbawiony uczuć, mam
ochotę tobą wstrząsnąć - mruknął Mattias, ale i on
zdjął surdut i podwinął rękawy koszuli do łokci.
- Proszę bardzo! - odparł Ole, przełykając zapie
kane w chlebie ryby. - Będzie więcej zabawy niż
z tego całego przyjęcia.
- Dla Rozy to było bardzo ważne.
- Wiem o tym - odpowiedział Ole. - Ale to nie ja
zepsułem jej przyjęcie, lecz brat Villego. Nie musisz się
ze mną bić tylko dlatego, że ci dwaj są już w połowie
drogi do Oulu. Tym razem bowiem nie ja zawiniłem.
Mattias ugryzł się w język, wszak swoje wiedział.
- Nie będzie przyjęcia? - zapytała Lily jasnym
głosikiem i popatrzyła po twarzach dorosłych. Mia
ła na sobie piękną niebieską sukienkę, podobną do
tej, w którą ubrana była Liisa. We włosy skręcone
w korkociągi miała wpięte nowe wstążki. Nigdy
jeszcze nie była tak ślicznie ubrana, a tymczasem
wszyscy dorośli złoszczą się i krzyczą.
- Będzie przyjęcie! - oświadczyła Roza z groźną
stanowczością.
- Tylko że bez obcych - dodał Ole i odstawił ta
lerz niebezpiecznie blisko krawędzi stołu. Chwycił
Lily za rękę i sięgnął po talerzyk dla niej. - Teraz
poczęstujesz się tym, na co masz ochotę, kochanie.
- Czy tak właśnie robi się na przyjęciach?
Ole pokiwał głową z powagą i pomógł jej wybrać.
- Co jeszcze się robi na przyjęciach? - pytała da
lej Lily, za którą krok w krok podążał mały Matti.
Ole sięgnął więc po drugi talerz. Miał już pod opie
ką dwoje dzieci, które z ufnością przyjmowały każ
de jego słowo.
- Na przyjęciach ludzie ze sobą rozmawiają - mó
wił Ole, jakby doskonale się orientował w życiu
wyższych sfer.
- E, tam - stwierdził Matti.
- Nuda - dodała Lily. - Nic ciekawszego się nie
robi na takich przyjęciach?
- Tańczy się - odpowiedział Ole.
- Możemy więc potańczyć? - zapytała Lily, wpa
trując się w wujka swymi szarymi oczkami. - Zatań
czysz ze mną wujku Ole?
- Najpierw coś zjemy - odparł Ole.
- A potem Mattias nam zagra - obiecała Roza,
biorąc męża pod rękę.
- Co takiego? - zareagował gwałtownie Mattias. -
Byłbym wdzięczny, gdybyś uprzedzała mnie wcze
śniej o takich niespodziankach, kochanie.
Roza oparła się mu policzkiem na ramieniu. Jak
dobrze było poczuć jego ciepło przenikające przez
cienką koszulę. Czuła się przy nim tak bezpiecznie.
- Dzisiejszy dzień jest kompletną klęską - powie
działa Roza.
- Owszem, ale jeśli zmusisz mnie do muzykowa
nia, będzie jeszcze większa katastrofa. Na czym
zresztą miałbym grać? Na grzebieniu?
- Nie, na skrzypcach.
- No tak - odparł z rezygnacją Mattias.
-Jens kiedyś opowiadał, że potrafisz grać na
skrzypcach - rzekła cicho Roza.
- Umiałem, kiedyś. I to bardzo kiepsko. Poza tym
nie mam skrzypiec.
- W tym domu są skrzypce. Pekka je zaraz przy
niesie. Piękne stare skrzypce.
Mattias roześmiał się.
- Ty rzeczywiście jesteś uparta, Roza.
Westchnął i popatrzył na dzieci, które intuicyjnie
szukały towarzystwa beztroskiego brata Rozy. Ciąg
nęły do wesołości i życia niczym ćmy do światła. Ole
był pogodny, wesoły i zabawny. Nic dziwnego, że tak
go lubiły. Gdyby ktoś im powiedział, że wujek Ole
jest nieodpowiedzialny jak dziecko, nie miałoby to
dla nich żadnego znaczenia. Wiedziały swoje.
- Zagraj, żeby Ole mógł zatańczyć, Mattiasie. Na
pewno potrafisz! - prosiła Roza. - Przy okazji od
pędzisz także moje smutki i może dzięki temu nie
będę płakać. Sami urządzimy sobie przyjęcie.
W jej słowach kryła się błagalna prośba, a prze
cież dumna Roza nie umiała nigdy o nic poprosić.
Mattias popatrzył na nią z czułością i w tym mo
mencie uzmysłowił sobie, że znów jest w niej po
uszy zakochany. Rozsądnie postąpił, żeniąc się z nią.
Oboje mogli na tym jedynie zyskać. Byli dobrymi
przyjaciółmi, oboje przeżyli już tyle rozczarowań,
że nie szukali namiętności, w którą już nie wierzyli.
Ich małżeństwo miało być spokojną, cichą przysta
nią, w której nikomu nie może stać się krzywda.
Żadnemu z nich nie groziło roztrzaskanie się na ska
łach z powodu tego drugiego. Nie groził im żaden
sztorm, w którym mogliby się rozbić lub utonąć.
W pewnym sensie każde z nich dla drugiego by
ło łodzią ratunkową.
W życiu, które mieli razem dzielić, nie było miej
sca na wielkie szaleństwa. Wybrali siebie nawzajem
dlatego, że nie mieli już siły zmagać się z gwałtow
nymi uczuciami.
A tymczasem jego znów dosięgła miłość. Patrzył
na Rozę, wpatrywał się w jej przepastne błękitne
oczy i czuł gwałtowną tęsknotę za jej bliskością.
Zapragnął przytulić ją mocno i uścisnąć w ramio
nach. Pragnął opowiedzieć jej, że znów zyskała nad
nim taką władzę, że mogła go pozbawić spokojne
go snu nocą i radości za dnia.
Kocha ją.
- Zagraj coś dla mnie, Mattias - prosiła, powstrzy
mując go od wyznań miłosnych.
Zobaczył Pekkę niosącego stary instrument. Sta
ruszek trzymał skrzypce ostrożnie, niczym nie
mowlę. Mattias zrozumiał dlaczego, kiedy ujął je
w dłonie. Różniły się od tych skrzypek, których
grajkowie wzdłuż wybrzeża Helgeland dotykali
osmolonymi rękami i naciskali struny stwardniały
mi od ciężkiej pracy palcami. Mimowolnie pogła
dził pieszczotliwie instrument.
- To nie są zwykłe skrzypki, Rozo - rzekł naboż
nie. - To koncertowe skrzypce, Rozo. Cenny stary
instrument, którego taki domorosły grajek jak ja nie
powinien dotykać...
Uśmiechnął się zakłopotany, ale Roza, w której
ów cenny przedmiot nie wzbudził takiego respek
tu, orzekła brutalnie:
- Gdy nikt na nich nie gra, skrzypce są jedynie
martwym kawałkiem drewna z kocimi jelitami.
Mattias skrzywił się, nie pojmując, jak można po
wiedzieć coś równie trywialnego. Nie rozumiał jej
reakcji, pamiętał, ile miała szacunku dla wszystkich
wspaniałości, które pozostawił po sobie Ailo.
- Są nastrojone - rzekł Mattias zdziwiony, spraw
dzając dźwięk skrzypiec.
- Pozwoliłem sobie to uczynić - chrząknął Pek-
ka, a na jego twarzy odmalowała się duma. - Ojciec
Hugona, pan Henrik, nauczył mnie trochę grać -
dodał mimochodem. - Te skrzypce należały do pa
na Henrika, który grywał na nich z wielką radością.
Potrafił też grać na klawesynie. Z szacunku dla je-
go pamięci staram się utrzymywać skrzypce w na
leżytym stanie. Zawsze stroję instrument. Trochę
też na nim grałem. Dbam o te skrzypce tak, jak on
o nie dbał. Czynię to z wielką przyjemnością.
- No, no - mruknął Mattias, dotykając leciutko
strun. - Nie potrafię już tak dobrze śpiewać - rzucił
wesoło - ale grać tak całkiem nie zapomniałem. -
Gotowy do tańca, Ole?
- Czy ja jestem gotów? - spytał Ole. - Też mi py
tanie. W całym probostwie Alta i Talvik nie znajdzie
się lepszy tancerz ode mnie! Lily, kochanie! - Wziął
na ręce córeczkę Rozy i stanął gotowy do pląsów,
gdy tylko Mattias dotknie smyczkiem strun. - Ga
dasz czy grasz, Mattiassen? - zapytał wyzywająco.
Mattias zagrał.
Roza i Liisa skierowały swe kroki do letniego pa
wilonu. Otworzyły na oścież drzwi i popatrzyły na
świeżo uszyte poduszki zdobiące ławki umieszczone
pod szklanymi ścianami. Usiadły obok siebie zado
wolone z odrobiny cienia. Słońce bowiem prażyło
niemiłosiernie, mimo że już dawno minęło południe.
- Jak mogłam być tak naiwna i wierzyć, że to się
uda? - odezwała się Roza. - Czemu was nie posłu
chałam?
Liisa wzruszyła ramionami.
- Może doświadczyłaś tego, że ludzie są równi,
obojętnie, czy wywodzą się z dołów społecznych
tak jak my, czy z wyższych sfer.
Roza uśmiechnęła się lekko do swych myśli. Ona
najlepiej ze wszystkich powinna wiedzieć, że to nie
jest niemożliwe. Powinna przewidzieć, że tę chwi
lę, którą planowała z taką starannością, ktoś zechce
wykorzystać, by zaszkodzić jej lub komuś z jej bli
skich. Z bólem pomyślała o Villem.
- Ktoś z zaproszonych musiał powiadomić o tym
jego brata - powiedziała Roza z namysłem. - Nie
znajduję innego wytłumaczenia. A ten wyczekał
odpowiedni moment, zaczajony niczym pająk.
Przecież gdyby chciał, zjawiłby się na wyspie kie
dy indziej. Ale on przybył akurat dziś, w tak waż
nym dla nas dniu, ważnym także dla Villego. To
straszne, Liiso.
- Biedny Vilłe! - westchnęła Liisa.
- Biedny Ville! - powtórzyła Roza.
- Chociaż nie rozumiem, jak on może... - zaczęła
Liisa i zarumieniła się. Zagryzła dolną wargę i ciągnę
ła odważniej, mimo że niełatwo jej było o tym mó
wić: - Nie pojmuję jego postępowania, ale wiem, że
Ville nie jest złym człowiekiem. Rozumiem, że nic
nie poradzi na swoje uczucia. Wydaje mi się, że je
mu jest jeszcze ciężej z tym żyć niż innym ludziom,
którzy też nie zawsze dobrze ulokują swoje uczucia...
Roza nie "odpowiedziała. Słowa wydawały się
zbędne.
- Jak sądzisz, co wybrał? - podjęła po chwili Liisa.
Roza popatrzyła w stronę ciągnącej się po hory
zont Zatoki Botnickiej.
- Nie wiem - odparła szczerze. - Zresztą, co to
za wybór? Szpital dla obłąkanych albo małżeństwo.
Tak czy owak straci wolność.
Przez chwilę obie pogrążyły się w milczeniu.
- Sądzę, że się ożeni - rzekła w końcu Roza.
- Ja też - odparła Liisa. - Mam nadzieję, że ma na
tyle rozumu w głowie, by wybrać ślub. W końcu
w małżeństwie bez miłości da się jakoś żyć. Wyda
je mi się, że większość ludzi żyje w takich związ
kach, nie będzie więc z pewnością osamotniony.
Większość ludzi pobiera się z rozsądku, Rozo. Na
wet bogaci nie wiążą się ze sobą z miłości...
Powiedziała to głosem delikatnym jak porcelana.
W jej słowach Roza wyczuła wielką samotność, ałe
cóż miała powiedzieć, by pocieszyć bratową? Liisa
była zbyt dumna, za nic w świecie nie przyznałaby
się, że miała na myśli siebie i Olego. Zaparłaby się,
przywołując wszystkie świętości, i nigdy więcej nie
otworzyłaby swego serca przed Rozą.
- Zapewne to prawda - rzekła więc Roza i wes
tchnęła ciężko.
Wyjrzała, by popatrzeć na Mattiasa, który grał na
cennych starych skrzypcach. Ole obracał się w tań
cu wraz z Lily, a mały Matti naśladował kroki wu
ja. Z daleka Roza dostrzegła jeszcze wyraźniej, jak
bardzo Matti przypomina Mattiasa.
- Nie będzie takiego przyjęcia, jakie sobie zapla
nowałam - rzekła, patrząc przepraszająco na Liisę.
- Chciałam, żebyś i ty spędziła przyjemnie czas, że
byś wywiozła stąd jakieś miłe wspomnienie, Liiso.
W naszych rodzinnych stronach nie mamy okazji
stroić się w suknie balowe. Nikt nas tam nie zapro
si na przyjęcie do The House.
Liisa uśmiechnęła się. Oparła się o ścianę i pogła
dziła się po brzuchu.
- Może to i lepiej. Te druty mnie zabiją. Chyba
będę miała jutro ślady.
- Ale przecież i tak jest uroczyście, prawda, Lii-
so? Tak pięknie wyglądasz!
- Owszem - odparła Liisa.
- Chciałam, żeby Ole zobaczył cię w tej sukni -
wyjaśniła Roza.
Liisa spuściła wzrok.
- Dla Olego ja się nie liczę - rzekła zdruzgotana. -
Nie zmieni tego ani gorset, ani najpiękniejsza suknia
na świecie. On mnie nie dostrzega.
- Patrzył na ciebie - zaprzeczyła Roza, poprawia
jąc fałdy sukni. Wstała, a kiedy Liisa chciała uczy
nić to samo, Roza podniosła ostrzegawczo rękę
i powiedziała stanowczo: - Ty tutaj zostaniesz. Bę
dziesz tu sobie siedzieć niczym kusząca uwodziciel-
ka i snuć grzeszne rozmyślania, a ja przyślę po cie
bie mojego bezmyślnego brata.
- Nie... - chciała się sprzeciwić Liisa.
- Zamilcz, moja droga - poprosiła Roza. - Nikt
nie wie lepiej niż ja, jak bardzo zajęty sobą jest mój
kochany braciszek. Ale wiem też, że ma oczy na
właściwym miejscu i bardzo gorącą krew. Więc od
czasu do czasu udaje się sprawić, by się ocknął.
Pochyliła się lekko i poprawiła suknię Liisy. Ob
ciągnęła dekolt, by jeszcze bardziej odsłaniał biust.
- Świetnie! - oznajmiła zadowolona i ściągnęła z ra
mion Liisy niebieski szal. Ta poczuła się nieprzyzwo
icie obnażona. - Nie potrzebujesz tego szala - rzekła
Roza po cichu z wyrachowaniem. Sądzę, że zgubiłaś
go w ogrodzie. Nawet Ole będzie musiał go zauważyć.
- Roza - odezwała się błagalnie Liisa. - Nie wpra
wiaj Olego w zakłopotanie!
- Chyba nie będzie, u diabła, zakłopotany fak
tem, że czuje pociąg do własnej żony!
- Roza!
Poruszenie Liisy i gwałtowne rumieńce na jej
twarzy rozbawiły Rozę. Bratowa była pokryta pą
sem od cebulek włosów po brzeg sukni.
- Chcesz, by ciebie pragnął - wyszeptała Roza in
tensywnie.
- Tak - przyznała Liisa zawstydzona, przymyka
jąc powieki. Nie potrafiłaby powiedzieć tego, pa
trząc Rozie prosto w oczy.
- Nie ma się czego wstydzić - stwierdziła Roza
z natury bardziej bezpośrednia. - Wprawdzie jest ja
sno, ale niech trochę pokrąży wokół ciebie, mając
ciasno w spodniach. O ile wiem, to nie szkodzi na
zdrowie. Niech trochę pocierpi. Życzę mu tego!
- Roza!
- Może nie zachowuję się jak dama - przyznała
Roza - ale lubię osiągnąć swoje cele. Nie udało mi
się urządzić porządnego przyjęcia na cześć Hugo
na, to przynajmniej spróbuję zrobić coś dla ciebie.
Zatrzymała się przez chwilę w otwartych drzwiach,
chłonąc intensywną, oszałamiającą niemal woń róż.
Tu, przy pawilonie, woń ta była tak słodka i ciężka,
że wprawiała w stan upojenia.
- Wróżę, że nie minie pół godziny, gdy mój brat,
Ole, zabłądzi pod twoją spódnicą. A może pod dekol
tem? A nim dzień się skończy, będzie cię błagał, byś
się rozebrała. A to oznaczać będzie, że suknia spełni-
ła swoją rolę, prawda? Nawet jeśli przyjęcie, które
miałam nadzieję ci podarować, nie doszło do skutku...
- Tak, wtedy się okaże, że suknia spełniła pokła
dane w niej nadzieje - wyszeptała Liisa i zerknęła
pośpiesznie w stronę ogrodu, gdzie jej mąż wciąż
tańczył ze swą czteroletnią siostrzenicą. Nie mogła
nic poradzić na to, że wciąż go kochała ponad
wszelki rozsądek. Wciąż nie widziała poza nim
świata. Olśniewająco urodziwy Ole pochwycony
w sidła przez taką nieciekawą kobietę.
- Nie powinnaś go tak mocno kochać - odezwa
ła się Roza. - Ale to pewnie silniejsze od ciebie,
prawda?
- Owszem - odpowiedziała Liisa i nawet nie pró
bowała kłamać. - To silniejsze ode mnie. Nie mam
na to wpływu. Kocham go. I choć czasami wolała
bym nienawidzić, nie potrafię kierować swoimi
uczuciami. Wiem, że on nie zasługuje na moją mi
łość, ale i tak go kocham. Kocham tylko jego.
- Jedzenie trzeba wnieść do środka - zarządziła
Roza, zwracając się do Mattiasa. - Zresztą spytaj
Marji! Ona Już zaczęła uprzątać.
- Zapewne uważasz, że dzieciom dobrze by zro
biło, gdyby trochę pomogły - rzucił, patrząc na żo
nę z powątpiewaniem. - Za to Ole lekkoduch mo
że i tym razem się wykręcić, prawda?
Roza pokiwała głową.
- Dobrze zrozumiałeś. Wiedziałam, że mam mą
drego męża.
- Właśnie - odparł Mattias. - A kiedy skończy-
my, wybierzemy się razem z dziećmi na spacer
wzdłuż plaży?
- Naprawdę miałbyś ochotę?
Mattias westchnął:
- Nie wydaje mi się, byś mogła zmienić Olego
tym chytrym podstępem, ale jeśli tego chcesz, to
próbuj, kochanie.
Ole nie był głupcem i w lot przejrzał zamiary
Rozy. Oboje wyrośli z tego samego pnia. Siostra na
ogół na próżno próbowała go przechytrzyć. Teraz
też jej z pozoru przypadkowe upomnienia, że powi
nien więcej uwagi poświęcić Liisie, brzmiały niemal
jak rozkaz. Śmieszyło go udawanie, że nie rozumie,
o co chodzi. Z rozbawieniem pozwalał siostrze od
grywać rolę generała.
Tak naprawdę jednak to on ich wszystkich wo
dził za nos. To dzięki niemu brat Villego przybył
na Hailuoto. To on okazał Liisie zainteresowanie,
które wprawiło ją w zakłopotanie. Kupił materiał
na suknię i jedwabny szal. Wiedział, że uszyta z te
go zostanie piękna suknia.
Jego wyobraźnia jednak nie posunęła się tak da
leko, by przypuszczać, że Roza wymyśli przyjęcie.
Siostra miała swoisty dar zaskakiwania wszystkich.
Ale wszystko to cudownie wpasowało się w jego
plany i realizację własnego celu.
Teraz znów Roza taktownie kierowała nim, a on
udawał, że robi to, co ona chce. Jak bezwolny głu
piec dawał się prowadzić w otwarte ramiona stęsk
nionej żony, której serce waliło młotem. Udawał
tak przekonująco, że Roza nie miała najmniejszej
wątpliwości, iż to ona wszystko zaaranżowała.
Piękny ten szal, pomyślał Ole, podnosząc go
z trawy tuż obok letniego pawilonu. Ułożony
w kunsztowny sposób niczym nurt wartkiej rzeki,
nie spadł tam sam. Poznał, że to sprawka Rozy.
Uśmiechając się pod nosem, zastanawiał się, o czym
myśli Liisa.
- Wymknąłem się spod rozkazów generała w spód
nicy - odezwał się, wchodząc do altany.
W środku było duszno. Słońce nagrzało prze
szklone ściany pawilonu i chociaż drzwi były
otwarte na oścież, to jednak w niewielkim pomiesz
czeniu nie przewietrzyło się dostatecznie.
- Powinnam pójść pomóc Rozie - zerwała się Lii
sa, ale Ole ją powstrzymał.
Była tak poruszona, że pod skórą w okolicach
ucha widać było wyraźnie, jak szybko bije jej puls.
Drobne kolczyki z pereł nie bardzo pasowały do
niej, bo należały niegdyś do delikatniejszych kobiet
niż jego krępej budowy żona, ale w tej chwili wy
dawały się właściwą dla Liisy ozdobą. Może dzięki
tym perłom dostrzegł w niej bezbronność, której ni
gdy wcześniej nie zauważył, a która poruszyła
w nim najczulszą strunę.
Nigdy jej takiej nie widział, wystrojonej jak
prawdziwa dama.
Ole nie miał pojęcia, co Roza zrobiła z jej fryzu
rą. Zazwyczaj proste, spłowiałe włosy upięte były te
raz tak, że tworzyły kaskadę lekkich loków. Okrąg-
ła twarz nie wydawała się wcale pucołowata. Nie pa
miętał już, by oczy żony lśniły takim blaskiem. Za
stanawiał się nawet, czy Roza nie poczęstowała Lii-
sy, którą łatwo było upić, sherry, ale porzucił tę
myśl, uznając, że nawet Roza by na to nie wpadła.
Suknia dopełniała dzieła. Nie było w niej nic co
dziennego. Gdyby przyjęcie się odbyło, nie musiał
by się wstydzić za swoją żonę. Zapewne nie tylko
on zerkałby pożądliwie na dekolt odsłaniający buj
ną pierś. Ole mógłby przysiąc, że nawet wzrok Mat-
tiasa zatrzymał się zbyt długo na głębokim dekolcie
Liisy, nim Ole zdążył ją przykryć szalem. Teraz sie
działa tu, a jej gładka jak atłas skóra przyciągała je
go spojrzenie. Można by było uznać Liisę niemal za
piękność. Mimowolnie poddał się jej urokowi.
Gdyby Ole nie zobaczył tego na własne oczy, za
nic w świecie by nie uwierzył, że możliwa jest taka
przemiana.
- Przecież jest środek dnia! - wyszeptała Liisa po
ruszona, kiedy klęknął przed nią i włożył ręce pod
spódnicę.
- Wiem - rzekł chrapliwie, posyłając jej pełne bla
sku spojrzenie, równie gorące jak tarcza słoneczna
na niebie.
Sunął dłońmi wzdłuż jej ud, odchylał halki, luzo-
wał tasiemki bielizny, nie zważając na wypowiada
ne szeptem protesty. Poznał, że nie wzbrania się
z przekonaniem, ale przesuwając się i unosząc, po
maga mu uwolnić się z bielizny.
Oparła głowę o ścianę, przymknęła oczy i czuła,
jak jego pieszczoty rozbudzają jej zmysły. Miał ta-
kie zręczne palce, podniecał ją, głaskał niczym sprag
nionego pieszczot kociaka, atakował niczym wojow
nik. Śladem dłoni podążyły usta. Usłyszała jego
chrapliwy śmiech, gdy wygięła się w łuk i wydała
z siebie pełen rozkoszy jęk.
Pod wpływem jego pocałunków całkiem straciła
nad sobą panowanie, a wtedy on opuścił jej spódni
cę, otulił dokładnie jej nagość i wstał, trzymając
w ręku bieliznę.
Liisa zarumieniła się.
Ole uśmiechnął się. Musnął lekko jej wargi, a Lii
sa, czując na jego ustach swój zapach i smak, spą
sowiała jeszcze bardziej.
- Zabieram ten fant - odezwał się Ole i schował do
kieszeni. - Zamierzam zresztą zgromadzić ich więcej
do końca dnia. A może skradnę jeszcze jakiś nocą...
Odszedł od niej tak jak przybył, pewny siebie
i zadowolony, pozostawiając ją drżącą niczym osi
ka. Potrzebowała czasu, by zebrać się w sobie po
tym, co się stało. Nie wiedziała, co ma o tym
wszystkim myśleć.
Tyle przykrości od niego doznała, tak wiele cierp
kich słów padło między nimi, że trudno jej było uwie
rzyć w tak zaskakujący zwrot. Miała wrażenie, że śni.
- A jednak suknia spełniła pokładane w niej na
dzieje - wyszeptała, głęboko wdzięczna Rozie za jej
pomysł.
Gdyby nie to przyjęcie, które w końcu się nie od
było, nie zostałaby uszyta tak elegancka i frywolna
zarazem suknia. A gdyby nie suknia, Ole nie pieścił
by jej tak cudownie jak przed chwilą.
- Doprawdy, suknia dokonała cudu - szepnęła,
wygładzając fałdy.
Roza i Mattias stali razem przy grobie Hugona.
Zaczynało zmierzchać. Dwie godziny zajęło im uło
żenie dzieci do snu. W promieniach zachodzącego
słońca odbyli spacer wzdłuż plaży. Wracając w stro
nę pałacu, bezwiednie skierowali swe kroki na nie
wielki cmentarz.
- To był zupełnie inny dzień, niż zaplanowaliśmy -
rzucił sucho Mattias.
Roza pokiwała głową i odparła z namysłem:
- No cóż, wydaje mi się mimo wszystko, że to,
co dziś przeżyliśmy, bardzo by ubawiło Hugo. Zwy
kłe przyjęcie pewnie uważałby za nudne, a z dzisiej
szych zdarzeń śmiałby się do rozpuku. Zwłaszcza
z ich nieoczekiwanego zwrotu.
- Z Villego by się nie śmiał...
- Nie wiadomo - odparła Roza i zadrżała od chłod
nego powiewu wiatru. Pozwoliła, by Mattias otulił ją
swoją kurtką, i z przyjemnością przyjęła ciepło, jakie
go jej użyczył. - Hugo z natury nie był wyłącznie do
bry - dodała i miała wrażenie, że gdzieś wśród gwiz
du wiatru słyszy śmiech ostatniego z Runefeltów.
7
- Ludzie mówią, że Ville Hurmerinta został ode
słany do azylu w Helsinkach.
Takie wieści przywiózł Pekka, który popłynął na
stały ląd odwiedzić paru krewnych. Wszyscy się do
myślali, że tak naprawdę był ciekaw plotek. Chciał
się dowiedzieć, czy głośno jest o przyjęciu na wyspie,
które się nie odbyło. Krewni Pekki nie należeli do
wyższych sfer, ale wiedzieli, czym żyją arystokraci,
pracowali bowiem w ich domach jako służący.
- To znaczy, że się nie ożenił? - zapytała Roza
z niedowierzaniem.
- Nie - odpowiedział Pekka.
On także był zaskoczony. Zaliczał Villego do te
go typu ludzi, którzy idą po linii najmniejszego
oporu, dlatego był pewien, że Ville nie odrzuci wy
godnego życia w luksusie, nawet jeśli przystać bę
dzie musiał na nie całkiem zgodne ze swymi prze
konaniami warunki.
Ville miał szansę na kamuflaż, który zapewniłby
mu powszechne poważanie. Oczywiście, że ludzie
trochę by gadali, ale przecież oni zawsze znajdą pre
tekst do plotek. Po jakimś czasie sprawa by przyci
chła i kto inny stałby się obiektem zainteresowania.
Tak jak to na ogół bywa.
Ville mógł mieć żonę, dziecko, dom. Nieszczęśli
wa dziewczyna byłaby mu wdzięczna za to, że po
zwolił jej uniknąć skandalu. Oboje mogliby potem
wziąć sobie kochanków, jeśli tylko by chcieli. Wystar
czyłoby, żeby zachowali dyskrecję i dbali o pozory.
Tymczasem Ville zrezygnował z takiej możliwości.
Podobno dziewczyna (Pekka wiedział, kim jest,
bo o tym plotkowały wszystkie służące w okolicy)
w pośpiechu została wysłana zagranicę na naukę ję
zyka francuskiego. Tak brzmiała oficjalna wersja.
Wszyscy wiedzieli, że ta nauka potrwa około roku.
Wróci potem szczuplejsza w talii, dziecko zostanie
oddane na wychowanie, a ona wyjdzie za mąż za
kogoś niższego stanem albo w najgorszym wypad
ku skończy jako zgorzkniała dama do towarzystwa
dla starego krewnego bądź guwernantka dla dzieci
równie dobrze urodzonych jak ona.
Skandal, jaki wywołała, odbił się zbyt szerokim
echem, by rodzina mogła kupić jej męża. Jej ostat
nią nadzieją był Ville.
Nikt nie przypuszczał, że Ville odmówi. Wszy
scy znali jego upodobanie do wystawnego życia.
Spodziewali się, że wystarczy mu pomachać przed
nosem papierami nakazującymi odseparowanie go
od społeczeństwa, by chętnie podjął się roli rycerza
w lśniącej zbroi.
- To znaczy, że wszyscy się pomylili co do Ville-
go - zaśmiała się Roza.
- Na to wygląda - odparł Pekka.
- Czy ludzie uważają, że oszalał?
- Nazywają to załamaniem nerwowym - poinfor-
mował Pekka. - W gruncie r-L^crf to jest to samo.
Pewnie za jakiś czas go wypiszą, ale po tym wszyst
kim nikt nie będzie chciał mieć z nim nic wspólne
go. A to jeszcze gorsze niż plotki, które krążyły
o nim wcześniej.
- Wydaje mi się, Pekka, że on zdawał sobie z te
go sprawę - stwierdziła Roza. - Ville nie jest głup
cem.
- Skoro pani tak sądzi...
- Hugo uważałby to za zabawne - rzekła Roza.
- To prawda - zgodził się służący i posmutniał.
Wydawał się zmęczony. - Pan Hugo ubawiłby się
całą tą sytuacją.
Pekka znał Hugona przez całe jego życie. Rozu
miał go i kochał. Ale nie był ślepy i dostrzegał tak
że mniej ujmujące strony jego osobowości.
- Szkoda, że odesłali go tak daleko - zmartwiła
się Roza. - Inaczej odwiedziłabym go. Na pewno
byłoby mu przyjemnie, gdyby przyszedł do niego
z wizytą ktoś znajomy. Taki szpital dla obłąkanych
to z pewnością okropne miejsce.
- Nazywają to sanatorium - rzekł Pekka.
- Niech sobie nazywają, jak chcą, ale i tak każdy
myśli, że przebywają tam sami wariaci, prawda? Vil-
le nie pasuje do tego miejsca! - Roza zdenerwowa
ła się i nie zważając na to, że Pekka gwałtownie za
milkł, zapytała: - A o nas też coś mówią?
Wzruszył ramionami. Oczywiście, wiele plotko
wano na ich temat. Pekka zdawał sobie sprawę, że ja
ko służący z Hailuoto nie słyszał wszystkiego, co lu
dzie opowiadali o jego chlebodawcach. Ale domyślał
się, że za jego plecami naśmiewają się także z niego.
- Nie bardziej niż można się było spodziewać -
odpowiedział dyplomatycznie.
Roza huknęła:
- Nie opowiadaj mi tu bzdur, Pekka! Nie rozma
wiasz z głupawą paniusią, której można wszystko
wmówić. Jestem na tyle roztropna, by rozumieć, że
w Oulu aż huczy od plotek na nasz temat. Założę
się, że wszędzie, gdzie się pojawiałeś, ludzie gwał
townie urywali rozmowy.
Pekka uśmiechnął się. Lubił tę nową panią na Ha-
iluoto. Dawno nie było tu osoby obdarzonej takim
charakterkiem. Pan Henrik był podobny, ale musiał
poskramiać nieco swój krewki temperament, ponie
waż jego żonę bardzo to raziło. Mawiała, że w swo
ich salonach nie ma ochoty widzieć plebejuszy. Pek
ka zawsze sądził, że była to starannie skrywana
przez kolejne pokolenia Runefeltów rodzinna sła
bość, ale gdy na Hailuoto pojawiła się Roza córka
Samuela, zrozumiał, że ta cecha ma swoje źródło
u tej, którą nazywano na wyspie panią Marią.
- Rzeczywiście było trochę jak w kurniku - przy
znał z lekkim uśmiechem.
- Nie próbuj niczego przede mną ukrywać! - na
kazała Roza. - Wiesz doskonale, że ja tu umieram
z ciekawości i chcę usłyszeć wszystkie plotki. Więc
opowiadaj, proszę! Nawet jeśli to są najgorsze ka
lumnie. Nie potrzebujesz mnie chronić. Chcę wie
dzieć, co oni o tym wszystkim sądzą.
Pekce spodobała się jej postawa, więc opowie
dział o wszystkim, co usłyszał. Opowiedział Rozie
znacznie więcej niż swojej żonie. Nigdy wcześniej
mu się to nie zdarzyło.
Przez cale lato od Villego nie nadeszły żadne wieści.
Pod koniec lata Ole zaczął się domyślać zamia
rów Rozy. Nie przestali wszak być rodzeństwem,
mimo że Roza utrzymywała teraz większy dystans.
Nie czytał w jej myślach, łączące ich więzy były in
nego rodzaju. Wyczuwał jej nastroje, wiedział, co
się za nimi kryje. Dlatego też z niechęcią oczekiwał
nadchodzącej jesieni.
Sprawy miały się niedobrze.
Bał się, że pomimo swych usilnych starań zosta
nie ogołocony jak drzewa z liści. "Wszystko posta
wił na jedną kartę, wciąż przypominając siostrze
o powinnościach wobec rodziny i tradycji. Chciał,
by zrozumiała, że jest odpowiedzialna za to, by za
chować dla rodziny to, co do niej należy.
Nawet Hugo Runefelt nie lekceważył sobie tego.
Ole miał nadzieję, że Roza będzie odczuwała to sa
mo zobowiązanie. Drobnymi gestami podsycał
w niej to uczucie, ale rychło się okazało, że nie dość
wystarczająco.
Już w sierpniu Roza zaczęła się pakować. Z po
czątku gromadziła tylko drobne przedmioty, biżute
rię i niewielkie srebrne ozdoby wykonane przez ar
tystę z kamiennej chaty. Potem sięgnęła po większe,
nie czyniąc jednak spustoszenia we wnętrzu pałacu.
Wybierała przedmioty, które miały wartość senty
mentalną. Ole bacznie ją obserwował, dlatego rzuci-
ło mu się w oczy, że zbyt wiele chce pozostawić.
Roza już postanowiła, że nie zostanie na wyspie.
Przygotowywała się, by jak najszybciej, dokładnie
po upływie roku od przybycia na Hailuoto, wrócić
do domu.
Z nikim na ten temat nie rozmawiała. Ole dowie
dział się tego od Mattiasa, który u progu jesieni po
trzebował kogoś, z kim mógłby pogadać, i zwrócił
się z tym do Olego.
Wyznał z niechęcią, że stosunki między nim
a Rozą ochłodziły się.
Ole spodziewał się tego, świadom, że siostra prze
żywa głęboką rozterkę.
Znał ją i dobrze wiedział, że siostra pochłonięta
jakąś sprawą nie potrafi myśleć o niczym innym. Ta
sprawa stawała się dla niej wszystkim, świat wokół
przestawał istnieć.
Teraz miała Lily i dla niej znajdowała czas, opieko
wała się też małym Mattim, ale Mattiasa odsunęła od
siebie. Ten zaś pomimo całej swojej wyrozumiałości
nie należał do tego typu mężczyzn, którzy potrafią za
dowalać się okruchami. Był na to zbyt dumny.
Długo dusił to w sobie, w końcu jednak potrzeb
ny był mu ktoś, komu mógłby się wyżalić, a wów
czas Ole zadbał o to, by być w pobliżu.
Siedzieli w pogrążonej w półmroku bibliotece.
Często się tu zaszywali, by zapalić cygara, jakie po
zostały po Hugonie Runefelcie, i napić się czegoś
mocniejszego. Raczyli się takimi gatunkami alkoho
li, o których istnieniu przed przybyciem na wyspę
nie mieli nawet pojęcia, a których zapewne po wy
jeździe z Hailuoto nie będą mieli okazji więcej za
kosztować. Biblioteka stała się ich azylem, chociaż
i tu mogli się spodziewać nalotu Rozy. Tyle że ona
od lata przestała uczestniczyć w życiu innych. Zamk
nęła się w sobie i pochłonięta własnymi sprawami,
nie dostrzegała otoczenia.
- Czasem jest gorętsza niż słońce - mówił Mat-
tias przygnębiony. - A zaraz potem jak styczniowa
noc. Nie mogę się na niej wyznać.
- A czy ktoś kiedykolwiek potrafił? - rzekł Ole
bezwiednie, ale zaraz uświadomił sobie, że powi
nien bardziej ważyć słowa.
- Przypuszczam, że tak - odparł Mattias.
Obaj dobrze wiedzieli, że ma na myśli ojca Lily.
- Ona pakuje teraz szkice i rysunki - powiadomił
krótko Mattias. - Zabiera jej to sporo czasu!
Nie wspomniał, że jeden szkic upodobała sobie
szczególnie: ten, który przedstawia mężczyznę
w butach do konnej jazdy. Szkic ów zawsze znaj
duje się na wierzchu teczki, którą właśnie przeglą
da. Przekłada go z teczki do teczki, tak by zawsze
mieć go pod ręką.
- Pozostało jeszcze parę tygodni - westchnął Mattias -
a potem to miejsce zostanie oddane potrzebującym.
Ole poczuł, jak drży mu szczęka.
- Może to i dobrze - westchnął Mattias. - Nie
urodziłem się do takiego życia.
Rozłożył ręce, jakby chciał objąć cały pokój, któ
ry wciąż nosił ślady dostatku i władzy. Roza wynio
sła wszystko, co jej zdaniem miało związek z ich ro-
dem, resztę pozostawiła na miejscu. A pomieszcze
nia stały się przez to jakby jeszcze bardziej przytul
ne. Przedmioty ze srebra łamały wcześniejszy styl.
Kiedy zapakowała je, przywróciła bezwiednie wcześ
niejszy urok i elegancję wnętrz.
- Taki pałac może być dobry dla tych, którzy się
w dostatku urodzili i innego życia nie znają. Ja wo
lę mniejsze pomieszczenia. Poza tym nie lubię być
na cenzurowanym. Czuję się obco w tym kraju
i tęsknię do domu, u diabła! Jeśli o mnie chodzi, to
chciałbym, żeby czas płynął szybciej. Może kiedy to
wszystko minie, Roza znów będzie sobą?
- Mów za siebie - rozgniewał się Ole. - Ja chęt
nie tu zostanę. Ale czy ona mnie o to pyta?
Mattias zaniósł się pełnym goryczy śmiechem.
- Roza nie pyta. Ona czeka, żebyś zrozumiał, co
powinieneś uczynić.
- Mógłbym tu osiąść na stałe - zapewnił Ole.
- Powinieneś porozmawiać z Rozą - zapropono
wał Mattias.
Olego przeszyły dreszcze.
Mattias zaśmiał się i dodał z namysłem:
- Zapewne nie przekonałeś jej, że zasługujesz na
takie miejsce. Nie twierdzę, że nie próbowałeś, ale
w oczach Rozy chyba niewystarczająco.
Ole przypomniał sobie, jak adorował żonę przez
minione miesiące. Ciągnął tę grę z Liisą od pamięt
nego dnia nieudanego przyjęcia. Rozkochał ją w so
bie na nowo, a widząc jej bezgraniczne oddanie, na
wet trochę jej współczuł. Otworzyła przed nim
swoje serce na oścież.
- Ustatkowałem się. Mam żonę. Może będziemy
mieć dzieci. Potrzebuję takiego miejsca jak to. Osza
leję, jeśli będę musiał wracać z powrotem do Samu-
elsborg, pamiętając o tym, co straciłem.
- Powinieneś spłodzić jej dziecko! - stwierdził cy
nicznie Mattias.
Ole połknął łyk alkoholu. Nie smakował mu, pa
lił w przełyku i wywoływał nieprzyjemny skurcz
żołądka.
- Z twojej strony to nie są szczere uczucia -
stwierdził krótko Mattias. - Obserwuję cię. Jesteście
z Rozą bardzo podobni. Nie podoba mi się to. Pó
ki co jednak nie skrzywdziłeś jeszcze Liisy. Wpra
wiłeś ją w zdziwienie, zawróciłeś jej w głowie, wo
dzisz ją za nos, obsypujesz pięknymi słówkami. Ale
nic w tym złego, jak przypuszczam, bo to w końcu
twoja żona, i ona wygląda na uszczęśliwioną.
- Dzieci nie rodzą się na zamówienie - odparł
krótko Ole.
- Słyszałem, że tobie się urodziło kilkoro!
Ole wzruszył ramionami.
- Nic o tym nie wiem. Może Liisa nie może mieć
dzieci? Nie mam pojęcia. Nie rozmawiamy o tym.
- To o czym rozmawiacie? - zapytał Mattias za
ciekawiony. Nie zauważył bowiem, by Liisę i Ole-
go jeszcze coś łączyło. On sam bardzo lubił rozma
wiać z Liisą. Uważał ją za bardzo ciepłą, wrażliwą
osobę, która ma własne przemyślenia. Chętnie dzie
liła się nimi z kimś, kto potrafił jej słuchać i jej nie
wyśmiewał.
- My nie rozmawiamy - odparł Ole.
- Wydaje mi się, że Roza byłaby gotowa podaro
wać Hailuoto Liisie.
- Liisie?
- Pomyśl o tym! - poprosił Mattias.
Ole myślał o tym tak intensywnie, że mało nie
oszalał. Próbował zrozumieć, co chodzi Rozie po
głowie, ale ona pilnie strzegła swych myśli.
Nie potrafił jej rozszyfrować.
Nie mógł odgadnąć, co siostra zamierza.
W końcu nie wytrzymał i ją o to zapytał.
Kiedy któregoś wieczoru wyruszyła o zmierzchu
w stronę letniego pawilonu, poszedł za nią. Roza
chętnie zaczynała swój spacer wśród ostatnich kwit
nących róż, bo wciąż była pod ich urokiem, a koń
czyła zawsze na przystani. Nie patrzyła stamtąd na
ląd, lecz w kierunku morza.
- Po co wciąż jeździsz do miasta? - chciał wie
dzieć Ole.
- Załatwiam to, co powinno być załatwione - od
parła Roza, krzyżując ręce na piersi.
Robiło się coraz chłodniej, w powietrzu czuło się
już zapach jesieni. Jednak to nie zima nad Zatoką
Botnicką przerażała Olego.
- Tęsknisz za domem? - zapytał z ociąganiem, nie
mając odwagi podejść bliżej do siostry i pokazać
swoją twarz. Nie chciał się zdradzić, póki nie od
gadnie, jakie są jej zamiary. - Tęsknisz za Alta?
- Tęsknota? To nie jest właściwe słowo - odpo
wiedziała Roza zmęczonym głosem.
Ole rozumiał, że ciężko jej dźwigać samej brzemię
odpowiedzialności, ale przecież on gotów był jej po
móc, gdyby tylko mu na to pozwoliła. Chętnie wziął
by na swoje barki odpowiedzialność za majątek Hu
gona. Poświęciłby się z ochotą dla niej, no i dla siebie.
- Zamierzasz wracać? - pytał dalej.
- Tak - odpowiedziała.
To jedno słowo przesądziło o wszystkim. Ole po
czuł się, jakby z kamieniem u szyi wrzucono go
w bezdenną głębinę.
- Ja nie mam ochoty wracać - rzekł.
Roza zastygła na moment i wstrzymała oddech.
Wiedział, że to koniec.
- Mogłabyś mnie zostawić posiadłości Runefel-
tów, Roza.
- Mogłabym - odparła. - Ale nie sądzę, żeby to
było właściwe. Wydaje mi się, że nie takie jest two
je przeznaczenie. Nie jest ci pisane życie tutaj - rzu
ciła w mrok.
Jeszcze tego samego wieczoru Ole wyprowadził
się z sypialni, którą dzielił z Liisą. Nie wyjaśnił, dla
czego. Do Rozy po tym wszystkim prawie się nie
odzywał. Zachowywali się wobec siebie uprzejmie,
lodowato uprzejmie, ale na Hailuoto zapanowała
zdecydowanie niemiła atmosfera.
Z jednej ze swych wypraw do Oulu Roza wróci
ła z Villem. Był blady i wychudzony. Rysy twarzy
mu się wyostrzyły, oczy jakby pociemniały. Nie
chętnie mówił o tym, co go spotkało.
- Wypisali mnie z powodu niedostatecznego
stopnia szaleństwa - oznajmił jedynie.
Od Rozy też nie dowiedzieli się niczego, choć
najwyraźniej znała więcej szczegółów. Nawet Pek-
ka nie przyniósł żadnych wieści, mimo że pytał zna
jomych służących w pałacach w Oulu i w okolicy.
Po prostu nikt nie wiedział, co się działo z Villem.
Nikt też nie miał pojęcia, jak Roza go odnalazła. Je
go powrót był dla wszystkich zagadką.
Dokładnie w rok po śmierci Hugona Reijo Mar-
cusa Runefelta Roza wypełniła to, co przyrzekła
swemu dalekiemu krewnemu.
Spędziła na jego ukochanej wyspie na Zatoce
Botnickiej okrągły rok. Poznała każdy kąt w białym
pałacu, każdy kamień w domku należącym niegdyś
do Ailo syna Mikkala, mężczyzny w masce. Polubi
ła to miejsce. Wydeptała tu własne ścieżki, zachwy
ciła się pięknymi widokami. Z altany oglądała ogród
we wszystkich porach roku. Poznała każdy przed
miot, który był ważny dla Hugona, i przez to dale
ki krewny, mimo że już nieobecny wśród żywych,
stał się jej bardziej bliski.
Nauczyła się wszystkiego, co ważne, o ich wspól
nych korzeniach. Przyjęła to, co stanowiło jej dzie
dzictwo. Była spadkobierczynią Hugona, od dnia je
go śmierci w 1847 do tego samego dnia dokładnie
rok później.
Tak, jak się umówili, po roku z całym majątkiem
Hugona Runefelta mogła zrobić to, na co miała
ochotę. Mogła tu zamieszkać na stałe albo podaro
wać wyspę, komu chciała. Takie dyspozycje pozo
stawił Hugo w testamencie.
Roza kazała sporządzić nowe papiery. W roczni
cę śmierci krewnego podpisała je własnym nazwi
skiem. Potem wsiadła na łódź, na której już czeka
li jej najbliżsi.
Ville odczekał trzy dni. Zależało mu na tym, aby
Roza odjechała na tyle daleko, by nie doszły ją plot
ki ani nie tknęło nagłe przeczucie. Nie chciał, by
wróciła z powrotem i płakała z jego powodu.
Jej bratu bardzo zależało na Hailuoto. Ville pod
słuchał, jak Mattias prosił Rozę, by mu podarowa
ła wyspę. Widział, jak rozmawiali podenerwowani
w altanie, krążąc więc w pobliżu, starał się wyłapać
urywki ich rozmowy. Ole błagał i groził, złościł się
i upokarzał, ale Roza nie zgodziła się mu przekazać
spadku po Hugonie. Nie pomogło Olemu nawet to,
że jak powiedział, jako najstarszy syn ma większe
prawo do spadku niż ona. Roza uparła się i stanow
czo trwała przy swoim.
Roza córka Samuela była uparta. Ville nie był jej
do końca pewien. Dopiero gdy podsłuchał jej kłót
nię z bratem, przekonał się, że jest po jego stronie,
i wtedy zaczął się zastanawiać, jak powinien postą
pić. Co według Hugona byłoby najlepsze.
Roza i Ville nie byli zgodni co do treści doku
mentów. Ostro się spierali, ale w końcu spotkali się
wpół drogi, choć sugestie Villego odcisnęły się sil
niej na ostatecznym kształcie zapisów. Roza zabra
ła ze sobą większość pamiątek po artyście w masce.
To, co pozostawiła, Ville przeniósł do kamiennej
chaty. Umieścił tam też książki, które Hugo najbar-
dziej cenił, oraz portrety ukochanego i jego rodzi
ców. Zajęło mu to trzy dni po wyjeździe Rozy i jej
najbliższych z wyspy.
Roza pozostawiła Villemu ziemskie dobra Hugo
na, ale Ville przemycił klauzulę, że po jego śmierci
majątek przypadnie dzieciom Rozy Samuelsdatter.
- Ja nie będę miał potomków - tłumaczył cicho,
przekonany, że Roza ulegnie, widząc żałość w jego
oczach.
Wszystko poszło dokładnie tak, jak zaplanował.
Roza była wrażliwa na cudze cierpienie, Ville zaś
potrafił wykorzystać słabości w ludziach ze swoje
go otoczenia. Roza zgodziła się i powiedziała nawet,
że nie chce pozbawiać córki takiej możliwości. Kie
dy nadejdzie ten czas, Lily będzie już dorosła i sa
ma podejmie decyzję, co zrobić.
Roza złożyła podpis i wyjechała.
Dzień później opuścili Hailuoto Pekka i Marja.
Przenieśli się do niewielkiego domu w Oulu, który
nabył dla nich Ville. Do końca życia adwokat
w mieście miał im też wypłacać miesięczne pobory.
Ville został na wyspie sam.
Odwiedził grób Hugona. Przeprowadził z nim
długą rozmowę, wreszcie pocałował kamień z wy
rytym nazwiskiem przyjaciela. Zbierając się do
odejścia, rzucił:
- Już się wkrótce spotkamy, ukochany. Spocznę
tu razem z tobą.
Może Hugo nie życzyłby sobie tego, ale to on
podjął decyzję. Sam wybrał sobie grób.
Był tylko jeden sposób.
Wszystkie drzwi i okna w pałacu pozostawił otwar
te. Ubrał się w najelegantszy strój. Wypił szklaneczkę
sherry, a potem cicho przeszedł od pokoju do poko
ju. Zaczął od najwyższego piętra, kiedy dotarł do scho
dów, dym był już tak gęsty, że nie widział swojej rę
ki. Zasłaniając dłonią twarz, przedzierał się przez dym,
płomienie i żar. Zanosząc się od kaszlu, zrozumiał, że
nie zdąży obejść już pomieszczeń na parterze.
Zresztą nie potrzebował.
Spokojnie, ze świadomością, że był dostatecznie
dokładny, wszedł do biblioteki i przyłożył płonącą
pochodnię do półki z książkami i do zasłon, tak sa
mo jak w każdym z pomieszczeń na piętrze. Ogień
pożerał łapczywie wszystko. Wreszcie Ville polał
się najlepszym koniakiem i wszedł w płomienie.
8
Droga powrotna do domu była znacznie mniej
przyjemna niż wyprawa na Hailuoto przed rokiem,
a to dlatego, że wyruszyli dopiero z nastaniem chło
dów i niepogody. Gdy opuszczali rejon Zatoki Bot-
nickiej, miało się już ku zimie.
Od kilku dni Lily męczył kaszel, a przecież nie
przekroczyli jeszcze obszaru graniczącego z Nor
wegią. Zresztą tak naprawdę granice w tych rejo
nach były dość umowne, a mieszkańcy odludnych,
narażonych na kaprysy pogody traktów czuli się
bardziej mieszkańcami płaskowyżu niż konkretne
go państwa.
Przez parę dni nie napotykali ludzkich siedzib,
choć sądzili, że w pobliżu powinny być jakieś go
spodarstwa. Dwie noce spali na wozach otuleni
w skóry z renifera, z zamocowanym nad głowami
prowizorycznym dachem z koca. Mimo że rozpali
li ogień, by było im trochę cieplej, w nocy zmarzli
na kość. Stan Lily pogorszył się.
Roza zamartwiała się o córeczkę, choć ukrywała
swój niepokój. Mattias, który doskonale wyczuwał
jej nastroje, uważał, że żona przesadnie trzęsie się
nad dzieckiem. Roza ukradkiem próbowała użyć
swej mocy, by pomóc Lily, ale bez skutku. Uznała
więc, że skoro nie jest w stanie przyjść z pomocą
córeczce ukochanego Seamusa, straciła dar, dzięki
któremu koiła cierpienia wielu ludzi. Za dnia prze
klinała ostry wiatr, który przenikał ich na wskroś,
zmuszał do zaciskania powiek i utrudniał oddycha
nie, gdy skuleni z zimna przedzierali się na północ.
Z równą zaciekłością klęła podczas mroźnych kla
rownych nocy, bo miała wrażenie, że rozsiane na
niebie gwiazdy sobie z niej drwią.
- Małej na pewno nie dolega nic poważnego - po
cieszał Mattias Rozę, gdy poranek nie wiadomo kie
dy zamienił się w popołudnie.
Zauważył pogłębiającą się bruzdę między brwia
mi Rozy. Widział, jak żona kurczowo tuli córecz
kę. Posyłał jej uspokajające spojrzenia, ale nie miał
pewności, czy je dostrzega. Trzymał w rękach lejce
i nie mógł dotknąć ani żony, ani chorej dziewczyn
ki, a tak bardzo pragnął osłonić je obie. Zadręczał
się w duchu, że nie potrafi sprostać trudnej sytuacji,
a Roza jakby się od niego odgrodziła.
Obawiał się, że pokonują dziennie zbyt krótkie
odcinki, ale Roza nie chciała za długo przebywać
z dzieckiem na mrozie. Dziecko było dla niej waż
niejsze niż życie. Mattias poczuł ucisk w sercu, tłu
maczył sobie jednak, że i on szalałby ze strachu,
gdyby zachorował Matti.
Rozumiał dobrze, że Lily jest dla Rozy najważ
niejszą istotą na świecie, ukochanym dzieckiem,
owocem miłości jej i tego obcokrajowca, którego
imienia nie potrafił nawet wymówić. Zapamiętał je
jednak, dlatego że żona wiele razy powtarzała przez
sen. Łamał sobie język, ale to imię jakby nie paso
wało do jego ust. Nawet w samotności, gdy targa
ny zazdrością i gniewem, starał się je wykrzyczeć,
nie chciało mu przejść przez gardło.
- Jest taka gorąca - żachnęła się Roza, wysuwając
stanowczo podbródek, jakby spodziewała się z jego
strony sprzeciwu. Mattias, dostrzegłszy to, poczuł
się zraniony. - Na mrozie nie powinna być tak go
rąca, Mattias. Musimy koniecznie zatrzymać się
gdzieś na nocleg!
Ole i Liisa jechali przodem. Oni ustalali tempo
oraz pilnowali, by trzymać się wyznaczonego kie
runku. Na ich wozie siedział Matti. Mattias wolał
by mieć syna przy sobie, ale byłoby za ciasno. Po
za tym udzielił się mu niepokój Rozy, uznał więc,
że chłopcu będzie lepiej u Liisy, która poświęci mu
całą swoją uwagę. Zdawał sobie sprawę, że Liisie
obecność chłopca jest na rękę. Przy dziecku bowiem
Ole musiał liczyć się ze słowami i nie mógł mówić,
co mu ślina przyniesie na język. Musiał powstrzy
mać się od grubiańskich uwag wobec swojej żony.
- W pobliżu nie ma żadnych gospodarstw -
oznajmił Mattias, starając się ze wszystkich sił za
chować spokój.
Roza nie chciała mu wierzyć. Złościła się, że
ośmiela się mówić coś takiego, ale w jej głosie wy
czuwało się panikę.
- Przecież muszą tu mieszkać jacyś ludzie!
- Tu nie, musimy jechać dalej!
- Przecież jechałeś tędy tylko raz, skąd więc mo
żesz wiedzieć, czy tu ktoś mieszka, czy nie?
- Rozmawialiśmy z Olem o tym, zanim ruszyli
śmy w drogę. Trzymaliśmy się rzeki, póki to było
rozsądne, a potem odbiliśmy, żeby skrócić trasę. Te
raz przejeżdżamy przez pustkowia, Rozo. Tłuma
czyliśmy to tobie i Liisie i zgodziłyście się na nasz
plan, żeby pojechać skrótem.
Roza przypomniała sobie, że rzeczywiście po dłu
giej naradzie z Olem zapytał ją o zdanie na temat
trasy. Było to po nocy spędzonej w zagrodzie, pod
czas której prawie nie zmrużyli oka. Zatrzymali się
za dnia u z pozoru zwyczajnej rodziny. Matka, oj
ciec kilku dorosłych synów i parobek mieli dość
miejsca w chacie, by odstąpić jedną izbę podróż
nym. Późnym wieczorem okazało się, że spokojni
mieszkańcy zamienili się we wrzeszczący motłoch.
Ole i Mattias na zmianę czuwali, ale z powodu
kłótni i bijatyk właściwie żadne z nich nie spało tej
nocy. Tylko gospodarze leżeli jak kłody pogrążeni
w głębokim śnie, kiedy oni opuszczali rankiem nie
gościnną zagrodę.
Nie pierwszy raz byli świadkami awantur pija
nych gospodarzy, dlatego Roza z ochotą przyjęła
pomysł, aby ominąć ludzkie siedziby. Pod wpływem
niepokoju i lęku chętnie przystała na pomysł Olego
i Mattiasa. Teraz jednak gorzko tego żałowała.
- Musimy się zatrzymać gdzieś pod dachem -
upierała się przy swoim. - Lily nie zniesie tej jazdy.
- Może trzeba było pomyśleć o tym wcześniej -
rzucił od niechcenia Mattias i dodał zapatrzony
przed siebie: - Ostatecznie na Hailuoto nie było
nam tak źle. Ze względu na dzieci byłoby o wiele
rozsądniej poczekać z powrotem do wiosny. Nie
mówiąc już o tym, że wrócimy do domu w środku
zimy, a nie mamy żadnych zapasów.
- Mamy dość pieniędzy, by kupić, co potrzeba.
Mattias popatrzył na konia, silnego, brunatnej ma
ści ogiera, i z wdzięcznością pomyślał o Pekce, który
pomógł im go kupić. Koń sprawował się bez zarzutu.
Roza wciąż miała o coś pretensje, ale Mattias wy
czuwał jej strach. Zdawał sobie sprawę, że to ab
surd, ale był zazdrosny o jej dziecko. Wstydził się
targających nim uczuć i sam przed sobą nie chciał
się do tego przyznać, szukając usprawiedliwienia.
- To nie był nasz dom, Mattias. Nie pasowaliśmy
do tamtego miejsca - broniła swojej decyzji Roza.
Patrzył przed siebie, usiłując wyobrazić sobie świat,
w jakim żyła Roza przez tych kilka lat, gdy opuściła
Kaf jord. To była zupełnie inna rzeczywistość: inne do
my, inne łóżka, inni ludzie. Roza bywała na salonach,
przy jakich chaty, których progi przekraczali teraz,
muszą wyglądać żałośnie. Kiedyś on był od niej doj
rzalszy, ale to się zmieniło. Roza wyprzedziła go i po
zostawiła daleko w tyle. Mattias kiepsko to znosił. Nie
miał Rozie za złe tego, że wydoroślała, ale nie mógł
się pogodzić z tym, że czuł się przy niej teraz taki ma
ły. Ich wzajemne relacje zostały zachwiane.
- Jeszcze trochę - powiedział. - Jeszcze trochę,
Roza. Póki jest jasno. Nie możemy zatrzymać się
tu, na tym kompletnym pustkowiu. To by było nie
rozsądne.
- Zatrzymamy się przy pierwszej napotkanej cha
cie - poprosiła.
- Dobrze, przy pierwszej chacie - obiecał, nie pa
trząc na nią.
Hailuoto stanowiło dla nich nowy początek. Mat-
tias uwolnił się od wszystkich wyobrażeń na temat
Rozy, jakie pielęgnował w sobie po jej powrocie.
Znów był w stanie się z nią kochać. Stali się sobie
bardzo bliscy, połączyła ich nowa więź.
Wraz z opuszczeniem Hailuoto oddalili się od
siebie. Może to właśnie wyspa stanowiła spoiwo i te
raz, gdy stamtąd wyjechali, nie ma już dla nich żad
nej nadziei?
Chciał już dotrzeć do ludzkich siedzib, ale rów
nocześnie trochę się tego obawiał. Kiedy byli bo
wiem sami, przynajmniej nie musieli niczego przed
sobą udawać. W towarzystwie innych momentalnie
stawali się bardzo uprzejmi wobec siebie, a pod ma
skami, za jakimi kryła się Roza, trudno było do
strzec jej prawdziwą twarz.
Może z nim było podobnie. Wiele ukrywał, zby
wał milczeniem, dusił w sobie to wszystko, co po
winien był jej powiedzieć. Tyle się tego zebrało. Ale
może uczyni to później, kiedy nadarzy się ku temu
jakaś lepszo okazja. Kiedy Roza nie będzie miała po
wodu do zmartwień o dziecko, kiedy już wrócą do
domu. O ile w ich gospodarstwie w Alta wszystko
będzie jak należy.
... jeśli, kiedy...
Nie padło między nimi już żadne słowo, nie pa
trzyli też prawie na siebie. Roza siedziała, trzymając
na kolanach córeczkę i obejmując ją kurczowo. Mat-
tias słyszał, jak coś szepcze dziecku do ucha. Uspo-
kajała małą, tak jak potrafiła najlepiej. Lily nie ma
rudziła. Zresztą Mattias nigdy nie widział, by dziew
czynka grymasiła. Zaciśnięte usteczka w tej drobnej
twarzy porcelanowej lalki tworzyły cienką kreskę.
Gdyby nie zadarty nos i piegi Lily wyglądałaby tak
jak lalki, którymi bawią się dzieci arystokratów, po
myślał Mattias. Miała twarzyczkę w kształcie serca,
alabastrową cerę i niewielki prosty podbródek. Jej
brwi nie przypominały gotowych uderzać gniewnie
ptasich skrzydeł, a oczy szare jak popiół patrzyły nie
winnie. Miała płomiennie rude włosy, tak samo jak
mama. Mattias wyczuwał, że w jego pasierbicy, dziec
ku mężczyzny, którego Roza ukochała ponad
wszystko, drzemie równie silna wola i zdecydowanie.
Obawiał się, że w pobliżu nie ma żadnych zabu
dowań, a najbliższe ludzkie siedziby napotkają do
piero za parę dni. Za nic w świecie nie powiedział
by jednak tego teraz Rozie. W głębi serca przypusz
czał, że ona jest tego świadoma. Musiałby się chyba
zdarzyć cud, żeby przed nadejściem nocy znaleźli
jakiś dach nad głową.
Miał nadzieję jednak, że z małą nie jest tak źle,
a niepokój Rozy podyktowany jest przesadną mat
czyną troską.
Zona przestała narzekać, mimo że powoli
zmierzchało i miało się ku wieczorowi. Mattias czuł
na plecach jej palące jak ogień spojrzenie. Ucieszył
się więc, kiedy jadący przed nimi Ole zatrzymał się.
Obaj wyskoczyli z wozu, by rozprostować kości.
Roza nie ruszyła się z miejsca.
Okolica wyglądała dokładnie tak samo jak krajo-
brązy, jakie mijali przez cały dzień. W porośniętej
wrzoścami i mchem tundrze prawie nie było widać
drogi. Niedaleko szemrał strumyk. W deszczowej
porze cały teren zamieniał się w grzęzawisko i nie
sposób było przejechać tędy wozem. Rosnące tu
i ówdzie karłowate zarośla nie dawały osłony przed
wiatrem. Wystarczy jednak chrustu, by rozpalić
ogień i zagotować jakąś ciepłą strawę, która pozwo
li im przetrwać noc.
- Prosiłam o dach nad głową - odezwała się Roza.
Mattias zacisnął dłonie na kancie wozu, aż pobie
lały mu kłykcie. Zdenerwowała go jej niesprawiedli
wość. Wszak się starali, wytężali siły i forsowali ko
nie. Całe szczęście, że rosną tu kępy traw, tak że
zwierzęta posilą się i będzie je można napoić. Owies
zostanie na gorsze chwile. Do domu przecież dale
ko. Czeka ich jeszcze wiele dni drogi i nie zawsze
na postoju będzie można paść konie.
- Niestety, nie ma tu w okolicy żadnych gospo
darstw - powiedział, pochylając głowę. Nie miał siły
spojrzeć jej w oczy i wyczytać w nich zawód. - To
jedyne, co mogę ci zaproponować, Rozo. Zresztą
wszyscy jesteśmy w tej samej sytuacji.
Odszedł, pozostawiając za sobą kompletną ciszę.
Nawet dziecko nie pokasływało. Razem z Olem wy-
przągł konie i poprowadził je napoić do strumienia.
Ole zerknął przez ramię. Jasna grzywka opadła mu
na czoło i zasłoniła oczy.
- Z małą nie najlepiej, co? - zapytał.
- Nie - odpowiedział Mattias.
- Jutro ty możesz jechać przodem - zapropono-
wał Ole. - Koło południa powinniśmy dotrzeć do
jakichś zabudowań. Sam zadecydujesz, gdzie się za
trzymamy, tak by moja siostra znów uznała cię za
bohatera. Odpowiada ci to?
Mattias odsłonił zęby w uśmiechu, a oczy pod
ciemnymi brwiami zwęziły mu się w szparki.
- Nigdy już nie będę bohaterem dla Rozy - rzu
cił krótko.
- Dziś to ona życzyła sobie gwiazdki z nieba -
uznał Ole, wcale nie odczuwając współczucia dla
siostry. - Zdarza jej się pragnąć rzeczy niemożli
wych. Zastanawiam się jednak, czy wiedziałaby, co
z nimi począć, gdyby je dostała. Nie przejmuj się jej
humorami, Mattias. Znamy wszyscy Rozę i wiemy,
jak bardzo potrafi być niesprawiedliwa. Wieje lekki
wiatr, ale noc nie powinna być mroźna. Jeśli chce,
niech się boczy, nie pofruniemy z tego powodu.
Mattias nie odpowiedział. Słyszał gdzieś za pleca
mi śmiech synka i spokojny głos Liisy. Liisa miała
takie pogodne usposobienie i wspaniałe podejście
do dzieci. Mattias poczuł w sercu ukłucie zazdrości
i postanowił z czasem nadrobić zaległości w kon
taktach z synem.
Później, wciąż później.
Wypuścił z rąk lejce, wiedząc, że Ole zadba o ko
nia, i rzucił krótko:
- Nazbieram chrustu.
W jakiś czas po tej rozmowie pod osłoną wozów
zapłonął wesoło ogień. Płomienie strzelały wysoko,
więc Mattias dorzucił wilgotnego torfu. Na mo
ment utworzyła się gruba warstwa dymu, a potem
znów zapalił się ogień. W ten sposób zaoszczędzili
nieco chrustu. Liisa ugotowała kaszę. Dzieci posili
ły się, a dorośli zaspokoili pierwszy głód. Mattias
ugotował zupę na suszonym mięsie. Matti jadł cie
płą strawę i starał się zachowywać jak dorosły, Lily
tymczasem zaciskała buzię i nie chciała więcej, mi
mo że nie zjadła nawet połowy.
Mattias zaczynał utwierdzać się w przekonaniu,
że Roza jednak nie przesadzała. Mała naprawdę wy
glądała niedobrze. Opróżnił swoją miskę i wziął
dziewczynkę z kolan Rozy.
- Teraz ty coś musisz zjeść - nakazał żonie.
- Nie wystawiaj jej na wiatr!
Mattias nie zważał na upominania żony. Potrafił
zająć się maluchami: Lily i Mattim. To jego Lily na
zywała tatą i jego zapamięta jako ojca. Ten prawdzi
wy, biologiczny, pozostanie tylko trudnym do wy
mówienia imieniem i kojarzyć się będzie jedynie
z opowieściami, które z czasem też zblakną w pamię
ci. To żadna konkurencja dla żywego ojca, którego
Lily będzie miała na co dzień, póki nie dorośnie.
Nie musiał obawiać się upiorów i cieni.
To on jest ojcem Lily i troszczy się o dziecko tak
samo jak Roza. Potrafi równie dobrze zaopiekować
się małą.
- Jesteś chora? - zapytał, patrząc uważnie w drob
ną twarzyczkę dziecka i tuląc je w ramionach.
- Jest mi strasznie gorąco - westchnęła Lily.
Mała nie była zbyt rozmowna, jej szare oczy pło
nęły, a na policzkach pojawiły się wypieki, czerwo
ne jak róże w ogrodzie na Hailuoto. Pogłaskał twa-
rzyczkę małej opuszkami palców, dotknął czoła
i poczuł, że Lily ma wysoką gorączkę.
- Boli cię coś? - zapytał.
Lily tylko na niego patrzyła.
- Boli cię głowa, a może gardło? - wypytywał dalej.
Pokiwała lekko.
- Nie możesz przełykać?
Przytaknęła.
- Tutaj mnie boli - wyszeptała i dotknęła rączką
szyi za uchem.
Mattias dostrzegł tam opuchliznę i pomyślał, że
to może być coś znacznie poważniejszego, niż przy
puszczał.
- Bardzo cię boli?
- Nie, trochę.
Może tylko mu się zdaje, że jest spuchnięta? Mo
że Roza zaraziła go swym strachem?
- Zmęczona?
- Uhm.
- Dziś przenocujemy na wozie - wyjaśnił jej ci
cho. - To będzie dopiero przygoda, co?
Szare oczy przejrzały go na wylot. Mała miała już
prawie pięć lat. Niełatwo było ją oszukać. Wiedzia
ła, że nie czeka ich żadna fascynująca przygoda. Bę
dzie im ciasno i niewygodnie, a nad ranem okrop
nie zmarzną.
- Za to już jutro przenocujemy pod dachem -
obiecał z powagą, gorąco wierząc w to, że nie rzu
ca słów na wiatr. Byłoby niewybaczalne skłamać
dziecku.
- Na pewno? - zapytała Lily.
Mattias pokiwał głową, przyrzekając sobie w du
chu, że zrobi wszystko, co w jego mocy, by dotrzy
mać słowa. Ole twierdził, że do południa powinni
dotrzeć do jakiejś zagrody. Dowiedzą się, jakie są
odległości pomiędzy gospodarstwami, i zadecydują,
jaki odcinek tego dnia przejechać, by wcześniej za
trzymać się na odpoczynek.
- Wyzdrowiejesz - zapewnił dziewczynkę.
- Czy już niedługo będziemy w domu? - zapyta
ła Lily.
- Niedługo.
- Tam jest tak samo jak na Hailuoto?
- Nie - odparł.
- Nie pamiętam domu - wyszeptała. - Ale nie
mów o tym mamie, dobrze?
Mattias zacisnął mocno usta. Rozbawił tym
dziewczynkę, która zrozumiała z tego grymasu, że
łączy ich wspólna tajemnica. Lily była bardzo po
dobna do Rozy, a jednak miała w sobie coś zupeł
nie osobliwego.
- W domu też jest ładnie - powiedział. - Może jak
zobaczysz, to wszystko ci się przypomni?
- Może -" odparła z powątpiewaniem w głosie.
- Chcesz się załatwić?
Skrzywiła się i pokręciła przecząco głową.
- W takim razie budź mamę, jeśli w nocy zachce
ci się siusiu - rzekł, udając powagę.
Lily oparła się policzkiem o jego ramię i objęła
go mocno za szyję.
- Jesteś kochany, Mattias - powiedziała i zasnęła
z uśmiechem na ustach.
Wiele miłych słów usłyszał w swym życiu od ko
biet. Gromadził te słowa jak dzieci kwiaty na łące.
Żadne jednak nie trafiły wprost do serca, tak jak
zwyczajne, ale jakże gorące wyznanie miłości córki
Rozy. Mattias ukrył je w pamięci. Spacerując nieda
leko ogniska i wozów, ukołysał dziecko do snu.
Biedna maleńka, powinna odpocząć.
Roza nie przełknęła wiele. Kiedy Mattias zbliżył
się z powrotem do obozowiska, mościła właśnie
dno wozu skórami z renifera. Osłoniła też boki, by
nie wiało przez szpary. Z Hailuoto zabrała pucho
we kołdry i poduszki miękkie jak obłoki. Mattias
kręcił nosem, uważając, że niepotrzebnie ciągną to
wszystko ze sobą, ale po paru nocach pod gołym
niebem docenił ich przydatność.
- Zasnęła - wyszeptał.
Roza skuliła się z brzegu wozu. Mimo że była
drobna, nie mogła się wygodnie wyciągnąć. Jedynie
Lily nie musiała zginać kolan. Mattias ułożył ją
ostrożnie obok Rozy, a ta przytuliła małą i okryła
pledem. Dziewczynka instynktownie przywarła do
leżącej obok mamy.
Uśmiechnął się, widząc je obie. Wzruszył go ob
raz matki i córki, ale nie chcąc dać tego po sobie po
znać, zakrzątnął się i przykrył je skórami z renifera.
W dwóch narożnikach wozu umieścił kije i przymo
cował do nich wełniany tkany koc, który utworzył
nad śpiącymi ukośny daszek. Nie chronił całkiem
przed powiewami wiatru, stanowił jednak osłonę
przed deszczem, gdyby zaczęło padać. Poza tym by
ło trochę przytulniej.
- Zawsze to jakiś dach - rzucił z uśmiechem.
Roza popatrzyła na niego z wyrzutem i zamknę
ła oczy. Nie dostrzegła zawodu w jego spojrzeniu.
Nie widziała już, jak odwrócił się plecami i odszedł.
- Obiecałem Mattiemu, że my, mężczyźni, śpimy
osobno - rzucił Ole dziarsko, niosąc na barana sy
na Mattiasa.
- Pod gołym niebem - wykrzykiwał radośnie Mat-
ti, wyraźnie próbując naśladować wujka. Miał bar
dzo podobne ruchy i gesty. Mattias nigdy wcześniej
nie zwrócił na to uwagi.
- Ciii - uciszył synka i sam usłyszał, że jego głos
zabrzmiał szorstko. W jednej chwili z twarzy chłop
ca zniknęła radość.
- Lily jest chora - wyjaśnił. - Najlepiej będzie, je
śli ja zaopiekuję się Rozą i Lily, a Ole i Liisa przy
pilnują ciebie. Sprawiedliwie?
- Nie - odparł synek, trzymając się jasnych gę
stych włosów Olego.
-Jutro zatrzymamy się w jakiejś chacie na postój.
- Nie składaj obietnic, jeśli nie wiesz, czy bę
dziesz je mógł dotrzymać - upomniała go Liisa
ostrzegawczo.
Ale przecież Mattias już wcześniej złożył podob
ną obietnicę. Dwojga dzieci nie mógł zawieść.
- Wolę spać na wozie - rzekł Matti. - Ja z Olem
i tak będziemy spać na wozie, prawda, Ole?
Brat Rozy zaśmiał się zakłopotany, ale i mile po
łechtany tym, że malec uważa go za taki autorytet.
- Jeśli będzie ładna pogoda, to może prześpimy
się na wozie, ale jeśli będzie padać deszcz, to ja nie
mam zamiaru przemoknąć, stary druhu. Coś mi się
zdaje, że z ciebie większy twardziel niż ja i twój ta
ta razem wzięci.
Matti był zadowolony z pochwały. Wypiął dum
nie pierś i uniósł głowę, nie zwracając już uwagi na
ojca. Mattias poczuł ukłucie w sercu, ale cieszył się,
że Matti otrzymuje należne mu zainteresowanie.
Pomyślał w duchu, że gorzej by było, gdyby wszy
scy go zbywali, tak jak on był zmuszony to czynić.
Ale przecież nie mogę się rozerwać, usprawiedli
wiał się. Nie mogę objąć ramionami wszystkich na
raz. Roza i jej mała córeczka bardziej mnie teraz po
trzebują. Tylko jak to wytłumaczyć pięciolatkowi?
Długo siedział przy ogniu, kiedy Liisa i Ole uda
li się na spoczynek, prowadząc za ręce jego syna.
Mattiasowi wydawało się wprawdzie, że Liisa wola
łaby przespać się razem z Rozą i Lily, ale ona nie
zwykła protestować. Dorzucał chrustu do ognia, od
suwając dręczące myśli, a kiedy był już bardzo zmę
czony, wsunął się pod pierzynę i skóry obok Lily.
Roza na szczęście już spała.
9
Następnego dnia nie dotarli wprawdzie do zabu
dowań, ale natknęli się na ludzi. Mattias odetchnął
z ulgą, kiedy ujrzał pośród jednostajnej równiny la-
pońskie namioty ustawione w nierównym, jakby
przerwanym kręgu. Z niektórych przez dymniki
unosiły się smużki dymu i rozmywały bez śladu na
tle szaroniebieskiego jesiennego nieba.
- Bogu dzięki! Ludzie! - wykrzyknął i odetchnął
z ulgą.
Roza, pochylona nad gorączkującym dzieckiem,
tylko na moment podniosła wzrok. Od poprzedniej
doby stan Lily pogorszył się. Policzki miała pąsowe.
Roza bardzo się bała. Zdenerwowana, rzucała mę
żowi nieprzyjemne uwagi, które raniły go niczym
kamienie. Mattias nic nie mówił, choć jego strach
był równie" silny. On także bardzo kochał to dziec
ko. Nie był tak nieczuły i zimny, jak sądziła. W du
chu zanosił do nieba gorące modły, by napotkać te
go dnia jakichś ludzi. Dręczyła go obawa, że nie
zdoła dotrzymać obietnicy. A przecież przyrzekł, że
kolejną noc spędzą pod dachem.
- Obozowisko Lapończyków! - zawołał Ole, któ
ry lekko zeskoczył z kozła i stanął obok wozu Mat-
tiasa. - Chyba zadowolimy się namiotem, co? Osta-
tecznie najważniejsze, że nic nam nie będzie kapać
na głowę - dodał z pozorną beztroską. Nie spodzie
wał się odpowiedzi ze strony siostry. Nie do niej
przemawiał. Unikali siebie, na ile to było możliwe,
i udawali, że nie dostrzegają, iż nawzajem sprawia
ją sobie tym przykrość. Nie wybaczył jej i wiedział,
że ona się tego domyśla. Zresztą Roza też nie zapo
minała łatwo doznanych krzywd i wybaczenie ko
muś zawsze przychodziło jej z trudem. Taka była
ich rodzinna słabość.
- Jak Lily? - zapytał Ole, także się martwiąc o tę
dziewczynkę, która miała w sobie coś osobliwego.
Swojego żalu do Rozy nie przenosił na jej córeczkę.
- Ma gorączkę - odparł krótko Mattias. - Przeno
cujemy tutaj. Chyba niedaleko już stąd do Kauto-
keino. Nie sądzę, bym się mylił.
W jego słowach pobrzmiewała pełna desperacji
nadzieja.
- A więc niebawem będziemy w domu - zauwa
żył Ole i zmrużywszy oczy, prześliznął się spojrze
niem po otaczającym ich pejzażu. **
Wszędzie widział to samo. Otwartą przestrzeń
tylko tu i ówdzie porastały karłowate drzewa.
W Finlandii mijali ciemne świerkowe lasy, niezli
czone jeziora i stawy. Ale im dalej na północ, tym
bardziej krajobraz stawał się monotonny.
Ole wzdrygnął się.
- Nie ma jak w domu - rzucił z westchnieniem
i wrócił do swego wozu. Skierowali się w dół ku
obozowisku koczowników.
Nad niewielkim strumykiem stało rozstawionych
kilka namiotów, a także stojaki z żerdzi, na których
leżały zapasy żywności, sanie bez płóz, które zwano
tu pułkami, narzędzia i przedmioty codziennego
użytku. W pobliżu znajdowało się ogrodzenie z ka
mieni z dużym otworem wejściowym. Mattias wie
dział, że to zagroda, w której dokonuje się selekcji
łań. Obok pasło się niewielkie stado reniferów.
Kiedy wjechali wozami do obozu, okrążyła ich
gromada czarno-białych ujadających psów, które
jednak nie wyglądały groźnie. Mattias zagadnął na
potkane kobiety, które potwierdziły, że mężczyźni,
tak jak się domyślał, poszli ubijać renifery.
Była to wspólnota rodzinna - zapewne kilku bra
ci wypasało razem swoje stada, a mężczyznom to
warzyszyły żony i dzieci, a także paru wyrostków,
zapewne jacyś siostrzeńcy, bratankowie albo kuzy
nowie z dalszej rodziny.
- Czy moglibyśmy zatrzymać się u was na noc
leg? - zapytał Mattias i uśmiechnął się swoim cza
rującym uśmiechem, który sprawiał, że zwykle
otrzymywał to, o co prosił.
Zagadnięta przez niego ciemnowłosa kobieta,
mniej więcej w tym samym wieku, odpowiedziała
przyjaźnie, że jej brat ma w swym namiocie sporo
miejsca, więc nie zabraknie dla nich posłania ani
strawy. Wyjaśniła też, że do najbliższych osad jest
stąd daleko. Pozostałe kobiety, dowiedziawszy się,
o co chodzi przybyłym, rozeszły się do swoich
spraw. W obozowisku każdy miał swoje obowiąz
ki, o czym Mattias dobrze wiedział.
Laponka, która się nimi zajęła, miała na imię Elen
i jak wspomniała, niedawno straciła męża, a brat
przybył jej pomóc przy stadzie. Przez jej twarz
przemknął cień. Miała wystające kości policzkowe,
krótki płaski nos, a nad ciemnymi oczami brwi
w kształcie prostych kresek. Niektóre rysy w jej
twarzy wskazywały na młody wiek, ale zmęczone
spojrzenie kryło wiele trosk. Może to rozpacz po
śmierci męża? zastanawiał się Mattias. Utrata mał
żonka zawsze pozostawia głęboką ranę.
- Brat nie bardzo się zgadza z moimi szwagrami -
wyjaśniła, zerkając trwożliwie na boki, jakby zdra
dzała jakąś tajemnicę i lękała się, że ktoś ją usłyszy. -
Dlatego postawił swój namiot na uboczu. Z natury
jest raczej odludkiem, ale pracuje razem z innymi.
Nie ma zresztą innego wyjścia, tu nikt nie poradzi so
bie sam - mówiła. - Musimy łączyć się we wspólno
ty, a w nich nie można sobie pozwolić na waśnie. Nie
to, żeby brat kłócił się z moimi szwagrami, ale stroni
od ich towarzystwa. Chodzi własnymi ścieżkami. Już
jako dziecko miał taką naturę. Opiekuje się moimi sy
nami. Mam dwóch małych chłopców w wieku czte
rech i pięciu lat. Mają na imię Jakob i Peder. Dużo
jeszcze czasu upłynie, nim dorosną i będą mogli sami
zajmować się wypasem reniferów. Mój brat jest uczci
wym człowiekiem. Zadba o pozostawione przez mo
jego męża stado. Uczyni to dla moich synów.
Zaśmiała się, powstrzymując potok słów. Prze
czesała dłonią czarne włosy i założyła za ucho nie
sforny lok. Mattiasowi ten gest wydał się dziwnie
znajomy. Od początku rozmowy z tą kobietą miał
wrażenie, że skądś ją zna. Jednak zmęczony długą
podróżą nie miał siły się nad tym zastanowić, zresz
tą przestał już ufać swoim przeczuciom.
- Poprowadzę was - zaproponowała Laponka, si
ląc się na uśmiech.
Ruszyła przodem w stronę średniej wielkości na
miotu ustawionego najbliżej strumienia. Mattiaso-
wi wydal się wystarczającym schronieniem przed
chłodem i wiatrem. Elen odchyliła tkaninę przesła
niającą otwór wejściowy i weszła do środka.
Kiedy Mattias wniósł na rękach Lily, Laponka
już rozpalała ogień w palenisku pośrodku namiotu.
- Mój brat sypia tam - rzuciła Elen krótko, wska
zując na zwinięte skóry i wełniane pledy, ułożone
na ziemi po przeciwnej stronie wejścia. Posłanie by
ło tak miękkie, że Mattias domyślił się, że skóry
układano warstwami. Kiedy ogień rozpalił się,
a otwór wejściowy został zasłonięty, w pomieszcze
niu zupełnie nie czuło się chłodu.
Mattias ostrożnie położył Lily na posłaniu i po
głaskał ją delikatnie po policzku. Pomrugała chwi
lę, ale zaraz znów zasnęła.
- Twoja córeczka jest chora? - zapytała Elen, zer
kając to na dziecko, to na Mattiasa.
- Od paru dni źle się czuje - wyjaśnił Mattias, nie
widząc powodu, by tłumaczyć Laponce, że Lily nie
jest jego córką.
- Będziemy tu dzisiaj nocować? - zapytał Matti,
wpadając z hałasem do namiotu. - Naprawdę bę
dziemy spać w namiocie? - powtórzył, a w jego gło
sie Mattias usłyszał zachwyt.
- Tak, zanocujemy tutaj, Matti - odrzekł. - Ale je-
śli chcesz skakać i krzyczeć z radości, to proszę, zrób
to na zewnątrz. Lily jest chora i właśnie zasnęła.
Chłopiec zacisnął usta i nic nie odpowiedział. Ob
szedł wnętrze namiotu, po czym wybiegł, ale jego
twarz nie była już tak radosna jak wiosenny poranek.
- Możecie tu zostać, póki mała nie wyzdrowieje -
oświadczyła Elen w imieniu wszystkich członków
siity.
Mattias poczuł ulgę, że sam nie musiał o to prosić.
- Masz śliczne dzieci, i do tego prawie w tym sa
mym wieku! - Uśmiechnęła się ze zrozumieniem. -
Widać, że nie dałeś długo wytchnąć swojej żonie.
Mattias nie wyjaśnił, że dzieci są dokładnie w tym
samym wieku. Uznał, że nie musi się nikomu tłu
maczyć ze swoich spraw. Obcy ludzie nie muszą
znać prawdy. A jeśli będą zbyt ciekawi, powie im,
że dzieci są bliźniętami. Nikt nie pozna się na tym
kłamstwie, bo bywają czasem bliźnięta jeszcze bar
dziej różniące się od siebie niż Matti i Lily.
Posiedział przy dziewczynce w przyjaznym mro
ku namiotu, póki do środka nie weszła Roza.
- Przyniosę nasze rzeczy - powiedział i obrzucił
żonę pełnym miłości spojrzeniem, którego ona zda
wała się nie dostrzegać.
Skinęła tylko głową. Była taka zmęczona, że led
wie trzymała się na nogach. Bardzo jej współczuł.
Minionej nocy oboje prawie nie spali, obojgu tro
ski spędzały sen z oczu, a podróż tak bardzo nad
szarpnęła ich siły, że nie próbowali nawet rozma
wiać. Bo gdy zaczynali rozmowę, warczeli na siebie
jak wściekłe psy. Lepiej więc było milczeć.
Kiedy wychodził z namiotu, omal nie zderzył się
z Liisą. Ona też miała sińce pod oczami i smutną
minę. Ta podróż wszystkim się dała we znaki. Liisa
z trudem dźwigała pledy i skóry, które zdjęła z ich
wozu.
-Ja się zajmę resztą - oświadczył Mattias stanow
czo. - Posiedź z nią, dobrze?
Starał się tak sformułować prośbę, by Liisa po
czuła, że zrobi mu przysługę, zostając z Rozą, ale
Liisa przejrzała jego intencje. Zgodziła się jednak,
kiwając w milczeniu głową. Nie potrzebowali wie
lu słów, by się zrozumieć.
Mattias miał nadzieję, że do Kautokeino nie jest
już daleko, a stamtąd tylko parę dni dzielić ich bę
dzie od Alta. Zbliżała się nieuchronnie pora chłodów
i niebawem należało się spodziewać pierwszych śnie
gów. Noce zrobiły się już strasznie zimne. „Kauto
keino". Już w samym tylko brzmieniu tej nazwy
tkwiła nadzieja.
Ole zdążył wyprząc konie i zaprowadzić je nad
strumień. Matti jak cień podążał jego śladem, stara
jąc się naśladować ruchy wujka. Mattias z goryczą
zauważał, że to nie on jest autorytetem dla swoje
go syna.
Być może nie zasłużyłem na to, pomyślał z ros
nącą goryczą. Tyle razy w krótkim życiu syna za
wiódł go. W pewnym sensie ranił go zawsze wtedy,
gdy większą uwagę poświęcał Lily. Ale mała Lily by
ła taka zachwycająca, miała tyle uroku. Jego syn ni
gdy taki nie będzie. Lily to fruwający motyl i nawet
Matti, choć niechętnie się do tego przyznawał, był
nią zafascynowany i gdy bawili się razem, naślado
wał ją we wszystkim.
Mattias usłyszał, jak chłopiec śmieje się z jakie
goś żartu Olego, i pomyślał sobie po raz kolejny, że
jego syn w gruncie rzeczy nie trafił najgorzej. Ole
potrafił zajmować się dziećmi. Miał przecież tylu
młodszych braci i od dzieciństwa przywykł do opie
ki nad nimi i rozstrzygania sporów. Potrafił być
równie miły dla wszystkich. Mattiego traktował zu
pełnie naturalnie na równi z Lily. Był sprawiedliwy.
Czynił to bez wysiłku. Różnił się pod tym wzglę
dem od innych dorosłych.
Mattias wyładował najpierw swój wóz, potem
wóz Olego, a następnie wniósł wszystko do namio
tu. Niby nie mieli ze sobą wiele, ale w środku zro
biło się ciasno.
- Jedzenie brat trzyma tutaj, blisko swojego po
słania - wyjaśniła Ełen i podniosła kawałek płótna
zakrywający masło i miski.
Przez jej twarz przemknął uśmiech tak nikły, że
Mattias zastanawiał się nawet, czy nie było to złu
dzenie.
- Zajmuje miejsce gospodyni, ale skoro nie ma
żony, tak pewnie musi być. My sobie trochę z nie
go żartujemy. Złoszczą go nasze żarty, nie lubi, gdy
się z niego śmiać. Ma już prawie trzydzieści lat, więc
najwyższa pora, by się ożenił!
Powiedziała to takim tonem, jakby mówiła o ja
kimś starcu, bo w jej świecie mężczyźni żenili się
w młodym wieku.
Na samym końcu Mattias wniósł pierzyny. Trochę
nie pasowały do wnętrza Japońskiego namiotu, nie
chciał ich jednak zostawiać na wozie, obawiając się,
że przemokną i trzeba je będzie potem długo suszyć.
Roza zdjęła wierzchnie okrycie i uklęknąwszy,
rozbierała dziecko z kilku warstw ubrań. Ubrała Li-
ly tak ciepło, bo bała się, że dziewczynka zmarznie,
tymczasem ona płonęła w gorączce.
W palenisku, zwanym przez Elen „arran", buzo
wał już ogień. Mattiasowi spodobała się ta nazwa
i pomyślał, że warto ją zapamiętać. Praktyczni La
pończycy układali chrust przy otworze wejścio
wym. Mattias zauważył niedaleko namiotu zarośla,
postanowił więc donieść chrustu. Nie chciał spra
wiać kłopotu gospodarzowi, mimo że Elen wciąż
zapewniała, że bratu nie będą przeszkadzać. Mattias
miał swoją dumę i nie lubił być nikomu ciężarem.
- Wydoję łanię i przyniosę dzieciom mleka - za
proponowała nieśmiało Laponka. - Moje dzieci
chętnie piją świeże mleko. O tej porze roku jest ono
najbardziej pożywne. Dodaje sił. Mamy też juob-
mo... - Domyśliwszy się, że nie wiedzą, co ma na
myśli, wyjaśniła: - Mleko zmieszane z liśćmi ziół ju-
obmo, nadającymi kwaskowaty smak. Moi synowie
bardzo je lubią.
- Może trochę później - odpowiedziała Liisa ser
decznie, nie chcąc urazić kobiety. - Lily ma gorącz
kę, a w gorączce dzieci nie mają ochoty na mleko.
A mały pewnie zaspokoi pragnienie wodą ze stru
mienia, podobnie jak konie.
Uśmiechnęła się przyjaźnie. Swym łagodnym
usposobieniem zjednywała sobie ludzi. Elen czuła się
tak, jakby znała Liisę od dawna. Już w pierwszej chwi
li odniosła takie wrażenie. Nie bała się na nią patrzeć.
Roza budziła w niej lęk. Raz tylko na nią spojrzała
i dreszcz przeszedł jej po plecach, gdy zobaczyła po
kryty bliznami chropowaty policzek nieznajomej.
Nie pojmowała, jak kobiecie z taką twarzą udało
się poślubić tak przystojnego mężczyznę jak Mat-
tias. Co dziwniejsze, on zdawał się ją uwielbiać. Nie
ulegało wątpliwości, że z jego strony jest to miłość.
Elen domyśliła się tego, ujrzawszy ich dzieci. Mał
żonek najwyraźniej nie mógł utrzymać się z dala od
żony, kiedy ta była jeszcze w połogu. Elen nie po
trafiła sobie tego wyobrazić, ale szybko porzuciła tę
myśl, stwierdzając w duchu, że to nie jej sprawa.
Rudowłosa nieznajoma wywoływała w niej
sprzeczne uczucia, z jednej strony przyciągała jej
spojrzenie, z drugiej napawała przerażeniem. Zasta
nawiała się, co się stało, że twarz tej kobiety zosta
ła tak okropnie oszpecona, ale nie starczyło jej wy
obraźni, by odpowiedzieć na to pytanie, którego za
nic w świecie nie odważyłaby się zadać.
Przyszło jej nagle na myśl, że powinna uprzedzić
brata, by nie czuł się zaskoczony, gdy wróci do swo
jego namiotu. Co prawda przywykł do tego, że nie
znajomi zatrzymywali się u niego na nocleg, kobie
ty z taką twarzą jednak na pewno jeszcze nie widział.
Wprawdzie nie był lękliwy i z niejednego pieca jadł
chleb, ale Elen uznała, że tym razem powinien wie
dzieć o gościach, by nie zareagować zbyt gwałtownie
na widok oszpeconej twarzy kobiety. Brat był dum
nym mężczyzną, a tacy nie lubią się ośmieszać.
- Znajdziecie tu mięso, ser i kawę. Częstujcie się
wszystkim, na co macie ochotę. Na pewno zgłodnie
liście po tak długiej podróży - powiedziała na odchod
nym i pochyliwszy się, wyszła przez otwór namiotu.
- Dziękujemy - odrzekła Liisa. - Ale nie chcemy
sprawiać kłopotu.
- Żaden kłopot! - zapewniła Elen w imieniu brata,
którego mieli spotkać dopiero późnym wieczorem.
- Nie wydaje ci się, że mała silniej gorączkuje? -
zapytała Roza, pozwalając Mattiasowi dotknąć czo
ła i pleców Lily. Przestała już ufać swojej ocenie.
- Jest gorąca - rzekł z ociąganiem.
- Tyle to i ja wiem - rzuciła zgryźliwie Roza.
Mattias nie odpowiedział jej od razu. Nie umiał
z całą pewnością osądzić, czy Lily ma teraz wyższą
gorączkę niż rano. Roza sama nie była pewna, ina
czej by go przecież nie pytała.
- Jesteśmy pod dachem - odezwał się po chwili. -
Mała będzie mogła spokojnie spać w cieple. To nie
to samo, co kolejna noc pod gołym niebem. Na pew
no wydobrzeje. Możesz ją rozebrać i trochę ochło
dzić, bo z pewnością tu nie zmarznie.
Roza zdążyła już zdjąć z córeczki wierzchnią
odzież, tak że dziewczynka leżała w samej tylko ko
szulce. Mattias położył Lily na jednej połowie pie
rzyny, drugą zaś ją przykrył.
- Ma trochę mniejsze wypieki - osądziła Liisa.
Mattias i Roza odetchnęli z ulgą. Głaskali na
zmianę Lily po główce, a mała poruszała się lekko
pod wpływem tych pieszczot i uśmiechała przez
sen. Wydawało się, że nic ją nie boli.
- Co z kawą? - zapytał Ole, wchodząc do namio
tu i popychając przed sobą Mattiego. - Nie mów
cie, że jeszcze nie zaczęliście gotować kawy!
Mattias podał mu czajnik. Ole wymienił z Mat-
tim poważne męskie spojrzenia, po czym z rezygna
cją chwycił chłopca za rękę i ponownie skierowali
się do wyjścia.
- Na dodatek jeszcze musimy przynieść wodę -
usłyszeli głos Olego.
- Właśnie - odparł mu z powagą Matti.
- Zupełnie jakbym słyszała Olego w dzieciństwie -
powiedziała mimowolnie Roza.
- To niemożliwe - sprzeciwił się Mattias. - Matti
jest moim synem i nie może być podobny do two
jego brata.
- A mimo to jest - powtórzyła z uporem.
- Znalazłam woreczek z kawą - odezwała się Lii-
sa, zapobiegając kolejnej, nie prowadzącej do nicze
go sprzeczki.
W minionym roku na tym właśnie polegała jej rola.
Czuła się tym zmęczona i w pewnym sensie cieszyła
się z powrotu do domu. W Samuelsborg może zamk
nąć się w swojej chacie. Nie musi liczyć się z nikim po
za Olem, a do jego humorów zdążyła przywyknąć.
Elen opowiedziała kobietom z siity o podróż
nych, których ulokowała w namiocie brata, zwłasz
cza o rudowłosej kobiecie z oszpeconą twarzą, a po
tem stwierdziła, że pora podzielić się nowinami
z bratem. Nie miała cierpliwości czekać do wieczo
ra, aż skończy się ubój zwierząt.
Rzuciła swoje obowiązki i pobiegła tam, gdzie
mężczyźni prowadzili ubój. Szwagierki obiecały się
zaopiekować jej dziećmi, była więc pewna, że nie
grozi im żadne niebezpieczeństwo. Kiedy któraś
z kobiet musiała się gdzieś oddalić, pozostałe doglą
dały dzieci. Mieszkańcy obozowiska stanowili jed
ną wielką rodzinę i wzajemnie się wspierali.
Pobiegła lekkim krokiem, a za nią dwa psy. Nie
zwracała na to uwagi. Wiedziała, że psy jeśli zechcą,
same odnajdą drogę powrotną.
Mężczyźni nie oddalili się zbytnio, ale pozosta
wali niewidoczni, gdyż zasłaniało ich lekkie wznie
sienie.
Elen biegła wzdłuż strumienia, a serce biło jej
równie szybko, jak poruszały się nogi. Kiedy psy
wyczuły stado, wyprzedziły ją i pognały przodem.
Była już tak blisko, że dochodziły ją wśród ujada
nia psów i pokrzykiwania mężczyzn charaktery
styczne odgłosy towarzyszące jesiennemu ubojowi.
Dźwięki te tworzyły w jej głowie melodię, stały się
lapońską pieśnią, której nikt nie usłyszy, bo joik był
zabroniony.
... joik to "grzech...
Zauważyła, jak brat biegnie, trzymając na naprę
żonej linie samca. Pociągnął mocniej i zebrał arkan.
Samiec zapierał się tylnymi nogami i dyszał ciężko,
aż z nozdrzy buchała mu para, a oczy wydawały się
całkiem białe.
Elen wstrzymała oddech.
W chwilę później brat chwycił samca za poroże
i choć ten się szarpał, Tomas bez ociągania wbił nóż
w kark zwierzęcia, które w jednej chwili osunęło się
na ziemię, i ugodził je w serce.
Elen z uznaniem kiwnęła głową. Brat wciąż pa
miętał pobrane w młodości nauki. Mimo że tak
długo przebywał z dala od swoich, nie zapomniał
niczego. A tak się bali, że upodobni się do Norwe
gów i wyprze się swoich korzeni. Tomas pozostał
jednak sobą.
Zręcznymi palcami rozsupłał pętlę z poroża
zwierzęcia, po czym zwinął arkan, tak by był gotów
do ponownego użycia. Nie, niczego nie zapomniał!
- Dobrze, że przyszłaś - odezwał się do niej, mu
siał więc zauważyć ją wcześniej, mimo że, jak sądzi
ła, pochłonięty był ubojem. - Przyda się każda pa
ra rąk. Przynieś miskę, to spuścimy krew.
Dwaj szwagrowie zrobili sobie przerwę na odpo
czynek. Widząc, jak szkło zalśniło w ich rękach, po
czuła chłód w sercu.
- Mają tylko tę jedną butelkę - rzucił krótko To
mas, ale Elen wiedziała, że złości to go jeszcze bar
dziej niż ją.
Przyniosła miskę.
Otwór w piersi zwierzęcia napełnił się krwią. To
mas musiał teraz wyssać krew z martwego renifera,
otworzyć klatkę piersiową, wyjąć żołądek, wypłu
kać go ostrożnie, tak by można go napełnić krwią.
Na jesień i zimę będzie z tego wspaniały pokarm
dla ludzi i zwierząt. Potem trzeba będzie tuszę po
ćwiartować i zanieść do obozowiska.
- Zatrzymali się u nas przejezdni - zawiadomiła
brata, z tego wszystkiego omal nie zapominając, po
co właściwie tu przyszła. - Odstąpiłam im twój na
miot. Mają chore dziecko.
- Dobrze zrobiłaś - odrzekł. Nie patrzył na nią,
pochłonięty pracą. Zrobił odpowiednie nacięcia, że
by odrzeć skórę z martwego zwierzęcia. Ręce miał
zakrwawione, ale nie zwracał na to uwagi. - Co to
za ludzie? - zapytał.
- Norwegowie - odparła Elen. - Dwie pary z dwoj
giem dzieci. Jedna z kobiet ma taką twarz, jakby
przypiekała policzek w palenisku.
Na te słowa Tomas podniósł wzrok i na chwilę
przerwał pracę.
- Rudowłosa? - zapytał z napięciem w głosie.
- Znasz ją? - zdziwiła się Elen, wpatrując się w brata.
Twarz mu stężała, a niebieskie oczy pociemniały.
Oddychał z trudem. Ścisnął mocniej rękojeść noża,
tak że kłykcie całkiem mu pobielały, i pociągnął
mocno, robiąc zbyt długie nacięcie. Spostrzegłszy
to, rzucił nóż w trawę i oparł dłonie na udach.
- Przybyli z południa - dodała Elen z ociąganiem,
nie mając pewności, czy brat chce słuchać dodatko
wych wyjaśnień. Nabrała nagle przeświadczenia, że
postąpiła zbyt pochopnie, odstępując namiot brata
nieznajomym. - Nigdy się nie gniewałeś, kiedy po
zwalałam podróżnym zanocować u ciebie.
- Teraz też się nie gniewam.
- Kim jest ta kobieta?
Nie odpowiedział.
- Jej mąż jest bardzo przystojny - mówiła dalej
Elen. - Mają śliczne dzieci. Ale kiedy patrzę na nią,
ogarnia mnie przerażenie.
Przez twarz Tomasa przemknął uśmiech. Brat
wydał jej się taki bezbronny, że mimowolnie za
trwożyła się o niego.
- Niektórzy uważają, że ona naprawdę jest prze
rażająca - rzucił krótko i podniósł nóż.
- To znaczy, że nie masz mi za złe, że odstąpiłam
im twój namiot?
- Nie, tyle różnych ludzi w nim nocowało. A ci
to moi starzy znajomi.
- Gdzie ją poznałeś? - odważyła się zapytać Elen.
- W Kopalni - rzekł Tomas. - Ma na imię Roza
i była mi najlepszym przyjacielem.
Elen o nic więcej nie pytała. Wiedziała, kiedy za
milknąć. Życie ją tego nauczyło.
10
Pracowali, póki nie zapadł zmrok. Im bliżej zmierz
chu, tym śmielej podfruwały kruki i chwytały w dzio
by kąski, których ludzie nie zdążyli zgarnąć. Wcześ
niej krążyła para myszołowów zwabiona zapachem
krwi. Głosy tych ptaków przypominały miauczenie
kotów. Myszołowy szybowały wysoko w powietrzu,
ale przenikliwym wzrokiem odnajdowały ofiarę i spa
dając znienacka, wbijały się w nią pazurami.
Elen została z bratem i szwagrami. Była tu po
trzebna. Po śmierci męża stała się taka bezradna.
Mąż utonął podczas wędrówki z letnich pastwisk.
Wiedziała, że sam był winien swojej śmierci, ale wo
lała o tym nie pamiętać. Przychodziło jej to z tru
dem, bo wystarczyło, że spojrzała na swoich szwa
grów, by wspomnienia ożywały na nowo.
Tomas omiótł spojrzeniem stos ubitych zwierząt.
Dobrze wiedział, że nie ma co liczyć na pomoc to
warzyszy. Okazało się bowiem, że opróżnili nie jed
ną, lecz trzy butelki spirytusu. Jedna butelka na
trzech mężczyzn nie stanowiła zagrożenia, ale gdy
każdy wypił po jednej, trudno się spodziewać, że bę
dą pracować. A Tomas przecież nie mógł zostawić
roboty i czekać, aż szwagrowie Elen wytrzeźwieją,
bo uboju nie dało się tak po prostu przerwać.
Śpieszył się, ponieważ zbliżała się pora rui, kiedy
już nie będzie można zabijać zwierząt, bo ich mięso
jest wówczas niesmaczne. Skoro trzej dorośli męż
czyźni nie myśleli, on musiał za nich ruszać głową.
I nie robił tego bynajmniej dla siebie, bo wikt miał
zapewniony. Chciał pomóc Elen i jej synom. Miał
nadzieję, że gdy siostrzeńcy dorosną, przejmą opie
kę nad stadem i pilnować będą swego dziedzictwa.
Nie mógł pozwolić na to, by ich wujowie zaprzepa
ścili całą spuściznę, której nie zdążył sprzeniewie
rzyć ich własny ojciec. Wystarczy, że pozbawiali do
bytku swoje dzieci.
Jeśli tak spojrzeć na całą sprawę, to śmierć męża
Elen była błogosławieństwem. Przynajmniej coś zosta
ło dla chłopców. Tomas nigdy nie powiedział tego swo
jej siostrze, która mimo wszystko bardzo kochała mę
ża i wiele gotowa była znieść. Nie ona jedyna zresztą.
Nastały takie czasy, że ojcowie ograbiali włas
nych synów. Czasy, w których chwilowe upojenie
liczyło się bardziej niż dola własnego potomstwa,
a więzy krwi straciły na znaczeniu.
Nadeszła pora kruków.
- Chyba nie starczy nam nocy, by ściągnąć ubite
reny do obozowiska - odezwał się Tomas, wyciera
jąc ostrze noża o spodnie. - Zwłaszcza że z pomo
cą kiepsko - dodał, skinieniem głowy wskazując na
pijanych.
- Najgorsze, że musisz pracować jeszcze dodat
kowo za nich - odpowiedziała Elen przygnębiona.
- Wszystko spadło na ciebie i na parobków. A prze
cież Mons i John to jeszcze wyrostki. Nie mogą wy-
konywać tej samej roboty co dorośli. A ty masz tyl
ko jedną parę rąk.
- Trudno, Elen, trzeba to skończyć - odparł krót
ko Tomas. - Zima za pasem. Musimy ją jakoś prze
żyć. Nie poradzimy sobie sami. Nie możemy żyć
osobno: ty, chłopcy i ja. To za duże ryzyko na ta
kim odludziu. Nie uchronilibyśmy stada przed dra
pieżnikami i stracilibyśmy jedyne dziedzictwo, ja
kie twój mąż pozostawił synom. Dlatego opłaca się
trzymać razem ze wspólnotą, choć pozornie wiążą
się z tym same kłopoty. Zimą przeniesiemy się bli
żej ludzkich siedzib i będzie nam łatwiej. Trzeba
więc jakoś przetrzymać tę jesień. Damy radę, choć
wiele spada na nasze barki. Ale czas szybko minie.
- Powinieneś zostać w Jukkasjand u Hendrika -
rzekła Elen z rezygnacją, ocierając twarz noszącą
ślady potu, ziemi i krwi. - A ja powinnam była
sprzedać albo oddać stado, zabrać chłopców i też
tam pojechać. Tych tu zostawić, niech się sami rzą
dzą. Hendrik zaopiekowałby się mną.
- Hendrik ma własnych dwóch synów - odparł
Tomas. - I myśli przede wszystkim o ich dobru. Tak
zresztą powinno być. Za parę lat Ande może praco
wać u ciebie jako parobek. Hendrik na pewno bę
dzie wolał pozostawić sobie Jona, najstarszego. Ale
Ande to sprytny chłopak. Dobrze mu zrobi wyjazd
z domu, szybciej wydorośleje.
- A czego on może się tutaj nauczyć? - spytała
Elen z goryczą. - Chlać wódkę?
- Wydaje mi się, że on ma silniejszy charakter niż
ci tutaj - odparł Tomas. Odetchnął głęboko i wy-
prostował nogi. Nic dziwnego, że po takim praco
witym dniu bolało go całe ciało. Ale przecież tyle
jeszcze było do zrobienia!
- Mattias i Ole przyjechali wozami? - zapytał.
- Nie wiem, jak nazywa się ten blondyn - odpar
ła siostra. - Ale ten przystojny, mąż kobiety, o któ
rej ci wspomniałam, ma na imię Mattias. Do synka
wołał Matti. Zwróciłam na to uwagę, bo nie zdarza
się, by Norwegowie nadawali swoim dzieciom ta
kie imiona.
- Mają wozy? - powtórzył swoje pytanie Tomas.
Elen pokiwała głową.
Tomas przerzucił przez plecy najmniejszą tuszę,
a parobkom kazał chwycić we dwóch oprawione
zwierzę. Na piechotę powędrowali z powrotem do
obozowiska. Nastał już wieczór, ale nie było jeszcze
całkiem ciemno. Najgorsze, że z głodu skręcało mu
kiszki, a przecież na razie nie miał czasu na jedzenie.
Ułożyli tusze przy stojaku z żerdzi, zbudowa
nym specjalnie w tym celu, po czym Tomas pobiegł
wprost do swojego namiotu. Już z daleka zauważył
smużkę dymu ulatującą z dymnika i naszedł go
gwałtowny żal, że nie może siąść przy palenisku,
ogrzać się i zapomnieć o obowiązkach, które dźwi
gał na swych barkach.
Goście nie sięgnęli po zapasy gospodarza. Ugoto
wali strawę i kawę z własnych zapasów i tylko Ole,
który z nich był najśmielszy, sięgnął po drewnianą
skrzyneczkę, w której przechowywany był ser.
Przysięgał, że nie ma nic lepszego do kawy jak ser
z reniferowego mleka. Ułamał po kawałku i poczę-
stowal wszystkich. Liisie nie smakowało, ale pozo
stali skłonni byli przyznać Olemu rację.
I kiedy tak sobie siedzieli z kubkami z kawą
w dłoniach, nagle odsłonił się otwór, do namiotu
wszedł gospodarz i przywitał się z nimi po norwe-
sku oraz po lapońsku.
Na tle zapadającego zmierzchu zobaczyli zrazu
tylko ciemną sylwetkę, dopiero gdy zbliżył się do
paleniska, ujrzeli mężczyznę ze zwichrzoną grzyw
ką, w przekrzywionej bluzie, z arkanem przewie
szonym przez ramię.
- W imię Boże! - wyrwało się Olemu. - To ty je
steś bratem Elen?
- Tomas! - wykrzyknęła Roza zaskoczona.
- A niech to!
Mattias poderwał się na nogi i wyciągnął dłoń na
powitanie. Wyściskał Tomasa, omal go przy tym nie
zgniótłszy. Wciąż był rosłejszy i silniejszy.
- Elen powiedziała, że mam gości - odezwał się
cicho. - Domyśliłem się, że to wy.
Roza wiedziała, z jakiej przyczyny odgadł, że to
oni zatrzymali się w obozowisku na nocleg. Na bez
kresnym płaskowyżu Laponii nie co dzień spotyka
ło się kobietę podobną do niej.
Tomas patrzył na nią i uśmiechał się samymi tyl
ko oczami, spojrzeniem prosząc o wybaczenie. Ale
Roza poznała, że przyjaciel jak zawsze, gdy krzyżo
wały się ich drogi, bardzo cieszy się ze spotkania.
- Czyżbyś zaszlachtował pozostałych członków
wspólnoty? - zapytał żartobliwie Ole. - Wydawało
mi się, że coś mało tu ludzi, a teraz przynajmniej
A
wiem, dlaczego. Zjawiasz się tu upaprany krwią...
- Potrzebuję pomocy - odezwał się Tomas. - Mam
dwadzieścia sztuk ubitych zwierząt na pastwisku.
Przytaszczenie do obozu każdej sztuki z osobna zaj
mie mi mnóstwo czasu. Nie wszystkie są wypatro
szone i nie ze wszystkich zdążyłem utoczyć krew.
Mam więc jeszcze dużo roboty.
- Jesteś sam? - spytała Liisa z niedowierzaniem.
- Niby nie. Mam do pomocy dwóch parobków
w wieku trzynastu i czternastu lat. Na trzech doro
słych mężczyzn, szwagrów Elen, nie mogę liczyć. Są
pijani. Zostawiłem ich na pastwisku. Prześpią się
tam równie dobrze jak gdziekolwiek.
- Na wozie zmieści się sporo tusz - oświadczył
Mattias i założył ciepły kaftan.
- A na dwóch dwa razy tyle - dodał Ole i w jed
nej chwili gotów był do wyjścia.
- Przypuszczam, że patroszenie renów nie różni
się wielce od patroszenia owiec - dorzucił. - A owiec
ubiłem w swym życiu sporo.
- Kto by pomyślał, że natkniemy się na Tomasa! -
rzuciła cicho Liisa. - To prawdziwe zrządzenie losu,
że zatrzymaliśmy się na nocleg właśnie w jego namio
cie. Czyż nie mam racji, Rozo?
Roza z roztargnieniem pogłaskała Lily po wło
sach. Córeczka spala. Matti zresztą też. Biegał przez
cały wieczór, póki nie opadł z sił. Zdążył się już za
przyjaźnić z lapońskimi dziećmi. Dla dzieci bariera
językowa nie miała żadnego znaczenia. Kiedy poko
nały onieśmielenie, bawiły się razem tak, jakby się
znały od zawsze. Śpiącego chłopca przyniosła jed-
na z miejscowych kobiet. Opowiedziała, że malec
obgryzł kość ze szpikiem i zjadł kawałek świeżego
mięsa, po czym padł zmęczony. Widać było, że
chłopiec zawiązał już wiele przyjaźni.
- Nie wiedziałam, że Tomas ma siostrę - ciągnę
ła Liisa.
- W większości zdarzeń ukryty jest głęboki sens -
odparła Roza, zdając sobie sprawę, że jej refleksja
nie nawiązuje bezpośrednio do słów Liisy. Ale bra
towa nie miała jej tego za złe. Zawsze starała się zro
zumieć innych.
- A więc twoim zdaniem to nie przypadek, że wy
braliśmy inną drogę powrotną niż ta, którą jechali
śmy na południe - rzekła Liisa z namysłem. - Kiedy
tak o tym myślę, to robi mi się nieswojo. Dziwne,
że nie kierujemy własnym losem, mimo że cały czas
tak nam się zdaje.
Roza zastanawiała się nad tym wiele razy.
Już wcześniej usiłowała podzielić się swymi reflek
sjami z Liisą, ale być może używała niewłaściwych
słów, bo miała wrażenie, że nie docierają do bratowej.
- Wszystko ma głęboki sens - stwierdziła Roza. -
Widocznie teraz znów miały się skrzyżować nasze
ścieżki.
Jak dobrze było ujrzeć Tomasa. Mattias chyba nie
był z tego powodu zazdrosny, przynajmniej tak sądzi
ła. Zresztą nie miałby teraz ku temu żadnego powodu.
To Jens szalał z zazdrości.
... on miał powody...
Tomasa i ją łączyło głębokie zrozumienie, które
trudno było wytłumaczyć wyłącznie przyjaźnią.
Przyjaźń wyrasta na różnej glebie. Między nimi na
rodziła się bliskość zupełnie wyjątkowa, która wzię
ła początek gdzieś pośród gwiazd.
Dobrze było go znów zobaczyć.
- Myśleliśmy, że wreszcie odpoczniemy - mówił
Ole, kiedy ładowali na wozy ubite zwierzęta. -
Przez kilka nocy spaliśmy pod gołym niebem. Mat-
tias obiecał Rozie, że kolejną noc spędzi pod da
chem. Bałem się już, że będziemy musieli jechać do
samego Kautokeino!
- Żąda gwiazdki z nieba? - spytał krótko Tomas.
- Czasem nosi spodnie - odparł Ole z ironicznym
błyskiem w oku.
- Ole jest zły na Rozę - wyjaśnił Mattias. - Od
dała cały spadek. Niestety, nie jemu, mimo że bar
dzo mu na tym zależało.
- Ach, tak! - odezwał się Tomas, niewiele z tego
rozumiejąc.
- Opowiem ci dokładnie, jak było - zapropono
wał Ole i żeby wyładować swoją złość, rzucał zabi
te zwierzęta wyżej niż pozostali. - Moja siostra
odziedziczyła wyspę z pięknym pałacem i ogrodem.
Pałac był mniej więcej takiej wielkości jak The
House. Oprócz tego dostała w spadku jeszcze kilka
posiadłości w Finlandii. Mówię poważnie!
- Nie śmieję się - zapewnił Tomas.
- Na tej wyspie, która przypadła jej w udziale,
spędziliśmy cały rok. Człowiek szybko przyzwycza
ja się do wygodnego życia, Tomas! Nigdy nie żyło
mi się tak dobrze i pewnie już nigdy nie będzie. Nikt
jej nie bronił wracać do ciasnej chaty w Alta, skoro
takie miała życzenie, ale, u licha, czemu pożałowała
mi lepszego życia? Nie pozwoliła zeń czerpać peł
nymi garściami? Prosiłem ją na kolanach, chłopie,
błagałem, by oddała mi to, czego sama nie chce...
- Ale ona się nie zgodziła? - domyślił się Tomas, któ
ry nie wierzył ani jednemu słowu opowiedzianej przez
Olego historii. W rodzinie Rozy było wielu gawędzia
rzy. Ubarwiali swoje opowieści, by je ożywić. Nie kła
mali przemyślnie, ale chcąc wzbudzić zainteresowanie
słuchaczy, niekiedy mijali się nieco z prawdą.
- Moja siostra oddała to wszystko człowiekowi,
którego jeszcze rok temu w ogóle nie znaliśmy.
- Ach, tak.
- Gdyby Mattias tu nie stał z nami, to założę się,
że spytałbyś, czy ten człowiek był jej kochankiem -
ciągnął Ole.
Mattias zachował kamienną twarz.
- Zapytaj mnie! - dopraszał się Ole.
Tomas rzucił Mattiasowi przepraszające spojrze
nie, wzruszył ramionami i zapytał:
- Ten mężczyzna był kochankiem twojej siostry?
- Ha! -odparł Ole i uderzył pięścią w bok wozu. -
Ha! Owszem, ten mężczyzna był kochankiem, ale tego,
kto swój majątek zapisał w spadku Rozie. Pojmujesz?
- Kochankiem mężczyzny? - spytał Tomas, coraz
mocniej przekonany, że cała ta historia jest mocno
naciągnięta.
Mattias wrzucił na wóz ostatnią tuszę i chwycił
lejce. Niełatwo było podjechać na miejsce uboju pu
stymi wozami, trudno się więc spodziewać, że dro-
ga powrotna w kompletnych ciemnościach i przy
pełnym załadunku okaże się lżejsza.
- Najgorsze jest to, że to wszystko prawda - po
wiedział, mijając Tomasa. - Ole z pewnością opo
wie ci wszystko ze szczegółami, tyle czasu trzymał
gębę zamkniętą na kłódkę, że aż się pali do gadania.
Roza i on nie rozmawiają ze sobą. Jesteśmy w dro
dze już od dwóch tygodni, a oni się do siebie nie od
zywają. Nie ma co, miłe towarzystwo!
- A więc to wszystko prawda?
- Najprawdziwsza prawda, przecież mówię! -
rzucił z żarem Ole. - Moja własna siostra, z którą
łączą mnie więzy krwi, odmawia mi lepszego życia,
życia w dostatku! Mnie i mojej rodzinie. Powiedzia
ła, że bogactwo nie wyjdzie mi na dobre. Piękne, co?
Podobne do niej, no nie?
- Zacznij od początku! - poprosił Tomas.
Olego nie trzeba było dwa razy prosić.
Obok obozowiska rozpalono kilka ognisk, któ
rych płomienie rozjaśniały mrok na tyle, by można
było pracować. Ponieważ szwagrowie Elen gdzieś
zniknęli, Ole i Mattias zakasali rękawy i wyjęli no
że z pochew. Pod kierunkiem Tomasa zrobili
wszystko, co należało.
Kiedy skończyli, panowała już głęboka noc,
a wszystkie tusze, których nie zdążyli poćwiarto
wać, umieścili na specjalnie wzniesionym w tym ce
lu stojaku.
Mimo nocnej pory kobiety zajęły się gotowaniem
świeżego mięsiwa. Z kociołka wystawały kości. Starsze
dzieci przecierały oczy, ze wszystkich sił starając się nie
zasnąć. Nad obozowiskiem rozchodził się smakowity
zapach. Głód, którego nie czuli, ciężko pracując i ro
biąc to wszystko, czego nie można było odłożyć, na
gle ścisnął mężczyznom trzewia. Mieli wrażenie, że żo
łądki wywracają im się na drugą stronę.
- Może się doprowadzimy najpierw trochę do ła
du - rzekł Tomas, spoglądając na swój poplamiony
krwią kaftan.
- Gdyby zobaczył nas teraz lensman, mógłby na
brać podejrzeń - uśmiechnął się Ole, przeczesując
dłonią posklejane od potu włosy.
- Zwłaszcza gdyby wcześniej zaginęła Roza, a ty
pojawiłbyś się w takim stanie - rzucił Mattias.
- O rany, co za żart! - wzdrygnął się Ole. - Ro
zie z pewnością by się nie spodobał.
- Przecież nie słyszy - odparł Mattias.
- Niedaleko stąd, w dole, jest niewielki staw -
oznajmił Tomas. - Wykąpiemy się tam. Tylko mu
simy wziąć coś do przebrania.
Ole dobrowolnie zadeklarował się, że pójdzie
z Tomasem po czystą odzież. Wyczuł, że Mattias,
który ruszył w kierunku stawu, ma ochotę pobyć
przez chwilę sam.
- Nie tylko ja byłem ostatnio małomówny - po
wiedział cicho Ole Tomasowi. - Roza i Mattias też
niewiele ze sobą rozmawiają.
- On też miał ochotę zostać nad Zatoką Botnicką?
- Nie sądzę. Ale ona nawet go o to nie zapytała!
Wciąż tylko wspominała ojca Lily. Kilka razy sam
słyszałem, jak w nocy na werandzie mówiła coś do
siebie. - Ole pokiwał głową na to wspomnienie. -
Przysłuchiwałem się przez chwilę i zorientowałem,
że ona rozmawia właśnie z nim, ojcem Lily, mimo
że on podobno nie żyje. Rozmawiała, jakby siedział
obok niej żywy.
- Czasami tęsknota za drugim człowiekiem bywa
tak silna, że człowiek ów ożywa w twoich myślach.
- Mogłem się spodziewać, że będziesz jej bronił -
prychnął Ole.
- Rzeczywiście, mogłeś się tego po mnie spodzie
wać - potwierdził Tomas.
Mattias zanurzył się w stawie, nie czekając na na
dejście Olego i Tomasa. Zdjął przesiąknięte krwią
i tłuszczem cuchnące ubrania i rzucił na kupkę na
brzegu. Tylko wysokie skórzane buty ustawił po
rządnie na trawie. Pomyślał, że musi poprosić Rozę,
by mu je natarła tłuszczem, tak jak zwykła to robić.
Nikt inny nie potrafił tak zadbać o buty. Tę wiedzę
posiadła za morzem.
Ten jej mąż o trudnym do wymówienia imieniu
jeździł konno i hodował konie. Jego buty do konnej
jazdy musiały być miękkie, bo poruszał się raz po
piachu suchym jak pieprz, innym razem zaś po ba
gnistych mokradłach. Buty musiały znieść wszelkie
niedogodności. Roza opowiadała kiedyś, że mężczyź
ni nawet do spania rzadko zdejmowali buty, a gdy
o tym mówiła, w jej głosie pobrzmiewał śmiech.
Poprosi Rozę, by zadbała o jego buty, gdy tylko
wyschną. Nikt tego nie zrobi lepiej.
Szczękając zębami, doszedł na środek stawu,
gdzie woda sięgała mu do piersi. Zesztywniały
z zimna, zmusił się jednak, by zanurzyć się cały.
Z zaciśniętymi zębami zanurkował, czując, jak lo
dowate szpilki wbijają mu się w ciało. Mocno na
tarł włosy, mając nadzieję, że te gwałtowne ruchy
trochę go rozgrzeją.
Kiedy Ole i Tomas przyszli nad staw, Mattias
wciąż się kąpał. Nie tyle z potrzeby, co z koniecz
ności. Musiał znieczulić wszystkie zmysły. Narasta
jący w jego wnętrzu niemy krzyk zdawał się go roz
sadzać. Zapragnął przestać cokolwiek odczuwać!
Chciał się uwolnić od wszelkich doznań. Nie czuć
ani rąk, ani nóg. Kiedy już mu się zdawało, że osiąg
nął taki stan, próbował wyjść na brzeg. Wciąż jed-
N
nak nie był jeszcze przesiąknięty zimnem na wskroś.
Ale oto przyjemne uczucie powoli ogarnęło jego
członki. Przestał marznąć, zrobiło mu się ciepło.
Dziwne, przecież widział nad sobą klarowny gwieź
dzisty nieboskłon. Gwiazdy drwiły z niego.
- Zwariowałeś? - krzyknął Ole i nie zdejmując
ubrań, wskoczył do stawu. Chwycił mocno Mattia-
sa za ramiona i wyciągnął go na brzeg, mimo że
szwagier był od niego znacznie potężniejszy. - Co
ty, u diabła, wyprawiasz? Chcesz się utopić czy za
marznąć na śmierć?
- Wy-wy-ką-pać - szczękając zębami, wymamro
tał Mattias.
Ole cisnął go na ziemię i dopiero wówczas Mat
tias poczuł zimno. Ciało pokryło mu się gęsią skór
ką jak u oskubanego ptaka.
- Ubieraj się - zakomenderował Ole, podając mu
ubrania nie pierwszej już czystości. Ostatnie noce
spędzali pod gołym niebem i nie mieli ich jak uprać.
Ale nawet niezbyt świeża odzież była czyściej sza
niż ta, w której patroszyli zwierzynę.
Mattias zdołał się ubrać bez pomocy. Wycisnął
włosy z wody, ale i tak w jednej chwili zesztywnia
ły mu na mrozie. Przemarznięty na wskroś, dopie
ro przy namiocie poczuł, że zaczyna się rozgrzewać.
- Nic jej nie powiemy o tym, jaki z ciebie głupiec -
szepnął Ole.
- Dzięki - odparł Mattias.
Właściwie nie wiedział, dlaczego zapragnął zadać
samemu sobie taki ból. Ale tam w stawie nie potra
fił się oprzeć pokusie. I przez chwilę czuł błogość,
przez chwilę nie był świadom niczego innego poza
całkowitym zespoleniem z wodą. Nie czuł już,
gdzie kończy się jego ciało, a zaczyna woda.
To miało sens.
- Gdyby nie to, że z nią nie rozmawiam, powie
działbym jej o wszystkim - rzekł Ole.
Mattias skwitował milczeniem jego słowa, Tomas
zaś nie zamierzał się wtrącać. Był świadkiem gor
szych kłótni między spokrewnionymi osobami.
- Ubrania zostawcie na zewnątrz - doleciał z na
miotu głos Rozy.
A więc słychać ich było w środku.
-Już komenderuje - rzucił Ole wystarczająco głoś
no, by go usłyszała. - Szybko odzyskała siły, Roza
córka Samuela! Widzisz, Tomas, nie wolno ci wnieść
do własnego namiotu swoich ubrań. I co ty na to?
Tomas uśmiechnął się.
Ubrania zostały na zewnątrz.
Usiedli przy palenisku. Ogień, choć niewielki, spra
wiał, że w pomieszczeniu było ciepło i przytulnie. Mat-
tias naniósł chrustu, zanim się dowiedzieli, kto jest wła
ścicielem namiotu. Dlatego drewna nie brakowało.
- Zaraz dostaniemy jakąś strawę - oświadczył To-
mas. - Jestem taki głodny, że zjadłbym rena z ko
pytami.
- Ja też już dłużej nie wytrzymam - odparł Ole,
spoglądając w stronę Liisy. Z jakiegoś powodu nie
oczekiwanie rozczulił się. Jasne, niewidoczne pra
wie przy dziennym świetle rzęsy żony rzucały teraz
cień na policzkach. W blasku ognia Liisa wydała mu
się piękna jak istota z baśni. A może to ogień w pa
lenisku rzucił na nich wszystkich czar? Czy inaczej
Mattias zachowałby się tak głupio?
Coś skłoniło go, by podać Liisie dłoń i wyciągnąć
ją z namiotu.
- Chodź, najmilsza! - powiedział. - W mroku no
cy czeka nas jedzenie i zabawa.
Liisa nie oponowała, choć nie pojmowała, co się
właściwie Olemu stało. Wystarczyło jednak, że był
dla niej miły.
- Nie mogę odejść od Lily - odezwała się Roza,
odpowiadając na pytający wzrok Mattiasa.
- Możesz - zapewnił Mattias zachrypniętym gło
sem. - Zmarzłem trochę w kąpieli. Zostanę tu
z dziećmi, a ty w tym czasie zjesz coś z Tomasem
i pozostałymi. Ja posilę się później.
- Ale przecież pracowałeś przez cały dzień...
- Idź! - prosił.
- Mała nie ma już tak wysokiej gorączki - rzekła
Roza i wstała niechętnie.
Widząc przez dymnik gwieździste niebo, domy
śliła się, że jest bardzo zimno. Odnalazła więc gru
by wełniany sweter i dodatkowo otuliła się brzyd
kim żółtobrązowym szalem z wełny.
Tomas czekał.
- Mam chłodne dłonie - uśmiechnął się Mattias -
to trochę ochłodzę Lily.
- Myślisz, że to przeziębienie? - zapytała Roza,
wstrzymując oddech.
- Nie wiem. Idź i coś zjedz! A ja tu posiedzę.
Westchnęła i wyszła w noc razem z Tomasem.
11
- To niezwykłe znów cię widzieć - rzekł Tomas
cicho, gdy tylko wyszli z namiotu.
- Ciebie także - wyszeptała.
Tomas długo się jej przyglądał, a potem skiero
wał swe kroki w przeciwną stronę niż obozowisko,
skąd dolatywał gwar i rozchodziła się apetyczna
woń mięsa. Poszedł tam, gdzie nie sięgał blask pło
mieni z ognisk, gdzie w ciemnościach tajemniczy
szept wiatru tłumił głosy.
Roza podążyła za nim.
Tomas ukucnął. W mroku prawie się nie widzie
li. Oparł ręce na udach. Roza usiadła na wrzosowi
sku obok niego.
- Dziwna noc - rzekła.
- Chcesz ze mną trochę pomilczeć? - zapytał.
Nikt jeszcze nigdy nie zadał jej takiego pytania,
ale nie była nim zdziwiona.
Uklęknęła, opierając się na stopach, i podniosła
twarz ku niebu, gdzie rozróżnić można było po
szczególne gwiazdozbiory. Z każdą gwiazdą wiąza
ła się jakaś historia.
- Tak, Tomas - odpowiedziała. - Chętnie z tobą
pomilczę.
Mikkal skierował kroki poza obozowisko, tam
gdzie nie dochodził błask płomieni z ognisk, a gło
sy tłumił tajemniczy szept wiatru. Raija pospieszy
ła za nim, ale chłopak zachowywał się tak, jakby jej
w ogóle nie widział.
Dopiero gdy się zatrzymał i przykucnął, rzekł,
z trudem wymawiając słowa:
- Chcę się już teraz z tobą pożegnać, Raiju. Ju
tro, kiedy wyruszysz w drogę, mnie tutaj nie będzie.
- Chyba nie mówisz tego poważnie! - Raija opa
dła na kolana, daremnie usiłując pochwycić w ciem
ności spojrzenie chłopaka.
Mikkal pochylił głowę. Nie był w stanie opisać
targających nim uczuć. Być może po raz ostatni roz
mawia z Raiją, ostatni raz ją widzi...
Opanował się ogromnym wysiłkiem woli. Wsu
nął rękę za kaftan, po czym chwycił Raiję za rękę
i nic nie mówiąc, włożył coś do jej drobnej dłoni.
Raija poczuła na skórze metal. Nie był jednak
chłodny, bo Mikkal ogrzał go własną piersią. Nim
jeszcze otworzyła dłoń i zobaczyła błyszczący
w mroku przedmiot, domyśliła się, że to srebrna
broszka. Tyle razy się nią zachwycała! Stanowiła
część srebra odziedziczonego po babce Mikkala ze
strony ojca. Srebra, którym Mikkal miał w przy
szłości obdarować narzeczoną.
- Nie mogę jej przyjąć - wyszeptała Raija, wpa
trując się jak zaczarowana w srebrną ozdobę.
Mikkal próbował zmusić się do uśmiechu, ale
jego twarz wykrzywiła się tylko w żałosnym gry
masie.
-Jest dla ciebie, Raiju - odezwał się zmienionym
głosem. - Jedynie tobie chcę ją ofiarować.
- Ale przecież ta broszka stanowi nieodłączną
część rodzinnego srebra - protestowała nadal Ra-
ija.
- Mimo to chcę ci ją dać-odparł stanowczo Mik-
kal i żeby uciąć dalszą dyskusję, chwycił drobną
dłoń dziewczyny i zacisnął ją wokół broszki. -
Chcę, by ta broszka stała się dla ciebie pamiątką.
Obiecaj mi, że nigdy się jej nie pozbędziesz, a kie
dy ją będziesz przypinała, bo mam nadzieję, że cza
sem się w nią ustroisz, pomyślisz o mnie.
Na gęstych, ciemnych rzęsach Raiji zalśniły łzy.
- Dziękuję! - wyszeptała uroczyście. - Dziękuję,
Mikkalu! Nigdy cię nie zapomnę! Zawsze będę o to
bie pamiętać, nie tylko wtedy, gdy przypnę brosz
kę... I nigdy się z nią nie rozstanę, nigdy...
- Tylko nie pokazuj jej mojemu ojcu - ostrzegł
Mikkal.
Raija zrozumiała i przypięła broszkę na piersi od
spodu koszuli tak, by czuć przez cały czas jej do
tyk. Policzki miała mokre od łez, jej duże, głębokie
oczy wyrażały na przemian radość i smutek. Dziew
czyna ściskała mocno dłonie Mikkala. W ciemności,
do której oboje zdążyli już przywyknąć, widzieli
swoje zmienione twarze.
- Co mogłabym ci ofiarować, Mikkalu, żeby od
wdzięczyć się za taki podarek? Nie posiadam nicze
go równie pięknego...
Mikkal zmusił się do uśmiechu.
- Owszem, Raiju - odezwał się miękko. - Masz
coś o wiele piękniejszego, co po tysiąckroć prze
wyższa wartość tej broszki...
Popatrzyła na swego przybranego brata, nie ro
zumiejąc jego słów. O czym on mówi? Chyba sobie
z niej żartuje?
- Twoje włosy, Raiju - wyszeptał uroczyście i za
nurzył dłonie w czarnej gęstwinie, opadającej kaska
dą na szczupłe ramiona dziewczyny.
Zaskoczona Raija pomyślała, że Mikkal chyba
stracił rozum.
- Nigdy nie widziałem piękniejszych włosów niż
twoje, Mały Kruku! Daj mi pukiel, na pamiątkę po
mej uko... małej siostrze...
Popatrzyła na niego uważnie. Czyżby sobie z niej
kpił? To do niego niepodobne. Patrzył jednak
śmiertelnie poważnie. Policzki mu pobladły, brwi
się ściągnęły, a nozdrza drgały niczym u spłoszone
go zwierzęcia. Ani w oczach, ani w kącikach ust nie
dostrzegła cienia uśmiechu.
Raija wzruszyła ramionami i roześmiała się lek
ko. Uniesiona jej dłońmi czarna grzywka zatańczy
ła przed twarzą Mikkala.
- Proszę bardzo - zawołała wesoło. - Dużo
chcesz? Mam nadzieję, że zostawisz mi trochę, bo
wiesz... nie chciałabym wyglądać tak jak Elle.
Mikkal uśmiechnął się. Stara ciotka Elle miała ta
kie liche włosy, że ledwie przykrywały jej czaszkę,
i by to ukryć, nie zdejmowała czapki nawet w nocy.
Widać zachowała jeszcze resztki kobiecej próżności.
- Nie, Mały Kruku, nie będziesz wyglądać jak Elle!
Smukłymi palcami pogładził jej jedwabistą
grzywkę i delikatnie obciął pukiel czarnych włosów.
Nawet sposób, w jaki to uczynił, zdradzał jego tro
skę i czułość.
- Zachowam go na zawsze! - zapewnił, a w jego
zachrypniętym głosie słychać było wzruszenie.
Raija, do głębi przejęta tym, co się stało, zaprag
nęła powstrzymać napór niezrozumiałych uczuć
i zmusiła się, by myśleć praktycznie.
-Jeśli chcesz zachować na zawsze moje włosy, nie
możesz ich tak trzymać luzem - stwierdziła, po czym
zdjęła z szyi skórzany mieszek, w którym ukrywała
różne swoje skarby: ładne kamyki, zasuszone kwiat
ki, grzebyk z kości, kilka igieł. Wysypała wszystko
na dłoń. Kiedyś i tak musiałaby się pozbyć tych śmie
ci, bo przecież tak naprawdę nie były to skarby. Aku
rat nadarzała się po temu okazja.
- Schowaj tutaj! - poleciła, zawieszając Mikkalo-
wi mieszek na szyi.
Uśmiechnął się i posłuchał, a potem nie był już
dłużej w stanie opierać się pokusie. Wziął Raiję
w ramiona i stali tak, objęci, przez długą chwilę.
Brat i siostra - choć nie zrodzeni z jednej matki.
Młody mężczyzna i dziewczynka, która zaczyna
ła przeobrażać się w kobietę.
- Postaraj się mnie odwiedzić, Mikkalu - wyszep
tała Raija z desperacją w głosie. - Umrę, jeśli cię już
nigdy nie zobaczę...
- Odwiedzę cię - odpowiedział, nie do końca pe
wien, czy nie karmi jej kłamstwem. - Odwiedzę cię,
nie zapomnij mnie!
Oślepiona łzami, pokręciła głową. Jej wargi uło-
żyły się w słowo „nigdy", ale głos nie wydobył się
z gardła.
Mikkal pocałował ją szybko w policzek.
- Idź już spać, Raiju! Żegnaj, Mały Kruku!
- Żegnaj!
Uścisnęła go mocno raz jeszcze i, nie oglądając
się za siebie, pobiegła w stronę namiotu. Mikkal wi
dział, jak wchodzi do środka. To było pożegnanie,
być może na zawsze. Punkt zwrotny w życiu Raiji,
a także w jego życiu.
-
To moglibyśmy być my - odezwał się Tomas,
co tylko utwierdziło Rozę w przekonaniu, że mieli
tę samą wizję.
Nabrała też pewności, że prababki nie porzuciły jej
mimo wszystko, i przestała się lękać o Lily. Wiedziała,
że przy nich jej dziecku nie może się stać nic złego.
- To moglibyśmy być my - powtórzył.
- Wiem - odparła.
-Jesteś szczęśliwa? - zapytał szeptem. - Jesteś
szczęśliwa z Mattiasem?
- Nie wiem - odparła, wpatrując się w niebo.
Gdyby nie pora roku, niebo rozświetliłaby zapew
ne falująca zorza, bo chwila zdawała się ku temu
wyjątkowa. - Kiedy byłam mała - zaczęła z namy
słem - wydawało mi się, że człowiek powinien być
szczęśliwy przez cały czas. W każdej godzinie dnia,
każdego dnia w roku. Wydawało mi się, że wszyst
kie one, kobiety z mojego rodu, które żyły przede
mną, odczuwały nieustanne szczęście. Tak też my
ślałam o Raiji, która kochała z wzajemnością Mik-
kala, i wszystkich tych innych mężczyzn, takich wy
jątkowych. Zdawało mi się, że to najpiękniejsze, co
dane jest przeżyć kobiecie, to właśnie miłość.
- Tak człowiek myśli, kiedy jest młody - przy
znał nie bez wysiłku.
Usiadł na ziemi obok Rozy. Skórzane spodnie, ja
kie nosił, nie przemakały, ale wełniana spódnica
Rozy łatwo nasiąkała wilgocią.
- Ole wspomniał, że nie najlepiej układa ci się
z Mattiasem - zaczął nieśmiało, ale gdy Roza wy-
buchnęła śmiechem pozbawionym radości, powie
dział, co naprawdę go dręczy: - Kiedy wróciliśmy nad
staw, zastaliśmy Mattiasa odrętwiałego w wodzie.
Czuł, że powinna o tym wiedzieć. Zawsze był wo
bec niej lojalny.
- Nie wydaje mi się, by Mattias nie dał rady wyjść
ze stawu, kiedy poczuł pierwsze kurcze. Gdyby
chciał...
Roza przypomniała sobie gwałtowny chłód, jaki
ogarnął jej ciało, gdy siedziała sama przy Lily. Ma-
tiias mówił coś po powrocie, że jest mu zimno, że
strasznie zmarzł i może ochłodzić rozpalone czoło
Lily. Nie zwróciła wtedy na to uwagi, pochłonięta
całkowicie chorą córeczką.
- Dziękuję, że mi powiedziałeś - odrzekła po
chwili. - Mam prawo o tym wiedzieć.
- Czy ty za kimś tęsknisz? - zapytał znienacka.
Roza oparła się policzkiem o ramię, odwrócona
lewą stroną twarzy do Tomasa.
- Ole ci to powiedział, prawda?
Tomas pokiwał głową.
- Proszę, jaki rozmowny! Szkoda, że do mnie się
nie odzywa.
- A ty odzywasz się do niego?
- Niewiele - westchnęła. - Właściwie ostatnio nie
odzywam się prawie do nikogo. Nawet do Mattiasa.
- Mała wyzdrowieje.
- Mnie też się tak wydaje.
- Nie pytasz, skąd wiem?
- Może nie muszę pytać - odparła Roza po chwi
li, usiłując dostrzec w mroku jego twarz.
Dawno już nie przyglądała się mu uważnie. Tak
naprawdę, to chyba tylko raz zadała sobie ten trud:
kiedy po raz pierwszy spotkali się późnym wieczo
rem wysoko na szczycie wzniesienia górującego nad
Kopalnią. Nie ukrywała przed nim swej twarzy, nie
próbowała zasłonić oszpeconej bliznami połowy, ale
on nie zareagował strachem ani odrazą. Nie drwił
też z niej. Opowiedział jej wówczas swoje historie.
Zaakceptował ją bez żadnych zastrzeżeń.
- Może wiedziałam o tym, zanim cię jeszcze spotka
łam, Tomas. Wydaje mi się, że gdzieś w głębi serca zro
zumiałam to przy naszym pierwszym spotkaniu.
- Mogłabyś być nią, a ja nim - rzekł Tomas.
- Ja potrafię udowodnić moje pokrewieństwo
z Raiją - rzekła Roza. - Ale ty przecież nie jesteś je
go potomkiem. Całe życie Mikkala przedstawione
jest w naszych rodzinnych opowieściach.
- Jestem równie mocno spokrewniony z rodem zo
rzy polarnej jak ty, Rozo - twierdził dalej Tomas. -
A może nawet mocniej, skoro to Mikkal był dziec
kiem zorzy, a nie Raija. To on roztoczył nad nią ten
świetlny most, którego i ty dotykasz, mimo że nie wy
wodzisz się z lapońskiego rodu Mikkala tak jak ja.
-Ty?
Pokiwał głową z powagą.
- Jak to? - nie pojmowała. - Masz na to jakieś do
wody?
- Tylko jedną historię.
- My też mamy jedynie rodzinne historie.
- Moja babka ze strony ojca nazywała się Elle
Marja - zaczął Tomas. - Miała młodszego brata
Mikkala Aslaka. Oboje byli dziećmi Maret i Ante-
go Mikkalsonów. Antego urodziła w bardzo mło
dym wieku dziewczyna o imieniu Anna. Miała za
ledwie piętnaście lat, gdy chłopiec przyszedł na
świat, i nie chciała go. Ludzie powiadali, że uwiódł
ją dużo starszy mężczyzna. Gdzieś zostało zapisa
ne, że około roku 1728 czternastoletnie dziewczę
zostało zgwałcone przez mężczyznę o imieniu Mik-
kal, który był już ojcem. Tylko tyle zdołano wyciąg
nąć z dziewczyny, a uczyniono to po to, by chło
piec miał nazwisko. Mikkal to dość zwyczajne imię,
ale sprawdziłem, że oni oboje pochodzili z tych sa
mych stron. Wyliczyłem, że Mikkal miał wówczas
dwadzieścia cztery lata.
- Mikkal to popularne imię! - Roza odniosła się
sceptycznie do opowieści Tomasa. Nie chciało jej
się wierzyć, by Mikkal Raiji był zdolny popełnić
gwałt na młodej dziewczynie. Nie takim go sobie
wyobrażała.
- Antę syn Mikkala dorastał u mężczyzny, które
go nazywał swoim wujem, choć nie był z nim spo-
krewniony. Mężczyzna ów nazywał się Anders syn
Pawy. Ten sam, którego siostra Sigga poślubiła
Mikkala syna Pehra i była matką Ailo.
To wszystko brzmiało wiarygodnie.
- To znaczy, że twój pradziadek był przyrodnim
bratem Ailo?
Tomas pokiwał głową.
- To znaczy, że i my jesteśmy ze sobą spokrew
nieni - mówiła Roza, wciąż nie do końca przekona
na, czy powinna w to wierzyć.
- Tak, wywodzimy się z jednego rodu.
Roza wbiła w niego wzrok.
- Mój dziadek ze strony ojca, ten, który ożenił się
z Elle Marją, nie był Lapończykiem, lecz pół-Nor-
wegiem, pół-Finem. Przybył z Lyngen i nazywał się
Reino Mattisson. Jego rodzicami byli Elise i Matti.
- Matti? Brat Raiji?
Roza oniemiała ze zdumienia.
- Matti, brat Raiji, był moim pradziadkiem - oświad
czył uroczyście Tomas. - A Mikkal, którego Raija uko
chała ponad wszystko, był moim prapradziadkiem. Te
dwa rody spotykają się w mojej osobie, w moim ro
dzeństwie i kuzynostwie. Sama więc rozumiesz, Rozo,
że to ja należę do rodu zorzy polarnej, nie ty...
Wiedział o jej rodzie więcej, niż mogła wiedzieć
jakakolwiek osoba postronna. Wiedział o sprawach,
o których mu nigdy nie opowiadała. Z historii, któ
rych wysłuchiwała od dzieciństwa, wynikało, że
przybrana córka Raiji, Elise, miała lśniące błękitne
oczy. Takie same jak ma Tomas: lśniące, niebieskie
i głębokie niczym polarna noc.
Może nabrały tej głębi w kolejnych pokoleniach.
- Mikkal pilnował mnie, gdy byłem mały - po
wiedział Tomas. - W wyobraźni towarzyszył mi
przyjaciel o imieniu Mikkal. Miał błyszczące kocie
oczy, brązowe i żółte równocześnie. Trudno było
określić, który odcień przeważa. Wydawało mi się,
że go sobie wymyśliłem. Ale on był zbyt realny.
Chyba nie potrafiłbym wymyślić kogoś takiego.
- Mikkal opiekuje się wybranymi dziećmi - ode
zwała się Roza, z trudem poruszając ustami.
- Co takiego?
- On opiekuje się wybranymi dziećmi - powtó
rzyła. - Mnie także zawsze wspierał.
- Też go sobie wymyśliłaś?
Pokiwała głową.
- Jesteś jedynym mężczyzną, którego wziął pod
swe skrzydła, o ile mi wiadomo.
- Wybrany... - Tomas sprawdzał smak tego słowa. -
Pewnie byłem wybrany dla ciebie.
- Kiedy spotkałam cię po raz pierwszy na szczycie
wzniesienia, wydałeś mi się podobny właśnie do nie
go - zrozumiała nagle. - Dlatego się ciebie nie bałam.
- Chyba istotnie jestem do niego podobny - przy
znał z ociąganiem Tomas, bo tak naprawdę jeszcze ni
gdy z nikim nie dzielił się swoimi przemyśleniami. - Pa
rokrotnie, gdy obserwowałem swoje odbicie w wodzie
widziałem, jak twarz Mikkala nachodzi na moją. Jakby
on był w wodzie albo jakby stał za mną i nasze odbi
cia pokrywały się, tworząc jedno tylko odbicie.
- Jesteś do niego podobny - stwierdziła Roza
z przekonaniem.
Chyba musiała być zmęczona, skoro to tak gład
ko przełknęła. Szumiało jej w głowie i nie mogła ze
brać myśli.
- Wszystko się zgadza, Roza. Jeśli nitki mają
utkać nowy wzór, to muszą się wpierw spotkać.
- Ale nie było nam pisane być razem - rzekła ci
cho, kładąc dłoń na jego ręce. Ich palce splotły się
ze sobą. Pasowały do siebie, była tego pewna. Nie
ważne, czy istniały na to jakieś dowody, czy nie. Łą
czyło ich pokrewieństwo dusz. Wydawało jej się,
jakby byli rodzeństwem.
- Chyba nie - westchnął.
- Nie cieszysz się z naszego spotkania - raczej
stwierdziła niż zapytała Roza. - Nie próbuj mnie
przekonywać, że jest inaczej, bo ja wyczuwam twój
smutek. - Kiedy tak trzymam cię za rękę, czuję ból,
cierpienie i wielki, wielki mrok, przyjacielu...
-Nastały niedobre czasy - odpowiedział. - Pora
kruków, jak nazywam je w myślach. W moich kosz
marnych snach widzę krążące po niebie stado kruków.
Ptaki zasłaniają słoneczną tarczę i robi się całkiem
ciemno. Ich skrzydła połyskują w mroku. Wiem, że
czają się na porzuconą na ziemi padlinę. Muszę przy
zwyczaić wzrok do nagłej ciemności. Ptaki kraczą
chrapliwie nad moją głową, słyszę trzepot ich skrzy
deł, gdy sfruwają na ziemię. Wyczuwam zapach krwi,
charakterystyczną woń uboju. A gdy spoglądam
w dół, dostrzegam, że to nie zwierzęca padlina, lecz
martwe ludzkie ciała. Widzę, jak ptaki wydziobują
oczy i języki. Widzę poszarpane tułowia i żerujące na
ludzkich wnętrznościach kruki...
Rozę przeszedł dreszcz. Ona też miewała złe sny,
ale z takim koszmarem nie musiała się nigdy zmagać.
- Ten sen wciąż powraca, Rozo. Wiem, że obra
zuje fakty.
Nie pojmowała, jak taki koszmar może być prawdą.
- Mąż Elen utonął podczas wędrówki z letnich
pastwisk, dlatego że był zbyt pijany, by utrzymać
się w łodzi, kiedy prowadził stado z wysp na stały
ląd. Mógłby się zapewne uratować, gdyby pomogli
mu jego bracia. Oni jednak również upili się niemal
do nieprzytomności.
Tomas nie starał się upiększać tej tragicznej hi
storii.
- Dziś też szwagrowie Elen stracili czucie w rę
kach. Jedyne, co byli w stanie utrzymać, to butelka
ze spirytusem! - Tomas wypowiadał te słowa
w gniewie. - Upijają się, kiedy powinni pracować.
Upijają się, gdy jest pora na odpoczynek. Upijają
się, kiedy powinni zachować się porządnie i jechać
do kościoła. Przepijają pieniądze potrzebne, by ku
pić rodzinie to, co należy. Zaciągają długi i stają się
niewolnikami. Przepijają swoje stada. Zamroczeni
wódką biją dzieci i żony, a potem niczego nie pa
miętają. Nie są ani trochę lepsi od psów skaczących
sobie do gardła. Wynoszą z domu i sprzedają jedze
nie przeznaczone na zimę, by zdobyć wódkę. Na
stała pora kruków. Kruki już karmią się wnętrzno
ściami ludu zamieszkującego płaskowyż.
- Nie tylko płaskowyż - wtrąciła Roza cicho,
przypomniawszy sobie wiele rodzin mieszkających
przy traktach, które mijali. - Po drodze z Finlandii
na własne oczy widzieliśmy straszne skutki pijaństwa.
- Dzieją się okropne
TZZCLJ
- mówił Tomas. -
A ci, którzy swą mądrością powinni wskazywać lu
dziom, jak należy żyć, nie są ani trochę lepsi. Skoro
kupiec płaci za mięso spirytusem, trudno się dziwić,
że ludzie o słabszych charakterach ulegają pokusie.
Jeśli kupiec sam pogrąża się w pijaństwie, zwyczaj
nym ludziom wydaje się, że tak należy postępować.
Jeśli pastor upija się na umór, jego parafianie myślą,
że i im wolno. Mężowie i ojcowie wracają z kościo
ła albo z jarmarku przywiązani do sań, bo inaczej
po pijanemu wypadliby po drodze i zamarzli na
śmierć gdzieś na bezkresnym płaskowyżu. Wielu jest
takich, którzy żerują na ludzkiej słabości i nędzy
i bogacą się na cudzej krzywdzie. Nietrudno prze
cież okraść człowieka, który ledwie widzi na oczy
swoje stado, a już w ogóle nie jest w stanie go wy
pasać. - Westchnął. - Nad Laponią wieje lodowaty
wicher, Rozo. Czuję, jak przenika mnie na wskroś.
Zawładnęło mną straszliwe zwątpienie, a ból w ser
cu trudno mi nawet opisać.
Po jego głosie Roza poznała, jak bardzo jest mu
ciężko. Przepełniony rozpaczą, ścisnął lekko jej dłoń.
- Jakie szczęście, że Elen i jej synowie mają cie
bie - wyszeptała.
- Pogrążamy się w grzechu - rzekł Tomas. -
Wszystko, co kocham, tonie w wódce i ulega znisz
czeniu, a nikogo to nie obchodzi. Zaczynam tracić
nadzieję. Słowa nie są w stanie oddać bezmiaru mo
jej rozpaczy. Na Wielkanoc pojechałem do Karesu-
ando - powiedział, oddychając głęboko. - Od paru
lat dochodziły nas słuchy o tamtejszym pastorze,
który bardzo lubi kwiaty. Nazywa się Laestadius.
Pamiętasz, kiedyś do Klfjord przybyła francuska
ekspedycja, on też był wówczas wśród nich.
W głosie Tomasa Roza słyszała głęboki podziw
dla tego człowieka. Sama nie pamiętała go dokład
nie. Przypominała sobie jedynie mgliście ciemno
włosego mężczyznę o zatroskanym spojrzeniu. Ale
w tamtym czasie, gdy odwiedzał ich strony, pastor
był ostatnią osobą, na którą zwracała uwagę.
- Słyszeliśmy tutaj, że ludzie od jego kazań do
stają pomieszania zmysłów. Mówiono nawet, że ca
ła parafia Karesuando straciła rozum, ale to nie
prawda.
- Jak tam było? - zapytała Roza zaciekawiona.
- Okazał się łagodny i pogodny. Przyjazny niczym
ojciec, a równocześnie twardy jak skała. Piętnował
surowo wszelki grzech i zło, ale nauczał łagodnie
o tym, co dobre. Nigdy jeszcze nie słyszałem takie
go kazania. Właściwie nigdy tak naprawdę nie wsłu
chiwałem się w słowa pastora. Ale tego nie można
było nie słuchać. - Tomas wzniósł oczy ku niebu
i opowiadał dalej: - On promieniał, bił od niego blask
jak od tych gwiazd, Rozo. To zniżał głos do szeptu,
to mówił normalnym głosem. Chwilami przemawiał
tak cicho, że zdawało mi się, iż kieruje swe słowa tyl
ko do mnie, ale zaraz po chwili zaciskał dłonie na
krawędzi ambony i grzmiał z niej niczym piorun.
Roza nie wiedziała, co myśleć o zachowaniu pa
stora. Do tej pory spotykała wyłącznie sztywnych
duchownych w czarnych sutannach i białych koł-
nierzach, którzy mówili po duńsku. Jedynie ojciec
Frank był inny, ale jego trudno brać pod uwagę.
- W Karesuando ludzie przestali się upijać - mówił
Tomas z wielką żarliwością. - Przestali kraść sobie na
wzajem renifery. Nie biją żon i dzieci. Zrozumieli, że
zgrzeszyli, bo on im to uświadomił. Sprawił, że zoba
czyli ogrom własnych win, i nakłonił, by się nawró
cili. To dzięki niemu odrzucili wódkę i na nowo sta
li się dobrymi ludźmi.
- Skoro tam się udało, to może się też udać gdzie
indziej - stwierdziła Roza ostrożnie.
- Nie wiem - westchnął Tomas. - Nie mam poję
cia, ale łudzę się tą nadzieją.
Długo siedział w milczeniu, po czym zerwał się
gwałtownie i pociągnął za sobą Rozę.
- Musisz coś zjeść. Strasznie wyszczuplałaś. Nie
karmili was tam na tej pięknej wyspie, którą Ole
tak pragnął mieć na własność?
- Opowiem ci, jak to było naprawdę - odparła Ro
za, idąc z Tomasem za rękę w stronę ognisk. - Ole za
pewne wspomniał ci tylko to, co dla niego wygodne.
- Właśnie. A ty mi opowiesz prawdę.
Podczas posiłku Roza opowiedziała Tomasowi
wszystko. Nauczyła się rozgniatać kości i wysysać
galaretowaty, gorący, tłusty szpik. Na szczęście
miała mocne zęby.
Zauważyła, że Ole się uśmiecha i trzyma dłoń na
kolanie Liisy.
Kiedy wróciła do namiotu, Mattias już spał. Ob
jął ramieniem Lily, a do jego pleców leżał przytulo
ny, zwinięty w kłębek mały Matti.
Roza nie budziła ich. Dotknęła tylko policzka Li-
ly. Gorączka ustąpiła. Okazało się, że było to zwy
kłe przeziębienie.
Po cichu rozebrała się i położyła obok Mattiego.
Tej nocy nie dręczyły jej żadne senne koszmary.
12
Następnego ranka miniona noc wydała się wszyst
kim jakaś nierzeczywista. Za dnia wszystko wygląda
ło inaczej.
- Powinniśmy zostać i trochę ci pomóc - zwrócił
się do Tomasa Ole.
Tylko Tomas wstał, nim słoneczna tarcza wychy
liła się zza horyzontu. Zdążył już zajrzeć do stada
i wrócić, gdy goście się obudzili.
- Kastrować pewnie potrafisz? - spytał Tomas,
a Ole pobladł.
- Może z jeden wykastrowany przeze mnie baran
chodzi po wsi - odparł Ole, unosząc dłonie na znak,
że wycofuje swą propozycję pomocy.
- Potrzebujemy najwyżej piętnaście sztuk sam
ców rozpłodowych - oświadczył ze spokojem To
mas. - Pozostałe trzeba wykastrować.
- Chyba tę przyjemność pozostawimy tobie. Sam
będziesz obcinał, co trzeba - stwierdził Ole.
- A kto ci mówił, że to się obcina nożem? Ja to
obgryzam...
- Co Tomas obgryza? - zainteresował się Matti.
Kiedy Liisa zorientowała się, że Tomas zamierza
odpowiedzieć na pytanie chłopca, oblana rumień
cem, wtrąciła pośpiesznie:
1
- Innym razem wujek ci to wytłumaczy.
Tomas nie pamiętał, by w dzieciństwie dorośli
ukrywali przed nim szczegóły uboju, kastrowania
i parzenia się zwierząt. Od małego wiedział o wszyst
kim i nie wydawało mu się, by mu to zaszkodziło.
- Tak jest, o tym porozmawiamy innym razem,
Matti - poparł Liisę Ole.
- O, przynajmniej co do jednego są zgodni - mruk
nęła Roza do Mattiasa, powstrzymując się od śmiechu.
- O, dziś rano także byli bardzo zgodni - odszep-
nął jej mąż i odwracając głowę, tak by Ole i Liisa nie
widzieli jego uśmiechu, dodał: - Kiedy Thomas wy
szedł, zamierzałem wstać i ja, ale wtedy ich usłysza
łem. Uznałem, że byłoby nietaktem przeszkadzać
im w takiej chwili, więc zamknąłem oczy i udawa
łem, że śpię. W końcu zresztą naprawdę przysnąłem.
- Nic tu po waszej pomocy - stwierdził Tomas,
poklepując Olego po ramieniu. - Ale w podzięko
waniu za wczorajszą pracę dostaniecie od nas po pół
renifera na rodzinę. Przynajmniej pomyślicie sobie
o nas miło, kiedy w następną niedzielę będziecie jeść
na obiad pieczeń!
- Pewnie sami sobie musimy przynieść? - zapytał
żartobliwie Ole.
Tomas pokiwał głową i wskazując na stojaki, na
których umieścił oprawione tusze, powiedział:
- Możecie wybierać.
Najedli się i zapakowali wozy. W nocy gorączka
Lily całkiem ustąpiła i dziewczynka była wesoła
i ożywiona jak zawsze. Na śniadanie zjadła tyle sa
mo co Liisa. W ogóle nie było po niej znać śladów cho-
roby. Biegała za Mattim, naśladując go we wszystkim.
- Ta twoja córeczka przypomina jaskółkę - odezwał
się Tomas do Rozy uważnie obserwującej Lily. - Wy
gląda tak, jakby w każdej chwili miała pofrunąć.
- Pragnę wierzyć w to, że poradzi sobie ze wszyst
kim - rzekła Roza z powagą. - I mam nadzieję, że
jeśli będzie miała chęć pofrunąć, to pofrunie.
Tomas przysunął się do niej o krok bliżej. Stanę
li w cieniu namiotu, podczas gdy pozostali zajęci
byli własnymi sprawami. Był dzień, nie pora, by po
wtarzać coś, co powiedzieli sobie pod gwiaździstym
niebem poprzedniej nocy. Oboje jednak czuli, że
stali się sobie jeszcze bliżsi. Nic nie mogło ich roz
dzielić ani odebrać im tego, co ich łączyło. Związa
ni byli zorzą polarną.
Tomas pośpiesznie wsunął rękę za kaftan i coś
wyjął w zaciśniętej dłoni. Rozie ten gest wydał się
dziwnie znajomy. Jakby już kiedyś przeżyła podob
ną sytuację.
Zobaczyła, że Tomas ma na szyi zawieszony skó
rzany mieszek. Zbladła, a on, obserwując jej reak
cję, roześmiał się. Ściskając dłoń na zniszczonym
woreczku, powiedział:
- To nie upiory z przeszłości. To mój amulet. Za
uważyłem, że i ty nosisz na szyi cenny wisiorek
przedstawiający ptaka. Ja też mam coś cennego...
Rozchylił woreczek, wyjął zeń błyszczącą srebr
ną broszkę i pokazał ją Rozie.
Serce waliło jej młotem. Nie pojmowała, jak to
możliwe. Tomas trzymał w ręce broszkę, o której
wiedziała, że leży na dnie wyprawnego kufra Rais-
sy w chacie w Alta. Była tego pewna, bo sama ją tam
schowała, zamknęła kufer i ukryła klucz.
Tomas położył broszkę na dłoni Rozy i zacisnął
jej palce wokół ozdoby. Musiała ją przytrzymać,
czy chciała, czy nie.
- Nie znajduję takich słów, które pojawiają się
w moich snach, ale bardzo chcę, żebyś przyjęła
broszkę. Należy tak samo do ciebie, jak i do mnie.
Przypuszczam, że masz też tę drugą...
- Drugą broszkę? - zapytała Roza. Odważyła się
wreszcie otworzyć dłoń i spojrzeć na srebrną ozdobę.
Była zupełnie podobna do tej, którą pozostawiła
Mattiasowi Raissa. Jeśli nawet różniła się jakimiś
drobnymi detalami, to nie sposób było to odkryć,
nie widząc obu broszek równocześnie.
- Właściwa broszka została znaleziona przy męż
czyźnie bez twarzy. Przed stu laty zamarzł na pła
skowyżu. Jego wuj, Anders syn Pawy, zatroszczył
się o to, by został pochowany w okolicy, którą tak
ukochał. Anders rozpoznał broszkę z rodowego sre
bra po babce Mikkala. W jego rodzinie bowiem ży
wo rozprawiano, kiedy siostra Sigga nie otrzymała
pamiątkowej ozdoby w prezencie zaręczynowym
od Mikkala. Później Anders widział ją u Raiji. Ailo
umarł, więc prawo do broszki przypadło w udziale
drugiemu synowi Mikkala.
- Dostał ją Antę?
Tomas pokiwał głową.
- A więc to jest twój dowód?
- Jedna historia mogłaby ci nie wystarczyć, by
uwierzyć - odparł. - Pomyślałem więc, że dołożę do
tego jeszcze broszkę. Antę był z natury sprawiedli
wy i traktował jednakowo swoje dzieci. Srebrna
broszka została stopiona i na jej wzór zrobione zo
stały dwie mniejsze. Jedną otrzymała Elle Mar ja,
moja babka, a drugą brat mojej babki Mikkal Aslak.
- Ta jest po twojej babce?
Potwierdził.
- Córka Mikkala Aslaka wyjechała do Finlandii
i słuch po niej zaginął. Lubię myśleć, że wnuczka Mik
kala Aslaka wróciła do Norwegii ze swoją broszką.
- Sądzisz, że Raissa była jego wnuczką?
Tomas mrugnął na znak potwierdzenia.
- Nie wiem - westchnęła Roza.
- Jej broszka jest dokładnie taka sama jak moja.
Nie zapominaj, że ją widziałem.
Roza wiedziała, że ma rację.
- Weź tę na pamiątkę ode mnie, na pamiątkę ro
du, z którego oboje się wywodzimy. - Wzruszając
ramionami, dodał: - Kto wie, może któregoś dnia
zechcesz stopić obie broszki i zrobić z nich jedną
dużą dla twojej jaskółeczki?
Roza pożegnała się. Nie starała się ukryć ozdoby,
którą podarował jej Tomas. Rai ja przypięła broszkę
od spodu koszuli, tak by nikt nie zauważył cennej
ozdoby, którą obdarował ją przybrany brat. Roza
jednak wiedziała już, że przemilczanie wywołuje
niepotrzebne cierpienie. Pokazała więc broszkę Mat-
tiasowi i przypięła na piersi. Broszka pochwyciła sło
neczne promienie i lśniła, póki Roza nie zasłoniła jej
połami żakietu, by mieć pewność, iż jej nie zgubi.
Na koniec pocałowała Tomasa raz jeszcze w podzię
kowaniu za prezent i na pożegnanie.
- Odszukajcie mojego przyjaciela Aslaka, kiedy
dojedziecie do Kautokeino - upominał Tomas. -
W tamtej okolicy też nie jest teraz bezpiecznie. Nie
wszyscy żyją tak, jak należy. Nie chcę, żebyście z ty
mi swoimi aniołkami trafili nie wiadomo do kogo.
U Aslaka spokojnie możecie zatrzymać się na noc.
To porządny człowiek. On mnie namówił na wyjazd
do Karesuando w Wielkanoc. Gdyby nie on, nie usły
szałbym Laestadiusa tak pięknie nauczającego o zba
wieniu. Nie zdawałbym sobie sprawy z tego, co złe,
i nie wiedziałbym, jak odnaleźć właściwą drogę.
Obiecali Tomasowi, że odnajdą Aslaka.
Trzy dni później byli już w domu.
W Samuelsborg zastali chatę w opłakanym sta
nie. Ktoś powybijał wszystkie okna, drzwi wisiały
na jednym zawiasie, a wnętrze wyglądało jak stra
towane przez bydło.
Roza obeszła izby razem z bratem. Liisa nie mia
ła siły wejść do środka. Odwróciła się plecami do
zagrody i płakała wtulona w ramię Mattiasa. Nawet
dzieci zrozumiały, że stało się coś złego, i nie maru
dziły, by im pozwolono pobiegać.
- Kto robi takie rzeczy? - zapytał Ole, podnosząc
z podłogi nogę od stołka. Rozejrzał się wokół jakby
w poszukiwaniu niewidzialnego wroga, gotów wyma
chiwać drewnianą nogą jak mieczem w walce ze smo
kiem. - Kto, na niebiosa, waży się na taką niegodziwość?
Walił drewnianą nogą o grube ściany z bali, prze
klinając tych, którzy dopuścili się podłości, wresz
cie, opadłszy z sił, oparł się o ścianę i osunął na pod
łogę. Wstrząśnięty, patrzył na zniszczenia dokona
ne w pomieszczeniu, które w niczym nie przypomi
nało teraz kuchni.
- Ktoś zrobił to specjalnie! Jak można niszczyć
czyjś dom? Kto robi takie rzeczy?
- Spłodziłeś dziecko tej dziewczynie? - zapytała
Roza.
-Jakiej? - zapytał, nie rozumiejąc, kogo Roza ma
na myśli. Jego błękitne oczy przypominały kawa
łeczki nieba.
- Tej, którą sprowadziłeś do domu przed rokiem.
Tej, która niby miała wam tu usługiwać.
- A... tej...
Naprawdę zapomniał o tym dziewczęciu! Roza
nie była w stanie pojąć, jak można być do tego stop
nia pozbawionym uczuć.
- Możliwe, że spłodziłem - odparł niechętnie.
- I jeszcze się pytasz, kto mógł dokonać tu takich
zniszczeń? - Teraz Roza była zaskoczona. - Przecież
ta dziewczyna miała na pewno braci albo ojca, w któ
rym nagromadziło się dość złości, by szukać zemsty.
- Ja ciebie nigdy nie pomściłem - odezwał się cicho.
- Nie - odparła Roza z pociemniałą twarzą. - Ale
mojej czci nie było co bronić. To jednak mogła być
porządna dziewczyna. To do ciebie podobne, Ole:
zniszczyć życie porządnej dziewczynie.
- Pewnie była...
- Czy to dla ciebie wystarczająca nauczka? - za-
pytała. - Mam nadzieję, że teraz już będziesz pamię
tał, by nie rozpinać spodni, gdy w pobliżu są mło
de dziewczęta.
- A co z wdowami i mężatkami? - zapytał prze
kornie Ole.
- Lepiej powiedz, co z Liisą? - weszła mu w słowo
Roza i usiadła na zniszczonym stole. Duży solidny
stół z gładkim blatem, zrobiony jeszcze przez ojca,
wyglądał, jakby ktoś rąbał na nim drwa. Cały w drza
zgach, przegniły... - Co z Liisą, Ole? - powtórzyła
swoje pytanie Roza. - Zamierzasz ją nadal ranić?
- Od dawna już nie ranie Liisy - bronił się zmę
czony. - Chyba musiałaś zauważyć, że staram się nie
robić jej przykrości.
Zamknął oczy i przypomniał sobie czas, gdy stra
cił wzrok. Był wtedy tak załamany, że nie widział
przed sobą żadnej przyszłości. Ale potem w jego ży
ciu pojawiła się Liisa, a wraz z nią chwile szczęścia.
Może nie jakieś szaleńcze uniesienia, ale coś, co
sprawiało, że chciało mu się żyć.
Liisa była jego żoneczką, która kręciła się przy
nim. Lubił jej zapach. Lubił jej dotykać. Wyczuwać
dłońmi i opuszkami palców jej ciało i miękkie wło
sy. Cenił sobie jej śmiech. Zasypiał, tuląc ją w ra
mionach, i tak też się budził. To były dobre czasy.
Cudowne i nieskomplikowane.
Nie mógł pobłądzić, ponieważ to Liisa była jego
oczami i laską, na której się wspierał. A ona nigdy
nie wyprowadziłaby go na manowce.
- Czy czasem żałujesz tego wszystkiego, co zro
biłaś, bym mógł odzyskać wzrok? - zapytał.
- Nie wiem, czy miałam na to jakikolwiek wpływ,
Ole.
On pamiętał to inaczej.
- Zawdzięczam ci nowe życie. Gdyby nie ty, pra
cowałbym przy rozdrabnianiu rudy, wdzięczny, że
w ogóle znalazła się dla mnie jakaś robota, którą
mogę wykonywać.
- Byłeś niewidomy i odzyskałeś wzrok. Innym wi
nien jesteś wdzięczność, nie mnie.
- Wyrównałaś rachunki, odstępując Hailuoto Vil-
lemu.
- Wciąż mnie za to nienawidzisz?
- Wciąż jestem na ciebie zły - przyznał brat Rozy
niechętnie, rozglądając się po zniszczonej chacie.
Przypomniał sobie cudowny biały pałacyk na wy
spie na Zatoce Botnickiej i możliwości, jakie się tam
przed nim otwierały. Nie musiał przecież tu wracać!
- Zostaniemy tu i pomożemy wam doprowadzić
gospodarstwo do porządku - zaproponowała Roza. -
Posprzątamy raz-dwa. Zdarzało się nam nocować
w gorszych miejscach...
- Nie - stanowczo zaprotestował Ole. - Jeszcze
jest dzień. Jedźmy do was. Nie chcę, żeby Liisa mu
siała to oglądać. Sam tu wrócę i wszystko uporząd
kuję. Mattias na pewno mi pomoże. Liisa zostanie
u was, póki Samuelsborg znów nie będzie się nada
wał do zamieszkania.
- A więc jednak troszczysz się o nią? - zdumiała
się Roza. - No proszę! Jednak troll ma serce! A ja
już myślałam, że jesteś istotą z boskiej urody twa
rzą i zamarzniętym na kamień sercem.
- Dałabyś mi Hailuoto, gdybyś miała pewność,
że kocham Liisę? - zapytał Ole, kiedy opuszczali ro
dzinny dom.
- Tego się nigdy nie dowiesz - odparła Roza sta
nowczo, więc nie próbował jej więcej naciskać.
W domu Rozy i Mattiasa trzeba było tylko prze
wietrzyć i oczyścić z kurzu sprzęty. Pierwszego dnia
byli zbyt zmęczeni, by robić porządki. Przewietrzy
li więc tylko i rozłożyli sienniki w kuchni na pod
łodze koło pieca, po czym ułożyli się do snu w do
mowym cieple.
Najbliższe tygodnie mężczyźni przeznaczyli na
doprowadzenie do ładu Samuelsborg. Roza i Liisa
tymczasem posprzątały w domu i w oborze w Al-
tadalen, przyjmując przez cały czas wścibskie są
siadki. Po pierwszym tygodniu jednak zaintereso
wanie ich przyjazdem zmalało.
- Nie lubią mnie dokładnie tak samo jak wtedy,
gdy stąd wyjeżdżaliśmy - rzekła Roza do Liisy, kiedy
usiadły wieczorem przy piecu i zabrały się do szycia.
Lubiły te wieczorne pogaduszki. Przywykły do
nich na Hailuoto. Mieszkało tam w minionym ro
ku niewielu ludzi, ale wystarczyło, by prowadzić
rozmowy i czuć się częścią wspólnoty.
- Chyba się nie spodziewałaś, że coś się zmieni -
odparła Liisa rozsądnie. - Oni nie mają pojęcia
o tym, co przeżyliśmy, a jeśli im o tym opowiemy,
pomyślą, że ich okłamujemy. Najlepiej więc będzie,
jeśli poznają tylko część prawdy.
Roza pomyślała, że Liisa nigdy nie zrozumie, jak
to jest wzbudzać w ludziach lęk. Bo tego nie da się
wytłumaczyć. Na ogół to Liisa wszystkiego się ba
ła. Roza nie życzyła jej tego, by kiedykolwiek do
znała takich upokorzeń, jakich ona doświadczyła.
- Może Ole mimo wszystko miał rację? - zasta
nawiała się Roza. - Może rzeczywiście byłoby roz
sądniej zostać tam, na wyspie? Zapomnieć o rodzin
nych stronach i rozpocząć nowe życie. Tam nikt nie
szeptał za moimi plecami „wiedźma".
- Już za późno, by się nad tym zastanawiać - od
parła Liisa. Nie chciała o tym rozmawiać, mimo że
z wielką niechęcią opuszczała wyspę. - Było nam
tam z Olem bardzo dobrze - zwierzyła się Rozie,
oblewając się rumieńcem.
- A teraz coś się zmieniło? - zapytała Roza.
Musiała nakłonić Liisę do zwierzeń, by się dowie
dzieć, jak się sprawy mają, ponieważ brat nabrał
wody w usta i mówił tylko to, co oczywiste, widocz
ne dla postronnych. „Gdyby zadowalały mnie takie
odpowiedzi, nie pytałabym", mówiła Olemu, a on
śmiał jej się w twarz i nazwał ciekawską.
- Spodziewam się dziecka - powiedziała Liisa.
Roza z wrażenia upuściła robótkę i przez długą
chwilę nie mogła znaleźć igły.
- Zaszłam w ciążę na Hailuoto - dodała Liisa ci
cho, bo wciąż była to tajemnica, ale jej głos przepeł
niało szczęście. - Dlatego tak bardzo ukochałam tę
wyspę, Rozo.
Roza uściskała bratową. Jakże się cieszyła! Liisa tak
bardzo pragnęła mieć swoje dziecko. Jak dobrze, że
wreszcie dostała tę szansę. Roza nie miała najmniej
szych wątpliwości, że Liisa będzie cudowną matką,
bo tkwiły w niej nieprzebrane pokłady miłości.
- Ole już wie? - zapytała.
-Jeszcze nie - odparła Liisa. - Pragnęłam jakiś
czas zachować to wyłącznie dla siebie. Chciałam
oswoić się z tą nowiną, bo inaczej bym zwariowała.
- Kiedy zamierzasz mu powiedzieć? - pytała Ro
za, odsuwając się nieco od bratowej.
Liisa z wypiekami na policzkach mrugnęła do
Rozy łobuzersko i powiedziała:
- Powiem, kiedy wprowadzimy się z powrotem
do Samuelsborg. - Najwyraźniej dokładnie to sobie
wszystko przemyślała. - Kiedy przyjedzie tu po
mnie, a w domu wszystko będzie, jak należy. Po
wiem mu, kiedy zostaniemy sami we dwoje. To bę
dzie mój prezent dla niego.
Zamilkła na chwilę, po czym podjęła temat, któ
ry najwyraźniej nie dawał jej spokoju, odkąd zo
rientowała się, że jest przy nadziei.
- Sądzisz, że Ole się ucieszy z tego, że zostanie
ojcem? Myślisz, że będzie zadowolony, że będzie
miał dziecko ze mną? Nigdy słowem nie wspomina
o dzieciach, które ma z innymi kobietami. Jest wo
bec nich całkowicie obojętny, choć nie wypiera się
ojcostwa. Odnoszę wrażenie, jakby te dzieci nic dla
niego nie znaczyły. Dlatego obawiam się, że o na
sze dziecko jeszcze mniej będzie dbał...
- Dlaczego? - zapytała Roza. - Ole kocha dzieci.
Widziałaś, jak wspaniale rozumieją się z Lily i Mat-
tim. One go uwielbiają.
- Tyle że to ja będę matką tego maleństwa... Tam
te miał z pięknymi dziewczętami, a mimo to nie
troszczy się o dzieci, które im spłodził. A ja nawet
nie jestem piękna...
- Ale między wami układa się teraz lepiej?
Liisa pokiwała głową.
- W takim razie nie masz powodu do zmartwień,
moja droga - zapewniła ją Roza. - Żałuję tylko, że
nie zobaczę jego miny, gdy mu wyjawisz tę wielką
nowinę.
- Opowiem ci, jak było...
Roza nie miała wątpliwości, że tak się właśnie sta
nie. Przez resztę dnia starała się wysyłać do Olego
przyjazne myśli i prośby, aby był miły dla Liisy, by
pokochał całym sercem żonę i ustatkował się, bo na
prawdę warto.
Dwa dni później Ole przyjechał po swoją żonę. Ta
weszła na wóz zadowolona niczym panna młoda.
Roza zastanawiała się, czy Liisa zdoła utrzymać w ta
jemnicy wielką nowinę, póki nie dojadą do domu,
czy też nie wytrzyma i zdradzi mu ją po drodze. Tak
czy inaczej Roza trzymała kciuki za powodzenie.
- Liisa sprawiała wrażenie zadowolonego kota,
który upolował mysz - stwierdził Mattias, który
miał wyjątkową zdolność dostrzegania tego, na co
nikt inny nie zwracał uwagi. - Który to miesiąc?
- Skąd wiesz?
- Ma się to doświadczenie - zażartował. - Kiedy
urodzi się dziecko?
- Liisa twierdzi, że w maju - odparła Roza. - Ma-
jowe dziecko dla Olego. Nie zdąży się obejrzeć,
a już będzie ojcem.
- Dobrze mu tak. Z jakiej racji ma mieć lepiej niż
inni?
Roza wiedziała, że Mattias mówi to w żartach.
- Mam dla ciebie prezent - powiedział i wyciąg
nął żonę na schody, by od razu zobaczyła, co jej
przywiózł.
- Zrobiłem pięć ram do obrazów - oznajmił. - By
ło trochę kłopotów ze zdobyciem szkła, ale udało
mi się załatwić. Pomyślałem sobie, że będziesz
chciała powiesić obrazy na ścianie.
- Ależ ty masz pomysły! - powiedziała Roza za
skoczona, ale ze wzruszenia serce zabiło jej mocniej.
Nikt poza Mattiasem nie wymyśliłby czegoś podob
nego. Drewniane ramy wygładził tak starannie, że
miało się ochotę pocierać je dłonią.
- Nie są tak piękne jak ramy na Hailuoto, ale po
myślałem, że można je trochę ozdobić.
Sięgnął ze skrzynki małą buteleczkę i postawił na
stole. Roza, zaciekawiona, podeszła zobaczyć.
- To złoto - wyjaśnił Mattias z dumą. - Nie star
czy, by pomalować całe ramy, ale można pociągnąć
cieniutki pasek wzdłuż brzegów. Pamiętasz, jak to
robił Ville...
Przytaknęła.
- Pomyślałem, że powinnaś przynajmniej powie
sić portret jeźdźca, który przypomina ci ojca Lily.
To ostatnia rzecz, jaką by się spodziewała usłyszeć.
Popatrzyła uważnie na Mattiasa, ale w jego twarzy nie
zauważyła drwiny ani gniewu, ani nawet zazdrości.
- Byłem zazdrosny - wyznał. - Ale wydaje mi się,
że przez ostatni rok trochę zmądrzałem. Uważam,
że Lily powinna się dowiedzieć, jak wyglądał jej oj
ciec. Powinnaś jej o nim opowiedzieć, by poznała
go bliżej. - Przerwał na chwilę, po czym, nabraw
szy tchu, dodał: - Pomyślałem, że ten portret zawie
simy w gościnnym pokoju.
- Dlatego, że tam rzadko zaglądasz? - zażartowa
ła Roza.
- Może dlatego. Walczę wciąż z zazdrością, ale zo
baczysz, z czasem na pewno całkiem mi przejdzie.
Roza przytuliła się do męża. Poczuła jego zapach
i smak. Ich usta odnalazły się. Całowali się powoli,
niespiesznie.
- Potrafię już nawet pogodzić się z tym, że otrzy
mujesz prezenty od innych mężczyzn, więc chyba
nie jest ze mną tak źle, prawda?
- Srebrna broszka! - zawołała Roza.
Całkiem o niej zapomniała. Kiedy wrócili do do
mu, wetknęła ją do komody, potem zupełnie wyle
ciało jej to z pamięci.
Teraz odnalazła broszkę, którą podarował jej To-
mas, a potem sięgnęła po klucz do kufra Raissy i za
nurzyła dłoń w jego wnętrzu. Wyczuła palcami
chłodny metal i wyjęła ukrytą broszkę.
Obie ozdoby położyła obok siebie na stole.
- O mój Boże, są zupełnie takie same - zawołał
Mattias zaskoczony. - Czyżby to jednak nie była
broszka z rodowego srebra Mikkala, tak jak sądzi
łaś? A może w komplecie były dwie broszki?
- Na to wygląda - odparła Roza i owinąwszy ozdo-
by starannie w jedwabną chustkę, schowała z powro
tem na dno kufra, po czym zamknęła go na klucz.
- Dbam o wartościowe przedmioty, jakie znala
zły się w naszym posiadaniu - wyjaśniła Mattiaso-
wi, widząc jego zdziwioną minę.
Nie do końca była to prawda.
Przypomniała sobie sen, w którym Mikkal zlecił
jej zadanie, które wydawało jej się beznadziejne, po
nieważ wówczas nie rozumiała, co miał na myśli,
nakazując jej skompletować srebro.
Teraz już wiedziała, że oto udało jej się tego do
konać.
- A może i dla mnie masz coś cennego? - zapytał
Mattias.
Roza pociągnęła go za sobą na łóżko.
- Położyłaś dzieci spać? - upewnił się.
- Położyłam.
- Czy te cenne rzeczy są tylko dla mnie?
- Tylko dla ciebie, pod warunkiem, że będziesz
miał dość rozumu, by czerpać z tego bogactwa.
Epilog
List z Oulu przebył krętą drogę. Roza uśmiech
nęła się, gdy Liisa go przywiozła, bo uświadomiła
sobie, że list pokonał tę samą drogę, którą wcześniej
przewędrowali jej przodkowie.
- Jakiś urzędnik przywiózł go z Tromso - wyja
śniła bratowa. - Tam podobno dostarczył go kupiec
powracający z wielkiego jarmarku w Skibotn, do
kąd dowieźli go sprzedawcy masła z Tornio. Nie
otworzysz? - zdziwiła się Liisa. - Nawet Ole był cie
kaw, co nowego na Hailuoto. Miałam wrażenie, że
stęsknił się za Villem!
Zaśmiały się obie, bo zabrzmiało to dość absur
dalnie. Ole nie cierpiał Villego, i to najpewniej
z wzajemnością.
- Coś się chyba stało - rzekła Roza, marszcząc
czoło. Złamała pieczęć, w której nie rozpoznała pie
częci Runefeltów, i rozwinęła cztery złożone kart
ki. Musiała się mocno skupić, aby zrozumieć wyszu
kane szwedzkie zwroty. Nie od razu dotarło do niej
to, co zawierało pismo.
- No i co? - ponaglała ją Liisa, która pomimo
styczniowych mrozów przebyła długą drogę z Ka-
fjord na drugą stronę szczytu do Altadalen, by do
starczyć ten list. - Co nowego nad Zatoką Botnicką?
- Ville nie żyje - odparła Roza bezbarwnym gło
sem i zgniotła papier, nie zważając na to, że niszczy
list. - Pałac spłonął - dodała ponuro. - Stało się to
zaraz po naszym wyjeździe.
- Myślisz...?
- Nie wiem - zareagowała ostro.
Nie chciała wiedzieć, ale w jej głowie pojawiły się
obrazy, które wyjaśniały jasno to, o co próbowała
zapytać Liisa. Roza nie chciała dać im wiary, ale nie
pozostawiały żadnych wątpliwości.
- To musiał być wypadek - stwierdziła Liisa
i marszcząc czoło, rozważała wszystkie możliwości.
- To na pewno był wypadek - powtórzyła. - Czy to
list od Marji i Pekki? Co z nimi?
- Marja i Pekka czują się dobrze - wyjaśniła Ro
za. - Ten list napisał adwokat Villego.
Liisa, wpatrując się w Rozę, poczuła, jak uginają
się pod nią nogi. Siadła przy stole i zacisnęła dłonie.
- Ville przed śmiercią sporządził nowy testament -
ciągnęła Roza. - Przekazał w nim swoją ostatnią wo
lę, aby spuściznę po nim przejęły moje dzieci i ich po
tomkowie.
- A więc tam wrócisz? - zapytała Liisa, wstrzy
mując oddech. Jej oczy rozbłysły nadzieją. Liisa
z sentymentem wspominała wyspę, czuła się tam
jak w domu, zwłaszcza że znała język fiński.
- Dopiero za sto lat to przekleństwo straci moc -
rzekła Roza z irytacją. - Jeśli nikt z moich potom
ków nie zgłosi swych praw do spadku w ciągu stu
lat, posiadłości zostaną rozparcelowane i rozdane
okolicznym dzierżawcom. Za sto lat, Liiso. Będzie
wówczas rok 1949! Bóg raczy wiedzieć, czy w tak da
lekiej przyszłości będzie żył ktoś z mojego rodu!
- A ty tam nie wrócisz? - spytała Liisa.
- Nie - odparła Roza, składając list. - Nigdy tam
nie powrócę.