background image

BENTE PEDERSEN 

Diabelski taniec 

Róża znad fiordów 12 

background image

- Możesz pocałować pannę młodą. 
Wstrzymując oddech, ciemnowłosy i sympatyczny 

dziedzic plantacji Blossom Hill, Jared Jordan junior, 
uniósł woalkę zasłaniającą twarz jego młodej żony 
i wpatrywał się w nią swoimi niebieskimi oczyma 
przez chwilę, podczas której uśmiech na jego war­
gach rozrastał się i rozrastał, aż rozjaśnił całe oblicze. 
Potem pochylił się lekko i musnął wargami usta Col-
leen. Ona mimo woli wspięła się na palce, by niejako 

wyjść mu na spotkanie, więc pocałunek wcale nie był 

taki leciutki, trwał nieco dłużej i był bardziej zmysło­

wy, niż to przystoi młodej parze. Ale nawet to naj­

lepsze towarzystwo ze starej Georgii było bardziej to­
lerancyjne niż zazwyczaj na widok jawnej miłości 
dwojga pięknych, młodych ludzi. Panowie bardzo do­
brze rozumieli Juniora, a panie nie zdecydowały jesz­
cze, czy ich zdaniem ów związek jest piękny i roman­
tyczny, czy też zbyt pospieszny i bez sensu. 

Wciąż budził zdumienie fakt, że najstarszy syn Ja-

reda Jordana uderza w konkury do dopiero co przy­
byłej imigrantki z Irlandii, raczej pozbawionej po­
sagu wdowy z dwojgiem maleńkich dzieci. Przez 
ostatnie lata Jared był uważany za najlepszą partię 

w Georgii. Z pewnością każda ambitna matka doj-

background image

rzalych do zamęścia córek wypisywała jego nazwi­
sko na pierwszym miejscu swojej listy kandydatów. 
Spodziewano się, że Junior pójdzie w ślady swojego 

ojca, a także dziadka i pradziadka, i ożeni się raczej 
z rozsądku niż z miłości. Że zwiąże się z jakąś ro­
dziną równą sobie majątkiem i zdobędzie jeszcze 

więcej pieniędzy. 

Georgię zaskoczyło, że Jared senior godzi się, by 

romans syna z tą małą irlandzką pięknością trwał 
dłużej niż parę tygodni. Robiono zakłady, ile czasu 
potrzeba, by piękna wdówka została ulokowana 

w domu opłacanym przez klan Jordanów, by Junior 
mógł ją dyskretnie odwiedzać, a mimo to zachować 

się tak, jak oczekiwano od syna stanów południo­

wych i zarazem gentlemana: czyli ożenić się z panną 

z odpowiedniej rodziny i spłodzić potomstwo, któ­
re przekaże dalej nazwisko i majątek. 

A tu w sierpniu ubiegłego roku odbyły się zaręczy­

ny. Wydarzenie równie niespodziewane i gwałtowne 
jak tornado, które przynosi gorące powietrze znad 

Zatoki Meksykańskiej. Junior nie potraktował swojej 
irlandzkiej róży jako niewidzialnej dla ludzkich oczu 
kochanki w jakimś domu, wystarczająco daleko od 
plantacji, by nikt jej nie widywał, lecz ofiarował jej 
diament, pod którym szczupły palec narzeczonej się 
uginał, a Senior ogłosił, że w ostatnich dniach stycz­

nia 1843 roku w Blossom Hill odbędzie się ślub. 

W całej Georgii było wielu takich, którzy mieli 

swoje zdanie na temat wyboru Juniora, nikt jednak 

nie odmówił przyjęcia zaproszenia na wesele. Już 
dawno temu w tym stanie nie wyjęto ze schowków 
tak wielu kosztowności w tym samym czasie. 

background image

- Kocham cię - wyszeptał Jordan junior do Col­

leen, gdy ich wargi się rozdzieliły. 

Ona zamrugała, by strząsnąć z rzęs kilka łez, i jej 

błękitne oczy rozpromieniły się bardziej niż niebo 
nad głowami w ów letni dzień ubiegłego roku, kiedy 
ona i Junior spotkali się po raz pierwszy. Na jej war­
gach pojawiły się te same słowa, nie wypowiedziała 
ich głośno, ale on i tak mógł je bez trudu odczytać. 
Miłość łącząca go z tą kobietą nie pozwalała mu się 
pomylić. Ta miłość otulała ich niczym szczelna pe­
leryna, nawet ślepiec by ją wyczuł. Jeśli jacyś ludzie 
do siebie należeli, to właśnie tych dwoje, choć każ­
de przybywało ze swojej części globu i choć każde 
z nich przedtem miało tak różne od drugiego życie, 
jak to tylko możliwe, zanim koleje losu połączyły 
ich w Nowym Świecie. 

Roza jeszcze bardziej przytuliła się do Seamusa. 

Dostrzegała owo niezwykłe zaufanie między Colleen 
a tym mężczyzną, którego młoda Irlandka już mogła 
nazywać swoim mężem, i fala ciepła zalała jej serce. 
Cieszyła się w imieniu Colleen. Wiedziała, że oboje 
młodzi bardzo się kochają. Wiedziała, że Jared junior 
zrobi wszystko dla Colleen, będzie ją przez całe życie 
nosił na rękach, jeśli ona sobie tego zażyczy. Wiedzia­
ła, że będzie kochał obu synków Colleen, Columa 
i Seana, nie wątpiła, że Junior nie będzie ich trakto­

wał inaczej niż dzieci, które Colleen urodzi jemu. Jak 
wszyscy inni z klanu CConnorów, Roza była losowi 
wdzięczna za to, co spotyka Colleen. 

Ale ta radość miała też kanty. I to bardzo ostre 

kanty. Roza wyczuwała je wyraźnie we wzroku ojca 
pana młodego, który, niestety, dość często kierował 

background image

się na nią. Pragnęła odczuwać raczej złość pod tymi 
spojrzeniami niż strach, jednak mimo wszelkich usi­
łowań nie była w stanie uwolnić się od lęku. A Se-
amus nie rozumiał jej niepokoju, nigdy się więc nie 
powinien o nim dowiedzieć. Wobec tego wszystkie­
go Roza zmuszała się do spokoju. Ale czuła spojrze­
nia Seniora tak wyraźnie, jakby on jej dotykał. To 

wywoływało w niej mdłości. 

Sala balowa wspaniałego domu Blossom Hill sta­

nowiła ramy dla tego wesela, o którym będzie się 
opowiadać nie tylko tutaj, w najbliższej okolicy, lecz 
także daleko stąd, aż po Atlantę i Savannah. Goście 

Jordanów pochodzili z całego stanu, a niektórzy 

krewni przyjechali nawet z tak odległych miejsc, jak 
Wirginia i Missisipi. Tych, którzy przybyli zaledwie 
z Północnej czy Południowej Karoliny, Alabamy 
i Tennesee, traktowano niemal jak sąsiadów. Łącznie 
ze strony Jordanów było ponad trzystu gości, krew­
nych i znajomych. Poza tym czternaścioro dorosłych 
oraz dwadzieścia czworo dzieci z klanu 0'Conno-
rów. Z wyjątkiem Colleen jednak tylko Seamus i żo­
na Josepha, Jenny, czuli się dobrze w tym tłumie sta­

rej szlachty ze stanów południowych. 

Roza cieszyła się, że tym razem przynajmniej nie 

rzucają się w oczy swoimi szytymi w domu, tanimi 
strojami z bawełny. Wspomnienie pierwszego balu, 

w którym uczestniczyli, nosiła w duszy jak przykle­
jone plastrem. Z trudem je tolerowała, ale było to 
wspomnienie, które musiała zachować dla siebie. Dla 
pozostałych myśl o owych sukniach była czymś po 
prostu strasznym, dlatego Roza mogła tamte obrazy 

przywoływać jedynie w wyobraźni. Szyły te swoje 

background image

suknie tygodniami i były przekonane, że naprawdę 
mogą się w nich pokazać w Blossom Hill. Ale rzecz 
jasna przegrały z prawdziwymi pawiami na trawni­
kach przed wielkim białym domem. 

Materiały, jakie można było kupić w maleńkiej 

miejscowości, którą oni nazwali Dublin, Jenny okre­
śliła pogardliwie jako tkaninę dla niewolnic i choć 
Roza bardzo nie lubiła akurat tego sformułowania, 
było ono niezwykle trafne. 

Siedemnastoletnia Colleen zwróciła, mimo swojej 

sukni, uwagę dziedzica Blossom Hill na tym właśnie 
balu, wydanym z okazji jego dwudziestych pierw­
szych urodzin. 

Tym razem kobiety 0'Connorów błyszczały na­

prawdę. A już zwłaszcza Colleen. Seamus wrócił 
przed Bożym Narodzeniem z Europy i przywiózł 
buty oraz suknie dla wszystkich pań, uszyte dla nich 

w Paryżu na miarę. 

Suknia panny młodej była z jedwabiu i muślinu, 

kolor zmieniał się w zależności od tego, jak padało 
światło: od jasnożółtego do czegoś, co przypomina­
ło barwę świeżej śmietany. Obcisły stanik głęboko 
wycięty, z przodu kończący się wydłużonym szpi­
cem, był haftowany białą nicią w konwalie i dzwon­
ki, co przywodziło na myśl bujną irlandzką wiosnę. 
Środek każdego kwiatka wypełniono maleńką białą 
perełką. Haftem i perełkami ozdobiono też rękawy, 
które pyszniły się bufami na ramionach, a potem 
zwężały ku dołowi i kończyły nieco poniżej łokci. 
Spódnica była całkiem gładka i nawet największe 
modnisie jęknęły, kiedy Colleen wkroczyła do sali, 
prowadzona przez Seamusa, który zastępował jej oj-

background image

ca i miał ją oddać narzeczonemu. Nikt jeszcze nie 

widział sukni tak umarszczonej, układającej się tak 

pięknie, jak ślubna suknia Colleen. Była niczym ob­
łok, żółtawy i kremowy, falujący przy każdym kro­
ku, pełen blasku, największa krynolina, jaką któraś 
z mieszkanek tego stanu na sobie miała. Coś takiego 
nawet do Savannah z pewnością jeszcze nie dotarło. 
Roza wiedziała, że długo nie potrwa, a suknia zosta­

nie skopiowana, i cieszyła się, że to właśnie Colleen 
jako pierwsza pokazała tę paryską nowość. 

Bukiet Colleen został ułożony z białych róż z zi­

mowego ogrodu w Błossom Hill i konwalii z Kilken-
ny. To oczywiście Seamus przywiózł z Irlandii parę 
sporych grud ziemi w doniczkach. Wiózł je ze sobą 
niczym drogocenny skarb i wystawiał potem na stół 

w Favourite z wielkim namaszczeniem. Kobiety 

śmiały się z niego i kręciły głowami nad tym dzi­

wacznym pomysłem. Ale w domowym, przychyl­
nym cieple Favourite stał się cud. Z przywiezionych 
przez Seamusa pecyn ziemi wykiełkowały konwalie, 
bardzo, bardzo wczesne, ale zdrowe. Seamus opo­
wiadał z krzywym uśmieszkiem, że wykradł sadzon­
ki z ogrodu lorda Lismore, a Colleen płakała, gdy dał 
jej kilka kwiatków do ślubnego bukietu. 

Colleen kroczyła przez balową salę niczym królo­

wa u boku króla. Wyglądała jak irlandzka księżnicz­
ka sprzed tysiąca lat, miała w sobie tyle godności, jak­
by nie bywała nigdzie indziej, tylko w takich salach 
zdobionych wielobarwnymi freskami i panelami 
z drogich, egzotycznych gatunków drewna i z żyran­
dolami jarzącymi się nad nią niczym rozgwieżdżone 

niebo. Jakby urodziła się tutaj, w bogactwie południo-

background image

wych stanów, a nie w biednej ziemiance na południu 

Irlandii. 

Dwóch niewolników otworzyło ciężkie dębowe 

drzwi wyjściowe z sali balowej i narzeczeni ukazali 
się zgromadzonym za nimi ponad trzystu weselnym 
gościom. Do stołu nakryto w obu wielkich jadal­
niach Blossom Hill. Dalsi znajomi i wszyscy stoją­
cy w oczach Jordanów niżej w towarzyskiej hierar­
chii zostali ulokowani w codziennej jadalni rodziny. 
Mogła ona pomieścić co najmniej ze sto osób 
i otwarte drzwi łączyły ją z większą jadalnią, w któ­
rej mieli zasiąść nowożeńcy, najbliższa rodzina i co 
bardziej znaczni z gości. 

Roza wolałaby siedzieć w mniejszym pomieszcze­

niu i nie wątpiła, że taki byłby właśnie jej los, gdy­
by panna młoda przypadkiem nie była szwagierką 
0'Connorów. Nie czuła się dobrze wśród gronosta­
jów, mdłości dokuczały jej bardziej, niżby to tłuma­
czył jej stan. 

Ledwo spróbowała szampana, który lał się tu stru­

mieniami. Napój łaskotał ją w nos i wcale nie popra­

wiał nastroju. Zamiast tkwić tutaj, przy tym parad­
nym stole, wolałaby siedzieć w bujanym fotelu, 
w domu, w Favourite, z filiżanką czekolady w ręce 

i rozkoszować się ciszą. Była jednak więźniem kry­
noliny i gorsetu, pięknej sukni w kolorze morskiej 

zieleni, którą Seamus kupił jej w Paryżu, i nie wi­
działa innego sposobu, żeby się pozbyć tych więzów 
oraz cisnących zbyt pięknych pantofelków, jak tyl­
ko przetrwać uroczystość do końca. 

Obiad ciągnął się godzinami. Podawano rybę 

w szampanie i śmietanowym sosie, pieczony drób 

background image

i co najmniej pół tuzina wyszukanych sałatek, były 
marynaty w rozmaitych smakach i duszone w maśle 

jarzyny na półmiskach i w salaterkach, nadziewana 

wieprzowina i cielęce kotlety w grzybowym sosie. 

Każdemu daniu towarzyszyły wyszukane wina, 
a wszystko serwowali poruszający się bezszelestnie 
niczym duchy służący, którzy w swoich białych uni­
formach starali się być jak najmniej widoczni. Roza 

zauważyła, że nie ma możliwości napotkać wzroku 
żadnego z czarnych służących Jordanów. Poczuła 

wtedy lodowaty dreszcz na plecach, wiedziała, że ni­
kogo tutaj nie może zapytać o los Princess. 

Deser wymagał, by goście wstali. Podano go bo­

wiem na ogromnym stole tak, by każdy mógł obsłu­

żyć się sam. Nikt też nie miał nic przeciwko rozpro­
stowaniu kości po wielu godzinach spędzonych przy 
głównych daniach. Poza tym oficjalne przemówienia 
zostały już wygłoszone i wszyscy uważali za rzecz 
interesującą porozmawiać z kimś jeszcze poza swo­
im najbliższym towarzystwem. 

Rozie przy obiedzie towarzyszył najmłodszy brat 

Juniora, Jeremy. Osiemnastoletni ten młodzieniec 

był niezwykle miły i dobrze wychowany, naprawdę 
urodziwy, Roza uważała, że jest najładniejszy ze 

wszystkich braci. Pewnie dlatego, że był on najmniej 

ze wszystkich trzech podobny z wyglądu do ojca. Po­
za tym miał poczucie humoru, co Rozie bardzo się 
podobało. Było w nim coś naturalnego i lekkiego, 
jakby wierzył, że życie będzie mu przynosić same 
słoneczne dni, jakby cokolwiek innego było dlań za­
skoczeniem, gdyby się jednak miało pojawić na jego 
drodze, przyjąłby to ze wzruszeniem ramion. Może 

background image

śmiałby się z tego. Pozostanie w nim coś chłopięce­
go, nawet gdyby żył osiemdziesiąt lat. A kiedy pro­

wadził Rozę do zastawionego słodyczami stołu 

i podtrzymywał jej łokieć, przyszło jej nagle do gło­

wy, że Jeremy Jordan przypomina jej Seamusa. To 

ta beztroska w ich oczach, ten jakiś szelmowski wy­
raz w całej postaci, w sposobie traktowania życia. 

- Wszystkie te słodkości przekonują mnie jeszcze 

bardziej, że najlepiej byłoby pozostać starym kawa­
lerem - stwierdził młody Jeremy. - Nie lubię, jak jest 
za słodko - wyjaśnił Rozie, zadowalając się napraw­
dę maleńkim kawałkiem jednego z niezliczonych 
owocowych ciast. 

- Z drugiej strony też wcale nie ma pewności, czy 

staruszek zechciałby zabijać karmione samym mle­
kiem cielęta na wesela wszystkich swoich synów -
roześmiał się. Mówił komicznie, z udaną nadzieją, 
pokazując zarazem Rozie wypieki, które jego zda­
niem powinny jej smakować. Jak na kogoś, kto sło­
dyczy nie lubi, miał naprawdę wiele do powiedzenia 
na temat, czego spróbować warto. Roza musiała sta­
nowczo przerwać jego rekomendacje, bo nie starcza­
ło już miejsca na talerzyku. Tymczasem wciąż jesz­
cze było mnóstwo placków, ciastek i puddingów, 
o których Jeremy twierdził, że kochający słodycze 
gotowi byliby za nie umrzeć. A wciąż jeszcze nawet 
się nie zbliżyli do licznych mis pełnych ponczów i in­
nych słodkich napojów. 

- Czy może istnieje jakieś niebezpieczeństwo, że 

wkrótce znowu w Blossom Hill odbędzie się kolej­
na uroczystość tego rodzaju? - spytała Roza, przyj­

mując ten sam lekki ton, którym on się posługiwał. 

background image

Chłopak uśmiechnął się z ustami pełnymi kremu 

i mrugnął do niej. 

- Jasper ma wiele kobiet, ale żadnej z nich nie po­

ślubi - powiedział ze śmiechem. - Kolor ich skóry 
jest mianowicie nie całkiem taki jak trzeba. 

- A ty? 
- Czyż nie mówiłem, że dla mnie najlepszy byłby 

stan starokawalerski? To znaczy, jeśli wy tam, w Fa-

vourite, nie macie więcej takich ślicznych panien... 

- Musiałbyś długo czekać - odparła Roza sucho. -

Najstarsze mają teraz po sześć, siedem lat. A chyba 
nie zamierzasz trwać w starokawalerstwie jeszcze 
przez dziesięć lat? 

- Nie mów tak, nie mów! - zawołał Jeremy ze 

śmiechem. - Może ta irlandzka krew okaże się wła­
śnie tym, czego potrzeba Blossom Hill i Jordanom. 

Jesteś pewna, że nie ma tam dziewczyny, którą mog­

łabyś mi polecić? Żadnej bujnej irlandzkiej panny 
czy młodej wdowy, które przybyły z zielonej wyspy? 

- A co to za gadanie o młodych wdowach? - spy­

tał ostry głos za nimi i Roza zacisnęła palce na brze­
gu talerzyka. Jej plecy wyprostowały się same, ramio­
na napięły, Roza miała chęć krzyczeć, miała chęć od­
rzucić talerzyk, zrzucić z nóg buty, ująć dół sukni 

w dłonie i uciekać. Wszystko, byle nie stać tu i nie 

rozmawiać uprzejmie z ojcem pana młodego, z Jare-
dem Jordanem seniorem. 

- Mam nadzieję, że nie byłeś nieuprzejmy, Jeremy? -

syknął ojciec, stając między Rozą i swoim synem. -
Przecież nie chcemy niepokoić Miss Rosi, prawda? 

- Jeremy jest bardzo uprzejmy - odparła Roza i po­

czuła, że zasycha jej w gardle. Popatrzyła seniorowi 

background image

w oczy i zmusiła się, by zachować spokój, lodowaty 

spokój. Nie mógł jej przecież nic zrobić, tutaj, wśród 
tylu ludzi, na oczach tych, których uważa za swoich 
przyjaciół i rodzinę. Musiała mu zresztą powiedzieć, 
że on już w ogóle nie może jej przestraszyć. 

- Ja chciałem tylko wiedzieć, czy w Dublinie nie 

ma więcej młodych irlandzkich wdów - uśmiechnął 
się Jeremy. 

- A ja próbowałam mu wytłumaczyć, że mamy na­

dzieję, iż w możliwym do przewidzenia czasie mło­
dych wdów u nas nie będzie - odpowiedziała Roza. 

I ojciec, i syn przyjęli to z uśmiechem, a Roza 

stwierdziła, że w tym akurat są do siebie podobni. 

- Chciałbym podzielać tę nadzieję - powiedział 

Jordan. - Bo jednak słyszę, że obywatelskie grupy 

samoobrony wysyłają coraz więcej mężczyzn na wy­
brzeża. Mnie również nagabywali, bym wystawił 
swoich ludzi, ale ja teraz nie mam nikogo, z kogo 
mógłbym zrezygnować, chociaż dostrzegam poży­

tek w tym, co oni robią. Wielu z nas ponosi wielkie 
straty z powodu nielegalnego wwozu niewolników. 
Wielu to bardzo złości i gdy grupy obywatelskiej sa­
moobrony się powiększą, szmuglujący niewolników 
będą mieć dużo trudniejsze warunki pracy. To tego 
rodzaju działalność może przysporzyć młodych 

wdów, Miss Rosi. Przeraża to panią? 

- Dlaczego mnie miałoby przerażać? - spytała 

chłodno, ale słyszała bicie własnego serca tak wyraź­
nie, iż była pewna, że zagłusza ono wszystkie głosy 
dookoła. 

- No właśnie, dlaczego miałoby to panią przera­

żać, Miss Rosi? - spytał bez sensu Jordan i ukłonił 

background image

się uprzejmie, zanim zniknął w tłumie, by rozma­

wiać z innymi gośćmi. 

- Bardzo przepraszam za mojego ojca - powiedział 

Jeremy cicho, wyjmując talerzyk z rąk Rozy. Domy­

ślał się, że straciła apetyt. 

Roza skinęła lekko. Uśmiechała się do tego chłop­

ca o blond włosach i rozbrajającej minie. On nie jest 
taki jak ojciec. Przyjęła jego przeprosiny, wiedziała 
jednak bardzo dobrze, że ze strony tamtego to nie 
było takie sobie gadanie bez zastanowienia. To praw­
dziwa groźba. Jared Jordan groził Seamusowi. 

Roza szukała Seamusa wzrokiem. Wszędzie kręci­

ło się naprawdę zbyt wielu ludzi, nawet jeśli naj­
młodszy brat Juniora był miły i opiekuńczy, to i tak 
ponad wszystko pragnęła znajdować się gdzieś bli­
sko Seamusa. Tylko przy nim czuła się bezpieczna. 

Gdy jej oczy nareszcie go odnalazły, stał pogrążony 

w rozmowie z kimś, kogo nie znała. To raczej reguła 
niż wyjątek. Roza nie znała ludzi, z którymi Seamus 
robił interesy, ani tych, o których mógł opowiadać, ani 
tym bardziej tych, których nazwiska wymieniał rzad­
ko albo wcale. 

Zawsze robiło jej się ciepło na sercu, kiedy patrzy­

ła na Seamusa. Dawniej myślała, że to uczucie kie­
dyś ustąpi, ale nie, teraz było dokładnie tak samo jak 
tamtej nocy po dniu świętego Patryka w ubiegłym 
roku. I tak samo jak wtedy, gdy spojrzała na niego 
po raz pierwszy w stajni jego wuja, pastora Franka. 
Teraz Roza wierzyła, że to się nie skończy nigdy. Za­

wsze powinno tak być między nią a Seamusem. To 
jest jak smak ciekłego, gorącego miodu. Jak gęsta, cie­
pła czekolada przygotowana na śmietanie. Ciepła, 

background image

słodka i rozkoszna tak, że od pierwszego łyku czło­

wiek pragnie, by się nigdy nie skończyła. 

Seamus był taki piękny, kiedy stał pośród ludzi 

w swoim ciemnogranatowym fraku z cieniutkiej weł­

ny, w obcisłych, znakomicie leżących spodniach 
i miękkich, wysokich butach, które, jak twierdził, po­
chodzą z Italii. W bieluteńkiej niczym świeży śnieg 
koszuli, na tle której szkarłatna jedwabna chustka na 

jego szyi wydawała się krzykiem dla chcących mu się 
przyglądać oczu. Włosy Seamus miał lekko falowane, 
zaczesywał je do tyłu, a one zawsze leżały pięknie 
ułożone. Był jedynym człowiekiem, jakiego Roza 
znała, który mógł rano przeczesać włosy palcami 
i przez resztę dnia zachować porządną fryzurę. On 
sam nie zdawał sobie sprawy, jakie to rzadkie. On 

wszystko przyjmował, jakby tak musiało być. 

Nagle wyczuł na sobie wzrok Rozy i z wolna 

zwrócił ku niej twarz. Wąskie, szare oczy napotka­
ły oczy Rozy. Ona tymczasem z trudem łapała po­

wietrze, prawie nie zauważyła, że Jeremy podał jej 

szklaneczkę ponczu koloru wieczornej zorzy. Zacis­
kała palce na chłodnym szkle, ale nie słyszała, co 
chłopiec mówi. Widziała tylko Seamusa. I jego py­
tające spojrzenie. Głęboką bruzdę między skośnymi 
brwiami. On pospiesznie zakończył rozmowę. Po­
starał się, by nikt nie zauważył jego niepokoju. Lu­
dzie, z którymi rozmawiał, nie dostrzegli, że niemal 
ich od siebie odsunął. Było coś takiego w naturze Se­
amusa, że wszyscy czuli się w jego towarzystwie do­
brze, jakby nabierali znaczenia. Zawsze zostawiał 

dobre uczucia w tych, z którymi rozmawiał, do któ­
rych się uśmiechał lub ich dotykał. Jakby część jego 

background image

pewności siebie spływała na wszystkich w jego oto­
czeniu. 

- Źle się czujesz, Miss Rosi? - spytał Jeremy zatro­

skany. Dostrzegł jej jakby szklane oczy, widział, że 
zbladła, że zaciska dłonie na szklaneczce, jakby nie 

wiedziała, co trzyma. Pospiesznie poprowadził ją do 
wolnego krzesła i odetchnął z wielką ulgą, widząc, że 

zbliża się jej mąż, że przecina tłum niczym ciepłe 
ostrze noża masło. 

- Mam wrażenie, że zrobiło jej się niedobrze - tłu­

maczył Jeremy. - Pozostaje mi tylko nadzieja, że to 
nie przez te ciastka - dodał z uśmiechem. 

Roza uśmiechnęła się blado w odpowiedzi. Jak 

chętnie ten chłopiec dzieli się z innymi swoim humo­
rem. To także jest dar. Miała nadzieję, że Jeremy bę­
dzie go pielęgnował. Mimo to jednak nie radość 
i śmiech wyczuwała wokół Jeremy'ego. Raczej ból 
i mrok, woń czegoś ostrego, jakby spalenizny. Słysza­
ła dalekie grzmoty, ale błyskawic nie było. Tylko to 

głuche dudnienie, które zdawało się przybliżać. I czu­
ła zapach krwi. To wszystko oblepiało owego śmie­
jącego się, pięknego młodego mężczyznę, który tak 

wiernie trwał u jej boku podczas całego przyjęcia. 

Nie chciała swoich przeczuć przyjmować do wia­

domości... 

Chciała być z Seamusem, głucha i ślepa na wszystko... 
... bezpieczna... 
Seamus ukucnął przy jej krześle. W jedną rękę 

wziął jej szklaneczkę, drugą ścisnął jej szczupłą, zim­

ną dłoń. 

- Jesteś chora, kochanie? - spytał cicho. 

Roza zacisnęła wargi i odpędziła od siebie wizje. 

background image

Prawie jej się też udało pozbyć nieprzyjemnego wra­
żenia zapachu. Nawet ciężkie grzmoty jakby osłabły. 
Mogła już patrzeć na Seamusa, oddychać spokojnie 
i wcale nie musiała kłamać, kiedy zapewniała, że już 
jej przeszło. 

Opuszki palców Seamusa przesunęły się delikat­

nie po zeszpeconym policzku i on sam wstał. Była to 
jedynie przelotna pieszczota, ale taka zmysłowa, że 

Jeremy poczuł się niemal skrępowany, wydawało mu 

się nieprzyzwoitością patrzeć na tych dwoje i to, co 
ich łączy. Do tej chwili Roza wydawała mu się tro­
chę groteskowa, ale między nią i tym 0'Connorem 
było coś, co ją niejako na nowo stworzyło, czyniło 

wyjątkową. Może nie pięknością, ale dostrzegał 
w niej teraz coś niezwykle frapującego. Jakby nosiła 
w sobie magię, którą nie wszyscy byli w stanie do­

strzec, ale kiedy się ją już odkryje, to staje się ona 
coraz wyraźniejsza. Jest niczym grząska glina, która 

wsysa w siebie wszystko. 

- Dziękuję, że opiekowałeś się moją małżonką -

rzekł Seamus uprzejmie, ale jakby władczo. Był bar­
dziej barczysty i silniejszy niż stojący obok niego 
chłopiec, Jeremy jednak był wyższy. Mimo to to wła­
śnie Seamus zdawał się górować, to on panował nad 
sytuacją. 

- Rosi spodziewa się dziecka - wyjawił cicho, 

z uśmiechem, który czynił go niemal całkowicie bez­
bronnym. Jego spojrzenie było nagie, przepełnione 
oddaniem i to sprawiało Jeremy'emu ból. Przyszło mu 
do głowy, że nie chciałby nikogo kochać aż tak. Prag­
nął ożenić się z rozsądku, a uczucia wyładowywać 
tam, gdzie nie mogła mu się stać żadna krzywda. 

background image

- Gratuluję - powiedział uprzejmie. 
- Gorąco i tłok sprawiły, że poczuła się źle - tłu­

maczył Seamus. 

- Powinna się położyć - stwierdził Jeremy. - Za­

nim zaczną się tańce, dla pań nie przewidziano ni­
czego specjalnego, tylko bardzo słodkie sherry i rów­
nie słodkie kandyzowane owoce. Po sherry panie 
mogą się wycofać do przygotowanych dla nich po­
koi, ale tam będzie tłok - uśmiechnął się. - Proszę mi 
nie wziąć tego za złe, ale może mógłbym zapropo­
nować swój pokój...? Poślę tam też niewolnicę, żeby 
nikt nie wyobrażał sobie nic nieodpowiedniego. Al­
bo ty sam może chciałbyś towarzyszyć żonie... 

- Zostań tutaj, Seamus - wtrąciła Roza pospiesz­

nie. Dobrze wiedziała, jak on lubi towarzystwo. 

Wśród ludzi czuł się jak ryba w wodzie. 

- Z wdzięcznością przyjmujemy twoją propozycję -

powiedział Seamus. - Odprowadzę Rozę do twojego 
pokoju i bylibyśmy zobowiązani, gdyby niewolnica 
mogła się nią zająć. 

- Nie będzie żadnych problemów! - zawołał Jere­

my wesoło i wyprowadził ich z jadalni do wielkiego 
hallu. 

Roza widywała w Irlandii ziemianki, w których 

mieszkały wielopokoleniowe rodziny, a które były 
o wiele mniejsze niż ten hall. To pełne goryczy stwier­
dzić, że nie wszystko na tym świecie zostało rozdzie­
lone po równo. Ale żeby się tego dowiedzieć, nie mu­
siała podróżować aż do Ameryki, to samo widywała 
również w Kafjord. Tyle tylko, że to, co błyszczało 
i mieniło się tutaj, było o wiele większe i bardziej lśnią­

ce niż dyrektorska siedziba między Kopalnią i Kretą. 

background image

Szli po wielkich, szerokich schodach, które, wijąc 

się, wiodły na piętro. Korytarz był szeroki, po obu 
stronach znajdowały się liczne drzwi. Jeremy wyja­
śnił, że w każdej z dwóch końcowych części tego ko­
rytarza znajduje się salon, do którego przynależą 
dwie sypialnie. 

- Staruszek zajmuje jedną część - mówił Jeremy -

a Junior i Colleen dostaną drugą. Dzieci będą miesz­
kać w pobliżu. To nie jest popularne, ale irlandzka 
małżonka mojego brata tak sobie życzyła! 

Roza, mimo że była tak potwornie zmęczona, słu­

chała go z uśmiechem. Jeremy otworzył jedne 
z drzwi bliżej schodów i Seamus mógł wprowadzić 
żonę do najwyraźniej męskiego pokoju. Nie było 
tam żadnych niepotrzebnych ozdób, żadnych sztu­
katerii na ścianach i suficie, panele z ciemnego, pra­

wie czerwonego drewna, tapety niemal tak samo 

ciemne. Łóżko z mahoniu, reszta mebli podobnie, 
dwa bardzo wygodne krzesła i niski stolik przed ko­
minkiem, komoda i biurko przed francuskimi 
drzwiami wiodącymi na balkon. Zasłony były cięż­
kie, ciemnoczerwone, zatrzymywały na zewnątrz 
przynajmniej część styczniowego chłodu. Wiatry 
mogły tu być porywiste, chociaż Roza zawsze mu­
siała się uśmiechać, kiedy ludzie tutejsi mówili o zim­
nie i nieprzyjemnej zimowej pogodzie. 

- Zaraz przyjdzie niewolnica - obiecał Jeremy 

i zniknął. 

Roza wyślizgnęła się z krynoliny i położyła na łóż­

ku, nie bacząc na to, że jedwabna kreacja może się 
pognieść. 

- Ty się pewnie za bardzo ścisnęłaś - zauważył Se-

background image

amus. - Mój Boże, a przecież były inne suknie, znacz­
nie szersze! -

- Nie, to nie gorset - protestowała Roza, choć 

szczerze nienawidziła tej części stroju. - Ja widzę -

wyszeptała do Seamusa. - Ja widzę tyle rzeczy, któ­

re mnie przerażają. 

Seamus usiadł przy niej, ujął jej rękę i zamknął 

w swoich dłoniach. 

- Zostanę z tobą - powiedział. - Odpoczniesz i po­

jedziemy do domu. 

- Nie! - zaprotestowała szeptem. - Nie, tylko mu­

szę troszkę odetchnąć i zaraz znowu wszystko bę­
dzie w porządku. Nie chcę ci psuć tego balu! 

- Nigdy mi niczego nie psujesz - odparł Seamus 

i musnął wargami jej skroń. 

- Ty nic nie wiesz - szepnęła. - Ty nic nie wiesz... 
Na szczęście w czasie snu wizje zbladły. 

background image

- Czy wszystko w porządku, Miss? 
To był obcy głos. Pokój za nim też był obcy i ciem­

ny. Przez zmrużone oczy Roza widziała wokół siebie 
ciemność i czerwień, niczym krew. Obrazy z czasu 
tuż przed zaśnięciem wyłaniały się z mroku, podpeł-
zały do niej, zaczepiały o skórę. I nie były już roz­
proszone, jakby widziane przez poranną mgłę na roz­
ległych polach w porze, którą tutaj nazywają zimą. 
Były wyraziste i niebezpieczne. Wspomnienia tego, 
czego ona nigdy nie widziała, nigdy nie mogła wi­
dzieć, chwytały ją niczym kościste ręce. Zmieniały się 

w nagie gałęzie majaczące we mgle. Skłębiona szarość 
rozpraszała się i Roza znowu widziała gałęzie, widzia­
ła te trupie ręce, które wyciągały się do niej niczym 
las wyschłych kikutów. 

Otworzyła usta, by krzyczeć... 
... krzyk zamarł jej w gardle... 
- Czy wszystko w porządku, Miss? 
Znowu ten głos. Brzmiał młodo. Roza otworzyła 

oczy szeroko i nareszcie zobaczyła, kim jest mówią­
ca. Przypomniała sobie wszystko i zapragnęła 
natychmiast znowu pogrążyć się we śnie, w odpo­
czynku tak prawdziwym, że pozbawionym jakich­
kolwiek obrazów. Wolnym od tych przejmujących 

background image

wrażeń ze snu, z którym nie chciała mieć nic wspól­
nego. 

Młoda czarna kobieta w czarnej sukni i białym far­

tuszku, które należały do uniformu pokojówki w sie­
dzibie Jordanów, Blossom Hill, stała w nogach wiel­
kiego, mahoniowego łoża z baldachimem. W rękach 
trzymała wiązkę palmowych liści i Roza pojęła, że 
ów chłodny wiatr, o którym śniła, był rzeczywisto­
ścią, a wytwarzała go ta właśnie dziewczyna. 

- Jest mi dobrze - wyszeptała Roza. 
Gardło miała zaschnięte, wargi się zlepiały, 

a w głowie kłębiły się aż nazbyt żywe obrazy wojny. 

Potworne obrazy, których nie chciała widzieć. Wszę­
dzie krew, ogień i rany. Wszędzie śmierć. Roza wi­
działa odarte ze skóry ręce i powykręcane ciała, bez 
życia, rozrzucone po polach tak stratowanych, że nic 
na nich nigdy nie wyrośnie. Wszelkie życie zostało 
zadeptane, tylko błoto, sycące się wodą z padających 

nad Georgią deszczów i krwią młodych mężczyzn. 

Jakaż rozrzutność. 
Jaka potworna rozrzutność. 

... takie igranie z życiem... 
Roza mrugała, żeby pozbyć się wizji. Potrząsała 

głową, chciała się z tego wydostać. To doznania, któ­
rymi z nikim nie mogła się podzielić. Nawet z Se-
amusem. 

- Master 0'Connor, Missy, on powiedział, żeby 

Etta obudziła Missy Rosi w odpowiednim czasie 
przed tańcami. A ja pozwoliłam Missy spać tak dłu­
go, jak tylko mogłam. Teraz muszę ułożyć Missy fry­
zurę, bo jak nie, to i Missy, i Master 0'Connor by­
liby na mnie źli. I wtedy Master Jordan byłby zły... 

background image

Przerwała. Nie powiedziała nic więcej. Jej twarz 

zamknęła się tak, że Roza nie potrzebowała już ni­
czego, by zrozumieć. Nie ma czego zazdrościć nie­

wolnikom Jareda Jordana, jeśli stanie się coś, co go 

rozzłości. 

- Ja jestem tylko głupią niewolnicą, Missy, ja my­

ślałam, że musimy się już spieszyć... 

Roza usiadła i spuściła nogi na podłogę. Niewolni­

ca Etta przysunęła jej buty, ale Roza pokręciła głową. 

- One cisną - wyjaśniła. 
- Master Jeremy nie ma tutaj żadnego lustra - po­

wiedziała Etta, wzruszając ramionami. - Ale sądzę, 

że potrafię ułożyć pani włosy tak, jak było przedtem. 
Master Jeremy sam się nie goli - powiedziała Etta 
i zachichotała. 

- Master Jeremy nie potrzebuje się jeszcze golić 

tak często. On jest inny niż Master Jasper, który miał 
zarost już w czternastym roku życia. 

Przesunęła bliżej łóżka jedno z krzeseł i Roza usia­

dła na nim, wcale się zresztą nie przejmując stanem 
swojej fryzury. I tak nie ma sposobu, by poczuła się 
na tym weselu dobrze. Cały ten wysiłek Etty to czy­
sta strata czasu. 

- Missy ma takie piękne włosy - zachwycała się 

Etta. - Jak ogień. Prissy powiedziała, że one są jak 
ogień... 

Umilkła nagle, zanim zdążyła powiedzieć więcej, 

ale Roza i tak zauważyła, że tamta się zapomniała. 

Wciągnęła głęboko powietrze: 

- A jak się ma Princess? 
- Master Jordan powiada, że nam nie wolno mó­

wić obcym, jak nam jest - rzekła Etta sztywno. - Ma-

background image

my bardzo dobrze w Blossom Hill. Master Jordan 

jest surowy, ale sprawiedliwy. Master Jordan jest na­
szym właścicielem. Master Jordan decyduje. Master 

Jordan robi, co chce. Nie jest rzeczą takiej czarnej 

jak ja mówienie, jak Master Jordan powinien trakto­

wać to, co jest jego własnością. 

- Czy Princess ma się dobrze? - powtórzyła pyta­

nie Roza, całkowicie lekceważąc długą wypowiedź 
niewolnicy. 

Etta wyjęła szpilki z włosów Rozy. Czesała ją, ukła­

dała włosy i znowu wpinała szpilki. Pracowała zdu­
miewająco szybko, jej ręce były niemal jak skrzydeł­
ka kolibra. Roza stwierdziła, że ruchy dziewczyny, 
poza tym, że szybkie, są też nieoczekiwanie twarde. 
Szorstkie. Odpychające. Niewolnica się bała. Roza 
czuła niemal zapach jej strachu i wiedziała, że nie jest 
to pozbawione podstaw. Jared Jordan był w Blossom 

Hill bogiem, bardzo surowym bogiem, i można o nim 
powiedzieć wszystko, tylko nie to, że jest sprawiedli­

wy. Jeśli chodzi o niewolników będących jego własno­

ścią, to dosłownie panował nad ich życiem i śmiercią. 

- Nie - wyszeptała w końcu Etta. - Prissy wcale 

nie ma się dobrze. Prissy mówi, że Miss Rosę jest cał­

kiem inną mistress. 

- Widujesz ją? - spytała Roza. - Rozmawiasz z nią? 
- Nie - rzekła Etta. - Teraz już nie. Teraz nikt nie 

rozmawia z Prissy. Nikt. Teraz Prissy jest w jego locha 
W lochu nad rzeką. Tam nikt nie usłyszy, jak krzyczysz. 
Tylko on tam chodzi. I Master Matthews. Nikomu in­
nemu nie wolno widywać Prissy. Nikomu innemu.. 

- Ona nie dostaje jedzenia? - spytała Roza, stara­

jąc się nie dopuścić do siebie niczego, co pamiętała 

background image

z tego potwornego, wykopanego w ziemi lochu Jor-
dana. - Jordan chyba nie nosi jej osobiście posiłków? 
To do niego niepodobne. Więc on ją głodzi? 

- Kto wie - szepnęła Etta. A po chwili milczenia 

dodała: - Tak. 

- Od kiedy ona tam siedzi? 
- Kiedy przyszła, to pracowała na polach - wyja­

śniła Etta i zabrała się za grzywkę Rozy. - On przy­
chodził do niej co wieczór, przez całą jesień. Słysze­
liśmy ją we wszystkich chatach. Ludzie mówili, że 
słychać ją było aż tutaj. Nikt wtedy nie mógł spać. 
Miss Jennifer nie mogła spać. Nie pojmowała, kto to 
tak krzyczy. Ale któż miał jej to powiedzieć? Jenni­
fer to przecież tylko dziecko. Ona szukała w lesie 
rannych zwierząt. Zimą Prissy siedziała w lochu. 

- Całą zimę? - spytała Roza z niedowierzaniem, 

czując lodowaty dreszcz na plecach. - Jeszcze od 
przed świąt? 

- Całą zimę, Miss. 
- A skąd wy wiecie, że ona żyje? 
- On nadal tam chodzi, no nie? Co noc on tam 

chodzi, oprócz nocy z soboty na niedzielę. Master 

Jordan ma czyste ręce, kiedy idzie do kościoła. 

Gniew narastał w piersi Rozy. Nienawiść była bar­

dziej rozpalona i czerwona niż jej włosy. 

- Czy mogłabyś się dowiedzieć, jak się Princess 

czuje? - spytała Roza, zwracając się do dziewczyny. 

Etta była taka przerażona, że odskoczyła w tył. 
- Czy mogłabyś się dokładnie dowiedzieć, jak ona 

się ma? - powtórzyła Roza, nie zwracając uwagi na 
zachowanie tamtej. - Jak bardzo jest z nią źle, czy 
może chodzić, czy może mówić, czy ma rany, które 

background image

wymagają leczenia, czy ona... jest przy zdrowych 
zmysłach... Mogłabyś się tego dowiedzieć, Etta? 

- Dlaczego? - wykrztusiła Etta, wytrzeszczając 

oczy. - To bardzo niebezpieczne. 

- Ale mogłabyś czy nie? 
- Może. Dlaczego? 
- Dlatego, że Princess jest moją przyjaciółką - po­

wiedziała Roza. - Chcę jej pomóc. 

- Prissy jest niewolnicą - odparła Etta. - Ona jest 

tylko głupią, biedną Murzynką tak samo jak Etta, 
Missy. Jaką wartość miałaby mieć Prissy dla kogoś 
takiego jak ty, Miss Rosę? Jak Prissy może być two­

ją przyjaciółką, Miss Rosę? Masterowi Jordanowi 
bardzo by się nie podobało, gdybyś do niego przy­
szła i mówiła mu, jak powinien traktować swoich 
Murzynów, gdyby Miss Rosę powiedziała, że jest 
przyjaciółką jego Murzynów. On by był na ciebie 
zły, Miss Rosę, a wtedy Prissy byłaby zła na mnie, 

bo Prissy cię lubi, Miss Rosę, i nie chce, żebyś zro­
biła coś głupiego. Ona by chciała, żebyś się zajęła 
Marlonem, Miss, bo on potrzebuje mądrego właści­
ciela. W Marlonie jest tyle gniewu, Miss Rosę... 

- Ty lubisz Marlona? - spytała Roza. 
Etta uśmiechała się i kręciła głową. 
- Etta nie ma co lubić ani nie lubić tego czy tam­

tego - rzekła krótko. - Master Jordan każe, żeby naj­
silniejsi i najwięksi Murzyni ze mną sypiali po to, 
bym rodziła dużych i silnych synów, których on bę­

dzie mógł sprzedać i dostać za nich dobrą cenę. Etta 
żadnego z nich nie lubi bardziej niż innych. Biali mo­
gą lubić, kogo im się podoba. Ale z nami, czarnymi, 
tak nie jest, Miss. Master Jordan tego zabrania. 

background image

Roza poczuła, że żołądek jej się kurczy. Znowu ro­

biło się jej niedobrze, ale tym razem mdłości nie 
można było tłumaczyć ani ciasnym gorsetem, ani sta­
nem, w jakim się znajdowała. 

- Spróbujesz mi pomóc? - spytała jeszcze raz Ettę. -

Spróbujesz się dowiedzieć? 

W końcu Etta kiwnęła głową na znak, że tak, ow­

szem, spróbuje, choć czyniła to z największą niechę­
cią. Etta się bała i miała do tego powody. 

- Mogłabyś się postarać, żeby ktoś, do kogo masz 

zaufanie, przekazał potem wiadomości któremuś 
z naszych robotników? - spytała jeszcze Roza. -
Przecież się zbieracie, na przykład w niedzielę na na­
bożeństwie, prawda? 

Etta znowu skinęła. Było oczywiste, że strach tkwi 

głęboko w niej. A zarazem nie mogła się zdobyć na 
odmowę. Nie nawykła mówić białym nie. 

Rozie sprawiało ból, że wykorzystuje właśnie 

Ettę, ale nie była w stanie myśleć o niczym innym 
niż los Princess, samotnej, sponiewieranej, wygło­
dzonej i przemarzniętej w tym potwornym ciemnym 
lochu Jareda Jordana. Tej jego zimnej izbie tortur 
nad rzeką. Przez moment miała ochotę wykrzyczeć 

to wszystkim gościom Jordana. Chciała stanąć 
u szczytu schodów i wykrzykiwać do zebranych, co 
gospodarz ma pod swoim pustym domem na brzegu 
rzeki. Chciała poprowadzić ich tam za sobą i poka­
zać, choć dobrze wiedziała, że większość zebranych 

wzruszyłaby tylko ramionami. Jej rewelacje wcale by 

ich nie zaskoczyły. Uznaliby, że Jordan ma do tego 
pełne prawo, jest przecież właścicielem Princess. 

- Byłabym ci bardzo wdzięczna, gdybyś to dla 

background image

mnie zrobiła - powiedziała cicho do niewolnicy. -
Obiecuję ci, że nikt się nigdy nie dowie, że mi po­
magałaś. Master Jordan nigdy tego nie odkryje. 

- Może - wyszeptała Etta. 
Wyraźniejszej obietnicy nie chciała złożyć i Roza 

nie nalegała. Nie mogła jednak spokojnie żyć, dopó­
ki nie zrobi czegoś dla Princess. 

Kiedy Seamus przyszedł, by ją zabrać, Roza siedzia­

ła i czekała na niego. Wszystko w niej aż krzyczało 
z tęsknoty za jego bliskością. Niepokój zawarty w wi­
zjach, ściskał teraz jej serce. W pokoju było chłodno, 
ale Roza siedziała rozpalona i zarumieniona. 

- Może powinniśmy byli pojechać do domu - po­

wiedział Seamus, ściskając jej dłonie. 

Odpowiedziała mu, że to nie było i nie jest ko­

nieczne. Seamus wypełnił swoją obecnością pokój, 
otoczył ją szczelnie poczuciem bezpieczeństwa. Ra­
zem z nim Roza mogła spotkać każdego. 

- Potrzebowałam tylko odpoczynku - powiedziała 

z uśmiechem, wygładzając swoją wspaniałą marszczo­
ną spódnicę. Nie była ona taka szeroka jak suknia 
CoUeen, lecz również krynolina Rozy przewyższała 

wszystko, co mogły zaprezentować panie z Georgii. 

- Czy już mówiłem, że jesteś piękna? - spytał Se­

amus, poddając żonie ramię. 

- Ja ci nie wierzę. 
- W takim razie, pani 0'Connor, oznajmia mi pa­

ni, że wyszła za mąż za kłamcę - oburzył się Seamus. 
- Ale ja z jakiegoś powodu nie mogę przyjąć do wia­
domości, że mogłaś kogoś takiego wybrać. 

- On mi po prostu zawrócił w głowie - odparła Ro-

background image

za trochę skrępowana niemądrym gadaniem Seamusa. 
Miała nadzieję, że Etta nie uzna ich za niepoważnych. 

- Musiał się chyba bardzo starać, by doszło do ślu­

bu, zanim go dobrze poznasz. Tak właśnie tacy szar­
latani oszukują porządne panienki jak ty, Mrs. 
0'Connor. 

Twarz Seamusa zachowywała powagę, ale w jego 

szarych jak popiół oczach zapalały się wesołe błyski. 

- Paddy i Bridget, a także Mary i Breandan poje­

chali z dziećmi do domu - poinformował, kiedy 
schodzili po schodach do hallu. 

Roza wciąż łapała się na tym, że wytrzeszcza oczy 

z podziwu, i musiała się bardzo pilnować, by nie 
otwierać za bardzo ust. Przepych Blossom Hill ją 
przygniatał, bo przecież życie nigdy jej nie rozpiesz­
czało pod tym względem. Nie chciała dać się oślepić 
bogactwu, ale całe to piękno raz po raz zapierało jej 
dech w piersiach. Roza nie marzyła, by coś takiego 
posiadać, ale nie mogła przestać sycić tym oczu. 

W wielkiej sali balowej z ogromnym kryształowym 

żyrandolem grała do tańca orkiestra złożona z mło­
dych niewolników. Tańczono właśnie kadryla na czte­
ry pary i Roza ucieszyła się, że tym razem nie musi brać 

w nim udziału. W domu, w Finnmark, nigdy wiele nie 
tańczyła. Przed Mattiasem nikt się specjalnie nie palił 

do tego, by wirować z nią w tańcu na oczach wszyst­
kich. Tam chętnie używano jej do czego innego. 

Tutaj była obcym i dziwnym stworzeniem tak sa­

mo jak w Kafjord. Ludzie, którzy jej nic a nic nie ob­

chodzili, rzucali jej te same spojrzenia, które pamięta­
ła z dziewczęcych lat w Norwegii. Ich oczy mówiły, 
że nie jest jedną z nich, a Roza wcale nie chciała się im 

background image

przeciwstawiać. Pod tym względem panowała między 
nimi całkowita zgodność poglądów. 

- Nie ociągaj się tak - szepnął Seamus z uśmie­

chem, jakby czytał w jej myślach. 

- Tylko ode mnie nie odchodź - poprosiła, ściska­

jąc jeszcze mocniej jego ramię. Ten tłum ludzi przy­

wodził jej na myśl wspomnienie najbardziej piekące­

go upokorzenia. Taniec nigdy nie będzie dla niej 
czymś radosnym. 

- Ja od ciebie nie odejdę, Rosi - obiecał. - Ja nigdy 

od ciebie nie odejdę. 

Dotrzymał słowa i został z nią przez trzy tańce. 

Kiedy ponownie zagrano kadryla, Seamus zauważył, 
z jaką niechęcią Roza to przyjęła, sprowadził ją więc 
z parkietu i zostawił obok Fiony, która zdyszana i za­
rumieniona odpoczywała tuż przy francuskich 
drzwiach, przez które widać było oświetloną pochod­
niami aleję, wiodącą od bramy do domu. Wszystko 

inne spowijał mrok, ogród był tajemniczy i niemy. 

- No, mój brat nie jest wielkim gentlemanem - za­

uważyła Fiona, kiedy Seamus odszedł, by tańczyć 

kadryla. 

Roza wzruszyła ramionami. Gdy tylko Seamus 

znikał, ona czuła się jak mała rybka w ogromnym 
i obcym morzu, nie chciała jednak, by inni o tym 

wiedzieli. Nawet Fiona, która zdawała się radzić so­

bie znakomicie niezależnie od tego, co się dzieje. Nic 
nie było w stanie wytrącić jej z równowagi. Zawsze 

wyglądało na to, że to Peder, Peter, potrzebuje jej 

bardziej niż ona jego. 

- Ale ty powinnaś chyba zachować spokój i nie 

tańczyć za dużo przez całą noc - uśmiechnęła się Fio-

background image

na ciepło. - Czyż Colleen nie jest taka piękna, że aż 
trudno w to uwierzyć, Rosi? - westchnęła po chwili. 
- Czy ty możesz sobie wyobrazić, że to nasza Col­
leen tak rozkwitła pośrodku zimy i będzie panią ta­
kiej niewiarygodnie wielkiej plantacji jak ta? 

Z tym też nikt nie mógł się nie zgodzić. Roza wo­

lałaby jednak, żeby to była inna plantacja. Inna ro­
dzina. Ale milczała. Jej zastrzeżenia wobec Jordanów 
należały do tych, których nie wypowiada się głośno, 
zostały jednak wyryte w jej pamięci i nigdy ich stam­
tąd nie zdoła wyrzucić. 

- Czy mógłbym mieć przyjemność poprosić panią 

o tego walca? 

Roza nie zauważyła, że zbliża się Jared Jordan. Po­

dobnie jak myśli również jej wzrok kierował się ra­
czej do wnętrza. Poczuła, że gardło się jej kurczy i ten 

skurcz posuwa się w dół, do żołądka. Chciała zacis­
nąć pięści. Zaschło jej w ustach. Poczuła, że jej war­
gi się poruszają, i nie mogła uwierzyć, że to jej głos, 
który mówi. Nie pojmowała, że dziękuje za zapro­

szenie, że się zgadza, że nogi wolno się poruszają, że 
ona opiera się na jego ramieniu i idzie za nim na par­
kiet. Plecy, od krzyża aż do karku, miała sztywne ni­
czym pień drzewa. Uniosła brodę z jeszcze większym 
uporem, ponieważ w jego spojrzeniu dostrzegała dia­
belskie wyzwanie i ponieważ widziała cień pogardy 

w uśmieszku, który drżał na jego wargach. 

- Taniec rzadko bywa niebezpieczny - powiedział 

cicho, prowadząc ją bardzo pewnie pomiędzy wiru­
jącymi parami. 

Roza nie mogła nigdzie dojrzeć Seamusa. Jej oczy 

wciąż go szukały. Chciała go prosić o ratunek, ale ni-

background image

gdzie go nie znajdowała i pojęła, że została wydana na 

łaskę tego człowieka. Przynajmniej dopóki trwa ten 
walc. Może potem jeszcze jeden taniec. Miała wraże­
nie, że jemu sprawia przyjemność budzenie w niej 
strachu. To zresztą wcale Rozy nie zaskoczyło. 

- Ja nie jestem zbyt dobrą tancerką - skwitowała 

jego słowa. 

- A moim zdaniem jesteś dobra we wszystkim, 

czym zechcesz się zająć, Miss Rosi - powiedział Jor­
dan z jakimś dziwnym naciskiem, który sprawił, że 
jej imię zabrzmiało jak imię niewolnicy. 

Dźgnęło ją to boleśnie i Roza się natychmiast zawsty­

dziła. Nie powinno to robić na niej wrażenia, bo prze­
cież nie uważała, że jest pod jakimkolwiek względem 
lepszym człowiekiem niż niewolnicy. Nie miała jednak 
najmniejszych wątpliwości, że Jordan chce ją obrazić, 
a wszystko, co robi, ma określony cel. I teraz właśnie 
dawał do zrozumienia, jak bardzo jej nie szanuje. Mog­

ło to brzmieć jak komplement, ale było szyderstwem. 

Przyciskał ją do siebie tak mocno, że aż nieprzy­

zwoicie. Nawet mężowie nie przyciskają tak bardzo 

w tańcu swoich żon, tak się tańczy w dzielnicach 

portowych nadmorskich miast. Żaden gentleman nie 
traktuje w ten sposób szanowanej kobiety. 

Roza miała nadzieję, że Seamus ich widzi. I miała na­

dzieję, że ich nie widzi. Jared Jordan prowadził ją w tań­
cu tak, jakby był jej właścicielem. Prowadził ją tak, jak­
by była jedną z jego niewolnic lub płatną dziwką. 

Miał takie silne ramiona, że Roza nie była w sta­

nie zachować przyzwoitej odległości. Śmiech mienił 
się w jego oczach. Kąciki ust mu drgały, czuł bo­
wiem, jak desperacko ona próbuje go od siebie ode-

background image

pchnąć, ale wiedział, że jest pozbawiona wszelkich 
szans, zdana na jego łaskę. I wiedział, że Roza nie 
wywoła skandalu. To przecież ślub Colleen, a on jest 
ojcem pana młodego. 

- Powinnaś się poddać tańcowi, Miss Rosi - powie­

dział Jordan przeciągle. - Ty jesteś kobietą, która za 

wiele walczy. My tutaj, w stanach południowych, bar­

dzo cenimy kobiety, które opanowały sztukę podda­

wania się. Uległości. 

Roza nie odpowiedziała. Przymknęła tylko oczy 

i z całej duszy pragnęła, by muzyka w końcu zamil­
kła. Ale nie, muzyka grała nadal i Jared Jordan mógł 
nadal ją trzymać i sprawiać wrażenie bardzo nią za­
jętego, gdy jego pogarda wciąż była niczym lepka ży­

wica i sprawiała, że Roza ledwie mogła się poruszać. 

Nie pojmowała, jak to możliwe, że Seamus nie wy­
czuwa jej niemego krzyku. Czyż on nie rozumie, że 
jest jej potrzebny? Że ona potrzebuje ratunku? 

- Gdzie się podziewa Seamus? - spytała Fiona nie­

spokojnie nad ramieniem Joego. 

- Interesy - odparł brat cierpko. - Dla Seamusa za­

wsze jest okazja do robienia interesów. Wesele, po­

grzeb, msza w kościele... 

- Musisz zabrać Rosi od Jordana - szepnęła sio­

stra stanowczym tonem, a Joe poszedł w ślad za jej 

wzrokiem i zrozumiał, dlaczego Fiona ma tę bruzdę 
na czole, świadectwo zatroskania. 

- Jeśli Seamus to zobaczy, będzie pojedynek - wy­

cedził przez zęby. 

- Założę się, że ty też słyszałeś, jaką on ma opinię, 

Joseph! 

background image

- Z pewnością słyszałem więcej niż ty - potwier­

dził najmłodszy brat. - O wiele więcej. Ludzie już za­

czynają się im przyglądać... 

Jeszcze zanim muzyka przestała grać, sprowadził 

Fionę z parkietu i kiedy ostatnie tony zamierały, po­
spieszył, przeciskając się między parami i z szerokim 
uśmiechem, wypowiadając jakieś przeprosiny, wy­
ciągnął Rozę z objęć Jareda Jordana. 

- Pewnie już nie pamiętasz, że ten taniec obieca­

łaś mnie - powiedział i ledwo skinął Jordanowi se­
niorowi głową. - Muszę się trochę pokręcić z moją 
ulubioną bratową - oznajmił z najbardziej czarują­
cym uśmiechem i niezwłocznie poprowadził Rozę 

w przeciwległy koniec sali 

- Dziękuję ci - jęknęła Roza. 
-Jordanowie myślą, że są właścicielami całego świa­

ta - rzekł Joe lekko. - Oczywiście myślą też, że posia­
dają między innymi gromadkę Irlandczyków. Ale mo­
im zdaniem zwyczajny chłopak stajenny z Kilkenny 
ma lepsze maniery niż ten arogant Jordan. 

Spostrzegł, że na jej rzęsach mienią się łzy, i miał 

nadzieję, że ten żart je przepłoszy. 

- On sprawił, że ludzie gapili się na mnie, jakbym 

była... 

- Ciii! 

Joe położył palec wskazujący na jej wargach 

i uśmiechnął się tym swoim dobrym uśmiechem. 

- Nawet nie wolno ci tego słowa pomyśleć, Rosi. 

Sposób, w jaki on cię potraktował, świadczy przede 

wszystkim o nim, a nie o tobie. Tobie nie wolno ni­
gdy zapomnieć, kim jesteś! 

Pochyliła głowę i poczuła ból w barkach. Nie zda-

background image

wała sobie z tego sprawy, dopóki tańczyła z Senio­

rem. Była napięta niczym cięciwa łuku. W delikat­
nych, braterskich objęciach Joego mogła się rozluź­
nić. Zdołała się nawet do niego uśmiechnąć. 

- Jak na właściciela plantacji, Josephie 0'Connor, 

jesteś cholernie mało arogancki! 

- Nie pozwól, żeby ktoś słyszał, jak przeklinasz -

ostrzegł ją szwagier. - Bo wtedy nikt nie potraktuje 
cię jako Southern Belle, niezależnie od tego jak moc­
no zasznurujesz gorset. 

Roza miała ochotę się roześmiać. Miała ochotę 

tańczyć z Joem dopóty, dopóki nie opuszczą jej 

wszystkie paskudne myśli. Dopóki rozczarowanie 

i wstyd nie przestaną palić jej skóry. 

Przeniknął ją ostry ból, jakby ktoś wbił w nią nóż... 
... usłyszała krzyk... 
... muzyka stała się taka dziwna... 
... twarz Joego wirowała wokół niej, rozwarstwiała się 

na wiele twarzy. Jakby to nie był jeden Joe, lecz wielu. 

Jakie to zabawne. Śmieszne. Śmiech mieszał się z krzy­

kiem. I jedno, i drugie wydobywało się z jej gardła... 

- Czy ona jest chora? 
- Rosi zemdlała? 
- Biedaczka, wygląda, jakby straciła przytom­

ność... 

- Wynieście ją stąd! 

Joe ani nie widział, ani nie słyszał innych ludzi, 

kiedy wynosił Rozę z sali balowej. Ramionami i łok­
ciami torował sobie drogę i mniej więcej od połowy 
tłum rozstępował się przed nim jak Morze Czerwo­
ne przed ludem Izraela. Zielona suknia plątała mu się 

background image

przy kolanach, musiał wsunąć pod nią rękę, by nie 

wystawiać na widok publiczny pantalonów i poń­

czoch Rozy. Wzrokiem szukał Seamusa, ale nigdzie 
go nie widział. Joe klął pod nosem. Ten jego choler­
ny brat zawsze się gdzieś zapodzieje, kiedy jest naj­
bardziej potrzebny! 

W hallu stał szezlong i tam Joe złożył ostrożnie 

Rozę. Usłyszał za sobą szum szerokiej sukni i wcale 
nie był zaskoczony, widząc zbliżającą się pospiesz­
nie siostrę. Nie pojął tylko przerażenia na jej twarzy. 

- Czy widziałeś, jakie ślady zostawialiście za sobą? -

spytała Fiona, klękając koło szezlonga. - Obejrzyj się, 

Joe. 

Dłoń, którą podtrzymywał suknię Rozy, była 

czerwona od krwi. Lepka. Przedtem tego nie czuł. 
I krew była na podłodze tam, gdzie szli. 

- Poszukaj Seamusa! - powiedziała Fiona. -1 poszu­

kaj doktora, Joe! Ona może znowu stracić dziecko! 

background image

Naturalnie, że na weselu najstarszego syna Jareda 

Jordana znajdował się lekarz. Tak dyskretnie, jak to 

tylko możliwe, biorąc pod uwagę zamieszanie w sa­
li balowej, zatroszczono się, by lekarz przyszedł do 
pokoju na piętrze, dokąd Joe zaniósł Rozę. Joe nie 
był w stanie natychmiast odszukać Seamusa, więc za­
miast pozwolić, by Roza leżała na oczach wszystkich 
gości i psuła nastrój zabawy, zaniósł ją na górę, gdzie 
było znacznie spokojniej. Seamus przyszedł razem 
z doktorem i Peterem. 

- Ona krwawi - poinformowała Fiona i wyprosi­

ła wszystkich mężczyzn na korytarz. 

- Ale... - protestował Seamus. 
- Wyjdź - powtórzyła Fiona i brat musiał się wy­

cofać razem z Peterem i Joem. 

- Jest w trzecim miesiącu - tłumaczyła Fiona dok­

torowi. - Ostatniego lata straciła dziecko. 

- A rodziła już wcześniej? - spytał. 
- Tak - potwierdziła Fiona. 
- Dawno temu? 
- W marcu ubiegłego roku. 
- Karmiła? 
- Dziecko zmarło - powiedziała Fiona pospiesz­

nie. Nie chciała odpowiadać za Rozę, uznawała jed­
nak, że to ważne pytania. 

background image

- To było w Irlandii, doktorze - dodała twardo i za­

stanawiała się, jakim on byłby człowiekiem, gdyby 
mu przyszło urodzić się w ziemiance. Prawdopodob­

nie w ogóle by nie przeżył. Natura jest bezlitosna. -
Wy nie możecie sobie nawet wyobrazić, jak tam jest. 
Więcej dzieci umiera, niż jest w stanie przeżyć. 

Lekarz, zbyt młody mężczyzna, zdaniem Fiony, 

badał Rozę, nie zadając już więcej pytań. Nie zwra­
cał uwagi na Fionę, ale ona trwała uparcie na poste­
runku i jastrzębim wzrokiem śledziła każdy jego naj­
mniejszy ruch. Nie traktowała jego zachowania zbyt 
poważnie. Nie był pierwszym zarozumiałym męż­
czyzną, jakiego spotkała. 

Seamus chodził tam i z powrotem po korytarzu. 

Nie usiadł ani na chwilę. Raz po raz zmuszał Joego, 
by mu opowiadał, co się właściwie stało. 

- Ona nie powinna była tak dużo tańczyć! Musia­

łeś z nią tańczyć? - pytał po raz nie wiadomo który 

Joego. 

- Ale ja ją ratowałem - bronił się Joe. - Zresztą to 

był spokojny walc. Przedtem tańczyła z Jaredem dwa 
albo trzy tańce i nie wyglądało na to, że on zamie­
rza ją puścić... 

Zniżył głos: 
- Pomyśleliśmy, Fiona i ja, że będzie z tego gada­

nie... plotki, wiesz... 

Seamus milczał. 

- A gdzie ty się podziewałeś? - pytał Peter. - Ona 

nie czuła się dobrze po jedzeniu. Zresztą od rana wy­
glądała źle. Dlaczego cię przy niej nie było? 

Seamus uniknął odpowiedzi, bo doktor wyszedł 

background image

akurat z pokoju chorej. Patrzył to na jednego, to na 
drugiego, niepewny, do kogo powinien się zwrócić. 

- Ja jestem jej mężem - oznajmił Seamus i przed­

stawił się, choć nie wątpił, że lekarz wie, kim on jest. 

- Co z nią? 
- I z dzieckiem? - spytał Joe. - Straciła dziecko? 
- To mój brat - przedstawił Seamus. - A to nasz 

szwagier. Martwimy się o Rosi, jak ona się czuje? 

- O ile się nie mylę, to z dzieckiem wszystko w po­

rządku. 

Seamus odetchnął i rozprostował zaciśnięte dotych­

czas dłonie. Machnął nimi, nie wiedział, czy ma się cie­
szyć, czy nadal bać. 

- Ale ona jest bardzo osłabiona - mówił dalej dok­

tor. - Wygląda na bardzo wyczerpaną, jakby dopie­
ro co przeżyła głęboki szok. W dalszym ciągu i jej, 
i dziecku może grozić niebezpieczeństwo. Radził­
bym, żeby przynajmniej przez dwa najbliższe tygo­
dnie zachowała absolutny spokój. 

- Tutaj? - spytał Seamus. 
- Absolutny spokój! - powtórzył lekarz. - Nie po­

lecam podróży! 

Seamus westchnął i przymknął oczy. 

- Nie powinienem był jej tu przywozić - powie­

dział. - Powinienem był ją zmusić, by została w domu! 

- Roza nie miałaby nic przeciwko temu - wtrącił 

cicho Peter. - Ale to ty gadałeś, jakie to ważne, żeby 
rodzina pokazała się w komplecie. 

- Jeśli ona straci również to dziecko, to się nie po­

zbiera - rzekł Seamus udręczony i właściwie nie sły­
szał, co mówi Peter, ledwo zauważył wyrzut w jego 

słowach, ale nie chciał się do tego odnosić. 

background image

Otworzył drzwi i napotkał Fionę, która skrzyżowa­

ła ręce na piersiach i niczym wojownik strzegła na po­
zór śpiącej Rozy, leżącej na narzucie wielkiego łoża 
z ciemnego drewna. Usta Fiony uformowały się wyraź­
nie w kształt słowa „Zaczekaj"! i Seamus posłusznie się 
wycofał na korytarz, wdzięczny siostrze za odroczenie. 

- Muszę porozmawiać z Jordanem - powiedział 

ostrym głosem i podciągnął śnieżnobiałe mankiety 
tak, by nadal wystawały z rękawów fraka dokładnie 
tyle, ile trzeba. 

- On nie może odmówić, by Roza tutaj została -

rzekł Joe, ale sposób, w jaki to powiedział, świadczył, 
że nie ma zbyt dobrego mniemania o ich dzisiejszym 
gospodarzu i teściu Colleen. 

- A ja jeszcze nie tańczyłem z Colleen - dodał i sta­

nął pod drzwiami. 

- Nikt cię nie zmusza, żebyś tu został - burknął 

Peter. 

- Ciebie też nie. 
- Tam w środku jest moja żona - odciął się Peter. 

Joe długo patrzył na niego bez słowa. Uniósł le­

ciutko jedną brew i starał się powstrzymać uśmiech. 

- No, można by tak powiedzieć - rzekł w końcu. 
- Fiona o wszystkim wie - uciął Peter krótko. - I ja 

nie chcę o tym więcej gadać. Naprawdę nie ma nic 

więcej do dodania. 

- Nie ma - przyznał Joe. 
Spoglądał na rodzinne portrety, wiszące na ścianie 

wzdłuż korytarza. 

- Nie jest to jakaś specjalnie urodziwa rodzina, ta 

banda Jordanów - zauważył Joe i mrużąc oczy, przy­
glądał się z bliska poszczególnym malowidłom. -

background image

A może malarze byli niespecjalni. Albo to może ro­

dzina żony założyciela rodu, bo współczesne poko­
lenia nie wyglądają tak źle. 

- Czy ty możesz coś potraktować poważnie? -

spytał Peter. 

- Jej się to nie spodoba - prorokował Joe. - Nie bę­

dzie chciała tutaj zostać, możesz być pewien. Przecież 

wiesz, co ona myśli o starym. I o całym tym miejscu. 

Peter wiedział. 
- Ale jest zbyt chora, by stawiać opór. 

- Nie! - wyszeptała Roza gorączkowo, gdy Seamus 

usiadł przy niej na krawędzi łóżka i ujmując obie jej 
zimne, białe dłonie informował, co powiedział doktor. 

- Jordan cię zaprosił, żebyś została tu przez czas 

nieokreślony, moja kochana - uśmiechał się Seamus. 

Uśmiech był wprawdzie odrobinę wymuszony, 

gościnny gospodarz bowiem dosłownie dyszał mu 
nad głową. 

- Nie! - błagała Roza. - Nie, Seamus! Ja muszę być 

z tobą! Chcę być z tobą. Nie możesz mnie tu zosta­
wić! Obiecałeś, że nigdy ode mnie nie odejdziesz! 

- Mamy pracę w Favourite - szeptał Seamus do 

ucha żony, a jego twarz pozostawała bardzo poważ­
na. - Fiona z tobą zostanie, poza tym przyślemy nie­

wolnicę, która się tobą zajmie... 

- To nie będzie konieczne! - zawołali niemal rów­

nocześnie Fiona i Jared Jordan. 

- Stawiam do dyspozycji tylu naszych niewolni­

ków, ile tylko trzeba - oznajmił Jordan, machając rę­
ką. - Zrobimy wszystko, by Miss Rosi jak najszyb­
ciej wróciła do zdrowia. Blossom Hill nie będzie na 

background image

niczym oszczędzało. Ja sam jestem twoim najpokor-

niejszym sługą, Miss Rosi. 

Skłonił się lekko, a w jego oczach pojawił się 

błysk. Roza jęknęła i próbowała przemawiać do Se-
amusa bez słów, apelować do niego tylko tą rozpa­
czą we wzroku, ale on jej nie rozumiał albo wolał nie 
rozumieć. Roza zauważyła jednak, że Fiona i Joe 
spoglądają na siebie porozumiewawczo. Jej szwagier 
nie spuszczał wzroku z Jordana. Przynajmniej on nie 
brał zachowania tego człowieka za dobrą monetę. 

- Ja sobie znakomicie poradzę z opieką nad Rozą -

zapewniała Fiona stanowczo. - Nie potrzebujemy tu 
oddziałów ludzi. To nie jest wojna, którą mamy wy­
grać. - Patrzyła to na jednego, to na drugiego i zakoń­
czyła z wymownym prychnięciem: - Mężczyźni! 

Roza opadła z powrotem na poduszki. 
- Bądź tak dobry, Seamus - prosiła. - Pozwól mi 

wrócić do domu! 

On uśmiechnął się tak, że wokół niej jakby zaja­

śniało słońce. Cały ten surowy, ponury pokój roz-
błysł jak w wiosenny poranek. W oczach Seamusa by­
ła tylko czułość. Palce delikatnie pieściły włosy żony. 

- Ja myślę o tobie, najdroższa. I myślę o naszym 

dziecku, Rosi. Już latem będziemy trzymać to dziec­
ko w ramionach i będziemy przekonani, że żadna 
ofiara, jaką dla niego ponieśliśmy, nie była za wielka. 

Kiedy on tak mówił, wydawało się słuszne, że Ro­

za miałaby tu zostać. Pięknie, że on pragnie tego sa­
mego co ona. Nie chciała mu pokazać, że ona wola­
łaby ofiarować mniej niż Seamus. Pragnęła tego 
dziecka tak samo jak on. 

Ale tak bardzo się bała... 

background image

... bała się, czy nie straci dziecka... 
..» bała się zostać w Blossom Hill... 
- Przyślę tu kogoś z rzeczami dla ciebie, jak tylko 

wrócę do domu - obiecał Seamus. 

- Nie musisz wyjeżdżać przed końcem wesela -

szepnęła Roza, ściskając jego rękę. Za nic nie chcia­
ła go od siebie puścić. Chciała go tak trzymać, czuć 
dotyk jego ręki i czuć się bezpiecznie. Gdyby on 
z nią został, czułaby się bezpieczna także i tutaj. 

- Czy ty naprawdę myślisz, że ja bym teraz mógł 

zejść na dół i tańczyć? - spytał Seamus z niemal szel­
mowską miną i gorąco całował jej palce. Najchętniej 
zostaliby w pokoju sami. On nie przejmował się obec­
nością tamtych, a skoro tak, to i Rozę przestali oni krę­
pować. Starała się nie dostrzegać spojrzenia Jaredajor-
dana. Próbowała udawać, że nawet go nie zauważa. 

- Co ty sobie myślisz, jakiego to człowieka poję­

łaś za męża, Mrs. CConnor? - spytał Seamus z błys­
kiem w oczach. 

- Właściwego - odpowiedziała bez mrugnięcia. -

Jedynego... 

Przyciskał wargi do dłoni Rozy, potem zamknął 

jej ręce, jakby chciał, by na długo zachowała poca­
łunki, jakie złożył na pożegnanie. 

- Peter może przywieźć trochę moich rzeczy - powie­

działa Fiona, gdy Seamus wstał. - Ty zostań z nią jesz­
cze trochę - poprosiła brata i bez ceregieli wyprowadzi­
ła z pokoju Jordana. - Rosi i ja nosimy ten sam rozmiar. 
Peter przywiezie moje ubrania, to starczy dla nas oba 
A do Rosę Garden stąd bliżej niż do Favourite. 

Seamus uznał, że to rozsądne rozwiązanie. 

- Zostań! - poprosiła znowu Roza. 

background image

On skinął głową. 
- Jeszcze na chwilę. Na chwilę, kochanie. Dopóki 

nie zaśniesz. 

- Czy ty należysz do tego rodzaju mężczyzn, któ­

rzy porzucają swoje damy, gdy tylko te zasną? - spy­
tała Roza cicho. 

Seamus zdjął frak i umościł się przy niej wygod­

nie na brzegu szerokiego łoża. Siedział oparty o za­
główek, nogi miał skrzyżowane. Jedną rękę podłożył 
pod barki Rozy. Ona wtuliła się w niego, mogła czuć 
ciepło jego ciała, słuchać bicia jego serca i próbować 
oddychać tak samo spokojnie jak on. 

- Myślę, że istnieje szansa, iż takiego właśnie mę­

ża sobie wzięłaś, Rosi 0'Connor. Wybrałabyś ina­
czej, gdybyś o tym wiedziała? 

- Nie - odparła, opierając czerwony policzek na 

jego białej koszuli. Materiał wydawał się miękki, 
gładki i chłodny. Wyczuwała przez niego skórę mę­
ża, każdą krzywiznę jego ciała i płynące od niego cie­
pło. Czuła jego zapach. 

- Spij, moja kochana - poprosił Seamus, gładząc 

delikatnie jej włosy. Staranna fryzura rozsypała się 
już dawno temu. - Spij, moja najdroższa! 

- Dlaczego ona się tak boi? - pytał Peter, kiedy ra­

zem z Joem jechali do Rosę Garden. 

Żona Joego, Jenny, siedziała naprzeciwko nich 

w powozie, wyprostowana jak struna, i nie widziała 

żadnego. Nie podobało jej się, i to bardzo, że musia­
ła opuścić wesele tak wcześnie. 

- Rozmawiałam z jedną kuzynką Jordanów, któ­

ra przyjechała aż z Nowego Orleanu - mówiła. - La-

background image

tern wybierają się do Europy. Odwiedzą wiele miast. 
Paryż. Londyn. Opowiadała o tym niemal obojętnie. 
Ale nie była złośliwa. Wypytywała mnie o naszych 
znajomych w Londynie. 

Joe zachichotał: 

- Bardzo bym chciał słyszeć, coś ty jej nagadała. 

No, powiedz, jakich to eleganckich znajomych ma­
my w Londynie? 

- Jesteście przecież spokrewnieni z Hartami. 
- Nie mam pewności, czy to taka znakomita ro­

dzina, by się nimi chwalić - westchnął Joe. - Ale my 
jesteśmy krewnymi żony kapitana Harta, a to już du­
żo lepsze towarzystwo. 

- No widzisz! - zawołała Jenny. - Czułam, że się 

z nią zaprzyjaźnię! Czy Rosi nie mogła zaczekać, aż 
się wesele skończy? Nie lepiej było mdleć w domu? 

- Ona o mało nie straciła dziecka - upomniał ją 

Joe ostro. - Myślisz może, że to zrobiła naumyślnie? 

Żeby zwrócić na siebie uwagę? 

- Wcale bym się nie zdziwiła, gdyby tak właśnie 

było - warknęła Jenny. - Ona uwielbia, żeby się na 
nią patrzyli, żaden z was nie może zaprzeczyć. A to 
przecież nie było jej wesele, kto miałby ochotę na nią 
patrzeć? I jak nieprzyzwoicie tańczyła z Jordanem 
seniorem! Wszyscy o tym gadali! 

Jenny wciągnęła powietrze, a potem zmrużyła 

swoje ciemne oczy i wpiła spojrzenie w męża: 

- A ty musiałeś ją poprosić do tańca? Nie mogłeś 

pozwolić, żeby się nadal wygłupiała z teściem Col-
leen? To w jego objęciach dostałaby krwotoku, a ty 
nie musiałbyś się czuć winny. I Seamus byłby wście­
kły na kogo innego, nie na ciebie... 

background image

Joe nie odpowiedział. 

Była to bardzo długa podróż, odbywana w milcze­

niu, pogrążoną w nocnym mroku drogą. Gdy tylko 
dotarli do domu w Rosę Garden, Jenny wyskoczyła 
z powozu, zanim któryś z mężczyzn zdążył się pod­
nieść. Nie oglądając się, pobiegła do domu. 

Siedziba w Rosę Garden została wykończona 

w ubiegłym roku tuż przed zimą. Wciąż jeszcze po­

zostawało mnóstwo do zrobienia w domu, ale odkła­
dano to do lata. Najważniejsze było, by przed zimą 

znaleźć się pod dachem. 

Fiona i Peter z dziećmi opuścili Favourite i prze­

nieśli się tutaj razem z Joem i Jenny. Było to rozwią­
zanie tymczasowe, planowano, że gdy tylko ziemia 
trochę obeschnie, zaczną budować własny dom na 
obrzeżach posiadłości Rosę Garden. Peter miał też 
gotowe plany otworzenia wytwórni mebli. Wyjaśnił 
Seamusowi, że nie będzie siedział w Ameryce dla 
ozdoby, uważał jednak, że nie jest ulepiony z takiej 

gliny, z jakiej powinien być prawdziwy właściciel 
czy też zarządca wielkiej plantacji, i Seamus przyjął 
jego argumenty. Stanowili dopiero pierwsze odgałę­
zienia, wyrastające z Favourite, a w kartach stało, że 

wielu z pozostałych ułoży sobie życie inaczej, gdy 

tylko zima wypuści kraj ze swoich objęć. Wiosna 
miała przynieść ze sobą wiele nowych planów. 

- To ten sposób, w jaki on na nią patrzył - powie­

dział w końcu Joe. Myślał o tym od chwili, kiedy do­
strzegł spojrzenie Jareda Jordana. - Był jak syty kot 

w ciepłym słońcu - dodał. - Taki kot, który widzi, 

że jedzenie spaceruje po podwórzu w pełnym upie­
rzeniu, ale on jest zbyt senny i ociężały, żeby natych-

background image

miast się na nie rzucić. A poza tym wie, że zdobycz 
później też będzie na miejscu. 

- O czym ty gadasz? - spytał Peter. 
- No i sposób, w jaki on ją trzymał w tańcu. 
- I sposób, w jaki wymawia jej imię - ożywił się 

Peter. - Mdli mnie od tego. Jakby ją znał nie wiem 
jak dobrze. 

- Albo chciał ją dobrze poznać - powiedział Joe. -

Tyle jest wokół niego gadania, ale on jest wystarcza­
jąco bogaty i wystarczająco ważny, by zamknąć usta 
każdemu, kto miałby naprawdę coś do powiedzenia. 
A Seamus nie sprawiał wrażenia, że cokolwiek za­
uważył. On Jordana nie lubi, ale nie miał skrupułów, 
żeby ją tam zostawić. 

Umilkł na chwilę. 
- Ale co się może stać, skoro Fiona z nią jest? Mo­

że my sobie coś wmawiamy? Łatwo jest sobie wy­
obrażać niestworzone rzeczy, kiedy chodzi o kogoś, 
kogo nie lubimy. 

- Ja sobie niczego nie wyobrażałem - uciął Peter. -

Zawiozę te rzeczy dla Fiony, a potem chciałbym za­

mienić parę słów z Seamusem, zanim wrócę do domu. 

- Chętnie bym ci towarzyszył, bracie, ale mam tu 

kogoś, kto z pewnością by nie uważał, że to koniecz­
ne. Poza tym Fiona ma rację, to przecież nie jest 
wojna... 

... Kościste ręce są coraz wyraźniejsze. Kiedy się 

bardzo staram, dostrzegam na nich ciało. Mam wra­

żenie, że wyobrażam sobie te trupie kości, ale one 
naprawdę prześwitują przez skórę, znajdują się tuż 

pod nią, a skóra jest cieniutka niczym papier. Szara 

background image

skóra, która się rozłazi. Nie sądzę, bym mogła do­
tknąć któregoś z nich. 

Ale idę między nimi, moje stopy są nagie. Czuję 

zimną, zabłoconą ziemię pod podeszwami i widzę 

skraj swojej sukni. Mam na sobie moją balową suk­

nię. Tę balową suknię w kolorze morskiej zieleni, ku­

pioną w Paryżu, mieście leżącym nieskończenie dale­

ko stąd, za morzami, winnym świecie, który oni chcą, 

byśmy nazywali Starym Światem. Idę bosa, w jedwab­

nej sukni, poprzez miasta pełne umarłych ludzi. 

Szare mundury stanowią większość. Między nimi 

dostrzegam granatowe kurtki, fasony są prawie takie 
same. Ale moje kobiece oczy zauważają, że w tych 

szarych jest jakby coś więcej. Właśnie jeśli chodzi 
o fason. 

Kim jestem ja, która przyglądam się fasonowi 

mundurów poległych mężczyzn? Jestem równie cho­
ra jak ten świat, po którym wędruję. Panuje taka ci­
sza, kiedy już śmierć odniosła zwycięstwo. Wokół 
mnie unosi się ciężki zapach krwi. Śmierć, która prze­
szła przez te pola, nie zadbała, by swoje zadanie wy­

konać pięknie. Zresztą śmierć rzadko bywa piękna. 

Szukam twarzy ludzi, których znam, i wiem, że 

jeśli będę szukać odpowiednio długo, to znajdę ta­

kich. To nie jest tak, bym chciała szukać, ale coś 
mnie do tego pcha. Muszę znaleźć znajomych ludzi, 
bym mogła ich przestrzec. 

Nie pojmuję tylko, jakie ostrzeżenia można prze­

kazywać już i tak nieżyjącym mężczyznom. Ale jest 

tyle rzeczy, których nie rozumiem. 

Bosa kontynuuję moje poszukiwania... 

background image

- Powinieneś przy niej zostać - szepnęła Fiona. 
Wbiła pełne wyrzutu spojrzenie szarych oczu 

w brata, który wkładał frak tak cichutko jak to tyl­

ko możliwe, by nie budzić Rozy. Trzeba było sporo 
czasu, nim zasnęła, a teraz wciąż rzucała się niespo­
kojnie. 

- Robota w Favourite sama się nie zrobi - odparł 

Seamus. 

- Robota w Favourite zostanie wykonana przez 

czarne ręce. 

- Tylko że ja muszę ich dopilnować. Inni mają za 

miękkie serca, moja siostro. A nie stać nas na to, by 
nająć nowego zarządcę. 

- Ja nie czuję się w najmniejszym stopniu winna, 

żeśmy się wyprowadzili. Nie mam wyrzutów sumie­
nia - powiedziała jego siostra. - To nie była praca dla 
Petera, on czuł się tam nieszczęśliwy. 

- Możliwe, że był nieszczęśliwy, ale teraz ja mu­

szę robić wszystko sam. Czy mnie to unieszczęśli-

wia, czy nie. 

Pochylił się nad Rozą i pocałował ją leciutko 

w czoło, zanim na palcach opuścił pokój. W sali na 

dole wciąż trwały tańce. Fiona przymknęła oczy 
i pomyślała, że niektóre dni ciągną się tak, jakby po­
łączyć razem wiele tygodni. 

Wkrótce przed przybyciem Petera Fiona zasnęła. 

Siedziała w dużym, wygodnym fotelu i była taka 

piękna, jak ją zapamiętał z pierwszych dni znajomo­
ści w Swansea. Musiał stać przez chwilę, wpatrywać 
się w nią, wchłaniać obraz Fiony, swojej małżonki. 

Wciąż miał na sobie weselne ubranie, a w ręce 

background image

trzymał wielką torbę z gobelinowej tkaniny. Roza 

nie spała. Wypowiedziała szeptem jego imię: 

- Peder... 
On cicho odstawił torbę i poszedł ku chorej po 

okrytej grubym dywanem podłodze. Usiadł na kra­

wędzi łóżka, odsuwając dręczące wspomnienie pew­

nej sytuacji, zbyt podobnej do tej. On już przecież 
nie jest Pederem. W każdym razie dla nikogo inne­
go poza nią. I to tylko w chwilach, gdy ona pozwa­
la sobie być Rozą. 

- Ja nie mogę tutaj zostać, Peder - wyszeptała po 

norwesku. 

W jego uszach zabrzmiało to niezwykle. Trzeba 

było czasu, by dotarł do niego sens tych słów. To 
przerażające, że coś, co kiedyś było dlań takie lekkie, 
oczywiste, stało się trudne w tak krótkim czasie. Ję­

zyk to przecież coś równie prostego jak oddech. 

- Doktor powiedział, że mogłabyś stracić dziecko. 
- Ciii! -• poprosiła Roza. 
Chwyciła go za rękę. Coś w niej zachowało pamięć 

tej ręki. Pamięć tych mocnych palców, które potrafiły 
ożywiać w drewnie miękkie wzory kwiatów i dumnych 
drzew. Trzymała go mocno, ściskała tak, że musiał po­

jąć, iż dla niej sprawa jest poważna jak samo życie. 

- Jesteś jedynym, któremu mogę to opowiedzieć, 

ale musisz mi przysiąc na życie twoich dzieci, że ni­

gdy żywa dusza się o tym od ciebie nie dowie. 

- To Seamus powinien słuchać twoich zwierzeń -

wyszeptał Peder w odpowiedzi. - Nie ja, Roza. Nie 
ja! Już nie. Nie możemy sobie nawzajem sprawiać ta­
kiego bólu. Tamtym także nie. Nie możemy znowu 

stwarzać czegoś, co umarło dawno temu. 

background image

- Ty mnie tylko wysłuchaj - błagała. - I obiecaj, 

że nigdy nikomu nie wspomnisz o tym, co ci powie­
działam. Pamiętaj, żadnej żywej duszy. To jest tajem­
nica, którą powinieneś zabrać do grobu. Ani słowa 
Fionie. Nigdy nawet słówka Seamusowi! 

- Więc dlaczego miałbym dzielić z tobą tę tajem­

nicę? 

- Ponieważ ja nie chcę tu zostać. A ty mnie nie za­

bierzesz, dopóki ci tego nie wyznam. 

- Ciii! 
Peder położył dwa palce na jej wargach. Zmusił ją 

do milczenia. 

- Ty się naprawdę boisz? - spytał. 

Skinęła głową. 

- To nie jest żadna gra? 
- Nie. 
- Chcesz się stąd wyrwać, nawet gdybyś miała 

stracić dziecko? 

-Tak. 
- Seamus mnie zabije, jeśli to się stanie - rzekł Peder. 
- Będzie musiał mnie zabić najpierw. Chcesz mi 

pomóc, nie poznawszy mojej tajemnicy? 

- Tak - odpowiedział. - Nie chcę dzielić z tobą 

żadnych tajemnic. Ale widzę, jak bardzo się boisz. 
I wiem, że to ma jakiś związek z nim. Z Jordanem. 
W takim razie nie muszę wiedzieć nic więcej. 

Roza głośno przełknęła ślinę, ale milczała. 
Peter obudził Fionę. Zrobiła wielkie oczy, gdy zo­

baczyła, że jej mąż bierze Rozę na ręce. 

- Co ty, na Boga, robisz? - zawołała wzburzona. 
- Ja zabieram Rosi z nami do miejsca, w którym 

będzie się czuła bezpieczna. Do miejsca, w którym 

background image

będzie bezpieczna. Do Rosę Garden. Czy zechcesz 

zająć się resztą? Podziękuj Jordanowi za jego życzli­

wość,

 ałe powiedz, że Rosi 0'Connor, żona Seamu-

sa 0'Connor, poczuła się na tyle dobrze, by odbyć 
podróż do domu. 

- Mam nadzieję, że wiesz, co robisz - westchnęła 

Fiona, ale już nie protestowała. 

- Przysięgam ci, że wiem - zapewnił Peter i uśmiech­

nął się do Rozy, która też z wdzięcznością odpowiedzia­
ła uśmiechem i trzymała się mocno, by jej nie upuścił. 

- Seamus potnie cię na kawałki tępym nożem, je­

śli jej się coś stanie - powiedziała Fiona, podążając 
za Peterem na schody. 

- Jeśli jej się rzeczywiście coś stanie, to będzie 

mógł sobie pożyczyć jeden z moich noży - obiecał 
Peter, choć w głębi duszy wcale taki pewny siebie nie 
był. Pospiesznie przeciął hall, nie zatrzymując się 
przed licznymi gośćmi, którzy chcieli zadawać mu 
pytania. Nikt nie może powiedzieć o Rozie, że chcia­
ła odsunąć w cień całe to szczęśliwe wydarzenie oraz 
młodą parę w dniu ich wesela. Nie szukała sensacji. 

- Wszędzie tutaj czuję śmierć - szepnęła Roza, gdy 

Peter układał ją w powozie i okrywał pledem. Usiadł 
przy niej tak, by mogła się oprzeć o jego udo jak 
o poduszkę. 

Fiona rzuciła im uważne spojrzenie, kiedy wsiada­

ła do powozu, ale nie powiedziała nic. 

- Ruszaj! - rzucił Peter woźnicy. 
- Dziękuję wam - wyszeptała Roza i przymknęła oczy. 
- Ja tego Seamusowi tłumaczyć nie będę! - oznaj­

miła Fiona. Ale była nie tylko zła na Petera. Była też 
z niego bardzo dumna. 

background image

- To nie moja wina! - Joe uniósł ręce w geście 

obrony, gdy Seamus wyleciał naprzeciwko Petera. 

- Jeżeli coś się stanie jej albo dziecku, to żadnemu 

z was tego nie wybaczę! - rzucił gniewnie Seamus, 
zanim pobiegł dalej. 

- Nic jej się nie stanie - powiedział Peter spokoj­

nie, bo teraz Seamus był już daleko. 

Joe uniósł jedną brew. 

- Ja myślałem, że ty już jesteś w połowie martwy. 

Może Seamus się jednak uspokoił w małżeństwie? 

- Bardzo bym chciał wiedzieć, co takiego powie­

działaś Peterowi, że zgodził się zabrać cię stamtąd? 

- To pozostanie między mną i Peterem. 
- Ja go już pytałem, wiesz? 
- I co powiedział? 
- Że się strasznie bałaś. Że tutaj będziesz bezpiecz­

niejsza. 

- To jest prawda. 
- Myślę, że kryje się za tym coś jeszcze. 
- Ach, tak? 
- Nie powiesz mi, co? 
- Nie. 
- Miało między nami nie być tajemnic, Rosi, pa­

miętasz? 

background image

- To nie jest żadna tajemnica. 

• - Tylko jeszcze jeden z twoich zamkniętych pokoi? 

- A ty nie masz żadnych? 
- Owszem, mam - bąknął w końcu Seamus. - I nie 

chcę, byś do nich wkraczała, Rosi. Ale to nie ozna­
cza, że kocham cię przez to mniej. 

- Tak jest też i ze mną. 
Nie krzyczał na nią. Siedział przed nią w kucki, 

a ona leżała na jednym z tych łóżek, które Peter zro­

bił i ozdobił pięknymi ornamentami. Seamus miał na 
sobie robocze ubranie. Proste spodnie i szorstką weł­
nianą kurtkę, którą Roza już wielokrotnie łatała. Ka­
pelusz trzymał koniuszkami palców przy kolanach. 
Kołysał się, siedząc, przenosił ciężar ciała raz na pal­
ce, to znowu na pięty. 

- Kocham cię - powiedział spokojnie. - I pragnę 

tylko twojego dobra. Nie mogę cię utracić, Rosi, bo 
to byłby koniec mojego życia. Wiesz o tym, prawda? 

Ja nie mogę żyć bez ciebie. 

Westchnął. 
- Ale wielokrotnie zdaje mi się, że żyć z tobą jest 

tak samo trudno. Chyba nigdy cię nie zrozumiem. 
Zresztą myślę, że chyba też nigdy nie będę próbował. 
Wolałbym nie poznawać cię tak całkiem do końca. 

- Widzę, że jednak jesteś na mnie dosyć zły - po­

wiedziała Roza, wygładzając okrywającą ją kołdrę. 

- Dosyć. 
- Najchętniej zostałabym tutaj. 
- Nie wiedziałam, że ty i Jenny tak dobrze się po­

rozumiałyście - uśmiechnął się krzywo. - Przypusz­
czam, że ona będzie się tobą opiekowała tak dobrze, 
żebyś jak najprędzej wyzdrowiała i opuściła jej dom. 

background image

Seamus przeczesał gęste włosy palcami i poczuł, 

że największy gniew mu przeszedł. Przeczuwał, że 
zanim stąd wyjedzie, będzie gotów wybaczyć Fionie 
i Peterowi. 

- Mimo wszystko przyjemniej jest odwiedzać cię 

tutaj - stwierdził i usiadł na podłodze, opierając ło­
kieć o krawędź łóżka. 

- Wydawało mi się, że jesteś zachwycony swoim 

przyjacielem Jordanem - rzekła Roza złośliwie. 

Seamus odrzucił kapelusz i odchylił w tył głowę 

tak bardzo, jak tylko mógł. Wyraz jego twarzy był 

wymowny, na wargach błąkał się przebiegły uśmiech. 

- Ja muszę z nimi dobrze żyć - wyjaśnił. - Mogę 

ich nie cierpieć, Rosi, i myśleć o nich jak najgorzej, 
ale dopóki oni mnie lubią, dopóki zapraszają mnie 
na przyjęcia, to mniej jest ludzi, których powinie­
nem się wystrzegać. Wciąż się zdarza, że i Jordan, 
i niektórzy inni z najbogatszych kupują u mnie. In­
ni w mojej branży takich możliwości nie mają. 

- Ja nie chcę tego słuchać - powiedziała Roza 

przez zaciśnięte wargi. 

- Ale my z tego żyjemy - oznajmił Seamus, pa­

trząc prosto przed siebie. - Większość właścicieli du­
żych plantacji sama rozmnaża swoich niewolników, 
Rozo. Tak właśnie to działa. Gdyby nie było tak wie­

lu bogatych, którzy zarabiają na tym pieniądze, to 
nie byłoby zakazu sprowadzania niewolników 
z Afryki. Bo ten zakaz jest nie dlatego, że komuś żal 
czarnych, których w okropnych warunkach trans­
portuje się przez morze. Zakaz jest po to, by nie psuć 
interesów bogatym mieszkańcom południowych sta­
nów, którzy mają własnych niewolników w nadmia-

background image

rze. Nawet gdybyśmy ich nie sprowadzali z Afryki, 
nie byłoby wcale mniej targów niewolniczych, nie 
byłoby mniej niewolników. I nie byłoby mniej plan­
tacji. A ja żyję właśnie z zakazu, moja Rosi, bo on 
obniża ceny dla tutejszych bogatych plantatorów. In­
teresy dla takich jak Jordan są o wiele trudniejsze. 

Roza nie chciała słuchać jego tłumaczeń. 
- Jak długo wielu uważa, że jestem porządny 

chłop, tak długo mogę spokojnie zarabiać tyle, ile 
nam potrzeba do życia. Wszystkim. 

-1 uważasz, że to jest właściwy sposób postępowania? 
- To jest sposób najszybszy i najskuteczniejszy -

odparł Seamus. 

- Dlaczego mam przeczucie, że ty mi zaraz po­

wiesz coś nieprzyjemnego? - spytała Roza. 

- Muszę wracać. 
- Zaraz? 
Seamus skinął głową. 
- Jordan mi mówił, że samoobrona wysyła za prze­

mytnikami niewolników coraz większe grupy swo­
ich ludzi - szepnęła Roza ledwo dosłyszalnie. 

Seamus wyprostował kark. 

- Miałam wrażenie, że on mi grozi - dodała Roza, 

starając się nie pamiętać tego lęku, jaki Jared Jordan 

w niej budził... - To nie było żadne życzliwe ostrze­
żenie, Seamus. Może on jest jednym z tych, którzy 
chętnie strzeliliby ci w plecy? 

- W takim razie on i jemu podobni musieliby mnie 

najpierw przyłapać. 

- Czy nie mógłbyś tym razem wysłać kogoś inne­

go? - prosiła Roza. 

Seamus wstał, a potem usiadł na krawędzi łóżka, 

background image

chwycił obie jej ręce i pieścił kciukami. Raz po raz 
całował jej dłonie, koniuszki palców, nadgarstki, 

- Skoro oni wysyłają wielu ludzi, to ważne, bym 

ja kierował sprawami osobiście. Ja potrafię to najle­
piej. Pomyślałem tylko, że wezmę z sobą Joego. Naj­
bardziej polegam mimo wszystko na swoich. 

- Joego nie! - zawołała Roza impulsywnie. - Po­

myśl, jaka Jenny będzie oburzona. I pomyśl, że ja tu­
taj jestem... 

- To może Adama... 
- On jest za młody! 
- Czy to ty kierujesz moją operacją, skarbie? -

zdziwił się Seamus. 

- Gdyby Jenny była mężczyzną, to powinien byś ją 

ze sobą zabierać - uznała Roza. - Jenny by to kocha­
ła. Napięcie. Niebezpieczeństwo. Szansa, by zostać 
zabitym. Możliwości szybkiego zarobku. I Jenny by 
nie wylewała babskich łez nad niewolnikami, którzy 
zostali wydarci ze swoich domów w Afryce. Ona ich 
nie widziała wiezionych w klatkach przez Atlantyk... 

Mąż roześmiał się cicho. 
-Jesteś wspaniała - powiedział, ujmując jej podbró­

dek w dwa palce. - Zmuszasz mnie, bym zapomniał, 
że miałem się na ciebie gniewać. Zmuszasz mnie, bym 
nie pamiętał, że miałem na ciebie krzyczeć. 

Leciutko pocałował ją w usta. 

- Ja nie mogę na ciebie krzyczeć. Nie jesteś dziec­

kiem. Chcę ci jednak powiedzieć, że Jenny widziała 
dokładnie to samo co ty, moja kochana. My wszyscy 
przyjechaliśmy tutaj na takich samych statkach. 
Skąd miałbym wziąć pieniądze na transport przez 
Atlantyk takiej licznej rodziny jak moja? 

background image

Roza przedtem o tym nie pomyślała. Zresztą też 

nie pytała nikogo. Było wiele rzeczy, o które pytać 
nie chciała. Chyba więcej, niż on uważał za stosow­
ne jej tłumaczyć. Gdzieś w głębi duszy chyba zawsze 

wiedziała, że musiało być bardzo wiele statków, by 

starczyło na takie życie, jakie tutaj prowadzili. Wie­
le ładowni pełnych istot, których los obciążał rów­
nież ją. I nienawidziła, kiedy Seamus mówił o nich 
tak, jakby byli towarem. 

Pospieszne kroki zakłóciły ciszę. Drzwi otworzy­

ły się z rozmachem i uderzyły w ścianę, a Siobhan 
nie zatrzymała się, dopóki nie dotarła do łóżka Rozy. 

Tu stała cichutko i głęboko wciągała powietrze. Nie 
było takiej możliwości, by Siobhan milczała dłużej, 
niż trzeba właśnie na nabranie powietrza, teraz jed­
nak musiała najpierw wślizgnąć się do łóżka Rozy. 
Przytuliła się do jej ramienia i wybąkała: 

- Ciotka Jenny jest głupia! 
Roza szczerze się z nią zgadzała, nigdy jednak nie 

przyszłoby jej do głowy mówić takie rzeczy dziecku. 

- Nie wygaduj głupstw! - powiedziała. - Co zbro­

iłaś tym razem, mały rozbójniku? 

- Nic - zapewniła Siobhan, wzruszając ramiona­

mi. Jej rudobrązowe włosy były utrzymywane w sza­
chu, bo zapleciono je w dwa ścisłe warkocze, ale 
grzywka opadała lokami na wysokie czoło i dwie 
uparte ciemne brwi, kończyła się tuż nad żywymi, 
bystrymi oczyma koloru popiołu. Na grzbiecie nosa 

widniało parę piegów, a małe usta, które niemal nie­

ustannie śmiały się lub przynajmniej uśmiechały, te­
raz były śmiertelnie poważne. 

- To na wuja Joego ciotka się wścieka. 

background image

- A cóż zrobił Joseph? - zdziwił się Seamus i pociąg­

nął Siobhan za warkocz. - On zawsze był nieznośny, 
to musi być rodzinne. Fiona też zawsze była trochę 
narwana, chociaż twierdzi, że to nieprawda, i pewno 
stąd ty to masz, moja mała! 

- Ja nie wiem - powiedziała Siobhan wciąż zasmu­

cona. - Najpierw na niego wrzeszczała. Jakieś głupie 
rzeczy. Że jest stary kozioł czy coś takiego. Coś 

-o rozsiewaniu gnoju i o ogierach, mówiła, że powi­

nien mieszkać w stajni. Niewiele z tego zrozumia­
łam. A potem pociągnęła go za sobą i już tylko do 
niego szeptała. Jakoś tak głośno szeptała, ale i tak nie 
mogłam zrozumieć, co mówiła... 

Seamus uniósł jedną brew. 
- I nic się nie stało? 
Siobhan wzruszyła ramionami: 
-Jenny jest czasami trochę głupia - oznajmiła z upo-

rem. - Pisała coś w książce o niewolnikach. Potem roz­
mawiała z Dużym Otisem, a potem zrobiła się strasz­
nie zła. Poleciała szukać wujka Joego i krzyczała tak, 
że było ją słychać aż w stajniach, ja tam byłam z wu­
jem Joe, ale potem zrobiło się bardzo nieprzyjemnie. 
Więc przyszłam tutaj. Mamy nie ma w domu. 

Roza i Seamus popatrzyli po sobie. 
- To przejdzie - rzekł Seamus. - Tak to jest, kie­

dy wy, dzieciaki, zaczynacie się kłócić. Zawsze tro­
chę na siebie krzyczycie, ale potem wam mija. 

- Ciotka Jenny taka nie jest! - powiedziała Sio­

bhan tonem dorosłej osoby. - Ona gdacze. 

- Gdacze? - zachichotał Seamus. - To możliwe. 
Poczochral włosy Siobhan: 
- Pójdę chyba i dowiem się, o co chodzi. 

background image

- A ja nie jestem pewna, czy chciałabym to wie­

dzieć - powiedziała Roza. 

- Cicha woda - cmoknął do niej Seamus. 
Roza nie miała ochoty na żarty. Objęła mocno 

Siobhan i cieszyła się jej bliskością. Naprawdę ko­

chała małą córeczkę Fiony. Czasami wyobrażała so­
bie, że to jej własne dziecko, że to Synneve. Ale to 
była niebezpieczna zabawa, nigdy więc nie pozwala­
ła sobie, by ta myśl zagościła w jej głowie na dłużej. 

- Wojna, jak słyszę - zagadał Seamus, gdy w końcu 

znalazł Jenny, stojącą przy oknie jednego z gotowych 
już pokoi. Wiedział, że Roza nie jest nią zachwycona, 
on jednak bardzo Jenny lubił. Teraz naprawdę próbo­

wała wczuć się w rolę gospodyni na wielkiej plantacji. 

Ubierała się lepiej i drożej niż w czasach, kiedy wszy­
scy mieszkali w Favourite, choć nadal pozostawało 

w niej wiele cech człowieka, który posmakował praw­

dziwej, ciężkiej pracy. Jenny nie potrafiła ukryć, skąd 
pochodzi. To pozostało w jej krwi, widać to było rów­
nież na jej rękach. Całe życie w nieróbstwie nie wy­
starczy, by przywrócić dłoniom dziecięcą miękkość. 

Teraz stała wyprostowana, włosy miała upięte wy­

soko, brązową suknię ozdabiały wąskie koronki przy 
mankietach i wysokim kołnierzyku, a małe guziczki 
zostały obciągnięte tym samym materiałem, z które­
go uszyto suknię. Jenny skrzyżowała ręce na pier­
siach. Nie trzeba było na nią patrzeć, by wiedzieć, że 
jest wściekła. Seamus wyczuwał to jak zapach. 

- Siobhan myślała, że nazwałaś go starym kozłem -

uśmiechnął się Seamus i oparł o futrynę drzwi. - Mnie 
się jednak wydaje, że to musiało być jakieś inne, po-

background image

krewne słowo. Bardziej by mi odpowiadał jakiś napa­
lony ogier albo coś w tym rodzaju. 

- On się zachował jak chłopak stajenny! - prych-

nęła szwagierka. 

- My należymy do rodziny stajennych chłopców, 

wszyscy co do jednego - potwierdził Seamus, nadal 

się uśmiechając. - 0'Shaughnessy'owie są chłopcami 
stajennymi i raczej zawsze byliśmy z tego dumni, 

Jenny. Nie uważamy tego za wyzwisko. Zresztą do 

Nowego Świata też dotarliśmy dzięki koniom. Dzię­
ki koniom lorda Lismore. W domu na Irlandii w dal­
szym ciągu ludzie gadają o wielkiej kradzieży koni. 
Wszystko zawdzięczamy koniom. 

- Koniom i Murzynom - wtrąciła Jenny, zwraca­

jąc się do Seamusa. - Przede mną niczego nie musisz 
upiększać, Seamusie 0'Connor. Ja wiem, z czego ży­
jemy, ale wcale się tym nie przejmuję. Nie jestem ta­
ką przewrażliwioną damulką jak twoja zakłamana 
żona, która ubiera się w jedwabie, ale nie może roz­
mawiać o tym, skąd się biorą dolary na te jedwabie. 

- Rosi do tego nie mieszaj! - syknął Seamus ostro 

i ostrzegawczo. 

- Joe został ojcem! - wybuchnęła Jenny z krótkim, 

przejmującym śmiechem. - Ten cholerny cap spra­

wił sobie murzyńskiego bachora! 

Seamus stał oniemiały. 

- Czy ja jestem taka odpychająca? - spytała Jen­

ny, wbijając spojrzenie swoich brązowych oczu 

w szwagra. - Czy ja jestem cholernie szpetna, Sea­
mus? No powiedz mi, przecież jesteś mężczyzną! 

- Nie - odparł spokojnie. - Ty jesteś bardzo ład­

na, Jenny, i wiesz o tym. Zawsze byłaś śliczna. Mog-

background image

łaś mieć każdego chłopaka, o którym byś zamarzy­
ła. I tak się zresztą stało, chciałaś mieć Joego. 

- On musi uważać, że jestem szpetna. Musi już nie 

mieć na mnie ochoty, skoro lata za Murzynkami, sy­
pia z nimi. Czy ty wiesz, jak ja się czuję? Czy mo­
żesz to sobie wyobrazić, Seamus? 

-Nie. 
- Siedzę tu i spisuję protokoły dotyczące tych 

przeklętych niewolników, bo w ostatnim tygodniu 
urodziło się troje dzieci, aż nagle Otis mi mówi, że 

jedno niemowlę jest prawie białe. Kiedy go pytam, 
dlaczego, to on mi radzi, żebym się z tym zwróciła 
do mojego męża. O to powinnam zapytać Mastera 

Joe, powiada mi Otis. No to ja mówię, że jego py­

tam, a on jest niewolnikiem i ma mi odpowiadać, do 
cholery! To wtedy ten wielki czarnuch mówi, że to 
mój mąż, że Joe jest ojcem dziecka. Stwierdził na­

wet, że chłopak jest do Joego podobny! 

Seamus milczał. 

- Co powiedzą ludzie? - spytała Jenny. - Jak ja się 

po tym wszystkim pokażę na oczy przyzwoitym lu­
dziom? Jak ja pójdę do kościoła? A co ludzie powie­
dzą, jak nie pójdziemy do kościoła? 

Seamus zwrócił się do niej i oplótł ramionami jej 

drobne, przygarbione ciało. Głaskał ją po plecach do­
póty, dopóki się nie odprężyła. 

- Ty jesteś jak jesionowa gałąź, z której można 

zrobić łuk - szepnął i poklepał ją po policzku. 

Jenny nie płakała, ale Seamus widział, że walczy 

ze łzami. Jenny należała do tych mocnych kobiet, 
które nie płaczą, nawet jeśli mają po temu powody. 

Wielu by to zlekceważyło, ale Seamus był z niej 

background image

dumny, że tak dzielnie walczy, choć nie był pewien, 
czy dla niej tak jest najlepiej. Trochę łez nie uczyni­
łoby jej szkody. 

- Nie ma chyba ani jednego gentlemana w połu­

dniowych stanach, który nie spłodził choćby jedne­
go dziecka o skórze nieco ciemniejszej, niż mają je­
go potomkowie z prawego łoża. Jeśli o to chodzi, nie 
jesteś jedyna, Jenny. Prawie każda tutejsza eleganc­
ka dama przymyka oczy na eskapady swojego męża, 
synów, ojca. I przymykają też oczy na wynikające 
z tego następstwa. 

- I ty mówisz, że to słuszne? 
- Ja mówię, że tak się dzieje - powiedział. - To nie 

jest pierwsze takie dziecko. Nie tylko ciebie to spo­
tkało. Nie tylko Joe, Jenny... 

- A ty? - spytała Jenny cierpko i przyglądała mu 

się, chodząc tam i z powrotem po pokoju i przesta­

wiając różne bibeloty. Było ich tu mnóstwo, miłość 

Jenny do wyrobów z miedzi i do złoconych ram by­

ła powszechnie znana, a jej zbiory wciąż rosły. - Czy 
ty masz dużo czarnych dzieci, Seamus? 

- Nie - odpowiedział. - Nie mam żadnych. 
- Nie sypiałeś z żadnymi czarnymi dziewczynami? 
-Nie. 
- Czyżbyś był lepszy niż reszta mężczyzn w połu­

dniowych stanach? - pytała zaczepnie. 

Uśmiechnął się krzywo. 
- Gdybyś oceniała tylko z tego punktu widzenia, 

to może i tak jest. 

- Dlaczego tego nie robisz, skoro to takie normal­

ne? Nigdy nie miałeś pokusy? Nie chciałeś i ty spró­
bować takiej czekoladki? 

background image

- Ja nie potrzebuję innych kobiet prócz Rosi - od­

parł Seamus szczerze. 

- Czy wiesz, że teraz wbijasz mi nóż w ranę? - spy­

tała z goryczą. - Co takiego jest we mnie, że jestem 
o tyle gorsza od niej? Pod jakim względem Rosi jest 
lepsza ode mnie, skoro ona jest w stanie powstrzy­
mać swojego męża, żeby nie latał za niewolnicami, 
a mój pozwala sobie na wyskoki i sieje nasieniem 
tam, gdzie nie powinien? 

- Ja nie wiem, Jenny. Ja tylko wiem, że kocham Ro­

si. I że nie mam ochoty na inne kobiety. Jest tak od 
chwili, gdy ją poznałem. Pragnę tylko jej. Nie jestem ani 

lepszy, ani gorszy od innych, pierwszy raz wystarcza mi 
tylko jedna kobieta, przedtem zawsze było ich wiele... 

- Joe ożenił się za wcześnie! - wykrzyknęła Jenny zde­

cydowanie. - Ale złapałby jakąś inną, gdybym to nie by­
ła ja. Joe należy do mężczyzn, którzy muszą się żenić... 

Westchnęła. 
- Powinnam była może zwrócić uwagę na ciebie, 

Seamusie CConnor. Ale to by się chyba na wiele nie 
zdało, co? 

- Chyba nie, Jenny. 
- Jak ja teraz mu pozwolę, żeby mnie dotknął? -

spytała pospiesznie, jakby sama siebie. - Nie jestem 
w stanie myśleć o niczym innym tylko o tym, że on 
jej dotykał. Że z nią spał. Ja to wciąż widzę, Seamus. 

Wciąż mam to na myśli. Nie mogę się tego pozbyć. 
Widzę jego ręce, jak pieszczą tę czarną skórę, i zbie­
ra mi się na wymioty na myśl, że po tym wszystkim 
on może dotykać mnie. Mdli mnie od tego, Seamus. 

Jestem chora, bo wiem, że on mnie po tym dotykał. 

Wiem, że sypiał z tą dziewczyną a potem bawił się 

background image

z naszymi chłopcami, przychodził do mnie. I zasta­
nawiam się, ile razy chodził do niej. Czy tylko do jed­
nej? A może ma ich więcej? Jestem chora, Seamus, 
chce mi się od tego rzygać! 

- Tylko on może ci odpowiedzieć na te pytania. 
- Wcale nie wiem, czy chcę znać odpowiedź. 
- Kochasz go? 
- Jeszcze się pytasz? 

Jej brązowe oczy mogły miotać błyskawice tak samo 

groźne, jak niebieskie oczy Rosi. Teraz Seamus widział 
to wyraźnie. Oj, wszystko można powiedzieć tylko nie 
to, że on i Joe wzięli sobie za żony łagodne kobiety! 

- Kiedy się kocha, to wiele można wybaczyć, Jen­

ny 0'Connor. 

- Możliwe. Ale najpierw on dostanie za swoje! -

obiecała z zaciekłością. - Niech sobie nie wyobraża, 
że ja to przyjmę z wyrozumiałością. Ja nazywam to 
tak, jak nazywać powinnam: to zdrada! 

- Gdzie on jest? 
- A jak myślisz? - syknęła pogardliwie. - Tam 

gdzie zawsze, kiedy coś nie układa się po jego myśli! 

Seamus znalazł brata w stajni. Joe siedział na pu­

stej skrzyni, oparty o zwój lin. Wpatrywał się przed 
siebie, ale chyba nic nie widział. Łagodne ciepło zwie­
rząt tworzyło domowy nastrój. Bezpieczny. Chłop­
cy 0'Connorów nigdy długo nie płakali, jeśli tylko 
mogli schronić się w stajni. Czuli się tu lepiej niż 

w kuchni, a nawet w matczynych objęciach. 

- Gratuluję syna - powiedział Seamus i usiadł 

obok brata. 

- Więc już słyszałeś? 

background image

- Odbyłem właśnie dłuższą rozmowę z twoją żo­

ną na ten temat. 

- Dziwi mnie, że ona jest w stanie rozmawiać 

z kimś, kto nosi nazwisko 0'Connor. Myślałbym ra­
czej, że do takich jak my będzie tylko krzyczeć. Prze­
cież jesteśmy stare capy i rozbuchane ogiery, wszy­
scy co do jednego. Ale to chyba nic takiego, skoro 
dorastaliśmy w stajni i nie mieliśmy okazji nauczyć 
się porządnych obyczajów. 

Seamus roześmiał się cicho. 

- A teraz spytaj mnie, dlaczego - westchnął Joe. 
- Jenny to wspaniała kobieta - powiedział Seamus, 

stukając butem w skrzynię, na której siedzieli. - Ni­

gdy nie myślałem, że tobie czegoś w domu brakuje, 
mój braciszku. Jenny nie robi też wrażenia zimnej 
i niechętnej. Wygląda raczej na kobietę, o którą po­
parzysz sobie palce, gdybyś ją za długo trzymał w ob­
jęciach. Chyba nie potrzebujesz szukać ciepła gdzie 
indziej, Joe? Jak, do cholery, mogłeś być taki głupi? 

Joe wzruszył ramionami. 

- Zastanawiałem się, jak to jest - odparł. - Czy jest 

jakaś różnica. Byłem po prostu ciekawy, człowieku! 
A ty nigdy nie byłeś? Nie mów mi, że ty nigdy nie 
zrobiłeś tego samego! Tylko miałeś po prostu szczę­
ście, że nie wynikło z tego dziecko. 

- Nigdy czegoś takiego nie zrobiłem - oznajmił Se­

amus. 

- Ale na Irlandii to biegają twoje dzieci - uśmiech­

nął się Joe złośliwie. - Dałbym sobie rękę odciąć, że 
są to nie tylko dzieci Molly Deidre. 

- Może masz rację - rzekł Seamus spokojnie. - Ale 

żadne z nich nie jest czarne. 

background image

Tuzin eleganckich panów paliło cygara i piło ko­

niak u Jareda Jordana seniora. Cygara pochodziły 
z Kuby, a koniak z Francji. Zebrani panowie byli 
przyzwyczajeni do wszystkiego co najlepsze i dla 
nich jedynie to najlepsze było dostatecznie dobre. 

- Nie przypuszczaliśmy, że zachowasz tę samą linię 

teraz, kiedy możesz go właściwie zaliczać do rodziny -
uśmiechnął się jeden z panów w średnim wieku. 

Oczy Jordana rozbłysły, a reszta grupy znała to 

spojrzenie na tyle dobrze, by pochrząkiwać ze zro­
zumieniem. Wszyscy mogli odetchnąć z ulgą. Le-
opard nie stracił kłów. Jordan pozostał sobą. 

Wszyscy oni byli tego samego stanu. Tak samo my­

śleli i mieli te same zainteresowania, których gotowi 

byli bronić. Ich ojcowie byli przyjaciółmi, ich dziadko­
wie byli przyjaciółmi, podobnie jak ich pradziadkowie". 
Prapradziadowie niektórych z nich również urodzili się 
na tych polach, na tej ziemi, którą kochali i z której by­
li dumni. Mogli umrzeć za tę ziemię od tylu pokoleń 
związaną z ich nazwiskami. Gotowi byli jej bronić 

własną krwią. To samo dotyczyło sposobu życia. Przy­
wykli do swoich przywilejów i żaden irlandzki przy­

błęda nie będzie im groził w ich własnym domu. 

- Uznałem, że będę miał korzyść z tego, iż jeste-

background image

śmy z pozoru połączeni więzami rodzinnymi - po­

wiedział Jordan, głaszcząc palcami wypielęgnowane 

bokobrody. - Jak wiecie, moi panowie, to mocno na­
ciągane pokrewieństwo. Żona mojego syna przez 
bardzo krótki czas była żoną najmłodszego 

z 0'Connorów. Była bratową Seamusa 0'Connora. 
Dzieci są, rzecz jasna, 0'Connorami, ale dobre wy­
chowanie zlikwiduje największe wady - tłumaczył 

Jordan, uśmiechając się lekko. 

Przyjaciele zgadzali się z nim. W milczeniu kiwa­

li głowami. Twarze wyrażały poparcie. 

- Dziedzictwo to nie wszystko - ciągnął Jared Jor­

dan z cynicznym uśmiechem. - Kwiat dorasta rów­
nież dzięki temu, jak się go pielęgnuje. Lilia wpraw­

dzie nigdy nie będzie różą, ale obie mogą cieszyć 

wzrok, każda na swój sposób. Irlandzkie nazwisko 
nie będzie dla chłopców obciążeniem, ale nie będą 

też prawdziwymi Jordanami. Nie mają oni Blossom 
Hill we krwi tak jak ja lub moi synowie, ani tak jak 
będą je mieć ich przyrodni bracia. Myślę więc, że mo­

że wykształcenie wojskowe... 

Odpowiadały mu potakiwania. 
- Jesteśmy teraz tak blisko ze sobą związani, że 

przynajmniej będę wiedział, kiedy on wyjeżdża. Mo­
żemy wtedy wysłać za nim naszych szpiegów. My­
ślę, że łatwiej nam będzie kontrolować Seamusa 
0'Connora i jego niechcianą aktywność teraz, kiedy 

jestem z nim związany również rodzinnie. 

Jared Jordan uniósł swój kieliszek i przepił do go­

ści. Jego słowa wzbudziły dokładnie takie poparcie, 

jakiego się spodziewał. Wiedział, że przyjaciele dzi­
wili się, kiedy zezwolił najstarszemu synowi na to 

background image

w najwyższym stopniu nieodpowiednie małżeństwo. 

Ale on świetnie się bawił, dając to zezwolenie. 

Colleen urodziła już dwóch synów, była młoda 

i piękna, cieszyła się wspaniałym zdrowiem, nic nie 

wskazywało na to, by nie mogła wydać na świat jesz­

cze wielu synów. Ta dziewczyna mogła przynieść Jor­
danom i ich nazwisku wiele dobrego. Poza tym Jordan 
chciał zbliżyć się do tego człowieka, który uchodził za 
największego na całym Wschodnim Wybrzeżu handla­
rza przemycanych z Afryki niewolników. 

Jordan zrozumiał, że Seamus 0'Connor będzie 

dla nich problemem już wówczas, gdy Irlandczyk 
kupił ziemię w Georgii. Jordan widział to po nim 
i Seamus urzeczywistnił wszystko, czego się Jared 

Jordan po nim spodziewał. 

Długo on i jego przyjaciele patrzyli przez palce na 

podróże 0'Connora i jego grupy. Wiedzieli, że Irland­
czyk nie zajmuje się tym w pojedynkę. Znali też inne 
nazwiska, ale to Seamus 0'Connor poruszał się na ich 
terenie, można powiedzieć: pośród nich. I to do nie­
go musieli się jakoś odnieść, poradzić sobie z nim. 
Przez jakiś czas jego handel również im przynosił ko­
rzyści. Ceny niewolników poszły w górę, kiedy prze­
mytnicy zaczęli przywozić statek za statkiem prosto 
z Afryki. Przerażone istoty, które nie pojmowały 
świata, do jakiego zostały rzucone i które nie znały ję­
zyka, ale które miały młode, silne ciała, przywykłe do 
ciężkiej pracy na polach, były poszukiwanym towa­
rem. Niewolnicy hodowani w południowych stanach 
nigdy nie osiągali takiej samej wartości. 

Kiedy ceny szły w górę, mogło to oznaczać, że za­

rabiają wszyscy. Przez jakiś czas. Przede wszystkim 

background image

oznaczało to, że nie wszyscy potrzebujący niewolni­
ków nadal są w stanie ich kupić. Drobni chłopi ni­
gdy nie mieli środków, by kupić taką liczbę niewol­
ników, przy której ich gospodarstwa mogłyby sobie 
radzić i zacząć się rozwijać. 

Jared Jordan i jemu podobni przez jakiś czas czer­

pali z tego korzyści. Kiedy ich biedniejsi sąsiedzi ban­
krutowali, oni byli na miejscu i wykupywali ziemię 
po cenach znacznie niższych niż rynkowe. Dzięki 
Seamusowi 0'Connorowi rozwijali swoje plantacje 
za niewielkie pieniądze. Ale co dobre nigdy nie trwa 

wiecznie. I to także nie trwało. 

Teraz wielcy plantatorzy stali po tej samej stronie 

co i biedniejsi chłopi, którzy utrzymali się wbrew 

wszelkim przeciwnościom. Łączyli się teraz wszyscy 
we wspólnym froncie przeciwko Seamusowi 0'Con-

norowi i pozostałym, bardziej niż on umiarkowa­
nym nielegalnym handlarzom niewolników. 

Zagrażali oni bowiem całemu wewnętrznemu ryn­

kowi niewolników, który Jordan i jego grupa boga­
tych plantatorów kontrolowała w Georgii, Wirginii, 
Karolinie Północnej i Południowej oraz Tennesee. 
Nielegalnie napływający niewolnicy mogli doprowa­
dzić do zbyt wielkich zmian cen, jakich nie byliby 

w stanie akceptować zarówno dostawcy, jak i drob­
ni chłopi jako kupcy. 

Jordan obserwował Seamusa 0'Connora od chwi­

li, gdy ten osiedlił się w Favourite, i wbrew swojej 

woli podziwiał tego człowieka. Był to godny przeciw­
nik, tyle że rynek nie zniesie już więcej skoków cen. 
Plantatorzy nie tolerowali tego, że przejął więcej niż 
połowę ich obrotów w tej dziedzinie. Gdyby bowiem 

background image

opanował całość, wielcy plantatorzy zostaliby z wiel­
kimi nadwyżkami niewolników lub musieli ich sprze­
dać poniżej ceny rynkowej. Mimo wszystko przecież 
mają wydatki, które trzeba pokrywać. 

0'Connor dostał czas na wycofanie się. I wyglą­

dało na to, że rzeczywiście ma takie zamiary, on jed­
nak nagle wykonał kolejny zwrot. 

- Dostatecznie mu już popuściliśmy linę - powie­

dział Jared Jordan chłodno. - Nadszedł czas, byśmy 
mu pokazali, jak powinien na niej zawisnąć. 

- A jak nie, to mu pomożemy - dodał ktoś inny 

i wszyscy gruchnęli gromkim śmiechem. 

- On musi zostać pojmany - oświadczył Jared Jor­

dan z naciskiem. Nie bał się, że mogliby popełnić 
błąd. Nie rozumiał, jak mogliby popełnić błąd. - Mu­
si zostać pojmany w takich okolicznościach, by moż­
na go było oskarżyć o przemyt niewolników. Nie 
może być najmniejszych wątpliwości, czym on się 
zajmował. Powinniśmy go potraktować jako przy­
kład dla wszystkich innych, którzy mieliby ochotę 
robić to samo co on. Powinniśmy go zmiażdżyć 
i zniszczyć jego nazwisko. Musimy zadbać, by stra­
cił wszystko, co posiada. Kiedy skończymy z Seamu-
sem CConnorem, żadna cześć nie będzie opromie­
niać tego nazwiska. 

- On jest zbyt powszechnie znany - wtrącił ktoś 

z zebranych. - Ludzie go lubią. Nawet nasi znajomi 
go lubią. Panie uważają, że jest czarujący... 

- Dlatego nie powinno być żadnych wątpliwości, 

czym on się zajmuje. Powinien zostać ujęty na gorą­
cym uczynku, w chwili gdy wwozi do kraju afrykań­
skich Murzynów. Musimy go pokazać jako przestęp-

background image

cę, łamiącego nasze amerykańskie prawo. Nie może 

mieć szansy żadnej obrony... 

Ponownie zaległa cisza. 
- "Żywy czy martwy? 

Jordan uśmiechnął się niczym wilk, szczerzący zęby. 

- Martwy - powiedział. - Nie może mieć okazji 

bronienia się na sali sądowej. Nie wolno dopuścić do 
tego, by się wymigał w procesie. Nam nie zależy na 
tym, by znalazł się na ławie oskarżonych. My wie­
my, czym on się zajmuje, i możemy wydać równie 
sprawiedliwy wyrok jak każdy sąd. I chcemy prze­
konać o tym wszystkich pozostałych przemytników. 
Dlatego nie może być cienia wątpliwości, co robił, 

kiedy został przyłapany, ani też wątpliwości co do 
tego, że, niestety, musieliśmy go zabić. 

Jared Jordan nie przestawał się uśmiechać. Najlep­

sze zostawił na koniec: 

- Ten, kto się postara, by Seamus 0'Connor zo­

stał usunięty w ten sposób, ale wyłącznie w ten spo­
sób, dostanie pięćdziesiąt tysięcy dolarów. 

Cisza była niczym mur. 
- Pięćdziesiąt tysięcy dolarów - powtórzył Jordan. 
Rozkoszował się wyrazami twarzy zebranych. To 

była jego gra. Wyłącznie jego. On sam ustanowił su­
mę. Nie prosił ich o pomoc w zebraniu tych pienię­

dzy. I był całkowicie pewien, że żaden z nich nie ofia­
rowałby takiego wkładu. 

- Przypadkowa kula w plecy nie wystarczy - po­

wiedział Jared Jordan senior lodowatym głosem. -

Chcę widzieć śmierć CConnora jako przemytnika 
niewolników. Tylko to jest warte pięćdziesięciu ty­
sięcy. 

background image

- Nasi ludzie zaczną się zabijać nawzajem, byle 

tylko jego dostać! 

- Właśnie na to liczę - powiedział Jordan i łyknął 

koniaku. 

Wstał i nie musiał nic mówić, by goście pojęli, że 

spotkanie dobiegło końca. Jeden po drugim podno­
sili się z miejsc. Wymieniono uściski dłoni. Pół tuzi­
na powozów wyjechało z Blossom Hill. 

- Jesteś martwy, 0'Connor! - powiedział Jared 

Jordan do siebie, zapalając kolejne cygaro. Był pe­
wien, że tej bitwy nie przegra. 

- Oto jedzenie dla ciebie, Prissy... 
Głos należał do świata. Ona natomiast już dawno 

świat opuściła. Zdarzało się, że coś się porusza w tej 
zamglonej, zagadkowej przestrzeni, w której nadal 
przebywała, w której mogła oddychać. Tylko że od­
dychanie sprawiało jej dotkliwy ból w piersiach. 
Dzięki temu rozpoznawała, że nadal żyje. 

Po tamtej stronie nie powinien istnieć ból. Ciem­

ność i światło zresztą też nie. Ani początek, ani ko­
niec ciała. I żadnych innych ciał. W ogóle żadnego 
początku ani końca. 

Po wszystkim myślała, że to jezioro. Nieskończone, 

bezgraniczne morze. Znacznie szersze niż Atlantyk. 

Ona nigdy nie widziała morza. Nigdy nie czuła je­

go zapachu. Często jednak je sobie wyobrażała, dla­
tego miała wrażenie, że je zna. I wydawało jej się, że 
kocha morze. 

Przez Atlantyk przybył jej dziadek. Był młody 

i silny. To on przeżył tę długą podróż. I poznał wie­
le bawełnianych pól. Wielu nadzorców. 

background image

Ona nigdy go nie widziała. Ojciec został sprzeda­

ny, kiedy był ledwie na pół dorosłym chłopcem. Za­
brał ze sobą historię o wspaniałym ojcu, który dora­
stał na wolności. Kiedyś ona myślała, że to tylko baśń. 

A i nadal nie była całkiem pewna. Może to rzeczy­

wiście tylko baśń. Może dla czarnych nie ma wolności. 

Może Massa miał rację, kiedy na nią pluł i nazywał ją 
zwierzęciem. Może jego psy snuły te same wizje, jakie 
snuła ona, dopóki ból nie zawładnął nią całą tak, że nie 
było w jej głowie już ani jednej przytomnej myśli. Mo­
że w istocie jest zwierzęciem, ponieważ on może mieć 
nad nią kontrolę i prowadzić z nią te swoje okrutne 
gry, jakby była przedmiotem. Może on nie czyni jej 
mniejszą, niż zawsze była. Może ona właśnie tak nie­

wiele jest warta... 

... nie!... 
- Good Lord, Prissy! 
To jakiś inny głos. Ktoś inny poruszający się we 

mgle. Nie pamiętała tylko, kto to zwykł tutaj przy­
chodzić. To zawsze te same postaci. Ciemniejsze 

kontury we mgle, które wypełniały jej świat, jej 
zamkniętą przestrzeń. 

To był on. Massa. I ten drugi. I jeszcze ktoś, kto 

przychodził z jedzeniem, ale prawie się nie odzywał. 
Ktoś, kto wymykał się tak szybko, jak tylko mógł. 

Jedzenie zwykle znajdowało się w drugim końcu 

pomieszczenia. Często potrzebowała całej nocy, by 
się tam dostać, i wpychać w siebie to, co znajdowało 
się w ołowianej misce i kubku. Nie miała łyżki. Mu­
siała jeść jak pies. Klęczała i siorbała jedzenie z miski. 
Nawet nie zauważała, jak to smakuje. Siorbała, gry­
zła i połykała. Jedzenie zalegało w żołądku jak zimna, 

background image

lepka klucha. Nie zawsze zdołała je utrzymać. Wy­
miotowała, zanim zdążyła poczuć się syta. Bywało tak 
zwykle, kiedy nikt się nie pojawiał przez kilka dni. 

Przywykła do głodu. Nie istniało już nic więcej 

prócz bólu i głodu. I pragnienia. Nie zawsze z jedze­
niem dostawała coś do picia. Poza tym ręce jej się 
trzęsły, a w dodatku były skute łańcuchami, więc naj­
częściej wylewała tę odrobinę picia, jakie jej przyno­
szono. Wciąż była potwornie spragniona. 

Rozpoznawała głos, który się teraz odezwał. 
On nie należał do tego świata. 
- Odejdź! - próbowała wyszeptać. 
Nie udało jej się jednak wypowiedzieć normalne­

go słowa. Przyjęła to do wiadomości. Niegdyś dopro­
wadziłoby ją do szaleństwa, gdyby jej ktoś powie­
dział, że nie będzie mogła się wysłowić. Myśli wciąż 
były w niej żywe. Powolne, lecz żywe. Ale pamięć 
tak poprzecierana jak robocze spodnie. 

... dziurawa, dziurawa... 

- Odejdź! - znowu układała wargi w kształt sło­

wa, a przynajmniej próbowała. Nie poczuła jednak, 

że wargi są jej posłuszne. Widziała swój oddech ni­
czym biały obłoczek tuż przed czubkiem nosa, któ­
ry też jej majaczył, ale nie wiedziała, czy jest w sta­
nie poruszać wargami. Po prostu ich nie czuła. 

To ktoś, kogo znała. 

... wstyd... 
Nie wiedziała już, co to wstyd. Nie pamiętała, jak 

się to odczuwa. Wiedziała tylko, że istnieje. Bywają 
chwile wstydu. To musiała być jedna z nich. Pojęcia 
jednak nie miała, jak to się odczuwa. 

... obojętnie... 

background image

Znała obojętność. Obojętność następowała po tym 

bółu, który czynił ją taką żywą, iż pragnęła śmierci. 
Następnego kroku nie można już opisać. Wtedy my­
ślała, że nie żyje, ponieważ to było jedyne wyobraże­

nie, które pozwalało jej istnieć w zamroczeniu bólem. 
Wtedy myślała, że śmierć i to, co następuje potem, 
jest bólem. I była oszołomiona, kiedy ją cucono, nie 

wiedziała, czy to dobrze. Bo cucenie też było swego 

rodzaju bólem. 

... czekanie... 
Czekanie było bólem. Każda tortura, którą Massa 

stosował, kiedy był tutaj, razem z nią, w niej. 

Wtedy ona myślała o Marlonie. 
Marlon był bezpieczny. 
Marlon. 
Głos, który powinna znać. Głos, który nie otwierał 

żadnego zakątka w jej zmysłach. Bliżej. Tak blisko, że 
powinna się osłaniać. Chciała unieść ramiona i bronić 
się. Myślała, że być może udało jej się to zrobić. 

Nigdy nie była pewna, czy zdołała wykonać plano­

wany ruch. W myślach tak było. Mogła widzieć siebie, 

jak tańczy, skacze lub chodzi. Mogła widzieć siebie, jak 
się uśmiecha, śpiewa, opowiada niezwykłe historie. 

... przywidzenia... 

Jej życie ciągle było przywidzeniem. I to też wi­

działa. Nie mogło jej to zaskoczyć. To było jej prze­
znaczenie od samego początku. Widziała siebie jako 
umarłą. Widziała swoje ciało zaszyte w worku i skła­
dane w zamarzniętej ziemi. To mogło się stać tej zi­
my lub mogło się stać następnej. 

... miała nadzieję, że tej, która trwa... 
Obce ciało rysowało się wyraźniej przed jej oczy-

background image

ma. Patrzenie sprawiało jej ból, bo oczy były tylko 

wąskimi szparkami w twarzy. Policzki miała sztyw­

ne. Pamiętała, że zrobiły się sztywne, ale teraz nie 
czuła ich tak samo, jak nie czuła swoich warg. Mo­
że to dla niej lepiej, że utraciła czucie. 

Ten ktoś obcy był ciepły. Wyczuwała ciepło tam­

tego ciała. Przybysz stał tak blisko. A może to tylko 
coś, co ona sobie wyobraziła. Wyobraziła sobie, że 
to drugi człowiek, ciepłe, ciemne słońce. 

- Prissy! Jezu słodki! 
To kobieta. 

Jak on mógł wymyślić coś takiego, żeby przysłać 

tu na dół, do tego lochu, kobietę? Do niej. Kobiety 
nie powinny jej widzieć w takim stanie. Skąd docie­
ra ten strumień światła? Czy to światło? Może ów 
przybysz to naprawdę słońce? Lub gwiazda? 

Jakaś obca kobieta, która ją zna. Zna nawet jej 

imię. Wymawia je raz po raz. Odniosła wrażenie, że 
ta obca kobieta jej dotyka. Pomaga jej usiąść. Nie 

wydaje jej się, że siedziała, kiedy tamta przyszła. 

Było tak okropnie zimno. 
- Czy ty możesz chodzić, Prissy? 
Próbowała potrząsnąć głową, pojęła jednak, że jej 

nie wyszło. To niezwykłe. Wszystkie te rzeczy wy­
dawały się jej takie proste. 

Chodziła i biegała, mówiła i potrząsała głową. Sia­

dała, a potem znowu wstawała, śmiała się i jej krtań 
pełna była dźwięków. Jej myśli biegły niczym słowa, 
pojawiające się na wargach, na tych wargach, któ­
rych teraz nie czuła. 

- Co oni z tobą zrobili? Co oni z tobą zrobili, Prissy? 
Mogłaby to opowiedzieć tej obcej. W każdym ra-

background image

zie powiedzieć jej jakąś część. Tyle ile zdołała zacho­

wać w pamięci. Ale chociaż słowa istniały w jej my­

ślach, chociaż w pamięci zachowały się obrazy jak bły­
skawice za jej obolałymi oczyma, to nie mogła tego 
ubrać w słowa, które by wypłynęły na jej wargi. 

Stwierdziła, że tamta stara się jej jakoś ulżyć, czu­

ła, że przesuwa szmaty, jakie Prissy ma pod sobą. 
Gdyby mogła się śmiać, zrobiłaby to. Ale to było tak 
samo niemożliwe jak mówienie. 

Siedziała oparta o lodowatą ścianę. Podłoga też by­

ła zimna. Wiedziała, że jest zimna bardziej, niż ona czu­
je. I przypomniała sobie, że wciąż powinna krzyczeć. 
Bo gdyby on pomyślał, że nie czuje już bólu, który tak 
starannie wymyśla i jej zadaje, mógłby ją może zabić. 

... możliwe jednak, że powinna milczeć... 
... tylko milczeć... 

Jakiś kubek przyłożono jej do ust. Minęło mnó­

stwo czasu, zanim pojęła, co to oznacza. Nie zrozu­
miała do końca, dopóki nie przełknęła. Przełknęła 
i zrozumiała, że pije, chociaż jej ręce leżą złożone na 

podołku i sama nie trzyma kubka. Piła łapczywie. 

- Co oni z tobą zrobili? - powtarzała obca kobie­

ta raz po raz. 

Istniało wiele odpowiedzi. 
I nie było żadnej. 
Nadal siedziała pod ścianą, kiedy tamta odeszła. 

Do połowy napełniona miska stała tuż przy niej. 
Tamta chciała jak najlepiej, ale miska stała zbyt bli­
sko, tak blisko, że z pewnością przewróci się, kiedy 
ona spróbuje zacząć jeść. A nie mogła zawołać tam­
tej i powiedzieć, że źle to urządziła. Nie mogła też 

zawołać, żeby jej podziękować. 

82 

background image

Dręczyło ją, że nie rozpoznała tamtej, że nie wie, 

kim jest ta łagodna kobieta. 

Etta uciekała z murowanego budynku nad rzeką. 

Biegła, dopóki zimne powietrze nocy nie wypełniło 
jej płuc. Biegła i czuła ból w piersiach, a nocny chłód 

wyciskał łzy z jej oczu. Zagryzała zęby i zamykała 

krzyk w gardle. Lepiej byłoby tego nie wiedzieć. Le­
piej byłoby nie widzieć. 

Ale ona obiecała Miss Rosi, że dowie się czegoś 

o losie Prissy, jak jej się wiedzie. Obiecała się dowie­
dzieć wszystkiego, bo piękna pani z Favourite na­
zwała Prissy swoją przyjaciółką, chociaż Prissy jest 
niewolnicą. Pani z Favourite chciała pomóc Prissy. 

Etta wolałaby nigdy nie przychodzić tu z jedze­

niem, a jeszcze musiała o to bardzo prosić. Normal­
nie robiła to sama kucharka. Chodziła tu tak często, 
jak Massa sobie życzył. On powiedział, że Prissy po­

winna dostać jedzenie dziś w nocy, i Etta podsłucha­

ła jego rozmowę z kucharką. I ofiarowała się, że 
pójdzie zamiast niej. Musiała bardzo kucharkę prze­
konywać, zanim ta się zgodziła. Ostatnie, co powie­
działa, to ostrzeżenie, by Etta nie zapomniała zamk­
nąć drzwi na klucz. 

Ale Etta zapomniała. 
Zatrzymała się tuż przed głównym domem. 

Wierzchem dłoni ocierała łzy i nos. Z trudem prze­
łknęła ślinę i poszła z powrotem nad rzekę. Szybko, 
choć nie biegła. Zmuszała się, by iść spokojnie, ze­
szła po schodach na dół i zamknęła wewnętrzne 
drzwi. Nie przemogła się, by jeszcze raz tam wejść. 
Nie zmusiła się też, by powiedzieć coś jeszcze do 

background image

Prissy. Zresztą Etta nie była pewna, czy Prissy w ogó­
le dostrzega, co się wokół niej dzieje. 

Wbiegła na schody. Zamknęła zewnętrzne drzwi. 

Dwa klucze przypięte do własnego pęczka. Dwa klucze 
do tego okropnego budynku. Do strasznej piwnicy. 

Etta przycisnęła klucze do piersi i wolno poszła 

z powrotem do kuchni, która znajdowała się w osob­
nym budynku, za głównym domem. Gdyby w kuch­
ni wybuchł pożar, to nie musiałby się rozprzestrze­
nić na dom mieszkalny. Na większości plantacji tak 
budowano, kuchnie z dala od domu mieszkalnego. 

Kucharki nie było na miejscu. W kuchni nie było 

w ogóle nikogo, ale lampy nadal się paliły. Etta czu­
ła, jak mocno bije jej serce. Głośno, głośno, jak młot. 

Jak młot kowala. 

... klucze... 

Etta popatrzyła na nie. Nie zastanawiała się nad 

tym, co robi. Nie była to właściwie konkretna myśl, 
raczej błysk. Mimo wszystko zrobiła to. Wemknęła 
się do spiżarni, w której przechowywano jedzenie. 

Otworzyła szafę z serami. Drzwi były zakratowane, 
a kucharka z pewnością policzyła sery. A może nie, 
Etta nie chciała o tym myśleć. Zaciśniętą pięścią po­
pchnęła drzwi, wyjęła kawałek większy niż klucze, je­
den z kluczy przycisnęła do sera. Musiała naciskać 
bardzo mocno, aż palce ją zabolały. W końcu unio­
sła klucz, na powierzchni sera został odcisk. Odwró­
ciła ser i przycisnęła drugi klucz. Odcisk był równie 

dobry jak pierwszy. Kawałek sera zniknął w kieszeni 
fartucha, po czym Etta bezszelestnie wyszła do kuch­
ni. W gorącym pomieszczeniu nadal nie było nikogo. 

Bicie jej serca przypominało uderzenia kowalskiego 

background image

młota w kuźni. Zamyślona skrajem sukni wycierała 
klucze, pucowała je do połysku. Ser był tłusty, klucze 
pięknie błyszczały, ale śladu sera na nich nie było. 

Etta wciąż czyściła klucze, kiedy weszła kucharka. 

Spojrzała tylko na dziewczynę spod oka i odebrała 
od niej klucze. 

- To teraz już wiesz, czego się masz wystrzegać -

rzekła krótko. - Staraj się być taka paskudna jak tyl­
ko możesz, kiedy on jest w pobliżu, kiedy znajdziesz 
się blisko Massy. Za nic na świecie na niego nie patrz. 
I ciesz się, kiedy znajduje dla ciebie innych mężczyzn. 
Ciesz się, moja kochana, że on nie ma na ciebie ocho­
ty. Bo gdyby miał, to skończysz tak jak ona, tam... jej, 
biedaczce, już dużo nie zostało, i tak chyba będzie naj­
lepiej. Dla niej byłoby lepiej, gdyby ją zagłodzić na 
śmierć, ale ja nawet tego nie potrafię dla niej zrobić. 

Zniżyła głos i w zaufaniu szeptała do Etty: 
- Bywały wieczory, że nosiłam jej jedzenie, żeby 

on nie wiedział. Ale to tylko wtedy, kiedy jego nie 
było. Nie odważyłabym się, jak jest w domu, nie 
chcę sama trafić do lochu. 

Etta rozumiała ją. Jak zamroczona poszła w stro­

nę chat, w których mieszkali niewolnicy. Ale nie kie­
rowała się do siebie. Kowal był młodym mężczyzną, 
którego Master Jordan chętnie by widział jako ojca 
dzieci Etty. 

background image

- Jeśli pojedziesz z Seamusem, to po powrocie bę­

dziesz sobie musiał znaleźć inne miejsce do spania. 

Jenny nie żartowała. Joe rozważał przed nią tę 

możliwą podróż przez wiele dni, ale nie powiedział 

wprost, że sam chce pojechać. A Jenny czekała, aż to 
od niego usłyszy. I kiedy teraz spytał, co ona o tym 
sądzi, odpowiedziała mu właśnie w ten sposób. 

Większy chłód niż ten, który panował między nimi 

w ostatnim czasie, nie mógłby już nastać, tak Joe to od­
czuwał. Nie przegoniła go z łóżka, ale odwracała się do 

niego plecami i zimno w nim było jak na biegunie od 

chwili, gdy brązowoskóre dziecko przyszło na świat. 

I teraz Joe myślał sobie, że trochę odpoczynku od 

siebie nawzajem dobrze by obojgu zrobiło. Gorycz 
bowiem narasta, kiedy całymi dniami mijają się i nie­
mal ocierają o siebie. Nie miałby więc nic przeciwko 

wyjazdowi. Pragnął tego wyjazdu. Chciał przeżywać 
to napięcie, poznawać to nieznane, w czym Seamus 
nieustannie uczestniczy, co zresztą nadal czyni brata 
naturalnym przywódcą w grupie rodzeństwa. Chciał 
też wyjechać od Jenny. Jak najdalej od oskarżeń, któ­
re wciąż go ścigają, niezależnie, gdzie się obróci. Jej 
oczy. Jej słowa ostre jak szpony. Odkąd odkryła ist­
nienie dziecka, ani na sekundę nie pozwoliła mu 

background image

o nim zapomnieć, choć Joe bardzo tego pragnął. 
Chciał po prostu wyrzucić dziecko z pamięci. Nie że­
by się wypierał ojcostwa, nie miał co do tego żadnych 
wątpliwości, ale nic do tego syna nie czuł. To nie był 
syn, którego oczekiwał. Nie brał takiego dziecka 

w rachubę, w jego sercu nie było dla niego miejsca. 

W księdze niewolników jego żona odnotowała 

swoim zamaszystym pismem, że niewolnica Cicily 
urodziła syna, który jest w pięćdziesięciu procentach 
czarny. Imienia ojca nie wpisała, w rubryce znajdo­

wała się zdecydowana krecha na żółtym papierze, ale 
Joe oczyma duszy widział tam swoje nazwisko. Jo­

seph. Master Joseph 0'Connor. Pojmował to już te­
raz, że w przyszłości nikt nie będzie musiał się ni­
czego domyślać. Było to zbyt wyraźne. Jeśli Nicky 
przeczyta protokoły niewolników za jakieś dziesięć 
lat, będzie wiedział, o co chodzi. To Joego dręczyło. 

Kolumna przeznaczona na imię dziecka była jedy­

ną, jaką Jenny zostawiła pustą. Z szyderczym uśmie­
chem rzuciła mu w twarz, że to pewnie on jako wła­
ściciel i master, no i, rzecz jasna, ojciec, nada dziec­
ku imię. Wciąż jeszcze rubryka w protokole była pu­
sta. Joe nie mógł się przemóc, by otworzyć tę wiel­
ką, oprawioną w brązową skórę księgę. Odwracał 

wzrok, gdy tylko spojrzał na brunatną oprawę. Jego 

dłonie nie chciały tego dotykać. 

- To ja powinnam wyruszyć z Seamusem - powie­

działa Jenny, unosząc w górę ramiona. 

Joe zapragnął położyć ręce na tych kanciastych ra­

mionach, przytulić się do nich, ogrzać je, sprawić, by 
się rozluźniły. Nie pragnął dotykać żadnej innej ko­

biety. W każdym razie nie na poważnie. W ogóle już 

background image

nie. To nie prowadzi do niczego, nie budzi w nim 
żadnych uczuć. Przecież był tylko ciekawy. I nie 
przypuszczał, że Jenny kiedykolwiek się o tym do­

wie. Nikomu nawet by nie wspomniał, gdyby nie 

skończyło się tak fatalnie. 

- Uważam, Jenny, że jesteś niesprawiedliwa. 
- A ja uważam, że w tej rodzinie to ja noszę 

spodnie - odcięła się. - Seamus miałby więcej pożyt­
ku z mojej obecności niż z obecności któregokol­

wiek z was, którzy jesteście jego braćmi. Ja nie za­

mykam oczu na jego interesy, rozumiem go lepiej 
niż wy. Ja nie mam takiego wielkiego, miłosiernego 
serca jak większość mężczyzn z rodu 0'Connorów. 
I nie włażę też do łóżka czarnym niewolnicom. 

- Wielka szkoda, że nie wybrałaś Seamusa zamiast 

mnie - warknął Joe, zanim zdążył pomyśleć. 

Śmiech Jenny zabrzmiał tak, jakby chciała mu 

przyznać rację. Ten śmiech zawsze dawał mu do my­
ślenia, ale też zawsze czuł się wobec niego bezbron­
ny. Nie był w stanie nic przeciwstawić temu śmie­
chowi Jenny, ani prośby, ani groźby. Jenny miała 

przewagę. Wiedziała o tym i sprawiała wrażenie, że 
bardzo to lubi. Niekiedy Joemu się wydawało, że ona 
naprawdę chciałaby, żeby ją uderzył, żeby jej poka­
zał, że jest silniejszy. Ale pewien tego nie był. Ona 
nie pozwalała mu nabrać pewności. Dlatego Joe ni­

gdy się nie odważy zdobyć przewagi nad Jenny i nad 
tym jej śmiechem, który go upokarza. 

- W takim razie powiem mu, żeby sobie poszukał 

kogo innego - uznał Joe. - Albo zaproponuję mu, by 
wziął tę, z którą ja mam ślub - dodał cierpko. 

- Mogłabym pomyśleć, że nie miałbyś nic przeciw-

background image

ko temu, żeby i pod tym względem się z nim zamie­
nić - rzekła Jenny niemal przymilnie. - Bo może Rosi 
też budzi w tobie ciekawość, Joe? Taką samą cieka­
wość, jaką odczuwałeś w stosunku do Cicily? Może 

Seamus powinien o tym wiedzieć? 

Nie uderzył jej, ale miał na to wielką ochotę. Przy­

szło mu też do głowy, że koniecznie musi porozma­

wiać z bratem o Jenny. Na wypadek, gdyby ona za­

częła robić jakieś aluzje. Musi zapewnić Seamusa, że 
to nieprawda. 

Seamus przyjechał, by zabrać Rozę, choć według 

lekarza było jeszcze naprawdę za wcześnie, by ją na­
rażać na podróż do Favourite. Zima zrobiła się bar­
dzo nieprzyjemna, a tutejsze drogi są potwornie nie­
równe. Dziurawe i zabłocone mogły ducha wytrząść 
z każdego, kto po nich podróżował. Lekarz uważał, 
że Rosę 0'Connor nadal bardziej niż czegokolwiek 
innego potrzebuje spokoju. Spokoju i odpoczynku. 

- Nikt jej stąd nie wyrzuca, mam nadzieję, że 

o tym pamiętasz, Seamus - powiedział Joe, okrywa­
jąc derkami konie, stojące w obłokach pary. 

- Chcę, żeby Rosi była w Favourite - rzekł Seamus 

krótko. 

- Czy to Jenny coś powiedziała? 
-Co? 

Joe wsunął ręce w kieszenie spodni i brnął dalej. 

Wahał się, czy podejmować tę rozmowę, ale chciał 
mieć z bratem sprawy czyste. 

- Od kiedy dowiedziała się o tym dziecku, zacho­

wuje się dosyć dziwnie. 

Seamus czekał. W milczeniu. Ale jego szare oczy 

background image

zwężyły się jak szparki, jakby czekał na coś, co nie 
powinno zostać wypowiedziane. Nie między braćmi. 

- Ona myśli, że ja mam ochotę na Rosi - powie­

dział Joe wprost. 

- Co sprawiło, że wpadła na taki pomysł? 
- A skąd ja mógłbym to wiedzieć? 
Seamus wzruszył ramionami i podszedł do brata. Za­

trzymał się dopiero, kiedy już nie mógł zrobić ani kro­
ku dalej, nie depcząc tamtemu po butach. Uniósł dłoń 

w rękawiczce i dwoma palcami odsunął w tył kapelusz 

Joego. Na jego wargach pojawił się ten nieprzeniknio­

ny uśmiech, którego w dzieciństwie bracia zawsze się 
bali. Ten uśmiech wyrażał to, co w Seamusie było 
mroczne. To nieobliczalne, co mogło w każdej chwili 

wybuchnąć. Nikt nigdy nie był w stanie prawidłowo 
odgadnąć, co nastąpi, kiedy ten uśmiech się pojawiał. 

- Byłoby najlepiej, gdyby Jenny nie miała racji - po­

wiedział Seamus. - Nie chciałbym ci robić nic złego, 

bracie. Ale ten, kto stanie mi na drodze, Josephie Crai-

ghu, nawet nie będzie miał czasu tego pożałować... 

- Ja nigdy poważnie nie pomyślałem o żadnej in­

nej kobiecie prócz Jenny! - wybuchnął Joe. - A teraz 
mam wrażenie, że uważacie, jakbym stał się innym 
człowiekiem z powodu tego przeklętego dzieciaka! 
Nie myślałem o niej, matce dziecka, od kiedy z nią 

skończyłem. Przecież nie stałem się jakimś potwo­
rem tylko dlatego, że przespałem się z jedną moją 
niewolnicą. A może się mylę? 

Seamus ciężko położył rękę na ramieniu brata. 

Dłonią klepał jego rękę, jakby chciał go pocieszyć, 
a także ochronić. Joe poczuł, że ten gest czyni go 
mniejszym. 

background image

- Bo to było trochę nieoczekiwane z twojej strony, 

chłopcze - uśmiechnął się Seamus. - Ale nawet Jenny 
nie widzi w tobie potwora. Gdyby widziała, to z pew­
nością nie byłaby taka wściekła. Wszystko się ułoży. 
Kiedy wrócisz do domu po miesiącu lub dwóch, wia­
try zmienią kierunek. Jenny będzie stęskniona i wyj­
dzie ci na spotkanie na kolanach. Zapomni o całym 
tym zamieszaniu. To zdrowe, by kobiety czasami mia­
ły powód do zazdrości. Są wtedy spokojniejsze... 

Joe zachichotał. Nie umiał sobie wyobrazić Jenny 

jako bohaterki tej historii, którą Seamus próbował 
przed nim snuć. 

- Ja z tobą nie pojadę - powiedział. - To jest dru­

ga strona medalu. 

- Jenny nie chce? 
- Jenny nie chce. 
- Czy naprawdę musisz aż tak jej ulegać? - spytał 

Seamus. 

- Nie będzie dla mnie miejsca w łóżku, jeśli to zro­

bię - odpowiedział mu brat. 

- To twoje nazwisko stoi w papierach dotyczących 

Rosę Garden - przypomniał Seamus Joemu. 

- Ale jej dałeś przewagę, Seamus. Myślisz, że ona 

tego nie pamięta, kiedy uważa, że warto mi przypo­
mnieć? 

- Rosę Garden jest twoje, Joe, nie jej. To ty jesteś 

panem domu. To ty jesteś prawowitym członkiem 
rodu 0'Connorów. Nie możesz jej szanować do te­
go stopnia, by to ona była mężczyzną w twoim do­
mu, Josephie, bracie mój. 

- A ty nie szanujesz Rosi? 
- Ale to ja jestem szefem w Favourite - odparł Se-

background image

amus. - Nawet jeśli właśnie przebywam w podróży. 

A teraz chcę, byś mi towarzyszył. Na tobie najbar­

dziej polegam. Zaraz porozmawiam z Jenny. 

- Wolałbym, żebyś tego nie robił. 
Seamus puścił brata. 
- Nie mogę pozwolić, by zrobiła z ciebie babę! 
Roześmiał się, ale i w jego spojrzeniu, i w tym 

śmiechu była powaga, która dręczyła Joego. Jest 

przecież dorosłym mężczyzną. To już nie są czasy 
szkolne, kiedy starszy brat musiał dawać nauczkę ta­
kim, którzy lubili zaczepiać młodszych 0'Conno-
rów. Bardzo dawno temu Seamus nauczył Seana, Jo­
ego i Adama, jak należy się bić. Teraz Joe potrafi sam 
o siebie zadbać. Również, jeśli chodzi o żonę. 

- Chcę mieć Joego tutaj - powiedziała Jenny, od­

garniając w tył swoje ciemne włosy. 

W blasku wielkiego miedzianego kandelabra wło­

sy Jenny mieniły się złotawo. Delikatnie, migotliwie. 
Seamus musiał energicznie zamrugać, miał wrażenie, 

że sobie to wyobraża, to go niepokoiło, ale wydawa­
ło mu się przez moment, że żona Josepha przypomi­
na mu Rosi. Nie chciał nawet myśleć, że może i Joe 
myli je obie, widział bowiem, jak łatwo to zrobić. 
Utkwiło to w jego świadomości niczym cierń róży 

w ogrodzie lorda Lismore. 

- Co ty, do cholery, robisz z mojego brata? - spy­

tał, stojąc na szeroko rozstawionych nogach pośrod­
ku tej izby, która nie przypominała mu niczego, co 
zapamiętał z domu, ale tym bardziej była podobna 
do salonów bogaczy w Georgii. 

Jenny wyprostowała kark, wydawała się teraz 

background image

wielka i stroma niczym skały na zachodnim brzegu 

Irlandii. Głowę nosiła wysoko. Jej pełne wargi skrzy­

wiły się lekko. Brązowe oczy nie należały do takich, 

które ustępują. Jenny 0'Connor odzwyczaiła się od 
tego. Odrzuciła to od siebie gdzieś na wodach Atlan­
tyku. 

Nawet na co dzień nosiła suknie z najlepszych ma­

teriałów. Aksamitny żakiecik był brunatnozłocistego 
koloru i ożywiał jej policzki. Spódnica przypominała 
zieloną łąkę, ale takiej ciemnej trawy Seamus nigdy 
nie widział. Tym bardziej spódnica przypominała bar­

wą korony dębów. Buty zostały uszyte z najbardziej 

miękkiej cielęcej skóry. Jenny dobrze wiedziała, 

w czym jest jej do twarzy. 

- Ja staram się zrobić z mojego męża pana w Rosę 

Garden - oznajmiła Jenny stanowczo. - Chcę z niego 
zrobić mastera Josepha 0'Connor, a nie przemytni­
ka Joego, brata największego z przemytników, Se-
amusa 0'Connora. Oto co robię z twoim bratem, Se-
amusie 0'Connor. Masz jakieś zastrzeżenia? 

- On jest mi potrzebny. 
- Czy to Joe cię prosił, żebyś ze mną porozma­

wiał? - spytała na pół szyderczym tonem. - Bo mnie 
pytał, czy może jechać, wiedziałeś o tym? A ja mu 
powiedziałam, że jego miejsce jest tutaj. 

- Wspominał coś o groźbach - wtrącił Seamus. 
- Czy żona może grozić mężowi? - zdziwiła się 

Jenny, unosząc jedną brew. Potargana grzywka opa­

dała jej na proste czoło. Zdał sobie sprawę, że Jenny 
jest piękna. Podziwiał ją. Jej upór. Intrygi, jakie ro­
dziły się za jej przymkniętymi powiekami, i wolę, 
z jaką starała się wprowadzać je w życie. 

background image

- Ty byś nigdy nie pozwolił, by Rosi ci groziła, 

prawda, Seamus? - spytała Jenny. 

Seamus nie odpowiedział, ale przeraził się tym, co 

zobaczył we wzroku żony Josepha. Jakiś mroczny 
ogień, który tlił się i żarzył, a gdzieś jakby z tyłu cza­
ił się przebiegły uśmieszek. A także siła i uczucia, do 
których nie chciałby się zbliżyć. Seamus wiedział, że 
porównywanie Rosi i Jenny jest niemożliwe. Jedyne, 
co je łączy, to to, że są kobietami. 

- Joe mnie potrzebuje - ciągnęła swoje Jenny. - Czy 

ty tego nie widzisz? Nie rób z niego czegoś więcej, 
niż on jest, tylko dlatego, że to twój brat! On nie jest 
ulepiony z tej samej gliny co ty. Zresztą żaden z bra­
ci nie jest taki jak ty. Naprawdę można się dziwić... 

Jenny zamilkła. 

- Dziwić się, czemu? - spytał Seamus sztywno. 
- Czyim synem ty jesteś, Seamus? Czy naprawdę 

zostałeś spłodzony również z nasienia Owena 
0'Connora? Może twoja matka kryje jakąś tajemni­
cę, która mogłaby wyjaśnić wiele nam, którzy się dzi­

wimy... 

- Ani słowa o mojej matce! - syknął Seamus ostro. 

Jeden policzek mu drgał. - Zachowaj swoje brudne 

myśli dla siebie, madame! 

- Czy wiedziałeś, że twój brat wypowiada przez 

sen jej imię? - spytała Jenny, nie spuszczając wzro­

ku z Seamusa. 

- Imię mojej matki? 
- Twojej żony. 
Seamus z trudem chwytał powietrze, zaciskał 

szczęki, walczył z gniewem. Był człowiekiem hono­
ru. Nigdy by nie podniósł ręki na kobietę. Ale Jen-

background image

ny chyba wiedziała, jak go do czegoś takiego dopro­

wadzić. Teraz śmiała mu się w twarz. 

- Kłamiesz - powiedział w końcu i chciał się od 

niej odwrócić, by pokazać, że uważa jej informacje 
za głupie wymysły. Nie zdołał jednak tego zrobić. 
Coś w głębi duszy podpowiadało mu, że Jenny mó­

wi prawdę. 

Dlaczego miałaby kłamać? 

Jej wargi wypowiedziały te słowa natychmiast, 

gdy tylko je pomyślał: 

- Dlaczego miałabym kłamać, Seamusie? 
- Nie wiem - odparł cicho i rozpiął kamizelkę. 

Zrobiło mu się gorąco. Pot perlił się na czole, Seamus 
miał nadzieję, że włosy to pokryją, że nie zrobią się 
mokre i nie ujawnią wszystkiego przed jej bystrym 
wzrokiem. 

- Cholerna baba z ciebie! 
- Czy istnieją jakieś powody? 

Jenny ujęła suknię w ręce i usiadła na jednym ze 

swoich pięknie wyściełanych krzeseł. Sama uszyła 
obicia. Seamus domyślał się, że pragnęła mebli zło­
conych i obijanych skórą. Widział, jak pożądliwie 
przyglądała się meblom w Blossom Hill. Obserwo­

wał ją wtedy, bo nigdy przedtem nie spotkał kobie­

ty, która by pożądała mebli tak szczerze, że twarz jej 
płonęła, pierś falowała i napinała się tak, że przez 
ubranie widać było brodawki. 

- Joe jest mój - powiedziała krótko. - Nie zamierzam 

się nim dzielić z nikim. Z żadnymi niewolnicami, a już 
zwłaszcza z twoją żoną. Zresztą myślę, że ty odczuwasz 
to samo, Seamus. Ty czujesz do niej to samo. Też byś 
się nią z nikim nie podzielił. Nawet z bratem. 

background image

- Zwłaszcza z bratem - powiedziały wargi Seamu-

sa. Musiała minąć chwila, zanim rozpoznał swój głos. 

W którymś momencie tej rozmowy zaczął podzi­

wiać Jenny, nie bardzo tylko wiedział, w którym. 

- Ta czarna dziewczyna, z którą się zabawiał, ma na 

imię Cicily - oznajmiła Jenny, ściągając surowo usta. 

W ułamku sekundy Seamus mógł ją sobie wyobra­

zić jako starą kobietę. Pozostanie pewnie szczupła 
jak trzcina i będzie mieć ten jakiś wyraz goryczy wo­
kół ust. Ciemne oczy będą jak zawsze miotać ogień 
i będzie nadal piękną, ubraną na czarno, wyniosłą pa­
nią, ale chyba nie będzie w jej oczach, w twarzy ani 
śladu śmiechu. Seamusowi zrobiło się żal tej starej 
kobiety, którą bratowa jeszcze nie była. 

- Zamierzam ją sprzedać - powiedziała Jenny. -

Dziecko być może zostawię. Będzie dla Joego przy­
pomnieniem. Żeby po raz drugi nie popełnił tego sa­
mego błędu. 

Seamus nie był pewien, jak na to zareagować. 

Gdyby on wiedział o istnieniu jakiegoś syna niewol­
nicy, który wyszedł z jego lędźwi, to sprzedałby 

dziecko razem z matką. Są granice tego, co można 
człowiekowi przypominać. 

- Ja czuwałam po nocach i pilnowałam go - ciąg­

nęła swoje wynurzenia Jenny bez cienia wstydu. -
On zawsze mówi przez sen, kiedy sypia niespokoj­
nie. Nasłuchiwałam, co mówi, bo chciałam wiedzieć 
coś więcej o tej niewolnicy. Czy on naprawdę coś do 
niej czuje. Gdyby tak było, kazałabym ją wychłostać. 

Byłaby to nauczka dla obojga. 

Cisza trwała tylko tyle, ile Jenny potrzebowała na 

zaczerpnięcie powietrza. Seamus nie znajdował słów 

background image

na określenie takiej mściwości. Zastanawiał się, czy 
Rosi postąpiłaby tak samo. I doszedł do wniosku, że 
to możliwe. Czuł się kochany tak samo mocno jak 

Joe. Joe zasłużył sobie na taką zemstę, bo uraził szcze­

re serce takiej kobiety. Uraził jej głęboką miłość. 

- Ale jej on nigdy nie wspomniał - uśmiechnęła się 

Jenny. - Już miałam mu wybaczyć, skoro nigdy o niej 

nawet nie wspomniał. I wtedy on się uśmiechnął i za­
czął wzywać przez sen twoją żonę. „Rosi" - mówił -
„Rosi!" I miał taką minę jak w dawnych czasach, kiedy 
spotykał się ze mną. Wtedy gdy byliśmy młodzi, głupi 
i zakochani, i musieliśmy się kryć przed moim ojcem. 
Mój Joe obejmował kołdrę, ściskał ją rękami i nogami, 
mięśnie drżały mu pod nagą skórą i był taki jak w cza­
sach, kiedy uganiał się za mną. Ale imię to szeptał nie 
moje. A szeptał je tak, jakby było słodsze niż miód. 

- Rosi? 
- Rosi - warknęła Jenny. - On się oczywiście 

wszystkiego wypiera, ale ja mu o tych snach nie 
wspomniałam. Nie powiedziałam mu, o czym mówi, 

kiedy nie zdaje sobie z tego sprawy. I nadal z nim sy­
piam. A wiesz, dlaczego to robię? Bo przecież mog­
łam go dawno temu wykopać. On by na mnie ręki 
nie podniósł, on nie jest taki jak ty, Seamus... 

- Ja bym nigdy ręki na kobietę nie podniósł! - zawo­

łał Seamus, nie zastanawiając się nad tym, co mówi. 

- Podniósłbyś, gdybyś ją kochał i myślał, że cię 

zdradziła - rzekła Jenny z wielką pewnością siebie. 

Miała rację. 
- Więc ja pilnuję Joego. Wsłuchuję się w każdy od­

dech, który wydobywa się z jego ust. I wiem, kiedy 
tęskni za inną. 

background image

- Więc pozwól mu jechać ze mną! 
Bratowa potrząsnęła głową. 
- Ty zabierzesz Rosi do Favourite. Cicily zniknie. 

Zniknie wszystko, czego on pożąda. Nie powinien 
zostać nagrodzony wyjazdem na wybrzeże, żeby się 
tam mógł bawić w piratów! 

-Ja potrzebuję człowieka, na którym mogę polegać! 

Jenny roześmiała się. I zaraziła tym śmiechem Se­

amusa. Czul, że ten śmiech rodzi się gdzieś głęboko 

w jego piersi. I zanim zdał sobie z tego sprawę, on 

też głośno się śmiał. 

- On się do niej nie zbliży, dopóki będzie tutaj 

w domu - zapewniła Jenny. - Nawet o niej nie po­

myśli. Wyrwę mu to z głowy własnymi rękami. A kie­
dy już z nim skończę, będzie widział tylko mnie. Joe 
nigdy więcej nie przeżyje żadnych wątpliwości. Bę­
dzie dla niego wystarczającą satysfakcją, że może roz­
budowywać to miejsce. Patrzeć, jak dorastają nasze 

dzieci. Żyć ze mną. Dzielić ze mną łoże. On się zapo­
mniał po raz ostatni, mogę ci to obiecać, Seamus! 

- Szkoda, że ty nie jesteś mężczyzną - rzekł nie 

bez podziwu w głosie. 

Jenny słyszała ten podziw i dobrze jej to zrobiło. 

Sporo czasu minęło od chwili, kiedy ktoś po raz 

ostatni dał jej odczuć, że jest coś warta. Fakt, że sa­

ma tak uważa, nie wszystko załatwia. Nadal poszu­
kiwała uznania mężczyzn, wyrażanego w ten lub in­
ny sposób. Czasami wystarczało jej usłyszeć, że jest 
piękna, ale ze strony Seamusa to za mało. Zresztą nie 
byłoby to też właściwe. 

- Wtedy mnie byś ze sobą zabrał? - spytała z bły­

skiem w brunatnych oczach. 

background image

- Nie wahałbym się ani chwili - powiedział bez za­

stanowienia. Były to słowa szczere, płynące z głębi ser­
ca. - I zabrałbym cię, Jenny, gdybyś była moją siostrą. 

Ty masz kręgosłup, który do takich spraw jest po­
trzebny. Masz odwagę i właściwą ocenę spraw. W po­
trzebie mógłbym na tobie polegać. Masz w sobie coś 
takiego, że mógłbym ci powierzyć cały handel... 

Powstrzymał uśmiech: 
- To znaczy, gdybyś ty chciała się zniżyć do cze­

goś takiego, jak przemyt niewolników... 

- Nie jestem twoją siostrą. 
- Zdaję sobie z tego sprawę. 
- Jaka by z nas była para! - Jenny powiedziała to 

jakby ze smutnym uśmiechem. 

- Spotkalibyśmy się, gdybyśmy byli sobie przezna­

czeni - stwierdził Seamus. 

Nie poczuł się wcale dotknięty jej słowami. Jemu 

również taka myśl przyszła do głowy w czasie tej 
rozmowy. Zresztą parę razy przedtem też, jeśli miał­
by już być do końca szczery. To pewnie nikomu nie 
szkodzi. Jenny była szczera. 

- Może i mogłabym cię pożądać - powiedziała je­

go młoda szwagierka i była niemal tak samo dzielna 
i swobodna jak ta, którą sobie wziął w piracki spo­
sób. - Ja cię podziwiam, Seamus. Szanuję cię. Lubię. 
I gdybym sobie sama na to pozwoliła, mogłabym cię 
nawet pożądać. Byłabym też dla ciebie bardzo dobra. 

Ale to się chyba nigdy nie stanie, prawda? 

Seamus potrząsnął głową. 

- Linie twojego życia są za bardzo proste, Jenny -

powiedział. - I za bardzo kochasz Joego. 

- A ty kochasz tylko ją. 

background image

Jenny nawet nie pytała. Nie było to konieczne. 

Wszyscy wiedzieli, co Seamus czuje dla Rosi. Było 
to oddanie tak bezgraniczne, że aż jej się czasami ro­
biło przykro w imieniu szwagra. 

- Ja kocham tylko ją. 
- Czy ona wie, ile miała szczęścia w życiu? 
-Ona też kocha tylko mnie - powiedział Seamus, 

pewny, że tak właśnie jest. Nigdy nie miał powodu wąt­
pić w uczucie Rosi. Gdyby myślał co innego, to tamten 
mężczyzna musiałby się żegnać z życiem. To, co stanie 
Seamusowi na drodze, upadnie, prędzej czy później. 

- Ale nie podoba ci się sposób, w jaki Joe na nią 

patrzy? - spytała Jenny. - Nie podoba ci się, że on 
o niej myśli. Marzy o niej. Fantazjuje... 

- Nie podoba. 
- Ani mnie. 
- Będę chyba musiał wziąć ze sobą Petera - rzekł 

Seamus. Nie powinien mieć trudności z odsunięciem 
męża Fiony od Rozy. 

- Niektórzy z was mają wielką zdolność wybierania 

sobie małżonków - powiedziała Jenny z westchnieniem. 
- Ty i Fiona mieliście wielkie szczęście. Każde z was 
znalazło kogoś takiego, jak wy sami. Peter i Fiona świa­
ta poza sobą nie widzą, dokładnie tak jak ty i Rosi. Żad­
ne z was nigdy by nawet nie pomyślało o kim innym. 

Seamus skrzywił wargi w taki sposób, że Jenny te­

go nie zrozumiała. 

- Wiemy, czego chcemy od życia - powiedział krót­

ko. - Zabieram moją żonę do domu, Jenny. I Joseph nie 
pojedzie ze mną w interesach. Masz więc, co chciałaś? 

Skinęła głową. 
- Tak, teraz mam, co chciałam. 

background image

- Ja cię nie puszczę, Rosi. 
- Nie pozwolę ci na to. 
Szeptali. Nie było to może konieczne, ale mimo to 

szeptali. To jakby zbliżało ich do siebie jeszcze bardziej. 

Jeszcze mocniej. Dom stał się przestronny, odkąd część 

rodu przeniosła się do Rosę Garden. Byli małą rodziną 

w wielkim domu. Wszystkie dźwięki niosły się daleko. 
Tommy i Danny też ich wcale nie słuchali. Chłopcy mę­

czyli się bardzo w ciągu dnia i zasypiali, gdy tylko wie­
czorem dotarli do łóżek. Mimo to Roza i Seamus mó­

wili szeptem, kiedy się do siebie przytulali. 

- Jak cudownie być tutaj z tobą - westchnęła Ro­

za szczęśliwa i rozgrzana. Jej dłonie pełne były jego 
skóry, ramiona zamykały się wokół jego barków. Se­
amus jeszcze raz przeniósł ją przez próg. Śmiali się 
i całowali nawzajem, dokładnie tak jak nowożeńcy. 
Nowi dla siebie i nieznani. Roza wróciła do domu 
i mogli teraz powspominać. 

- Jest dokładnie tak jak na Irlandii, daleko w głę­

bi lądu - powiedziała Roza. - Co najmniej dzień mar­
szu od wybrzeża i od ludzi... 

- Słyszysz śpiew elfów? - spytał Seamus, błądząc 

wargami po pulsującej żyle na jej szyi. Koniuszek ję­

zyka kreślił wilgotne kręgi w miejscach, gdzie wargi 
dotykały skóry, suche, zmysłowe. On chłonął jej za-

background image

pach, smak, oddech, wpijał się w nią, pragnął stać się 
jej częścią. 

... więc wkrótce on znowu od niej odjedzie... 
... nie rozmawiali o tym... 
... po prostu wiedzieli... 
- Nie elfy - odpowiedziała Roza. - Nie elfy, Se-

amus. Tylko my. Tylko ty i ja. My, najdroższy. My. 
Tylko my dwoje. I niech tak zostanie... 

On jej wierzył. Kochał ją, uwielbiał i chciał tworzyć 

wspomnienia. Wiedział, że to, co zapamięta najlepiej, 

to wydarzenia najbliższe w czasie, chciał więc, by były 
piękne. Pragnął zabrać ze sobą smak jej skóry, jej warg, 
ciepłego źródła życia, chciał zapamiętać wszystkie jej 
gorące pieszczoty, wszystkie jej słodkie słowa, wszyst­
ko to chciał zatrzymać w swoich dłoniach i z tym cen­
nym a kruchym bagażem zamierzał wyruszyć w drogę 
na wschód. Minie sporo czasu, zanim do niej wróci. 

Nie wspominał o tym Rozie, ale tym razem za­

mierzał pojechać również za morze. To nie było tak, 
jak Roza myślała, że odbierze tylko kolejny statek 
z niewolnikami, których trzeba przewieźć w głąb 
Stanów. Nie potrzebowałby nikogo z rodziny, gdy­
by chodziło tylko o to. 

Tym razem to nie on miał pociągać za sznurki. 

Owszem, przyjmie ich na brzegu. Owszem, przeka­
że niezbędne instrukcje. Wiedział, w jakich miastach 
mają się odbywać aukcje niewolników. Znał daty 
i terminy. Wiedział, z kim należy się kontaktować, 
bo tylko on utrzymywał wszelką łączność. Tylko on 
znał wszystkie nazwiska. 

Tylko on wiedział, skąd bierze się broń. I miał pie­

niądze, by za nią zapłacić. I tylko on wiedział, jakim 

background image

sposobem broń zostanie przesłana na wybrzeże. Tyl­
ko on znał kontakty w domu, w Irlandii. Tamtejsi 
ludzie tylko jemu ufali. Być może więc i w tym ro­
ku będzie obchodził dzień świętego Patryka w pobli­
żu Kilkenny. 

Tylko że nikt inny nie może wiedzieć tego, co on. 

Wiedzę należało dzielić między wielu, ale nie trzeba 
obciążać nią tych, którzy jej nie potrzebują. Dlatego 
wolał całować ją, swoją żonę, niż z nią rozmawiać. 

Dlatego pieścił jej nagie ciało. Dlatego prowadził 
długie rozmowy z jej wargami, ze skórą, z rękami. 

- Jesienią - szeptał, wtulony w policzek Rozy. - Je­

sienią, najdroższa... 

Jeden duży palec krążył wokół niewielkiego, led­

wo dostrzegalnego wzgórka na jej brzuchu. Seamus 
w dalszym ciągu nie był w stanie tego pojąć. Nigdy 
nie zrozumie do końca tego cudu, jakim jest dziec­
ko. Nigdy tak naprawdę do niego nie dotrze, jak to 
możliwe, że miłość tworzy nowe życie. 

- Tym razem powinieneś zostać w domu - powie­

działa Roza zdecydowanie. W jej głosie brzmiało coś 
jakby uraza. Jakby nie mogła być go całkiem pewna. 
Nie w tej sprawie. 

Seamus całował jej piersi. Całował białą skórę na 

wzgórku, w którym ukrywało się jego dziecko. Ich 

dziecko. Całował jej pępek. Seamus wierzył, że Ro­
za urodzi syna. Nie do pomyślenia jest, by mogło 
być inaczej. Od czasu do czasu potrafił go sobie wy­
obrazić. Chłopczyk był podobny do niego. Miał je­
go twarz, chociaż oczy malec ma niebieskie. Seamus 
miał wrażenie, że zna to dziecko, poznał swojego sy­
na w wyobraźni. Nazywał go Micheal. 

background image

- Kocham cię - szeptała Rosie. 
Przyjmowała świadectwa jego miłości. Żądała ich 

od niego. Brała więcej, niż Seamus był gotów jej da­

wać. Myślami błądził gdzie indziej, a ona nie pozwa­
lała mu się oddalać. Nawet w myślach. Roza była 

bardzo wymagająca w miłości. W kochaniu nie za­
dowalała się okruchami. Chciała dostawać wszystko. 
Nie godziła się, by on cokolwiek zostawiał sobie. 

- Ja nie jestem kwiatem - szepnęła, przywarła do 

niego udami i kołysała się w tym samym rytmie co on. 

- Jesteś moją różą - powiedział Seamus. 
- Błąd! - szepnęła gorączkowo prosto do jego 

ucha. - Żadną różą, Seamus. Nigdy żadną różą! 

- No to lilią. Śnieżnobiałym dzwoneczkiem - popra­

wił się z czułością, a potem znowu całował szyję i po­
liczki, aż dotarł do warg, które wyciągały się do niego. 

- Każdej wiosny nazbieram ci ich na piękny bu­

kiet, najdroższa... 

Jego biodra poruszały się niczym fale. Ona przy­

ciskała dłonie do twardych mięśni na jego poślad­
kach z taką siłą, jakby chciała przeniknąć go na wy­
lot. Jakby pragnęła stopić się z nim w jedno. Obej­
mowała go ramionami, tak jak jego ramiona obejmo­

wały ją, wiązały, opasywały niczym wiotkie gałęzie. 

Potem Seamus długo leżał z twarzą wtuloną w jej 

piersi. Szorstki zarost ranił jej delikatną skórę. Wie­
dział, że pod jego dotykiem ta skóra czerwieni się, pa­
li Rozę. Jego zarost przy jej delikatnej skórze jest ni­
czym ostra szczotka. Nie mógł nic na to poradzić, że 
bardzo lubił zostawiać na tej skórze znaki. Wielką 
przyjemność sprawiała mu też myśl, że potrafił na­
pełnić jej ciało życiem, które będzie jego dzieckiem. 

background image

Lubił, gdy jego ręce i jego pieszczoty zostawiały nie­
bieskie sińce na białej skórze. Lubił pocierać jej po­
liczki nieogoloną twarzą, by zostawić po sobie ślady. 

- Bardzo nie lubię od ciebie odjeżdżać. 
- Nigdy nie podejrzewałam, że lubisz. 
- Gdybym umarł - wyszeptał z zamkniętymi oczy­

ma. - Gdybym umarł, Rosi, to czy mogłabyś jeszcze 
raz kochać kogoś tak jak mnie? 

- Ty nie możesz umrzeć. 
- Chcę wierzyć, że zawsze będziemy razem, ty i ja -

westchnął cicho. - Ale, niestety, mogę umrzeć. I często 

myślę, co by to było z tobą, gdyby to się stało. 

- A jakbyś najbardziej chciał, żeby co się ze mną 

stało? 

- Nie wiem. 
Głośno, przez nos, wciągał powietrze. 
- A jak było wam z Peterem? 
- Miałeś o to nigdy nie pytać! - przypomniała mu. 
- Jesteście teraz wobec siebie jak obcy ludzie - po­

wiedział Seamus półgłosem. - Przeważnie tak jest. 
Ale potem przychodzi taki moment, kiedy wydaje 

się, że nikt nie rozumie cię tak dobrze jak Peter. 

- Bo to on przywiózł mnie z Blossom Hill do Ro­

sę Garden? - spytała Roza. 

- To ja powinienem był wiedzieć, co dla ciebie naj­

lepsze - jęknął Seamus udręczony. - I myślałem, że 
wiem. Natomiast Peter zrobił coś przeciwnego i ty 
dałaś mi odczuć, że właśnie taka była twoja wola. I że 
on był jedynym, który to wiedział. No i właśnie te­
go nie rozumiem. Że skoro byliście sobie tacy bliscy 
jak ty i ja, to jak to możliwe, że nie tęsknicie za so­
bą. Że teraz jedno nie znaczy nic dla drugiego. To 

background image

naprawdę trudno pojąć. I zastanawiam się, czy to sa­
mo mogłoby być z nami. Czy moglibyśmy być dla 
siebie jak obcy, Rosi? Moglibyśmy być nieważni jed­

no dla drugiego? Czy to, co ja czuję, mogłoby się stać 
obojętnością? 

- Peter i ja byliśmy przyjaciółmi. On się ze mną 

ożenił z litości, żalił się nade mną. A ja wyszłam za 
niego, bo potrzebowałam mężczyzny, a nikt inny nie 
proponował mi swoich usług. Nosiłam w brzuchu 
dziecko, które nie miało ojca. Między mną i Peterem 
nigdy nie było czegoś takiego jak między mną i to­
bą, Seamus. Ja zresztą nigdy z nikim nie byłam zwią­

zana w taki sposób. Nigdy nikogo tak nie kochałam, 
jak kocham ciebie. 

- Ale byli inni mężczyźni, których kochałaś? Inni, 

których kochałaś w inny sposób? 

- Byli. 
On wciąż leżał z przymkniętymi oczyma. Gorący 

oddech łaskotał jej skórę. Był urywany. Seamus sku­
lił się. Ale przecież nie byłoby dobrze, gdyby Roza 
mówiła mu tylko to, co chciał usłyszeć. Roza nie 
mogła zachowywać się inaczej, musiała być wobec 

niego szczera. 

- Może mógłby istnieć ktoś, kto stałby mi się bli­

ski, gdyby ciebie już nie było, Seamus, ale naprawdę 
nie mam ochoty o tym myśleć. Bo mnie to napawa 
smutkiem. Ale jednego jestem pewna: nie potrafię 

pokochać nikogo innego, dopóki będę wiedzieć, że 
ty nadal jesteś na tym świecie. 

- Wierzę ci - powiedział. 
Było to chyba zbędne zapewnienie. Seamus sam 

nie wiedział, po co to mówi. Wolałby, żeby mu Jen-

background image

ny nie opowiadała niczego o Joe. Bo będzie to w nim 
tkwiło, ukryte w pamięci, i będzie go niepokoić, kie­
dy wyjedzie daleko stąd. 

- Och, ja nie mam ochoty wyjeżdżać - westchnął. -

Ale nie ma nikogo... 

- Powinieneś z tym zerwać, przecież damy sobie 

radę i tak. Możemy żyć z koni. Zrezygnować z tam­
tych dochodów. 

- Uprawiać tytoń i hodować konie? 
Seamus wyobraził sobie to. Zresztą czynił tak już 

wielokrotnie, choć Roza o niczym nie wiedziała. Bar­

dzo by chciał zgodzić się z jej propozycją. Ale jest 
jeszcze coś, co się nazywa ziemia. I coś, co określał 
jako swój obowiązek wobec ziemi. To nie był obo­

wiązek wobec tego kawałka gruntu, który zakupił tu­

taj, w Georgii. Chodziło o ziemię, którą ukochał po­
nad wszystko. A ona znajdowała się za morzem i na 
razie prawo do niej posiadał lord Lismore. 

- Potrzebujemy więcej pieniędzy - powiedział ci­

cho. - Nie tylko my jesteśmy, Rosi. Są jeszcze ci 

wszyscy tam, w domu, którzy muszą kontynuować 
walkę. Wszyscy, którzy liczą na nas. Na mnie. Z ich 

powodu muszę odłożyć na bok to, czego ja sam prag­
nę, Rosi. Tak wielu innych już ich zdradziło. Zbyt 

wielu było takich, którzy o nich zapomnieli, gdy tyl­
ko sami dostali tutaj, co chcieli. Ja tak nie mogę, mo­
ja kochana. Ja tak nie potrafię! 

- Ty zamierzasz tam pojechać, prawda? 
Roza wiedziała o tym. Słyszała to, co nie zostało 

powiedziane, i rozumiała, dlaczego on od dawna 
chodzi taki zamyślony. On zaś już wiele razy miał 
jej o wszystkim powiedzieć, ale zawsze jednak rezy-

background image

gnował, zamykał się. Zawsze rozmowa schodziła na 
inne tory, a on był za to losowi wdzięczny. 

- Pojedziesz do Irlandii, Seamus? 
- Może... 
- Nie okłamuj mnie! 
- Przede wszystkim musimy odebrać ładunek ze stat­

ku. I tak ci zawsze mówiłem. Ale potem... potem muszę 
do Irlandii. Nie wrócę tutaj, dopóki nie odwiedzę do­
mu. Obiecuję ci jednak, że nie będziesz sama, kiedy na­
dejdzie rozwiązanie. Wrócę na długo przedtem. Poza 
tym masz chłopców, oni pomogą ci we wszystkim. 

- Ty jesteś wyjęty spod prawa na Irlandii, Seamus. 
- Nie mogę posłać tam nikogo innego. 
- Czy Joe pojedzie z tobą? Dlaczego on nie może 

przejąć odpowiedzialności? Dlaczego ty wszystko 
musisz dźwigać sam? - Nie wypowiedziała imienia 

Joego inaczej, niż wymawia imiona pozostałych bra­

ci. Seamus miał na to bardzo wyczulone ucho. Ale 
nie musiał się obawiać o Rosi, dla niej Joe był tylko 
bratem. Poza tym Jenny zdoła okiełznać Joego. Jen­
ny jest taka sama jak Seamus. Będzie walczyć do 
upadłego o coś, co uznała za swoje. 

- Ale oni mnie ufają. Nie Joemu. Nie żadnemu 

z pozostałych. A poza tym minęło już tyle czasu. Na 
Irlandii władze mają więcej poszukiwanych przez 
prawo i inne upiory, które muszą ścigać. Na mnie tra­
ciliby tylko czas, przecież ja teraz mieszkam w Ame­
ryce. No i jadę tam tylko odwiedzić starą matkę, 
spróbować ją nakłonić, by wyjechała do Ameryki. 

I za coś takiego mieliby mnie wtrącić do więzienia? 

- Konie lorda - przypomniała mu Roza. 
- Nigdy nie zostało udowodnione, że to ja ukrad-

background image

lem konie lorda, najdroższa. Muszę pojechać do Ir­
landii, by nazbierać konwalii dla ciebie, skarbie. Mo­
że jakiś mały elf zapłacze się w kwiatach tak, byśmy 
i tutaj mogli słuchać ich śpiewu... 

Zaczął nucić, czym doprowadził Rozę do śmiechu. 

Musiała mu zakryć usta dłonią i błagać, by przestał. 
Wtedy Seamus wybuchnął śmiechem, oplótł Rozę 
ramionami i pytał, czy naprawdę uważa, że on nie 
śpiewa tak pięknie jak elfy. 

- W wielu sprawach jesteś bardzo utalentowany, 

mój mężu, nie masz sobie równych - odparła Roza. -

Ale akurat śpiew do tych spraw nie należy. 

- A co powiesz na to? - spytał, przeciągając się, bo­

wiem poczuł, że znowu jej pożąda. Przywarł wargami 

do jej ust, otworzył je, wsunął przez nie koniec języ­
ka, jej uśmiech zniknął pod pocałunkiem, który zda­

wał się nie mieć końca. Obojgu brakowało tchu, ale 
wargi nie chciały się rozdzielić, ramiona nie chciały 

rozluźnić uścisku, a ciała domagały się więcej i więcej. 

- W tym to ja chyba jestem dosyć zdolny - mruk­

nął Seamus. 

- W tym jesteś bardzo, ale to bardzo zdolny - szep­

tała oszołomiona Roza. 

- Szukam Marlona. 
- A kto szuka? - spytał chudy chłopiec, który dla 

dodania sobie powagi wysoko unosił podbródek. 

Przybysz był obcym. Silnie zbudowany, mięśnie 

ramion zdawały się rozsadzać rękawy i kurtki, i ko­
szuli. Górna część jego ciała była niczym góra, ręce 
i nogi miał bardzo długie i dość szczupłe. Brązowe 
ręce pokrywały liczne blizny, chłopiec mógł je za-

background image

uważyć, mimo że płomień pochodni chybotał w wie­
czornym wietrze i nie dawał za wiele światła. 

- Muszę rozmawiać z Marlonem - powtórzył obcy. 
Chłopiec widział, że nie jest stary, może trochę 

ponad trzydzieści lat, i że nie chciałby mieć z nim na 
pieńku. Żywił nadzieję, że ten facet nie szuka Mar-
lona dla jakichś porachunków. 

- Ja go przyprowadzę - obiecał i jak strzała po­

mknął między chatami niewolników. Biegł okrężną 
drogą, by tamtego wprowadzić w błąd, gdyby przy­
bysz wpadł na pomysł śledzenia go. 

- Jakiś facet chce z tobą pogadać - oznajmił zdy­

szany, stanąwszy na progu małej chatki, która teraz 
należała do Marlona. Przedtem mieszkała tu Prissy, 

jego matka. Teraz już mało kto wspominał Prissy, 

w każdym razie nie tak, by jej syn słyszał. Ostre spoj­

rzenia, jakie posyłano tym, którzy wymówili jej 
imię, powodowały, że większość milkła. 

- Kto taki? - zdziwił się Marlon. 
- Ja - powiedział głos za plecami chłopca. 
Ten drgnął i odskoczył w bok, ale Marlon pod­

niósł tylko głowę i spokojnie przyglądał się człowie­
kowi stojącemu w drzwiach. 

- Ja go tu nie przyprowadziłem, tego możesz być 

całkowicie pewien, Marlon! 

Potężny mężczyzna wyminął chłopca. Musiał się 

pochylić, by wejść do środka. Tam też musiał lekko 
uginać kolana, by nie zaczepiać mocno kręconymi 

włosami o sufit. 

- Zmykaj, chłopcze - powiedział, a tamten nie dał 

się dwa razy prosić. 

Obcy zamknął za nim drzwi. 

background image

- Mam paczuszkę dla twojej mistress - powiedział. 

Jego głos jakby należał do mniejszego człowieka, był 

melodyjny, choć i trochę ostry, jakby mu coś skale­
czyło gardło. 

Wyjął spod koszuli zawiniątko w skórze. Skóra 

nagrzała się od jego ciepła. Marlon ważył paczuszkę 
w dłoniach. 

- Zawartość jest niewielka - powiedział jakby 

z wahaniem. - A nie jest to coś, co unieszczęśliwi 
Miss Rosi? 

- To jest coś, co twoja mistress bardzo chciała 

mieć i o co prosiła - powiedział tamten cicho. - To 
nawet więcej, niż ona prosiła. A darowi temu towa­
rzyszą pozdrowienia. 

- I to jest...? 
- Powiedz swojej mistress, że tam nie ma światła. 

Nie istnieje żadna pomoc. To, co ona uważała za 
trudne, jest jeszcze gorsze, ale da się to zrobić. Ona 
zrozumie, kiedy zobaczy, co dla niej zdobyliśmy. 

- Dobrze, to jest dla mnie jasne - powiedział Marlon, 

mrużąc oczy. - Ale dlaczego szukałeś właśnie mnie? 

-Twoja mistress ma do ciebie zaufanie. Byłoby 

bardzo źle, gdyby to wpadło w nieodpowiednie ręce. 

To jest dla twojej mistress, dla nikogo innego. Masz 
jej to oddać do rąk własnych. 

Marlon skinął głową. Zamierzał zapytać gościa, czy 

nie zechce usiąść, ale kiedy uniósł głowę, by to zro­
bić, obcego już nie było. Poruszał się tak cicho, że 
Marlon nie słyszał jego kroków. Takie ogromne ciało 
mogłoby być bardziej niezdarne. Nie wszyscy zwra­
cają na siebie tak mało uwagi, kiedy się poruszają. 

Marlon zastanawiał się, kim ten człowiek jest. Za-

background image

stanawiał się, co też na to wszystko powie Miss Ro­
si. Ale paczkę oczywiście jej odda. Tymczasem wsu­
nął ją sobie pod koszulę, dokładnie tak samo, jak 
czynił przedtem obcy. 

- Nie chcę żadnych smutnych pożegnań - powie­

dział Seamus, obejmując Rozę. - Zanim się spostrze-
żesz, będę z powrotem. A gdyby ktoś pytał, to poje­
chałem do Savannah, by dojrzeć budowy przędzalni. 
Człowiek powinien mieć oko na swoje inwestycje. 

Zawsze było tak samo. Zawsze były jakieś kłam­

stwa do opowiadania. Niekiedy Roza nie wiedziała, 
czy to jest kłamstwo, czy prawda, to, co ona powta­
rza. Bywało też i tak, że wierzyła w to, co on jej mó­

wi, a potem dowiadywała się, że kłamstwa miały ją 
chronić. Bo wiedza bywa niebezpieczna. Im mniej 

Roza wie, tym jest bezpieczniejsza. 

- Pozdrów swoją mamę. I wnieś ją na rękach na 

pokład statku! Powiedz jej, że my tu wszyscy bardzo 
za nią tęsknimy... 

Seamus ucałował Rozę. 

- Ciii - poprosił i przesunął palcami po jej war­

gach. - To nie powinno wyglądać na prawdziwe po­
żegnanie, moja Rosi. Przecież ja mam jechać tylko 
do Savannah, by przywieźć najcieńszej bawełny na 
dziecięce ubranka. I z tego powodu nie trzeba wy­
płakiwać oczu. Będę z powrotem w domu, zanim 
zdążysz się zorientować, że wyjechałem. 

Mogła protestować albo milczeć. Dlatego Roza 

wybrała to drugie. Prośby i inne głupstwa to nie w jej 

stylu. Oboje tego nie lubili. 

- Wszyscy wiedzą, że jesteś chora i leżysz w łóż-

background image

ku, skarbie - dodał jeszcze Seamus. - Nikt się nie spo­
dziewał, że mógłbym w takiej sytuacji od ciebie od­
jechać. Wszyscy będą wierzyć w to, co im się powie... 

- Jakby ktoś miał tu przychodzić tylko po to, by 

mnie pytać o ciebie? By pytać, gdzie cię zapodziałam. 

- Może nie będą musieli pytać - powiedział Se­

amus. - Jest wiele oczu wokół, które widzą. 

Roza uważała, że przesadza. Taki ważny przecież 

nie jest. I nie miała pojęcia, gdzie miałyby się ukry­

wać te oczy, które by ich teraz widziały. Krajobraz 
wokół ich siedziby był rozległy i równy niczym dy­
wan. Niepowołanego przybysza widziało się z bar­

dzo daleka. Nigdzie tutaj nie było niemal możliwo­
ści dostania się po kryjomu na cudzy teren. 

- Gdyby wydarzyło się coś ważnego, trzeba by było 

podejmować jakieś decyzje - rzekł Seamus pospiesznie 
i bardzo cicho - to podpisałem kilka czystych arkuszy 
papieru. Jest ich pięć, Rosi. Leżą schowane między pro­
tokołami niewolników. Zapamiętasz to? Na wypadek, 
gdyby trzeba było jakichś rozstrzygnięć, zanim ja wró­
cę. Paddy i Breandan wszystko ci zorganizują, ale tyl­
ko ty wiesz, gdzie są te papiery. 

- Niewielu ty ludziom ufasz, Seamusie 0'Connor -

powiedziała Roza, a kąciki ust drgały jej od powstrzy­
mywanego śmiechu. 

- To prawda, niewielu. Ale dzięki temu udało mi się 

przeżyć mimo wielu tak niebezpiecznych interesów. 

Roza wolałaby, żeby jej o tym nie przypominał. 

Nie cofała dłoni, dopóki nie odszedł tak daleko, że 
nie mogła go już dotykać. Wtedy skrzyżowała ręce 
na piersi i starała się powstrzymać łzy. Stała w sła­
bym wietrze, który poruszał jej spódnicą niczym ża-

background image

glem. Roza miała wrażenie, że czuje zapach morza, 
ale to przywidzenie. Favourite położona była zbyt 
daleko od wybrzeża. 

Seamus będzie musiał pokonać ocean... 
Cienie innych widoków pojawiały się w jej my­

ślach, ale Roza nie potrafiła żadnego z nich zatrzy­
mać. Było tak, jak w czasie, kiedy Seamusowe elfy 

wirują w białej mgle nad bagnami. Jakby elfy były 
o nią zazdrosne i nie chciały, by widziała cokolwiek, 

co dotyczy jego. 

Seamus nie jest bezpieczny. 
Seamus jest na Irlandii wyjęty spod prawa. 

... wyznaczono nagrodę za jego głowę... 
Roza chciała te obrazy pochwycić. Pulsowanie 

w skroniach było bardziej dokuczliwe niż uderzenia 

młotów w kruszalni rudy przy kopalni w Kafjord. 
Huczało tak, że aż ciemniało jej w oczach. Zachwia­
ła się, jakby miała upaść, ale Seamus był już wtedy 
daleko. Nie słychać już było nawet stukotu kopyt 

Warriora. Koń i jeździec stanowili punkt znikający 
w płaskim, szarożółtym krajobrazie. W końcu zlali 
się w jedno z tym krajobrazem. Roza uczepiła się 
ściany domu, bo zdawało jej się, że zemdleje. 

Danny pochwycił ją, kiedy się zachwiała. Chło­

piec z wielką powagą pomógł jej oprzeć się o ścianę, 

a potem przyglądał się przestraszony. 

- Jesteś chora - powiedział. 
- Tylko zmęczona - odparła Roza. 
- On nie powinien był wyjeżdżać! - zawołał chłopiec. 
Roza pokręciła głową. 
- On musiał jechać, Danny. Jesteś na tyle duży, że­

by to rozumieć. Musiał jechać. 

background image

Danny nic nie odpowiedział. Pomógł jej wejść do 

domu. Na tyle jednak zachował poczucie rzeczywi­
stości, że nie próbował jej podnieść. Mogła iść sama, 
a on ją podpierał. I udał, że nie słyszy, kiedy powie­
działa, że może posiedzieć w salonie. Syn Molly od­
prowadził Rozę do łóżka. 

- Powinienem sprowadzić go z powrotem - powie­

dział Danny, gdy Roza jakoś się już ułożyła w łóż­
ku, szerokim niczym morze. Chłopiec pomógł jej 
poprawić poduszki. 

- Nie - prosiła Roza. - Nie rób tego. On musi je­

chać. Musi. Zaraz przyjdzie Bridget. 

- Ale on myśli, że ty jesteś zdrowa! 
- Bo jestem! 
I poczuła się o wiele lepiej, kiedy znowu znalazła 

się w pościeli. Zamroczenie ustąpiło, niczym czarne 
chmury przepływające nad ziemią. W Irlandii nad­
chodziłyby z zachodu. Tutaj zjawiały się od połu­

dniowego wschodu, przemieniały się w szaroczarne 

wirujące kłęby, które toczyły szaleńczy taniec ponad 

płaskim krajobrazem. 

Jej zamroczenie było właśnie jak takie szaroczar­

ne tornado, które zgarniało wszelką rozsądną myśl, 

jaką napotkało na swojej drodze. W końcu jednak się 
oddaliło i można było zacząć odbudowywać to, co 
zostało zniszczone. 

To nie ciąża jest przyczyną tych mdłości. Roza nie 

jest chora. To jest coś, co nosiła w sobie, i od czego 
nie potrafiła uciec, co stało się częścią jej samej. Jak­
by była kimś innym, choć przecież żyła tutaj. 

Obrazy nie składały się w całość. Były zbyt nieja­

sne i rozproszone, by je pochwycić i zatrzymać. To 

background image

z jednej strony Rozę przerażało, ale, z drugiej, nie 
mogła się pozbyć uczucia ulgi. Dość już miała tych 
snów pełnych krwi i śmierci. Zbyt często budziła się 
z koszmarów sennych z widokiem poszarpanych, 
zmasakrowanych ciał młodych mężczyzn. Dość się 
nawąchała krwi, śmierci i zgnilizny. 

Nie chciała dostrzec Seamusa w takiej wizji... 
- Trochę mi się kręci w głowie - tłumaczyła chłop­

cu. - To nie jest nic groźnego. Często się zdarza ko­
bietom, które oczekują dziecka. Nie ma się czego bać. 

Ale on jej nie wierzył. Danny miał piętnaście lat. 

Był na tyle dojrzały, by przejrzeć również kłamstwa 
dorosłych, i na tyle dojrzały, by milczeć, gdy już do 
tego doszło. 

- Seamus musi jechać - powtórzyła Roza. - On się 

wybiera na Irlandię. Wiesz, jakie to ważne dla wielu 

tamtejszych ludzi, by dojechał. Przecież wiesz, jakie 
on ma znaczenie dla tych, którzy tam walczą... 

Danny westchnął i ustąpił. Jego twarz zamykała 

się zawsze, kiedy ktoś wspomniał o Irlandii. Roza za­

wstydziła się, że tak wykorzystuje jego słabość, ale 

to była jedyna możliwość, by go powstrzymać. 
W przeciwnym razie zatrzymałby Seamusa. 

- To jest nasza tajemnica - dodała Roza. - Nawet 

twój brat nie powinien o tym wiedzieć. 

- Jestem wystarczająco dorosły, bym umiał trzymać 

język za zębami - odparł sucho i wyszedł z pokoju. 

Cała jego postać wyrażała taką niechęć, że Roza 

poczuła ból w sercu. Te plecy zaczynały się robić sze­
rokie. Danny Connely wkrótce będzie mężczyzną. 

Usłyszała, że chłopiec z kimś rozmawia. Również 

głos zrobił się dojrzalszy. Już nie zmieniał się tak 

background image

gwałtownie od tonów przypominających ptasi świer­
got do całkiem męskich brzmień. Roza bardzo by 
chciała, żeby Molly mogła wiedzieć, iż jej najstarszy 

syn wyrasta na odpowiedzialnego mężczyznę, wyra­
sta na człowieka, z którego byłaby dumna. 

- Miss Rosę nie może teraz z nikim rozmawiać -

powiedział Danny, stojąc na szeroko rozstawionych 
nogach przed głównymi drzwiami do domu. Był 
młodszy niż ten niewolnik przed nim, ale przema­

wiał tak samo autorytatywnie jak Seamus. - Miss Ro­

sę jest chora. Nikomu nie wolno jej przeszkadzać. 
Możesz rozmawiać ze mną. 

- Ja mogę rozmawiać tylko z Miss Rosi - odparł 

Marlon i nie wyprostował karku, kiedy zawracał, by 
odejść w stronę pól. Mała, owinięta w skórę paczusz­
ka będzie musiała jeszcze trochę poczekać pod jego 
koszulą. 

background image

Marlon oczekiwał nadejścia nocy. Dzień nie był 

jego własnością, ale nad nocą panował sam, przynaj­

mniej dopóki master Seamus jest w podróży. 

Nadal nie wiedział, kim był ów obcy, ale nie po­

trzeba szczególnej siły wyobraźni, żeby rozumieć, że 

wiadomość dla Miss Rosi jest bardzo ważna. Bezi­
mienny człowiek, który wyłania się z ciemności i zni­
ka, nie powiedziawszy, kim jest, to nie może ozna­
czać, że ów obcy robi sobie coś takiego dla zabawy. 
Coś mówiło Marlonowi, że nieznajomy należy do 

większego obrazu, że bezimienny związany jest 
z czymś większym i ważniejszym. Marlon nawet 
w myślach nie odważyłby się nazwać takich ludzi, 

ale nie chciał zawieść tych, którzy właśnie jego wy­
brali na pośrednika między nimi a mistress. 

Marlon wierzył, że nikt go nie słyszał, kiedy pod 

osłoną nocy wymykał się z domu i skradał w głębo­
kim cieniu pod ścianami chat. Nie żeby coś się stało, 
gdyby go zobaczyli niewolnicy. Oni by pomyśleli, że 
Marlon idzie na spotkanie z dziewczyną. Najwyżej 
dokuczaliby mu trochę następnego dnia, a on by mil­
czał. To nic groźnego. 

Raz po raz biegł kawałek, bosy, po lodowatej zie­

mi. Bolały go stopy, ale w ten sposób robił mniej ha-

background image

łasu. Marlon cieszył się, że w Favourite nie ma psów. 
Wciąż jeszcze włosy stawały mu dęba na głowie na 
wspomnienie warczenia szczerzących zęby, żądnych 

krwi bestii stróżujących w Blossom Hill. Poznał kły 

wielu z nich na własnej skórze. Marlon zdecydowa­

nie nie lubił psów. 

Wiedział, że tylko Miss Rosi sypia na dole. O tej 

porze roku z pewnością okno do sypialni jest zamk­
nięte. Chłopcy raczej nie usłyszą delikatnego stuka­
nia w szybę. Starszy z chłopców powiedział, że mi-
stress jest chora. To Marlona bardzo zaniepokoiło, 
nie chciał się zastanawiać, jak ciężka jest ta choroba. 

Marlon miał tylko jedno w głowie: żeby jak naj­

szybciej oddać przesyłkę. Paliła go pod ubraniem. 

Jakby coś gorącego dotykało skóry na brzuchu. Pa­

czuszka była wielką pokusą. Długo siedział i ważył 

ją w rękach, czuł, że jest lekka, z kształtu nie mógł 
się domyśleć, co mogła zawierać. Już myślał, że po­

winien ją otworzyć. Zobaczyć, co jest w niej takiego 
ważnego. Zdołał się jednak oprzeć pokusie. Ktoś mu 

zaufał. Marlon zdecydował, że powinien okazać się 
godnym tego zaufania. 

To nie był sen, wiedziała to bardzo wyraźnie. Czu­

wała, ale jakby się znajdowała we mgle. Już się roz­

budziła, ale potrzebowała czasu, by zmysły mogły się 

wyostrzyć. 

Dźwięk, który ją obudził, był rzeczywisty. Cichy. 

Spokojny. Nie zawierał niczego przerażającego. 
Dźwięk niczym miarowy deszcz. To zresztą nie by­

ło niemożliwe. 

Deszcz byłby nieprzyjemny dla Seamusa i Petera, 

background image

przemknęło Rozie przez myśl. Nie wiedziała, gdzie 
oni nocują. Nigdy nie pytała Seamusa, gdzie spędza 
noce, kiedy jest poza domem. Z tych niewielu infor­
macji, jakie jej sam przekazywał, mogło wynikać, że 

w ogóle nie sypia. Teraz jednak obaj są w długiej po­

dróży, po drodze muszą się znajdować jakieś gospo­
dy, zajazdy przy drogach, gdzie twarz Seamusa jest 
pewnie znana. 

Seamus... 
Stukanie w okno jak krople deszczu... 
... jak palce na szybie... 

To nie deszcz. Jej uszy zdołały odróżnić. Deszcz 

nie brzmi tak jak to. To przeznaczone jest wyłącz­
nie dla niej. Usiadła na łóżku. Odrzuciła kołdrę. Po­
czuła skurcz w brzuchu, kiedy siadała i spuszczała 
nogi na podłogę. 

Pokój był pogrążony w takich ciemnościach, że le­

dwo rozróżniała kontury mebli, ale to był jej pokój. 
Znała go, choć po ostatniej nieobecności jeszcze się 
całkiem do niego nie przyzwyczaiła. Bose stopy prze­
szły po podłodze, nie zderzając się z niczym. Prze­
szła bezszelestnie i nie zdążyła się przestraszyć. Bez 
cienia lęku, że to może być coś niebezpiecznego, roz­
sunęła zasłony. 

Cichutkie stukanie umilkło. Dostrzegła jaśniejszą 

dłoń za oknem, po czym ta dłoń się cofnęła. Jego rę­
ka była jak ciemne skrzydło. Roza jęknęła i dostrze­

gła białe zęby chłopca po tamtej stronie. Albo się do 
niej uśmiechał, albo ona zaskoczyła go jeszcze bar­
dziej niż on ją. Palce uniosły haczyki zamykające 
okno. Wciąż zachowywała się bardzo cicho, nie robi­
ła hałasu, który mógłby kogoś obudzić. Roza sama sie-

background image

bie zaskakiwała. Nie wiedziała, że może być taka nie­
ustraszona, tak całkiem pozbawiona lęku, taka chłod­
na i taka przekonana, że instynkt jej nie zawiedzie. 
Była po prostu bardzo spokojna, wiedziała, że to mu­
si być coś ważnego. Ważnego, a nie groźnego dla niej. 

Marlon ucieszył się, kiedy usłyszał w głębi domu 

szmery, gdy zrozumiał, że Roza nareszcie się obudzi­

ła. Wydawało mu się, że spędził pod jej oknem całą 

wieczność. Zaczynał się już denerwować. Przyszło 

mu bowiem do głowy, że byłoby z nim źle, gdyby go 
ktoś przyłapał pod oknem sypialni białej kobiety. 
Pod dostatkiem było takich ludzi, którzy rzuciliby na 
niego najgorsze podejrzenia, niezależnie od tego, co 
miałby na swoją obronę. I niezależnie od tego, czy 
Roza byłaby po jego stronie. Na myśl o tym robiło 
mu się gorąco, zwłaszcza na plecach, mógł sobie wy­
obrazić, jak pali skóra chłostana biczem. 

Teraz nareszcie mógł odetchnąć. Pozostało mu już 

tylko przekazać wiadomość i oddać Miss Rosi pa­
czuszkę. 

Roza patrzyła na Marlona zdumiona, kiedy wycią­

gał do niej rękę z zawiniątkiem, wyjętym spod koszu­
li. Podał jej owiniętą w skórę paczuszkę bez słowa, 
a Roza przyjęła ją i tylko na twarzy malowało się py­
tanie, co to takiego. Patrzyli na siebie w milczeniu. 
Spojrzenia się spotkały. Trwało to dłuższą chwilę. 

- Ktoś to przyniósł - poinformował syn Princess, 

wskazując na zawiniątko. - Ja nie wiem, kto to był. 

Nie znam go. Nie powiedział mi, kim jest. Mówił 
tylko, że mistress powinna to dostać. Ze mam to do­
ręczyć do rąk własnych Miss Rosę, nikomu innemu. 
Prosto do rąk Miss Rosę. Musiałem przyjść teraz. Że-

background image

by nikt nie widział. Mogłem postąpić tylko tak, jak 
on kazał. 

Serce Rozy biło ciężko. Gardło się zaciskało. Od­

dech był urywany. Zacisnęła paczuszkę w dłoni, po 
chwili palce zaczęły nerwowo rozwijać skórę. Roza 
domyślała się, ale musiała wiedzieć na pewno. Oczy 
musiały zobaczyć to, co wyczuwały palce. Tuż przed 
odkryciem, co paczuszka zawierała, wyciągnęła rękę 
do Marlona. 

- Wejdź! - powiedziała. 
Posłuchał jej z wielkim wahaniem. To było szaleń­

stwo. Wszystko w nim krzyczało, że to szaleństwo. 
Ona jest jego mistress, a on jest jednym z jej niewolni­

ków. Jednym z niewolników jej męża. Nie powinien 
o tym zapominać, nawet jeśli Miss Rosi jest osobą życz­
liwą, a nie taką jak inne panie. Nie taką jak inni biali. 
Marlon naprawdę nie ma nic do roboty w głównym 
domu. A już zwłaszcza nocą. I to sam na sam z panią, 
która ma na sobie tylko cieniutką nocną koszulę. 

Ale Marlon pozwolił, by jego ręce chwyciły futrynę 

okna, i podciągnął się na ramionach w górę. Był silny, 
trwało to tylko moment. I nikt ich nie widział. Roza 
zamknęła okno natychmiast, gdy tylko Marlon znalazł 
się w środku. Szczelnie zaciągnęła zasłony, nie wypusz­

czając z ręki zawiniątka w skórze, wtedy jednak zrobi­
ło się tak ciemno, że nic nie mogli zobaczyć. Ciemność 
trochę Marlona uspokoiła. Serce zaczęło bić równiej, 

już nie tłukło się tak w piersiach jak przedtem. I jego 

stopy rozkoszowały się ciepłem dywanu. Strasznie 
przemarzł, stojąc tak długo pod tym oknem. 

- Czy ty wiesz, co to jest? - spytała Roza. 
-Nie. 

background image

Nie powiedziała mu natychmiast, ale w jej dłoni 

spoczywały dwa klucze. Palce Rozy się nie pomyli­
ły. I teraz bardzo wyraźnie zdawała sobie sprawę, 
gdzie znajdzie zamki, do których pasują te klucze. 
Wciąż oddychała nierówno. Była spięta, nie potrafi­
ła zachowywać się całkiem spokojnie. Te klucze to 
było znacznie więcej, niż się spodziewała, nieskoń­
czenie więcej. Pomyślała teraz o Etcie i zastanawia­
ła się, ile musiało ją to kosztować. 

- Czy była jeszcze jakaś wiadomość? 
- On powiedział, że nie było światła - odparł Mar-

lon cicho i szukał w pamięci. Starał się przypomnieć 
sobie słowa dokładnie tak, jak zostały wypowiedzia­
ne, skoro to takie ważne, by do niej dotarły w taki 
właśnie sposób. Zdawał sobie sprawę, że to może 
mieć znaczenie. W tej sytuacji znaczenie mógł mieć 
każdy drobiazg, nawet jeśli Marlon tego nie rozu­
miał. Nie mógł więc niczego zaprzepaścić. Nie mógł 
niczego zepsuć przez swoją niedokładność. 

- I że tam nie ma żadnej pomocy - ciągnął z wa­

haniem, choć był całkiem pewien, że powtarza 

wszystko dobrze. - I to, co Miss Rosi myślała, że jest 

trudne, okazało się jeszcze gorsze. Ale że to się da 
zrobić. On, ten obcy, mówił, że Miss Rosi zrozumie, 
kiedy dostanie to, co oni zdobyli. Czy jest w tym 

wszystkim coś zrozumiałego? 

Roza z trudem chwytała powietrze. W mroku od­

szukała ręce Marlona. To był gest nie do pomyśle­
nia. Białe kobiety nie dotykają czarnych mężczyzn. 
To jest nie tylko nieprzyzwoite, to po prostu szalo­
ne. I bardzo niebezpieczne. I to czarny mógłby być 
za to ukarany. Zanim Marlon zdążył cofnąć ręce, ona 

background image

złożyła w nich oba klucze. Pozwoliła mu je zatrzy­
mać. 

- Czy ty wiesz, co to są za klucze, Marlonie? - spy­

tała Roza i powietrze wokół stało się niezrozumiale 
ciężkie. - Wiesz, do jakich zamków one pasują? 

Marlon przesuwał koniuszki palców po ciepłym 

metalu. To z jego ciała pochodziło to ciepło. Nosił 
te klucze na sercu i nawet nie przeczuwał, co ma tak 
blisko. Teraz prawda zaczynała do niego docierać. 
Oddychał z trudem. 

Nagle zdał sobie sprawę z tego, dlaczego wiado­

mość, którą otrzymał, była taka niejasna i niezrozu­
miała. Nie mógł jej pojąć, dopóki nie przekazał jej 
dalej, do Miss Rosi. Gdyby zrozumiał wcześniej, 
mógłby zacząć działać, zanim pomyślał i zniszczył­

by to, dla czego inni narażali tak wiele. Nie jest bo­

wiem rzeczą bezpieczną ukraść takie klucze jak te. 
Można by za to zapłacić szerokimi pasami skóry, 
dartymi z niewolniczych pleców. 

- Byliśmy tam oboje - szeptała Roza, bo nie mog­

ła wydobyć głosu z gardła. - Prosiłam kogoś, Marlo­
nie, by się dowiedział, jak się ma Princess. Jak źle jest 
z twoją mamą. Czy może chodzić, czy w ogóle mo­

że się poruszać. Ja chcę ją wydostać z tej nory. I oto 
mamy klucze! 

Marlon zacisnął na nich rękę. Palce miał zdrętwia­

łe, ale nadal ściskał klucze. Nie mógł ich puścić. I prze­
pełniała go szczera wdzięczność dla mistress. Bo ona 
to zrobiła dla jego matki. To dla niej też jest bardzo 
niebezpieczne, niezależnie od tego, że jest biała. 

Jego wspomnienia z więzienia Jordana były zamaza­

ne, ale wiedział, co ta kobieta dla niego zrobiła. Wspo-

background image

mnienia nakładały się na siebie, ale Marlon potrafił 
stworzyć z tego jeden obraz, chociaż nigdy nie byłby 

w stanie ubrać go w słowa. Teraz jego mistress ryzyku­

je tak wiele dla niego i jego matki. Nie rozumiał, dla­
czego ona to robi. Nic przecież na tym nie zyska. Mar­
lon nie rozumiał Miss Rosi. Może ona jest po prostu 
dobra? Nie rozumiał jej, ale rozumiał wiadomość. 

- Z nią jest gorzej, niż ktokolwiek przypuszczał -

wyszeptał. - Ona nie może chodzić. Nie można li­

czyć na żadną pomoc z jej strony... 

- I może jeszcze gorzej - dodała Roza. - Ty wiesz, 

do czego on jest zdolny. 

Nie nazwała tego człowieka, ale oboje wiedzieli, 

o kogo chodzi. Nazwisko nie było konieczne, a Roza 
nie chciała jeszcze bardziej martwić Marlona. Chcia­
łaby, żeby wiadomość była wyraźniejsza, ale rozumia­
ła też, dlaczego tak nie jest. Kimkolwiek jest człowiek, 
z którym Etta rozmawiała, to musieli wspólnie wy­
brać Marlona na pośrednika. I był to trafny wybór. 

Teraz Roza to widziała. Sama powinna była o tym po­
myśleć, ale ona bała się reakcji chłopca. 

Prawdopodobnie nie ma znaczenia, czy wiedzą do­

kładnie, jaki jest stan Princess, jak bardzo została 
okaleczona. Wystarczy, by wiedzieli, że nie może być 
pomocą podczas ucieczki. Muszą zakładać wszystko, 
co najgorsze. Nietrudno sobie to wyobrazić. 

- Dlaczego? - spytał chłopiec. 
- Ja chcę wydostać stamtąd Princess - powiedzia­

ła Roza zdecydowanie. - Chcę, żeby znalazła się 
w bezpiecznym miejscu. Chcę ją wyrwać ze szponów 

Jordana. Żeby była bezpieczna. Wolna. 

- Niemożliwe - stwierdził Marlon. Nie zdobył się 

background image

na to, by powiedzieć jej, że to mrzonki. To, co przy­
chodziło jej do głowy, było szalone, śmiertelnie nie­
bezpieczne, a przede wszystkim niemożliwe. 

- Istnieją ludzie, którzy pomagają niewolnikom 

przedostać się na Północ - wyszeptała Roza po­
spiesznie, jakby się bała, że ściany mają uszy. 

- Wyzwolonym czarnym. Byłym niewolnikom -

sprostował Marlon. - Jordan nigdy nie zwróci jej 

wolności. 

- Pieniądze czynią cuda - ciągnęła dalej Roza. Mó­

wiła przekonująco, ale ona jest biała. Nie porusza się 
po tym samym bagnie co Marlon. I Princess. Marlon 
nie miał pojęcia, jak jej to powiedzieć. 

- Jeśli zdołamy ją stamtąd wydostać, to przysię­

gam ci, że będzie wolna do końca życia. 

- W jaki sposób? 
- Potrzebna mi twoja pomoc. 
Marlon zwrócił jej klucze. Nie był pewien, czy 

chce usłyszeć to, co Miss Rosi wymyśliła. Rozczaro­

wanie przeniknęło jego ciało, wszystkie myśli. Pojął, 

że to on pierwszy będzie musiał ryzykować skórą. 
Własnym życiem. Chętnie to zrobi. Nie z tego po­

wodu czuł się rozczarowany. To z powodu matki. Bo 

to o jego matce była mowa. A on nie chciał, by rzu­
cono go w sprawę, która od początku jest skazana 
na niepowodzenie. 

Był już wcześniej ścigany niczym zwierzę. Był 

chłostany i niemal nie został zabity. Był trzymany na 
granicy życia i śmierci tak długo, że nie chciał nawet 
o tym myśleć. Za nic nie chciał przeżywać tego na 
nowo. Nigdy więcej nie może tam wrócić. 

- Ty możesz nawiązać kontakt z tymi, którzy po-

background image

maga ją ludziom przedostać się do Pensylwanii - po­

wiedziała Roza. - Jesteś czarny. Tobie będzie łatwiej 

niż mnie. Nie będą się do ciebie odnosić z taką po­
dejrzliwością, jak traktowaliby mnie. Dowiesz się, 
gdzie ich szukać. Zajmie ci to znacznie mniej czasu. 
A ja nie wiem nawet, gdzie miałabym się obrócić. 

Marlon nie odpowiedział. 
- Dam ci papiery, że zostałeś wyzwolony - doda­

ła Roza. 

Serce Marlona gwałtownie podskoczyło. Ona te­

go nie powiedziała. Nie wierzył własnym uszom. 
Musiał się przesłyszeć. Albo ona myślała co innego, 
niż powiedziała. Milczenie było niczym ściana. 

- To Seamus jest twoim właścicielem - szeptała 

Roza, idąc po omacku do łóżka. 

Musiała usiąść. Za długo już stała, znowu poczuła 

mdłości. Zawrót głowy. Nie chciała jednak okazy­

wać chłopcu, że nie jest z nią całkiem dobrze. Waż­

ne, żeby on miał do niej zaufanie. Nie mogła teraz 
zawieść. Nie może zawieść Princess. Ona i Marlon 
potrzebowali siebie nawzajem po to, by Princess 
mogła się wydostać z tego strasznego więzienia w lo­
chu Jareda Jordana seniora. 

- Muszę mieć na to jego zgodę - powiedziała. - Ale 

on mi zostawił podpisane arkusze papieru. Mogę na 
nich napisać, co zechcę, i będzie to tak samo ważne, 
jakby Seamus własnoręcznie to napisał. Nie ma 

w tym najmniejszego oszustwa. To będzie najpraw­

dziwsza prawda, będziesz wolny, Marlon. 

- Master Seamus będzie wiedział, że to nieprawda -

zaprotestował chłopak gwałtownie. 

Serce tłukło się w piersi jak oszalałe. Serce było 

background image

bębenkiem, który przekazywał wiadomości od jed­
nej niewolniczej chaty do drugiej. Marlon nigdy nie 
potrafi udźwignąć takiej nadziei jak ta. Niewolnicy 
nie powinni mieć nadziei. Murzyni, tacy jak on, ro­
dzą się do niewolniczych chat. 

Jego ojciec był wolny. 
Jego serce jest wolne. 

Mama opowiadała baśnie o wolności. 
... on mógłby w nie wierzyć... 
- Będziesz daleko stąd, kiedy Seamus wróci do domu 

- rzekła Roza, a jej głos brzmiał niebezpiecznie przeko­
nująco. - Ty i Princess będziecie znowu razem, w bez­
piecznym miejscu na Północy. Może w Filadelfii. Czy 
to nie tam wszyscy wyjeżdżają? Do Pensylwanii. 

Marlon kiwał głową, kiwał tak aż do chwili, gdy 

pojął, że ona mówi całkiem poważnie. 

- Możliwe - rzekł przeciągle. 
- Mogłoby tak być? 
- Może. 
- Odważysz się? - spytała Roza. - Musisz tylko na­

wiązać kontakt z tymi, którzy należą do podziemnej 

bandy... organizacji. U nas też muszą być jacyś... 

Marlon uśmiechał się w ciemnościach. Roza nawet 

nie wie, jak się nazywa ta zakazana grupa, która po­
maga wolnym czarnym, i również niektórym zbieg­
łym niewolnikom, przedostać się na Północ. Jak naj­
dalej od niewolnictwa na Południu. Uważał, że Miss 
Rosi tak samo nic nie wie, jak większość białych pań. 

- To nie jest niemożliwe - powiedział. 
- Pieniądze nie stanowią problemu - dodała Roza 

zdecydowanie, gdy spostrzegła, że on zaczyna poj­
mować jej plan. - Tylko to się musi dokonać bardzo 

background image

szybko. Princess musi zostać zabrana z lochu, ale 
przedtem wszystko powinno być dokładnie przygo­

towane. Wszystko musi się dziać w umówionym cza­
sie. Możemy mieć tylko jedną okazję, by ją uwolnić, 
trzeba brać to pod uwagę przy planowaniu. I musi­
cie wyruszyć na północ natychmiast, gdy tylko wy­
rwiemy ją z tego więzienia. 

Mówiła tak, jakby sama miała brać we wszystkim 

udział. Marlon uśmiechał się w ciemnościach. Roza 
planowała tak, jakby zamierzała osobiście uwalniać 
jego matkę. To bardzo miłe z jej strony. 

Marlon bardzo lubił, kiedy mówiła „my", trudno 

mu jednak było sobie wyobrazić Miss Rosi w takiej 
akcji, gdzieś w ciemnościach, jak się skrada razem 
z nim. To zakrawało na żart, który sam sobie opo­

wiadał. Tak naprawdę zdawał sobie sprawę, że bę­

dzie musiał znaleźć kogoś zaufanego. Jednego ze 
swoich. Miss Rosi czyniła przedsięwzięcie możli­

wym, ale ona nie może stanowić jego części, kiedy 

będą uwalniać matkę, jej nie może tam być. 

- Znajdę kogo trzeba - obiecał, podszedł do oka 

i wyskoczył na dwór. 

Nawet się nie pożegnał. Nie obejrzał się ani razu, ale 

słyszał, że ona zamyka okno. Marlon poczuł się o wie­
le spokojniejszy, gdy znalazł się poza domem. Dopóki 
jest na dworze, nikt nie może go o nic oskarżyć. 

Dwa dni później Roza przyjęła nieoczekiwaną wi­

zytę. Nie znała powozu, który toczył się przez dzie­
dziniec i zatrzymał przed domem. Nikogo się nie 
spodziewała. Kobieta, która wysiadła z powozu, ni­
kogo jej nie przypominała. Była bardzo elegancka, 

background image

zachowywała się jak prawdziwa dama. Roza wiedzia­
ła, że jej nie zna. 

Chłopcy pojechali gdzieś konno. Prawie ich zmu­

szała, by więcej czasu spędzali z Adamem i Eamon-
nem. Zwłaszcza Danny przesadzał z opieką nad nią, 

kiedy Seamusa nie było. To Rozę bawiło i rozczula­
ło, wiedziała bowiem, że chłopiec chce dobrze. Wie­
działa, że jest do niej bardzo przywiązany i że bar­
dzo poważnie traktuje to, iż nieoczekiwanie został 
panem domu. Seamus okazał mu takie zaufanie, chło­
pak nawet by nie pomyślał, że mógłby je zawieść. 

Poprzedniego dnia Roza wstała z łóżka. Mdłości 

nie dokuczały jej już tak bardzo, w każdym razie nie 
na tyle, by nie mogła tego ukryć nawet przed szwa-
gierkami. Bo nie tylko Tommy i Danny strzegli każ­

dego jej kroku. Seamus najwyraźniej poprosił rów­
nież resztę rodziny, by wszyscy mieli na nią oko, nie­

wiele więc mogła zrobić na własną rękę. 

Roza nie miała wiele czasu na zastanawianie się, 

kim jest jej gość. Zapukano do drzwi, zanim zdąży­
ła przeciągnąć dłonią po rozpuszczonych włosach. 
I drzwi się otworzyły, zanim zdążyła do nich po­
dejść. Stała więc pośrodku pokoju. 

- Narzucam się - powiedziała kobieta, która weszła 

i starannie za sobą zamknęła. Omiotła wzrokiem pro­
sty pokój z zainteresowaniem, ale bez cienia niechęci. 

Miała na sobie aksamitny kostium w kolorze głę­

bokiej czerwieni, a na nim obramowaną futrem, gra­
natową pelerynę z miękkiej wełny, z podszewką tak 
samo czerwoną jak spódnica i żakiet. Przybyła zdję­
ła rękawiczkę z prawej dłoni. Podeszła do Rozy 

z wyciągniętą ręką. 

background image

- Nie byłyśmy sobie przedstawione. Nazywam się 

Averil Wiley. Moim mężem jest doktor Wiley. 

Roza nadal niewiele z tego rozumiała. Małżonka 

doktora Wileya była od niego znacznie młodsza. On 
musiał już przekroczyć pięćdziesiątkę, podczas gdy 
Averil Wiley nie skończyła jeszcze chyba trzydzie­
stu. Była szczupła i delikatnej budowy, wyższa od 
Rozy. Oczy miała zielone, włosy jasne. Pociągła 
twarz niczym nie budziła zainteresowania, w ogóle 
pani doktorowa wyglądała dosyć pospolicie, ale za­
chowywała się z wielką pewnością siebie, najwyraź­
niej wrodzoną. Nie mogło być inaczej. 

- Czy mogę usiąść? 
Roza skinęła głową. Serce jej się ściskało w ocze­

kiwaniu, kiedy tamta wolno zdejmowała okrycie 
i drugą rękawiczkę, układając wszystko na jednym 
z wolnych krzeseł. Widocznie przywykła do tego, by 
służba czekała i natychmiast odbierała od niej ubra­
nie. I chyba nieczęsto wstępowała do domów, gdzie 
mieszkańcy nie mieli przy sobie przez cały czas mnó­
stwa służących. Seamus nadal nie rozumiał, że Roza 
chce sama prowadzić swój dom, dbać o swoje ubra­
nia, gotować dla rodziny. 

- Zastanawia się pani, po co przyjechałam? 
Roza przytaknęła i zdziwiła się trochę błyskiem 

w czystych, zielonych oczach tamtej. Wyglądało to 

na rozbawienie. Nie bardzo rozumiała zachowanie 

Averil Wiley. 

- Chciałam przyjechać mimo wszystko - powie­

działa doktorowa i uśmiechnęła się przyjaźnie. - Wo­
lałabym jednak zaczekać, aż zostaniemy sobie for­
malnie przedstawione. Nie byłam na weselu w Bios-

background image

som Hill, bo wtedy już bym zadbała, byśmy się po­

znały. 

Roza czekała. 
- Ja urodziłam się w Bostonie - poinformowała 

Averil Wiley. - Mój mąż natomiast pochodzi stąd. To 
dlatego nie zawsze i nie we wszystkim się zgadzamy. 

Milczenie między poszczególnymi zdaniami prze­

mawiało na swój sposób, jakby miało własny głos. 
Roza zaczynała się powoli domyślać, po co Averil 
Wiley do niej przyjechała. 

- Nigdy do końca nie przywykłam do życia tutaj, 

na Południu. Jest tu wiele spraw, które nie tylko 
mnie zaskakują, ale i sprawiają mi ból. Rozumiem, 
że i panią również, Mrs. 0'Connor. 

- Proszę mi mówić Rosę - poprosiła Roza. 
Tamta uśmiechnęła się. Nie znały się nawzajem, 

ale rozumiały. 

- My możemy pomóc - powiedziała Averil Waley. -

Ale chcielibyśmy także związać cię z nami. 

Roza patrzyła na nią w milczeniu. 
- Potrzebujemy pewnych miejsc - rzekła młoda 

doktorowa. - Favourite byłoby dla nas wymarzonym 
miejscem. Chyba nie muszę tłumaczyć dlaczego. 

Roza potrząsnęła głową. 
- Wykorzystywalibyśmy ciebie i Favourite tylko 

w przypadkach absolutnie koniecznych - zapewnia­

ła Averil. - Nie chcemy ryzykować, że cała nasza 
sieć poniesie straty. Chcemy, by ta sieć pokryła ni­
czym pajęczyna całą Georgię, wszystkie stany na 
Południu, niewidoczna dla tych, którzy nie wiedzą, 
gdzie szukać. 

- Jak szybko moglibyście zabrać Princess? - spy-

background image

tała Roza. Nie powiedziała ani tak, ani nie na pro­
pozycję doktorowej. 

- Wiemy, że Jordan jutro wyjeżdża - odparła Ave-

ril Wiley i poprawiła jakiś lok, który wymknął się 
spod kapelusza. Nie sprawiała wrażenia, że chciała­
by nakrycie głowy zdjąć. Tak długo nie zamierzała 
tu siedzieć. - A więc to się musi stać w jedną z naj­
bliższych nocy. 

- Tak szybko jak to tylko możliwe - poprosiła Roza. 
- Mamy statek do Brunswick, który jutro w nocy 

będzie mijał Blossom Hill. 

- W takim razie niech to będzie jutro w nocy -

rzekła Roza stanowczo. 

- No a co z tobą? - spytała pani Wiley poważnie, 

patrząc Rozie w oczy. - Chcesz być jedną z nas? 

- Czy to jest warunek pomocy dla Princess? - spy­

tała Roza. 

- Nie. Pomożemy jej i tak. Wyznaczamy cenę, ale 

pomagamy również tym, którzy nie mogą zapłacić. 
Zakładam jednak, że ty zapłacisz za tych dwoje, któ­
rych chcesz wysłać na Północ. 

- Zapłacę - zapewniła Roza. - W jaki sposób wy­

dostaną się z Brunswick? 

- Tego się nie dowiesz - odparła doktorowa spo­

kojnie. - Nie powinnam była mówić nawet o tym 
Brunswick. Nikt nie powinien wiedzieć więcej niż to 
konieczne. Nie będzie też inaczej, nawet jeśli zosta­
łabyś częścią naszej sieci. 

- Chcę wejść do organizacji - oznajmiła Roza. 
Szeroki uśmiech rozjaśnił twarz tamtej. Roza 

przeczuwała, że oto zyskała przyjaciółkę. 

- Czasami potrzebujemy tylko informacji - powie-

background image

działa Averil Waley. - Innym razem znowu chodzi 
o pieniądze. A od czasu do czasu będziesz musiała 
ukryć naszych podróżnych. 

- Jak nawiążemy ze sobą kontakt? 
- Ja myślę, że my obie mamy ze sobą tyle wspól­

nego, że możemy się spotykać towarzysko, pani 
0'Connor. Postaram się, byśmy zostały sobie for­
malnie przedstawione. Niekiedy będziesz po prostu 

znajdowała biały kamień na parapecie swojego okna. 
Wtedy będziesz musiała odebrać meldunek z miej­
sca, które sama dla nas znajdziesz. 

- Dąb na dziedzińcu. Tam każdy może podejść, 

nie budząc podejrzeń. Dąb ma dwie prawie zrośnię­
te gałęzie, które tworzą coś w rodzaju kryjówki... 

- No to wiesz, gdzie masz szukać - powiedziała 

pani Wiley i wstała, by się pożegnać. - Jutro w nocy 
przybędzie statek. Między północą a świtem. Nazy­

wa się „Strawberry Moon". 

background image

Papier wydawał się gruby między palcami. Sztywny, 

dobrze go było trzymać. I to przeraziło Rozę. Kałamarz 
stał na swoim miejscu. Czarny płyn chlupał, kiedy prze­
kładała buteleczkę z jednej ręki do drugiej. Obsadka by­
ła wygładzona w miejscu, gdzie zwykle trzymała ją ręka 

Seamusa. Znalazła tę samą stalówkę, którą on składał 

podpisy na arkuszach. Przyglądała się długo jego nazwi­
sku. Było niczym obrazek na kremowobiałym arkusza 

Wiedziała, co ma napisać. Wiedziała, co powinno 

się tam znaleźć. I wiedziała, jakich słów powinna uży­

wać, by dać Marlonowi wolność. Kiedy jednak ujęła 

pióro, zdała sobie sprawę, że przecież nie potrafi na­
pisać tych słów po angielsku. To naprawdę bez sen­
su, stracona sprawa. I nie mogła nikogo poprosić 
o pomoc. Żaden z braci Seamusa nie zlekceważy je­
go woli. Fiona też nie. Może Marlon mógłby napisać, 
co trzeba? Powinna wziąć ze sobą papier, a on niech 

wpisze słowa, których będzie potrzebował. 

Marlon nie był pewien, czy to rozsądne, że Miss 

Rosi będzie z nim od początku do końca. Obserwo­

wał ją uważnie od tamtej nocy, kiedy dała mu klu­

cze. I musiał uznać, że Danny ma rację: z nią nie jest 
dobrze. Chodzi blada. Marlon miał wrażenie, że Ro-

background image

za ukrywa boleści. Jego oczy widziały bardzo wiele. 
I nie pomylą się, kiedy dostrzegą skrywany ból, 
gdziekolwiek by to było. Jedyne, co mu powiedzia­
ła, to to, że powinien zabrać wszystko, co ma dla nie­
go jakąś wartość, i stawić się na granicy Blossom 
Hill. To wtedy zapytał, ilu jeszcze ludzi o tym wie. 

„Tylko ja" - odparła. - „Nikt więcej wiedzieć nie 

musi". 

Marlon nie miał pojęcia, czy to prawda. Bał się tak 

wielu rzeczy. Bo o ile dobrze się domyślał, to w jej 

stanie zdrowia mogła po drodze w każdej chwili za­
słabnąć. Nie pojmował, dlaczego ona musi tam iść. 
Nie wiedział też, jak uda im się oszukać psy. I nie 

wiedział, jak uda im się wydostać matkę z więzien­
nego lochu. Nie umiał sobie wyobrazić, co się stanie 
potem. Co prawda mają klucze, ale żeby tylko na 
tym budować plan, to zdaniem Marlona naprawdę 
za mało. A on ryzykował własne życie. 

Musiał się oprzeć na łopacie, kiedy zobaczył koło 

południa, że z Favourite wyjeżdża powóz. Twarz mu 
się skurczyła, gdy stwierdził, że powozi sama Miss 
Rosi. Znajdował się tak blisko Master Adama, że 
mógł wyraźnie widzieć również jego zaskoczenie. 

Brat Master Seamusa użył równocześnie ostróg 
i cugli swego konia. Marlon myślał swoje, patrząc, 
jak Master Adam pędzi przez pole w stronę powo­
zu. Ale wrócił do pracy, gdy stwierdził, że Miss Ro­
sie zatrzymuje zaprzęgniętego do powozu konia. 

- Co ty zamierzasz? - zapytał Adam zdyszany, sta­

rając się opanować swojego niespokojnego konia, 
który dosłownie tańczył na drodze przed powozem. 

background image

Roza siedziała wyprostowana na siedzeniu dla 

woźnicy. Ubrała się ciepło i wystarczająco eleganc­

ko, by wyglądało, że wybiera się z wizytą. 

- Dlaczego nikt z tobą nie jedzie? - dopytywał się 

Adam. 

- Nikogo w domu nie było - odparła. - A ja na­

uczyłam się obchodzić z koniem i powozem, ledwie 
odrosłam trochę od ziemi. 

Adam uśmiechnął się na te słowa. Jego pełne usta 

wygięły się i kręcił głową nad jej brakiem rozsądku. 

Roza zawsze miała wrażenie, że śmiech buzuje 

w piersiach Adama. Skończy w tym roku dziewięt­

naście lat, ale wciąż miał w sobie wiele chłopięcych 
cech. Roza nie sądziła, że kiedykolwiek całkiem się 
ich wyzbędzie. To samo było z Seamusem, tylko że 
starszy brat miał w sobie wiele powagi, która wal­
czyła o lepsze z tym, co w Adamie było tylko zaba­

wą, dowcipem i śmiechem. 

- Jesteś pewna, że teraz powinnaś powozić? - nie 

dawał za wygraną Adam. 

- Bo co by na to powiedział Seamus - dokończy­

ła za niego Roza ze śmiechem, bo rzeczywiście mó­

wił tym samym tonem, jakiego w takiej sytuacji na 

pewno użyłby Seamus. 

- Pojęcia nie mam, co by powiedział Seamus - rze­

kła po chwili, już poważnie. - Być może to, że po­

winnam leżeć w łóżku do października. Ale ja czuję 

się znakomicie. I dzień jest taki piękny. Pomyślałam 

więc sobie, że zrobię Colleen niespodziankę swoją 
wizytą. Choć wciąż jest świeżo poślubioną żoną, to 
chyba nie będzie miała nic przeciw wizycie. 

Adam roześmiał się szeroko. 

background image

- Wszyscy wiedzą, że Junior został wysłany do Sa-

vannah w interesach - oznajmił. - W Blossom Hill 

zostały tylko kobiety i niewolnicy. Nie zaszkodzi 

więc, jeśli przybędzie jeszcze jedna. 

Zeskoczył ze swojego konia, przywiązał go za 

uzdę z tyłu powozu. Długonogi, sprawny, stanął 
obok powozu i nie pytając Rozy o zdanie, zsadził ją 
z kozła. 

- Ale to ja będę powoził, Rosi - wyjaśnił. - Ty 

grzecznie zajmiesz miejsce, które przystoi damie. 

Pomógł jej usiąść, otulił derkami jej nogi. Potem 

mrugnął porozumiewawczo i zręcznie wskoczył na 
siedzenie dla woźnicy. 

- Powinnaś była jednak zwrócić się z tym do mnie -

dodał jeszcze. - Moim zdaniem dużo zabawniej jest je­
chać do Blossom Hill, niż pilnować niewolników, któ­
rzy starają się kopać torf, choć on wciąż jeszcze jest na 
to za twardy. Moim zdaniem jest za wcześnie na przy­
gotowywanie ziemi. 

- Seamus mówi, że powinno się to robić teraz. 

- Ja to powinienem mieć takie miejsce z samymi 

końmi tylko! - zawołał nieoczekiwanie Adam, spoglą­
dając na nią przez ramię. - Hodować konie, ale takie 
pierwsza klasa. Z tym jest znacznie mniej zachodu. 

Tylko zwierzęta. Żyjące istoty, na których człowiek 

się zna, nie musi się wciąż martwić, zastanawiać. 

- I mniej niewolników? - spytała Roza ostrożnie. 
- Może i to - odparł Adam i całą swoją uwagę skie­

rował teraz na drogę. Po tej wymianie zdań długo je­
chał milczący. 

To dało Rozie do myślenia. Wiele razy zastanawia­

ła się właśnie nad postawą Adama. Nie mogła się zo-

background image

rientować, po której stronie on stoi. Ani co napraw­
dę myśli. Czasami odnosiła wrażenie, że chłopak nie 
znosi tego życia, jakie tu prowadzą, tak samo jak 
ona. Ale kiedy indziej znowu on po prostu przytaki­

wał wszystkiemu, co mówił Seamus. Nawet nie 

mrugnął, gdy Seamus go o coś prosił. 

Roza długo się wpatrywała w kark szwagra. W je­

go szerokie barki pod zniszczoną wełnianą kurtką. 
W ruchach przypominał Seamusa, ale okazywał czę­
sto taką wrażliwość, że chętnie by mu zaufała w swo­
jej sprawie. W ostatniej chwili jednak zmieniła zda­
nie, uznała, że nie należy Adama w to mieszać. On 
jest taki młody. 

- Zatrzymamy się u Joego i Jenny! - zawołał, gdy 

skręcili w stronę Rosę Garden. 

Gdy Rosa zaprotestowała, że ma jechać prosto do 

Blossom Hill, zdawał się jej nie słyszeć. Roza mogła­
by przysiąc, że śmiał się na swoim miejscu na koźle. 

- Odwiedziny! - zawołał Joe, opierając się o ścian­

kę powozu i spoglądając to na Rozę, to na Adama 
i z powrotem. - Ciekawe, co by powiedziała Deidre 
na taką miłą przejażdżkę we dwoje? 

- Sama radziłam sobie znakomicie! - warknęła Ro­

za i sprawiała wrażenie, że chce wysiąść. 

- Otóż to właśnie! 
Adam lekko zeskoczył na ziemię i zsunął kapelusz 

na tył głowy. 

- Staram się nie zadzierać z Seamusem - powie­

dział, idąc obok swojego o dwa lata starszego i ob­
darzonego o wiele ciemniejszą karnacją brata. Szyb­
ko odwiązał swojego konia od powozu i wsunął but 

background image

w strzemię, zanim Joe zdążył jeszcze o cokolwiek za­

pytać. 

- Pani nie dała się zatrzymać - rzucił jeszcze z koń­

skiego grzbietu. - Wybrała się do Blossom Hill, a ja 
zadbałem, by dotarła tutaj. - Wycelował w brata pal­
cem, jakby to był pistolet. I pomknął tak szybko, że 

widzieli tylko jego szerokie plecy i słyszeli łoskot koń­

skich kopyt, które jednak oddalały się coraz bardziej. 

Joe, mrużąc oczy, patrzył na Rozę. 

- Gdyby zaczekał jeszcze chwilkę, to bym mu po­

wiedział, że jestem w domu sam. Kobiety i dzieci a tak­

że Colleen z chłopcami i Jennifer Jordan pojechali do 
Dublina. Podobno przywieziono tam jakieś towary, 
czy coś, co lubią kobiety. Jeremy Jordan ma wątpliwą 
przyjemność dotrzymywania im towarzystwa. 

- Więc w domu w Blossom Hill nikogo nie ma? -

spytała Roza niepewnym głosem. 

- Nikogo - odparł Joe. - Mogę cię odwieźć do Fa-

vourite. 

- Nie! - zaprotestowała. 
- No tak, jesteś zmęczona. Nie pomyślałem o tym! 

Joe podał jej rękę, by mogła wysiąść z powozu. 

Ona jednak wciąż siedziała nieporuszona. Było 
chłodno, ale nie na tyle zimno, by oddech zabarwiał 
się na biało. Dzień wciąż jeszcze był wczesny, do 

wieczora pozostawało sporo czasu. A jeszcze więcej 

do nocy. Cały jej plan opierał się na tym, że przeno­
cuje w Blossom Hill. 

- One chyba wrócą do domu przed nocą? - spytała. 
- Nie miały takiego zamiaru - odparł Joe. Oparł 

dłonie o krawędź powozu i przyglądał się Rozie po­
ważnie. - Miałabyś więcej do oglądania, gdybyś za-

background image

czekała dzień lub dwa - dodał, choć nigdy Roza nie 

wyglądała mu na kogoś, kto śmieje się najgłośniej 

i cieszy najbardziej na widok nowych materiałów na 
sukienki. 

- Czy ty jesteś szczęśliwy jako właściciel planta­

cji, Joe? - spytała Roza, ale wciąż nie zamierzała wy­
siadać. 

On nie rozumiał, do czego szwagierka zmierza, 

ponieważ jednak widział, że wciąż siedzi, więc wdra­
pał się do niej. Usiadł naprzeciwko niej, łokcie oparł 
na kolanach i próbował odnaleźć spojrzenie jej nie­
bieskich oczu. 

- Marzyłeś o czymś takim jak to? - pytała dalej. 

Joe odchylił się w tył, rozłożył szeroko ramiona 

na oparciu za swoimi plecami. Patrzył na dom. Na­
dal kiedy zbliżał się do niego, ten budynek go zaska­
kiwał. Zawsze musiał przystanąć i przekonywać sam 
siebie, że to jest jego dom. Że jego właścicielem nie 
jest jakiś pan o podwójnym nazwisku, z tytułem 
i miejscem w House of Lords. Nie, to jego dom. Pię­
trowy, murowany budynek z ośmioma kolumnami 
przed wejściem i mnóstwem okien, które Joe wciąż 
liczył. Budynek z podwójnymi, oszklonymi drzwia­
mi i z balkonami. Były w nim złocone krzesła i mo­
siężne kandelabry, piękne żyrandole z kryształu. Joe 
był właścicielem pól, rozciągających się wokół domu 
jak okiem sięgnąć. Miał konie i stajnie, i rozległe 
plantacje bawełny. Nigdy w życiu nie marzył o ta­
kich wspaniałościach jak to wszystko. 

- Myślę, że marzyłem raczej o kamiennym dom­

ku z dwiema izbami - powiedział wolno, przymyka­
jąc oczy. 

background image

Wciąż niełatwo było mu mówić o tym miejscu, 

w którym znajdowały się wszystkie jego dawne my­

śli i marzenia. Gdzie wspomnienia o dawniejszym 
życiu i o Irlandii nadal były żywe. 

- A zatem to wszystko jest dla ciebie niczym baśń? 

Jej głos miał jakieś bolesne brzmienie. Ona czegoś 

szukała. Poszukiwała tego w nim, u niego. I Joe wie­
dział, że to istnieje jak pęknięcie na gładkiej po­

wierzchni. 

- To było jak baśń - potwierdził. 
- Pozwól mi tutaj zostać. Musisz pozwolić - pro­

siła Roza. 

Nadal rozmawiali o tym samym, ale Joe nie był pe­

wien, czy wie, co to. Bardzo wyraźnie zdawał sobie 

sprawę z tego, że ona siedzi tuż przy nim. Nie przy­
pominał sobie, kiedy widział ją pierwszy raz. Zoba­
czył naprawdę. Początkowo nie pojmował, co w niej 

opętało Seamusa. On przez długi czas widział tylko 
jej lewy policzek. Joe kochał to, co piękne, a Rosi nie 
można było nazwać piękną. Była jak kryształowy kie­
lich, który został rozbity, a potem znowu sklejony. 

- Będę musiała ci zaufać - powiedziała Roza. - Ale 

nie mogę tego uczynić, dopóki mi nie powiesz, że nie 
jesteś całkiem szczęśliwy w roli właściciela plantacji. 

- Co to za gra, którą ze mną prowadzisz? 
- To ma coś wspólnego z tym, czego nie lubisz -

rzekła Roza, nie przestając patrzeć mu w oczy. 

- Więc powiedz mi, co to jest, ty, która znasz mnie 

tak dobrze - rzekł wyzywająco. 

- Niewolnicy! 

Joe przyglądał się jej wąskimi oczyma. Roza sie­

działa wyprostowana niczym nauczycielka. I tak sa-

background image

mo jak nauczycielka uparcie trzymała się swojego. 
On był od niej nieco starszy, ale wciąż miał wraże­
nie, że pod wieloma względami Roza zdecydowanie 
go wyprzedza. 

- Ja mógłbym się bez nich obejść. Ale ani ty, ani 

ja nie powinniśmy się głośno wypowiadać w kwestii 
niewolników, Rosi. Oboje dobrze wiemy, skąd bio­
rą się pieniądze na jedzenie. A teraz ja powinienem 
być razem z Seamusem... 

- Zaufam ci - przerwała mu Roza gorączkowo. -

Zaufam ci, a ty będziesz musiał milczeć. Bo uczynię 
cię swoim wspólnikiem. Współwinnym po prostu! 

Zabrzmiało to bardzo groźne, ale Joe nie wiedział, 

w jaki sposób kazać jej przestać. Zresztą nie bardzo 
wiedział, czy należało to robić. Przeraziło go jednak 
to, że ona mówi o współwinie. Jakby miała zamiar 
zaproponować mu coś... grzesznego. 

- Ja pomagam niewolnikom w ucieczce - oznajmi­

ła Roza, żona jego brata, Seamusa. 

Mogłaby mu powiedzieć, że morduje i zabija, a nie 

byłby nawet w połowie tak zaszokowany jak teraz. 

Jedyne, z czego naprawdę zdawał sobie sprawę, to 

to, że nie powinni tak siedzieć w tym powozie, sko­
ro rozmawiają o takich rzeczach. Był pewien, że ścia­
ny mają uszy. 

- Wejdź do domu - poprosił. - A ja wyprzęgnę ko­

nia. Wprowadzę go do stajni. 

- To znaczy, że mogę zostać? 
- Na trochę - odparł. Pojęcia nie miał, w co się pa­

kuje. Przerażało go, ale zarazem podniecało, powo­
dowało, że krew w żyłach zaczynała płynąć szybciej. 

background image

- Naprawdę nie wiem, dlaczego to robię - szeptał 

Joe, posuwając się w ciemnościach niemal po omac­

ku. Prowadził konia, na którym siedziała Roza, 

wkrótce jednak i ona będzie musiała iść piechotą. 

- To szaleństwo, Rosi. Seamus by mnie wychłos-

tał, gdyby wiedział, na co ci pozwalam. Spytałby 
mnie pewnie, dlaczego nie przywiązałem cię w do­
mu do krzesła. Wciąż jeszcze możemy zawrócić. 

- My nie możemy zawrócić! - odparła gniewnie. -

Jesteśmy już prawie przy chatach niewolników 

w Blossom Hill. Tam czeka Marlon i to on zostanie 
wy chłostany, jeśli nie pójdziemy dalej. Nie mamy 
nic do stracenia! 

Joe roześmiał się sam do siebie. Niezbyt głośno. 

Potrząsał głową i zastanawiał się, czy to przypad­
kiem nie jest sen. To, oczywiście, musi być sen. To 
na pewno jeden z tych koszmarów, który się skoń­
czy, gdy tylko dzień upomni się o Joego. Przeminie, 

kiedy ciało odpocznie. Wtedy Rosi, żona Seamuso-

wa, leciutkim krokiem wymknie się z jego snu. I on 

nie będzie już musiał przyjmować nocnych wizyt 

własnej bratowej. Nawet w koszmarnych snach. Nic 
w niej do niego nie należy. 

Niewolnicze chaty Blossom Hill rysowały się wy­

raźnie przed jego oczyma i Joe przystanął. Roza zsu­
nęła się z konia. Stała teraz tak blisko niego, że musiał 
uwierzyć, iż to nie jest sen. Jego ręce wiązały konia. 
Działo się to jakby samo z siebie. Nie myślał o tym, 
co robi. Stał, ubrany na czarno, niczym złodziej na zie­
mi, należącej do kogoś innego. Żona jego brata, tak sa­
mo ciemno ubrana, stała obok niego i nie istniało żad­
ne wytłumaczenie, nie istniały żadne przekonujące 

background image

i wiarygodne słowa, gdyby ich ktoś tutaj zobaczył, 
gdyby ktoś zapytał, w jakiej to sprawie przybywają. 

Roza wolno poruszała się między chatami, zatrzy­

mywała się to na jednym, to na drugim rogu, nasłuchi­

wała w ciszy. Nie było innych dźwięków prócz tych, 

które przynależą do nocy. On podążał w ślad za nią. 
Nie mógł pozwolić, by wkraczała w niebezpieczeń­
stwo sama. W końcu jest mężczyzną. I jest jej szwa­
grem. Jeśli nie mógł jej wybić z głowy tego szaleństwa, 
to miał obowiązek ją ochraniać jak długo to możliwe. 

Kryli się na tyłach domostw. Joe w każdej chwili 

spodziewał się ataku osławionych psów Jareda Jor-
dana. Ale nad Blossom Hill panowała absolutna ci­
sza i nocny spokój, nigdzie żadnego szczekania, zni­
kąd nawet warknięcia z psiej gardzieli. 

Dopiero na samym dole, obok ponurego domu 

nad rzeką, z ciemności wyłonił się Marlon. Pojawił 
się tak cicho, że Joe, który spodziewał się przecież, 
iż niewolnik będzie tu czekał, aż podskoczył. Wi­
dział tylko białka oczu Marlona. Minęło sporo cza­
su, zanim serce Joego zaczęło znowu spokojnie bić. 

- Akurat na czas - wyszeptał Marlon. - Łódź już 

czeka przy brzegu. Rozmawiałem z człowiekiem, 
który ją prowadzi. Miałem dość czasu. 

Spoglądał spode łba na Joego. 

Roza wyjęła klucze. Nie powiedziała ani słowa, po­

zwoliła jednak, by Marlon prowadził ich ku drzwiom. 
Kazała mu otworzyć i w cieniu jego postaci schodzi­
ła w dół, do otchłani. Mocniej niż przedtem wyczu­

wała zapachy. Odgłos ich kroków był niczym grzmot. 
Wszystko było mocniejsze, wszystko zwielokrotnio­

ne przez wspomnienia, jakie miała z tego miejsca. 

background image

Marlon popchnął zewnętrzne drzwi. Wszedł do 

środka. Roza zatrzymała się i Joe musiał ją podtrzy­
mać. Nie rozluźnił uścisku i Roza była mu za to bar­
dzo wdzięczna. Zmarzła tak, że cała się trzęsła. 

- Mama? - szeptał Marlon. - Mama, przyszliśmy, 

żeby cię stąd zabrać. Miss Rosi i ja przyszliśmy po 
ciebie. Żeby cię uwolnić. 

Odpowiedź jaka nadeszła, najbardziej ze wszyst­

kiego przypominała szelest czy chrobotanie. W każ­
dym razie ludzie takich dźwięków nie wydają. 

Roza zostawiła Joego. Posuwała się po omacku, 

wzdłuż ścian, w nieprzeniknionych ciemnościach. 
W kamiennym pomieszczeniu nie było okien. Nigdy 

nie było tu światła, nikt też nie wchodził z lampą ani 
zapaloną pochodnią, nikt by się na to nie odważył. 
Roza padła na kolana tuż obok Marlona. 

- Czy ona jest skuta? - spytała szeptem, ale mimo 

to jej słowa odbiły się echem od ścian. 

- To nie było konieczne - odparł Marlon gorącz­

kowo. Szukał rękami po omacku. - Ona by i tak do­
nikąd nie doszła. 

Roza też szukała. Znalazła jakieś szmaty, pewnie 

ubranie. Wszystko w strzępach. Poszarpane. Pocięte 
nożem. A może biczem. Ale pod tymi gałganami przy 
najmniejszym dotknięciu dygotało skulone ciało. 

- Wynieś ją - poprosiła Roza z zaciśniętym gard­

łem. - Wynieś ją na dwór, Marlon! 

- Ona jest na pół żywa - wyszeptał. 
- Po prostu ją wynieś! Ona nie może tu zostać! 
Marlon wsunął ręce pod ten rozdygotany ludzki 

strzęp, który był jego matką. Wstrząsały nią dresz­
cze. Marlon nie wiedział, czy to opór, czy też ona 

background image

stara się mu pomóc, chce być lżejsza, żeby mu nie 
było za ciężko. Nie miał pojęcia, czy go poznała, czy 
też ją jeszcze bardziej przeraził. Może sprawia jej 
ból, kiedy ją tak trzyma w objęciach? Może ona my­
śli, że jest jednym z tamtych? Była taka leciutka. Jak­
by trzymał w ramionach maleńki worek bawełny. 
Codziennie dźwigał o wiele cięższe. 

Roza odciągnęła Joego na bok. Przycisnęła go do 

ściany tak, by Marlon mógł przejść. Potem wypchnę­
ła go z lochu, a na koniec zamknęła wewnętrzne 
drzwi na klucz. Zrobiła to po ciemku, potem wbieg­
ła po schodach na górę, głośno wciągała do płuc po­

wietrze, ale nawet i tu nie zapomniała, że trzeba 

zamknąć drugie drzwi. 

Marlon już szedł w stronę rzeki. Szedł, nie myśląc 

o tym, że ktoś mógłby go zobaczyć, a Roza podążała 

spiesznie za nim. Tylko Joe trzymał się w cieniu, w po­
bliżu zarośli. Chciał zawołać za Rozą, że powinna zo­
stać przy nim, ale nie miał tyle odwagi. W nocy głos 
niesie daleko, nie chciał, by wołanie kogoś obudziło. 

Łódź kołysała się na wodzie jak cień, nieco tylko 

ciemniejsza niż otoczenie. Niewidoczna, dopóki 
oczy nie przywykły do nocnych ciemności. I kołysa­
ła się tak cicho, że trzeba było mocno wysilać słuch, 
by złowić jakiś szmer. 

Marlon zatrzymał się na brzegu, dokładnie na­

przeciwko łodzi. Nie położył matki na ziemi. Stał, 
trzymając ją na rękach, i nawet Joe odważył się po­
dejść na tyle blisko, by mógł ją zobaczyć w tym mi­
łościwym mroku. A kiedy zobaczył, musiał się cof­
nąć parę kroków w tył. Był bliski załamania, chciał 
płakać, krzyczeć. Zagryzał palce do krwi. 

background image

Roza stała spokojnie i gołymi palcami, leciutko 

jak skrzydłem owada, głaskała zmasakrowane policz­
ki Princess. Nie mogła płakać, bo oczy Princess ją 
śledziły. Te oczy patrzyły ze zrozumieniem. 

- Jesteś wolna, Princess - wyszeptała Roza. - Już 

tutaj nie wrócisz. Nigdy więcej tu nie wrócisz. 

Pochyliła się i pocałowała Princess. Uśmiechała 

się, choć płacz dławił ją w gardle. Uśmiechała się, bo 
przecież Princess nie mogła widzieć, że jest jej przy­
kro. Princess nie pojęłaby, że ktoś płacze z jej powo­
du. I Roza wyjęła spod bluzki sztywny papier kolo­
ru śmietany. Rozpięła kurtkę Marlona pod szyją 

i wsunęła pod nią arkusik. 

- Teraz i ty jesteś wolny, Marlon - szepnęła po­

śpiesznie. - I niech ci się szczęści, gdziekolwiek się 
znajdziesz! 

- Dziękuję, Miss Rosi - powiedział i wszedł do rze­

ki. Woda sięgała mu do pasa, kiedy zbliżył się do ło­
dzi. Jakaś postać z pokładu przejęła od niego Prin­
cess i zaraz potem Marlon wszedł na pokład. 

Joe i Roza stali ukryci w zaroślach i patrzyli, jak 

łódź odpływa niesiona nurtem. Stali w milczeniu, 

dopóki nie zniknęła im z oczu za zakrętem rzeki. 
Wtedy Roza podeszła na sam brzeg i wyrzuciła do 

wody klucze. Dwa razy słyszeli plusk. Potem zno­
wu zaległa całkowita cisza. Wolno Roza wróciła do 

zarośli. 

- Psy odnajdą trop - powiedział w końcu Joe. - Po 

tej nocy również nastanie dzień, Rosi. A psy Jorda-
na są tresowane. Odnajdą trop. 

- Wtedy oni będą daleko stąd. 
- Przyprowadzę konia - rzekł pośpiesznie. - A ty 

background image

tu czekaj. Masz się nie ruszać ani na krok! Słyszysz 
mnie, Rosi? 

Skinęła głową. Wszystko, co mówił, było takie 

rozsądne. 0'Connorowie są strasznie rozsądni. Usia­
dła w zaroślach i czekała, aż Joe wróci. Zmarzła tak 
potwornie, że nie protestowała, kiedy ją uniósł i po­

sadził przed sobą na koniu. Joe wprowadził wierz­
chowca do wody. Trzymał się na tyle blisko brzegu, 
by zwierzę nie traciło gruntu, ale też na tyle daleko, 
by psy nie mogły wytropić ich zapachu. Jechali tak 
długo, znaleźli się już bardzo daleko za Blossom 
Hill. Joe zmuszał konia do pozostawania w lodowa­
tej wodzie najdłużej jak to możliwe. Wolałby, żeby 
to trwało jeszcze trochę, ale ze względu na konia mu­
siał zrezygnować. Potem zatoczyli ogromne koło, 

Joe przedzierał się przez najgęstsze zarośla, jakie od­

ważył się pokonywać w ciemnościach. Kiedy dotarli 

do Rosę Garden, Roza spała. 

Nie obudziła się, kiedy zsadził ją z konia i ułożył 

w powozie, którym tu przyjechała. Nie obudziła się, 

kiedy oporządzał konia. I nie obudziła się nawet wte­
dy, kiedy ją wnosił do domu, zatem Joe ułożył ją na 
obitej skórą kanapie w palarni, jedynym pokoju w tym 

wielkim domu, w którym czuł się naprawdę u siebie. 

Ściągnął z siebie kurtkę i zostawił ją w hallu. Miał 

wrażenie, że wciąż cuchnie tym obrzydliwym pomiesz­

czeniem, z którego wynieśli niewolnicę. Jego buty też 
tak cuchnęły, więc je zrzucił i zostawił za drzwiami. 

Boso chodził po pokoju i czekał, aż się Roza obu­

dzi. Wypił mnóstwo whisky podobnej do tej, którą 
robił jego ojciec. Synowie przejęli rodzinne tajemni­
ce. Breandan i Eamonn dbali, by ta część dziedzic-

background image

twa nie uległa zapomnieniu. Napitek smakował sa­
dzą i torfem, przynajmniej Joe tak to sobie wyobra­
żał. Pił dopóty, dopóki nie stwierdził, że jest w sta­
nie jasno myśleć. Pił i czekał, że Roza wyprowadzi 
go z tego koszmaru. To przecież ona wzięła go za rę­
kę i wciągnęła w to wszystko. 

Napisał list wyzwoleńczy dla niewolnika, który 

był własnością jego brata. Razem z żoną tego brata 
pomógł uciec niewolnicy, należącej do innego czło­

wieka. A teraz oto spędza noc ze swoją szwagierką. 
Wszystko razem są to grzechy, za które długo będzie 

się smażył w piekle. 

Gdy Roza zaczęła płakać przez sen, on tego nie 

słyszał. 

Bo w końcu Joe również zasnął. 

background image

10 

... Seamus jest bardzo przystojny. Myśłę o tym za­

wsze, kiedy go widzę. Teraz stoi po kolana w bagnie, 
właściwie w błotnistej wodzie. Otacza go mgła, jest go­

rąca, gęsta. Czuję ją na własnej skórze, samej robi mi się 
od tego gorąco, pocę się, ale nie jestem obok Seamusa... 

Może jest mi tak gorąco dlatego, że się pocę. Dla­

tego, że on się poci. Wydaje mi się, że on myśli o oko­

niach. Stoi w tej wodzie i myśli o rybach. Że najchęt­
niej to by łowił ryby. Mruży oczy, wypatruje miejsc 
dobrych do łowienia okoni. W kącikach ust czai się 
śmiech, ale między brwiami widać głęboką bruzdę. 

Jest czujny. Przez cały czas rzuca dookoła siebie 

ukradkowe spojrzenia. Widzi jednak nie tylko cienie. 

Zastanawia się, jakiej przynęty powinien użyć. My­
śli o wielkich okoniach, bo wtedy byłby znowu jak 
mały chłopiec. 

Nie powinien tam tak stać, bez kurtki, w samej 

tylko koszuli. Jeszcze za wcześnie, żeby tak biegał na 

pół nagi. 

Las wokół niego rośnie gęsty. Ale on nie jest sam. 

Widzę Petera. Peter w kurtce Seamusa, tej brązowej, 

zniszczonej kurtce, którą Seamus zawsze ma na so­

bie, i muszę się uśmiechać, bo widzę, że Peter nie cał­

kiem ją wypełnia. Są tam też inni. Mężczyźni, któ-

background image

rych nie znam. To Seamus im przewodzi. To jego 
słuchają, wszyscy. 

Oni przybywają na ląd w dużych łódkach. Przeła­

dowanych. W każdej po ośmioro, dziewięcioro czar­

nych. Mają ręce powiązane na plecach. Są zbyt lekko 

ubrani. Widzę, że jeden wyrywa się z łódki prosto do 

zimnej wody. Krzyczy, gdy sięga wody. Jest wystar­

czająco głęboka, by mógł się pod nią skryć, ale dale­

ko nie udaje mu się odpłynąć Pościg wyruszył na­

tychmiast, gdy tylko on wyskoczył z łodzi. Ścigają go 

na koniach. Słyszę strzał. 

Seamus biegnie na ląd. Wodne lilie oblepiają mu 

uda. Poci się. Coś krzyczy. Głos brzmi ostro. Seamus 

macha rękami. Wzywa kogoś do wody. Ta woda wy­

gląda jak jezioro. Ale może to być też leniwa, szero­
ka rzeka. Błota na brzegu. To krajobraz, którego nie 
znam. To musi być dalej na południe. 

Słyszę głosy, liczne, wściekle. Po angielsku i w ję­

zyku, którego nigdy nie słyszałam. Ci drudzy, ci, któ­
rzy są z Seamusem, traktują teraz pozostałych nie­

wolników z jeszcze większą brutalnością. Popychają 

ich, wyszarpują z łódek za ramiona. Słyszę zawodze­
nie kobiet. Ktoś na koniu wjeżdża prosto do wody. 

W to miejsce, gdzie mężczyzna ze związanymi 

na plecach rękami widziany był po raz ostatni. 

... Seamus... 
Nie widziałam, jak dosiadał konia. Ten koń to nie 

Warrior. Ten jest siwy. Wyrywa się. Ale Seamus 

zmusza go, by szedł dalej w wodę, choć ta sięga mu 

już do brzucha. Prowadzi konia jedną ręką, drugą 

trzyma karabin. 

... ja krzyczę... 

background image

... krzyczę, by go powstrzymać... 

Ale Seamus wypuszcza cugle. Obiema rękami 

obejmuje karabin, unosi go, celuje, strzela. 

Woda bulgocze. Gotuje się. I półnagie ciało wypły­

wa na powierzchnię. Seamus podjeżdża do niego. 
Kopie je czubkiem buta. Nie robi nic więcej, tylko 
to. Odtrąca ciało czubkiem tego buta, który ja czy­
ściłam do połysku. Coś mówi. Woła coś do stojących 

na lądzie, ale nie słyszę, co. 

Seamus w szarej koszuli z długimi rękawami 

i w brązowej kamizelce, w kapeluszu ściągniętym na 
czoło zabił przed chwilą człowieka. Nie widzę jego 

twarzy. Chcę zobaczyć minę Seamusa, staram się do 

niego przybliżyć, ale stoję po kolana w błocie i nie 
mogę się ruszyć. Wszystko co mogę, to do niego 
krzyczeć. Wołać go po imieniu. 

- Seamus! 

Ale on jest głuchy na wszystko, co go otacza. 

- Seamus! 
... wołanie do niego dociera... 
- Seamus! 

Jest wyraźnie zaniepokojony. Rozgląda się. Pło­

mień jednej z pochodni w rozbłysku oświetla jego 

twarz. W jego oczach jest jakiś niepokój. Te oczy 

szukają, przeszukują wszystko, co znajduje się wo­
kół niego. Kieruje obcego konia w moją stronę. Jesz­
cze tylko troszeczkę, jeden krok i mnie zobaczy... 

Powtarzam jego imię, ale tym razem nie krzyczę 

głośno. Wypowiadam je ledwo dosłyszalnie. 

- Seamus... 
Pochyla się. Mocno pochyla się w siodle i nasłu­

chuje. Odjechał kawałek od reszty. Dziwi mnie to. 

background image

Widzę go tak wyraźnie, nie myślałam, że odległość 

jest tak duża. Próbuje wpatrywać się w zarośla. Te­

raz musi mnie widzieć. Nie mogę uwierzyć w nic in­
nego, on kieruje konia wprost na mnie. 

Zeskakuje z konia w tej samej chwili, kiedy rozle­

ga się trzask. Deszcz strzałów. Słyszę krzyki. Słyszę 

odgłosy wystrzałów. Widzę, jak Seamus wbiega do 
wody, widzę, jak stara się unikać kopyt przerażone­

go konia. Widzę, że rzuca się w wodę, a może pada... 

Joe się obudził, ponieważ nastał ranek. Dłonie 

miał zaciśnięte na oparciu fotela, który rozpoznał ja­
ko jeden z tych stojących w palarni. W pamięci cza­
iło się coś złowieszczego. Coś, z czego nie zdawał so­
bie sprawy, dopóki nie zobaczył jej. A ona leżała na 

kanapie niczym dziecko, wciąż w wierzchnim okry­
ciu. Kapelusz zsunął się z głowy, włosy się rozwiąza­
ły. Były niczym czerwony strumień, jak pożar na 

wrzosowisku na tle jej czarnego ubrania i brązowej 

skóry, którą obito kanapę. 

Ranek! 

Joe widział, że na dworze robi się jasno. A jak wi­

dzą to inni? Jenny pewnie się jeszcze nie obudziła, ale 

w ciągu dnia wróci do domu. Służącą zabrała ze so­
bą, ale inni niewolnicy na pewno będą gadać. Prędzej 
czy później Jenny się o tym dowie. Joe spał za krót­
ko, za ciężko, by był w stanie jasno myśleć. Muszą 
istnieć jakieś możliwości zminimalizowania szkód, 
ale Joe na razie nie miał pojęcia, jak to zrobić. 

Ogłupiały, zmęczony, z sinymi cieniami pod oczy­

ma zwlókł się z fotela. Ubranie czuć było wilgocią. 
Rzeką, wiatrem i błotem. Tym potwornym miej­
scem, które odwiedzili ubiegłej nocy. Joe czuł, że ja-

background image

kiś supeł zaciska mu się w żołądku na samą myśl 
o tym. Zastanawiał się, skąd Rosi wiedziała o tym 
więziennym lochu. I przemknęło mu przez myśl 
wspomnienie wczorajszej rozmowy. Czyż nie mówi­
ła, że z nimi współpracuje? Z tą podziemną bandą, 
tą pozbawioną twarzy grupą, która pomaga czarnym 
uciekać na Północ. 

- Rosi - szepnął i dotknął lekko jej ramienia. Po­

ruszył tylko czubkami palców i cofnął rękę natych­
miast, gdy tylko pojawił się pierwszy znak, że Roza 
się budzi. 

- Już ranek, Rosi - powiedział Joe i ukucnął przy 

sofie. Jedną dłoń położył na oparciu kanapy. Jego 
ciemne włosy potargały się podczas snu, ciemny zarost 
pokrywał policzki. Joe wyglądał na wyczerpanego, 

w jego szarych oczach było coś, co przypominało rdzę. 

- Ranek? - spytała ochryple i pospiesznie usiadła. 

Joe skinął głową. Wargi ułożyły się w niepewny 

uśmiech. W tej chwili nie stać go było na nic więcej. 

- Mam nadzieję, że nikt mnie nie szuka! - wy­

krzyknęła Roza. 

- Są przekonani, że nocowałaś w Blossom Hill -

uspokajał ją Joe z tym samym uśmiechem. Cała ta 
sytuacja wydawała mu się śmieszna. - Będzie dużo 
gorzej, kiedy panie wrócą do domu, tutaj i do Blos­
som Hill. Dowiedzą się, że ciebie tam nie było. A Jen­
ny nie ucieszy się, kiedy cię tutaj zastanie! 

- A to dlaczego? - wymknęło się Rozie. 
Oczy Joego patrzyły na nią wymownie, wielo­

znacznie. Jakby porozumiewawczo. Prosiły Rozę, by 
nie domagała się wyjaśnienia. Sprawiał wrażenie za­
kłopotanego. 

background image

- Jakie to beznadziejne - powiedziała Roza. - Jak 

ona może tak myśleć? Jenny, taka piękna kobieta! 

Joe nie mówił nic, zachował ten swój uśmiech 

i myślał, jak to dobrze, że Roza nie patrzy nigdy na 
siebie tym wzrokiem, jakim patrzą na nią mężczyź­
ni, tacy jak na przykład Seamus i pewnie wielu in­
nych, jego samego nie wyłączając... 

- Muszę wracać do domu! 
Dotychczas on myślał to samo, ale teraz przyszedł 

mu do głowy inny pomysł. Niewolnicy będą milczeć. 

To on jest master w Rosę Garden. 

- Mogłabyś tu zostać - powiedział. - Ja bym cię 

odwiózł do Blossom Hill mniej więcej w czasie, kie­
dy one będą wracać. Minie wiele dni, zanim Jenny 
lub Fiona będzie rozmawiać z kimś z Favourite. Lu­
dzie na ogół kiepsko pamiętają dni, Rosi. Ty przeno­
cujesz w Blossom Hill, ale nikt nie będzie pamiętał, 
ile to było nocy. Po paru dniach nikt już nie będzie 

pamiętał, kiedy to Adam przywiózł cię tutaj. Jeden 
dzień jest podobny do drugiego... 

Roza wstrzymała powietrze i pomyślała, że to 

mogłoby się udać. Nie była wprawdzie zbyt zdolną 
kłamczucha, za to świetnie potrafi milczeć, kiedy 
trzeba. Może uda im się jakoś z tego wyjść, po pro­
stu dzięki przemilczeniom. 

- Ja mogę wysłać kogoś do Favourite z wiadomo­

ścią, że zostaniesz dłużej, niż planowałaś. Jeśli za­
trzymasz się tu w drodze powrotnej, zostaniesz 

u Fiony na noc czy dwie, to naprawdę, zanim wró­
cisz do domu, wszyscy stracą rachubę dni i nocy. 
Nikt nigdy nie zapyta nas o dzisiejszą noc i tak bę­
dzie najlepiej dla nas obojga... 

background image

Roza podciągnęła w górę kolana. W dalszym cią­

gu miała na nogach wysokie, zapinane na guziczki 
buty i teraz zdała sobie sprawę, że są mokre, a jej 
stopy zdrętwiałe i przemarznięte. Bolały ją plecy. Ra­
miona. Barki. Całe ciało miała obolałe, ale teraz mog­
ła się rozluźnić. Mogła opuścić ramiona. 

- Przykro mi, że cię w to wciągnęłam - powiedzia­

ła, spuszczając wzrok. - Ale nie będę tego wykorzy­
stywać przeciwko tobie - dodała pospiesznie. - To, 
że tym razem mi pomogłeś, nie znaczy, że w każdej 
sprawie będę się do ciebie zwracać... 

Joe przyglądał się jej zdecydowanej twarzy. Nie 

mógł sobie przypomnieć, czy widział u kogoś tak sa­
mo niebieskie oczy. Oczy Rozy były jak leśne dzwo­
neczki, jak chabry. Jak niektóre głębiny na Irlandii, 

w których łowił ryby wczesnym latem. Widział, jak 

Roza zaciska wargi. Te wargi nie drżały. Roza wie­
działa, co zrobiła. To nie był żaden kaprys. Gdyby 
trzeba było, podjęłaby jeszcze raz taką samą decyzję. 
I zrobi to jeszcze wiele razy. 

Joe znał swojego brata. Znał silną wolę Seamusa 

i rozumiał lepiej niż większość ludzi, jak trudno żyć 
razem z kimś takim jak Seamus. Jakie to musi być 
trudne zachować własną tożsamość dla kogoś, kto 
znajduje się tak blisko człowieka, który świeci bla­
skiem wielu gwiazd, człowieka, który wymaga tak 

wiele przestrzeni, tak wiele uwagi, miłości, oddania 
od całego otoczenia. Najłatwiej byłoby przyjąć po­

stawę podziwu, akceptować wszystko, co on mówi, 
i być dokładnie takim jak on. 

A Roza pozostała sobą. Teraz może była nawet 

bardziej sobą niż na Irlandii. W Kilkenny Roza by-

background image

ła obca. Tutaj należała do wspólnoty. Ale nie pozwo­
liła się stworzyć na obraz i podobieństwo Seamusa. 

- Miałaś rację - przyznał i poczuł się rozbity i obo­

lały. Nie czuł się jednak na tyle źle, by nie móc so­
bie pozwolić na szczerość. Przynajmniej taką jak 
ona. - To nie jest tylko bajka. Nie wszystko poszło 
tak, ja to sobie wyobrażałem. 

Usiadł na podłodze koło kanapy. Oparł o nią kark. 

Spoglądał w górę na malowany sufit, który ozdabia­

ły gipsowe aniołki. To Jenny chciała takich ozdób. 
Ona zawsze bardzo dobrze wiedziała, czego pragnie. 
Czasami wydawało się, że latami nosiła różne plany 

w myślach. Nie miała potrzeby zmieniania poglą­

dów. Miejsce, w którym zawieszono żyrandol, ozda­
biały girlandy gipsowych kwiatów i pnączy. Dziw­
nie to wszystko wyglądało, zwłaszcza że znaczną 
część pozłocono. Joe nie bardzo się czuł u siebie 
z tym całym złotem. 

- Powinienem był to zrozumieć już w czasie podró­

ży tutaj - powiedział, opierając policzek na chłodnym 
obiciu kanapy, i spoglądał prosto na Rozę. Słuchała 
go. Roza nie udawała, że słucha, ona słuchała napraw­
dę. A to jest wielka różnica, Joe zawsze wiedział, czy 
ktoś jest pod tym względem uczciwy czy nie. 

- Ten tajemniczy ładunek - rzekł zmęczony. - Ten 

długi objazd przez Afrykę, zanim mogliśmy pożeglo-

wać na zachód. To powinno było dać mi do myśle­

nia, na co się zanosi, Rosi. Ale nie byłem w stanie te­
go zrobić... 

- Przecież nikt nie mógł sobie wyobrazić tego, co 

tu zastaliśmy - rzekła Roza cicho. Dobrze pamięta­
ła, jak ona sama odbierała to wszystko. Pamiętała po-

background image

tworny upał na zachodnim wybrzeżu Afryki, obce 
krajobrazy. Krzyki małp w koronach drzew nad 
brzegiem rzeki, którą płynęli przez jakiś czas w głąb 
lądu. Owe nieznane, barwne ptaki, które chmarami 
zrywały się i wypełniały niebo z szumem skrzydeł, 
przypominającym szelest papieru. Pamiętała owady. 
Wilgoć gorącego powietrza i szok na widok ludzi ze 
skutymi rękami i nogami. Kapitan Hart zapewniał, 
że to nic innego tylko człekokształtne małpy. Patrzył 
na nią z rodzajem obrzydzenia i szyderstwa, które 
już nie zniknęły z jego wzroku do końca podróży. 

Śmiał się z niej głośno, kiedy Seamus pierwszy raz 
musiał odrywać jej ręce od kraty, zamykającej ła­
downie ze stłoczonymi czarnymi istotami. 

- Nie pomyślałem wtedy, że to będzie część moje­

go powszedniego dnia tutaj - ciągnął dalej Joe. - Ja 
myślałem po prostu, że każdy z nas nabędzie spory 
kawałek ziemi, którą będziemy mogli uprawiać sami. 
Własnymi rękami. Ja się nigdy nie bałem zginania 
grzbietu nad własną ziemią. Na polach CConnorów. 
Marzyłem sobie o wielkiej stajni, którą zbuduję, 
chciałem mieć duże stado ogierów, bo konie zawsze 
miały dla mnie wielką wartość. Marzyłem o ziemi, ale 

jeszcze bardziej marzyłem o koniach. Chciałem mieć 
dom z pokojami dla nas wszystkich. Żadnego prze­
pychu, tylko drzwi, które można zamknąć, i ściany 
dające schronienie wszystkim, których kocham. Tyle 
ziemi, by mogła nas wykarmić. No i konie. 

Westchnął. 
- Seamus chciał jednak inaczej. Musiałem się zgo­

dzić na to, że tutaj nie będziemy mogli żyć bez nie­

wolników. I że konie nigdy nie będą dla mnie niczym 

background image

więcej, jak tylko zabawką. Żyć mamy z bawełny. Da­
łem się złapać w pułapkę. Nie mogłem tego uniknąć. 
Za to mogę mieć moje stajnie, hodowlę koni. Z cza­

sem może będę mógł zatrudniać jakiegoś wyzwolo­
nego koniuszego, który będzie u mnie pracował za 
pieniądze. Za prawdziwe pieniądze, a nie te papiery, 
których nie można wymienić na towary gdzie indziej, 
jak tylko u właściciela plantacji. Ja nie rozumiem tych 
reguł. To Jenny się na tym zna. To ona widzi w tym 
jakiś sens i to ona rządzi w Rosę Garden. Ja jej się 
przyglądam i często się z nią nie zgadzam. 

Wciągnął głęboko powietrze, zanim powiedział 

to, co pewnie często myślał: 

- Tak jak pewnie ty często się nie zgadzasz z Se-

amusem. 

- To znaczy? - szepnęła Roza. 
Chyba nie była jeszcze całkiem obudzona. Wyda­

wało się to niemożliwe. Joe siedział u jej stóp i po­
wtórzył zmęczonym głosem, że z nią się zgadza. 

- Ja nie chcę być częścią tej organizacji - zastrzegł 

się Joe. - I nie chcę, by znali moje nazwisko. Żeby 
mogli go używać, kiedy zechcą. Ale gdybyś ty mnie 
potrzebowała, Rosi, to ja ci pomogę. 

- To jest niebezpieczne - rzekła Roza. 
- Wiem. 

Wsunął dłoń pod policzek oparty o kanapę. Wło­

sy miał w nieładzie, a jego oczy przypominały oczy 
Seamusa. Roza jednak widziała, jak bardzo ci dwaj 
się od siebie różnią. Wiedziała, że Joe to nie Seamus. 
Nie sądziła, że w Joem jest coś niebezpiecznego. Nie 
dostrzegała w nim żadnych nieczystych tęsknot, któ­
re dałoby się określić słowami. 

background image

- Ale ty mnie nie lubisz w żaden naganny sposób? -

spytała Roza po prostu. 

Joe wolno potrząsnął głowę. Roześmiał się cicho. 

Śmiał się chętnie, ale nigdy nie było w tym pogardy. 

- Przez chwilę tak mi się zdawało - przyznał. - Te­

raz jednak wiem, że nie lubię cię w żaden taki spo­
sób, z którego nie mógłbym się wytłumaczyć przed 
światem. My oboje widzimy po prostu pewne rzeczy 
tak samo. 

Umilkł. 
- Tyle pytań mi się nasuwa - rzekł po chwili. - To 

było niezwykle ważne, to dzisiejszej nocy. Żadnych 
psów. Żadnych ludzi w Blossom Hill. Łódź, która 
przypłynęła dokładnie, kiedy trzeba. Klucze. Jared 

Jordan, który zniknął. 

- Właśnie fakt, że zniknął, sprawił, że wszystko 

pozostałe było możliwe - wyjaśniła Roza. Ona też 
nie wszystko rozumiała. To ją trochę pocieszało. Tak 
chyba powinno być. Nikt nie powinien wiedzieć wię­
cej, niż konieczne. 

- Oni mówią, że mają ludzi wszędzie tam, gdzie 

akurat trzeba. 

- No właśnie! - wykrzyknął Joe. - Zaraz mi po­

wiesz, że mają swoich ludzi w Blossom Hill, może 
nawet samego Seniora! 

-Nie. 
Usta Rozy były teraz wąskie jak kreska. 
- Ona tego nie przeżyje! 
- Pewnie nie - przyznała Roza. - Ale umrze wolna. 
- Ona umrze podczas ucieczki - sprostował Joe. 
Domyślał się, że ta różnica jest przez zaintereso­

wanych przyjmowana do wiadomości. I cieszył się, 

background image

że pracowali w nocy, po ciemku. Wolał nie widzieć 

wyraźniej. Wciąż czuł tamten odór: mokre kamienie. 

Zgnilizna. Ekskrementy. I krew. 

- Ona była taka mądra - westchnęła Roza. - I tyle 

wiedziała. Znała więcej historii i opowieści niż kto­
kolwiek inny, kogo spotkałam. Była bardzo mądra. 
Była człowiekiem. Bo między nami nie ma różnicy, 

Joe. Oni są czarni, ale żadnych innych różnic nie ma... 

Na jej ciemnych, długich rzęsach zaszkliły się łzy. Joe 

widział, że Roza nie zdaje sobie z tego sprawy, i to spra­
wiło, że sam też milczał. Najgorsze dla niego zawsze by­
ły kobiece łzy. Chociaż może nie najgorsze, tylko były 
czymś, nad czym nie panował. Płacząca kobieta spra­
wiała, że czuł się jakoś gorszy i winny. Stawał się nie­

mal zazdrosny, bo łzy dawały im nad nim władzę. Joe 
był 0'Connorem. Lubił decydować sam. Roza nie po­
sługiwała się łzami. Ona nienawidziła ich tak samo jak 

on. Łzy czyniły ją słabą, a Roza słaba nie była. 

- Seamus będzie nadal robił swoje, wiesz o tym. 

Joe czuł się związany z bratem. Z całej gromadki 

rodzeństwa Seamusa kochał najbardziej. Nic nie 
można na to poradzić, że wszyscy inni znajdowali się 
zawsze w cieniu Seamusa. Nawet Paddy, najstarszy 
przecież, nigdy nie dogonił Seamusa i jego czynów. 
W Paddym nie było tego samego światła. Rozmawia­
nie o Seamusie oznaczało, że człowiek znajdował się 
jakoś blisko niego. Roza kochała go inaczej niż Joe, 
ale Joe nie sądził, że mogliby porównywać swoje 
uczucia i kiedykolwiek ustalić, które z nich jest bar­
dziej zaangażowane. 

- Seamus nie uważa ich za małpy - wtrąciła Roza 

cichutko. - I to świadczy na jego korzyść. 

background image

- Albo to jest twoje pozytywne o nim myślenie! 
Roza potrząsnęła głową. Ogniście czerwony pło­

mień jej włosów spływał w dół. Ona się tym nie przej­
mowała, ale Joe nie mógł oderwać od nich wzroku. 

- Seamus sam tego nie rozumie. Moim zdaniem 

on tego rozumieć nie chce. 

- No bo w jaki sposób mógłby pomagać tamtym 

w domu? - spytał Joe. - W jaki sposób zdołałby ze­

brać pieniądze na broń? I na to, by utrzymać przy 
życiu te liczne rodziny, które zna w Irlandii? Jak my­
ślisz, kto posyła pieniądze rodzinie Jenny? Rodzi­
nom wszystkich naszych bratowych? 

- Śniło mi się, że on umarł - wymknęło się Rozie. 

Joe uniósł wysoko jedną brew. Nic nie mógł po­

radzić na to, że poczuł ból w sercu, jakby się na nim 

zacisnęły potężne szpony. Tyle cech Rozy go zaska­
kiwało, widział, że ona robi rzeczy, których nie po­
trafiłby wytłumaczyć. Jeśli ktoś mógł wiedzieć, co się 

wydarzyło w jakimś innym miejscu, to jest to z pew­

nością Roza. Joe zaczął się obawiać o Seamusa. 

- Ja nie myślę, że to się stało - ciągnęła Roza, w za­

myśleniu przeczesując palcami włosy. Czerwone pas­
ma przepływały między nimi ciężko. Jej oczy zdawa­
ły się być nagie, całkiem bezbronne. Jakby zaglądała 

w jakąś rzeczywistość, która dla Joego pozostawała 

niedostępna, docierała do miejsc, do których nikt nie 
mógł jej towarzyszyć. 

- Ja bym to wiedziała - rzekła z przekonaniem i na 

moment położyła prawą rękę na sercu. Nie było 

w niej nic sztucznego, wszystko wyglądało bardzo 

szczerze i naturalnie. 

- Ja bym o tym wiedziała. Przeczułabym, gdyby 

background image

Seamus nie żył. On by mi o tym powiedział. Nie zo­
stawiłby mnie, nie powiedziawszy mi o tym... 

Seamus pocił się. Całe ciało spływało potem. Spod 

kapelusza wypływały strumienie, które zalewały mu 
twarz. Oczy go piekły. Nieustannie ocierał czoło rę­
kawem koszuli. 

Mieli bardzo mało czasu. Ciemność i przypływ 

sprzysięgły się przeciwko nim tej nocy, a od strony za­
toki mogło w każdej chwili nadejść załamanie pogody. 
Musieli pracować szybciej niż zwykle. Gdzieś z tyłu 
głowy wciąż uwierała go myśl, że oddziały samoobro­
ny obywatelskiej nasilają pościg za tymi, którzy niele­
galnie szmuglują do kraju niewolników. Seamus nie 
tracił pewności, że jest sprytniejszy niż tamci. Właści­

wie wcale się ich nie bał, ale byłby złym przywódcą, 

gdyby ich całkowicie lekceważył. Musiał mieć oczy 
otwarte na wszystko, co mogło zagrażać jego ludziom. 

Tutaj, na skraju mokradeł, woda była bardzo spo­

kojna. Seamus spoglądał ku zaroślom, ku uśpionemu 
jezioru, ciągnącemu się w głąb ciemności. Tam muszą 
żerować okonie. On powinien był tu przyjść w zupeł­
nie innej sprawie. Powinien siedzieć bez ruchu w pła­
skodennej łódce i mieć przed sobą cały, żółtoczerwo-
ny dzień na rozmyślania i łowienie. Jako przynęty 

używałby małych, żywych rybek. Czekałby na na­
prawdę dużego okonia. Takiego, który żył dostatecz­
nie długo, by nauczyć się przebiegłości. Powinien by 
siedzieć cierpliwie, chociaż komary i meszki cięłyby 
go dotkliwie. Czekałby i rozkoszował się spokojem... 

Seamus otrząsnął się z rozmarzenia. Uśmiechał się 

pod nosem. Gdyby ludzie wiedzieli, o czym myślał. 

background image

Jakiż był nieuważny. Stał po kolana w wodzie, a ra­

czej w bagnie. Nie było zimno, w każdym razie nie 
marzł. Martwił się tylko o Petera, który miał gorącz­
kę. Właściwie Peter powinien zostać w gospodzie, ale 
było ich zbyt mało i Peter, chociaż wstrząsały nim 
na przemian gorące i zimne dreszcze, zacisnąwszy 
zęby, wykonywał swoją pracę. Seamus oddał mu 

własną kurtkę. On sam jej nie potrzebował, a Peter 

i tak, mimo gorącej nocy, dzwonił zębami. 

Słychać było cichy plusk wioseł po nieruchomej wo­

dzie. Seamus stał na straży. Rewolwer kołysał się na 
prawym udzie i nie pozwalał mu odejść zbyt daleko. 

Wokół rozciągały się gęste zarośla i było jeszcze ciem­
niej. Spłoszyli kilka kaczek. Teraz jednak panowała ci­

sza. Ptaki zniknęły. Łodzie szły naprzód, ślizgając się 
po powierzchni wody. Dziewięciu ludzi w pierwszej 
łodzi. Wszystkie były załadowane ponad miarę, za każ­
dym razem zabierali jedną lub dwie osoby więcej, niż 
powinni. To powodowało, że łodzie kryły się niemal 

w całości w wodzie, a co gorsza, płynęły zbyt wolno. 

Serce biło mu ciężko, głucho. Próbował się przyj­

rzeć następnej zbliżającej się łodzi. Miał nadzieję, że 
zabrali na nią dziesięcioro pasażerów. Tam, gdzie by­
ły kobiety, powinno ich być nawet dwanaście. Ko­
biety są mniejsze. Lżejsze. 

Na lądzie czekali jego ludzie. Ich zadaniem jest 

doprowadzić niewolników do wozów, upchnąć ich 
na nich i ruszać przed siebie, bo muszą dotrzeć do 
bezpiecznych miejsc, zanim zacznie się dzień. 

Pierwsza łódź znajdowała się niemal przy nim, 

gdy jedna z czarnych postaci całkiem nieoczekiwa­
nie się podniosła. Zakołysała łodzią tak, że ta omal 

background image

się nie wywróciła. Czarny mężczyzna rzucił się 

w wodę i zniknął. 

- Łapać czarnucha! 
To wykrzyknął Seamus, wydawał rozkazy, ale je­

go ludzie już szukali zbiega. Strzały pruły spokojną, 
ciemną toń niczym grad. 

Seamus biegł przez grząskie, wciągające w głąb ba­

gno. Bulgotało i chlupało, woda się rozpryskiwała, 
mimo to dotarł na ląd. Słony pot zalewał mu oczy, 
oślepiał go. Widział przed sobą jakiegoś konia, wi­
dział zwisającą z siodła kolbę pistoletu i choć z tru­
dem się poruszał, chwycił się siodła i dosiadł wierz­
chowca. Siwy koń się opierał, ale Seamus mimo 

wszystko zdołał wprowadzić go do wody. 

Jego ludzie zajmowali się niewolnikami z dwóch 

pierwszych łodzi, wyciągali ich stamtąd, popychali 
dalej. Używali pięści i batów. Przerażeni czarni, z po­

wiązanymi na plecach rękami, potykając się biegli 
w stronę lądu. Poganiano ich niczym stado bydła do 
czekających wozów, ukrytych w zaroślach. Ich krzy­
ki tonęły w odgłosach strzałów. 

Koń uznał Seamusa za swojego pana. Seamus 

wprowadził go więc jeszcze dalej do wody. Głębiej. 

Chciał go zmusić do pływania, gdyby było trzeba. 
Prowadził konia jedną ręką, drugą trzymał w górze 

pistolet. Dostrzegł w wodzie jakiś ruch. To mógł być 
ten wielki okoń, o którym niedawno marzył. Wyce­
lował i strzelił. 

Woda stłumiła krzyk. Tylko zabulgotało pod po­

wierzchnią. Z wolna ciało uciekiniera zaczęło wypły­
wać. Seamus ruszył w tamtym kierunku. Prowadził 

tam konia mocniejszymi uderzeniami pięt i bardziej 

background image

ściągniętymi lejcami. Czubkiem buta trącił ciało tak, 
by obróciło się na wodzie. Stwierdził, że trafił czarne­
go w pierś. Ciemne oczy spoglądały na niego martwo. 

- Weźcie go! - krzyknął Seamus w stronę lądu. -

I pospieszcie się! 

Posłuchali natychmiast. Serce Seamusa biło głoś­

no. Kapelusz spadł głęboko na czoło, przesłaniał mu 
oczy, ale on wciąż trzymał broń. Po prostu nie miał 

wolnej ręki, żeby go poprawić. 

W niezwykłej ciszy, jaka teraz zaległa nad ba­

gnem, zabrzmiało mu dźwięcznie w uszach jego 
imię, jakby wypowiedziane przez jej usta: 

- Seamus! 
Przełknął ślinę i zaczął oddychać spokojniej. Sta­

rał się nie tracić rozsądku. Był zbyt spięty. Miał za 
mało snu, zbyt bezwzględnie się eksploatował, pró­
bował tłumaczyć sam sobie. Przysięgli przecież so­
bie, że uporają się ze wszystkim, zanim zacznie się 
przypływ i zanim całkiem się rozwidni, zanim być 
może sztorm zaatakuje ląd. Także tym razem muszą 
przechytrzyć grupę obywatelskiej samoobrony... 

Tęsknił za nią... 
Tęsknił za Rosi zawsze, kiedy był z nią rozdzielo­

ny, ale tym razem było gorzej niż zazwyczaj... 

- Seamus! 
To przecież głos kobiecy! Ale jedyne kobiety, ja­

kie znajdowały się tu, w tych ciemnościach, to garst­
ka nowych, czarnoskórych niewolnic. Żadna z nich 
nie znała jego imienia. Żadna z nich nie mogłaby wy­

mówić go w ten sposób. Tak jak ona to robi... 

Czy ona mogłaby za nim pojechać? Ta myśl była 

jak cios w serce i mózg. Ale to nie było niemożliwe. 

background image

Jeśli chodzi o Rosi, to nic nie jest niemożliwe. Se­

amus nigdy nie wiedział, jak to z nią jest. Potrafiła­
by przekonać jego braci. Takiego na przykład żądne­
go przygód młodego byczka Adama. Albo Joego... 

Jej głos zdawał się dochodzić z zarośli dokładnie 

naprzeciwko miejsca, w którym znajdował się Se­
amus. Poprowadził więc nieznajomego konia ku gę­
stym krzewom. Czuł, że wodne rośliny oblepiają mu 
uda, czuł, że koń jest coraz bardziej niespokojny, kie­
dy długie pędy lilii wodnych plączą mu się pod no­
gami, ale uparcie poganiał konia dalej. 

- Seamus! 
To było jak krzyk. Wyprowadził konia na brzeg. 

Chciał wjechać między młode drzewa. Chciał ją od­
naleźć. Potrząsnąć nią. Spytać, dlaczego naraża sie­
bie i dziecko na takie niebezpieczeństwo. Czyż, do 

jasnej cholery, nie zdaje sobie sprawy, jakie to głu­
pie zachowanie? 

Imię dotykało go niczym pieszczota. Seamus nie 

był już na nią zły. Tylko przestraszony i niespokoj­
ny. Pochylił się w przód, starał się dojrzeć coś inne­

go niż tylko pokrzywione gałęzie, ale to nie było 
możliwe. Jeśli ona gdzieś tam była, to nie dawała się 
rozpoznać. Zeskoczył z konia. W tej samej sekundzie 

wyczuł coś, co przemknęło obok. Wyczuł ciepło roz­
grzewające powietrze w miejscu, w którym kula je 
przeszyła. Strzały wypełniły noc. Nadchodziły z dru­
giej strony. Seamus rzucił się płasko do wody. Nad 
sobą widział luki końskich kopyt. Zwierzę uderzyło 
jedną nogą tuż przy jego głowie. Zasłonił ją ramio­
nami, słyszał plusk, czuł, że konie przeskakują nad 
nim i obok niego, na ląd, a potem znikają. 

background image

Kiedy zdyszany wydostał się z wody, było po 

wszystkim. Nie trwało to dłużej niż minutę. Szedł 

przemoczony w stronę swoich ludzi. Byli spokojniej­
si, niż się spodziewał. 

- Diabli wiedzą, skąd oni się wzięli - powiedział 

Walt, jeden z najstarszych, na widok Seamusa. Walt 
wciąż trzymał w ręce pistolet. 

- Trafiliśmy trzech z nich. 

Seamus słuchał go, i nie słuchał zarazem. Patrzył 

na ciało leżące na brzegu, tuż koło stóp Waha. 

- Oni trafili Petera - powiedział Walt. - Nie miał 

najmniejszej szansy. Podziurawili go. Jego dopadli 
najpierw. 

Seamus ukucnął obok martwego ciała. Jego kurtka 

była jak sito. Peter dostał co najmniej osiem kul. Krew 
zabarwiła brązowy materiał na czerwono. Zamknął 
Peterowi powieki. Myślał, jak wysoko cenił tego czło­

wieka, jak bardzo go lubił. Peter stał się bratem. 

- Oni polowali na mnie - powiedział Seamus 

i wstał. Wpatrywał się w ciemność, ale gdyby tam był 
jeszcze któryś z ludzi, co na nich napadli, to teraz 
by się ulotnił. 

- Peter siedział na moim koniu i miał na sobie mo­

ją kurtkę. 

Inni nie mówili nic. Oni pomyśleli to samo już 

w momencie, kiedy Peter padł, a Warrior uciekł. 

Seamus spoglądał z goryczą na martwe ciało mę­

ża Fiony. Jego usta były teraz jak wąska kreska. 
Wszystkie plany uległy zmianie tu i teraz. 

- Wyciągnąć resztę na ląd! - rozkazał ochryple. 

Nie musiał go już teraz zniżać. - Kończymy robotę, 
jak było zaplanowane. 

background image

Podczas gdy ludzie podjęli przerwaną pracę, Se-

amus wziął Petera na ręce i zaniósł do jednego z wo­
zów. 

- Nie zginąłeś na marne, przyjacielu - powiedział 

cicho. A w uszach brzmiał mu głos Rosi. Wzywała 
go. To ona uratowała mu życie. 

- Kim ty jesteś, najdroższa? - spytał w myślach, 

ponieważ to były słowa niemożliwe do wymówienia. 

A noc na Florydzie nie udzielała odpowiedzi. 

background image

11 

- Wyznaczono nagrodę za głowę Seamusa. 
Roza wpatrywała się w CoUeen. Siedziały same 

w ostatni wieczór, następnego dnia Roza miała wy­

ruszyć w drogę powrotną do Favourite. Pozwoliła so­
bie zostać tu przez trzy noce. Było bardzo miło, bo 
CoUeen miała zdolność roztaczania wokół siebie 
blasku. Roza najchętniej zostałaby jeszcze na dłużej, 
ale powrotu mężczyzn spodziewano się w najbliż­
szych dniach. Roza za nic nie chciała tu być, gdy Ja-
red senior wróci do domu. Potrafiła sobie bardzo do­
kładnie wyobrazić, jakie piekło się rozpęta, kiedy Ja-
red Jordan się dowie, że Princess uciekła. Na pewno 

Jeremy nie zrobił nic innego poza wysłaniem pości­

gu wzdłuż rzeki. I ów pościg niczego, naturalnie, nie 
znalazł, żadnych śladów Princess. 

CoUeen powtórzyła wypowiedziane przed chwilą 

zdanie: 

- Wyznaczono nagrodę za głowę Seamusa, Rosi. 
Roza nie chciała jej słuchać. Nie chciała rozumieć. 
Ale nie było wyjścia, musiała to przyjąć do wiado­

mości. Nie mogła rozmawiać o niczym innym. 
I wspomnienie snu z tamtej nocy, która nie powin­
na była istnieć, którą ona z Joem postanowili wykre­
ślić z kalendarza, zamazać, stanęło teraz przed nią 

background image

jak żywe. To nierzeczywiste, co mówiła Colleen, 
nadawało sens jej sennemu marzeniu. Ale w dalszym 
ciągu nie chciała tego uznać. 

- Skąd ty to wiesz? 
- Pięćdziesiąt tysięcy dolarów - dodała Colleen, 

unikając odpowiedzi na to, o co ją tak naprawdę py­
tała Roza. 

-1 po dziesięć tysięcy za każdego z mężczyzn z je­

go otoczenia - mówiła dalej Colleen. - To jest cena 
za zabitych, Rosi. I to są pieniądze za informacje, 

w którym miejscu Seamus przyjmuje na ląd niewol­

ników. Informacje, mające doprowadzić do tego, że 
któryś z nich zostanie zastrzelony. 

- Skąd ty to wiesz? 
Długo panowała między obiema kobietami cisza. 

Ręce Colleen drżały, kiedy dolewała herbaty. Porce­
lanowe filiżanki były tylko odrobinę grubsze od pa­
pieru. Po zewnętrznej stronie miały wzór w kwiatki, 
obce kwiaty skądś ze Wschodu. 

- Ojciec Jareda wyznaczył nagrodę za Seamusa -

powiedziała w końcu Colleen cichutko, spoglądając 
lękliwie przez ramię, jakby się spodziewała, że Jared 
Senior może stanąć w drzwiach i słyszeć każde, wy­
powiedziane przez nią słowo. - Zbiórka pieniędzy 

przeprowadzona wśród największych plantatorów 
zagwarantowała nagrody za informacje, no i za gło­

wy pozostałych. 

Roza nie potrzebowała pytać, skąd Colleen ma te 

wiadomości. Mieszkała przecież wystarczająco bli­

sko trującego ziela. A zatem wyznaczono nagrodę 
pieniężną za życie Seamusa! 

- Należy ich pojmać wyłącznie w chwili, kiedy bę-

background image

dą przemycać niewolników na ląd - szeptała Colleen. 

Ściskała w dłoniach skraj sukni, muślinowa tkanina 
była pognieciona i mokra od potu. - W innych miej­
scach ani okolicznościach to nie obowiązuje. Na 
przykład tutaj są bezpieczni. Jeśli tylko nie przewo­
żą nielegalnych niewolników... 

- Gdyby z tym skończyli - dokończyła Roza. 
- Mogłabyś go do tego nakłonić? - wyszeptała Col­

leen bez tchu. - Ja lubię Seamusa. Nie chciałabym, że­
by mu się coś stało. Nie chcę, żeby się coś stało które-
mukolwiek z nich. W dalszym ciągu są moją rodziną. 

Roza wiedziała, o kim Colleen myśli. Otoczenie 

Seamusa stanowili jego bracia. Colleen nie była 

w stanie tego wypowiedzieć, ale nagrody zostały wy­

znaczone za 0'Connorów. To ich martwe ciała kosz­
tować mają mnóstwo dolarów. 

- Pięćdziesiąt tysięcy - powtórzyła Roza ze zdu­

mieniem. - Pięćdziesiąt tysięcy, Colleen! Jesteś w sta­
nie sobie to wyobrazić? 

Colleen potrząsnęła głową. 
- Przekonaj go, Rosi. Błagaj go, żeby z tym skończył! 

Roza postarała się, by wyglądało na to, że to Fio-

na skłoniła ją do pozostania w Rosę Garden. I na nic 
się zdało, że Jenny najwyraźniej nie chciała jej tam 
mieć. Rozę bawiło przyglądanie się, jak Jenny strze­

że jej kroków. Gdyby zbliżyła się zanadto do Joego, 

Jenny pokazałaby pazury. 

- On jest głupi, że pozwala jej tak się traktować -

stwierdziła Fiona. - On jest jak głupia ryba, która 
połknęła i robaka, i haczyk, a teraz rozdziawia pysk 
za jeszcze jednym haczykiem. 

background image

- Takie głupie ryby chyba nie istnieją! - roześmia­

ła się Roza. 

- Otóż to właśnie - stwierdziła Fiona. - My nie je­

steśmy przecież głupią rodziną. Nie rozumiem, skąd 
jemu bierze się ta uległość. Pozwala tej dziewczynie, 
by okręcała go wokół swojego małego palca, aż mu 
się w głowie zakręci. Nie mogłam uwierzyć, kiedy 
zobaczyłam, jak zabiera Cicily, żeby ją sprzedać. Na­
prawdę nie mogłam uwierzyć, że to robi mój brat. 

Roza nie powiedziała nic. Ona też by nie uwierzyła, 

że Joe jest w stanie zrobić coś takiego, ale on pozwalał, 
by to wola Jenny zwyciężała. W milczeniu wywiózł Ci­
cily, tę młodą i piękną niewolnicę, matkę jego syna, któ­
rego nie uznał, do jednego z pomniejszych właścicieli 

ziemskich. To Jenny załatwiła sprawy związane z hand­
lem. Cicily nie wolno było zabrać ze sobą dziecka. Ani 

Joe, ani Jenny nie wzruszyli się jej krzykiem i łzami. 

- Jakie nudne są dni, kiedy nawet nie muszę my­

śleć o przygotowaniu obiadu - westchnęła Fiona. 

Roza musiała się uśmiechnąć nad zachowaniem 

szwagierki. Fiona nie przywykła siedzieć z założony­
mi rękami. Miała w sobie ten sam niepokój, który 
Roza tak dobrze znała u Seamusa. 

- Ty, Fiona, powinnaś była się urodzić mężczyzną -

powiedziała. - Wtedy, gdyby ci było nudno, mogłabyś 
jeździć konno. 

Fiona uniosła oczy ku niebu. 
- Myślę, że mężczyzna byłby ze mnie kiepski! 
Obie wybuchnęły śmiechem. Śmiały się tak, że 

musiały się nawzajem podpierać. Stały, obejmując się 
ramionami, i zanosiły śmiechem, gdy Joe otworzył 
drzwi i ukazał się w nich jak mroczny cień. 

background image

- Wracają do domu - powiedział krótko. - Wracają. 
Widział ich z daleka. Wóz z Seamusem na koźle. 

Warrior i Twilight przywiązane z tyłu za wozem. Joe 
czuł, że jego ciało lodowacieje. Nie chciał wyrazić te­
go, co kłębiło mu się w głowie, pragnął tylko, żeby 

one wyszły, żeby znalazły się na dziedzińcu. Lepiej 
żeby miały czas się przygotować, przeczuć to, co on 
przeczuwał, zanim Seamus im opowie. 

- Seamus? - spytała Roza i poczuła ciepło na skó­

rze, wielkie światło, które promieniało z niej zawsze, 
kiedy Seamus był w pobliżu. 

Joe skinął głową i odsunął się na bok, by mogła 

przebiec obok niego. Fiona podążyła za bratową, po­
budzona przez nią, ale wciąż trochę bardziej niż tam­
ta opanowana. Joe stąpał za nimi, ciężko stawiając 
kroki. Seamus widział wychodzących, widział, jak 
stoją pod kolumnami Jenny. Joe tam był, postać Jen­
ny tuż obok brata. Zaskoczył go widok tych dwojga 
o rudych włosach. Pamiętał, co mówiła Jenny, 
i szczerze powiedziawszy, nie spodziewał się zastać 
żony w Rosę Garden. Jej widok trochę go uspokajał. 
Potrzebował jej obecności. 

- A gdzie Peter? - spytała Fiona. Chwyciła Rozę za 

rękę. Ścisnęła tak mocno, że zabolało. Roza pomyśla­
ła o Peterze w brązowej kurtce Seamusa. Seamus nie 
miał jej teraz na sobie. Jechał ubrany w skórzany sur­
dut, za lekki jak na tę porę roku. Była pewna, że cie­
płą kurtkę ma pod spodem. 

Sen zaczął się spełniać... 
... stawał się rzeczywistością... 
Seamus podjechał pod sam dom, pozdrowił cze­

kających, dotykając dwoma palcami kapelusza. Jego 

background image

twarz była zamknięta, nie pojawił się na niej nawet 
cień uśmiechu. Teraz Roza ścisnęła rękę Fiony. Ra­
zem zeszły ze schodów, na dół, tam gdzie czekał na 
nie Seamus, w ciemnym surducie, na szeroko rozsta­

wionych nogach. Kiedy znalazły się tuż przed nim, 

Roza puściła rękę Fiony, a Seamus postąpił krok na­
przód i wziął siostrę w objęcia. 

- Gdzie jest Peter? - wyszeptała Fiona. - Seamus, 

gdzie jest Peter? 

Przyciskał ją do siebie długo. Zamknął oczy, żeby 

nie widzieć Rozy. Zwracał się tylko do Fiony. 

- Peter nie żyje - powiedział w końcu, odsuwając 

od siebie Fionę na odległość wyciągniętego ramienia. 
Ale jej nie puścił, odsunął tylko od siebie. 

Szare oczy Fiony wpatrywały się w brata. Pełne 

usta były na pół otwarte, jakby czekała na odpowied­
ni moment, w którym będzie mogła zacząć protesto­

wać. Potrząsała głową, wyrwała się z jego objęć, od­

skoczyła na bok. Wróciła do Rozy i stanęła przy niej. 

Wsunęła rękę pod jej ramię. 

- To nieprawda - powiedziała. - To nie może być 

prawda. To błąd. Peter nie umarł. Peter nie mógł 
umrzeć. To jakieś nieporozumienie, Seamus. To strasz­
ne nieporozumienie... 

Seamus wolno kręcił głową. Brunatny kapelusz 

był zakurzony, prawie szary, twarz Seamusa poora­
na bruzdami. Rysy wydawały się ostrzejsze niż zwy­
kle. Roza domyślała się, że nie dał sobie wiele czasu 
na odpoczynek, a był w podróży długo. 

- Peter nie mógł umrzeć! 
Fiona szukała pomocy u Rozy. Wyraz niedowie­

rzania na twarzy zmienił się w coś, co mogło przy-

background image

pominąć uśmiech. Pociągnęła Rozę za ramię, 
szturchnęła ją jak przyjaciółkę. 

- Powiedz mu to, Rosi! Powiedz Seamusowi, że 

Peter nie umarł! 

Roza miała okropnie wyschnięte wargi. Poczuła 

ból, gdy chciała je rozdzielić końcem języka. Drgnę­
ła pod spojrzeniem Seamusa. On dopiero teraz na 
nią popatrzył, jakby unikał spotkania z jej wzro­
kiem. W każdym razie dotychczas. Teraz Seamus 
błagał też Rozę. Oboje mieli takie same oczy, on 
i Fiona, tak samo szare, płonął w nich ten sam cichy 
ogień i była w nich ta sama błagalna prośba. 

- Myślę, że powinnaś wysłuchać Seamusa, Fiono -

powiedziała Roza cicho, obejmując ramieniem talię 
szwagierki. 

Joe też zszedł ze schodów. Stanął u drugiego bo­

ku Fiony. Jego dłoń, ciepła i spokojna, spoczęła na 
ramieniu siostry. 

Seamus pochylił kark i podszedł do wozu. Był to 

otwarty pojazd, teraz przykryty plandeką, przywią­
zaną linkami do jego boków. Seamus zdjął rękawice 
i zaczął odwiązywać linki. Zabrało to sporo czasu, ale 
on nie prosił o pomoc. Przerwał dopiero wówczas, 
kiedy mógł zwinąć plandekę i zsunąć na jeden bok. 

Roza zrobiła pierwszy krok, Fiona się opierała, ale 

Joe postąpił za Rozą, więc i ona musiała ruszyć z miej­

sca. Wszyscy troje podeszli blisko, Seamus wszedł na 

wóz. Ukucnął przy zbitej naprędce trumnie. Położył 

ręce na deskach tam, gdzie głowa, i tak je trzymał. 

- On musi mieć piękną trumnę - powiedział Se­

amus ochryple, pochylając głowę. - Sam robił takie 
piękne rzeczy. 

background image

Fiona zacisnęła dłoń na szorstkim, nieheblowa-

nym boku wozu. Kostki palców jej zbielały. Oparła 
brodę o krawędź. 

- Chcę go zobaczyć - wykrztusiła. 
Seamus odsunął jeszcze bardziej brudną plandekę 

i wyciągnął bolce, które przytrzymywały wieko 
trumny. Potem wstał i zwrócił się w stronę rodziny. 

Joe podniósł Fionę w górę tak, by mogła oprzeć sto­

py o krawędź wozu. Seamus wyciągnął rękę i pomógł 
jej wejść na górę. Położył opiekuńcze ramię na bar­
kach siostry. Joe również wdrapał się na wóz i razem 
z Seamusem podnieśli wieko. 

Fiona stała z zamkniętymi oczyma. Wieko zostało 

zdjęte, ale ona odwróciła się od otwartej trumny. Spoj­
rzała w dół, na Rozę, wyciągnęła do niej obie ręce. 

- Bądź tak dobra - błagała. - Bądź tak dobra, Ro­

za, i stań przy mnie! 

Seamus nie czekał na odpowiedź żony. Zeskoczył 

z wozu i okrążył go wolnym krokiem. Bez słowa 

wziął Rozę na ręce. Miał wąskie, zaciśnięte usta. Jeden 
kącik drgał. Sprawiał wrażenie, jakby chciał ją poca­
łować, ale to nie była odpowiednia chwila. Roza przy­
jęła w milczeniu ten wyraz czułości. Rozkoszowała się 

siłą i ciepłem jego ramion, jak długo to możliwe. On 

ostrożnie podsadził ją na wóz i sam wszedł za nią. 

Roza wytarła dłonie o ciemną suknię. Podeszwy bu­

tów głośno stukały o drewniane dno wozu, który za-
kołysał się trochę, gdy wchodzili. Podeszła do Fiony, a 
ta natychmiast chwyciła ją za rękę. Razem podeszły do 
otwartej trumny. Razem opadły przy niej na kolana. 

Roza z bólem przełknęła ślinę. Ona widziała Pe­

tera w tej kurtce. Jego ciało ginęło w niej, Peter był 

background image

szczuplejszy niż Seamus. Jasnobrązowe włosy ściśle 
przylegały do głowy. Grzywkę zawsze miał za dłu­
gą. I niesforną. 

Fiona dotykała policzków męża, przesuwała pal­

cami po jego zamkniętych ustach. 

Twarz zmarłego zaczynała się zmieniać. Roza czu­

ła słodkawy zapach śmierci. Jej wzrok przesunął się 
ku piersiom zmarłego. Zostały przykryte białym 
płótnem, ale Roza wiedziała, co tam znajdzie. To 
Fiona odsunęła płótno na bok. 

Wszystko czerwone. Właściwie czerwonobrunat-

ne. Kurtka była przesiąknięta krwią. Roza widziała 
opalone dziurki tam, gdzie kule przecięły wełnianą 
tkaninę, by ugodzić ciało Petera. 

Ręce Fiony zawisły w powietrzu. Roza trzymała 

oba jej barki, podtrzymywała ją tak, by nie upadła, i że­
by wiedziała, że Roza przy niej stoi. Że nie jest sama. 

Seamus ponownie zakrył piersi Petera płótnem. 
- Naliczyliśmy osiem otworów po kulach - powie­

dział ochryple. - Peter zmarł natychmiast. Nie cier­
piał. Myślę, że nawet nie zdążył pojąć, co się stało, 
a już było po wszystkim. 

Umilkł. 
- Jeśli to może być jakaś pociecha - dodał po 

chwili. 

- On ma twoją kurtkę - powiedziała Fiona. Wciąż 

nie przestawała wpatrywać się w twarz mężczyzny, 
którego kochała. 

- Tamci na mnie polowali - wykrztusił Seamus 

udręczony. - To dla mnie były przeznaczone te kule. 

Dał znak Joemu i wspólnie ułożyli wieko na miej­

scu. W milczeniu wkręcali bolce. Roza przytuliła do 

background image

siebie Fionę i tak stały, obejmując się nawzajem. 
Głowa Fiony spoczywała na ramieniu Rozy. 

- Jest mi tak strasznie przykro z tego powodu -

powiedział Seamus i pogłaskał Fionę po głowie. 
W jego glosie była czułość, a wzrok zawierał cały ból, 

jaki Seamus odczuwał. - Nie było najmniejszego po­
wodu, żeby to on miał umrzeć - mówił dalej. - Nie 
powinienem był wystawiać go na takie niebezpie­
czeństwo. To naprawdę nierozsądne narażać które­
gokolwiek z moich bliskich. Nie należało Petera w to 

wciągać. Od tej chwili jedynie ja będę się zajmował 

tą częścią naszych interesów. Śmierć Petera była bez­
sensowna, Fiona. Nigdy sobie tego nie wybaczę. 

- On był dla kogoś wart dziesięć tysięcy dolarów -

powiedziała Roza, zanim zdążyła się nad tym zasta­
nowić. 

Na czole Seamusa pojawiły się dwie bruzdy. On 

i Joe wpatrywali się w Rozę. Fiona zdawała się nie 
rozumieć, co się wokół niej dzieje. 

Roza milczała. Zacisnęła wargi i wolno, jakby 

ostrzegawczo kręciła głową. Wzrokiem prosiła Se­
amusa, by dał jej chwilę zaczekać, głową wskazywa­
ła Fionę. Bracia zrozumieli, ale obaj nie odstępowa­
li Rozy na krok, gdy już wszyscy zeszli z wozu. 

Długo potem, gdy zapadł już wieczór i wszyscy 

0'Connorowie przyjechali do Rosę Garden, by spoj­

rzeć na martwe ciało Petera, kiedy się nareszcie tro­
chę uspokoiło, a dzieci położyły się spać, większa 
część klanu zebrała się przed kominkiem, wtedy Se­
amus wrócił do tamtej sprawy. 

Opowiedział, w jaki sposób zginął Peter. Nie po 

background image

raz pierwszy tego dnia powtarzał tę historię. Za każ­
dym razem w jego głosie brzmiał wielki ból. Rów­
nież teraz Roza siedziała sztywna i wyprostowana 
u jego boku. Słuchała i oczyma duszy widziała to 

wszystko, co się wydarzyło na bagnach. Od dawna 
już miała te obrazy w głowie. Seamus opowiadał jej 

sen. Kiedy opowiadał po raz pierwszy, Roza czuła na 
sobie spojrzenie Joego, a kiedy Seamus skończył, lek­
ko kiwnęła głową, by powiedzieć Joemu to, o co nie 
odważył się zapytać. 

- Rosi - zwrócił się do niej Seamus i dwoma palca­

mi kreślił kręgi na jej plecach. - Na wozie powiedzia­
łaś coś, czego Fiona nie powinna była się dowiedzieć. 
Czy to było przejęzyczenie? Coś o dziesięciu tysiącach 
dolarów. Chciałbym wiedzieć, co miałaś na myśli. 

- Została wyznaczona nagroda na twoją głowę, Se­

amus - odparła Roza, nie patrząc na swojego męża. 

Zaległa absolutna cisza. 0'Connorowie siedzieli 

bez ruchu. Patrzyli na Rozę, to przesuwali wzrok na 
Seamusa, to znowu na Rozę. Tylko ona na niego nie 
patrzyła. Słyszała, jak ciężko oddycha. Słyszała 
trzask ognia w kominku. Wyobrażała sobie, że mog­
łaby usłyszeć wiatr. Palce Seamusa znieruchomiały. 

Już nie kreślił kręgów na jej plecach. 

- Jesteś wart pięćdziesiąt tysięcy dolarów, mój ko­

chany. Ten, kto cię zabije w chwili, gdy przemycasz 
do kraju niewolników, przewozisz lub sprzedajesz 
nielegalnych niewolników, zarobi pięćdziesiąt tysię­
cy dolarów. 

Nikt nie powiedział ani słowa. 
- A twoi najbliżsi warci są po dziesięć tysięcy do­

larów. Warunki są te same. Pieniądze można dostać 

background image

też za informacje, gdzie ciebie i twoich ludzi można 
spotkać razem z niewolnikami. Ten, który tym ra­
zem wskazał, gdzie będziecie, zarobił dziesięć tysię­
cy. I ten, który zastrzelił Petera, też jest bogatszy 
o dziesięć tysięcy. 

- A zatem on był wart dziesięć tysięcy? - spytał 

Seamus, potrząsając głową. - A ja pięćdziesiąt? 

Roza przytaknęła. 
- A skąd ty o tym wiesz? - spytała Jenny. Jej głos 

był ostry, nieprzyjemny. Jakby oskarżała Rozę o to, 
że ma jakieś porozumienie z tymi, którzy wyznaczy­

li nagrody za głowy 0'Connorów. 

- Kto? - zapytał Seamus. 
- Czy to nie oczywiste? - odpowiedział Joe jesz­

cze jednym pytaniem. Podniósł się z miejsca. Czuł 

w całym ciele pulsujący niepokój. Musiał zaciskać 

pięści, by nie zacząć rozbijać mebli dookoła siebie. 
Miał ochotę potłuc coś na kawałki. Wściekłość dła­
wiła go w gardle, pragnął, by oni tutaj byli, ci, któ­
rzy są odpowiedzialni za śmierć Petera. Ci potężni 

ludzie, którzy nie mają krwi na własnych rękach, ale 

wszystkim pokierowali. 

- Zapytaj sam siebie, dla kogo jesteś zagrożeniem, 

Seamus! Zapytaj sam siebie, kto przez ciebie traci 

pieniądze! 

- Joe nigdy nie weźmie udziału w transporcie nie­

wolników - oznajmiła Jenny ostro. - Nigdy się na­
wet do tego nie zbliży! 

- Nikt z was nie będzie się już musiał zbliżać - za­

pewnił Seamus. 

- Powinieneś się z tego wycofać - rzekł Paddy spo­

kojnie. 

background image

- Już niedługo - obiecał Seamus. - Mamy zaplano­

wane jeszcze dwa ładunki. Potem ja też kończę. Są 

inne sposoby na zarabianie pieniędzy. Ale te dwa ła­
dunki są nam bardzo potrzebne. 

- Powinniśmy radzić sobie z tym, co daje nam zie­

mia - wtrąciła Bridget. 

- Już niedługo - powtórzył Seamus, nie chcąc się 

wdawać w bliższe tłumaczenia, ale oni naciskali na 

niego. - Muszę zorganizować transport broni do Ir­
landii - powiedział w końcu. - To konieczne. Wielu 
ludzi ode mnie zależy. Mam jeszcze dwa ładunki. Je­
den dla Irlandii, drugi dla nas. Potem 0'Connorowie 
będą się bić już tylko o tytoń i bawełnę. 

Uśmiechnął się i poklepał po kieszeni na piersiach. 
- Tutaj - oznajmił z błyskiem w szarych oczach. -

Tutaj spoczywa początek dobrobytu Favourite. Tu­
taj znajdują się najznakomitsze nasiona tytoniu 
z Wirginii. Wystarczająco dużo, by obsiać wszystkie 
pola, jakie do nas należą. 

Wyjął z kieszeni papierową torbę, nie większą niż 

jego dłoń, i wiele par oczu przyglądało się z powątpie­

waniem, kiedy wstrzymując dech, otwierał torebkę. 

Musieli pochylić się ku niemu, by dojrzeć nasiona. 

- Odchody muchy są w porównaniu z tym pyłem 

wielkie - stwierdziła Jenny. - Zamierzasz zbudować 

dobrobyt Favourite dzięki tym ziarenkom kurzu? 

Seamus z powagą kiwał głową. 

- To jest nasza przyszłość tutaj, w Favourite. Teraz 

zasiejemy te nasionka, a zanim tytoń dojrzeje, ja od­
biorę oba moje transporty. Jesienią skończymy z hand­
lem niewolnikami. Potem będzie nas zajmował już tyl­
ko tytoń. I ja będę znowu działał zgodnie z prawem. 

background image

- Jeśli dożyjesz - wtrąciła Jenny. 
Roza pomyślała to samo. Nigdy jednak nie powie­

działaby Seamusowi nic takiego w obecności innych. 

- Wystarczy, że już Peter przypłacił to życiem -

westchnął Seamus boleśnie. Znowu zacisnął wargi. 

Nietrudno było się zorientować, jak bardzo wyrzuca 
sobie to, co się stało. - Od tej chwili będzie znacznie 
trudniej nas znaleźć. Dotychczas nie wierzyliśmy, że 
oni naprawdę są w stanie nam zagrozić. Sądziliśmy, 
że to tylko jacyś głupcy nas ścigają. Zawsze udawało 
nam się wyprowadzić ich w pole. Nigdy dotychczas 
nie stanowili dla nas prawdziwego zagrożenia. Teraz 

jednak rozumiem, dlaczego. Taka nagroda jak ta 
przyciąga do grup samoobrony zupełnie inne typki 
niż drobni chłopi, jak dawniej. Teraz ścigają nas za­

wodowi mordercy. I musimy się z tym liczyć. 

- Jesteś gotów oddać życie za te dwa ładunki nie­

wolników? - spytał Joe. 

- Jestem - odparł Seamus bez mrugnięcia okiem. -

I nie tylko dlatego, że tak zostało zaplanowane. I na­

wet nie ze względu na mnie, ja mógłbym zrezygnować. 
Ale tu chodzi o Irlandię, Joe. Jestem gotów oddać ży­

cie za Irlandię. 

Roza nie była w stanie dłużej go słuchać. Wstała 

i wyszła z pokoju. Zatrzymała się dopiero, gdy wio­
nęło na nią zimne powietrze nocy. Spacerowała 
między kolumnami przed gankiem. Obchodziła 
niektóre z nich, zatrzymała się przy najbardziej wy­
suniętych na dwór, od południowej strony. Objęła 

jedną i chłodziła o jej powierzchnię swój pokryty 
bliznami policzek. 

Usłyszała za sobą kroki. Poznała Seamusa. Nie 

background image

musiała się odwracać, by wiedzieć, że to on się do 
niej zbliża. 

Objął ją w pasie, przytulił policzek do jej włosów. 
- Uratowałaś mnie - szepnął gorączkowo. 
- Wiem o tym - odparła Roza. - Śniło mi się to 

wszystko. 

- Kim ty jesteś? - pytał szeptem. - Kim ty jesteś, 

moja kochana? 

- Jestem wdową po nim - odpowiedziała, przymy­

kając oczy. - Nie dopuść do tego, bym owdowiała 
po raz drugi, Seamus! Nie pozwól, bym była wdową 
również po tobie! 

background image

12 

Uprawianie tytoniu to wielka sztuka. Dla wszyst­

kich mieszkańców Favourite była to absolutna no­

wość, ale Seamus zdołał zarazić ich swoim entuzja­
zmem. Kiedy wrócił z ostatniej wyprawy, większość 
pól była już przygotowana. Ci, którzy zostali w domu, 
starannie wykonali wszystkie wiosenne prace. Ale Se­
amus patrzył na rozciągające się, rozległe pola i mru­
żył oczy, gdy liczył, ilu mają niewolników. Za mało. 

Było to już po tym, gdy Roza wyznała mu, iż 

uwolniła Marlona. Znacznie upiększyła rzeczywi­
stość, powiedziała, że wypuściła chłopca, gdy dowie­
działa się o ucieczce jego matki. 

- Powinienem powiedzieć o tym Jordanowi - rzekł 

Seamus. 

- Nie sądzę, byś był coś winien Jordanowi - ucię­

ła Roza w odpowiedzi. - Myślałam, że to on jest ci 

winien życie, Seamus! 

Nie rozmawiali o tym więcej. Tyle się nazbierało 

niedomówień po śmierci Petera. Tyle kłamstw zosta­
ło wypowiedzianych. Ludzie myśleli, że Peter został 
zastrzelony przez jakichś napastników w Savannah, 
którzy go chcieli obrabować. Kiedy po okolicy za­

częły krążyć inne historie, też jakoby prawdziwe, 
z cienia wyłonił się Jared Jordan junior i potwierdził 

background image

kłamstwo, na które zdecydowali się 0'Connorowie. 

Junior był w Savannah w odpowiednim czasie i te­

raz przekonująco opowiadał, jak to widział Petera 
umierającego od kul nieznanych napastników. 

Seamus nie podziękował mu inaczej jak tylko 

spojrzeniem, ale tego samego wieczora wyszeptał 
Rozie do ucha, że już wie, skąd pochodzi jej wiedza 
na temat wyznaczonych nagród. Roza jednak mil­
czała, nawet teraz nie potwierdziła jego przypusz­
czeń. Nie chciała, żeby coś mogło się stać Colleen. 

Ledwo widoczne ziarenka, które, jak twierdził Se­

amus, warte są tyle złota, ile same ważą, odmieniły 
pracę w Favourite. Nasiona tytoniu traktowano jak 
żywe istoty, jakby były co najmniej noworodkami. 

Gdy zaczęło się robić coraz cieplej, a wiosna poka­

zała się ze swojej najlepszej strony, drogocenne ziar­
no zmieszano z suchą ziemią. Wysiano je w wielkich 
oknach inspektowych, specjalnie dla nich wykona­
nych, zwróconych ku południowi, wszystko obficie 
nawadniano i osłaniano przed ewentualnym wiatrem. 
Siewną mieszankę wtłoczono w oczekującą tych świę­
tości ziemię dużymi sosnowymi wałkami, została wci­
śnięta w życiodajną glebę, a potem wszystko przykry­
to ochronną warstwą i na koniec inspekty zasłonięto 
grubym płótnem, przybitym do ich boków. 

Ludzie w Favourite cierpliwie czekali na cud. Pod­

czas czekania pracowano znowu na polach. Wszel­
kie kamienie, jakich nie zauważono przy pracach 

wiosennych, zostały starannie zebrane i ułożone 
w wielkie pryzmy wzdłuż granic posiadłości. Seamus 

śmiał się, że będą mogli zbudować kamienne mury, 
gdyby kiedykolwiek zabrakło im zajęcia. 

background image

Dni nastały już gorące, kiedy zdejmowali płócien­

ne przykrycia z inspektowych skrzyń. Dłonie, usu­

wające okrywę z siana, drżały. Mnóstwo pieniędzy 

poszłoby na marne, gdyby tytoń nie wykiełkował. 
Ale nie! Pod żółtobrunatną kołdrą zieleniło się nie­
mal tak jak na irlandzkich łąkach po dobrym desz­
czu. Zaczęły się więc teraz pracowite dni, bo trzeba 
było wszystkie te delikatne roślinki przeflancować. 

Mężczyźni spędzali większą część doby za płu­

giem i nawet Seamus wychodził w pole i pracował 
równie ciężko jak niewolnicy. Jego białe plecy zrobi­
ły się złociste. 

Tylko Rozie nie pozwalał wychodzić na plantację. 

Czule głaskał jej brzuch i mówił, że nie chce znaleźć 
swojego syna przedwcześnie gdzieś w bruździe. 

- Micheal urodzi się nie po to, by być jednym 

z trudzących się na polach ludzi - mawiał. 

- Twojej córce nic by się nie stało, gdyby nauczy­

ła się trochę pracy - odpowiadała Roza ze śmiechem 
tylko po to, by się z nim drażnić. 

- Lily nauczy się haftu i tańca - odpowiedział Se­

amus z szelmowskim uśmiechem i ucałował Rozę 

w oba policzki, choć i reszta rodziny, i niewolnicy mog­
li to widzieć. - Ale to Micheala nosisz pod sercem, naj­
droższa. Lily przyjdzie może w następnym roku... 

Roza śmiała się razem z nim. Jak łatwo było się 

śmiać z Seamusem. I poruszała wargami, jakby sma­
kowała to dziewczęce imię, które wypowiedział. Do 
Micheala zdążyła się już przyzwyczaić. Jeśli urodzi sy­

na, którego Seamus tak bardzo pragnie, to będzie miał 
na imię Micheal, ta sprawa została postanowiona. Ale 
nigdy przedtem nie padło imię dla dziewczynki. 

background image

Lily... 

Jeszcze nie było żadnej Lily w łańcuchu kobiet 

z jej rodu. Może i nie zaszkodzi wprowadzić coś no­
wego. Roza nie miała wątpliwości, że to powinna być 
jakaś Lily. 

Pamiętała, co powiedział Anders, że mianowicie spo­

tkają się, kiedy na świat przyjdzie mała dziewczynka. 
Ten jej najmłodszy brat zaczyna dorastać. Wiele czasu 
minęło od ich ostatniego spotkania. Malec mówił wte­
dy, że jej córeczka ma się urodzić, kiedy na ziemi za­
kwitną lilie. Może nie jest tak, jak chłopiec myślał. Mo­
że źle zrozumiał to, co widział. Anders był taki mały. 
Może to było tak, że jej mała córeczka ma otrzymać 
imię od kwiatów, od lilii właśnie... 

Seamus pozwolił, by Roza siedziała obok skrzyń, 

wyrywała z ziemi roślinki i układała je w koszykach 
dla tych, którzy będą je sadzić. Obchodziła się z ni­

mi tak delikatnie, jakby to były kosztowne róże. 
Ostrożnie wyjmowała kępki po pięć, sześć roślin, 
starając się nie otrząsać ziemi z korzonków, układa­
ła je w koszyku i patrzyła, jak niewolnicy, dzieci i do­
rośli 0'Connorowie biegli potem na pole, by jak naj­
szybciej zasadzić kruche cuda w czekającej na nie, 
przygotowanej ziemi. 

Rządki ciągnęły się na całą długość pól. Przeprowa­

dzono najpierw sznury, by wytyczyć proste rzędy. Sa­
dzenie rozłożone było między kilka osób. Najpierw 
szedł człowiek, który kijem robił w ziemi dołki, od-

» ległe mniej więcej stopę jeden od drugiego. Za nim po­

stępowało któreś z dzieci i wlewało do dołka dobrze 

wymieszany nawóz. Nawóz był płynny i musiał wy­

pełnić dołek po brzegi. Wkładano weń roślinkę i ob-

background image

sypywano ziemią. A potem przychodziło następne 
dziecko, niosąc pól wiaderka wody do podlania. 

Niektórzy wypowiadali nad sadzonkami słowa 

modlitwy, inni wymawiali w duchu zaklęcia. Trwa­

ło to ponad tydzień. W tym czasie wszystkie pola na­
leżące do Favourite zostały pokryte maleńkimi sa­
dzonkami tytoniu, który musiał się przyjąć, zanim 
deszcz lub porywy wiatru wyrwą go z ziemi. Miesz­
kańcy Favourite wstrzymali dech. 

Rozmawiali o najgorszych katastrofach, jakie mog­

łyby się przytrafić. O gwałtownych ulewach, które 
zmieszają z ziemią kruche roślinki, zanim te zdążą 
się dobrze ukorzenić. O gradobiciu, które mogło się 
zdarzyć, choć przecież trwa lato, i wybić do cna pro­
ste, sięgające już kolan rośliny i zniszczyć wszystko, 
zanim się człowiek zdąży obejrzeć. Rozmawiali 

o tornadach, które mogą, roztańczone, nadejść od 
strony Zatoki Meksykańskiej i znieść z powierzchni 
ziemi zarówno domy, jak i urodzaj, zostawiając lu­
dzi z pustymi rękami, jeśli i oni nie zginą w zawie­
rusze. Wymieniali wszystko, co mogłoby się stać, 

wspominali i o tłustych, zielonosinych gąsienicach, 

które potrafią się przylepiać pod spodem tytonio­

wych liści. Larwy ciem potrafią wyssać soki z całej 

plantacji. Ludzie, którzy widzieli takie rzeczy, nie 
szczędzili mrożących krew w żyłach szczegółów. 

Doszło do tego, że Seamus bladł za każdym ra­

zem, gdy zobaczył w pobliżu jakiegoś motyla. Biegł 

wtedy na pola i orlim wzrokiem przeglądał tytonio­
we liście. Niewolnikom nakazał robić to samo. Wy­

syłał ich w różne miejsca plantacji. Mają ostrzegać 
o wszystkim, choćby znaleźli jedną jedyną larwę. 

background image

Trzeba było wtedy podejmować wszelkie dostępne 

środki. Nauczyli się sporządzać mydlaną mieszankę, 
którą należało oblewać dookoła każdą zagrożoną 
roślinę. Seamus produkował ją całymi wiadrami, 
późnym wieczorem wychodził w pola i oblewał nią 
swój tytoń, nawet jeśli nikt nie widział nawet cienia 
groźnego motyla w pobliżu. To akurat przyjmował 
jako znak skuteczności podejmowanych działań. 
Wciąż powtarzał, że najlepiej jest być przezornym 
zawczasu. Żadna ze strasznych katastrof na nich nie 
spadła. Rośliny rosły prościutkie, celując w niebo. 
Kiedy były już takie wysokie jak on sam, Seamus za­
czął się uśmiechać. Łagodny uśmiech rozjaśniał mu 

twarz, coraz częściej też wsuwał kciuki pod szelki 
spodni, kiedy szedł przez pola i podziwiał to, co 
zwykł nazywać przyszłością rodziny. 

- Teraz ziemia jest wyjałowiona - tłumaczył cierp­

liwie i z wielkim przekonaniem swoim braciom. -
Bawełna wyjaławia glebę. Kiedy już zbierzemy ty­
toń, trzeba będzie ją użyźnić. To znaczy będziemy 
ją nawozić wiosną. Czas był najwyższy, byśmy za­
częli uprawiać coś innego, nie wciąż tę bawełnę. 
W końcu te ziemie stałyby się kompletnie bezuży­
teczne, gdybyśmy wciąż tylko trzymali się bawełny. 
Musimy dokupić ziemi. I trzeba nam ze dwudziestu, 
może nawet trzydziestu nowych niewolników. Ma­
jąc tak ze sześćdziesięciu, siedemdziesięciu niewolni­
ków możemy zbierać piękne plony. Plony, na któ­
rych rodzina może budować przyszłość. Niech tacy, 
co nie myślą o lepszej przyszłości, trzymają się ba­
wełny, my będziemy uprawiać tytoń! Z czasem mo­
że też orzeszki ziemne. Możemy sadzić je na prze-

background image

mian, w jednym roku tytoń, w drugim orzeszki. Jesz­
cze dużo musimy się nauczyć. 

Wyglądało na to, że się z nim zgadzają. Adam 

w milczeniu pielęgnował swoje marzenia o stadninie 

koni. Chodził z bratem ramię w ramię i pracował tak 
samo ciężko jak on, choć Adam nigdy nie marzył 
o plantacjach tytoniu, rozciągających się po hory­
zont. Eamonn i Breandan, gdy tylko zostali sami, 
mówili wyłącznie o Kalif orni. A Joe od czasu do cza­
su donosił, jaki to jest dobry rok na bawełnę, i kłó­
cił się wesoło z Seamusem. Za każdym razem, kiedy 
starszy brat zwyciężał swoimi logicznymi argumen­
tami, Joe wzruszał ramionami i mówił, że to nie ta­
kie ważne, co się uprawia w Południowych Stanach. 

- Wkrótce i tak będzie wojna, Seamus. 
- Nigdy! - protestował stanowczo Seamus. 
- Do cholery, chyba jesteś ślepy - denerwował się 

Joe. - Oczywiście, że będzie wojna. Problem niewol­

ników stanie się zgubą dla sposobu życia, jaki tu, 

w tych gorących stanach, obowiązuje. Kolumny przy 
wejściach do wspaniałych domostw zostaną połama­
ne, a ziemia leżeć będzie odłogiem, niezależnie do te­
go, czy uprawiano na niej tytoń, czy bawełnę. 

Uśmiechał się niemal tak samo jak Seamus. 
- Powinniśmy postawić raczej na produkcję bro­

ni, Seamus. Już kto jak kto, ale ty powinieneś uwa­
żać to za rozsądne. Jeśli są jeszcze jakieś pieniądze, 
które należałoby zainwestować, to właśnie w broń. 
Nie w przędzalnie bawełny. 

Nie wyglądało na to, by Seamus słuchał Joego. Ro­

za nigdy nie zauważyła, by Seamus choćby przez 
chwilę traktował Joego czy któregokolwiek z braci 

background image

poważnie. Słuchał tego, co mówili, jednym uchem, 
ale kierował się wyłącznie własnym rozumem. 

Była połowa lata, gdy tytoń zakwitł pięknymi, ja-

snoróżowymi kwiatami. Nie widziało się już prawie 
zieleni liści, tylko te piękne, jasne kwiaty. Seamus 
polecił teraz, by oberwano wszystkie kwiaty, co do 
jednego. Przy okazji ludzie mieli obłamywać boczne 
odrosty. Rośliny powinny się wznosić proste i zielo­
ne ku błękitnemu niebu i ku życiodajnemu słońcu. 

Roza siedziała pod swoim dębem na dziedzińcu, 

robiła na drutach i przyglądała się ludziom chodzą­
cym na plantacje i z powrotem, pracującym w pocie 
czoła od wczesnego ranka i jeszcze długo po zacho­
dzie słońca. Ona sama chętnie by im pomagała, chęt­
nie stałaby u boku Seamusa i pracowała tak jak on. 
Dzieliła z nim wysiłek i radość, co czyniłoby ich nor­
malniej szymi ludźmi, takimi jak wszyscy. Bo nie by­
li tacy, ani teraz, ani przedtem i dopiero po śmierci 
Petera, Seamus zaczął spoglądać na nią z jakimś no­

wym podziwem w oczach. 

Peter został pochowany w Rosę Garden. Roza nie 

sądziła, by Jenny chętnie na to przystała, ale Joe nie 

wahał się ani chwili. Joe powiedział, że Rosę Garden 

było tak samo domem Petera, jak i jego. Tak więc na 
niewielkim wzniesieniu, z widokiem na szeroką rze­
kę, płynącą na południowy wschód, znajdował się te­
raz ogrodzony kawałek ziemi, która miała pozostać 
nieuprawiana, nietknięta. To miejsce Joe wybrał na 

przyszłe miejsce spoczynku wszystkich mieszkańców 
Rosę Garden. Powiedział, że dobrze jest wiedzieć, 
gdzie człowiek kiedyś złoży kości, na co Jenny wzru­
szyła ramionami. Teraz za niewysokim, pomalowa-

background image

nym na biało płotkiem znajdował się samotny ka­
mień. „Peter Johnson" wyryto na nim. „1816 - 1843". 
Peter nigdy nie będzie miał więcej niż dwadzieścia 
siedem lat. Peder Johansen z dużego gospodarstwa 
gdzieś w Gudbrandsdalen w Norwegii. Jego rodzice 
nigdy się nie dowiedzą, że spoczął w urodzajnej zie­
mi stanu Georgia, nieskończenie daleko od miejsc, 

w których biegał radosny jako młody chłopiec. 

Przez głowę Rozy przewijało się mnóstwo myśli 

w czasie tych letnich miesięcy. Wiele z nich błądzi­

ło po zarośniętych ścieżkach, cofało się do miejsc 
i czasów, których pamiętać nie chciała, a które jed­
nak wyzierały z mroków i żądały jej uwagi i czasu, 
niezależnie od tego, czym była zajęta. 

Jednego z tych spokojnych, upalnych wieczorów, 

kiedy ani komary, ani meszki specjalnie Rozie nie do­
kuczały, Seamus przyszedł do jej miejsca pod dębem. 

Już dawno ustawiono tam stół i wygodny fotel dla 

Rozy, teraz Seamus przyniósł taboret z kuchni i posta­

wił go obok fotela. Musiał pójść raz jeszcze do domu, 

a kiedy wrócił, niósł ze sobą lampę i butelkę whisky. 

- Wypatrzyłaś sobie najlepsze miejsce w całej Fa-

vourite - powiedział z uśmiechem. 

Wieczór był naprawdę spokojny, wiatr szeptał tyl­

ko w koronie dębu cichutko, jakby chciał im przypo­
mnieć, że jest, że powinni się z nim liczyć, ale że nie 
zamierza nieustannie się wysilać. Domownicy powo­
li kończyli pracę, małe dzieci poszły już spać, mło­
dzież zajmowała się swoimi sprawami. U niewolni­

ków, na placu między chatami, płonęło ognisko. Raz 
po raz do Rozy i Seamusa docierały strofy melancho­
lijnych pieśni. Wiatr unosił je nad całą siedzibą, szyb-

background image

ko jednak cichł. Śpiewom towarzyszyło miarowe 
uderzanie w bębny. Roza uważała, że to wszystko jest 
bardzo uspokajające. Nawet Seamus nie miał nic 
przeciwko temu, co w innych okolicznościach nie 

wahałby się określić jako muzykę pogańską. 

Milczący nalewał sobie do szklaneczki i powoli są­

czył trunek. Wyciągnął długie nogi, skrzyżował je 
i oparł się wygodnie o pień dębu. Objął ramieniem ple­
cy żony. Z czułością patrzył na nią szarymi oczyma. 
Miał na twarzy swój dobry, jakby nieśmiały uśmiech. 
Gdzieś w ciemnościach niedaleko stąd, rzeka Oconee 
przekazywała szeptem swoje niekończące się tajemnice. 

- Teraz, przez jakiś miesiąc, nie będzie wiele pra­

cy - powiedział Seamus. - Najgorsze mamy za sobą. 

Adam wie, co ma robić. Mało prawdopodobne, by 

o tej porze, tak późno latem, nastąpił atak gąsienic. 

Ale gdyby nawet, to dadzą sobie radę, rozmawiałem 
już z Adamem. 

Roza uśmiechnęła się sama do siebie. Seamus za­

wsze dużo bardziej cenił młodszych braci niż star­

szych. Byłoby rzeczą naturalną, gdyby kierowanie 
sprawami przekazał Paddy'emu, kiedy wyjeżdża 
z domu, ale nie, on miał swoje poglądy. I bardziej po­
legał na Joem i Adamie niż na najstarszym z braci. 

- Wiem, że zamierzasz wyjechać - powiedziała Roza. 
- Wiesz? 
- Już od jakiegoś czasu - rzekła z uśmiechem. Wy­

ciągnęła ku niemu rękę, a on odstawił szklaneczkę 
i splótł jej palce ze swoimi. Miał takie duże, szorst­
kie i takie bezpieczne ręce. Ich uścisk to najlepsze, 
czego Roza w życiu zaznała. Mogłaby trzymać go 
tak bez przerwy. Chciałaby mieć go przy sobie za-

background image

wsze, rozumiała jednak, że takiego mężczyzny jak 

Seamus żadna kobieta w cuglach nie utrzyma. On się 

urodził do wolności. Urodził się po to, by być pa­
nem samego siebie. 

- Nie mogę mieć przed tobą żadnych tajemnic - szep­

nął Seamus łagodnie i ucałował rękę, którą trzymał. 

-Nie. 
- Jak to dobrze, że nie mam nic do ukrycia. 
Roześmiała się razem z nim. 
- Ja wrócę - powiedział z wielką pewnością siebie. -

To tylko jeden z tych dwóch ładunków, o których mó­
wiłem. Drugi nadejdzie wczesną jesienią. Ten pierw­

szy jest przeznaczony dla Irlandii. Na broń, którą 
mam wysłać do domu. Dla tych wszystkich, którzy 
być może za te pieniądze wykupią się z angielskiej nie­

woli. To dla tych moich współziomków, którzy w po­
cie czoła wydobywają kamienie i torf, podczas gdy 
właściciele majątków i protestanci dorabiają się bogac­
twa na ich pracy i pocie. 

Roza wiedziała, dlaczego on to robi, nie musiał jej 

niczego tłumaczyć. Zawsze rozumiała jego motywy. 

- To tylko ten transport i jeszcze jeden - obiecał. -

Drugi będzie dla nas. 

- Dalibyśmy sobie radę bez niego - wtrąciła Roza, 

choć bardzo dobrze wiedziała, że namawianie go, by 
zrezygnował z pierwszego transportu, nie ma sensu. 
Nie chciała próbować jeszcze raz. Ten transport zo­
stał przeznaczony dla Irlandii i Seamus nie odstąpi 
od raz podjętego postanowienia. 

- Tylko moi najbliżsi i najbardziej zaufani wiedzą, 

gdzie jadę - powiedział Seamus cicho. - Moi ludzie, 
którzy pojadą tam ze mną. Żaden z nich nie ma in-

background image

teresu w tym, by rozgadać rzecz innym. No i moi 
bracia, to nie może się nie udać. Adam i Paddy na­
dal będą kierować pracą tutaj tak, jak bym ja sam tu 
był. Nie powinno nam to zabrać więcej niż tydzień 
czasu. Wrócę, zanim ktokolwiek zdąży się zoriento­
wać, że mnie nie ma. 

- Ktoś może nas obserwować - rzekła Roza. - To 

jednak strasznie dużo pieniędzy... 

Seamus burczał coś pod nosem, przełykając pieką­

cą, ale dobrą whisky. Smak Irlandii. Dym i torf, i po­
wietrze znad skalistego wybrzeża. 

- To rzeczywiście dosyć dużo pieniędzy, Rosie. 
Oparł głowę o jej ramię. Słyszała ten dobrze zna­

ny, najmilszy dźwięk w jego gardle, zapowiadający 
śmiech. 

- Pomyśl tylko, moja kochana, twój mąż wart jest pięć­

dziesiąt tysięcy dolarów! Na pewno nie przyszło ci to do 
głowy, kiedy brałaś go za męża w irlandzkiej stajni! 

- Wielu rzeczy sobie wtedy nie wyobrażałam - po­

wiedziała zmęczona. Ale dobrze było siedzieć tak 

przy nim. Dobrze było czuć jego bliskość i ciepło, 
i mieć poczucie wspólnoty. 

- Czy my naprawdę jesteśmy małżeństwem? - spy­

tała. 

- Ja nie jestem żonaty z nikim innym - stwierdził Se­

amus. - A teraz to i ty nie jesteś żoną nikogo innego... 

Roza westchnęła. Uśmiechnęła się. To nie miało 

znaczenia. Należeli do siebie i tylko to się liczy. Pa­
pier, który Seamus posiada, okazałby się nieważny 
i przed Bogiem, i przed ludźmi, gdyby ktoś zaczął go 
szczegółowo badać. Życie Rozy upływało w grzechu, 
ale jej to nie dręczyło. Chyba powinna się bać, i to 

background image

bardzo, ale ona nawet się tym nie martwiła. Być mo­
że nagrzeszyła już w życiu tyle, że ją to uodporniło. 

- Należymy do siebie - powiedziała i musnęła war­

gami jego usta. On natychmiast odpowiedział poca­
łunkiem. Tak zmysłowo i z taką tęsknotą, jakby się 
dopiero co poznali albo jakby każdy pocałunek miał 
być ostatnim. 

- I zawsze będziemy do siebie należeć - odpowie­

dział Seamus. - Teraz i na wieki. 

Jego ręka spoczęła na brzuchu Rozy. Suknia miała 

bardzo wysoki stan, ale miejsca na brzuch i tak było ma­

ło. Roza miała wrażenie, że on rośnie niemal w oczach. 

- To nigdy nie było tak jak teraz - powiedziała, kie­

dy Seamus zsunął się na trawę, ukląkł przed nią 
i przyłożył ucho do jej brzucha, wsłuchując się w po­
śpieszne, leciutkie uderzenia serca, które nie należa­
ły do Rozy. - Nigdy przedtem nie byłam taka gruba. 

- Ciii! 
Roza roześmiała się z niego. 
- Ciii! - powtórzył, a potem śmiał się długi i cicho. 

Obiema rękami głaskał jej wystający brzuch. 

- Rzeczywiście jesteś gruba - powiedział w końcu 

z błyskiem w oczach. 

- Dziękuję ci bardzo! 
- Zobaczysz, przekonasz się, że jest ich tam dwoje! -

drażnił się z nią. - Dopiero moi bracia zbledną, co? Wte­
dy dopiero będą mieli cel i powód, żeby się starać. 

- Paddy i Bridget mają bliźnięta - westchnęła Ro­

za zmęczona. - I nie jestem pewna, czy Paddy uwa­
ża, że to jest coś, czym należy się chwalić. A Bridget 
to już na pewno nie myśli, że trzeba by się o to sta­
rać. Dwóch dzikusów za jednym razem! 

background image

- No widzisz, w naszej rodzinie zdarzają się bliź­

nięta! - przechwalał się Seamus ze śmiechem, który 
gulgotał między poszczególnymi słowami. - Teraz 
cię przestraszyłem, co? 

Roza potrząsnęła głową. 
- To tylko duże dziecko. Naprawdę duża 0'Con-

norówna, która będzie mieć na imię Lily. Musi być 
duża, żeby jej tata miał się czym chwalić. Bo widzisz, 

Seamus, jej tata jest takim śmiesznym dziwakiem 

i wciąż opowiada, że chciałby mieć syna. W ogóle 
najchętniej chciałby samych chłopaków i o tym jego 
biedna córeczka dobrze wie. Dlatego musi być naj­

większym dzieckiem, jakie się kiedykolwiek w rodzi­

nie 0'Connorów urodziło. 

Seamus chichotał. 

- Czy to jest przesłanie dla mnie? - spytał. - Czy 

tak oniemiałem, że nie słyszę. Jestem przecież jedy­
nie głupim Irlandczykiem nazwiskiem 0'Connor, 
który nie ma dość rozumu, żeby spłodzić te wszyst­
kie córki, jakie żona mogłaby mu urodzić... 

- Powinieneś przekonać małą Lily, że to nic nie 

szkodzi, że ona jest dziewczynką - powiedziała Ro­
za z udaną surowością. - Powinieneś powiedzieć jej 
to tak, żeby ci uwierzyła, bo obawiam się, że w prze­
ciwnym razie to ona wciąż będzie rosła i z jej mamą 
zaczną się dziać straszne rzeczy. Jestem pewna, że so­
bie tego nie życzysz! 

Wymienili znaczące spojrzenia. Seamus zsunął się 

ze swojego stołka. Pokornie ukucnął przy Rozie. Jed­
ną ręką głaskał wygięty łuk brzucha. Wciąż był to dla 
niego cud, że ukrywa się tam jego dziecko. Że to je­
go dziecko żyje pod bijącym sercem Rozy. 

background image

- Malutka Lily - wyszeptał, dotykając zmysłowo 

wargami materiału sukni. - Maleńka Lily, to ja, twój 

głupi ojciec. Kocham cię tak samo, niezależnie od te­
go, czy jesteś Lily czy Micheal. Będę cię nazywał Mi-
cheal, dopóki nie przyjdziesz na świat i nie dowie­
dziesz, że jesteś Lily, ale wtedy też będę cię kochał 
tak samo mocno, jak kocham twoją mamę. Jesteś naj­
szczęśliwszym dzieckiem w całej Georgii, bo masz 
najmilszą mamę po obu stronach Atlantyku. Wiem 
o tym z całą pewnością, moja maleńka, bo bywałem 
i po jednej, i po drugiej stronie... 

Roza śmiała się tak, aż się zanosiła. 
- A co tata może zaprezentować? - spytała. 
- Tata będzie największym plantatorem tytoniu 

w całej Georgii - obiecał Seamus. - On zawsze będzie 

dbał o małą Lily lub o małego Micheala, i o ich ma­
mę. I o wszystkie dzieci, które będą się rodzić później. 

Ucałował lekko brzuch Rozy i wstał. 
- To dobrze, że nie jesteśmy w Irlandii - powie­

dział. - Tam nie moglibyśmy dać dziecku na imię ani 
Lily, ani Micheal, skoro wymówiliśmy imiona głoś­
no, zanim się maleństwa urodziły. Elfy by się o tym 
dowiedziały i zamieniły na swoje dzieci. Zwabiłyby 
nasze potomstwo do siebie. 

- Nie wierzę, że tutaj też są elfy - stwierdziła Roza. 
- To zresztą wielka szkoda, westchnął Seamus. -

Bo ja zawsze byłem ulubieńcem elfów... 

- Więc nie wystarczy ci, że przepłynąłeś przez to 

wielkie morze, założyłeś przędzalnie, plantacje ba­
wełny i tytoniu oraz stadniny koni? - spytała Roza, 
świadomie unikając wspominania o niewolnikach. 

- I fabryki broni - uzupełnił Seamus. 

background image

Spojrzała na niego wielkimi oczyma. 
- A tak, tak, skarbie. Czy ty myślisz, że w tej ro­

dzinie tylko Joe ma rozum? Myślisz, że ja też nie 
kombinowałem, w co najlepiej zainwestować pienią­
dze? Pieniądze 0'Connorów przyczyniają się rów­
nież do produkcji broni. 

- Ty naprawdę jesteś wielkim panem, co? 
Seamus wzruszył ramionami. 
- Niektórzy powiadają, że jestem wart pięćdzie­

siąt tysięcy. No to jak się czujesz, ty, żona wielkie­
go człowieka? 

- Dobrze - odparła, pozwalając, by wziął ją w ra­

miona. Ale inna wróżba krążyła jej po głowie. 

... ja jestem nierządnicą Babilonu, zostanę strawio­

na przez ogień... 

- Wyjeżdżam jutro - szepnął Seamus z ustami 

przy jej czole, a potem zaczął obsypywać twarz Rozy 
drobnymi pocałunkami. 

- Wiem - odparła. - Już więcej o tym nie mów. 

Tylko mnie trzymaj, Seamus. Trzymaj mnie mocno! 

- Nigdy cię nie puszczę - powiedział. - Nigdy, Ro­

si. Kocham cię teraz, będę kochał do końca życia 
i przez całą wieczność. 

background image

13 

Tej nocy spali obejmując się mocno. Kochali się. 

Ostrożnie. Namiętność narastała powoli. Seamus 
był wobec niej taki delikatny. Mimo to krzyczała 
z rozkoszy tak głośno, że Seamus z uśmiechem po­
łożył jej dłoń na ustach. 

- Chłopcy pomyślą, że cię biję - żartował. - Któ­

ryś gotów wbić mi nóż w piersi. Zauważyłaś, jak oni 
cię bronią? Jak bardzo cię kochają? 

Roza nie miała odpowiedzi. Była zmęczona, senna 

i syta. Zacisnęła jego ramiona mocno wokół siebie, 

pozwoliła, by obejmował ją od tyłu. Jego kolana do­
tykały zgięcia jej nóg, jego brzuch i piersi spoczywa­
ły na jej plecach, czuła jego policzek na swoim. Jego 
spokojny, dobry, bezpieczny oddech pieścił jej ucho. 
Była w domu. 

- Kocham cię, Seamus! - szepnęła, zanim zmorzył 

ją sen. 

On długo jeszcze leżał, nie śpiąc. Jak dobrze było 

zabierać ze sobą w drogę wspomnienia o niej, o jego 
Rosi, czuwał więc i napawał się jej zapachem. Wargi 
wyczuwały jej smak. Dłonie głaskały jej gładką, cie­
płą skórę, palce dotykały jedwabistych włosów. 
Wspomnienia Seamusa pełne były ciała Rosi. I Se­
amus wiedział, że nie potrafi długo pozostawać poza 

background image

domem. Nie powinien pozostawać za długo. Tym ra­
zem również postarają się oszukać ścigających ich lu­
dzi. Zazwyczaj przejmowali niewolników na ląd 
gdzieś na wschodnich wybrzeżach Florydy. Najczę­
ściej na terenach bagnistych. Stamtąd najłatwiej było 
się wymknąć. Najłatwiej wprowadzić w błąd pościg. 

Tym razem zamierzał jechać na południe tylko ka­

wałek od granicy stanu. Znajdowały się tam wielkie 

tereny podmokłe, nieco na zachód od rzeki Apalachi-
cola. Na zachodnim wybrzeżu, na północnym teryto­
rium Florydy. Stamtąd już niedaleka droga do Mobi­

le, Alabama i Hattisburg, do Missisipi. A tam właśnie 

miały się odbywać najbliższe nielegalne aukcje. O tym 
jednak wiedział tylko on i garstka zaufanych ludzi. 

Powinien wrócić do domu, zanim tutaj ktokol­

wiek w ogóle zacznie się domyślać, że wyjeżdżał. 
Tym razem mógł się czuć bezpieczniej niż w której­
kolwiek z poprzednich akcji. W Mobile zostanie za­
ładowana broń. Ma tam spotkać kapitana Harta 
i jednego z irlandzkich towarzyszy, który w zastęp­

stwie Seamusa popłynie z ładunkiem przez morze. 
Bo może już czas, by Seamus 0'Connor, właściciel 
plantacji i buntownik, przemytnik niewolników 
i człowiek wyjęty spod prawa, wycofał się z tych 
spraw, osiadł spokojnie w domu. Za parę miesięcy 
ma zostać ojcem, nie wypada, by co kilka miesięcy 
przemierzał Atlantyk. Nie jest przecież włóczęgą, 
nie jest też pospolitym marynarzem. 

- Osiądę nareszcie w domu - szeptał w policzek 

Rozy. Spała spokojnie jak dziecko. - Kiedy wrócę, 
zbuduję dla nas dom - planował, cichutko wymawia­
jąc słowa. - Dom nie będzie miał zbyt wielu kolumn, 

background image

ale ty się chyba tym nie bardzo przejmujesz, praw­
da, kochanie? Znajdzie się tam dość miejsca dla nas 
i dla dzieci. To chyba nie ma wielkiego znaczenia, że 
nie będziemy mieć sali balowej? Wiosną i latem mo­
żemy przecież tańczyć na trawie. To właśnie takie 
tańce lubimy najbardziej, i ja, i ty, moja Rosi. Nasa­
dzimy wokół domu konwalii i zawsze w dzień świę­
tego Patryka będę je zrywał na bukiety dla ciebie. Bę­
dziemy świętować ten dzień, bo to dzień Irlandii, 
i dlatego, że tak naprawdę to my dwoje tego właśnie 

dnia się odnaleźliśmy... 

Umilkł. Roza oddychała spokojnie. Seamus chętnie 

by wkroczył do jej snów. Chciałby wiedzieć, co jej się 
marzy, czego pragnie. Jak ona wyobraża sobie ich 

wspólne życie. Jak widzi ich w Favourite, kiedy będą 
wychowywać gromadkę dzieci, kiedy te dzieci będą 
dorastać, a potem będą już duże, oni zaś coraz starsi. 

Seamus omal się nie roześmiał. Nigdy przedtem 

o niczym takim nie myślał. Nigdy takie myśli nie przy­
chodziły mu do głowy przy innych kobietach. Z żad­
ną z tamtych nie chciał się starzeć. A teraz jest tylko 
Rosi. Bowiem Rosi wyłoniła się ze snów i stała się czę­
ścią jego życia. Nie ma nikogo innego, z kim mógłby 
się zestarzeć. To Rosi została stworzona dla niego. 

- Będziemy uprawiać tytoń i orzeszki ziemne, bę­

dziemy hodować konie. Wyhodujemy najwspanial­
sze konie w całej Ameryce, moja ukochana! Adam 
będzie zachwycony... 

Seamus znał marzenia najmłodszego brata, posta­

rał się jednak, by tamten trzymał je w ryzach. Każ­
dy ma swoje marzenia, ale też każda rzecz ma swój 
czas. Tyle spraw musi znaleźć swoje miejsce, tyle 

background image

musi się stać, zanim wszyscy będą mogli zacząć urze­
czywistniać swoje marzenia. 

Rozumiał niecierpliwość Adama. Była jota w jotę 

jak jego własna. Ale on również musiał się oswoić 
z myślą, że osiądzie spokojnie na roli. Musiał tylko 
znaleźć odpowiednią kobietę i kawał żyznej ziemi 

w Georgii. Seamus pragnął, by Adam tu został. Naj­

pierw jednak czeka ich budowa domu. Uważał, że 
przędzalnie bawełny przyniosą wystarczający do­
chód, by inni bracia też mogli zbudować sobie do­
my. Nie mogą przez całe życie mieszkać w drewnia­
nych chatach. Miał w stosunku do nich znacznie 
większe plany. Tylko że to chyba nie dla wszystkich 
będą domy przypominające murowany pałac Joego 
i Jenny. Ziemi w Favourite jest dość, mogą zbudo­
wać tutaj wiele domów i żyć godnie. Będą też, natu­

ralnie, stajnie. Stajnie, które pomieszczą wszystkie 

konie, o jakich marzy Adam. 

- Favourite będzie najlepszą plantacją na tym 

brzegu Missisipi - obiecywał Semaus z twarzą ukry­
tą we włosach Rozy. 

Poruszyła się lekko we śnie, jakby mówiła, że mu 

wierzy i że się z nim zgadza. 

- A ty będziesz panią Favourite. 
Uważał, że to brzmi bardzo dobrze. Oczywiście 

będzie wiele pań w Favourite, wszyscy jednak jego 
uważają i będą uważać za właściwego pana plantacji. 
To on jest master w Favourite. To on przewodzi kla­
nowi 0'Connorów, czy tego chce, czy nie. 

- Pani Favourite - wyszeptał i pocałował ją 

w ucho. Ona jedynie poruszyła lekko głową. 

- Kocham cię, Rosi. Nigdy nikogo nie kochałem 

background image

tak jak ciebie - wyszeptał, a potem ułożył się wygod­
nie z twarzą ukrytą w jej włosach. 

Następnego ranka, kiedy Roza się ocknęła, Sea-

musa nie było. Nie chciał jej budzić. Znała go na ty­
le dobrze, by wiedzieć, że nienawidzi pożegnań. Kie­
dy otworzyła okno sypialni, zobaczyła, że na para­
pecie leży biały kamyk. 

Czekała na sposobną chwilę, by pójść do dębu. 

Czekała długo, przedpołudnie przemieniało się 
z wolna w porę obiadową. Mężczyźni pracowali na 
polach. Ze swojego zacienionego, chłodnego miejsca 
pod gęsto pokrytymi liśćmi gałęziami, miała rozległy 

widok na pola. Widziała, jak Adam koło południa 

wszedł do domu, spędził tam jakiś czas, a potem wy­

szedł w ubraniu Seamusa. Następnie na Warriorze 
pojechał na najdalsze krańce plantacji. Z daleka wy­
glądał jak Seamus. Roza domyśliła się, że to zabawa, 
którą bracia sobie wymyślili. 

W jakiś czas potem Adam wrócił. Wprowadził 

Warriora na dziedziniec, prosto pod drzewo, gdzie 

siedziała. Zeskoczył z siodła tak, jak to robił Seamus, 
tym samym posuwistym ruchem. Adam naśladował 
kroki starszego brata, kiedy szedł pod gałęzie zwisa­

jące nisko niczym firanki. Trudno było rozpoznać 
siedzących tam ludzi, kiedy stało się na zewnątrz. 

Adam lekko ucałował Rozę w oba policzki. 

- Mnie nie oszukasz - rzekła Roza, kiedy siadał na 

trawie pod drzewem. 

- Ale jestem dobrym naśladowcą - roześmiał się 

Adam, zsuwając kapelusz na tył głowy, tak jak to ro­
bił Seamus. Roza stwierdziła, że i kapelusz też należy 
do Seamusa. 

background image

- A co Seamus miał na sobie, kiedy wyjeżdżał? -

spytała zaniepokojona. 

Adam roześmiał się szeroko. W ten sam chłopię­

cy sposób, jak ów brat, którego próbował naślado­

wać. Ale Adam był bardziej urodziwy. Seamus jest 
piękny, ponieważ ona go kocha. Adam był po pro­

stu urodziwy. 

- Pozbieraliśmy, co się dało. Ale spodnie miał własne. 
Adam zachichotał. Podobnie jak Seamus trakto­

wał to jako zabawę. Jako grę, która nigdy nie będzie 

miała końca. 

- Poszedł piechotą? - spytała Roza. 
- Powiedział, że ty przez jakiś czas nie będziesz 

potrzebowała swojego konia - odparł Adam, przy­
glądając się jej uważnie. Wydął swoje pełne wargi, 
kiedy jego wzrok dotarł do łuku jej brzucha. 

Roza skinęła głową. To mogła zrozumieć. 
- Powinien tylko dobrze ją traktować - westchnęła. 
- Seamus ma wiele spraw do załatwienia - powie­

dział jego najmłodszy brat. 

Adam nie skończył jeszcze dziewiętnastu lat, ale 

przecież jest 0'Connorem. Oni wcześnie dojrzewa­
ją. I bronią siebie nawzajem w razie ataku z ze­

wnątrz, także przed swoimi małżonkami, gdyby te 

miały coś nieprzyjemnego do zakomunikowania. 

Roza wiedziała, że tutaj nie ma nic do powiedze­

nia. 0'Connorowie zawsze stają ramię w ramię. 

- Czyś ty kiedykolwiek zrobił coś, czego Seamus 

by sobie nie życzył? - spytała. - Coś, czego Seamus 
by nie zaakceptował? 

- Zrobiłem - odpowiedział Adam i nieoczekiwa­

nie zerwał się na równe nogi. Przez krótką chwilę 

background image

miał oczy jak ze szkła. Potem to zniknęło. Adam ro­

ześmiał się tym ich śmiechem, śmiechem 0'Conno-

rów, ale w jego oczach odbijało się tylko słońce, nic 

więcej. Mrugnął do niej z takim wdziękiem, że mógł­
by wyczarować wodę z kamienia na pustyni w środ­
ku upalnego dnia. 

- Czy teraz znowu będziesz Adamem? 
- Potrafię się wielokrotnie zmieniać - obiecał. -

Nigdy nie będziesz wiedziała, kiedy znowu zoba­
czysz Seamusa w mojej postaci. 

- Wiem przynajmniej tyle, że nocy ze mną nie spę­

dzisz - odpowiedziała równie śmiało jak on. 

- Mógłbym i to zrobić - przekomarzał się z nią 

Adam, odsuwając ciężką gałąź na bok. Stał teraz po­

środku zielonej zasłony z liści. 

- Ale Seamusowi to by się nie spodobało? - spyta­

ła, unosząc brwi. 

- Raczej nie - odparł. - A co gorsza, Deidre podoba­

łoby się jeszcze mniej. Ale to tylko taka przelotna myśl... 

Śmiał się, odprowadzając Warriora do zagrody, 

niedaleko zabudowań. Nawet jego śmiech można by 

wziąć za śmiech Seamusa. 

Roza przymknęła oczy. Pragnęła móc się modlić 

do wyższych sił, ale zawsze trudno jej było w nie 

wierzyć. A nawet jeśli wzywała swoje prababki, to 

one jej nie odpowiadały. Nawet jeśli zwracała się 

wprost do Natalii, to tamta już do niej nie przycho­

dziła. Roza została sama. 

Kartka, którą znalazła między dwiema niemal cał­

kiem zrośniętymi gałęziami, zawierała prostą wiado­
mość: 

„Stajnia tuż po północy. On wie, dokąd ma się udać". 

background image

Roza zastanawiała się, jakim sposobem oni się do­

wiedzieli, że Seamus wyjechał. Przecież wszystko 
odbyło się w takiej tajemnicy, że nawet ona jeszcze 
wczoraj wieczorem o niczym nie wiedziała. Siedzia­
ła z bijącym sercem, nie mając pojęcia, czego tamci 
od niej oczekują. Muszą przecież wiedzieć, że jej cią­

ża dobiega końca i że ma trudności z poruszaniem 
się. Muszą o tym wiedzieć, skoro wiedzą o wszyst­
kim innym. 

Nie było nic nadzwyczajnego w tym, że Roza nie 

spała jeszcze długo po północy. W upalne letnie noce 
jej szczególnie dokuczało gorąco. Wszyscy wiedzieli, 
że Rosi upał zawsze męczył bardziej niż innych. Nikt 

więc już nie reagował, kiedy otwierała drzwi i wycho­

dziła na dwór. Nawet o tym nie wspominali, jeśli wi­
dzieli ciężką, okrągłą postać, jak spaceruje nawet dłu­
go po północy. Pozwalali jej na to, bo na dziedzińcu 
Favourite było całkiem bezpiecznie. Poza tym wszy­
scy 0'Connorowie wiedzieli, że Roza jest bezpieczna 
nawet między niewolniczymi chatami. Żadnemu 
z niewolników do głowy nie przyjdzie, by móc pod­
nieść rękę na Rozę. Oni ją po prostu kochają. 

Wymknęła się z domu. W cienkim szalu na ramio­

nach poszła do stajni. W środku było ciemno, ale nie 
odważyła się wziąć latarki. Słyszała, jak konie prze-
stępują z nogi na nogę, i Roza przemawiała po kolei 
do każdego z nich. Zwracała się do nich po imieniu 
i cicho nakazywała, by się uspokoiły. Mówiła, że nie 

przyszła tu po to, by zrobić im krzywdę. 

- Zostanę tylko przez chwilkę - zapewniała. - Za­

czekam tylko na kogoś... 

background image

Długo było bardzo cicho. Roza nie wierzyła, że jest 

sama, ale nie chciała przemawiać do ścian. Pozwoliła 
się poznać temu komuś, przemawiając do koni. Jeśli 
on tu jest, to z pewnością usłyszał, że przyszła. 

Po chwili zaszeleściło w sianie. To był odgłos wy­

wołany poruszeniem się ciała. Roza słyszała to wyraź­

nie, ale nadal siedziała na swoim miejscu. Któryś koń 
zmienił pozycję, udeptywał ziemię pod sobą. Usłyszał 
czyjś uspokajający szept. Roza nadal siedziała. Nie ba­
ła się ani trochę. U jej stóp leżał tobołek z jedzeniem 
i piciem. Zapakowała do niego trochę szynki i kawa­

łek sera, bochenek chleba oraz butelkę piwa. Potem 
pomyślała, że może powinna dodać też trochę kuku­
rydzy. I może co innego do picia, nie piwo. Po prostu 
nie wiedziała, czego się od niej oczekuje, to prawda. 

- To na mnie Missy czeka - usłyszała cichy głos 

tuż obok siebie. 

Ona pozostała nieporuszona na swoim miejscu. 

To przecież oczywiste, że uciekinier nie chce, by go 

widziano. Roza godziła się na to bez protestów. Nie 

chciała go oglądać, nie chciała wiedzieć za dużo. 

- Ja muszę tu spać dzisiejszej nocy - szeptał tamten. -

Mogę spać tutaj, w stajni. Tu jest bardzo przyjemnie. 

- Znasz się na koniach? 
- One mnie lubią. Nie wydadzą mnie - odparł. 
Roza nie pytała, jak posiadł tę sztukę. I tak już 

wiedziała o nim więcej, niż by sobie życzyła. 

- Jutro wcześnie rano przyjedzie powóz - powie­

dział znowu szeptem. - Bardzo by mi pomogło, gdy­
byś się postarała, żeby powóz zatrzymał się tuż przy 

wejściu do stajni. Kiedy powóz stąd odjedzie, nie bę­

dziesz musiała więcej się mną przejmować. 

background image

Roza słuchała uważnie. To jakaś rozbójnicza hi­

storia. Słyszała bardziej wiarygodne opowieści, kie­
dy w zimowe wieczory w domu, w K&fjord, starcy 
siadywali przy ogniu i opowiadali o Stallo, który za­

wsze daje się oszukiwać przebiegłemu lapońskiemu 
ludowi. Ojciec też znał wiele historii, które opowia­
dał, ale one nigdy nie działy się w żadnym określo­
nym miejscu. Ale wydawały się prawdziwe. Jej ojciec 

nigdy nie był dobrym bajarzem, Roza jednak zawsze 
miała uczucie, że powinna mu wierzyć. 

- Jak poznam, że to ten powóz, o który chodzi? 
- To będzie pierwszy, jaki przyjedzie jutro rano. 
- Przyniosłam jedzenie - powiedziała, wstając. 
Zostawiła tobołek na ziemi i nie obejrzała się ani 

razu w drodze do domu. Po tym wszystkim nietrud­
no jej było zasnąć. Śnił jej się Seamus. To był dobry 
sen. Seamus był wielkim panem, właścicielem wielu 
koni. Więcej niż była w stanie policzyć. I biegł przez 
zielone pola, niosąc na rękach dwoje małych dzieci, 
rudowłosego chłopca i dziewczynkę o jasnych lokach. 

Wczesnym rankiem przybyła z wizytą Colleen. By­

ła zarumieniona po długiej jeździe z Blossom Hill, ale 
miała w oczach radość. Przywiozła też obu chłopców. 

- Ona strasznie się upierała, że koniecznie musi tu 

przyjechać - tłumaczył Jared junior. - Wyruszyliśmy 
o brzasku, ale to nie było takie głupie, bo oba łobu­
ziaki spały przez całą drogę! 

Poczochrał włosy Columa i Seana i widać było wy­

raźnie, że kocha synków Colleen, jakby to były jego 
rodzone dzieci. Roza już dawniej, raz na zawsze uzna­
ła, że Colleen będzie z nim dobrze. Miała wprawdzie 

background image

wątpliwości co do Jareda Jordana juniora, uznała jed­

nak, że nie powinna oceniać nikogo po tym, czyim 
jest synem. Dzieci sobie rodziców nie wybierają. 

- Ja muszę wracać - oznajmił teraz, gdy tylko 

wniósł dzieci do domu. 

Roza stała przy głównych drzwiach. W zamyśleniu, 

mrużąc oczy, wpatrywała się w powóz. Stał bardzo 
blisko stajni, której drzwi były uchylone. Z zaintere­
sowaniem spoglądała na Jareda juniora. On spotkał jej 

wzrok, ale nie zareagował na zawarte w nim pytanie. 

Potem Roza wymyśliła jakiś powód, żeby pójść do 

stajni. Przeszukała tam wszystkie zakątki, na górę, 
na siano nie weszła, ale była całkiem pewna, że nie 
ma tam już żadnego człowieka. Konie były całkiem 
spokojne. 

Adam udawał Seamusa przez jakiś tydzień. Roza 

zdążyła się przyzwyczaić do jego codziennych wizyt 
pod dębem. Deidre też nie należała do specjalnie za­
zdrosnych, choć, oczywiście, nie zgodziłaby się na to, 
by mąż tak bardzo naśladował brata, iż odwiedzałby 
Rozę również w małżeńskim łożu. Przyjemnie było 

rozmawiać z Adamem. Roza odnajdowała w nim wie­
le podobieństwa i do Seamusa, i do Joego, i zaczyna­
ła pojmować, dlaczego Seamus zawsze, kiedy wyjeż­
dżał, czynił swoimi zastępcami młodszych braci. Oni 
są do niego znacznie bardziej podobni niż starsi. 

Przyjechali nocą. Dudniące kopyta pobudziły 

wszystkich domowników. Strzały w powietrze wy­
rwały ich z łóżek. Krzyki mężczyzn wypełniły dzie­

dziniec. 

background image

Roza była bardzo ciężka. Potrzebowała czasu, by 

wstać. Musiała najpierw przez jakiś czas posiedzieć na 

krawędzi łóżka, by móc stanąć na nogach. Krzyż za­

wsze bardzo protestował, kiedy po leżeniu chciała się 

podnieść i wyprostować plecy. Czuła ukłucia w dole 
brzucha. Bardzo wolno odzyskiwała równowagę. Ca­
łe ciało potrzebowało czasu, by udźwignąć ten ciężar, 
kiedy ona ruszy z miejsca. Tym razem zaczęła wolno 
iść ku drzwiom natychmiast, gdy tylko udało jej się 
stanąć prosto. Liczyła dni, liczyła tygodnie, ale wciąż 
jeszcze miała przed sobą co najmniej dwa miesiące. 
A już teraz była wielka niczym rosyjski statek. Tutaj, 

w zachodniej części świata, nikt nie miał pojęcia, jak 
wygląda taki niezdarny i brzydki żaglowiec, na któ­

rym kupcy skupują latem wszystkie ryby na północy 
i płacą za nie bardzo dobrą żytnią mąką. 

Roza niczym taki właśnie żaglowiec przepłynęła 

przez dom i stanęła w drzwiach. Nie pomyślała, że 
na dworze może na nią czekać jakieś niebezpieczeń­
stwo. Strzałów już więcej nie było, tylko te pierwsze. 
To prawdopodobnie jacyś szaleńcy, którzy po pija­
nemu nie dają ludziom spać po nocy. Zdarzało się, 
że tacy pijaczkowie dręczyli spokojnych mieszkań­
ców. Na szczęście niezbyt często, ale się zdarzało. 

Tommy i Danny stali przed samym domem, nie-

poruszeni jak dwie kolumny. Zdążyli wciągnąć na 
siebie tylko spodnie. Stali boso na suchej ziemi i pa­
trzyli prosto przed siebie. 

Było ich tam więcej. Usłyszeli, jak trzasnęły za nią 

drzwi. Roza poczuła, że upał nie jest już taki dławią­
cy. Ona też stała boso. Może powinna była narzucić 
szal na ramiona. Może należało ubrać się lepiej, ale 

background image

tu przecież wszyscy są rodziną. Nikt nie uzna, że za­
chowuje się nieprzyzwoicie, kobieta w tak zaawan­
sowanej ciąży. Nikomu nawet taka myśl o niej nie 
przyjdzie do głowy. 

Adam wystąpił z grupy. Szedł w jej stronę długi­

mi krokami. Roza stwierdziła, że teraz nie udaje Se-
amusa, idzie po swojemu. I Adam zdążył też włożyć 

wysokie buty, choć koszula zwisała nad spodniami. 

- Nie podchodź bliżej - poprosił i objął jej ramio­

na. Jego głos był natarczywy, błagalny. Adam stał 
przed nią niczym ściana. Nie pozwalał jej zobaczyć 
tego, wokół czego wszyscy zebrani się skupili. Co 

wszyscy już zdążyli zobaczyć. 

- Co to jest? - spytała Roza. 
- Nie powinnaś patrzeć - błagał Adam, ale kiedy 

się szarpnęła, jego palce zsunęły się z jej barku. Nie 
chciał trzymać tak, by to sprawiało jej ból. 

Roza zatoczyła łuk, obchodząc Adama. Panowała 

tak straszna cisza. Nie słyszała żadnych ptaków ani 
owadów. Tylko rzeka jak zawsze śpiewała cicho. Nie 
czuła, że żwir uwiera jej nagie stopy. Szła do swoich 
chłopców, tam gdzie stali Danny i Tommy. Oni naj­
pierw przysunęli się do siebie, stali ramię przy ramie­
niu i nie chcieli jej przepuścić, ale kiedy położyła dło­
nie na nagich ramionach, zrobili jej miejsce. To była 
brama Rozy do środka kręgu. 

A tam leżał Seamus. Leżał w jakiejś nienaturalnej, 

wykrzywionej pozycji. Miał na sobie swoje własne 

spodnie, ale reszta ubrania należała do braci. Kape­

lusz był Adama. Seamus leżał z zamkniętymi oczy­
ma i otwartymi szeroko ustami. 

Roza opadła na suchą, pokrytą pyłem ziemię. Pod-

background image

łożyła mu jedną rękę pod brodę, a drugą oparła na 
głowie i przycisnęła. Nie pomogło. Nie była w sta­
nie zamknąć jego ust. Ciało było już zbyt sztywne. 

- Nawet mu brody nie podwiązali - powiedziała, 

układając sobie jego głowę na kolanach. Usiadła wy­
godniej, by móc go trzymać. Ziemia pod nią była 
twarda, ale ona tego nie czuła. Trzymała Seamusa 

w objęciach, gładziła go po włosach. Głaskała za­
schniętą krew na skroni. 

- Nie zniszczyli twojej twarzy - szeptała. - Nadal 

jesteś piękny, Seamus... 

Pochowali Seamua w najżyźniejszej czarnej ziemi 

w Favourite. Roza zasadziła na grobie konwalie, któ­

re on sam przywiózł poprzedniego roku z Irlandii. By­

ła pewna, że zakwitną co roku na świętego Patryka. 

Pod koniec lata wszystkie boczne łodyżki tytoniu 

miały co najmniej po cztery cale długości, Rośliny 
wznosiły się na trzy, cztery łokcie w górę i nadszedł 
czas zbiorów. Zabrało im to ponad tydzień, męż­
czyźni wiązali tytoń w wiązki i wieszali do suszenia 
w specjalnym pomieszczeniu. 

To Adam i Paddy pojechali na wybrzeże, by sprze­

dać tytoń. Dostali po siedem dolarów za każde sto 
funtów. Dobra cena. Mężczyźni uczcili to wieloma 
butelkami whisky. Stali się melancholijni i długo 

w noc śpiewali irlandzkie pieśni, ale potem posnęli, 
jeden po drugim. 

I to był początek zerwania. Breandan i Mary oraz 

Eamonn i Catherine rozmawiali między sobą Już posta­
nowili. Nikt by ich nie powstrzymał przed wyjazdem 
na zachód. Oznajmili, że chcą się osiedlić w Kaliforni. 

background image

Adam również podniósł głos i powiedział, że i oni 

rozmawiali o podróży. Tylko że oni zamierzają po­
jechać aż za morze. 

- Emigranci tworzą nowy kraj na Oceanie Spokoj­

nym - tłumaczył podniecony. - To kraj na wyspach na 

wschód od Australii. Junior o tym słyszał. On i Colleen 

zamierzają tam jechać. To całkiem pewne, że wyjadą. 

- Jared junior zamierza machnąć ręką na Blossom 

Hill? - spytała Roza z niedowierzaniem. 

Adam przytaknął. 
- To jest całkiem nowy świat, Rosi. Możliwości, 

o jakich nam się nawet nie śniło. Całkiem nowy po­
czątek. 

Roza miała wrażenie, że już kiedyś słyszała po­

dobne słowa. 

- Dla ciebie też tutaj nie ma wielkiej przyszłości -

powiedział Adam, nie przestając patrzeć jej w oczy. 
- Nie musimy wyjeżdżać natychmiast. Możemy za­
czekać, aż urodzisz. Mogłabyś pojechać z nami. Ty 
i chłopcy. 

- Ona jest panią Favourite - wtrącił Paddy. - Wszyst­

ko tu do niej należy. 

- Adam ma rację - rzekła Roza. - Niekoniecznie 

się do tego nadaję, w przeciwieństwie do ciebie, Pad­
dy. Ty i Bridget, i dzieci... Poprowadzisz Favourite 

tak, że stanie się plantacją, o jakiej marzył Seamus. 

Umilkła. 

- Ale sama nie wiem, Adam - rzekła po chwili. -

Sama nie wiem. Jak się nazywa ten kraj? 

- Nowa Zelandia - powiedział w rozmarzeniu. -

Pomyśl o tym. To tam czeka nas przyszłość! 

background image

- Co ty za grę prowadzisz, Adam? - prychnęła De-

idre, kiedy zostali sami. - Czy ty zawsze musisz się 
bawić, niezależnie od tego, co robisz? 

- Ja się nie bawię - odparł jej mąż. 
- Dlaczego zaproponowałeś jej ten wyjazd? Bo 

chyba wiesz, że ona się zgodzi. 

- Mam nadzieję, że się zgodzi - powiedział Adam. 
- Ja ciebie nie rozumiem, Adamie 0'Connor. A co 

jej powiesz, kiedy cię zapyta, skąd wziąłeś te wszyst­
kie pieniądze na wyjazd? Co powiesz, kiedy twoja 
bratowa spyta, z jakiej dziury w ziemi wydostałeś to 
całe bogactwo? Będziesz jej opowiadał, że to elfy 
przyniosły ci garnek ze złotem czy co? 

Adam nie odpowiedział. 
- A może - ciągnęła Deidre - może powiesz jej, 

jak było naprawdę, Adam? Może jej powiesz tak: 
sprzedałem twojego męża. Sprzedałem i swojego bra­
ta, i swojego szwagra, i dostałem za to dwadzieścia 
tysięcy dolarów. 

- Nikt nie musi się nigdy o tym dowiedzieć - od­

parł Adam. - W Nowej Zelandii zaczyna się dla nas 
wszystkich nowe życie.