BENTE PEDERSEN
Diabelski taniec
Róża znad fiordów 12
1
- Możesz pocałować pannę młodą.
Wstrzymując oddech, ciemnowłosy i sympatyczny
dziedzic plantacji Blossom Hill, Jared Jordan junior,
uniósł woalkę zasłaniającą twarz jego młodej żony
i wpatrywał się w nią swoimi niebieskimi oczyma
przez chwilę, podczas której uśmiech na jego war
gach rozrastał się i rozrastał, aż rozjaśnił całe oblicze.
Potem pochylił się lekko i musnął wargami usta Col-
leen. Ona mimo woli wspięła się na palce, by niejako
wyjść mu na spotkanie, więc pocałunek wcale nie był
taki leciutki, trwał nieco dłużej i był bardziej zmysło
wy, niż to przystoi młodej parze. Ale nawet to naj
lepsze towarzystwo ze starej Georgii było bardziej to
lerancyjne niż zazwyczaj na widok jawnej miłości
dwojga pięknych, młodych ludzi. Panowie bardzo do
brze rozumieli Juniora, a panie nie zdecydowały jesz
cze, czy ich zdaniem ów związek jest piękny i roman
tyczny, czy też zbyt pospieszny i bez sensu.
Wciąż budził zdumienie fakt, że najstarszy syn Ja-
reda Jordana uderza w konkury do dopiero co przy
byłej imigrantki z Irlandii, raczej pozbawionej po
sagu wdowy z dwojgiem maleńkich dzieci. Przez
ostatnie lata Jared był uważany za najlepszą partię
w Georgii. Z pewnością każda ambitna matka doj-
rzalych do zamęścia córek wypisywała jego nazwi
sko na pierwszym miejscu swojej listy kandydatów.
Spodziewano się, że Junior pójdzie w ślady swojego
ojca, a także dziadka i pradziadka, i ożeni się raczej
z rozsądku niż z miłości. Że zwiąże się z jakąś ro
dziną równą sobie majątkiem i zdobędzie jeszcze
więcej pieniędzy.
Georgię zaskoczyło, że Jared senior godzi się, by
romans syna z tą małą irlandzką pięknością trwał
dłużej niż parę tygodni. Robiono zakłady, ile czasu
potrzeba, by piękna wdówka została ulokowana
w domu opłacanym przez klan Jordanów, by Junior
mógł ją dyskretnie odwiedzać, a mimo to zachować
się tak, jak oczekiwano od syna stanów południo
wych i zarazem gentlemana: czyli ożenić się z panną
z odpowiedniej rodziny i spłodzić potomstwo, któ
re przekaże dalej nazwisko i majątek.
A tu w sierpniu ubiegłego roku odbyły się zaręczy
ny. Wydarzenie równie niespodziewane i gwałtowne
jak tornado, które przynosi gorące powietrze znad
Zatoki Meksykańskiej. Junior nie potraktował swojej
irlandzkiej róży jako niewidzialnej dla ludzkich oczu
kochanki w jakimś domu, wystarczająco daleko od
plantacji, by nikt jej nie widywał, lecz ofiarował jej
diament, pod którym szczupły palec narzeczonej się
uginał, a Senior ogłosił, że w ostatnich dniach stycz
nia 1843 roku w Blossom Hill odbędzie się ślub.
W całej Georgii było wielu takich, którzy mieli
swoje zdanie na temat wyboru Juniora, nikt jednak
nie odmówił przyjęcia zaproszenia na wesele. Już
dawno temu w tym stanie nie wyjęto ze schowków
tak wielu kosztowności w tym samym czasie.
I
- Kocham cię - wyszeptał Jordan junior do Col
leen, gdy ich wargi się rozdzieliły.
Ona zamrugała, by strząsnąć z rzęs kilka łez, i jej
błękitne oczy rozpromieniły się bardziej niż niebo
nad głowami w ów letni dzień ubiegłego roku, kiedy
ona i Junior spotkali się po raz pierwszy. Na jej war
gach pojawiły się te same słowa, nie wypowiedziała
ich głośno, ale on i tak mógł je bez trudu odczytać.
Miłość łącząca go z tą kobietą nie pozwalała mu się
pomylić. Ta miłość otulała ich niczym szczelna pe
leryna, nawet ślepiec by ją wyczuł. Jeśli jacyś ludzie
do siebie należeli, to właśnie tych dwoje, choć każ
de przybywało ze swojej części globu i choć każde
z nich przedtem miało tak różne od drugiego życie,
jak to tylko możliwe, zanim koleje losu połączyły
ich w Nowym Świecie.
Roza jeszcze bardziej przytuliła się do Seamusa.
Dostrzegała owo niezwykłe zaufanie między Colleen
a tym mężczyzną, którego młoda Irlandka już mogła
nazywać swoim mężem, i fala ciepła zalała jej serce.
Cieszyła się w imieniu Colleen. Wiedziała, że oboje
młodzi bardzo się kochają. Wiedziała, że Jared junior
zrobi wszystko dla Colleen, będzie ją przez całe życie
nosił na rękach, jeśli ona sobie tego zażyczy. Wiedzia
ła, że będzie kochał obu synków Colleen, Columa
i Seana, nie wątpiła, że Junior nie będzie ich trakto
wał inaczej niż dzieci, które Colleen urodzi jemu. Jak
wszyscy inni z klanu CConnorów, Roza była losowi
wdzięczna za to, co spotyka Colleen.
Ale ta radość miała też kanty. I to bardzo ostre
kanty. Roza wyczuwała je wyraźnie we wzroku ojca
pana młodego, który, niestety, dość często kierował
się na nią. Pragnęła odczuwać raczej złość pod tymi
spojrzeniami niż strach, jednak mimo wszelkich usi
łowań nie była w stanie uwolnić się od lęku. A Se-
amus nie rozumiał jej niepokoju, nigdy się więc nie
powinien o nim dowiedzieć. Wobec tego wszystkie
go Roza zmuszała się do spokoju. Ale czuła spojrze
nia Seniora tak wyraźnie, jakby on jej dotykał. To
wywoływało w niej mdłości.
Sala balowa wspaniałego domu Blossom Hill sta
nowiła ramy dla tego wesela, o którym będzie się
opowiadać nie tylko tutaj, w najbliższej okolicy, lecz
także daleko stąd, aż po Atlantę i Savannah. Goście
Jordanów pochodzili z całego stanu, a niektórzy
krewni przyjechali nawet z tak odległych miejsc, jak
Wirginia i Missisipi. Tych, którzy przybyli zaledwie
z Północnej czy Południowej Karoliny, Alabamy
i Tennesee, traktowano niemal jak sąsiadów. Łącznie
ze strony Jordanów było ponad trzystu gości, krew
nych i znajomych. Poza tym czternaścioro dorosłych
oraz dwadzieścia czworo dzieci z klanu 0'Conno-
rów. Z wyjątkiem Colleen jednak tylko Seamus i żo
na Josepha, Jenny, czuli się dobrze w tym tłumie sta
rej szlachty ze stanów południowych.
Roza cieszyła się, że tym razem przynajmniej nie
rzucają się w oczy swoimi szytymi w domu, tanimi
strojami z bawełny. Wspomnienie pierwszego balu,
w którym uczestniczyli, nosiła w duszy jak przykle
jone plastrem. Z trudem je tolerowała, ale było to
wspomnienie, które musiała zachować dla siebie. Dla
pozostałych myśl o owych sukniach była czymś po
prostu strasznym, dlatego Roza mogła tamte obrazy
przywoływać jedynie w wyobraźni. Szyły te swoje
suknie tygodniami i były przekonane, że naprawdę
mogą się w nich pokazać w Blossom Hill. Ale rzecz
jasna przegrały z prawdziwymi pawiami na trawni
kach przed wielkim białym domem.
Materiały, jakie można było kupić w maleńkiej
miejscowości, którą oni nazwali Dublin, Jenny okre
śliła pogardliwie jako tkaninę dla niewolnic i choć
Roza bardzo nie lubiła akurat tego sformułowania,
było ono niezwykle trafne.
Siedemnastoletnia Colleen zwróciła, mimo swojej
sukni, uwagę dziedzica Blossom Hill na tym właśnie
balu, wydanym z okazji jego dwudziestych pierw
szych urodzin.
Tym razem kobiety 0'Connorów błyszczały na
prawdę. A już zwłaszcza Colleen. Seamus wrócił
przed Bożym Narodzeniem z Europy i przywiózł
buty oraz suknie dla wszystkich pań, uszyte dla nich
w Paryżu na miarę.
Suknia panny młodej była z jedwabiu i muślinu,
kolor zmieniał się w zależności od tego, jak padało
światło: od jasnożółtego do czegoś, co przypomina
ło barwę świeżej śmietany. Obcisły stanik głęboko
wycięty, z przodu kończący się wydłużonym szpi
cem, był haftowany białą nicią w konwalie i dzwon
ki, co przywodziło na myśl bujną irlandzką wiosnę.
Środek każdego kwiatka wypełniono maleńką białą
perełką. Haftem i perełkami ozdobiono też rękawy,
które pyszniły się bufami na ramionach, a potem
zwężały ku dołowi i kończyły nieco poniżej łokci.
Spódnica była całkiem gładka i nawet największe
modnisie jęknęły, kiedy Colleen wkroczyła do sali,
prowadzona przez Seamusa, który zastępował jej oj-
ca i miał ją oddać narzeczonemu. Nikt jeszcze nie
widział sukni tak umarszczonej, układającej się tak
pięknie, jak ślubna suknia Colleen. Była niczym ob
łok, żółtawy i kremowy, falujący przy każdym kro
ku, pełen blasku, największa krynolina, jaką któraś
z mieszkanek tego stanu na sobie miała. Coś takiego
nawet do Savannah z pewnością jeszcze nie dotarło.
Roza wiedziała, że długo nie potrwa, a suknia zosta
nie skopiowana, i cieszyła się, że to właśnie Colleen
jako pierwsza pokazała tę paryską nowość.
Bukiet Colleen został ułożony z białych róż z zi
mowego ogrodu w Błossom Hill i konwalii z Kilken-
ny. To oczywiście Seamus przywiózł z Irlandii parę
sporych grud ziemi w doniczkach. Wiózł je ze sobą
niczym drogocenny skarb i wystawiał potem na stół
w Favourite z wielkim namaszczeniem. Kobiety
śmiały się z niego i kręciły głowami nad tym dzi
wacznym pomysłem. Ale w domowym, przychyl
nym cieple Favourite stał się cud. Z przywiezionych
przez Seamusa pecyn ziemi wykiełkowały konwalie,
bardzo, bardzo wczesne, ale zdrowe. Seamus opo
wiadał z krzywym uśmieszkiem, że wykradł sadzon
ki z ogrodu lorda Lismore, a Colleen płakała, gdy dał
jej kilka kwiatków do ślubnego bukietu.
Colleen kroczyła przez balową salę niczym królo
wa u boku króla. Wyglądała jak irlandzka księżnicz
ka sprzed tysiąca lat, miała w sobie tyle godności, jak
by nie bywała nigdzie indziej, tylko w takich salach
zdobionych wielobarwnymi freskami i panelami
z drogich, egzotycznych gatunków drewna i z żyran
dolami jarzącymi się nad nią niczym rozgwieżdżone
niebo. Jakby urodziła się tutaj, w bogactwie południo-
wych stanów, a nie w biednej ziemiance na południu
Irlandii.
Dwóch niewolników otworzyło ciężkie dębowe
drzwi wyjściowe z sali balowej i narzeczeni ukazali
się zgromadzonym za nimi ponad trzystu weselnym
gościom. Do stołu nakryto w obu wielkich jadal
niach Blossom Hill. Dalsi znajomi i wszyscy stoją
cy w oczach Jordanów niżej w towarzyskiej hierar
chii zostali ulokowani w codziennej jadalni rodziny.
Mogła ona pomieścić co najmniej ze sto osób
i otwarte drzwi łączyły ją z większą jadalnią, w któ
rej mieli zasiąść nowożeńcy, najbliższa rodzina i co
bardziej znaczni z gości.
Roza wolałaby siedzieć w mniejszym pomieszcze
niu i nie wątpiła, że taki byłby właśnie jej los, gdy
by panna młoda przypadkiem nie była szwagierką
0'Connorów. Nie czuła się dobrze wśród gronosta
jów, mdłości dokuczały jej bardziej, niżby to tłuma
czył jej stan.
Ledwo spróbowała szampana, który lał się tu stru
mieniami. Napój łaskotał ją w nos i wcale nie popra
wiał nastroju. Zamiast tkwić tutaj, przy tym parad
nym stole, wolałaby siedzieć w bujanym fotelu,
w domu, w Favourite, z filiżanką czekolady w ręce
i rozkoszować się ciszą. Była jednak więźniem kry
noliny i gorsetu, pięknej sukni w kolorze morskiej
zieleni, którą Seamus kupił jej w Paryżu, i nie wi
działa innego sposobu, żeby się pozbyć tych więzów
oraz cisnących zbyt pięknych pantofelków, jak tyl
ko przetrwać uroczystość do końca.
Obiad ciągnął się godzinami. Podawano rybę
w szampanie i śmietanowym sosie, pieczony drób
i co najmniej pół tuzina wyszukanych sałatek, były
marynaty w rozmaitych smakach i duszone w maśle
jarzyny na półmiskach i w salaterkach, nadziewana
wieprzowina i cielęce kotlety w grzybowym sosie.
Każdemu daniu towarzyszyły wyszukane wina,
a wszystko serwowali poruszający się bezszelestnie
niczym duchy służący, którzy w swoich białych uni
formach starali się być jak najmniej widoczni. Roza
zauważyła, że nie ma możliwości napotkać wzroku
żadnego z czarnych służących Jordanów. Poczuła
wtedy lodowaty dreszcz na plecach, wiedziała, że ni
kogo tutaj nie może zapytać o los Princess.
Deser wymagał, by goście wstali. Podano go bo
wiem na ogromnym stole tak, by każdy mógł obsłu
żyć się sam. Nikt też nie miał nic przeciwko rozpro
stowaniu kości po wielu godzinach spędzonych przy
głównych daniach. Poza tym oficjalne przemówienia
zostały już wygłoszone i wszyscy uważali za rzecz
interesującą porozmawiać z kimś jeszcze poza swo
im najbliższym towarzystwem.
Rozie przy obiedzie towarzyszył najmłodszy brat
Juniora, Jeremy. Osiemnastoletni ten młodzieniec
był niezwykle miły i dobrze wychowany, naprawdę
urodziwy, Roza uważała, że jest najładniejszy ze
wszystkich braci. Pewnie dlatego, że był on najmniej
ze wszystkich trzech podobny z wyglądu do ojca. Po
za tym miał poczucie humoru, co Rozie bardzo się
podobało. Było w nim coś naturalnego i lekkiego,
jakby wierzył, że życie będzie mu przynosić same
słoneczne dni, jakby cokolwiek innego było dlań za
skoczeniem, gdyby się jednak miało pojawić na jego
drodze, przyjąłby to ze wzruszeniem ramion. Może
śmiałby się z tego. Pozostanie w nim coś chłopięce
go, nawet gdyby żył osiemdziesiąt lat. A kiedy pro
wadził Rozę do zastawionego słodyczami stołu
i podtrzymywał jej łokieć, przyszło jej nagle do gło
wy, że Jeremy Jordan przypomina jej Seamusa. To
ta beztroska w ich oczach, ten jakiś szelmowski wy
raz w całej postaci, w sposobie traktowania życia.
- Wszystkie te słodkości przekonują mnie jeszcze
bardziej, że najlepiej byłoby pozostać starym kawa
lerem - stwierdził młody Jeremy. - Nie lubię, jak jest
za słodko - wyjaśnił Rozie, zadowalając się napraw
dę maleńkim kawałkiem jednego z niezliczonych
owocowych ciast.
- Z drugiej strony też wcale nie ma pewności, czy
staruszek zechciałby zabijać karmione samym mle
kiem cielęta na wesela wszystkich swoich synów -
roześmiał się. Mówił komicznie, z udaną nadzieją,
pokazując zarazem Rozie wypieki, które jego zda
niem powinny jej smakować. Jak na kogoś, kto sło
dyczy nie lubi, miał naprawdę wiele do powiedzenia
na temat, czego spróbować warto. Roza musiała sta
nowczo przerwać jego rekomendacje, bo nie starcza
ło już miejsca na talerzyku. Tymczasem wciąż jesz
cze było mnóstwo placków, ciastek i puddingów,
o których Jeremy twierdził, że kochający słodycze
gotowi byliby za nie umrzeć. A wciąż jeszcze nawet
się nie zbliżyli do licznych mis pełnych ponczów i in
nych słodkich napojów.
- Czy może istnieje jakieś niebezpieczeństwo, że
wkrótce znowu w Blossom Hill odbędzie się kolej
na uroczystość tego rodzaju? - spytała Roza, przyj
mując ten sam lekki ton, którym on się posługiwał.
Chłopak uśmiechnął się z ustami pełnymi kremu
i mrugnął do niej.
- Jasper ma wiele kobiet, ale żadnej z nich nie po
ślubi - powiedział ze śmiechem. - Kolor ich skóry
jest mianowicie nie całkiem taki jak trzeba.
- A ty?
- Czyż nie mówiłem, że dla mnie najlepszy byłby
stan starokawalerski? To znaczy, jeśli wy tam, w Fa-
vourite, nie macie więcej takich ślicznych panien...
- Musiałbyś długo czekać - odparła Roza sucho. -
Najstarsze mają teraz po sześć, siedem lat. A chyba
nie zamierzasz trwać w starokawalerstwie jeszcze
przez dziesięć lat?
- Nie mów tak, nie mów! - zawołał Jeremy ze
śmiechem. - Może ta irlandzka krew okaże się wła
śnie tym, czego potrzeba Blossom Hill i Jordanom.
Jesteś pewna, że nie ma tam dziewczyny, którą mog
łabyś mi polecić? Żadnej bujnej irlandzkiej panny
czy młodej wdowy, które przybyły z zielonej wyspy?
- A co to za gadanie o młodych wdowach? - spy
tał ostry głos za nimi i Roza zacisnęła palce na brze
gu talerzyka. Jej plecy wyprostowały się same, ramio
na napięły, Roza miała chęć krzyczeć, miała chęć od
rzucić talerzyk, zrzucić z nóg buty, ująć dół sukni
w dłonie i uciekać. Wszystko, byle nie stać tu i nie
rozmawiać uprzejmie z ojcem pana młodego, z Jare-
dem Jordanem seniorem.
- Mam nadzieję, że nie byłeś nieuprzejmy, Jeremy? -
syknął ojciec, stając między Rozą i swoim synem. -
Przecież nie chcemy niepokoić Miss Rosi, prawda?
- Jeremy jest bardzo uprzejmy - odparła Roza i po
czuła, że zasycha jej w gardle. Popatrzyła seniorowi
w oczy i zmusiła się, by zachować spokój, lodowaty
spokój. Nie mógł jej przecież nic zrobić, tutaj, wśród
tylu ludzi, na oczach tych, których uważa za swoich
przyjaciół i rodzinę. Musiała mu zresztą powiedzieć,
że on już w ogóle nie może jej przestraszyć.
- Ja chciałem tylko wiedzieć, czy w Dublinie nie
ma więcej młodych irlandzkich wdów - uśmiechnął
się Jeremy.
- A ja próbowałam mu wytłumaczyć, że mamy na
dzieję, iż w możliwym do przewidzenia czasie mło
dych wdów u nas nie będzie - odpowiedziała Roza.
I ojciec, i syn przyjęli to z uśmiechem, a Roza
stwierdziła, że w tym akurat są do siebie podobni.
- Chciałbym podzielać tę nadzieję - powiedział
Jordan. - Bo jednak słyszę, że obywatelskie grupy
samoobrony wysyłają coraz więcej mężczyzn na wy
brzeża. Mnie również nagabywali, bym wystawił
swoich ludzi, ale ja teraz nie mam nikogo, z kogo
mógłbym zrezygnować, chociaż dostrzegam poży
tek w tym, co oni robią. Wielu z nas ponosi wielkie
straty z powodu nielegalnego wwozu niewolników.
Wielu to bardzo złości i gdy grupy obywatelskiej sa
moobrony się powiększą, szmuglujący niewolników
będą mieć dużo trudniejsze warunki pracy. To tego
rodzaju działalność może przysporzyć młodych
wdów, Miss Rosi. Przeraża to panią?
- Dlaczego mnie miałoby przerażać? - spytała
chłodno, ale słyszała bicie własnego serca tak wyraź
nie, iż była pewna, że zagłusza ono wszystkie głosy
dookoła.
- No właśnie, dlaczego miałoby to panią przera
żać, Miss Rosi? - spytał bez sensu Jordan i ukłonił
się uprzejmie, zanim zniknął w tłumie, by rozma
wiać z innymi gośćmi.
- Bardzo przepraszam za mojego ojca - powiedział
Jeremy cicho, wyjmując talerzyk z rąk Rozy. Domy
ślał się, że straciła apetyt.
Roza skinęła lekko. Uśmiechała się do tego chłop
ca o blond włosach i rozbrajającej minie. On nie jest
taki jak ojciec. Przyjęła jego przeprosiny, wiedziała
jednak bardzo dobrze, że ze strony tamtego to nie
było takie sobie gadanie bez zastanowienia. To praw
dziwa groźba. Jared Jordan groził Seamusowi.
Roza szukała Seamusa wzrokiem. Wszędzie kręci
ło się naprawdę zbyt wielu ludzi, nawet jeśli naj
młodszy brat Juniora był miły i opiekuńczy, to i tak
ponad wszystko pragnęła znajdować się gdzieś bli
sko Seamusa. Tylko przy nim czuła się bezpieczna.
Gdy jej oczy nareszcie go odnalazły, stał pogrążony
w rozmowie z kimś, kogo nie znała. To raczej reguła
niż wyjątek. Roza nie znała ludzi, z którymi Seamus
robił interesy, ani tych, o których mógł opowiadać, ani
tym bardziej tych, których nazwiska wymieniał rzad
ko albo wcale.
Zawsze robiło jej się ciepło na sercu, kiedy patrzy
ła na Seamusa. Dawniej myślała, że to uczucie kie
dyś ustąpi, ale nie, teraz było dokładnie tak samo jak
tamtej nocy po dniu świętego Patryka w ubiegłym
roku. I tak samo jak wtedy, gdy spojrzała na niego
po raz pierwszy w stajni jego wuja, pastora Franka.
Teraz Roza wierzyła, że to się nie skończy nigdy. Za
wsze powinno tak być między nią a Seamusem. To
jest jak smak ciekłego, gorącego miodu. Jak gęsta, cie
pła czekolada przygotowana na śmietanie. Ciepła,
słodka i rozkoszna tak, że od pierwszego łyku czło
wiek pragnie, by się nigdy nie skończyła.
Seamus był taki piękny, kiedy stał pośród ludzi
w swoim ciemnogranatowym fraku z cieniutkiej weł
ny, w obcisłych, znakomicie leżących spodniach
i miękkich, wysokich butach, które, jak twierdził, po
chodzą z Italii. W bieluteńkiej niczym świeży śnieg
koszuli, na tle której szkarłatna jedwabna chustka na
jego szyi wydawała się krzykiem dla chcących mu się
przyglądać oczu. Włosy Seamus miał lekko falowane,
zaczesywał je do tyłu, a one zawsze leżały pięknie
ułożone. Był jedynym człowiekiem, jakiego Roza
znała, który mógł rano przeczesać włosy palcami
i przez resztę dnia zachować porządną fryzurę. On
sam nie zdawał sobie sprawy, jakie to rzadkie. On
wszystko przyjmował, jakby tak musiało być.
Nagle wyczuł na sobie wzrok Rozy i z wolna
zwrócił ku niej twarz. Wąskie, szare oczy napotka
ły oczy Rozy. Ona tymczasem z trudem łapała po
wietrze, prawie nie zauważyła, że Jeremy podał jej
szklaneczkę ponczu koloru wieczornej zorzy. Zacis
kała palce na chłodnym szkle, ale nie słyszała, co
chłopiec mówi. Widziała tylko Seamusa. I jego py
tające spojrzenie. Głęboką bruzdę między skośnymi
brwiami. On pospiesznie zakończył rozmowę. Po
starał się, by nikt nie zauważył jego niepokoju. Lu
dzie, z którymi rozmawiał, nie dostrzegli, że niemal
ich od siebie odsunął. Było coś takiego w naturze Se
amusa, że wszyscy czuli się w jego towarzystwie do
brze, jakby nabierali znaczenia. Zawsze zostawiał
dobre uczucia w tych, z którymi rozmawiał, do któ
rych się uśmiechał lub ich dotykał. Jakby część jego
pewności siebie spływała na wszystkich w jego oto
czeniu.
- Źle się czujesz, Miss Rosi? - spytał Jeremy zatro
skany. Dostrzegł jej jakby szklane oczy, widział, że
zbladła, że zaciska dłonie na szklaneczce, jakby nie
wiedziała, co trzyma. Pospiesznie poprowadził ją do
wolnego krzesła i odetchnął z wielką ulgą, widząc, że
zbliża się jej mąż, że przecina tłum niczym ciepłe
ostrze noża masło.
- Mam wrażenie, że zrobiło jej się niedobrze - tłu
maczył Jeremy. - Pozostaje mi tylko nadzieja, że to
nie przez te ciastka - dodał z uśmiechem.
Roza uśmiechnęła się blado w odpowiedzi. Jak
chętnie ten chłopiec dzieli się z innymi swoim humo
rem. To także jest dar. Miała nadzieję, że Jeremy bę
dzie go pielęgnował. Mimo to jednak nie radość
i śmiech wyczuwała wokół Jeremy'ego. Raczej ból
i mrok, woń czegoś ostrego, jakby spalenizny. Słysza
ła dalekie grzmoty, ale błyskawic nie było. Tylko to
głuche dudnienie, które zdawało się przybliżać. I czu
ła zapach krwi. To wszystko oblepiało owego śmie
jącego się, pięknego młodego mężczyznę, który tak
wiernie trwał u jej boku podczas całego przyjęcia.
Nie chciała swoich przeczuć przyjmować do wia
domości...
Chciała być z Seamusem, głucha i ślepa na wszystko...
... bezpieczna...
Seamus ukucnął przy jej krześle. W jedną rękę
wziął jej szklaneczkę, drugą ścisnął jej szczupłą, zim
ną dłoń.
- Jesteś chora, kochanie? - spytał cicho.
Roza zacisnęła wargi i odpędziła od siebie wizje.
Prawie jej się też udało pozbyć nieprzyjemnego wra
żenia zapachu. Nawet ciężkie grzmoty jakby osłabły.
Mogła już patrzeć na Seamusa, oddychać spokojnie
i wcale nie musiała kłamać, kiedy zapewniała, że już
jej przeszło.
Opuszki palców Seamusa przesunęły się delikat
nie po zeszpeconym policzku i on sam wstał. Była to
jedynie przelotna pieszczota, ale taka zmysłowa, że
Jeremy poczuł się niemal skrępowany, wydawało mu
się nieprzyzwoitością patrzeć na tych dwoje i to, co
ich łączy. Do tej chwili Roza wydawała mu się tro
chę groteskowa, ale między nią i tym 0'Connorem
było coś, co ją niejako na nowo stworzyło, czyniło
wyjątkową. Może nie pięknością, ale dostrzegał
w niej teraz coś niezwykle frapującego. Jakby nosiła
w sobie magię, którą nie wszyscy byli w stanie do
strzec, ale kiedy się ją już odkryje, to staje się ona
coraz wyraźniejsza. Jest niczym grząska glina, która
wsysa w siebie wszystko.
- Dziękuję, że opiekowałeś się moją małżonką -
rzekł Seamus uprzejmie, ale jakby władczo. Był bar
dziej barczysty i silniejszy niż stojący obok niego
chłopiec, Jeremy jednak był wyższy. Mimo to to wła
śnie Seamus zdawał się górować, to on panował nad
sytuacją.
- Rosi spodziewa się dziecka - wyjawił cicho,
z uśmiechem, który czynił go niemal całkowicie bez
bronnym. Jego spojrzenie było nagie, przepełnione
oddaniem i to sprawiało Jeremy'emu ból. Przyszło mu
do głowy, że nie chciałby nikogo kochać aż tak. Prag
nął ożenić się z rozsądku, a uczucia wyładowywać
tam, gdzie nie mogła mu się stać żadna krzywda.
- Gratuluję - powiedział uprzejmie.
- Gorąco i tłok sprawiły, że poczuła się źle - tłu
maczył Seamus.
- Powinna się położyć - stwierdził Jeremy. - Za
nim zaczną się tańce, dla pań nie przewidziano ni
czego specjalnego, tylko bardzo słodkie sherry i rów
nie słodkie kandyzowane owoce. Po sherry panie
mogą się wycofać do przygotowanych dla nich po
koi, ale tam będzie tłok - uśmiechnął się. - Proszę mi
nie wziąć tego za złe, ale może mógłbym zapropo
nować swój pokój...? Poślę tam też niewolnicę, żeby
nikt nie wyobrażał sobie nic nieodpowiedniego. Al
bo ty sam może chciałbyś towarzyszyć żonie...
- Zostań tutaj, Seamus - wtrąciła Roza pospiesz
nie. Dobrze wiedziała, jak on lubi towarzystwo.
Wśród ludzi czuł się jak ryba w wodzie.
- Z wdzięcznością przyjmujemy twoją propozycję -
powiedział Seamus. - Odprowadzę Rozę do twojego
pokoju i bylibyśmy zobowiązani, gdyby niewolnica
mogła się nią zająć.
- Nie będzie żadnych problemów! - zawołał Jere
my wesoło i wyprowadził ich z jadalni do wielkiego
hallu.
Roza widywała w Irlandii ziemianki, w których
mieszkały wielopokoleniowe rodziny, a które były
o wiele mniejsze niż ten hall. To pełne goryczy stwier
dzić, że nie wszystko na tym świecie zostało rozdzie
lone po równo. Ale żeby się tego dowiedzieć, nie mu
siała podróżować aż do Ameryki, to samo widywała
również w Kafjord. Tyle tylko, że to, co błyszczało
i mieniło się tutaj, było o wiele większe i bardziej lśnią
ce niż dyrektorska siedziba między Kopalnią i Kretą.
Szli po wielkich, szerokich schodach, które, wijąc
się, wiodły na piętro. Korytarz był szeroki, po obu
stronach znajdowały się liczne drzwi. Jeremy wyja
śnił, że w każdej z dwóch końcowych części tego ko
rytarza znajduje się salon, do którego przynależą
dwie sypialnie.
- Staruszek zajmuje jedną część - mówił Jeremy -
a Junior i Colleen dostaną drugą. Dzieci będą miesz
kać w pobliżu. To nie jest popularne, ale irlandzka
małżonka mojego brata tak sobie życzyła!
Roza, mimo że była tak potwornie zmęczona, słu
chała go z uśmiechem. Jeremy otworzył jedne
z drzwi bliżej schodów i Seamus mógł wprowadzić
żonę do najwyraźniej męskiego pokoju. Nie było
tam żadnych niepotrzebnych ozdób, żadnych sztu
katerii na ścianach i suficie, panele z ciemnego, pra
wie czerwonego drewna, tapety niemal tak samo
ciemne. Łóżko z mahoniu, reszta mebli podobnie,
dwa bardzo wygodne krzesła i niski stolik przed ko
minkiem, komoda i biurko przed francuskimi
drzwiami wiodącymi na balkon. Zasłony były cięż
kie, ciemnoczerwone, zatrzymywały na zewnątrz
przynajmniej część styczniowego chłodu. Wiatry
mogły tu być porywiste, chociaż Roza zawsze mu
siała się uśmiechać, kiedy ludzie tutejsi mówili o zim
nie i nieprzyjemnej zimowej pogodzie.
- Zaraz przyjdzie niewolnica - obiecał Jeremy
i zniknął.
Roza wyślizgnęła się z krynoliny i położyła na łóż
ku, nie bacząc na to, że jedwabna kreacja może się
pognieść.
- Ty się pewnie za bardzo ścisnęłaś - zauważył Se-
amus. - Mój Boże, a przecież były inne suknie, znacz
nie szersze! -
- Nie, to nie gorset - protestowała Roza, choć
szczerze nienawidziła tej części stroju. - Ja widzę -
wyszeptała do Seamusa. - Ja widzę tyle rzeczy, któ
re mnie przerażają.
Seamus usiadł przy niej, ujął jej rękę i zamknął
w swoich dłoniach.
- Zostanę z tobą - powiedział. - Odpoczniesz i po
jedziemy do domu.
- Nie! - zaprotestowała szeptem. - Nie, tylko mu
szę troszkę odetchnąć i zaraz znowu wszystko bę
dzie w porządku. Nie chcę ci psuć tego balu!
- Nigdy mi niczego nie psujesz - odparł Seamus
i musnął wargami jej skroń.
- Ty nic nie wiesz - szepnęła. - Ty nic nie wiesz...
Na szczęście w czasie snu wizje zbladły.
2
- Czy wszystko w porządku, Miss?
To był obcy głos. Pokój za nim też był obcy i ciem
ny. Przez zmrużone oczy Roza widziała wokół siebie
ciemność i czerwień, niczym krew. Obrazy z czasu
tuż przed zaśnięciem wyłaniały się z mroku, podpeł-
zały do niej, zaczepiały o skórę. I nie były już roz
proszone, jakby widziane przez poranną mgłę na roz
ległych polach w porze, którą tutaj nazywają zimą.
Były wyraziste i niebezpieczne. Wspomnienia tego,
czego ona nigdy nie widziała, nigdy nie mogła wi
dzieć, chwytały ją niczym kościste ręce. Zmieniały się
w nagie gałęzie majaczące we mgle. Skłębiona szarość
rozpraszała się i Roza znowu widziała gałęzie, widzia
ła te trupie ręce, które wyciągały się do niej niczym
las wyschłych kikutów.
Otworzyła usta, by krzyczeć...
... krzyk zamarł jej w gardle...
- Czy wszystko w porządku, Miss?
Znowu ten głos. Brzmiał młodo. Roza otworzyła
oczy szeroko i nareszcie zobaczyła, kim jest mówią
ca. Przypomniała sobie wszystko i zapragnęła
natychmiast znowu pogrążyć się we śnie, w odpo
czynku tak prawdziwym, że pozbawionym jakich
kolwiek obrazów. Wolnym od tych przejmujących
wrażeń ze snu, z którym nie chciała mieć nic wspól
nego.
Młoda czarna kobieta w czarnej sukni i białym far
tuszku, które należały do uniformu pokojówki w sie
dzibie Jordanów, Blossom Hill, stała w nogach wiel
kiego, mahoniowego łoża z baldachimem. W rękach
trzymała wiązkę palmowych liści i Roza pojęła, że
ów chłodny wiatr, o którym śniła, był rzeczywisto
ścią, a wytwarzała go ta właśnie dziewczyna.
- Jest mi dobrze - wyszeptała Roza.
Gardło miała zaschnięte, wargi się zlepiały,
a w głowie kłębiły się aż nazbyt żywe obrazy wojny.
Potworne obrazy, których nie chciała widzieć. Wszę
dzie krew, ogień i rany. Wszędzie śmierć. Roza wi
działa odarte ze skóry ręce i powykręcane ciała, bez
życia, rozrzucone po polach tak stratowanych, że nic
na nich nigdy nie wyrośnie. Wszelkie życie zostało
zadeptane, tylko błoto, sycące się wodą z padających
nad Georgią deszczów i krwią młodych mężczyzn.
Jakaż rozrzutność.
Jaka potworna rozrzutność.
... takie igranie z życiem...
Roza mrugała, żeby pozbyć się wizji. Potrząsała
głową, chciała się z tego wydostać. To doznania, któ
rymi z nikim nie mogła się podzielić. Nawet z Se-
amusem.
- Master 0'Connor, Missy, on powiedział, żeby
Etta obudziła Missy Rosi w odpowiednim czasie
przed tańcami. A ja pozwoliłam Missy spać tak dłu
go, jak tylko mogłam. Teraz muszę ułożyć Missy fry
zurę, bo jak nie, to i Missy, i Master 0'Connor by
liby na mnie źli. I wtedy Master Jordan byłby zły...
Przerwała. Nie powiedziała nic więcej. Jej twarz
zamknęła się tak, że Roza nie potrzebowała już ni
czego, by zrozumieć. Nie ma czego zazdrościć nie
wolnikom Jareda Jordana, jeśli stanie się coś, co go
rozzłości.
- Ja jestem tylko głupią niewolnicą, Missy, ja my
ślałam, że musimy się już spieszyć...
Roza usiadła i spuściła nogi na podłogę. Niewolni
ca Etta przysunęła jej buty, ale Roza pokręciła głową.
- One cisną - wyjaśniła.
- Master Jeremy nie ma tutaj żadnego lustra - po
wiedziała Etta, wzruszając ramionami. - Ale sądzę,
że potrafię ułożyć pani włosy tak, jak było przedtem.
Master Jeremy sam się nie goli - powiedziała Etta
i zachichotała.
- Master Jeremy nie potrzebuje się jeszcze golić
tak często. On jest inny niż Master Jasper, który miał
zarost już w czternastym roku życia.
Przesunęła bliżej łóżka jedno z krzeseł i Roza usia
dła na nim, wcale się zresztą nie przejmując stanem
swojej fryzury. I tak nie ma sposobu, by poczuła się
na tym weselu dobrze. Cały ten wysiłek Etty to czy
sta strata czasu.
- Missy ma takie piękne włosy - zachwycała się
Etta. - Jak ogień. Prissy powiedziała, że one są jak
ogień...
Umilkła nagle, zanim zdążyła powiedzieć więcej,
ale Roza i tak zauważyła, że tamta się zapomniała.
Wciągnęła głęboko powietrze:
- A jak się ma Princess?
- Master Jordan powiada, że nam nie wolno mó
wić obcym, jak nam jest - rzekła Etta sztywno. - Ma-
my bardzo dobrze w Blossom Hill. Master Jordan
jest surowy, ale sprawiedliwy. Master Jordan jest na
szym właścicielem. Master Jordan decyduje. Master
Jordan robi, co chce. Nie jest rzeczą takiej czarnej
jak ja mówienie, jak Master Jordan powinien trakto
wać to, co jest jego własnością.
- Czy Princess ma się dobrze? - powtórzyła pyta
nie Roza, całkowicie lekceważąc długą wypowiedź
niewolnicy.
Etta wyjęła szpilki z włosów Rozy. Czesała ją, ukła
dała włosy i znowu wpinała szpilki. Pracowała zdu
miewająco szybko, jej ręce były niemal jak skrzydeł
ka kolibra. Roza stwierdziła, że ruchy dziewczyny,
poza tym, że szybkie, są też nieoczekiwanie twarde.
Szorstkie. Odpychające. Niewolnica się bała. Roza
czuła niemal zapach jej strachu i wiedziała, że nie jest
to pozbawione podstaw. Jared Jordan był w Blossom
Hill bogiem, bardzo surowym bogiem, i można o nim
powiedzieć wszystko, tylko nie to, że jest sprawiedli
wy. Jeśli chodzi o niewolników będących jego własno
ścią, to dosłownie panował nad ich życiem i śmiercią.
- Nie - wyszeptała w końcu Etta. - Prissy wcale
nie ma się dobrze. Prissy mówi, że Miss Rosę jest cał
kiem inną mistress.
- Widujesz ją? - spytała Roza. - Rozmawiasz z nią?
- Nie - rzekła Etta. - Teraz już nie. Teraz nikt nie
rozmawia z Prissy. Nikt. Teraz Prissy jest w jego locha
W lochu nad rzeką. Tam nikt nie usłyszy, jak krzyczysz.
Tylko on tam chodzi. I Master Matthews. Nikomu in
nemu nie wolno widywać Prissy. Nikomu innemu..
- Ona nie dostaje jedzenia? - spytała Roza, stara
jąc się nie dopuścić do siebie niczego, co pamiętała
z tego potwornego, wykopanego w ziemi lochu Jor-
dana. - Jordan chyba nie nosi jej osobiście posiłków?
To do niego niepodobne. Więc on ją głodzi?
- Kto wie - szepnęła Etta. A po chwili milczenia
dodała: - Tak.
- Od kiedy ona tam siedzi?
- Kiedy przyszła, to pracowała na polach - wyja
śniła Etta i zabrała się za grzywkę Rozy. - On przy
chodził do niej co wieczór, przez całą jesień. Słysze
liśmy ją we wszystkich chatach. Ludzie mówili, że
słychać ją było aż tutaj. Nikt wtedy nie mógł spać.
Miss Jennifer nie mogła spać. Nie pojmowała, kto to
tak krzyczy. Ale któż miał jej to powiedzieć? Jenni
fer to przecież tylko dziecko. Ona szukała w lesie
rannych zwierząt. Zimą Prissy siedziała w lochu.
- Całą zimę? - spytała Roza z niedowierzaniem,
czując lodowaty dreszcz na plecach. - Jeszcze od
przed świąt?
- Całą zimę, Miss.
- A skąd wy wiecie, że ona żyje?
- On nadal tam chodzi, no nie? Co noc on tam
chodzi, oprócz nocy z soboty na niedzielę. Master
Jordan ma czyste ręce, kiedy idzie do kościoła.
Gniew narastał w piersi Rozy. Nienawiść była bar
dziej rozpalona i czerwona niż jej włosy.
- Czy mogłabyś się dowiedzieć, jak się Princess
czuje? - spytała Roza, zwracając się do dziewczyny.
Etta była taka przerażona, że odskoczyła w tył.
- Czy mogłabyś się dokładnie dowiedzieć, jak ona
się ma? - powtórzyła Roza, nie zwracając uwagi na
zachowanie tamtej. - Jak bardzo jest z nią źle, czy
może chodzić, czy może mówić, czy ma rany, które
wymagają leczenia, czy ona... jest przy zdrowych
zmysłach... Mogłabyś się tego dowiedzieć, Etta?
- Dlaczego? - wykrztusiła Etta, wytrzeszczając
oczy. - To bardzo niebezpieczne.
- Ale mogłabyś czy nie?
- Może. Dlaczego?
- Dlatego, że Princess jest moją przyjaciółką - po
wiedziała Roza. - Chcę jej pomóc.
- Prissy jest niewolnicą - odparła Etta. - Ona jest
tylko głupią, biedną Murzynką tak samo jak Etta,
Missy. Jaką wartość miałaby mieć Prissy dla kogoś
takiego jak ty, Miss Rosę? Jak Prissy może być two
ją przyjaciółką, Miss Rosę? Masterowi Jordanowi
bardzo by się nie podobało, gdybyś do niego przy
szła i mówiła mu, jak powinien traktować swoich
Murzynów, gdyby Miss Rosę powiedziała, że jest
przyjaciółką jego Murzynów. On by był na ciebie
zły, Miss Rosę, a wtedy Prissy byłaby zła na mnie,
bo Prissy cię lubi, Miss Rosę, i nie chce, żebyś zro
biła coś głupiego. Ona by chciała, żebyś się zajęła
Marlonem, Miss, bo on potrzebuje mądrego właści
ciela. W Marlonie jest tyle gniewu, Miss Rosę...
- Ty lubisz Marlona? - spytała Roza.
Etta uśmiechała się i kręciła głową.
- Etta nie ma co lubić ani nie lubić tego czy tam
tego - rzekła krótko. - Master Jordan każe, żeby naj
silniejsi i najwięksi Murzyni ze mną sypiali po to,
bym rodziła dużych i silnych synów, których on bę
dzie mógł sprzedać i dostać za nich dobrą cenę. Etta
żadnego z nich nie lubi bardziej niż innych. Biali mo
gą lubić, kogo im się podoba. Ale z nami, czarnymi,
tak nie jest, Miss. Master Jordan tego zabrania.
Roza poczuła, że żołądek jej się kurczy. Znowu ro
biło się jej niedobrze, ale tym razem mdłości nie
można było tłumaczyć ani ciasnym gorsetem, ani sta
nem, w jakim się znajdowała.
- Spróbujesz mi pomóc? - spytała jeszcze raz Ettę. -
Spróbujesz się dowiedzieć?
W końcu Etta kiwnęła głową na znak, że tak, ow
szem, spróbuje, choć czyniła to z największą niechę
cią. Etta się bała i miała do tego powody.
- Mogłabyś się postarać, żeby ktoś, do kogo masz
zaufanie, przekazał potem wiadomości któremuś
z naszych robotników? - spytała jeszcze Roza. -
Przecież się zbieracie, na przykład w niedzielę na na
bożeństwie, prawda?
Etta znowu skinęła. Było oczywiste, że strach tkwi
głęboko w niej. A zarazem nie mogła się zdobyć na
odmowę. Nie nawykła mówić białym nie.
Rozie sprawiało ból, że wykorzystuje właśnie
Ettę, ale nie była w stanie myśleć o niczym innym
niż los Princess, samotnej, sponiewieranej, wygło
dzonej i przemarzniętej w tym potwornym ciemnym
lochu Jareda Jordana. Tej jego zimnej izbie tortur
nad rzeką. Przez moment miała ochotę wykrzyczeć
to wszystkim gościom Jordana. Chciała stanąć
u szczytu schodów i wykrzykiwać do zebranych, co
gospodarz ma pod swoim pustym domem na brzegu
rzeki. Chciała poprowadzić ich tam za sobą i poka
zać, choć dobrze wiedziała, że większość zebranych
wzruszyłaby tylko ramionami. Jej rewelacje wcale by
ich nie zaskoczyły. Uznaliby, że Jordan ma do tego
pełne prawo, jest przecież właścicielem Princess.
- Byłabym ci bardzo wdzięczna, gdybyś to dla
mnie zrobiła - powiedziała cicho do niewolnicy. -
Obiecuję ci, że nikt się nigdy nie dowie, że mi po
magałaś. Master Jordan nigdy tego nie odkryje.
- Może - wyszeptała Etta.
Wyraźniejszej obietnicy nie chciała złożyć i Roza
nie nalegała. Nie mogła jednak spokojnie żyć, dopó
ki nie zrobi czegoś dla Princess.
Kiedy Seamus przyszedł, by ją zabrać, Roza siedzia
ła i czekała na niego. Wszystko w niej aż krzyczało
z tęsknoty za jego bliskością. Niepokój zawarty w wi
zjach, ściskał teraz jej serce. W pokoju było chłodno,
ale Roza siedziała rozpalona i zarumieniona.
- Może powinniśmy byli pojechać do domu - po
wiedział Seamus, ściskając jej dłonie.
Odpowiedziała mu, że to nie było i nie jest ko
nieczne. Seamus wypełnił swoją obecnością pokój,
otoczył ją szczelnie poczuciem bezpieczeństwa. Ra
zem z nim Roza mogła spotkać każdego.
- Potrzebowałam tylko odpoczynku - powiedziała
z uśmiechem, wygładzając swoją wspaniałą marszczo
ną spódnicę. Nie była ona taka szeroka jak suknia
CoUeen, lecz również krynolina Rozy przewyższała
wszystko, co mogły zaprezentować panie z Georgii.
- Czy już mówiłem, że jesteś piękna? - spytał Se
amus, poddając żonie ramię.
- Ja ci nie wierzę.
- W takim razie, pani 0'Connor, oznajmia mi pa
ni, że wyszła za mąż za kłamcę - oburzył się Seamus.
- Ale ja z jakiegoś powodu nie mogę przyjąć do wia
domości, że mogłaś kogoś takiego wybrać.
- On mi po prostu zawrócił w głowie - odparła Ro-
za trochę skrępowana niemądrym gadaniem Seamusa.
Miała nadzieję, że Etta nie uzna ich za niepoważnych.
- Musiał się chyba bardzo starać, by doszło do ślu
bu, zanim go dobrze poznasz. Tak właśnie tacy szar
latani oszukują porządne panienki jak ty, Mrs.
0'Connor.
Twarz Seamusa zachowywała powagę, ale w jego
szarych jak popiół oczach zapalały się wesołe błyski.
- Paddy i Bridget, a także Mary i Breandan poje
chali z dziećmi do domu - poinformował, kiedy
schodzili po schodach do hallu.
Roza wciąż łapała się na tym, że wytrzeszcza oczy
z podziwu, i musiała się bardzo pilnować, by nie
otwierać za bardzo ust. Przepych Blossom Hill ją
przygniatał, bo przecież życie nigdy jej nie rozpiesz
czało pod tym względem. Nie chciała dać się oślepić
bogactwu, ale całe to piękno raz po raz zapierało jej
dech w piersiach. Roza nie marzyła, by coś takiego
posiadać, ale nie mogła przestać sycić tym oczu.
W wielkiej sali balowej z ogromnym kryształowym
żyrandolem grała do tańca orkiestra złożona z mło
dych niewolników. Tańczono właśnie kadryla na czte
ry pary i Roza ucieszyła się, że tym razem nie musi brać
w nim udziału. W domu, w Finnmark, nigdy wiele nie
tańczyła. Przed Mattiasem nikt się specjalnie nie palił
do tego, by wirować z nią w tańcu na oczach wszyst
kich. Tam chętnie używano jej do czego innego.
Tutaj była obcym i dziwnym stworzeniem tak sa
mo jak w Kafjord. Ludzie, którzy jej nic a nic nie ob
chodzili, rzucali jej te same spojrzenia, które pamięta
ła z dziewczęcych lat w Norwegii. Ich oczy mówiły,
że nie jest jedną z nich, a Roza wcale nie chciała się im
przeciwstawiać. Pod tym względem panowała między
nimi całkowita zgodność poglądów.
- Nie ociągaj się tak - szepnął Seamus z uśmie
chem, jakby czytał w jej myślach.
- Tylko ode mnie nie odchodź - poprosiła, ściska
jąc jeszcze mocniej jego ramię. Ten tłum ludzi przy
wodził jej na myśl wspomnienie najbardziej piekące
go upokorzenia. Taniec nigdy nie będzie dla niej
czymś radosnym.
- Ja od ciebie nie odejdę, Rosi - obiecał. - Ja nigdy
od ciebie nie odejdę.
Dotrzymał słowa i został z nią przez trzy tańce.
Kiedy ponownie zagrano kadryla, Seamus zauważył,
z jaką niechęcią Roza to przyjęła, sprowadził ją więc
z parkietu i zostawił obok Fiony, która zdyszana i za
rumieniona odpoczywała tuż przy francuskich
drzwiach, przez które widać było oświetloną pochod
niami aleję, wiodącą od bramy do domu. Wszystko
inne spowijał mrok, ogród był tajemniczy i niemy.
- No, mój brat nie jest wielkim gentlemanem - za
uważyła Fiona, kiedy Seamus odszedł, by tańczyć
kadryla.
Roza wzruszyła ramionami. Gdy tylko Seamus
znikał, ona czuła się jak mała rybka w ogromnym
i obcym morzu, nie chciała jednak, by inni o tym
wiedzieli. Nawet Fiona, która zdawała się radzić so
bie znakomicie niezależnie od tego, co się dzieje. Nic
nie było w stanie wytrącić jej z równowagi. Zawsze
wyglądało na to, że to Peder, Peter, potrzebuje jej
bardziej niż ona jego.
- Ale ty powinnaś chyba zachować spokój i nie
tańczyć za dużo przez całą noc - uśmiechnęła się Fio-
na ciepło. - Czyż Colleen nie jest taka piękna, że aż
trudno w to uwierzyć, Rosi? - westchnęła po chwili.
- Czy ty możesz sobie wyobrazić, że to nasza Col
leen tak rozkwitła pośrodku zimy i będzie panią ta
kiej niewiarygodnie wielkiej plantacji jak ta?
Z tym też nikt nie mógł się nie zgodzić. Roza wo
lałaby jednak, żeby to była inna plantacja. Inna ro
dzina. Ale milczała. Jej zastrzeżenia wobec Jordanów
należały do tych, których nie wypowiada się głośno,
zostały jednak wyryte w jej pamięci i nigdy ich stam
tąd nie zdoła wyrzucić.
- Czy mógłbym mieć przyjemność poprosić panią
o tego walca?
Roza nie zauważyła, że zbliża się Jared Jordan. Po
dobnie jak myśli również jej wzrok kierował się ra
czej do wnętrza. Poczuła, że gardło się jej kurczy i ten
skurcz posuwa się w dół, do żołądka. Chciała zacis
nąć pięści. Zaschło jej w ustach. Poczuła, że jej war
gi się poruszają, i nie mogła uwierzyć, że to jej głos,
który mówi. Nie pojmowała, że dziękuje za zapro
szenie, że się zgadza, że nogi wolno się poruszają, że
ona opiera się na jego ramieniu i idzie za nim na par
kiet. Plecy, od krzyża aż do karku, miała sztywne ni
czym pień drzewa. Uniosła brodę z jeszcze większym
uporem, ponieważ w jego spojrzeniu dostrzegała dia
belskie wyzwanie i ponieważ widziała cień pogardy
w uśmieszku, który drżał na jego wargach.
- Taniec rzadko bywa niebezpieczny - powiedział
cicho, prowadząc ją bardzo pewnie pomiędzy wiru
jącymi parami.
Roza nie mogła nigdzie dojrzeć Seamusa. Jej oczy
wciąż go szukały. Chciała go prosić o ratunek, ale ni-
gdzie go nie znajdowała i pojęła, że została wydana na
łaskę tego człowieka. Przynajmniej dopóki trwa ten
walc. Może potem jeszcze jeden taniec. Miała wraże
nie, że jemu sprawia przyjemność budzenie w niej
strachu. To zresztą wcale Rozy nie zaskoczyło.
- Ja nie jestem zbyt dobrą tancerką - skwitowała
jego słowa.
- A moim zdaniem jesteś dobra we wszystkim,
czym zechcesz się zająć, Miss Rosi - powiedział Jor
dan z jakimś dziwnym naciskiem, który sprawił, że
jej imię zabrzmiało jak imię niewolnicy.
Dźgnęło ją to boleśnie i Roza się natychmiast zawsty
dziła. Nie powinno to robić na niej wrażenia, bo prze
cież nie uważała, że jest pod jakimkolwiek względem
lepszym człowiekiem niż niewolnicy. Nie miała jednak
najmniejszych wątpliwości, że Jordan chce ją obrazić,
a wszystko, co robi, ma określony cel. I teraz właśnie
dawał do zrozumienia, jak bardzo jej nie szanuje. Mog
ło to brzmieć jak komplement, ale było szyderstwem.
Przyciskał ją do siebie tak mocno, że aż nieprzy
zwoicie. Nawet mężowie nie przyciskają tak bardzo
w tańcu swoich żon, tak się tańczy w dzielnicach
portowych nadmorskich miast. Żaden gentleman nie
traktuje w ten sposób szanowanej kobiety.
Roza miała nadzieję, że Seamus ich widzi. I miała na
dzieję, że ich nie widzi. Jared Jordan prowadził ją w tań
cu tak, jakby był jej właścicielem. Prowadził ją tak, jak
by była jedną z jego niewolnic lub płatną dziwką.
Miał takie silne ramiona, że Roza nie była w sta
nie zachować przyzwoitej odległości. Śmiech mienił
się w jego oczach. Kąciki ust mu drgały, czuł bo
wiem, jak desperacko ona próbuje go od siebie ode-
pchnąć, ale wiedział, że jest pozbawiona wszelkich
szans, zdana na jego łaskę. I wiedział, że Roza nie
wywoła skandalu. To przecież ślub Colleen, a on jest
ojcem pana młodego.
- Powinnaś się poddać tańcowi, Miss Rosi - powie
dział Jordan przeciągle. - Ty jesteś kobietą, która za
wiele walczy. My tutaj, w stanach południowych, bar
dzo cenimy kobiety, które opanowały sztukę podda
wania się. Uległości.
Roza nie odpowiedziała. Przymknęła tylko oczy
i z całej duszy pragnęła, by muzyka w końcu zamil
kła. Ale nie, muzyka grała nadal i Jared Jordan mógł
nadal ją trzymać i sprawiać wrażenie bardzo nią za
jętego, gdy jego pogarda wciąż była niczym lepka ży
wica i sprawiała, że Roza ledwie mogła się poruszać.
Nie pojmowała, jak to możliwe, że Seamus nie wy
czuwa jej niemego krzyku. Czyż on nie rozumie, że
jest jej potrzebny? Że ona potrzebuje ratunku?
- Gdzie się podziewa Seamus? - spytała Fiona nie
spokojnie nad ramieniem Joego.
- Interesy - odparł brat cierpko. - Dla Seamusa za
wsze jest okazja do robienia interesów. Wesele, po
grzeb, msza w kościele...
- Musisz zabrać Rosi od Jordana - szepnęła sio
stra stanowczym tonem, a Joe poszedł w ślad za jej
wzrokiem i zrozumiał, dlaczego Fiona ma tę bruzdę
na czole, świadectwo zatroskania.
- Jeśli Seamus to zobaczy, będzie pojedynek - wy
cedził przez zęby.
- Założę się, że ty też słyszałeś, jaką on ma opinię,
Joseph!
- Z pewnością słyszałem więcej niż ty - potwier
dził najmłodszy brat. - O wiele więcej. Ludzie już za
czynają się im przyglądać...
Jeszcze zanim muzyka przestała grać, sprowadził
Fionę z parkietu i kiedy ostatnie tony zamierały, po
spieszył, przeciskając się między parami i z szerokim
uśmiechem, wypowiadając jakieś przeprosiny, wy
ciągnął Rozę z objęć Jareda Jordana.
- Pewnie już nie pamiętasz, że ten taniec obieca
łaś mnie - powiedział i ledwo skinął Jordanowi se
niorowi głową. - Muszę się trochę pokręcić z moją
ulubioną bratową - oznajmił z najbardziej czarują
cym uśmiechem i niezwłocznie poprowadził Rozę
w przeciwległy koniec sali
- Dziękuję ci - jęknęła Roza.
-Jordanowie myślą, że są właścicielami całego świa
ta - rzekł Joe lekko. - Oczywiście myślą też, że posia
dają między innymi gromadkę Irlandczyków. Ale mo
im zdaniem zwyczajny chłopak stajenny z Kilkenny
ma lepsze maniery niż ten arogant Jordan.
Spostrzegł, że na jej rzęsach mienią się łzy, i miał
nadzieję, że ten żart je przepłoszy.
- On sprawił, że ludzie gapili się na mnie, jakbym
była...
- Ciii!
Joe położył palec wskazujący na jej wargach
i uśmiechnął się tym swoim dobrym uśmiechem.
- Nawet nie wolno ci tego słowa pomyśleć, Rosi.
Sposób, w jaki on cię potraktował, świadczy przede
wszystkim o nim, a nie o tobie. Tobie nie wolno ni
gdy zapomnieć, kim jesteś!
Pochyliła głowę i poczuła ból w barkach. Nie zda-
wała sobie z tego sprawy, dopóki tańczyła z Senio
rem. Była napięta niczym cięciwa łuku. W delikat
nych, braterskich objęciach Joego mogła się rozluź
nić. Zdołała się nawet do niego uśmiechnąć.
- Jak na właściciela plantacji, Josephie 0'Connor,
jesteś cholernie mało arogancki!
- Nie pozwól, żeby ktoś słyszał, jak przeklinasz -
ostrzegł ją szwagier. - Bo wtedy nikt nie potraktuje
cię jako Southern Belle, niezależnie od tego jak moc
no zasznurujesz gorset.
Roza miała ochotę się roześmiać. Miała ochotę
tańczyć z Joem dopóty, dopóki nie opuszczą jej
wszystkie paskudne myśli. Dopóki rozczarowanie
i wstyd nie przestaną palić jej skóry.
Przeniknął ją ostry ból, jakby ktoś wbił w nią nóż...
... usłyszała krzyk...
... muzyka stała się taka dziwna...
... twarz Joego wirowała wokół niej, rozwarstwiała się
na wiele twarzy. Jakby to nie był jeden Joe, lecz wielu.
Jakie to zabawne. Śmieszne. Śmiech mieszał się z krzy
kiem. I jedno, i drugie wydobywało się z jej gardła...
- Czy ona jest chora?
- Rosi zemdlała?
- Biedaczka, wygląda, jakby straciła przytom
ność...
- Wynieście ją stąd!
Joe ani nie widział, ani nie słyszał innych ludzi,
kiedy wynosił Rozę z sali balowej. Ramionami i łok
ciami torował sobie drogę i mniej więcej od połowy
tłum rozstępował się przed nim jak Morze Czerwo
ne przed ludem Izraela. Zielona suknia plątała mu się
przy kolanach, musiał wsunąć pod nią rękę, by nie
wystawiać na widok publiczny pantalonów i poń
czoch Rozy. Wzrokiem szukał Seamusa, ale nigdzie
go nie widział. Joe klął pod nosem. Ten jego choler
ny brat zawsze się gdzieś zapodzieje, kiedy jest naj
bardziej potrzebny!
W hallu stał szezlong i tam Joe złożył ostrożnie
Rozę. Usłyszał za sobą szum szerokiej sukni i wcale
nie był zaskoczony, widząc zbliżającą się pospiesz
nie siostrę. Nie pojął tylko przerażenia na jej twarzy.
- Czy widziałeś, jakie ślady zostawialiście za sobą? -
spytała Fiona, klękając koło szezlonga. - Obejrzyj się,
Joe.
Dłoń, którą podtrzymywał suknię Rozy, była
czerwona od krwi. Lepka. Przedtem tego nie czuł.
I krew była na podłodze tam, gdzie szli.
- Poszukaj Seamusa! - powiedziała Fiona. -1 poszu
kaj doktora, Joe! Ona może znowu stracić dziecko!
3
Naturalnie, że na weselu najstarszego syna Jareda
Jordana znajdował się lekarz. Tak dyskretnie, jak to
tylko możliwe, biorąc pod uwagę zamieszanie w sa
li balowej, zatroszczono się, by lekarz przyszedł do
pokoju na piętrze, dokąd Joe zaniósł Rozę. Joe nie
był w stanie natychmiast odszukać Seamusa, więc za
miast pozwolić, by Roza leżała na oczach wszystkich
gości i psuła nastrój zabawy, zaniósł ją na górę, gdzie
było znacznie spokojniej. Seamus przyszedł razem
z doktorem i Peterem.
- Ona krwawi - poinformowała Fiona i wyprosi
ła wszystkich mężczyzn na korytarz.
- Ale... - protestował Seamus.
- Wyjdź - powtórzyła Fiona i brat musiał się wy
cofać razem z Peterem i Joem.
- Jest w trzecim miesiącu - tłumaczyła Fiona dok
torowi. - Ostatniego lata straciła dziecko.
- A rodziła już wcześniej? - spytał.
- Tak - potwierdziła Fiona.
- Dawno temu?
- W marcu ubiegłego roku.
- Karmiła?
- Dziecko zmarło - powiedziała Fiona pospiesz
nie. Nie chciała odpowiadać za Rozę, uznawała jed
nak, że to ważne pytania.
- To było w Irlandii, doktorze - dodała twardo i za
stanawiała się, jakim on byłby człowiekiem, gdyby
mu przyszło urodzić się w ziemiance. Prawdopodob
nie w ogóle by nie przeżył. Natura jest bezlitosna. -
Wy nie możecie sobie nawet wyobrazić, jak tam jest.
Więcej dzieci umiera, niż jest w stanie przeżyć.
Lekarz, zbyt młody mężczyzna, zdaniem Fiony,
badał Rozę, nie zadając już więcej pytań. Nie zwra
cał uwagi na Fionę, ale ona trwała uparcie na poste
runku i jastrzębim wzrokiem śledziła każdy jego naj
mniejszy ruch. Nie traktowała jego zachowania zbyt
poważnie. Nie był pierwszym zarozumiałym męż
czyzną, jakiego spotkała.
Seamus chodził tam i z powrotem po korytarzu.
Nie usiadł ani na chwilę. Raz po raz zmuszał Joego,
by mu opowiadał, co się właściwie stało.
- Ona nie powinna była tak dużo tańczyć! Musia
łeś z nią tańczyć? - pytał po raz nie wiadomo który
Joego.
- Ale ja ją ratowałem - bronił się Joe. - Zresztą to
był spokojny walc. Przedtem tańczyła z Jaredem dwa
albo trzy tańce i nie wyglądało na to, że on zamie
rza ją puścić...
Zniżył głos:
- Pomyśleliśmy, Fiona i ja, że będzie z tego gada
nie... plotki, wiesz...
Seamus milczał.
- A gdzie ty się podziewałeś? - pytał Peter. - Ona
nie czuła się dobrze po jedzeniu. Zresztą od rana wy
glądała źle. Dlaczego cię przy niej nie było?
Seamus uniknął odpowiedzi, bo doktor wyszedł
akurat z pokoju chorej. Patrzył to na jednego, to na
drugiego, niepewny, do kogo powinien się zwrócić.
- Ja jestem jej mężem - oznajmił Seamus i przed
stawił się, choć nie wątpił, że lekarz wie, kim on jest.
- Co z nią?
- I z dzieckiem? - spytał Joe. - Straciła dziecko?
- To mój brat - przedstawił Seamus. - A to nasz
szwagier. Martwimy się o Rosi, jak ona się czuje?
- O ile się nie mylę, to z dzieckiem wszystko w po
rządku.
Seamus odetchnął i rozprostował zaciśnięte dotych
czas dłonie. Machnął nimi, nie wiedział, czy ma się cie
szyć, czy nadal bać.
- Ale ona jest bardzo osłabiona - mówił dalej dok
tor. - Wygląda na bardzo wyczerpaną, jakby dopie
ro co przeżyła głęboki szok. W dalszym ciągu i jej,
i dziecku może grozić niebezpieczeństwo. Radził
bym, żeby przynajmniej przez dwa najbliższe tygo
dnie zachowała absolutny spokój.
- Tutaj? - spytał Seamus.
- Absolutny spokój! - powtórzył lekarz. - Nie po
lecam podróży!
Seamus westchnął i przymknął oczy.
- Nie powinienem był jej tu przywozić - powie
dział. - Powinienem był ją zmusić, by została w domu!
- Roza nie miałaby nic przeciwko temu - wtrącił
cicho Peter. - Ale to ty gadałeś, jakie to ważne, żeby
rodzina pokazała się w komplecie.
- Jeśli ona straci również to dziecko, to się nie po
zbiera - rzekł Seamus udręczony i właściwie nie sły
szał, co mówi Peter, ledwo zauważył wyrzut w jego
słowach, ale nie chciał się do tego odnosić.
Otworzył drzwi i napotkał Fionę, która skrzyżowa
ła ręce na piersiach i niczym wojownik strzegła na po
zór śpiącej Rozy, leżącej na narzucie wielkiego łoża
z ciemnego drewna. Usta Fiony uformowały się wyraź
nie w kształt słowa „Zaczekaj"! i Seamus posłusznie się
wycofał na korytarz, wdzięczny siostrze za odroczenie.
- Muszę porozmawiać z Jordanem - powiedział
ostrym głosem i podciągnął śnieżnobiałe mankiety
tak, by nadal wystawały z rękawów fraka dokładnie
tyle, ile trzeba.
- On nie może odmówić, by Roza tutaj została -
rzekł Joe, ale sposób, w jaki to powiedział, świadczył,
że nie ma zbyt dobrego mniemania o ich dzisiejszym
gospodarzu i teściu Colleen.
- A ja jeszcze nie tańczyłem z Colleen - dodał i sta
nął pod drzwiami.
- Nikt cię nie zmusza, żebyś tu został - burknął
Peter.
- Ciebie też nie.
- Tam w środku jest moja żona - odciął się Peter.
Joe długo patrzył na niego bez słowa. Uniósł le
ciutko jedną brew i starał się powstrzymać uśmiech.
- No, można by tak powiedzieć - rzekł w końcu.
- Fiona o wszystkim wie - uciął Peter krótko. - I ja
nie chcę o tym więcej gadać. Naprawdę nie ma nic
więcej do dodania.
- Nie ma - przyznał Joe.
Spoglądał na rodzinne portrety, wiszące na ścianie
wzdłuż korytarza.
- Nie jest to jakaś specjalnie urodziwa rodzina, ta
banda Jordanów - zauważył Joe i mrużąc oczy, przy
glądał się z bliska poszczególnym malowidłom. -
A może malarze byli niespecjalni. Albo to może ro
dzina żony założyciela rodu, bo współczesne poko
lenia nie wyglądają tak źle.
- Czy ty możesz coś potraktować poważnie? -
spytał Peter.
- Jej się to nie spodoba - prorokował Joe. - Nie bę
dzie chciała tutaj zostać, możesz być pewien. Przecież
wiesz, co ona myśli o starym. I o całym tym miejscu.
Peter wiedział.
- Ale jest zbyt chora, by stawiać opór.
- Nie! - wyszeptała Roza gorączkowo, gdy Seamus
usiadł przy niej na krawędzi łóżka i ujmując obie jej
zimne, białe dłonie informował, co powiedział doktor.
- Jordan cię zaprosił, żebyś została tu przez czas
nieokreślony, moja kochana - uśmiechał się Seamus.
Uśmiech był wprawdzie odrobinę wymuszony,
gościnny gospodarz bowiem dosłownie dyszał mu
nad głową.
- Nie! - błagała Roza. - Nie, Seamus! Ja muszę być
z tobą! Chcę być z tobą. Nie możesz mnie tu zosta
wić! Obiecałeś, że nigdy ode mnie nie odejdziesz!
- Mamy pracę w Favourite - szeptał Seamus do
ucha żony, a jego twarz pozostawała bardzo poważ
na. - Fiona z tobą zostanie, poza tym przyślemy nie
wolnicę, która się tobą zajmie...
- To nie będzie konieczne! - zawołali niemal rów
nocześnie Fiona i Jared Jordan.
- Stawiam do dyspozycji tylu naszych niewolni
ków, ile tylko trzeba - oznajmił Jordan, machając rę
ką. - Zrobimy wszystko, by Miss Rosi jak najszyb
ciej wróciła do zdrowia. Blossom Hill nie będzie na
niczym oszczędzało. Ja sam jestem twoim najpokor-
niejszym sługą, Miss Rosi.
Skłonił się lekko, a w jego oczach pojawił się
błysk. Roza jęknęła i próbowała przemawiać do Se-
amusa bez słów, apelować do niego tylko tą rozpa
czą we wzroku, ale on jej nie rozumiał albo wolał nie
rozumieć. Roza zauważyła jednak, że Fiona i Joe
spoglądają na siebie porozumiewawczo. Jej szwagier
nie spuszczał wzroku z Jordana. Przynajmniej on nie
brał zachowania tego człowieka za dobrą monetę.
- Ja sobie znakomicie poradzę z opieką nad Rozą -
zapewniała Fiona stanowczo. - Nie potrzebujemy tu
oddziałów ludzi. To nie jest wojna, którą mamy wy
grać. - Patrzyła to na jednego, to na drugiego i zakoń
czyła z wymownym prychnięciem: - Mężczyźni!
Roza opadła z powrotem na poduszki.
- Bądź tak dobry, Seamus - prosiła. - Pozwól mi
wrócić do domu!
On uśmiechnął się tak, że wokół niej jakby zaja
śniało słońce. Cały ten surowy, ponury pokój roz-
błysł jak w wiosenny poranek. W oczach Seamusa by
ła tylko czułość. Palce delikatnie pieściły włosy żony.
- Ja myślę o tobie, najdroższa. I myślę o naszym
dziecku, Rosi. Już latem będziemy trzymać to dziec
ko w ramionach i będziemy przekonani, że żadna
ofiara, jaką dla niego ponieśliśmy, nie była za wielka.
Kiedy on tak mówił, wydawało się słuszne, że Ro
za miałaby tu zostać. Pięknie, że on pragnie tego sa
mego co ona. Nie chciała mu pokazać, że ona wola
łaby ofiarować mniej niż Seamus. Pragnęła tego
dziecka tak samo jak on.
Ale tak bardzo się bała...
... bała się, czy nie straci dziecka...
..» bała się zostać w Blossom Hill...
- Przyślę tu kogoś z rzeczami dla ciebie, jak tylko
wrócę do domu - obiecał Seamus.
- Nie musisz wyjeżdżać przed końcem wesela -
szepnęła Roza, ściskając jego rękę. Za nic nie chcia
ła go od siebie puścić. Chciała go tak trzymać, czuć
dotyk jego ręki i czuć się bezpiecznie. Gdyby on
z nią został, czułaby się bezpieczna także i tutaj.
- Czy ty naprawdę myślisz, że ja bym teraz mógł
zejść na dół i tańczyć? - spytał Seamus z niemal szel
mowską miną i gorąco całował jej palce. Najchętniej
zostaliby w pokoju sami. On nie przejmował się obec
nością tamtych, a skoro tak, to i Rozę przestali oni krę
pować. Starała się nie dostrzegać spojrzenia Jaredajor-
dana. Próbowała udawać, że nawet go nie zauważa.
- Co ty sobie myślisz, jakiego to człowieka poję
łaś za męża, Mrs. CConnor? - spytał Seamus z błys
kiem w oczach.
- Właściwego - odpowiedziała bez mrugnięcia. -
Jedynego...
Przyciskał wargi do dłoni Rozy, potem zamknął
jej ręce, jakby chciał, by na długo zachowała poca
łunki, jakie złożył na pożegnanie.
- Peter może przywieźć trochę moich rzeczy - powie
działa Fiona, gdy Seamus wstał. - Ty zostań z nią jesz
cze trochę - poprosiła brata i bez ceregieli wyprowadzi
ła z pokoju Jordana. - Rosi i ja nosimy ten sam rozmiar.
Peter przywiezie moje ubrania, to starczy dla nas oba
A do Rosę Garden stąd bliżej niż do Favourite.
Seamus uznał, że to rozsądne rozwiązanie.
- Zostań! - poprosiła znowu Roza.
On skinął głową.
- Jeszcze na chwilę. Na chwilę, kochanie. Dopóki
nie zaśniesz.
- Czy ty należysz do tego rodzaju mężczyzn, któ
rzy porzucają swoje damy, gdy tylko te zasną? - spy
tała Roza cicho.
Seamus zdjął frak i umościł się przy niej wygod
nie na brzegu szerokiego łoża. Siedział oparty o za
główek, nogi miał skrzyżowane. Jedną rękę podłożył
pod barki Rozy. Ona wtuliła się w niego, mogła czuć
ciepło jego ciała, słuchać bicia jego serca i próbować
oddychać tak samo spokojnie jak on.
- Myślę, że istnieje szansa, iż takiego właśnie mę
ża sobie wzięłaś, Rosi 0'Connor. Wybrałabyś ina
czej, gdybyś o tym wiedziała?
- Nie - odparła, opierając czerwony policzek na
jego białej koszuli. Materiał wydawał się miękki,
gładki i chłodny. Wyczuwała przez niego skórę mę
ża, każdą krzywiznę jego ciała i płynące od niego cie
pło. Czuła jego zapach.
- Spij, moja kochana - poprosił Seamus, gładząc
delikatnie jej włosy. Staranna fryzura rozsypała się
już dawno temu. - Spij, moja najdroższa!
- Dlaczego ona się tak boi? - pytał Peter, kiedy ra
zem z Joem jechali do Rosę Garden.
Żona Joego, Jenny, siedziała naprzeciwko nich
w powozie, wyprostowana jak struna, i nie widziała
żadnego. Nie podobało jej się, i to bardzo, że musia
ła opuścić wesele tak wcześnie.
- Rozmawiałam z jedną kuzynką Jordanów, któ
ra przyjechała aż z Nowego Orleanu - mówiła. - La-
tern wybierają się do Europy. Odwiedzą wiele miast.
Paryż. Londyn. Opowiadała o tym niemal obojętnie.
Ale nie była złośliwa. Wypytywała mnie o naszych
znajomych w Londynie.
Joe zachichotał:
- Bardzo bym chciał słyszeć, coś ty jej nagadała.
No, powiedz, jakich to eleganckich znajomych ma
my w Londynie?
- Jesteście przecież spokrewnieni z Hartami.
- Nie mam pewności, czy to taka znakomita ro
dzina, by się nimi chwalić - westchnął Joe. - Ale my
jesteśmy krewnymi żony kapitana Harta, a to już du
żo lepsze towarzystwo.
- No widzisz! - zawołała Jenny. - Czułam, że się
z nią zaprzyjaźnię! Czy Rosi nie mogła zaczekać, aż
się wesele skończy? Nie lepiej było mdleć w domu?
- Ona o mało nie straciła dziecka - upomniał ją
Joe ostro. - Myślisz może, że to zrobiła naumyślnie?
Żeby zwrócić na siebie uwagę?
- Wcale bym się nie zdziwiła, gdyby tak właśnie
było - warknęła Jenny. - Ona uwielbia, żeby się na
nią patrzyli, żaden z was nie może zaprzeczyć. A to
przecież nie było jej wesele, kto miałby ochotę na nią
patrzeć? I jak nieprzyzwoicie tańczyła z Jordanem
seniorem! Wszyscy o tym gadali!
Jenny wciągnęła powietrze, a potem zmrużyła
swoje ciemne oczy i wpiła spojrzenie w męża:
- A ty musiałeś ją poprosić do tańca? Nie mogłeś
pozwolić, żeby się nadal wygłupiała z teściem Col-
leen? To w jego objęciach dostałaby krwotoku, a ty
nie musiałbyś się czuć winny. I Seamus byłby wście
kły na kogo innego, nie na ciebie...
Joe nie odpowiedział.
Była to bardzo długa podróż, odbywana w milcze
niu, pogrążoną w nocnym mroku drogą. Gdy tylko
dotarli do domu w Rosę Garden, Jenny wyskoczyła
z powozu, zanim któryś z mężczyzn zdążył się pod
nieść. Nie oglądając się, pobiegła do domu.
Siedziba w Rosę Garden została wykończona
w ubiegłym roku tuż przed zimą. Wciąż jeszcze po
zostawało mnóstwo do zrobienia w domu, ale odkła
dano to do lata. Najważniejsze było, by przed zimą
znaleźć się pod dachem.
Fiona i Peter z dziećmi opuścili Favourite i prze
nieśli się tutaj razem z Joem i Jenny. Było to rozwią
zanie tymczasowe, planowano, że gdy tylko ziemia
trochę obeschnie, zaczną budować własny dom na
obrzeżach posiadłości Rosę Garden. Peter miał też
gotowe plany otworzenia wytwórni mebli. Wyjaśnił
Seamusowi, że nie będzie siedział w Ameryce dla
ozdoby, uważał jednak, że nie jest ulepiony z takiej
gliny, z jakiej powinien być prawdziwy właściciel
czy też zarządca wielkiej plantacji, i Seamus przyjął
jego argumenty. Stanowili dopiero pierwsze odgałę
zienia, wyrastające z Favourite, a w kartach stało, że
wielu z pozostałych ułoży sobie życie inaczej, gdy
tylko zima wypuści kraj ze swoich objęć. Wiosna
miała przynieść ze sobą wiele nowych planów.
- To ten sposób, w jaki on na nią patrzył - powie
dział w końcu Joe. Myślał o tym od chwili, kiedy do
strzegł spojrzenie Jareda Jordana. - Był jak syty kot
w ciepłym słońcu - dodał. - Taki kot, który widzi,
że jedzenie spaceruje po podwórzu w pełnym upie
rzeniu, ale on jest zbyt senny i ociężały, żeby natych-
miast się na nie rzucić. A poza tym wie, że zdobycz
później też będzie na miejscu.
- O czym ty gadasz? - spytał Peter.
- No i sposób, w jaki on ją trzymał w tańcu.
- I sposób, w jaki wymawia jej imię - ożywił się
Peter. - Mdli mnie od tego. Jakby ją znał nie wiem
jak dobrze.
- Albo chciał ją dobrze poznać - powiedział Joe. -
Tyle jest wokół niego gadania, ale on jest wystarcza
jąco bogaty i wystarczająco ważny, by zamknąć usta
każdemu, kto miałby naprawdę coś do powiedzenia.
A Seamus nie sprawiał wrażenia, że cokolwiek za
uważył. On Jordana nie lubi, ale nie miał skrupułów,
żeby ją tam zostawić.
Umilkł na chwilę.
- Ale co się może stać, skoro Fiona z nią jest? Mo
że my sobie coś wmawiamy? Łatwo jest sobie wy
obrażać niestworzone rzeczy, kiedy chodzi o kogoś,
kogo nie lubimy.
- Ja sobie niczego nie wyobrażałem - uciął Peter. -
Zawiozę te rzeczy dla Fiony, a potem chciałbym za
mienić parę słów z Seamusem, zanim wrócę do domu.
- Chętnie bym ci towarzyszył, bracie, ale mam tu
kogoś, kto z pewnością by nie uważał, że to koniecz
ne. Poza tym Fiona ma rację, to przecież nie jest
wojna...
... Kościste ręce są coraz wyraźniejsze. Kiedy się
bardzo staram, dostrzegam na nich ciało. Mam wra
żenie, że wyobrażam sobie te trupie kości, ale one
naprawdę prześwitują przez skórę, znajdują się tuż
pod nią, a skóra jest cieniutka niczym papier. Szara
skóra, która się rozłazi. Nie sądzę, bym mogła do
tknąć któregoś z nich.
Ale idę między nimi, moje stopy są nagie. Czuję
zimną, zabłoconą ziemię pod podeszwami i widzę
skraj swojej sukni. Mam na sobie moją balową suk
nię. Tę balową suknię w kolorze morskiej zieleni, ku
pioną w Paryżu, mieście leżącym nieskończenie dale
ko stąd, za morzami, winnym świecie, który oni chcą,
byśmy nazywali Starym Światem. Idę bosa, w jedwab
nej sukni, poprzez miasta pełne umarłych ludzi.
Szare mundury stanowią większość. Między nimi
dostrzegam granatowe kurtki, fasony są prawie takie
same. Ale moje kobiece oczy zauważają, że w tych
szarych jest jakby coś więcej. Właśnie jeśli chodzi
o fason.
Kim jestem ja, która przyglądam się fasonowi
mundurów poległych mężczyzn? Jestem równie cho
ra jak ten świat, po którym wędruję. Panuje taka ci
sza, kiedy już śmierć odniosła zwycięstwo. Wokół
mnie unosi się ciężki zapach krwi. Śmierć, która prze
szła przez te pola, nie zadbała, by swoje zadanie wy
konać pięknie. Zresztą śmierć rzadko bywa piękna.
Szukam twarzy ludzi, których znam, i wiem, że
jeśli będę szukać odpowiednio długo, to znajdę ta
kich. To nie jest tak, bym chciała szukać, ale coś
mnie do tego pcha. Muszę znaleźć znajomych ludzi,
bym mogła ich przestrzec.
Nie pojmuję tylko, jakie ostrzeżenia można prze
kazywać już i tak nieżyjącym mężczyznom. Ale jest
tyle rzeczy, których nie rozumiem.
Bosa kontynuuję moje poszukiwania...
- Powinieneś przy niej zostać - szepnęła Fiona.
Wbiła pełne wyrzutu spojrzenie szarych oczu
w brata, który wkładał frak tak cichutko jak to tyl
ko możliwe, by nie budzić Rozy. Trzeba było sporo
czasu, nim zasnęła, a teraz wciąż rzucała się niespo
kojnie.
- Robota w Favourite sama się nie zrobi - odparł
Seamus.
- Robota w Favourite zostanie wykonana przez
czarne ręce.
- Tylko że ja muszę ich dopilnować. Inni mają za
miękkie serca, moja siostro. A nie stać nas na to, by
nająć nowego zarządcę.
- Ja nie czuję się w najmniejszym stopniu winna,
żeśmy się wyprowadzili. Nie mam wyrzutów sumie
nia - powiedziała jego siostra. - To nie była praca dla
Petera, on czuł się tam nieszczęśliwy.
- Możliwe, że był nieszczęśliwy, ale teraz ja mu
szę robić wszystko sam. Czy mnie to unieszczęśli-
wia, czy nie.
Pochylił się nad Rozą i pocałował ją leciutko
w czoło, zanim na palcach opuścił pokój. W sali na
dole wciąż trwały tańce. Fiona przymknęła oczy
i pomyślała, że niektóre dni ciągną się tak, jakby po
łączyć razem wiele tygodni.
Wkrótce przed przybyciem Petera Fiona zasnęła.
Siedziała w dużym, wygodnym fotelu i była taka
piękna, jak ją zapamiętał z pierwszych dni znajomo
ści w Swansea. Musiał stać przez chwilę, wpatrywać
się w nią, wchłaniać obraz Fiony, swojej małżonki.
Wciąż miał na sobie weselne ubranie, a w ręce
trzymał wielką torbę z gobelinowej tkaniny. Roza
nie spała. Wypowiedziała szeptem jego imię:
- Peder...
On cicho odstawił torbę i poszedł ku chorej po
okrytej grubym dywanem podłodze. Usiadł na kra
wędzi łóżka, odsuwając dręczące wspomnienie pew
nej sytuacji, zbyt podobnej do tej. On już przecież
nie jest Pederem. W każdym razie dla nikogo inne
go poza nią. I to tylko w chwilach, gdy ona pozwa
la sobie być Rozą.
- Ja nie mogę tutaj zostać, Peder - wyszeptała po
norwesku.
W jego uszach zabrzmiało to niezwykle. Trzeba
było czasu, by dotarł do niego sens tych słów. To
przerażające, że coś, co kiedyś było dlań takie lekkie,
oczywiste, stało się trudne w tak krótkim czasie. Ję
zyk to przecież coś równie prostego jak oddech.
- Doktor powiedział, że mogłabyś stracić dziecko.
- Ciii! -• poprosiła Roza.
Chwyciła go za rękę. Coś w niej zachowało pamięć
tej ręki. Pamięć tych mocnych palców, które potrafiły
ożywiać w drewnie miękkie wzory kwiatów i dumnych
drzew. Trzymała go mocno, ściskała tak, że musiał po
jąć, iż dla niej sprawa jest poważna jak samo życie.
- Jesteś jedynym, któremu mogę to opowiedzieć,
ale musisz mi przysiąc na życie twoich dzieci, że ni
gdy żywa dusza się o tym od ciebie nie dowie.
- To Seamus powinien słuchać twoich zwierzeń -
wyszeptał Peder w odpowiedzi. - Nie ja, Roza. Nie
ja! Już nie. Nie możemy sobie nawzajem sprawiać ta
kiego bólu. Tamtym także nie. Nie możemy znowu
stwarzać czegoś, co umarło dawno temu.
- Ty mnie tylko wysłuchaj - błagała. - I obiecaj,
że nigdy nikomu nie wspomnisz o tym, co ci powie
działam. Pamiętaj, żadnej żywej duszy. To jest tajem
nica, którą powinieneś zabrać do grobu. Ani słowa
Fionie. Nigdy nawet słówka Seamusowi!
- Więc dlaczego miałbym dzielić z tobą tę tajem
nicę?
- Ponieważ ja nie chcę tu zostać. A ty mnie nie za
bierzesz, dopóki ci tego nie wyznam.
- Ciii!
Peder położył dwa palce na jej wargach. Zmusił ją
do milczenia.
- Ty się naprawdę boisz? - spytał.
Skinęła głową.
- To nie jest żadna gra?
- Nie.
- Chcesz się stąd wyrwać, nawet gdybyś miała
stracić dziecko?
-Tak.
- Seamus mnie zabije, jeśli to się stanie - rzekł Peder.
- Będzie musiał mnie zabić najpierw. Chcesz mi
pomóc, nie poznawszy mojej tajemnicy?
- Tak - odpowiedział. - Nie chcę dzielić z tobą
żadnych tajemnic. Ale widzę, jak bardzo się boisz.
I wiem, że to ma jakiś związek z nim. Z Jordanem.
W takim razie nie muszę wiedzieć nic więcej.
Roza głośno przełknęła ślinę, ale milczała.
Peter obudził Fionę. Zrobiła wielkie oczy, gdy zo
baczyła, że jej mąż bierze Rozę na ręce.
- Co ty, na Boga, robisz? - zawołała wzburzona.
- Ja zabieram Rosi z nami do miejsca, w którym
będzie się czuła bezpieczna. Do miejsca, w którym
będzie bezpieczna. Do Rosę Garden. Czy zechcesz
zająć się resztą? Podziękuj Jordanowi za jego życzli
wość,
ałe powiedz, że Rosi 0'Connor, żona Seamu-
sa 0'Connor, poczuła się na tyle dobrze, by odbyć
podróż do domu.
- Mam nadzieję, że wiesz, co robisz - westchnęła
Fiona, ale już nie protestowała.
- Przysięgam ci, że wiem - zapewnił Peter i uśmiech
nął się do Rozy, która też z wdzięcznością odpowiedzia
ła uśmiechem i trzymała się mocno, by jej nie upuścił.
- Seamus potnie cię na kawałki tępym nożem, je
śli jej się coś stanie - powiedziała Fiona, podążając
za Peterem na schody.
- Jeśli jej się rzeczywiście coś stanie, to będzie
mógł sobie pożyczyć jeden z moich noży - obiecał
Peter, choć w głębi duszy wcale taki pewny siebie nie
był. Pospiesznie przeciął hall, nie zatrzymując się
przed licznymi gośćmi, którzy chcieli zadawać mu
pytania. Nikt nie może powiedzieć o Rozie, że chcia
ła odsunąć w cień całe to szczęśliwe wydarzenie oraz
młodą parę w dniu ich wesela. Nie szukała sensacji.
- Wszędzie tutaj czuję śmierć - szepnęła Roza, gdy
Peter układał ją w powozie i okrywał pledem. Usiadł
przy niej tak, by mogła się oprzeć o jego udo jak
o poduszkę.
Fiona rzuciła im uważne spojrzenie, kiedy wsiada
ła do powozu, ale nie powiedziała nic.
- Ruszaj! - rzucił Peter woźnicy.
- Dziękuję wam - wyszeptała Roza i przymknęła oczy.
- Ja tego Seamusowi tłumaczyć nie będę! - oznaj
miła Fiona. Ale była nie tylko zła na Petera. Była też
z niego bardzo dumna.
4
- To nie moja wina! - Joe uniósł ręce w geście
obrony, gdy Seamus wyleciał naprzeciwko Petera.
- Jeżeli coś się stanie jej albo dziecku, to żadnemu
z was tego nie wybaczę! - rzucił gniewnie Seamus,
zanim pobiegł dalej.
- Nic jej się nie stanie - powiedział Peter spokoj
nie, bo teraz Seamus był już daleko.
Joe uniósł jedną brew.
- Ja myślałem, że ty już jesteś w połowie martwy.
Może Seamus się jednak uspokoił w małżeństwie?
- Bardzo bym chciał wiedzieć, co takiego powie
działaś Peterowi, że zgodził się zabrać cię stamtąd?
- To pozostanie między mną i Peterem.
- Ja go już pytałem, wiesz?
- I co powiedział?
- Że się strasznie bałaś. Że tutaj będziesz bezpiecz
niejsza.
- To jest prawda.
- Myślę, że kryje się za tym coś jeszcze.
- Ach, tak?
- Nie powiesz mi, co?
- Nie.
- Miało między nami nie być tajemnic, Rosi, pa
miętasz?
- To nie jest żadna tajemnica.
• - Tylko jeszcze jeden z twoich zamkniętych pokoi?
- A ty nie masz żadnych?
- Owszem, mam - bąknął w końcu Seamus. - I nie
chcę, byś do nich wkraczała, Rosi. Ale to nie ozna
cza, że kocham cię przez to mniej.
- Tak jest też i ze mną.
Nie krzyczał na nią. Siedział przed nią w kucki,
a ona leżała na jednym z tych łóżek, które Peter zro
bił i ozdobił pięknymi ornamentami. Seamus miał na
sobie robocze ubranie. Proste spodnie i szorstką weł
nianą kurtkę, którą Roza już wielokrotnie łatała. Ka
pelusz trzymał koniuszkami palców przy kolanach.
Kołysał się, siedząc, przenosił ciężar ciała raz na pal
ce, to znowu na pięty.
- Kocham cię - powiedział spokojnie. - I pragnę
tylko twojego dobra. Nie mogę cię utracić, Rosi, bo
to byłby koniec mojego życia. Wiesz o tym, prawda?
Ja nie mogę żyć bez ciebie.
Westchnął.
- Ale wielokrotnie zdaje mi się, że żyć z tobą jest
tak samo trudno. Chyba nigdy cię nie zrozumiem.
Zresztą myślę, że chyba też nigdy nie będę próbował.
Wolałbym nie poznawać cię tak całkiem do końca.
- Widzę, że jednak jesteś na mnie dosyć zły - po
wiedziała Roza, wygładzając okrywającą ją kołdrę.
- Dosyć.
- Najchętniej zostałabym tutaj.
- Nie wiedziałam, że ty i Jenny tak dobrze się po
rozumiałyście - uśmiechnął się krzywo. - Przypusz
czam, że ona będzie się tobą opiekowała tak dobrze,
żebyś jak najprędzej wyzdrowiała i opuściła jej dom.
Seamus przeczesał gęste włosy palcami i poczuł,
że największy gniew mu przeszedł. Przeczuwał, że
zanim stąd wyjedzie, będzie gotów wybaczyć Fionie
i Peterowi.
- Mimo wszystko przyjemniej jest odwiedzać cię
tutaj - stwierdził i usiadł na podłodze, opierając ło
kieć o krawędź łóżka.
- Wydawało mi się, że jesteś zachwycony swoim
przyjacielem Jordanem - rzekła Roza złośliwie.
Seamus odrzucił kapelusz i odchylił w tył głowę
tak bardzo, jak tylko mógł. Wyraz jego twarzy był
wymowny, na wargach błąkał się przebiegły uśmiech.
- Ja muszę z nimi dobrze żyć - wyjaśnił. - Mogę
ich nie cierpieć, Rosi, i myśleć o nich jak najgorzej,
ale dopóki oni mnie lubią, dopóki zapraszają mnie
na przyjęcia, to mniej jest ludzi, których powinie
nem się wystrzegać. Wciąż się zdarza, że i Jordan,
i niektórzy inni z najbogatszych kupują u mnie. In
ni w mojej branży takich możliwości nie mają.
- Ja nie chcę tego słuchać - powiedziała Roza
przez zaciśnięte wargi.
- Ale my z tego żyjemy - oznajmił Seamus, pa
trząc prosto przed siebie. - Większość właścicieli du
żych plantacji sama rozmnaża swoich niewolników,
Rozo. Tak właśnie to działa. Gdyby nie było tak wie
lu bogatych, którzy zarabiają na tym pieniądze, to
nie byłoby zakazu sprowadzania niewolników
z Afryki. Bo ten zakaz jest nie dlatego, że komuś żal
czarnych, których w okropnych warunkach trans
portuje się przez morze. Zakaz jest po to, by nie psuć
interesów bogatym mieszkańcom południowych sta
nów, którzy mają własnych niewolników w nadmia-
rze. Nawet gdybyśmy ich nie sprowadzali z Afryki,
nie byłoby wcale mniej targów niewolniczych, nie
byłoby mniej niewolników. I nie byłoby mniej plan
tacji. A ja żyję właśnie z zakazu, moja Rosi, bo on
obniża ceny dla tutejszych bogatych plantatorów. In
teresy dla takich jak Jordan są o wiele trudniejsze.
Roza nie chciała słuchać jego tłumaczeń.
- Jak długo wielu uważa, że jestem porządny
chłop, tak długo mogę spokojnie zarabiać tyle, ile
nam potrzeba do życia. Wszystkim.
-1 uważasz, że to jest właściwy sposób postępowania?
- To jest sposób najszybszy i najskuteczniejszy -
odparł Seamus.
- Dlaczego mam przeczucie, że ty mi zaraz po
wiesz coś nieprzyjemnego? - spytała Roza.
- Muszę wracać.
- Zaraz?
Seamus skinął głową.
- Jordan mi mówił, że samoobrona wysyła za prze
mytnikami niewolników coraz większe grupy swo
ich ludzi - szepnęła Roza ledwo dosłyszalnie.
Seamus wyprostował kark.
- Miałam wrażenie, że on mi grozi - dodała Roza,
starając się nie pamiętać tego lęku, jaki Jared Jordan
w niej budził... - To nie było żadne życzliwe ostrze
żenie, Seamus. Może on jest jednym z tych, którzy
chętnie strzeliliby ci w plecy?
- W takim razie on i jemu podobni musieliby mnie
najpierw przyłapać.
- Czy nie mógłbyś tym razem wysłać kogoś inne
go? - prosiła Roza.
Seamus wstał, a potem usiadł na krawędzi łóżka,
chwycił obie jej ręce i pieścił kciukami. Raz po raz
całował jej dłonie, koniuszki palców, nadgarstki,
- Skoro oni wysyłają wielu ludzi, to ważne, bym
ja kierował sprawami osobiście. Ja potrafię to najle
piej. Pomyślałem tylko, że wezmę z sobą Joego. Naj
bardziej polegam mimo wszystko na swoich.
- Joego nie! - zawołała Roza impulsywnie. - Po
myśl, jaka Jenny będzie oburzona. I pomyśl, że ja tu
taj jestem...
- To może Adama...
- On jest za młody!
- Czy to ty kierujesz moją operacją, skarbie? -
zdziwił się Seamus.
- Gdyby Jenny była mężczyzną, to powinien byś ją
ze sobą zabierać - uznała Roza. - Jenny by to kocha
ła. Napięcie. Niebezpieczeństwo. Szansa, by zostać
zabitym. Możliwości szybkiego zarobku. I Jenny by
nie wylewała babskich łez nad niewolnikami, którzy
zostali wydarci ze swoich domów w Afryce. Ona ich
nie widziała wiezionych w klatkach przez Atlantyk...
Mąż roześmiał się cicho.
-Jesteś wspaniała - powiedział, ujmując jej podbró
dek w dwa palce. - Zmuszasz mnie, bym zapomniał,
że miałem się na ciebie gniewać. Zmuszasz mnie, bym
nie pamiętał, że miałem na ciebie krzyczeć.
Leciutko pocałował ją w usta.
- Ja nie mogę na ciebie krzyczeć. Nie jesteś dziec
kiem. Chcę ci jednak powiedzieć, że Jenny widziała
dokładnie to samo co ty, moja kochana. My wszyscy
przyjechaliśmy tutaj na takich samych statkach.
Skąd miałbym wziąć pieniądze na transport przez
Atlantyk takiej licznej rodziny jak moja?
Roza przedtem o tym nie pomyślała. Zresztą też
nie pytała nikogo. Było wiele rzeczy, o które pytać
nie chciała. Chyba więcej, niż on uważał za stosow
ne jej tłumaczyć. Gdzieś w głębi duszy chyba zawsze
wiedziała, że musiało być bardzo wiele statków, by
starczyło na takie życie, jakie tutaj prowadzili. Wie
le ładowni pełnych istot, których los obciążał rów
nież ją. I nienawidziła, kiedy Seamus mówił o nich
tak, jakby byli towarem.
Pospieszne kroki zakłóciły ciszę. Drzwi otworzy
ły się z rozmachem i uderzyły w ścianę, a Siobhan
nie zatrzymała się, dopóki nie dotarła do łóżka Rozy.
Tu stała cichutko i głęboko wciągała powietrze. Nie
było takiej możliwości, by Siobhan milczała dłużej,
niż trzeba właśnie na nabranie powietrza, teraz jed
nak musiała najpierw wślizgnąć się do łóżka Rozy.
Przytuliła się do jej ramienia i wybąkała:
- Ciotka Jenny jest głupia!
Roza szczerze się z nią zgadzała, nigdy jednak nie
przyszłoby jej do głowy mówić takie rzeczy dziecku.
- Nie wygaduj głupstw! - powiedziała. - Co zbro
iłaś tym razem, mały rozbójniku?
- Nic - zapewniła Siobhan, wzruszając ramiona
mi. Jej rudobrązowe włosy były utrzymywane w sza
chu, bo zapleciono je w dwa ścisłe warkocze, ale
grzywka opadała lokami na wysokie czoło i dwie
uparte ciemne brwi, kończyła się tuż nad żywymi,
bystrymi oczyma koloru popiołu. Na grzbiecie nosa
widniało parę piegów, a małe usta, które niemal nie
ustannie śmiały się lub przynajmniej uśmiechały, te
raz były śmiertelnie poważne.
- To na wuja Joego ciotka się wścieka.
- A cóż zrobił Joseph? - zdziwił się Seamus i pociąg
nął Siobhan za warkocz. - On zawsze był nieznośny,
to musi być rodzinne. Fiona też zawsze była trochę
narwana, chociaż twierdzi, że to nieprawda, i pewno
stąd ty to masz, moja mała!
- Ja nie wiem - powiedziała Siobhan wciąż zasmu
cona. - Najpierw na niego wrzeszczała. Jakieś głupie
rzeczy. Że jest stary kozioł czy coś takiego. Coś
-o rozsiewaniu gnoju i o ogierach, mówiła, że powi
nien mieszkać w stajni. Niewiele z tego zrozumia
łam. A potem pociągnęła go za sobą i już tylko do
niego szeptała. Jakoś tak głośno szeptała, ale i tak nie
mogłam zrozumieć, co mówiła...
Seamus uniósł jedną brew.
- I nic się nie stało?
Siobhan wzruszyła ramionami:
-Jenny jest czasami trochę głupia - oznajmiła z upo-
rem. - Pisała coś w książce o niewolnikach. Potem roz
mawiała z Dużym Otisem, a potem zrobiła się strasz
nie zła. Poleciała szukać wujka Joego i krzyczała tak,
że było ją słychać aż w stajniach, ja tam byłam z wu
jem Joe, ale potem zrobiło się bardzo nieprzyjemnie.
Więc przyszłam tutaj. Mamy nie ma w domu.
Roza i Seamus popatrzyli po sobie.
- To przejdzie - rzekł Seamus. - Tak to jest, kie
dy wy, dzieciaki, zaczynacie się kłócić. Zawsze tro
chę na siebie krzyczycie, ale potem wam mija.
- Ciotka Jenny taka nie jest! - powiedziała Sio
bhan tonem dorosłej osoby. - Ona gdacze.
- Gdacze? - zachichotał Seamus. - To możliwe.
Poczochral włosy Siobhan:
- Pójdę chyba i dowiem się, o co chodzi.
- A ja nie jestem pewna, czy chciałabym to wie
dzieć - powiedziała Roza.
- Cicha woda - cmoknął do niej Seamus.
Roza nie miała ochoty na żarty. Objęła mocno
Siobhan i cieszyła się jej bliskością. Naprawdę ko
chała małą córeczkę Fiony. Czasami wyobrażała so
bie, że to jej własne dziecko, że to Synneve. Ale to
była niebezpieczna zabawa, nigdy więc nie pozwala
ła sobie, by ta myśl zagościła w jej głowie na dłużej.
- Wojna, jak słyszę - zagadał Seamus, gdy w końcu
znalazł Jenny, stojącą przy oknie jednego z gotowych
już pokoi. Wiedział, że Roza nie jest nią zachwycona,
on jednak bardzo Jenny lubił. Teraz naprawdę próbo
wała wczuć się w rolę gospodyni na wielkiej plantacji.
Ubierała się lepiej i drożej niż w czasach, kiedy wszy
scy mieszkali w Favourite, choć nadal pozostawało
w niej wiele cech człowieka, który posmakował praw
dziwej, ciężkiej pracy. Jenny nie potrafiła ukryć, skąd
pochodzi. To pozostało w jej krwi, widać to było rów
nież na jej rękach. Całe życie w nieróbstwie nie wy
starczy, by przywrócić dłoniom dziecięcą miękkość.
Teraz stała wyprostowana, włosy miała upięte wy
soko, brązową suknię ozdabiały wąskie koronki przy
mankietach i wysokim kołnierzyku, a małe guziczki
zostały obciągnięte tym samym materiałem, z które
go uszyto suknię. Jenny skrzyżowała ręce na pier
siach. Nie trzeba było na nią patrzeć, by wiedzieć, że
jest wściekła. Seamus wyczuwał to jak zapach.
- Siobhan myślała, że nazwałaś go starym kozłem -
uśmiechnął się Seamus i oparł o futrynę drzwi. - Mnie
się jednak wydaje, że to musiało być jakieś inne, po-
krewne słowo. Bardziej by mi odpowiadał jakiś napa
lony ogier albo coś w tym rodzaju.
- On się zachował jak chłopak stajenny! - prych-
nęła szwagierka.
- My należymy do rodziny stajennych chłopców,
wszyscy co do jednego - potwierdził Seamus, nadal
się uśmiechając. - 0'Shaughnessy'owie są chłopcami
stajennymi i raczej zawsze byliśmy z tego dumni,
Jenny. Nie uważamy tego za wyzwisko. Zresztą do
Nowego Świata też dotarliśmy dzięki koniom. Dzię
ki koniom lorda Lismore. W domu na Irlandii w dal
szym ciągu ludzie gadają o wielkiej kradzieży koni.
Wszystko zawdzięczamy koniom.
- Koniom i Murzynom - wtrąciła Jenny, zwraca
jąc się do Seamusa. - Przede mną niczego nie musisz
upiększać, Seamusie 0'Connor. Ja wiem, z czego ży
jemy, ale wcale się tym nie przejmuję. Nie jestem ta
ką przewrażliwioną damulką jak twoja zakłamana
żona, która ubiera się w jedwabie, ale nie może roz
mawiać o tym, skąd się biorą dolary na te jedwabie.
- Rosi do tego nie mieszaj! - syknął Seamus ostro
i ostrzegawczo.
- Joe został ojcem! - wybuchnęła Jenny z krótkim,
przejmującym śmiechem. - Ten cholerny cap spra
wił sobie murzyńskiego bachora!
Seamus stał oniemiały.
- Czy ja jestem taka odpychająca? - spytała Jen
ny, wbijając spojrzenie swoich brązowych oczu
w szwagra. - Czy ja jestem cholernie szpetna, Sea
mus? No powiedz mi, przecież jesteś mężczyzną!
- Nie - odparł spokojnie. - Ty jesteś bardzo ład
na, Jenny, i wiesz o tym. Zawsze byłaś śliczna. Mog-
łaś mieć każdego chłopaka, o którym byś zamarzy
ła. I tak się zresztą stało, chciałaś mieć Joego.
- On musi uważać, że jestem szpetna. Musi już nie
mieć na mnie ochoty, skoro lata za Murzynkami, sy
pia z nimi. Czy ty wiesz, jak ja się czuję? Czy mo
żesz to sobie wyobrazić, Seamus?
-Nie.
- Siedzę tu i spisuję protokoły dotyczące tych
przeklętych niewolników, bo w ostatnim tygodniu
urodziło się troje dzieci, aż nagle Otis mi mówi, że
jedno niemowlę jest prawie białe. Kiedy go pytam,
dlaczego, to on mi radzi, żebym się z tym zwróciła
do mojego męża. O to powinnam zapytać Mastera
Joe, powiada mi Otis. No to ja mówię, że jego py
tam, a on jest niewolnikiem i ma mi odpowiadać, do
cholery! To wtedy ten wielki czarnuch mówi, że to
mój mąż, że Joe jest ojcem dziecka. Stwierdził na
wet, że chłopak jest do Joego podobny!
Seamus milczał.
- Co powiedzą ludzie? - spytała Jenny. - Jak ja się
po tym wszystkim pokażę na oczy przyzwoitym lu
dziom? Jak ja pójdę do kościoła? A co ludzie powie
dzą, jak nie pójdziemy do kościoła?
Seamus zwrócił się do niej i oplótł ramionami jej
drobne, przygarbione ciało. Głaskał ją po plecach do
póty, dopóki się nie odprężyła.
- Ty jesteś jak jesionowa gałąź, z której można
zrobić łuk - szepnął i poklepał ją po policzku.
Jenny nie płakała, ale Seamus widział, że walczy
ze łzami. Jenny należała do tych mocnych kobiet,
które nie płaczą, nawet jeśli mają po temu powody.
Wielu by to zlekceważyło, ale Seamus był z niej
dumny, że tak dzielnie walczy, choć nie był pewien,
czy dla niej tak jest najlepiej. Trochę łez nie uczyni
łoby jej szkody.
- Nie ma chyba ani jednego gentlemana w połu
dniowych stanach, który nie spłodził choćby jedne
go dziecka o skórze nieco ciemniejszej, niż mają je
go potomkowie z prawego łoża. Jeśli o to chodzi, nie
jesteś jedyna, Jenny. Prawie każda tutejsza eleganc
ka dama przymyka oczy na eskapady swojego męża,
synów, ojca. I przymykają też oczy na wynikające
z tego następstwa.
- I ty mówisz, że to słuszne?
- Ja mówię, że tak się dzieje - powiedział. - To nie
jest pierwsze takie dziecko. Nie tylko ciebie to spo
tkało. Nie tylko Joe, Jenny...
- A ty? - spytała Jenny cierpko i przyglądała mu
się, chodząc tam i z powrotem po pokoju i przesta
wiając różne bibeloty. Było ich tu mnóstwo, miłość
Jenny do wyrobów z miedzi i do złoconych ram by
ła powszechnie znana, a jej zbiory wciąż rosły. - Czy
ty masz dużo czarnych dzieci, Seamus?
- Nie - odpowiedział. - Nie mam żadnych.
- Nie sypiałeś z żadnymi czarnymi dziewczynami?
-Nie.
- Czyżbyś był lepszy niż reszta mężczyzn w połu
dniowych stanach? - pytała zaczepnie.
Uśmiechnął się krzywo.
- Gdybyś oceniała tylko z tego punktu widzenia,
to może i tak jest.
- Dlaczego tego nie robisz, skoro to takie normal
ne? Nigdy nie miałeś pokusy? Nie chciałeś i ty spró
bować takiej czekoladki?
- Ja nie potrzebuję innych kobiet prócz Rosi - od
parł Seamus szczerze.
- Czy wiesz, że teraz wbijasz mi nóż w ranę? - spy
tała z goryczą. - Co takiego jest we mnie, że jestem
o tyle gorsza od niej? Pod jakim względem Rosi jest
lepsza ode mnie, skoro ona jest w stanie powstrzy
mać swojego męża, żeby nie latał za niewolnicami,
a mój pozwala sobie na wyskoki i sieje nasieniem
tam, gdzie nie powinien?
- Ja nie wiem, Jenny. Ja tylko wiem, że kocham Ro
si. I że nie mam ochoty na inne kobiety. Jest tak od
chwili, gdy ją poznałem. Pragnę tylko jej. Nie jestem ani
lepszy, ani gorszy od innych, pierwszy raz wystarcza mi
tylko jedna kobieta, przedtem zawsze było ich wiele...
- Joe ożenił się za wcześnie! - wykrzyknęła Jenny zde
cydowanie. - Ale złapałby jakąś inną, gdybym to nie by
ła ja. Joe należy do mężczyzn, którzy muszą się żenić...
Westchnęła.
- Powinnam była może zwrócić uwagę na ciebie,
Seamusie CConnor. Ale to by się chyba na wiele nie
zdało, co?
- Chyba nie, Jenny.
- Jak ja teraz mu pozwolę, żeby mnie dotknął? -
spytała pospiesznie, jakby sama siebie. - Nie jestem
w stanie myśleć o niczym innym tylko o tym, że on
jej dotykał. Że z nią spał. Ja to wciąż widzę, Seamus.
Wciąż mam to na myśli. Nie mogę się tego pozbyć.
Widzę jego ręce, jak pieszczą tę czarną skórę, i zbie
ra mi się na wymioty na myśl, że po tym wszystkim
on może dotykać mnie. Mdli mnie od tego, Seamus.
Jestem chora, bo wiem, że on mnie po tym dotykał.
Wiem, że sypiał z tą dziewczyną a potem bawił się
z naszymi chłopcami, przychodził do mnie. I zasta
nawiam się, ile razy chodził do niej. Czy tylko do jed
nej? A może ma ich więcej? Jestem chora, Seamus,
chce mi się od tego rzygać!
- Tylko on może ci odpowiedzieć na te pytania.
- Wcale nie wiem, czy chcę znać odpowiedź.
- Kochasz go?
- Jeszcze się pytasz?
Jej brązowe oczy mogły miotać błyskawice tak samo
groźne, jak niebieskie oczy Rosi. Teraz Seamus widział
to wyraźnie. Oj, wszystko można powiedzieć tylko nie
to, że on i Joe wzięli sobie za żony łagodne kobiety!
- Kiedy się kocha, to wiele można wybaczyć, Jen
ny 0'Connor.
- Możliwe. Ale najpierw on dostanie za swoje! -
obiecała z zaciekłością. - Niech sobie nie wyobraża,
że ja to przyjmę z wyrozumiałością. Ja nazywam to
tak, jak nazywać powinnam: to zdrada!
- Gdzie on jest?
- A jak myślisz? - syknęła pogardliwie. - Tam
gdzie zawsze, kiedy coś nie układa się po jego myśli!
Seamus znalazł brata w stajni. Joe siedział na pu
stej skrzyni, oparty o zwój lin. Wpatrywał się przed
siebie, ale chyba nic nie widział. Łagodne ciepło zwie
rząt tworzyło domowy nastrój. Bezpieczny. Chłop
cy 0'Connorów nigdy długo nie płakali, jeśli tylko
mogli schronić się w stajni. Czuli się tu lepiej niż
w kuchni, a nawet w matczynych objęciach.
- Gratuluję syna - powiedział Seamus i usiadł
obok brata.
- Więc już słyszałeś?
- Odbyłem właśnie dłuższą rozmowę z twoją żo
ną na ten temat.
- Dziwi mnie, że ona jest w stanie rozmawiać
z kimś, kto nosi nazwisko 0'Connor. Myślałbym ra
czej, że do takich jak my będzie tylko krzyczeć. Prze
cież jesteśmy stare capy i rozbuchane ogiery, wszy
scy co do jednego. Ale to chyba nic takiego, skoro
dorastaliśmy w stajni i nie mieliśmy okazji nauczyć
się porządnych obyczajów.
Seamus roześmiał się cicho.
- A teraz spytaj mnie, dlaczego - westchnął Joe.
- Jenny to wspaniała kobieta - powiedział Seamus,
stukając butem w skrzynię, na której siedzieli. - Ni
gdy nie myślałem, że tobie czegoś w domu brakuje,
mój braciszku. Jenny nie robi też wrażenia zimnej
i niechętnej. Wygląda raczej na kobietę, o którą po
parzysz sobie palce, gdybyś ją za długo trzymał w ob
jęciach. Chyba nie potrzebujesz szukać ciepła gdzie
indziej, Joe? Jak, do cholery, mogłeś być taki głupi?
Joe wzruszył ramionami.
- Zastanawiałem się, jak to jest - odparł. - Czy jest
jakaś różnica. Byłem po prostu ciekawy, człowieku!
A ty nigdy nie byłeś? Nie mów mi, że ty nigdy nie
zrobiłeś tego samego! Tylko miałeś po prostu szczę
ście, że nie wynikło z tego dziecko.
- Nigdy czegoś takiego nie zrobiłem - oznajmił Se
amus.
- Ale na Irlandii to biegają twoje dzieci - uśmiech
nął się Joe złośliwie. - Dałbym sobie rękę odciąć, że
są to nie tylko dzieci Molly Deidre.
- Może masz rację - rzekł Seamus spokojnie. - Ale
żadne z nich nie jest czarne.
5
Tuzin eleganckich panów paliło cygara i piło ko
niak u Jareda Jordana seniora. Cygara pochodziły
z Kuby, a koniak z Francji. Zebrani panowie byli
przyzwyczajeni do wszystkiego co najlepsze i dla
nich jedynie to najlepsze było dostatecznie dobre.
- Nie przypuszczaliśmy, że zachowasz tę samą linię
teraz, kiedy możesz go właściwie zaliczać do rodziny -
uśmiechnął się jeden z panów w średnim wieku.
Oczy Jordana rozbłysły, a reszta grupy znała to
spojrzenie na tyle dobrze, by pochrząkiwać ze zro
zumieniem. Wszyscy mogli odetchnąć z ulgą. Le-
opard nie stracił kłów. Jordan pozostał sobą.
Wszyscy oni byli tego samego stanu. Tak samo my
śleli i mieli te same zainteresowania, których gotowi
byli bronić. Ich ojcowie byli przyjaciółmi, ich dziadko
wie byli przyjaciółmi, podobnie jak ich pradziadkowie".
Prapradziadowie niektórych z nich również urodzili się
na tych polach, na tej ziemi, którą kochali i z której by
li dumni. Mogli umrzeć za tę ziemię od tylu pokoleń
związaną z ich nazwiskami. Gotowi byli jej bronić
własną krwią. To samo dotyczyło sposobu życia. Przy
wykli do swoich przywilejów i żaden irlandzki przy
błęda nie będzie im groził w ich własnym domu.
- Uznałem, że będę miał korzyść z tego, iż jeste-
śmy z pozoru połączeni więzami rodzinnymi - po
wiedział Jordan, głaszcząc palcami wypielęgnowane
bokobrody. - Jak wiecie, moi panowie, to mocno na
ciągane pokrewieństwo. Żona mojego syna przez
bardzo krótki czas była żoną najmłodszego
z 0'Connorów. Była bratową Seamusa 0'Connora.
Dzieci są, rzecz jasna, 0'Connorami, ale dobre wy
chowanie zlikwiduje największe wady - tłumaczył
Jordan, uśmiechając się lekko.
Przyjaciele zgadzali się z nim. W milczeniu kiwa
li głowami. Twarze wyrażały poparcie.
- Dziedzictwo to nie wszystko - ciągnął Jared Jor
dan z cynicznym uśmiechem. - Kwiat dorasta rów
nież dzięki temu, jak się go pielęgnuje. Lilia wpraw
dzie nigdy nie będzie różą, ale obie mogą cieszyć
wzrok, każda na swój sposób. Irlandzkie nazwisko
nie będzie dla chłopców obciążeniem, ale nie będą
też prawdziwymi Jordanami. Nie mają oni Blossom
Hill we krwi tak jak ja lub moi synowie, ani tak jak
będą je mieć ich przyrodni bracia. Myślę więc, że mo
że wykształcenie wojskowe...
Odpowiadały mu potakiwania.
- Jesteśmy teraz tak blisko ze sobą związani, że
przynajmniej będę wiedział, kiedy on wyjeżdża. Mo
żemy wtedy wysłać za nim naszych szpiegów. My
ślę, że łatwiej nam będzie kontrolować Seamusa
0'Connora i jego niechcianą aktywność teraz, kiedy
jestem z nim związany również rodzinnie.
Jared Jordan uniósł swój kieliszek i przepił do go
ści. Jego słowa wzbudziły dokładnie takie poparcie,
jakiego się spodziewał. Wiedział, że przyjaciele dzi
wili się, kiedy zezwolił najstarszemu synowi na to
w najwyższym stopniu nieodpowiednie małżeństwo.
Ale on świetnie się bawił, dając to zezwolenie.
Colleen urodziła już dwóch synów, była młoda
i piękna, cieszyła się wspaniałym zdrowiem, nic nie
wskazywało na to, by nie mogła wydać na świat jesz
cze wielu synów. Ta dziewczyna mogła przynieść Jor
danom i ich nazwisku wiele dobrego. Poza tym Jordan
chciał zbliżyć się do tego człowieka, który uchodził za
największego na całym Wschodnim Wybrzeżu handla
rza przemycanych z Afryki niewolników.
Jordan zrozumiał, że Seamus 0'Connor będzie
dla nich problemem już wówczas, gdy Irlandczyk
kupił ziemię w Georgii. Jordan widział to po nim
i Seamus urzeczywistnił wszystko, czego się Jared
Jordan po nim spodziewał.
Długo on i jego przyjaciele patrzyli przez palce na
podróże 0'Connora i jego grupy. Wiedzieli, że Irland
czyk nie zajmuje się tym w pojedynkę. Znali też inne
nazwiska, ale to Seamus 0'Connor poruszał się na ich
terenie, można powiedzieć: pośród nich. I to do nie
go musieli się jakoś odnieść, poradzić sobie z nim.
Przez jakiś czas jego handel również im przynosił ko
rzyści. Ceny niewolników poszły w górę, kiedy prze
mytnicy zaczęli przywozić statek za statkiem prosto
z Afryki. Przerażone istoty, które nie pojmowały
świata, do jakiego zostały rzucone i które nie znały ję
zyka, ale które miały młode, silne ciała, przywykłe do
ciężkiej pracy na polach, były poszukiwanym towa
rem. Niewolnicy hodowani w południowych stanach
nigdy nie osiągali takiej samej wartości.
Kiedy ceny szły w górę, mogło to oznaczać, że za
rabiają wszyscy. Przez jakiś czas. Przede wszystkim
oznaczało to, że nie wszyscy potrzebujący niewolni
ków nadal są w stanie ich kupić. Drobni chłopi ni
gdy nie mieli środków, by kupić taką liczbę niewol
ników, przy której ich gospodarstwa mogłyby sobie
radzić i zacząć się rozwijać.
Jared Jordan i jemu podobni przez jakiś czas czer
pali z tego korzyści. Kiedy ich biedniejsi sąsiedzi ban
krutowali, oni byli na miejscu i wykupywali ziemię
po cenach znacznie niższych niż rynkowe. Dzięki
Seamusowi 0'Connorowi rozwijali swoje plantacje
za niewielkie pieniądze. Ale co dobre nigdy nie trwa
wiecznie. I to także nie trwało.
Teraz wielcy plantatorzy stali po tej samej stronie
co i biedniejsi chłopi, którzy utrzymali się wbrew
wszelkim przeciwnościom. Łączyli się teraz wszyscy
we wspólnym froncie przeciwko Seamusowi 0'Con-
norowi i pozostałym, bardziej niż on umiarkowa
nym nielegalnym handlarzom niewolników.
Zagrażali oni bowiem całemu wewnętrznemu ryn
kowi niewolników, który Jordan i jego grupa boga
tych plantatorów kontrolowała w Georgii, Wirginii,
Karolinie Północnej i Południowej oraz Tennesee.
Nielegalnie napływający niewolnicy mogli doprowa
dzić do zbyt wielkich zmian cen, jakich nie byliby
w stanie akceptować zarówno dostawcy, jak i drob
ni chłopi jako kupcy.
Jordan obserwował Seamusa 0'Connora od chwi
li, gdy ten osiedlił się w Favourite, i wbrew swojej
woli podziwiał tego człowieka. Był to godny przeciw
nik, tyle że rynek nie zniesie już więcej skoków cen.
Plantatorzy nie tolerowali tego, że przejął więcej niż
połowę ich obrotów w tej dziedzinie. Gdyby bowiem
opanował całość, wielcy plantatorzy zostaliby z wiel
kimi nadwyżkami niewolników lub musieli ich sprze
dać poniżej ceny rynkowej. Mimo wszystko przecież
mają wydatki, które trzeba pokrywać.
0'Connor dostał czas na wycofanie się. I wyglą
dało na to, że rzeczywiście ma takie zamiary, on jed
nak nagle wykonał kolejny zwrot.
- Dostatecznie mu już popuściliśmy linę - powie
dział Jared Jordan chłodno. - Nadszedł czas, byśmy
mu pokazali, jak powinien na niej zawisnąć.
- A jak nie, to mu pomożemy - dodał ktoś inny
i wszyscy gruchnęli gromkim śmiechem.
- On musi zostać pojmany - oświadczył Jared Jor
dan z naciskiem. Nie bał się, że mogliby popełnić
błąd. Nie rozumiał, jak mogliby popełnić błąd. - Mu
si zostać pojmany w takich okolicznościach, by moż
na go było oskarżyć o przemyt niewolników. Nie
może być najmniejszych wątpliwości, czym on się
zajmował. Powinniśmy go potraktować jako przy
kład dla wszystkich innych, którzy mieliby ochotę
robić to samo co on. Powinniśmy go zmiażdżyć
i zniszczyć jego nazwisko. Musimy zadbać, by stra
cił wszystko, co posiada. Kiedy skończymy z Seamu-
sem CConnorem, żadna cześć nie będzie opromie
niać tego nazwiska.
- On jest zbyt powszechnie znany - wtrącił ktoś
z zebranych. - Ludzie go lubią. Nawet nasi znajomi
go lubią. Panie uważają, że jest czarujący...
- Dlatego nie powinno być żadnych wątpliwości,
czym on się zajmuje. Powinien zostać ujęty na gorą
cym uczynku, w chwili gdy wwozi do kraju afrykań
skich Murzynów. Musimy go pokazać jako przestęp-
cę, łamiącego nasze amerykańskie prawo. Nie może
mieć szansy żadnej obrony...
Ponownie zaległa cisza.
- "Żywy czy martwy?
Jordan uśmiechnął się niczym wilk, szczerzący zęby.
- Martwy - powiedział. - Nie może mieć okazji
bronienia się na sali sądowej. Nie wolno dopuścić do
tego, by się wymigał w procesie. Nam nie zależy na
tym, by znalazł się na ławie oskarżonych. My wie
my, czym on się zajmuje, i możemy wydać równie
sprawiedliwy wyrok jak każdy sąd. I chcemy prze
konać o tym wszystkich pozostałych przemytników.
Dlatego nie może być cienia wątpliwości, co robił,
kiedy został przyłapany, ani też wątpliwości co do
tego, że, niestety, musieliśmy go zabić.
Jared Jordan nie przestawał się uśmiechać. Najlep
sze zostawił na koniec:
- Ten, kto się postara, by Seamus 0'Connor zo
stał usunięty w ten sposób, ale wyłącznie w ten spo
sób, dostanie pięćdziesiąt tysięcy dolarów.
Cisza była niczym mur.
- Pięćdziesiąt tysięcy dolarów - powtórzył Jordan.
Rozkoszował się wyrazami twarzy zebranych. To
była jego gra. Wyłącznie jego. On sam ustanowił su
mę. Nie prosił ich o pomoc w zebraniu tych pienię
dzy. I był całkowicie pewien, że żaden z nich nie ofia
rowałby takiego wkładu.
- Przypadkowa kula w plecy nie wystarczy - po
wiedział Jared Jordan senior lodowatym głosem. -
Chcę widzieć śmierć CConnora jako przemytnika
niewolników. Tylko to jest warte pięćdziesięciu ty
sięcy.
- Nasi ludzie zaczną się zabijać nawzajem, byle
tylko jego dostać!
- Właśnie na to liczę - powiedział Jordan i łyknął
koniaku.
Wstał i nie musiał nic mówić, by goście pojęli, że
spotkanie dobiegło końca. Jeden po drugim podno
sili się z miejsc. Wymieniono uściski dłoni. Pół tuzi
na powozów wyjechało z Blossom Hill.
- Jesteś martwy, 0'Connor! - powiedział Jared
Jordan do siebie, zapalając kolejne cygaro. Był pe
wien, że tej bitwy nie przegra.
- Oto jedzenie dla ciebie, Prissy...
Głos należał do świata. Ona natomiast już dawno
świat opuściła. Zdarzało się, że coś się porusza w tej
zamglonej, zagadkowej przestrzeni, w której nadal
przebywała, w której mogła oddychać. Tylko że od
dychanie sprawiało jej dotkliwy ból w piersiach.
Dzięki temu rozpoznawała, że nadal żyje.
Po tamtej stronie nie powinien istnieć ból. Ciem
ność i światło zresztą też nie. Ani początek, ani ko
niec ciała. I żadnych innych ciał. W ogóle żadnego
początku ani końca.
Po wszystkim myślała, że to jezioro. Nieskończone,
bezgraniczne morze. Znacznie szersze niż Atlantyk.
Ona nigdy nie widziała morza. Nigdy nie czuła je
go zapachu. Często jednak je sobie wyobrażała, dla
tego miała wrażenie, że je zna. I wydawało jej się, że
kocha morze.
Przez Atlantyk przybył jej dziadek. Był młody
i silny. To on przeżył tę długą podróż. I poznał wie
le bawełnianych pól. Wielu nadzorców.
Ona nigdy go nie widziała. Ojciec został sprzeda
ny, kiedy był ledwie na pół dorosłym chłopcem. Za
brał ze sobą historię o wspaniałym ojcu, który dora
stał na wolności. Kiedyś ona myślała, że to tylko baśń.
A i nadal nie była całkiem pewna. Może to rzeczy
wiście tylko baśń. Może dla czarnych nie ma wolności.
Może Massa miał rację, kiedy na nią pluł i nazywał ją
zwierzęciem. Może jego psy snuły te same wizje, jakie
snuła ona, dopóki ból nie zawładnął nią całą tak, że nie
było w jej głowie już ani jednej przytomnej myśli. Mo
że w istocie jest zwierzęciem, ponieważ on może mieć
nad nią kontrolę i prowadzić z nią te swoje okrutne
gry, jakby była przedmiotem. Może on nie czyni jej
mniejszą, niż zawsze była. Może ona właśnie tak nie
wiele jest warta...
... nie!...
- Good Lord, Prissy!
To jakiś inny głos. Ktoś inny poruszający się we
mgle. Nie pamiętała tylko, kto to zwykł tutaj przy
chodzić. To zawsze te same postaci. Ciemniejsze
kontury we mgle, które wypełniały jej świat, jej
zamkniętą przestrzeń.
To był on. Massa. I ten drugi. I jeszcze ktoś, kto
przychodził z jedzeniem, ale prawie się nie odzywał.
Ktoś, kto wymykał się tak szybko, jak tylko mógł.
Jedzenie zwykle znajdowało się w drugim końcu
pomieszczenia. Często potrzebowała całej nocy, by
się tam dostać, i wpychać w siebie to, co znajdowało
się w ołowianej misce i kubku. Nie miała łyżki. Mu
siała jeść jak pies. Klęczała i siorbała jedzenie z miski.
Nawet nie zauważała, jak to smakuje. Siorbała, gry
zła i połykała. Jedzenie zalegało w żołądku jak zimna,
lepka klucha. Nie zawsze zdołała je utrzymać. Wy
miotowała, zanim zdążyła poczuć się syta. Bywało tak
zwykle, kiedy nikt się nie pojawiał przez kilka dni.
Przywykła do głodu. Nie istniało już nic więcej
prócz bólu i głodu. I pragnienia. Nie zawsze z jedze
niem dostawała coś do picia. Poza tym ręce jej się
trzęsły, a w dodatku były skute łańcuchami, więc naj
częściej wylewała tę odrobinę picia, jakie jej przyno
szono. Wciąż była potwornie spragniona.
Rozpoznawała głos, który się teraz odezwał.
On nie należał do tego świata.
- Odejdź! - próbowała wyszeptać.
Nie udało jej się jednak wypowiedzieć normalne
go słowa. Przyjęła to do wiadomości. Niegdyś dopro
wadziłoby ją do szaleństwa, gdyby jej ktoś powie
dział, że nie będzie mogła się wysłowić. Myśli wciąż
były w niej żywe. Powolne, lecz żywe. Ale pamięć
tak poprzecierana jak robocze spodnie.
... dziurawa, dziurawa...
- Odejdź! - znowu układała wargi w kształt sło
wa, a przynajmniej próbowała. Nie poczuła jednak,
że wargi są jej posłuszne. Widziała swój oddech ni
czym biały obłoczek tuż przed czubkiem nosa, któ
ry też jej majaczył, ale nie wiedziała, czy jest w sta
nie poruszać wargami. Po prostu ich nie czuła.
To ktoś, kogo znała.
... wstyd...
Nie wiedziała już, co to wstyd. Nie pamiętała, jak
się to odczuwa. Wiedziała tylko, że istnieje. Bywają
chwile wstydu. To musiała być jedna z nich. Pojęcia
jednak nie miała, jak to się odczuwa.
... obojętnie...
Znała obojętność. Obojętność następowała po tym
bółu, który czynił ją taką żywą, iż pragnęła śmierci.
Następnego kroku nie można już opisać. Wtedy my
ślała, że nie żyje, ponieważ to było jedyne wyobraże
nie, które pozwalało jej istnieć w zamroczeniu bólem.
Wtedy myślała, że śmierć i to, co następuje potem,
jest bólem. I była oszołomiona, kiedy ją cucono, nie
wiedziała, czy to dobrze. Bo cucenie też było swego
rodzaju bólem.
... czekanie...
Czekanie było bólem. Każda tortura, którą Massa
stosował, kiedy był tutaj, razem z nią, w niej.
Wtedy ona myślała o Marlonie.
Marlon był bezpieczny.
Marlon.
Głos, który powinna znać. Głos, który nie otwierał
żadnego zakątka w jej zmysłach. Bliżej. Tak blisko, że
powinna się osłaniać. Chciała unieść ramiona i bronić
się. Myślała, że być może udało jej się to zrobić.
Nigdy nie była pewna, czy zdołała wykonać plano
wany ruch. W myślach tak było. Mogła widzieć siebie,
jak tańczy, skacze lub chodzi. Mogła widzieć siebie, jak
się uśmiecha, śpiewa, opowiada niezwykłe historie.
... przywidzenia...
Jej życie ciągle było przywidzeniem. I to też wi
działa. Nie mogło jej to zaskoczyć. To było jej prze
znaczenie od samego początku. Widziała siebie jako
umarłą. Widziała swoje ciało zaszyte w worku i skła
dane w zamarzniętej ziemi. To mogło się stać tej zi
my lub mogło się stać następnej.
... miała nadzieję, że tej, która trwa...
Obce ciało rysowało się wyraźniej przed jej oczy-
ma. Patrzenie sprawiało jej ból, bo oczy były tylko
wąskimi szparkami w twarzy. Policzki miała sztyw
ne. Pamiętała, że zrobiły się sztywne, ale teraz nie
czuła ich tak samo, jak nie czuła swoich warg. Mo
że to dla niej lepiej, że utraciła czucie.
Ten ktoś obcy był ciepły. Wyczuwała ciepło tam
tego ciała. Przybysz stał tak blisko. A może to tylko
coś, co ona sobie wyobraziła. Wyobraziła sobie, że
to drugi człowiek, ciepłe, ciemne słońce.
- Prissy! Jezu słodki!
To kobieta.
Jak on mógł wymyślić coś takiego, żeby przysłać
tu na dół, do tego lochu, kobietę? Do niej. Kobiety
nie powinny jej widzieć w takim stanie. Skąd docie
ra ten strumień światła? Czy to światło? Może ów
przybysz to naprawdę słońce? Lub gwiazda?
Jakaś obca kobieta, która ją zna. Zna nawet jej
imię. Wymawia je raz po raz. Odniosła wrażenie, że
ta obca kobieta jej dotyka. Pomaga jej usiąść. Nie
wydaje jej się, że siedziała, kiedy tamta przyszła.
Było tak okropnie zimno.
- Czy ty możesz chodzić, Prissy?
Próbowała potrząsnąć głową, pojęła jednak, że jej
nie wyszło. To niezwykłe. Wszystkie te rzeczy wy
dawały się jej takie proste.
Chodziła i biegała, mówiła i potrząsała głową. Sia
dała, a potem znowu wstawała, śmiała się i jej krtań
pełna była dźwięków. Jej myśli biegły niczym słowa,
pojawiające się na wargach, na tych wargach, któ
rych teraz nie czuła.
- Co oni z tobą zrobili? Co oni z tobą zrobili, Prissy?
Mogłaby to opowiedzieć tej obcej. W każdym ra-
zie powiedzieć jej jakąś część. Tyle ile zdołała zacho
wać w pamięci. Ale chociaż słowa istniały w jej my
ślach, chociaż w pamięci zachowały się obrazy jak bły
skawice za jej obolałymi oczyma, to nie mogła tego
ubrać w słowa, które by wypłynęły na jej wargi.
Stwierdziła, że tamta stara się jej jakoś ulżyć, czu
ła, że przesuwa szmaty, jakie Prissy ma pod sobą.
Gdyby mogła się śmiać, zrobiłaby to. Ale to było tak
samo niemożliwe jak mówienie.
Siedziała oparta o lodowatą ścianę. Podłoga też by
ła zimna. Wiedziała, że jest zimna bardziej, niż ona czu
je. I przypomniała sobie, że wciąż powinna krzyczeć.
Bo gdyby on pomyślał, że nie czuje już bólu, który tak
starannie wymyśla i jej zadaje, mógłby ją może zabić.
... możliwe jednak, że powinna milczeć...
... tylko milczeć...
Jakiś kubek przyłożono jej do ust. Minęło mnó
stwo czasu, zanim pojęła, co to oznacza. Nie zrozu
miała do końca, dopóki nie przełknęła. Przełknęła
i zrozumiała, że pije, chociaż jej ręce leżą złożone na
podołku i sama nie trzyma kubka. Piła łapczywie.
- Co oni z tobą zrobili? - powtarzała obca kobie
ta raz po raz.
Istniało wiele odpowiedzi.
I nie było żadnej.
Nadal siedziała pod ścianą, kiedy tamta odeszła.
Do połowy napełniona miska stała tuż przy niej.
Tamta chciała jak najlepiej, ale miska stała zbyt bli
sko, tak blisko, że z pewnością przewróci się, kiedy
ona spróbuje zacząć jeść. A nie mogła zawołać tam
tej i powiedzieć, że źle to urządziła. Nie mogła też
zawołać, żeby jej podziękować.
82
Dręczyło ją, że nie rozpoznała tamtej, że nie wie,
kim jest ta łagodna kobieta.
Etta uciekała z murowanego budynku nad rzeką.
Biegła, dopóki zimne powietrze nocy nie wypełniło
jej płuc. Biegła i czuła ból w piersiach, a nocny chłód
wyciskał łzy z jej oczu. Zagryzała zęby i zamykała
krzyk w gardle. Lepiej byłoby tego nie wiedzieć. Le
piej byłoby nie widzieć.
Ale ona obiecała Miss Rosi, że dowie się czegoś
o losie Prissy, jak jej się wiedzie. Obiecała się dowie
dzieć wszystkiego, bo piękna pani z Favourite na
zwała Prissy swoją przyjaciółką, chociaż Prissy jest
niewolnicą. Pani z Favourite chciała pomóc Prissy.
Etta wolałaby nigdy nie przychodzić tu z jedze
niem, a jeszcze musiała o to bardzo prosić. Normal
nie robiła to sama kucharka. Chodziła tu tak często,
jak Massa sobie życzył. On powiedział, że Prissy po
winna dostać jedzenie dziś w nocy, i Etta podsłucha
ła jego rozmowę z kucharką. I ofiarowała się, że
pójdzie zamiast niej. Musiała bardzo kucharkę prze
konywać, zanim ta się zgodziła. Ostatnie, co powie
działa, to ostrzeżenie, by Etta nie zapomniała zamk
nąć drzwi na klucz.
Ale Etta zapomniała.
Zatrzymała się tuż przed głównym domem.
Wierzchem dłoni ocierała łzy i nos. Z trudem prze
łknęła ślinę i poszła z powrotem nad rzekę. Szybko,
choć nie biegła. Zmuszała się, by iść spokojnie, ze
szła po schodach na dół i zamknęła wewnętrzne
drzwi. Nie przemogła się, by jeszcze raz tam wejść.
Nie zmusiła się też, by powiedzieć coś jeszcze do
Prissy. Zresztą Etta nie była pewna, czy Prissy w ogó
le dostrzega, co się wokół niej dzieje.
Wbiegła na schody. Zamknęła zewnętrzne drzwi.
Dwa klucze przypięte do własnego pęczka. Dwa klucze
do tego okropnego budynku. Do strasznej piwnicy.
Etta przycisnęła klucze do piersi i wolno poszła
z powrotem do kuchni, która znajdowała się w osob
nym budynku, za głównym domem. Gdyby w kuch
ni wybuchł pożar, to nie musiałby się rozprzestrze
nić na dom mieszkalny. Na większości plantacji tak
budowano, kuchnie z dala od domu mieszkalnego.
Kucharki nie było na miejscu. W kuchni nie było
w ogóle nikogo, ale lampy nadal się paliły. Etta czu
ła, jak mocno bije jej serce. Głośno, głośno, jak młot.
Jak młot kowala.
... klucze...
Etta popatrzyła na nie. Nie zastanawiała się nad
tym, co robi. Nie była to właściwie konkretna myśl,
raczej błysk. Mimo wszystko zrobiła to. Wemknęła
się do spiżarni, w której przechowywano jedzenie.
Otworzyła szafę z serami. Drzwi były zakratowane,
a kucharka z pewnością policzyła sery. A może nie,
Etta nie chciała o tym myśleć. Zaciśniętą pięścią po
pchnęła drzwi, wyjęła kawałek większy niż klucze, je
den z kluczy przycisnęła do sera. Musiała naciskać
bardzo mocno, aż palce ją zabolały. W końcu unio
sła klucz, na powierzchni sera został odcisk. Odwró
ciła ser i przycisnęła drugi klucz. Odcisk był równie
dobry jak pierwszy. Kawałek sera zniknął w kieszeni
fartucha, po czym Etta bezszelestnie wyszła do kuch
ni. W gorącym pomieszczeniu nadal nie było nikogo.
Bicie jej serca przypominało uderzenia kowalskiego
młota w kuźni. Zamyślona skrajem sukni wycierała
klucze, pucowała je do połysku. Ser był tłusty, klucze
pięknie błyszczały, ale śladu sera na nich nie było.
Etta wciąż czyściła klucze, kiedy weszła kucharka.
Spojrzała tylko na dziewczynę spod oka i odebrała
od niej klucze.
- To teraz już wiesz, czego się masz wystrzegać -
rzekła krótko. - Staraj się być taka paskudna jak tyl
ko możesz, kiedy on jest w pobliżu, kiedy znajdziesz
się blisko Massy. Za nic na świecie na niego nie patrz.
I ciesz się, kiedy znajduje dla ciebie innych mężczyzn.
Ciesz się, moja kochana, że on nie ma na ciebie ocho
ty. Bo gdyby miał, to skończysz tak jak ona, tam... jej,
biedaczce, już dużo nie zostało, i tak chyba będzie naj
lepiej. Dla niej byłoby lepiej, gdyby ją zagłodzić na
śmierć, ale ja nawet tego nie potrafię dla niej zrobić.
Zniżyła głos i w zaufaniu szeptała do Etty:
- Bywały wieczory, że nosiłam jej jedzenie, żeby
on nie wiedział. Ale to tylko wtedy, kiedy jego nie
było. Nie odważyłabym się, jak jest w domu, nie
chcę sama trafić do lochu.
Etta rozumiała ją. Jak zamroczona poszła w stro
nę chat, w których mieszkali niewolnicy. Ale nie kie
rowała się do siebie. Kowal był młodym mężczyzną,
którego Master Jordan chętnie by widział jako ojca
dzieci Etty.
6
- Jeśli pojedziesz z Seamusem, to po powrocie bę
dziesz sobie musiał znaleźć inne miejsce do spania.
Jenny nie żartowała. Joe rozważał przed nią tę
możliwą podróż przez wiele dni, ale nie powiedział
wprost, że sam chce pojechać. A Jenny czekała, aż to
od niego usłyszy. I kiedy teraz spytał, co ona o tym
sądzi, odpowiedziała mu właśnie w ten sposób.
Większy chłód niż ten, który panował między nimi
w ostatnim czasie, nie mógłby już nastać, tak Joe to od
czuwał. Nie przegoniła go z łóżka, ale odwracała się do
niego plecami i zimno w nim było jak na biegunie od
chwili, gdy brązowoskóre dziecko przyszło na świat.
I teraz Joe myślał sobie, że trochę odpoczynku od
siebie nawzajem dobrze by obojgu zrobiło. Gorycz
bowiem narasta, kiedy całymi dniami mijają się i nie
mal ocierają o siebie. Nie miałby więc nic przeciwko
wyjazdowi. Pragnął tego wyjazdu. Chciał przeżywać
to napięcie, poznawać to nieznane, w czym Seamus
nieustannie uczestniczy, co zresztą nadal czyni brata
naturalnym przywódcą w grupie rodzeństwa. Chciał
też wyjechać od Jenny. Jak najdalej od oskarżeń, któ
re wciąż go ścigają, niezależnie, gdzie się obróci. Jej
oczy. Jej słowa ostre jak szpony. Odkąd odkryła ist
nienie dziecka, ani na sekundę nie pozwoliła mu
o nim zapomnieć, choć Joe bardzo tego pragnął.
Chciał po prostu wyrzucić dziecko z pamięci. Nie że
by się wypierał ojcostwa, nie miał co do tego żadnych
wątpliwości, ale nic do tego syna nie czuł. To nie był
syn, którego oczekiwał. Nie brał takiego dziecka
w rachubę, w jego sercu nie było dla niego miejsca.
W księdze niewolników jego żona odnotowała
swoim zamaszystym pismem, że niewolnica Cicily
urodziła syna, który jest w pięćdziesięciu procentach
czarny. Imienia ojca nie wpisała, w rubryce znajdo
wała się zdecydowana krecha na żółtym papierze, ale
Joe oczyma duszy widział tam swoje nazwisko. Jo
seph. Master Joseph 0'Connor. Pojmował to już te
raz, że w przyszłości nikt nie będzie musiał się ni
czego domyślać. Było to zbyt wyraźne. Jeśli Nicky
przeczyta protokoły niewolników za jakieś dziesięć
lat, będzie wiedział, o co chodzi. To Joego dręczyło.
Kolumna przeznaczona na imię dziecka była jedy
ną, jaką Jenny zostawiła pustą. Z szyderczym uśmie
chem rzuciła mu w twarz, że to pewnie on jako wła
ściciel i master, no i, rzecz jasna, ojciec, nada dziec
ku imię. Wciąż jeszcze rubryka w protokole była pu
sta. Joe nie mógł się przemóc, by otworzyć tę wiel
ką, oprawioną w brązową skórę księgę. Odwracał
wzrok, gdy tylko spojrzał na brunatną oprawę. Jego
dłonie nie chciały tego dotykać.
- To ja powinnam wyruszyć z Seamusem - powie
działa Jenny, unosząc w górę ramiona.
Joe zapragnął położyć ręce na tych kanciastych ra
mionach, przytulić się do nich, ogrzać je, sprawić, by
się rozluźniły. Nie pragnął dotykać żadnej innej ko
biety. W każdym razie nie na poważnie. W ogóle już
nie. To nie prowadzi do niczego, nie budzi w nim
żadnych uczuć. Przecież był tylko ciekawy. I nie
przypuszczał, że Jenny kiedykolwiek się o tym do
wie. Nikomu nawet by nie wspomniał, gdyby nie
skończyło się tak fatalnie.
- Uważam, Jenny, że jesteś niesprawiedliwa.
- A ja uważam, że w tej rodzinie to ja noszę
spodnie - odcięła się. - Seamus miałby więcej pożyt
ku z mojej obecności niż z obecności któregokol
wiek z was, którzy jesteście jego braćmi. Ja nie za
mykam oczu na jego interesy, rozumiem go lepiej
niż wy. Ja nie mam takiego wielkiego, miłosiernego
serca jak większość mężczyzn z rodu 0'Connorów.
I nie włażę też do łóżka czarnym niewolnicom.
- Wielka szkoda, że nie wybrałaś Seamusa zamiast
mnie - warknął Joe, zanim zdążył pomyśleć.
Śmiech Jenny zabrzmiał tak, jakby chciała mu
przyznać rację. Ten śmiech zawsze dawał mu do my
ślenia, ale też zawsze czuł się wobec niego bezbron
ny. Nie był w stanie nic przeciwstawić temu śmie
chowi Jenny, ani prośby, ani groźby. Jenny miała
przewagę. Wiedziała o tym i sprawiała wrażenie, że
bardzo to lubi. Niekiedy Joemu się wydawało, że ona
naprawdę chciałaby, żeby ją uderzył, żeby jej poka
zał, że jest silniejszy. Ale pewien tego nie był. Ona
nie pozwalała mu nabrać pewności. Dlatego Joe ni
gdy się nie odważy zdobyć przewagi nad Jenny i nad
tym jej śmiechem, który go upokarza.
- W takim razie powiem mu, żeby sobie poszukał
kogo innego - uznał Joe. - Albo zaproponuję mu, by
wziął tę, z którą ja mam ślub - dodał cierpko.
- Mogłabym pomyśleć, że nie miałbyś nic przeciw-
ko temu, żeby i pod tym względem się z nim zamie
nić - rzekła Jenny niemal przymilnie. - Bo może Rosi
też budzi w tobie ciekawość, Joe? Taką samą cieka
wość, jaką odczuwałeś w stosunku do Cicily? Może
Seamus powinien o tym wiedzieć?
Nie uderzył jej, ale miał na to wielką ochotę. Przy
szło mu też do głowy, że koniecznie musi porozma
wiać z bratem o Jenny. Na wypadek, gdyby ona za
częła robić jakieś aluzje. Musi zapewnić Seamusa, że
to nieprawda.
Seamus przyjechał, by zabrać Rozę, choć według
lekarza było jeszcze naprawdę za wcześnie, by ją na
rażać na podróż do Favourite. Zima zrobiła się bar
dzo nieprzyjemna, a tutejsze drogi są potwornie nie
równe. Dziurawe i zabłocone mogły ducha wytrząść
z każdego, kto po nich podróżował. Lekarz uważał,
że Rosę 0'Connor nadal bardziej niż czegokolwiek
innego potrzebuje spokoju. Spokoju i odpoczynku.
- Nikt jej stąd nie wyrzuca, mam nadzieję, że
o tym pamiętasz, Seamus - powiedział Joe, okrywa
jąc derkami konie, stojące w obłokach pary.
- Chcę, żeby Rosi była w Favourite - rzekł Seamus
krótko.
- Czy to Jenny coś powiedziała?
-Co?
Joe wsunął ręce w kieszenie spodni i brnął dalej.
Wahał się, czy podejmować tę rozmowę, ale chciał
mieć z bratem sprawy czyste.
- Od kiedy dowiedziała się o tym dziecku, zacho
wuje się dosyć dziwnie.
Seamus czekał. W milczeniu. Ale jego szare oczy
zwężyły się jak szparki, jakby czekał na coś, co nie
powinno zostać wypowiedziane. Nie między braćmi.
- Ona myśli, że ja mam ochotę na Rosi - powie
dział Joe wprost.
- Co sprawiło, że wpadła na taki pomysł?
- A skąd ja mógłbym to wiedzieć?
Seamus wzruszył ramionami i podszedł do brata. Za
trzymał się dopiero, kiedy już nie mógł zrobić ani kro
ku dalej, nie depcząc tamtemu po butach. Uniósł dłoń
w rękawiczce i dwoma palcami odsunął w tył kapelusz
Joego. Na jego wargach pojawił się ten nieprzeniknio
ny uśmiech, którego w dzieciństwie bracia zawsze się
bali. Ten uśmiech wyrażał to, co w Seamusie było
mroczne. To nieobliczalne, co mogło w każdej chwili
wybuchnąć. Nikt nigdy nie był w stanie prawidłowo
odgadnąć, co nastąpi, kiedy ten uśmiech się pojawiał.
- Byłoby najlepiej, gdyby Jenny nie miała racji - po
wiedział Seamus. - Nie chciałbym ci robić nic złego,
bracie. Ale ten, kto stanie mi na drodze, Josephie Crai-
ghu, nawet nie będzie miał czasu tego pożałować...
- Ja nigdy poważnie nie pomyślałem o żadnej in
nej kobiecie prócz Jenny! - wybuchnął Joe. - A teraz
mam wrażenie, że uważacie, jakbym stał się innym
człowiekiem z powodu tego przeklętego dzieciaka!
Nie myślałem o niej, matce dziecka, od kiedy z nią
skończyłem. Przecież nie stałem się jakimś potwo
rem tylko dlatego, że przespałem się z jedną moją
niewolnicą. A może się mylę?
Seamus ciężko położył rękę na ramieniu brata.
Dłonią klepał jego rękę, jakby chciał go pocieszyć,
a także ochronić. Joe poczuł, że ten gest czyni go
mniejszym.
- Bo to było trochę nieoczekiwane z twojej strony,
chłopcze - uśmiechnął się Seamus. - Ale nawet Jenny
nie widzi w tobie potwora. Gdyby widziała, to z pew
nością nie byłaby taka wściekła. Wszystko się ułoży.
Kiedy wrócisz do domu po miesiącu lub dwóch, wia
try zmienią kierunek. Jenny będzie stęskniona i wyj
dzie ci na spotkanie na kolanach. Zapomni o całym
tym zamieszaniu. To zdrowe, by kobiety czasami mia
ły powód do zazdrości. Są wtedy spokojniejsze...
Joe zachichotał. Nie umiał sobie wyobrazić Jenny
jako bohaterki tej historii, którą Seamus próbował
przed nim snuć.
- Ja z tobą nie pojadę - powiedział. - To jest dru
ga strona medalu.
- Jenny nie chce?
- Jenny nie chce.
- Czy naprawdę musisz aż tak jej ulegać? - spytał
Seamus.
- Nie będzie dla mnie miejsca w łóżku, jeśli to zro
bię - odpowiedział mu brat.
- To twoje nazwisko stoi w papierach dotyczących
Rosę Garden - przypomniał Seamus Joemu.
- Ale jej dałeś przewagę, Seamus. Myślisz, że ona
tego nie pamięta, kiedy uważa, że warto mi przypo
mnieć?
- Rosę Garden jest twoje, Joe, nie jej. To ty jesteś
panem domu. To ty jesteś prawowitym członkiem
rodu 0'Connorów. Nie możesz jej szanować do te
go stopnia, by to ona była mężczyzną w twoim do
mu, Josephie, bracie mój.
- A ty nie szanujesz Rosi?
- Ale to ja jestem szefem w Favourite - odparł Se-
amus. - Nawet jeśli właśnie przebywam w podróży.
A teraz chcę, byś mi towarzyszył. Na tobie najbar
dziej polegam. Zaraz porozmawiam z Jenny.
- Wolałbym, żebyś tego nie robił.
Seamus puścił brata.
- Nie mogę pozwolić, by zrobiła z ciebie babę!
Roześmiał się, ale i w jego spojrzeniu, i w tym
śmiechu była powaga, która dręczyła Joego. Jest
przecież dorosłym mężczyzną. To już nie są czasy
szkolne, kiedy starszy brat musiał dawać nauczkę ta
kim, którzy lubili zaczepiać młodszych 0'Conno-
rów. Bardzo dawno temu Seamus nauczył Seana, Jo
ego i Adama, jak należy się bić. Teraz Joe potrafi sam
o siebie zadbać. Również, jeśli chodzi o żonę.
- Chcę mieć Joego tutaj - powiedziała Jenny, od
garniając w tył swoje ciemne włosy.
W blasku wielkiego miedzianego kandelabra wło
sy Jenny mieniły się złotawo. Delikatnie, migotliwie.
Seamus musiał energicznie zamrugać, miał wrażenie,
że sobie to wyobraża, to go niepokoiło, ale wydawa
ło mu się przez moment, że żona Josepha przypomi
na mu Rosi. Nie chciał nawet myśleć, że może i Joe
myli je obie, widział bowiem, jak łatwo to zrobić.
Utkwiło to w jego świadomości niczym cierń róży
w ogrodzie lorda Lismore.
- Co ty, do cholery, robisz z mojego brata? - spy
tał, stojąc na szeroko rozstawionych nogach pośrod
ku tej izby, która nie przypominała mu niczego, co
zapamiętał z domu, ale tym bardziej była podobna
do salonów bogaczy w Georgii.
Jenny wyprostowała kark, wydawała się teraz
wielka i stroma niczym skały na zachodnim brzegu
Irlandii. Głowę nosiła wysoko. Jej pełne wargi skrzy
wiły się lekko. Brązowe oczy nie należały do takich,
które ustępują. Jenny 0'Connor odzwyczaiła się od
tego. Odrzuciła to od siebie gdzieś na wodach Atlan
tyku.
Nawet na co dzień nosiła suknie z najlepszych ma
teriałów. Aksamitny żakiecik był brunatnozłocistego
koloru i ożywiał jej policzki. Spódnica przypominała
zieloną łąkę, ale takiej ciemnej trawy Seamus nigdy
nie widział. Tym bardziej spódnica przypominała bar
wą korony dębów. Buty zostały uszyte z najbardziej
miękkiej cielęcej skóry. Jenny dobrze wiedziała,
w czym jest jej do twarzy.
- Ja staram się zrobić z mojego męża pana w Rosę
Garden - oznajmiła Jenny stanowczo. - Chcę z niego
zrobić mastera Josepha 0'Connor, a nie przemytni
ka Joego, brata największego z przemytników, Se-
amusa 0'Connora. Oto co robię z twoim bratem, Se-
amusie 0'Connor. Masz jakieś zastrzeżenia?
- On jest mi potrzebny.
- Czy to Joe cię prosił, żebyś ze mną porozma
wiał? - spytała na pół szyderczym tonem. - Bo mnie
pytał, czy może jechać, wiedziałeś o tym? A ja mu
powiedziałam, że jego miejsce jest tutaj.
- Wspominał coś o groźbach - wtrącił Seamus.
- Czy żona może grozić mężowi? - zdziwiła się
Jenny, unosząc jedną brew. Potargana grzywka opa
dała jej na proste czoło. Zdał sobie sprawę, że Jenny
jest piękna. Podziwiał ją. Jej upór. Intrygi, jakie ro
dziły się za jej przymkniętymi powiekami, i wolę,
z jaką starała się wprowadzać je w życie.
- Ty byś nigdy nie pozwolił, by Rosi ci groziła,
prawda, Seamus? - spytała Jenny.
Seamus nie odpowiedział, ale przeraził się tym, co
zobaczył we wzroku żony Josepha. Jakiś mroczny
ogień, który tlił się i żarzył, a gdzieś jakby z tyłu cza
ił się przebiegły uśmieszek. A także siła i uczucia, do
których nie chciałby się zbliżyć. Seamus wiedział, że
porównywanie Rosi i Jenny jest niemożliwe. Jedyne,
co je łączy, to to, że są kobietami.
- Joe mnie potrzebuje - ciągnęła swoje Jenny. - Czy
ty tego nie widzisz? Nie rób z niego czegoś więcej,
niż on jest, tylko dlatego, że to twój brat! On nie jest
ulepiony z tej samej gliny co ty. Zresztą żaden z bra
ci nie jest taki jak ty. Naprawdę można się dziwić...
Jenny zamilkła.
- Dziwić się, czemu? - spytał Seamus sztywno.
- Czyim synem ty jesteś, Seamus? Czy naprawdę
zostałeś spłodzony również z nasienia Owena
0'Connora? Może twoja matka kryje jakąś tajemni
cę, która mogłaby wyjaśnić wiele nam, którzy się dzi
wimy...
- Ani słowa o mojej matce! - syknął Seamus ostro.
Jeden policzek mu drgał. - Zachowaj swoje brudne
myśli dla siebie, madame!
- Czy wiedziałeś, że twój brat wypowiada przez
sen jej imię? - spytała Jenny, nie spuszczając wzro
ku z Seamusa.
- Imię mojej matki?
- Twojej żony.
Seamus z trudem chwytał powietrze, zaciskał
szczęki, walczył z gniewem. Był człowiekiem hono
ru. Nigdy by nie podniósł ręki na kobietę. Ale Jen-
ny chyba wiedziała, jak go do czegoś takiego dopro
wadzić. Teraz śmiała mu się w twarz.
- Kłamiesz - powiedział w końcu i chciał się od
niej odwrócić, by pokazać, że uważa jej informacje
za głupie wymysły. Nie zdołał jednak tego zrobić.
Coś w głębi duszy podpowiadało mu, że Jenny mó
wi prawdę.
Dlaczego miałaby kłamać?
Jej wargi wypowiedziały te słowa natychmiast,
gdy tylko je pomyślał:
- Dlaczego miałabym kłamać, Seamusie?
- Nie wiem - odparł cicho i rozpiął kamizelkę.
Zrobiło mu się gorąco. Pot perlił się na czole, Seamus
miał nadzieję, że włosy to pokryją, że nie zrobią się
mokre i nie ujawnią wszystkiego przed jej bystrym
wzrokiem.
- Cholerna baba z ciebie!
- Czy istnieją jakieś powody?
Jenny ujęła suknię w ręce i usiadła na jednym ze
swoich pięknie wyściełanych krzeseł. Sama uszyła
obicia. Seamus domyślał się, że pragnęła mebli zło
conych i obijanych skórą. Widział, jak pożądliwie
przyglądała się meblom w Blossom Hill. Obserwo
wał ją wtedy, bo nigdy przedtem nie spotkał kobie
ty, która by pożądała mebli tak szczerze, że twarz jej
płonęła, pierś falowała i napinała się tak, że przez
ubranie widać było brodawki.
- Joe jest mój - powiedziała krótko. - Nie zamierzam
się nim dzielić z nikim. Z żadnymi niewolnicami, a już
zwłaszcza z twoją żoną. Zresztą myślę, że ty odczuwasz
to samo, Seamus. Ty czujesz do niej to samo. Też byś
się nią z nikim nie podzielił. Nawet z bratem.
- Zwłaszcza z bratem - powiedziały wargi Seamu-
sa. Musiała minąć chwila, zanim rozpoznał swój głos.
W którymś momencie tej rozmowy zaczął podzi
wiać Jenny, nie bardzo tylko wiedział, w którym.
- Ta czarna dziewczyna, z którą się zabawiał, ma na
imię Cicily - oznajmiła Jenny, ściągając surowo usta.
W ułamku sekundy Seamus mógł ją sobie wyobra
zić jako starą kobietę. Pozostanie pewnie szczupła
jak trzcina i będzie mieć ten jakiś wyraz goryczy wo
kół ust. Ciemne oczy będą jak zawsze miotać ogień
i będzie nadal piękną, ubraną na czarno, wyniosłą pa
nią, ale chyba nie będzie w jej oczach, w twarzy ani
śladu śmiechu. Seamusowi zrobiło się żal tej starej
kobiety, którą bratowa jeszcze nie była.
- Zamierzam ją sprzedać - powiedziała Jenny. -
Dziecko być może zostawię. Będzie dla Joego przy
pomnieniem. Żeby po raz drugi nie popełnił tego sa
mego błędu.
Seamus nie był pewien, jak na to zareagować.
Gdyby on wiedział o istnieniu jakiegoś syna niewol
nicy, który wyszedł z jego lędźwi, to sprzedałby
dziecko razem z matką. Są granice tego, co można
człowiekowi przypominać.
- Ja czuwałam po nocach i pilnowałam go - ciąg
nęła swoje wynurzenia Jenny bez cienia wstydu. -
On zawsze mówi przez sen, kiedy sypia niespokoj
nie. Nasłuchiwałam, co mówi, bo chciałam wiedzieć
coś więcej o tej niewolnicy. Czy on naprawdę coś do
niej czuje. Gdyby tak było, kazałabym ją wychłostać.
Byłaby to nauczka dla obojga.
Cisza trwała tylko tyle, ile Jenny potrzebowała na
zaczerpnięcie powietrza. Seamus nie znajdował słów
na określenie takiej mściwości. Zastanawiał się, czy
Rosi postąpiłaby tak samo. I doszedł do wniosku, że
to możliwe. Czuł się kochany tak samo mocno jak
Joe. Joe zasłużył sobie na taką zemstę, bo uraził szcze
re serce takiej kobiety. Uraził jej głęboką miłość.
- Ale jej on nigdy nie wspomniał - uśmiechnęła się
Jenny. - Już miałam mu wybaczyć, skoro nigdy o niej
nawet nie wspomniał. I wtedy on się uśmiechnął i za
czął wzywać przez sen twoją żonę. „Rosi" - mówił -
„Rosi!" I miał taką minę jak w dawnych czasach, kiedy
spotykał się ze mną. Wtedy gdy byliśmy młodzi, głupi
i zakochani, i musieliśmy się kryć przed moim ojcem.
Mój Joe obejmował kołdrę, ściskał ją rękami i nogami,
mięśnie drżały mu pod nagą skórą i był taki jak w cza
sach, kiedy uganiał się za mną. Ale imię to szeptał nie
moje. A szeptał je tak, jakby było słodsze niż miód.
- Rosi?
- Rosi - warknęła Jenny. - On się oczywiście
wszystkiego wypiera, ale ja mu o tych snach nie
wspomniałam. Nie powiedziałam mu, o czym mówi,
kiedy nie zdaje sobie z tego sprawy. I nadal z nim sy
piam. A wiesz, dlaczego to robię? Bo przecież mog
łam go dawno temu wykopać. On by na mnie ręki
nie podniósł, on nie jest taki jak ty, Seamus...
- Ja bym nigdy ręki na kobietę nie podniósł! - zawo
łał Seamus, nie zastanawiając się nad tym, co mówi.
- Podniósłbyś, gdybyś ją kochał i myślał, że cię
zdradziła - rzekła Jenny z wielką pewnością siebie.
Miała rację.
- Więc ja pilnuję Joego. Wsłuchuję się w każdy od
dech, który wydobywa się z jego ust. I wiem, kiedy
tęskni za inną.
- Więc pozwól mu jechać ze mną!
Bratowa potrząsnęła głową.
- Ty zabierzesz Rosi do Favourite. Cicily zniknie.
Zniknie wszystko, czego on pożąda. Nie powinien
zostać nagrodzony wyjazdem na wybrzeże, żeby się
tam mógł bawić w piratów!
-Ja potrzebuję człowieka, na którym mogę polegać!
Jenny roześmiała się. I zaraziła tym śmiechem Se
amusa. Czul, że ten śmiech rodzi się gdzieś głęboko
w jego piersi. I zanim zdał sobie z tego sprawę, on
też głośno się śmiał.
- On się do niej nie zbliży, dopóki będzie tutaj
w domu - zapewniła Jenny. - Nawet o niej nie po
myśli. Wyrwę mu to z głowy własnymi rękami. A kie
dy już z nim skończę, będzie widział tylko mnie. Joe
nigdy więcej nie przeżyje żadnych wątpliwości. Bę
dzie dla niego wystarczającą satysfakcją, że może roz
budowywać to miejsce. Patrzeć, jak dorastają nasze
dzieci. Żyć ze mną. Dzielić ze mną łoże. On się zapo
mniał po raz ostatni, mogę ci to obiecać, Seamus!
- Szkoda, że ty nie jesteś mężczyzną - rzekł nie
bez podziwu w głosie.
Jenny słyszała ten podziw i dobrze jej to zrobiło.
Sporo czasu minęło od chwili, kiedy ktoś po raz
ostatni dał jej odczuć, że jest coś warta. Fakt, że sa
ma tak uważa, nie wszystko załatwia. Nadal poszu
kiwała uznania mężczyzn, wyrażanego w ten lub in
ny sposób. Czasami wystarczało jej usłyszeć, że jest
piękna, ale ze strony Seamusa to za mało. Zresztą nie
byłoby to też właściwe.
- Wtedy mnie byś ze sobą zabrał? - spytała z bły
skiem w brunatnych oczach.
- Nie wahałbym się ani chwili - powiedział bez za
stanowienia. Były to słowa szczere, płynące z głębi ser
ca. - I zabrałbym cię, Jenny, gdybyś była moją siostrą.
Ty masz kręgosłup, który do takich spraw jest po
trzebny. Masz odwagę i właściwą ocenę spraw. W po
trzebie mógłbym na tobie polegać. Masz w sobie coś
takiego, że mógłbym ci powierzyć cały handel...
Powstrzymał uśmiech:
- To znaczy, gdybyś ty chciała się zniżyć do cze
goś takiego, jak przemyt niewolników...
- Nie jestem twoją siostrą.
- Zdaję sobie z tego sprawę.
- Jaka by z nas była para! - Jenny powiedziała to
jakby ze smutnym uśmiechem.
- Spotkalibyśmy się, gdybyśmy byli sobie przezna
czeni - stwierdził Seamus.
Nie poczuł się wcale dotknięty jej słowami. Jemu
również taka myśl przyszła do głowy w czasie tej
rozmowy. Zresztą parę razy przedtem też, jeśli miał
by już być do końca szczery. To pewnie nikomu nie
szkodzi. Jenny była szczera.
- Może i mogłabym cię pożądać - powiedziała je
go młoda szwagierka i była niemal tak samo dzielna
i swobodna jak ta, którą sobie wziął w piracki spo
sób. - Ja cię podziwiam, Seamus. Szanuję cię. Lubię.
I gdybym sobie sama na to pozwoliła, mogłabym cię
nawet pożądać. Byłabym też dla ciebie bardzo dobra.
Ale to się chyba nigdy nie stanie, prawda?
Seamus potrząsnął głową.
- Linie twojego życia są za bardzo proste, Jenny -
powiedział. - I za bardzo kochasz Joego.
- A ty kochasz tylko ją.
Jenny nawet nie pytała. Nie było to konieczne.
Wszyscy wiedzieli, co Seamus czuje dla Rosi. Było
to oddanie tak bezgraniczne, że aż jej się czasami ro
biło przykro w imieniu szwagra.
- Ja kocham tylko ją.
- Czy ona wie, ile miała szczęścia w życiu?
-Ona też kocha tylko mnie - powiedział Seamus,
pewny, że tak właśnie jest. Nigdy nie miał powodu wąt
pić w uczucie Rosi. Gdyby myślał co innego, to tamten
mężczyzna musiałby się żegnać z życiem. To, co stanie
Seamusowi na drodze, upadnie, prędzej czy później.
- Ale nie podoba ci się sposób, w jaki Joe na nią
patrzy? - spytała Jenny. - Nie podoba ci się, że on
o niej myśli. Marzy o niej. Fantazjuje...
- Nie podoba.
- Ani mnie.
- Będę chyba musiał wziąć ze sobą Petera - rzekł
Seamus. Nie powinien mieć trudności z odsunięciem
męża Fiony od Rozy.
- Niektórzy z was mają wielką zdolność wybierania
sobie małżonków - powiedziała Jenny z westchnieniem.
- Ty i Fiona mieliście wielkie szczęście. Każde z was
znalazło kogoś takiego, jak wy sami. Peter i Fiona świa
ta poza sobą nie widzą, dokładnie tak jak ty i Rosi. Żad
ne z was nigdy by nawet nie pomyślało o kim innym.
Seamus skrzywił wargi w taki sposób, że Jenny te
go nie zrozumiała.
- Wiemy, czego chcemy od życia - powiedział krót
ko. - Zabieram moją żonę do domu, Jenny. I Joseph nie
pojedzie ze mną w interesach. Masz więc, co chciałaś?
Skinęła głową.
- Tak, teraz mam, co chciałam.
7
- Ja cię nie puszczę, Rosi.
- Nie pozwolę ci na to.
Szeptali. Nie było to może konieczne, ale mimo to
szeptali. To jakby zbliżało ich do siebie jeszcze bardziej.
Jeszcze mocniej. Dom stał się przestronny, odkąd część
rodu przeniosła się do Rosę Garden. Byli małą rodziną
w wielkim domu. Wszystkie dźwięki niosły się daleko.
Tommy i Danny też ich wcale nie słuchali. Chłopcy mę
czyli się bardzo w ciągu dnia i zasypiali, gdy tylko wie
czorem dotarli do łóżek. Mimo to Roza i Seamus mó
wili szeptem, kiedy się do siebie przytulali.
- Jak cudownie być tutaj z tobą - westchnęła Ro
za szczęśliwa i rozgrzana. Jej dłonie pełne były jego
skóry, ramiona zamykały się wokół jego barków. Se
amus jeszcze raz przeniósł ją przez próg. Śmiali się
i całowali nawzajem, dokładnie tak jak nowożeńcy.
Nowi dla siebie i nieznani. Roza wróciła do domu
i mogli teraz powspominać.
- Jest dokładnie tak jak na Irlandii, daleko w głę
bi lądu - powiedziała Roza. - Co najmniej dzień mar
szu od wybrzeża i od ludzi...
- Słyszysz śpiew elfów? - spytał Seamus, błądząc
wargami po pulsującej żyle na jej szyi. Koniuszek ję
zyka kreślił wilgotne kręgi w miejscach, gdzie wargi
dotykały skóry, suche, zmysłowe. On chłonął jej za-
pach, smak, oddech, wpijał się w nią, pragnął stać się
jej częścią.
... więc wkrótce on znowu od niej odjedzie...
... nie rozmawiali o tym...
... po prostu wiedzieli...
- Nie elfy - odpowiedziała Roza. - Nie elfy, Se-
amus. Tylko my. Tylko ty i ja. My, najdroższy. My.
Tylko my dwoje. I niech tak zostanie...
On jej wierzył. Kochał ją, uwielbiał i chciał tworzyć
wspomnienia. Wiedział, że to, co zapamięta najlepiej,
to wydarzenia najbliższe w czasie, chciał więc, by były
piękne. Pragnął zabrać ze sobą smak jej skóry, jej warg,
ciepłego źródła życia, chciał zapamiętać wszystkie jej
gorące pieszczoty, wszystkie jej słodkie słowa, wszyst
ko to chciał zatrzymać w swoich dłoniach i z tym cen
nym a kruchym bagażem zamierzał wyruszyć w drogę
na wschód. Minie sporo czasu, zanim do niej wróci.
Nie wspominał o tym Rozie, ale tym razem za
mierzał pojechać również za morze. To nie było tak,
jak Roza myślała, że odbierze tylko kolejny statek
z niewolnikami, których trzeba przewieźć w głąb
Stanów. Nie potrzebowałby nikogo z rodziny, gdy
by chodziło tylko o to.
Tym razem to nie on miał pociągać za sznurki.
Owszem, przyjmie ich na brzegu. Owszem, przeka
że niezbędne instrukcje. Wiedział, w jakich miastach
mają się odbywać aukcje niewolników. Znał daty
i terminy. Wiedział, z kim należy się kontaktować,
bo tylko on utrzymywał wszelką łączność. Tylko on
znał wszystkie nazwiska.
Tylko on wiedział, skąd bierze się broń. I miał pie
niądze, by za nią zapłacić. I tylko on wiedział, jakim
sposobem broń zostanie przesłana na wybrzeże. Tyl
ko on znał kontakty w domu, w Irlandii. Tamtejsi
ludzie tylko jemu ufali. Być może więc i w tym ro
ku będzie obchodził dzień świętego Patryka w pobli
żu Kilkenny.
Tylko że nikt inny nie może wiedzieć tego, co on.
Wiedzę należało dzielić między wielu, ale nie trzeba
obciążać nią tych, którzy jej nie potrzebują. Dlatego
wolał całować ją, swoją żonę, niż z nią rozmawiać.
Dlatego pieścił jej nagie ciało. Dlatego prowadził
długie rozmowy z jej wargami, ze skórą, z rękami.
- Jesienią - szeptał, wtulony w policzek Rozy. - Je
sienią, najdroższa...
Jeden duży palec krążył wokół niewielkiego, led
wo dostrzegalnego wzgórka na jej brzuchu. Seamus
w dalszym ciągu nie był w stanie tego pojąć. Nigdy
nie zrozumie do końca tego cudu, jakim jest dziec
ko. Nigdy tak naprawdę do niego nie dotrze, jak to
możliwe, że miłość tworzy nowe życie.
- Tym razem powinieneś zostać w domu - powie
działa Roza zdecydowanie. W jej głosie brzmiało coś
jakby uraza. Jakby nie mogła być go całkiem pewna.
Nie w tej sprawie.
Seamus całował jej piersi. Całował białą skórę na
wzgórku, w którym ukrywało się jego dziecko. Ich
dziecko. Całował jej pępek. Seamus wierzył, że Ro
za urodzi syna. Nie do pomyślenia jest, by mogło
być inaczej. Od czasu do czasu potrafił go sobie wy
obrazić. Chłopczyk był podobny do niego. Miał je
go twarz, chociaż oczy malec ma niebieskie. Seamus
miał wrażenie, że zna to dziecko, poznał swojego sy
na w wyobraźni. Nazywał go Micheal.
- Kocham cię - szeptała Rosie.
Przyjmowała świadectwa jego miłości. Żądała ich
od niego. Brała więcej, niż Seamus był gotów jej da
wać. Myślami błądził gdzie indziej, a ona nie pozwa
lała mu się oddalać. Nawet w myślach. Roza była
bardzo wymagająca w miłości. W kochaniu nie za
dowalała się okruchami. Chciała dostawać wszystko.
Nie godziła się, by on cokolwiek zostawiał sobie.
- Ja nie jestem kwiatem - szepnęła, przywarła do
niego udami i kołysała się w tym samym rytmie co on.
- Jesteś moją różą - powiedział Seamus.
- Błąd! - szepnęła gorączkowo prosto do jego
ucha. - Żadną różą, Seamus. Nigdy żadną różą!
- No to lilią. Śnieżnobiałym dzwoneczkiem - popra
wił się z czułością, a potem znowu całował szyję i po
liczki, aż dotarł do warg, które wyciągały się do niego.
- Każdej wiosny nazbieram ci ich na piękny bu
kiet, najdroższa...
Jego biodra poruszały się niczym fale. Ona przy
ciskała dłonie do twardych mięśni na jego poślad
kach z taką siłą, jakby chciała przeniknąć go na wy
lot. Jakby pragnęła stopić się z nim w jedno. Obej
mowała go ramionami, tak jak jego ramiona obejmo
wały ją, wiązały, opasywały niczym wiotkie gałęzie.
Potem Seamus długo leżał z twarzą wtuloną w jej
piersi. Szorstki zarost ranił jej delikatną skórę. Wie
dział, że pod jego dotykiem ta skóra czerwieni się, pa
li Rozę. Jego zarost przy jej delikatnej skórze jest ni
czym ostra szczotka. Nie mógł nic na to poradzić, że
bardzo lubił zostawiać na tej skórze znaki. Wielką
przyjemność sprawiała mu też myśl, że potrafił na
pełnić jej ciało życiem, które będzie jego dzieckiem.
Lubił, gdy jego ręce i jego pieszczoty zostawiały nie
bieskie sińce na białej skórze. Lubił pocierać jej po
liczki nieogoloną twarzą, by zostawić po sobie ślady.
- Bardzo nie lubię od ciebie odjeżdżać.
- Nigdy nie podejrzewałam, że lubisz.
- Gdybym umarł - wyszeptał z zamkniętymi oczy
ma. - Gdybym umarł, Rosi, to czy mogłabyś jeszcze
raz kochać kogoś tak jak mnie?
- Ty nie możesz umrzeć.
- Chcę wierzyć, że zawsze będziemy razem, ty i ja -
westchnął cicho. - Ale, niestety, mogę umrzeć. I często
myślę, co by to było z tobą, gdyby to się stało.
- A jakbyś najbardziej chciał, żeby co się ze mną
stało?
- Nie wiem.
Głośno, przez nos, wciągał powietrze.
- A jak było wam z Peterem?
- Miałeś o to nigdy nie pytać! - przypomniała mu.
- Jesteście teraz wobec siebie jak obcy ludzie - po
wiedział Seamus półgłosem. - Przeważnie tak jest.
Ale potem przychodzi taki moment, kiedy wydaje
się, że nikt nie rozumie cię tak dobrze jak Peter.
- Bo to on przywiózł mnie z Blossom Hill do Ro
sę Garden? - spytała Roza.
- To ja powinienem był wiedzieć, co dla ciebie naj
lepsze - jęknął Seamus udręczony. - I myślałem, że
wiem. Natomiast Peter zrobił coś przeciwnego i ty
dałaś mi odczuć, że właśnie taka była twoja wola. I że
on był jedynym, który to wiedział. No i właśnie te
go nie rozumiem. Że skoro byliście sobie tacy bliscy
jak ty i ja, to jak to możliwe, że nie tęsknicie za so
bą. Że teraz jedno nie znaczy nic dla drugiego. To
naprawdę trudno pojąć. I zastanawiam się, czy to sa
mo mogłoby być z nami. Czy moglibyśmy być dla
siebie jak obcy, Rosi? Moglibyśmy być nieważni jed
no dla drugiego? Czy to, co ja czuję, mogłoby się stać
obojętnością?
- Peter i ja byliśmy przyjaciółmi. On się ze mną
ożenił z litości, żalił się nade mną. A ja wyszłam za
niego, bo potrzebowałam mężczyzny, a nikt inny nie
proponował mi swoich usług. Nosiłam w brzuchu
dziecko, które nie miało ojca. Między mną i Peterem
nigdy nie było czegoś takiego jak między mną i to
bą, Seamus. Ja zresztą nigdy z nikim nie byłam zwią
zana w taki sposób. Nigdy nikogo tak nie kochałam,
jak kocham ciebie.
- Ale byli inni mężczyźni, których kochałaś? Inni,
których kochałaś w inny sposób?
- Byli.
On wciąż leżał z przymkniętymi oczyma. Gorący
oddech łaskotał jej skórę. Był urywany. Seamus sku
lił się. Ale przecież nie byłoby dobrze, gdyby Roza
mówiła mu tylko to, co chciał usłyszeć. Roza nie
mogła zachowywać się inaczej, musiała być wobec
niego szczera.
- Może mógłby istnieć ktoś, kto stałby mi się bli
ski, gdyby ciebie już nie było, Seamus, ale naprawdę
nie mam ochoty o tym myśleć. Bo mnie to napawa
smutkiem. Ale jednego jestem pewna: nie potrafię
pokochać nikogo innego, dopóki będę wiedzieć, że
ty nadal jesteś na tym świecie.
- Wierzę ci - powiedział.
Było to chyba zbędne zapewnienie. Seamus sam
nie wiedział, po co to mówi. Wolałby, żeby mu Jen-
ny nie opowiadała niczego o Joe. Bo będzie to w nim
tkwiło, ukryte w pamięci, i będzie go niepokoić, kie
dy wyjedzie daleko stąd.
- Och, ja nie mam ochoty wyjeżdżać - westchnął. -
Ale nie ma nikogo...
- Powinieneś z tym zerwać, przecież damy sobie
radę i tak. Możemy żyć z koni. Zrezygnować z tam
tych dochodów.
- Uprawiać tytoń i hodować konie?
Seamus wyobraził sobie to. Zresztą czynił tak już
wielokrotnie, choć Roza o niczym nie wiedziała. Bar
dzo by chciał zgodzić się z jej propozycją. Ale jest
jeszcze coś, co się nazywa ziemia. I coś, co określał
jako swój obowiązek wobec ziemi. To nie był obo
wiązek wobec tego kawałka gruntu, który zakupił tu
taj, w Georgii. Chodziło o ziemię, którą ukochał po
nad wszystko. A ona znajdowała się za morzem i na
razie prawo do niej posiadał lord Lismore.
- Potrzebujemy więcej pieniędzy - powiedział ci
cho. - Nie tylko my jesteśmy, Rosi. Są jeszcze ci
wszyscy tam, w domu, którzy muszą kontynuować
walkę. Wszyscy, którzy liczą na nas. Na mnie. Z ich
powodu muszę odłożyć na bok to, czego ja sam prag
nę, Rosi. Tak wielu innych już ich zdradziło. Zbyt
wielu było takich, którzy o nich zapomnieli, gdy tyl
ko sami dostali tutaj, co chcieli. Ja tak nie mogę, mo
ja kochana. Ja tak nie potrafię!
- Ty zamierzasz tam pojechać, prawda?
Roza wiedziała o tym. Słyszała to, co nie zostało
powiedziane, i rozumiała, dlaczego on od dawna
chodzi taki zamyślony. On zaś już wiele razy miał
jej o wszystkim powiedzieć, ale zawsze jednak rezy-
gnował, zamykał się. Zawsze rozmowa schodziła na
inne tory, a on był za to losowi wdzięczny.
- Pojedziesz do Irlandii, Seamus?
- Może...
- Nie okłamuj mnie!
- Przede wszystkim musimy odebrać ładunek ze stat
ku. I tak ci zawsze mówiłem. Ale potem... potem muszę
do Irlandii. Nie wrócę tutaj, dopóki nie odwiedzę do
mu. Obiecuję ci jednak, że nie będziesz sama, kiedy na
dejdzie rozwiązanie. Wrócę na długo przedtem. Poza
tym masz chłopców, oni pomogą ci we wszystkim.
- Ty jesteś wyjęty spod prawa na Irlandii, Seamus.
- Nie mogę posłać tam nikogo innego.
- Czy Joe pojedzie z tobą? Dlaczego on nie może
przejąć odpowiedzialności? Dlaczego ty wszystko
musisz dźwigać sam? - Nie wypowiedziała imienia
Joego inaczej, niż wymawia imiona pozostałych bra
ci. Seamus miał na to bardzo wyczulone ucho. Ale
nie musiał się obawiać o Rosi, dla niej Joe był tylko
bratem. Poza tym Jenny zdoła okiełznać Joego. Jen
ny jest taka sama jak Seamus. Będzie walczyć do
upadłego o coś, co uznała za swoje.
- Ale oni mnie ufają. Nie Joemu. Nie żadnemu
z pozostałych. A poza tym minęło już tyle czasu. Na
Irlandii władze mają więcej poszukiwanych przez
prawo i inne upiory, które muszą ścigać. Na mnie tra
ciliby tylko czas, przecież ja teraz mieszkam w Ame
ryce. No i jadę tam tylko odwiedzić starą matkę,
spróbować ją nakłonić, by wyjechała do Ameryki.
I za coś takiego mieliby mnie wtrącić do więzienia?
- Konie lorda - przypomniała mu Roza.
- Nigdy nie zostało udowodnione, że to ja ukrad-
lem konie lorda, najdroższa. Muszę pojechać do Ir
landii, by nazbierać konwalii dla ciebie, skarbie. Mo
że jakiś mały elf zapłacze się w kwiatach tak, byśmy
i tutaj mogli słuchać ich śpiewu...
Zaczął nucić, czym doprowadził Rozę do śmiechu.
Musiała mu zakryć usta dłonią i błagać, by przestał.
Wtedy Seamus wybuchnął śmiechem, oplótł Rozę
ramionami i pytał, czy naprawdę uważa, że on nie
śpiewa tak pięknie jak elfy.
- W wielu sprawach jesteś bardzo utalentowany,
mój mężu, nie masz sobie równych - odparła Roza. -
Ale akurat śpiew do tych spraw nie należy.
- A co powiesz na to? - spytał, przeciągając się, bo
wiem poczuł, że znowu jej pożąda. Przywarł wargami
do jej ust, otworzył je, wsunął przez nie koniec języ
ka, jej uśmiech zniknął pod pocałunkiem, który zda
wał się nie mieć końca. Obojgu brakowało tchu, ale
wargi nie chciały się rozdzielić, ramiona nie chciały
rozluźnić uścisku, a ciała domagały się więcej i więcej.
- W tym to ja chyba jestem dosyć zdolny - mruk
nął Seamus.
- W tym jesteś bardzo, ale to bardzo zdolny - szep
tała oszołomiona Roza.
- Szukam Marlona.
- A kto szuka? - spytał chudy chłopiec, który dla
dodania sobie powagi wysoko unosił podbródek.
Przybysz był obcym. Silnie zbudowany, mięśnie
ramion zdawały się rozsadzać rękawy i kurtki, i ko
szuli. Górna część jego ciała była niczym góra, ręce
i nogi miał bardzo długie i dość szczupłe. Brązowe
ręce pokrywały liczne blizny, chłopiec mógł je za-
uważyć, mimo że płomień pochodni chybotał w wie
czornym wietrze i nie dawał za wiele światła.
- Muszę rozmawiać z Marlonem - powtórzył obcy.
Chłopiec widział, że nie jest stary, może trochę
ponad trzydzieści lat, i że nie chciałby mieć z nim na
pieńku. Żywił nadzieję, że ten facet nie szuka Mar-
lona dla jakichś porachunków.
- Ja go przyprowadzę - obiecał i jak strzała po
mknął między chatami niewolników. Biegł okrężną
drogą, by tamtego wprowadzić w błąd, gdyby przy
bysz wpadł na pomysł śledzenia go.
- Jakiś facet chce z tobą pogadać - oznajmił zdy
szany, stanąwszy na progu małej chatki, która teraz
należała do Marlona. Przedtem mieszkała tu Prissy,
jego matka. Teraz już mało kto wspominał Prissy,
w każdym razie nie tak, by jej syn słyszał. Ostre spoj
rzenia, jakie posyłano tym, którzy wymówili jej
imię, powodowały, że większość milkła.
- Kto taki? - zdziwił się Marlon.
- Ja - powiedział głos za plecami chłopca.
Ten drgnął i odskoczył w bok, ale Marlon pod
niósł tylko głowę i spokojnie przyglądał się człowie
kowi stojącemu w drzwiach.
- Ja go tu nie przyprowadziłem, tego możesz być
całkowicie pewien, Marlon!
Potężny mężczyzna wyminął chłopca. Musiał się
pochylić, by wejść do środka. Tam też musiał lekko
uginać kolana, by nie zaczepiać mocno kręconymi
włosami o sufit.
- Zmykaj, chłopcze - powiedział, a tamten nie dał
się dwa razy prosić.
Obcy zamknął za nim drzwi.
- Mam paczuszkę dla twojej mistress - powiedział.
Jego głos jakby należał do mniejszego człowieka, był
melodyjny, choć i trochę ostry, jakby mu coś skale
czyło gardło.
Wyjął spod koszuli zawiniątko w skórze. Skóra
nagrzała się od jego ciepła. Marlon ważył paczuszkę
w dłoniach.
- Zawartość jest niewielka - powiedział jakby
z wahaniem. - A nie jest to coś, co unieszczęśliwi
Miss Rosi?
- To jest coś, co twoja mistress bardzo chciała
mieć i o co prosiła - powiedział tamten cicho. - To
nawet więcej, niż ona prosiła. A darowi temu towa
rzyszą pozdrowienia.
- I to jest...?
- Powiedz swojej mistress, że tam nie ma światła.
Nie istnieje żadna pomoc. To, co ona uważała za
trudne, jest jeszcze gorsze, ale da się to zrobić. Ona
zrozumie, kiedy zobaczy, co dla niej zdobyliśmy.
- Dobrze, to jest dla mnie jasne - powiedział Marlon,
mrużąc oczy. - Ale dlaczego szukałeś właśnie mnie?
-Twoja mistress ma do ciebie zaufanie. Byłoby
bardzo źle, gdyby to wpadło w nieodpowiednie ręce.
To jest dla twojej mistress, dla nikogo innego. Masz
jej to oddać do rąk własnych.
Marlon skinął głową. Zamierzał zapytać gościa, czy
nie zechce usiąść, ale kiedy uniósł głowę, by to zro
bić, obcego już nie było. Poruszał się tak cicho, że
Marlon nie słyszał jego kroków. Takie ogromne ciało
mogłoby być bardziej niezdarne. Nie wszyscy zwra
cają na siebie tak mało uwagi, kiedy się poruszają.
Marlon zastanawiał się, kim ten człowiek jest. Za-
stanawiał się, co też na to wszystko powie Miss Ro
si. Ale paczkę oczywiście jej odda. Tymczasem wsu
nął ją sobie pod koszulę, dokładnie tak samo, jak
czynił przedtem obcy.
- Nie chcę żadnych smutnych pożegnań - powie
dział Seamus, obejmując Rozę. - Zanim się spostrze-
żesz, będę z powrotem. A gdyby ktoś pytał, to poje
chałem do Savannah, by dojrzeć budowy przędzalni.
Człowiek powinien mieć oko na swoje inwestycje.
Zawsze było tak samo. Zawsze były jakieś kłam
stwa do opowiadania. Niekiedy Roza nie wiedziała,
czy to jest kłamstwo, czy prawda, to, co ona powta
rza. Bywało też i tak, że wierzyła w to, co on jej mó
wi, a potem dowiadywała się, że kłamstwa miały ją
chronić. Bo wiedza bywa niebezpieczna. Im mniej
Roza wie, tym jest bezpieczniejsza.
- Pozdrów swoją mamę. I wnieś ją na rękach na
pokład statku! Powiedz jej, że my tu wszyscy bardzo
za nią tęsknimy...
Seamus ucałował Rozę.
- Ciii - poprosił i przesunął palcami po jej war
gach. - To nie powinno wyglądać na prawdziwe po
żegnanie, moja Rosi. Przecież ja mam jechać tylko
do Savannah, by przywieźć najcieńszej bawełny na
dziecięce ubranka. I z tego powodu nie trzeba wy
płakiwać oczu. Będę z powrotem w domu, zanim
zdążysz się zorientować, że wyjechałem.
Mogła protestować albo milczeć. Dlatego Roza
wybrała to drugie. Prośby i inne głupstwa to nie w jej
stylu. Oboje tego nie lubili.
- Wszyscy wiedzą, że jesteś chora i leżysz w łóż-
ku, skarbie - dodał jeszcze Seamus. - Nikt się nie spo
dziewał, że mógłbym w takiej sytuacji od ciebie od
jechać. Wszyscy będą wierzyć w to, co im się powie...
- Jakby ktoś miał tu przychodzić tylko po to, by
mnie pytać o ciebie? By pytać, gdzie cię zapodziałam.
- Może nie będą musieli pytać - powiedział Se
amus. - Jest wiele oczu wokół, które widzą.
Roza uważała, że przesadza. Taki ważny przecież
nie jest. I nie miała pojęcia, gdzie miałyby się ukry
wać te oczy, które by ich teraz widziały. Krajobraz
wokół ich siedziby był rozległy i równy niczym dy
wan. Niepowołanego przybysza widziało się z bar
dzo daleka. Nigdzie tutaj nie było niemal możliwo
ści dostania się po kryjomu na cudzy teren.
- Gdyby wydarzyło się coś ważnego, trzeba by było
podejmować jakieś decyzje - rzekł Seamus pospiesznie
i bardzo cicho - to podpisałem kilka czystych arkuszy
papieru. Jest ich pięć, Rosi. Leżą schowane między pro
tokołami niewolników. Zapamiętasz to? Na wypadek,
gdyby trzeba było jakichś rozstrzygnięć, zanim ja wró
cę. Paddy i Breandan wszystko ci zorganizują, ale tyl
ko ty wiesz, gdzie są te papiery.
- Niewielu ty ludziom ufasz, Seamusie 0'Connor -
powiedziała Roza, a kąciki ust drgały jej od powstrzy
mywanego śmiechu.
- To prawda, niewielu. Ale dzięki temu udało mi się
przeżyć mimo wielu tak niebezpiecznych interesów.
Roza wolałaby, żeby jej o tym nie przypominał.
Nie cofała dłoni, dopóki nie odszedł tak daleko, że
nie mogła go już dotykać. Wtedy skrzyżowała ręce
na piersi i starała się powstrzymać łzy. Stała w sła
bym wietrze, który poruszał jej spódnicą niczym ża-
glem. Roza miała wrażenie, że czuje zapach morza,
ale to przywidzenie. Favourite położona była zbyt
daleko od wybrzeża.
Seamus będzie musiał pokonać ocean...
Cienie innych widoków pojawiały się w jej my
ślach, ale Roza nie potrafiła żadnego z nich zatrzy
mać. Było tak, jak w czasie, kiedy Seamusowe elfy
wirują w białej mgle nad bagnami. Jakby elfy były
o nią zazdrosne i nie chciały, by widziała cokolwiek,
co dotyczy jego.
Seamus nie jest bezpieczny.
Seamus jest na Irlandii wyjęty spod prawa.
... wyznaczono nagrodę za jego głowę...
Roza chciała te obrazy pochwycić. Pulsowanie
w skroniach było bardziej dokuczliwe niż uderzenia
młotów w kruszalni rudy przy kopalni w Kafjord.
Huczało tak, że aż ciemniało jej w oczach. Zachwia
ła się, jakby miała upaść, ale Seamus był już wtedy
daleko. Nie słychać już było nawet stukotu kopyt
Warriora. Koń i jeździec stanowili punkt znikający
w płaskim, szarożółtym krajobrazie. W końcu zlali
się w jedno z tym krajobrazem. Roza uczepiła się
ściany domu, bo zdawało jej się, że zemdleje.
Danny pochwycił ją, kiedy się zachwiała. Chło
piec z wielką powagą pomógł jej oprzeć się o ścianę,
a potem przyglądał się przestraszony.
- Jesteś chora - powiedział.
- Tylko zmęczona - odparła Roza.
- On nie powinien był wyjeżdżać! - zawołał chłopiec.
Roza pokręciła głową.
- On musiał jechać, Danny. Jesteś na tyle duży, że
by to rozumieć. Musiał jechać.
Danny nic nie odpowiedział. Pomógł jej wejść do
domu. Na tyle jednak zachował poczucie rzeczywi
stości, że nie próbował jej podnieść. Mogła iść sama,
a on ją podpierał. I udał, że nie słyszy, kiedy powie
działa, że może posiedzieć w salonie. Syn Molly od
prowadził Rozę do łóżka.
- Powinienem sprowadzić go z powrotem - powie
dział Danny, gdy Roza jakoś się już ułożyła w łóż
ku, szerokim niczym morze. Chłopiec pomógł jej
poprawić poduszki.
- Nie - prosiła Roza. - Nie rób tego. On musi je
chać. Musi. Zaraz przyjdzie Bridget.
- Ale on myśli, że ty jesteś zdrowa!
- Bo jestem!
I poczuła się o wiele lepiej, kiedy znowu znalazła
się w pościeli. Zamroczenie ustąpiło, niczym czarne
chmury przepływające nad ziemią. W Irlandii nad
chodziłyby z zachodu. Tutaj zjawiały się od połu
dniowego wschodu, przemieniały się w szaroczarne
wirujące kłęby, które toczyły szaleńczy taniec ponad
płaskim krajobrazem.
Jej zamroczenie było właśnie jak takie szaroczar
ne tornado, które zgarniało wszelką rozsądną myśl,
jaką napotkało na swojej drodze. W końcu jednak się
oddaliło i można było zacząć odbudowywać to, co
zostało zniszczone.
To nie ciąża jest przyczyną tych mdłości. Roza nie
jest chora. To jest coś, co nosiła w sobie, i od czego
nie potrafiła uciec, co stało się częścią jej samej. Jak
by była kimś innym, choć przecież żyła tutaj.
Obrazy nie składały się w całość. Były zbyt nieja
sne i rozproszone, by je pochwycić i zatrzymać. To
z jednej strony Rozę przerażało, ale, z drugiej, nie
mogła się pozbyć uczucia ulgi. Dość już miała tych
snów pełnych krwi i śmierci. Zbyt często budziła się
z koszmarów sennych z widokiem poszarpanych,
zmasakrowanych ciał młodych mężczyzn. Dość się
nawąchała krwi, śmierci i zgnilizny.
Nie chciała dostrzec Seamusa w takiej wizji...
- Trochę mi się kręci w głowie - tłumaczyła chłop
cu. - To nie jest nic groźnego. Często się zdarza ko
bietom, które oczekują dziecka. Nie ma się czego bać.
Ale on jej nie wierzył. Danny miał piętnaście lat.
Był na tyle dojrzały, by przejrzeć również kłamstwa
dorosłych, i na tyle dojrzały, by milczeć, gdy już do
tego doszło.
- Seamus musi jechać - powtórzyła Roza. - On się
wybiera na Irlandię. Wiesz, jakie to ważne dla wielu
tamtejszych ludzi, by dojechał. Przecież wiesz, jakie
on ma znaczenie dla tych, którzy tam walczą...
Danny westchnął i ustąpił. Jego twarz zamykała
się zawsze, kiedy ktoś wspomniał o Irlandii. Roza za
wstydziła się, że tak wykorzystuje jego słabość, ale
to była jedyna możliwość, by go powstrzymać.
W przeciwnym razie zatrzymałby Seamusa.
- To jest nasza tajemnica - dodała Roza. - Nawet
twój brat nie powinien o tym wiedzieć.
- Jestem wystarczająco dorosły, bym umiał trzymać
język za zębami - odparł sucho i wyszedł z pokoju.
Cała jego postać wyrażała taką niechęć, że Roza
poczuła ból w sercu. Te plecy zaczynały się robić sze
rokie. Danny Connely wkrótce będzie mężczyzną.
Usłyszała, że chłopiec z kimś rozmawia. Również
głos zrobił się dojrzalszy. Już nie zmieniał się tak
gwałtownie od tonów przypominających ptasi świer
got do całkiem męskich brzmień. Roza bardzo by
chciała, żeby Molly mogła wiedzieć, iż jej najstarszy
syn wyrasta na odpowiedzialnego mężczyznę, wyra
sta na człowieka, z którego byłaby dumna.
- Miss Rosę nie może teraz z nikim rozmawiać -
powiedział Danny, stojąc na szeroko rozstawionych
nogach przed głównymi drzwiami do domu. Był
młodszy niż ten niewolnik przed nim, ale przema
wiał tak samo autorytatywnie jak Seamus. - Miss Ro
sę jest chora. Nikomu nie wolno jej przeszkadzać.
Możesz rozmawiać ze mną.
- Ja mogę rozmawiać tylko z Miss Rosi - odparł
Marlon i nie wyprostował karku, kiedy zawracał, by
odejść w stronę pól. Mała, owinięta w skórę paczusz
ka będzie musiała jeszcze trochę poczekać pod jego
koszulą.
8
Marlon oczekiwał nadejścia nocy. Dzień nie był
jego własnością, ale nad nocą panował sam, przynaj
mniej dopóki master Seamus jest w podróży.
Nadal nie wiedział, kim był ów obcy, ale nie po
trzeba szczególnej siły wyobraźni, żeby rozumieć, że
wiadomość dla Miss Rosi jest bardzo ważna. Bezi
mienny człowiek, który wyłania się z ciemności i zni
ka, nie powiedziawszy, kim jest, to nie może ozna
czać, że ów obcy robi sobie coś takiego dla zabawy.
Coś mówiło Marlonowi, że nieznajomy należy do
większego obrazu, że bezimienny związany jest
z czymś większym i ważniejszym. Marlon nawet
w myślach nie odważyłby się nazwać takich ludzi,
ale nie chciał zawieść tych, którzy właśnie jego wy
brali na pośrednika między nimi a mistress.
Marlon wierzył, że nikt go nie słyszał, kiedy pod
osłoną nocy wymykał się z domu i skradał w głębo
kim cieniu pod ścianami chat. Nie żeby coś się stało,
gdyby go zobaczyli niewolnicy. Oni by pomyśleli, że
Marlon idzie na spotkanie z dziewczyną. Najwyżej
dokuczaliby mu trochę następnego dnia, a on by mil
czał. To nic groźnego.
Raz po raz biegł kawałek, bosy, po lodowatej zie
mi. Bolały go stopy, ale w ten sposób robił mniej ha-
łasu. Marlon cieszył się, że w Favourite nie ma psów.
Wciąż jeszcze włosy stawały mu dęba na głowie na
wspomnienie warczenia szczerzących zęby, żądnych
krwi bestii stróżujących w Blossom Hill. Poznał kły
wielu z nich na własnej skórze. Marlon zdecydowa
nie nie lubił psów.
Wiedział, że tylko Miss Rosi sypia na dole. O tej
porze roku z pewnością okno do sypialni jest zamk
nięte. Chłopcy raczej nie usłyszą delikatnego stuka
nia w szybę. Starszy z chłopców powiedział, że mi-
stress jest chora. To Marlona bardzo zaniepokoiło,
nie chciał się zastanawiać, jak ciężka jest ta choroba.
Marlon miał tylko jedno w głowie: żeby jak naj
szybciej oddać przesyłkę. Paliła go pod ubraniem.
Jakby coś gorącego dotykało skóry na brzuchu. Pa
czuszka była wielką pokusą. Długo siedział i ważył
ją w rękach, czuł, że jest lekka, z kształtu nie mógł
się domyśleć, co mogła zawierać. Już myślał, że po
winien ją otworzyć. Zobaczyć, co jest w niej takiego
ważnego. Zdołał się jednak oprzeć pokusie. Ktoś mu
zaufał. Marlon zdecydował, że powinien okazać się
godnym tego zaufania.
To nie był sen, wiedziała to bardzo wyraźnie. Czu
wała, ale jakby się znajdowała we mgle. Już się roz
budziła, ale potrzebowała czasu, by zmysły mogły się
wyostrzyć.
Dźwięk, który ją obudził, był rzeczywisty. Cichy.
Spokojny. Nie zawierał niczego przerażającego.
Dźwięk niczym miarowy deszcz. To zresztą nie by
ło niemożliwe.
Deszcz byłby nieprzyjemny dla Seamusa i Petera,
przemknęło Rozie przez myśl. Nie wiedziała, gdzie
oni nocują. Nigdy nie pytała Seamusa, gdzie spędza
noce, kiedy jest poza domem. Z tych niewielu infor
macji, jakie jej sam przekazywał, mogło wynikać, że
w ogóle nie sypia. Teraz jednak obaj są w długiej po
dróży, po drodze muszą się znajdować jakieś gospo
dy, zajazdy przy drogach, gdzie twarz Seamusa jest
pewnie znana.
Seamus...
Stukanie w okno jak krople deszczu...
... jak palce na szybie...
To nie deszcz. Jej uszy zdołały odróżnić. Deszcz
nie brzmi tak jak to. To przeznaczone jest wyłącz
nie dla niej. Usiadła na łóżku. Odrzuciła kołdrę. Po
czuła skurcz w brzuchu, kiedy siadała i spuszczała
nogi na podłogę.
Pokój był pogrążony w takich ciemnościach, że le
dwo rozróżniała kontury mebli, ale to był jej pokój.
Znała go, choć po ostatniej nieobecności jeszcze się
całkiem do niego nie przyzwyczaiła. Bose stopy prze
szły po podłodze, nie zderzając się z niczym. Prze
szła bezszelestnie i nie zdążyła się przestraszyć. Bez
cienia lęku, że to może być coś niebezpiecznego, roz
sunęła zasłony.
Cichutkie stukanie umilkło. Dostrzegła jaśniejszą
dłoń za oknem, po czym ta dłoń się cofnęła. Jego rę
ka była jak ciemne skrzydło. Roza jęknęła i dostrze
gła białe zęby chłopca po tamtej stronie. Albo się do
niej uśmiechał, albo ona zaskoczyła go jeszcze bar
dziej niż on ją. Palce uniosły haczyki zamykające
okno. Wciąż zachowywała się bardzo cicho, nie robi
ła hałasu, który mógłby kogoś obudzić. Roza sama sie-
bie zaskakiwała. Nie wiedziała, że może być taka nie
ustraszona, tak całkiem pozbawiona lęku, taka chłod
na i taka przekonana, że instynkt jej nie zawiedzie.
Była po prostu bardzo spokojna, wiedziała, że to mu
si być coś ważnego. Ważnego, a nie groźnego dla niej.
Marlon ucieszył się, kiedy usłyszał w głębi domu
szmery, gdy zrozumiał, że Roza nareszcie się obudzi
ła. Wydawało mu się, że spędził pod jej oknem całą
wieczność. Zaczynał się już denerwować. Przyszło
mu bowiem do głowy, że byłoby z nim źle, gdyby go
ktoś przyłapał pod oknem sypialni białej kobiety.
Pod dostatkiem było takich ludzi, którzy rzuciliby na
niego najgorsze podejrzenia, niezależnie od tego, co
miałby na swoją obronę. I niezależnie od tego, czy
Roza byłaby po jego stronie. Na myśl o tym robiło
mu się gorąco, zwłaszcza na plecach, mógł sobie wy
obrazić, jak pali skóra chłostana biczem.
Teraz nareszcie mógł odetchnąć. Pozostało mu już
tylko przekazać wiadomość i oddać Miss Rosi pa
czuszkę.
Roza patrzyła na Marlona zdumiona, kiedy wycią
gał do niej rękę z zawiniątkiem, wyjętym spod koszu
li. Podał jej owiniętą w skórę paczuszkę bez słowa,
a Roza przyjęła ją i tylko na twarzy malowało się py
tanie, co to takiego. Patrzyli na siebie w milczeniu.
Spojrzenia się spotkały. Trwało to dłuższą chwilę.
- Ktoś to przyniósł - poinformował syn Princess,
wskazując na zawiniątko. - Ja nie wiem, kto to był.
Nie znam go. Nie powiedział mi, kim jest. Mówił
tylko, że mistress powinna to dostać. Ze mam to do
ręczyć do rąk własnych Miss Rosę, nikomu innemu.
Prosto do rąk Miss Rosę. Musiałem przyjść teraz. Że-
by nikt nie widział. Mogłem postąpić tylko tak, jak
on kazał.
Serce Rozy biło ciężko. Gardło się zaciskało. Od
dech był urywany. Zacisnęła paczuszkę w dłoni, po
chwili palce zaczęły nerwowo rozwijać skórę. Roza
domyślała się, ale musiała wiedzieć na pewno. Oczy
musiały zobaczyć to, co wyczuwały palce. Tuż przed
odkryciem, co paczuszka zawierała, wyciągnęła rękę
do Marlona.
- Wejdź! - powiedziała.
Posłuchał jej z wielkim wahaniem. To było szaleń
stwo. Wszystko w nim krzyczało, że to szaleństwo.
Ona jest jego mistress, a on jest jednym z jej niewolni
ków. Jednym z niewolników jej męża. Nie powinien
o tym zapominać, nawet jeśli Miss Rosi jest osobą życz
liwą, a nie taką jak inne panie. Nie taką jak inni biali.
Marlon naprawdę nie ma nic do roboty w głównym
domu. A już zwłaszcza nocą. I to sam na sam z panią,
która ma na sobie tylko cieniutką nocną koszulę.
Ale Marlon pozwolił, by jego ręce chwyciły futrynę
okna, i podciągnął się na ramionach w górę. Był silny,
trwało to tylko moment. I nikt ich nie widział. Roza
zamknęła okno natychmiast, gdy tylko Marlon znalazł
się w środku. Szczelnie zaciągnęła zasłony, nie wypusz
czając z ręki zawiniątka w skórze, wtedy jednak zrobi
ło się tak ciemno, że nic nie mogli zobaczyć. Ciemność
trochę Marlona uspokoiła. Serce zaczęło bić równiej,
już nie tłukło się tak w piersiach jak przedtem. I jego
stopy rozkoszowały się ciepłem dywanu. Strasznie
przemarzł, stojąc tak długo pod tym oknem.
- Czy ty wiesz, co to jest? - spytała Roza.
-Nie.
I
Nie powiedziała mu natychmiast, ale w jej dłoni
spoczywały dwa klucze. Palce Rozy się nie pomyli
ły. I teraz bardzo wyraźnie zdawała sobie sprawę,
gdzie znajdzie zamki, do których pasują te klucze.
Wciąż oddychała nierówno. Była spięta, nie potrafi
ła zachowywać się całkiem spokojnie. Te klucze to
było znacznie więcej, niż się spodziewała, nieskoń
czenie więcej. Pomyślała teraz o Etcie i zastanawia
ła się, ile musiało ją to kosztować.
- Czy była jeszcze jakaś wiadomość?
- On powiedział, że nie było światła - odparł Mar-
lon cicho i szukał w pamięci. Starał się przypomnieć
sobie słowa dokładnie tak, jak zostały wypowiedzia
ne, skoro to takie ważne, by do niej dotarły w taki
właśnie sposób. Zdawał sobie sprawę, że to może
mieć znaczenie. W tej sytuacji znaczenie mógł mieć
każdy drobiazg, nawet jeśli Marlon tego nie rozu
miał. Nie mógł więc niczego zaprzepaścić. Nie mógł
niczego zepsuć przez swoją niedokładność.
- I że tam nie ma żadnej pomocy - ciągnął z wa
haniem, choć był całkiem pewien, że powtarza
wszystko dobrze. - I to, co Miss Rosi myślała, że jest
trudne, okazało się jeszcze gorsze. Ale że to się da
zrobić. On, ten obcy, mówił, że Miss Rosi zrozumie,
kiedy dostanie to, co oni zdobyli. Czy jest w tym
wszystkim coś zrozumiałego?
Roza z trudem chwytała powietrze. W mroku od
szukała ręce Marlona. To był gest nie do pomyśle
nia. Białe kobiety nie dotykają czarnych mężczyzn.
To jest nie tylko nieprzyzwoite, to po prostu szalo
ne. I bardzo niebezpieczne. I to czarny mógłby być
za to ukarany. Zanim Marlon zdążył cofnąć ręce, ona
złożyła w nich oba klucze. Pozwoliła mu je zatrzy
mać.
- Czy ty wiesz, co to są za klucze, Marlonie? - spy
tała Roza i powietrze wokół stało się niezrozumiale
ciężkie. - Wiesz, do jakich zamków one pasują?
Marlon przesuwał koniuszki palców po ciepłym
metalu. To z jego ciała pochodziło to ciepło. Nosił
te klucze na sercu i nawet nie przeczuwał, co ma tak
blisko. Teraz prawda zaczynała do niego docierać.
Oddychał z trudem.
Nagle zdał sobie sprawę z tego, dlaczego wiado
mość, którą otrzymał, była taka niejasna i niezrozu
miała. Nie mógł jej pojąć, dopóki nie przekazał jej
dalej, do Miss Rosi. Gdyby zrozumiał wcześniej,
mógłby zacząć działać, zanim pomyślał i zniszczył
by to, dla czego inni narażali tak wiele. Nie jest bo
wiem rzeczą bezpieczną ukraść takie klucze jak te.
Można by za to zapłacić szerokimi pasami skóry,
dartymi z niewolniczych pleców.
- Byliśmy tam oboje - szeptała Roza, bo nie mog
ła wydobyć głosu z gardła. - Prosiłam kogoś, Marlo
nie, by się dowiedział, jak się ma Princess. Jak źle jest
z twoją mamą. Czy może chodzić, czy w ogóle mo
że się poruszać. Ja chcę ją wydostać z tej nory. I oto
mamy klucze!
Marlon zacisnął na nich rękę. Palce miał zdrętwia
łe, ale nadal ściskał klucze. Nie mógł ich puścić. I prze
pełniała go szczera wdzięczność dla mistress. Bo ona
to zrobiła dla jego matki. To dla niej też jest bardzo
niebezpieczne, niezależnie od tego, że jest biała.
Jego wspomnienia z więzienia Jordana były zamaza
ne, ale wiedział, co ta kobieta dla niego zrobiła. Wspo-
mnienia nakładały się na siebie, ale Marlon potrafił
stworzyć z tego jeden obraz, chociaż nigdy nie byłby
w stanie ubrać go w słowa. Teraz jego mistress ryzyku
je tak wiele dla niego i jego matki. Nie rozumiał, dla
czego ona to robi. Nic przecież na tym nie zyska. Mar
lon nie rozumiał Miss Rosi. Może ona jest po prostu
dobra? Nie rozumiał jej, ale rozumiał wiadomość.
- Z nią jest gorzej, niż ktokolwiek przypuszczał -
wyszeptał. - Ona nie może chodzić. Nie można li
czyć na żadną pomoc z jej strony...
- I może jeszcze gorzej - dodała Roza. - Ty wiesz,
do czego on jest zdolny.
Nie nazwała tego człowieka, ale oboje wiedzieli,
o kogo chodzi. Nazwisko nie było konieczne, a Roza
nie chciała jeszcze bardziej martwić Marlona. Chcia
łaby, żeby wiadomość była wyraźniejsza, ale rozumia
ła też, dlaczego tak nie jest. Kimkolwiek jest człowiek,
z którym Etta rozmawiała, to musieli wspólnie wy
brać Marlona na pośrednika. I był to trafny wybór.
Teraz Roza to widziała. Sama powinna była o tym po
myśleć, ale ona bała się reakcji chłopca.
Prawdopodobnie nie ma znaczenia, czy wiedzą do
kładnie, jaki jest stan Princess, jak bardzo została
okaleczona. Wystarczy, by wiedzieli, że nie może być
pomocą podczas ucieczki. Muszą zakładać wszystko,
co najgorsze. Nietrudno sobie to wyobrazić.
- Dlaczego? - spytał chłopiec.
- Ja chcę wydostać stamtąd Princess - powiedzia
ła Roza zdecydowanie. - Chcę, żeby znalazła się
w bezpiecznym miejscu. Chcę ją wyrwać ze szponów
Jordana. Żeby była bezpieczna. Wolna.
- Niemożliwe - stwierdził Marlon. Nie zdobył się
na to, by powiedzieć jej, że to mrzonki. To, co przy
chodziło jej do głowy, było szalone, śmiertelnie nie
bezpieczne, a przede wszystkim niemożliwe.
- Istnieją ludzie, którzy pomagają niewolnikom
przedostać się na Północ - wyszeptała Roza po
spiesznie, jakby się bała, że ściany mają uszy.
- Wyzwolonym czarnym. Byłym niewolnikom -
sprostował Marlon. - Jordan nigdy nie zwróci jej
wolności.
- Pieniądze czynią cuda - ciągnęła dalej Roza. Mó
wiła przekonująco, ale ona jest biała. Nie porusza się
po tym samym bagnie co Marlon. I Princess. Marlon
nie miał pojęcia, jak jej to powiedzieć.
- Jeśli zdołamy ją stamtąd wydostać, to przysię
gam ci, że będzie wolna do końca życia.
- W jaki sposób?
- Potrzebna mi twoja pomoc.
Marlon zwrócił jej klucze. Nie był pewien, czy
chce usłyszeć to, co Miss Rosi wymyśliła. Rozczaro
wanie przeniknęło jego ciało, wszystkie myśli. Pojął,
że to on pierwszy będzie musiał ryzykować skórą.
Własnym życiem. Chętnie to zrobi. Nie z tego po
wodu czuł się rozczarowany. To z powodu matki. Bo
to o jego matce była mowa. A on nie chciał, by rzu
cono go w sprawę, która od początku jest skazana
na niepowodzenie.
Był już wcześniej ścigany niczym zwierzę. Był
chłostany i niemal nie został zabity. Był trzymany na
granicy życia i śmierci tak długo, że nie chciał nawet
o tym myśleć. Za nic nie chciał przeżywać tego na
nowo. Nigdy więcej nie może tam wrócić.
- Ty możesz nawiązać kontakt z tymi, którzy po-
maga ją ludziom przedostać się do Pensylwanii - po
wiedziała Roza. - Jesteś czarny. Tobie będzie łatwiej
niż mnie. Nie będą się do ciebie odnosić z taką po
dejrzliwością, jak traktowaliby mnie. Dowiesz się,
gdzie ich szukać. Zajmie ci to znacznie mniej czasu.
A ja nie wiem nawet, gdzie miałabym się obrócić.
Marlon nie odpowiedział.
- Dam ci papiery, że zostałeś wyzwolony - doda
ła Roza.
Serce Marlona gwałtownie podskoczyło. Ona te
go nie powiedziała. Nie wierzył własnym uszom.
Musiał się przesłyszeć. Albo ona myślała co innego,
niż powiedziała. Milczenie było niczym ściana.
- To Seamus jest twoim właścicielem - szeptała
Roza, idąc po omacku do łóżka.
Musiała usiąść. Za długo już stała, znowu poczuła
mdłości. Zawrót głowy. Nie chciała jednak okazy
wać chłopcu, że nie jest z nią całkiem dobrze. Waż
ne, żeby on miał do niej zaufanie. Nie mogła teraz
zawieść. Nie może zawieść Princess. Ona i Marlon
potrzebowali siebie nawzajem po to, by Princess
mogła się wydostać z tego strasznego więzienia w lo
chu Jareda Jordana seniora.
- Muszę mieć na to jego zgodę - powiedziała. - Ale
on mi zostawił podpisane arkusze papieru. Mogę na
nich napisać, co zechcę, i będzie to tak samo ważne,
jakby Seamus własnoręcznie to napisał. Nie ma
w tym najmniejszego oszustwa. To będzie najpraw
dziwsza prawda, będziesz wolny, Marlon.
- Master Seamus będzie wiedział, że to nieprawda -
zaprotestował chłopak gwałtownie.
Serce tłukło się w piersi jak oszalałe. Serce było
bębenkiem, który przekazywał wiadomości od jed
nej niewolniczej chaty do drugiej. Marlon nigdy nie
potrafi udźwignąć takiej nadziei jak ta. Niewolnicy
nie powinni mieć nadziei. Murzyni, tacy jak on, ro
dzą się do niewolniczych chat.
Jego ojciec był wolny.
Jego serce jest wolne.
Mama opowiadała baśnie o wolności.
... on mógłby w nie wierzyć...
- Będziesz daleko stąd, kiedy Seamus wróci do domu
- rzekła Roza, a jej głos brzmiał niebezpiecznie przeko
nująco. - Ty i Princess będziecie znowu razem, w bez
piecznym miejscu na Północy. Może w Filadelfii. Czy
to nie tam wszyscy wyjeżdżają? Do Pensylwanii.
Marlon kiwał głową, kiwał tak aż do chwili, gdy
pojął, że ona mówi całkiem poważnie.
- Możliwe - rzekł przeciągle.
- Mogłoby tak być?
- Może.
- Odważysz się? - spytała Roza. - Musisz tylko na
wiązać kontakt z tymi, którzy należą do podziemnej
bandy... organizacji. U nas też muszą być jacyś...
Marlon uśmiechał się w ciemnościach. Roza nawet
nie wie, jak się nazywa ta zakazana grupa, która po
maga wolnym czarnym, i również niektórym zbieg
łym niewolnikom, przedostać się na Północ. Jak naj
dalej od niewolnictwa na Południu. Uważał, że Miss
Rosi tak samo nic nie wie, jak większość białych pań.
- To nie jest niemożliwe - powiedział.
- Pieniądze nie stanowią problemu - dodała Roza
zdecydowanie, gdy spostrzegła, że on zaczyna poj
mować jej plan. - Tylko to się musi dokonać bardzo
szybko. Princess musi zostać zabrana z lochu, ale
przedtem wszystko powinno być dokładnie przygo
towane. Wszystko musi się dziać w umówionym cza
sie. Możemy mieć tylko jedną okazję, by ją uwolnić,
trzeba brać to pod uwagę przy planowaniu. I musi
cie wyruszyć na północ natychmiast, gdy tylko wy
rwiemy ją z tego więzienia.
Mówiła tak, jakby sama miała brać we wszystkim
udział. Marlon uśmiechał się w ciemnościach. Roza
planowała tak, jakby zamierzała osobiście uwalniać
jego matkę. To bardzo miłe z jej strony.
Marlon bardzo lubił, kiedy mówiła „my", trudno
mu jednak było sobie wyobrazić Miss Rosi w takiej
akcji, gdzieś w ciemnościach, jak się skrada razem
z nim. To zakrawało na żart, który sam sobie opo
wiadał. Tak naprawdę zdawał sobie sprawę, że bę
dzie musiał znaleźć kogoś zaufanego. Jednego ze
swoich. Miss Rosi czyniła przedsięwzięcie możli
wym, ale ona nie może stanowić jego części, kiedy
będą uwalniać matkę, jej nie może tam być.
- Znajdę kogo trzeba - obiecał, podszedł do oka
i wyskoczył na dwór.
Nawet się nie pożegnał. Nie obejrzał się ani razu, ale
słyszał, że ona zamyka okno. Marlon poczuł się o wie
le spokojniejszy, gdy znalazł się poza domem. Dopóki
jest na dworze, nikt nie może go o nic oskarżyć.
Dwa dni później Roza przyjęła nieoczekiwaną wi
zytę. Nie znała powozu, który toczył się przez dzie
dziniec i zatrzymał przed domem. Nikogo się nie
spodziewała. Kobieta, która wysiadła z powozu, ni
kogo jej nie przypominała. Była bardzo elegancka,
zachowywała się jak prawdziwa dama. Roza wiedzia
ła, że jej nie zna.
Chłopcy pojechali gdzieś konno. Prawie ich zmu
szała, by więcej czasu spędzali z Adamem i Eamon-
nem. Zwłaszcza Danny przesadzał z opieką nad nią,
kiedy Seamusa nie było. To Rozę bawiło i rozczula
ło, wiedziała bowiem, że chłopiec chce dobrze. Wie
działa, że jest do niej bardzo przywiązany i że bar
dzo poważnie traktuje to, iż nieoczekiwanie został
panem domu. Seamus okazał mu takie zaufanie, chło
pak nawet by nie pomyślał, że mógłby je zawieść.
Poprzedniego dnia Roza wstała z łóżka. Mdłości
nie dokuczały jej już tak bardzo, w każdym razie nie
na tyle, by nie mogła tego ukryć nawet przed szwa-
gierkami. Bo nie tylko Tommy i Danny strzegli każ
dego jej kroku. Seamus najwyraźniej poprosił rów
nież resztę rodziny, by wszyscy mieli na nią oko, nie
wiele więc mogła zrobić na własną rękę.
Roza nie miała wiele czasu na zastanawianie się,
kim jest jej gość. Zapukano do drzwi, zanim zdąży
ła przeciągnąć dłonią po rozpuszczonych włosach.
I drzwi się otworzyły, zanim zdążyła do nich po
dejść. Stała więc pośrodku pokoju.
- Narzucam się - powiedziała kobieta, która weszła
i starannie za sobą zamknęła. Omiotła wzrokiem pro
sty pokój z zainteresowaniem, ale bez cienia niechęci.
Miała na sobie aksamitny kostium w kolorze głę
bokiej czerwieni, a na nim obramowaną futrem, gra
natową pelerynę z miękkiej wełny, z podszewką tak
samo czerwoną jak spódnica i żakiet. Przybyła zdję
ła rękawiczkę z prawej dłoni. Podeszła do Rozy
z wyciągniętą ręką.
- Nie byłyśmy sobie przedstawione. Nazywam się
Averil Wiley. Moim mężem jest doktor Wiley.
Roza nadal niewiele z tego rozumiała. Małżonka
doktora Wileya była od niego znacznie młodsza. On
musiał już przekroczyć pięćdziesiątkę, podczas gdy
Averil Wiley nie skończyła jeszcze chyba trzydzie
stu. Była szczupła i delikatnej budowy, wyższa od
Rozy. Oczy miała zielone, włosy jasne. Pociągła
twarz niczym nie budziła zainteresowania, w ogóle
pani doktorowa wyglądała dosyć pospolicie, ale za
chowywała się z wielką pewnością siebie, najwyraź
niej wrodzoną. Nie mogło być inaczej.
- Czy mogę usiąść?
Roza skinęła głową. Serce jej się ściskało w ocze
kiwaniu, kiedy tamta wolno zdejmowała okrycie
i drugą rękawiczkę, układając wszystko na jednym
z wolnych krzeseł. Widocznie przywykła do tego, by
służba czekała i natychmiast odbierała od niej ubra
nie. I chyba nieczęsto wstępowała do domów, gdzie
mieszkańcy nie mieli przy sobie przez cały czas mnó
stwa służących. Seamus nadal nie rozumiał, że Roza
chce sama prowadzić swój dom, dbać o swoje ubra
nia, gotować dla rodziny.
- Zastanawia się pani, po co przyjechałam?
Roza przytaknęła i zdziwiła się trochę błyskiem
w czystych, zielonych oczach tamtej. Wyglądało to
na rozbawienie. Nie bardzo rozumiała zachowanie
Averil Wiley.
- Chciałam przyjechać mimo wszystko - powie
działa doktorowa i uśmiechnęła się przyjaźnie. - Wo
lałabym jednak zaczekać, aż zostaniemy sobie for
malnie przedstawione. Nie byłam na weselu w Bios-
som Hill, bo wtedy już bym zadbała, byśmy się po
znały.
Roza czekała.
- Ja urodziłam się w Bostonie - poinformowała
Averil Wiley. - Mój mąż natomiast pochodzi stąd. To
dlatego nie zawsze i nie we wszystkim się zgadzamy.
Milczenie między poszczególnymi zdaniami prze
mawiało na swój sposób, jakby miało własny głos.
Roza zaczynała się powoli domyślać, po co Averil
Wiley do niej przyjechała.
- Nigdy do końca nie przywykłam do życia tutaj,
na Południu. Jest tu wiele spraw, które nie tylko
mnie zaskakują, ale i sprawiają mi ból. Rozumiem,
że i panią również, Mrs. 0'Connor.
- Proszę mi mówić Rosę - poprosiła Roza.
Tamta uśmiechnęła się. Nie znały się nawzajem,
ale rozumiały.
- My możemy pomóc - powiedziała Averil Waley. -
Ale chcielibyśmy także związać cię z nami.
Roza patrzyła na nią w milczeniu.
- Potrzebujemy pewnych miejsc - rzekła młoda
doktorowa. - Favourite byłoby dla nas wymarzonym
miejscem. Chyba nie muszę tłumaczyć dlaczego.
Roza potrząsnęła głową.
- Wykorzystywalibyśmy ciebie i Favourite tylko
w przypadkach absolutnie koniecznych - zapewnia
ła Averil. - Nie chcemy ryzykować, że cała nasza
sieć poniesie straty. Chcemy, by ta sieć pokryła ni
czym pajęczyna całą Georgię, wszystkie stany na
Południu, niewidoczna dla tych, którzy nie wiedzą,
gdzie szukać.
- Jak szybko moglibyście zabrać Princess? - spy-
tała Roza. Nie powiedziała ani tak, ani nie na pro
pozycję doktorowej.
- Wiemy, że Jordan jutro wyjeżdża - odparła Ave-
ril Wiley i poprawiła jakiś lok, który wymknął się
spod kapelusza. Nie sprawiała wrażenia, że chciała
by nakrycie głowy zdjąć. Tak długo nie zamierzała
tu siedzieć. - A więc to się musi stać w jedną z naj
bliższych nocy.
- Tak szybko jak to tylko możliwe - poprosiła Roza.
- Mamy statek do Brunswick, który jutro w nocy
będzie mijał Blossom Hill.
- W takim razie niech to będzie jutro w nocy -
rzekła Roza stanowczo.
- No a co z tobą? - spytała pani Wiley poważnie,
patrząc Rozie w oczy. - Chcesz być jedną z nas?
- Czy to jest warunek pomocy dla Princess? - spy
tała Roza.
- Nie. Pomożemy jej i tak. Wyznaczamy cenę, ale
pomagamy również tym, którzy nie mogą zapłacić.
Zakładam jednak, że ty zapłacisz za tych dwoje, któ
rych chcesz wysłać na Północ.
- Zapłacę - zapewniła Roza. - W jaki sposób wy
dostaną się z Brunswick?
- Tego się nie dowiesz - odparła doktorowa spo
kojnie. - Nie powinnam była mówić nawet o tym
Brunswick. Nikt nie powinien wiedzieć więcej niż to
konieczne. Nie będzie też inaczej, nawet jeśli zosta
łabyś częścią naszej sieci.
- Chcę wejść do organizacji - oznajmiła Roza.
Szeroki uśmiech rozjaśnił twarz tamtej. Roza
przeczuwała, że oto zyskała przyjaciółkę.
- Czasami potrzebujemy tylko informacji - powie-
działa Averil Waley. - Innym razem znowu chodzi
o pieniądze. A od czasu do czasu będziesz musiała
ukryć naszych podróżnych.
- Jak nawiążemy ze sobą kontakt?
- Ja myślę, że my obie mamy ze sobą tyle wspól
nego, że możemy się spotykać towarzysko, pani
0'Connor. Postaram się, byśmy zostały sobie for
malnie przedstawione. Niekiedy będziesz po prostu
znajdowała biały kamień na parapecie swojego okna.
Wtedy będziesz musiała odebrać meldunek z miej
sca, które sama dla nas znajdziesz.
- Dąb na dziedzińcu. Tam każdy może podejść,
nie budząc podejrzeń. Dąb ma dwie prawie zrośnię
te gałęzie, które tworzą coś w rodzaju kryjówki...
- No to wiesz, gdzie masz szukać - powiedziała
pani Wiley i wstała, by się pożegnać. - Jutro w nocy
przybędzie statek. Między północą a świtem. Nazy
wa się „Strawberry Moon".
9
Papier wydawał się gruby między palcami. Sztywny,
dobrze go było trzymać. I to przeraziło Rozę. Kałamarz
stał na swoim miejscu. Czarny płyn chlupał, kiedy prze
kładała buteleczkę z jednej ręki do drugiej. Obsadka by
ła wygładzona w miejscu, gdzie zwykle trzymała ją ręka
Seamusa. Znalazła tę samą stalówkę, którą on składał
podpisy na arkuszach. Przyglądała się długo jego nazwi
sku. Było niczym obrazek na kremowobiałym arkusza
Wiedziała, co ma napisać. Wiedziała, co powinno
się tam znaleźć. I wiedziała, jakich słów powinna uży
wać, by dać Marlonowi wolność. Kiedy jednak ujęła
pióro, zdała sobie sprawę, że przecież nie potrafi na
pisać tych słów po angielsku. To naprawdę bez sen
su, stracona sprawa. I nie mogła nikogo poprosić
o pomoc. Żaden z braci Seamusa nie zlekceważy je
go woli. Fiona też nie. Może Marlon mógłby napisać,
co trzeba? Powinna wziąć ze sobą papier, a on niech
wpisze słowa, których będzie potrzebował.
Marlon nie był pewien, czy to rozsądne, że Miss
Rosi będzie z nim od początku do końca. Obserwo
wał ją uważnie od tamtej nocy, kiedy dała mu klu
cze. I musiał uznać, że Danny ma rację: z nią nie jest
dobrze. Chodzi blada. Marlon miał wrażenie, że Ro-
za ukrywa boleści. Jego oczy widziały bardzo wiele.
I nie pomylą się, kiedy dostrzegą skrywany ból,
gdziekolwiek by to było. Jedyne, co mu powiedzia
ła, to to, że powinien zabrać wszystko, co ma dla nie
go jakąś wartość, i stawić się na granicy Blossom
Hill. To wtedy zapytał, ilu jeszcze ludzi o tym wie.
„Tylko ja" - odparła. - „Nikt więcej wiedzieć nie
musi".
Marlon nie miał pojęcia, czy to prawda. Bał się tak
wielu rzeczy. Bo o ile dobrze się domyślał, to w jej
stanie zdrowia mogła po drodze w każdej chwili za
słabnąć. Nie pojmował, dlaczego ona musi tam iść.
Nie wiedział też, jak uda im się oszukać psy. I nie
wiedział, jak uda im się wydostać matkę z więzien
nego lochu. Nie umiał sobie wyobrazić, co się stanie
potem. Co prawda mają klucze, ale żeby tylko na
tym budować plan, to zdaniem Marlona naprawdę
za mało. A on ryzykował własne życie.
Musiał się oprzeć na łopacie, kiedy zobaczył koło
południa, że z Favourite wyjeżdża powóz. Twarz mu
się skurczyła, gdy stwierdził, że powozi sama Miss
Rosi. Znajdował się tak blisko Master Adama, że
mógł wyraźnie widzieć również jego zaskoczenie.
Brat Master Seamusa użył równocześnie ostróg
i cugli swego konia. Marlon myślał swoje, patrząc,
jak Master Adam pędzi przez pole w stronę powo
zu. Ale wrócił do pracy, gdy stwierdził, że Miss Ro
sie zatrzymuje zaprzęgniętego do powozu konia.
- Co ty zamierzasz? - zapytał Adam zdyszany, sta
rając się opanować swojego niespokojnego konia,
który dosłownie tańczył na drodze przed powozem.
Roza siedziała wyprostowana na siedzeniu dla
woźnicy. Ubrała się ciepło i wystarczająco eleganc
ko, by wyglądało, że wybiera się z wizytą.
- Dlaczego nikt z tobą nie jedzie? - dopytywał się
Adam.
- Nikogo w domu nie było - odparła. - A ja na
uczyłam się obchodzić z koniem i powozem, ledwie
odrosłam trochę od ziemi.
Adam uśmiechnął się na te słowa. Jego pełne usta
wygięły się i kręcił głową nad jej brakiem rozsądku.
Roza zawsze miała wrażenie, że śmiech buzuje
w piersiach Adama. Skończy w tym roku dziewięt
naście lat, ale wciąż miał w sobie wiele chłopięcych
cech. Roza nie sądziła, że kiedykolwiek całkiem się
ich wyzbędzie. To samo było z Seamusem, tylko że
starszy brat miał w sobie wiele powagi, która wal
czyła o lepsze z tym, co w Adamie było tylko zaba
wą, dowcipem i śmiechem.
- Jesteś pewna, że teraz powinnaś powozić? - nie
dawał za wygraną Adam.
- Bo co by na to powiedział Seamus - dokończy
ła za niego Roza ze śmiechem, bo rzeczywiście mó
wił tym samym tonem, jakiego w takiej sytuacji na
pewno użyłby Seamus.
- Pojęcia nie mam, co by powiedział Seamus - rze
kła po chwili, już poważnie. - Być może to, że po
winnam leżeć w łóżku do października. Ale ja czuję
się znakomicie. I dzień jest taki piękny. Pomyślałam
więc sobie, że zrobię Colleen niespodziankę swoją
wizytą. Choć wciąż jest świeżo poślubioną żoną, to
chyba nie będzie miała nic przeciw wizycie.
Adam roześmiał się szeroko.
- Wszyscy wiedzą, że Junior został wysłany do Sa-
vannah w interesach - oznajmił. - W Blossom Hill
zostały tylko kobiety i niewolnicy. Nie zaszkodzi
więc, jeśli przybędzie jeszcze jedna.
Zeskoczył ze swojego konia, przywiązał go za
uzdę z tyłu powozu. Długonogi, sprawny, stanął
obok powozu i nie pytając Rozy o zdanie, zsadził ją
z kozła.
- Ale to ja będę powoził, Rosi - wyjaśnił. - Ty
grzecznie zajmiesz miejsce, które przystoi damie.
Pomógł jej usiąść, otulił derkami jej nogi. Potem
mrugnął porozumiewawczo i zręcznie wskoczył na
siedzenie dla woźnicy.
- Powinnaś była jednak zwrócić się z tym do mnie -
dodał jeszcze. - Moim zdaniem dużo zabawniej jest je
chać do Blossom Hill, niż pilnować niewolników, któ
rzy starają się kopać torf, choć on wciąż jeszcze jest na
to za twardy. Moim zdaniem jest za wcześnie na przy
gotowywanie ziemi.
- Seamus mówi, że powinno się to robić teraz.
- Ja to powinienem mieć takie miejsce z samymi
końmi tylko! - zawołał nieoczekiwanie Adam, spoglą
dając na nią przez ramię. - Hodować konie, ale takie
pierwsza klasa. Z tym jest znacznie mniej zachodu.
Tylko zwierzęta. Żyjące istoty, na których człowiek
się zna, nie musi się wciąż martwić, zastanawiać.
- I mniej niewolników? - spytała Roza ostrożnie.
- Może i to - odparł Adam i całą swoją uwagę skie
rował teraz na drogę. Po tej wymianie zdań długo je
chał milczący.
To dało Rozie do myślenia. Wiele razy zastanawia
ła się właśnie nad postawą Adama. Nie mogła się zo-
rientować, po której stronie on stoi. Ani co napraw
dę myśli. Czasami odnosiła wrażenie, że chłopak nie
znosi tego życia, jakie tu prowadzą, tak samo jak
ona. Ale kiedy indziej znowu on po prostu przytaki
wał wszystkiemu, co mówił Seamus. Nawet nie
mrugnął, gdy Seamus go o coś prosił.
Roza długo się wpatrywała w kark szwagra. W je
go szerokie barki pod zniszczoną wełnianą kurtką.
W ruchach przypominał Seamusa, ale okazywał czę
sto taką wrażliwość, że chętnie by mu zaufała w swo
jej sprawie. W ostatniej chwili jednak zmieniła zda
nie, uznała, że nie należy Adama w to mieszać. On
jest taki młody.
- Zatrzymamy się u Joego i Jenny! - zawołał, gdy
skręcili w stronę Rosę Garden.
Gdy Rosa zaprotestowała, że ma jechać prosto do
Blossom Hill, zdawał się jej nie słyszeć. Roza mogła
by przysiąc, że śmiał się na swoim miejscu na koźle.
- Odwiedziny! - zawołał Joe, opierając się o ścian
kę powozu i spoglądając to na Rozę, to na Adama
i z powrotem. - Ciekawe, co by powiedziała Deidre
na taką miłą przejażdżkę we dwoje?
- Sama radziłam sobie znakomicie! - warknęła Ro
za i sprawiała wrażenie, że chce wysiąść.
- Otóż to właśnie!
Adam lekko zeskoczył na ziemię i zsunął kapelusz
na tył głowy.
- Staram się nie zadzierać z Seamusem - powie
dział, idąc obok swojego o dwa lata starszego i ob
darzonego o wiele ciemniejszą karnacją brata. Szyb
ko odwiązał swojego konia od powozu i wsunął but
w strzemię, zanim Joe zdążył jeszcze o cokolwiek za
pytać.
- Pani nie dała się zatrzymać - rzucił jeszcze z koń
skiego grzbietu. - Wybrała się do Blossom Hill, a ja
zadbałem, by dotarła tutaj. - Wycelował w brata pal
cem, jakby to był pistolet. I pomknął tak szybko, że
widzieli tylko jego szerokie plecy i słyszeli łoskot koń
skich kopyt, które jednak oddalały się coraz bardziej.
Joe, mrużąc oczy, patrzył na Rozę.
- Gdyby zaczekał jeszcze chwilkę, to bym mu po
wiedział, że jestem w domu sam. Kobiety i dzieci a tak
że Colleen z chłopcami i Jennifer Jordan pojechali do
Dublina. Podobno przywieziono tam jakieś towary,
czy coś, co lubią kobiety. Jeremy Jordan ma wątpliwą
przyjemność dotrzymywania im towarzystwa.
- Więc w domu w Blossom Hill nikogo nie ma? -
spytała Roza niepewnym głosem.
- Nikogo - odparł Joe. - Mogę cię odwieźć do Fa-
vourite.
- Nie! - zaprotestowała.
- No tak, jesteś zmęczona. Nie pomyślałem o tym!
Joe podał jej rękę, by mogła wysiąść z powozu.
Ona jednak wciąż siedziała nieporuszona. Było
chłodno, ale nie na tyle zimno, by oddech zabarwiał
się na biało. Dzień wciąż jeszcze był wczesny, do
wieczora pozostawało sporo czasu. A jeszcze więcej
do nocy. Cały jej plan opierał się na tym, że przeno
cuje w Blossom Hill.
- One chyba wrócą do domu przed nocą? - spytała.
- Nie miały takiego zamiaru - odparł Joe. Oparł
dłonie o krawędź powozu i przyglądał się Rozie po
ważnie. - Miałabyś więcej do oglądania, gdybyś za-
czekała dzień lub dwa - dodał, choć nigdy Roza nie
wyglądała mu na kogoś, kto śmieje się najgłośniej
i cieszy najbardziej na widok nowych materiałów na
sukienki.
- Czy ty jesteś szczęśliwy jako właściciel planta
cji, Joe? - spytała Roza, ale wciąż nie zamierzała wy
siadać.
On nie rozumiał, do czego szwagierka zmierza,
ponieważ jednak widział, że wciąż siedzi, więc wdra
pał się do niej. Usiadł naprzeciwko niej, łokcie oparł
na kolanach i próbował odnaleźć spojrzenie jej nie
bieskich oczu.
- Marzyłeś o czymś takim jak to? - pytała dalej.
Joe odchylił się w tył, rozłożył szeroko ramiona
na oparciu za swoimi plecami. Patrzył na dom. Na
dal kiedy zbliżał się do niego, ten budynek go zaska
kiwał. Zawsze musiał przystanąć i przekonywać sam
siebie, że to jest jego dom. Że jego właścicielem nie
jest jakiś pan o podwójnym nazwisku, z tytułem
i miejscem w House of Lords. Nie, to jego dom. Pię
trowy, murowany budynek z ośmioma kolumnami
przed wejściem i mnóstwem okien, które Joe wciąż
liczył. Budynek z podwójnymi, oszklonymi drzwia
mi i z balkonami. Były w nim złocone krzesła i mo
siężne kandelabry, piękne żyrandole z kryształu. Joe
był właścicielem pól, rozciągających się wokół domu
jak okiem sięgnąć. Miał konie i stajnie, i rozległe
plantacje bawełny. Nigdy w życiu nie marzył o ta
kich wspaniałościach jak to wszystko.
- Myślę, że marzyłem raczej o kamiennym dom
ku z dwiema izbami - powiedział wolno, przymyka
jąc oczy.
Wciąż niełatwo było mu mówić o tym miejscu,
w którym znajdowały się wszystkie jego dawne my
śli i marzenia. Gdzie wspomnienia o dawniejszym
życiu i o Irlandii nadal były żywe.
- A zatem to wszystko jest dla ciebie niczym baśń?
Jej głos miał jakieś bolesne brzmienie. Ona czegoś
szukała. Poszukiwała tego w nim, u niego. I Joe wie
dział, że to istnieje jak pęknięcie na gładkiej po
wierzchni.
- To było jak baśń - potwierdził.
- Pozwól mi tutaj zostać. Musisz pozwolić - pro
siła Roza.
Nadal rozmawiali o tym samym, ale Joe nie był pe
wien, czy wie, co to. Bardzo wyraźnie zdawał sobie
sprawę z tego, że ona siedzi tuż przy nim. Nie przy
pominał sobie, kiedy widział ją pierwszy raz. Zoba
czył naprawdę. Początkowo nie pojmował, co w niej
opętało Seamusa. On przez długi czas widział tylko
jej lewy policzek. Joe kochał to, co piękne, a Rosi nie
można było nazwać piękną. Była jak kryształowy kie
lich, który został rozbity, a potem znowu sklejony.
- Będę musiała ci zaufać - powiedziała Roza. - Ale
nie mogę tego uczynić, dopóki mi nie powiesz, że nie
jesteś całkiem szczęśliwy w roli właściciela plantacji.
- Co to za gra, którą ze mną prowadzisz?
- To ma coś wspólnego z tym, czego nie lubisz -
rzekła Roza, nie przestając patrzeć mu w oczy.
- Więc powiedz mi, co to jest, ty, która znasz mnie
tak dobrze - rzekł wyzywająco.
- Niewolnicy!
Joe przyglądał się jej wąskimi oczyma. Roza sie
działa wyprostowana niczym nauczycielka. I tak sa-
mo jak nauczycielka uparcie trzymała się swojego.
On był od niej nieco starszy, ale wciąż miał wraże
nie, że pod wieloma względami Roza zdecydowanie
go wyprzedza.
- Ja mógłbym się bez nich obejść. Ale ani ty, ani
ja nie powinniśmy się głośno wypowiadać w kwestii
niewolników, Rosi. Oboje dobrze wiemy, skąd bio
rą się pieniądze na jedzenie. A teraz ja powinienem
być razem z Seamusem...
- Zaufam ci - przerwała mu Roza gorączkowo. -
Zaufam ci, a ty będziesz musiał milczeć. Bo uczynię
cię swoim wspólnikiem. Współwinnym po prostu!
Zabrzmiało to bardzo groźne, ale Joe nie wiedział,
w jaki sposób kazać jej przestać. Zresztą nie bardzo
wiedział, czy należało to robić. Przeraziło go jednak
to, że ona mówi o współwinie. Jakby miała zamiar
zaproponować mu coś... grzesznego.
- Ja pomagam niewolnikom w ucieczce - oznajmi
ła Roza, żona jego brata, Seamusa.
Mogłaby mu powiedzieć, że morduje i zabija, a nie
byłby nawet w połowie tak zaszokowany jak teraz.
Jedyne, z czego naprawdę zdawał sobie sprawę, to
to, że nie powinni tak siedzieć w tym powozie, sko
ro rozmawiają o takich rzeczach. Był pewien, że ścia
ny mają uszy.
- Wejdź do domu - poprosił. - A ja wyprzęgnę ko
nia. Wprowadzę go do stajni.
- To znaczy, że mogę zostać?
- Na trochę - odparł. Pojęcia nie miał, w co się pa
kuje. Przerażało go, ale zarazem podniecało, powo
dowało, że krew w żyłach zaczynała płynąć szybciej.
- Naprawdę nie wiem, dlaczego to robię - szeptał
Joe, posuwając się w ciemnościach niemal po omac
ku. Prowadził konia, na którym siedziała Roza,
wkrótce jednak i ona będzie musiała iść piechotą.
- To szaleństwo, Rosi. Seamus by mnie wychłos-
tał, gdyby wiedział, na co ci pozwalam. Spytałby
mnie pewnie, dlaczego nie przywiązałem cię w do
mu do krzesła. Wciąż jeszcze możemy zawrócić.
- My nie możemy zawrócić! - odparła gniewnie. -
Jesteśmy już prawie przy chatach niewolników
w Blossom Hill. Tam czeka Marlon i to on zostanie
wy chłostany, jeśli nie pójdziemy dalej. Nie mamy
nic do stracenia!
Joe roześmiał się sam do siebie. Niezbyt głośno.
Potrząsał głową i zastanawiał się, czy to przypad
kiem nie jest sen. To, oczywiście, musi być sen. To
na pewno jeden z tych koszmarów, który się skoń
czy, gdy tylko dzień upomni się o Joego. Przeminie,
kiedy ciało odpocznie. Wtedy Rosi, żona Seamuso-
wa, leciutkim krokiem wymknie się z jego snu. I on
nie będzie już musiał przyjmować nocnych wizyt
własnej bratowej. Nawet w koszmarnych snach. Nic
w niej do niego nie należy.
Niewolnicze chaty Blossom Hill rysowały się wy
raźnie przed jego oczyma i Joe przystanął. Roza zsu
nęła się z konia. Stała teraz tak blisko niego, że musiał
uwierzyć, iż to nie jest sen. Jego ręce wiązały konia.
Działo się to jakby samo z siebie. Nie myślał o tym,
co robi. Stał, ubrany na czarno, niczym złodziej na zie
mi, należącej do kogoś innego. Żona jego brata, tak sa
mo ciemno ubrana, stała obok niego i nie istniało żad
ne wytłumaczenie, nie istniały żadne przekonujące
i wiarygodne słowa, gdyby ich ktoś tutaj zobaczył,
gdyby ktoś zapytał, w jakiej to sprawie przybywają.
Roza wolno poruszała się między chatami, zatrzy
mywała się to na jednym, to na drugim rogu, nasłuchi
wała w ciszy. Nie było innych dźwięków prócz tych,
które przynależą do nocy. On podążał w ślad za nią.
Nie mógł pozwolić, by wkraczała w niebezpieczeń
stwo sama. W końcu jest mężczyzną. I jest jej szwa
grem. Jeśli nie mógł jej wybić z głowy tego szaleństwa,
to miał obowiązek ją ochraniać jak długo to możliwe.
Kryli się na tyłach domostw. Joe w każdej chwili
spodziewał się ataku osławionych psów Jareda Jor-
dana. Ale nad Blossom Hill panowała absolutna ci
sza i nocny spokój, nigdzie żadnego szczekania, zni
kąd nawet warknięcia z psiej gardzieli.
Dopiero na samym dole, obok ponurego domu
nad rzeką, z ciemności wyłonił się Marlon. Pojawił
się tak cicho, że Joe, który spodziewał się przecież,
iż niewolnik będzie tu czekał, aż podskoczył. Wi
dział tylko białka oczu Marlona. Minęło sporo cza
su, zanim serce Joego zaczęło znowu spokojnie bić.
- Akurat na czas - wyszeptał Marlon. - Łódź już
czeka przy brzegu. Rozmawiałem z człowiekiem,
który ją prowadzi. Miałem dość czasu.
Spoglądał spode łba na Joego.
Roza wyjęła klucze. Nie powiedziała ani słowa, po
zwoliła jednak, by Marlon prowadził ich ku drzwiom.
Kazała mu otworzyć i w cieniu jego postaci schodzi
ła w dół, do otchłani. Mocniej niż przedtem wyczu
wała zapachy. Odgłos ich kroków był niczym grzmot.
Wszystko było mocniejsze, wszystko zwielokrotnio
ne przez wspomnienia, jakie miała z tego miejsca.
Marlon popchnął zewnętrzne drzwi. Wszedł do
środka. Roza zatrzymała się i Joe musiał ją podtrzy
mać. Nie rozluźnił uścisku i Roza była mu za to bar
dzo wdzięczna. Zmarzła tak, że cała się trzęsła.
- Mama? - szeptał Marlon. - Mama, przyszliśmy,
żeby cię stąd zabrać. Miss Rosi i ja przyszliśmy po
ciebie. Żeby cię uwolnić.
Odpowiedź jaka nadeszła, najbardziej ze wszyst
kiego przypominała szelest czy chrobotanie. W każ
dym razie ludzie takich dźwięków nie wydają.
Roza zostawiła Joego. Posuwała się po omacku,
wzdłuż ścian, w nieprzeniknionych ciemnościach.
W kamiennym pomieszczeniu nie było okien. Nigdy
nie było tu światła, nikt też nie wchodził z lampą ani
zapaloną pochodnią, nikt by się na to nie odważył.
Roza padła na kolana tuż obok Marlona.
- Czy ona jest skuta? - spytała szeptem, ale mimo
to jej słowa odbiły się echem od ścian.
- To nie było konieczne - odparł Marlon gorącz
kowo. Szukał rękami po omacku. - Ona by i tak do
nikąd nie doszła.
Roza też szukała. Znalazła jakieś szmaty, pewnie
ubranie. Wszystko w strzępach. Poszarpane. Pocięte
nożem. A może biczem. Ale pod tymi gałganami przy
najmniejszym dotknięciu dygotało skulone ciało.
- Wynieś ją - poprosiła Roza z zaciśniętym gard
łem. - Wynieś ją na dwór, Marlon!
- Ona jest na pół żywa - wyszeptał.
- Po prostu ją wynieś! Ona nie może tu zostać!
Marlon wsunął ręce pod ten rozdygotany ludzki
strzęp, który był jego matką. Wstrząsały nią dresz
cze. Marlon nie wiedział, czy to opór, czy też ona
stara się mu pomóc, chce być lżejsza, żeby mu nie
było za ciężko. Nie miał pojęcia, czy go poznała, czy
też ją jeszcze bardziej przeraził. Może sprawia jej
ból, kiedy ją tak trzyma w objęciach? Może ona my
śli, że jest jednym z tamtych? Była taka leciutka. Jak
by trzymał w ramionach maleńki worek bawełny.
Codziennie dźwigał o wiele cięższe.
Roza odciągnęła Joego na bok. Przycisnęła go do
ściany tak, by Marlon mógł przejść. Potem wypchnę
ła go z lochu, a na koniec zamknęła wewnętrzne
drzwi na klucz. Zrobiła to po ciemku, potem wbieg
ła po schodach na górę, głośno wciągała do płuc po
wietrze, ale nawet i tu nie zapomniała, że trzeba
zamknąć drugie drzwi.
Marlon już szedł w stronę rzeki. Szedł, nie myśląc
o tym, że ktoś mógłby go zobaczyć, a Roza podążała
spiesznie za nim. Tylko Joe trzymał się w cieniu, w po
bliżu zarośli. Chciał zawołać za Rozą, że powinna zo
stać przy nim, ale nie miał tyle odwagi. W nocy głos
niesie daleko, nie chciał, by wołanie kogoś obudziło.
Łódź kołysała się na wodzie jak cień, nieco tylko
ciemniejsza niż otoczenie. Niewidoczna, dopóki
oczy nie przywykły do nocnych ciemności. I kołysa
ła się tak cicho, że trzeba było mocno wysilać słuch,
by złowić jakiś szmer.
Marlon zatrzymał się na brzegu, dokładnie na
przeciwko łodzi. Nie położył matki na ziemi. Stał,
trzymając ją na rękach, i nawet Joe odważył się po
dejść na tyle blisko, by mógł ją zobaczyć w tym mi
łościwym mroku. A kiedy zobaczył, musiał się cof
nąć parę kroków w tył. Był bliski załamania, chciał
płakać, krzyczeć. Zagryzał palce do krwi.
Roza stała spokojnie i gołymi palcami, leciutko
jak skrzydłem owada, głaskała zmasakrowane policz
ki Princess. Nie mogła płakać, bo oczy Princess ją
śledziły. Te oczy patrzyły ze zrozumieniem.
- Jesteś wolna, Princess - wyszeptała Roza. - Już
tutaj nie wrócisz. Nigdy więcej tu nie wrócisz.
Pochyliła się i pocałowała Princess. Uśmiechała
się, choć płacz dławił ją w gardle. Uśmiechała się, bo
przecież Princess nie mogła widzieć, że jest jej przy
kro. Princess nie pojęłaby, że ktoś płacze z jej powo
du. I Roza wyjęła spod bluzki sztywny papier kolo
ru śmietany. Rozpięła kurtkę Marlona pod szyją
i wsunęła pod nią arkusik.
- Teraz i ty jesteś wolny, Marlon - szepnęła po
śpiesznie. - I niech ci się szczęści, gdziekolwiek się
znajdziesz!
- Dziękuję, Miss Rosi - powiedział i wszedł do rze
ki. Woda sięgała mu do pasa, kiedy zbliżył się do ło
dzi. Jakaś postać z pokładu przejęła od niego Prin
cess i zaraz potem Marlon wszedł na pokład.
Joe i Roza stali ukryci w zaroślach i patrzyli, jak
łódź odpływa niesiona nurtem. Stali w milczeniu,
dopóki nie zniknęła im z oczu za zakrętem rzeki.
Wtedy Roza podeszła na sam brzeg i wyrzuciła do
wody klucze. Dwa razy słyszeli plusk. Potem zno
wu zaległa całkowita cisza. Wolno Roza wróciła do
zarośli.
- Psy odnajdą trop - powiedział w końcu Joe. - Po
tej nocy również nastanie dzień, Rosi. A psy Jorda-
na są tresowane. Odnajdą trop.
- Wtedy oni będą daleko stąd.
- Przyprowadzę konia - rzekł pośpiesznie. - A ty
tu czekaj. Masz się nie ruszać ani na krok! Słyszysz
mnie, Rosi?
Skinęła głową. Wszystko, co mówił, było takie
rozsądne. 0'Connorowie są strasznie rozsądni. Usia
dła w zaroślach i czekała, aż Joe wróci. Zmarzła tak
potwornie, że nie protestowała, kiedy ją uniósł i po
sadził przed sobą na koniu. Joe wprowadził wierz
chowca do wody. Trzymał się na tyle blisko brzegu,
by zwierzę nie traciło gruntu, ale też na tyle daleko,
by psy nie mogły wytropić ich zapachu. Jechali tak
długo, znaleźli się już bardzo daleko za Blossom
Hill. Joe zmuszał konia do pozostawania w lodowa
tej wodzie najdłużej jak to możliwe. Wolałby, żeby
to trwało jeszcze trochę, ale ze względu na konia mu
siał zrezygnować. Potem zatoczyli ogromne koło,
Joe przedzierał się przez najgęstsze zarośla, jakie od
ważył się pokonywać w ciemnościach. Kiedy dotarli
do Rosę Garden, Roza spała.
Nie obudziła się, kiedy zsadził ją z konia i ułożył
w powozie, którym tu przyjechała. Nie obudziła się,
kiedy oporządzał konia. I nie obudziła się nawet wte
dy, kiedy ją wnosił do domu, zatem Joe ułożył ją na
obitej skórą kanapie w palarni, jedynym pokoju w tym
wielkim domu, w którym czuł się naprawdę u siebie.
Ściągnął z siebie kurtkę i zostawił ją w hallu. Miał
wrażenie, że wciąż cuchnie tym obrzydliwym pomiesz
czeniem, z którego wynieśli niewolnicę. Jego buty też
tak cuchnęły, więc je zrzucił i zostawił za drzwiami.
Boso chodził po pokoju i czekał, aż się Roza obu
dzi. Wypił mnóstwo whisky podobnej do tej, którą
robił jego ojciec. Synowie przejęli rodzinne tajemni
ce. Breandan i Eamonn dbali, by ta część dziedzic-
twa nie uległa zapomnieniu. Napitek smakował sa
dzą i torfem, przynajmniej Joe tak to sobie wyobra
żał. Pił dopóty, dopóki nie stwierdził, że jest w sta
nie jasno myśleć. Pił i czekał, że Roza wyprowadzi
go z tego koszmaru. To przecież ona wzięła go za rę
kę i wciągnęła w to wszystko.
Napisał list wyzwoleńczy dla niewolnika, który
był własnością jego brata. Razem z żoną tego brata
pomógł uciec niewolnicy, należącej do innego czło
wieka. A teraz oto spędza noc ze swoją szwagierką.
Wszystko razem są to grzechy, za które długo będzie
się smażył w piekle.
Gdy Roza zaczęła płakać przez sen, on tego nie
słyszał.
Bo w końcu Joe również zasnął.
10
... Seamus jest bardzo przystojny. Myśłę o tym za
wsze, kiedy go widzę. Teraz stoi po kolana w bagnie,
właściwie w błotnistej wodzie. Otacza go mgła, jest go
rąca, gęsta. Czuję ją na własnej skórze, samej robi mi się
od tego gorąco, pocę się, ale nie jestem obok Seamusa...
Może jest mi tak gorąco dlatego, że się pocę. Dla
tego, że on się poci. Wydaje mi się, że on myśli o oko
niach. Stoi w tej wodzie i myśli o rybach. Że najchęt
niej to by łowił ryby. Mruży oczy, wypatruje miejsc
dobrych do łowienia okoni. W kącikach ust czai się
śmiech, ale między brwiami widać głęboką bruzdę.
Jest czujny. Przez cały czas rzuca dookoła siebie
ukradkowe spojrzenia. Widzi jednak nie tylko cienie.
Zastanawia się, jakiej przynęty powinien użyć. My
śli o wielkich okoniach, bo wtedy byłby znowu jak
mały chłopiec.
Nie powinien tam tak stać, bez kurtki, w samej
tylko koszuli. Jeszcze za wcześnie, żeby tak biegał na
pół nagi.
Las wokół niego rośnie gęsty. Ale on nie jest sam.
Widzę Petera. Peter w kurtce Seamusa, tej brązowej,
zniszczonej kurtce, którą Seamus zawsze ma na so
bie, i muszę się uśmiechać, bo widzę, że Peter nie cał
kiem ją wypełnia. Są tam też inni. Mężczyźni, któ-
rych nie znam. To Seamus im przewodzi. To jego
słuchają, wszyscy.
Oni przybywają na ląd w dużych łódkach. Przeła
dowanych. W każdej po ośmioro, dziewięcioro czar
nych. Mają ręce powiązane na plecach. Są zbyt lekko
ubrani. Widzę, że jeden wyrywa się z łódki prosto do
zimnej wody. Krzyczy, gdy sięga wody. Jest wystar
czająco głęboka, by mógł się pod nią skryć, ale dale
ko nie udaje mu się odpłynąć Pościg wyruszył na
tychmiast, gdy tylko on wyskoczył z łodzi. Ścigają go
na koniach. Słyszę strzał.
Seamus biegnie na ląd. Wodne lilie oblepiają mu
uda. Poci się. Coś krzyczy. Głos brzmi ostro. Seamus
macha rękami. Wzywa kogoś do wody. Ta woda wy
gląda jak jezioro. Ale może to być też leniwa, szero
ka rzeka. Błota na brzegu. To krajobraz, którego nie
znam. To musi być dalej na południe.
Słyszę głosy, liczne, wściekle. Po angielsku i w ję
zyku, którego nigdy nie słyszałam. Ci drudzy, ci, któ
rzy są z Seamusem, traktują teraz pozostałych nie
wolników z jeszcze większą brutalnością. Popychają
ich, wyszarpują z łódek za ramiona. Słyszę zawodze
nie kobiet. Ktoś na koniu wjeżdża prosto do wody.
W to miejsce, gdzie mężczyzna ze związanymi
na plecach rękami widziany był po raz ostatni.
... Seamus...
Nie widziałam, jak dosiadał konia. Ten koń to nie
Warrior. Ten jest siwy. Wyrywa się. Ale Seamus
zmusza go, by szedł dalej w wodę, choć ta sięga mu
już do brzucha. Prowadzi konia jedną ręką, drugą
trzyma karabin.
... ja krzyczę...
... krzyczę, by go powstrzymać...
Ale Seamus wypuszcza cugle. Obiema rękami
obejmuje karabin, unosi go, celuje, strzela.
Woda bulgocze. Gotuje się. I półnagie ciało wypły
wa na powierzchnię. Seamus podjeżdża do niego.
Kopie je czubkiem buta. Nie robi nic więcej, tylko
to. Odtrąca ciało czubkiem tego buta, który ja czy
ściłam do połysku. Coś mówi. Woła coś do stojących
na lądzie, ale nie słyszę, co.
Seamus w szarej koszuli z długimi rękawami
i w brązowej kamizelce, w kapeluszu ściągniętym na
czoło zabił przed chwilą człowieka. Nie widzę jego
twarzy. Chcę zobaczyć minę Seamusa, staram się do
niego przybliżyć, ale stoję po kolana w błocie i nie
mogę się ruszyć. Wszystko co mogę, to do niego
krzyczeć. Wołać go po imieniu.
- Seamus!
Ale on jest głuchy na wszystko, co go otacza.
- Seamus!
... wołanie do niego dociera...
- Seamus!
Jest wyraźnie zaniepokojony. Rozgląda się. Pło
mień jednej z pochodni w rozbłysku oświetla jego
twarz. W jego oczach jest jakiś niepokój. Te oczy
szukają, przeszukują wszystko, co znajduje się wo
kół niego. Kieruje obcego konia w moją stronę. Jesz
cze tylko troszeczkę, jeden krok i mnie zobaczy...
Powtarzam jego imię, ale tym razem nie krzyczę
głośno. Wypowiadam je ledwo dosłyszalnie.
- Seamus...
Pochyla się. Mocno pochyla się w siodle i nasłu
chuje. Odjechał kawałek od reszty. Dziwi mnie to.
Widzę go tak wyraźnie, nie myślałam, że odległość
jest tak duża. Próbuje wpatrywać się w zarośla. Te
raz musi mnie widzieć. Nie mogę uwierzyć w nic in
nego, on kieruje konia wprost na mnie.
Zeskakuje z konia w tej samej chwili, kiedy rozle
ga się trzask. Deszcz strzałów. Słyszę krzyki. Słyszę
odgłosy wystrzałów. Widzę, jak Seamus wbiega do
wody, widzę, jak stara się unikać kopyt przerażone
go konia. Widzę, że rzuca się w wodę, a może pada...
Joe się obudził, ponieważ nastał ranek. Dłonie
miał zaciśnięte na oparciu fotela, który rozpoznał ja
ko jeden z tych stojących w palarni. W pamięci cza
iło się coś złowieszczego. Coś, z czego nie zdawał so
bie sprawy, dopóki nie zobaczył jej. A ona leżała na
kanapie niczym dziecko, wciąż w wierzchnim okry
ciu. Kapelusz zsunął się z głowy, włosy się rozwiąza
ły. Były niczym czerwony strumień, jak pożar na
wrzosowisku na tle jej czarnego ubrania i brązowej
skóry, którą obito kanapę.
Ranek!
Joe widział, że na dworze robi się jasno. A jak wi
dzą to inni? Jenny pewnie się jeszcze nie obudziła, ale
w ciągu dnia wróci do domu. Służącą zabrała ze so
bą, ale inni niewolnicy na pewno będą gadać. Prędzej
czy później Jenny się o tym dowie. Joe spał za krót
ko, za ciężko, by był w stanie jasno myśleć. Muszą
istnieć jakieś możliwości zminimalizowania szkód,
ale Joe na razie nie miał pojęcia, jak to zrobić.
Ogłupiały, zmęczony, z sinymi cieniami pod oczy
ma zwlókł się z fotela. Ubranie czuć było wilgocią.
Rzeką, wiatrem i błotem. Tym potwornym miej
scem, które odwiedzili ubiegłej nocy. Joe czuł, że ja-
kiś supeł zaciska mu się w żołądku na samą myśl
o tym. Zastanawiał się, skąd Rosi wiedziała o tym
więziennym lochu. I przemknęło mu przez myśl
wspomnienie wczorajszej rozmowy. Czyż nie mówi
ła, że z nimi współpracuje? Z tą podziemną bandą,
tą pozbawioną twarzy grupą, która pomaga czarnym
uciekać na Północ.
- Rosi - szepnął i dotknął lekko jej ramienia. Po
ruszył tylko czubkami palców i cofnął rękę natych
miast, gdy tylko pojawił się pierwszy znak, że Roza
się budzi.
- Już ranek, Rosi - powiedział Joe i ukucnął przy
sofie. Jedną dłoń położył na oparciu kanapy. Jego
ciemne włosy potargały się podczas snu, ciemny zarost
pokrywał policzki. Joe wyglądał na wyczerpanego,
w jego szarych oczach było coś, co przypominało rdzę.
- Ranek? - spytała ochryple i pospiesznie usiadła.
Joe skinął głową. Wargi ułożyły się w niepewny
uśmiech. W tej chwili nie stać go było na nic więcej.
- Mam nadzieję, że nikt mnie nie szuka! - wy
krzyknęła Roza.
- Są przekonani, że nocowałaś w Blossom Hill -
uspokajał ją Joe z tym samym uśmiechem. Cała ta
sytuacja wydawała mu się śmieszna. - Będzie dużo
gorzej, kiedy panie wrócą do domu, tutaj i do Blos
som Hill. Dowiedzą się, że ciebie tam nie było. A Jen
ny nie ucieszy się, kiedy cię tutaj zastanie!
- A to dlaczego? - wymknęło się Rozie.
Oczy Joego patrzyły na nią wymownie, wielo
znacznie. Jakby porozumiewawczo. Prosiły Rozę, by
nie domagała się wyjaśnienia. Sprawiał wrażenie za
kłopotanego.
- Jakie to beznadziejne - powiedziała Roza. - Jak
ona może tak myśleć? Jenny, taka piękna kobieta!
Joe nie mówił nic, zachował ten swój uśmiech
i myślał, jak to dobrze, że Roza nie patrzy nigdy na
siebie tym wzrokiem, jakim patrzą na nią mężczyź
ni, tacy jak na przykład Seamus i pewnie wielu in
nych, jego samego nie wyłączając...
- Muszę wracać do domu!
Dotychczas on myślał to samo, ale teraz przyszedł
mu do głowy inny pomysł. Niewolnicy będą milczeć.
To on jest master w Rosę Garden.
- Mogłabyś tu zostać - powiedział. - Ja bym cię
odwiózł do Blossom Hill mniej więcej w czasie, kie
dy one będą wracać. Minie wiele dni, zanim Jenny
lub Fiona będzie rozmawiać z kimś z Favourite. Lu
dzie na ogół kiepsko pamiętają dni, Rosi. Ty przeno
cujesz w Blossom Hill, ale nikt nie będzie pamiętał,
ile to było nocy. Po paru dniach nikt już nie będzie
pamiętał, kiedy to Adam przywiózł cię tutaj. Jeden
dzień jest podobny do drugiego...
Roza wstrzymała powietrze i pomyślała, że to
mogłoby się udać. Nie była wprawdzie zbyt zdolną
kłamczucha, za to świetnie potrafi milczeć, kiedy
trzeba. Może uda im się jakoś z tego wyjść, po pro
stu dzięki przemilczeniom.
- Ja mogę wysłać kogoś do Favourite z wiadomo
ścią, że zostaniesz dłużej, niż planowałaś. Jeśli za
trzymasz się tu w drodze powrotnej, zostaniesz
u Fiony na noc czy dwie, to naprawdę, zanim wró
cisz do domu, wszyscy stracą rachubę dni i nocy.
Nikt nigdy nie zapyta nas o dzisiejszą noc i tak bę
dzie najlepiej dla nas obojga...
Roza podciągnęła w górę kolana. W dalszym cią
gu miała na nogach wysokie, zapinane na guziczki
buty i teraz zdała sobie sprawę, że są mokre, a jej
stopy zdrętwiałe i przemarznięte. Bolały ją plecy. Ra
miona. Barki. Całe ciało miała obolałe, ale teraz mog
ła się rozluźnić. Mogła opuścić ramiona.
- Przykro mi, że cię w to wciągnęłam - powiedzia
ła, spuszczając wzrok. - Ale nie będę tego wykorzy
stywać przeciwko tobie - dodała pospiesznie. - To,
że tym razem mi pomogłeś, nie znaczy, że w każdej
sprawie będę się do ciebie zwracać...
Joe przyglądał się jej zdecydowanej twarzy. Nie
mógł sobie przypomnieć, czy widział u kogoś tak sa
mo niebieskie oczy. Oczy Rozy były jak leśne dzwo
neczki, jak chabry. Jak niektóre głębiny na Irlandii,
w których łowił ryby wczesnym latem. Widział, jak
Roza zaciska wargi. Te wargi nie drżały. Roza wie
działa, co zrobiła. To nie był żaden kaprys. Gdyby
trzeba było, podjęłaby jeszcze raz taką samą decyzję.
I zrobi to jeszcze wiele razy.
Joe znał swojego brata. Znał silną wolę Seamusa
i rozumiał lepiej niż większość ludzi, jak trudno żyć
razem z kimś takim jak Seamus. Jakie to musi być
trudne zachować własną tożsamość dla kogoś, kto
znajduje się tak blisko człowieka, który świeci bla
skiem wielu gwiazd, człowieka, który wymaga tak
wiele przestrzeni, tak wiele uwagi, miłości, oddania
od całego otoczenia. Najłatwiej byłoby przyjąć po
stawę podziwu, akceptować wszystko, co on mówi,
i być dokładnie takim jak on.
A Roza pozostała sobą. Teraz może była nawet
bardziej sobą niż na Irlandii. W Kilkenny Roza by-
ła obca. Tutaj należała do wspólnoty. Ale nie pozwo
liła się stworzyć na obraz i podobieństwo Seamusa.
- Miałaś rację - przyznał i poczuł się rozbity i obo
lały. Nie czuł się jednak na tyle źle, by nie móc so
bie pozwolić na szczerość. Przynajmniej taką jak
ona. - To nie jest tylko bajka. Nie wszystko poszło
tak, ja to sobie wyobrażałem.
Usiadł na podłodze koło kanapy. Oparł o nią kark.
Spoglądał w górę na malowany sufit, który ozdabia
ły gipsowe aniołki. To Jenny chciała takich ozdób.
Ona zawsze bardzo dobrze wiedziała, czego pragnie.
Czasami wydawało się, że latami nosiła różne plany
w myślach. Nie miała potrzeby zmieniania poglą
dów. Miejsce, w którym zawieszono żyrandol, ozda
biały girlandy gipsowych kwiatów i pnączy. Dziw
nie to wszystko wyglądało, zwłaszcza że znaczną
część pozłocono. Joe nie bardzo się czuł u siebie
z tym całym złotem.
- Powinienem był to zrozumieć już w czasie podró
ży tutaj - powiedział, opierając policzek na chłodnym
obiciu kanapy, i spoglądał prosto na Rozę. Słuchała
go. Roza nie udawała, że słucha, ona słuchała napraw
dę. A to jest wielka różnica, Joe zawsze wiedział, czy
ktoś jest pod tym względem uczciwy czy nie.
- Ten tajemniczy ładunek - rzekł zmęczony. - Ten
długi objazd przez Afrykę, zanim mogliśmy pożeglo-
wać na zachód. To powinno było dać mi do myśle
nia, na co się zanosi, Rosi. Ale nie byłem w stanie te
go zrobić...
- Przecież nikt nie mógł sobie wyobrazić tego, co
tu zastaliśmy - rzekła Roza cicho. Dobrze pamięta
ła, jak ona sama odbierała to wszystko. Pamiętała po-
tworny upał na zachodnim wybrzeżu Afryki, obce
krajobrazy. Krzyki małp w koronach drzew nad
brzegiem rzeki, którą płynęli przez jakiś czas w głąb
lądu. Owe nieznane, barwne ptaki, które chmarami
zrywały się i wypełniały niebo z szumem skrzydeł,
przypominającym szelest papieru. Pamiętała owady.
Wilgoć gorącego powietrza i szok na widok ludzi ze
skutymi rękami i nogami. Kapitan Hart zapewniał,
że to nic innego tylko człekokształtne małpy. Patrzył
na nią z rodzajem obrzydzenia i szyderstwa, które
już nie zniknęły z jego wzroku do końca podróży.
Śmiał się z niej głośno, kiedy Seamus pierwszy raz
musiał odrywać jej ręce od kraty, zamykającej ła
downie ze stłoczonymi czarnymi istotami.
- Nie pomyślałem wtedy, że to będzie część moje
go powszedniego dnia tutaj - ciągnął dalej Joe. - Ja
myślałem po prostu, że każdy z nas nabędzie spory
kawałek ziemi, którą będziemy mogli uprawiać sami.
Własnymi rękami. Ja się nigdy nie bałem zginania
grzbietu nad własną ziemią. Na polach CConnorów.
Marzyłem sobie o wielkiej stajni, którą zbuduję,
chciałem mieć duże stado ogierów, bo konie zawsze
miały dla mnie wielką wartość. Marzyłem o ziemi, ale
jeszcze bardziej marzyłem o koniach. Chciałem mieć
dom z pokojami dla nas wszystkich. Żadnego prze
pychu, tylko drzwi, które można zamknąć, i ściany
dające schronienie wszystkim, których kocham. Tyle
ziemi, by mogła nas wykarmić. No i konie.
Westchnął.
- Seamus chciał jednak inaczej. Musiałem się zgo
dzić na to, że tutaj nie będziemy mogli żyć bez nie
wolników. I że konie nigdy nie będą dla mnie niczym
więcej, jak tylko zabawką. Żyć mamy z bawełny. Da
łem się złapać w pułapkę. Nie mogłem tego uniknąć.
Za to mogę mieć moje stajnie, hodowlę koni. Z cza
sem może będę mógł zatrudniać jakiegoś wyzwolo
nego koniuszego, który będzie u mnie pracował za
pieniądze. Za prawdziwe pieniądze, a nie te papiery,
których nie można wymienić na towary gdzie indziej,
jak tylko u właściciela plantacji. Ja nie rozumiem tych
reguł. To Jenny się na tym zna. To ona widzi w tym
jakiś sens i to ona rządzi w Rosę Garden. Ja jej się
przyglądam i często się z nią nie zgadzam.
Wciągnął głęboko powietrze, zanim powiedział
to, co pewnie często myślał:
- Tak jak pewnie ty często się nie zgadzasz z Se-
amusem.
- To znaczy? - szepnęła Roza.
Chyba nie była jeszcze całkiem obudzona. Wyda
wało się to niemożliwe. Joe siedział u jej stóp i po
wtórzył zmęczonym głosem, że z nią się zgadza.
- Ja nie chcę być częścią tej organizacji - zastrzegł
się Joe. - I nie chcę, by znali moje nazwisko. Żeby
mogli go używać, kiedy zechcą. Ale gdybyś ty mnie
potrzebowała, Rosi, to ja ci pomogę.
- To jest niebezpieczne - rzekła Roza.
- Wiem.
Wsunął dłoń pod policzek oparty o kanapę. Wło
sy miał w nieładzie, a jego oczy przypominały oczy
Seamusa. Roza jednak widziała, jak bardzo ci dwaj
się od siebie różnią. Wiedziała, że Joe to nie Seamus.
Nie sądziła, że w Joem jest coś niebezpiecznego. Nie
dostrzegała w nim żadnych nieczystych tęsknot, któ
re dałoby się określić słowami.
- Ale ty mnie nie lubisz w żaden naganny sposób? -
spytała Roza po prostu.
Joe wolno potrząsnął głowę. Roześmiał się cicho.
Śmiał się chętnie, ale nigdy nie było w tym pogardy.
- Przez chwilę tak mi się zdawało - przyznał. - Te
raz jednak wiem, że nie lubię cię w żaden taki spo
sób, z którego nie mógłbym się wytłumaczyć przed
światem. My oboje widzimy po prostu pewne rzeczy
tak samo.
Umilkł.
- Tyle pytań mi się nasuwa - rzekł po chwili. - To
było niezwykle ważne, to dzisiejszej nocy. Żadnych
psów. Żadnych ludzi w Blossom Hill. Łódź, która
przypłynęła dokładnie, kiedy trzeba. Klucze. Jared
Jordan, który zniknął.
- Właśnie fakt, że zniknął, sprawił, że wszystko
pozostałe było możliwe - wyjaśniła Roza. Ona też
nie wszystko rozumiała. To ją trochę pocieszało. Tak
chyba powinno być. Nikt nie powinien wiedzieć wię
cej, niż konieczne.
- Oni mówią, że mają ludzi wszędzie tam, gdzie
akurat trzeba.
- No właśnie! - wykrzyknął Joe. - Zaraz mi po
wiesz, że mają swoich ludzi w Blossom Hill, może
nawet samego Seniora!
-Nie.
Usta Rozy były teraz wąskie jak kreska.
- Ona tego nie przeżyje!
- Pewnie nie - przyznała Roza. - Ale umrze wolna.
- Ona umrze podczas ucieczki - sprostował Joe.
Domyślał się, że ta różnica jest przez zaintereso
wanych przyjmowana do wiadomości. I cieszył się,
że pracowali w nocy, po ciemku. Wolał nie widzieć
wyraźniej. Wciąż czuł tamten odór: mokre kamienie.
Zgnilizna. Ekskrementy. I krew.
- Ona była taka mądra - westchnęła Roza. - I tyle
wiedziała. Znała więcej historii i opowieści niż kto
kolwiek inny, kogo spotkałam. Była bardzo mądra.
Była człowiekiem. Bo między nami nie ma różnicy,
Joe. Oni są czarni, ale żadnych innych różnic nie ma...
Na jej ciemnych, długich rzęsach zaszkliły się łzy. Joe
widział, że Roza nie zdaje sobie z tego sprawy, i to spra
wiło, że sam też milczał. Najgorsze dla niego zawsze by
ły kobiece łzy. Chociaż może nie najgorsze, tylko były
czymś, nad czym nie panował. Płacząca kobieta spra
wiała, że czuł się jakoś gorszy i winny. Stawał się nie
mal zazdrosny, bo łzy dawały im nad nim władzę. Joe
był 0'Connorem. Lubił decydować sam. Roza nie po
sługiwała się łzami. Ona nienawidziła ich tak samo jak
on. Łzy czyniły ją słabą, a Roza słaba nie była.
- Seamus będzie nadal robił swoje, wiesz o tym.
Joe czuł się związany z bratem. Z całej gromadki
rodzeństwa Seamusa kochał najbardziej. Nic nie
można na to poradzić, że wszyscy inni znajdowali się
zawsze w cieniu Seamusa. Nawet Paddy, najstarszy
przecież, nigdy nie dogonił Seamusa i jego czynów.
W Paddym nie było tego samego światła. Rozmawia
nie o Seamusie oznaczało, że człowiek znajdował się
jakoś blisko niego. Roza kochała go inaczej niż Joe,
ale Joe nie sądził, że mogliby porównywać swoje
uczucia i kiedykolwiek ustalić, które z nich jest bar
dziej zaangażowane.
- Seamus nie uważa ich za małpy - wtrąciła Roza
cichutko. - I to świadczy na jego korzyść.
- Albo to jest twoje pozytywne o nim myślenie!
Roza potrząsnęła głową. Ogniście czerwony pło
mień jej włosów spływał w dół. Ona się tym nie przej
mowała, ale Joe nie mógł oderwać od nich wzroku.
- Seamus sam tego nie rozumie. Moim zdaniem
on tego rozumieć nie chce.
- No bo w jaki sposób mógłby pomagać tamtym
w domu? - spytał Joe. - W jaki sposób zdołałby ze
brać pieniądze na broń? I na to, by utrzymać przy
życiu te liczne rodziny, które zna w Irlandii? Jak my
ślisz, kto posyła pieniądze rodzinie Jenny? Rodzi
nom wszystkich naszych bratowych?
- Śniło mi się, że on umarł - wymknęło się Rozie.
Joe uniósł wysoko jedną brew. Nic nie mógł po
radzić na to, że poczuł ból w sercu, jakby się na nim
zacisnęły potężne szpony. Tyle cech Rozy go zaska
kiwało, widział, że ona robi rzeczy, których nie po
trafiłby wytłumaczyć. Jeśli ktoś mógł wiedzieć, co się
wydarzyło w jakimś innym miejscu, to jest to z pew
nością Roza. Joe zaczął się obawiać o Seamusa.
- Ja nie myślę, że to się stało - ciągnęła Roza, w za
myśleniu przeczesując palcami włosy. Czerwone pas
ma przepływały między nimi ciężko. Jej oczy zdawa
ły się być nagie, całkiem bezbronne. Jakby zaglądała
w jakąś rzeczywistość, która dla Joego pozostawała
niedostępna, docierała do miejsc, do których nikt nie
mógł jej towarzyszyć.
- Ja bym to wiedziała - rzekła z przekonaniem i na
moment położyła prawą rękę na sercu. Nie było
w niej nic sztucznego, wszystko wyglądało bardzo
szczerze i naturalnie.
- Ja bym o tym wiedziała. Przeczułabym, gdyby
Seamus nie żył. On by mi o tym powiedział. Nie zo
stawiłby mnie, nie powiedziawszy mi o tym...
Seamus pocił się. Całe ciało spływało potem. Spod
kapelusza wypływały strumienie, które zalewały mu
twarz. Oczy go piekły. Nieustannie ocierał czoło rę
kawem koszuli.
Mieli bardzo mało czasu. Ciemność i przypływ
sprzysięgły się przeciwko nim tej nocy, a od strony za
toki mogło w każdej chwili nadejść załamanie pogody.
Musieli pracować szybciej niż zwykle. Gdzieś z tyłu
głowy wciąż uwierała go myśl, że oddziały samoobro
ny obywatelskiej nasilają pościg za tymi, którzy niele
galnie szmuglują do kraju niewolników. Seamus nie
tracił pewności, że jest sprytniejszy niż tamci. Właści
wie wcale się ich nie bał, ale byłby złym przywódcą,
gdyby ich całkowicie lekceważył. Musiał mieć oczy
otwarte na wszystko, co mogło zagrażać jego ludziom.
Tutaj, na skraju mokradeł, woda była bardzo spo
kojna. Seamus spoglądał ku zaroślom, ku uśpionemu
jezioru, ciągnącemu się w głąb ciemności. Tam muszą
żerować okonie. On powinien był tu przyjść w zupeł
nie innej sprawie. Powinien siedzieć bez ruchu w pła
skodennej łódce i mieć przed sobą cały, żółtoczerwo-
ny dzień na rozmyślania i łowienie. Jako przynęty
używałby małych, żywych rybek. Czekałby na na
prawdę dużego okonia. Takiego, który żył dostatecz
nie długo, by nauczyć się przebiegłości. Powinien by
siedzieć cierpliwie, chociaż komary i meszki cięłyby
go dotkliwie. Czekałby i rozkoszował się spokojem...
Seamus otrząsnął się z rozmarzenia. Uśmiechał się
pod nosem. Gdyby ludzie wiedzieli, o czym myślał.
Jakiż był nieuważny. Stał po kolana w wodzie, a ra
czej w bagnie. Nie było zimno, w każdym razie nie
marzł. Martwił się tylko o Petera, który miał gorącz
kę. Właściwie Peter powinien zostać w gospodzie, ale
było ich zbyt mało i Peter, chociaż wstrząsały nim
na przemian gorące i zimne dreszcze, zacisnąwszy
zęby, wykonywał swoją pracę. Seamus oddał mu
własną kurtkę. On sam jej nie potrzebował, a Peter
i tak, mimo gorącej nocy, dzwonił zębami.
Słychać było cichy plusk wioseł po nieruchomej wo
dzie. Seamus stał na straży. Rewolwer kołysał się na
prawym udzie i nie pozwalał mu odejść zbyt daleko.
Wokół rozciągały się gęste zarośla i było jeszcze ciem
niej. Spłoszyli kilka kaczek. Teraz jednak panowała ci
sza. Ptaki zniknęły. Łodzie szły naprzód, ślizgając się
po powierzchni wody. Dziewięciu ludzi w pierwszej
łodzi. Wszystkie były załadowane ponad miarę, za każ
dym razem zabierali jedną lub dwie osoby więcej, niż
powinni. To powodowało, że łodzie kryły się niemal
w całości w wodzie, a co gorsza, płynęły zbyt wolno.
Serce biło mu ciężko, głucho. Próbował się przyj
rzeć następnej zbliżającej się łodzi. Miał nadzieję, że
zabrali na nią dziesięcioro pasażerów. Tam, gdzie by
ły kobiety, powinno ich być nawet dwanaście. Ko
biety są mniejsze. Lżejsze.
Na lądzie czekali jego ludzie. Ich zadaniem jest
doprowadzić niewolników do wozów, upchnąć ich
na nich i ruszać przed siebie, bo muszą dotrzeć do
bezpiecznych miejsc, zanim zacznie się dzień.
Pierwsza łódź znajdowała się niemal przy nim,
gdy jedna z czarnych postaci całkiem nieoczekiwa
nie się podniosła. Zakołysała łodzią tak, że ta omal
się nie wywróciła. Czarny mężczyzna rzucił się
w wodę i zniknął.
- Łapać czarnucha!
To wykrzyknął Seamus, wydawał rozkazy, ale je
go ludzie już szukali zbiega. Strzały pruły spokojną,
ciemną toń niczym grad.
Seamus biegł przez grząskie, wciągające w głąb ba
gno. Bulgotało i chlupało, woda się rozpryskiwała,
mimo to dotarł na ląd. Słony pot zalewał mu oczy,
oślepiał go. Widział przed sobą jakiegoś konia, wi
dział zwisającą z siodła kolbę pistoletu i choć z tru
dem się poruszał, chwycił się siodła i dosiadł wierz
chowca. Siwy koń się opierał, ale Seamus mimo
wszystko zdołał wprowadzić go do wody.
Jego ludzie zajmowali się niewolnikami z dwóch
pierwszych łodzi, wyciągali ich stamtąd, popychali
dalej. Używali pięści i batów. Przerażeni czarni, z po
wiązanymi na plecach rękami, potykając się biegli
w stronę lądu. Poganiano ich niczym stado bydła do
czekających wozów, ukrytych w zaroślach. Ich krzy
ki tonęły w odgłosach strzałów.
Koń uznał Seamusa za swojego pana. Seamus
wprowadził go więc jeszcze dalej do wody. Głębiej.
Chciał go zmusić do pływania, gdyby było trzeba.
Prowadził konia jedną ręką, drugą trzymał w górze
pistolet. Dostrzegł w wodzie jakiś ruch. To mógł być
ten wielki okoń, o którym niedawno marzył. Wyce
lował i strzelił.
Woda stłumiła krzyk. Tylko zabulgotało pod po
wierzchnią. Z wolna ciało uciekiniera zaczęło wypły
wać. Seamus ruszył w tamtym kierunku. Prowadził
tam konia mocniejszymi uderzeniami pięt i bardziej
ściągniętymi lejcami. Czubkiem buta trącił ciało tak,
by obróciło się na wodzie. Stwierdził, że trafił czarne
go w pierś. Ciemne oczy spoglądały na niego martwo.
- Weźcie go! - krzyknął Seamus w stronę lądu. -
I pospieszcie się!
Posłuchali natychmiast. Serce Seamusa biło głoś
no. Kapelusz spadł głęboko na czoło, przesłaniał mu
oczy, ale on wciąż trzymał broń. Po prostu nie miał
wolnej ręki, żeby go poprawić.
W niezwykłej ciszy, jaka teraz zaległa nad ba
gnem, zabrzmiało mu dźwięcznie w uszach jego
imię, jakby wypowiedziane przez jej usta:
- Seamus!
Przełknął ślinę i zaczął oddychać spokojniej. Sta
rał się nie tracić rozsądku. Był zbyt spięty. Miał za
mało snu, zbyt bezwzględnie się eksploatował, pró
bował tłumaczyć sam sobie. Przysięgli przecież so
bie, że uporają się ze wszystkim, zanim zacznie się
przypływ i zanim całkiem się rozwidni, zanim być
może sztorm zaatakuje ląd. Także tym razem muszą
przechytrzyć grupę obywatelskiej samoobrony...
Tęsknił za nią...
Tęsknił za Rosi zawsze, kiedy był z nią rozdzielo
ny, ale tym razem było gorzej niż zazwyczaj...
- Seamus!
To przecież głos kobiecy! Ale jedyne kobiety, ja
kie znajdowały się tu, w tych ciemnościach, to garst
ka nowych, czarnoskórych niewolnic. Żadna z nich
nie znała jego imienia. Żadna z nich nie mogłaby wy
mówić go w ten sposób. Tak jak ona to robi...
Czy ona mogłaby za nim pojechać? Ta myśl była
jak cios w serce i mózg. Ale to nie było niemożliwe.
Jeśli chodzi o Rosi, to nic nie jest niemożliwe. Se
amus nigdy nie wiedział, jak to z nią jest. Potrafiła
by przekonać jego braci. Takiego na przykład żądne
go przygód młodego byczka Adama. Albo Joego...
Jej głos zdawał się dochodzić z zarośli dokładnie
naprzeciwko miejsca, w którym znajdował się Se
amus. Poprowadził więc nieznajomego konia ku gę
stym krzewom. Czuł, że wodne rośliny oblepiają mu
uda, czuł, że koń jest coraz bardziej niespokojny, kie
dy długie pędy lilii wodnych plączą mu się pod no
gami, ale uparcie poganiał konia dalej.
- Seamus!
To było jak krzyk. Wyprowadził konia na brzeg.
Chciał wjechać między młode drzewa. Chciał ją od
naleźć. Potrząsnąć nią. Spytać, dlaczego naraża sie
bie i dziecko na takie niebezpieczeństwo. Czyż, do
jasnej cholery, nie zdaje sobie sprawy, jakie to głu
pie zachowanie?
Imię dotykało go niczym pieszczota. Seamus nie
był już na nią zły. Tylko przestraszony i niespokoj
ny. Pochylił się w przód, starał się dojrzeć coś inne
go niż tylko pokrzywione gałęzie, ale to nie było
możliwe. Jeśli ona gdzieś tam była, to nie dawała się
rozpoznać. Zeskoczył z konia. W tej samej sekundzie
wyczuł coś, co przemknęło obok. Wyczuł ciepło roz
grzewające powietrze w miejscu, w którym kula je
przeszyła. Strzały wypełniły noc. Nadchodziły z dru
giej strony. Seamus rzucił się płasko do wody. Nad
sobą widział luki końskich kopyt. Zwierzę uderzyło
jedną nogą tuż przy jego głowie. Zasłonił ją ramio
nami, słyszał plusk, czuł, że konie przeskakują nad
nim i obok niego, na ląd, a potem znikają.
Kiedy zdyszany wydostał się z wody, było po
wszystkim. Nie trwało to dłużej niż minutę. Szedł
przemoczony w stronę swoich ludzi. Byli spokojniej
si, niż się spodziewał.
- Diabli wiedzą, skąd oni się wzięli - powiedział
Walt, jeden z najstarszych, na widok Seamusa. Walt
wciąż trzymał w ręce pistolet.
- Trafiliśmy trzech z nich.
Seamus słuchał go, i nie słuchał zarazem. Patrzył
na ciało leżące na brzegu, tuż koło stóp Waha.
- Oni trafili Petera - powiedział Walt. - Nie miał
najmniejszej szansy. Podziurawili go. Jego dopadli
najpierw.
Seamus ukucnął obok martwego ciała. Jego kurtka
była jak sito. Peter dostał co najmniej osiem kul. Krew
zabarwiła brązowy materiał na czerwono. Zamknął
Peterowi powieki. Myślał, jak wysoko cenił tego czło
wieka, jak bardzo go lubił. Peter stał się bratem.
- Oni polowali na mnie - powiedział Seamus
i wstał. Wpatrywał się w ciemność, ale gdyby tam był
jeszcze któryś z ludzi, co na nich napadli, to teraz
by się ulotnił.
- Peter siedział na moim koniu i miał na sobie mo
ją kurtkę.
Inni nie mówili nic. Oni pomyśleli to samo już
w momencie, kiedy Peter padł, a Warrior uciekł.
Seamus spoglądał z goryczą na martwe ciało mę
ża Fiony. Jego usta były teraz jak wąska kreska.
Wszystkie plany uległy zmianie tu i teraz.
- Wyciągnąć resztę na ląd! - rozkazał ochryple.
Nie musiał go już teraz zniżać. - Kończymy robotę,
jak było zaplanowane.
Podczas gdy ludzie podjęli przerwaną pracę, Se-
amus wziął Petera na ręce i zaniósł do jednego z wo
zów.
- Nie zginąłeś na marne, przyjacielu - powiedział
cicho. A w uszach brzmiał mu głos Rosi. Wzywała
go. To ona uratowała mu życie.
- Kim ty jesteś, najdroższa? - spytał w myślach,
ponieważ to były słowa niemożliwe do wymówienia.
A noc na Florydzie nie udzielała odpowiedzi.
11
- Wyznaczono nagrodę za głowę Seamusa.
Roza wpatrywała się w CoUeen. Siedziały same
w ostatni wieczór, następnego dnia Roza miała wy
ruszyć w drogę powrotną do Favourite. Pozwoliła so
bie zostać tu przez trzy noce. Było bardzo miło, bo
CoUeen miała zdolność roztaczania wokół siebie
blasku. Roza najchętniej zostałaby jeszcze na dłużej,
ale powrotu mężczyzn spodziewano się w najbliż
szych dniach. Roza za nic nie chciała tu być, gdy Ja-
red senior wróci do domu. Potrafiła sobie bardzo do
kładnie wyobrazić, jakie piekło się rozpęta, kiedy Ja-
red Jordan się dowie, że Princess uciekła. Na pewno
Jeremy nie zrobił nic innego poza wysłaniem pości
gu wzdłuż rzeki. I ów pościg niczego, naturalnie, nie
znalazł, żadnych śladów Princess.
CoUeen powtórzyła wypowiedziane przed chwilą
zdanie:
- Wyznaczono nagrodę za głowę Seamusa, Rosi.
Roza nie chciała jej słuchać. Nie chciała rozumieć.
Ale nie było wyjścia, musiała to przyjąć do wiado
mości. Nie mogła rozmawiać o niczym innym.
I wspomnienie snu z tamtej nocy, która nie powin
na była istnieć, którą ona z Joem postanowili wykre
ślić z kalendarza, zamazać, stanęło teraz przed nią
jak żywe. To nierzeczywiste, co mówiła Colleen,
nadawało sens jej sennemu marzeniu. Ale w dalszym
ciągu nie chciała tego uznać.
- Skąd ty to wiesz?
- Pięćdziesiąt tysięcy dolarów - dodała Colleen,
unikając odpowiedzi na to, o co ją tak naprawdę py
tała Roza.
-1 po dziesięć tysięcy za każdego z mężczyzn z je
go otoczenia - mówiła dalej Colleen. - To jest cena
za zabitych, Rosi. I to są pieniądze za informacje,
w którym miejscu Seamus przyjmuje na ląd niewol
ników. Informacje, mające doprowadzić do tego, że
któryś z nich zostanie zastrzelony.
- Skąd ty to wiesz?
Długo panowała między obiema kobietami cisza.
Ręce Colleen drżały, kiedy dolewała herbaty. Porce
lanowe filiżanki były tylko odrobinę grubsze od pa
pieru. Po zewnętrznej stronie miały wzór w kwiatki,
obce kwiaty skądś ze Wschodu.
- Ojciec Jareda wyznaczył nagrodę za Seamusa -
powiedziała w końcu Colleen cichutko, spoglądając
lękliwie przez ramię, jakby się spodziewała, że Jared
Senior może stanąć w drzwiach i słyszeć każde, wy
powiedziane przez nią słowo. - Zbiórka pieniędzy
przeprowadzona wśród największych plantatorów
zagwarantowała nagrody za informacje, no i za gło
wy pozostałych.
Roza nie potrzebowała pytać, skąd Colleen ma te
wiadomości. Mieszkała przecież wystarczająco bli
sko trującego ziela. A zatem wyznaczono nagrodę
pieniężną za życie Seamusa!
- Należy ich pojmać wyłącznie w chwili, kiedy bę-
dą przemycać niewolników na ląd - szeptała Colleen.
Ściskała w dłoniach skraj sukni, muślinowa tkanina
była pognieciona i mokra od potu. - W innych miej
scach ani okolicznościach to nie obowiązuje. Na
przykład tutaj są bezpieczni. Jeśli tylko nie przewo
żą nielegalnych niewolników...
- Gdyby z tym skończyli - dokończyła Roza.
- Mogłabyś go do tego nakłonić? - wyszeptała Col
leen bez tchu. - Ja lubię Seamusa. Nie chciałabym, że
by mu się coś stało. Nie chcę, żeby się coś stało które-
mukolwiek z nich. W dalszym ciągu są moją rodziną.
Roza wiedziała, o kim Colleen myśli. Otoczenie
Seamusa stanowili jego bracia. Colleen nie była
w stanie tego wypowiedzieć, ale nagrody zostały wy
znaczone za 0'Connorów. To ich martwe ciała kosz
tować mają mnóstwo dolarów.
- Pięćdziesiąt tysięcy - powtórzyła Roza ze zdu
mieniem. - Pięćdziesiąt tysięcy, Colleen! Jesteś w sta
nie sobie to wyobrazić?
Colleen potrząsnęła głową.
- Przekonaj go, Rosi. Błagaj go, żeby z tym skończył!
Roza postarała się, by wyglądało na to, że to Fio-
na skłoniła ją do pozostania w Rosę Garden. I na nic
się zdało, że Jenny najwyraźniej nie chciała jej tam
mieć. Rozę bawiło przyglądanie się, jak Jenny strze
że jej kroków. Gdyby zbliżyła się zanadto do Joego,
Jenny pokazałaby pazury.
- On jest głupi, że pozwala jej tak się traktować -
stwierdziła Fiona. - On jest jak głupia ryba, która
połknęła i robaka, i haczyk, a teraz rozdziawia pysk
za jeszcze jednym haczykiem.
- Takie głupie ryby chyba nie istnieją! - roześmia
ła się Roza.
- Otóż to właśnie - stwierdziła Fiona. - My nie je
steśmy przecież głupią rodziną. Nie rozumiem, skąd
jemu bierze się ta uległość. Pozwala tej dziewczynie,
by okręcała go wokół swojego małego palca, aż mu
się w głowie zakręci. Nie mogłam uwierzyć, kiedy
zobaczyłam, jak zabiera Cicily, żeby ją sprzedać. Na
prawdę nie mogłam uwierzyć, że to robi mój brat.
Roza nie powiedziała nic. Ona też by nie uwierzyła,
że Joe jest w stanie zrobić coś takiego, ale on pozwalał,
by to wola Jenny zwyciężała. W milczeniu wywiózł Ci
cily, tę młodą i piękną niewolnicę, matkę jego syna, któ
rego nie uznał, do jednego z pomniejszych właścicieli
ziemskich. To Jenny załatwiła sprawy związane z hand
lem. Cicily nie wolno było zabrać ze sobą dziecka. Ani
Joe, ani Jenny nie wzruszyli się jej krzykiem i łzami.
- Jakie nudne są dni, kiedy nawet nie muszę my
śleć o przygotowaniu obiadu - westchnęła Fiona.
Roza musiała się uśmiechnąć nad zachowaniem
szwagierki. Fiona nie przywykła siedzieć z założony
mi rękami. Miała w sobie ten sam niepokój, który
Roza tak dobrze znała u Seamusa.
- Ty, Fiona, powinnaś była się urodzić mężczyzną -
powiedziała. - Wtedy, gdyby ci było nudno, mogłabyś
jeździć konno.
Fiona uniosła oczy ku niebu.
- Myślę, że mężczyzna byłby ze mnie kiepski!
Obie wybuchnęły śmiechem. Śmiały się tak, że
musiały się nawzajem podpierać. Stały, obejmując się
ramionami, i zanosiły śmiechem, gdy Joe otworzył
drzwi i ukazał się w nich jak mroczny cień.
- Wracają do domu - powiedział krótko. - Wracają.
Widział ich z daleka. Wóz z Seamusem na koźle.
Warrior i Twilight przywiązane z tyłu za wozem. Joe
czuł, że jego ciało lodowacieje. Nie chciał wyrazić te
go, co kłębiło mu się w głowie, pragnął tylko, żeby
one wyszły, żeby znalazły się na dziedzińcu. Lepiej
żeby miały czas się przygotować, przeczuć to, co on
przeczuwał, zanim Seamus im opowie.
- Seamus? - spytała Roza i poczuła ciepło na skó
rze, wielkie światło, które promieniało z niej zawsze,
kiedy Seamus był w pobliżu.
Joe skinął głową i odsunął się na bok, by mogła
przebiec obok niego. Fiona podążyła za bratową, po
budzona przez nią, ale wciąż trochę bardziej niż tam
ta opanowana. Joe stąpał za nimi, ciężko stawiając
kroki. Seamus widział wychodzących, widział, jak
stoją pod kolumnami Jenny. Joe tam był, postać Jen
ny tuż obok brata. Zaskoczył go widok tych dwojga
o rudych włosach. Pamiętał, co mówiła Jenny,
i szczerze powiedziawszy, nie spodziewał się zastać
żony w Rosę Garden. Jej widok trochę go uspokajał.
Potrzebował jej obecności.
- A gdzie Peter? - spytała Fiona. Chwyciła Rozę za
rękę. Ścisnęła tak mocno, że zabolało. Roza pomyśla
ła o Peterze w brązowej kurtce Seamusa. Seamus nie
miał jej teraz na sobie. Jechał ubrany w skórzany sur
dut, za lekki jak na tę porę roku. Była pewna, że cie
płą kurtkę ma pod spodem.
Sen zaczął się spełniać...
... stawał się rzeczywistością...
Seamus podjechał pod sam dom, pozdrowił cze
kających, dotykając dwoma palcami kapelusza. Jego
twarz była zamknięta, nie pojawił się na niej nawet
cień uśmiechu. Teraz Roza ścisnęła rękę Fiony. Ra
zem zeszły ze schodów, na dół, tam gdzie czekał na
nie Seamus, w ciemnym surducie, na szeroko rozsta
wionych nogach. Kiedy znalazły się tuż przed nim,
Roza puściła rękę Fiony, a Seamus postąpił krok na
przód i wziął siostrę w objęcia.
- Gdzie jest Peter? - wyszeptała Fiona. - Seamus,
gdzie jest Peter?
Przyciskał ją do siebie długo. Zamknął oczy, żeby
nie widzieć Rozy. Zwracał się tylko do Fiony.
- Peter nie żyje - powiedział w końcu, odsuwając
od siebie Fionę na odległość wyciągniętego ramienia.
Ale jej nie puścił, odsunął tylko od siebie.
Szare oczy Fiony wpatrywały się w brata. Pełne
usta były na pół otwarte, jakby czekała na odpowied
ni moment, w którym będzie mogła zacząć protesto
wać. Potrząsała głową, wyrwała się z jego objęć, od
skoczyła na bok. Wróciła do Rozy i stanęła przy niej.
Wsunęła rękę pod jej ramię.
- To nieprawda - powiedziała. - To nie może być
prawda. To błąd. Peter nie umarł. Peter nie mógł
umrzeć. To jakieś nieporozumienie, Seamus. To strasz
ne nieporozumienie...
Seamus wolno kręcił głową. Brunatny kapelusz
był zakurzony, prawie szary, twarz Seamusa poora
na bruzdami. Rysy wydawały się ostrzejsze niż zwy
kle. Roza domyślała się, że nie dał sobie wiele czasu
na odpoczynek, a był w podróży długo.
- Peter nie mógł umrzeć!
Fiona szukała pomocy u Rozy. Wyraz niedowie
rzania na twarzy zmienił się w coś, co mogło przy-
pominąć uśmiech. Pociągnęła Rozę za ramię,
szturchnęła ją jak przyjaciółkę.
- Powiedz mu to, Rosi! Powiedz Seamusowi, że
Peter nie umarł!
Roza miała okropnie wyschnięte wargi. Poczuła
ból, gdy chciała je rozdzielić końcem języka. Drgnę
ła pod spojrzeniem Seamusa. On dopiero teraz na
nią popatrzył, jakby unikał spotkania z jej wzro
kiem. W każdym razie dotychczas. Teraz Seamus
błagał też Rozę. Oboje mieli takie same oczy, on
i Fiona, tak samo szare, płonął w nich ten sam cichy
ogień i była w nich ta sama błagalna prośba.
- Myślę, że powinnaś wysłuchać Seamusa, Fiono -
powiedziała Roza cicho, obejmując ramieniem talię
szwagierki.
Joe też zszedł ze schodów. Stanął u drugiego bo
ku Fiony. Jego dłoń, ciepła i spokojna, spoczęła na
ramieniu siostry.
Seamus pochylił kark i podszedł do wozu. Był to
otwarty pojazd, teraz przykryty plandeką, przywią
zaną linkami do jego boków. Seamus zdjął rękawice
i zaczął odwiązywać linki. Zabrało to sporo czasu, ale
on nie prosił o pomoc. Przerwał dopiero wówczas,
kiedy mógł zwinąć plandekę i zsunąć na jeden bok.
Roza zrobiła pierwszy krok, Fiona się opierała, ale
Joe postąpił za Rozą, więc i ona musiała ruszyć z miej
sca. Wszyscy troje podeszli blisko, Seamus wszedł na
wóz. Ukucnął przy zbitej naprędce trumnie. Położył
ręce na deskach tam, gdzie głowa, i tak je trzymał.
- On musi mieć piękną trumnę - powiedział Se
amus ochryple, pochylając głowę. - Sam robił takie
piękne rzeczy.
Fiona zacisnęła dłoń na szorstkim, nieheblowa-
nym boku wozu. Kostki palców jej zbielały. Oparła
brodę o krawędź.
- Chcę go zobaczyć - wykrztusiła.
Seamus odsunął jeszcze bardziej brudną plandekę
i wyciągnął bolce, które przytrzymywały wieko
trumny. Potem wstał i zwrócił się w stronę rodziny.
Joe podniósł Fionę w górę tak, by mogła oprzeć sto
py o krawędź wozu. Seamus wyciągnął rękę i pomógł
jej wejść na górę. Położył opiekuńcze ramię na bar
kach siostry. Joe również wdrapał się na wóz i razem
z Seamusem podnieśli wieko.
Fiona stała z zamkniętymi oczyma. Wieko zostało
zdjęte, ale ona odwróciła się od otwartej trumny. Spoj
rzała w dół, na Rozę, wyciągnęła do niej obie ręce.
- Bądź tak dobra - błagała. - Bądź tak dobra, Ro
za, i stań przy mnie!
Seamus nie czekał na odpowiedź żony. Zeskoczył
z wozu i okrążył go wolnym krokiem. Bez słowa
wziął Rozę na ręce. Miał wąskie, zaciśnięte usta. Jeden
kącik drgał. Sprawiał wrażenie, jakby chciał ją poca
łować, ale to nie była odpowiednia chwila. Roza przy
jęła w milczeniu ten wyraz czułości. Rozkoszowała się
siłą i ciepłem jego ramion, jak długo to możliwe. On
ostrożnie podsadził ją na wóz i sam wszedł za nią.
Roza wytarła dłonie o ciemną suknię. Podeszwy bu
tów głośno stukały o drewniane dno wozu, który za-
kołysał się trochę, gdy wchodzili. Podeszła do Fiony, a
ta natychmiast chwyciła ją za rękę. Razem podeszły do
otwartej trumny. Razem opadły przy niej na kolana.
Roza z bólem przełknęła ślinę. Ona widziała Pe
tera w tej kurtce. Jego ciało ginęło w niej, Peter był
szczuplejszy niż Seamus. Jasnobrązowe włosy ściśle
przylegały do głowy. Grzywkę zawsze miał za dłu
gą. I niesforną.
Fiona dotykała policzków męża, przesuwała pal
cami po jego zamkniętych ustach.
Twarz zmarłego zaczynała się zmieniać. Roza czu
ła słodkawy zapach śmierci. Jej wzrok przesunął się
ku piersiom zmarłego. Zostały przykryte białym
płótnem, ale Roza wiedziała, co tam znajdzie. To
Fiona odsunęła płótno na bok.
Wszystko czerwone. Właściwie czerwonobrunat-
ne. Kurtka była przesiąknięta krwią. Roza widziała
opalone dziurki tam, gdzie kule przecięły wełnianą
tkaninę, by ugodzić ciało Petera.
Ręce Fiony zawisły w powietrzu. Roza trzymała
oba jej barki, podtrzymywała ją tak, by nie upadła, i że
by wiedziała, że Roza przy niej stoi. Że nie jest sama.
Seamus ponownie zakrył piersi Petera płótnem.
- Naliczyliśmy osiem otworów po kulach - powie
dział ochryple. - Peter zmarł natychmiast. Nie cier
piał. Myślę, że nawet nie zdążył pojąć, co się stało,
a już było po wszystkim.
Umilkł.
- Jeśli to może być jakaś pociecha - dodał po
chwili.
- On ma twoją kurtkę - powiedziała Fiona. Wciąż
nie przestawała wpatrywać się w twarz mężczyzny,
którego kochała.
- Tamci na mnie polowali - wykrztusił Seamus
udręczony. - To dla mnie były przeznaczone te kule.
Dał znak Joemu i wspólnie ułożyli wieko na miej
scu. W milczeniu wkręcali bolce. Roza przytuliła do
siebie Fionę i tak stały, obejmując się nawzajem.
Głowa Fiony spoczywała na ramieniu Rozy.
- Jest mi tak strasznie przykro z tego powodu -
powiedział Seamus i pogłaskał Fionę po głowie.
W jego glosie była czułość, a wzrok zawierał cały ból,
jaki Seamus odczuwał. - Nie było najmniejszego po
wodu, żeby to on miał umrzeć - mówił dalej. - Nie
powinienem był wystawiać go na takie niebezpie
czeństwo. To naprawdę nierozsądne narażać które
gokolwiek z moich bliskich. Nie należało Petera w to
wciągać. Od tej chwili jedynie ja będę się zajmował
tą częścią naszych interesów. Śmierć Petera była bez
sensowna, Fiona. Nigdy sobie tego nie wybaczę.
- On był dla kogoś wart dziesięć tysięcy dolarów -
powiedziała Roza, zanim zdążyła się nad tym zasta
nowić.
Na czole Seamusa pojawiły się dwie bruzdy. On
i Joe wpatrywali się w Rozę. Fiona zdawała się nie
rozumieć, co się wokół niej dzieje.
Roza milczała. Zacisnęła wargi i wolno, jakby
ostrzegawczo kręciła głową. Wzrokiem prosiła Se
amusa, by dał jej chwilę zaczekać, głową wskazywa
ła Fionę. Bracia zrozumieli, ale obaj nie odstępowa
li Rozy na krok, gdy już wszyscy zeszli z wozu.
Długo potem, gdy zapadł już wieczór i wszyscy
0'Connorowie przyjechali do Rosę Garden, by spoj
rzeć na martwe ciało Petera, kiedy się nareszcie tro
chę uspokoiło, a dzieci położyły się spać, większa
część klanu zebrała się przed kominkiem, wtedy Se
amus wrócił do tamtej sprawy.
Opowiedział, w jaki sposób zginął Peter. Nie po
raz pierwszy tego dnia powtarzał tę historię. Za każ
dym razem w jego głosie brzmiał wielki ból. Rów
nież teraz Roza siedziała sztywna i wyprostowana
u jego boku. Słuchała i oczyma duszy widziała to
wszystko, co się wydarzyło na bagnach. Od dawna
już miała te obrazy w głowie. Seamus opowiadał jej
sen. Kiedy opowiadał po raz pierwszy, Roza czuła na
sobie spojrzenie Joego, a kiedy Seamus skończył, lek
ko kiwnęła głową, by powiedzieć Joemu to, o co nie
odważył się zapytać.
- Rosi - zwrócił się do niej Seamus i dwoma palca
mi kreślił kręgi na jej plecach. - Na wozie powiedzia
łaś coś, czego Fiona nie powinna była się dowiedzieć.
Czy to było przejęzyczenie? Coś o dziesięciu tysiącach
dolarów. Chciałbym wiedzieć, co miałaś na myśli.
- Została wyznaczona nagroda na twoją głowę, Se
amus - odparła Roza, nie patrząc na swojego męża.
Zaległa absolutna cisza. 0'Connorowie siedzieli
bez ruchu. Patrzyli na Rozę, to przesuwali wzrok na
Seamusa, to znowu na Rozę. Tylko ona na niego nie
patrzyła. Słyszała, jak ciężko oddycha. Słyszała
trzask ognia w kominku. Wyobrażała sobie, że mog
łaby usłyszeć wiatr. Palce Seamusa znieruchomiały.
Już nie kreślił kręgów na jej plecach.
- Jesteś wart pięćdziesiąt tysięcy dolarów, mój ko
chany. Ten, kto cię zabije w chwili, gdy przemycasz
do kraju niewolników, przewozisz lub sprzedajesz
nielegalnych niewolników, zarobi pięćdziesiąt tysię
cy dolarów.
Nikt nie powiedział ani słowa.
- A twoi najbliżsi warci są po dziesięć tysięcy do
larów. Warunki są te same. Pieniądze można dostać
też za informacje, gdzie ciebie i twoich ludzi można
spotkać razem z niewolnikami. Ten, który tym ra
zem wskazał, gdzie będziecie, zarobił dziesięć tysię
cy. I ten, który zastrzelił Petera, też jest bogatszy
o dziesięć tysięcy.
- A zatem on był wart dziesięć tysięcy? - spytał
Seamus, potrząsając głową. - A ja pięćdziesiąt?
Roza przytaknęła.
- A skąd ty o tym wiesz? - spytała Jenny. Jej głos
był ostry, nieprzyjemny. Jakby oskarżała Rozę o to,
że ma jakieś porozumienie z tymi, którzy wyznaczy
li nagrody za głowy 0'Connorów.
- Kto? - zapytał Seamus.
- Czy to nie oczywiste? - odpowiedział Joe jesz
cze jednym pytaniem. Podniósł się z miejsca. Czuł
w całym ciele pulsujący niepokój. Musiał zaciskać
pięści, by nie zacząć rozbijać mebli dookoła siebie.
Miał ochotę potłuc coś na kawałki. Wściekłość dła
wiła go w gardle, pragnął, by oni tutaj byli, ci, któ
rzy są odpowiedzialni za śmierć Petera. Ci potężni
ludzie, którzy nie mają krwi na własnych rękach, ale
wszystkim pokierowali.
- Zapytaj sam siebie, dla kogo jesteś zagrożeniem,
Seamus! Zapytaj sam siebie, kto przez ciebie traci
pieniądze!
- Joe nigdy nie weźmie udziału w transporcie nie
wolników - oznajmiła Jenny ostro. - Nigdy się na
wet do tego nie zbliży!
- Nikt z was nie będzie się już musiał zbliżać - za
pewnił Seamus.
- Powinieneś się z tego wycofać - rzekł Paddy spo
kojnie.
- Już niedługo - obiecał Seamus. - Mamy zaplano
wane jeszcze dwa ładunki. Potem ja też kończę. Są
inne sposoby na zarabianie pieniędzy. Ale te dwa ła
dunki są nam bardzo potrzebne.
- Powinniśmy radzić sobie z tym, co daje nam zie
mia - wtrąciła Bridget.
- Już niedługo - powtórzył Seamus, nie chcąc się
wdawać w bliższe tłumaczenia, ale oni naciskali na
niego. - Muszę zorganizować transport broni do Ir
landii - powiedział w końcu. - To konieczne. Wielu
ludzi ode mnie zależy. Mam jeszcze dwa ładunki. Je
den dla Irlandii, drugi dla nas. Potem 0'Connorowie
będą się bić już tylko o tytoń i bawełnę.
Uśmiechnął się i poklepał po kieszeni na piersiach.
- Tutaj - oznajmił z błyskiem w szarych oczach. -
Tutaj spoczywa początek dobrobytu Favourite. Tu
taj znajdują się najznakomitsze nasiona tytoniu
z Wirginii. Wystarczająco dużo, by obsiać wszystkie
pola, jakie do nas należą.
Wyjął z kieszeni papierową torbę, nie większą niż
jego dłoń, i wiele par oczu przyglądało się z powątpie
waniem, kiedy wstrzymując dech, otwierał torebkę.
Musieli pochylić się ku niemu, by dojrzeć nasiona.
- Odchody muchy są w porównaniu z tym pyłem
wielkie - stwierdziła Jenny. - Zamierzasz zbudować
dobrobyt Favourite dzięki tym ziarenkom kurzu?
Seamus z powagą kiwał głową.
- To jest nasza przyszłość tutaj, w Favourite. Teraz
zasiejemy te nasionka, a zanim tytoń dojrzeje, ja od
biorę oba moje transporty. Jesienią skończymy z hand
lem niewolnikami. Potem będzie nas zajmował już tyl
ko tytoń. I ja będę znowu działał zgodnie z prawem.
- Jeśli dożyjesz - wtrąciła Jenny.
Roza pomyślała to samo. Nigdy jednak nie powie
działaby Seamusowi nic takiego w obecności innych.
- Wystarczy, że już Peter przypłacił to życiem -
westchnął Seamus boleśnie. Znowu zacisnął wargi.
Nietrudno było się zorientować, jak bardzo wyrzuca
sobie to, co się stało. - Od tej chwili będzie znacznie
trudniej nas znaleźć. Dotychczas nie wierzyliśmy, że
oni naprawdę są w stanie nam zagrozić. Sądziliśmy,
że to tylko jacyś głupcy nas ścigają. Zawsze udawało
nam się wyprowadzić ich w pole. Nigdy dotychczas
nie stanowili dla nas prawdziwego zagrożenia. Teraz
jednak rozumiem, dlaczego. Taka nagroda jak ta
przyciąga do grup samoobrony zupełnie inne typki
niż drobni chłopi, jak dawniej. Teraz ścigają nas za
wodowi mordercy. I musimy się z tym liczyć.
- Jesteś gotów oddać życie za te dwa ładunki nie
wolników? - spytał Joe.
- Jestem - odparł Seamus bez mrugnięcia okiem. -
I nie tylko dlatego, że tak zostało zaplanowane. I na
wet nie ze względu na mnie, ja mógłbym zrezygnować.
Ale tu chodzi o Irlandię, Joe. Jestem gotów oddać ży
cie za Irlandię.
Roza nie była w stanie dłużej go słuchać. Wstała
i wyszła z pokoju. Zatrzymała się dopiero, gdy wio
nęło na nią zimne powietrze nocy. Spacerowała
między kolumnami przed gankiem. Obchodziła
niektóre z nich, zatrzymała się przy najbardziej wy
suniętych na dwór, od południowej strony. Objęła
jedną i chłodziła o jej powierzchnię swój pokryty
bliznami policzek.
Usłyszała za sobą kroki. Poznała Seamusa. Nie
musiała się odwracać, by wiedzieć, że to on się do
niej zbliża.
Objął ją w pasie, przytulił policzek do jej włosów.
- Uratowałaś mnie - szepnął gorączkowo.
- Wiem o tym - odparła Roza. - Śniło mi się to
wszystko.
- Kim ty jesteś? - pytał szeptem. - Kim ty jesteś,
moja kochana?
- Jestem wdową po nim - odpowiedziała, przymy
kając oczy. - Nie dopuść do tego, bym owdowiała
po raz drugi, Seamus! Nie pozwól, bym była wdową
również po tobie!
12
Uprawianie tytoniu to wielka sztuka. Dla wszyst
kich mieszkańców Favourite była to absolutna no
wość, ale Seamus zdołał zarazić ich swoim entuzja
zmem. Kiedy wrócił z ostatniej wyprawy, większość
pól była już przygotowana. Ci, którzy zostali w domu,
starannie wykonali wszystkie wiosenne prace. Ale Se
amus patrzył na rozciągające się, rozległe pola i mru
żył oczy, gdy liczył, ilu mają niewolników. Za mało.
Było to już po tym, gdy Roza wyznała mu, iż
uwolniła Marlona. Znacznie upiększyła rzeczywi
stość, powiedziała, że wypuściła chłopca, gdy dowie
działa się o ucieczce jego matki.
- Powinienem powiedzieć o tym Jordanowi - rzekł
Seamus.
- Nie sądzę, byś był coś winien Jordanowi - ucię
ła Roza w odpowiedzi. - Myślałam, że to on jest ci
winien życie, Seamus!
Nie rozmawiali o tym więcej. Tyle się nazbierało
niedomówień po śmierci Petera. Tyle kłamstw zosta
ło wypowiedzianych. Ludzie myśleli, że Peter został
zastrzelony przez jakichś napastników w Savannah,
którzy go chcieli obrabować. Kiedy po okolicy za
częły krążyć inne historie, też jakoby prawdziwe,
z cienia wyłonił się Jared Jordan junior i potwierdził
kłamstwo, na które zdecydowali się 0'Connorowie.
Junior był w Savannah w odpowiednim czasie i te
raz przekonująco opowiadał, jak to widział Petera
umierającego od kul nieznanych napastników.
Seamus nie podziękował mu inaczej jak tylko
spojrzeniem, ale tego samego wieczora wyszeptał
Rozie do ucha, że już wie, skąd pochodzi jej wiedza
na temat wyznaczonych nagród. Roza jednak mil
czała, nawet teraz nie potwierdziła jego przypusz
czeń. Nie chciała, żeby coś mogło się stać Colleen.
Ledwo widoczne ziarenka, które, jak twierdził Se
amus, warte są tyle złota, ile same ważą, odmieniły
pracę w Favourite. Nasiona tytoniu traktowano jak
żywe istoty, jakby były co najmniej noworodkami.
Gdy zaczęło się robić coraz cieplej, a wiosna poka
zała się ze swojej najlepszej strony, drogocenne ziar
no zmieszano z suchą ziemią. Wysiano je w wielkich
oknach inspektowych, specjalnie dla nich wykona
nych, zwróconych ku południowi, wszystko obficie
nawadniano i osłaniano przed ewentualnym wiatrem.
Siewną mieszankę wtłoczono w oczekującą tych świę
tości ziemię dużymi sosnowymi wałkami, została wci
śnięta w życiodajną glebę, a potem wszystko przykry
to ochronną warstwą i na koniec inspekty zasłonięto
grubym płótnem, przybitym do ich boków.
Ludzie w Favourite cierpliwie czekali na cud. Pod
czas czekania pracowano znowu na polach. Wszel
kie kamienie, jakich nie zauważono przy pracach
wiosennych, zostały starannie zebrane i ułożone
w wielkie pryzmy wzdłuż granic posiadłości. Seamus
śmiał się, że będą mogli zbudować kamienne mury,
gdyby kiedykolwiek zabrakło im zajęcia.
Dni nastały już gorące, kiedy zdejmowali płócien
ne przykrycia z inspektowych skrzyń. Dłonie, usu
wające okrywę z siana, drżały. Mnóstwo pieniędzy
poszłoby na marne, gdyby tytoń nie wykiełkował.
Ale nie! Pod żółtobrunatną kołdrą zieleniło się nie
mal tak jak na irlandzkich łąkach po dobrym desz
czu. Zaczęły się więc teraz pracowite dni, bo trzeba
było wszystkie te delikatne roślinki przeflancować.
Mężczyźni spędzali większą część doby za płu
giem i nawet Seamus wychodził w pole i pracował
równie ciężko jak niewolnicy. Jego białe plecy zrobi
ły się złociste.
Tylko Rozie nie pozwalał wychodzić na plantację.
Czule głaskał jej brzuch i mówił, że nie chce znaleźć
swojego syna przedwcześnie gdzieś w bruździe.
- Micheal urodzi się nie po to, by być jednym
z trudzących się na polach ludzi - mawiał.
- Twojej córce nic by się nie stało, gdyby nauczy
ła się trochę pracy - odpowiadała Roza ze śmiechem
tylko po to, by się z nim drażnić.
- Lily nauczy się haftu i tańca - odpowiedział Se
amus z szelmowskim uśmiechem i ucałował Rozę
w oba policzki, choć i reszta rodziny, i niewolnicy mog
li to widzieć. - Ale to Micheala nosisz pod sercem, naj
droższa. Lily przyjdzie może w następnym roku...
Roza śmiała się razem z nim. Jak łatwo było się
śmiać z Seamusem. I poruszała wargami, jakby sma
kowała to dziewczęce imię, które wypowiedział. Do
Micheala zdążyła się już przyzwyczaić. Jeśli urodzi sy
na, którego Seamus tak bardzo pragnie, to będzie miał
na imię Micheal, ta sprawa została postanowiona. Ale
nigdy przedtem nie padło imię dla dziewczynki.
Lily...
Jeszcze nie było żadnej Lily w łańcuchu kobiet
z jej rodu. Może i nie zaszkodzi wprowadzić coś no
wego. Roza nie miała wątpliwości, że to powinna być
jakaś Lily.
Pamiętała, co powiedział Anders, że mianowicie spo
tkają się, kiedy na świat przyjdzie mała dziewczynka.
Ten jej najmłodszy brat zaczyna dorastać. Wiele czasu
minęło od ich ostatniego spotkania. Malec mówił wte
dy, że jej córeczka ma się urodzić, kiedy na ziemi za
kwitną lilie. Może nie jest tak, jak chłopiec myślał. Mo
że źle zrozumiał to, co widział. Anders był taki mały.
Może to było tak, że jej mała córeczka ma otrzymać
imię od kwiatów, od lilii właśnie...
Seamus pozwolił, by Roza siedziała obok skrzyń,
wyrywała z ziemi roślinki i układała je w koszykach
dla tych, którzy będą je sadzić. Obchodziła się z ni
mi tak delikatnie, jakby to były kosztowne róże.
Ostrożnie wyjmowała kępki po pięć, sześć roślin,
starając się nie otrząsać ziemi z korzonków, układa
ła je w koszyku i patrzyła, jak niewolnicy, dzieci i do
rośli 0'Connorowie biegli potem na pole, by jak naj
szybciej zasadzić kruche cuda w czekającej na nie,
przygotowanej ziemi.
Rządki ciągnęły się na całą długość pól. Przeprowa
dzono najpierw sznury, by wytyczyć proste rzędy. Sa
dzenie rozłożone było między kilka osób. Najpierw
szedł człowiek, który kijem robił w ziemi dołki, od-
» ległe mniej więcej stopę jeden od drugiego. Za nim po
stępowało któreś z dzieci i wlewało do dołka dobrze
wymieszany nawóz. Nawóz był płynny i musiał wy
pełnić dołek po brzegi. Wkładano weń roślinkę i ob-
sypywano ziemią. A potem przychodziło następne
dziecko, niosąc pól wiaderka wody do podlania.
Niektórzy wypowiadali nad sadzonkami słowa
modlitwy, inni wymawiali w duchu zaklęcia. Trwa
ło to ponad tydzień. W tym czasie wszystkie pola na
leżące do Favourite zostały pokryte maleńkimi sa
dzonkami tytoniu, który musiał się przyjąć, zanim
deszcz lub porywy wiatru wyrwą go z ziemi. Miesz
kańcy Favourite wstrzymali dech.
Rozmawiali o najgorszych katastrofach, jakie mog
łyby się przytrafić. O gwałtownych ulewach, które
zmieszają z ziemią kruche roślinki, zanim te zdążą
się dobrze ukorzenić. O gradobiciu, które mogło się
zdarzyć, choć przecież trwa lato, i wybić do cna pro
ste, sięgające już kolan rośliny i zniszczyć wszystko,
zanim się człowiek zdąży obejrzeć. Rozmawiali
o tornadach, które mogą, roztańczone, nadejść od
strony Zatoki Meksykańskiej i znieść z powierzchni
ziemi zarówno domy, jak i urodzaj, zostawiając lu
dzi z pustymi rękami, jeśli i oni nie zginą w zawie
rusze. Wymieniali wszystko, co mogłoby się stać,
wspominali i o tłustych, zielonosinych gąsienicach,
które potrafią się przylepiać pod spodem tytonio
wych liści. Larwy ciem potrafią wyssać soki z całej
plantacji. Ludzie, którzy widzieli takie rzeczy, nie
szczędzili mrożących krew w żyłach szczegółów.
Doszło do tego, że Seamus bladł za każdym ra
zem, gdy zobaczył w pobliżu jakiegoś motyla. Biegł
wtedy na pola i orlim wzrokiem przeglądał tytonio
we liście. Niewolnikom nakazał robić to samo. Wy
syłał ich w różne miejsca plantacji. Mają ostrzegać
o wszystkim, choćby znaleźli jedną jedyną larwę.
Trzeba było wtedy podejmować wszelkie dostępne
środki. Nauczyli się sporządzać mydlaną mieszankę,
którą należało oblewać dookoła każdą zagrożoną
roślinę. Seamus produkował ją całymi wiadrami,
późnym wieczorem wychodził w pola i oblewał nią
swój tytoń, nawet jeśli nikt nie widział nawet cienia
groźnego motyla w pobliżu. To akurat przyjmował
jako znak skuteczności podejmowanych działań.
Wciąż powtarzał, że najlepiej jest być przezornym
zawczasu. Żadna ze strasznych katastrof na nich nie
spadła. Rośliny rosły prościutkie, celując w niebo.
Kiedy były już takie wysokie jak on sam, Seamus za
czął się uśmiechać. Łagodny uśmiech rozjaśniał mu
twarz, coraz częściej też wsuwał kciuki pod szelki
spodni, kiedy szedł przez pola i podziwiał to, co
zwykł nazywać przyszłością rodziny.
- Teraz ziemia jest wyjałowiona - tłumaczył cierp
liwie i z wielkim przekonaniem swoim braciom. -
Bawełna wyjaławia glebę. Kiedy już zbierzemy ty
toń, trzeba będzie ją użyźnić. To znaczy będziemy
ją nawozić wiosną. Czas był najwyższy, byśmy za
częli uprawiać coś innego, nie wciąż tę bawełnę.
W końcu te ziemie stałyby się kompletnie bezuży
teczne, gdybyśmy wciąż tylko trzymali się bawełny.
Musimy dokupić ziemi. I trzeba nam ze dwudziestu,
może nawet trzydziestu nowych niewolników. Ma
jąc tak ze sześćdziesięciu, siedemdziesięciu niewolni
ków możemy zbierać piękne plony. Plony, na któ
rych rodzina może budować przyszłość. Niech tacy,
co nie myślą o lepszej przyszłości, trzymają się ba
wełny, my będziemy uprawiać tytoń! Z czasem mo
że też orzeszki ziemne. Możemy sadzić je na prze-
mian, w jednym roku tytoń, w drugim orzeszki. Jesz
cze dużo musimy się nauczyć.
Wyglądało na to, że się z nim zgadzają. Adam
w milczeniu pielęgnował swoje marzenia o stadninie
koni. Chodził z bratem ramię w ramię i pracował tak
samo ciężko jak on, choć Adam nigdy nie marzył
o plantacjach tytoniu, rozciągających się po hory
zont. Eamonn i Breandan, gdy tylko zostali sami,
mówili wyłącznie o Kalif orni. A Joe od czasu do cza
su donosił, jaki to jest dobry rok na bawełnę, i kłó
cił się wesoło z Seamusem. Za każdym razem, kiedy
starszy brat zwyciężał swoimi logicznymi argumen
tami, Joe wzruszał ramionami i mówił, że to nie ta
kie ważne, co się uprawia w Południowych Stanach.
- Wkrótce i tak będzie wojna, Seamus.
- Nigdy! - protestował stanowczo Seamus.
- Do cholery, chyba jesteś ślepy - denerwował się
Joe. - Oczywiście, że będzie wojna. Problem niewol
ników stanie się zgubą dla sposobu życia, jaki tu,
w tych gorących stanach, obowiązuje. Kolumny przy
wejściach do wspaniałych domostw zostaną połama
ne, a ziemia leżeć będzie odłogiem, niezależnie do te
go, czy uprawiano na niej tytoń, czy bawełnę.
Uśmiechał się niemal tak samo jak Seamus.
- Powinniśmy postawić raczej na produkcję bro
ni, Seamus. Już kto jak kto, ale ty powinieneś uwa
żać to za rozsądne. Jeśli są jeszcze jakieś pieniądze,
które należałoby zainwestować, to właśnie w broń.
Nie w przędzalnie bawełny.
Nie wyglądało na to, by Seamus słuchał Joego. Ro
za nigdy nie zauważyła, by Seamus choćby przez
chwilę traktował Joego czy któregokolwiek z braci
poważnie. Słuchał tego, co mówili, jednym uchem,
ale kierował się wyłącznie własnym rozumem.
Była połowa lata, gdy tytoń zakwitł pięknymi, ja-
snoróżowymi kwiatami. Nie widziało się już prawie
zieleni liści, tylko te piękne, jasne kwiaty. Seamus
polecił teraz, by oberwano wszystkie kwiaty, co do
jednego. Przy okazji ludzie mieli obłamywać boczne
odrosty. Rośliny powinny się wznosić proste i zielo
ne ku błękitnemu niebu i ku życiodajnemu słońcu.
Roza siedziała pod swoim dębem na dziedzińcu,
robiła na drutach i przyglądała się ludziom chodzą
cym na plantacje i z powrotem, pracującym w pocie
czoła od wczesnego ranka i jeszcze długo po zacho
dzie słońca. Ona sama chętnie by im pomagała, chęt
nie stałaby u boku Seamusa i pracowała tak jak on.
Dzieliła z nim wysiłek i radość, co czyniłoby ich nor
malniej szymi ludźmi, takimi jak wszyscy. Bo nie by
li tacy, ani teraz, ani przedtem i dopiero po śmierci
Petera, Seamus zaczął spoglądać na nią z jakimś no
wym podziwem w oczach.
Peter został pochowany w Rosę Garden. Roza nie
sądziła, by Jenny chętnie na to przystała, ale Joe nie
wahał się ani chwili. Joe powiedział, że Rosę Garden
było tak samo domem Petera, jak i jego. Tak więc na
niewielkim wzniesieniu, z widokiem na szeroką rze
kę, płynącą na południowy wschód, znajdował się te
raz ogrodzony kawałek ziemi, która miała pozostać
nieuprawiana, nietknięta. To miejsce Joe wybrał na
przyszłe miejsce spoczynku wszystkich mieszkańców
Rosę Garden. Powiedział, że dobrze jest wiedzieć,
gdzie człowiek kiedyś złoży kości, na co Jenny wzru
szyła ramionami. Teraz za niewysokim, pomalowa-
nym na biało płotkiem znajdował się samotny ka
mień. „Peter Johnson" wyryto na nim. „1816 - 1843".
Peter nigdy nie będzie miał więcej niż dwadzieścia
siedem lat. Peder Johansen z dużego gospodarstwa
gdzieś w Gudbrandsdalen w Norwegii. Jego rodzice
nigdy się nie dowiedzą, że spoczął w urodzajnej zie
mi stanu Georgia, nieskończenie daleko od miejsc,
w których biegał radosny jako młody chłopiec.
Przez głowę Rozy przewijało się mnóstwo myśli
w czasie tych letnich miesięcy. Wiele z nich błądzi
ło po zarośniętych ścieżkach, cofało się do miejsc
i czasów, których pamiętać nie chciała, a które jed
nak wyzierały z mroków i żądały jej uwagi i czasu,
niezależnie od tego, czym była zajęta.
Jednego z tych spokojnych, upalnych wieczorów,
kiedy ani komary, ani meszki specjalnie Rozie nie do
kuczały, Seamus przyszedł do jej miejsca pod dębem.
Już dawno ustawiono tam stół i wygodny fotel dla
Rozy, teraz Seamus przyniósł taboret z kuchni i posta
wił go obok fotela. Musiał pójść raz jeszcze do domu,
a kiedy wrócił, niósł ze sobą lampę i butelkę whisky.
- Wypatrzyłaś sobie najlepsze miejsce w całej Fa-
vourite - powiedział z uśmiechem.
Wieczór był naprawdę spokojny, wiatr szeptał tyl
ko w koronie dębu cichutko, jakby chciał im przypo
mnieć, że jest, że powinni się z nim liczyć, ale że nie
zamierza nieustannie się wysilać. Domownicy powo
li kończyli pracę, małe dzieci poszły już spać, mło
dzież zajmowała się swoimi sprawami. U niewolni
ków, na placu między chatami, płonęło ognisko. Raz
po raz do Rozy i Seamusa docierały strofy melancho
lijnych pieśni. Wiatr unosił je nad całą siedzibą, szyb-
ko jednak cichł. Śpiewom towarzyszyło miarowe
uderzanie w bębny. Roza uważała, że to wszystko jest
bardzo uspokajające. Nawet Seamus nie miał nic
przeciwko temu, co w innych okolicznościach nie
wahałby się określić jako muzykę pogańską.
Milczący nalewał sobie do szklaneczki i powoli są
czył trunek. Wyciągnął długie nogi, skrzyżował je
i oparł się wygodnie o pień dębu. Objął ramieniem ple
cy żony. Z czułością patrzył na nią szarymi oczyma.
Miał na twarzy swój dobry, jakby nieśmiały uśmiech.
Gdzieś w ciemnościach niedaleko stąd, rzeka Oconee
przekazywała szeptem swoje niekończące się tajemnice.
- Teraz, przez jakiś miesiąc, nie będzie wiele pra
cy - powiedział Seamus. - Najgorsze mamy za sobą.
Adam wie, co ma robić. Mało prawdopodobne, by
o tej porze, tak późno latem, nastąpił atak gąsienic.
Ale gdyby nawet, to dadzą sobie radę, rozmawiałem
już z Adamem.
Roza uśmiechnęła się sama do siebie. Seamus za
wsze dużo bardziej cenił młodszych braci niż star
szych. Byłoby rzeczą naturalną, gdyby kierowanie
sprawami przekazał Paddy'emu, kiedy wyjeżdża
z domu, ale nie, on miał swoje poglądy. I bardziej po
legał na Joem i Adamie niż na najstarszym z braci.
- Wiem, że zamierzasz wyjechać - powiedziała Roza.
- Wiesz?
- Już od jakiegoś czasu - rzekła z uśmiechem. Wy
ciągnęła ku niemu rękę, a on odstawił szklaneczkę
i splótł jej palce ze swoimi. Miał takie duże, szorst
kie i takie bezpieczne ręce. Ich uścisk to najlepsze,
czego Roza w życiu zaznała. Mogłaby trzymać go
tak bez przerwy. Chciałaby mieć go przy sobie za-
wsze, rozumiała jednak, że takiego mężczyzny jak
Seamus żadna kobieta w cuglach nie utrzyma. On się
urodził do wolności. Urodził się po to, by być pa
nem samego siebie.
- Nie mogę mieć przed tobą żadnych tajemnic - szep
nął Seamus łagodnie i ucałował rękę, którą trzymał.
-Nie.
- Jak to dobrze, że nie mam nic do ukrycia.
Roześmiała się razem z nim.
- Ja wrócę - powiedział z wielką pewnością siebie. -
To tylko jeden z tych dwóch ładunków, o których mó
wiłem. Drugi nadejdzie wczesną jesienią. Ten pierw
szy jest przeznaczony dla Irlandii. Na broń, którą
mam wysłać do domu. Dla tych wszystkich, którzy
być może za te pieniądze wykupią się z angielskiej nie
woli. To dla tych moich współziomków, którzy w po
cie czoła wydobywają kamienie i torf, podczas gdy
właściciele majątków i protestanci dorabiają się bogac
twa na ich pracy i pocie.
Roza wiedziała, dlaczego on to robi, nie musiał jej
niczego tłumaczyć. Zawsze rozumiała jego motywy.
- To tylko ten transport i jeszcze jeden - obiecał. -
Drugi będzie dla nas.
- Dalibyśmy sobie radę bez niego - wtrąciła Roza,
choć bardzo dobrze wiedziała, że namawianie go, by
zrezygnował z pierwszego transportu, nie ma sensu.
Nie chciała próbować jeszcze raz. Ten transport zo
stał przeznaczony dla Irlandii i Seamus nie odstąpi
od raz podjętego postanowienia.
- Tylko moi najbliżsi i najbardziej zaufani wiedzą,
gdzie jadę - powiedział Seamus cicho. - Moi ludzie,
którzy pojadą tam ze mną. Żaden z nich nie ma in-
teresu w tym, by rozgadać rzecz innym. No i moi
bracia, to nie może się nie udać. Adam i Paddy na
dal będą kierować pracą tutaj tak, jak bym ja sam tu
był. Nie powinno nam to zabrać więcej niż tydzień
czasu. Wrócę, zanim ktokolwiek zdąży się zoriento
wać, że mnie nie ma.
- Ktoś może nas obserwować - rzekła Roza. - To
jednak strasznie dużo pieniędzy...
Seamus burczał coś pod nosem, przełykając pieką
cą, ale dobrą whisky. Smak Irlandii. Dym i torf, i po
wietrze znad skalistego wybrzeża.
- To rzeczywiście dosyć dużo pieniędzy, Rosie.
Oparł głowę o jej ramię. Słyszała ten dobrze zna
ny, najmilszy dźwięk w jego gardle, zapowiadający
śmiech.
- Pomyśl tylko, moja kochana, twój mąż wart jest pięć
dziesiąt tysięcy dolarów! Na pewno nie przyszło ci to do
głowy, kiedy brałaś go za męża w irlandzkiej stajni!
- Wielu rzeczy sobie wtedy nie wyobrażałam - po
wiedziała zmęczona. Ale dobrze było siedzieć tak
przy nim. Dobrze było czuć jego bliskość i ciepło,
i mieć poczucie wspólnoty.
- Czy my naprawdę jesteśmy małżeństwem? - spy
tała.
- Ja nie jestem żonaty z nikim innym - stwierdził Se
amus. - A teraz to i ty nie jesteś żoną nikogo innego...
Roza westchnęła. Uśmiechnęła się. To nie miało
znaczenia. Należeli do siebie i tylko to się liczy. Pa
pier, który Seamus posiada, okazałby się nieważny
i przed Bogiem, i przed ludźmi, gdyby ktoś zaczął go
szczegółowo badać. Życie Rozy upływało w grzechu,
ale jej to nie dręczyło. Chyba powinna się bać, i to
bardzo, ale ona nawet się tym nie martwiła. Być mo
że nagrzeszyła już w życiu tyle, że ją to uodporniło.
- Należymy do siebie - powiedziała i musnęła war
gami jego usta. On natychmiast odpowiedział poca
łunkiem. Tak zmysłowo i z taką tęsknotą, jakby się
dopiero co poznali albo jakby każdy pocałunek miał
być ostatnim.
- I zawsze będziemy do siebie należeć - odpowie
dział Seamus. - Teraz i na wieki.
Jego ręka spoczęła na brzuchu Rozy. Suknia miała
bardzo wysoki stan, ale miejsca na brzuch i tak było ma
ło. Roza miała wrażenie, że on rośnie niemal w oczach.
- To nigdy nie było tak jak teraz - powiedziała, kie
dy Seamus zsunął się na trawę, ukląkł przed nią
i przyłożył ucho do jej brzucha, wsłuchując się w po
śpieszne, leciutkie uderzenia serca, które nie należa
ły do Rozy. - Nigdy przedtem nie byłam taka gruba.
- Ciii!
Roza roześmiała się z niego.
- Ciii! - powtórzył, a potem śmiał się długi i cicho.
Obiema rękami głaskał jej wystający brzuch.
- Rzeczywiście jesteś gruba - powiedział w końcu
z błyskiem w oczach.
- Dziękuję ci bardzo!
- Zobaczysz, przekonasz się, że jest ich tam dwoje! -
drażnił się z nią. - Dopiero moi bracia zbledną, co? Wte
dy dopiero będą mieli cel i powód, żeby się starać.
- Paddy i Bridget mają bliźnięta - westchnęła Ro
za zmęczona. - I nie jestem pewna, czy Paddy uwa
ża, że to jest coś, czym należy się chwalić. A Bridget
to już na pewno nie myśli, że trzeba by się o to sta
rać. Dwóch dzikusów za jednym razem!
- No widzisz, w naszej rodzinie zdarzają się bliź
nięta! - przechwalał się Seamus ze śmiechem, który
gulgotał między poszczególnymi słowami. - Teraz
cię przestraszyłem, co?
Roza potrząsnęła głową.
- To tylko duże dziecko. Naprawdę duża 0'Con-
norówna, która będzie mieć na imię Lily. Musi być
duża, żeby jej tata miał się czym chwalić. Bo widzisz,
Seamus, jej tata jest takim śmiesznym dziwakiem
i wciąż opowiada, że chciałby mieć syna. W ogóle
najchętniej chciałby samych chłopaków i o tym jego
biedna córeczka dobrze wie. Dlatego musi być naj
większym dzieckiem, jakie się kiedykolwiek w rodzi
nie 0'Connorów urodziło.
Seamus chichotał.
- Czy to jest przesłanie dla mnie? - spytał. - Czy
tak oniemiałem, że nie słyszę. Jestem przecież jedy
nie głupim Irlandczykiem nazwiskiem 0'Connor,
który nie ma dość rozumu, żeby spłodzić te wszyst
kie córki, jakie żona mogłaby mu urodzić...
- Powinieneś przekonać małą Lily, że to nic nie
szkodzi, że ona jest dziewczynką - powiedziała Ro
za z udaną surowością. - Powinieneś powiedzieć jej
to tak, żeby ci uwierzyła, bo obawiam się, że w prze
ciwnym razie to ona wciąż będzie rosła i z jej mamą
zaczną się dziać straszne rzeczy. Jestem pewna, że so
bie tego nie życzysz!
Wymienili znaczące spojrzenia. Seamus zsunął się
ze swojego stołka. Pokornie ukucnął przy Rozie. Jed
ną ręką głaskał wygięty łuk brzucha. Wciąż był to dla
niego cud, że ukrywa się tam jego dziecko. Że to je
go dziecko żyje pod bijącym sercem Rozy.
- Malutka Lily - wyszeptał, dotykając zmysłowo
wargami materiału sukni. - Maleńka Lily, to ja, twój
głupi ojciec. Kocham cię tak samo, niezależnie od te
go, czy jesteś Lily czy Micheal. Będę cię nazywał Mi-
cheal, dopóki nie przyjdziesz na świat i nie dowie
dziesz, że jesteś Lily, ale wtedy też będę cię kochał
tak samo mocno, jak kocham twoją mamę. Jesteś naj
szczęśliwszym dzieckiem w całej Georgii, bo masz
najmilszą mamę po obu stronach Atlantyku. Wiem
o tym z całą pewnością, moja maleńka, bo bywałem
i po jednej, i po drugiej stronie...
Roza śmiała się tak, aż się zanosiła.
- A co tata może zaprezentować? - spytała.
- Tata będzie największym plantatorem tytoniu
w całej Georgii - obiecał Seamus. - On zawsze będzie
dbał o małą Lily lub o małego Micheala, i o ich ma
mę. I o wszystkie dzieci, które będą się rodzić później.
Ucałował lekko brzuch Rozy i wstał.
- To dobrze, że nie jesteśmy w Irlandii - powie
dział. - Tam nie moglibyśmy dać dziecku na imię ani
Lily, ani Micheal, skoro wymówiliśmy imiona głoś
no, zanim się maleństwa urodziły. Elfy by się o tym
dowiedziały i zamieniły na swoje dzieci. Zwabiłyby
nasze potomstwo do siebie.
- Nie wierzę, że tutaj też są elfy - stwierdziła Roza.
- To zresztą wielka szkoda, westchnął Seamus. -
Bo ja zawsze byłem ulubieńcem elfów...
- Więc nie wystarczy ci, że przepłynąłeś przez to
wielkie morze, założyłeś przędzalnie, plantacje ba
wełny i tytoniu oraz stadniny koni? - spytała Roza,
świadomie unikając wspominania o niewolnikach.
- I fabryki broni - uzupełnił Seamus.
Spojrzała na niego wielkimi oczyma.
- A tak, tak, skarbie. Czy ty myślisz, że w tej ro
dzinie tylko Joe ma rozum? Myślisz, że ja też nie
kombinowałem, w co najlepiej zainwestować pienią
dze? Pieniądze 0'Connorów przyczyniają się rów
nież do produkcji broni.
- Ty naprawdę jesteś wielkim panem, co?
Seamus wzruszył ramionami.
- Niektórzy powiadają, że jestem wart pięćdzie
siąt tysięcy. No to jak się czujesz, ty, żona wielkie
go człowieka?
- Dobrze - odparła, pozwalając, by wziął ją w ra
miona. Ale inna wróżba krążyła jej po głowie.
... ja jestem nierządnicą Babilonu, zostanę strawio
na przez ogień...
- Wyjeżdżam jutro - szepnął Seamus z ustami
przy jej czole, a potem zaczął obsypywać twarz Rozy
drobnymi pocałunkami.
- Wiem - odparła. - Już więcej o tym nie mów.
Tylko mnie trzymaj, Seamus. Trzymaj mnie mocno!
- Nigdy cię nie puszczę - powiedział. - Nigdy, Ro
si. Kocham cię teraz, będę kochał do końca życia
i przez całą wieczność.
13
Tej nocy spali obejmując się mocno. Kochali się.
Ostrożnie. Namiętność narastała powoli. Seamus
był wobec niej taki delikatny. Mimo to krzyczała
z rozkoszy tak głośno, że Seamus z uśmiechem po
łożył jej dłoń na ustach.
- Chłopcy pomyślą, że cię biję - żartował. - Któ
ryś gotów wbić mi nóż w piersi. Zauważyłaś, jak oni
cię bronią? Jak bardzo cię kochają?
Roza nie miała odpowiedzi. Była zmęczona, senna
i syta. Zacisnęła jego ramiona mocno wokół siebie,
pozwoliła, by obejmował ją od tyłu. Jego kolana do
tykały zgięcia jej nóg, jego brzuch i piersi spoczywa
ły na jej plecach, czuła jego policzek na swoim. Jego
spokojny, dobry, bezpieczny oddech pieścił jej ucho.
Była w domu.
- Kocham cię, Seamus! - szepnęła, zanim zmorzył
ją sen.
On długo jeszcze leżał, nie śpiąc. Jak dobrze było
zabierać ze sobą w drogę wspomnienia o niej, o jego
Rosi, czuwał więc i napawał się jej zapachem. Wargi
wyczuwały jej smak. Dłonie głaskały jej gładką, cie
płą skórę, palce dotykały jedwabistych włosów.
Wspomnienia Seamusa pełne były ciała Rosi. I Se
amus wiedział, że nie potrafi długo pozostawać poza
domem. Nie powinien pozostawać za długo. Tym ra
zem również postarają się oszukać ścigających ich lu
dzi. Zazwyczaj przejmowali niewolników na ląd
gdzieś na wschodnich wybrzeżach Florydy. Najczę
ściej na terenach bagnistych. Stamtąd najłatwiej było
się wymknąć. Najłatwiej wprowadzić w błąd pościg.
Tym razem zamierzał jechać na południe tylko ka
wałek od granicy stanu. Znajdowały się tam wielkie
tereny podmokłe, nieco na zachód od rzeki Apalachi-
cola. Na zachodnim wybrzeżu, na północnym teryto
rium Florydy. Stamtąd już niedaleka droga do Mobi
le, Alabama i Hattisburg, do Missisipi. A tam właśnie
miały się odbywać najbliższe nielegalne aukcje. O tym
jednak wiedział tylko on i garstka zaufanych ludzi.
Powinien wrócić do domu, zanim tutaj ktokol
wiek w ogóle zacznie się domyślać, że wyjeżdżał.
Tym razem mógł się czuć bezpieczniej niż w której
kolwiek z poprzednich akcji. W Mobile zostanie za
ładowana broń. Ma tam spotkać kapitana Harta
i jednego z irlandzkich towarzyszy, który w zastęp
stwie Seamusa popłynie z ładunkiem przez morze.
Bo może już czas, by Seamus 0'Connor, właściciel
plantacji i buntownik, przemytnik niewolników
i człowiek wyjęty spod prawa, wycofał się z tych
spraw, osiadł spokojnie w domu. Za parę miesięcy
ma zostać ojcem, nie wypada, by co kilka miesięcy
przemierzał Atlantyk. Nie jest przecież włóczęgą,
nie jest też pospolitym marynarzem.
- Osiądę nareszcie w domu - szeptał w policzek
Rozy. Spała spokojnie jak dziecko. - Kiedy wrócę,
zbuduję dla nas dom - planował, cichutko wymawia
jąc słowa. - Dom nie będzie miał zbyt wielu kolumn,
ale ty się chyba tym nie bardzo przejmujesz, praw
da, kochanie? Znajdzie się tam dość miejsca dla nas
i dla dzieci. To chyba nie ma wielkiego znaczenia, że
nie będziemy mieć sali balowej? Wiosną i latem mo
żemy przecież tańczyć na trawie. To właśnie takie
tańce lubimy najbardziej, i ja, i ty, moja Rosi. Nasa
dzimy wokół domu konwalii i zawsze w dzień świę
tego Patryka będę je zrywał na bukiety dla ciebie. Bę
dziemy świętować ten dzień, bo to dzień Irlandii,
i dlatego, że tak naprawdę to my dwoje tego właśnie
dnia się odnaleźliśmy...
Umilkł. Roza oddychała spokojnie. Seamus chętnie
by wkroczył do jej snów. Chciałby wiedzieć, co jej się
marzy, czego pragnie. Jak ona wyobraża sobie ich
wspólne życie. Jak widzi ich w Favourite, kiedy będą
wychowywać gromadkę dzieci, kiedy te dzieci będą
dorastać, a potem będą już duże, oni zaś coraz starsi.
Seamus omal się nie roześmiał. Nigdy przedtem
o niczym takim nie myślał. Nigdy takie myśli nie przy
chodziły mu do głowy przy innych kobietach. Z żad
ną z tamtych nie chciał się starzeć. A teraz jest tylko
Rosi. Bowiem Rosi wyłoniła się ze snów i stała się czę
ścią jego życia. Nie ma nikogo innego, z kim mógłby
się zestarzeć. To Rosi została stworzona dla niego.
- Będziemy uprawiać tytoń i orzeszki ziemne, bę
dziemy hodować konie. Wyhodujemy najwspanial
sze konie w całej Ameryce, moja ukochana! Adam
będzie zachwycony...
Seamus znał marzenia najmłodszego brata, posta
rał się jednak, by tamten trzymał je w ryzach. Każ
dy ma swoje marzenia, ale też każda rzecz ma swój
czas. Tyle spraw musi znaleźć swoje miejsce, tyle
musi się stać, zanim wszyscy będą mogli zacząć urze
czywistniać swoje marzenia.
Rozumiał niecierpliwość Adama. Była jota w jotę
jak jego własna. Ale on również musiał się oswoić
z myślą, że osiądzie spokojnie na roli. Musiał tylko
znaleźć odpowiednią kobietę i kawał żyznej ziemi
w Georgii. Seamus pragnął, by Adam tu został. Naj
pierw jednak czeka ich budowa domu. Uważał, że
przędzalnie bawełny przyniosą wystarczający do
chód, by inni bracia też mogli zbudować sobie do
my. Nie mogą przez całe życie mieszkać w drewnia
nych chatach. Miał w stosunku do nich znacznie
większe plany. Tylko że to chyba nie dla wszystkich
będą domy przypominające murowany pałac Joego
i Jenny. Ziemi w Favourite jest dość, mogą zbudo
wać tutaj wiele domów i żyć godnie. Będą też, natu
ralnie, stajnie. Stajnie, które pomieszczą wszystkie
konie, o jakich marzy Adam.
- Favourite będzie najlepszą plantacją na tym
brzegu Missisipi - obiecywał Semaus z twarzą ukry
tą we włosach Rozy.
Poruszyła się lekko we śnie, jakby mówiła, że mu
wierzy i że się z nim zgadza.
- A ty będziesz panią Favourite.
Uważał, że to brzmi bardzo dobrze. Oczywiście
będzie wiele pań w Favourite, wszyscy jednak jego
uważają i będą uważać za właściwego pana plantacji.
To on jest master w Favourite. To on przewodzi kla
nowi 0'Connorów, czy tego chce, czy nie.
- Pani Favourite - wyszeptał i pocałował ją
w ucho. Ona jedynie poruszyła lekko głową.
- Kocham cię, Rosi. Nigdy nikogo nie kochałem
tak jak ciebie - wyszeptał, a potem ułożył się wygod
nie z twarzą ukrytą w jej włosach.
Następnego ranka, kiedy Roza się ocknęła, Sea-
musa nie było. Nie chciał jej budzić. Znała go na ty
le dobrze, by wiedzieć, że nienawidzi pożegnań. Kie
dy otworzyła okno sypialni, zobaczyła, że na para
pecie leży biały kamyk.
Czekała na sposobną chwilę, by pójść do dębu.
Czekała długo, przedpołudnie przemieniało się
z wolna w porę obiadową. Mężczyźni pracowali na
polach. Ze swojego zacienionego, chłodnego miejsca
pod gęsto pokrytymi liśćmi gałęziami, miała rozległy
widok na pola. Widziała, jak Adam koło południa
wszedł do domu, spędził tam jakiś czas, a potem wy
szedł w ubraniu Seamusa. Następnie na Warriorze
pojechał na najdalsze krańce plantacji. Z daleka wy
glądał jak Seamus. Roza domyśliła się, że to zabawa,
którą bracia sobie wymyślili.
W jakiś czas potem Adam wrócił. Wprowadził
Warriora na dziedziniec, prosto pod drzewo, gdzie
siedziała. Zeskoczył z siodła tak, jak to robił Seamus,
tym samym posuwistym ruchem. Adam naśladował
kroki starszego brata, kiedy szedł pod gałęzie zwisa
jące nisko niczym firanki. Trudno było rozpoznać
siedzących tam ludzi, kiedy stało się na zewnątrz.
Adam lekko ucałował Rozę w oba policzki.
- Mnie nie oszukasz - rzekła Roza, kiedy siadał na
trawie pod drzewem.
- Ale jestem dobrym naśladowcą - roześmiał się
Adam, zsuwając kapelusz na tył głowy, tak jak to ro
bił Seamus. Roza stwierdziła, że i kapelusz też należy
do Seamusa.
- A co Seamus miał na sobie, kiedy wyjeżdżał? -
spytała zaniepokojona.
Adam roześmiał się szeroko. W ten sam chłopię
cy sposób, jak ów brat, którego próbował naślado
wać. Ale Adam był bardziej urodziwy. Seamus jest
piękny, ponieważ ona go kocha. Adam był po pro
stu urodziwy.
- Pozbieraliśmy, co się dało. Ale spodnie miał własne.
Adam zachichotał. Podobnie jak Seamus trakto
wał to jako zabawę. Jako grę, która nigdy nie będzie
miała końca.
- Poszedł piechotą? - spytała Roza.
- Powiedział, że ty przez jakiś czas nie będziesz
potrzebowała swojego konia - odparł Adam, przy
glądając się jej uważnie. Wydął swoje pełne wargi,
kiedy jego wzrok dotarł do łuku jej brzucha.
Roza skinęła głową. To mogła zrozumieć.
- Powinien tylko dobrze ją traktować - westchnęła.
- Seamus ma wiele spraw do załatwienia - powie
dział jego najmłodszy brat.
Adam nie skończył jeszcze dziewiętnastu lat, ale
przecież jest 0'Connorem. Oni wcześnie dojrzewa
ją. I bronią siebie nawzajem w razie ataku z ze
wnątrz, także przed swoimi małżonkami, gdyby te
miały coś nieprzyjemnego do zakomunikowania.
Roza wiedziała, że tutaj nie ma nic do powiedze
nia. 0'Connorowie zawsze stają ramię w ramię.
- Czyś ty kiedykolwiek zrobił coś, czego Seamus
by sobie nie życzył? - spytała. - Coś, czego Seamus
by nie zaakceptował?
- Zrobiłem - odpowiedział Adam i nieoczekiwa
nie zerwał się na równe nogi. Przez krótką chwilę
miał oczy jak ze szkła. Potem to zniknęło. Adam ro
ześmiał się tym ich śmiechem, śmiechem 0'Conno-
rów, ale w jego oczach odbijało się tylko słońce, nic
więcej. Mrugnął do niej z takim wdziękiem, że mógł
by wyczarować wodę z kamienia na pustyni w środ
ku upalnego dnia.
- Czy teraz znowu będziesz Adamem?
- Potrafię się wielokrotnie zmieniać - obiecał. -
Nigdy nie będziesz wiedziała, kiedy znowu zoba
czysz Seamusa w mojej postaci.
- Wiem przynajmniej tyle, że nocy ze mną nie spę
dzisz - odpowiedziała równie śmiało jak on.
- Mógłbym i to zrobić - przekomarzał się z nią
Adam, odsuwając ciężką gałąź na bok. Stał teraz po
środku zielonej zasłony z liści.
- Ale Seamusowi to by się nie spodobało? - spyta
ła, unosząc brwi.
- Raczej nie - odparł. - A co gorsza, Deidre podoba
łoby się jeszcze mniej. Ale to tylko taka przelotna myśl...
Śmiał się, odprowadzając Warriora do zagrody,
niedaleko zabudowań. Nawet jego śmiech można by
wziąć za śmiech Seamusa.
Roza przymknęła oczy. Pragnęła móc się modlić
do wyższych sił, ale zawsze trudno jej było w nie
wierzyć. A nawet jeśli wzywała swoje prababki, to
one jej nie odpowiadały. Nawet jeśli zwracała się
wprost do Natalii, to tamta już do niej nie przycho
dziła. Roza została sama.
Kartka, którą znalazła między dwiema niemal cał
kiem zrośniętymi gałęziami, zawierała prostą wiado
mość:
„Stajnia tuż po północy. On wie, dokąd ma się udać".
Roza zastanawiała się, jakim sposobem oni się do
wiedzieli, że Seamus wyjechał. Przecież wszystko
odbyło się w takiej tajemnicy, że nawet ona jeszcze
wczoraj wieczorem o niczym nie wiedziała. Siedzia
ła z bijącym sercem, nie mając pojęcia, czego tamci
od niej oczekują. Muszą przecież wiedzieć, że jej cią
ża dobiega końca i że ma trudności z poruszaniem
się. Muszą o tym wiedzieć, skoro wiedzą o wszyst
kim innym.
Nie było nic nadzwyczajnego w tym, że Roza nie
spała jeszcze długo po północy. W upalne letnie noce
jej szczególnie dokuczało gorąco. Wszyscy wiedzieli,
że Rosi upał zawsze męczył bardziej niż innych. Nikt
więc już nie reagował, kiedy otwierała drzwi i wycho
dziła na dwór. Nawet o tym nie wspominali, jeśli wi
dzieli ciężką, okrągłą postać, jak spaceruje nawet dłu
go po północy. Pozwalali jej na to, bo na dziedzińcu
Favourite było całkiem bezpiecznie. Poza tym wszy
scy 0'Connorowie wiedzieli, że Roza jest bezpieczna
nawet między niewolniczymi chatami. Żadnemu
z niewolników do głowy nie przyjdzie, by móc pod
nieść rękę na Rozę. Oni ją po prostu kochają.
Wymknęła się z domu. W cienkim szalu na ramio
nach poszła do stajni. W środku było ciemno, ale nie
odważyła się wziąć latarki. Słyszała, jak konie prze-
stępują z nogi na nogę, i Roza przemawiała po kolei
do każdego z nich. Zwracała się do nich po imieniu
i cicho nakazywała, by się uspokoiły. Mówiła, że nie
przyszła tu po to, by zrobić im krzywdę.
- Zostanę tylko przez chwilkę - zapewniała. - Za
czekam tylko na kogoś...
Długo było bardzo cicho. Roza nie wierzyła, że jest
sama, ale nie chciała przemawiać do ścian. Pozwoliła
się poznać temu komuś, przemawiając do koni. Jeśli
on tu jest, to z pewnością usłyszał, że przyszła.
Po chwili zaszeleściło w sianie. To był odgłos wy
wołany poruszeniem się ciała. Roza słyszała to wyraź
nie, ale nadal siedziała na swoim miejscu. Któryś koń
zmienił pozycję, udeptywał ziemię pod sobą. Usłyszał
czyjś uspokajający szept. Roza nadal siedziała. Nie ba
ła się ani trochę. U jej stóp leżał tobołek z jedzeniem
i piciem. Zapakowała do niego trochę szynki i kawa
łek sera, bochenek chleba oraz butelkę piwa. Potem
pomyślała, że może powinna dodać też trochę kuku
rydzy. I może co innego do picia, nie piwo. Po prostu
nie wiedziała, czego się od niej oczekuje, to prawda.
- To na mnie Missy czeka - usłyszała cichy głos
tuż obok siebie.
Ona pozostała nieporuszona na swoim miejscu.
To przecież oczywiste, że uciekinier nie chce, by go
widziano. Roza godziła się na to bez protestów. Nie
chciała go oglądać, nie chciała wiedzieć za dużo.
- Ja muszę tu spać dzisiejszej nocy - szeptał tamten. -
Mogę spać tutaj, w stajni. Tu jest bardzo przyjemnie.
- Znasz się na koniach?
- One mnie lubią. Nie wydadzą mnie - odparł.
Roza nie pytała, jak posiadł tę sztukę. I tak już
wiedziała o nim więcej, niż by sobie życzyła.
- Jutro wcześnie rano przyjedzie powóz - powie
dział znowu szeptem. - Bardzo by mi pomogło, gdy
byś się postarała, żeby powóz zatrzymał się tuż przy
wejściu do stajni. Kiedy powóz stąd odjedzie, nie bę
dziesz musiała więcej się mną przejmować.
Roza słuchała uważnie. To jakaś rozbójnicza hi
storia. Słyszała bardziej wiarygodne opowieści, kie
dy w zimowe wieczory w domu, w K&fjord, starcy
siadywali przy ogniu i opowiadali o Stallo, który za
wsze daje się oszukiwać przebiegłemu lapońskiemu
ludowi. Ojciec też znał wiele historii, które opowia
dał, ale one nigdy nie działy się w żadnym określo
nym miejscu. Ale wydawały się prawdziwe. Jej ojciec
nigdy nie był dobrym bajarzem, Roza jednak zawsze
miała uczucie, że powinna mu wierzyć.
- Jak poznam, że to ten powóz, o który chodzi?
- To będzie pierwszy, jaki przyjedzie jutro rano.
- Przyniosłam jedzenie - powiedziała, wstając.
Zostawiła tobołek na ziemi i nie obejrzała się ani
razu w drodze do domu. Po tym wszystkim nietrud
no jej było zasnąć. Śnił jej się Seamus. To był dobry
sen. Seamus był wielkim panem, właścicielem wielu
koni. Więcej niż była w stanie policzyć. I biegł przez
zielone pola, niosąc na rękach dwoje małych dzieci,
rudowłosego chłopca i dziewczynkę o jasnych lokach.
Wczesnym rankiem przybyła z wizytą Colleen. By
ła zarumieniona po długiej jeździe z Blossom Hill, ale
miała w oczach radość. Przywiozła też obu chłopców.
- Ona strasznie się upierała, że koniecznie musi tu
przyjechać - tłumaczył Jared junior. - Wyruszyliśmy
o brzasku, ale to nie było takie głupie, bo oba łobu
ziaki spały przez całą drogę!
Poczochrał włosy Columa i Seana i widać było wy
raźnie, że kocha synków Colleen, jakby to były jego
rodzone dzieci. Roza już dawniej, raz na zawsze uzna
ła, że Colleen będzie z nim dobrze. Miała wprawdzie
wątpliwości co do Jareda Jordana juniora, uznała jed
nak, że nie powinna oceniać nikogo po tym, czyim
jest synem. Dzieci sobie rodziców nie wybierają.
- Ja muszę wracać - oznajmił teraz, gdy tylko
wniósł dzieci do domu.
Roza stała przy głównych drzwiach. W zamyśleniu,
mrużąc oczy, wpatrywała się w powóz. Stał bardzo
blisko stajni, której drzwi były uchylone. Z zaintere
sowaniem spoglądała na Jareda juniora. On spotkał jej
wzrok, ale nie zareagował na zawarte w nim pytanie.
Potem Roza wymyśliła jakiś powód, żeby pójść do
stajni. Przeszukała tam wszystkie zakątki, na górę,
na siano nie weszła, ale była całkiem pewna, że nie
ma tam już żadnego człowieka. Konie były całkiem
spokojne.
Adam udawał Seamusa przez jakiś tydzień. Roza
zdążyła się przyzwyczaić do jego codziennych wizyt
pod dębem. Deidre też nie należała do specjalnie za
zdrosnych, choć, oczywiście, nie zgodziłaby się na to,
by mąż tak bardzo naśladował brata, iż odwiedzałby
Rozę również w małżeńskim łożu. Przyjemnie było
rozmawiać z Adamem. Roza odnajdowała w nim wie
le podobieństwa i do Seamusa, i do Joego, i zaczyna
ła pojmować, dlaczego Seamus zawsze, kiedy wyjeż
dżał, czynił swoimi zastępcami młodszych braci. Oni
są do niego znacznie bardziej podobni niż starsi.
Przyjechali nocą. Dudniące kopyta pobudziły
wszystkich domowników. Strzały w powietrze wy
rwały ich z łóżek. Krzyki mężczyzn wypełniły dzie
dziniec.
Roza była bardzo ciężka. Potrzebowała czasu, by
wstać. Musiała najpierw przez jakiś czas posiedzieć na
krawędzi łóżka, by móc stanąć na nogach. Krzyż za
wsze bardzo protestował, kiedy po leżeniu chciała się
podnieść i wyprostować plecy. Czuła ukłucia w dole
brzucha. Bardzo wolno odzyskiwała równowagę. Ca
łe ciało potrzebowało czasu, by udźwignąć ten ciężar,
kiedy ona ruszy z miejsca. Tym razem zaczęła wolno
iść ku drzwiom natychmiast, gdy tylko udało jej się
stanąć prosto. Liczyła dni, liczyła tygodnie, ale wciąż
jeszcze miała przed sobą co najmniej dwa miesiące.
A już teraz była wielka niczym rosyjski statek. Tutaj,
w zachodniej części świata, nikt nie miał pojęcia, jak
wygląda taki niezdarny i brzydki żaglowiec, na któ
rym kupcy skupują latem wszystkie ryby na północy
i płacą za nie bardzo dobrą żytnią mąką.
Roza niczym taki właśnie żaglowiec przepłynęła
przez dom i stanęła w drzwiach. Nie pomyślała, że
na dworze może na nią czekać jakieś niebezpieczeń
stwo. Strzałów już więcej nie było, tylko te pierwsze.
To prawdopodobnie jacyś szaleńcy, którzy po pija
nemu nie dają ludziom spać po nocy. Zdarzało się,
że tacy pijaczkowie dręczyli spokojnych mieszkań
ców. Na szczęście niezbyt często, ale się zdarzało.
Tommy i Danny stali przed samym domem, nie-
poruszeni jak dwie kolumny. Zdążyli wciągnąć na
siebie tylko spodnie. Stali boso na suchej ziemi i pa
trzyli prosto przed siebie.
Było ich tam więcej. Usłyszeli, jak trzasnęły za nią
drzwi. Roza poczuła, że upał nie jest już taki dławią
cy. Ona też stała boso. Może powinna była narzucić
szal na ramiona. Może należało ubrać się lepiej, ale
tu przecież wszyscy są rodziną. Nikt nie uzna, że za
chowuje się nieprzyzwoicie, kobieta w tak zaawan
sowanej ciąży. Nikomu nawet taka myśl o niej nie
przyjdzie do głowy.
Adam wystąpił z grupy. Szedł w jej stronę długi
mi krokami. Roza stwierdziła, że teraz nie udaje Se-
amusa, idzie po swojemu. I Adam zdążył też włożyć
wysokie buty, choć koszula zwisała nad spodniami.
- Nie podchodź bliżej - poprosił i objął jej ramio
na. Jego głos był natarczywy, błagalny. Adam stał
przed nią niczym ściana. Nie pozwalał jej zobaczyć
tego, wokół czego wszyscy zebrani się skupili. Co
wszyscy już zdążyli zobaczyć.
- Co to jest? - spytała Roza.
- Nie powinnaś patrzeć - błagał Adam, ale kiedy
się szarpnęła, jego palce zsunęły się z jej barku. Nie
chciał trzymać tak, by to sprawiało jej ból.
Roza zatoczyła łuk, obchodząc Adama. Panowała
tak straszna cisza. Nie słyszała żadnych ptaków ani
owadów. Tylko rzeka jak zawsze śpiewała cicho. Nie
czuła, że żwir uwiera jej nagie stopy. Szła do swoich
chłopców, tam gdzie stali Danny i Tommy. Oni naj
pierw przysunęli się do siebie, stali ramię przy ramie
niu i nie chcieli jej przepuścić, ale kiedy położyła dło
nie na nagich ramionach, zrobili jej miejsce. To była
brama Rozy do środka kręgu.
A tam leżał Seamus. Leżał w jakiejś nienaturalnej,
wykrzywionej pozycji. Miał na sobie swoje własne
spodnie, ale reszta ubrania należała do braci. Kape
lusz był Adama. Seamus leżał z zamkniętymi oczy
ma i otwartymi szeroko ustami.
Roza opadła na suchą, pokrytą pyłem ziemię. Pod-
łożyła mu jedną rękę pod brodę, a drugą oparła na
głowie i przycisnęła. Nie pomogło. Nie była w sta
nie zamknąć jego ust. Ciało było już zbyt sztywne.
- Nawet mu brody nie podwiązali - powiedziała,
układając sobie jego głowę na kolanach. Usiadła wy
godniej, by móc go trzymać. Ziemia pod nią była
twarda, ale ona tego nie czuła. Trzymała Seamusa
w objęciach, gładziła go po włosach. Głaskała za
schniętą krew na skroni.
- Nie zniszczyli twojej twarzy - szeptała. - Nadal
jesteś piękny, Seamus...
Pochowali Seamua w najżyźniejszej czarnej ziemi
w Favourite. Roza zasadziła na grobie konwalie, któ
re on sam przywiózł poprzedniego roku z Irlandii. By
ła pewna, że zakwitną co roku na świętego Patryka.
Pod koniec lata wszystkie boczne łodyżki tytoniu
miały co najmniej po cztery cale długości, Rośliny
wznosiły się na trzy, cztery łokcie w górę i nadszedł
czas zbiorów. Zabrało im to ponad tydzień, męż
czyźni wiązali tytoń w wiązki i wieszali do suszenia
w specjalnym pomieszczeniu.
To Adam i Paddy pojechali na wybrzeże, by sprze
dać tytoń. Dostali po siedem dolarów za każde sto
funtów. Dobra cena. Mężczyźni uczcili to wieloma
butelkami whisky. Stali się melancholijni i długo
w noc śpiewali irlandzkie pieśni, ale potem posnęli,
jeden po drugim.
I to był początek zerwania. Breandan i Mary oraz
Eamonn i Catherine rozmawiali między sobą Już posta
nowili. Nikt by ich nie powstrzymał przed wyjazdem
na zachód. Oznajmili, że chcą się osiedlić w Kaliforni.
Adam również podniósł głos i powiedział, że i oni
rozmawiali o podróży. Tylko że oni zamierzają po
jechać aż za morze.
- Emigranci tworzą nowy kraj na Oceanie Spokoj
nym - tłumaczył podniecony. - To kraj na wyspach na
wschód od Australii. Junior o tym słyszał. On i Colleen
zamierzają tam jechać. To całkiem pewne, że wyjadą.
- Jared junior zamierza machnąć ręką na Blossom
Hill? - spytała Roza z niedowierzaniem.
Adam przytaknął.
- To jest całkiem nowy świat, Rosi. Możliwości,
o jakich nam się nawet nie śniło. Całkiem nowy po
czątek.
Roza miała wrażenie, że już kiedyś słyszała po
dobne słowa.
- Dla ciebie też tutaj nie ma wielkiej przyszłości -
powiedział Adam, nie przestając patrzeć jej w oczy.
- Nie musimy wyjeżdżać natychmiast. Możemy za
czekać, aż urodzisz. Mogłabyś pojechać z nami. Ty
i chłopcy.
- Ona jest panią Favourite - wtrącił Paddy. - Wszyst
ko tu do niej należy.
- Adam ma rację - rzekła Roza. - Niekoniecznie
się do tego nadaję, w przeciwieństwie do ciebie, Pad
dy. Ty i Bridget, i dzieci... Poprowadzisz Favourite
tak, że stanie się plantacją, o jakiej marzył Seamus.
Umilkła.
- Ale sama nie wiem, Adam - rzekła po chwili. -
Sama nie wiem. Jak się nazywa ten kraj?
- Nowa Zelandia - powiedział w rozmarzeniu. -
Pomyśl o tym. To tam czeka nas przyszłość!
- Co ty za grę prowadzisz, Adam? - prychnęła De-
idre, kiedy zostali sami. - Czy ty zawsze musisz się
bawić, niezależnie od tego, co robisz?
- Ja się nie bawię - odparł jej mąż.
- Dlaczego zaproponowałeś jej ten wyjazd? Bo
chyba wiesz, że ona się zgodzi.
- Mam nadzieję, że się zgodzi - powiedział Adam.
- Ja ciebie nie rozumiem, Adamie 0'Connor. A co
jej powiesz, kiedy cię zapyta, skąd wziąłeś te wszyst
kie pieniądze na wyjazd? Co powiesz, kiedy twoja
bratowa spyta, z jakiej dziury w ziemi wydostałeś to
całe bogactwo? Będziesz jej opowiadał, że to elfy
przyniosły ci garnek ze złotem czy co?
Adam nie odpowiedział.
- A może - ciągnęła Deidre - może powiesz jej,
jak było naprawdę, Adam? Może jej powiesz tak:
sprzedałem twojego męża. Sprzedałem i swojego bra
ta, i swojego szwagra, i dostałem za to dwadzieścia
tysięcy dolarów.
- Nikt nie musi się nigdy o tym dowiedzieć - od
parł Adam. - W Nowej Zelandii zaczyna się dla nas
wszystkich nowe życie.