BENTE PEDERSEN
Czarodziejskie więzy
Róża znad fiordów
1
Nie sądziłam, że można tak nienawidzić. Nikt mi nie
powiedział, że najgorętszą, najpłomienniejszą miłość
można obrócić w jeszcze bardziej płomienną nienawiść.
Moja nienawiść ma barwę czerwieni.
Ole mówi, że nienawiść powinna mieć barwę zimne
go błękitu, mróz bowiem potrafi pochłonąć równie
prędko jak ogień. Ole ze swojego mroku twierdzi, że
gorzej musi być zamarznąć, niż spłonąć. Ale moja nie
nawiść jest jak ogień. Uważam, że mroźne noce są pięk
ne niczym sakramenty. Wydaje mi się, że mróz potrafi
zaćmić umysł, a ogień tylko niszczy. Niczego nie zacie
ra w przeciwieństwie do miłosiernego mrozu. Gorąco
niszczy, obraca w popiół. I taka jest moja nienawiść.
Unicestwiająca.
Siedzę po nocach, nie śpiąc, bo nie ma snów, które
chciałabym spotkać. Sen nie przynosi odpoczynku. Pod
zamkniętymi powiekami żyje wyłącznie nienawiść. Le
piej widzieć ją na jawie. Stawić jej czoło z dumnie wy
prostowaną głową, z dłońmi w pogotowiu. Czuć ją
w sobie każdym nerwem. Wtedy potrafię się" uśmiechać.
Wtedy potrafię wręcz rozkoszować się tym uczuciem.
Nigdy nie przemknęło mi nawet przez głowę, że
mogłabym czuć taką nienawiść do niego.
Do Jensa. Do tego, który był radością moich oczu.
Moje oczy wciąż widzą, że jest piękny. Wciąż nie
mogę przestać uważać go za najpiękniejszą istotę, jaką
spotkałam. Moje oczy czerpią tyle radości z tego, co
piękne. W tym tkwi moje przekleństwo. Ta pełna próż
ności radość, która wystrzela we mnie, gdy stykam się
z czymś, co kryje w sobie piękno.
To było jak ze snu: on miał istnieć po to, by moje
oczy mogły go oglądać. By sprawiał radość moim dło
niom. Miał być niczym posypany cukrem ser, słodka
tłustość w ustach. Rozkosz dla języka. Taki zbytek, ja
kiego zwyczajni ludzie nie mogą zaznać na co dzień.
Pozwoliłam się ukołysać w tym śnie, dopóki trwał.
Brałam wszystko, co mogłam dostać. On dostawał
wszystko nawet bez proszenia. Wydawało mi się, że nic
nie jest dla niego za dobre. Wydawało mi się, że jestem
w stanie wybaczyć mu wszystko.
Jak taka piękna istota może mieć w duszy takie ba
gno? Czy Pan Bóg drwi sobie z nas, otaczając niezwy
kłym pięknem taką ciemność, niewymawialną ohydę?
Stwarzając kogoś takiego jak Jens...
Nienawidzę go, ale nie uważam go za diabła.
Ojciec mój twierdzi, że tak jest. Mówi, że Jens to sza
tański pomiot i że przeklina dzień i godzinę, w której
ściągnęłam to diable nasienie w swoje życie i zniszczy
łam całą naszą rodzinę. Mój ojciec całą winę składa na
mnie. Tak łatwo mu to przychodzi.
Może to rzeczywiście moja wina.
Napatrzyłam się aż do zaślepnięcia na piękną twarz Jen-
sa. Na jego piękne ciało. On jest niczym obrazek, jakby
zszedł z tapety w The House. Taki piękny, że można pła
kać, gdy się na niego patrzy. Zawsze go pragnęłam. Bez
względu na wszystko, myślałam. Pragnę go bez względu
na wszystko. Bez względu na to, ile to będzie kosztowało.
A kiedy pragnę czegoś dostatecznie mocno, moje
pragnienie się spełnia.
On istniał dla mnie. Oczywiście, że go dostałam.
Oczywiście, że urodziłam jego dziecko. Mojego pięk
nego małego elfa, moją piękną Synneve!
Ale on, Jens, nie jest z tego świata.
Tkwi w nim lód, który przerasta całe zimno, jakie kiedy
kolwiek czułam. Jest w nim coś tak twardego, że nie da się
tego porównać nawet z czarną skałą. Jego namiętność spo
wija mrok. Ogień, który Jens ma w sobie, jest innego rodza
ju niż mój. On niszczy i pochłania, lecz w inny sposób.
On się śmieje z tego, co boli.
Oddycha chwilą, sam dla siebie. Nigdy dla kogoś in
nego. Zamazuje i zmienia, niemal jak mróz. Zniekształ
ca tak jak mróz, gdy ciało zamarza na śmierć.
Długo dostrzegałam w nim wyłącznie piękno.
Długo pozwalałam, by działo się ze mną to wszyst
ko, ponieważ taka była jego wola, a czego on chciał, te
go chciałam ja. Wszystko, co robiłam, robiłam dla nie
go. Do niego należało całe moje życie.
Moja nienawiść nabrała czerwoności od tego lodu
w jego wnętrzu. Od tego, co Jens ma w sobie wykrzy
wione i zniekształcone.
Moja pogarda i nienawiść mają barwę czerwieni. Są
czerwone jak kwiaty latem, czerwieńsze od wszystkie
go, co mogę sobie wyobrazić.
Ale wciąż jeszcze nie potrafię wymyślić dla niego
żadnej kary.
Brak mi sił, by jej dla niego pragnąć...
On nie ma w sobie tyle dumy, żeby tu nie przycho
dzić. Staje pod drzwiami i rozmawia ze mną przez ścia
nę. Zaciśniętymi pięściami wali w drzwi i deski.
Grozi, że powybija okna i kopniakiem rozwali cien
kie skrzydło drzwi.
On nie do mnie przychodzi, chociaż i moje imię wymię-
nia, mówiąc o tym, za czym tęskni. Ale on chce dziecka.
Synneve.
A ja jej nie oddam, chyba żeby mnie najpierw zabił,
a potem wyrwał ją z moich martwych objęć. Zmarno
wał wszystkie swoje szanse na to, by być dla niej oj
cem. Nigdy mu nie wybaczę.
Nie śni mi się już nic, co byłabym w stanie zapamię
tać. One już do mnie nie przychodzą. Wszystko jedno,
co w ich przekonaniu potrafiłam zdziałać, wszystko
jedno, do czego mnie wybrały. To najwyraźniej nie jest
już ważne. Potrafią obejść się beze mnie.
Jeśli w ogóle są...
Nie jestem już pewna.
Być może istnieją wyłącznie w moich myślach,
w snach, które tkam z tego, co wiem i czego nie wiem,
lecz o czym wolno swobodnie zmyślać. W mojej rodzi
nie potrafimy wymyślać baśnie. Uciekamy w historie.
O wiele łatwiej jest żyć, kiedy można owinąć się płasz
czem słów, malujących obrazy i życie.
Mój ród to ród kłamców.
Pokolenie za pokoleniem otulało się kłamstwami
i baśniami. Od tamtych najpierwszych poprzez mnie
aż do mojej malej Synneve, która nie wie jeszcze, jakie
kłamstwa opowiem jej, siedząc przy jej łóżeczku.
Kołyska została u niego, kiedy zabrałam Synneve
i wróciłam do domu, do chaty mego ojca. Jego kołyska.
Nie dam Synneve nic, co należało do niego. Jens nigdy
jej nie dotknie, nawet spojrzeniem.
To dziecko jest moje. Tylko moje!
Synneve leży w naszej kołysce.
Mój ojciec paskudnie przeklinał - po fińsku - gdy
było najgorzej i gdy Jens co wieczór gołymi rękami wa
lił w drewno ścian aż do miękkości.
Wydaje mi się, że to zachrypnięty aż do obłędu głos
Wielkiego Samuela zdołał powstrzymać Jensa Haldorse-
na od 'wdarcia się do Samuelsborg. Jens ma przecież siłę,
żeby wyłamać drzwi, przekroczyć próg i zabrać to, czego
pragnie. Ale głos mego ojca wciąż żąda szacunku, chociaż
wszyscy wiedzą przecież, co się dzieje teraz z Samuelem.
Mamrocze pod nosem, że powinien już nie żyć.
Ale może ja wciąż potrzebuję mego ojca...
Chciałabym, aby moje prababki znów do mnie prze
mówiły...
Pierwszą, która przyszła, była jedna z tych milczą
cych kobiet z Krety. Jedna z tych, które potrafiły po
wiedzieć więcej oczyma niż ustami. Miała czerwone rę
ce i połataną spódnicę, lecz ubranie i jej, i dziecka było
czyste. Roza zwracała uwagę na takie szczegóły.
Gdyby jej ojciec był na nogach, zapewne zatrzasnął
by drzwi i nie pozwolił, by kumagi tej kobiety przekro
czyły próg.
Roza drzwi uchyliła.
- Dziecko - powiedziała kobieta. - Dziecko nie chce
wyzdrowieć...
Roza o niczym nie myślała. Pozwoliła kobiecie wejść.
Dostrzegła zalęknione, ptasie spojrzenie tamtej, omiata
jące ściany, podłogę i ławy. Wiedziała, że jej również nic
nie można zarzucić. Ale takie już były spojrzenia kobiet.
- Doktor mówi, że nic nie jest w stanie zrobić -
oznajmiła kobieta. - Ale my, chociaż rodzina jest duża,
nie możemy nikogo stracić. Tego malca też. Mały Jyr-
ki choruje od dwóch tygodni.
Roza słyszała słowa, lecz nie mogła zrozumieć, dla
czego ta nieznajoma kobieta kieruje je akurat do niej.
W Kopalni na pewno chorowało nie tylko jej dziecko.
Zima była sroga i wielu najsłabszych musiało się pod
dać. Dzieci i starcy załamywali się i ginęli od chorób,
znanych i nieznanych z nazwy. Odra paskudnie dała
się we znaki wzdłuż wybrzeża Kafjorden, w wielu ubo
gich chatach wgryzała się aż do kości.
- Ty sama masz dziecko - powiedziała kobieta. - Zro
zumiesz mnie.
Roza potrafiła pojąć, co czuje tamta, do całej reszty
natomiast odniosła się ze zdziwieniem.
- A dlaczego to mnie dotyczy? - spytała.
Tamta tylko na nią patrzyła, szeroko otwierając zdu
mione oczy.
Roza przemówiła innymi słowami:
- Dlaczego przychodzisz do mnie i mi to mówisz?
- Bo ty możesz pomóc!
- Nie mogę!
Na twarzy bezimiennej kobiety odmalowała się roz
pacz. Przytrzymywała Rozę spojrzeniem tak długo, aż
ta miała uczucie, że zaciskają się na niej kurczowo pal
ce. Ta kobieta była matką walczącą o swoje dziecko.
Postanowiła wykorzystać wszelkie możliwe środki.
Udowodniła to, przychodząc do Rozy.
- Niewiele mamy, ale ja zapłacę...
Rozę ogarnęły mdłości. Ta kobieta naprawdę myśla
ła, że ona żąda pieniędzy za spełnienie jej prośby.
Roza popatrzyła na zawiniątko w szarym wełnianym
kocu. Dziecko było mniejsze niż Synneve. Twarzyczka
już nabrała rysów starca, zwiastujących, że to życie nie
potrwa długo. Zapadnięte policzki, ciemne kręgi wokół
oczu, czaszka wyraźnie rysująca się pod skórą.
... Synneve miała takie pulchne policzki i dołeczek
jak oczko roztopionego masła w kaszy...
A nieznajoma sądziła, że chodzi o pieniądze.
- Mamy krowę, która wciąż daje mleko. Możemy ci
zapłacić mlekiem...
- Mleko zostaw synkowi - powiedziała Roza z takim
spokojem, na jaki tylko było ją stać. - Ja nie potrafię
pomóc twojemu dziecku. Musisz je zabrać do doktora.
Jedynie on może pomóc. Ja nie. Żałuję, lecz nie mogę.
Umilkła i dopiero potem podniosła wzrok i popatrzyła
w twarz tamtej. W obcych niebieskich oczach wciąż dawa
ło się wyczytać zdumienie i niedowierzanie. Niemożność
zrozumienia. Głowa obwiązana chustką lekko drżała.
- Dlaczego przyszłaś z tym do mnie? - spytała Roza.
W ciszy krążyły myśli. Roza wiedziała, dlaczego. Nie
powinna była pytać. Stawiała tamtą kobietę w kłopot
liwej sytuacji, zmuszała, by tamta spuściła wzrok.
- Ponieważ mówią, że jestem czarownicą?
Tamta nie patrzyła na nią.
- Ludzie wygadują różne rzeczy - rzuciła prędko, le
dwie zrozumiale. Mieszała fińskie słowa z norweskimi.
Musiała powtarzać niektóre w nowym dla siebie języ
ku. - Ale kiedy zaczęli gadać o tej jego wysypce, to po
myślałam, że mogłabyś pomóc...
- Wysypka? - spytała Roza. Czuła się głupio, że po
wtarza za tamtą. Ze mimo wszystko nie rozumie, o co
tej kobiecie chodzi.
- Ten, z którym żyłaś - mówiła nieznajoma do Rozy -
cały jest obsypany wypryskami. Mówią, że to nie odra.
Powiadają, że to nie przechodzi. Kiedy o tym usłyszałam,
pomyślałam, że mogłabyś pomóc.
Roza milczała, bo odpowiedzieć nie umiała. Na pyta
nia też nie mogła sobie pozwolić. Ale myśl wryła jej się
w umysł. Malowała w jej głowie obrazy. I ponieważ nie
wiedziała, co zrobić, wzięła chore dziecko z rąk matki. Za
częła kołysać je w ramionach i poczuła, że chłopczyk
prawie nic nie waży. Serce ją bolało na widok tego ma
leńkiego ciałka, które właściwie skazane już było na
śmierć. Roza miała pewność, że mały zapadł na odrę i nie
ma czym walczyć z chorobą. Całkiem go już zjadła. Po
chłonęła zdrowe rumiane policzki i silę maleńkiej rączki,
nie pozwalając jej się zacisnąć na dotykającym go z czu
łością palcu. Skradła rumieniec ze skóry i blask z oczu.
Roza pogładziła wychudłą twarzyczkę, będącą wła
ściwie kośćmi obciągniętymi skórą. W twarzy niemow
lęcia dostrzegała obraz starego człowieka. Takiego, któ
rego węzełek aż po brzegi wypełniony jest dniami. Tak
samo wyglądałby kiedyś, za wiele, wiele lat.
A może nie...
To było niesprawiedliwe. Roza być może powiedzia
ła to na głos, bo matka dziecka popatrzyła na nią z ta
kim dziwnym wyrazem oczu. Nie miała jednak słów,
które mogłyby towarzyszyć temu spojrzeniu. I dlatego
Roza nie była pewna, czy ta myśl spłynęła z jej warg.
Trzymała dziecko, próbowała je ogrzać. Na chwilę
zdjęła z barków matki ten lekki, leciuteńki ciężar. Wię
cej zrobić nie potrafiła. Potem oddała chłopca kobiecie.
Roza nie mogła pojąć, dlaczego Finka tak serdecznie
jej dziękowała przed odejściem. Nie potrafiła też tego
wytłumaczyć ojcu, kiedy wezwał ją do siebie do alkierza.
- Po co oni tu przyłażą? - spytał, na wpół schowany
za niebieską zasłoną. Po śmierci Nanny Wielki Samuel
zaczął ukrywać się za zasłoną. Przedtem zawsze wisiała
w nogach łóżka. Teraz sam ją kontrolował przy głowie.
„Oni...", tak mówił o własnych krajanach. Nie nazy
wał ich po imieniu. Nie nazywał ich Finami ani Kve-
nami, mówił tylko „oni..."
- Masz wśród nich znajomych, Rozo? Twoja matka
wiedziała, że nie lubię, kiedy różni ludzie wycierają tu
progi. To się nie zmieniło, chociaż jestem kaleką, przy
kutym do łóżka.
- Ojcu nie podoba się, że masz znajomych - odezwał
się Ole spod drugiej ściany.
Odkąd Roza sprowadziła się z powrotem do domu,
pomimo iż codziennie prosiła brata, żeby posiedział
z nią w kuchni albo wyszedł na podwórze, on i tak
tkwił w alkierzu razem z ojcem. To było coś w rodza
ju kary, którą Ole sam sobie wymierzył. Dopóki ojciec
wytrzymywał za swoją zasłoną pod jedną krótką ścia
ną, tak długo również Ole chciał wytrzymywać w swo
im ślepym mroku pod drugą ścianą.
- On by wolał, żebyś nikogo nie znała, siostro. Wo
lałby, żeby drzwi były zamknięte na klucz, bo wtedy
by wiedział, że nie przyjmujesz kochanków w kuchni.
Brat Rozy zaśmiał się ochryple.
Roza się nie śmiała. Ojciec również milczał.
- Ona potrzebowała pomocy - powiedziała Roza
nieobecnym tonem. - Nie wiem, co to za kobieta.
- Finka - stwierdził ojciec z pogardą. - Przecież sły
szałem. Nie ma nikogo ze swoich, kogo mogłaby pro
sić o pomoc? Po co stuka do moich drzwi?
- My jesteśmy dla niej swoimi, Samueli - rzekł Ole. -
Możesz się schować za swoją zasłoną, mnie i tak wszyst
ko jedno, słyszę tylko, jak za nią ciągniesz, jak się przesu
wa po sznurze. Nie obchodzi mnie, tato, czy pokazujesz
twarz czy nie. I tak po głosie poznaję, że ty' to również
wiesz. Wiesz, że jesteśmy tacy sami jak oni. Jak wszyscy
inni z Krety.
- Zamknij się! - warknął ojciec.
- Ona przyszła z chorym dzieckiem - wyjaśniła Ro
za. Zmęczona już była potyczkami słownymi, jakie sta
czali między sobą ojciec i syn. Żaden z nich nie miał
zamiaru ustąpić. Wcześniej obaj gotowi byli zniszczyć
i siebie, i przeciwnika.
- Odkąd to jesteś lekarzem? - spytał Samuel ostrzej
szym tonem niż zwykle. Pragnął przytrzymać córkę
wzrokiem, pragnął ją związać, tak jak robił wcześniej.
Ale Roza nie dawała się już powstrzymywać. Ani sło
wami, ani spojrzeniem. On nie był już w mocy ją karać.
Stała przed nim dorosła. Bardziej dumna niż on ja
ko szalejący młody chłopak. Na gładkim, prostym czo
le miała wypisany upór, a w niebieskich oczach ogień
i siłę. To było niemal najgorsze. To, że patrzyła na nie
go z nieudawanym buntem i że patrzyła jego oczyma.
- Niektórzy uważają mnie za czarownicę - uśmiech
nęła się Roza.
Samuela przeniknął dreszcz. Nie podobało mu się, że
córka się z tego śmieje. Nie podobało mu się zadowole
nie w jej uśmiechu, tkwiąca w nim dwuznaczność. Jak
gdyby rzucała mu wyzwanie, domagała się, by powiedział,
czy jego zdaniem ludzie się mylą, czy nie. Jak gdyby sta
rała się go nakłonić, by przyznał, co on w niej widzi.
- Poszeptują o tym w Kopalni. Nie wiedziałeś? Zda
wałeś sobie sprawę z tego, że dałeś życie czarownicy,
tato? Może któregoś dnia odrąbią mi głowę?
Śmiejąc się, zmusiła się do popatrzenia ojcu w oczy.
- Chyba pierwszy raz ścięliby kogoś, kto wystraszyłby
kata swoją twarzą tak samo, jak on straszy czarną maską...
- Nie igraj z tym, w co ludzie wierzą! - poprosił ojciec.
Roza wzruszyła ramionami.
- Od tej pory będą już dobrze wiedzieć, że mam ża
łośnie mało sił - stwierdziła. - Dla tej kobiety, która tu
przyszła, nikt już nic nie może zrobić. Sama o tym wie
działa. Jej dziecko umrze przed niedzielą.
Ojciec sprawiał wrażenie, jakby nie wierzył Rozie. Przy-
glądal jej się spojrzeniem tak badawczym, jak gdyby uwa
żał, że córka skrywa przed nim tajemnice. I rzeczywiście
się nie mylił, lecz nie chodziło o takie sekrety, jakich Wiel
ki Samuel usiłował doszukać się w niej w tej chwili.
- Nie igraj z tym, Rozo! - rzekł po prostu. - Taka
wiara może zniszczyć.
Roza nie odpowiedziała. Ale wzdłuż kręgosłupa prze
szły jej ciarki, przypominające dotyk ciężkich kropli wo
dy po niespodziewanym deszczu: ojciec w to wierzył! Jej
ojciec wiedział, że to nie jest jedynie blady cień gdzieś na
skraju jej wyobrażeń. Wiedział, że to coś więcej niż po
ranna mgła w jej umyśle, która z czasem się rozwieje.
To rzeczywiste...
... a więc może jednak była czarownicą...
Ale Roza wciąż nie śmiała wierzyć, że ma w sobie
moc. Siłę, do której opanowania nigdy nie dano jej klu
cza. Otrzymała jedynie zapewnienia, że została wybra
na. Wybrana...
Wyjście w ciągu dnia byłoby bezcelowe. Nie potra
fiłaby też wytłumaczyć się przed ojcem. Takie zacho
wanie wydawałoby mu się dziwne. Pod dachem ojca ża
den dzień nie wydawał się zwyczajny. Ona i Ole, obo
je, byli pisklętami, które już czuły wiatr łaskoczący
w skrzydła. Ojciec podtrzymywał ich. Pomagał im
wznieść się w górę, ratował ich. Wiedzieli o tym i dzię
ki temu mogli latać. Tak było aż do czasu', gdy życie
zaśmiało się z nich drwiąco i cisnęło z powrotem do
gniazda. Znów musieli stulić skrzydła i przyjąć, że są
zaledwie pisklętami. Wiązką gałązek, którą wciąż nazy
wali domem, rządził ojciec. Na ich dach nad głową
wciąż składała się jego łaska.
Wielki Samuel nie mógł niczego jej zabronić. Mógł
się wściekać i smagać słowami jak batem, ale miał tyl
ko słowa. Pięścią nie był już w stanie jej ukarać.
A mimo to Roza zachowywała ostrożność.
To w niej zostało.
Chodziła ciszej niż wówczas, gdy była małą dziew
czynką, która we wszystkim musiała mierzyć z nim si
ły. Która stale musiała sprawdzać, jak daleko potrafi
sięgnąć jego gniew.
Teraz ojciec, bez nóg, nie wstawał z łóżka i nie oka
zywał żadnego taktu. Mówił to, co mu ślina na język
przyniosła. Wyzywał ją słowami, jakie - według podej
rzeń Rozy - przed laty obracał w myślach. Wówczas
ukrywał się za murem milczenia. Nigdy nie brał do ust
wstrętnych słów, pozostawały niewidzialne. Nikt też nie
śmiał rzucać brudów w twarz Wielkiemu Samuelowi.
Teraz nie stanowił już żadnego zagrożenia.
Teraz jednak ludziom było go żal i dlatego milczeli.
Starali się nie zachodzić do jego domu. Unikali go i ża
łowali, i prawie udało im się o nim zapomnieć.
Samuel o tym wiedział.
Dlatego Roza okazywała mu szacunek. Przynajmniej
na tyle, żeby jednocześnie nie tracić ostatniej cząstecz
ki własnego szpiku. Wychodząc, mówiła mu, dokąd
idzie. Na ogół uważał jej wyjścia za zbędne. Nawet gdy
wybierała się płukać ubrania w strumieniu, był zdania,
że równie dobrze mogłaby to zrobić przy schodach.
Czasami okłamywała go, mówiąc o powodach swoich
wyjść. Czasami musiała po prostu iść na skały, wspiąć
się nieco wyżej, znaleźć jakąś półkę czy głaz, na którym
dało się usiąść. Rozejrzeć się nieco szerzej, poczuć wiatr
na nagich policzkach, powitać go z podniesioną twarzą
i z całym tym ogniem i bólem, jakie w niej mieszkały.
Do tego Roza nigdy się ojcu nie przyznawała.
Takie tłumaczenie i tak na nic by się nie zdało.
To samo wyganiało ją z domu dzisiejszego wieczo
ra. Każdy, kto zechciałby przyjrzeć się jej tłumacze
niom, uznałby to wyjście za zbędne. Powód tak mało
istotny, że aż trudno mówić o nim na głos. A Rozie
brakowało już kłamstw, którymi mogłaby się bronić.
Zaczekała, aż najedzona Synneve zaśnie. Aż zasną
bracia. Aż do chwili, w której wydawało jej się, że oj
ciec też śpi. Nad Olem zapanować nie mogła. On ra
czej czuwał, niż drzemał. Sądziła jednak, że i tak jej nie
zdradzi. Drwił z niej, kazał jej się tłumaczyć, dlaczego
tak robi, lecz nie był na tyle okrutny, by zmuszać ją do
wyjaśniania wszystkiego ojcu.
Ole był taki jak ona... Tak jak ona, Ole stanowił
cząstkę wielkiego dziwnego planu...
Wieczory wciąż były za jasne, lecz Roza postanowi
ła się tym nie przejmować. Co z tego, że ktoś ją zoba
czy? Przed nikim się nie ukrywała. Nie miała takiej po
trzeby. Jedynie ojca chciała ochronić przed tym, w co
wstępowała. Przed tym, w czym się unosiła...
Tłumaczyła sobie, że milczy ze względu na ojca.
Chroniła go. Jego kielich goryczy już i tak był pełny.
Nie musiał dowiadywać się o czymś, co jeszcze moc
niej skruszyłoby jego fundamenty, bo kamienie, z któ
rych były zbudowane, już i tak zanadto się rozsunęły.
W żołądku jej się ścisnęło, gdy zbliżała się do bara
ków, Roza wiedziała bowiem, co ją tam czeka. Ale sto
py poruszały się bez wahania. Większość ludzi zapewne
wciąż była w jadłodajni. Nie mogła się przemóc, by tam
pójść. Wspomnienia wciąż były za silne.
Kiedy weszła do środka, otoczyło ją duszne, wilgot
ne powietrze. Półmrok nie różnił się od tego panujące
go w małych chatach, ale ta izba nie przypominała żad-
nego domu. Roza nie pojmowała, że ludzie mogą tak
żyć. Tak blisko innych, blisko obcych. Tutaj nie było
gdzie się schować.
Oczy prędko ją dostrzegły.
- Proszę, proszę, jaki kwiatek zjawia się tu w jesien
ny wieczór!
- Potrzeba ci chłopa, Roza? Szukasz kogoś, z kim
mogłabyś się ułożyć?
- Podaj cenę, możemy się potargować! Jens Haldorsen
mówił, że jest zadowolony, a on podobno wie, co gada!
Rozległ się wstrętny śmiech.
Spodziewała się tego. Właśnie tak witali ją mężczyźni.
Albo w taki sposób, albo też zawstydzonym milczeniem
i spojrzeniem wędrującym zupełnie innymi ścieżkami.
Roza szukała wśród twarzy. Nie mogła pozostać tuż
za drzwiami. Światło było zbyt marne, łóżek za dużo,
a ciała mężczyzn zmieniły się w krzewy, wyciągające
gałęzie na wietrze, przesłaniające i rzucające cień, nie
pozwalające odnaleźć tego, którego szukała.
Wstydliwa nie była...
Ledwie dostrzegalnie zaczerpnęła mocniej powietrza
i wyruszyła na wędrówkę wśród tego lasu kolan i rąk
wyciągających się do niej, łapiących ją i przytrzymują
cych. Kradnących dotyk, którym wcale nie chciała ich
obdarzać. Ruchom rąk, których wcale nie zapraszała,
towarzyszył śmiech i wulgarne uwagi.
- Do ciebie przyszła!
Ten, którego prycza stykała się nogami z pryczą
Mattiasa, szarpnął uśpionym ciałem. Roza doszła już
prawie do celu. Mężczyźni doskonale wiedzieli, po co
tu przyszła. W głębi ducha większość z tych mężczyzn
w grubej bieliźnie wiedziała, kim jest teraz Roza, choć
wobec innych udawali, że jest inaczej.
Mattias budził się powoli przy wtórze śmiechu. Ten
śmiech był niczym szum i unosił się ponad zaroślami
mężczyzn tylko wtedy, gdy była wśród nich kobieta.
Mattias miał ciężkie powieki, uchyliły się niechętnie.
Jego spojrzenie od razu padło na Rozę i natychmiast zro
zumiał przyczynę tego śmiechu. Padały jeszcze skiero
wane do niej propozycje i nie ustały nawet po tym, jak
Mattias usiadł i zapiął bawełnianą koszulę aż po szyję.
- Zobacz, kto do ciebie przyszedł, ojciec! - zachicho
tał kolega spod ściany. Brwi wzniósł przy tym aż po
nasadę włosów. Pozwolił sobie na to za plecami Rozy.
- Elegancka pani z wizytą...
Mattias nic nie powiedział, ona też się nie odzywa
ła. Jedną ręką sięgnął po kurtkę, drugą ujął dłoń Rozy
i zaczął kierować się do drzwi. Dopiero na zewnątrz się
ubrał. Próbował przygładzić włosy, a w oczach wciąż
widać było senność. Długi dzień pracy oczekiwał na ten
wieczór. Ciało dopominało się odpoczynku.
Omiótł ją wzrokiem. Roza złożyła ręce na piersi.
Wysunęła brodę, ale zwracała się do niego gładkim po
liczkiem. Mattias znów zdziwił się, jak bardzo piękna
jest Roza z prawej strony.
- Nie zaliczasz się do tych, co przychodzą rano, wieczór
i w południe - powiedział ze śmiechem. - Co się stało?
- Słyszałam... - powiedziała Roza, nie wiedząc, jak
ma dalej o tym mówić, nie wypowiadając przy tym
imienia Jensa. Za nic tego nie chciała. - ... o' nim - do
kończyła przymuszona spojrzeniem Mattiasa. Oczy
miał ciemne jak kora starych sosen. Brwi, gdy je ścią
gał, stykały się niemal u nasady nosa. Podciągnął jeden
kącik ust lekko w górę, blizna stała się przez to jeszcze
bielsza. Roza, widząc to, znów zadała sobie pytanie,
kto ją narysował na jego policzku, jakie historie moż-
na by o niej opowiedzieć. O tej bliźnie i o Mattiasie.
- To z pewnością prawda - odparł. - Bez względu na
to, co słyszałaś.
- O wysypce.
- To jest prawda.
Oparł się o ścianę, ręce wsunął w kieszenie spodni
i zadał sobie pytanie, czy to, co dostrzega w jej oczach,
to rozpacz.
- Czy on myśli, że to moja wina?
Mattias wzruszył ramionami. Widział, że nie powinien
o tym rozmawiać tu, w tym miejscu, w którym każdy
może ich usłyszeć. Objął ją więc w pasie i zaprowadził
nad fiord. Na brzegu wciąż tu i ówdzie dało się znaleźć
plamy zielonej trawy. Wciąż można było zaproponować
kobiecie, by usiadła na ziemi. Bez obaw, że z tego powo
du nabawi się choroby, o której nie mówiło się głośno.
Wrzucał do morza drobne kamyki. Puszczał kaczki,
osiągając taki wynik, że trudno było policzyć podsko
ki kamienia. Dla chłopaka z głębi lądu była to sztuka
trudna do opanowania. On już to umiał. Dlatego prze
stało to być takie ważne. Teraz ręka puszczająca kamie
nie wiedziała, że Roza ma wąską talię. Wielu rzeczy
miał się jeszcze nauczyć, lecz umiejętności nie mają cię
żaru, który przyginałby barki do ziemi.
- Cały jest sinoczerwony i skóra zlazła mu z karku,
piersi, przedramion, barków i bioder, a nawet w intym
nym miejscu...
- I uważa, że to moja wina? - spytała znów Roza. -
Wszyscy uważają, że ja jestem temu winna?
Mattias sam był zdania, że nie jest to wcale najgor
szy sposób na odpłacenie się za wszystkie krzywdy.
Miał już okazję widzieć najrozmaitsze sposoby doma
gania się spłaty długu. Mówił chyba nawet o tym przy
Jensie. Był przecież jedynym człowiekiem, z którego
ust Jens godził się tego wysłuchać.
- Nie może schodzić do kopalni. Ręce to jedna wielka
rana. Skóra nie zdąża odrosnąć. Cały jest jak obłupiony.
Ledwie może nosić ubranie. Doktor dał mu jakiś tłuszcz
i kazał się tym smarować. Jens zużywa tego całe faski, ta
kie jak do masła. I tyle samo pomaga to smarowidło. Mo
żesz więc chyba sobie wyobrazić, że ludzie zaczęli gadać
o zaklęciach, o uroku, Rozo Samuelsdatter! Zwłaszcza że
w miejscu, w którym kobiece ręce dotykają męża, skóra
obrała mu się aż do mięsa. Właściwie tylko tam...
Patrzył na nią i nie bardzo wiedział, jak ma odczy
tywać jej milczenie.
- No i ten jego policzek...
- Policzek?
- Cały lewy policzek Jensa - powtórzył Mattias głoś
no i wyraźnie, patrząc przy tym na lewy policzek Rozy.
Przyglądał mu się bez bólu. Zastanawiał się jednak, jak
to się mogło stać. Zapiekła go własna blizna. To przy
pomniało mu, że są rzeczy, którymi nie należy się dzie
lić z innymi.
- Zeszła mu skóra z lewego policzka, Rozo. To nie
wygląda dobrze...
- Jens nigdy mi nie pozwolił dotykać się do twarzy -
powiedziała z pozoru obojętnie.
Mattias jej wierzył. Doskonale też wiedział, że daw
no sam przestał łączyć imię Rozy z urokami.
- Wszyscy już mówią o tym, co potrafię?
Pokiwał głową.
- Ja niczego nie potrafię! - wykrzyknęła zrozpaczo
na. - Słyszysz, Mattias, niczego!
2
Nie wierzę, żebym to ja była odpowiedzialna za to,
co dotknęło Jensa. To się wydaje takie dalekie. Spraw
dzałam i przypuszczam, że nie byłabym w stanie tego
zrobić, ale pewna nie jestem. Tyle dziwnego się we mnie
dzieje i nie wiem już, czy siłą własnej woli potrafię jesz
cze na cokolwiek wpłynąć. Wiem, że życzę mu zła.
Noszę w sobie gniew, w którym ledwie jest miejsce
na niebo. Dla niego płonie we mnie uczucie, które na
zywam nienawiścią. Nic o tym nie wiedziałam, dopóki
on nie zajął miejsca w moim życiu. Najpierw je rozja
śnił, a potem wszystko spowił w ciemność. Jens to Stor-
gruva mojego życia.
Mogłabym pragnąć dla niego gorszego losu niż ten,
który go spotkał. Wydaje mi się, że tak naprawdę prag
nę jego śmierci. I gdyby to rzeczywiście stało się za mo
ją sprawą, on już by nie żył. Nie miałby ust, żeby się
skarżyć. Nie byłoby parcha, o którym ludzie tyle gada
ją. Jens już by nie istniał.
Lea przyjechała niezapowiedziana i nieproszona. Ni
gdy nie działo się inaczej. Nie zdawała sobie sprawy,
w jaki sposób oddziałuje na otoczenie. W jej życiu za
wsze tak było. Gdzieś w głębi ducha Lea być może wie
działa, że nie jest traktowana jak wszyscy inni, że więk
szość ludzi zachowuje się inaczej niż ona, że stykają się
z innymi wyrazami twarzy. Być może Lea o tym wie-
działa, ale nie zastanawiała się nad tym. W jej świado
mości takie różnice nie istniały.
Statek z Hammerfest przywiózł niewiele, lecz za
kroczącą Leą głowy wciąż się obracały. Miała czterdzie
ści siedem lat, a lekko siwiejące włosy upinała w węzeł
na karku. Wciąż przeważał w nich brąz przetykany
czerwienią, która jakby nie dawała się zmyć bez wzglę
du na to, ile pokoleń oddaliło się od źródła.
Lea była młoda w sposób, który wiązał się raczej
z wiecznością niż z młodością. Rysy twarzy miała ła
godniejsze niż większość kobiet z jej rodu. W ich twa
rzach niemal bez wyjątku było coś ostrego. Nosiły
w sobie cień niezgody, i to tak jak drogocenny klejnot.
W twarzy Lei tego nie było. Zawsze mówiono, że jest
piękna, lecz nie tak jak matka Rozy. Nie tak, jak Nan-
na. I nie tak. jak piękna mogła być Roza.
Natalea, córka lekkomyślnej Marji, która igrała
z czarną magią, kiedy dziedzictwo wydawało jej się nie
wystarczające, myślała praktycznie. Matka Lei bez
zmrużenia oka i bez większego żalu posłała niechciane
go zalotnika na dno morza.
Natalea nigdy nie uciekała się do takich sposobów.
Nie stosowała czarnej magii, nigdy zresztą nie miała ta
kiej potrzeby. Odziedziczyła wprawdzie po matce rów
nież czarne runy, lecz nigdy nie musiała ich używać.
Nigdy też nie wspominała o tych umiejętnościach. Zy
cie pięknie układało się jej u stóp, trochę tak jak ufny,
kochany szczeniak. Całą swą wiedzę o ciemnych mo
cach zamierzała zabrać ze sobą do grobu, a już na pew
no nie zamierzała nauczyć Rozy bodaj słowa. Lea zro
zumiała, że Roza również porusza się w ciemności. Ze
ma w duszy ciemne i mroźne zimowe noce. Niektóre
z ich prababek dźwigały je z bólem, nigdy nie dając
zwieść się na pokuszenie, by je z siebie wypuścić, pod
czas gdy inne żyły w nich, nie zważając na cenę, jaką
przyjdzie im za to zapłacić. Lea wciąż jeszcze nie wie
działa, do którego z tych dwóch rodzajów należy Ro
za. Żałowała, że nie może mieć wnuczki przy sobie.
Mogłaby mieć na nią oko...
Natalea była o cztery lata starsza od swego zięcia Sa
muela. Miała szesnaście lat, gdy urodziła Nannę. Skoń
czyło się na tym jednym dziecku.
Córka...
Ukochane dziecko...
Lea przekazała dziedzictwo dalej. Przydała się do cze
goś. I wciąż była jeszcze dostatecznie młoda, by teraz,
gdy córka umarła, przejąć odpowiedzialność po Nannie.
Port przy Kopalni dzielił od Krety spory kawałek. Lea
czuła na sobie ludzkie spojrzenia, również te, które pró
bowano ukrywać. Wciąż jednak były niczym deszcz drob
nych kamyków. Nigdy nie przyzwyczai się do tego, że
wie o nich wszystkich. Ale to stanowiło część jej życia.
Wyprostowała kark i przestała zwracać uwagę na cie
kawskie spojrzenia.
Roza nawet nie uniosła brwi, gdy babka nagle stanę
ła w izbie. Lea nie zastukała do drzwi. Po prostu we
szła do środka. Tam, gdzie mieszkała, być może nie za
wsze była równie serdecznie witana jako najbardziej
wytęskniony gość, nikomu z sąsiadów jednak nie przy-
szłoby do głowy, by ją wyprosić. Lea nigdy nie czuła
się nieproszona. Każde drzwi zawsze były przed nią
otwarte. N i e powstrzymywały jej. Rzadko bywała
wśród zwyczajnych ludzi, między którymi żyła, lecz ni
gdy w pełni nie rozumiała, dlaczego trzymają ją na od
ległość wyciągniętej ręki.
- Przywiozłaś dzieci? - spytała Roza.
Nie traciły czasu na niepotrzebne powitania. Cho
ciaż ich spotkania dzieliły miesiące, ich stosunki wcale
nie musiały wyglądać inaczej, niż gdyby mieszkały
w tej samej wsi. To nie pasowało do ich stylu. One nie
były taką rodziną. Nigdy nie postało im w głowie nie
potrzebnie marnować pieszczoty. W ich rodzie nie pa
dał grad pocałunków i uścisków.
- Przyjechałam po resztę. U mnie starczy miejsca dla
was wszystkich. U mnie i Edvarta czeka na was dom.
Musiałaś o tym wiedzieć, Rozo.
Babka Lea wciąż stała w stroju podróżnym, lecz już
zaczęła przejmować kierownictwo. Już zaczęła się sta
wać dla nich matką. Robiła to, jakby był to jej święty
oczywisty obowiązek. Jak gdyby oni powinni się domy
ślić, że właśnie tak ma być.
Roza stała w miejscu z robotą w rękach, z garnkiem,
w którym na dnie już znajdował się zaczyn. Należało
wypełnić go mlekiem i odstawić, aż skwaśnieje. Wciąż
mieli mleko. Nikt nie może powiedzieć, że źle wyko
rzystują tę odrobinę, która im jeszcze została. Nikt nie
może jej zarzucić, że źle się opiekuje ojcem i braćmi.
- Tatuś mnie potrzebuje - powiedziała Roza.
Nie dodała, że ojciec nigdy nie pozwoliłby się zabrać
z tego zroszonego własnym potem spłachetka ziemi,
który należał do niego z łaski Boga i króla, i dzięki tru
dowi spracowanych, pełnych odcisków rąk:
Lea zrozumiała. To była jedna z tych rzeczy, które
nie wymagają nazwania ich słowami.
Lea nie powiedziała, że na wyspie jest dom również
dla Samuela. Nie przechodziło jej to przez usta. Samu
el nigdy by nie pozwolił zajmować się sobą człowieko
wi, w którego żyłach nie płynęłaby jego krew. On nie
zaliczał się do mieszkańców wysp. Lea nigdy by mu te
go nie zaproponowała. Umiała liczyć równie starannie
jak on. Dzięki temu się rozumieli, Lea i jej zięć.
Przez mgnienie oka Lea ujrzała go w trumnie. To on
powinien się w niej znaleźć, a nie Nanna, którą w ten spo
sób złożono w ofierze. Nie było w tym żadnego sensu.
... to się zdarzyło wcześniej, w blasku zimnego ognia...
- Nie podoba mi się to, co się tu dzieje - oświadczy
ła Lea i zadrżała w przypływie starej wiedzy. Tej wie
dzy, której nie miała śmiałości dzielić z Rozą, dopóki
nie nabierze pewności, po której stronie stoi to tak na
gle dorosłe dziecko. Cieszyła się, że nikt ich nie słyszy.
Nie zdążyła wypytać o nowiny, właściwie mało ją ob
chodziły. Lea nie potrzebowała o nic się dowiadywać,
ona i tak wiedziała. - Ja również byłam niepewna,
Rozo, ale ja z tym nie igrałam.
- Inne igrały - powiedziała Roza z przekonaniem.
To nie należało do rodzinnych opowieści, lecz Roza
wiedziała, i babka Lea wiedziała, chociaż nigdy nie
wspominała o tym, kiedy to o szarej godzinie przeka
zywała młodszym rodowe sagi. To nie były sny.
- A gdzie jest dziecko mojej wnuczki? - spytała Lea.
O tym nie chciała mówić poważnie. Należało to wy
ciągać kawałek po kawałeczku, trochę teraz, trochę
później. Ale nie wolno było poruszyć za wiele naraz.
Uśmiechała się z podnieceniem na myśl, że zobaczy
dziecko. Rozradowana nie zwracała uwagi na Rozę.
Roza zauważyła, jak łatwo jej to przyszło. Powróci
ło wspomnienie matki. Nanna też była taka. Kiedy coś
jej się nie podobało, udawała, że tego nie widzi. I nic
nie zmieniał fakt, iż to być może jej rodzone dziecko
zrobiło coś, co tak ją oburzyło.
A więc to nie była ich wina. Ani jej, ani Olego, ani
też żadnego z młodszego rodzeństwa. A zawsze uważa
li, że to przez nich.
Ale Nanna musiała się tego gdzieś nauczyć. Rozę bo
leśnie zapiekła świadomość, że to babka Lea pokazała ta
ki sposób postępowania Nannie. Roza poczuła, że w pier
siach ściska ją chłód. Bycie dorosłą oznaczało chłód. Wie
działa, że Synneve nigdy nie zobaczy u niej tej cechy.
- Śliczna dziewuszka - powiedziała Lea.
Wyraz jej oczu również świadczył o tym, że jest za
dowolona. Roza nauczyła się odczytywać także niewi
dzialne znaki. Właściwie w życiu Rozy było ich znacz
nie więcej niż słów. Wcześniej nie zastanawiała się nad
nimi. Teraz jednak rozumiała, że nie tylko ojciec tak
bardzo cenił sobie milczenie wśród czterech ścian do
mu. Dziecko nie mogło tego wiedzieć, lecz teraz Roza
przestała już być dzieckiem. Jej matka i ojciec byli do
siebie zadziwiająco podobni.
- Jedna z naszych - stwierdziła Lea zadowolona i de
likatnie popieściła palcem dołeczek w policzku dziew
czynki. - Teraz, kiedy jest większa, wyraźniej widać jej
rysy. Mała Natalia...
- Synneve - poprawiła ją Roza.
Babka popatrzyła na nią surowo.
- Dziecko nie może się tak nazywać! Żadna z na
szych kobiet nie nazywała się Synneve. Gdzie ty znala
złaś to imię, Rozo?
- Żadna też nie nazywała się Roza. I ty też zmienia
łaś imiona, zanim nadałaś je mamie, prawda? Żadne ze
starych imion nie było dla ciebie dostatecznie dobre.
Dla ciebie też.
Lea przyjrzała się Rozie uważniej.
- Nie poznaję cię - powiedziała ze zdziwieniem i roz
czarowaniem w glosie. - Zawsze umiałyśmy się doga-
dać, Rozo. Między nami dwiema nigdy wcześniej nie
było niezgody.
- To prawda.
Słowa te zapadły między nimi jak mgła.
... to było, nim zaczęłaś milczeć na temat wszystkie
go, co ważne, zanim dowiedziałam się, że ty również
kłamiesz...
- Ona ma na imię Synneve - oświadczyła Roza zde
cydowanie. Sama zdawała sobie sprawę z tego, że to
bez sensu. Imię wybrał dla ich córki Jens, lecz Roza mi
mo wszystko nie chciała zamienić go na żadne inne.
Nawet wtedy gdy zaczęła nienawidzić Jensa. To imię
należało kiedyś do dobrej kobiety. Nie stanowiło wca
le żadnego zgniłego spadku.
Synneve to Synneve. Wiedziała o tym od pierwszej
chwili, gdy tylko jej wzrok spoczął na dziecku. I nawet
jeśli to imię miało się wbić klinem pomiędzy nią a bab
kę Leę, to trudno, niech już raczej tak będzie.
Lea nie odpowiedziała. Ale podała dziecko Rozie.
Roza zaś odstawiła brązowe naczynie na stół. Tam ni
komu nie przeszkadzało. Synneve była w jej objęciach
ciepła i miękka. Była jej. Jej piękne dziecko...
- Z kim ty rozmawiasz, Rozo? - huknęło zza ściany.
Lea podniosła głowę i nieproszona weszła do alkie
rza. Zatrzymała się na środku. Jej zdecydowanych kro
ków nie dało się pomylić z niczyimi innymi.
- Babcia! - zawołał Ole.
Lea uśmiechnęła się do wnuka tak ciepło, że mógł to
wyczuć, chociaż nie widział. Odpowiedział jej uśmie
chem. Ale Samuel się nie śmiał.
- Przybywasz wcześniej niż wiadomość od ciebie,
Leo? - zdziwił się uprzejmie. - Przygotowalibyśmy się
na twoją wizytę, gdybyśmy wiedzieli, że przyjedziesz.
Roza, nawet jeśli się czegoś domyślała, nic nie powie
działa. Mojej córce wydaje się, że nosi spodnie. Zapo
mina o należnym szacunku. Być może to cecha krwi.
- Nikt o tym nie wiedział. Roza też nie.
- Po co przyjechałaś?
- Zabrać tych, którzy zechcą ze mną pojechać.
Samuel wytrzymywał jej spojrzenie. Ze zrozumie
niem kiwnął głową. Wiedział, o czym Lea myśli, i nie
był jej niewdzięczny, lecz nigdy nie potrafiłby się prze
móc, by powiedzieć „dziękuję". Słowo to zaliczało się
do tych dźwięków, które z trudem wypuszczał spomię
dzy warg. Lea zaś zaliczała się do tych ludzi, którym
nigdy nie chciał go powiedzieć.
- Roza nie jedzie - oświadczyła Lea, by nie musiał
zadawać pytania, które aż paliło go w ustach. Pozwala
ła mu zachować bodaj odrobinę dawnej godności,
o którą tak walczył.
- Ja też nie - rozległ się za plecami babki głos Ole-
go. Dźwięczał w nim ten sam upór, co w głosie Rozy.
Podobieństwo tych dwojga wręcz przerażało Leę.
Być może to Ole powinien urodzić się jako dziew
czynka...
Lea westchnęła.
Na Olego liczyła. Ole być może był tym spośród
dzieci Nanny, które najbardziej potrzebowało babki.
Potrzebowało spokoju i poczucia bezpieczeństwa, jakie
mógł zapewnić mu dziadek Edvart. Lea sporo jednak
wiedziała, co wstrzymywało chłopaka. W głębi duszy
była z niego dumna. Z niego i z decyzji, którą podjął
bez mrugnięcia okiem.
- Zabierz najmłodszych - oświadczył Samuel. Uprze
dził Leę. Pokazał, że jest mężczyzną, chociaż oboje wie-
dzieli, że Lea postanowiła o wszystkim jeszcze przed
wyjazdem z domu. Przed wieloma dniami. Teraz za
brzmiało to tak, jakby on podejmował decyzję. Jak gdy
by oddawał jej rodzone dzieci. Samuelowi było to bar
dzo potrzebne.
Lea nie zamierzała mu tego odbierać. Dalej jednak
nie pozwoliłaby mu się posunąć.
- Nie zostanę długo - oznajmiła. - Nie będę wam cię
żarem.
Jeśli sądziła, że Samuel w swej dumie zaprzeczy, to
się pomyliła. Postąpił mądrze i milczał. Czegoś mimo
wszystko nauczyło go zginanie karku nad Kafjorden,
a także przed wieloma, wieloma laty przed łatwo wpa
dającym w gniew ojcem.
- Zabierz ich, jak tylko się spakujesz i będziesz mia
ła czym wrócić, Leo. Utucz ich nad morzem. Zatroszcz
się o to, żeby się czegoś nauczyli, by później mogli ja
koś dawać sobie radę. Naucz ich rzemiosła. Czegoś, od
czego ręce twardnieją. Moi synowie powinni mieć ra
czej odciski, a nie gładkie rączki. Zmuś ich, żeby tak
długo siedzieli nad książkami, aż nauczą się czytać, ale
nie chcę, Żeby żyli Z książek. Mają sobie dawać radę,
lecz niech nie zaduszą ich białe kołnierzyki. Tego mi
nie rób. I niech nigdy nie mówią po fińsku!
Lea pokiwała głową. Stać ją było na obietnice.
- Chciałabym też zabrać Rozę - powiedziała cicho. -
Tutaj nie jest dla niej dobrze. To nie jest dobre miejsce
dla Rozy i dla małej, Samuelu.
Nie zareagował na jej gorącą, choć przekazywaną
w milczeniu prośbę.
- Tatuś nie może mnie zmusić do wyjazdu - rozległ
się głos Rozy od otwartych drzwi. Córeczkę wciąż trzy
mała przy piersi. Mówiła cicho, żeby nie wystraszyć
Synneve. Niemal łagodnie. Właściwie tak, jakby prze
mawiała do dziecka, a mimo wszystko zdecydowanie.
- Mówię poważnie.
- Wiesz, na co się narażasz?
- Nie chcę o tym słyszeć w moim domu! - syknął Sa
muel przez zęby. Popatrzył Lei prosto w oczy. - Ani
słowa o tym pod moim dachem, teściowo! Jestem zda
nia, że narażasz Rozę na więcej niż to, z czym się tu
styka podczas twojej nieobecności. To ty od samego
początku wypełniałaś jej głowę bzdurną gadaniną!
Lea nie protestowała. Po prostu wyszła.
- Porozmawiaj z nią - powiedział Samuel, nie odry
wając wzroku od ściany. Nie mógł siebie znieść za to,
że zaakceptował to, co Lea ożywiła w dwóch istotach,
które kochał ponad wszystko: w Nannie i w Rozie. -
Porozmawiaj z nią. Wysłuchaj jej. Lecz nie pod moim
dachem!
Musiała wstrzymać się do wieczora. Przeczekać za
chwyt chłopców wywołany przybyciem babki. Nawet
Ole przeszedł do kuchni na wspólny posiłek. Było to nie
zwykle rzadkie wydarzenie, które Roza umiała docenić.
Ale cisza w alkowie ojca wydawała się jeszcze więk
sza, gdy został sam. Jego milczenie stało się o wiele wy
raźniejsze, kiedy to Roza musiała wypowiadać wszyst
kie słowa. Lubił jeść, gdy ona przy nim siedziała. Roza
sama się tego domyśliła. Wielki Samuel nigdy o tym nie
wspomniał. Nigdy nie poprosił, żeby została, gdy przy
nosiła mu jedzenie.
Roza po prostu rozumiała, że Samuel bardzo sobie
ceni jej obecność w takich chwilach, to, że siada na
skraju jego łóżka, w nogach, gdzie dość było dla niej
miejsca. Mogła milczeć tak jak on. To nie miało dla nie-
go żadnego znaczenia. To tylko Roza pragnęła wypeł
nić alkierz głosami.
- Czy ona wspomniała coś chłopcom?
Roza pokręciła głową.
Samuel wyglądał na zadowolonego, lecz nawet Ro
za wiedziała, że ciężko mu oddać dzieci. Jako mężczy
zna kurczył się przez to jeszcze bardziej.
- Porozmawiam z nimi, jak zjem. Możesz wziąć Leę
i iść się z nią przejść. Posprzątasz później. Chłopcy zaj
mą się Synneve. Nie spieszcie się! Jej nic do tego, co im
powiem. To moja sprawa. Przyrzeknij mi to, Rozo!
Łatwo było mu to obiecać. Nie prosił o wiele.
- On jest taki dumny - stwierdziła Lea, kiedy szły
w stronę przeciwną niż Kopalnia. Roza jak tylko
mogła unikała Kopalni. Na terenie Krety spojrzenia
były bardziej przyjazne, ludzie bardziej tacy jak ona.
- Jakby obchodziło mnie, co on chce powiedzieć swo
im synom!
- Przynajmniej na to mu pozwól - poprosiła Roza
cicho. Szła z rękami założonymi na piersi. Potrzebowa
ła tarczy. Jesień była jeszcze zbyt wczesna na to, by otu
lić się wielką chustą. Teraz na swą obronę miała jedy
nie ramiona. Za chude, by móc się za nimi ukryć.
Policzek wydawał się taki widoczny, jak gdyby pod
szarzejącym popiołem wciąż jeszcze był żar.
- Chcesz rozmawiać?
Następne kroki zrobiły w milczeniu. Dookoła pano
wała cisza. Jesień to czas spokoju. Ptaki pociągnęły na
południe, niezliczone gardziołka obdarowywały swo
imi piosenkami zupełnie inne okolice. Były fruwający
mi kwiatami gdzieś daleko pod obcym niebem. Pod nie
bem jaśniejszym niż to, które widziała teraz Roza
w wąskim obramowaniu gór po obu stronach ciasnego
fiordu.
- Pogubiłaś się?
Roza kiwnęła głową. Do tego mogła się przyznać, nie
grzebiąc zbyt głęboko w goryczy i gniewie. Rzeczywi
ście się pogubiła. Nic nie ułożyło się tak, jak to sobie
wyobrażała. Okazało się, że nawet babka Lea kłamie.
- Czego one ode mnie chcą? - spytała.
- Jak wyraźnie je widzisz?
Lea nie dopytywała się, kogo Roza ma na myśli. Nie
potrzebowała żadnych wyjaśnień, o kim rozmawiają.
One były rzeczywiste również dla niej. Towarzyszyły jej
przez cale życie. Spotykała je, przyjmowała i żyła wraz
z nimi przez wszystkie swoje dni. Pojawiały się chwile,
gdy żałowała, że otworzyła objęcia na to, co chciały jej
dać, lecz te chwile nie trwały nigdy długo. Dobrze jej się
wiodło w życiu, a zawdzięczała to również im. Nigdy nie
żądały od niej niczego, z czego nie mogła zrezygnować.
Może od Rozy żądały więcej...
- Tak wyraźnie, jak widzę teraz ciebie.
- Jak teraz? Nie śpisz, Rozo?
Roza poczuła ciarki przebiegające wzdłuż kręgosłu
pa. Czy to możliwe? Możliwe ujrzeć je na jawie? Czy
mogły przyjść do niej tak jak ludzie, których widziała
wokół siebie? Czy mogła pomylić je z żywymi?
- One ci się śnią - oświadczyła Lea z mocą.
Rozie wydało się, że usłyszała w głosie babki jakby
cień ulgi. Otaczający ich półmrok pojaśniał na brze
gach. Oczywiście to tylko przywidzenie, lecz napełni
ło ją ono czymś w rodzaju spokoju. Babka Lea musi
wiedzieć o tym znacznie więcej, niż ona się domyślała.
Mogła jej powiedzieć, czego chcą.
- Mam sny.
- O Natalii?
Znów Roza kiwnęła głową.
Lea zaśmiała się cicho, lecz z uznaniem, jakby posy
pywała cukrem owsiankę. Niepożytecznie, lecz smacz
nie. Cudownie smacznie, chociaż niepotrzebnie do za
spokojenia głodu.
- Skądś musiało się wziąć to imię. Nie wierzyłam, że
nazwałaś ją po mnie. Na pewno będzie do niej pasowa
ło, moja Rozo. Chociaż bardzo się boisz tak ją nazy
wać. Być może to imię ma u nas podwójny ciężar. Te,
które nosiły je wcześniej niż ona, niż twoja córka, ode
szły już z tego świata. Te, które nosiły je przede mną...
- Czego ode mnie chcą?
- Powiedzą ci.
Roza przekrzywiła głowę.
- Wszystko, co się dzieje, sprawia, że rozumiem coraz
mniej. Na razie wiem tylko, do czego nie chcę tego używać.
- Słyszałaś cienie historii, które znałaś? Tych, które
ja ci opowiadałam?
-Tak.
- One były tylko ludźmi, Rozo. Młodymi. Wiele
można zrobić, gdy krew jest młoda i gorąca, a usposo
bienie gwałtowne i buntownicze. Popełnianie błędów
jest ludzką rzeczą. Spotkało to moją matkę, a przed nią
jej matkę. Natalię...
Lea rozważała to, gdy wolno szły dalej. Droga była
dostatecznie szeroka, żeby mógł się na niej zmieścić
wóz. Pośrodku rosła trawa sięgająca zaledwie do ko
stek. Ludzie tędy chodzili.
- A więc Natalia wybrała sobie ciebie. Chciałabym
wiedzieć, dlaczego. Wśród nich to ona ma swoje humo
ry. Wydaje mi się, że nie ma w niej prawdziwego zła.
Ale jest nieobliczalna.
- Była - odezwała się Roza. - Proszę cię, babciu, nie mów
o nich tak, jakby żyły. One umarły, słyszysz? Umarły!
- Oczywiście, że umarły - odparła Lea z wielką łagod
nością i ogromną cierpliwością. - A mimo wszystko są.
Są w snach i myślach. I we mnie, i w tobie, Rozo. Są...
- Ja nic nie potrafię.
- To w tobie dojrzeje.
- Ludzie przychodzą do mnie z dziećmi - wyrwało
się Rozie. Słowa poleciały niczym kamienna lawina ze
stromego zbocza. Posypały się nagle, bez żadnego
ostrzeżenia. - Zrozpaczone matki przynoszą chore dzie
ci i wkładają mi je w ramiona - ciągnęła Roza ze wzbu
rzeniem. - Boją się mnie, lecz mimo wszystko przyno
szą dzieci. I w pełni wierzą, że ja potrafię je uzdrowić.
Przynoszą też zdrowe dzieci, bym zrobiła coś, żeby nie
zachorowały... One w to wierzą, babko Leo! Widzę to
po nich. Udaje mi się popatrzyć im w oczy, nim odwró
cą wzrok. One sądzą, że ja to potrafię. Że coś mogę.
Ostatnie słowa wypowiedziała szeptem.
- A ty w to wierzysz? - spytała Lea poważnie.
- Przecież ja nic nie potrafię! - powtórzyła Roza. Nie
miała już pewności, czy Lea ją słucha. Ogromnym wy
siłkiem było dla niej powtórzenie tych słów.
- Ja nic nie potrafię!
- Twój ojciec żyje.
Roza zapatrzyła się w Leę, w jej piękną, poważną
twarz, przypominającą rodzoną matkę Rozy i tamte in
ne kobiety. Marję. Prababkę Marję. Osobę gwałtowne
go usposobienia, która nie potrafiła powstrzymać się
od używania mrocznych czarów...
Lecz babka Lea była łagodniejsza. Nie odznaczała się
też tak niezwykłą urodą. Być może te dwie rzeczy wią
zały się ze sobą. Roza nie miała siły zastanawiać się, w ja-
ki sposób. Domyślała się jedynie, że coś w tym może być.
- Co by się z nim stało, gdyby nie ty? - spytała Lea.
- To inni go odkopali - odparła Roza. - To inni go
łymi rękami usuwali kamienie z osypiska. To inni go
wynieśli stamtąd, przywieźli do domu i zrobili to, co
należało zrobić. Ja nie miałam z tym nic wspólnego,
babko! Wszystko to zrobili inni. Cały czas inni.
- To ty go trzymałaś - stwierdziła zdecydowanie Lea.
- To ty zmusiłaś go, żeby tu pozostał. Czy kiedykol
wiek zastanawiałaś się, jak bardzo był bliski śmierci?
Nie przyszło ci do głowy, że to prawdziwy cud, że on
żyje? Nie zastanawiałaś się, jaki to cud sprawił...
Roza nie mogła odpowiedzieć.
- Ten cud to ty, moja Rozo.
Nie chciała w to wierzyć. Nie miała ochoty być przy
czyną, dla której ojciec żyje, i pragnęła, żeby tego nie
robił. Nie chciała być tą, która zadaje mu ból.
- To ty mu dałaś swoją moc. Swoją siłę. Wolę. Dlate
go on żyje. Dlatego wciąż może rozkazywać tobie i mnie...
Roza równie dobrze jak Lea wiedziała, ile warte są
rozkazy Wielkiego Samuela. I to, że Lea w ogóle je
wspomniała, graniczyło z drwiną.
A może było wyrazem uznania ze strony kobiety,
której daleko do zwyczajności...
- Być może jesteś ostatnim człowiekiem, który po
winien pragnąć zachować go przy życiu - powiedziała
Lea cicho.
Nigdy wcześniej nawet o tym nie napomknęła. Ni
gdy wcześniej nie sięgała koniuszkami palców do twa
rzy Rozy i nie zdradzała, że wie.
... policzek Rozy...
- Być może na tym polegała twoja próba, moja droga.
Być może w ten sposób chciały się przekonać, czy masz
w sobie dość siły. Czy potrafisz podejmować właściwe de
cyzje. To Natalia jest przy tobie, moja Rozo. Być może
to ona miała największą moc. Największą siłę. I najwięk
sze trudności z zapanowaniem nad nią. Sądzisz, że to bez
powodu? Nie sądzisz, że kryje się za tym jakiś sens?
Roza nie wiedziała, co o tym myśleć.
- I jeszcze twoje dziecko - powiedziała Lea.
Znów napotkała spojrzenie Rozy. Znów Roza mog
ła wyczytać w oczach Lei wiedzę, której babka nie po
winna posiadać. Widziała w nich lustrzane odbicie
własnych tajemnic.
- Ona też nie powinna była się urodzić. Dwa razy jej
życie i twoje wisiało na włosku. Dwa razy zapadałyście
się w ciemność i wracałyście. Czy to też jest pozbawio
ne sensu? Czy to również jest coś, co odpychasz, nazy
wasz przypadkiem i zbiegiem okoliczności?
- Ja nic nie zrobiłam!
- To w tobie jest. Jak inaczej mogłoby oddziaływać
na ciebie i na te, które są wokół ciebie?
- Na nie?
- One są również w tobie - powiedziała Lea łagod
nie. - Czy sama tak nie twierdziłaś, Rozo? Nie mówi
łaś, że one nie żyją...
3
Roza nie wiedziała, co ojciec powiedział chłopcom,
oni w każdym razie o tym milczeli. Jego słowa zapadły
w nich przynajmniej na tyle, że jedynie Hans narzekał
na konieczność opuszczenia domu.
- Co ja będę robić u babci i dziadka? - pytał z żalem
tuż przed wyjazdem. - Tam jest tylko morze i ryby.
A w kopalni mógłbym zarobić duże pieniądze. Nie je
stem niemowlęciem, niedługo będę miał piętnaście lat.
- Masz czternaście - odparła Roza cierpko. - I ciesz
się, że nie pójdziesz do kopalni. U babci Lei i u dziad
ka będzie wam dobrze. - Odetchnęła głębiej. - Jesteś
już na tyle duży, żeby przypilnować reszty. Knuta i An
dersa także. Bardzo dawno już ich tu nie było, ale mo
że tak jest dla nich najlepiej...
- A wy? - pytał zbuntowany. - Nie możecie żyć z te
go, co ojciec i Ole dostaną z Kopalni - ciągnął po do
rosłemu. Za mądry, zbyt świadomy jak na swój wiek. -
Poszukasz sobie nowego chłopa? Staniesz się tą, jak
mężczyźni w jadłodajni już cię nazywają? Będziesz za
to brała pieniądze?
Wysunął brodę w przód, a oczy niemal mu poczer
niały. Ciemnobrązowa grzywka leżała płasko. Roza
własnoręcznie ją przyczesała, a wcześniej zmoczyła, że
by brat wyglądał porządnie, wchodząc na pokład stat
ku, który miał ich zawieźć do Hammerfest. Tam bę
dzie na nich czekać dziadek Edvart z łodzią, którą po-
płyną do domu. Czesanie na mokro Hansa i pozosta
łych braci było próżnym wysiłkiem, lecz Roza i tak to
zrobiła. Na próżno. Wiatr prędko osuszy grzywki, roz
wieje, potarga je jak zwykle. I nikt, kto zobaczy jej
młodszych braci, nie zauważy, jak bardzo są jej drodzy.
Na próżno... Mnóstwo rzeczy w życiu robiła na
próżno...
- Wciąż jesteś żoną Pedera - powiedział jej młodszy
brat, a w ciemnobrązowych oczach błysnęła złość.
Chłopak zacisnął pięści, nie przejmując się, że siostra
to widzi. - Mężczyźni robią zakłady o to, na którego
następnym razem rzucisz urok, żeby go wciągnąć do
łóżka. Z którego następnego zrobisz psa!
Miał niemal łzy w oczach.
- A kto ich zdaniem najlepiej się do tego nadaje? - spy
tała Roza. Jej głos zabrzmiał tak spokojnie, jak gdyby ani
trochę ją to nie obchodziło. Jak gdyby nic nie kosztowa
ły ją słowa, które brat rzucał jej w twarz. Nie mogła się
na niego gniewać akurat w chwili, kiedy wyjeżdżał. Zresz
tą to przecież nie jego wina. Hans powtarzał tylko to,
o czym mówili inni. Nie potrafił puścić tego mimo uszu.
Oni rzucali za nim te słowa, naznaczali go nimi w taki
sam sposób, jak naznaczyli Edvarda i Nikolaia.
Dlatego, że byli jej braćmi.
- Mówią, że zawzięłaś się na Mattiasa - wyrzucił z sie
bie Hans. Ale już w następnej chwili pozwolił Rozie się
objąć. Na bardzo krótką chwilę, lecz już to wystarczyło.
To było pożegnanie. Szanował ją mimo wszystko na
tyle, by to przyznać. Stanowili wszak rodzinę.
Pod wieczór do drzwi rozległo się pukanie. Już sa
mo to w sobie było wydarzeniem, gdyż mało kto ich
odwiedzał. A kobiety, które przychodziły do Rozy
w innych sprawach, przybywały na ogół za dnia, kiedy
mężczyźni pracowali i nie mogli ich powstrzymać. Do
póki było dostatecznie jasno, by trzymać strach na od
ległość wyciągniętej ręki.
- Przekonasz się, że w Kopalni wybuchła zaraza -
stwierdził cierpko Ole.
Postanowił wyjść do kuchni, do Rozy. Wyglądało na
to, że lubi ów cichy, ciepły nastrój, jaki panował tu, gdy
Roza karmiła małą i kładła ją spać. Tyle było spokoju
w gulgotaniu i zadowolonych sapnięciach dziewczynki.
Roza udała, że go nie słyszy.
Za drzwiami stał Mattias. Ręce miał wsunięte w kie
szenie, barki oparte o ścianę, łydki skrzyżowane. Wiatr
odgarniał mu włosy z czoła, które nagle przez to zrobi
ło się wysokie i strome. Brwi śmiało zakręcały nad pło
nącymi ciemnymi oczyma. Uśmiechnął się lekko, wi
dząc zdumienie Rozy. Skinął głową, wskazując na drzwi.
- Zaprosisz gościa do środka? - spytał cicho, z uśmie
chem. - Czy może wolisz rozmawiać pod gołym niebem?
- O czym? - chciała wiedzieć.
Zawstydziła się, że brakuje jej tchu. Nie miała ku te
mu żadnego powodu. Przecież nic ich nie łączyło. Mat
tias był mostem pomiędzy nią a Jensem, mostem, któ
rego właściwie nie potrzebowała. Był chrzestnym ojcem
Synneve. Nikim więcej.
- O nim - odparł Mattias.
- Nie mam z nim nic wspólnego! - wydusiła. - Nie
chcę o nim rozmawiać. On mnie nie obchodzi! Nic
mnie z nim nie łączy, Mattiasie!
Chociaż Rozę ogarnęło wzburzenie, to panowała nad
głosem. Stała wprawdzie na schodach, lecz Ole mógł ich
słyszeć. Słyszał wszystko, odkąd przestał widzieć.
- Wydaje mi się, że za szybko mi się sprzeciwiasz.
Roza westchnęła.
- Nie tutaj - powiedziała. - Zaraz przyjdę.
Nie chciała wcale nigdzie iść z Mattiasem pod gołym
niebem, nie chciała, by ktokolwiek zobaczył ich razem.
Śmiertelnie się bała, że mogłaby dać pożywkę plotkom
i tak krążącym już po Kopalni. Nigdy nie chciała, by
o niej rozmawiano. Lecz jeszcze gorsze wydawało jej
się, że mogłaby siedzieć w domu ojca i rozmawiać
o Jensie. A coś podpowiadało jej, że powinna wysłu
chać tego, co JMattias ma do przekazania. Chociaż nie
nawiść oddzielała ją od Jensa jak płot, Roza uważała,
że nie może odmówić Mattiasowi tej rozmowy. Zupeł
nie inaczej byłoby, gdyby to Jens sam przyszedł i pro
sił ją na kolanach. Jemu mogłaby odmówić.
- Zalotnicy stukają do drzwi? - spytał Ole ze śmie
chem. Zorientował się, że przyszedł jakiś mężczyzna, lecz
nie uchwycił jego głosu na tyle, by wiedzieć, kto to jest.
- Pokołysz Synneve, jak się obudzi - poprosiła Ro
za, sięgając po chustę, chociaż wiedziała, że jest właści
wie za ciepło, by ją nosić. Czuła, że przeniknie ją chłód,
gdy będzie musiała myśleć o Jensie Haldorsenie. - Nie
długo wrócę.
- W taki sposób masz zamiar nas wykarmić? - spy
tał kwaśno brat, lecz nawet nie odpowiedziała na jego
zaczepkę.
Mattias przez uchylone drzwi usłyszał tę wymianę
zdań, lecz nic nie powiedział. Starał się tylko nie doty
kać Rozy. Szedł oddalony od niej o dobry krok. Jak gdy
by chciał pokazać, że wcale nie miał w myślach tego, do
czego zdaniem większości ludzi najlepiej się nadawała.
Roza przeszła za dom. Znalazła swoją własną ścież
kę prowadzącą w stronę gór. Ostatnio tak rzadko nią
chodziła. Nie miała czasu na włóczenie się dziewczęcy-
mi ścieżkami, odkąd stała się dorosłą kobietą, na któ
rej spoczywało brzemię odpowiedzialności. Która mia
ła dziecko. Nie było czasu na wariackie wyprawy na
skały po to, by poczuć wiatr na twarzy.
Mattias szedł za nią. Nie odzywał się, dopóki nie do
szli spory kawałek pod górę. Można tam było usiąść,
mieć coś w rodzaju widoku na szaroniebieską ciem
ność. Roza rozłożyła swoją chustę na ziemi. Rozpostar
ła ją tak, żeby i on się zmieścił, Mattias nie mógł więc
teraz odsunąć się od niej na tyle, na ile chciał.
- Mów - poprosiła Roza.
- Mogą go wyrzucić z domu - powiedział Mattias. -
Mówią, że zajmuje miejsce, którego ktoś, kto pracuje
w kopalni, potrzebuje bardziej niż sparszywialy młody
chłopak i jego siostra. Twierdzą, że może się przenieść
do domu, skoro to tylko o rzut kamieniem. Ustąpić
miejsca jakiejś kobiecie z dziećmi...
Roza zamknęła powieki i przed oczami stanęła jej
Kari, siostra Jensa, tak jak wtedy gdy stała w alkierzu
w chacie na terenie Kopalni i mówiła o swym zmarłym
dziecku głosikiem płaskim jak papier. Roza myślała
o Kari. Wyczuwała, że Mattias myśli podobnie.
- Zaproponowałem, że mógłbym się ożenić z tą
dziewczyną - powiedział.
Roza nie mogła się powstrzymać, żeby na niego nie
spojrzeć. Chyba poruszyła się zbyt gwałtownie, bo do
tknęła barkiem jego ramienia. Drgnęła przestraszona
i zawstydziła się, że jest taka dziecinna. Cóż on sobie
o niej pomyśli?
Mattias uśmiechnął się.
- Jens nie chciał o tym nawet słyszeć.
Rozie wydawało się, że się z tego ucieszyła. Nie po
trafiła sobie wyobrazić tej przestraszonej dziewczynki
razem z Mattiasem. Kari była taka blada. Mattias nie
nadawał się na męża dla niej. Był za bardzo mężczyzną.
Kari powinna mieć kogoś łagodnego i dobrego, kto no
siłby ją na rękach jak jakąś księżniczkę. Kogoś, kto za
brałby ją znad Kafjorden, za morze, które oddzieliło
by ją od Finnmark...
- Przynajmniej dostałbym ten dom. On mógłby
mieszkać z nami. To by było małżeństwo tylko z na
zwy, jego siostra byłaby bezpieczna.
Roza nie wiedziała, dlaczego Mattias jej o tym mó
wi. Istniało tak wiele możliwych powodów. Niektó
rych nie chciała nawet znać.
- Ja się nie przeprowadzę do niego z powrotem!
- Nigdy bym cię o to nie prosił - zapewnił prędko.
Również Mattias miał swoje wspomnienia. Jednym
z najbardziej przykrych był widok najlepszego kolegi,
bijącego niemal na śmierć swoją ciężarną kobietę. Wi
dok Jensa i Rozy. Od tamtej pory nie potrafił już o niej
źle myśleć. Od tamtej pory objawiło się wiele prawd.
Roza dostrzegła jego spojrzenie. Badawcze. Ostre.
Było dla niej przykre jak dotyk ostrza noża. Pozwoli
ła, by wypełniło ją zrozumienie, którego wolała do sie
bie nie dopuścić.
Wstała i chciała zbiec z powrotem po skale, chciała
skoczyć w dół i pofrunąć jak mewy. W myślach już to
zrobiła, lecz on prędko wysunął rękę i złapał ją za łyd
kę. Zachwiała się, prawie runęła w dół. Mogło się na
prawdę źle skończyć. Jemu udało się jednak przyciągnąć
ją do siebie, złapał ją drugą wolną ręką. Pochwycił ją
i przycisnął do piersi w szarym swetrze.
- Ty chcesz, żebym go uwolniła od uroku - powie
działa Roza.
Mattias jedną ręką trzymał ją za oba nadgarstki. Ro-
za miała takie szczupłe ramiona. I znów na moment
przed oczami stanęła mu tamta scena, kiedy Jens ją bił.
Mattias zdawał sobie sprawę, że to nie zdarzyło się tyl
ko tamten jeden raz. Podobnych sytuacji nie dało się
zapewne policzyć.
Ale Roza wciąż zachowała jakąś godność. Gotowa
była rzucić się w dół stromych zboczy, dla tego, co
w niej pozostało. Tak ślepa była jej ucieczka.
Walczyła z nim. Kopnęłaby, gdyby pozwolił jej się
zbliżyć. Próbowała wyrwać ręce z jego uścisku, walczy
ła całą siłą, jaką miało jej drobne ciało.
Mattias w twarzy Jensa widział własną twarz. Zda
wał sobie sprawę, że sam używa wobec niej siły. Nie
mógł znieść siebie za to, co robił, ale ona walczyła jak
opętana. Wsunął ją w końcu pod siebie, przytrzymał
kolanami i udami. Usiadł na niej, całym ciałem stano
wił dla niej pułapkę.
- Ja nie wierzę w uroki - powiedział przygnębiony
i uwolnił wreszcie jej nadgarstki.
Opuściła ręce. Już się nie broniła. Pokazał jej, że jest
silniejszy. Przecież wiedziała to wcześniej. Użycie siły nie
byłoby konieczne. Siedział teraz na niej i miał ją w swo
jej mocy. Był dokładnie taki sam jak wszyscy inni.
Roza powoli zaczęła rozpinać bluzkę. Palce miała
zdrętwiałe. Nawet na moment nie spuszczała z niego
wzroku. Jej spojrzenie mówiło, że go przejrzała. Ze jest
nim rozczarowana.
- A więc po to przyszedłeś - powiedziała, starając się
rozsunąć bluzkę na piersiach.
Mattias patrzył na nią oniemiały. W pierwszej chwi
li nie mógł zrozumieć, co Roza robi. Potem pojął to aż
za dobrze i ogarnęło go takie obrzydzenie, że siedział
jak sparaliżowany. Lecz gdy sięgnęła do ubrania, by się
przed nim obnażyć, zdołał się wreszcie poruszyć. Na
krył dłońmi jej zimne dłonie. Pokręcił głową. Przycisnął
jej ręce do piersi, która się podnosiła i opadała. Własno
ręcznie zapiął guziki, które Roza rozpięła. Szło mu dość
powoli, ale mógł przynajmniej patrzeć na coś innego,
a nie na te błyszczące niebieskie oczy, które na zmianę
oskarżały go i błogosławiły. I nic nie mogły pojąć.
- Wszyscy po to przychodzą - wyjaśniała zawstydzo
na. - Albo po jedno, albo po drugie. Albo po czary, al
bo po to. Tak^czy owak wszyscy czegoś chcą.
Uśmiechnęła się. Jej głos drżał tak dziwnie.
Mattias wstał i oswobodził ją. Wygładził chustę, któ
rą rozłożyła na ziemi, żeby mogli usiąść na suchym.
Coś w nim się poruszyło, nie chciał myśleć, co. Ale tak
trudno było wytrzymać jej spojrzenie. Te obłędnie błę
kitne oczy Rozy...
- Nie wierzysz w uroki - powiedziała Roza, zwraca
jąc się do jego pleców. Zaśmiała się cicho. Zabrzmiało
to tak, jak łamanie cienkich gałązek. - A ja cię brzydzę.
Po co przyszedłeś? Czego ode mnie chcesz? Dlaczego
jesteś inny od wszystkich?
Mattias wstrzymał się od wyjaśnienia, że Roza wcale
nie budzi w nim obrzydzenia. Nie było na to miejsca mię
dzy nimi. Nie chciał się upokorzyć do tego stopnia, by ob
sypywać ją takimi słowami. Roza Samuelsdatter wcale go
nie obchodziła. Była matką dzieciaka Jensa. Żoną Pedera
Johansena, który Bóg wie gdzie się podziewał. Mattias za
swoją życiową zasadę przyjął niewplątywanie się w paję
czyny, tkane przez kobiety należące do innych mężczyzn.
Bez względu na to, jak bardzo mogły być piękne.
A Roza nie była nawet piękna.
- Nie wierzę w uroki - powtórzył. - Ale mówią, że
uzdrawiasz dzieciaki z Krety. Podobno prawie żadne
nie umiera już na odrę. Plotka głosi, że to ty maczasz
w tym palce, Rozo. Kobiety gadają, że Finki przycho
dzą do ciebie ze swoimi dziećmi.
Roza o tym nie słyszała.
- Naprawdę zdrowieją? - zdziwiła się. - Dzieci prze
stały umierać? Nawet ten mały Jyrki żyje?
Zadawała pytania, na które Mattias nie znał odpo
wiedzi. Nic w jej zachowaniu nie wskazywało na to, że
była w stanie zrobić to, o co przyszedł ją prosić. Mimo
wszystko wierzył, że ona coś w sobie ma. W Rozie Sa-
muelsdatter było coś, co usprawiedliwiało nawet fakt,
że podniósł na nią rękę i użył wobec niej siły.
- Mówią, że dzieci przestały umierać - rzekł. - Ale
wśród Norwegów wciąż szaleje odra. Wiele kobiet my
śli o wybraniu się na kraniec fiordu. Jak będzie żle, na
pewno znów odwiedzi cię wielu takich, którzy normal
nie nawet by na ciebie nie spojrzeli.
Roza pokręciła głową.
- Przecież ja niczego nie potrafię!
- Chciałem cię prosić, żebyś go uzdrowiła - powie
dział Mattias. - Nie tyle przez wzgląd na niego, co na
Kari. Ona nie może wrócić pod dach ojca. Dobrze
wiesz, co to znaczy. Wydaje mi się, że Jens gotów był
by zabić starego. A dla Kari nie byłoby potem życia.
- Nie mogę.
- Chociaż spróbuj! - poprosił.
- Przecież ja niczego nie potrafię! - powtórzyła bez
radnie Roza.
... Dlaczego słyszę głos babki Lei? Dlaczego słyszę jej
pytanie, jak to się stało, że mój ojciec wciąż jeszcze ży
je? Powiedziała, że jestem ostatnią osobą, która powin
na dać mu siłę przetrwania. Powiedziała to i okazało
się, że wie, co się stało wtedy w piekarni. Wiedziała
wszystko. Wiedziała, że powinnam być pierwszą oso
bą, która życzy mu śmierci. Tymczasem ja trzymałam
go przy życiu. Powiedziała, że to moja zasługa. I na
zwała to próbą...
- Kobiety z Krety twierdzą, że potrafisz - powiedział
Mattias. - Dzieci po wizycie u ciebie zdrowieją i żyją.
Od tego, że wzięłaś je na ręce. Ludzie mówią, że potra
fisz więcej niż „Ojcze nasz", Rozo.
W oczach zapłonął mu ogień. Szrama na policzku
zbielała. Stała się wyraźniejsza, kiedy się rozgrzał. Roza
dobrze ją widziała, nigdy nie stała tak blisko niego. Był
do polowy obrócony w jej stronę. Patrzył na nią przez
ramię. Wyciągnął nieco szyję, by mógł przytrzymać ją
wzrokiem, lecz Roza raz po raz przed nim uciekała. Nie
chciała patrzeć w te ciemne płomienie. Nie chciała, że
by przynosił jej takie prośby z powodu Jensa. Mattias
nie powinien wstawiać się za takim łotrem jak jej Jens.
Chmury odrobinę ustąpiły, przepuściły więcej świa
tła. Oczy Rozy pochwyciły coś na szyi Mattiasa. Ja
śniejsze smugi wokół gardła. Starą chustkę, którą za
wsze nosił na szyi, gdzieś zgubił. Roza mimochodem
zerknęła na ziemię. Odnalazła chustkę wzrokiem.
On też ją zobaczył.
Bez słowa pochylił się do ziemi, sięgnął po chustkę
i znów obwiązał nią szyję. Rogi wsunął pod koszulę.
Ale Roza zdążyła zobaczyć.
Dwie blizny, jedna koło drugiej. Między nimi odstęp
o szerokości palca. Dwie blizny. Podobne do tych, któ
re miał na policzku. Może szersze...
- Przecięli ci policzek - wykrztusiła zdrętwiałymi
wargami. - Próbowali cię też powiesić...
Mattias poczuł nagły chłód. Zadrżał, lecz to nie wie
czór był powodem dreszczy. Chłód bil od niej. Od
Rozy. Od jej słów.
Również ona wyglądała na zaskoczoną, jak gdyby
ocknęła się ze snu. Jak gdyby nie bardzo rozumiała, co
się dzieje.
- Tutaj nikt o tym nie wie - powiedział Mattias cicho
i z powrotem usiadł na rozłożonej na ziemi chuście.
Znalazł się po złej stronie Rozy. Po jej lewej stronie,
lecz żadne z nich nie od razu zwróciło na to uwagę.
Wpatrywali się w siebie. - Skąd wiedziałaś? - spytał.
- Nie wiem - odparła Roza. - Nie wiem.
- Ale to powiedziałaś.
- Wiedziałam o tym, zanim to powiedziałam. Kiedy
wymówiłam słowa, zrozumiałam, że... Wiedziałam...
- Nie wierzę ci - oznajmił Mattias. - Skąd to wiesz?
- Sam mówiłeś, że nikt o tym nie wie.
- Ktoś musiał się dowiedzieć! - upierał się. - Inaczej
byś tego nie powiedziała.
- A więc naprawdę tak było?
Mattias kiwnął głową. Nie musiał nawet zamykać
oczu, by powrócić do tamtych chwil, które ona przed
chwilą rozdrapała. Stawały przed nim, nawet gdy nie
przymykał powiek. Każdego dnia przeżywał je od nowa.
Koniuszkami palców gładził blizny na szyi, przez mo
ment rozpamiętując każdą sekundę dawnych wspomnień.
- Widziałam to...
- Co widziałaś? - spytał ostro.
Mattias słuchał, a Roza opisywała mu, co się stało. Ści
szonym głosem, słowami, których on by nie użył, two
rzyła z jego wspomnień historię. Sagę opowiadaną inny
mi ustami niż jego. To było niemożliwe. O tym, co się
stało, wiedział tylko on i jeszcze jeden. A tamtego nie
było tu, nad Kafjorden, nie było go nawet w Finnmark.
- Naprawdę to widziałaś?
Roza kiwnęła głową i dopiero teraz zdała sobie spra
wę, co to oznacza. Zrozumiała, że powinna była zaprze
czyć, powiedzieć, że tylko się tego domyśliła, że jego
blizny wprost proszą się o to, by opowiadać o nich hi
storie. Że ma taką bujną fantazję...
- Rzeczywiście, i mnie się wydaje, że potrafisz wię
cej niż „Ojcze nasz", Rozo Samuelsdatter - stwierdził
Mattias. - Zrobisz to, o co cię proszę? A przynajmniej
o tym pomyślisz?
- Może Jens nie powinien pracować w kopalni...
- On zasługuje na to, żeby mu było źle. Zasługuje na
karę, Rozo. Ale nie na taką. A przede wszystkim nie na
taką, która dotyka również Kari. Wydaje mi się, że po
winnaś go uleczyć.
- Nie pójdę tam sama - oświadczyła Roza przygnę
biona.
- Pójdę z tobą.
- Teraz?
Mattias wstał, podał jej rękę.
- Teraz - powiedział.
- Nikogo nie ma w domu - rozległ się wreszcie
wściekły głos ze środka. Mattias długo stukał do drzwi
chaty Jensa. W izbie były zgaszone światła i panowała
tam zupełna cisza, lecz z komina sączyła się cieniuteń
ka smużka dymu. No i teraz ten głos rozwścieczonego
jensa.
- To ja!
- Wracaj do baraku - odparł Jens. - Nie ma mnie
w domu. Jestem pijany. Do diabła, czy człowiek we
własnym domu nie może robić tego, czego chce?
- Wpuść mnie - poprosił Mattias. - Mnie też by się
przydało coś na zwilżenie gardła.
- Sam sobie kup! - Zza ściany rozległ się ochrypły
śmiech. - To ty masz robotę, Mattias, i sam możesz so
bie kupić kielicha!
Mattias przez chwilę wsłuchiwał się w ochrypły
śmiech. Jens śmiał się, aż pochwycił go atak kaszlu. Wy
dawało się, że chce się śmiać jeszcze dłużej. Mattias
z zatroskaniem popatrzył na Rozę. Stała owinięta
w chustę. Otuliła nią również głowę. Do chusty przy
czepiły się drobinki mchu i krzewinek, lecz sama Ro
za tego nie widziała. Mattias musiał całą siłą wstrzymy
wać się, by ich nie pozbierać. Coś jednak mu mówiło,
że Roza nie chciała, by jej dotykał.
- Słyszysz? - spytał cicho.
To było zbędne pytanie. Oczywiście, że słyszała!
Oczywiście, że potrafiła wyobrazić sobie Jensa. Lecz
nie było jej ani trochę go żal. Niech sobie Mattias sam
z tym radzi. Przyszła tu z nim. I tak już posunęła się
za daleko dla tego mężczyzny za zamkniętymi
drzwiami.
- To w niczym nie pomoże - odparła. - On nas nie
wpuści. Jens zrobi to, co sam zechce. Nie -wiedziałeś
o tym? Czy nie jesteś jego najlepszym przyjacielem?
Czy nie jesteś jego jedynym przyjacielem, Mattiasie?
Nie wiesz, jaki on jest, ten twój kolega?
Już chciała odejść, nie chciała stać na schodach do
mu mężczyzny, który ze wszystkich ludzi, z jakimi się
zetknęła, wyrządził jej największą krzywdę. Nie musia
ła w taki sposób wystawiać się na pośmiewisko. I tak
już miała dość ludzkich drwin.
- Zostań - poprosił Mattias, łapiąc ją za rękę.
Roza została. Puścił ją. Powoli zaczynała już przy-
zwyczajać się do tych rąk, które tak mocno ją chwyta
ły. Nie chciała, żeby im to weszło w zwyczaj.
Nie patrzył na nią, kiedy nabierał rozpędu i naparł
na drzwi barkiem. Pierwsze dwa razy drzwi tylko jęk
nęły, za trzecim razem zamek się poddał i Mattias
wpadł w kryjący się za nimi mrok. Roza niechętnie we
szła za nim.
Przecież ja tu sprzątałam!
Było tu czysto, kiedy moje ręce się nim zajmowały.
Chodził po podłodze białej jak śmietana. Ludzie gadali
o nas, ale nikt nie mógł mi nic zarzucić, gdy chodziło
o ład w domu i wygląd Jensa. Zawsze było czysto i po
rządnie. Można by nawet jeść z podłogi, gdyby komuś
przyszedł do głowy taki pomysł. Nigdzie nie było brud
nych garnków ani talerzy. Wszystko miało swoje stałe
miejsce. Drewno w skrzyni, a nie rozrzucone na podło
dze, tak żeby drzazgi i trociny sypały się dookoła. Okno
było przezroczyste, błyszczące. Nie było warstwy tłusz
czu ani plam od brudnych palców na futrynie drzwi.
Ubrania nie walały się po podłodze. Nie trzeba było po
tykać się o przemoczone płócienne portki i skarpety tak
brudne, że same chyba mogłyby wyjść za próg.
Było czysto, gdy się o niego troszczyłam.
Wzburzona tym, co zobaczyła, Roza szła za Mattia-
sem. Choć nie została zapalona żadna lampa, i tak wi
działa wszystko dość wyraźnie. Zadrżała.
Mattias zatrzymał się. Położył jej rękę na ramieniu.
- Nie spiesz się!
- Nie chcę oglądać tego w świetle dziennym - stwier
dziła Roza, czując narastające mdłości. - Czy ona nic
nie robi? Siedzi z założonymi rękami?
- Gdzie ona jest? - spytał Mattias cicho. - To lepsze
pytanie. Gdzie, u diabła, jest dziewczyna?
Zostawił Rozę i bez dalszych dyskusji otworzył
drzwi do alkowy. Roza nie chciała za nim iść, ale nie
chciała też tu zostać.
- Z kim, ty, do pioruna, rozmawiałeś? - spytał Jens
ochryple. Nie przesadził, mówiąc, że jest pijany. Sie
dział na sienniku ułożonym wprost na podłodze.
Roza odwróciła się, gdy go ujrzała. Przeszła z powro
tem do drugiej izby. Choć miała zamknięte oczy, wi
działa siebie, niosącą łóżko pomiędzy Kopalnią a Kre
tą. Jensowi został tylko siennik.
- Do czarta, Mattias, przyprowadziłeś tutaj tę pie
kielną babę?
Roza słyszała, jak Mattias odpowiada, lecz nie dopu
ściła do siebie jego słów. Jens również sprawiał wraże
nie, jakby ich nie słuchał, krzyknął natomiast do niej:
- Potrzebujesz chłopa, Rozo? Zatęskniłaś za mną?
Wejdź, zaraz się koło mnie położysz! Na podłodze
twardo, ale dobrze wiesz, co się stało z łóżkiem. Przy
chodzisz po mnie? Czyżbyś marzła nocą w Krecie? Ma
ło tam Finów, żeby ci dali to, co dostawałaś u Jensa?
- Zamknij się! - syknął wściekle Mattias.
Roza usłyszała uderzenie. Wiedziała, że to nie Jens
uderzył.
Upłynęła chwila, nim Mattias ją zawołał. Weszła do
alkowy, którą dzieliła kiedyś z dwoma mężczyznami.
Najpierw z Pederem, potem z Jensem. Wśród tych
ścian urodziła się Synneve.
Jens wciąż siedział oparty o ścianę. Nie przejmował
się tym, że ubrany jest tylko w kalesony. Głową opie
rał się o ścianę. Mattias stał przy oknie. Odsunął z nie
go zasłony.
- Nie zapalaj lampy, kochaneczku - poprosił Jens. - Nie
zapalaj żadnego światła, bo jestem taki szpetny. - Śmiał się
tak, że aż czkał. - Jak, u czarta, ty to wytrzymujesz? - spy
tał pomiędzy jednym czknięciem a drugim. - Jak ty wy
trzymujesz to, że jesteś taka brzydka, że aż ludzie się za
tobą oglądają, Rozo?
Mattias zrobił parę kroków w stronę siennika, lecz
Roza powstrzymała go spojrzeniem. Cofnął się pod
ścianę. Stał niczym niebiański strażnik i patrzył naJen-
sa. Nawet na. sekundę nie spuszczał z niego wzroku.
- Rzuciłaś na mnie szatański urok, najdroższa - powie
dział Jens. - Nie ma już kobiety, której przyszłaby na mnie
ochota. Lepiej nie mogłaś tego wymyślić, moja Rozo!
Wyciągnął do niej ręce.
- Zabierz to z powrotem do piekła, to zostanę z to
bą. Nigdy więcej już cię nie tknę. Będę robił wszystko,
co lubisz, Rozo. Będę cię kładł pod sobą przy piecu wie
czorem i brał cię tak mocno, jak to lubisz. Będziesz przy
mnie piszczeć jak kociak. Nikt inny tego nie potrafi,
prawda? Będę dla ciebie dobry, tylko pomóż mi się te
go pozbyć! Będziesz miała rodzeństwo dla Synneve.
Dom pełen dzieciaków. Ty lubisz dzieci, prawda, ko
chana? Będę ci robił dzieciaka co roku, dopóki będziesz
chciała, tylko zdejmij to ze mnie, Rozo. Do czarta, za
bierz to ode mnie! Nigdy więcej już cię nie uderzę!
Płakał.
Roza nic nie powiedziała. Podeszła tylko'do sienni
ka i tam osunęła się na kolana. Jego wyciągnięte ręce
odepchnęła od siebie, okazując mu wiele niechęci. Nie
śmiał jej dotknąć. A może zbyt wielki ból odczuwał,
gdy dłonie, odarte ze skóry do żywego, dotykały cze
gokolwiek.
Był w gorszym stanie, niż jej to powiedziano. Jego
dłonie pokrywała jedna wielka otwarta ropiejąca rana,
która przenosiła się już dalej. Niczym mrówki pełzła
ku barkom, po piersi. Pojawiła się w postaci plam na
brzuchu, na szyi. Łuszczył się cały lewy policzek. Z każ
dego pęknięcia w skórze płynęła ropa. Nawet wargi by
ły jak rany. Nagie, czerwone, odsłonięte ciało.
- Jak, u diabla, udawało ci się pić? - spytała zdrętwia
łymi wargami.
- Kari przez jakiś czas podtrzymywała butelkę - po
wiedział Jens. Zdołał unieść kąciki ust w górę, choć mu
siało mu to sprawić piekielny ból. - Potem przyjemnie
było dotykać chłodnych naczyń. Przynosiły ulgę. I na
wet jak trochę mi się rozlało, to było jak lekarstwo. Nie
ma nic gorszego od bycia trzeźwym, jeśli ma się coś ta
kiego, Rozo. Jestem teraz paskudniej szy od ciebie. Do
diabła, dobrana z nas para!
Roza leciutko musnęła jego policzek, a on nie pro
testował. Zamykała się przed wszystkim, co mówił.
- Chcesz zobaczyć, co mam w portkach? - spytał ni
by to ze śmiechem, gdy gładziła dłońmi jego brzuch,
pozbawione skóry plamy, które jej pokazał. - Chcesz
mnie podorykać? - Zaniósł się chrapliwym kaszlem,
w który przeszedł śmiech z własnego dowcipu. - Mam
też rany na udach. Lubiłaś mnie dotykać, Rozo...
- Jestem tu, ponieważ Mattias mnie o to prosił - po
wiedziała Roza, nie unosząc powiek. - Mogę stąd
odejść, kiedy zechcę. On mnie nie zatrzyma. I ty mnie
nie zatrzymasz, Jens!
- Zdejmiesz ze mnie urok?
- Robię, co w mojej mocy, żebyś wydobrzał - odpo
wiedziała. - Nic nie potrafię, ale i tak robię, co mogę.
- Odetchnęła głęboko: - Ściągaj spodnie!
Śmiał się, gdy dotykała dłońmi ostatnich pozbawio-
nych skóry części jego ciała. Miała zamknięte oczy,
a zęby zaciśnięte tak mocno, że aż zgrzytały.
Jens nie przestawał się śmiać i śledził wzrokiem każ
dy jej najdrobniejszy ruch.
- Widzisz, Mattias, jak ona to lubi? Miałeś kiedyś ja
kieś wątpliwości co do tego, czy jest świetna w łóżku?
Czyż nie zawsze to powtarzałem? Widzisz, jak jej pał
ce się bawią? Wolałabyś robić to ustami, kochanie,
prawda? To musi poczekać, aż skóra trochę urośnie,
wtedy do ciebie przyjdę. Wtedy będziesz mnie miała
tak, jak lubisz najbardziej...
- To świnia - stwierdził Mattias, gdy odprowadzał
Rozę do domu.
Mówiła mu, że to niepotrzebne, ale on i tak ją od
prowadził. Szedł teraz bliżej niż wówczas, gdy opusz
czali Samuelsborg. Wyglądało też na to, że nie jest na
wet zawstydzony uwagą, jaką na siebie ściągali.
- Zrobiłam swoje - oznajmiła Roza. Zaczerwieniła
się na myśl o tym, że Mattias widział ją dotykającą Jen-
sa wszędzie, na całym ciele. Na szczęście ciemność
skrywała rumieniec.
- Jak się miewa moja chrześnica? - spytał Mattias.
Roza wolno wypuściła powietrze przez nos.
- Dobrze - odparła.
Po dłuższej chwili powiedziała:
- On nawet o nią nie spytał.
- Rzeczywiście - przyznał Mattias i objął Rozę za ra
miona. Nie pozwolił, żeby go odtrąciła. - Rzeczywiście,
nie spytał.
4
- I tyś pozwolił dziewczynie odejść? - spytał Mattias
z niewiarygodnym zdumieniem. Sam nie wiedział już,
co myśleć, gdy przyglądał się koledze.
Jens w niedbałej pozie siedział przy kuchennym stole.
Bosy, brudny, również dzisiaj tylko w bieliźnie. Mattias
gotów był przysiąc, że to ta sama bielizna co poprzed
nio. Jensa najwyraźniej nie obchodziło też sprzątanie,
wszystko w chacie wyglądało tak samo jak wówczas, gdy
Mattias przyprowadził tu Rozę, która omal nie zwymio
towała na ten widok. Dobrze, że nie widziała tego teraz,
kiedy światło dzienne wpadało do środka. Nawet zwie
rzęta nie powinny tak mieszkać. Dziwne, że Jens, który
zazwyczaj tak bardzo o siebie dbał, dopuścił do takiego
stanu w mieszkaniu.
Mattias przyszedł spytać o Kari. Martwił się, odkąd
opuścił tę chatę razem z Rozą późnym wieczorem i nie
dowiedział się, dokąd poszła siostra Jensa. Gdy chodzi
ło o Kari, należało się martwić o wiele rzeczy. Tyle by
ło możliwości i wszystkie ponure, jeśli miało się na
uwadze dobro dziewczyny. Mattias nic nie mógł pora
dzić na to, że czuł coś w rodzaju współczucia, jakąś
dziwną odpowiedzialność za tę dziewczynę. Urodziła
się po to, by pójść krzywą drogą. Nic nie było jej wi
ną. Kari to wciąż jeszcze dziecko.
Jens bez cienia smutku na twarzy oświadczył, że jego
nieletnia siostra postanowiła wrócić do domu, do ojca.
- Sprowadziłem Rozę bardziej dla niej niż dla ciebie -
złościł się Mattias. Musiał przy tym bardzo uważać, by nie
nastąpić na żadną z rzeczy leżących na podłodze. - Pomy
ślałem, że zrobię to, byś mógł zatrzymać dom dla dobra
dziewczyny. To nie było ani trochę przyjemne. Ani dla
mnie, ani dla Rozy. A ty pozwoliłeś siostrze odejść, i to
wiedząc, do czego wraca. Nie ty powinieneś ją chronić?
Jens wzruszył ramionami. Nie odpowiedział od razu.
Na twarzy miał wyraz zmęczenia, lecz nie zaliczał się
do ludzi skłonnych do opowieści o tym, co się dzieje
w jego wnętrzu. Podobnie jak chata, tak i on wyglądał
znacznie gorzej w świetle dziennym. Strupy na ranach
błyszczały jakby pokryte jasnosrebrnym przezroczy
stym popiołem. Z otwartych ran spływała ropa i oso
cze. Mattias wiedział, że muszą bardzo boleć. Ale Jens
dawno już przestał o tym mówić. Teraz na ogół wyśmie
wał się z bólu. Teraz to jego śmiech sprawiał ból.
- Kari jest prawie dorosła. Bardziej dorosła niż inne
dziewczęta w jej wieku. Sama chciała tam wrócić. Do
domu. Do diabła, nazwała to miejsce domem! Nie ja ją
wyrzuciłem. Ani też nie on po nią przyszedł. Mieszka
ła tu przez kilka miesięcy i nie robiła nic innego, tylko
narzekała. Z każdym dniem coraz bardziej spuszczała
nos na kwintę. Nic nie robiła. Gdy ją o coś prosiłem,
warczała, że nie jest moją służącą. Do diabła, co miałem
począć? Przywiązać ją do krzesła? Gdy powiedziałem
coś ostrzej, wbijała we mnie oczy, uśmiechała'się złośli
wie i mówiła, że mało się różnię od ojca. Powtarzała, że
jemu przynajmniej na niej zależało. A z mojej strony
nawet na to nie mogła liczyć. A już na pewno nie umia
łem tego okazać. Powiedziała, że wraca do domu. Spa
kowała swoje rzeczy i oświadczyła, że właśnie tego chce.
Mattias poczuł, że kula w żołądku jeszcze mu twardnieje.
- Byłeś tam? Sprawdzałeś, co się z nią dzieje?
- Moja noga tam nie postanie - oświadczył twardo
Jens. Nie żartował. Wypowiadał z powagą każdą syla
bę. - Była tutaj. Miała tak dobrze jak chciała. A ponie
waż odeszła, to myślę, że właśnie tego pragnęła. Twier
dzi, że jest dorosła. Wolę więc uważać, że tak jest. Nie
mam prawa decydować za nią. Jest moją przyrodnią sio
strą. Ten człowiek jest jej ojcem. To on decyduje. A ona
chciała tam wrócić. Może to złe dziedzictwo. Może ma
nie całkiem dobrze w głowie. Pamiętaj, kim są jej rodzi
ce. Z obu stron mogła dostać mnóstwo złego... - Zaśmiał
się głucho. - Diabłu dziękować, że ja mam inną matkę!
Mattias uderzył go w zdrowy policzek. Uderzył go
płaską dłonią i powtórzył cios, gdy Jens obrócił się do
niego twarzą. Wyrzucił z siebie gniew i triumf, patrząc
w niebieskie oczy Jensa. Widział, że tamten właściwie
sam tego pragnął.
- Zrobiłeś już swoje - stwierdził Jens, udając, że ude
rzenia w ogóle nie miały miejsca. - Chciałeś się z nią
ożenić. Dzieciak nie jest ślepy, musiała się przekonać,
co jej możesz dać. Ona wie •więcej niż 'większość głu
pich dziewczyn, Mattias. Skoro Kari odmówiła przyję
cia tego, co jej proponowano, to nic więcej nie możesz
już zrobić, stary! Jesteś postronną osobą.
- To ty odmówiłeś - poprawił go Mattias lodowatym
tonem.
- Ja ją znam - powiedział Jens. - Zrobiła prawdziwe
piekło wtedy, gdy mi mówiła, jak strasznie cię nie chce.
Moja siostra nie chce takiego, który w trudzie i znoju
pracuje w kopalni i ręce ma czarne. Chce urzędniczy-
nę w białym kołnierzyku i ze srebrnym zegarkiem
w kamizelce. Takiego, który mówi po angielsku, który
może zaprosić ją do The House i zrobić z niej księż-
niczkę taką jak gospodyni. Marzenia uderzyły jej do
głowy. Pragnie wielkiego pana. Takiego, który zabrał
by ją z Kafjord, z okręgu Alta i Talvik, a może nawet
w ogóle z Finnmark. Pragnie dostać bogacza. Dlatego
postanowiła wrócić do starego. Tak jakby mogła coś
przez to zyskać. Założę się, że on nie zawaha się jej po
stawić, jak będzie grał w karty.
- A mimo to pozwoliłeś jej odejść?
- Nie mogłem jej zatrzymać.
- Przecież o n a ma jakieś czternaście, piętnaście lat!
W imię niebios, Jens...
- Kari jest stara jak świat. Trzeba by ją było prze
nieść do Vardo, żeby nie wróciła. Chyba żeby znalazła
tam coś lepszego. I założę się, że nawet stamtąd by ode
szła, gdyby tak jej pasowało. Nie mogę jej stale pilno
wać. Nie mogę jej zmusić do małżeństwa z kimkolwiek.
I czego, u diabła, ty się po mnie spodziewasz? Mam iść
do lensmana i powiedzieć mu, z jakiej rodziny pocho
dzę? Kto by mi uwierzył?
- Moja propozycja wciąż jest aktualna - powiedział
Mattias po długiej przerwie. - Wciąż jestem skłonny się
z nią ożenić, byle tylko udało się ją zabrać z tego do
mu i trzymać z dala od ojca.
- Powiedz to jej - odparł Jens obojętnie. - Powiedz
to staremu. Zapukaj do nich w jakiś cichy wieczór i po
wiedz memu ojcu, że prosisz o jej rękę. Powiedz, że
znalazł się starający dla Kari, jego jedynej córki. Okłam
go, jak chcesz. Powiedz, ile pieniędzy zaoszczędziłeś
i że pochodzisz z dobrej rodziny. Nie ma znaczenia, ile
będziesz kłamał. Powiedz, że zrobisz z niej przyzwoitą
kobietę. Przekonasz się, co ci odpowie. Zobaczysz, co
odpowie Kari. To będą najbardziej niespodziewane
oświadczyny w Kopalni, odkąd Peder, biedaczysko, na
kolanach błagał Wielkiego Samuela o pozwolenie na
małżeństwo z Rallar-Rozą...
- Jak możesz tak o niej mówić? - spytał Mattias.
- O Kari? O mojej siostrze czy o Rozie? - W tym ostat
nim pytaniu Jensa pojawiła się jakaś ostrość. Jak gdyby
wyczuł coś dziwnego w koledze, gdy wspomniał Rozę.
- O obydwu. O Kari również - odpowiedział Mat
tias. - I o Rozie. Dla ciebie ona powinna być kimś wię
cej niż tylko Rallar-Rozą. Jest matką twojej córki.
- O Kari również - przedrzeźnił go Jens. - Aha,
a więc być może w tych plotkach coś było, przyjacie
lu? Może to wcale nie takie dziwne, że Roza tak po
słusznie przyszła tu z tobą, Mattias? Słyszałem, ludzie
gadają, że ciebie też próbuje złapać. Może i na ciebie
rzuciła urok. Podobno potrafi zaczarować, gdy czegoś
pragnie. Potrafi zaćmić wzrok ludziom. Czyżby teraz
ciebie chciała do łóżka? Może już cię tam wciągnęła?
Może to dlatego jesteś taki drażliwy na jej punkcie?
- Coś ci się przywidziało - odparł Mattias krótko. -
Nie wiem nawet, czy ją lubię.
Wrócił myślą do poprzedniego wieczoru. Do tej
chwili, gdy gotowa była mu się oddać bez cienia rado
ści, obojętnie. I do jej rozczarowania, które było naj
większe, zanim jeszcze powiedział, że jej nie chce.
- Wydaje mi się, że do mnie Roza też nie ma szcze
gólnej sympatii. To tylko ludzie, którzy muszą o czymś
gadać... - Wzruszył ramionami.
Jens słuchał bez szczególnego zainteresowania. Patrzył
na ręce wyciągnięte przed sobą. Obrócił je. Trudno powie
dzieć, która strona wyglądała gorzej, wierzch czy spód.
- Niewiele się poprawiło - stwierdził po namyśle.
- A czego się spodziewałeś? To przecież nie będzie
żaden chrześcijański cud.
Mattias nie wiedział, czy jego gniew jest słuszny.
Przecież to mimo wszystko on sprowadził tu Rozę, by
zrobiła dla Jensa to, czego nie potrafił lekarz. To on
błagał ją na kolanach i przemawiał jej do rozumu, do
póki nie ustąpiła i nie zgodziła się z nim pójść.
Jens odsłonił zęby w uśmiechu, który musiał sprawić
mu ból. Strup między nosem a ustami pękł i z żywego cia
ła, które się odsłoniło, popłynęła rzadka czerwonawa ciecz.
- Na szczęście nie wszędzie jest tak źle - stwierdził
zachrypniętym głosem. - W niektórych miejscach za
trzymała się na dłużej, prawda, Mattias? Byłeś przy
tym. Widziałeś, co potrafią jej ręce. Potrafią pobudzić
do życia obolałą skórę. W niektórych miejscach zaczę
ła odrastać, Mattias. W niektórych miejscach...
Niebieskie spojrzenie stało się wiele mówiące, gdy
pikowało w dół jak drapieżny ptak ku swej zdobyczy.
Przebiło się przez taflę stołu, lecz nie dotarło do brud
nych desek podłogi.
Mattias usiadł przy krótszym boku stołu. W ten spo
sób nie musiał przynajmniej zważać na każdy swój krok.
Nawet w baraku nie dopuszczali do takiego brudu. Mat
tias z natury nie był wydelikacony, ale od widoku, jaki
zastał tutaj, robiło mu się niedobrze. Nie przemógł się,
by zadać Jensowi pytanie, czy celowo pozwolił, żeby
dom zarósł brudem. Nie zamierzał wyznaczać Jensowi
żadnych życiowych celów, to nie była jego sprawa. Do
rośli ludzie sami muszą dokonywać wyboru.
- Wytrzymam twoje wulgarne słowa - powiedział
Mattias spokojnie.
Oparł się o ścianę, kolanem dotknął do krawędzi sto
łu. Pod wieloma względami przyjął na siebie rolę ojca
Jensa. W tym, co nazywał przyjaźnią, ojcostwa było ty
le samo co koleżeństwa. Zawierały się w tym rady, jakich
udzielał Jensowi, chociaż sam sobie powtarzał, że jest to
najzupełniej bezcelowe. To tylko on mówił, a Jens uda
wał, że słucha. A mimo wszystko Mattias nie ustawał.
- Ale może teraz powinieneś z nich zrezygnować, jak
wydobrzejesz. Miejsce w brygadzie wciąż na ciebie cze
ka. Pracujemy we trzech. Będziemy na ciebie czekać, aż
ci skóra odrośnie. Sprowadź Kari z powrotem. Zatrzy
masz ten dom. Stań się choć trochę inny niż ten Jens,
którego pamięta Roza i większość ludzi. Traktuj ją jak
człowieka, którym przecież jest. Jako matkę twojego
dziecka. Jeśli będziesz miał szczęście, być może okaże
się, że zostało w niej choć trochę dobrych myśli na twój
temat i że do ciebie wróci. Ona i Synneve. Ale Roza mu
si się przekonać, że nie jesteś już tym bydlakiem, które
go opuściła w gniewie. Wiele dziur musisz połatać, Jens.
- Do diabła, nie myśl sobie, że znów dopuszczę Rozę
do swojego życia! - wykrzyknął Jens z obrzydzeniem,
od którego Mattias niemal zatoczył się pod ścianę. -
I nie chcę też wracać do kopalni. Nigdy w życiu!
Powiedział to z taką samą namiętnością.
- Jak tylko skóra zacznie mi odrastać, to rzucę ko
palnię. Ale jeszcze wcześniej rozliczę się Rozą. Upo
rządkuję wszystkie nasze sprawy.
Mattias nie prosił go o wyjaśnienie. Pamiętał, jakie
grubiaństwa Jens wygadywał poprzedniego wieczoru.
Takich rzeczy nie trzeba powtarzać. Roza i tak wiele
już musiała od niego znosić.
- Ona jest matką twojego dziecka. Zasługuje na to,
żebyś wszystko uporządkował.
Jens kiwnął głową.
- Powiedziałem przecież, rozliczę się z nią.
Nie przestawał się wpatrywać w swoje ręce.
- Myślisz, że ona jest w stanie to zrobić? - spytał na-
gle, aż zachrypnięty z podniecenia. Dostojnie, niemal
z równie udawaną życzliwością i groźbą w głosie, jak
poborca podatkowy przysłany przez wójta. - Myślisz,
że jest w stanie mnie uzdrowić?
- Wydaje mi się, że ona jest czymś więcej niż ty i ja,
kolego - odparł Mattias ostrożnie, tak żeby nikt nie
mógł przyłapać go na kłamstwie. Nawet święty Piotr.
Nie potrafił wyjaśnić, skąd Roza mogła się dowiedzieć
o jego przeszłości. Niemożliwe, aby znała to, o czym
mu mówiła. Tymczasem opowiadała o tym, jak gdyby
sama to przeżyła.
- Czy ona jest w stanie mi to dać? - spytał Jens z po
wagą. W jego oczach widać było gniew. Spod ropieją
cych niegojących się ran prześwitywała wściekłość. -
Myślisz, że to ona się z tym kryje?
- Są i inni, którzy zapadli na coś podobnego - odparł
Mattias bez przekonania. - Wśród starych pracowni
ków w jednej z innych kopalni. Mówią, że tam panuje
taka zgnilizna, że ciała również zaczęły gnić. Poszeptu-
ją, że od tej wilgoci w korytarzach nabawili się trądu...
- Czy ja jestem trędowaty?
Mattias pamiętał historie ze Starego Testamentu. By
ły takie obce. W Kopalni też nikt w nie nie wierzył. Tu
taj to się nie mogło stać. Takie rzeczy dzieją się w ob
cych krajach. To słowa i nazwy, na które nie ma miej
sca pod pogodnym niebem nad Kafjorden. Od czasu
do czasu tylko ludzie tak mówili, bo nie było innego
wyjaśnienia. Świadczyło to o ich wielkim strachu.
- Nie - odparł. - Nie wierzę, żebyś był trędowaty,
Jens.
- Myślisz, że to ona za tym stoi? Ze to Roza?
- Wydaje mi się, że jest w stanie to zrobić.
Głupotą jest sądzić, że potrzebny mi sprzymierzeniec.
W chwili słabości dzisiejszej nocy uczyniłam moim
sprzymierzeńcem Olego. Nie spał, kiedy wróciłam do
domu. Siedział w kuchni, w piecu jeszcze się paliło. Zo
baczyłam, że próbował dorzucić trocin i gałązek, ale spo
ro rozsypało się przed drzwiczkami pieca. Wzruszyło
mnie to tak, że odpowiedziałam na to, o co pytał. Wy
znałam mu, kto przyszedł i wyciągnął mnie wieczorem.
Powiedziałam, dlaczego. Ole podejrzewał już najgorsze.
... zawsze najgorzej myśli się o tych, których się ko
cha. To ich zdrada najbardziej boli...
Siedzieliśmy przy stole i rozmawialiśmy cicho, żeby
nasz ojciec się nie obudził i nie zaczął zadawać pytań, na
które w odpowiedzi tak trudno jest kłamać. Siedzieliśmy
po ciemku, widziałam prawie tak samo mało jak Ole.
Nocą byliśmy sobie tacy bliscy. Podobnie było w na
szym dzieciństwie. Kiedy byliśmy mali. Pamiętam to, to
było takie dobre, ciepłe. Wydaje mi się, że Ole też to pa
mięta. Byliśmy bardziej przyjaciółmi niż rodzeństwem.
Powiedziałam mu o wszystkim, co się wydarzyło.
Opowiedziałam o podjętych próbach. I kiedy słowa pły
nęły z moich ust, obserwowałam go. Miałam wrażenie,
że moje oczy wpalą się w skórę na jego twarzy. W każ
dej chwili spodziewałam się, że Ole w jakiś sposób się
zdradzi. Chciałam zobaczyć, jak się uśmiecha. Chcia
łam, by poczuł, że siedzę przy nim i wiem o nim wszyst
ko. Chciałam, żeby się przyznał, że on również to ma...
Nic się jednak nie stało. Wydaje mi się, że Ole sam
o tym nie wie. Nie wiem, czy to może zniknąć. Jeśli
o mnie chodzi, wydaje się, że nie. Zapewne więc nie da
się tego usunąć również z mojego brata. I nie pojmuję,
w jaki sposób on może to mieć, a nie wiedzieć o tym.
Coś we mnie podpowiada mi, że byłby bardziej sobą,
bardziej tym Olem, jakiego pamiętam z czasów, gdy
służył w Alteidet i wciąż wiedział, jak się śmiać, gdyby
potrafił wykorzystać owo niewidoczne dziedzictwo,
które w sobie nosi.
Wydawało mi się, że potrzeba mi go jako sprzymie
rzeńca. Wydawało mi się, że robię mu przysługę, przy
garniając go tak blisko. Właśnie tu było jego miejsce.
To on miał być w naszym pokoleniu osobą, która po
winna mi pomagać, której mogłabym zaufać. To było
takie przemyślane. Tak łatwe do pojęcia, a mimo
wszystko takie mądre. Komu bowiem można ufać, jak
nie rodzonemu bratu? Krew tworzy więzi, które po
trafią przetrwać zarówno gorycz, jak i pogardę mogą
cą zniszczyć przyjaźń. Ole to mój brat. Nigdy nie mog
łabym go całkiem zawieść. I sądzę, że on raczej też nie
jest w stanie zapomnieć o moim istnieniu. Zawsze, gdy
tylko będzie mógł, poda mi rękę. Bez względu na to,
co będzie myślał o powodach, dla których potrzebo
wałabym pomocy.
On jest moim bratem. Rzuca mi w twarz prawdy,
których nie chcę słuchać...
- On jest ojcem Synneve - mówię. Sama tak sobie to
tłumaczę. - Tego się nie da zmienić, Ole. Tak już jest.
Dlatego to robię. Dlatego, że on jest ojcem Synneve.
- Nie możesz nawet wypowiedzieć jego imienia -
prycha Ole, ale po cichu.
Oboje mówimy ściszonymi głosami. Wciąż jesteśmy
dzieciakami w domu ojca i nie chcemy, żeby on się
o tym dowiedział. Jest między mną a Olem coś wiel
kiego, kanciastego, niewidzialnego, co nas dzieli, lecz
przed ojcem stajemy ramię w ramię. Wciąż darzymy go
szacunkiem, a przynajmniej tak nazywamy to uczucie.
Może jest w nim również coś innego - to, że wciąż się
go boimy. Wiem, dlaczego ja się boję mego ojca. Sądzę,
że Ole boi się go przeze mnie. Szacunek Olego jest
większy niż mój, chociaż udaje, że nic go to nie obcho
dzi. Dla Olego wciąż ważne jest uznanie Wielkiego Sa
muela. Zawsze było dla niego rzadkością.
A teraz zdarza się jeszcze rzadziej...
- Powinnaś go raczej zabić, zamiast leczyć - mówi
Ole z nienawiścią, od której twarz mu bieleje. Jego nie
nawiść jest jak mróz. - Jeśli to potrafisz...
Mam już na końcu języka, że razem wiele zdołaliby
śmy zdziałać, ale słowa grzęzną mi w ustach, bo w głę
bi ducha boję się ich. Boję się wszystkiego, co mogą
sprawić. Wszystkiego, co Ole może zechcieć zrobić.
Wiem, że sama potrafię utrzymać się w ryzach.
Wiem, że jestem gotowa. Godna, to inne słowo, któ
rego nie umiem wymieniać nawet w myślach. Nigdy
nie spytam jej, czy uważa, że jestem godna.
Jej... Natalii...
Chowam drewniany pojemniczek z maścią pod
chustkę. Wciąż uważam, że pora jeszcze zbyt wczesna
na to, by ją nosić, ale przenika mnie takie zimno, gdy
tylko znajdę się blisko domu, który dzieliłam z Jensem.
Ten, który kiedyś mnie rozgrzewał, teraz zsyła na mnie
chłód.
- On jest ojcem Synneve - mówię.
To wyjaśnienie gorsze od wielu, które mogłabym
wymyślić. To jedyne prawdziwe wyjaśnienie, jakie
przychodzi mi do głowy. Nie ma innych powodów, dla
których to robię. Sprawdzałam, zastanawiałam się
i wiem z całą pewnością, że wcale nie mam dla niego
łagodniejszych uczuć. Moja nienawiść nie jest ani tro
chę mniejsza. Nie rozmyślam wcale nad wybaczeniem.
Jens już nie wróci do mego życia.
Ale jest ojcem Synneve. Jedynym człowiekiem, jakie
go pragnęłam na ojca mego dziecka.
Jest taki piękny. Chcę, żeby wciąż był piękny.
Mattias został tak długo, na ile starczyło mu sił. Jens
nigdy nie ułatwiał sprawy ludziom, którzy chcieli da
rzyć go sympatią, trzymać jego stronę. Jak gdyby spra
wiało mu radość najnikczemniejsze, najgorsze zachowa
nie wobec tych, o których sam zaczynał się troszczyć.
Mattias znał go dostatecznie dobrze, by to znosić.
Mieszkał przy rozmaitych zakładach i spotykał mężczyzn
o umysłach jeszcze mroczniejszych niż pułapka, w której
tkwił Jens. Ale godzenie się z tym, że bliska osoba stale
domaga się dowodów tej bliskości, było męczące.
Zastanawiał się, czy nie powinien zajrzeć do Kari, lecz
zabrakło mu odwagi. Uczucie niechęci mogło niemal rów
nać się z tym, jakie okazywał Jens. Doprawdy, musiałby
odpowiednio się pokazać, gdyby miał stanąć na tamtych
schodach i prosić, by oddano mu dziewczynę za żonę.
Nie chciał się z nią żenić...
Żadna żona mu niepotrzebna...
Diabła tam, był wolny i nie zamierzał się wiązać.
Nie dokończył tych myśli, urwały się, gdy zobaczył
Rozę. Czekał na nią z rękami w kieszeniach. Próbowa
ła się ukryć w tej swojej wielkiej chuście, lecz przez to
stawała się jeszcze bardziej widoczna. Jednym końcem
zasłaniała usta, brodę i policzek, z drugiej strony wy
suwały się pasma ogniście rudych włosów. Spódnicę
miała niebieską. Nie wyglądała w niej źle, lecz Mattia-
sowi przemknęła przez głowę myśl, że kolorem dla
Rozy jest zielony. Z jesienią zlewała się w jedno, ale
z latem było jej do twarzy.
Ona także się zatrzymała. Pozdrowiła go trochę nie-
pewnie. Ręce kryła pod chustą, sama siebie obejmowa
ła. Wzrok jej uciekał, trudno jej było na niego patrzeć,
jak gdyby miała przed nim coś do ukrycia, jak gdyby
czegoś się wstydziła.
- Idziesz do znajomych? - spytał Mattias i sam usły
szał, jak głupio to zabrzmiało. Kogo Roza mogła od
wiedzać? Nie widział jej nigdy w towarzystwie żadnej
młodej dziewczyny, zajętej czymś, co przypominałoby
zwyczajną rozmowę. Co najwyżej z tą małą Finką z ja
dłodajni. Nie pamiętał już imienia tamtej, bo prędko
wzięli ją do The House, została tam służącą. Mówili,
że fińskie kobiety świetnie nadają się do roboty. Umia
ły wszystko, a żądały zaledwie połowy tego, co musie
li wydać bogacze, którzy chcieli zatrudnić Norweżki.
- Czy ktoś po ciebie posłał? - poprawił się.
Roza pokręciła głową. Chusta od tego ruchu zsunę
ła jej się na ramiona. Dopomógł w tym wiatr. Mattias
patrzył, jak jej włosy opadają na twarz, uwalniając się
z węzła na karku. Palce wiatru ułożyły je w kształt pro
mieni otaczających twarz Rozy.
Jedną ręką chciała je poprawić, chustka dała się po
rwać wiatrowi, spadła z ramion nieoczekiwanie jak la
wina w górach na wiosnę.
Roza nie zdołała jej pochwycić, bo w rękach trzyma
ła drewniany pojemniczek. Mattias chyba się roześmiał.
Zrobił kilka długich kroków i w końcu złapał żyjącą
nagle własnym życiem chustkę. Przytrzymał ją, a po
tem długimi, mocnymi palcami zaczął wyskubywać
z niej drobne gałązki, które przyczepiły się do niej pod
czas wieczornego spaceru poprzedniego dnia na skały.
Zdejmował piórka mchu. Wytrzepał ją i jeszcze przez
chwilę trzymał miękką wełnę w rękach. Chciał ją po
czuć, sam nie wiedząc, dlaczego.
Nie wszystko da się wytłumaczyć...
Roza stała jakby w żywym ogniu.
Z Mattiasa uszło powietrze. Wiatr nawiał jej włosy na
twarz, na poły ją ukrył, tak że mógł oszukać wzrok. Przez
moment była w jego oczach biała jak mleko i nieznana.
W następnej chwili sinoczerwona, z powykręcanymi ry
sami. Przecież wiedział, jak ona wygląda. Ale coś w tej
burzy rudych włosów obudziło w nim wspomnienia.
Może nawet coś bardziej nierzeczywistego niż wspo
mnienie...
Mattias gotów był przysiąc, że nigdy nie widział ko
goś, kto miałby takie włosy jak Roza. Wydawało mu
się jednak, że o tym myślał. Nie wiedział, kiedy ani dla
czego. To istniało jedynie jak migoczący poblask cze
goś, co przelatywało mu przez głowę.
Dlatego dech zaparło mu w piersiach, kiedy wydało
mu się, że to poznaje.
To nim zawładnęło...
Niezdarnym ruchem ręce Mattiasa nałożyły Rozie
chustę na ramiona. Dotyk dłoni na okrągłych barkach
stal się czymś niemal nieprzyzwoitym, lecz mimo
wszystko musiał to zrobić. Jego dłonie krzykiem doma
gały się tego dotyku, ponieważ również w nim kryło się
coś w rodzaju ponownego spotkania. Choć to nierealne,
lecz jednak Mattias wiedział, jakie to będzie uczucie do
tykać rękami barków Rozy, jeszcze zanim jej dotknął...
Powiedział, skąd przychodzi. Stal za nią. Nie ruszał
się. Roza złapała rogi chustki ręką na piersiach i moc
no je przytrzymała, ale się do niego nie odwróciła.
To takie dziwne...
- On wcale nie wygląda lepiej.
Mattias uświadomił sobie, dokąd ona idzie. To było
takie oczywiste, że powinien był to zrozumieć już
w pierwszej chwili, gdy ją zobaczył. Gdyby było ina
czej, po cóż ukrywałaby twarz, wierząc, że uda jej się
przejść niezauważenie przez Kopalnię?
- To tam się wybierasz? - spytał. - Do niego? Do Jensa?
Skinęła głową i wolnym ruchem odwróciła się do
Mattiasa. W jednej ręce ściskała drewniany pojemni-
czek wielkości pięści, który wcześniej tak starała się
ukryć.
- Czasami potrzebna jest maść - powiedziała cicho,
nie patrząc na Mattiasa.
Przypomniał sobie zwycięski błysk w oczach Jensa, gdy
mówił o tym, jak ręce Rozy lubiły dotykać jego ciała...
Jens jakby to przewidział.
Źle by się stało, gdyby kolega wyrządził Rozie jesz
cze więcej krzywdy. Być może mogła wystraszyć tych,
którzy najbardziej boją się cieni, i, przesądni, stale zer
kają przez ramię. Ale Roza była taka drobna. Tak ła
two skruszyć ją w silnych rękach. Widział już przecież,
co Jens potrafi z nią zrobić.
- Chcesz iść do niego sama?
Roza zareagowała ruchem tak nagłym, że Mattias
drgnął przestraszony.
- Ja wcale nie chcę do niego iść - szepnęła wściekła. -
Ale on jest ojcem Synneve. Nic mu nie jestem winna.
Wiem jednak, że czasami to nie wystarcza. Czasami po
trzebna jest maść. I ja ją mam. Mam maść. Nic nie je
stem winna Jensowi, ale pomyślałam, że nie zaszkodzi,
jeśli ją dostanie. Znów będzie mógł być piękny, i to już
niedługo. To dla niego ważne...
Głos jej drżał. Nie zdając sobie sprawy z tego, co ro
bi, musnęła czerwony policzek koniuszkami palców.
Mattias zrozumiał, że pomyślała o twarzy Jensa. Nie
wyglądał ładnie z tą łuszczącą się skórą i otwartymi ra-
nami, które zdawały się pochłaniać jeszcze większą po
wierzchnię.
- Co jest w tej maści?
Przez jej twarz przeleciał uśmiech.
Szybko jak muśnięcie skrzydeł owada.
- Nie rozpowiadam swoich tajemnic na lewo i pra
wo, chłopie. Przede wszystkim dziegieć, ale też i sporo
różności. Powąchanie nic ci nie powie. Z całą pewno
ścią ta maść mu nie zaszkodzi. Stosujemy ją w naszej
rodzinie na wszelkiego rodzaju rany.
Mattias przypomniał sobie, jak ludzie gadali o tym,
że Wielkiemu Samuelowi kikuty nóg tak prędko się za
goiły. Teraz tamte historie odżyły. Teraz wszyscy już
wiedzieli, że to było zasługą Rozy. Posiadała talenty
udzielone przez moce, których nikt nie chciał wymie
niać z imienia ani choćby rozmawiać o nich półgłosem.
Albo to po prostu zasługa maści...
- Mogę mu ją zanieść.
Roza wahała się.
- Mogę iść z tobą? - spytała. I znów na jej twarzy
rozkwitł uśmiech. - Możesz iść ze mną? Wolałabym nie
iść sama, ale może jestem w stanie zrobić coś więcej...
niż tylko dać mu maść...
Nie chciał pytać Rozy, czego trzeba, żeby zbudować
uczucia takie jak te, które dostrzegał w jej rozpromie
nionych niebieskich oczach. Nie chciał nawet o tym
wiedzieć, nie mógł jednak poradzić nic na to, że uwa
ża, iż Jens nie zasłużył na takie szczęście.
Mimo wszystko...
Jens wygląda dokładnie tak, jak się spodziewałam.
Rany są takie same. Niemal. Widzę różnicę. Jest teraz
trzeźwy, przynajmniej prawie. 1 nawet nie udaje, że nie
ma ochoty, bym go dotykała. Obiema rękami klepie się
po spodniach z przodu i pyta, czy nie chcę go obejrzeć
również tam.
- Chcę, żebyś smarował się tą maścią - mówię.
- W tym miejscu również? - pyta Jens.
Znam tę grę. On się ze mną drażni, jak wtedy, kie
dy zmusił mnie do opowiedzenia mu wszystkich snów,
które miałam, i tych, które mogłam mieć. I tych, które
tworzyłam wyłącznie dla niego. Wie, że się zawstydzę.
I że to przez niego. Walczymy przeciwko sobie. W ta
kich walkach zawsze wygrywa on. To on ustanawia re
guły. Z czasem je zmienia. Pilnuje, żeby były korzyst
ne dla niego. Gdy tylko przeczuwa, że mogę zyskać nad
nim przewagę, zapomina, o co w tym wszystkim cho
dziło, i ustanawia nowe reguły.
- Nie, tam nie - mówię. - Chyba że masz ochotę po
czuć, jak cię naprawdę zapiecze.
- Mówią, że pieczenie przychodzi po słodkim swę
dzeniu. Może tym razem będzie inaczej? Może piecze
nie będzie słodkie? Zastanawiałaś się nad tym kiedyś,
Rozo? Widzisz coś, Rozo?
Przytrzymuje mnie wzrokiem. Potrafię uciec przed
każdym spojrzeniem, tylko nie przed tym błyskiem
w niebieskich oczach Jensa. W oczach, które ma rów
nież nasze dziecko. Synneve.
On o tym wie. To jego reguły. Ma nade mną przewagę.
- A co z plecami? - pyta.
Jestem już prawie przy drzwiach. Schylam kark i my
ślę o tym, dlaczego moja nienawiść ma barwę czerwie
ni. Myślę o tym, dlaczego już z nim nie mieszkam. My
ślę o naszym dziecku i o tym, że muszę ją przed nim
chronić. Myślę o tym, że to on jest ojcem Synneve.
- Jak usuwasz tę maść z rąk? - spytał Mattias.
Nie odzywał się podczas całego pobytu u Jensa. Stał
jak mroczny cień przy drzwiach i tylko na nich patrzył.
Jego ręce złożone na piersiach stanowiły ochronę przed
nimi obojgiem. Za żadną cenę nie chciał dać się wciąg
nąć w to, co się działo między Jensem a Rozą. Długo
stał z zamkniętymi oczyma, lecz samo słuchanie ich by
ło jeszcze gorsze. Napięcie między nimi stawało się wy
czuwalne. Narastało...
Mattias pamiętał garnek z owsianką, który kiedyś,
w jego dzieciństwie, wykipiał na jego oczach. Z pewno
ścią zdarzyło się to nieraz, lecz on był chłopcem i niewie
le przebywał w kuchni. Kuchnia należała do kobiet
i dziewczynek, on chodził za ojcem. Dużo czasu spędzał
poza domem. W łodzi, przy sieciach, które trzeba było
nastawić, a potem wyciągnąć, a jeszcze później naprawić.
To, co działo się między Jensem a Rozą, przypomi
nało tamten garnek z owsianką. Zagotowywało się wol
no, na powierzchni tworzyły się purchle. Było lepkie,
gęste i opadało raz po raz, nim w końcu nabrało siły
i wykipiało. Wtedy rozległ się syk. Kuchnia wypełniła
się gęstym dymem i ohydnym smrodem.
- Z czasem sama schodzi - odparła Roza obojętnie. -
Nie musisz odprowadzać mnie do domu.
- Wczoraj wieczorem też tak mówiłaś.
Roza rozejrzała się dokoła. Ukradkiem. Prawie prze
szli już przez Kopalnię. Pora była wcześniejsza niż kiedy
szli tędy wczoraj. Ludzie wciąż kręcili się w pośpiechu
między domami. Mężczyźni i kobiety. Wśród baraków
i chat dreptały stopy. Do jadłodajni i z jadłodajni. Scho
dziły nad fiord i na przystań. Stopy urzędników, pod któ
rymi trzeszczał żwir, kierowały się w stronę The House
z jakąś sprawą do dyrektora.
- Co sobie ludzie pomyślą? - wyrwało jej się.
Wtedy Mattias wybuchnął śmiechem. Widział wyraz
zatroskania na jej twarzy i zrozumiał, że ona napraw
dę boi się, co powiedzą ludzie, widząc ją razem z nim.
- W dodatku dwa dni z rzędu - powiedział poważ
nie i objął ją za ramiona. Lubił, gdy jego ręka układała
się na łuku jej barków. - Oczywiście będą umieli dodać
dwa do dwóch i wiesz co, Rozo, dobrze im to zrobi!
Tu, w Kopalni, za mało ludzie rachują!
- Czy to z twojej strony żart? - spytała nagle.
Mattias pokręcił głową. Był bardzo poważny.
- Nie. Ale w niczym mi to nie zaszkodzi.
Roza westchnęła.
- Ja też chyba nie powinnam płakać - oświadczyła
na poły wesoło. - I tak nie mogę powiedzieć, że popsu
je mi to opinię. Takie stwierdzenie z pewnością uznał
byś za dowcip!
Mattias śmiał się wraz z nią, ale Roza chyba rozu
miała, że nie śmiał się z niej...
Niech to się ze mną nie dzieje! W tym nie ma żad
nego sensu! Nie wierzę, że istnieje inne rozwiązanie.
Nie mówcie mi, że on również należy do was...
5
Mattias stał w sztolni w wodzie po kostki i myślał
o Rozie. Odkrycie dokonywało się powoli. Rozprzestrze
niało się jak nadciągające ukradkiem zimno i dotarło do
mózgu, paraliżując go niemal jak trucizna. Nieoczekiwa
nie zdał sobie sprawę, że ma w głowie jej obraz. Tu, w głę
bi czarnej góry, słyszał jej głos, i to równie wyraźnie, jak
gdyby stała za jego plecami i opowiadała o czymś w peł
nym zaufaniu. Wrażenie było tak natarczywe, że musiał
się obrócić i sprawdzić, czy naprawdę jest ostatnim czło
wiekiem w brygadzie, czy nie ma za nim kobiety, ściszo
nym głosem szepczącej mu słowa do ucha.
Ale za nim nie było nic poza migoczącymi cieniami
i głębokim mrokiem. Mattias tłumaczył sobie, że jest
przemęczony. Od dawna nie wysypiał się już dostatecz
nie, a poza tym miał ostatnio więcej zmartwień, niż po
trzebował. W dodatku nie były to jego własne zmar
twienia. Nie miał żadnych zobowiązań wobec Jensa,
które nakazywałyby mu sprzątać po nim. Nie był mu
nic winien i nie musiał prostować mu drogi. Ale pod
jął mimo wszystko takie próby.
Dobry Boże, już tyle razy proponował, że ożeni się
z jego siostrą, nie potrafił ich nawet zliczyć, ale w głę
bi ducha był przekonany, że uciekłby, jakby sam dia
beł deptał mu po piętach, gdyby dziewczyna bodaj
otworzyła usta, żeby przyjąć jego propozycję. Ofiaro
wanie się z małżeństwem świadczyło o wielkoduszno-
ści, ale tak naprawdę wcale tego nie chciał. Nie wierzył,
że wyniknie z tego coś dobrego.
Głos Rozy w jego głowie.
Roza, która opowiada mu o jego bliznach.
Jak gdyby przy tym była...
Z rozpuszczonymi włosami wyglądała zupełnie ina
czej. Na moment przypomniał sobie tamtą chwilę ci
szy tuż po urodzeniu Synneve. Roza wypowiedziała
wtedy swoją niezwykłą prośbę, by zaniósł dziecko pod
okno alkierza i przystawił je do pustej szyby. Żeby po
kazał małą zorzy polarnej, płonącej na niebie. To było
trochę tak, jak gdyby uczestniczył w oddawaniu Syn-
neve czemuś, o czym sam nie miał pojęcia.
Inne chwile...
Roza, której chusta sfruwa z ramion. Rozsypujący
się węzeł włosów. Dłonie zaciśnięte na drewnianym pu
dełku z cuchnącą maścią. Dla niego.
Dla Jensa...
Jej głos rozbrzmiewający w jego głowie. Głos, który
przemawiał do niego. Mattias nie potrafił powiedzieć,
kiedy to mogło być, lecz wiedział, że Roza zwraca się
do niego. Siebie w tym wspomnieniu nie widział, ale to
nic dziwnego. Gorzej by było, gdyby obserwował siebie
Z zewnątrz. To przecież niesłychane, nie mieści się ani
w snach, ani we wspomnieniach. Ani w rzeczywistości.
Jej glos.
Miejsce tego głosu było w jego uszach. Bardziej niż
być powinno. Znal go równie dobrze jak własny głos.
Znał jego zmiany. Potrafił po nim rozpoznać jej humor.
Po tym, jak opadał lub się wznosił, po długości pauz,
po szybkości mówienia. Nic w jej głosie, nic w jej spo
sobie wypowiadania słów nie było dla Mattiasa obce.
- ... odrzucasz mnie? - mówił jej głos. Głos Rozy.
Czerwienią malował przed nim pytania. Mogły wydo
bywać się ze skalnej ściany, tak bardzo były wyraźne.
- Nie chcesz mnie?
Śmiała się, a on wiedział, że mu nie wierzy. Wiedział,
że w jej nieco ochrypłym śmiechu kryje się pogarda.
Wiedział, że zapamiętała to, co musiał jej powiedzieć.
Co jej zrobił. Zbierała to, tak jak dzieci zbierają błysz
czące kamyki i najbielsze muszelki, jakie można znaleźć
na brzegu w porze odpływu, i uważają je za skarby.
Ona też to robiła...
Poczuł pieczenie w piersi. Piekło od czegoś, czego za
znał już kiedyś. Czuł to do niej już wcześniej. Mattias
wiedział, że nikt inny nigdy nie sprawił, by z takim tru
dem oddychał.
Tylko ona.
- Nie dam ci więcej, niż dałabym komukolwiek in
nemu - mówił ten głos.
Głos Rozy...
- Nie wolno ci mamić się myślami, że masz w sobie
coś niezwykłego. Inni dostają tyle samo. Inni być mo
że mają więcej rozumu i potrafią brać więcej. Ty nie
masz śmiałości otworzyć rąk, wiesz o tym? Nigdy nie
dałam ci więcej niż komuś innemu. Nie jesteś dla mnie
kimś więcej.
- Nie wierzę ci - powiedział jego własny głos. Uno
sił się z tego. Przeszywał jego głowę jak igła, ciął jak
ostrze noża, równo i głęboko.
- Bez znaczenia jest, co myślisz, w co wierzysz.
O n a była dumna! Tak przeklęcie dumna!
- Nie nazwiesz mnie nawet przyjacielem?
- Być może. Może przyjacielem. Ale niczym więcej.
Absolutnie niczym więcej niż przyjacielem. To i tak
wydaje się już zbyt dużo...
- Nie wierzę ci - powtórzył. - Nie wierzę. Jestem
czymś więcej niż przyjacielem.
- Proponowałam ci całą siebie - odparła lodowato. -
To prawda. Nie sądziłam, że w ogóle to zapamiętasz.
Nie myślałam, że to dla ciebie ważne. A ty nie odmó
wiłeś. Przez chwilę.
- Nie chcę, żebyś używała na mnie swoich sztuczek.
- Ofiarowałam ci siebie - powiedziała, nie słuchając
go, nie pozwalając sobie przerwać. - Wystarczy, że wte
dy mnie odrzuciłeś. Nie dam ci kolejnej szansy na to,
żebyś odwrócił się do mnie plecami. Prędzej piekło
przemieni się w lód!
- Ty z całą pewnością potrafiłabyś to zrobić - powie
dział jego głos.
A ona się roześmiała.
Śmiała się...
Mattias poczuł nagle ból w dłoniach. Gdy na nie
spojrzał, spostrzegł, że ściskał kilof tak mocno, że obie
dłonie mu zbielały. Musiał odrywać ręce od narzędzia
po jednej. Palce miał tak zdrętwiałe, że upłynęła chwi
la, nim krew znów zaczęła w nich krążyć, nim ogrzała
je na powrót i ożywiła.
Nikt jednak się nie zorientował, że przez moment
był nieobecny. Sam nie wiedział, jak długo to mogło
trwać. A ten fakt przeraził go bardziej, niż chciał się do
tego przyznać. Do diabła, to było takie prawdziwe!
Ale przecież nigdy nie miało miejsca. To były tylko
myśli, coś w rodzaju oszalałego snu, w którym umie
ścił siebie i Rozę, choć to najzupełniej bez sensu.
Przecież wcale się w niej nie zadurzył...
Nie miał nawet pewności, czy w ogóle ją lubi. Nie
pociągała go. Nie pragnął jej pod żadnym względem.
Nie chciał jej mieć ani pod sobą, gdy ciało domagało
się spełnienia męskich żądz, ani obok siebie, w roli
przyjaciółki i kobiety.
Ani trochę nie pragnął Rozy.
Ale to przecież nie był sen.
Nie była to fantazja, do której gotów był się przyznać.
To było raczej jak wspomnienie...
- To się nie wydarzyło - szepnął zdrętwiałymi war
gami, niemal bezdźwięcznie. Rzucił się na skałę z kilo
fem, a każdemu atakowi na kamień towarzyszyło to sa
mo zapewnienie.
Mattias bardzo go potrzebował.
- To się nie wydarzyło!
Gdy opuścił kopalnię, ledwie zajrzał do jadłodajni
i zjadł tylko tyle. żeby nie opaść z sił. Posilał się w mil
czeniu. Nie dawał się wciągnąć w rozmowę. Gdy ktoś
się do niego odzywał, odpowiadał urywanymi sylaba
mi. Był ponury i mroczny, nie dało się go nawet roz
drażnić. Oczywiście podejmowano próby nakłonienia
go, by uniósł brwi, ale Mattias na wszystko, co mówi
li towarzysze, reagował tylko wzruszeniem ramion.
Nie było więc żadnej zabawy. Koledzy z pracy wkrót
ce zajęli się czym innym.
Mattias samotnie powędrował do baraku.
Zdecydował, że nie pójdzie do Jensa. Dziś go nie od
wiedzi. Obydwóm z całą pewnością dobrze to zrobi.
Jens nie będzie myślał, że przyjaciel przychodzi go kon
trolować. On sam nie będzie musiał zmagać się z po
czuciem bezsilności i zaciskać szczęk, gdy tylko Jens
zacznie rozprawiać o Rozie.
Nie było bowiem żadnych wątpliwości, że Jens bę
dzie o niej mówił.
Mattias nie chciał teraz o niej słuchać. Nie chciał
o niej myśleć. Nie chciał dotykać czegokolwiek, co ją
przypominało. Jak na kogoś, kogo ani trochę nie obcho
dzi jego życie, zabierała mu stanowczo zbyt dużo cza
su. Bez końca, tańcząc, pojawiała się w jego myślach.
Nie, nie tańcząc. Nic, co robiła Roza, nie było tańcem.
Ona unosiła się w powietrzu jak wiatr. Ślizgała się
jak ptak na rozłożonych mocnych skrzydłach.
Dopóki mężczyźni nie wypełnili baraku, domagając
się jakby więcej miejsca, niż było go wśród ścian, pa
nowała tu cisza. Mattias cieszył się z tej ciszy. Być mo
że wciąż był zbyt młody, by rezygnować z hałasu
i uciech życia, nie zawsze też od tego uciekał. Ale od
ciszy dobrze robiło mu się w głowie.
W sztolniach zawsze rozlegały się jakieś odgłosy...
Mattias spotkał ludzi, którzy sądzili, że we wnętrzu
góry jest cicho, mniej więcej jak w burzy śnieżnej. Mó
wili tak, jak gdyby wydawało im się, że człowiek w ko
palni gluchnie, ponieważ góra jest taka potężna, tak nie
do przebycia, gdy patrzy się na nią z zewnątrz. Trudno
sobie wyobrazić, że kamień mogą wypełniać dźwięki.
Lecz oni przecież tym "właśnie się zajmowali. Na tym
właśnie polegała ich praca, na przedzieraniu się przez
skałę. Na wykradaniu z wnętrza góry drogocennych
żył, na wynoszeniu ich pod otwarte niebo, na wydoby
waniu ich Z najskrytszego wnętrza skały.
To oczywiste, że góra skarżyła się na takie traktowa
nie.
W jej wnętrzu nie było ciszy.
Nie było takiej ciszy, jaką mógł znaleźć na morzu,
gdzie towarzyszyły mu jedynie mewy. Gdzie tylko me
wy mogły mu powiedzieć, że wciąż żyje, że istnieje na
świecie wśród innych, którzy mają głos. Tak jak on
miał głos, który mógł wydać z siebie, jeśli tego zechciał.
Nie zawsze chciał.
Dawno już nie wypływał na morze...
Była starsza niż obecnie, starsza niż to, co, jak wie
dział, jest teraźniejszością, rzeczywistością, tym, co
mógł pochwycić. Starsza. On również. W tym obrazie
widział samego siebie. Wiedział, co czuje na jej widok,
lecz mimo wszystko znajdował się w innym miejscu,
nie w ciele, które było nim.
Jej włosy były warkoczem ognia, spływającym w dół
po najprostszych plecach na świecie. We wspomnieniu
Mattias wiedział, że nigdy nie nosiła grzywki. Nigdy
nie miała przedziałka zaznaczonego grzebieniem. Za
wsze zaczesywała włosy do tyłu. Ich ciężar i obfitość
utrzymywały je na właściwym miejscu. Niebieskie
oczy przenikałv wszelkie mury obronne. Przedostawa
ły się do każdego serca.
Była ostatnią, która miała uciekać się do tych zdol
ności...
W niebieskim spojrzeniu tkwiła taka straszliwa tęsk
nota. Nosiła ją prosto, jak rycerz trzyma w górze unie
sioną lancę. Świadomość, że mogła przeszyć z taką samą
ostrością jak lanca, napełniła mu serce czułością. W gard
le go ścisnęło, bo ona nie przyjmowała żadnych półser-
deczności. Potrafiła przejrzeć na wskroś każde kłamstwo,
a on nie mógł powiedzieć jej nic, co stanowiłoby całość.
Wszystko, co mógł jej dać, było tylko połową.
Całe jego życie.
Krzywe, nieszczelne - połowiczne. A ona o tym wie
działa.
- Przyszłaś po to, żeby triumfować? - spytał. - Przy
szłaś po to, żeby zobaczyć, co ze mnie wyrosło? Spraw
dzić, czy spełniły się twoje pragnienia?
- Nigdy nie miałam nic wspólnego z twoim życiem -
odparła.
Gotów był przysiąc, że mu współczuła. Nie pomylił
się. Odczytywał jej ruchy. Zawsze łatwiej było się
w nich orientować niż w zawiłych słowach Biblii i Ka
techizmu. Zawsze łatwiej było mu czytać ludzi niż
książki. A zwłaszcza ją. Chociaż to ona spowijała się
najszczelniejszą, najgrubszą zasłoną.
Współczuła mu. On jednak nie chciał wiedzieć, czy by
ło to czułe spojrzenie przyjaciela, czy też jedynie litość,
jaką okazuje się staremu znajomemu, który mógł prze
żywać słoneczne dni i księżycowe noce, a który zadowo
lił się mgłą unoszącą się o poranku nad bagniskami...
- Kłamstwa nie pasują do twoich ust.
Uśmiechnęła się. Kąciki ust podniosły się do góry,
a wtedy jej twarz przybrała kształt serca. Wargi były peł
ne, zęby mocne. Jeden z kłów zachodził trochę na są
siedni ząb z przodu, to przywiodło mu na myśl rysia.
Włosy miała bardziej błyszczące niż futro dzikiego zwie
rzęcia. Gładkie policzki. W jednym głęboki dołeczek,
który przyciągnął jego wzrok. Wiedział, że wargi kiedyś
się nim bawiły. Koniuszek języka krążył wokół tego ma
leńkiego zagłębienia w jej białym miękkim policzku.
- Młoda dziewczyna musi naostrzyć pazury i mocno je
wbijać - oświadczyła i zasypała go kolejnymi uśmiecha
mi. Nigdy nie przestały przypominać błogosławieństw.
Jej uśmiechy były jak dary. Nawet kiedy oczy się nie
uśmiechały, to składały obietnice, dawały nadzieje...
Kłamstwa...
- Po tym wszystko stworzyłeś sam, przyjacielu. Do
brze sobie wszystko ułożyłeś?
Obojętność w jej głosie nie mogła być prawdziwa.
Nie chciał w nią wierzyć, bo jeśli naprawdę istniała, by-
łaby o wiele większą drwiną niż cokolwiek innego. Po
winna naprawdę przejmować się tym, o co pytała. Po
winna interesować się i pragnąć wiedzieć, a nie tylko
rzucać coś, ponieważ tego wymagała uprzejmość. Po
nieważ dzięki takim pytaniom czas płynął, ponieważ
wypełniały jakąś wielką pustkę między nimi.
- Dobrze - odparł. - Dobrze mi się ułożyło.
Zawsze wiedziała, kiedy ktoś kłamał.
Wiedziała, że mówił nieprawdę...
Wyczuwał,, że jej nie musi mówić o przyzwyczaje
niach, o ciszy, o powszedniości, która chwytała go za
gardło każdego dnia. Ona wiedziała. Nie musiał tego
przed nią wytrząsać, tak jak opróżnia się worek ze
śmieciami. Nie chciała oglądać jego marności.
Właściwie mało ją obchodziło...
- Wszystko u mnie idzie dobrze - powiedział. - Z cza
sem się ułożyło. Ze wszystkiego wyniosę więcej niż miałem,
gdy zaczynałem. I to dzięki mnie samemu i tym rękom...
Podsunął jej swoje dłonie, a ona przez dłuższą chwi
lę tylko się im przyglądała. Potem przysunęła się o krok
i ujęła je. Przycisnęła je do miękkiej piersi i stojąc bli
sko niego, przymknęła oczy. Zacisnęła je i tylko oddy
chała w milczeniu.
Serce waliło mu tak, że myślał, iż wyskoczy mu
z piersi. Chyba rozejrzał się dokoła, sprawdzając, czy
ktoś ich może zobaczyć, lecz wokół były tylko brzegi,
góry i fiord. W ten wczesny wieczór pod koniec lata
nie było widać ludzi.
O n i ona.
Wciąż trzymając jego dłonie przyciśnięte do piersi,
wstała i podsunęła mu usta. Ledwie musnęła jego war
gi na pół rozchylonym pączkiem kwiatu. Jak piórkiem
połaskotała jego spragnione usta.
Nie wytrzymał tego, nie zdołał pozostać tak zimny,
twardy i odpychający, jak obiecał sobie i tej, której wi
nien był wierność i wiele, wiele więcej. Nie był w sta
nie znieść bliskości tej kobiety, nie obejmując jej.
Ona była uosobieniem wszelkich czarnych, najczar
niejszych tęsknot...
Dłonie wysunęły się z drobnych pięści, z lekkiego
uścisku, ledwie dotyku. Z jej aksamitnej pułapki. Ra
miona objęły ją, dłonie pogładziły proste plecy. To by
ło znajome i obce. Była tą samą, lecz dziewczęce ciało
wydoroślało. Stała się teraz kobietą. Naprawdę. Tak
idealną, jak nigdy nawet w myślach nie przypuszczał,
że może się stać. On ją przygarnął, tulił, przyciskał ją
do siebie, by poczuć cale jej ciało. Poczuć, jak tuli się
do niego i jak do niego pasuje. Zaskakująco, cudownie,
jak tamtym pierwszym razem, gdy ją obejmował.
Czary...
Owoc jej czarnoksięskich sztuk...
Nie miał już żadnych myśli, jedynie żądzę. Otworzył
jej usta, języki splotły się, poznawały się od nowa. Wią
zały się, jakby chciały się połączyć, splątać na wieczność,
tak by żadna siła nie mogła ich już nigdy rozdzielić.
Całował ją aż do bólu warg. Raz po raz puszczał ją na
chwilę, by zaczerpnąć powietrza, a potem znów musiał pić
z jej ust, badać te pełne, dojrzałe wargi własnymi. Słyszał
uderzenia ich serc. Były jak grzmot. Nigdy nie uderzały do
kładnie tym samym rytmem, lecz tworzyły melodię, która
w jego uszach mimo wszystko wydawała się właściwa.
Bez tonu.
Całował ją, aż skóra na wargach popękała, a krew
groziła, że tryśnie ze skroni. W uszach szumiało. Ręce
zdrętwiały mu jak w konwulsjach. Chociaż puścił ją
ustami, to długo jeszcze ją trzymał w objęciach.
To była prawda. Jej ciało zostało stworzone po to, by
leżeć przy nim. Tak jak i on został stworzony dla niej...
Wtulił policzek w jej włosy. Była to najbardziej mięk
ka rzecz, jakiej kiedykolwiek dotykał. Dziewczęce wło
sy bywały różne. Jej były delikatne jak jedwab. To
o nich śnił, śnił, że budzi się wtulony w nie policzkiem.
- Wszystko u ciebie dobrze? - spytała, a on usłyszał,
że się uśmiechnęła.
- Niczego mi nie brak - zapewnił.
- Może rzeczywiście niczego ci nie brak - powiedzia
ła z mądrością, której nie powinna posiadać. Źle, gdy
kobieta obdarzona jest taką jasnością widzenia.
Nigdy nie chciał, żeby była inna...
- Tęsknisz za czymś? - spytała.
A on dał jej jedyną odpowiedź, jaką mógł jej dać. Je
dyne w co wierzył, ponieważ dzięki temu wytrzymy
wał. Ponieważ dzięki temu jego dusza była po właści
wej stronie. Zaczął poruszać się niebezpiecznie blisko
krawędzi szaleństwa, odkąd wciągnęła go w dziewczę
ce objęcia.
- To nie będzie ostatni raz, kiedy się odnajdujemy.
Oboje o tym wiemy. I ty, i ja.
Nie odpowiedziała. Westchnęła tylko w jego pierś.
Lekko pieściła cienką skórę pod uchem, tam gdzie puls
zdradzał wzburzenie serca.
On nie miał nic przed nią do ukrycia.
A potem ramiona były puste...
Mattias obudził się spocony. Wciąż był sam w bara
ku i gdy to stwierdził, odczuł większą ulgę, niż chciał
to przyznać.
W ustach mu zaschło. Wargi bolały, tak samo jak ręce.
Wydobył się ze snu, sprawiającego wrażenie bardziej
rzeczywistego niż dzień, który miał za sobą. Pamiętał
z niego wszystko, nawet zapach jej włosów.
To był sen!
Z tym się godził. Miał wciąż na tyle rozumu, nie tkał
w myślach pajęczyny powszednich dni ze snów na ja
wie tylko dlatego, że wśród ścian baraku zaczęło mu
się robić ciasno. Lubił nieduże pomieszczenia. Nie lu
bił ogrzewać pustej przestrzeni tam, gdzie było wyso
ko pod sufitem, a ściany dzieliła za duża odległość. Nie
urodził się, by mieszkać na dworach.
To był sen!
Koniuszki palców musnęły wargi. Pulsowało
i w nich, i w ustach. Jak gdyby naprawdę całował mięk
kie kobiece wargi i obejmował ciepłe ciało, które
wprost niebezpiecznie dobrze pasowało do jego ciała.
Które napełniało go niemożliwymi tęsknotami i kaza
ło bardziej wierzyć w sny niż w rzeczywistość.
Roza...
- Jesteś diabelnie niebezpieczną kobietą! - powie
dział cicho do siebie. Ale to przecież nie była ona. Nie
Roza. Nie prawdziwa Roza, taka jaką spotkał zaledwie
poprzedniego dnia.
Pod powiekami widział białe, gładkie, miękkie jak
puch policzki kobiety, którą obejmował tak, jak obej
muje się jedynie kogoś, kogo pragnie się nad życie.
A przecież Mattias wiedział, że policzek Rozy jest nie
równy, brzydki, poparzony podczas jakiegoś tajemni
czego zdarzenia przed laty, odległego w czasie tak, że
nikt nie chciał już go wspominać. Być może zbyt strasz
nego, by ktokolwiek chciał przyznać, że w ogóle kie
dykolwiek miało miejsce.
Być może ludzie uspokajali się myślą, że Roza taka
się już urodziła.
We śnie była inna. Miała skórę białą jak mleko i do
łeczek w policzku, który wyglądał jak odcisk kciuka. Jak
by jakiś elf wycisnął na niej swój znak, tak aby wszyscy
żywi mogli zobaczyć i zrozumieć, że została wybrana.
Jedna z niewielu...
Uśmiechała się tak, jak Roza nie potrafiła się uśmie
chać, ponieważ lewa strona jej ust zawsze będzie nieco
opadać. I była starsza niż Roza. Doroślejsza, miała bar
dziej dojrzałe ciało. Więcej pewności siebie...
On również był starszy.
Mattias otrząsnął się z niemądrych myśli. To dopie
ro rozmyślania, i to o śnie! Przestraszył się, że przeby
wa w Kafjord już za długo.
Być może najwyższy czas wyruszyć dalej!
Wszystko nastąpiło w ostatnich dniach...
Zobaczył Rozę na wietrze. Widział, jak włosy zasła
niają jej poparzony policzek, i przez moment ujrzał,
jak mogłaby wyglądać. Zobaczył Rozę, która mogła być
tak piękna, że słowami nie dałoby się jej opisać. Zoba
czył tego przebłysk.
To wystarczyło do snów...
Synneve miała dołeczek w policzku. Skądś musiał się
wziąć, a Jens go nie miał. Jego myśl umieściła dołeczek
na białej, gładkiej twarzy Rozy. Jego myśl dodała jej kil
ka lat. Myśl postarzyła również jego, kazała mu być po
dobnym do ojca. W myślach widział młodszą wersję oj
ca. Coś pośredniego pomiędzy nim samym a ojcem.
We śnie wszystko może być tak rzeczywiste, że aż
nieprzyjemne.
Noc objęła go, jakby był dzieckiem. Nic nie mogło mu
przeszkadzać. Odpoczywał. A kiedy nastał ranek, obudził
się z poczuciem spokoju we wszystkich członkach. Od
dawna już się tak nie czuł. Uśmiechnął się po swojemu,
półgębkiem, a kumple puścili do siebie oko i za jego ple
cami po cichu stwierdzili, że Mattias odzyskał rozum.
Kopalnia płatała ludziom różne figle.
Wiedzieli o nich wszyscy.
Nie było powodu, żeby nie dotknęło to również Mat-
tiasa, chociaż tkwił tu dłużej niż większość innych, chociaż
widział więcej sztolni niż wielu znacznie starszych od nie
go robotników, z którymi pracował tutaj ramię w ramię.
Wszyscy przeżywali dni lepszej i gorszej formy. Od
czasu do czasu ktoś musiał trochę się oddalić, żeby cał
kiem się nie zatracić. Nie potrzebowali się z tego tłu
maczyć przed innymi. Mieli przecież, u diabła, oczy
w głowie, a więcej niż pewne było, że mieszkali do te
go stopnia jeden na drugim, by zauważyć, co się w kim
dzieje. Nikt nie robił z tego wielkiego wydarzenia.
Wszyscy już podążali dalej.
Ku następnemu dniu, następnemu tygodniowi, mie
siącowi, rokowi.
Ku innemu miejscu.
Bo prędzej czy później "wszystkie kopalnie stawały
się nieopłacalne. Dokładnie tak jak wszystkie drogi
prowadziły tam, dokąd zmierzali. Pewnego dnia nale
żało się pakować i iść dalej. Wciąż większość rzeczy
nad tym fiordem była dla nich nowa, lecz żaden z nich
nie zamierzał zapuścić tu korzeni.
Mattias również nad tym się zastanawiał.
Nie wrośnie na stałe.
Nie będzie prządł myśli, które tylko chwytają w pu
łapkę. Nie będzie nawiązywał przyjaźni, które mogły
by się wpleść w jego przyszłość. Porozmawia z Jensem
i cofnie wszystkie swoje głupie słowa o małżeństwie
z Kari, które tak bezmyślnie wypuścił z ust. Niebez-
piecznie jest pozwalać, by taki haczyk tkwił zarzucony.
Mattias rozmyślał o tym przez cały dzień w pracy.
Pomogło porządne przyłożenie się do roboty i odrywa
nie rudy od ścian góry, nawet tam, gdzie skała usiłowa
ła zachować ją dla siebie najlepiej jak umiała. Pomogło
mu to na tyle, że zaczął nucić piosenki, jakich nikt
wcześniej nie słyszał. Śpiewał o nieszczęsnych losach,
które kończyły się w czarnej ziemi albo w mokrym gro
bie z dala od bezpiecznej przystani domu. O rycerzach
i smutnych dziewicach, tkwiących wysoko w kamien
nych wieżach. O "walkach na śmierć i życie, i o dozgon
nej miłości w ostatniej strofie. Wyśpiewywał pijackie
piosenki, aż pozostali mężczyźni w brygadzie zaczyna
li odczuwać pragnienie, a w końcu kazali mu przestać.
A także zwrotki tak nieprzyzwoite, że pastor zbladłby,
gdyby je usłyszał. Istniało jednak małe niebezpieczeń
stwo, że wielebny przyjdzie tu, do wnętrza góry.
Postanowił, że zwinie wszystkie sieci, które zarzucił.
Uwolni się od wszystkich cudzych zmartwień, również
od Jensa. Kolega był dorosły, niech robi ze swoim ży
ciem, co chce. Owszem, będzie obserwował zmagania
innych, lecz sam przestanie się nimi zajmować.
I będzie się trzymał z dala od Rozy, przynajmniej na
tyle długo, by zapomnieć o tańcu ich warg w tym dziw
nym śnie. O tym tańcu, od którego wciąż robiło mu się
gorąco i wypełniała go tęsknota, jakiej nigdy wcześniej
nie zaznał. Kiedy ją zobaczy, będzie widział, że Roza
znad Kaf jorden to ktoś inny niż ta, którą stworzył wy
łącznie dla siebie w fantazjach zmęczonego, wycieńczo
nego pracą człowieka. Prawdziwa była Rallar-Roza.
Marzenia przędły chmury, które dało się przebić ob
casem...
Mattias nie brał pod uwagę, iż może ją spotkać, pomi
mo że sam nie będzie miał takiego zamiaru. To graniczyło
z cudem. Trzymał się terenu Kopalni. Ona przebywała da
leko, przy krańcu fiordu, w pobliżu Krety zamieszkanej
przez Kvenów. Nie przypuszczał, by jeszcze raz odwiedzi
ła Jensa. Przecież zachowywał się tak grubiańsko, gdy przy
niosła mu maść. Była to dla niej bardzo przykra wizyta.
Roza wprawdzie nic o tym nie powiedziała, do ni
czego się nie przyznała, ale Mattias przecież jej towa
rzyszył. Był świadkiem każdego słowa, każdego ruchu.
Dobrze wiedział, jak było.
A mimo to się spotkali.
Wpadli na siebie. On szedł wśród kolegów z pracy,
brudny, szaroczarny na twarzy, w krótkiej kurtce wy
rzuconej na robocze spodnie. Pod nią miał wełnianą
bluzę. We wnętrzu góry było zimno, wilgotno. Biały
niegdyś materiał, dzięki któremu mieli być lepiej wi
doczni w tym najczarniejszym z mroków, nie dawał
zbyt wiele ciepła. Mattias miał w gardle śmiech, stano
wił część wspólnoty. Lecz wystarczyło jej jedno spoj
rzenie, by go stamtąd wyrwać.
Padło na niego niczym grad na skórę.
Później gotów był przysięgać, że przypominało ra
czej czubek noża, który ledwie drasnął szyję. Przesunął
się po rozpięciu koszuli w stronę piersi, potem prze
szedł na twarz, na brodę, na policzek, na czoło...
I na usta...
Roza przez moment stała cicho, nieruchomo. To by
ła sekunda, w której nie działo się nic.
Ledwie pozwoliła, żeby ich spojrzenia się spotkały.
Jego piwne spojrzenie, które chciało pochwycić jej
badawcze, pełne pytań, na które nie umiał znaleźć od
powiedzi, chociaż tak bardzo się starał.
Wydawało mu się, że je zna...
Jej niebieskie oczy skierowały się gdzie indziej. Odbie
gały od niego, od wszystkiego tego, co mogło zaspokoić
ciekawość, zaczynającą przypominać głód. Uciekały i czu
ły, że on to cofnie. Czuły krawędzie pułapek, które sta
wiał, sieci, które zarzucał. Ona jednak unikała przynęty,
kuszącej już tyle razy wcześniej. Nie mogła jej połknąć.
Roza tak świetnie umiała uciekać...
Odwróciła się całkiem, wiedząc, że będzie musiała
iść naokoło, ale trudno. Miała stopy po to, żeby na nich
chodzić, i dostatecznie dobrze znała węgły domów, że
by dojść tam, dokąd zmierzała.
Niezauważona.
On znał ten teren tak dobrze jak ona.
Domy nad fiordem były równie nowe jak on i Rozie
nie pomogło nic to, że stąpała po tych kamieniach, po zie
mi i po skałach, już kiedy jej stopy były małe i miękkie.
On znał ścieżki między domami równie dobrze jak ona
i jeszcze mniej niż ją obchodziło go, co powiedzą ludzie.
Dogonił ją za sklepem. Znalazł się nagle przed nią.
Cały był aż sztywny od pyłu i brudu. Pachniał kopal
nią. Wyczula jego zapach, zanim go zobaczyła.
- Dlaczego przede mną uciekasz? - spytał ze zdziwie
niem, podchodząc do niej powoli. Tak wolno, że aż się
przed nim cofnęła.
Coś w nim było.
Coś przytłaczającego.
Roza poczuła, że skóra jej płonie, lecz musiała na
niego patrzeć. Musiała stawić czoło pytaniom. Musiała
się przekonać, że on się domyśla i że dręczą go te sa
me koszmary, które nawiedzają ją.
- Ty też masz sny? - spytał Mattias. - Masz takie sa
me sny jak ja, Rozo...
6
On mówi, że ma sny. Chwycił mnie za ramiona
i przytrzymuje wzrokiem. Nie wiedziałam, że mogą ist
nieć takie piwne oczy. Nie wiem, czy lubię piwne oczy.
W mojej rodzinie są takie zwyczajne. Wszyscy je mają...
Z wyjątkiem nas, wybranych...
On mówi, że śni o mnie. O nas. Ze poznaje po mnie,
że ja też mam sny. Mówi, że mam się ich nie wstydzić.
Mówi, że ich nie wybiera, że przychodzą same niczym ro
sa spadająca z anielskich skrzydeł. Pięknie to powiedział.
- Wstydzisz się - mówi Mattias i nie puszcza mnie. Je
go ręce są jak więzy na moich ramionach, jak grube bran
solety ze złota noszone przez księżniczki w baśniach.
On mnie trzyma. Naznacza mnie, a wcale o tym nie wie.
Moja skóra jest tak wrażliwa na dotyk. Nie może
o tym wiedzieć...
- Nie wiem, w jaki sposób to zrozumiałem - mówi.
Jest równie zakłopotany jak ja. Jest starszy od Jensa,
ale zawstydza go ta sytuacja. Nie pojmuje, dlaczego jest
tak, jak jest. Nie porusza się po liniach, które potrafię
odczytać. Nie dostrzega nitek, które nas podtrzymują.
Nie widzi, że jest prowadzony jak zwierzę na uwięzi.
Dokładnie tak samo jak ja...
- Nie wiem, jak się domyśliłem, że ty też masz sny,
Rozo. Po prostu wiedziałem to od razu, gdy cię zoba
czyłem. Miałaś coś w... oczach.
Mało brakowało, a powiedziałby, że miałam coś
w twarzy. Ale to przecież nic nowego. I dlatego ugryzł
się w język. Może rozumie, że łatwo rozpoznaję takie
głupstwa, i dlatego na chwilę umilkł. Ale w dalszym cią
gu mnie nie puszcza. Trzyma mnie, jakby sprawiało mu
to przyjemność.
- Śnię o nas - mówi.
I nie puszczając mnie, opowiada mi o swoich snach.
Nie wiem, dlaczego uważa za takie ważne powiedzenie
mi o nich. Powtórzenie wszystkiego słowo w słowo, ob
raz po obrazie. Nie pojmuję, dlaczego sądzi, że to ko
nieczne. Bo przecież ja też mam sny. Są to dokładnie
te same sny. Wiem, co mi opowie. Sama to widziałam.
Sama je przeżywałam...
I szkoda mi go, ponieważ on ciągle jeszcze nie rozumie.
Kiedy mnie paszcza, wciąż czuję na sobie jego ręce.
Równy nacisk rąk Mattiasa. Ma takie długie, smukłe
palce. Aż dziwna jest świadomość, że potrafią tak moc
no trzymać. Ale przecież widzę, że nie są to kobiece
dłonie. Kamienny pył wbił mu się w skórę. Nie zejdzie
bez względu na to, jak mocno by się szorował. Pokry
je też inne części jego ciała. Kopalnie, w których spę
dza dni, naznaczą go na zawsze.
Wiem o tym, ponieważ go widzę. Widzę Mattiasa ja
ko starca. I nie wiem, czy to moja własna wyobraźnia,
czy też naprawdę mogę oglądać go w tych latach, ja
kich żadnemu z nas nie dane było jeszcze przeżyć. Nic
z tego nie rozumiem, ale to akceptuję.
Przerażające, z jaką lekkością to się da zaakceptować...
- Nie pojmuję - mówi Mattias.
Stoi zwrócony plecami do ściany sklepu. Nie ma ni
kogo, kto mógłby zobaczyć, że jesteśmy razem, lecz
wielu widziało, że pobiegł za mną. Ludzie będą o tym
gadać, a im dłużej nas nie ma, tym więcej będą mieli do
powiedzenia ci, którym przychodzi to z taką łatwością.
Nie tylko ja w Kopalni mam wizje, ale nie mogę odpo
wiadać za to, co widzą inni.
- Ty masz takie same sny?
Ile razy muszę mu to powtarzać? Mówię, że śni mi
się to samo co jemu, a on stoi z zamkniętymi oczami,
wali pięścią w drewnianą ścianę i każe mi to powtarzać
jeszcze raz. Prosi, żebym mu opowiedziała o swoich
snach. Blaga, żebym mówiła.
To te same historie, które on mi opowiedział. To tak
jak powtarzanie baśni, żeby nauczyć się ich na pamięć,
by móc przekazać je dalej. To niemądre, czuję, że to
poniżające, ale on wciąż tak stoi. Nie znika, chociaż
pragnę, żeby odszedł.
Nie śmiem pragnąć czegoś mocniejszego, bo mogło
by się to spełnić...
Nie jest to o wiele gorsze niż opowiadanie Jensowi
tych historii, których najbardziej lubił słuchać. W tej
opowieści nie ma nic takiego, co Jens chciałby znać.
Żadne słowa nie wydają się zbyt trudne do wypowie
dzenia przez wargi.
Ale mimo wszystko trudno mi, bo budzę w sobie
coś, co zaczyna bić skrzydłami zaniepokojone i przera
żone. Mam w sobie czułe miejsce, miękkie jak puch ją
dro, niemal jak małe gniazdko. Jest w nim ptaszek, któ
ry leżał cicho od tak dawna, że o nim nie wiedziałam.
To budzi we mnie uczucia, których nie poznaję...
Opowiadam o pocałunku, który czułam na ustach,
a kiedy zerkam na niego, widzę, że gładzi palcami su
che, czarne wargi. Wygląda, jakby powtórnie przeży
wał to, o czym opowiadam. Wiem, że ten jego sen był
równie żywy jak mój. Wiem, że to czuł. Wiem, że obu
dził się z obolałymi wargami i członkami, które krzy-
kiem domagały się objęć, mocniejszych niż chwyt to
nącego. Wiem o tym...
Czuję te wargi na ustach. Pulsuje w nich, łaskocze,
krew płynie przeze, mnie tak szybko. I w całym ciele
robi mi się gorąco. Płonę na myśl o zmysłowości i wi
dzę, że on poczerwieniał na twarzy. Po przygnębieniu
poznaję, że to mimowolne.
On nie chce tego tak samo jak ja.
- To obłęd - mówi, gdy kończę opowiadać.
- To nic takiego - odpowiadam.
- To obłęd - powtarza Mattias.
I czuję, że jego oczy omiatają spojrzeniem moje usta.
Jestem przyzwyczajona do spojrzeń. Nikt nie zauważa
ich wcześniej niż ja. Potrafię wyłuskać kogoś, kto na
mnie patrzy, w dowolnej gromadzie ludzi. Mattias
o tym nie wie.
Tyle jest rzeczy, których o mnie nie wie.
Pozwala swemu spojrzeniu bawić się na moich war
gach. Oczy mu się zwężają, czerwieni się po chłopięce
mu i za wszelką cenę stara się to ukryć, lecz nie całkiem
mu się to udaje. Ruchy robią mu się takie prędkie. Ta
ki jest przejęty, by utrzymać się w obrębie zbyt ciasnych
granic, w jakich zamyka swoje ciało. Nikt nie potrafi
poruszać się wyłącznie w obrębie tej przestrzeni, jaką
zajmuje jego ciało. Każdy musi mieć więcej miejsca.
Ale Mattias próbuje. Jest wręcz słodki, gdy to robi...
Jest coś beznadziejnego w słodkich mężczyznach!
Ja w mężczyznach lubię siłę...
- To sen - mówię.
Mam wielu braci. Stąd moja wprawa w uspokajaniu.
Potrafię mówić łagodnie, kiedy chcę. Potrafię świetnie
kłamać i moje kłamstwa brzmią jak wieczorne pieśni,
pobożne modlitwy albo jak historie, które opowiada
się, siedząc na skraju łóżka w świąteczny poranek.
- Nie ma za co czuć się odpowiedzialnym - uspoka
jam go. - Sypiałam z mężczyznami, którzy mniej się tym
przejmowali, zaraz gdy tylko się ze mnie wysunęli!
Czytam w jego oczach, że nie jestem damą, i mam ocho
tę mu powiedzieć, że on nigdy mnie nie miał za damę.
Kto jest damą tu, w Kopalni? Nikt z wyjątkiem sa
mej Marie Malene, a ona prawie się nie liczy, bo krąży
tylko po salach The House, które są mi równie dale
kie, jak Londyn i Sankt Petersburg!
- To było takie żywe - wzdycha Mattias.
Nigdy nie sądziłam, że kiedykolwiek dane mi będzie
zobaczyć, jak dorosły mężczyzna, taki mężczyzna jak
Mattias, tak bardzo bierze do siebie coś, co się nawet
nie zdarzyło. Zrozumiałabym, gdyby Mattias napraw
dę zrobił to, co było w tych snach.
Mówię mu o tym.
- Mam takie uczucie, jakbym to zrobił - odpowiada
Mattias.
Wiem wtedy, że jest tylko jeden sposób, by wyciągnąć
go z tych głupstw. Nie jest to coś, co zaplanowałam. Ni
gdy nie zobaczyłabym siebie samej robiącej to, gdyby on
nie przyjął tego tak ciężko. Nie rozumiem, dlaczego jest
tym taki wzburzony. A nie lubię nie rozumieć.
Chcę go wyrzucić ze swojego życia.
Wydaje mi się, że zdołam im wytłumaczyć, że to nie
jest właściwe...
Jestem przy nim, zanim nawet zdąży się zoriento
wać, jakie myśli chodzą mi po głowie. Obejmuję go
w pasie i staję na palcach, zanim on zdąży sobie w swej
głupocie uświadomić, że zamierzam go pocałować.
To nie jest nieprzyjemne...
On ma smak kopalni. Smakuje mężczyzną, siarką
i solą. Ma spierzchnięte, popękane wargi. Jest zaskoczo
ny. Przez moment widzę, że jego blizna występuje wy
raźniej, i czuję, że robi się cieplejszy. Jego ręce kładą
się na moich ramionach, na chwilę pozostają w spoko
ju. Przez moment jego usta odpowiadają moim.
Potem odpycha mnie od siebie.
- Co to było? - pyta zachrypniętym głosem.
Wydaje mi się, że miał zamiar spytać ostrzej, lecz nie
potrafi się przemóc. Jestem jedną z tych kobiet, o któ
rych się nie mówi, które nawet tacy mężczyźni jak Mat
tias uważają za trudne.
- To - odpowiadam. - To był pocałunek. Mój poca
łunek. Pocałunek Rozy.
Mattias wolno kiwa głową. Zawsze wiedziałam, że
nie jest głupi. Wcale na głupiego nie wygląda. Zawsze
traktował Jensa w sposób świadczący o mądrości.
- Teraz było inaczej - mówi.
Czasami człowiek dociera, kiedy próbuje coś pokazać.
- To byłam ja - mówię. - To byłeś ty. My. Oczywi
ście, że było inaczej niż we śnie. Tamto to sen. Nie ro
zumiesz różnicy?
- Fantazja?
Kiwam głową, choć równie dobrze mogłabym nią po
kręcić. Moja odpowiedź byłaby równie prawdziwa. Sny
były wyobrażeniami, fantazjami - i wspomnieniami.
Przekazami.
Dla niego to nic nie znaczy. Jeśli o niego chodzi, to
mogę nadać temu taką nazwę, jaką zechcę. Mattias nie
rozumie. Mattias nie wspomina. Nie będzie wspomi
nał. Nie chcę, żeby to zrozumiał. To niesie w sobie
strach, którego sama nie lubię. Nie życzę go nikomu
innemu.
- Jak może nam się śnić to samo? - pyta Mattias. -
Jak może się nam śnić to samo, Rozo? W dodatku ze
świadomością, że to drugie śni o tym samym!
- Ja nie wiedziałam, że ty miałeś ten sen - mówię, ale
jemu to nie wystarcza.
Jego myśli nie są dostatecznie poplątane. Mattias na
leży do tego rodzaju ludzi, którzy lubią znaleźć odpo
wiedź i wziąć ją w ręce jak kamyk. Lubi wiedzieć, jak
się rzeczy mają.
- To nie byłeś ani ty, ani ja - próbuję, jak gdybym
miała wielkie zrozumienie czegoś, co on postrzega wy
łącznie jako niepojęte.
Nic dziwnego, że wątpi w moje słowa. Patrzy na
mnie i widzi siedemnastoletnie dziecko. Mattias ma
dwadzieścia pięć lat i był dorosły już wtedy, gdy ja na
prawdę byłam dzieckiem. To on powinien mnie uczyć,
a nie odwrotnie.
- Ja widziałem samego siebie! - protestuje. - I ciebie,
Rozo!
Dlatego muszę dotknąć swego policzka, gdy kręcę
głową. Dlatego muszę prosić, żeby spojrzał na moją
brzydotę. Na to, na co właściwie nie chcę, żeby ludzie
patrzyli, i mam nadzieję, że ujdzie to ich uwagi. Na to,
co, mam nadzieję, zniknie, tak by wszyscy mogli uwa
żać mnie za... piękną...
- Widziałem ciebie! - obstaje Mattias przy swoim. -
To byłaś ty, Rozo. I byłaś piękna!
... piękna...
Mój śmiech jest jak tarka.
- A więc z całą pewnością to nie byłam ja!
- Wyjaśnij mi więc!
- To był sen - mówię. - Coś w rodzaju odcisku stóp,
które tędy chodziły. To nie był sen o tobie i o mnie, Mat
tias, lecz o innych ludziach. O całkiem innych ludziach.
- Którzy mieli moją twarz? I twoją?
- Trochę pewnie w tym namieszaliśmy - pocieszam
go. - Takie rzeczy się zdarzają.
On mi nie wierzy. Takie rzeczy nie zdarzają się tam,
skąd pochodzi, i co do tego może mieć rację. Taka rzecz
mogła się zdarzyć jedynie tutaj. Ponieważ jesteśmy tu
taj, i ja, i on.
Takie rzeczy się zdarzają, ponieważ krew znów się
spotyka. Gorący wiatr we krwi, który poniosła dalej
Natalia, i odpowiedź w jego żyłach.
Nie znam jego imienia, ale wiem, że to nie Mattias.
Wiem, że Mattias należy do nich, tak samo jak ja. One
tak, jak dotykają nas, mogą dotykać jedynie swoich.
On niesie dalej zobowiązanie, dziedzictwo, w taki
sam sposób, w jaki ja je niosę.
Mattias, usłyszawszy, dokąd Roza idzie, nie chciał jej
puścić samej. Nie ustąpił, dopóki nie powiedziała mu,
z jaką sprawą się wybiera. Nie spytał wprost, czy zmie
rza do Jensa, lecz był tego bliski. Oboje wiedzieli już
wtedy, o co nie zapytał.
- Ludzie gadają - powiedziała Roza, gdy znów we
szli między domy. - Powiadają, że zaczarowałam cię
tak, że uganiasz się za mną w roboczym ubraniu. Na
pewno mówią, że jestem na ciebie tak napalona, że nie
pozwalam ci nawet wyskoczyć z kopalnianej bluzy
i już się do ciebie dobieram.
Roza słyszała Mattiasa mówiącego jeszcze wulgar-
niej, ale jemu nie podobało się to, co usłyszał teraz od
niej. Pomiędzy ciemnymi brwiami zarysowały się dwie
głębokie bruzdy. Czoło nad nimi było śmiałe i proste,
wysokie. Mattias zaliczał się raczej do tych, którzy dość
wcześnie tracą włosy. Roza zastanawiała się, czy nie
mogłaby jakoś temu zaradzić. W gęstych włosach naj
bardziej mu do twarzy. Kobiece serca uderzałyby spo
kojniej, gdyby pokazywał im łysą czaszkę. Tak przy
najmniej jej się wydawało.
Ale na głos tego nie powiedziała.
- Gdzie się uczysz wygadywać takie świństwa?
- Dość się nasłuchałam w jadłodajni - odparła bystro. -
A poza tym mężczyźni, których miałam... nie uważają aż
tak na to, co mówią. Po prostu to samo przyszło, jak le
żałam pod nimi. A co ty o tym myślisz? Wprost niewia
rygodne, czego można się nauczyć na leżąco...
- Sądzisz, że mogę cię szanować, skoro cały czas
wmawiasz mi, że jesteś dziwką z Kopalni? - spytał, nie
kryjąc wściekłości.
Mówiąc, nawet na chwilę się nie zatrzymał. Szedł
coraz szybciej, aż Roza musiała podbiegać, żeby do
trzymać mu kroku. Pobladł pod całym kopalnianym
brudem. Szczęki miał wyraźnie napięte, a nozdrza roz
szerzały mu się i ściągały, chociaż nie zdawał sobie z te
go sprawy.
- Niczego nie lubię upiększać, Mattiasie.
Szła za nim. Nie zdołałby od niej uciec. Roza zawsze
była najszybsza wśród rodzeństwa. Z wyjątkiem Ole-
go. Tylko on mógł biegać z nią na wyścigi i wygrywać.
Ale to było dawniej...
- Nie chcę, żeby pomieszało ci się w głowie tylko
dlatego, że tobie i mnie śni się to samo. To nie jest ża
den znak dany od Boga czy kogo tam masz na myśli.
Wydaje mi się, że to coś w rodzaju echa. Ale nie mo
żesz przez to snuć słodkich fantazji o mnie. Wszystko
jedno, czy to mnie widzisz, czy tę, którą przywołujesz
ze snu. Nie pozwolę ci na to. Nie jestem kobietą, o któ
rej można śnić. Jestem tą, która o kilka razy za dużo
zadarła spódnicę. Może zrobię to znów. Nie zawsze by
ło źle. Czasami nawet za tym tęsknię...
- Nie mów o tym!
- Musisz zrozumieć!
- Nie muszę. Nawet cię nie lubię, Rozo Samuelsdat-
ter. Nie mam zamiaru prosić, żebyś i przede mną zadar
ła spódnicę. Nie jestem następnym w kolejce, który bę
dzie gładził cię po udach. Czy mówię dość wyraźnie?
Kiwnęła głową.
- To dobrze, przynajmniej jesteśmy zgodni. Nie lu
bię, kiedy ludzie nad czymś rozmyślają, a nie potrafią
0 tym mówić. Dlatego sama mówię to, co myślę. Nie
obchodzi mnie, czy komuś się to podoba, czy nie, przy
najmniej wie, na czym stoi.
Mattias szedł obok niej, długo nic na to nie odpo
wiadając, ale w końcu i on nie mógł się powstrzymać:
- Wydaje mi się, że mało jest takich, którzy z całą
pewnością wiedzą, jak jest, gdy chodzi o ciebie, Roza.
Ja nie wiem. Nie mam całkowitej pewności. Wiem je
dynie, że nie zamierzam znaleźć się z tobą w łóżku.
- Powiedziałeś to już dostateczną ilość razy, żebym
to zrozumiała, Mattias.
- Czy próbowałaś kiedyś zaprzyjaźnić się z mężczy
zną? - zadał jej pytanie. - Czy też zawsze tak ci się spie
szyło, żeby w ciebie wszedł i wyszedł?
Roza śmiała się wraz z nim.
- Tomas był przyjacielem - powiedziała po namyśle. -
1 Peder był przyjacielem. Lecz również przyjaciele potra
fią ukrywać wiele dziwnego. Wstrzymują się z powiedze
niem tego, aż w końcu machają ci tym przed nosem
w chwili, gdy najmniej się tego spodziewasz.
- Może to nie tylko twoja wina, że tak się stało.
Roza nie chciała go już dłużej słuchać. Żałowała, że
z nią poszedł. Mattias nie przyjmował myśli, które mu
wysyłała. Trudno go było nawrócić.
On bowiem również nosił w sobie dziedzictwo...
- Myślisz, że mam zamiar zajrzeć do Jensa?
- Przyszło mi do głowy, że możesz się tam wybrać.
- On mi teraz nic nie zrobi.
Mattias wcale nie był o tym przekonany. Dobrze znał
te nagłe zmiany humoru Jensa. Niedawno słyszał go mó
wiącego o Rozie. I chociaż sprawiał wrażenie, że można
mu ufać, Mattias nie miał całkowitej pewności, że Jens ma
o niej wyłącznie same dobre myśli. Był taki zacięty w so
bie, kiedy mówił, że nie chce do niej wrócić. A zaraz po
tem zaczął gadać o porządkowaniu spraw między nimi.
To nie była sprawa Mattiasa...
- Jego ojciec też nie jest dobrym człowiekiem - na
pomknął. - Wydaje mi się, że tam pomoc będzie ci po
trzebna nawet bardziej, niż gdybyś szła do Jensa.
Otworzył im ojciec Jensa. Szpara w drzwiach była
wąska aż do chwili, gdy zobaczył, że stoi przed nimi
Roza. Omiótł ją spojrzeniem i przeniósł je na Mattia
sa. Od razu stał się mniej serdeczny.
- Posłałem po Rozę Samuelsdatter - powiedział nie
malże uroczystym tonem. Było to mimowolne. Mattias
leciutko rozciągnął wargi w uśmiechu.
- I Roza Samuelsdatter przyszła - odparł Mattias. -
Nie wiedziała, do jakiego stopnia jest źle, prawda? Je
śli jest bardzo źle, być może Kari musi iść do szpitala.
Myślałeś, że Roza będzie ciągnąć dziewczynę? Bo chy
ba nie miałeś zamiaru sam jej tam zanieść? Masz chy
ba dobre powody, żeby tego nie robić.
- Nie po to posłałem do Krety, żeby ktoś miał za
bierać dziewczynę do szpitala!
- Może i tak - odparł Mattias z mocą. - Ale musisz
wziąć pod uwagę takie właśnie rozwiązanie. Niczego
nie możesz być pewien. Roza Samuelsdatter potrafi
więcej, niż tylko się modlić. Nie mówili ci tego? Nikt
cię nie ostrzegał? A skąd inaczej, twoim zdaniem, wzię
łaby się choroba twojego syna?
Ojciec Jensa nie odpowiedział. Chwycił kurtkę i wy
biegł na dwór.
- Nie chciałem tobą straszyć...
Roza wzruszyła ramionami. Nie podobało jej się to,
co powiedział Mattias, chociaż rozumiała, dlaczego tak
postąpił. Nie lubiła, kiedy robiono z niej kogoś, kim nie
była. Kogoś, przy kim nie można czuć się bezpiecznie...
Weszli.
Mattias zadrżał, chociaż w izbie było dość przyjem
nie. Czysto i porządnie. I całkiem inaczej niż w tym
chlewie, w którym mieszkał Jens zaledwie o rzut ka
mieniem.
Roza natychmiast skierowała się do drzwi alkierza.
Kari leżała skulona na łóżku jak płód. Miała bose sto
py, a nagie ramiona zacisnęła wokół kolan. Ze spódnicy
i stanika zostały tylko strzępy. Włosy były zmierzwione
i splątane, skrywały niemal całkiem strupy na głowie.
W twarzy trudno się było dopatrzyć znajomych rysów.
Mattias za plecami Rozy przeklął.
Roza usiadła na brzegu łóżka, czując, jak bardzo się
przed tym opiera. Zdołała jednak osłonić się' przed na
trętnymi myślami. Przed wrażeniami, które napływały,
przed obrazami, na które nie chciała patrzeć. Tyle by
ło wśród tych ścian przeszłości, której Roza nie chcia
ła dopuścić do siebie.
- Kari - powiedziała cicho. - Kari, słyszysz mnie?
Pogładziła siostrę Jensa po włosach, delikatnie, tak
lekko, że prawie jej nie dotknęła. Ale mówiła mocnym,
pewnym głosem, w którym nie było strachu.
Mattias poznał, że Roza jest zła.
- To się już nie powtórzy, Kari - obiecała Roza,
a dziewczyna jęknęła lekko. Być może była to prośba,
a może odpowiedź. A może czuła jedynie ból. - Zabio
rę cię stąd, dziewczyno. Już tu nie wrócisz. On już wię
cej nic ci nie zrobi. Nikt ci nic nie zrobi...
Kari kołysała się wolno. Miała oczy szeroko otwar
te, wpatrzone w coś, co było dla niej zbyt wielkie. Nic,
tylko się kołysała, z otwartymi ustami i wybałuszony
mi oczyma.
A Roza siedziała przy niej, trzymała ją i przemawia
ła do niej łagodnie. Właściwie, zdaniem Mattiasa, nic
więcej nie robiąc. Jego zniecierpliwiło wreszcie to sta
nie w cieniu i udawanie niewidzialnego. Roza wzrokiem
kazała mu przesunąć się z tej przestrzeni, którą Kari
mogła widzieć ze swego miejsca. Gdy Mattias chciał coś
powiedzieć, Roza ostrzegawczo zmarszczyła brwi. Nie
chciała, żeby dziewczyna go zobaczyła albo usłyszała...
Musiały upłynąć godziny, by Kari uspokoiła się
wreszcie na tyle, że mogła mówić. Słowa były oderwa
ne od siebie, nie dawało się znaleźć w nich zbyt wiele
sensu, ale mówiła. Wypowiadała słowa o ciosach, gnie
wie i winie.
- ... wszystko moja wina - powtórzyła kilka razy. By
ły to jedyne sensowne słowa, jakie dało się wychwycić
w całym tym potoku, w całym tym wodospadzie zdu
szonego od płaczu strachu i szlochającej pogardy.
Mattias czuł, że ma ochotę bić.
Nie dziewczynę, lecz jej ojca. Co to za człowiek, któ
ry potrafi tak skrzywdzić dziewczynkę? Jak można być
aż tak złym?
- ... wszystko moja wina...
- Cicho! - powiedziała Roza. - Najlepiej będzie, jak
trochę się prześpisz, Kari. Zabiorę cię stąd...
- Nie! - krzyknęła dziewczyna nieoczekiwanie i za
częła walczyć z Rozą.
Kopała, biła i uderzała mocniej, niż można się było po
niej spodziewać. Zaskoczyła Rozę. Jeden cios drobnej za
ciśniętej piąstki trafił ją ponad prawym okiem. Zdezorien
towana Roza cofnęła się, usiadła niemal poza łóżkiem.
Podtrzymały jąręce Mattiasa, zapobiegły upadkowi.
- Nie! - wrzeszczała dalej Kari. - Nie! Nie! Nie! Nie!
Nienienienienienie!
Trzęsła się i krzyczała, nie dopuszczając do siebie ani
Rozy, ani Mattiasa. Na Mattiasa nie patrzyła, lecz
dziewczęce spojrzenie przytrzymywało Rozę.
- Nie możesz tu zostać!
Kari wciąż wykrzykiwała to jedno słowo.
- Sprowadź Jensa! - poprosiła Roza, nie spuszczając
wzroku z młodszej siostry kochanka. - Będzie nam po
trzebny jego gniew. Wydaje mi się, że ona ma do nie
go swego rodzaju zaufanie...
Mattias nie kazał się prosić dwa razy.
Kari wciąż krzyczała, gdy przyszedł Jens, dwa kroki
przed Mattiasem. Krzyczała, gdy brat siadł przy niej
i mocno złapał ją za ręce.
Ale głos stracił już dzikość. Nie był już tak-przenik
liwie wysoki.
Roza nie zwracała na Jensa uwagi, dalej przemawia
ła do Kari. Tłumaczyła jej, że jest bezpieczna, że już ni
gdy tak bardzo nie będzie bolało. Ze nikt nigdy więcej
jej nie uderzy, nikt nie wyrządzi jej krzywdy. Przema
wiała do Kari tak, jakby dziewczyna była dorosła i roz-
sądna. Mówiła ściszonym głosem, dobitnie, powtarza
ła, że Kari jest zdolną dziewczyną, że potrafi tak wiele
przydatnych rzeczy. Powinna mieć własny dom, o któ
ry by dbała. Dom i rodzinę, o które by się troszczyła.
I otrzymywać za to podziękowanie.
Roza prosiła, żeby Kari przestała krzyczeć. Gładziła
ją po włosach, po rękach i po plecach i prosiła, żeby
więcej nie krzyczała. Prosiła, by próbowała zasnąć, bo
sen mógł się okazać bardzo jej potrzebny. A potem
znów obiecywała, że nikt nigdy już jej tak nie potrak
tuje. W końcu Kari zasnęła. Zaledwie w chwilę po tym,
jak ucichły jej krzyki. Zanim umilkła, mieli wrażenie,
że słowa wprost krwawią jej z gardła.
To Jens ją okrył.
Trudno zrozumieć, że on potrafi być również taki.
Ze jedna jego strona potrafi gładzić Kari po policzkach,
lekko, leciutko, samymi koniuszkami palców, z uśmie
chem w kącikach ust. Trudno patrzeć na to, że potrafi
kogoś tak kochać, ze świadomością, że Synneve nie po
zna go od tej strony.
To ja trzymam ją z dala od niego...
I nie zamierzam z tego rezygnować...
Widzę, że jego rany zaczynają się goić. Ta maść na
prawdę potrafi zdziałać cuda. Może i ja mam coś z tym
wspólnego? Nie pytam, co on myśli na ten temat.
A Jens nie rozmawia ze mną. Przede wszystkim udaje,
że mnie tu nie ma.
Dopiero w kuchni pokazuje tę twarz, którą znam
o wiele lepiej. Stoi tak, jak zawsze ja stawałam, gdy by
łam razem z nim. Jak wciąż staję w jego obecności.
Przyjmuje taką pozycję, żebym nie widziała jego ob
dartego ze skóry policzka. Ale przez moment go zoba-
czyłam. Ujrzałam dosyć, żeby wiedzieć, że nie zostaną
mu większe blizny. Owszem, kobiety będą go o to py
tać, lecz on będzie mógł skłamać coś mniej kompromi
tującego niż opowieść o rozgoryczonej kobiecie, którą
nazywano czarownicą.
- Gdzie on jest? - pyta Jens. - Zabiję go! Gdzie on
się schował? Uciekł, kiedy zrozumiał, że przyjdę?
- Wyszedł zaraz po naszym przyjściu - wyjaśnia
Mattias i staje za mną.
Chciałabym, żeby położył mi ręce na ramionach. Wy
daje mi się, że to dodałoby mi sił. Powiedziałoby mi, że
nie jestem między nimi zupełnie sama. Ale Mattias te
go nie robi, jest kolegą Jensa i nawet mnie nie lubi.
- Pewnie gdzieś uciekł - stwierdza Jens z pogardą. -
Ale tym razem to nie wystarczy. Tym razem to ja tu
zostanę. A kiedy wróci, stłukę go tak, że nie będzie już
mógł wstać.
Patrzę na jego dłonie zaciśnięte w pięści. Na wysta
jące kostki. I rozumiem, że był w tym jakiś sens. To nie
Jens ma to zrobić.
- On nie wróci - mówię i wychodzę. Idę na brzeg.
7
Długo rozmawiali o sztormie. Nadciągnął jak ciśnię-
ty z ogromną siłą. Przy brzegach, nawet w głębi wąskie
go Strammen, kłębiła się biała piana. Woda w głębinie
pieniła się żółta, waliła o brzeg. Z pomrukiem groziła,
że pochłonie ich wszystkich.
Zaczęło się od cichego szumu w koronach drzew.
Wszyscy zapamiętali to samo, jak gdyby cichy głos,
przemawiający szeptem, niemal monotonnie odmawia
jący zaklęcia. Wiatr wiejący wśród gałęzi i konarów wy
dawał rozkazy każdemu listkowi, który jeszcze nie po
zwolił się strącić.
Nie wyszła z tego żadna piosenka.
Szum nagle umilkł.
A potem wszystko rzuciło się na nich. Niebo i pie
kło zagotowały się jednocześnie. Drzewa pochylały się
i łamały, chociaż soki płynęły w pniach, obiecując roś
niecie ku niebu następnej wiosny. W jednym z baraków
pół długiej ściany wwiało do środka. Gdyby działo się
to za dnia, skończyłoby się jeszcze tragiczniej. Na
szczęście stało się to w porze, gdy mężczyźni byli w ko
palni. W brzuchu góry nie wiedziano nic o siłach sza
lejących na zewnątrz.
Kobiety rozmawiały później o dźwiękach. O tym, że
właśnie one były najgorsze. O szumie wiatru, o glosach,
o uderzeniach skrzydeł, o morzu walącym o brzeg.
Wszystko naraz.
O tym i jeszcze o czymś więcej.
O dźwięku wyrażającym jakby czyjąś... wolę...
Nieopisanym...
- To trwało tak krótko - mówili później ludzie. - Mi
nęło zaledwie w ciągu kilku minut.
Wtedy młody las u stóp wzgórz leżał powalony ni
czym wijąca się wstążka. Jak gdyby coś przetoczyło się
tamtędy, podeptało drzewa olbrzymimi stopami, nie
rozglądając się, gdzie stąpa. Z jednego z baraków sto
jącego wśród domów zerwały się wszystkie deski. Su
szące się pranie w połowie zniknęło na zawsze. Beczki
i skrzynie, które ludzie zostawili na zewnątrz, poprze-
suwała czyjaś olbrzymia ręka. Cztery łodzie wiosłowe,
cumujące przy brzegu, nadawały się jedynie na podpał
kę, a urzędnicy z ulgą wzdychali, że na szczęście po
most wytrzymał. Przez moment wyglądało na to, że
również on pójdzie w drzazgi.
Na szczęście na kotwicy nie stał żaden statek.
To była druga rzecz, za jaką w ciszy dziękowano
w Kopalni.
Wszystko trwało tak krótko, że ci, którzy nie stali prze
rażeni w samym środku tej niesamowitej kipieli, nie mog
li w to uwierzyć. Gdyby nie zniszczenia, większość męż
czyzn uważałaby, że kobiety jak zwykle przesadzają.
Mieli jednak oczy i sami widzieli, co się stało.
Wieczorem znaleziono piątą łódź. Kołysała się na
środku fiordu stępką do góry. Nie miała śladów żadnych
zniszczeń, co ogromnie wszystkich dziwiło. Tylko
uchwyty do wioseł po obu stronach się ułamały. Wkrót
ce jasne się stało, że przed burzą nie była zacumowana.
Natomiast na dziobie znaleziono ślady palców, które
usiłowały wbić się w drewno. Rysy tak głębokie, że lu
dzie nie chcieli uwierzyć, iż jakikolwiek człowiek może
być w stanie tak naznaczyć drewno, chociaż łódź była
stara i zużyta. Tam jednak, gdzie smoła się wytarła
i gdzie powinno pokryć się nią deski od nowa, widniały
białe smugi zostawione przez paznokcie. Rysy opowia
dające o gwałtownej walce na śmierć i życie.
- To nie mogło długo trwać - mówili ludzie. - Szyb
ko poszło.
Wszyscy jednak potrafili sobie wyobrazić przynaj
mniej częściowo walkę człowieka z morzem i siłami
niebios.
Albo piekieł...
Nie było krwi. Z wyjątkiem tych znaków zostawio
nych przez paznokcie na dziobie nie było innych śla
dów. Wioseł nie znaleziono, nawet jednej drzazgi, któ
ra mogłaby z nich pochodzić.
Nie znaleziono też człowieka.
Ojca Jensa i Kari pochłonął żywioł.
Roza nie ruszała się z domu. Im nic nie zginęło. Pra
nie zdjęła już wcześnie rano, zanim "wiatr zdążył bodaj
zmarszczyć fiord. Na podwórzu u Wielkiego Samuela
nic się nie poniewierało. A drzwi do obory Roza sta
rannie zamknęła na skobel po porannym obrządku.
Nie rozpaliła nawet w piecu i przez to oszczędziła so
bie dodatkowego szorowania podłogi.
- Mieliśmy szczęście - stwierdził Ole po wysłucha
niu opowieści Liisy. Młoda Finka zajrzała do nich, wra
cając z The House. Chociaż pracowała w domu dyrek-
torostwa, jej ojciec nie zgadzał się, by tam nocowała.
Uważał, być może nie bez racji, że na stryszku dla słu
żących czyha •wiele niebezpieczeństw.
- Wygląda niemal na to, że byliśmy przygotowani -
dodał Ole i wsłuchał się, czy przypadkiem Roza nie za-
chowuje się jakoś inaczej. - Jak gdybyś się na to szyko
wała, moja siostro.
- Nie mam pojęcia, na co wygląda! - obruszyła się
gniewnie Roza.
- On ci zadawał te same pytania? - spokojnie spytał
brat, głową wskazując na drzwi do alkierza.
Wielki Samuel całkiem niedawno urządził córce
awanturę. O czym rozmawiali, tego Ole nie wiedział.
Drzwi były zamknięte, dopóki Roza przebywała u oj
ca. Mówili cicho, Ole nie był w stanie niczego wychwy
cić, co wcale nie znaczyło, że nie próbował.
- To, czego chciał, pozostanie pomiędzy nim a mną.
- Dziwne, że zło dotknęło tylko ojca Jensa.
- Nikt raczej nie będzie za nim tęsknił.
- No właśnie - pokiwał głową Ole. - No właśnie.
Jens nie nosił żałoby. Mattias pomógł mu przenieść tę
odrobinę ruchomości, jaką posiadał, z powrotem do do
mu. Jens utrzymywał porządek. Kari była zbyt obolała
i wstawała z łóżka tylko wtedy, gdy naprawdę musiała.
- Wrócił do domu w nocy - powiedział Jens krótko. -
Nie wpuściłem go, do diabła, do domu. Powiedziałem,
że może spać z bydlętami, jeśli chce mieć dach nad gło
wą. Zapowiedziałem, że go stłukę. Uwierzył mi. Nie wi
działem, że bierze łódź. Powinien być w kopalni. Miał
przecież robotę, której powinien pilnować.
Mattias wsłuchiwał się w gniew dźwięczący "w głosie
Jensa. Było w nim to samo obrzydzenie co u Rozy, gdy
mówiła o Jensie. Ta sama bezgraniczna pogarda.
... Roza...
Nie powinna zjawiać się w jego myślach.
- Lepiej wyglądasz - zauważył Mattias, popijając wi
no z mlecza. Znaleźli tuzin butelek w piwniczce wyko-
panej w ziemi i Jens, wzruszając ramionami, oświad
czył, że wszystko jedno, kto je zrobił, byle tylko dzia
łało jak powinno.
I na razie działało. Orzeźwiało, było chłodne, lekko
słodkawe w smaku, niewiele mocniejsze od miodu, któ
ry baby warzą po zagrodach.
- Chyba ta maść pomaga. Myślisz, że ona ma jej więcej?
Mattias nie odpowiedział. Grymas, który pojawił się
na jego twarzy, mógł oznaczać wszystko.
- Tak naprawdę to mówię... czy mógłbyś spytać, czy
ma dla mnie więcej tej maści? Czy mogłaby ją dla mnie
zrobić?
- Ja mam spytać?
-Ty.
- Nie chcę być twoim pośrednikiem, Jens. Nigdy
wcześniej nie miałeś żadnych oporów przed robieniem
z Rozą Samuelsdatter wszystkiego, co tylko ci się po
dobało. A teraz nie możesz nawet sam przedstawić jej
własnej prośby? To mało męskie, przyjacielu.
Jens pogładził ręką policzek, na którym łuszczyła się
skóra. Pod nią widać już było świeżą skórę, cienką i de
likatną, wciąż jeszcze jasnoróżową jak u niemowlęcia.
- Czy to przypadek, że przyszedłeś tu wczoraj z Rozą? -
spytał. - Szedłeś się zalecać do mojej siostry, a tymczasem
wpadłeś wprost na Rozę? Czy może raczej to ona przy
szła do ciebie, bo bała się ojca i tego, co ją tu czeka?
Mattias wiedział, że Jens nie przemawia z zazdrości.
Nie sądził, by kolega wiedział, co to w ogóle jest za
zdrość. Nigdy nikogo nie kochał dostatecznie, by zro
zumieć, czym ona jest. To się nawet ze sobą łączyło. To
była inna forma strachu. Ale Jens w każdym razie
o strachu wiedział dostatecznie dużo.
- To był przypadek - odparł Mattias krótko. - Spo-
tkałem ją, kiedy wyszedłem z kopalni. Nie pytałem, do
kąd idzie. Poszedłem z nią dopiero, gdy mi powiedzia
ła. Prawdę mówiąc, mówiła, żebym został. Uznałem jed
nak, że tak będzie najlepiej. Stwierdziłem, że może nie
być tu bezpieczna. Do diabła, Jens, ona ma dziecko, któ
rym musi się zajmować! A na dodatek do twojego dzie
ciaka ma ślepego brata i ojca kalekę! I doprawdy, nie
wielu jest takich, którzy palcem kiwną, by jej pomóc.
- Słyszałem, że spotkałeś ją przypadkiem - mówił
Jens z namysłem. - Słyszałem, że biegałeś za nią po Ko
palni i że zniknąłeś z nią na dość długo. Ze w powszech
nym rozumieniu wiadomo, co z nią robiłeś. A potem
we dwoje przyszliście tutaj.
Mattias westchnął.
- Niech diabli porwą powszechne rozumienie! -
przeklął i wziął z ręki Jensa butelkę. Wytarł szyjkę rę
ką i wypił. Głębokie, chłodne łyki.
- Sypiasz z nią? - spytał Jens.
Mattias mógł popatrzeć na niego najzupełniej spo
kojnie. Nie miał nic do ukrycia. Nie było żadnego po
wodu, by odczuć zakłopotanie tym pytaniem. Nie zro
bił nic, co mogłoby w jakikolwiek sposób znieważyć
Rozę Samuelsdatter. Nie znieważył także Jensa. Cały
czas Mattias zachowywał się wobec Rozy rycersko.
- N i e .
- Dlaczego?
- Nie mam ochoty - odparł Mattias.
- Co wobec tego jest między wami?
- Nic - powiedział Mattias. A potem poprawił się
z rezygnacją: - Nie wiem, Jens, naprawdę nie wiem...
- Mnie nie przeszkadza, że ona ma innych...
Mattias miał w pamięci sporo sytuacji, które sprawia
ły, że trudno mu było przyjąć słowa Jensa poważnie.
- Nigdy mi to nie przeszkadzało - ciągnął Jens. - Ale
chcę o tym wiedzieć pierwszy. Będą mnie pytać. A mo
im prawem jest wiedzieć, jak jest.
Mattias poczuł, że po tym oświadczeniu ma jeszcze
mniejszą ochotę na Rozę Samuelsdatter. I wbrew włas
nej woli pomyślał, że to przypomina czary.
- Myślisz, że ona to zrobiła?
Pytanie padło jak strzał, który nagle rozrywa ciszę.
- Myślisz, że to jej sprawka? - powtórzył Jens. - Wy
chodziła stąd z takim zdecydowaniem. Stary nie był
wart solonego śledzia, a teraz pływa razem z nimi.
- Nie gadaj tak!
- W pełni się z nią zgadzałem co do tego, ile jest wart.
Myślisz, że to ona ściągnęła ten sztorm? Idę o zakład
i stawiam wszystkie pozostałe butelki o to, że to dzie
ło mojej Rozy. Wypijmy za jej zdrowie! - Przyłożył bu
telkę do ust. - Zakładasz się, że było inaczej, Mattias?
Nie? No tak, bo byś przegrał. Dwieście lat temu takie
jak ona palili na stosie, pomyśl tylko! Niebezpiecznie
się jej opierać. Za to też wypijemy?
Mattias nie chciał.
- Tak ciężko cię do tego namówić, że niemal wierzę,
że mimo wszystko się w niej kochasz. Zauroczyła cię.
Owładnęły tobą jej ciemne moce. Owinęła cię dooko
ła palca. Ale nie tylko ciebie jednego. Jakoś dochodzi
my do siebie, wszyscy. Tobie też minie, jak tylko się
tobą znudzi...
Długo patrzył na Mattiasa spod oka. Rozleniwił się
jak kot w słońcu około południa. Szparki oczu zrobiły
mu się wąskie jak u kota.
- Nie mówisz już o tym, żeby się ożenić z Kari,
prawda? Bardzo się pilnowałeś, żeby o tym nie wspo
mnieć. Wczoraj nie słyszałem o tym ani razu. Czyżby
nie wypadało o tym mówić, kiedy Roza tu była i mog
ła przypadkiem usłyszeć?
- Teraz Kari jest bezpieczna - stwierdził Mattias
krótko.
- Ale teraz mógłbyś dostać zadowalającą odpowiedź -
oświadczył Jens. - Teraz to ja o niej decyduję. To ja jej
doradzam. Prędko mógłbym jej powiedzieć, że to rozsąd
ny wybór.
- Wycofuję propozycję.
- Niebezpiecznie jest chodzić w zaloty nie w porę,
Mattias. Ktoś mógłby cię wziąć na poważnie, zanim
zdążysz wyskoczyć za drzwi. Przyjdzie taki dzień, kie
dy okażesz się niedostatecznie szybki.
Zawsze tak się droczyli. Ich przyjaźń opierała się na
tysiącu drobnych sprzeczek, przypominających tę.
Właśnie wtedy stawali się sobie bliscy.
- Ale Roza Samuelsdatter już jest mężatką. Jest żo
ną Pedera Johansena. I nikt jeszcze nie słyszał, żeby on
nie żył.
- Wydaje mi się, że ty dużo wiesz o małżeństwie
Rozy, Jens. Chyba więcej niż inni.
- To tylko świadczy o tym, że jestem rozsądniejszy,
jeśli chodzi o baby, niż ty, kolego. Nie muszę tak pręd
ko uciekać przed czymś, co może stać się naprawdę nie
bezpieczne.
Mattias nie wiedział, czy dobrze usłyszał. Zakładał,
że Jens naprawdę myśli to, co mówi. I że przynajmniej
dla samego Jensa ma to jakiś sens. W uszach Mattiasa
zabrzmiało to po prostu dziwnie.
- Bawisz się Rozą - powiedział, obracając kubek
w dłoniach. Przełożył go z ręki do ręki. Patrzył na zmianę
to na naczynie, to na człowieka, do którego się zwracał.
- Ty to nazywasz rozsądkiem, Jens. Siedzisz tu i wma-
wiasz mi, że ona jest odpowiedzialna za pogodę. Za wi
cher, którego nadejścia nikt się nie spodziewał.
Z hałasem odstawił kubek na stół. Została w nim na
dnie tylko resztka wina. Nie wylało się. Umieli dbać
0 cenne krople.
- Posłuchaj sam siebie. Twój ojciec powinien być dzi
siaj w kopalni. Ale ogarnięty gniewem czy Bóg wie
czym wyprawia się łodzią na morze. Nie ma szczęścia,
bo akurat wtedy i akurat nad fiord nadciąga burza. Bu
rza, której nikt nie mógł przewidzieć, bo rano pogoda
była ładna. Wiatr wywala kilka ścian i drzew, wywiewa
śmiecie. Rozbija kilka lodzi, zmiata drewno z brzegu.
1 zatapia twojego ojca. Wszyscy są zgodni co do tego,
że to była piekielna wichura. I że dużo czasu upłynie,
zanim znów coś podobnego się wydarzy. Wszyscy cho
lernie się z tego cieszą. Tymczasem ty mówisz, że to
sprawka Rozy. Ze ściągnęła tu sztorm po to, żeby roz
prawić się z twoim ojcem!
- Tylko on tak naprawdę na tym ucierpiał...
- Roza nic nie potrafi.
- Zdjęła ze mnie tę zarazę.
- To dzięki maści - stwierdził Mattias. - A maść nie
tylko ona umie przygotować. Nie można wywołać wia
tru za pomocą maści, Jens.
- Zanim to ze mnie zdjęła, najpierw to na mnie ze
słała. I uspokoiła Kari. Sam widziałeś. Dziewczyna wpa
dła w histerię i gdyby nie Roza, chodziłaby po ścianach.
Nigdy jeszcze nie widziałem, żeby siniaki u kogoś blad
ły tak szybko. Sam słyszałeś Rozę, jak stąd wychodziła.
Mamrotała coś pod nosem... Nie zrozumiałem, co to by
ły za słowa. A ty?
Mattias pomyślał, że ona ma jego sny.
... czy to czary...
- Ty się jej boisz - powiedział zachrypniętym gło
sem. - A mimo wszystko się nią bawisz. Nie zaprzesta
łeś tego, prawda? Masz wobec niej jakieś plany, Jens.
Znam cię. Coś ci chodzi po głowie w związku z Rozą.
Czego ty, w imię niebios, od niej chcesz?
- Nie mieszaj w to nieba - ostrzegł Jens. - Niewiele
go w tym. Może trochę. Nie kłamałem, mówiąc o tym,
jaka ona jest. Ale to nie było przyjemne czuć, jak skó
ra odchodzi od ciała. Pomyślałem, że chcę, żeby i ona
to zrozumiała.
- Chyba jej nic nie zrobisz?
Jens uniósł brwi w wielkim zdziwieniu, że przyjaciel
może w ogóle coś takiego pomyśleć. Oczy błysnęły błę
kitem, rozchichotane. I Jens puścił oko do Mattiasa.
- Ja miałbym zadzierać z wiedźmą? Za kogo ty mnie
masz, przyjacielu! Myślisz, że robiłbym sobie wroga
z kogoś, kto rządzi wiatrem i żywiołami? No i jest
przecież Synneve... Myślisz, że robiłbym sobie wroga
z matki mojego dziecka?
- Teraz też nie powiedziałbym, że jesteście przyja
ciółmi.
- Ona wciąż ma dla mnie uczucia - stwierdził Jens
z wielką pewnością siebie. - A bardzo mi pomoże, jak
skóra odrośnie. Roza uważa, że jestem piękny. A moja
Roza lubi to, co piękne. Wiedźma czy nie, jest też ko
bietą. Przede wszystkim kobietą. A kobiety...
- ... na kobietach się znasz - dokończył Mattias.
Jens z zadowoleniem pokiwał głową.
- I co będzie z tą maścią? Poprosisz ją o więcej w mo
im imieniu? Nie musi jej sama przynosić. Jeśli masz
wątpliwości co do mnie i moich zamiarów, sam możesz
po nią iść. Nie masz zbyt wiele przeciwko temu, że bę
dziesz jej posłańcem, prawda? To ci da okazję do od-
wiedzenia jej. A coś mi się wydaje, że masz na to wiel
ką ochotę, kolego! Wszystko jedno, co powiesz. Rze
czywiście, Roza coś w sobie ma. Jest w niej coś prze
klętego, czego nie tak łatwo się pozbyć. Ona potrafi cię
w jakiś sposób naznaczyć.
Mattias zamierzał czekać.
Właściwie postanowił zapomnieć o prośbie Jensa. Jeśli
przyjaciel czegoś potrzebował, niech sam się o to posta
ra. To niesłychane, żeby był chłopcem na posyłki doros
łego przecież chłopa. A już najgorsze, że miał pośredni
czyć pomiędzy Jensem a Rozą. Nie jest wszak statkiem
pocztowym, pływającym wzdłuż wybrzeża, ani poczty-
lionem, wożącym listy przez góry.
Ale niedziela mijała powoli, a sztorm też zrobił swo
je i nie odbyły się tradycyjne tańce Finów. Mattias nie
był namiętnym tancerzem. Kilka razy próbował tań
czyć, ale robił to bez przyjemności. Niedzielne spotka
nia stanowiły jednak rozrywkę. Niedzielne potańcówki
stały się cotygodniowym zwyczajem. Zbierali się ludzie,
którzy mieszkali w Kopalni, trochę przypływało z Alta
i Bossekop, a nawet z Kvaenangen. Spotykali się, tańczy
li i rozmawiali. Było dużo śmiechu i życia.
Roza nie przyszła na zabawę.
Mattias zresztą wcale się tego nie spodziewał. Roza
nie należała do beztroskich dziewcząt, którym w tańcu
furkotały spódnice i które słały dookoła zalotne spoj
rzenia, a w głowie nie miały żadnej poważnej myśli.
Nie chciałby zobaczyć jej wśród nich.
Rozmawiali o niej. Oczywiście to również było nie
uniknione. Mattias wiedział, że słowa będą fruwać, za
trzymując się przy każdym kominie w Kopalni, że będą
krążyć wokół wszystkich stołów. N o , może z wyjąt-
kiem tego, przy którym zasiadali Crowe i jego małżonka.
Wszyscy rozmawiali o wichurze.
Wszyscy rozmawiali o tym, jak wyglądał Jens. I że
chyba jest mu już lepiej. O tym, że to Roza wybaczy
ła mu i uzdrowiła go. Że znów powrócił do jej łask.
Jeszcze ciszej ludzie poszeptywali o domu Jensa.
O tym, co, jak im się wydawało, wiedzą, lecz czego nie
da się nazwać słowami.
Mattias po kolana brodził w słowach. Brzydziło go,
że ten i ów dawał do zrozumienia, że wielu rzeczy za
czął się domyślać. Półgębkiem wspominano, że w zasa
dzie od zawsze uważali, że z tą rodziną jest coś nie
w porządku. No i że ludzie myśleli swoje, kiedy dziew
czynka zeszła na złą drogę. Taka młodziutka... A nikt
raczej nie widział, żeby wieczorami włóczyła się z chło
pakami. Ale chyba było ich dosyć w domu. No i ojciec
też nie okazywał jej dobroci.
Od ich mówienia aż gęstniało powietrze.
Mattias zaciskał zęby, żeby gniew w nim nie wy
buchnął.
Nic by nie pomogło, gdyby podniósł głos i spytał,
dlaczego, u diabła, skoro wszyscy coś przeczuwali i do
myślali się, uważali i podejrzewali, nic z tym nie zro
bili. O wiele bardziej przekonująco wyglądałoby to
w jego oczach, gdyby przynajmniej jeden z tych trosz
czących się o bliźnich ludzi miał odwagę uczynić dla
Kari cokolwiek, skoro rzeczywiście domyślali się
i przypuszczali.
Kari pomogłoby to o wiele bardziej niż te rumieńce
podniecenia, wykwitające na ich twarzach, gdy rozgrze-
bywali palcami paskudztwo, o którym nie należało mó
wić głośno.
Właściwie nie...
Ludzie rozmawiali też o Rozie i o sztormie. A po
tem znów o Rozie.
Mówili, że w Samuelsborg wichura niczego nie
zniszczyła.
Mattias zobaczył to na własne oczy, gdy tam przy
szedł. Wszędzie panował idealny porządek. Wszystko
leżało na swoich miejscach. Nawet drzewa dookoła sta
ły proste jak zawsze. Podwórze było zamiecione i czy
ste. Budynki zadbane, wciąż zadbane. Wiedział, że bra
cia Rozy wykonywali sporą część pracy, gdy jeszcze tu
byli, lecz teraz Roza została sama.
Przydałaby się tutaj para męskich rąk.
Ale to nie będą jego ręce.
Nie wierzył, żeby Roza kładła się do łóżka, nim zmu
si ją do tego noc. Uważał ją za człowieka nocy. Możli
we, że ludzie nocy rozpoznają się nawzajem.
Za oknem widać było palące się światełko. Mattias
zastukał. Nie do drzwi, lecz ona wymknęła się drzwia
mi. Była czujna. Ręce miała założone na piersiach. Za
wsze gdy ją widział, stała w takiej pozycji. Zasłaniała
się rękami niby płotem przed wszystkimi, których spo
tykała. Wystawiała łokcie, pełne złości.
Może trochę przestraszone...
- Kto tam?
Wystąpił z cieni. Podszedł niemalże tuż do niej.
- Nie chciałem cię wystraszyć.
- To ty!
Nie spodziewała się go. Może więc mimo wszystko
nie była czarownicą? Czyż one nie potrafią przewidzieć
nawet tak drobnych zdarzeń jak to?
- Na zabawie zrobiło się zbyt tłoczno - rzucił lekko. -
Nogi mi się za bardzo rozgrzały i spociły.
- Postanowiłeś więc je ochłodzić, przychodząc tutaj?
Oparli się o tę samą ścianę. Roza stała na schodach,
nieco wyżej od niego. On u ich stóp. Musiałby zadzie
rać głowę, żeby na nią spojrzeć, przynajmniej trochę.
- Trafiłem tutaj.
On również złożył ręce na piersi, nie opuszczając włas
nych granic. Nie chciał wdzierać się na jej terytorium. Nie
po to przyszedł. Nie takie wymagania jej stawiał. Nic od
niej nie chciał. Nie chciał jej prosić nawet o drobnostkę.
- Zobaczyłem, że u ciebie się świeci.
- Szyję.
Mattias nie mógł powstrzymać się od uśmiechu. Wy
dało mu się to takie dziwne. Nigdy nie przyszło mu do
głowy, że ona może zajmować się takimi kobiecymi
czynnościami. Nawet przez chwilę nie wyobrażał sobie
Rozy z robótką w rękach. Ona fedrowała kamień, wła
dała wiatrami, przeganiała odrę i trawiącą ciało wysyp
kę. Uspokajała ludzi zanoszących się krzykiem bólu
i dotykiem własnych dłoni zsyłała na nich sen.
Ale nie szyła...
- Synneve potrzebuje ubranek.
- Jak ona się miewa?
- Dobrze. Śpi już teraz przez całą noc. Nie domaga
się jedzenia w środku nocy. Budzi mnie dopiero rano.
A czasami nawet to ja muszę ją budzić. A kiedyś prze
cież ciągle domagała się jedzenia. I w nocy musiałam ją
karmić dwa albo trzy razy.
Roza zakończyła te słowa nieoczekiwanym śmie
chem i popatrzyła gdzieś w inną stronę.
- Dlaczego ci to opowiadam?
- Bo spytałem - odparł Mattias.
- To przecież babskie gadanie. Zapomnij o tym, Mat
tias, zapomnij! Po prostu nie bardzo mam z kim roz
mawiać. Ani o Synneve, ani o czym innym.
Zrozumiał nagle, jak bardzo musi być samotna.
- Ja nie rozróżniam pomiędzy babskim gadaniem
a innym. Możesz rozmawiać ze mną, o czym tylko
chcesz. Chętnie posłucham o Synneve. Nie zapomnia
łaś chyba, że to moja chrześniaczka?
Roza uśmiechnęła się przelotnie.
- Jest taka okrąglutka - powiedziała z dumą w gło
sie. - A kiedyś była taka maleńka i chuda. Bałam się, że
się złamie, pamiętasz? Urodziła się za mała. Ale dobrze
jej tu było i nic jej nie dolega. Jest tłuściutka jak oseł
ka masła, wesoła i pogodna jak słoneczko. Dobrze jej
i zrobiła się prześliczna. Szkoda...
Roza urwała.
Popatrzyła na Mattiasa. Uniosła brwi i spoglądała na
niego badawczo. Rozważała za i przeciw. Oceniała go.
- Jak będziesz cicho, to możesz wejść - powiedziała
prędko. Ale sama nie ruszyła się z miejsca. Nie mogła
okazywać zbyt wielkiego zapału, żeby nie pomyślał, że
go do czegoś nakłania.
- Możesz ją zobaczyć - dodała, by Mattias przypad
kiem nie pomyślał, że zaproszenie ma inny cel. - Wy
gląda prześlicznie, kiedy śpi. A Ole przecież nie widzi...
Mattias zrozumiał. Brat był jedynym człowiekiem,
z którym mogłaby dzielić tę radość, lecz Ole był prze
cież ślepy. Po cichu wszedł na schody. Stanął blisko,
lecz jej nie dotykał.
- Będę bardzo cicho - obiecał.
Synneve była kwiatem. Mattias przykucnął przy ko
łysce, rękami wsparł się o kolana. Gdyby ktoś spytał
go, czym jest spokój, od tej pory zawsze mógłby odpo
wiedzieć, że to śpiące dziecko.
Nigdy się nie domyślał, że to jest tak.
Dzieci nie należały do jego świata.
Jego świat to robotnicy najemni i najemna praca.
I nowe drogi, które wiodły wciąż dalej. Zawsze dalej.
Dzieci nie należy prowadzić od jednego horyzontu do
drugiego. Mattias uważał, że tak być nie powinno. Dla
tego nigdy nie myślał o dziecku.
Kobiety to jedno.
Kobiety nie muszą oznaczać związków.
Ale dzieci to więzi. Dzieci to gałęzie drzew. Potrafią
wyciągnąć się do nieba, jeśli człowiek zainteresuje się
nimi na tyle, by wyciągać się razem z nimi.
Mattias nie wiedział, że nosi w głowie takie myśli.
Nawet ich nie przeczuwał, dopóki nie usiadł przy ko
łysce Synneve, swojej chrześnicy. Małej, pulchnej Syn-
neve. I dopóki nie zrobiło mu się gorąco w piersi.
- Ona jest piękna - szepnął, wstając. Nie był pewien,
czy Roza chce, żeby odszedł, czy żeby został. Wolał się
jej nie narzucać. - Podobna do ciebie.
Roza uśmiechnęła się uśmiechem, który mówił, że
mu nie wierzy. Tym, który mówił, że nie musi jej pra
wić miłych słówek. Nie oczekiwała ich od nikogo.
- Możesz trochę posiedzieć - rzekła, ale nic mu nie
proponowała.
Mattias siedział.
Wokół nich panowała cisza. Nawet ogień zgasł
w piecu, ale w niczym to nie przeszkadzało, bo wieczór
był niezwykle ciepły. Tyle spotkało go niezwykłości
w ciągu ostatnich dni.
- Ona jest podobna do Jensa - orzekła Roza. - Jest
piękna. Urodę ma po ojcu.
Mattias rzeczywiście dostrzegał u dziecka rysy przy
jaciela. Jens nigdy nie wyłgałby się z tego ojcostwa po
narodzinach dziecka. Nawet gdyby tego pragnął. Lu-
dzie przecież mają oczy, widzą, od kogo pochodzi
dziewczynka. Ale mniej było w niej Jensa niż Rozy.
- To, co w niej naprawdę piękne - powiedział Mat-
tias - mała ma nie po Jensie, tylko po tobie, Rozo. Na
prawdę tego nie widzisz?
- Nie - odparł i odgryzła nitkę.
Zawiązała nowy supełek i wzięła się do innego szwu.
Wzrok wbiła w robótkę. Mattias zobaczył, że to maleń
ka koszulka. Roza całą uwagę skupiła na pracy. Nie wy
czuwała chyba nawet jego spojrzenia. Nie czekała na to,
żeby opowiadał jej, jak bardzo piękna jest Synneve.
- Niebezpiecznie będzie tu nad fiordem dla mło
dych ludzi za jakieś czternaście, piętnaście lat - rzucił
ze śmiechem, starając się z całych sił, by nie zabrzmia
ło to groźnie. - Kiedy ona będzie promienną dziewczy
ną, łamiącą serca wszystkim chłopcom, wcale tego nie
chcąc. Samym tylko uśmiechem. Ta twoja Synneve
Natalia.
Poczuł pieczenie na wargach.
... Synneve Natalia...
... Natalia...
Mattias zorientował się, że wypowiedział to imię na
głos. Że powtórzył je jak przez sen. Jak w tych niezwyk
łych snach należących nie tylko do niego. Imię...
- Natalia...
Roza stanęła przed nim nagle. Nie zauważył, kiedy
odłożyła robótkę. Nie widział jej nadejścia. Czuł gorą
co na twarzy, w głowie zrobiło się ciepło i gęsto. A Ro
za przyłożyła mu dłonie do policzków i zmusiła, by po
patrzył jej w oczy.
- Mattias - powiedziała z naciskiem. - Masz za sobą
długi, ciężki dzień?
Chyba ziewnął. Oderwał się od tego, co mogło być
jedynie snem. Wyszedł z tego i nie rozumiał, co się sta
ło. Gdyby nie przebłysk wspomnienia...
I dotyk dłoni Rozy na skórze wcale nie był nieprzy
jemny. Ale na jego wargach pojawiło się niewłaściwe
imię. Wiedział o tym i ona wiedziała. Lecz żadne z nich
o tym nie wspomniało.
Roza puściła go.
- Przyniosę ci zimnego piwa - powiedziała tylko i ci
cho wyszła.
Mattias stanął oparty o ścianę, zasłuchany w oddech
dziecka. Wejściowe drzwi zostały uchylone. Przez szpa
rę wpadło trochę świeżego powietrza. Chyba bardzo go
potrzebował.
Kim, na miłość boską, jest Natalia?
8
Później Mattias miał o wszystko obwiniać zimne pi
wo. Piwo i Natalię. Może trochę winy ponosiła rów
nież noc.
- Kim jest Natalia? - spytał, siedząc po przeciwnej stro
nie stołu. Czuł, że piwo, które podała mu Roza, jest moc
ne, ale nie chciał o tym myśleć. Był już prawie poniedzia
łek, wkrótce będzie rano, niedługo nadejdzie czas, żeby
iść do kopalni. Ale o tym Mattias też nie chciał myśleć.
- Rozo, kto to jest Natalia?
- To moja... praprababka - odparła.
Piła tak jak on. Tyle samo. Mattiasowi zadzwoniło
w głowie, że Roza nie powinna pić. Była kobietą. Do
diabła, niewiele więcej niż dziewczynką. Nie powinna
wlewać w siebie tyle samo, co dorosły mężczyzna, pra
wie dwa razy od niej większy!
- Twoja praprababka?
Roza całkiem przykręciła lampę. Płomyk zmniejszył
się i drgał przy każdym ich oddechu. Mattias wbił so
bie do głowy, że ten płomień to życie.
- Urodziła się w tysiąc siedemset pięćdziesiątym dru
gim roku w Archangielsku - powiedziała Roza. - Mia
ła włosy jak ogień, a oczy tak zielone, że potrafiły cis
kać błyskawice. W lewym policzku miała dołeczek. Mó
wią, że wyglądało to tak, jakby ktoś mocno wdusił
kciuk w jej policzek. Ona była piękna, Natalia.
- Żyła prawie sto lat temu? - spytał z niedowierzaniem.
Roza kiwnęła głową i nalała obydwojgu więcej piwa.
- Jest jeszcze więcej dzbanów - powiedziała z uśmie
chem. - To bardzo rozluźnia, prawda? Robię się taka
zmęczona, Mattias. Wszystko mnie tak męczy.
- Nadałaś dziecku imię po niej?
Roza wzruszyła ramionami.
- Moja babka ma właściwie na imię Natalea. Nata
lia jest ładniejsze. Nie brzmi tak staroświecko. To pra
wie po rosyjsku. A właściwie, z tego co wiem, to jest
rosyjskie imię. Babka mojej praprababki, czyli moja
praprapraprababka, mieszkała przez jakiś czas w Rosji.
Czy to nie ciekawe? Tam była jeszcze jedna Natalia,
ale umarła... Nikt jej nie pamięta. Chyba była bardzo
mała. Ona na pewno miała dar.
- Dar?
Roza z powagą kiwnęła głową.
- Te, które wcześnie otrzymują dar, te, które wcześ
nie rozumieją, że go mają, umierają. Umierają młodo.
Nie są rzeczywiste, rozumiesz, Mattias? Są aniołami
już wtedy, kiedy są u nas. Tak to z nami jest. Mam na
dzieję, że Synneve nie jest taka. Zrobię wszystko, żeby
była zwyczajnym dzieckiem. Wydaje mi się, że nic złe
go jej nie spotka, bo Natalia jej strzeże. Moja Natalia.
Urwała na chwilę.
- ... Nasza Natalia - wyjaśniła.
Mattias nie czuł się ani odrobinę mądrzejszy.
- Ty znasz Natalię - powiedziała Roza, śmiejąc się
znajomym śmiechem.
Tym ze snu.
Roza miała głos ze snu.
Głos Rozy, która nie była Rozą.
Mattias zacisnął rękę na kubku. Zamknął oczy i wśród
ciemności, która powinna się przed nimi pojawić, ujrzał
migoczące obrazy. Dla niego nie było już więcej mroku.
Nie było już więcej pokoju. A wszystko przez nią. Pa
trzył na nią, patrzył na Rozę i ogarniał go gniew.
Całkiem zgasił lampę.
W izbie zapadła cisza. Roza nie dołożyła do pieca.
Mattias usłyszał, jak czyjeś ciało obraca się w sąsied
nim pomieszczeniu. Wiedział, że albo jest to jej brat,
albo ojciec.
Lubił kiedyś Olego. Wielki Samuel natomiast nie był
człowiekiem, którego ktokolwiek darzył sympatią. Al
bo ktoś miał dla niego szacunek, albo też spluwał za je
go plecami.
Mattias go szanował.
Synneve spokojnie oddychała przez sen. Takie krót
kie, lekkie oddechy małego człowieka. Małego życia,
pięknego małego człowieka, który nie wiedział, jakiej
jest krwi, lecz mimo wszystko niósł ją dalej.
Synneve Natalia.
Natalia.
Roza.
Mattias wypił piwo.
- Myślę, że powinnaś przynieść więcej, Rozo Samu-
elsdatter - oświadczył, gdy opróżnił kubek. - To będzie
długa noc, a twój gość jest bardzo spragniony.
Kiwnęła głową i na chwilę zniknęła mu z oczu.
W tym czasie Mattias dopił do dna pierwszy dzban.
Cmoknął zadowolony, gdy zobaczył, że Roza przy
niosła jeszcze dwa.
- To mój ojciec warzył piwo. Warzył najlepsze piwo
nad Kafjorden.
- Jeszcze nie umarł - powiedział Mattias schrypnię
tym głosem i wziął kubek z jej rąk. - Powinnaś mu po-
zwolić, żeby warzył więcej. Szkoda by było, gdybyś nie
miała mnie czym poczęstować, gdy znów przyjdę z wi
zytą. Zawsze będę się z tobą zgadzał, Rozo, że to najlep
sze piwo nad fiordem, a może nawet w całym okręgu.
- Przyjdziesz jeszcze?
- Ja zawsze wracam.
Potem usprawiedliwiał to wszystko piwem. Natalią.
A gdy czas do tego dojrzał, miał błagać Wielkiego Sa
muela o to, by uwarzył więcej tego wspaniałego piwa.
To dłonie musnęły się przelotnie gdzieś nad stołem. Ze
wnętrzne koniuszki palców. Trudno to było nazwać do
tykiem. Gdyby nie piwo, mogłoby przejść niezauważenie.
I gdyby nie Natalia.
Jego dłoń wvstrzeliła w przód i objęła nadgarstek
Rozy. Szczupłe palce, na których tyle razy spoczywa
ło jej spojrzenie, przytrzymywały tak mocno.
Jak gdyby wiedział, że tego właśnie pragnęła.
Palec wskazujący wolno pogładził miękkie, gładkie
wnętrze jej przedramienia. Krew płynęła w nim tuż pod
skórą. Znaczyła błękitne ścieżki tuż pod białą jak mle
ko skórą. Pulsowała...
Te same uderzenia rozlegały się w jej uszach.
Mattias, nie rozluźniając uścisku, opróżnił kubek.
Roza nalała mu więcej swobodną ręką. Wciągnął w sie
bie pianę, lecz nie przestawał patrzeć na Rozę. Ona też
wypiła. Potem nakryła kubek dłonią na znak, że nie
chce już więcej.
- Boisz się pić razem ze mną? - spytał ten, któremu
nie podobało się, że Roza w ogóle pije.
- Nie mam ochoty - odparła.
Mattias wiedział, że robiła już mnóstwo rzeczy, na
które nie miała ochoty. Taka właśnie była historia ży
cia Rozy.
Życia, na które nie miała ochoty.
- Nie zawsze się tym kierowałaś.
- Może się zmieniłam.
... może się zmieniła...
Mattias wychylił się przez stół i odsunął oba kubki na
bok. Na sekundę puścił rękę Rozy. Teraz złapał ją za ra
miona, przyciągnął do siebie. Jego piwne oczy błyszcza
ły. Roza widziała to, chociaż wokół nich było dość ciem
no. Jedynie słabe światło nocy wpadało z zewnątrz.
Było już późno.
Mało światła.
Mattias nie mógł się do niej dostatecznie zbliżyć. Stół
mu zawadzał. Jednym skokiem, puszczając ją zaledwie
jedną ręką, zerwał się, przerzucił długie nogi przez blat
i teraz był już przy niej. Na ławie po jej stronie stołu.
Zawsze mieli ławę, a nie krzesła. Przy krzesłach by
łoby tyle niepotrzebnego szurania i tyle nóg od krzeseł
przy tylu dzieciach. Siedmioro dzieci, właściwie
wszystkie jednocześnie. Za dużo byłoby krzeseł. W Sa-
muelsborg zawsze były ławy. Samuel wyrósł wśród ław
i uważał, że tak właśnie powinno być wokół stołu.
Wokół stołu na cale życie.
Jego wargi były jej głodne. Już czul jej smak. Zawsze
czuł jej smak. Towarzyszył jego ustom przez całe życie.
Chociaż przy pierwszym pocałunku, który pamiętał,
rozczarował się.
To nie była ona...
Mattias pocałował Rozę.
Pił z jej ust.
Przytulał ją do siebie i czuł nacisk jej palców na ra
miona. Czuł, jak przesuwa mu ręce po plecach, w stro-
nę karku. Czuł, jak wplotła mu palce we włosy na kar
ku. To było przyjemne.
To było słuszne...
Tak być powinno.
Pocałował ją i poczuł, że wrócił do domu. Westchnął
w jej półotwarte usta, które uchyliła, by złapać tchu.
Potem znów je nakrył, czując, że jego własne wargi są
równie wrażliwe jak jej. Tak samo obolałe. Tak samo
bolące od tęsknoty.
Scałowywała mu łzy z oczu. Całowała całą jego
twarz. To było piękne jak baśń. Myślała o tym, co ro
bi. W myślach nadawała temu słowa. Opowiadały sagi
o jej matce, chociaż ona wciąż żyła i miała więcej ru
dych włosów niż białych. Opowiadały baśnie o jej bab
ce, jeszcze bardziej niesamowite niż jej życie.
Jej babka nie mogła być człowiekiem.
Wszyscy mężczyźni, którzy spotkali jej babkę, da
rzyli ją miłością.
On natomiast miał kochać ją.
On będzie ją kochał, jeśli właściwie odczytała runy...
Całowała jego łzy. Zlizywała je tak, jak kot zlizuje
śmietankę z mleka przyniesionego z obory. Nie wolno
jej było dawać kotom śmietanki, a ona uwielbiała ko
ty. Przyglądały się jej wąskimi szparkami oczu, a ona
wiedziała, że są mądre. Nigdy nie pozwalały się oswo
ić w przeciwieństwie do psów. To oczywiste; że koty
są mądre! I ojciec nigdy jej nie karał. Miał do niej taką
samą słabość, jak do matki. Nikt nikogo nigdy tak nie
kochał, jak jej ojciec kochał jej matkę.
Pragnęła, by uczucie między nimi było równie moc
ne. Wypowiedziała najpotężniejsze runy. Użyła
wszystkiego, co niezbędne. Niektóre składniki trudno
było zdobyć, lecz przed kilkoma tygodniami udała, że
źle się poczuła podczas niedzielnej mszy. Nikogo nie
zdziwiło, że wymknęła się z kościoła, nawet pastor pa
trzył na nią z łagodnością. Piękna rudowłosa dziewczy
na rozkaszlała się tak paskudnie, że nie mogła przecież
siedzieć i zakłócać kazania.
Ziemia z cmentarza była brudna...
Chciała, by to, co będzie między nimi, stało się moc
ne, szczere i prawdziwe. A on zawsze patrzył na nią
spojrzeniem, które mówiło, że ona nigdy nie zdoła po
kazać mu niczego, czego już nie widział. Jego oczy za
wsze mówiły, że wysilała się za mocno.
Ale jak mogła tego nie robić?
Obserwowała go przez całe życie. Widziała go i roz
poznała go, wiedząc, że to będzie on i żaden inny. A on
nigdy nie zwracał na nią uwagi!
Czego od niej oczekiwał?
Ze będzie siedzieć z założonymi rękami albo haftować
wyposażenie do domu, którego nie pragnęła? Ze będzie
prosto trzymać głowę i przyjmie jednego z konkurentów
stale krążących po drodze do ich zagrody, bez względu
na porę, latem czy zimą? Ze zostanie żoną jakiegoś do
brodusznego durnia, który na widok jej twarzy oniemie
je, nie będzie nawet próbował z nią porozmawiać?
On niczego od niej nie oczekiwał.
On jej nie dostrzegał...
Wszyscy inni pożądali jej, odkąd zaczęły rosnąć jej
piersi. Odkąd wargi zaczęły nabierać kobiecej miękko
ści, a biodra kształtować się w łuki, pasujące do mę
skich dłoni.
On jej nie dostrzegał...
Całowała jego łzy. Całowała długie, wygięte rzęsy.
Były czarne jak sadza. Kochała je. Zawsze je kochała.
Zazdrościła mu ich, ale nigdy nie mogła być tak ciem
na i wyjątkowa jak on.
To niesprawiedliwe!
Miała babkę, o której śnili wszyscy mężczyźni znad
fiordu. Babkę o włosach i oczach ciemniejszych niż
wszystkie zimowe noce w życiu, zebrane razem. Gdy
tymczasem ona miała zwyczajną jesień we włosach, we
wszystkich rysach.
Zielone oczy, rude włosy i piegi, których nie dało się
ukryć, nawet gdyby natarła twarz mąką. Poza tym jej
skóra nigdy się nie opalała. Nigdy nie nabierała złoci
stego odcienia jak cera przyjaciółek. Miała piegi jak ja
kiś dzieciak. Skóra robiła się czerwona, łuszczyła się,
a potem znów była biała.
Ale nawet jej babka nigdy nie miała opalonej cery. Ona
też była biała. Biało-czarno-czerwona. Taka jak baśń.
Jej ojciec mówił, że nie wolno marnować rosyjskiej
mąki. Mieli ją do jedzenia, a nie do wcierania w dziew
częce policzki. Brat matki przysyłał ją nie po to, by sio
strzenica używała jej do barwienia policzków, które
zresztą wyglądały po tym jak u źle przechowywanego
trupa. Tak mówił ojciec.
On też miał piwne oczy. Jej ojciec był najpiękniej
szym mężczyzną, jakiego znała. Aż do chwili, gdy uświa
domiła sobie, że syn sąsiadów dorasta. Aż do chwili, gdy
uświadomiła sobie głębię w jego piwnych oczach, ich
blask. Aż do chwili, gdy mimowolnie go rozpoznała.
Całowała jego usta.
Byli już przed nim inni chłopcy. Nie mogła rzucić
się na niego nieprzygotowana, nie wiedząc, co robić.
Oczywiście, że wcześniej też byli chłopcy!
Przecież nie mogła się wygłupić!
Miał skórę niemal równie gładką jak ona. Broda jesz-
cze nie zaczęła mu rosnąć. Wiedziała, że będzie nosił
brodę. Ciemną, czarną i sztywną. Może domyślała się,
że będzie ukrywał za nią swoje piękne rysy. Szkoda.
Kobiece oczy powinny móc się nimi cieszyć.
Wreszcie wyciągnął do niej ręce.
Czekała na to tak długo.
Byli dziećmi, dorastali obok siebie, tyle ze sobą dzielili.
Lecz gdy zaczęli się różnić, odwróci! się do niej plecami.
Mrużył oczy i starał się na nią nie patrzeć. Na wszystkie
inne patrzył. Wszystkie inne ciągnął za końskie ogony
i mysie warkoczyki. We wszystkie inne rzucał śnieżkami.
Tylko nie w nią.
Czubek języka wsunął mu się między zęby. Jęknął
w jej usta, ale go nie puściła. Nigdy go nie puści. Mo
że upłynąć tysiąc lat, a ona i tak go nie puści.
Odpowiedział na jej pocałunek. Na pocałunki. Był
więcej niż jeden. Cały łańcuch pocałunków. Nie dało się
ich policzyć, bo ona nie puszczała go nawet na chwilę,
lecz był więcej niż jeden. Z nią zawsze wszystko było wię
cej niż jeden. Zawsze była rozrzutna, gdy coś dawała...
A jego chciała rozpieścić...
- Kocham cię - szepnęła mu w usta. Powtarzała to
tak często, że nie miał możliwości jej odpowiedzieć.
Bez względu na to, jak bardzo tego pragnął, nie miał
okazji wyrazić, co do niej czuje.
Jeśli w ogóle coś czuł...
- Kocham cię - szepnęła, wciskając usta w jego war
gi i przewracając go w miękki mech. Ułożyła go na ple
cach i walczyła z nim, dopóki nie pozwolił zrobić ze
sobą tego, co chciała.
Rozłożył ręce na mchu i cały jej się oddał.
Jego wargi uśmiechały się, a oczy były zamknięte.
Ale już nie płakał.
Jego palce zadrapały o kamień, gdy opuściła na niego
biodra i poczuła, jak ją wypełnia, jak się w niej powiększa.
Zamknięte oczy otworzyły się. Koniuszki palców
mu krwawiły, gdy zaciskał je na jej barkach i przycią
gał do •własnej piersi. Całował je twardymi wargami.
Całował ją, mając piwne oczy szeroko otwarte. I wiele
razy powtórzył jej imię, obróciwszy ich wcześniej do
okoła. Był na niej ciężki i twardy, biodra miał kościste,
wgniatały się w jej ciało. Zostawiał siniaki na jej białej
skórze tymi twardymi wypukłościami bioder.
Tak łatwo robiły jej się siniaki.
Ściskał ją i ściskał wrzos, który był ich posłaniem.
Kopał w kamień, który tkwił tam czarny i milczący od
tysięcy lat. Pobłogosławili go swoją miłością. Rozsunął
jej nogi i wszedł w nią. Końce palców wbił w jej ramio
na i teraz królował nad nią jak władca, jak król, jak
Bóg, nim opadł w nią i wydusił z niej krzyki rozkoszy.
Całował jej wargi i płakał, kochając ją. Płakał z bó
lu, gniewu, żalu i radości.
To ona była jego radością. Czuła, jak on wypełnia jej
ciało, gorąca i szczęśliwa pod jego ciężarem. Odczuwa
ła zwycięstwo, bo mogła wyczytać radość z tych mło
dziutkich policzków. Widziała jego uśmiech i widziała,
że on się nią cieszy. Myślała, że to miłość.
Była taka młoda. Wykrzyczała swoją radość w jego
usta. Obejmowała go ramionami i łydkami, napięta,
sprężysta i miękka. Wciskała uda w jego biodra, nie
przejmując się, że to boli. Była mlekiem, a on granitem.
Naznaczył ją...
Pragnęła, by tak właśnie się stało. Leżała z nogami
podniesionymi w górę i opartymi kamień. On ułożył
się na boku i gładził ją po włosach. Długimi, sprężysty
mi palcami. Nie miało sensu, żeby takie palce grzeba-
ły w ziemi albo naprawiały sieci. Powinny dotykać te
go, co miękkie i piękne.
Wiatr był dla nich łagodny.
- Myślę o nim - powiedział. - Myślę o tym, jak się czuł
pod koniec. Jak to jest umierać na morzu. Tonąć. Mam
nadzieję, że będę mógł umrzeć, nie wiedząc, że to się dzie
je. W środku jakiegoś zajęcia. Tak, żebym nie rozumiał,
co się dzieje. Wśród czegoś, co uważam za cudowne.
- Chciałbyś umrzeć w kobiecie - odpowiedziała mu
ze śmiechem.
Nakrył dłonią jej usta.
- Nie lubię, kiedy dziewczęta są wulgarne - rzekł
z powagą.
- Wobec tego nie lubisz mnie. Ja mówię wulgarnie.
Pokręcił głową i przesunął palcami po jej twarzy, jak
gdyby uczył się jej na pamięć.
- Lubię cię.
To była najpiękniejsza rzecz, jaką jej powiedział. Na za
wsze zapamiętała widok nieba w tej chwili. Pamiętała włas
ny śmiech i chmurę przypominającą rozszczekanego psa,
któiy ciągnie za sobą kawałek płótna. Błękit, który ujrzała
w tej chwili, stał się jej ulubionym kolorem na całe życie.
Była wiosna, a ziemia pod nimi mokra i chłodna.
Mech i wrzosy zwiędłe, zeszłoroczne. Powietrze, które
ich otaczało, zimne i wilgotne. Ciało pokryło się gęsią
skórką, zrobiło się brzydkie jak ciało odartego z piór
ptaka. Ale nie czuła, że powinna się przed nim ukryć.
- Kocham cię - wyznała.
Śmiał się do niej, lecz ona wiedziała, że powiedziała
coś niewłaściwego. Wiedziała, że posunęła się trochę za
daleko, a wcale tego nie zamierzała. Lecz ogarnął ją taki
zapał. Tak łatwo było się przelać. Tak ogromnie się cie
szyła. Cieszyła się, że on w ogóle zechciał jej dotknąć.
Cieszyła się z tych palców, gładzących ją po ramieniu.
Pragnęła, by zostały przy niej na zawsze. Chciała na za
wsze zostać z nim we wnętrzu skały. Żeby nigdy nie mu
sieli wracać do wioski. Zostaliby tutaj, pomiędzy niebem
a skałą, wśród przemarzniętych wrzosów. Skryci za
brzozą kołyszącą się na wietrze. Leżeliby spleceni ramio
nami i zamarzliby na śmierć w nocy, która musiała prze
cież przyjść po tym cudownym dniu, w którym jego cia
ło legło na niej, w którym wszedł w nią, kochał ją i stał
się mężczyzną, a z niej uczynił kobietę. Jego kobietę.
Zamarzaliby razem i to by było takie piękne.
Całowała jego siniejące wargi. Nie przestawała go ca
łować, bo wiedziała, że nie chce słyszeć tego, co mógł
jej powiedzieć. To nie było o niej. To nie dotyczyło ich.
A on odpowiadał na jej pocałunki, bo jego ciało odpo
wiadało jej ciału. Lecz dusze za sobą nie nadążały.
Mattias klęczał przed nią na podłodze i całował ją
w szyję, rozpinając jej jednocześnie bluzkę. Całował
gładką skórę i tę nierówną. I niezbyt przejmował się
różnicą. Łaskotało go w wargi, to wszystko.
Ręce zarzucił jej na kark. A ona wplotła mu dłonie we
włosy i trzymała go mocno. Nie puszczała od siebie. Łyd
kami oplotła go w pasie. Obejmowali się całym ciałem.
Byli ciałami.
Jego wargi niemal krwawiły. Czuł smak krwi i smak,
który, jak wiedział, jest jej smakiem. Smakiem, które
go szukał, odkąd pocałował kogoś po raz pierwszy.
Smakiem kobiety.
Jej smakiem.
Jego ręce napełniły się jej piersiami. Końcami palców
ledwie zdążył dotknąć szorstkich sutków, a już się stu
liły. Chyba uśmiechnął się w jej usta. Chyba ją ukąsił.
Skubał jej wargi, aż leciutko jęczała. Żartobliwie, dopó
ki nie wypowiedziała jego imienia.
Jak przyjemnie było usłyszeć je z jej ust...
- Mattias! Mattias!
Dopiero gdy powtórzyła to kilkakrotnie, wystarcza
jąco, by wiyło mu się w pamięć, tak by w każdej chwi
li mógł to stamtąd wyjąć, dopiero wtedy wiedział, że
naprawdę je usłyszał.
- Nie bądź wobec mnie twardy - poprosiła. - Nie
rób mi krzywdy!
Głowę przeszyła mu myśl o tym, co opowiadał mu
Jens. Jens wyśmiewał się z tego, co ona lubi. Mówił
o tym głośno, tak żeby wszyscy się dowiedzieli...
Ale to zaraz minęło. Między nimi nie było na to miejsca.
Pocałował ją w usta. Całował stwardniałe sutki. Ca
łował jej piersi, aż popłynęło z nich przezroczyste bia
łe mleko, które zlizywał tak, jak ona zlizywała jego łzy.
Całował jej policzki i powieki, i pełne usta, które drża
ły pod jego dotykiem.
Całował słodko, słono i miękko.
Jej bluzka upadła koło stołu. Stanik także. Nie po
trzebował światła, by na nią patrzeć. Widział w półmro
ku. Nie musiał oglądać jej od nowa.
Rozpoznawał...
Jego usta znaczyły ślady wzdłuż jej brzucha. Wygię
ła się łukiem do tyłu, by jego wargi mogły podążać
ścieżkami, za którymi zawsze tęsknił. Całując ją, minął
maleńkie zagłębienie w brzuchu. Pępek. Całował dalej
miękką biel, a palce przesuwały się wzdłuż paska od
spódnicy, znalazły guzik i zwyciężyły w walce z nim.
Spódnica spadła pod łóżko, które zbił Peder. Łóżko,
które tyle razy wiozła przez Kopalnię. Halka i ta część
garderoby, o której nie mówiło się głośno, opadły jak
jesienne liście tą samą drogą. Przeleciały przez morze
wyszorowanych do białości desek. Najbielszych podło
gowych desek w całej Kopalni.
Ułożył ją pod sobą i przytrzymał jej ręce nad głową,
całując jej wargi. Całował usta, twarz i szyję. Całował
barki, ramiona i piersi. Całował brzuch j biodra.
Puścił jej wąskie nadgarstki i odsunął się, by rozchy
lić jej kolana delikatnymi dłońmi. Wystarczył lekki na
cisk, by go usłuchała.
Dotknął jej czubkiem języka.
Połaskotał.
Zawsze jej szukał.
Smak kobiety...
Gdy rozpłakała się pod nim, raz po raz powtarzając
jego imię, przesunął się w górę. Istniał po to, by dawać
jej radość.
Urodził się po to, żeby dawać jej radość.
- Mattias - mówiły jej usta. Wysunęła do niego war
gi. Bez słów błagała o jego pocałunki. O nacisk jego
warg na swoich.
- Mattias - poprosiła. - Pocałuj mnie!
Usłuchał.
Przesunął wargi po jej ustach, wzdychając z radości,
że czuł jej rozkosz. Otworzył ją kolanem i ręką. Palce
zaprowadziły go tam, gdzie szukał.
Zawsze za nią tęsknił.
Opadał w niej i opadał, zanim wzniósł się pod nie
bo, a wtedy jej ręce znów go przycisnęły do jej ciała.
Dotarł do niej i połączył się z nią. Wargi miał gorące,
obrzmiałe, gdy czuł, jak całe jego ciepło wypływa z lę
dźwi i wypełnia ją... życiem.
... Natalia! śpiewało mu w myślach.
- Roza - jęknął w jej usta. - Roza!
9
Mattias obudził się tak, jak budzić się powinni wszy
scy mężczyźni: czując ciepły oddech łaskoczący w szy
ję. Cichy, spokojny oddech kobiety. I jej włosy jak je
dwabne nitki na piersi. Z objęciami pełnymi miękkiego
kobiecego ciała. Czując blisko ciepłą, gorącą skórę.
Leżał, napawając się tym.
Jej oddech pieścił podwójne obręcze, okrążające je
go szyję. Przyjemnie było go czuć. Dobrze było mieć
ją żywą i ciepłą w objęciach.
Mattias leżał całkiem nieruchomo, z zamkniętymi
oczami, pragnąc zachować całą możliwą pełnię tej
chwili. Chciał zapamiętać ją wszystkimi zmysłami.
Chciał zapamiętać ją dobrze.
To było takie pełne.
To uczucie, którego zawsze szukał...
Musiał mocno panować nad sobą, żeby jej nie pogła
dzić. Żeby nie musnąć jej wargami. Nie przycisnąć do
siebie całą swoją siłą.
Nie wiedział, czego tamtym brakowało.
Po prostu nigdy nie odnalazł się w żadnej kobiecie.
Przed Rozą nie miał żadnych dokuczliwych snów,
które mieszały mu w głowie, myliły go i splatały się ra
zem z jego życiem. 1 tak było dobrze. Tak prosto, jak
chciał żyć. Kobiety, gdy dopuściło się je zbyt blisko,
utrudniały życie. Kobiety kradły mężczyźnie czas i kie
runek. Sprowadzały na manowce. A być może prowa-
dziły jeszcze dalej i nie zawsze w tę stronę, którą obrał
mężczyzna.
Dobrze było być bez kobiety.
Było...
Mattias nie chciał snuć żadnych nieprzyjemnych my
śli, które decydowałyby o jutrze i przyszłym tygodniu.
O następnych miesiącach, a może i latach...
Ranek był jeszcze młody. On także czuł się młodszy
niż zazwyczaj. Chętnie leżałby tak i czekał, aż ona sama
się obudzi. Chciałby również to zabrać we wspomnie
nia. Ale musiał iść do kopalni. Miał przed sobą cały
dzień. Przyszedł tu w niedzielnym ubraniu, musiał więc
wrócić do baraku, żeby się przebrać. Powinien też iść do
jadłodajni na śniadanie. Tyle rzeczy musiał zrobić.
- Roza - szepnął. - Roza, obudź się!
Koniuszkami palców dotknął jej ramienia, połasko
tał ją. Musnął skórę miękkim lokiem rudych włosów.
Powitała dzień zmrużonymi oczyma.
- Dzień dobry - przywitał ją, wciąż trzymając ją
w objęciach. Uśmiechnął się rozleniwiony i ociężały.
Wspomnienia ostatniej nocy miał tuż pod skórą.
- Mattias - powiedziała, jakby wzdychając. Jakby by
ło to głębokie wyznanie czegoś, czego się bala i czego nie
zaakceptowała w pełni. Odczuł to jak uderzenie w twarz.
Roza zamknęła oczy.
- Jeszcze nie poszedłeś?
Ole nic nie powiedział, gdy siadał przy stole do śnia
dania. Jadł również w milczeniu. Roza także nie umia
ła znaleźć powodów, żeby mówić. Przewinęła Synneve
i przyłożyła małą do piersi. Nigdy nie było większego
spokoju niż wtedy, gdy Synneve przesuwała po jej skó
rze maleńkimi, niemal przezroczystymi paznokciami,
sapiąc z zadowoleniem za każdym razem, gdy małe
usteczka puszczały sutek.
Lubiła taki spokój.
Jej ciało wciąż odczuwało sytość.
Gdy Synneve już się najadła, przychodziła kolej na
ojca. Roza przynosiła mu jedzenie. Wietrzyła w czasie,
gdy się posilał. Prześcielala łóżko Olego. Gdy ojciec
kończył śniadanie, przynosiła mu miednicę, żeby sam
się obmył. Były rzeczy, których nie pozwalał jej robić
koło siebie.
Potem trzeba było wynieść miednicę, opróżnić wia
dro. Rzadko rozmawiali podczas tych porannych czyn
ności, ojciec i córka. Rzadko mieli o czym rozmawiać.
Byli zdani na siebie i doskonale o tym wiedzieli.
- Kto spał dziś w nocy pod moim dachem? - spytał
Wielki Samuel, kiedy Roza postawiła mu talerz
z owsianką na kolanach. - Kogo przepędziłaś stąd tak
wcześnie rano i w takim pośpiechu?
- Mattiasa.
Roza nie ugięła karku przed ojcem. Nie zaczerwie
niła się pod jego spojrzeniem. Pełnym uznania, ponie
waż stała przed nim z podniesioną głową, i potępiają
cym za to, co zrobiła.
- W każdym razie to nie był ojciec dziecka! - wes
tchnął Samuel, przełknąwszy kilka łyżek owsianki.
- Nie - odparła Roza wciąż zwięźle.
- To się stanie zwyczajem? - spytał..
- C o ?
- Czy zwyczajem stanie się, że będziesz wciągać męż
czyzn do mojego domu, żeby ci grzali łóżko? To łóż
ko, które zbił dla was twój mąż?
- To się nie stanie zwyczajem.
- Kim on dla ciebie jest?
- Mattias? - spytała Roza, wzruszając ramionami. -
Mattias jest jednym z wielu...
Ojciec zaśmiał się chrapliwie i odsunął talerz.
- Jednym z wielu! Ty to mówisz tak lekko! Dziecko,
co z ciebie wyrosło? Mogłaś być księżniczką, mogłaś
dostać wszystko, czego byś zapragnęła, gdybyś tylko
poprosiła o to mnie i swoją matkę. Dalibyśmy ci
wszystko, co tylko byśmy mogli. A ty o tym wiedzia
łaś! A teraz sama sobie wyrządzasz krzywdę! Robisz
z siebie dziwkę!
Roza wolnym ruchem obróciła się do ojca lewym po
liczkiem. Wyciągnęła szyję, żeby mógł dobrze mu się
przyjrzeć. To zadziałało, jak zawsze.
Wielki Samuel przymknął oczy.
Nie miał siły patrzeć.
- To to zrobiło ze mnie dziwkę - odparła twardo. -
Jestem zbyt szpetna, żeby jakikolwiek porządny męż
czyzna chciał mnie znać i kochać. Jestem wyklęta jak
zawszony lis, mój drogi ojcze. A ten, który się ze mną
ożenił, sam się zmienił w zawszonego lisa. Jak sądzisz,
dlaczego Peder tak prędko uciekł? Nawet jemu, takie
mu dobremu, było mnie tylko żal! Nie potrafił żyć tak
wyklęty jak ja. To dlatego, tato, dlatego...
Odetchnęła głęboko i zabrała talerz z jedzeniem,
które ojciec ledwie tknął.
- To twoja zasługa, tato. To ty skazałeś mnie na łaj
daczenie się. Wtedy w piekarni. Policzek wciąż mnie
pali, kiedy o tym myślę.
Gdy weszła, niosąc miskę z wodą do mycia, ojciec
leżał w tej samej pozycji, w jakiej go opuściła. Nie od
zywali się do siebie, gdy Roza ścieliła łóżko Olego.
- A więc Mattias... - powiedział Ole, który dostatecz
nie wyraźnie słyszał i Rozę, i ojca. - Nigdy bym nie
przypuścił, że on jest taki.
- Jaki „taki"?
- Nie musisz na mnie wrzeszczeć! Po prostu słyszałem,
co wykrzykiwałaś do ojca. Słyszałem też, co się działo
w nocy. Ale rozmawialiście za cicho, żebym rozumiał sło
wa. Nie wiedziałem nawet, kto to był, dopóki nie powie
działaś ojcu. Ale ponieważ twoje łóżko stoi przy ścianie
do alkierza, resztę słyszałem aż za dobrze. Nic dziwnego,
że tak się na nas wściekasz. Nie wyspałaś się w nocy.
- Jaki jest Mattias? - Roza nie dała się zwieść.
- Taki, że musi z wdzięcznością brać to, co mu dają -
powiedział Ole.
- Może go zaczarowałam!
Wtedy jej brat wybuchnął śmiechem.
- Nawet gdybym odrobinę wierzył, że to potrafisz,
to i tak nie uwierzyłbym, że to na niego zadziała. Nie
na Mattiasa. On jest raczej typem, który sam siebie cza
ruje. - Ole zamyślił się. - Być może powinnaś była
uważniej mu się przyjrzeć, zanim zobaczyłaś Jensa,
moja siostro. Wydaje mi się, że Mattias ma w sobie
o wiele więcej niż ten jego kolega.
- Chciałam, żeby to Jens był ojcem mojego dziecka -
oświadczyła Roza z wielką godnością. - Bez niego nie
byłoby Synneve. Bez Jensa dziecko byłoby inne. A ja nie
chciałam mieć innego dziecka. Chciałam jej, nie obcego.
Ole pokręcił głową.
- Nie wiem, czy sama słyszysz, jakie bzdury wyga
dujesz. Wszyscy wiedzą, że dzieci się nie wybiera. Ze
nie wybiera się, jakie dziecko się będzie miało. Chyba
nie wierzysz w bajki o tym, skąd się biorą dzieci, mo
ja starsza siostro!
- Ja wybrałam - odparła, nic sobie nie robiąc z jego
śmiechu. - Wybrałam Jensa na ojca i mam Synneve.
Oczywiście, że ją wybrałam.
- Przychodzisz bez maści - powiedział Jens.
Mattias stanął w drzwiach najwyraźniej z pustymi rę
kami i nie bardzo mógł patrzeć na Jensa. Czuł się niemal
szlachetnie, kiedy długim krokiem zmierzał w stronę do
mu przyjaciela. Czuł się uroczyście, podejmując decyzję,
że Jens powinien usłyszeć o wszystkim z jego ust.
Na dole w sztolni mężczyźni się z niego śmiali.
Nowiny fruwały szybciej niż mewy.
Niejeden zauważył go wychodzącego Z Samuelsborg
mniej więcej w porze, gdy słońce wysunęło pierwsze
promienie pomiędzy chmurami na porannym niebie.
Gdy przyszedł do jadłodajni na śniadanie, jego niedziel
ne ubranie wywołało liczne uwagi. Ludzie dziwili się, że
wypuściła go o suchym pysku. Śmiali się, że pewnie za
to nie zapłacił. Chociaż większość już w następnym zda
niu przyznawała, że Roza nie bardzo baczy na zapłatę.
Śmiali się, że na pewno jej się spodobał. Taki młody
i przystojny. Wszyscy wiedzieli, że Rallar-Roza lubi
pięknych mężczyzn. Na żadnego starego i bezzębnego
nie rzuciła uroku. Słowa „urok" jednak nie wymawia
li. Mówili o tym, że ich naznaczała.
Mężczyźni z brygady nie byli tacy źli. Ale i oni pod
śmiewali się z tego, że całą noc spędził w kobiecych ob
jęciach. Ze być może dostał śniadanie inne niż to, do
którego przywykł, i że dlatego tyle potrafi znieść.
Podśmiewali się z niego dobrodusznie, żartobliwie
dopytując się, jaka była. Ale nie zmuszali go do opo
wiadania.
A on się nie odzywał.
Natomiast Jensowi winien chyba był wyjaśnienie.
- Zapomniałem spytać o maść - powiedział Mattias za
chrypniętym głosem i usiadł, chociaż nie był poproszony.
- Jak się miewa Kari?
Jens kiwnął głową.
- Moja siostra dojdzie do siebie. A więc zapomniałeś
spytać o maść?
Mattias zerknął na kolegę z ukosa i zrozumiał, że nie
dotarł tu dostatecznie szybko.
- Plotki prędko fruwają - powiedział, uśmiechając się
półgębkiem. - To znaczy, że już słyszałeś?
- Ze zapomniałeś spytać o maść? Tak. Że spędziłeś
dzisiejszą noc u mojej Rozy? Tak. Że wyszedłeś od niej
nad ranem? Tak. Że z nią spałeś? Tak. Jak z nią spałeś?
Tak.
Mattias poczuł, że na zmianę robi mu się zimno i go
rąco.
- Tak, tak, Mattiasie - powiedział Jens z szerokim
uśmiechem. - Słyszałem o tym.
Mattias starał się oddychać jak najspokojniej. Szczęki
mu się napięły, ale zapanował nad gniewem. Nauczył się
walczyć z uczuciami. Potrafił zachować twarz. Potrafił
opanować się na tyle, żeby ukryć, co się w nim dzieje.
Tym razem również...
- Roza sama przyszła z maścią - powiedział Jens, wo
dząc palcami po policzku. Jego ręce zaczynały odzyski
wać swój dawny wygląd. Skóra na twarzy była cienka
i delikatna, ale odrastała.
Wygładzała się.
Piękniała.
Jens znowu stawał się piękny.
- Pomyślała, że potrzebuję więcej, tak mówiła - po
wiedział Jens. - Mówiłem jej, że miałeś ją o to popro-
sic w moim imieniu. Stwierdziła, że przyszedłeś, lecz
że najwyraźniej zapomniałeś, z jaką sprawą.
Mattias kiwnął głową.
- Roza mi o tym powiedziała.
Mattias wiedział, że to musiała być ona, nikt inny
nie mógł tego zrobić. Nikt inny nie przyniósłby Jenso-
wi nowiny tak prędko.
- Między Rozą a mną jest tak, że ona mi o tym mó
wi. Tak jak i ja jej o tym mówię. Na ogół. To, czego ni
gdy mi nie wybaczyła, to tych kobiet, które miałem, nie
mówiąc jej o tym. Większe znaczenie miało dla niej prze
milczenie ich istnienia niż one same. Roza lubi opowia
dać mi o swoich mężczyznach. O tym, co z nią robią.
I co ona robi z nimi. Roza wie, że lubię jej szczerość.
Mattias słuchał i nie mógł pojąć tego, co słyszy.
Jens mówił o tej samej Rozie, którą on trzymał w ra
mionach i kochał przez całą noc, będącą na równi
snem, jak i rzeczywistością. O tej samej Rozie, która
przysięgała, że nienawidzi Jensa. O tej samej Rozie, po
niżonej, poturbowanej i zdradzonej w najstraszniejszy
sposób właśnie przez Jensa.
Mattias to słyszał.
Nie potrafił jednak tego pojąć.
- Roza mnie lubi - stwierdził Jens z niezachwianym
przekonaniem.
Zaczynał odzyskiwać tę swoją aż bijącą w oczy pew
ność siebie. Tę niesamowitą wiarę we własne siły. Zapa
dła się ona głęboko pod powierzchnię jak ołowiany cię
żarek sieci, gdy żywe ciało wystawione zostało na kontakt
z powietrzem. Teraz maść Rozy sprawiła, że rany pokry
ły się nową skórą i Jens natychmiast przestał się martwić
o wrażenie, jakie wywiera na ludziach z otoczenia.
- Roza cię nie lubi - powiedział Mattias.
Tego jednego akurat był pewien. Bez względu na to,
co Roza robiła, żeby namieszać w głowie i sobie, i in
nym, Mattias wiedział, że niemożliwe, by lubiła Jensa.
- Robisz z nią co chcesz przez jedną noc i wydaje ci
się, że znasz ją lepiej niż inni?
Mattias nie odpowiedział. Nigdy nie przypuszczał,
że dojdą z Jensem do kłótni o kobietę. To głupi powód
niszczenia przyjaźni. Zawsze sądził, że spotyka to wy
łącznie mężczyzn głupszych od niego.
- Powiedziała ci, o czym rozmawialiśmy? - spytał. -
Skoro była tutaj i powiedziała ci o wszystkim innym,
to powiedziała ci też, o czym rozmawialiśmy?
- Takich rzeczy nie mam ochoty słuchać - odparł Jens
z wyższością w głosie. Sprawiał wrażenie niemal poiry
towanego tym, że Mattias zniża się do takich pytań.
Mattias zrozumiał, że Jens nie zdaje sobie sprawy,
jak może być odbierany. Zdaniem Jensa nie było w tym
nic dziwnego, uważał, że nie ma się o co kłócić.
Nie chciał słuchać...
- Nie mam nic przeciw temu, żebyś z nią sypiał -
stwierdził Jens.
Mattias poznawał, że jest w dobrym, łaskawym hu
morze.
- Wiem, że jesteś dobrym kolegą. Wiedziałem to od
razu, odkąd wszedłeś. Zrozumiałem, że ty też przysze
dłeś mi o tym powiedzieć. Lubię cię, Mattias. Podoba
mi się, że jesteś uczciwy. Między nami nic to nie zmie
ni. Dlaczego, u diabła, miałoby coś zmieniać? Ty też nie
miałeś nic przeciw temu, że z nią sypiałem, prawda? Za
wsze mówiłeś, że rzuciła na mnie urok. Ale teraz pew
nie rozumiesz też, dlaczego od niej nie odchodziłem.
Roza jest najgorętszą kobietą nad całym fiordem. To
akurat zawsze powtarzałem.
Rzeczywiście. To powtarzał zawsze.
I prawdopodobnie miał rację.
Ale nie powiedziała mu, o czym rozmawiali...
Mattias nie wiedział, czy to świadczy o zaufaniu.
Prawdopodobnie jeszcze mniej rozumiał Rozę Samu-
elsdatter niż Jens. Jens nie pozwalał jej się zaskoczyć.
Już teraz nie.
- Nie powiedziała mi o Tomasie - głos Jensa przedarł
się przez myśli. - Źle się stało. Nie jestem zazdrosny,
ale mi o nim nie powiedziała...
Mattias wiedział, że Jens wierzy w siebie. Zawsze
twierdził, że ma rację. Wcześniej Mattias akceptował to
z większą łatwością, a w każdym razie łatwiej mu by
ło o tym zapomnieć, kiedy Jensa nie było w pobliżu.
Mattias nie musiał przyznawać Jensowi racji. Koledze
na długo wystarczał fakt, że ktoś w ogóle go słucha.
- Wydaje mi się, że ona być może zechce wrócić -
stwierdził Jens.
Mattias skierował na niego całą swoją uwagę.
- A więc jednak mnie słuchasz? - uśmiechnął się Jens.
Mattias przeklął go pod nosem, nie wiedząc, czy Jens
nie chce tylko wystawić go na próbę. Czy nie jest to je
dynie żart, mający na celu skłonienie go do słuchania.
- Mówiłeś, że jej nie chcesz!
- Nie chcę jej - odparł Jens. Uśmiechał się jak zado
wolony kot. - Ale jeśli ona zechce wrócić, nie będę jej
odpędzał. Nie zaszkodzi przekonać się, jak dalece ona
mnie zapragnie. Nie zaszkodzi się przekonać, na co
można liczyć, prawda?
- A potem? - spytał Mattias chłodno.
- Wielkie nieba! - westchnął Jens.
Niespiesznie zaczął podwijać rękawy koszuli. Mattias
widział ten gest już tyle razy wcześniej. Te leniwe ruchy
Jensa, przyciągające do siebie spojrzenia. Robił wszystko
tak powoli, że ludzie musieli na niego patrzeć. A jeśli to
dziewczęce oczy zatrzymywały się na nim, Jens zawsze
doskonale o tym wiedział. Potrafił później wyłuskać
z gromady taką dziewczynę i zadać następny cios. Teraz
zaczynał już przychodzić do siebie. Znów czuł, że wypły
wa na powierzchnię. A właśnie tam było jego miejsce. Na
szczycie. Skóra zaczynała mu się już wygładzać i nie mu
siał więcej jej ukrywać. Zresztą w izbie było ciepło.
- Przypuszczam, że sam dla siebie jej nie chcesz?
Mattias poczuł ukłucie w piersi.
- Nie - odpowiedział.
To była prawda, nie chciał Rozy. Nie mógł jej mieć.
Wciąż była żoną Pedera Johansena, a Peder mógł w każ
dej chwili wrócić i miał pełne prawo zażądać powrotu
żony. Nikt nie miał większych praw do Rozy Samuels-
datter niż mężczyzna, którego poślubiła.
On jej nie chciał.
Nie zamierzał się z nikim wiązać, a już na pewno nie
z Rozą Samuelsdatter. Nawet gdyby to było możliwe.
Mattias miał głębokie przekonanie, że taki związek
i tak by nie przetrwał.
Nie potrafił wyjaśnić pociągu, jaki odczuwał do niej,
w żaden sposób, który bodaj trąciłby rozsądkiem.
W pewnym sensie pragnął powiedzieć Jensowi, dlacze
go to się stało. Świadomość, że Jens rozumie to po swo
jemu, była mu nieprzyjemna, skoro wiadomo, że tylko
własny sposób myślenia uważa za słuszny.
A wyjaśnienie tkwiło w tygodniach pełnych snów.
Dziwacznych snów, które miały smak rzeczywistości.
Smak, zapach i dotyk prawdziwej skóry...
Mattias mógł się tłumaczyć jedynie tymi snami. Zo
stał uwiedziony, zaczarowany, opleciony jedwabną ni-
cią utkaną z fantazji, być może własnych - a w rów
nym stopniu Rozy. I być może przede wszystkim na
leżał do kogoś całkiem innego. Do kogoś, kogo nie
chciał nazywać po imieniu.
Do Natalii...
Jens nie zrozumiałby cielesnej tęsknoty za kobietą,
nieżyjącą od kilkudziesięciu lat. Jens śmiałby się, mó
wił o duchach i o tym, że Mattias powinien raczej rzu
cić pracę w kopalni, zanim sztolnie nie wycisną mu
z głowy resztek rozumu.
Takie rzeczy zdarzają się w ciemności.
Mattias potrafił wymienić więcej ludzi niż jednego
tylko Tomasa, który nie zdołał wytrzymać wśród ciem
ności we wnętrzu góry i w ciasnych korytarzach. Ko
palnie nie dla wszystkich się nadają.
- Tęsknię za dzieciakiem - powiedział Jens, a w jego
głosie brzmiała szczerość, chociaż nie wymienił imie
nia córeczki.
Mattias nigdy nie miał powodu, by wątpić w miłość
Jensa do córki. Był zapatrzony w dziecko do tego stop
nia, że jego miłość w pierwszym okresie po jej narodzi
nach graniczyła z ubóstwieniem. Przypominali rodzi
nę, Roza, Jens i malutka.
Przez jakiś czas.
- Ona mi nie pozwala zobaczyć dziecka - ciągnął
Jens. - Ciągle mnie wstrzymuje i nie pozwala się do niej
zbliżyć. Ale to przecież również moje dziecko. Kocham
je tak samo jak Roza. Beze mnie nie byłoby tego dziec
ka. Wydaje mi się, że ona o tym zapomniała.
Mattias wątpił, by Roza zapomniała, kim był Jens.
- Nie chcę się mścić - upierał się Jens. - To już prze
szło. Ona to ze mnie zabrała. Chyba zrobiła więcej, niż
mógłbym ją o to prosić.
Mattias myślał również o ojcu Jensa.
Ludzie nie przestawali gadać i dziwić się, że morze
go nie wyrzuciło. Prądy były silne, lecz mimo wszyst
ko woda powinna go wynieść na brzeg. Fiord był taki
wąski. Ciało nie mogło popłynąć w stronę otwartego
morza. W ogóle brakowało w tym sensu.
Ludzie gadali, że może w taki sam sposób zginął
również Peder Johansen. Być może wcale nie wyjechał
dobrowolnie, jak twierdziła Roza córka Samuela.
To wydarzenie miało posmak magii, niebezpiecznej
magii. Przecież ludzie nie znikają bez śladu. Nie znaj
dowano nic jedynie wtedy, gdy grasowały upiory...
To trąci czarną magią, mówili ludzie i myśleli o Ro
zie.
- Pomyślałem, że mogę się z nią pogodzić - powie
dział Jens spokojnie. - Tak, żebym mógł przynajmniej
widywać dziecko. Dręczy mnie, że mała nie będzie zna
ła ojca. Że ja nie będę mógł poznać własnego dziecka.
Przecież w żyłach tego dziecka płynie moja krew.
Mattias sądził, że on sam odczuwałby podobnie.
Trudno było to sobie wyobrazić. Uważał jednak, że
przynajmniej domyśla się, co by czuł, gdyby miał dziec
ko, do którego nie wolno by mu się było zbliżyć. Dziec
ko, które by kochał, lecz dla którego byłby nikim.
Dziecko, które mógłby oglądać jedynie z daleka. I dla
którego pozostawałby kompletnie obcy.
Rude włosy splecione w ciasne warkocze. Bose, drob
ne stopy, biegające po zielonej trawie pełnej żółtych ja
skrów. Nagie ramiona jak pulchne skrzydła w powie
trzu. Sukienka w niebieską kratkę, właściwie bardziej
fartuszek niż sukienka. Śmiech dźwięczący w uszach.
Dziecięcy śmiech, który ucichł, gdy oczy go dostrze-
gły. Dorosłe spojrzenie. Ręce ujmujące się pod boki
i zdecydowany głosik, który pyta, kim on jest.
Jego imię nic jej nie powiedziało. Wzruszyła ramio
nami i zerwała dla niego kwiatek. Jaskrawożółty jaskier.
- Chyba lubisz żółtka! - powiedziała, zapominając już
o jego imieniu. Kwiatek jaśniał żółto pod jego brodą.
A potem roześmiała się śmiechem wesołym jak plusk
strumyka i wepchnęła kwiatek do jego wielkiej dłoni.
Później beztrosko pobiegła dalej. Nuciła piosenkę, któ
rej nie mógł rozpoznać. Rude warkoczyki uderzały po
wąskich plecach dziewczynki.
Siedział wśród trawy, a w rękach ściskał mały kwiatek.
Mattias przestraszył się, kiedy zrozumiał, że już od
dłuższej chwili nie słucha Jensa. Zrozumiał, że znów
śnił. Śnił, chociaż oczy miał szeroko otwarte.
To było przerażające. Pewnego dnia zapadnie się
w te swoje fantazje w chwili, kiedy powinien być przy
tomny. Na przykład wtedy, gdy inni mu zaufają. Któ
regoś dnia zapadnie się w ten trans w kopalni, a tam
nie ma miejsca dla lunatyków.
Jens wciąż mówił o tym, że chce mieć dziecko u sie
bie. Ze jego dom to dla Synneve jedyne właściwe miej
sce. Wciąż nie wymieniał jej imienia, ale Mattias nie po
trafił myśleć o niej inaczej jak o Synneve. Nie nazywał
jej nawet Synneve Natalią...
... Natalia...
Czy to sprawka Rozy? Czy te sny to dzieło Rozy? Czy
zsyła je na niego tak, jak mówili, że umie rzucić urok?
- Chcę się z nią pogodzić - oświadczył Jens. - Mam na
dzieję, że nie zrobisz nic, co by mi mogło popsuć szyki.
- Na przykład co?
- Na przykład nie przekonasz jej, że mógłbyś być dla
niej kimś - powiedział Jens, szokując Mattiasa owijaniem
słów w bawełnę. Mattias nigdy dotychczas nie słyszał, by
Jens wzbraniał się przed mówieniem bez ogródek.
- Powiedziałeś, że nie przeszkadza ci, że z nią spa
łem - przypomniał Mattias, chcąc wszystko wyjaśnić.
- A teraz mówisz, że właściwie nie bardzo ci się to po
doba. Ze nie powinienem tego robić. Mam rację?
- Nie próbuj doprowadzić do tego, żeby się w tobie
zadurzyła!
Mattias wybuchnął śmiechem.
- Zadurzyła? - powtórzył. - Naprawdę, Jens! Nie po
gub się w tym całkiem! Potrafisz sobie wyobrazić Rozę
zadurzoną? Widziałem, jak cię uwielbiała, ale nawet
wtedy nie była w tobie zadurzona. Byłeś dla niej Bo
giem, Jens, i, do diabła, doskonale o tym wiesz!
- Możesz z nią sypiać - powiedział Jens z uporem. -
Ale nie pomieszaj mi szyków!
- Tak naprawdę chcesz powiedzieć, że sypiać z nią
też nie powinienem - poprawił go Mattias. - Mam dzi
siaj pioruńsko dobry słuch, Jens. Słyszę to, czego nie
mówisz, tak jakbyś wypowiadał to na głos, chłopie!
Masz ochotę być tatusiem i mieć kołyskę Synneve w al
kierzu tu, u siebie, a to oznacza transakcję wiązaną.
Musisz przyjąć i Rozę. Wydaje ci się, że zdołasz ją
ugłaskać i skłonić, żeby ci wybaczyła. Żeby to łóżko po
raz kolejny przewieziono przez Kopalnię. Do diabła,
nie wiem, jak zamierzasz to osiągnąć, pamiętając
o wszystkim, co zrobiłeś, żeby ją stąd wygnać. - Roz
łożył ręce i starał się nie widzieć jej w myślach. - Lecz
jeśli to właśnie zamierzasz zrobić, nie będę stawał ci na
drodze. Nie zakłócę twojego szczęścia. Byłbym łotrem,
gdybym chciał nie dopuścić do połączenia rodziny.
Synneve z całą pewnością potrzebuje również ojca. Nie
założę się nawet o kroplę wódki, że twój czar wpłynie
na Rozę, ale obiecuję, że nie będę ci niczego utrudniał.
Masz moje błogosławieństwo.
Jens uśmiechnął się.
Pewny zwycięstwa.
Mattias żałował, że nie może zetrzeć tego wyrazu
z twarzy kolegi, ale prędko przestał o tym myśleć. Nie
musieli zachowywać się jak chłopcy.
Musi porozmawiać z Rozą o tym dziecku.
O tym dziecku z rudymi warkoczykami i z żółtym
kwiatkiem w rączce.
10
Pociągnęło go na kraniec fiordu, gdy tylko ciemność
spowiła ich na tyle, że trzeba się było domyślać, kim są
poruszające się gdzieś w pobliżu sylwetki. Wydawało
mu się, że nie boi się, iż ktoś go rozpozna. Dobrze by
było, gdyby ludzie przestali o nim gadać, lecz tak na
prawdę z plotek niewiele sobie robił.
Gorzej było, gdy gadali o innych...
To nie była tęsknota. To nie było coś, co Jens mógł
by nazwać zadurzeniem. To była konieczność. Nie ocho
ta. Nie namiętność czy pożądanie, lecz potrzeba tkwią
ca głęboko w Mattiasie. Jakiś głos, który nakazywał mu
iść nad fiord do Samuelsborg, żeby zobaczyć Rozę.
Jeśli na tym polega zaczarowanie, to on był zaczaro
wany.
Zauroczony.
Zaklęty...
Roza nie była zaskoczona, że zastała go pod drzwia
mi również tego wieczoru. Okazywała jednak większą
niechęć przed wpuszczeniem go do środka. Nie zmie
ściłby się w szparze uchylonych drzwi.
- Ja też rozmawiałem z Jensem - powiedział cicho,
licząc, że to coś zmieni.
Spuściła wzrok. Popatrzyła na swoje ręce. Włosy
miała upięte w węzeł na karku, a na bluzkę narzucony
gruby, robiony na drutach, rozpinany brązowy sweter
z wełny. Troczki od fartucha oplatały ją w pasie dooko
ła i były związane na plecach. Niektóre kobiety okazy
wały się na tyle przewidujące, by szyć fartuchy dosta
tecznie duże, by dawało się je nosić również tego dnia,
gdy przestaną mieć talię. Czy to dlatego, że znikała za
każdym razem, gdy były brzemienne? Czy też dlatego,
że z każdym dzieckiem wypełniającym izbę stawały się
coraz bardziej okrągłe?
- Mojemu ojcu to się nie podoba - oświadczyła. -
Głos strasznie się tu niesie - dodała. - Wszystko słychać.
- Gdybym przyszedł w tym celu, to równie dobrze
mógłbym poprosić cię, żebyś poszła ze mną do stodoły.
Przyszedłbym później. I mówiłbym ciszej, znacznie ciszej.
Przyszedłem porozmawiać, Rozo. Porozmawiać z tobą.
Prawy kącik jej ust nagle podskoczył w górę. I to nie
raz. Najwyraźniej Mattias ją rozśmieszył. A więc i tak nie
przyszedł na próżno, skoro był w stanie ją rozbawić, przy
najmniej na tyle, żeby wywołać na jej twarzy uśmiech.
- Wczoraj też przyszedłeś porozmawiać - przypomnia
ła mu.
- Właściwie to przyszedłem poprosić o maść dla Jen-
sa - przyznał.
I w chwili, gdy to zostało powiedziane, nie miał już
dłużej pewności, czy to rzeczywiście była prawdziwa
przyczyna. Możliwe, że Roza miała rację. Możliwe, że
wiedziała o nim więcej niż on sam.
I nie potrafił się wstydzić tego, że ten wczorajszy
dzień skończył się tak, jak się skończył. Nie uważał, że
źle się stało. Byli dorośli. Ona przynajmniej była dosta
tecznie dorosła, by wyjść za mąż i urodzić dziecko. Mat
tias wiedział, że poza tym jest młoda, naprawdę młoda.
Nie czuł jednak, że jest dużo młodsza od niego.
Roza nie miała wieku.
Natalia...
- Wcale nie muszę się ukrywać przed twoim ojcem -
powiedział. - Z nim również chętnie zamienię kilka słów,
ale przede wszystkim przychodzę pomówić z tobą, Rozo.
Słuchała z policzkiem przytulonym do drzwi. Miło
rozmawiało się z tym człowiekiem. Tamto też było mi
łe, to drugie. Było tak miłe, że musiała powiedzieć
o tym Jensowi...
- Chłodno będzie tak stać - stwierdził.
Znów więc wpuściła go do środka.
Mattias kilkakrotnie odetchnął głęboko, a potem
otworzył drzwi do alkierza. Roza go nie powstrzymy
wała, ale słyszał, że dech zaparło jej w piersiach. Widać
nie potraktowała go poważnie, gdy mówił, że nie boi się
Samuela. Widać sądziła, że ot, tak, rzucił słowa na wiatr.
Lampa była mocno przykręcona. Samuel zaliczał się
do oszczędnych. Mattias wiedział, że pod tym względem
ojciec Rozy nie różni się od wielu innych w swoim wie
ku. Również w baraku niejednej lampie pozwalano świe
cić zaledwie odrobinę, tyle by płomień całkiem nie zgasł.
Przywitał się pierwszy, ponieważ był młodszy. Sta
nął w nogach łóżka. Był sam z Wielkim Samuelem. Brat
Rozy siedział w kuchni przy stole. A Roza nie przyszła
za Mattiasem. Pewnie chciała się przekonać, jak sobie
poradzi w tej sytuacji. Nie zamierzała wybawiać go
z żadnych opresji.
- Jeśli przychodzisz w tej samej sprawie, co poprzed
niej nocy - odezwał się Samuel - to chcę ci jedynie przy
pomnieć, że moja córka jest mężatką. I dopóki jej mąż
jest nieobecny, a ona chce mieszkać pod moim dachem,
to ja jestem za nią odpowiedzialny. A nie podoba mi się,
że sypia z mężczyznami, z którymi nie jest związana.
Na to, co wyprawia w innych miejscach, nie mogę po-
radzić, ale nie chcę, żeby to się działo pod moim dachem.
Mattias wytrzymał spojrzenie niebieskich oczu. Nie
mogły przecież patrzeć z większym naciskiem niż oczy
Rozy. A w patrzeniu w oczy Rozy trochę się już wyćwi
czył. Kiwnął głową, czując, że wciąż ma wiele szacunku
dla Wielkiego Samuela. Kiedyś niemalże się go bał, bo
tamten miał śmiałość zrobić wszystko. Ryzykował kru
szenie rudy w najgorzej zabezpieczonych wyrobiskach,
jeśli uważał, że akurat w tym miejscu złoże jest bogate.
Przy wybuchach uciekał jako ostatni, a pierwszy był, gdy
torowali sobie nową drogę. Nie oszczędzał się. Dźwigał
ciężary dwa razy większe niż inni. Robił sobie najkrótsze
przerwy i chętnie pracował pół zmiany dłużej, niż musiał.
Tak łatwo było przyjąć, że przez obcięte nogi stał się
zarazem człowiekiem mniejszej miary. To jednak nie
była prawda. W Samuelu wciąż tkwiła ta sama siła. Ta
sama wściekłość. Ta sama iskrząca siła woli. Ale nie
mógł opuścić alkierza.
Mattias pomyślał, że to wielki wstyd.
- Rozsądnie mówisz - odparł.
Końcem języka powiódł po wargach, lecz nie czuł się
niepewnie. Chciał tylko okazać szacunek, i to tak, by
ten drugi mężczyzna nie pomyślał, że mu przytakuje
wyłącznie z litości. Samuel nie chciał, by ktokolwiek
się nad nim litował.
- Nie będę cię okłamywał, Samuelu, twierdząc, że ża
łuję, iż spędziłem tę noc z Rozą. Obaj jesteśmy męż
czyznami i wiem, że zrozumiałbyś to kłamstwo. Nie
chcę cię oszukiwać. Mogę jedynie przeprosić, że to, co
się stało, miało miejsce pod twoim dachem, tu gdzie je
steś za nią odpowiedzialny. Obiecuję, że to się więcej
nie powtórzy. Jeśli chcesz, możemy przybić tę obietni
cę przez podanie sobie ręki.
- Nie trzeba.
Samuel obserwował go spod zmrużonych powiek.
- Zawsze byłeś okropnie uczciwy, Mattias. Dlatego
tak mnie zaskoczyło twoje przyjście tutaj. I to, że zo
stałeś. Może powinieneś był przyjść wcześniej?
- Peder biegał najszybciej z nas - uśmiechnął się Mattias.
- No, to co najmniej przesada - padło stwierdzenie
z łóżka.
Mattias widział, że ojciec Rozy się uśmiecha.
- Mojemu małemu dzikiemu kwiatuszkowi potrze
ba chyba kogoś, z kim mogłaby porozmawiać - wes
tchnął Samuel. - Tu niewiele ma z życia. Gdyby nie ja,
ona i mała mogłyby wyjechać do matki Nanny, na wy
spy. Tam byłoby jej lepiej. Lea i Edvart są kimś. Ona
przy nich również mogłaby być kimś. Wyprowadziliby
ją do ludzi. Ale Roza nie z tych, co opuszcza najbliż
szych. Została i się nie skarży. I toleruje, że nie jestem
z niej zadowolony. Ale który ojciec jest całkiem zado
wolony ze swoich dzieci?
Mattias nie wiedział. Może było takich więcej, niż się
spodziewali?
- Ojciec dziecka trzyma się od niej z daleka?
Mattias kiwnął głową. Źle się czuł, zawodząc zaufa
nie tego dumnego człowieka tak od razu, ale może
kłamstwo miało mniejszą wagę, jeśli nie wypowiedzia
ło się go na głos...
- Nie podoba mi się, że on wciąż tu jest.
Samuel zacisnął dłonie w pięści. Mattias wiedział, że
ojciec Rozy ma powody, by nienawidzić Jensa. Wiele
było rzeczy, o których reszta Kopalni nie wiedziała.
- Nie chcę nawet myśleć o tym, że on znów mógłby
wyrządzić nam krzywdę. Jej. Mojej Rozie. I temu ma
łemu dzikiemu ptaszkowi, dziecku...
Aż dziwne było, że zarówno Jens, jak i Samuel mie
li takie trudności z wypowiedzeniem imienia Synneve.
Obaj woleli mówić o niej jako o dziecku.
- Jens nic nam nie zrobi! - rozległ się od drzwi jasny
głos Rozy. - Potrafię się przypilnować, tato. Nie zwódź
Mattiasa, nie nakłaniaj go do składania żadnych obiet
nic. Mattias nic mi nie jest winien, rozumiesz?
Ojciec zmęczony pokiwał głową.
Mattias w głębi ducha nie był zaskoczony. Wielki Sa
muel w jego oczach nie stał się wcale słabszym mężczy
zną, chociaż podporządkował się surowemu tonowi
Rozy. Mattias nie miał wątpliwości, że była pierwszą
kobietą, która mówiła do niego w taki sposób. I która
w odpowiedzi dostała jedynie uśmiech.
Ole był bardziej zażenowany niż Mattias. On zresztą,
w przeciwieństwie do ojca, nie miał prawa żądać od Mat
tiasa żadnych obietnic. Ole był jedynie bratem tej, którą
uważano za czarownicę i dziwkę. Zaszczytu nie przynosił
mu też fakt, że nie potrafił zrobić nic, by ją odmienić. Sie
dział jedynie jak pozbawiony sił starzec i przyjmował do
wiadomości, że do siostry przychodzą z wizytą mężczyźni
Ole nie wierzył, że Mattias chciał tylko porozmawiać.
- Zaglądałaś do Kari? - zagadnął Mattias, żeby w ogó
le się odezwać.
Roza kiwnęła głową, z lękiem zerkając na brata. Naj
wyraźniej Ole nic nie wiedział o jej wizycie u Jensa.
- Nie udawaj, Roza! - wykrzyknął Ole, podrywając
się tak prędko, że stołek się wywrócił. - Myślisz, że ja
cię nie znam? Wydaje ci się, że nie wiem, że byłaś u Jen
sa? Wyczuwam jego zapach, rozumiesz? Czuję jego za
pach, tak jak czułem go tamtej nocy, gdy Peder nie
mógł znieść już więcej!
- Nic już nie mów! - poprosiła.
- Nie widzę, Rozo, ale słyszę dobrze. I węchu też nie
straciłem. Ty nie myślisz o tym, że ci mężczyźni, któ
rych wpuszczasz pod spódnicę, różnie pachną. No cóż,
siostro, wiem, kiedy kogoś miałaś, bo czuję wasz zapach!
A zapach tego diabła, któremu nie umiesz się oprzeć,
rozpoznaję najlepiej ze wszystkich. Dobrze wiem, gdzie
dzisiaj byłaś, siostro, i wiem, co tam robiłaś.
Ole poruszał się tak spokojnie, jakby widział tę część
podłogi prowadzącą do drzwi. Mattias obawiał się, że
wpadnie na piec, który niemal cały się rozżarzył, po
chłaniając suszony torf, lecz Ole wyminął sprzęt tak,
jakby go widział. Mattias uświadomił sobie, że Ole zna
ten dom na pamięć. Zapewne nie raz wpadł na wszyst
ko, co tu stało, lecz teraz doskonale znał każdą pustą
płaszczyznę i każdy mebel. Wszystko przecież miało
swoje stałe miejsce.
- Czy ten człowiek wie, czym się zajmowałaś z Jen-
sem Haldorsenem, kiedy, jak to się nazywa, byłaś u nie
go, żeby zobaczyć, jak się miewa jego siostra? A może
naprawdę powinnaś odpowiedzieć na jego pytanie,
Rozo? Zajrzałaś chociaż do Kari, gdy tam byłaś? Czy
też zaglądałaś wyłącznie do Jensa? I to bardzo staran
nie, o ile dobrze rozumiem...
Kłótnia brata i siostry obudziła Synneve, chociaż
Ole starał się uważać na dziecko. Mówił cicho, lecz nie
zgoda tak ciężko i wyraźnie zawisła w powietrzu, że za
niepokoiła również malutką.
Roza nic nie powiedziała. Wzięła tylko córeczkę na
ręce i kołysała ją w milczeniu, nucąc jakąś piosenkę pra
wie bez słów. Przesunęła wargami po rudej czuprynce
dziewczynki. Usta poruszały się spokojnie. Tony były
takie ciche.
Synneve pozwoliła się uspokoić huśtaniem, cichą
piosenką, ciepłem i bliskością matki, trzymającej ją tak
troskliwie. Mała główka osuwała się coraz bliżej barku
Rozy. Rączki opadły, nie wyrywały się już do wstawa
nia, do pójścia gdzieś dalej.
Taki piękny obrazek.
Mattias nigdy wcześniej nie myślał w ten sposób o ko
bietach z dziećmi. Niemowlęta tylko płakały, robiły
w pieluchy i na ogół cuchnęły. Spały, jadły i krzykiem od
pędzały myśli z głowy mężczyzny. Miejsce małych dzie
ci było w świecie kobiet. Nigdy nie obchodziło go żadne
dziecko, tak było aż do chwili, gdy w ramiona włożono
mu Synneve i polecono pokazać dziecko zorzy polarnej.
Nigdy wcześniej nie pomyślał, że kobieta z dziec
kiem na ręku jest piękna bez względu na to, jak wyglą
da. Teraz wiedział już i to.
W końcu zapadła cisza.
Również między nimi.
- Nie jesteś mi winna żadnych wyjaśnień - oświad
czył Mattias, gdy patrzyli już na siebie dostatecznie dłu
go, by któreś z nich musiało się w końcu odezwać.
- Rzeczywiście - odparła Roza, ocierając dłonie
o biodra. Ten ruch przyciągnął spojrzenie Mattiasa.
Brwi zetknęły się nad ostrym nosem. Gdy się nad
czymś zastanawiał, jego twarz przybierała iście diabel
ski wyraz. Między brwiami rysowały się zmarszczki,
brwi zbliżały się do siebie tak bardzo, iż niemal mogło
się wydawać, że są zrośnięte.
- Nie spodziewałem się, że opowiesz Jensowi o nas -
powiedział tylko.
- Może sam miałeś ochotę to zrobić?
Przecież tak właśnie miało być.
- Chyba więc nic się nie stało - uznała Roza.
Ale Mattias w głębi serca wiedział, że owszem, coś się
jednak stało. Chociaż ona w jego oczach nie jest przez to
inna, to jednak wiedział, że on w jej oczach się zmienił.
- Masz dzisiaj ochotę na piwo? - spytała Roza, wciąż
gościnnie.
Mattias odsłonił zęby w szerokim uśmiechu, podzię
kował, ale odmówił. Możliwe, że poprzedniego wieczo
ru również powinien tak zrobić. Mniej by wówczas miał
do opowiadania Jensowi, a ojciec Rozy mógłby spać
spokojnie. Ole nie musiałby tak źle myśleć o siostrze.
- Ole nie potrzebuje twojej pomocy, żeby myśleć
0 mnie to, co już myśli.
Roza nie chciała przyjąć tych jego na wpół wypowie
dzianych tłumaczeń.
- Czy rzeczywiście między tobą a Jensem będzie zgo
da? - chciał wiedzieć.
Roza nagle przysunęła twarz do niego. Całkiem za
pomniała o tym, że lewą stronę powinna mieć zwró
coną ku ciemności. Światło lampy podkreślało każdą
nierówność jej skóry, tworzyło brzydkie cienie, pod
kreślało zagłębienia.
- On tak mówi? - spytała podniecona. - On tak so
bie wyobraża? Twierdzi, że między nami się ułoży?
1 powtarza to wszystkim?
- To ja ci zadałem pytanie!
- Tak wcale nie jest! - powiedziała z większym
ogniem niż płomienie jak oszalałe pochłaniające trawę,
kiedy wiatr się odwróci, zaskakując wieśniaka. - Nie
nawidzę Jensa!
Mattias wierzył, że ona nie kpi. Nic z tego, co wi
dział przed sobą, nie było udawane. Nikt nie potrafił
by odegrać takiego gniewu. Nikt nie potrafiłby spra
wić, by krew tak szybko pulsowała w skroniach. Nikt
nie potrafiłby zesłać takiej burzy oczyma. Roza mówi
ła prawdę.
Ale spała z Jensem.
Poszła do Jensa opowiedzieć mu o tej nocy, którą
spędziła z nim, i spała z Jensem, zanim od niego wyszła.
Teraz aż ziała siarką, zaklinając się, że go nienawidzi.
- Nie chcę, żebyś wierzył we wszystko, co o mnie mó
wią - oświadczyła nagle. Odwróciła się do Mattiasa ple
cami i oparła biodrem o stół. Przeczesała się palcami.
Mattiasa ogarnęła ochota, żeby wyciągnąć szpilki
z koka i rozpuścić jej włosy. Chciał zobaczyć, jak opa
dają niczym mgła w chłodne późnojesienne wieczory.
Miał ochotę obciąć lok i nosić go przy sobie.
Zawsze...
Potem nie mógł powstrzymać się od śmiechu.
- Robisz, co tylko możesz, żeby mnie przekonać, że
jesteś jeszcze gorsza, niż ludzie gadają, Rozo. Rozu
miem już, czego twój brat tak długo starał się nie mó
wić. I nie pojmuję tego.
- Sama tego nie pojmuję - odcięła się. Stała obróco
na do połowy białym policzkiem w jego stronę.
Natalia...
- Robię dużo rzeczy, których nie pojmuję - podjęła
prędko. - Czy tobie nigdy się to nie zdarza? Rozumia
łeś, dlaczego zapragnąłeś mnie dzisiejszej nocy? Może
to coś, czego nie da się wyjaśnić. Może właśnie dlatego
teraz tu wróciłeś. Żeby znaleźć jakieś wyjaśnienie. Prze
konać się, czy możesz to zrobić jeszcze raz.
- Między ludźmi może być coś więcej niż tylko to,
Rozo. Między mężczyzną a kobietą może być coś wię
cej niż tylko chęć parzenia się.
- Uważasz mnie za idiotkę? - spytała. - Posłuchaj tyl
ko, co wygadujesz, Mattias! Mówisz jak nauczyciel.
Gorszy jesteś od księdza, który mnie konfirmował. On
też miał taki beznadziejnie pouczający ton. Mówił tak,
jakby siedział tuż u boku Pana Boga. Ty tak nie rób,
nie mogę tego znieść! Możesz robić wszystko, tylko nie
to. Oczywiście, że wiem, że może być więcej.
Westchnęła, nim dodała to, co Mattias miał zapamię
tać na długo. Od czego zakłuło go w sercu już w chwi
li, gdy wypowiadała to po raz pierwszy.
- Przynajmniej w wypadku niektórych ludzi. Nie
wiem, czy i ja się do nich zaliczam. Jestem jedynie so
bą. Rallar-Rozą. Nie mówię tu o kwiatku. Wiesz o tym,
że jest kwiat, który się tak nazywa? Po szwedzku. Ral-
larrosa. Wierzbówka.
Obiema rękami przytrzymała się stołu.
- Wierzbówka jest piękna...
Mattias nie kłamał, że ona również jest piękna. Uwa
żał, że teraz nie może zacząć jej okłamywać. To się wy
dawało oczywiste.
- Przyszedłem z tobą porozmawiać.
Być może najlepiej byłoby zapomnieć o wszystkim,
czego zdążyli dotknąć. Może najlepiej zapomnieć, że
kochali się bez zmysłów wśród tych ścian mniej niż
dwadzieścia cztery godziny temu. To i tak miało się ni
gdy nie powtórzyć. Mattias zamierzał dotrzymać obiet
nicy złożonej jej ojcu.
- Przyszedłem cię prosić, żebyś mi o niej opowiedzia
ła. O twojej praprababce. O tej, po której nadałaś imię
Synneve. O Natalii.
W izbie zapanowała inna cisza, kiedy wypowie
dział to imię. Zadzwoniło mu w ustach, załaskotało
w wargi, które wymówiły to słowo. Zaczęło krążyć
wokół nich, zawisło pod sufitem, a potem opadło
w dół. Popieściło ich wesoło, chciało być zanucone,
zaśpiewane. Było baśnią, która domagała się opowie
dzenia.
To była cisza zdradzająca obecność, jakiej Mattias
nigdy dotychczas nie doświadczył, może jedynie z wy
jątkiem snów prześladujących go od pewnego czasu.
Snów, od których pragnął się uwolnić i które jedno
cześnie pragnął zatrzymać. Tak bardzo podzielone by
ły jego myśli i umysł.
Być może to mimo wszystko za sprawą sztolni.
Być może z wiekiem stał się bojaźliwy.
Ona śmieje się dźwięcznie, rozchichotana i wesoła
po młodzieńczemu, jak nigdy nie pamiętam siebie. Tań
czy na palcach. Prawie dotyka Mattiasa. A on jej nie
widzi. Patrzy przez nią na wskroś, na mnie. Ona staje
między nami, całkiem mnie zasłaniając.
Gdyby on miał moc, dostrzegłby ją we mnie...
Śmieje się, potrząsa rudymi włosami i puszcza do
mnie oczko.
- Czy nie pięknego mężczyznę ci sprowadziłam? -
pyta. - Czy nie znalazłam dla ciebie takiego, który jest
wszystkim, o czym mogłabyś marzyć, a nawet jeszcze
więcej? Czy kiedykolwiek widziałaś piękniejszego męż
czyznę?
- Najpiękniejszym mężczyzną, jakiego znam, jest
Jens - odpowiadam.
O n a prycha.
- Wybrałam go dla ciebie. Musisz go przyjąć! Potrze
ba ci kogoś, kto ci pomoże. Nie będzie ci już łatwiej.
Zaczynasz powoli rozumieć. Nie przypadł im do gustu
ten sztorm, lecz poza tym nawet one uważają, że do
brze sobie radzisz, kochana.
Nie podoba mi się, że ona mówi o sztormie.
- Ja cię rozumiem. Moja Marja również. Te dwie in
ne były z natury łagodniejsze. Niełatwo jest zrozumieć
taką wściekłość, kiedy tyle czasu upłynęło, odkąd sa
memu się miało uczucia. Ja uważam, że zrobiłaś to, co
mogłaś, żeby coś z tego wynikło.
Odwraca się ode mnie. Uśmiecha się tak szeroko, że
rozumiem, jak wielką czerpie z tego przyjemność. Jej
oczom naprawdę podoba się to, co widzi.
- On był piękny - wzdycha. - Ale upływa wiele lat.
Krew podąża takimi różnymi drogami. Rozmywa się,
Rozo. Żałuję, że nie widziałaś go, gdy miałam oczy tyl
ko dla niego. Nie mówiłabyś wtedy, że Jens jest naj
piękniejszym mężczyzną, jakiego znasz.
Nie mogę jej powiedzieć, że nie muszą nam się po
dobać ci sami mężczyźni. Ona zakłada, że jej oczy są
moimi oczami - chociaż dostrzega mężczyznę za Mat-
tiasem, chociaż rozumie tkwiące w nim różnice.
- Stało się coś złego? - spytał Mattias, bo wydało mu
się, że Roza tak dziwnie mu się przygląda. Nie potrafił
odczytać jej uśmiechu. Jej wargi poruszały się, jak gdyby
z kimś rozmawiała, lecz nie wydobył się z nich żaden
dźwięk. Przez moment niemal jakby się zmieniła. Jak
gdyby jej twarz spowiła zasłona, jak gdyby stała się inna.
Twarz ze snów.
... Natalia...
- Natalia - powiedziała Roza, z trudem łapiąc od
dech. - Natalia była moją praprababką. Urodziła się
w roku tysiąc siedemset pięćdziesiątym drugim w domu
właściciela statków handlowych w Archangielsku. On
był Rosjaninem i jej wujem, bratem matki. Jej matka
była moją prapraprababką. To ona wniosła do rodziny
rude włosy. Jej ojciec, mój prapraprapradziadek, był Fi-
nem, miał włosy jasnoblond, a jej matka, moja prapra-
praprababka, miała najczarniejsze włosy na wschód od
Lyngen. To ona wniosła tę gorącą, niestałą krew. To ona
otrzymała dar. Mówią, że kiedy jedno z rodziców jest
jasne, a drugie ciemne, ich dzieci muszą być rudowłose.
Tak właśnie stało się u nas. Od tamtej pory rude włosy
towarzyszą naszej rodzinie, niemal w każdym pokole
niu od tamtej pory rodziły się dzieci z rudymi włosami.
- Dziewczynki? - spytał Mattias.
Na razie zdołał śledzić jej słowa, chociaż strasznie du
żo było tych pra-pra, a myśli Rozy też uciekały na boki.
- Najczęściej - odparła Roza, uśmiechając się czule do
własnej rudowłosej córeczki. - Opowieść mówi, że Na
talia urodziła się w nocy, kiedy świeciła zorza polarna.
I zaniesiono ją do okna, żeby zorza polarna ją rozpozna
ła. Lubimy myśleć o tym, że jesteśmy spokrewnione z zo
rzą polarną. Być może właśnie tak to się zaczęło. W zi
mowy dzień w Archangielsku, w dalekiej wielkiej Rosji...
- Ona tam nie dorastała?
Roza pokręciła głową.
- Przyjechała nad fiord dalej na południe. Biegała
wśród krów i niedużych koników. Wspinała się na skały
i skakała po lesie. Wydaje mi się, że była trochę dzika.
Zawsze była trochę dzika...
Roza czuła, że Mattiasa pociągnęła ta historia. Widać
było, że zatonął w myślach. Nic dziwnego, ona również
odczuwała sympatię dla Natalii, gdy o niej myślała. Tak
łatwo było ją polubić i dziwnie było myśleć, że ona rów
nież, dorastając, była kimś w rodzaju wyrzutka.
Wyrosła na bardzo piękną dziewczynę. Wyróżniała
się urodą. Jej myśli być może sięgały dalej niż myśli in-
nych dziewcząt w jej wieku. Ale była zbyt dziecinna
i niewinna dla starszych od niej. Nigdzie nie pasowała.
Zdziczała więc, była niegrzeczna i nieposłuszna.
Zawsze otaczali ją mężczyźni.
Nigdy nie była sama...
Jej śmiech drażnił i podniecał, doprowadzał go do
szaleństwa. Bacznie się jednak wystrzegał, żeby ona się
o tym nie dowiedziała. Ona jakby wiedziała wszystko.
A on ukrywał się przed jej oczami, bo nie powinna
o nim wiedzieć. Nie powinna uczynić z niego niewol
nika tych obłędnie zielonych oczu. Nie powinien być
jak pies u jej stóp, posłusznie machający ogonem
w oczekiwaniu na jej najdrobniejsze skinienie. Na jej
najmniejszy gest. Nie powinien być szczęśliwy już
przez samą możność bycia przy niej.
Nigdy nie była sama.
... a on nigdy nie był blisko niej, nigdy dostatecznie
blisko...
- Spodobał jej się chłopak w jej wieku - mówiła Roza.
Nie chciała opowiadać mu tej historii tak, jak zamie
rzała przekazać ją Synneve. Było kilka tajemnic, zwią
zanych z krwią i darem, których nie należało zdradzać
innym. W jej oczach Mattias był osobą postronną, bez
względu na to, jak bardzo Natalia starała się ją przeko
nać, że jest inaczej.
- Nigdy nie zwracał na nią uwagi. Wydaje mi się, że
ona zrobiła coś niedobrego, żeby wreszcie ją zauważył.
W każdym razie jej się to udało. Natalia była młoda, a on
nie mógł być od niej o wiele starszy. Nigdy nie zdradzi
ła, kim był, lecz z jakiegoś powodu oczywiste jest, że nie
różnili się wiekiem. Miała czternaście lat i zaszła z nim
w ciążę. Niespełna piętnastoletnia stała się matką małej
dziewczynki. Ślicznej dziewczynki o rudych włosach
i jego oczach. On jednak w tym czasie zdążył pojąć, co
zrobiła - coś złego. Nie wiem dokładnie, co. Złego na ty
le, że już jej nie chciał. Byli tacy młodzi, prawdopodob
nie za młodzi. Wychowywała dziecko sama, z pomocą
rodziców. I chociaż on musiał wiedzieć, że to jego dziec
ko, nigdy nie powiedziała mu o tym wprost. Nigdy nie
zdradziła, kto był ojcem. W księgach kościelnych zapi
sano „ojciec nieznany" i nic więcej. Dziecko nazywało
się Maria Nataliasdatter, Maria córka Natalii.
Roza odetchnęła głębiej. W ustach jej zaschło od mó
wienia, lecz od czasów Tomasa nie miała przed sobą ta
kiego słuchacza. Obaj zostali przysłani przez nie - cze
góż innego mogła się spodziewać...
Mieliby więc nie słuchać...
- Dużo, dużo później Natalia opowiadała, że on prze
stał ją kochać, lecz że nigdy do żadnej innej kobiety nie
żywił silniejszych uczuć. Czuła, że jego nienawiść do niej
jest najpotężniejszym uczuciem, jakie w sobie nosi.
Mattias 'wstał.
- Możemy wyjść, Rozo? - spytał nieswoim głosem. -
Synneve chyba jeszcze trochę pośpi? Chyba nie będzie
płakać za tobą?
Roza nie bardzo mogła pojąć, co się stało. Mattias nagle
stał się taki gwałtowny, że aż ją to przerażało. Odparła jed
nak, że trochę świeżego powietrza chyba jej nie zaszkodzi.
- Właśnie - uśmiechnął się tak szeroko, że aż zęby za
świeciły mu jak u drapieżnika. - Mnie też dobrze zrobi, jak
się przewietrzę. Strasznie mocno napaliłaś dziś w piecu!
Wieczór był pogodny. Nie tak iskrząco chłodny
i przejrzysty, by gwiazdy sypały się na nich, lecz na ty
le bezchmurny, że miło było zwrócić twarz ku niebu.
Szli obok siebie. Podążyli, nie umawiając się, ścież
ką, którą szli, gdy przyszedł po nią po raz pierwszy. Po
mimo iż byli w ruchu, nocne powietrze szczypało chło
dem. Roza cieszyła się, że zabrała chustę.
- To bardzo piękna historia - powiedział Mattias.
Tymi słowami przełamał ciszę. W jego głosie brzmia
ła namiętność zakochanego mężczyzny.
- Czy istnieją podobne historie o wszystkich kobie
tach z twojej rodziny, czy tylko o Natalii?
Nikt nie wymawiał tego imienia w taki sposób jak
on. Roza to słyszała. Zapragnęła, żeby ktoś wymawiał
jej imię z taką samą promiennością, na razie jednak to
się nie stało. Być może nie stanie się nigdy. Do tego po
trzeba nieskończenie wiele miłości.
- Są historie o wszystkich - odpowiedziała. Żałowa
ła prawie, że oblewa go zimną wodą. - I Natalia w po
równaniu z innymi nie jest właściwie godna uwagi.
- Moim zdaniem jest.
- Wiesz - zaczęła Roza - podobno jej dziecko nie by
ło do niej podobne. Marja to jej jedyne dziecko. Podob
no tylko włosy miała rude po matce, a poza nimi była
we wszystkim podobna do niego. Do swego nieznane
go ojca. Do tego, który w naszych historiach nie otrzy
mał żadnego imienia.
Uśmiechnęła się, gdy przystanęli w tym samym miej
scu, w którym odpoczywali ostatnio.
- Moja babka jest córką Marji. Mówi, że jestem do
niej podobna. Że jestem dokładnie taka jak jej matka.
Jak Marja. Jak córka Natalii.
Wzruszyła ramionami.
- A przynajmniej byłam. Bo ona nie miała zniszczo
nej twarzy.
... to te niebieskie oczy tak namieszały mu w głowie!
Poza tym we wszystkim, co mówiła, tkwiło ziarenko
rozsądku. Widział to. Jego spojrzenie łapczywie prze
suwało się po niej. Jego ręce ułożyły się na jej szczęce,
ze zdziwieniem, z radością i z żalem. Lecz przede
wszystkim z wielką radością.
Gdyby nie te błyszczące niebieskie oczy, rozpoznał
by ją już wcześniej...
- To dziecko ze snu miało rude warkocze i piwne
oczy - powiedział Mattias, puszczając Rozę. Nie rozu
miał, dlaczego ją objął. Co ona sobie o nim pomyśli? -
Śniło mi się dziecko - wyjaśnił. - Mała dziewczynka,
która zrywała kwiatki. Śmiała się tak wesoło. Miała ru
de włosy jak ty i piwne oczy. Nie zastanawiałem się
nad tym, bo to był tylko sen, ale uznałem, że to dziw
ne połączenie. Miedzianorude i piwne... .
Roza zadrżała.
Nie mogła się przemóc, żeby powiedzieć Mattiasowi,
że piwne oczy miała Marja, jej prababka. To dziecko,
które dorosło zbyt szybko, zbyt gwałtownie i które nie
baczyło, do jakiego rodzaju sztuk się ucieka, byle tylko
wszystko toczyło się podług jej woli.
- Historia mówi, że Natalia nie znała umiaru -
uśmiechnęła się Roza. - Że kochała go za mocno. Te
go jednego, niemożliwego. I że zbyt wielu kochała za
mało. - Wzruszyła ramionami. - Być może jakaś
część tej historii powtarza się również w moim po
koleniu.
Mattias pokręcił głową.
- Dotrzymam słowa - oświadczył, przysuwając usta
do jej warg. - Dotrzymam słowa, nawet jeśli teraz cię
tutaj pocałuję, Rozo.
Ich wargi się spotkały. Objął ją, wciągnął w objęcia
i w sen.
- Dotrzymam słowa, bo to się nie będzie działo pod
dachem twego ojca.
Całował ją w szyję.
- Pamiętam twoje imię - powiedział, skubiąc wargami
jej usta. - Wiem, że ty jesteś Roza. Nie sądzę, abym śnił.
Roza otworzyła oczy i popatrzyła na niego.
- Być może rozumiem - powiedział Mattias z uśmie
chem. - Być może ja również pochodzę z rodu, w któ
rym opowiadało się historie...
- Może i tak... - szepnęła i otworzyła przed nim ra
miona.
11
Zmarzli oboje, i Roza, i Mattias. Lecz mimo wszyst
ko siedzieli spleceni ramionami również wtedy, gdy
krew w żyłach już ochlodła, uspokoiła się. Gdy obciąg
nęli ubrania, pozapinali się i właściwie doszli już do sie
bie. Później.
Roza siedziała w objęciach jego kolan. Tuliła się do nich.
Osłonięta, ochraniana, otoczona, obramowana przez
niego.
Jego ręce splatały się na jej prawym ramieniu. Lewy
policzek wtuliła w jego pierś. Oddawała mu się nasy
cona. Rozluźniona, pomimo chłodu.
Mattias żałował, że nie włożył kurtki, lecz nie zamie
rzał wychodzić z domu na dłużej. Kurtka leżała na jego
pryczy w baraku jako przypomnienie dla niego samego.
Przypomnienie o tym, dlaczego poszedł do Krety. Za
mierzał wrócić do baraku, nim wieczór zrobi się późny.
Zamierzał z nią rozmawiać. Rozmawiać z Rozą.
Rozmawiać...
Kto potrafi rozmawiać, kiedy zapłacze się w czaro
dziejskie więzy...
Oczywiście, że rozmawiali. Skończyło się jednak na
ustach coraz bardziej spragnionych pocałunków, na
dłoniach szukających pod ubraniami i na ciałach, któ
re nie chciały się uspokoić, jeśli nie dane im będzie za
tonąć w tym drugim ciele. Na skórze i ciałach domaga
jących się jeszcze więcej.
Czarodziejskie więzy...
Mattias odgarnął włosy z twarzy Rozy. Zrobił to kil
ka razy. Jego długie palce zmieniły się w grzebień. Ona
mu na to pozwalała. Spomiędzy warg obrzmiałych od
jego pocałunków wydobywały się lekkie westchnienia.
Pozwalała okazywać sobie dobro. Pozwalała mu odgar
niać włosy do tyłu i odsłaniać twarz, bo skrywała ją
ciemność, a ona siedziała odwrócona do niego plecami.
Zresztą to nie było ważne. On i tak jej nie widział.
Nie tak jak widziały zwyczajne oczy.
Pozwalała mu być dla niej dobrym.
Marzli teraz razem, ponieważ żadne z nich nie chcia
ło wyrwać się z tego oczarowania, w które otulili się jak
w płaszcz. Żadne nie chciało wracać, wejść do środka.
Odejście stąd oznaczało rozstanie.
- Ty mnie nawet nie lubisz - powiedziała Roza cien
kim głosem.
Mattias westchnął i potarł brodą o jej włosy. Dotyk
jedwabnej przędzy na skórze był przyjemny. Cieniut
kie nitki jak utkane z pajęczyny zaczepiały o zarost.
Wiedział, że tak mówił. Nie dlatego, żeby prowadził
dokładne rachunki wszystkich wypowiedzianych słów,
lecz ponieważ akurat te słowa miały wagę. Wcześniej je
przemyślał. Były wtedy prawdą. Być może prawdą by
ły również teraz. Nie miał całkowitej pewności, co się
z nim dzieje. Do takiej pewności jeszcze mu daleko.
- Okropnie jest słuchać tego raz po raz - przyznał. -
Jens nie powinien był ci tego powtarzać. Nie powinien
powtarzać tego, co mu mówię.
Roza zaśmiała się cichutko, a Mattias objął ją moc
niej. Nie wiedział, czy zadrżała z zimna, czy też dlate
go, że myślała o Jensie. Nie wiedział też, co by wolał.
Nie chciał myśleć o tym, że zdradza przyjaciela, ponie-
waż tak ją obejmuje. Ponieważ przyszedł do niej, został
z nią i kochał się z nią, a przede wszystkim chyba dla
tego, że rozmawiał z nią tak jak teraz. Dlatego, że Ro
za Samuelsdatter otworzyła przed nim myśli w taki spo
sób, w jaki z pewnością nie otwarła się przed Jensem.
Ani przed nikim innym.
- On już taki jest - powiedziała Roza cienkim głosem,
którego Mattias tak u niej nie lubił. Wydawała się wtedy
zbyt młoda. Młodsza niż w rzeczywistości. Bezbronna.
- Taki jest Jens - podjęła. - Nie wiesz o tym? Nigdy
wcześniej tego nie zauważyłeś? Przecież go znasz. Je
steś jego kolegą.
- Jens potrafi być taki różny - stwierdził Mattias. -
Tak różnie się zachowuje. Za każdym razem jest jakby
inny. Czasami jego też nie lubię.
To w niczym nie zmieniło faktu, iż powiedział, że
nie lubi Rozy.
- Czasami cię lubię - mruknął, wtulając usta w jej
włosy. W jedwabiste włosy, w pożar. - Czasami lubię
cię tak bardzo, że to nie jest dobre dla żadnego z nas.
Sprawiasz też, że się boję. Robię się niespokojny. Wte
dy trudno cię lubić.
Zatrzeszczało coś w pniach drzew rosnących zbyt gę
sto. Wiatr widocznie wcisnął się pomiędzy nie podczas
swej podróży. Nocą brzmiało to groźnie. Poza tym
w ciemności rozlegały się wyłącznie łagodne dźwięki.
Wszystko wokół nich odpoczywało. Być może lis albo
gronostaj wybrał się na polowanie, lecz one miały łapy
nieczyniące hałasu. Ktoś, kogo miejsce jest w przyro
dzie, porusza się w niej cichuteńko.
Mieli stąd dobry widok, rozległy widok na Kopalnię.
Siedzieli wysoko, za nimi były góry, a pod nimi kopal
niana osada. Wciąż jeszcze tu i ówdzie się świeciło.
W The House paliło się wiele lamp. Ale tam nawet chy
ba nie rozmawiano o oszczędzaniu czegokolwiek.
Być może dyrektor albo jego żona to nocny marek.
Może Marie Malene siedzi w jedwabnej nocnej koszu
li, sprowadzonej z zagranicy, i popija słodkie wino
z kryształowego kieliszka, rozmawiając ze swoim Joh
nem o pogodzie lub o materiale na suknię, który ma
nadejść z Francji albo z Włoch. Może lubili tak sie
dzieć, spokojnie spędzać późne wieczorne godziny tyl
ko we dwoje. Może w ciągu dnia również oni stale się
spieszyli, zanadto, by być sobie naprawdę bliscy.
O wielu rzeczach można fantazjować, gdy się tak sie
dzi i nie chce się, żeby nadszedł ranek.
- Co się z nami stanie? - zadawał sobie pytanie Mat
tias. - Wygląda na to, że ty się tego nie boisz, Rozo. Jak
możesz o tym nie myśleć?
- Rzeczywiście, nie widzisz po mnie, jak się boję -
wyznała. Chusta ją grzała, Mattias ją grzał, lecz mimo
to było jej zimno. Wydawało jej się, że nigdy już na
prawdę się nie rozgrzeje. Nie pamiętała, kiedy czuła cie
pło. Miała wrażenie, jakby stale marzła.
- Mój pradziad miał wielu synów - wyciągnął Mat
tias jakby z nicości. - Sam był jednym z czterech bra
ci. W rodzinie mojego ojca we wszystkich pokoleniach
byli tylko synowie. Przynajmniej o tyle, o ile możemy
to stwierdzić.
Roza czekała. Mattias nie zaczął mówić po to, żeby
w tym miejscu przerwać. Krył się za tym jakiś sens.
Sens, który jego zdaniem mógł być ważny. Chciał go
więc jej wskazać.
- Nas jest czterech - mówił Mattias. - Ja i trzej bra
cia. Nasz ojciec miał czterech braci, a z kolei jego oj
ciec, czyli mój dziadek, również czterech. Mój dziadek
jest najstarszym synem. No i jest jeszcze mój pradzia
dek, ten który miał pięciu synów. Miał osiemnaście lat,
kiedy dziadek się urodził. Sam był synem rybaka, któ
ry stracił ojca na Lofotach. On i jego trzej bracia po
zostali bez ojca, nie będąc dorosłymi. Miał wtedy szes
naście lat. Musiał zostać głową rodziny. Pradziadek
urodził się w tysiąc siedemset pięćdziesiątym. Ożenił
się rozsądnie, tak przynajmniej wszyscy mówili. Moja
prababka była bardzo pobożna, odmawiała modlitwy
i utrzymywała dom w porządku. Wymagała rygoru od
synów i miała męża, który robił wszystko, czego ze
chciała. Pamiętam go, Rozo. Zawsze był bardzo poważ
ny, jak gdyby nosił w sobie jakiś smutek. Nie wiem,
czy się dużo modlił, czy był równie pobożny jak pra
babka. Niewiele o nim myślałem.
Mattias umilkł.
A potem powiedział:
- Gotów jestem o głowę się założyć, Rozo, że twoja
praprababka pochodziła ze wschodniej strony Lyngen-
fjorden. Natalia nie była młodą dziewczyną z Rosji,
lecz młodą dziewczyną z Lyngen.
Roza pokiwała głową.
- Tylko jeden z jego synów został na północy. Naj
młodszy. Reszta pojechała na południe. Dziadek osiadł
na wybrzeżu Helgeland. Mój ojciec jest jego najstarszym
synem. Ja też jestem najstarszy z braci, ale we mnie ni
gdy nie było spokoju takiego, jakiego potrzeba, jeśli
człowiek chce żyć z ziemi i na ziemi. Mój brat opieku
je się i ziemią, i łodzią lepiej, niż ja bym to zrobił. Nikt
nie oczekiwał, że zostanę. Byłem w tak wielu miejscach.
Nie czułem, żebym należał do któregokolwiek z nich.
Roza już nie marzła.
- Mój ojciec odziedziczył Biblię po pradziadku i pra-
babce. Przekazywano ją najstarszemu. Zapewne ja do
stanę ją po nim, jeśli tak się ułoży. Biblię i imię. Bo je
śli nie co innego, to przynajmniej te dwie rzeczy przy
padają pierworodnemu synowi.
Mattias roześmiał się i wyprostował nogi, ale wciąż
ją obejmował. Wciąż mocno tulił Rozę. Nie chciał jej
puścić. Nie chciał być tej nocy sam.
- To dziwne, jak człowiek pamięta takie rzeczy. Śni
ło mi się dziecko, Rozo.
- Ta dziewczynka z rudymi włosami? - spytała.
- Szła do mnie, czułem - mówił Mattias z powagą. -
W rączce trzymała jaskier. Spytała, kim jestem. Powiedzia
łem jej swoje imię, ale zapomniała je natychmiast. Ogrom
nie mnie to zasmuciło. Ta mała tak ślicznie śpiewała.
Nie mógł powstrzymać się od bawienia się włosami
Rozy. Splatał grube loki w dwóch palcach. I całym so
bą domyślał się, że dziecko ze snu miałoby równie
miękkie włosy.
- Wiedziałem, kim ona jest, Rozo. Rozpoznałem ją.
Jej twarz należała do osoby, którą znałem. I ogromnie
przygnębiła mnie świadomość, że ją nie obchodziło,
kim jestem. Byłem dla niej nikim. Nikim. A mimo to
ona była szczęśliwa. Mimo to tańczyła dalej, jak to dzie
ci po zielonej trawie, która sięgała jej do pasa. Nigdy
nie widziałem nic piękniejszego niż to dziecko, które
odbiegło ode mnie w fartuszku w niebieską kratkę, bo
se, z gołymi ramionami. Z ciasno splecionymi rudymi
warkoczami, które ciągnęły się za nią jak postronki...
Westchnął.
A potem z żalem w głosie podjął:
- Kiedy powiedziałaś mi, że jesteś podobna do swo
jej prababki, zrozumiałem, kogo przypominało mi to
dziecko. Ciebie, Rozo. - Zaczerpnął więcej nocnego po-
wietrzą. - I mnie. Nie zauważyłaś tego, Rozo Samuels-
datter? Nie zauważyłaś, że ty i ja jesteśmy do siebie po
dobni?
- Jest noc - odezwała się Roza nagle. - Może wszyst
ko to tylko zmyślamy?
Zakołysał ją w ramionach, tak jak ona kołysała do
snu Synneve.
- Nie, Rozo! Mój ojciec odziedziczył Biblię po pra
dziadku. To on żył dłużej, babka umarła pierwsza. Była
od niego starsza, o cztery, pięć lat, tak mi się wydaje. Prze
glądałem tę Biblię. Między kartkami wciąż leży zasuszo
ny jaskier, tak kruchy, że ledwie daje się na niego patrzeć.
Pamiętam, że mój ojciec pokazywał nam go, kiedy byli
śmy chłopcami. Mogliśmy go oglądać, lecz nigdy dotykać.
Był niemal równie cenny jak sama księga. Ojciec zwykł
powtarzać, że ten kwiatek ma z pewnością tyle lat co sa
ma Biblia. Zawsze uważaliśmy, że to babka go zerwała,
może pradziadek tak mówił po to, by mógł go dalej prze
chowywać. Ale ja wiem, że to nie prababka włożyła kwiat
między karty Biblii. Zrobił to on. Pradziadek. I wiem, kto
zerwał dla niego ten kwiatek. To dziecko z rudymi war
koczykami i piwnym spojrzeniem. To dziecko, córka pra
dziadka, którą miał z twoją praprababką.
- Marja - dopowiedziała Roza, która na pamięć zna
ła historię swojej rodziny. - Mówili o niej Marja. W do
kumentach jest Maria. Ida Maria. To imiona, które
przewijają się w mojej rodzinie.
Mattias pokręcił głową. Roza czuła to, choć nie mog
ła tego zobaczyć, w taki sam sposób, jak słyszała, kie
dy się uśmiechał, i wyobrażała sobie, że to widzi.
To był łagodny uśmiech, ciepły i czuły.
- Nazwała to dziecko po nim - mówił Mattias z prze
konaniem. - W każdym pokoleniu u nas jest jakiś Mat-
tias. Mój pradziadek również nazywał się Mattias. Naj
starsi w każdym pokoleniu noszą to imię.
Roza czuła, jak ciarki biegną jej po kręgosłupie.
- Może Marja i tak to wiedziała - rzekła niemal do
siebie, skubiąc rękaw jego kurtki gołymi palcami. Za
czynały być sztywne, tak zimno się zrobiło. - Być mo
że dowiedziała się, kto był jej ojcem. Bo Marja miała
dwóch synów. Tak, tak, to dziecko z warkoczykami
miało także dwóch synów. Jeden nosił imię Mikael,
drugiego ochrzciła Mathias. Żyli tak krótko. Z jej dzie
ci przeżyła tylko babka Lea. Natalea. Niewiele się nad
tym zastanawiałyśmy, bo w mojej rodzinie nie synowie
są ważni. Zawsze nam się wydawało, że te imiona są
zwykłe, również w naszej rodzinie... Lecz może ona
o tym wiedziała i włożyła w imiona dzieci coś więcej...
- Wierzysz w to? - spytał, nie czując chłodu.
- Nie wiem - odparła Roza i nie mogła pozbyć się
wątpliwości.
- Jeśli to się zgadza - zrobił Mattias założenie - to
co to oznacza dla nas?
- Jesteśmy spokrewnieni - odparła Roza, która nie
chciała nawet w myślach nadawać imienia temu, co to
mogło, a czego nie mogło oznaczać.
- To nie może być aż takie trudne - uznał Mattias. -
Mój dziadek i twoja prababka Marja byli rodzeństwem.
Przyrodnim.
Tyle Roza również była w stanie prześledzić.
- Wobec tego twoja babka jest cioteczną siostrą moje
go ojca. Marja była jego ciotką, a moją cioteczną babką.
Zaśmiał się głęboko.
- Dziecko, które we śnie dało mi kwiat, to moja cio
teczna babka!
- Nie śniło ci się, że jesteś sobą - poprawiła go Ro-
za. - Ta dziewczynka dała kwiatek twojemu pradziad
kowi. Nie ma więc się z czego śmiać.
Mattias wciąż się trząsł, usiłując zaprowadzić porzą
dek w pozostałych nitkach, które być może wiązały ich
ze sobą.
- Twoja babka jest cioteczną siostrą mojego ojca. To
znaczy, że ja i twoja matka jesteśmy kuzynami drugie
go stopnia.
- Nie wiadomo, kim jesteś dla mnie - stwierdziła Roza.
- Będziesz kuzynką w czwartej linii dla moich dzieci.
- To bardzo ulotne pokrewieństwo przez cały ten
czas, kiedy nie będziesz miał dzieci, Mattias.
Pocałował ją w skroń, czując, że między nimi panuje
pokój. Wargi pieściły skórę, gruzłowatą czerwoną skroń
znajdującą się najbliżej jego warg. Odczuwał w nich ła
skotanie, oddech miał gorący, lecz ogarnął go spokój.
Roza westchnęła. To takie miłe. Nie pamiętała na
wet, że ma twarz z jednej strony oszpeconą. Mattias na
prowadzał ją na inne myśli. Zapomniała o tym, że jest
brzydka.
- Czy myślałaś o tym, Rozo Samuelsadtter, że gdy
bym miał z tobą dziecko, to byłabyś krewną w czwar
tej linii z własnym dzieckiem?
Wtedy Roza się roześmiała.
Mattias lubił jej śmiech.
- To oczywiście również niezwykle ulotne pokre
wieństwo - przyznał.
Lecz spodobała mu się myśl o dziecku.
To jednak przemilczał.
- Budujemy to wszystko na śnie - powtórzyła Roza,
gdy wolnym krokiem wracali do Samuelsborg.
Musieli posuwać się powoli, bo łatwo było źle stąp-
nąć, kiedy schodziło się ze zbocza w niebieskawym
nocnym mroku.
- A jeśli się mylimy?
- Wydaje mi się, że ty bardzo wiele budujesz na
snach, Rozo.
Nie mogła mu powiedzieć, że się myli.
Trzymali się w cieniu domów. Wśród zabudowań
Kvenów zawsze było wiele szop, małych budek, jakby
ciśniętych na podwórze olbrzymią ręką.
Nie chcieli się rozstawać...
- Nie boisz się już, że jestem czarownicą? - spytała
odwrócona plecami do ściany sauny. Jego ręce były cie
niami po obu stronach skroni. - To przecież ty najbar
dziej ostrzegałeś Jensa, kiedy dał się pochwycić moim
czarodziejskim sztuczkom. To ty najgłośniej krzycza
łeś, że dał się zwieść.
- Nie mieszaj w to Jensa! - poprosił ogarnięty nagłą
irytacją. Zdołał odsunąć kolegę w głąb pamięci tak da
leko, jak tylko się dało.
- Jens już jest w to wmieszany.
Wiedział, że Roza ma rację.
- Nie chcę, żebyś opowiadała mu o dzisiejszym wie
czorze - powiedział z naciskiem. - Bez względu na
wszystko, Rozo, nie chcę, żeby on się o tym dowiedział!
- Jemu nie przeszkadza, że sypiamy ze sobą - odpar
ła, a w jej głosie zabrzmiała obojętność. Miał w sobie
ten ton odrętwienia, którego Mattias bał się do szaleń
stwa. Roza była za młoda, żeby tak mówić, za bardzo
żywa. Ludzie miewają takie głosy, kiedy się poddają.
- Nie obchodzi mnie, czy mu to przeszkadza, czy
nie - powiedział Mattias z wysiłkiem. - Chcę od ciebie
obietnicy, że mu o tym nie powiesz. Nie powiesz mu
o nas. Jens nie może nic wiedzieć o tych snach. Nie mo-
że się dowiedzieć o więzach pokrewieństwa, które, jak
sądzimy, istnieją między nami. Nie może się o nas do
wiedzieć, Rozo. O niczym.
Kiwnęła głową.
- Myślisz, że on by się tym przejął?
Przykro było jej słuchać. Ton jej głosu mówił o niej
więcej, niż Mattias chciał wiedzieć. Szarpał na strzępy
wyobrażenie, w które prawie uwierzył.
- Jens przejmuje się tylko sobą - oświadczyła Roza
Samuelsdatter z niezachwianą pewnością.
- W końcu nie będzie miał się na czym oprzeć -
stwierdził Mattias gorzko, chociaż w kwestii Jensa zga
dzał się z nią. Jasne było, że Roza widzi go takim, jaki
jest. Nie patrzy na ojca Synneve przez odłamki zacza
rowanego lusterka.
- Może on mimo wszystko ma rację - szepnęła Ro
za. - W końcu wszyscy są w stanie zranić cię tak, że być
może lepiej nie dopuszczać nikogo do siebie blisko. Tyl
ko ci, którymi się przejmujesz, mogą cię tak naprawdę
zranić. Drwinę innych z czasem się zapomina. Ale gdy
upokarzają cię najbliżsi, naznaczają cię na zawsze.
Mattias zacisnął szczęki.
Tak było od niepamiętnych czasów, ale on nie za
mierzał się temu poddawać. Dosyć się już w życiu na
patrzył na wrażliwe kobiety, potrzebujące ramienia, na
którym mogłyby się wypłakać. Nigdy nie ofiarował im
swojego. Łzy robiły coś więcej poza pozostawianiem
plam na ubraniu. Kobiety uważały, że dobrze znają
mężczyznę, u którego się wypłakiwały.
- Jens nie może się o nas dowiedzieć - powtórzył,
udając, że nie widzi jej bólu.
- Ode mnie o niczym się nie dowie - obiecała, lecz
Mattias nie całkiem jej uwierzył. Roza potrafiła być
równie zmienna jak Jens. Pod tym względem byli po
dobni, ta dziwna kobieta i jego kolega, który najbar
dziej ze wszystkiego kochał siebie.
- Ale on nie jest taki zły, jakim chcesz go zrobić -
powiedział Mattias, wykorzystując Jensa do tego, by się
od siebie oddalili. Wziął poważnie słowa przyjaciela
mówiącego o tęsknocie za córką. - Brak mu Synneve.
Roza przyglądała się Mattiasowi z dziwnym uśmie
chem na ustach.
- Myślisz, że mój pradziad nie cierpiał przez to, że
nie znał swojej córki? Myślisz, że nie chciał nosić jej na
rękach? Myślisz, że Marji nie byłoby lepiej, gdyby się
o nim dowiedziała? Był dobry, łagodny na swój sposób.
Czułem we śnie jego ból. Czułem jego wielki żal...
- Jens nie wie, co to ból - ucięła Roza. - Jens nie zna
żalu. Nie rób z niego kogoś, kim nie jest, Mattiasie
Mattiassenie. Bądź ze mną szczery i przyznaj, że Jens
nie wie, co to żal. Tęskni za Synneve, bo wydaje mu
się, że ona należy do niego. Przyczynił się do jej istnie
nia, a uważa, że wszystko, co sam stworzył, jest jego
własnością. Jens tak właśnie myśli. To nie jest żal.
- Mimo wszystko Synneve ma prawo...
- Nie wstawiaj się za nim!
Mattias umilkł.
Roza miała rację. Źle zrobił, wciągając Jensa w ten wie
czór. Przecież sam prosił, by tej nocy w nic go nie mieszać.
- Lubisz mnie teraz? - spytała.
Przeskakiwała od myśli do myśli tak prędko, że Mat
tias nie mógł za nią nadążyć. Wyczuwał tylko, że zasta
nawiała się nad tym już od dłuższej chwili. Wyczuwał, że
nie powinien być jednym z tych, których Roza dopuści
do siebie na tyle blisko, by mogli wyrządzić jej krzywdę.
Miał dla niej wiele czułości.
- Teraz cię lubię, Rozo - powiedział, biorąc ją pod
brodę. Jego piwne oczy popatrzyły w jej niebieskie.
Przeszyła go strzała świadomości, że te oczy powinny
być zielone. Zielone jak patyna na miedzi.
- Teraz bardzo cię lubię.
Musnął jeszcze jej usta wargami, a potem puścił ją
i odszedł.
Muszę trzymać się brzegów łóżka, kiedy się kładę.
Muszę zaciskać palce na drewnie, żeby ich nie złożyć.
Nie chcę się modlić, bo wiem, że modlitwy mi teraz
nie pomogą. Nie wiem, czy kiedykolwiek zdołają mi
pomóc. Czy kiedykolwiek pomogły.
I nie chcę myśleć o tym, że ona przyjdzie i mnie ura
tuje. Bo nie chcę, by mnie ratowano. Nie lubię tego, co
ze mną robią. Ale nie mam ochoty tego zmieniać.
Rozumiem teraz, dlaczego on nigdy nie wzbudził we
mnie przerażenia. Nawet wtedy, kiedy stanął przeciwko
mnie i najgłośniej domagał się, by Jens się mnie pozbył.
Nawet wtedy nie bałam się Mattiasa. Nie podoba mi się,
że zwraca się teraz do mnie, bo dobrze by było, gdyby
ktoś zwrócił się do mnie tylko z uwagi na mnie samą.
Tylko dla mnie samej...
Ale skoro musiały już kogoś znaleźć, to być może
on rzeczywiście jest najlepszy. Dzięki niemu nie jestem
tak bardzo sama. Przychodzi ze mną rozmawiać,
a mnie dobrze robi, kiedy mogę zwierzyć' mu się ze
swoich myśli. Lubię, gdy opowiada mi o swoich. Nie
jestem do tego przyzwyczajona.
Inni mężczyźni nigdy nie uważali, że ja myślę.
Nie wiem, czy Jens tyle myśli.
Mam nadzieję, że nie wybrały go dla mnie jako je
dynego.
Lubię, kiedy mówi. Lubię to, co ze mną robi. Nie
mogę jednak zapanować nad tym, że to się dzieje. My
ślę, że dla niego jest to równie zaskakujące.
Nie chcę go tak.
Nie chcę go jako mężczyzny. Ja też nie wiem, czy go
lubię.
On mnie też przeraża. Przerażają mnie jego blizny.
Wiem, skąd je ma. Widziałam to. Ale nie wiem, dlaczego,
a on mi o tym nie mówi. Nie próbowałam tego zobaczyć.
Może bym mogła. Wydaje mi się, że on by nie chciał.
Woli się ukrywać.
Nie wybrałam go sama.
... wybrała go Natalia...
Ona się nami bawi. Nie podoba mi się to. Ja sama
wybrałam Jensa. To nigdy nie będzie to samo. Dla niej
to być może jest zabawne.
... Mattias i Natalia...
Ale nawet to nie jest prawdą, bo Mattias jest innym
Mattiasem, a ja nie jestem Natalią. Może wszystko to
sobie wmawiamy. Być może będzie się z tego śmiała
i twierdziła, że to nieprawda. Wydaje mi się jednak, że
nie wybrałaby dla mnie właśnie jego, gdyby nasze do
mysły nie były słuszne.
Był jak kwiat w trawie, pełnej wielu innych kwiatów,
nieskończenie wielu niemal identycznych kwiatów.
... Mattias i Natalia...
Nie chcę przeżywać za nią tego, czego ona nigdy nie
przeżyła. Nie chcę tego, który był przeznaczony Natalii.
Wzięła wtedy to, co chciała, nie myśląc o innych. Nie
można tak żyć i mimo wszystko wierzyć, że będzie się
szczęśliwym. Wydaje mi się, że szczęście to coś o wie
le więcej niż tylko mężczyzna. Mattias potrafi mnie
rozpalić, oszołomić i uszczęśliwić na chwilę. Ale to
trwa tak krótko. Gdy z moich członków uchodzi gorą
co, to nie wiem już, czy to ja byłam szczęśliwa, czy to
jej uczucia.
Nie chcę żyć życiem Natalii.
Chcę być sobą. Chcę być tylko Rozą. Chcę wiedzieć, że
to, co czuję, jest moje. Chcę wiedzieć, że kiedy czuję się
szczęśliwa, to moje serce bije i czuję własne pragnienia.
Serce Rozy.
Pragnienia Rozy.
Nie chcę być obejmowana, ściskana i kochana dlate
go, że jemu wydaje się, iż trzyma w ramionach inną ko
bietę. Nawet jeśli ona miałaby być moją rodzoną pra
prababką, a on uważa się za własnego pradziada.
To wprost niewiarygodne.
Może powinnam się do tego przyzwyczaić. Przecież
właśnie tak żyię. Niewielu było takich, którzy obejmo
wali mnie, nie myśląc o innych.
Spał niespokojnie. Już od miesięcy zlewał się w nocy po
tem. Mattias ledwie już pamiętał, jak to jest odpocząć we
śnie. Często bywał bardziej zmęczony rano, kiedy wstawał,
niż wieczorem, gdy wsuwał się pod wełniane koce.
Przyszła do niego.
Ubrana na niebiesko, jakby unosiła się z wiatrem.
Była drobna i wąska w pasie. Wokół niej było lato. Za
wsze otaczała ją zieleń.
Oczy płonęły jej spokojnym zielonym ogniem.
Uśmiechała się, znał ten jej uśmiech aż za dobrze. Ten
lekki uśmieszek, który oznaczał zarówno błogosła
wieństwo, jak i przekleństwo. Towarzyszył mu przez
całe jego życie. Zawsze poszukiwał ust, które potrafiły
się ułożyć dokładnie w taki sposób.
Poruszała się z tak wielką pewnością siebie.
Jak Roza...
Po kobiecemu kołysała biodrami. I znała wszelkie ta
jemnice mężczyzn. Wiedziała więc, że jego wzrok nie
jest w stanie się od niej oderwać.
Była tak bardzo siebie świadoma, taka pewna, że bę
dzie w stanie pochwycić go w pułapkę, a on pragnął je
dynie udowodnić jej, że tak nie jest.
Roza nie była taka.
Nie wiedział, kim jest.
Spoglądał na swoje ręce i na ubranie i wydawało mu się,
że należą do niego. To było ubranie, które wkładał, gdy
szedł do kopalni. Miał na sobie szarobiałą roboczą kurtkę,
wiedział, że należy do niego. Jego pradziad nigdy w życiu
nie zbliżył się nawet do czegoś podobnego do kopalni.
A mimo to nie wiedział, czy jest sobą...
Jej oczy wiedziały, ale uśmiech niczego nie zdradzał.
Bawiło ją jego zmieszanie. Miała humor jeszcze bar
dziej zmienny niż Roza.
-Jestem o wiele niebezpieczniejsza od Rozy - powie
dział głos, który zarazem znał i którego nie znał. Falo
wał poprzez dziesięciolecia. To było możliwe jedynie
we śnie. Przez inne miejsca nie potrafił się przedrzeć
i Mattias poczuł ogromną ulgę akurat z tego powodu.
Była tak blisko, że mogła go dotknąć. Jej gładkie dło
nie musnęły jego twarz. Zdziwione, z uśmiechem. Mia
ła szczuplejsze dłonie niż Roza. Gładsze.
- Nigdy nie pracowałam tak ciężko jak Roza - wy
jaśniła cicho.
Nigdy dotychczas nie śniły mu się sny, o których wie
dział, że są snami. Nigdy wcześniej nie wchodził w sen
i nie otrzymywał odpowiedzi na pytanie, nim je zadał.
- Pierwszy raz ktoś od niego jest blisko kogoś z mo-
ich - uśmiechnęła się, dotykając jego włosów. Jej dło
nie nawet przez moment nie pozostawały w spokoju.
Musiały go gładzić, dotykać. To go przerażało. Nie czuł
się nieswojo. Po prostu był przestraszony.
- To była wielka pokusa - powiedziała znajomym
głosem i uśmiechając się na zakończenie szelmowskim
uśmiechem młodej dziewczyny, będącym jakby kroplą
słodyczy na deser po świątecznym obiedzie.
- To była wielka pokusa, nie mogłam się jej oprzeć. I po
doba mi się tQ, co się dzieje. Ostrzegały mnie przed tym,
ale wciąż jeszcze nie widzę nic, czego należałoby się bać.
Mattias nie chciał, żeby dowiedziała się o tym, co by
ło między nim a Rozą.
- Oczywiście, że o tym wiem! Przecież to ja na to
pozwalam. Beze mnie nic by się nie zdarzyło.
Śmiała się, gdy opuszczała powieki. Tyle wiedziała.
Dołeczek w policzku jeszcze się pogłębił. Przez moment,
który nie mógł być jego własnym przeżyciem, Mattias
wiedział, jak to jest, gdy przesuwa się po nim wargami.
Jak to jest, gdy pieści się go koniuszkiem języka...
- Wiem, że nie poprosisz mnie, by to się nigdy wię
cej nie powtórzyło.
Kiwnął głową. W ustach miał suchość.
- Ja tyle wiem...
To również akceptował.
- Nikogo nie potrzebowałam - mówi ta, która ma
twarz, jaką mogłaby chyba mieć Roza Samuelsdatter.
Ta, która jest podobna i do Rozy, i do niego.
- Sama miała w sobie dość siły - mówi ona dalej. -
Ale czasy się zmieniły, a za bardzo lubię Rozę, by zo
stawić ją samą. Ona ma siłę i ma moc, lecz zbyt łatwo
pozwala się zwieść tej gorączce, którą w sobie nosi.
Jej śmiech zabrzmiał jak ciężki letni deszcz.
- Wiesz, o czym mówię, bo jesteś na tyle mężczyzną,
żeby to wiedzieć. Roza jest najgorętszą istotą, jaką
obejmowałeś. A skoro już to wiesz, nie możesz się po
wstrzymać od powrotu do niej. Być może nadejdzie
dzień, kiedy się wycofam i pozostawię was samym so
bie. Samych, zupełnie bez jakiejkolwiek pomocy...
Mattias nie wiedział, czy zechce ryzykować.
- Mogłam wybrać wielu - dodała. - Ale wybrałam
ciebie. To ty będziesz silą Rozy.
Wiedział, że nie ma wyboru...
Spał niespokojnie. Nie znajdował już odpoczynku
we śnie. Zlewał się potem, dzwonił zębami po przebu
dzeniu, ale nie potrafił się modlić, bo był już dorosły.
Sztolnia czeka na niego.
Tam panuje ciemność, która być może uwolni go od
snów.
12
Mattias celowo unikał Rozy przez kilka tygodni.
Niemal wczepiał się palcami w pryczę, wróciwszy wie
czorem z jadłodajni, i nie opuszczał jej aż do chwili,
gdy następnego dnia rano musiał iść do kopalni. Nie
odwiedzał również Jensa. To była nędzna obrona, sam
to widział, lecz coś musiał robić, żeby zachować ostat
nie resztki spokoju ducha.
Sny już go nie dręczyły. Może znalazła dla niego litość.
Rozumiem, dlaczego on więcej nie przychodzi. Pew
nie i on dał się przestraszyć. To więcej niż dziwne, gdy
ktoś stale musi zadawać sobie pytanie, co jest jego, a co
należy do kogoś zupełnie innego. Jest poza wszystkim
mężczyzną, nawykłym do decydowania o sobie. Mnie
jest łatwiej...
Ja je akceptuję.
Akceptuję je i mówię, że są częścią mnie.
Mattias jednak różni się ode mnie, choć w pewnym
sensie może uchodzić za jednego z nas. Wciąż określam
to jako ulotne pokrewieństwo. Nic więcej nie mogę
z tym zrobić. On nie może się stać nikim więcej.
Jest przyzwyczajony do tego, by być sobą.
Któż mógłby mu tego odmówić? Niewiele warte są
objęcia Rallar-Rozy w jedną czy drugą mroźną noc.
W dodatku musiałoby się to odbywać w stodole. Mat-
tias obiecał mojemu ojcu, że nie będzie ze mną spał pod
jego dachem. Jestem tylko Rozą.
Niewiele wiem...
Do Samuelsborg znów prowadziła wyraźnie wydeptana
ścieżka. Ludzie nie przychodzili jednak z Krety, przybywa
li z baraków. Zjawiali się w ciemności, ciemno ubrani.
Roza wpuściła pierwszych, wysłuchała ich i powie
działa to, co zawsze powtarzała. Że nic nie potrafi zro
bić. Powtarzała to i powtarzała i jak zawsze w zetknię
ciu z najbardziej nagą, najgłębszą rozpaczą nikt nie
chciał jej słuchać.
Podejmowała ich, a kiedy padali przed nią na kolana,
z płaczem błagając, by coś zrobiła, żeby uczyniła coś, na
miłość boską, bo przecież wiedzieli, ile potrafi, to łatwiej
było udawać, niż powtarzać własne słowa kolejny raz.
Czy miało to jakiekolwiek znaczenie, tego Roza nie
wiedziała, lecz dotykała tych ludzi dłońmi, gładziła ni
mi obsypane wysypką ciała, szczerze pragnąc, by do
legliwości zniknęły.
Niekiedy miała uczucie, iż rzeczywiście coś się
w niej dzieje. Nagle jakby robiło jej się gorąco i miała
wrażenie, że przez jej dłonie płynie ciepło.
Nie wiedziała, czy jest tak naprawdę. Może to tylko
jej zbłąkana wiara, że różni się od innych? Mogło tak
być, ponieważ mocno pragnęła im pomóc.
Jej marzenie, by być inną, bardzo inną.
Gdy zaczęły krążyć plotki o chorobie, ojciec wpadł
we wściekłość.
- Nie wpuszczaj więcej nikogo Z tyfusem pod mój
dach, Rozo! Bądź łaskawa zamknąć drzwi na klucz i nie
wpuszczać za próg żadnej zarazy i żadnych dziwkarzy!
Roza sprzątała przez dwa dni. Szorowała piaskiem
ściany i sufit, nie tylko podłogę. Nawet futrynę drzwio
wą wyczyściła do jasnego drewna. Wyglądała teraz jak
wówczas, gdy budowali dom i drzewo ledwie pode-
schło. Wielkiemu Samuelowi nawet to nie wystarczy
ło. Kazał wyszorować córce również schody.
Mnóstwo razy musiała klęczeć przed nimi na listopa
dowym chłodzie i szorować je po ludziach, którym wol
no było dojść do tego miejsca, lecz ani o krok dalej.
Ciężko było Rozie tkwić za zamkniętymi na klucz
drzwiami i słuchać tych ludzi. Niektórzy ogarnięci stra
chem nie byli jednakowo wrażliwi. Lęk przed chorobą
okazał się silniejszy niż lęk przed nią, przed Rozą.
Przed tą, która zna się na różnościach.
W te czarne wczesne wieczory wiele się o sobie na
słuchała.
Najgorsze bvło to, że naprawdę pragnęła im pomóc.
Ale również Roza się bała. Sama wprawdzie nie wie
działa o tej chorobie dostatecznie dużo, lecz Samuel
opowiedział jej o wszystkich szczegółach z całą wyra
zistością. Grzmiał o tym, czego mogła się spodziewać,
skoro jest taką wariatką, że chce się bratać z tymi, któ
rzy niosą ze sobą zarazę.
- Jeśli utrzymasz dom w czystości, to może uda nam
się nie zachorować - powtarzał. - Leżę tu, kaleka, nie
po to, żeby umrzeć na zarazę, która wyrasta z brudu
i wszy. Niech lepiej oni wyszorują swoje baraki! Niech
wyczyszczą domy i niech się pozbędą wszy u swoich
bachorów, to nikt nie będzie musiał stukać do drzwi
porządnych ludzi i roznosić tej przeklętej choroby!
Roza przemilczała to, o czym myślała.
Ona też się bała.
- Myśl o swoim dziecku! - krzyczał Samuel. - Kto
się zajmie tym dzieciątkiem, jak umrzesz razem z ty-
mi, którzy mieszkają pośród gnoju i skarżą się dopie
ro, gdy zachorują? Jak sobie pościelesz, tak się wyśpisz,
zawsze to powtarzałem! Trzymaj się domu i nie ściągaj
choroby za próg, a twoja malutka też będzie zdrowa.
Roza straszliwie cierpiała.
Gdy ludzie odeszli do domów, płakała we śnie. Co
wieczór ktoś rozpaczał, błagał i wściekał się na ich
schodach. Co wieczór ktoś ją przeklinał, kiedy nie wy
chodziła na próg, kiedy nie chciała na nich patrzeć.
Błagali ją o pomoc, ponieważ wierzyli, że zna się na
czarach. I przeklinali ją jako czarownicę, ponieważ ani
nie chciała, ani nie mogła nic dla nich zrobić.
Ale Roza była posłuszna ojcu.
Nikogo nie wpuszczała do środka.
Nawet Mattiasa.
- Jestem tu sam - powiedział pewnego wieczoru, kie
dy to po raz pierwszy dane mu było marznąć na scho
dach domu Rozy. Słyszał już o ludziach, którzy do niej
przychodzili. Słyszał też, że odchodzili z niezałatwio-
ną sprawą. Wszyscy bez wyjątku. Wbrew własnej woli
czuł wyrzuty sumienia. Dręczyły go, piekły.
- Nikt tu nie wejdzie, Mattiasie.
Stal z policzkiem przyciśniętym do zimnych drzwi
i miał wrażenie, że wyczuwa rozpacz tych ludzi, któ
rzy stali tu przed nim. Tych, którzy przyszli tutaj, po
nieważ nie mieli kogo prosić o pomoc. Ponieważ Roza
była ich ostatnią nadzieją. Tymczasem jej drzwi pozo
stawały zamknięte bez względu na to, co mówili.
Pozostawili tutaj część swego gniewu i bólu.
-Jesteście zdrowi? - spytał, czując, jak lęk szarpie go
za serce.
To mogło tłumaczyć, dlaczego nie chciała nikogo wi
dzieć...
- Synneve zdrowa?
Roza stała tuż za drzwiami.
Mattias słyszał ją, a nie mówiła głośno. Nie było to
zresztą konieczne, skoro odgradzała ich od siebie zale
dwie grubość deski.
- Jesteśmy zdrowi. Ojciec nie pozwala mi wpuszczać
kogokolwiek do środka. Zamykam na klucz nawet wte
dy, gdy wychodzę do obory.
Zapadła cisza.
- Muszę myśleć o Synneve - powiedziała Roza
w końcu. Mattias słyszał, że Roza nie może się z tym
pogodzić. Wiedział już, że pierwsi ludzie, którzy przy
szli do Rozy, zostali wpuszczeni do środka, dostali je
dzenie, a ona przykładała do nich swoje gorące dłonie.
- Synneve jest najważniejsza, Mattiasie. Ciągle ją kar
mię. Muszę mieć wzgląd na nią, rozumiesz? A nie
śmiem nawet pomyśleć, że mogłaby zachorować.
Mattias zadawał sobie pytanie, jak wielką ufność Roza
pokłada w tej mocy, którą, jak wszyscy sądzili, władała
podług własnej woli. Życia rodzonej córki na pewno nie
chciała narażać, aż do tego stopnia nie wierzyła w siebie.
- Wielu ludzi umiera?
- Kilkoro - odparł wymijająco.
Słyszał, że nie jest jej dobrze. Brała na siebie odpo
wiedzialność, którą nakładali na nią jedynie głupcy. To
przecież nie jej wina. Niczego nie mogła odwrócić.
Choroby wszak są w rękach Boga.
Wiedział, ilu umarło. Wiedział również, kto. Choroba
kosiła szczególnie mężczyzn w jednym z innych bara
ków. Ludzie gadali, że plamista zaraza rozprzestrzenia się
tam, gdzie najbrudniej. I gdzie swobodnie grasują wszy.
Mattias nie wiedział, czy to się zgadza. Brud akurat
w tym baraku był mniej więcej taki sam jak i w innych,
a jeśli chodziło o wszy, to falami cierpieli na nie wszy
scy. Trzeba było czegoś więcej niż wody z mydłem, że
by zniszczyć gnidy.
- Przede wszystkim chorują dorośli mężczyźni - po
wiedział. - Niewielu z tych, którzy mają rodzinę. To
nie pożar, Rozo. To się nie rozprzestrzenia jak ogień.
Ale jest zaraza. Wygląda na to, że doktor też nic nie
umie na to poradzić. Nikt nic nie może zrobić.
- A dzieci?
Mattias westchnął. Dobrze wiedział, że to pytanie padnie.
- Dwoje albo troje, tak myślę - przyznał. - Ci mal
cy nie mają czym stawiać oporu gorączce, Rozo. Ale
dzieci przynajmniej nie męczą się długo.
Roza zaśmiała się głucho.
Nie chciał jej niczego utrudniać. Odszedł, powiedziaw
szy jej jeszcze tylko, że za nią tęskni. Dlatego nie słyszał
jej pytania, w którym brzmiał tak niesłychany wyrzut.
- Lubisz mnie teraz, Mattiasie?
Wciąż odrzucała prośby, lecz kiedy do drzwi zaskro-
bał Jens, nie mogła uczynić nic innego, jak otworzyć.
Nim wstrząsnęło to bardziej niż nią.
- Masz nikogo nie wpuszczać! - krzyknął jej ojciec
z alkierza, lecz nie był w stanie zrobić nic, by ją po
wstrzymać.
Roza zauważyła, że rany Jensa się wygoiły. Skóra
wyglądała dobrze. Złapała go za ramię i wciągnęła do
środka. Prędko przekręciła klucz i zasunęła antabę.
- Żyjemy jak w więzieniu - wyjaśniła i puściła go
równie prędko, jak go złapała. Jens miał pod oczami
koła, policzki mu się zapadły.
- A kto, u diabła, myśli inaczej? Ze nie żyjesz w wię
zieniu?
Potem spuścił wzrok. Przepraszał bardziej gestami
niż słowami.
- Jestem piekielnie zmęczony, Roza - powiedział
i oparł się o ścianę.
Podsunęła mu krzesło, ale pokręcił głową i nie ruszał
się z miejsca.
- Nie zostanę tutaj. Nie mogę tu zostać.
Urwał.
- Dziecko się dobrze miewa?
- Synneve? Tak, dobrze - odparła Roza sztywno. Nie
chciała rozmawiać o dziecku z Jensem. Nie chciała się
z nim dzielić Synneve. Synneve nie należała do niego,
chociaż był jej ojcem. Nigdy tak nie będzie. Nic z te
go, co Jens mówił, nie mogło tego odmienić.
- To dobrze - westchnął i uśmiechnął się. Uśmiech
nął się tak, jak uśmiechał się wówczas, gdy przybył nad
Kafjorden i wszystkie młode panny rozmawiały tylko
o tym, jaki przystojny jest ten nowy chłopak, który
przybył z rodziną z południa.
- Bałem się o nią - szepnął. - To moje dziecko, Rozo.
Troszczę się o nią, myślę o niej.
Roza w głębi ducha wiedziała, że Jens mówi prawdę.
Ale to nie wystarczało...
- Kari jest chora - powiedział.
Roza wychwyciła wielki strach w jego głosie. Czuła
wręcz jego zapach. Otaczał Jensa jak płaszcz, jak chmu
ra, jak tuman mgły.
Wiedziała, że jeżeli w ogóle kochał kogoś ze swej ro
dziny, to właśnie Kari. Młodszą siostrę, która nigdy nie
była dzieckiem.
- Leży w gorączce już ósmy dzień, a doktor nawet
nie chciał przyjść - powiedział z rozpaczą, bliski płaczu.
- Usłyszałem, że ważniejsze jest ratowanie mężczyzn,
którzy mogą się do czegoś przydać, a nie dziewczynek
już tak chorych, że nie nadają się do żadnej porządnej
roboty. Ale wcześniej nie mogłem jej zostawić, nie mog
łem od niej odejść, bo bała się, że do niej nie wrócę.
Roza już pakowała ubranie dla siebie. Jej nieobec
ność mogła potrwać kilka dni.
- Nie mogę pozwolić, żeby moja siostra umarła,
prawda?
- Przyjdę - obiecała Roza.
Oszczędziła mu próśb. Jensowi zawsze tak trudno by
ło o coś prosić. Nie chciała, żeby było mu trudniej niż
to konieczne. Chciała mu oszczędzić tego, czego mogła.
- Kari choruje od blisko trzech tygodni. Najpierw
tylko źle się czuła - tłumaczył Jens. - Miała mdłości,
wymiotowała i źle się czuła.
Umknął gdzieś wzrokiem, bo musiał dotknąć tego,
o czym bardzo nie chciał mówić.
- Podejrzewała, że spodziewa się dziecka. Dlatego do
niczego się nie przyznała. Cały czas udawała. A mnie
się wydawało, że to jakieś babskie historie. Takie, o któ
rych nie chciała ze mną mówić tak czy owak. Dlatego
nie pytałem. Ale kiedy się dowiedziałem, co się dzieje
w barakach, ogromnie się zaniepokoiłem. - Oddychał
ciężko. - A potem pojawiła się wysypka.
Roza też zamknęła oczy, usiłując się przygotować.
Przez trzy tygodnie, o których mówił Jens, odmawiała
wszystkim takim prośbom. Przysięgała, że właśnie tego nie
zrobi dla tych ludzi, którzy drapali w drzwi i na zmianę
prawili jej pochlebstwa i przeklinali, obrzucając najgorszy
mi wyzwiskami, jakie tylko przychodziły im do głowy.
Dla dobra Synneve zamknęła serce dla ich błagań
i bólu. Zmuszała się do zaciśnięcia zębów i myślenia
o nich jak o natarczywych natrętach, nie zaś o wystra-
szonych i zrozpaczonych ludziach, obawiających się
śmierci.
- Gorączka i wysypka...
- A ty? - spytała Roza.
-Ja?
- Ty się zaraziłeś?
Drżał, kiedy wypuszczał powietrze. Oddech nie
chciał mu się uspokoić. Lęk wczepił mu się w oczy. Ro
za nigdy jeszcze nie widziała u Jensa takiego strachu.
- Byłem z-nią sam przez trzy tygodnie. Skąd mogę
wiedzieć, czy się zaraziłem? Ale dziwne by było, gdybym
się przed tym uchronił. Czy i ty tak nie myślisz, Rozo?
Kiwnęła głową.
- Nie mogę iść, nie uprzedzając o tym ojca.
Jens kiwnął głową. Kiwnął głową na wszystko.
- Będę stal tutaj - powiedział. - Bo jeśli jestem chory...
- Nie zabiorę Synneve - oświadczyła Roza.
W jego oczach pojawiła się dzikość.
- Nie możesz jej tu zostawić!
- Porozmawiam z kimś - obiecała. - Nie mogę jej za
brać. Kari jest chora. Ty nie wiesz, czy jesteś zdrowy,
czy nie, Jens. Nie wiem, czy ja nie zachoruję.
- Nie potrafisz tego powstrzymać? - spytał ochryple. -
Czyż nie potrafisz o wiele więcej, niż jest dla ciebie do
bre, Rozo? Czy nie jest właśnie tak? Przyszedłem tu cał
kiem na próżno?
- Nie wiem, Jens. Ale jej życia nie mogę narażać. Syn-
neve zostanie tutaj.
Samuel po odejściu córki szalał z wściekłości. Wołał
za nimi, słychać go było daleko na drodze, ale żadne
z nich nie rozumiało, co mówił. Przeklinał po fińsku,
w języku dzieciństwa.
- Nie możesz iść do baraku załogi! - Jens chciał po
wstrzymać Rozę.
- Mogę - powiedziała spokojnie, nie bojąc się mu
sprzeciwić.
Roza była drobna, ubrana na czarno i pod spojrze
niem jego niebieskich oczu wcale się nie skuliła. W jej
spojrzeniu nie było już strachu, lecz jedynie milczące
zdecydowanie. Jej wola była niewzruszona jak góra. Jak
skała, twarda tak, że nikt nie zdołałby wyryć w niej
sztolni, podziurawić jak ser.
- Ty możesz być zarażony, Jens. Nie pójdziesz więc
tam - wyjaśniła spokojnie, przytrzymując go w miej
scu wzrokiem. Nigdy wcześniej Roza Samuelsdatter ni
czego mu nie nakazywała, lecz teraz nie musiała nawet
podnosić głosu. Usłuchał bez większych sprzeciwów.
Sama dobrze znała drogę.
Tym razem nie towarzyszył jej śmiech. N i k t się
z niej nie śmiał, ani wtedy, gdy wchodziła, ani gdy krą
żyła między pryczami, dopóki nie odnalazła Mattiasa.
Ani wtedy, gdy opuszczała barak w pośpiechu, a Mat
tias podążał dwa kroki za nią.
Jens czekał zaniepokojony. Ledwie trzymał się na
nogach. Nie chciał też, by go rozpoznano. Stał zgarbio
ny, odwrócony plecami do ludzi, z twarzą utkwioną
w ścianie baraku. Ręce w kieszeniach z bezsilności za
cisną! w pięści.
Roza nie odezwała się, dopóki nie odeszli spory ka
wałek. Zanim Mattias również mógł zobaczyć Jensa
i zrozumieć, że nie chciała żadnych czułych słów czy
też gestów, które Jens Haldorsen mógłby jeszcze
opacznie zrozumieć.
To nie dotyczyło ich...
- Kari jest chora - oznajmiła Roza, nim Mattias zdążył
o cokolwiek spytać. Zanim Jens zdążył coś powiedzieć.
Mattias nie został na schodach, poszedł za nią. Sta
nął pomiędzy Rozą a Jensem, jakby badając milczenie
panujące między nimi.
- A co z doktorem? - spytał. - Czy on nie może cze
goś zrobić, zanim wciągniesz w to Rozę? Widać Samu
el nie zdołał już dłużej przemawiać jej do rozumu.
W domu była bezpieczna.
- Doktor nie przyjdzie - powiedziała Roza cicho.
Ostrzegawczym ruchem położyła rękę na ramieniu
Mattiasa. Był to niepozorny gest, zdradzał jednak bli
skość i nie uszedł uwagi Jensa.
- Chcę, żebyś poprosił Liisę o zajęcie się Synneve -
powiedziała szybko Roza. - Ona służy w The House.
Wiesz, tę Liisę z jadłodajni, Finkę. Drobną i okrągłą.
Ona to dla mnie zrobi. I będzie wiedziała, co trzeba.
- Wciąż karmisz Synneve piersią - przypomniał Mat
tias. Twarz mu pobladła, a oczy spoglądały z powagą.
Pociemniały jak węgiel.
Roza kiwnęła
%
głową.
- Ale nie mogę jej tam zabrać. Zresztą prędzej czy
później trzeba ją odstawić od piersi. Może to okazja
równie dobra jak każda inna.
- Bardzo się troszczysz o Rozę i o moje dziecko,
Mattias - rzucił Jens. Nie mógł nie zauważyć, że Rozę
łączy z jego kolegą coś więcej niż tylko słowa. Z jego
najlepszym kolegą.
- Rozmawiamy o tyfusie, Jens! - powiedział Mattias. -
Do diabła, bądź dorosły, człowieku! Tu nie chodzi o od
rę, a przecież dzieci umierają i od tego. Twoje dziecko
ssie, a ty wymagasz od jego matki, żeby poszła z tobą do
twojego domu, w którym grasuje zaraza. Tyfus! I zarzu
casz mi, że się troszczę o Rozę i dziecko? Uważasz, że
to nie na miejscu, że ktoś w końcu się o nie zatroszczy?
- Kari leży w gorączce, na całym ciele ma wysypkę.
Rzęzi i bredzi.
Mattias zbliżył się o krok do Jensa. Patrzył mu pro
sto w oczy, ale go nie dotykał. Wykrzywił się paskudnie.
- Twoja siostra bredzi? Bałeś się posłać po doktora
dlatego, że jest nieprzytomna? Tak się boisz tego, co
powie? Ciągle masz wzgląd na tego swojego przeklęte
go ojca, nie chcesz, żeby wydało się cokolwiek na te
mat twojej rodziny, prawda? Zostałeś z niej tylko ty
i Kari. A wy milczycie. Ufasz, że my, którzy wiemy,
też będziemy milczeć. I wolisz narażać życie Rozy.
- Mattias - powiedziała Roza błagalnie i siłą musia
ła odciągnąć go od Jensa, zmusić do milczenia. Mattias
dyszał ciężko jak miech kowalski. - Idę tam z własnej
woli - zapewniła. - Może zdołam pomóc Kari.
Mattias westchnął. Pokręcił głową, patrząc na nią.
- Podjęłaś już decyzję, prawda? Nikt już nie zdoła
cię od niej odwieść. Mówisz o Liisie, myślisz, że zechce
przyjść?
Roza kiwnęła głową i zmarszczyła kącik ust w tym
uśmiechu, który nawiedzał Mattiasa w snach, a być mo
że w pamięci...
- Ona bardzo lubi Olego, chociaż on o tym nie wie.
- Przecież tego nie widzi - uśmiechnął się Mattias,
zdobywając się na żart w tak poważnej sytuacji.
- Ojciec jest zły.
- Z twoim ojcem sobie poradzę - obiecał Mattias.
- Wygląda na to, że jesteś zadomowiony u Wielkie
go Samuela - powiedział ostro Jens. - Czy ta Finka bę
dzie umiała dobrze zająć się dzieckiem?
- Zostanę i będę miał na nią oko - obiecał Mattias.
- Wcale nie musisz.
Roza wiele chciała powiedzieć spojrzeniem, lecz aku
rat teraz lepsze były słowa. Spojrzenia nie na wiele się zda
wały. A Jens stał między nimi i pilnował ich jak jastrząb.
Mattias wyciągnął ręce, położył dłonie na ramionach
Rozy i przyciągnął ją do siebie. Wtuliła się twarzą w je
go szyję. Pogładził ją po plecach i po włosach, musnął
wargami czoło i skroń, a potem przysunął jej usta do
swoich warg.
Pocałował ją z namiętnością, zdziwieniem i szacunkiem.
Potem powiódł jeszcze palcami po jej wargach
i uśmiechnął się. Uśmiech Mattiasa mógł przypominać
wilka i orła, lecz mimo wszystko był dobry.
Jens odwrócił się. Jego postawa, sposób ułożenia ra
mion wskazywały na narastającą w nim wściekłość.
- Uważaj na siebie, Rozo!
Kiwnęła głową.
Mattias pozwolił jej odejść, zanim powiedział cokolwiek
do Jensa. Nie przejmował się, że mówi do jego pleców.
- Roza nigdy nie należała do ciebie, Jens. O ile do
brze widzę, to nie masz o co się wściekać. Zawsze sama
dokonywała wyboru, brała tego, kogo chciała. A ty ni
gdy nie chciałeś jej. Nigdy tak naprawdę. Nawet teraz.
- Za to ty ją chcesz?
Jens drwił. Ton jego głosu przypominał oślizłe, zie
lone gnijące wodorosty. Na twarzy wypisaną miał
złość, którą Mattias oglądał już dostateczną ilość razy.
Zawsze żywił wtedy nadzieję, że przyjaciel kiedyś z te
go wyrośnie. Na taką złość nie było miejsca na twarzy
dorosłego mężczyzny.
- Roza potrzebuje przyjaciela - oświadczył.
... Ty będziesz siłą Rozy...
- Wyobrażam sobie, jak pielęgnujesz tę przyjaźń,
Mattias. Nie prosiłem cię, żebyś przestał? Nie mówi
łem ci, że chcę żyć z nią w zgodzie?
Mattias tylko kiwał głową.
- Nie masz chyba poważnych zamiarów? - spytał za
skoczony Jens. - Nic nie możesz zrobić, nawet gdybyś
chciał. Ona jest żoną Pedera Johansena.
-Jestem przyjacielem Rozy, a co to oznacza, nie jest
ani twoją sprawą, ani niczyją inną. Natomiast gdyby
Peder wrócił, to jestem mężczyzną na tyle, by stanąć
z nim twarzą w twarz i powiedzieć, jak było między
Rozą i mną. Jeśli on jest mężczyzną na tyle, by kochać
ją również po tym, to wszyscy jakoś zdołamy z tym
żyć. A jeśli nie okaże się dostatecznie wielkoduszny, to
ja i tak pozostanę jej przyjacielem.
- Przyjacielem? - zachichotał Jens, kręcąc głową. -
Do diaska, kolego, czym ta baba cię nakarmiła? Ka
zała ci jeść jakieś grzyby? Podobno w Krecie jedzą
mnóstwo grzybów. Może pomieszało ci się od nich
w głowie? Są takie gatunki, od których możesz mieć
wizje!
- Czy ty kiedykolwiek próbowałeś z nią rozmawiać? -
spytał Mattias.
Jens wzruszył ramionami.
- Ona się raczej nadawała do innych rzeczy - odparł
lekko.
- Nie waż się jej teraz tknąć - zapowiedział Mattias
ostrzegawczym tonem. Oczy błysnęły mu niebezpiecz
nie. Jens widział ten błysk już wcześniej i uspokoił się.
- Zwariowałeś? - spytał. - W niej teraz cała moja na
dzieja! Być może jestem zarażony, a przecież nie będę
próbował ściągać zarazy na jedyną osobę, która być
może mogłaby mnie od niej wybawić. A jeśli to ona się
zarazi, a ja nie jestem chory, to mam również istotne
powody, żeby się do niej nie zbliżać.
Mattias czuł, że wszystko w brzuchu mu się wywraca.
- Zawsze taki byłeś? - spytał.
Jens zachichotał.
- Powinienem spytać cię o to samo, kolego. Mam
wrażenie, że ostatnio się zmieniłeś. Czy to się nie za
częło wtedy, kiedy pierwszy raz wsunąłeś się jej do łóż
ka? Sam nawet nie poczułeś, co się z tobą dzieje, tak
powoli to na ciebie działało. Może ci, którzy z tobą
mieszkają, też nie zauważyli różnicy. Ale ja nie widzia
łem cię od dość dawna i wyraźnie to dostrzegam.
Przesunął ręką przez jasne włosy. Zmierzwił je, ster
czały mu na wszystkie strony.
- Rozumiem, że miałeś swoje powody, by do nas nie
zachodzić. I, na Boga, to świetnie, skoro Kari zachoro
wała. Głupio by było, gdybyś przyszedł wcześniej. Mo
że też leżałbyś teraz złożony chorobą. Mógłbyś zarazić
cały barak. Mógłbyś być na tyle chory, że nie miałbyś
sił biegać na posyłki mojej Rozie do The House i zaj
mować się moim dzieciakiem. - Cofnął się o kilka kro
ków. - Można mówić o szczęściu, że nie przyszedłeś,
kiedy Kari zaczęła źle się czuć i wczepiła się we mnie,
błagając, żebym jej nie zostawiał. Oczywiście mogło
być różnie, ale o tym myśleć nie będziemy. Może dok
tor by przybył, gdyby usłyszał, że to ledwie początek
choroby. Może Kari dostałaby lekarstwa i nie musiał
bym prosić Rozy, żeby użyła swoich czarów. - Umilkł
na moment, odetchnął głęboko. - Ale teraz, kiedy na
reszcie mogłem zostawić Kari, bo ona już nie wie, czy
jestem przy niej, czy nie, doktor mówi, że to ostatnia
faza choroby i że mimo wszystko nic już jej nie pomo
że. Jest wielu innych, którymi musi się zająć. Oczywi-
ście, że poszedłem sprowadzić doktora do Kari. Do dia
bła, za kogo ty mnie masz! To moja siostra i nic mnie
nie obchodzi, co ktoś sobie pomyśli o moim ojcu i je
go piekielnej babie! Kari jest moją siostrą! Do pioruna,
musiałem błagać Rozę, żeby przyszła! A ty mówisz, że
nie myślę o Kari! Przeklinam cię za to, że nie przysze
dłeś, kiedy ktoś mógł sprowadzić dla niej pomoc! Ale
rozumiem, że miałeś ważniejsze sprawy na głowie,
przyjacielu. Musiałeś grzać łóżko Rallar-Rozie!
- Wracaj do domu! - poprosił Mattias. - Obaj mówimy
rzeczy, których tak naprawdę nie myślimy. Przebiorę się
i zaraz pójdę po Liisę. Wejdę do The House od tyłu...
- Wejdź głównym wejściem - powiedział Jens. - Po
wiedz pani dyrektorowej, że jej chrzestna córka potrze
buje kobiety z mlekiem!
- Wracaj do domu! - powtórzył Mattias, usiłując za
panować nad gniewem.
- Pójdę tam, gdzie zechcę! - oświadczył Jens i znik
nął w ciemności.
13
Roza nie czekała na Jensa. Miała bardzo umiarkowa
ną ochotę wysłuchiwać, co chcieli sobie powiedzieć
z Mattiasem. Niemądrze ze strony Mattiasa, że tak ją
objął. A w dodatku pocałował, i to na oczach Jensa. Ale
przynajmniej pokazał jej, że się na nią nie gniewa, i tę
świadomość dobrze było zabrać ze sobą.
Bała się.
Jawny strach ojca przed tą chorobą sprawił, że
i w niej narósł lęk. Cały brud i paskudztwo zmieniły
się właśnie w tyfus.
W domu Jensa było duszno. Panowała tu również ci
sza. Roza zmarszczyła nos, żałując, że Jens nie miał
przynajmniej na tyle rozumu, żeby przewietrzyć. Ale
mężczyźni nie myślą o takich rzeczach. Pewnie uwie
rzył, że Kari wkrótce wyzdrowieje i wtedy zajmie się
wszystkim, co należało zrobić.
Drzwi do alkierza były zamknięte.
Roza zdawała sobie sprawę, że odsuwa tę chwilę jak
najdłużej i że robi to z tchórzostwa, lecz poświęciła pa
rę dodatkowych minut na przyjrzenie się kuchni i na
paliła w piecu resztką gałązek, jaka jeszcze tu została.
Musiała się przygotować na wejście do pokoju Kari i na
spotkanie z tym, czego tak strasznie sama się bała.
Z tyfusem...
Poświęciła czas nawet na to, żeby zapalić lampę. To
zresztą było konieczne, bez niej nic by nie zobaczyła.
Ręce jej się trzęsły, gdy kładła je na klamce i otwierała
drzwi.
Szybko zrozumiała, że doktor chyba miał rację, cho
ciaż mimo to mógł przyjść. Siostra Jensa leżała zlana
potem, rozpalona gorączką. Cienka koszula była prze
moczona na wskroś i Roza od razu zdjęła ją z ciała
dziewczyny. Kari w ogóle tego nie poczuła.
Roza podgrzała wodę. Nie musiała być gorąca, to
jeszcze pogorszyłoby sprawę i ani trochę nie ochłodzi
ło chorej. Nie chciała jej jednak obmywać lodowatą
wodą, miska musiała choć chwilę postać na piecu.
Do diabla, że tak mało drewna jest w tym domu!
Oby ten Jens niedługo przyszedł!
Obmyła rozpalone ciało Kari od stóp do głów. Sta
rała się ją schłodzić, jak tylko mogła. Potem przeszu
kała chatę, aż znalazła maść, którą przysłała Jensowi.
Niewiele z niej zostało, lecz udało jej się posmarować
przynajmniej te miejsca na ciele Kari, w których wy
sypka była najgorsza.
Czy jemu przyszło do głowy, że mógł użyć maści?
Czy może wolał zachować ją dla siebie?
Roza nie chciała znać odpowiedzi na to pytanie.
Nie przejęła się tym, że pierwsza koszula, jaką znala
zła, była męska, najwyraźniej przeznaczona do użytku
od święta. Była natomiast czysta i dosyć cienka. Roza de
likatnie ubrała Kari. Wsunęła jej ręce w szerokie ręka
wy, otuliła chude ciało dziewczynki i starannie zapięła.
Wełniane koce rzuciła skłębione w nogach łóżka.
Dziewczyna nękana gorączką spływała potem i koce to
ostatnia rzecz, jaka była jej potrzebna. Roza okryła Ka
ri jedynie cienkim prześcieradłem.
Miała ochotę przewietrzyć, bo w alkierzu było dusz
no i cuchnąco, ale się bała. Nie chciała, żeby Kari po-
gorszyło się jeszcze od przeciągu, a i wieczór był
chłodny.
W nocy pewnie przyjdzie mróz.
Kiedy wróci Jens, będą mogli przenieść Kari do
kuchni i wtedy tu przewietrzą.
Myślała tak, zmieniając pościel, bo prześcieradło by
ło równie mokre jak koce. Być może należało odwró
cić też siennik, jeśli również jest wilgotny. Dostatecz
nie wypełniony trawą powinien właściwie zachować
suchość, lecz. Kari pociła się o wiele bardziej niż zwy
kle. Pot dosłownie płynął z dziewczyny.
Ile czasu Jens potrzebuje na powrót?
Wielokrotnie wchodziła do alkierza i z niego wycho
dziła. W środku panowała taka duchota, że Rozie trud
no było wytrzymać, lecz i tak siedziała głównie tam.
Ośmieliła się w końcu otworzyć wejściowe drzwi na
oścież, żeby do chaty wpadło chociaż odrobinę świeże
go powietrza. Jens pewnie będzie miał dość rozumu, by
je zamknąć, gdy wróci.
... i chyba nie rozzłości się na nią za to, że zostawiła
drzwi otwarte. Jakoś zdoła mu to wytłumaczyć...
Została w alkierzu, bo Kari momentami była bardzo
niespokojna. Skopała prześcieradło i jakby ruszała do
ataku na coś, czego nie było.
A może raczej się broniła?
Roza próbowała wydobyć jakiś sens z dźwięków, któ
re formowały usta chorej, lecz nie były to żadne zrozu
miałe słowa. Płynęły jak wezbrany na wiosnę strumień,
a potem dziewczyna milkła. Później wypowiadała poje
dyncze słowa, jakiś dźwięk. Nigdy jednak żadnego
z tych dźwięków ani słów nie dało się zrozumieć.
Momentami z ust leciała jej piana.
Roza ocierała jej twarz i obmywała.
Czekała, aż wszystko się powtórzy, i znów postępo
wała podobnie.
Siedziała na brzegu łóżka i patrzyła w twarz dziew
czyny, myśląc o tym, że Kari ma zaledwie piętnaście
lat. Przeżyła zbyt wiele takich rzeczy, jakich nikt nie
powinien doświadczać. I nigdy nie zaznała życia, jakie
należy się młodej dziewczynie. Nie prosiła się na świat
i nie mogła sobie wybrać rodziców.
To niesprawiedliwe.
... nie mogę nic dla niej zrobić...
- Możesz przy niej siedzieć - mówi głos, który tak dłu
go pozostawał nieobecny, odkąd Mattias zabrał mnie
z domu mojego ojca, bo chciał dotrzymać danego słowa.
- Możesz być przy niej i ulżyć jej w cierpieniu. Czy
to bez znaczenia?
Mówię chyba, że sama wolałabym, aby był przy mnie
ktoś z rodziny, gdybym wiedziała, że mam umrzeć. Wo
lałabym obecność bliskiej osoby od obcych rąk.
- A gdyby nikogo takiego nie było?
- Jens jest jej o wiele bliższy niż ja!
Te jej zielone oczy są takie mądre.
- Czy Jens dałby radę? - pyta wprost. - Myślisz, że
z takim wysiłkiem szukałabym kogoś, kto by cię wspie
rał, gdyby ten, którego sama wybrałaś, równie dobrze
się do tego nadawał?
Nigdy jej nie pytałam, dlaczego odrzuciła Jensa. Są
dziłam, że to ma związek z tym, że on mnie nie kocha.
I że nigdy, przenigdy mnie nie pokocha.
Właściwie chciałam prosić je, by go ku mnie nakło
niły, bo to byłoby lepsze od jego pogardy. I z tym po
trafiłabym żyć. Potrafiłabym żyć z nim, nawet wiedząc,
dlaczego ze mną został. Myślałam o tym wiele razy.
Ale nigdy nie śmiałam o to prosić.
- Wiedziałam - mówi ona. - Wiedziałam, o czym my
ślałaś. Gdyby się nadawał, to byś go dostała. Nic by
mnie to nie kosztowało. Lecz podobnie jak wiele z nas,
również ty nie wiedziałaś, co dla ciebie dobre. Jens jest
słaby. Nie ma w sobie siły wystarczającej nawet dla nie
go. Żal jest kobiety, której mąż nie potrafi wspierać.
Ogromnie jej szkoda.
-Jens przysłał mnie tutaj, żeby sam się od tego uwol
nić - mówię.
Ona kiwa głową.
- Wydaje mi się, że go to przeraża - mówi z powagą. -
Śmierć rzadko bywa piękna. Lecz bez niej życie wciąż by
trwało. A zbyt długie również nie byłoby piękne.
Nie wiem, czy ją rozumiem.
- Nikt nic nie może zrobić dla Kari - mówi.
Domyślam się, że śmierć może być wyzwoleniem na
wet dla młodego człowieka. Żałuję, że Kari nie przeżyła
przynajmniej kilku szczęśliwych dni. Nie tak szczęśli
wych jak ja rozumiem szczęście, lecz takich w jej rozu
mieniu. Nie wiem, jak miałyby one wyglądać, lecz mam
nadzieję, że zaznała bodaj odrobiny szczęścia.
- Czasami wystarczy być obok - mówi z powagą Na
talia o rudych włosach i zielonych oczach, które spo
glądają tak mądrze.
Nie rozumiem, jak mogła zniszczyć życie sobie i te
mu, którego kochała.
- Byłam chciwa - odpowiada ze zmęczonym uśmie
chem. - Chciałam wszystkiego naraz. Być może on sam
by przyszedł, gdybym dała mu czas. Być może kochał
mnie naprawdę. Nie dałam mu jednak możliwości, że
by mi to okazał.
Śmieje się.
- A przynajmniej powiedziałabym mu, że z jego lę
dźwi wyrośli piękni potomkowie...
Nawet gdy znika, jej żartobliwy wesoły śmiech
wciąż dźwięczy wokół mnie.
Mattias czekał na Liisę w kuchni The House. Czuł
się tu mały i obcy, ale Liisa się z niego śmiała. A i po
zostałe kuchenne dziewczyny nie mogły powstrzymać
się od uśmiechów.
Musiał wytrzymywać wiele spojrzeń. Wychwycił też
kilka znaczących mrugnięć okiem w kierunku Liisy.
Dziewczęta szturchały się łokciami, gdy Mattias miał
tego nie widzieć.
Podsunęły mu kilka smacznych kąsków z półmis
ków, które wróciły od państwa z góry. Nie mógł się nie
zgodzić z nimi, że dyrektorostwu dobrze się żyje. Póź
niej, kiedy pomagał Liisie włożyć kurtkę i wreszcie mo
gli wyjść na zewnątrz, odprowadzał ich śmiech.
Liisa też się śmiała.
- Nie przejmuj się nimi! Tak świetnie się bawią, po
nieważ biorą cię za mojego narzeczonego. Uznałam, że
nie będę ich wyprowadzać z błędu. To takie głupie, kie
dy wszystko trzeba tłumaczyć.
Tyle Mattias również rozumiał. A ponadto wiedział,
że ta okrągła dziewczyna z Krety nabierze więcej war
tości w oczach innych, mogąc się pochwalić interesują
cym ciemnowłosym i wcale niebrzydkim kawalerem,
który przyszedł pytać o nią po skończonej pracy.
Mattias nie mówił o tym głośno, lecz domyślał się, co
może Liisie chodzić po głowie. Nawet w najzwyczajniej-
szą dziewczynę z głębi Kaf jorden może od czasu do cza
su wstąpić mały diabełek. Nawet w taką, która nie jest
przyzwyczajona do kawalerów i zbyt wielkiej uwagi.
Nie musiała nic mówić i mogła być najzupełniej
pewna, że on nic nie powie. Niech sobie inni snują do
mysły, ile tylko im się podoba.
- Pani chce, żebym u nich nocowała - mówiła Liisa,
gdy wędrowali żwirowaną alejką w stronę drogi pro
wadzącej nad fiordem. - Boi się tyfusu. Ale przecież
w Krecie prawie nikt nie zachorował. Przez całą jesień
nie było u nas wszy. A szczurów nie mieliśmy nigdy,
nawet wtedy, kiedy była ich taka plaga, jak uciekły z te
go angielskiego statku, który tu cumował. - Roześmia
ła się cicho. - Mój ojciec osobiście przyszedł do pani,
żeby powiedzieć, że w dniu, w którym ktoś w Krecie
dostanie tyfusu, własnoręcznie przeniesie moje rzeczy
do The House. Powiedział też, że o wiele bardziej boi
się nocnych zalotników, którzy mogą przyjść tutaj, niż
że ktokolwiek, z nas może zachorować w domu.
Mówiąc o zalotnikach, zachichotała.
- Roza prosi, żebyś zajęła się jej dzieckiem - oświad
czył Mattias zwięźle. - Dlatego po ciebie przyszedłem.
- Czy Roza jest chora?
Mattias pokręcił głową.
-Ole?
Wtedy uśmiechnął się i objął dziewczynę za ramio
na. Właściwie miał nadzieję w imieniu Liisy, że któraś
z dziewczyn pracujących razem z nią to zobaczy. Będą
wtedy już do końca przekonane, że stara się coś wy
chodzić u tej małej.
- Olemu też nic nie dolega. Ale nie mogła przecież
zostawić Synneve pod jego opieką. Nie wiedziałby, co
ma robić. Tak samo jak i ja nie mam pojęcia.
- A co się stało z Rozą?
- Siostra Jensa zachorowała na tyfus.
- I ona tam poszła? - powiedziała z niedowierzaniem
Liisa, która o Jensie miała od dawna wyrobione zdanie.
To ona zajmowała się Rozą po tym, jak Jens pobił
ją prawie na śmierć i zostawił nad Strommen w zimną
noc. Mało wtedy brakowało, żeby Rozy już nie było.
- Pewnie przyszedł i pięknie ją prosił, tak? A ona jest
na tyle głupia, jeśli chodzi o niego, że to wprost nie do
uwierzenia! Pewnie rzuciła wszystko, co miała w rę
kach, i poszła z nim.
- Mniej więcej tak to wyglądało - przyznał Mattias.
- Ty lubisz Rozę? - spytała Liisa nagle i stanęła
w miejscu. Wpatrywała się w Mattiasa tak uporczywie,
że zrozumiał, iż nie może obrócić tego pytania w żart.
- Owszem, lubię Rozę - powiedział.
... naprawdę...
- Może byś ją wziął?
Mattias zwlekał z odpowiedzią.
- Ona przecież jest mężatką - odparł w końcu, jak
by w tym szukał ratunku.
- Oboje wiemy, że dla Rozy niezbyt wiele to znaczy -
powiedziała Liisa. - A moim zdaniem Peder zdawał sobie
sprawę z tego, co się stanie, jeśli ją w taki sposób zosta
wi. Nie był na tyle głupi, żeby tego nie wiedzieć. Gdyby
chciał z nią żyć, to albo zostałby tu z nią, albo zabrał Rozę
ze sobą. Wyjechał. I musi się liczyć z konsekwencjami. Je
śli Roza znajdzie sobie mężczyznę, to uważam, że powin
na z nim zostać.
- Ale nie podobało ci się, że mieszkała z Jensem?
Liisa pokręciła głową. Nie pozostawiała żadnych
wątpliwości o tym, co myśli na ten temat.
- Jens jest jak wąż - stwierdziła. - Jedyną sensowną
rzecz, jaką zdziałał, było zrobienie Rozie tego dziecka.
Mattias aż pobladł w zetknięciu z taką otwartością
Liisy. Pamiętał ją jako nieśmiałą dziewczynę z jadłodaj-
ni. Taką, która ledwie ma odwagę zerknąć na męż
czyzn. Ta Liisa nie wzbraniała się przed wypowiedze
niem żadnego słowa.
- Teraz mówię więcej - zaczęła się tłumaczyć. -
Przedtem nie umiałam tyle powiedzieć. Słabo mówiłam
po norwesku.
To również mogło być jakieś wytłumaczenie.
- Gdzie Roza? - Ole zażądał wyjaśnień, gdy tylko
Mattias i Liisa przekroczyli próg chaty. Siedział wypro
stowany jak żołnierz na baczność na krześle przyciąg
niętym pod same drzwi.
- Wróci do domu?
Liisa nie mogła się powstrzymać przed muśnięciem
jego włosów. Musiała tak przejść obok niego, by cia
łem zawadzić o jego ramiona. Ole poznał jej zapach
i dotyk dłoni, zaczerwienił się jak każdy zakochany
młody chłopak.
- On zabrał Synneve - powiedział Ole, próbując zwra
cać się do Mattiasa. - Przyszedł tu wkrótce po tym, jak
Roza z nim wyszła. Powiedział, że mimo wszystko po
stanowiła zabrać Synneve. Nie zdążyłem go zatrzymać.
Mattias zorientował się nagle, że Ole ma otarcia na
twarzy i na obu rękach.
- Próbowałem za nim iść - wyznał z zawstydzeniem
niewidomy chłopak. - Ale zdołałem tylko do połowy
zejść na podwórze. Zapomniałem, jak tam wygląda.
Mattias poklepał go po ramieniu, a Liisa natychmiast
zajęła się oglądaniem obrażeń Olego. Sprawiała wraże
nie, jakby rozczarowało ją, że są tak mało poważne.
- Jens zabrał Synneve? - spytał Mattias spokojnie. Po
plecach przeszedł mu lodowaty dreszcz, ale nie mógł
dać po sobie poznać, jak strasznie się boi.
- Zabrał ją i powiedział, że Roza tak chce.
Mattias posłał Liisie ostrzegawcze spojrzenie, by dać
jej znać, że za skarby świata ma go teraz nie zdradzić.
Dziewczyna miała dobrze poukładane w głowie.
- Przyprowadziłem Liisę, żeby przygotowała wam
jedzenie - oświadczył. - Roza też tak chciała.
- A Synneve?
- Na pewno jest bezpieczna.
- Przecież siostra Jensa ma tyfus! - powiedział Ole,
jakby zaczynał się domyślać.
- Wiem o tym - odparł Mattias. - Właśnie tam idę.
Ole go nie zatrzymywał.
- Nie powinieneś tu przychodzić - powiedziała Roza
zdumiona, kiedy Mattias stanął w drzwiach alkierza. Po
jawił się nagle, jak wyciągnięty z worka. Gestem dala mu
znać, żeby sobie poszedł, ale on nie ruszał się z miejsca.
Kari leżała z prześcieradłem skłębionym wokół cia
ła. Z jękiem wypowiadała jakieś słowa bez związku, po
tem skuliła się jak małe dziecko. Dziecko przyzwycza
jone do bicia.
- Nic się nie da zrobić? - spytał Mattias cicho. Tak
cicho, że Roza musiała odczytywać słowa z ruchu warg.
Pokręciła głową.
- Jens nie wrócił?
Znów posłała mu leciutki uśmiech. Mówił, że dobrze
wie, gdzie jest Jens. Gdy chodziło o Jensa, niczego so
bie nie wmawiała.
- Sprowadził mnie tutaj, żeby sam nie musiał przy
tym być.
Mattias czuł, że serce zaraz wyskoczy mu z piersi.
Tak strasznie się bał, że pot wystąpił mu na czole. I pra
wie tak samo bał się, że Roza to zauważy.
... Synneve...
- Jens nie wróci, dopóki ona nie umrze - powiedzia
ła Roza. - Wiedział, że nie będę mogła odmówić. Wi
dział ją przecież. Wiedział, że długo nie pożyje. Niedu
żo już jej zostało. Kilka dni, nie więcej, może nawet
krócej. Nie chce nic pić. Próbuję nakapać jej ze ście-
reczki do ust, gdy je otwiera. Czasami połyka, czasami
wypluwa jeszcze więcej...
Mattias patrzył na chude ciało na łóżku i wiedział, że
Roza ma rację. Tu nie pomogą żadne czary. Kari umrze.
- Musiałem po prostu zajrzeć do ciebie - powiedział
i zdobył się nawet na uśmiech, wprawdzie przelotny
i drapieżny. Roza i tak się nie spodziewała, że będzie
w tym miejscu promieniał radością.
- Byłeś u nas?
Mattias kłamał bez mrugnięcia okiem.
- Trochę czasu zajęło mi znalezienie Liisy. Puściłem
ją samą. Pomyślałem, że zajrzę do ciebie. Czułem, że
jesteś tu tylko ty. Potrafiłem sobie wyobrazić, że Jens
cię opuści. Że opuści was obie.
Nie mógł powiedzieć jej, że ten łotr zabrał Synneve.
... ty będziesz siłą Rozy...
Przed wyjściem pogładził ją po włosach. A ona
uśmiechnęła się, pytając z powagą, czy nie boi się zara
żenia tą straszną chorobą.
Mattias odparł, że się nie boi.
Nagrodą za to był jeszcze jeden uśmiech.
Stanął na mrozie i popatrzył w rozgwieżdżone nie
bo ze świadomością, że nie będzie mógł spojrzeć Ro
zie w oczy, nie wiedząc, gdzie jest Synneve.
Więcej kosztowało go okłamywanie jej niż wszyst-
kie kłamstwa i półprawdy, jakie wypowiedział do tej
pory w całym swoim życiu.
- Gdzieś ty zabrał to dziecko, Jens? - rzucił w po
wietrze, lecz ciemność pilnie strzegła swoich tajemnic.
Listopadowa noc w niczym nie chciała pomóc.
Mattias tej nocy stukał do wielu drzwi. Ale przed
świtem również on musiał się zdrzemnąć. Położył się
w ubraniu i rano ledwie dało się go dobudzić.
Mężczyźni z brygady okazywali wyrozumiałość.
Znali Jensa niemal równie dobrze jak Mattias i chociaż
Roza nie cieszyła się u nich wielkim poważaniem, to
wiele sympatii mieli dla Wielkiego Samuela.
- Jeśli to dziecko zniknie, dla Samuela będzie to
ogromny cios. A on już dość wycierpiał.
Mattias był wdzięczny za taką reakcję. Ciężko było
pracować tylko we dwóch w brygadzie.
- To tylko dzisiaj - obiecał, chociaż sam nie domy
ślał się, jaki koniec mogą przybrać wydarzenia. Oba
wiał się najgorszego i nie wiedział nawet, czy została
mu jakaś odrobina nadziei.
- Nie przejmuj się. Poświęć na to tyle czasu, ile trzeba.
Przede wszystkim poszedł do Jensa. Nie potrzebo
wał nadkładać drogi, skoro i tak musiał wejść na teren
Kopalni. A Roza pomyśli, że idzie do pracy. Dlatego
narzucił roboczą kurtkę na sweter. Za nic nie chciał jej
niepotrzebnie niepokoić.
- Czuwałaś całą noc - stwierdził, patrząc na jej bla
dą twarz. Bladą, lecz z wypiekami, a wokół oczu nie
mal siną. Włosy miała związane niedbale w gruby koń
ski ogon.
- Ona jest taka niespokojna - szepnęła Roza.
Stała prawie na palcach. Mattiasowi przyszło do gło
wy, że chce go o coś spytać. I chciał czym prędzej wyjść,
bo bał się, że spyta o Synneve. Nie ruszał się jednak.
- Możesz mi przynieść drewna, Mattias? - poprosiła
Roza. - Nie mogę od niej odejść. - Zerknęła w głąb al
kierza. - Nie wiem, Mattias, mam takie wstrętne uczucie
w środku. Takie wrażenie śmierci. Spodziewam się, że to
się może stać w każdej chwili. Boję się, że nie będę przy
niej, kiedy będzie odchodzić. Nie chcę, żeby była sama.
Mattias miał ochotę krzyczeć z ulgi, ale zadowolił się
westchnieniem, i to tak lekkim, że Roza mogła go
w ogóle nie usłyszeć. Odwrócił ją ostrożnie, popchnął
do alkierza. Obie ręce miał na jej barkach i pogładził je
delikatnie, nim je opuścił.
- Zostań przy Kari. Nanoszę ci drewna i napalę. Po
trzebujesz wody?
Kiwnęła głową.
- Spóźnisz się do kopalni.
- Nie myśl o tym. Nie myśl o niczym innym niż to,
co dzieje się tutaj, Rozo.
A więc Jens nie wrócił. Właściwie nie było to zasko
czenie. A Roza mówiła, że czuje śmierć. To było bar
dziej przerażające.
- Przydałyby mi się teraz wizje - mruknął Mattias,
ściągając roboczą kurtkę i składając ją tak, że mógł ją
wsunąć płasko pod sweter. - Oczywiście nic takiego mi
się nie przydarzy.
Udało mu się przekonać białe kołnierzyki w biurze
o powadze sytuacji. Zniknęło niemowlę, a w papierach
dziecka wpisano imiona Rozy i Pedera. Nigdzie nie
można było przeczytać, że Synneve Natalia nie jest cór-
ką Pedera. Z dokumentów nie wynikało, że to rodzo
ny ojciec zabrał swoje dziecko. Jeśli nawet ktoś tak po
myślał, to nie powiedział tego na głos. A Mattias rów
nież nie widział powodów, by o tym wspominać.
- On był chory - opowiadał o Jensie. - A Roza wcześ
niej prowadziła mu gospodarstwo. Z tego, co wiem, on
może myśleć nieprzytomnie.
Ludzie z Kopalni słyszeli o dziwnej chorobie Jensa.
Wielu uważało, że to wystarczy, by namieszać w głowie.
- A teraz jego siostra umiera na tyfus - mówił dalej
Mattias. - Roza się nią opiekuje.
Odetchnął głębiej.
- Nie powiedziałem jej, że dziecko zginęło. To nie
ma znaczenia. Roza nie może brać teraz udziału w po
szukiwaniach.
- Nie? - spytał ktoś ze zdziwieniem, lecz prędko
umilkł, napotkawszy pociemniały wzrok Mattiasa.
- Wyślemy ludzi - obiecali.
Mattias sam stwierdził, że nie brak żadnej łodzi. Ob
szedł brzeg fiordu od jednej strony Strommen aż do cy
pla po drugiej stronie. Wytężał wzrok, ale nic nie zo
baczył. To była pewna ulga.
Wysłano ludzi na wszystkie drogi, którymi dało się
podróżować. Ziemia była teraz zmarznięta i w dzień,
i nocą, dało się więc przejechać przez wzgórza zarów
no na północ, jak i na południe. Świeżego śniegu nie
było, trudno więc znaleźć jakieś ślady, lecz ludzie sta
rali się jak mogli.
Każdy, który powracał z wiadomością, że nic nie
znalazł, przywoził zarazem ulgę. Mattias nie potrafił
nazwać tego inaczej.
To nie było ostateczne.
Istniała możliwość, że wszystko skończy się dobrze.
Minęła już więcej niż doba, odkąd Jens zabrał ma
łą. Być może nie dostała w tym czasie jedzenia. Nie
wziął dla niej ubrania na zmianę, a noc była wyjątko
wo zimna.
Oczywiście istniała możliwość, że wszystko skończy
się dobrze...
Mattias musiał zajrzeć do Samuelsborg.
- Co się dzieje? - spytał ojciec Rozy.
- Szukamy Jensa i Synneve.
Wielki Samuel pomroczniał. Z napiętych warg wy
dobyło się westchnienie.
- To znaczy, że on nie przyszedł od Rozy.
- N i e .
- Czy ona o tym wie?
- Nie.
- N o c była zimna.
-Tak.
- Powiadomisz mnie bez względu na to, jaka to bę
dzie wiadomość?
Mattias kiwnął głową. Niewiele mógł powiedzieć Sa
muelowi. Ich myśli podążały tym samym torem.
- Ale idź najpierw do Rozy. Nie zostawiaj jej z tym
samej. Wszystko jedno, co to jest. Moja Roza ma takie
silne uczucia.
Mattias przyrzekł.
Poszedł do biura, bo nie znalazł lepszego miejsca,
gdzie mógłby czekać. Wszyscy, którzy wyprawili się na
poszukiwania, i tak tu przyjadą. Ludzie w biurze nie
wiele się odzywali i Mattiasowi to odpowiadało. Nie
miał ochoty na żadne rozmowy.
Zapadł już prawie wieczór, gdy powróciły dwie
ostatnie grupy. Ta, która wyruszyła pocztową drogą do
Finlandii, nie wracała z pustymi rękami.
Jeden koń dźwigał ciężar na grzbiecie.
Najstarszy z mężczyzn wiózł w ramionach inny cię
żar. Schylił głowę, gdy podawał go Mattiasowi. Mattias
poznał ją po wadze, lecz była tak starannie owinięta
w wełniany koc, że od razu zrozumiał, iż noc była za
zimna.
14
Mattias częściowo złamał obietnicę. Zawiózł ciało
Synneve do Samuelsborg, nim poszedł do Rozy.
- Nie mogłem jej zostawić wśród obcych - oświad
czył Wielkiemu Samuelowi. - I nie mogłem jej zosta
wić na zimnie.
Samuel pokiwał głową, rozumiał go.
- Słusznie postąpiłeś - powiedział. - Idź teraz do
Rozy. Zostań z nią tak długo, jak długo będzie cię po
trzebowała. A potem przyprowadź ją tutaj.
- A zaraza? - spytał Mattias.
- Przyprowadź Rozę do domu!
To była najtrudniejsza rzecz, jaką kiedykolwiek
w życiu robił. Najgorsza podróż. Nie było żadnych
snów ani żadnego śmiechu, które mogłyby mu cokol
wiek ułatwić.
- Możesz odejść, kiedy tylko chcesz - powiedziała
Roza. Mówiła cicho, spojrzenie miała czujne.
Mattias kiwnął głową i nie ruszył się z krzesła.
- Zostanę jeszcze trochę.
- Nie zaglądałeś do nas na Samuelsborg?
Pokręcił głową. Wciąż łatwiej było mu kłamać bez słów.
- Może i lepiej. Przecież stale tu przychodzisz - wes
tchnęła Roza. - Przynajmniej nie ściągniesz tam zarazy.
Odgadywał jej myśli. I tak pragnął móc ją pocieszyć.
Tymczasem wkrótce miał jej przekazać najgorszą wia
domość, jaką mogła usłyszeć.
Gdy nadejdzie czas...
- Ktoś jeszcze zachorował?
- Podobno ktoś wyzdrowiał - powiedział, wspomina
jąc czyjeś słowa, które usłyszał w przelocie. Wyglądało
na to, że choroba już się nie rozprzestrzenia. Widać tym
razem osiągnęła już szczyt. Tak było ze wszystkimi cho
robami, które się pojawiały.
- Gdyby jej to nie przeszkadzało, ludzie mogliby
przyjść tutaj.
Mattias patrzył na nią, widział, jak bardzo jest zmę
czona. Pewnie ledwie się zdrzemnęła, odkąd tu przy
szła. Siedziała już blisko dobę. Tkwiła przy Kari, nawet
przez chwilę nie myśląc o sobie. I tak miało być, dopó
ki Kari jej potrzebowała.
- Nie myśl o innych - poprosił. - Wydaje mi się, że
niewiele da się zrobić dla tych, którzy już zachorowali.
Doktor nie potrafi nic poradzić. Dla własnego dobra mu
sisz wierzyć, że ty też byś niczemu nie zaradziła, Rozo.
- Może masz rację - westchnęła.
Mattias został.
Nanosił drewna i napalił w piecu. Siedział po ciemku
w tej obcej kuchni i słuchał głosu Rozy. Łagodnego i spo
kojnego, kiedy mówiła, nuciła, a potem znów mówiła.
Od czasu do czasu rozlegał się głos Kari. Nieznajo
my i obcy. Mattias pierwszy raz słyszał ją, mówiącą jak
dziecko. Słów nie rozumiał, ani słów Rozy, ani Kari.
Kilkakrotnie w ciągu nocy wydawało mu się, że na
prawdę ze sobą rozmawiają.
Chyba zasnął oparty o ścianę.
Nic mu się nie śniło.
Jedynie wielka cisza.
Obudził się, ponieważ ona stała nad nim, potrząsa
ła nim. Głowę miała owiniętą chustą. Ubrana do wyj
ścia, z wielką powagą w oczach. Swoją powagę Roza
zawsze nosiła na zewnątrz. Wyraźną dla całego świata.
Mattias zauważył, że płakała.
- Nie mam tu już nic do roboty - powiedziała.
Nie pytał, jak Kari umarła, jak wyglądała ta chwila.
Nie pytał Rozy, co czuła. Co czuje teraz.
Objął ją tylko rękami w pasie i ukrył twarz w jej
brzuchu. Ściskał ją tak mocno, że aż jęknęła. Ale on
miał ręce splecione za jej plecami na supeł.
Oparła się rękami o jego barki, chciała się uwolnić od
tego uścisku. Potem zorientowała się, że Mattias płacze.
Przestała się wyrywać. Słuchała jego szlochów, su
chych i drżących. Ramiona mu drżały. Drżały kolana,
ściskające jej uda. Mattias cały się trząsł.
Palce zacisnęły się na jego ciemnej czuprynie. Oby
dwiema rękami podniosła go za włosy, zmusiła go, by
pokazał jej twarz.
- Ty nie płaczesz za Kari - stwierdziła.
Pokręcił głową.
Przeszyła ją straszna świadomość, zachwiała się
i upadłaby, gdyby jej nie podtrzymał. Mattiasowi wciąż
płynęły łzy po twarzy. Spływały wzdłuż bruzd.
Cicho powiedział jej, dlaczego płacze.
Roza nie wpadła w szal, jak się tego spodziewał. To ona
otarła łzy Mattiasowi. Potem zdjęła wierzchnie ubranie
i stwierdziła, że chyba jednak nie skończyła tu wszystkiego.
Kazała mu nosić wodę.
Nim noc minęła, spaliła już wszystkie ubrania i po
ściel, w której leżała Kari. Wyszorowała cały dom od
sufitu po podłogi.
Martwe ciało Kari owinięte w ostatnie czyste prze
ścieradło, ubrane w coś, co musiało być niedzielną su
kienką dziewczyny, leżało na gołych deskach łóżka.
Siennik Roza spaliła poza domem wśród mroźnej
gwiaździstej nocy. Stała tak blisko płomieni, jak tylko
dało się podejść, żeby nie osmalić sobie rzęs. Drobna,
w czerni, niczym kolumna na tle wielkiego ogniska,
które chciwie pochłaniało suchą trawę, sypiąc w ciem
ność iskrami. Jej włosy jakby stapiały się z ogniem.
Mattias nie śmiał zasnąć. Bał się tego jej niebezpiecz
nego spokoju. Tego niezmąconego spokoju, który wy
dawał mu się nienaturalny. Czekał, że w każdej chwili
może pęknąć, nie da się nosić takiego bólu, w żaden
sposób go z siebie nie wypuszczając. Ale Roza tylko za
ciskała zęby i szorowała kąty.
Gdy wreszcie uznała, że dom jest czysty i wolny od
choroby, zarazy i śmierci, robotnicy dawno wyprawili
się już do kopalni. Nie prosiła, żeby jej towarzyszył,
lecz on mimo wszystko z nią poszedł.
Obiecał to Samuelowi.
Natalia też na swój sposób zażądała od niego przy
rzeczenia...
Gdy szli przez Kopalnię, ludzie trzymali się z dale
ka, spuszczali oczy. Nikt się do nich nie odzywał.
Wszyscy już słyszeli...
Pod domem Roza odwróciła się do Mattiasa i kazała
mu nanosić drewna do sauny. I mocno w niej napalić.
- Teraz? - zdziwił się.
- Teraz.
Zaczekała w oborze, dopóki nie uporał się ze wszyst
kim. Z komina sauny uniosła się gruba smuga dymu.
Mattias stwierdził, że drewno było dosyć mokre. Ale
przynajmniej udało mu się rozpalić ogień.
- Rozbieraj się! - nakazała.
Wbił w nią wzrok, zastanawiając się, czy dobrze
usłyszał.
Sama Roza już rozpięła i zrzuciła spódnicę.
- Rozbieraj się! - powtórzyła i starannie złożyła weł
nianą spódnicę, a potem wsunęła ją do oborowego pie
ca. Ledwie się w nim żarzyło, lecz przypilnowała, by
wełna nie zdusiła resztek żaru.
- Tyle razy tam przychodziłeś, że musisz teraz po
nieść konsekwencje - powiedziała zmęczonym głosem
i dalej się rozbierała, nie zważając na jego spojrzenie. -
Kari umarła na tyfus. Mogłam tu przynieść ze sobą cho
robę. I ty ją mogłeś przynieść. Musimy spalić wszyst
ko, co mieliśmy na sobie. Musimy spróbować przegnać
zarazę ze skóry w cieple sauny.
Mattias przełknął ślinę i zrobił, co mu kazała. Nie
zgodził się tylko na spalenie butów.
- Gdybym wiedział, przyszedłbym w kumagach -
jęknął, starając się zapanować nad drżeniem z zimna.
Nieczęsto zdarzało mu się stać nago w pełnej przecią
gów oborze, w dodatku w listopadzie.
Roza swoje kumagi wrzuciła do ognia.
- Nie możesz iść boso do sauny - powiedział prze
rażony, gdy skierowała się do drzwi, na jasny dzień.
- Nie możesz mnie zanieść - odparła i naga wybie
gła na dwór.
Mattias poszedł za nią. W butach, osłaniając rękami
te części ciała, którym jego zdaniem najbardziej mogło
zaszkodzić zimno.
Roza już dobiegła do sauny.
Kiedy zamknął drzwi za sobą, w środku już robiło
się ciepło. Mattias trząsł się cały jak liść osiki na wie
trze. Gdyby nie osłonił szlachetniejszych części ciała,
to miał wrażenie, że musiałby się z nimi pożegnać na
tym zimowym chłodzie.
Roza wspięła się na najwyższą ławę.
Mattias zdjął buty. Postawił je blisko pieca, myśląc
z żalem, że teraz skóra na pewno popęka i że zniszczy
się taka dobra para butów. Podłoga pod stopami wyda
wała się chłodna, ale zmusił się do dołożenia do pieca
jeszcze dwóch polan. Zanim doszedł do sauny, Roza zdą
żyła napełnić drewniane wiadro śniegiem. Teraz rzucała
garście lodowego błota na kamienie ułożone na piecu.
Syczały ze złością.
Śnieg się topił.
Parował.
Mattias wspiął się do Rozy na górę. Siadł przy niej
tak, że dotykali się kolanami. Już wkrótce można było
oprzeć się o ścianę i czuć, że jest przyjemnie ciepła.
Po pewnym czasie zrobiła się wręcz nieprzyjemnie
gorąca. Nie dało się dłużej tak siedzieć.
Mattias zszedł na niższą półkę, a nad nim Roza na
samej górze wyciągnęła się na całą swoją długość. On
siedział. Gorąco pulsowało w skroniach, a potem na
poły go oślepiało, lecz Mattias przysiągł sobie, że wy
trzyma to, tak jak ona to wytrzymuje.
Zakręciło mu się w głowie i stracił poczucie czasu,
gdy w końcu do niego przemówiła. Już dawno było
zbyt gorąco, żeby mógł siedzieć wyprostowany. Odkąd
ułożył się płasko na ławie, zdołał chyba wypocić z sie
bie kilka wiader.
- Opowiedz mi o tym, Mattiasie - powiedziała. -
Opowiedz mi o wszystkim jeszcze raz.
Nie mógł nie spełnić jej prośby.
Nie przerwała mu ani razu.
Leżała całkiem nieruchomo, dopóki nie powiedział
wszystkiego. Mattias widział, jak bardzo to dla niej
ważne, i starał się niczego nie pominąć. Nawet szcze
gółów, które wydawały się bez znaczenia.
Cisza.
Gorąco stało się jakby mniej zabójcze, powolne. Para
się rozwiała. Pozwoliła patrzeć, zmieniła się w wodę, spły
wającą po ścianach. Pot chłodził, zamiast parzyć skórę.
Roza usiadła i obiema rękami wycisnęła wilgoć z wło
sów. Mattias ją obserwował. Żar i gorąca para sprawiły,
że policzek, bark i ramię z lewej strony stały się jeszcze
czerwieńsze w kontraście z mlecznobiałym ciałem.
Widział to i myślał o tym, lecz to była część jej.
Część całego obrazu, tworzącego Rozę.
Nie myślał o niej z pożądaniem.
Nie w tej chwili.
... nigdy z nikim nie był bliżej...
Wyciągnęła się do niego, lecz go nie dosięgnęła. Mat
tias czym prędzej wspiął się na najwyższą półkę. Nie
zdążył jeszcze do niej dotrzeć, jak gęste od pary wod
nej powietrze przeszył krzyk.
Krzyczała jak zwierzę.
Zamknął ją w objęciach. Ogłuszyło go to przeciągłe
ochrypłe wycie, które trwało, dopóki nie zabrakło jej
głosu i oddechu. Trzymał ją i kołysał, przyjmując płacz,
łzy, gniew i przekleństwa.
Obejmował ją i był przy niej.
... ty będziesz siłą Rozy...
Obejmował rękami jej szyję, policzek czuł na barku.
Płakała. I on płakał. Obejmował ją i kołysał, a ona obej
mowała i kołysała jego. Gładził ją po plecach i po wło
sach, tak samo jak ona jego.
Łzy mieszały się z potem i z parą. Oboje zachrypli,
mieli czerwone oczy, zatkane uszy i nosy. Dopuścili do
siebie ból, którego nie dało się zmierzyć.
Mattias wiedział, że jego cierpienie jest niczym w po
równaniu z tym, które ona musi odczuwać. Mógł jedy
nie być przy niej i dzielić z nią to, co była w stanie
z nim dzielić.
Czuł jednak, że Roza usiłuje dać mu tyle samo siły,
ile on jej ofiarował.
Ciała mieli suche, kiedy Roza odgarnęła włosy do ty
łu i uścisnęła go za rękę. Powstrzymywała teraz łzy.
Chociaż chciały płynąć, nie pozwalała na to. Pomimo
czerwonych oczu zdołała się do niego uśmiechnąć.
Mattias powiódł palcem wzdłuż linii jej szczęki, ob
darzając łagodną pieszczotą jej złą stronę.
Roza na to pozwoliła.
A przecież nie lubiła, by ktokolwiek dotykał jej
oszpeconego policzka...
- Możesz pożyczyć ubranie od ojca - powiedziała. -
Albo od Olego. Znajdziemy coś, co będzie pasowało.
- Mam nadzieję. Nie chciałbym wracać golusieńki do
baraku. To by mi popsuło opinię.
Powiedział to bez uśmiechu. W głosie brzmiał smu
tek.
Roza poruszała się zwinniej od niego, choć to ona
dźwigała największy ciężar. Jeszcze zanim Mattias
zszedł z ławy, wpuściła chłód do środka. Białe ciało po
mknęło do chaty z drewnianych bali. Rude włosy po
wiewały za nią jak żagiel.
Mattias westchnął z nadzieją, że nikt jej nie widział.
Przeklinając przez zęby, zrezygnował w końcu
z wciskania wilgotnych stóp w buty. Wziął je do ręki,
a potem tak samo nagi i bosy jak przed chwilą Roza,
pobiegł przez podwórze, wierząc, że udało mu się prze
mknąć po zmrożonej ziemi jeszcze szybciej niż jej.
Wielki Samuel w krótkich słowach zwolnił Mattiasa
ze wszystkich obietnic, jakie ten musiał mu złożyć
wcześniej. Porozumieli się głównie bez słów. Obaj męż
czyźni wiedzieli jednak, co myśli ten drugi. Opinie by
ły jasne i wyraźne, choć nie zostały wyryte w kamieniu.
Wyraźnie wyglądało na to, że Samuel będzie darzył
szacunkiem tego rosłego ciemnowłosego mężczyznę
o badawczym piwnym spojrzeniu. Ojcowskim oczom
nie uszło również, że Mattias potrafi radzić sobie
z Rozą. Z zadziorną, ostrą, małomówną Rozą, i że da
rzy ją zarówno szacunkiem, jak ma dla niej nieskoń
czenie wiele czułości.
Mattias nie pozwoli, żeby Roza obróciła się do nie
go plecami. Bez względu na to, jak bardzo będzie się
starała. Nie pozwoli jej zapaść się w siebie. Nie pozwo
li jej dźwigać tej żałoby w samotności.
- To ja powinienem był zbić trumnę - powiedział Sa
muel, gdy Mattias wrócił do chaty.
Stał w spodniach i koszuli należących do ojca Rozy.
Tylko nogawki były odrobinę za długie. Poza tym Mat
tias doskonale wypełniał ubranie i sam zasługiwał na
przydomek „Wielki".
- Nie było z tym dużo roboty - stwierdził Mattias. -
To przecież tylko małe pisklę.
Nie powiedział, że płakał, gdy stał w drewutni i miał
zbijać deski na najmniejszą trumnę, jaką kiedykolwiek
widział. Być może ojciec Rozy i tak to rozumiał. Miał
bystre spojrzenie, któremu prawie nic nie uchodziło.
- Potrzebny jej ktoś, kto potrafi słuchać. A nawet
więcej - stwierdził Wielki Samuel, wiedząc, że rozma-
wia z porządnym człowiekiem. - Ale ona nie jest łatwa
- dodał. - O nic nie prosi. Wszystkie są takie same.
Wszystkie kobiety z tego jej przeklętego rodu. Wszyst
kie kobiety z rodziny matki Rozy. Piękne i dumne.
Ciężko jest, gdy się ma takie usposobienie.
- Nie mogę jej dać więcej, niż zechce przyjąć - po
wiedział Mattias.
- Zgodzi się na to, żebyś tu został - stwierdził Samu
el z niezachwianą pewnością.
Mattias zrozumiał, że wszystkie poprzednie upo
mnienia poszły w niepamięć. Wielki Samuel był czło
wiekiem praktycznym, chociaż i on potrafił grzmieć
słowami z Biblii, gdy mu to pasowało.
- Chciałbym, żebyś wiedział, jak jest między twoją
córką a mną - powiedział Mattias. - Chcę to wyjaśnić...
- Nie chcę o tym wiedzieć - odparł gniewnie Samuel.
Zamknął oczy i opadł z powrotem na poduszki. Pod
drugą ścianą Olemu dech zaparło w piersiach. Nie zdo
łał wysiedzieć w sąsiedniej izbie, gdzie Roza siedziała
z martwym dzieckiem w ramionach i kołysała je, nu
cąc kołysankę bez słów.
- Zamykam oczy na to, co się dzieje pomiędzy mo
ją Rozą a tobą - westchnął Samuel ciężko. - Jeśli zosta
nę kiedyś za to ukarany, to przyjmę tę karę. Nic gor
szego i tak już nie może mnie spotkać.
Miał jeszcze coś do powiedzenia.
- Czasy się zmieniają, mój chłopcze. Mało co jest ta
kie jak wówczas, gdy byłem młody. Nie wiem, jaki bę
dzie ten świat. Cieszę się, że tego nie wiem. Nie uważam
za słuszne, że ona żyje jak żona z kimś, komu nie zosta
ła poślubiona i nie otrzymała bożego błogosławieństwa.
Mógłbym się nad tym rozwodzić, ale to moja córka. Naj
droższe, co mam w życiu, i nie chcę, żeby została z tym
sama. Roza ma trudny charakter. Jest niedostępna, umysł
ma zamglony. Ale widzę, że tobie na niej zależy. Widzę,
że ma do ciebie słabość, Mattias. Przymykam więc oczy
na to, co kiedy indziej nazwałbym grzechem. Jeśli ponio
sę za to karę, niech będzie kara. Przyznaję, że popełniam
grzech. Ale nie chcę, żeby teraz była sama. Wolę patrzeć,
że żyje w grzechu. Wolę widzieć ją w ramionach innego
mężczyzny nawet pod własnym dachem.
Niczego bliższego błogosławieństwa Mattias nigdy
nie otrzyma! od ojca żadnej młodej dziewczyny. Rozu
miał, że ta decyzja musiała być dla ojca Rozy niezwykle
trudna. Wiedział też, że okazano mu wielką łaskawość.
Peder został zaakceptowany.
Jensa nigdy by tu nie tolerowano.'
... ty będziesz siłą Rozy...
Mattias chrząknął.
Nie mógł odpłacić fałszem za taką otwartość, jaką
okazywał mu Samuel. Nie chciał, żeby ktokolwiek
wziął go za innego, niż jest.
- Mogę być przyjacielem Rozy - rzekł z powagą. -
Byłbym nim również wtedy, gdybyś mnie o to nie pro
sił, Samuelu. Ale chcę również, żebyś wiedział, że jej
nie kocham.
Mattias zakłopotany patrzył na swoje ręce, aż w koń
cu wziął się w garść i odważył się podnieść spojrzenie
na wysokość niebieskich oczu ojca Rozy.
- Zaspokajanie tęsknot cielesnych nie zawsze ozna
cza kochanie sercem - powiedział zachrypniętym gło
sem. - Roza to ciepła, dobra kobieta. A ja mam w ży
łach krew nie chłodniejszą niż inni mężczyźni. Nie
obiecuję, że nigdy więcej nie będę szukał radości w jej
objęciach. Nic o tym nie wiem. Ale to, co zdarzyło się
między nią a mną, nie było nigdy wbrew jej woli. Tyle
mogę obiecać. Nigdy nie tknę jej wbrew jej woli. - Po
chwili milczenia dodał: - Ale nie kocham jej sercem.
Uważam ją za przyjaciółkę. Pomiędzy Rozą a mną ist
nieją poplątane czarodziejskie więzy, które będą nas
trzymać, dopóki one zechcą. W jej sercu nie ma więcej
miejsca dla mnie niż dla niej w moim. Ale jesteśmy
przyjaciółmi. I jako przyjaciel mogę tu zostać.
Samuel kiwnął głową.
Nie był w stanie nic powiedzieć. Nigdy jeszcze nie
zetknął się z tak ostateczną szczerością. Pamiętał, że
sam nie miał w sobie tyle odwagi, gdy stanął przed
Edvartem, by prosić o małą rączkę Nanny.
Skłamał wtedy o niejednym. I chociaż było to za zgo
dą Nanny i według jej woli, to żałował teraz, że nie
miał takiego kręgosłupa jak ten młody człowiek, któ
ry, wychodząc, cicho zamknął za sobą drzwi.
- Nareszcie jakiś mężczyzna, którego Roza nie ze-
gnie - odezwał się Ole spod swojej ściany. - Szkoda,
że nie przyszedł wcześniej. Szkoda, że nie chce jej na
dobre.
- Słyszysz, co się mówi - westchnął Samuel. - Ale
chyba nie słyszysz tego, co również wyraźnie po
brzmiewa i co jest być może jeszcze prawdziwsze, cho
ciaż kryje się za słowami.
- Powiedział, że jej nie kocha - stwierdził Ole. - Po
wiedział, że wystarczą mu igraszki na sianie.
- Milcz! - nakazał Samuel.
I Ole milczał.
- Nie wolno mnie nakłaniać - powiedziała.
Nie patrzyła na Mattiasa. Ale słyszała, że nadchodzi.
Poznawała go już po krokach. To dziwne, jak prędko
niektórzy ludzie nabierają w czyimś życiu znaczenia.
Stają się częścią domu.
- Wiem, że ona nie żyje - powiedziała Roza spokoj
nie. - Wiem, że zbiłeś dla niej trumnę.
Mattias stał zakłopotany.
- Oporządziłam ją - powiedziała Roza.
Mattias wiedział, że przygotowanie zmarłych do
trumny to zadanie kobiet. Po prostu wcześniej nie za
stanawiał się, jaki ból musi się z tym łączyć, jakie uczu
cia i ile miłości.
W ciągu kilku godzin, z których nie złożyłaby się na
wet jedna doba, Roza musiała zajmować się dwiema
zmarłymi. Przygotowała Kari tak pięknie, że rodzona
matka nie potrafiłaby zrobić tego z większą czułością.
A teraz przyszła kolej na jej własne maleńkie dziecko.
Synneve.
Synneve Natalia.
Poprosiła, by przyniósł trumnę.
... mam taką pustkę w sercu...
Tyle miałam myśli o niej. O moim pięknym dziec
ku. Tyle marzeń. Mogła mieć wszystko. Wszystko mia
ła dostać. Mogła osiągnąć wszystko.
Mattias zbił dla niej trumnę. Nie było go przez kilka
godzin. Nic nie powiedział, wychodząc, i nic nie powie
dział, wracając. Ale go słyszałam. I wiedziałam, po co idzie.
Płakał tam.
Ciągle widzę ślady łez na jego policzkach.
Nigdy nie myślałam, że w płaczu mężczyzny może
tkwić siła. Nigdy nie widziałam, żeby mój ojciec płakał.
Nie wiedziałam, że mężczyźni w ogóle umieją płakać.
Mattias wcale nie staje się słabszy przez te ślady łez
na policzkach. Czuję dla niego jeszcze większy szacu
nek. Wydaje mi się, że Natalia chyba nie wybrała go
rzej niż którakolwiek z nas, jeśli tylko ten pradziad
Mattiasa był do niego trochę podobny.
Musiał coś w sobie mieć...
Nie mogę jej położyć na gołe deski!
- Zaczekaj - proszę, kiedy Mattias podnosi ją do góry.
W moich ramionach nic nie ważyła. W jego też jest
lekka. Mattias mruga gwałtownie, gdy na mnie patrzy.
Nic nie mogę powiedzieć, ale próbuję kluczem otworzyć
posażną skrzynię, która stoi w nogach łóżka. Zamek nie
chce być cicho. W końcu udaje mi się go otworzyć.
Moje ręce sięgają po najmiększy jedwab.
Szykuję jej posłanie z ogniście czerwonej jedwabnej
chustki, która podobno była własnością Marji, matki
mojej babki Lei. Marji córki Natalii.
To piękny całun dla mojego małego aniołka.
Mattias tak delikatnie kładzie ją na czerwonym je
dwabnym posłaniu. Tak, jakby układał do snu żywe
dziecko. Nie wiedziałam, że męskie dłonie potrafią być
takie delikatne.
Dotykam palcami jej twarzy. Wskazującym palcem
na moment zatrzymuję się na maleńkim zagłębieniu
w jej policzku. Muskam delikatnie długie rzęsy. Wcześ
niej obcięłam lok jej włosów.
Jeszcze wczoraj była moim żywym pięknym dziec
kiem. Dzisiaj został mi po niej tylko rudy lok.
Moja Synneve...
Owijam ją rogami chustki. Ukrywam ją wśród ogni
stej czerwieni. I myślę o Natalii, która opowiadała
o dzieciach, które zbyt wcześnie wszystko wiedzą.
- Ona była aniołem - mówię do Mattiasa i wiem, że
on nie może mnie zrozumieć. Nawet on.
Mocuje pokrywę, spytawszy mnie najpierw, czy już
może. Cieszę się, że tu jest. Bez niego byłabym zupeł
nie sama.
Pomagam mu wynieść ją do stodoły. Nie chcę jej tam
zostawiać, ale wiem, że tak nakazuje rozsądek.
- Cieszę się, że tu jesteś - mówię mu, gdy stoimy na
środku podwórza, a nad nami rozpościera się wachlarz
zorzy polarnej. Wiem, że on również myśli o tej nocy,
w którą Synneve Natalia się urodziła.
Sama nie potrafię się już cieszyć widokiem zorzy. To
migotliwe, zimne czarodziejskie więzy.
On mnie obejmuje, staje za mną, dając mi całe swo
je ciepło. Wtula swój zarośnięty policzek w mój. Przy
jemnie poczuć jego szorstkość.
Jego zapach stal się taki swojski.
Wargi ma suche, kiedy muska nimi moją skroń.
- Przyjdą jeszcze inne dni, Rozo - szepcze.
Słyszę, że on również odczuwa żal za nią. Za moim
cudownym, ślicznym dzieckiem. Za moją piękną córką.
- Przyjdą inne noce, kiedy poczujesz radość. I przyjdzie
nowa zorza, zapowiadająca narodziny innego dziecka.
- Nie - mówię gwałtownie. Wiem, że to mój głos.
Mój, z głębi serca.
- Nigdy więcej nie urodzę anioła!