Pedersen Bente
Roza znad Fiordów 02
Najsłabsze ogniwo
Roza wie, że ludzie w osadzie plotkują na jej temat. Po odejściu męża
zamieszkała przecież z Jensem i żyje z nim w grzechu. Rodzony ojciec
nie chce o niej słyszeć, a Mattias, najlepszy przyjaciel Jensa, twierdzi,
że zdobyła czarami tego najprzystojniejszego w okolicy mężczyznę.
Mimo to Roza jest szczęśliwa - ma przy sobie ukochanego i oczekuje
jego dziecka. Nadchodzi jednak wieczór, kiedy zorza polarna świeci
wyjątkowo pięknie, a w jej blasku jest coś złowieszczego...
Rozdział 1
W dniu, kiedy do The House przybyli goście, Roza do późnej nocy
pomagała matce w dworskiej kuchni. Wszystko udało się ponad
oczekiwanie, goście jedli z wielkim apetytem, na tacach i półmiskach,
które pokojówki nosiły do sali jadalnej, prawie nic nie zostawało.
Smakowało wszystko, a najbardziej pieczeń z renifera z ziołami.
Kiedy goście poszli już spać, dom powoli pogrążał się w ciszy, a Nanna i
Roza kończyły porządkowanie kuchni, w drzwiach nieoczekiwanie
stanęła dyrektorowa. W tej niebieskiej aksamitnej sukni, którą podająca
do stołu Liisa opisywała ze szczegółami wiele razy w ciągu tego
wieczora. Była uszyta według najnowszej, panującej w Europie mody,
wszystko w osobie Malene Marie było według najnowszej europejskiej
mody. Statki przypływające do kopalni przywoziły nowości z wielkich
miast, dyrektor Crowe bowiem pragnął, by żona miała wszystko co
najlepsze, a pani cieszyła się opinią najlepiej ubranej damy w Finnmark.
Wyglądała prawie jak anioł, kiedy się uśmiechała.
- Chciałabym podziękować pani Nannie za cudowne jedzenie! -
powiedziała serdecznie, a potem jeszcze rozmawiała z nimi jak równa z
równymi.
Roza wiedziała, rzecz jasna, że pani ma wykształcenie, ale ona
akcentowała słowa tak samo jak ludzie na wybrzeżu. A to sprawiało, że
pani zdawała się jedną z nich.
- To dla mnie prawdziwa przyjemność, że właśnie pani Nanna zajęła się
kuchnią - powiedziała Malene Marie i uścisnęła rękę Nanny.
Roza widziała, że matce zaszkliły się oczy.
- Czyż ona nie jest cudowna? - wzdychała potem Nanna wielokrotnie.
Roza kiwała głową na znak, że też tak uważa. Tak jest
najłatwiej. Po prostu kiwać i zgadzać się, to już potem nikt o nic więcej
nie pyta. Nanna promieniała, przeżywała swój wielki wieczór. A na jego
ukoronowanie pani przyszła do kuchni i uścisnęła jej rękę.
Noc była pogodna. I chlodnawa. Matka i córka pożegnały się przy końcu
alei i każda poszła w swoją stronę. Nanna kierowała się w głąb lądu, Roza
ku morzu. Ona miała dalej. Noc była taka piękna, że długo stała w alei i
patrzyła w niebo. Znała różne gwiazdozbiory. I historie, jakie o nich
opowiadano. Tysiące baśni tworzonych przez ludzi, którzy, tak jak ona
teraz, stawali kiedyś z podniesionymi głowami
i wpatrywali się w rozgwieżdżony firmament. Patrzyli, aż wzrok im się
mącił, a potem układali baśnie. Powoli ruszyła ku domowi. Na końcu
dworskiego ogrodu usłyszała jakiś hałas i serce w niej zamarło na chwilę.
Zaraz się jednak uśmiechnęła. Przecież nie boi się ciemności.
Jakby razem z tym uśmiechem z mroku wyłonił się on. Cały należał do tej
nocy. Samodziałowa kurtka zlewała się z ciemnością. Pozapinał ją aż pod
samą szyję, bo jaśniejsza koszula mogłaby go zdradzić. Na jasne włosy
naciągnął czarny kaszkiet. Roza drgnęła i odskoczyła w tył, ale Jens
złapał ją za nadgarstek i pociągnął za sobą w cienie brzóz na skraju
ogrodu The House.
- Ciii! - prosił, kładąc palec na wargach.
- Co ty tu robisz?
- Słyszałem, że pomagałaś w kuchni. Miała to robić moja matka, ale...
Roza nie odezwała się. Nie zmusiła się, by powiedzieć, że jest jej przykro
z powodu tego, co stało się z jego matką. Nie było jej przykro. A przecież
tego powiedzieć nie mogła.
- Nie poszedłeś do Rafsbotn? - spytała po chwili.
- Dostałem parę dni wolnego - odparł lekko. - Nie codziennie przecież
czyjaś matka wychodzi do obrządku i umiera.
- Muszę wracać do domu. Peder czeka. Uśmiechnął się tym swoim
łobuzerskim uśmiechem.
A serce Rozy zabiło zdradziecko z taką siłą, że krew pulsowała jej
wyraźnie w żyłach na szyi. On to zauważył, uśmiechał się jeszcze szerzej,
wciąż trzymał ją za ręce i ani myślał puszczać.
- Peder nie wie, kiedy skończysz - powiedział Jens. - Peder o niczym nie
wie. Peder z tego powodu nie cierpi...
Nie mieli gdzie pójść. Żaden pokój nigdzie na nich nie czekał. Żadnych
drzwi, które mogliby otworzyć, a potem wejść i zamknąć je za sobą.
Rozgwieżdżone niebo było zbyt jasne. Jens pociągnął Rozę za sobą
głębiej w brzozowe zarośla pod płotem dyrektorskiego ogrodu.
Właściwie tu już zaczynał się zagajnik, ale liście dawno zaczęły opadać,
trudno się tu ukryć, Roza czuła, że strach dławi ją w gardle.
- Nie możemy tutaj zostać - wyszeptała.
- Oni przecież śpią - odparł cicho, ale jej nie puścił. -Świętowali, jedli i
pili przez cały dzień.
Nie znajdowała słów protestu, kiedy Jens kładł ją na ziemi. Było chłodno,
ale niezbyt twardo na grubej warstwie liści. Jens na wpół na niej leżał i
ogrzewał ją. Serce Rozy tłukło się jak szalone. Jens całował jej szyję.
Wsuwał ręce pod spódnicę. Był łagodny i zarazem szorstki, Roza ledwie
zauważyła, że w nocnym chłodzie dostała gęsiej skórki. Odnalazł drogę,
wszedł w nią zdecydowanie i wtedy poczuła, że ziemia, na której leży,
jest miękka. Ponad nią na niebie mieniły się gwiazdy. Zapaliło się dla
nich dwojga tysiące lamp. Tysiące lamp, które miały pomóc wędrowcom
odnaleźć właściwą drogę.
Jens jęknął przy jej uchu, Roza zdławiła w sobie krzyk. Tylko on budził w
niej chęć krzyku. A kiedy wszystko stało się znowu zwyczajną nocą,
pomógł jej wstać. Roza na moment przypomniała sobie tamte bolesne
wydarzenia nad Strommen. Stał przy niej, kiedy strzepywała liście ze
spódnicy i kurtki. Nie wszędzie sięgała, Jens przyglądał jej się przez
chwilę, a potem zaczął strząsać liście z pleców. Zebrał też kilka, które
wczepiły się w jej włosy. Kusiło go, by je zostawić, niech Peder zobaczy i
niech się zastanawia. Nie dał się jednak wciągnąć pułapkę.
- Peder nic dziś wieczorem nie dostanie - powiedział, patrząc na nią spod
oka. Niech to licho, jaka ona piękna, kiedy patrzeć na nią od właściwej
strony. Wszystko jest tylko kwestią tego, jak się stanie.
Roza miała nadzieję, że Peder śpi.
- Wcale po tobie nie widać, że będziesz miała dziecko -powiedział Jens.
Znowu to spojrzenie, które przenika ją od
stóp do głów. Roza wiedziała, że brzuch rysuje się coraz wyraźniej.
Wiedziała, że piersi zrobiły się większe. Ale tego też mu nie powiedziała.
- Tylko jest więcej do wzięcia w rękę - dodał ze śmiechem. A więc i on
zauważył.
- To piękne - uśmiechał się Jens. - Lubię to. - Podszedł bardzo blisko, ręce
same dotknęły jej ramion. Zsuwały się ku biodrom, pieściły powolnymi
ruchami w górę i w dół. Roza czuła, że znowu zaczyna jej się kręcić w
głowie. - Lubię myśleć, że to moje dziecko nosisz, Roza.
Słowa były dla niej niczym śpiew. Świergot małych ptaszków. Jak
wiosenny, radosny zgiełk pośród niskich brzóz w górach, gdy ciepły wiatr
szarpie gałązkami. Jego wargi poszukały jej ust. Pocałunek był delikatny.
Roza przyjmowała go w zachwycie.
I nagle oplotła go ramionami, choć przecież wcale o to nie prosił. Po
prostu musiała. Musiała obejmować go i czuć, że on naprawdę znajduje
się w jej uścisku.
- Nie powinniśmy tego robić - powiedziała.
On stał oparty o pień brzozy i ręce trzymał w kieszeniach.
- Ale się nie skarżysz, kiedy to robimy. - Drażnił się z nią. Chciała go,
pragnęła. Była nim opętana.
- Wyszłam za mąż za Pedera! Skinął głową, wciąż uśmiechnięty.
- Powinnaś o tym pamiętać. Czy to coś złego? Czy on jest aż tak marny w
łóżku?
- Peder jest dobry.
Znowu ten wszystkowiedzący śmiech. Roza nienawidziła go za ten
śmiech i kochała jego głos. Mogła zamknąć oczy i przywołać go w
pamięci. Dźwięk jego śmiechu.
- Nie powiesz chyba, że Peder jest lepszy ode mnie?
- Nie powiem też, że ty jesteś lepszy od niego...
- Nie musisz tego mówić, Roza. I tak do mnie przyjdziesz. Powtarzasz mi
raz po raz, że jesteś żoną Pedera, ale mnie tym nie przestraszysz. Ja się go
nie boję. A ty?
Roza nie potrafiła odpowiedzieć. Ona potrzebowała Pedera.
Potrzebowała bezpieczeństwa, jakie dawał jej i jej rodzinie. Potrzebowała
tej jego łagodności. I wreszcie był jej potrzebny jako ojciec dziecka.
- Ja wcale nie chciałam za niego wychodzić - bąknęła cicho. Zabrzmiało
to jak wyrzut, choć wcale tak nie myślała. Z pewnością miał swoje
powody. I to nie ona ma oceniać, co jest słuszne, a co nie.
- Nikt cię-do ołtarza nie ciągnął.
- Musiałam...
Nie powiedział nic, co by mogło uwolnić ją od poczucia winy.
- Ja nie należę do tych, co się żenią - oznajmił Jens. Jakby ją chciał
przeprosić, i Roza poczuła ciepło w sercu. - Ja tutaj nie zostanę. Muszę
stąd uciekać. Tylko że byłoby dziwne, gdybym nie był na pogrzebie. Jutro
rano.
Roza nie mogła zapytać o to, czego się tak bardzo bała. Szepnęła tylko
cicho:
- Nie było cię, kiedy ją znaleźli? Jens skinął głową.
- Dla twojej siostry to musiało być straszne.
- Ona to zniesie - powiedział twardo. - Nie jesteśmy już dziećmi. Kari też
nie. Z pewnością była rada, widząc, że matka nie żyje.
Roza nie wierzyła swoim uszom.
- Nie mówisz tego poważnie!
- Nie bądź taka wstrząśnięta, Roza! - Jens objął jej ramiona. Długo stał,
zanim przygarnął ją do siebie i trzymał w objęciach tak, jak to robią
zakochani. - Ja się ucieszyłem, kiedy mi powiedzieli, że umarła. Dlaczego
Kari nie miałaby odczuwać tak samo? Mieszkaliśmy w tych samych
ścianach. Ona by też wyjechała, natychmiast, gdyby tylko mogła. Ale do
niej nie przyszedł żaden miły Peder Johansen i nie zapytał, czy by za
niego nie wyszła.
- Matka to zawsze matka! Jens zesztywniał.
- Nie bądź taka pewna spraw, o których nie masz pojęcia, Roza!
Okropne plotki wypełniły znowu jej myśli. Pamiętała dobrze, co mówił
Ole. Wtedy ani jeden mięsień nie drgnął w jej twarzy. Wchłaniała jego
słowa i udawała, że wcale nie jest zaskoczona. Nie była w stanie w to
uwierzyć. Ale teraz nie mogła być pewna.
- Poznałaś jej pazury - mówił dalej Jens. - Ale nic o niej nie wiesz. Toteż
nie możesz przychodzić do mnie i mówić, że matka to jednak zawsze
matka. Cieszę się, że ona nie żyje. I jemu też życzę śmierci. Dopiero
wtedy mógłbym zacząć oddychać.
Cóż Roza miała na to powiedzieć? Jens dyszał nienawiścią, którą znała aż
nazbyt dobrze.
- Niektórzy gadają, że masz wystarczające umiejętności, żeby
doprowadzić krowę do takiej wściekłości, w jaką musiała wpaść Rodlin.
Niepojęte, że to jego głos wypowiadał takie słowa. Niepojęte, że ona jest
tu razem z nim! Powinna spać u boku Pedera i nie wiedzieć nic o
potwornościach tego świata, rozgrywających się również tutaj, w
Kopalni...
- W takim razie dziękuję ci - szeptał Jens gorączkowo, przyciskając wargi
do jej ust. To był zmysłowy pocałunek. Twardy i pożądliwy... - Dziękuję
ci - powtórzył, a potem ją puścił. - Wracaj do domu, do Pedera!
Roza pobiegła, nie oglądała się. Nie chciała wiedzieć, co on ze sobą zrobi.
Nie chciała wiedzieć, że odszedł natychmiast, gdy tylko ją od siebie
odesłał.
W domu było ciemno i Roza odetchnęła z ulgą. Nie siedzą więc przy
zapalonych lampach i nie czekają na nią. Uniknie ich spojrzeń w tę noc,
jasną jak porcelana. Gwiazdy podążały za nią, wszystkowiedzące. Wokół
panowała cisza.
Nie wiedziała, co się stało z Jensem, i nie chciała wiedzieć. Już teraz jej
skóra tęskniła za dotykiem jego rąk, za szorstkimi pieszczotami, za
gorącym ciałem, które zawsze wiedziało, czego chce. Pragnęła czuć to
ciało przy swoim, marzyła o tym, by stać się jego częścią. Ale nie chciała
wiedzieć, gdzie się teraz podziewa. Nie chciała go mieć zbyt blisko
siebie, kiedy musiała wracać do tego, co jest jej. Nie mogła. Nie potrafi
przyjąć takiego życia, które codziennie niesie całe naręcza złamanych
obietnic.
Roza ufała, że nie ma na ciele żadnych śladów. Śladów Jensa. Znaków
pozostawionych przez jego twarde, silne palce. Malinek po jego wargach.
A noc przecież jest gwiaździsta i delikatna jak najcieńsza porcelana...
Drzwi nie zostały zamknięte. Zaśpiewały cichutko na jej
powitanie. Poddawały się jej, ale nie mogły ukryć, że zawiasy się
obracają, ani że drewno kiedyś było żywe. Zamknęła tak cicho, jak
umiała.
- Ja nie śpię - powiedział Ole ze swojej sofy pod krótszą ścianą. - Z
mojego powodu na palcach chodzić nie musisz, Roza.
Musiała więc zatrzymać się najpierw przy nim. Usiadła na krawędzi
łóżka.
- Długo balują w The House.
- Musieli się chyba dobrze bawić - odparła. - Byli wszyscy uczeni. I
francuska mamzella także. Klerck i madam Klerck. Liisa też była!
- Liisa?
- Ona jest pokojówką u dyrektora. Na koniec przyszła pani i dziękowała
mamie. Ściskała jej rękę i mówiła bardzo pięknie, a mama wyglądała tak,
jakby całe The House dostała w nagrodę.
Ole uśmiechał się w ciemnościach.
- Mama niewiele miała z życia - powiedział, jakby ją usprawiedliwiał. -
Możemy się z tego śmiać, ale pozwólmy jej się cieszyć. To dla niej
wielkie wyróżnienie.
- A Malene Marie była piękna - mówiła Roza w rozmarzeniu. - Piękna jak
z bajki. Jak ta rosyjska Wasylisa, o której opowiada babcia Lea.
- Czuję zapach pieczeni z renifera - powiedział Ole. Roza przytaknęła i
wyrecytowała mu całe menu.
- I Liisa też tam była?
Roza słyszała, że to tylko pytanie. Zrobiło jej się żal brata. Właściwie to
powinna była zapytać, czy Liisa nie wpadłaby do nich któregoś dnia z
wizytą. Olemu dobrze by zrobiła rozmowa z kimś innym, nie tylko z nią
na zmianę z Pederem. A gdyby się okazało, że żywi do Liisy coś więcej,
Roza nie robiłaby przeszkód. Ale to tylko taka myśl przemknęła jej przez
głowę, nie miała przecież pojęcia, jak Liisa odnosi się do ślepoty Olego.
A nie mogła dopuścić, by brat został zraniony.
- Roza - Ole zniżył głos. Spojrzała na niego z góry.
- Zdejmij ubranie i powieś, żeby się wywietrzyło. Czuję
zapach jego machorki. I w twoich włosach też. Musisz się umyć, Roza,
zmyć z siebie jego zapachy. To, co ci dał...
- Cicho!
Ole wstał. Po omacku szukał jej ramienia, a potem objął ją po bratersku.
Roza próbowała oddychać spokojnie, ale w jej oddechu jakby tysiąc
wyścigowych koni rwało się do biegu. I wyrwały się. Pobiegły jak
szalone. A równiny były rozległe jak tajga z rosyjskich opowieści Lei.
Ole oparł czoło o jej głowę. Głaskał ją jedną ręką. Niewiele więcej mógł
dla niej zrobić. Tylko po prostu przy niej być.
- Rozpoznaję ten zapach - mówił, nie starając się już szeptać.
- Ciii! - poprosiła, wskazując wzrokiem drzwi do izby sypialnej. Dopiero
potem zdała sobie sprawę z tego, że takie gesty wobec niego nie odnoszą
skutku, bo Ole tego nie widzi.
- Peder niczego nie słyszy - powiedział Ole.
Powiało innym chłodem. Jakby wiatr docierał tu z zewnątrz. Myśli Rozy
były kryształowe niczym lód.
- Peder odszedł - oznajmił Ole.
- Wyszedł? Jak to wyszedł? Do jadłodajni? - nie pojmowała Roza.
Ole puścił ją i oparł się o ścianę. Wiele by dał, żeby widzieć twarz siostry,
kiedy jej o tym mówi. Nie było w tym pragnieniu nic złego, ale przecież
sama doprowadziła do tego, co ją spotkało.
- Koło północy Peder poszedł do The House, żeby cię zabrać i
przyprowadzić do domu. Ale tam panowała cisza
i wszystko było pozamykane, Roza.
Serce w niej zamarło. To nie mogło się zdarzyć. Peder nie był na tyle
głupi, żeby myśleć, iż Rozę trzeba odprowadzać do domu!
No, niestety, Peder był akurat taki głupi.
- No to poszedł do naszego domu, siostro. Na schodach dopadł jeszcze
mamę. Była radosna i szczęśliwa, powiedziała mu, że pożegnała się z
tobą w alei. Mama nie mogła pojąć, dlaczego Peder cię nie spotkał, Roza.
I twój mąż też nie pojmował. Wrócił więc w aleję, a tym razem miał oczy
i uszy otwarte...
Roza nie była w stanie zachować spokoju. Chodziła po izbie tam i z
powrotem, zatrzymała się przy oknie, oparła czoło o zimną szybę. Płacz
na nic się tu nie zda, ale nie umiała się powstrzymać. Lzy ciekły same z
siebie. Nie wiedziała, po czym płacze, wszystko nagle stało się takie
beznadziejne.
- I chyba nie muszę ci opowiadać, co słyszał, prawda, Roza?
- Nie musisz.
- I to ciebie zobaczył, kiedy podszedł bliżej, żeby wyjaśnić... Wrócił do
domu wściekły, spakował swoje rzeczy i trzasnął drzwiami. Prosił, żeby
cię pozdrowić i pożegnać od niego, siostro. Powiedział, że to był czas
godny zapamiętania.
Roza opadła na jeden z kuchennych stołków. Godny zapamiętania czas?
Tak, Peder miał rację, że to czas godny zapamiętania. Z pewnością nigdy
już nie zada się z kimś takim jak ona.
- I odszedł? Poważnie?
- Chcesz powiedzieć, że nie miał powodów? Rany boskie, Roza, sam
diabeł wie, że nigdy nie byłaś cnotliwą panienką, ale czy naprawdę nie
mogłaś trzymać się małżeńskiego łoża, kiedy już raz przyzwoicie wyszłaś
za mąż? Miałaś tyle szczęścia, że ktoś taki w ogóle zwrócił na ciebie
uwagę i chciał cię poślubić! Przecież nie jesteś żadna Malene Marie, a na
dodatek musiał jeszcze wziąć twojego bękarta!
- Ja wiem...
- Może jeszcze mógłbym to zrozumieć, siostro, mówię: może, nie więcej,
więc może mógłbym to zrozumieć, gdybyś to nie przed Jensem kładła się
na plecach. Czy nie dosyć cię już skrzywdził? Kiedy potrzebowałaś ojca
dla dziecka, to wcale się tak nie wyrywał, żeby cię brać. Przecież cała Ko-
palnia wie, że to jego dziecko masz zamiar wydać na świat. Niepięknie się
wtedy o tobie wyrażał, o ile pamiętam. Wszystkiego się wypierał.
Wszystkim, którzy chcieli słuchać, opowiadał, jaką jesteś latawicą i że
każdy górnik z Kopalni może być ojcem twojego dziecka! - Ole głęboko
wciągnął powietrze. - Czy to naprawdę musiał być on?
Roza odpowiedziała:
- To nie mógłby być nikt inny.
Wkładam na siebie niedzielne ubranie, zaplatam warkocze i upinam je w
ciężki węzeł na karku, na ramiona narzucam cienką chustkę z czarnej
wełny z jedwabnymi frędzlami, w której chodzę do kościoła, i idę przez
osadę z podniesionym czołem. Dziś chowają matkę Jensa.
Nie spałam całą noc. Leżałam na mojej połowie łóżka i wszystkie okrycia
miałam dla siebie. I obie poduszki. Lubię mieć wysoko pod głową. Peder
zabrał ze sobą wszystko, co należało do niego. Nie został po nim nawet
guzik. Po prostu zebrał wszystko i się wyniósł. A myślałam, że on
wkroczył w moje życie, by zostać w nim na zawsze. W dalszym ciągu nie
pojmuję, że go nie ma. A może to nieprawda? Może chciał mi tylko dać
nauczkę?
Niewielu ludzi przyszło oglądać starą Haldorsen w grobie. Rodzina
trzyma się razem, nikt nie usiadł przy mnie w kościele. No i bardzo
dobrze. Lubię mieć dużo miejsca.
Jens siedzi sam, dwie ławki za ojcem i rodzeństwem. Ubrany na ciemno,
tak jak go widziałam w nocy. Twarz matowa, nie patrzy na boki, tylko
przed siebie. Jakby gdzieś obok trumny przed ołtarzem. Obok
wszystkiego.
Ojciec jest pospolity. Bardziej urodziwy niż matka Jensa kiedykolwiek
była, ale najbardziej ze wszystkiego właśnie -pospolity. Kiedy tak na
niego patrzę, za nic nie mogę uwierzyć w to, co mówił Ole. Nie
rozumiem, jak tacy ludzie mogli być rodzicami Jensa. Dwaj bracia i
siostra Kari również siedzą w pierwszej ławce. Ona gruba i ciężka,
wygląda na to, że urodzi jeszcze przed Bożym Narodzeniem. Nikt więcej
nie przychodzi. Pastor nie czeka niepotrzebnie. Myślę, że wybrał
fragment z Biblii zbyt ładny jak na tę zmarłą. Nikt mnie nie przekona, że
ona była łagodna, mądra i dobra. Ale wszyscy milczą i godzą się. W
przemówieniach nad grobem na ogół jesteśmy lepsi niż za życia.
Nie wiedziałam, że ona miała na imię Jensyne. A więc Jens został
ochrzczony po niej. On wciąż siedzi tak samo nieporuszony. Jest niczym
kamień. Twarz ma jak wyrzeźbioną i wygładzoną. Nie wiem, czy mam z
nim porozmawiać. Przy grobie mówi się raczej niewiele. Staję na skraju
gromadki żałobników. Zresztą nie wiem, czy można tych ludzi nazwać
żałobnikami. Jens nie poszedł razem z rodziną.
Stoi, dopóki pastor nie rzuci ziemi na trumnę. Potem odchodzi, nie
patrząc na nikogo. Wygląda na to, że Kari chce pobiec za nim, ale ojciec
przytrzymuje ją za rękę.
Za nim idę ja. Słyszę szepty ludzi, że nie mam ani odrobiny wstydu. I że
przynajmniej powinnam się powstrzymać przed pokazywaniem się na
pogrzebie. Że moja obecność tutaj to szyderstwo wobec zmarłej. Jutro
będą mieli jeszcze więcej powodów do plotek. Na razie jedynie ja i Ole
wiemy, że Peder mnie porzucił.
A może on poszedł tylko w góry? Dobrze jest w złości iść w góry. Może
jest gdzieś w barakach. Może baluje z koleżkami.
Roza spotkała Jensa na cyplu. Stał na ziemi odsłoniętej przez odpływ i
ciskał kamyki w morze. Robił to z wielką siłą, plusk dochodził z bardzo
daleka. Musiała stanąć przy jego boku, zanim zaczął do niej mówić:
- Widziałem cię w kościele. Roza nie sądziła, że ją zauważył.
- Myślałem, że nie zadasz sobie tyle trudu, żeby przychodzić.
- Nie znałam jej i to nie dla niej tam poszłam. Bardziej dla samej siebie.
Uważałam, że powinnam przerwać gadanie.
- Roza nie dopowiedziała, że zrobiła to także dla niego.
- I Peder pozwolił ci iść samej? Widział te malinki? - Jens palcem
wskazującym powiódł po jej szyi. - I nie złościł się, że wróciłaś wczoraj
tak późno? Nie spał? Czekał na ciebie? Kazał ci się tłumaczyć z tych
znaków po moich pocałunkach?
- Jens przestał ciskać kamienie. - Co mu powiedziałaś?
- Nic - odparła Roza.
- Chcesz mi wmówić, że przyjął wszystko tak po prostu? Co to za facet z
tego twojego męża, Roza? Czy on nie jest zazdrosny? Nie chce wiedzieć,
komu oddajesz swoje ciało, kiedy nie robisz tego z nim?,Ja bym nie
przyjmował żadnych kłamstw, gdybym był twoim mężem. - Jens trzymał
ręką jej podbródek. - Ja bym umiał pilnować tego, co jest moje.
- Peder jest miły - odparła Roza.
- No to świetnie! - prychnął Jens. - Bo nie chciałbym, żeby moje dziecko
zostało skrzywdzone. Ale Peder jest miły. Ja bym cię obił, gdybyś poszła
z innym mężczyzną. Tłukłbym
cię tak długo, aż byś zrozumiała, że twoje miejsce jest przy mnie. Ja bym
cię nauczył respektu. Właśnie takim mężem bym był. Ale Peder nie. On
jest miły. I to on jest twoim mężem, nie ja...
To chyba dobrze, że nie on jest mężem.
- Peder nie wrócił? - spytała, gdy tylko weszła do domu. Ole siedział przy
piecu i rzeźbił w drewnie ptaszka.
- Nie, no przecież wyjechał, nie mówiłem ci w nocy?
- I co, nie wrócił? - pytała żałosnym tonem, ale to przecież był tylko jej
brat. On nikomu nie powie, co mówiła czy też nie mówiła w czterech
ścianach swojego domu. Swojego? To niestety dom Pedera. Na niego
zapisany. To on pracował w kopalni. On kazał jej przerwać pracę przy
kruszeniu rudy. Ona nie ma prawa sama tu mieszkać. Oboje z Olem będą
musieli wrócić do Samuelsborg.
- A z tych, co byli w kościele, nikt go nie widział?
- Ty myślisz, że co? Stanęłam na Gabrielsneset i wypytywałam
porządnych ludzi, czy nie widzieli czasem mojego męża? Aż taka głupia
jestem twoim zdaniem, bracie?
Ole wzruszył ramionami i rzeźbił dalej, zawsze był w tym bardzo
zręczny.
- Prędzej czy później ludzie się dowiedzą. Na nic się nie zda ukrywanie. A
powiesz zaraz, to może się zdarzyć, że się nad tobą użalą. Jeśli będziesz
milczeć, nikt ci później współczucia nie okaże. Wtedy wszyscy będą ci
się śmiali w twarz i powiedzą, że masz to, na co zasłużyłaś.
Roza wsłuchiwała się w jego słowa.
- Czy ty też tak uważasz? Że sobie na to zasłużyłam?
- Własnymi rękami zburzyłaś łóżko, w którym sypiałaś, Roza. Uważam,
że w ostatnim czasie wybierałaś bardzo dziwnie. Kosztowałoby cię to
znacznie mniej, gdybyś dała temu spokój.
- Ale przecież ty też byłeś przyjacielem Jensa!
- Ja byłem przyjacielem wielu - powiedział. - Ale nikt nie zadał mi tyle
bólu co Jens. Nawet ty musisz to przyznać. Ja rozumiem, że dziewczyny
uważają, iż Jens jest urodziwy i łatwo się zadurzyć w jego niebieskich
oczach, ale on nigdy nie zrobił nic dla drugiego człowieka, jeśli nie miał
w tym
swojego interesu. Ciebie wykorzystywał, kiedy mu było wygodnie. Moim
zdaniem to strasznie głupio z twojej strony, że tak się urządziłaś. Z
powodu kogoś takiego jak Jens straciłaś Pedera. Peder to był porządny
człowiek, rozumiesz? Ja myślę, że jego lubili wszyscy w Kopalni. Nie
będzie ci łatwo, jak się ludzie dowiedzą, że od ciebie odszedł.
- Nikomu tego nie powiem.
- Nie możesz!
- Dlaczego?
- W poniedziałek Peder powinien się pokazać w kopalni
- wyjaśnił Ole.
- To powiem, że jest chory. Oni nas wyrzucą z tego domu, jak się
dowiedzą, że Peder wyjechał.
- W najlepszym razie możesz to odwlec o jakiś tydzień
- westchnął Ole. - Nie chciał jej odwodzić od podjęcia próby, jeśli to
miało jej coś dać. - Po tygodniu przyślą tu doktora. I co wtedy powiesz?
Że jest chory i nie można go oglądać? Doktor kopalniany jeszcze pewnie
o czymś takim nie słyszał. Więc może przyślą uczonych Francuzów, żeby
zbadali tego niewidzialnego górnika.
- Ja coś wymyślę - obiecała Roza.
Idę przez zielony krajobraz. Jest pięknie, zielone zbocza, pokryte
wrzosem wzgórza. Daleko nad horyzontem dostrzegam góry. Niebo jest
delikatne, błękitne. Trwa lato.
Nagle wyczuwam obecność innych ludzi. To dziwne, że nie słyszałam,
jak nadchodzą. Trawa jest taka miękka, że tłumi wszelkie dźwięki. To
cztery kobiety. Młode. I bardzo piękne.
- Błądzisz po omacku - powiada jedna z nich, niewiele chyba starsza ode
mnie. Powinna być o wiele starsza! Powinna być starsza nawet od mamy!
- Błądzisz po omacku i zapominasz, po co tu jesteś - mówi dalej.
Ja ją rozpoznaję. Nigdy jej nie widziałam, to by było niemożliwe. Nikt,
kogo znam, nie widział jej nigdy jako młodziutkiej dziewczyny, ale wielu
mi ją opisywało. Teraz widzę, że wszyscy oni mieli rację: jestem do niej
podobna.
- Otrzymujemy dar, by coś dzięki niemu zdziałać -ciągnie. I nawet jej głos
jest podobny do mojego. Nie mogę w to uwierzyć. To tak, jakby słyszeć
samą siebie. - To nie
jest zabawa, moja droga. Tego nie można używać tylko dla siebie. Wtedy
to uderza z powrotem, zniszczy cię, moje dziecko, unicestwi. Nie podoba
nam się to, co widzimy. Wydaje nam się, że jesteś na najlepszej drodze,
by uderzyć w samą siebie. Podążasz w niewłaściwym kierunku.
Nie wiem, czy powinnam się śmiać. Całe to gadanie o mądrości i miłości
bliźniego przychodzi do mnie od tej, któjfa utopiła w wodach fiordu
niechcianego zalotnika. Trzy pozostałe kobiety słuchały przemowy w
kompletnym milczeniu. Przyglądam się im. Je również rozpoznaję. Dwie
z nich są rude, trzecia całkiem czarna.
- Musisz uzyskać spokój ducha, by przenieść dziedzictwo - powiada z
wielką powagą czarna.
Stoję oszołomiona pośrodku mojej rodzinnej sagi i nie wierzę w to, co się
dzieje. Stoję pośrodku zielonej, letniej pieśni trawy w otoczeniu czterech
kobiet, które pomarły między sto pięćdziesiąt a sto lat temu.
- Zajmujesz się sprawami, które nie mają nic wspólnego z dziedzictwem -
mówi dalej najstarsza pośród rudych. Jest łagodna. Ma uśmiech we
wzroku. - Nie możesz za pomocą naszego daru mścić się na innych. Jeśli
tak postąpisz, wyrządzisz sobie podwójne zło.
- Wywoływanie zmarłych nie jest częścią dziedzictwa -powiada
uśmiechnięta ruda. - Jest coś, czego można się nauczyć od każdego. To
przyszło już po moich czasach. - Spogląda spod oka na kobietę stojącą
obok niej. Ta też ma na głowie burzę rudych włosów. Rozumiem, że stała
się legendą, jeszcze zanim umarła.
- Chcemy, byś zawarła pokój przede wszystkim sama ze sobą - powiada
ciemna z powagą. Nigdy bym nie sądziła, że to właśnie w niej jest tak
wiele wątpliwości. Przeciwstawiała się wszystkiemu. Ale teraz to ona ma
w sobie powagę kapłana, nie uśmiechnie się nawet przelotnie, kiedy
mówi. - Dopiero kiedy to osiągniesz, będziesz mogła posługiwać się tym,
co posiadasz.
- A posiadasz wiele - mówi moja praprababka. Ta, o której myślę, że
wprowadziła nadprzyrodzone sprawy do rodziny. Ma na twarzy moje
dołeczki. - Posiadasz wszystko
i kiedy będziesz gotowa, będziesz mogła się tym posługiwać.
Naszym zdaniem teraz jeszcze nie potrafisz, jeszcze nie nad wszystkim
panujesz. Bo widzisz, w naszej krwi jest wielka siła. Przez te wszystkie
lata mogłyśmy nieraz widzieć, jak wymyka się spod kontroli. Nie
wszystkie z nas potrafiły to nieść tak jak należy. Pragniemy, by dla ciebie
było to lżejsze. Jesteś jedyną w swoim pokoleniu, która może przekazać
dalej historie.
- Historie są równie ważne jak dziedzictwo - mówi ciemna. Stoję w
zielonej, soczystej trawie, letni wiatr bawi się
moimi włosami i rozmawiam z czterema kobietami, które zeszły z tego
świata na długo przed moim urodzeniem. Na dodatek rozumiem, co chcą
mi powiedzieć.
- Zawrzyj pokój ze sobą! Zapomnij o nienawiści! - prosi moja prababka.
Przyglądam się jej twarzy i chowam ją w pamięci. To jest także moja
twarz. Moja twarz, jaka teraz powinna być. Ona jest taką kobietą, która
podobałaby się Jensowi.
Z nikim nie rozmawiam o tym śnie, ale wciąż o nim rozmyślam.
Wyraźnie zapamiętałam twarze wszystkich kobiet. Odtworzyłam je na
podstawie historii opowiadanych przez babkę Leę i według tego, co inni
mi mówili. I zmieszałam opowieści z tym, co sama widziałam we śnie.
Znam je z historii. Wiem już, skąd się bierze bunt przeciwko
wszystkiemu, co łagodne i posłuszne. To dla mnie nic nowego, a
wszystko to zobaczyłam we śnie.
Nie mówię też nikomu, że trudno mi teraz w nocy zasnąć. Nikogo nic to
nie obchodzi. Poza tym mam wystarczająco dużo powodów, by cierpieć
na bezsenność.
W poniedziałek mówię przodownikowi grupy Pedera w kopalni, że mój
mąż jest chory i ma gorączkę. Zachowuję się tak, jak powinna się
zachowywać przestraszona kobieta.
We wtorek przychodzi nasza matka. Przynosi pieniądze za sobotę, kiedy
to smarowałam chleb dla gości dyrektora. Jest roześmiana i niepodobna
do żadnej z naszych babek.
- Peder musiał się zaziębić tamtej nocy, kiedy biegał za tobą po całym
osiedlu - mówi ze śmiechem. - Jak ty mogłaś się z nim rozminąć?
- Szłam na skróty - odpowiadam.
Reszta tygodnia mija spokojnie. Bywa nawet, że czasami w nocy
zasypiam. I bywa, że nie mam żadnych snów. Nie spotykam już moich
poprzedniczek. Czasami przykro mi z tego powodu, kiedy rano się budzę.
Chociaż za pierwszym razem byłam przytłoczona. Pewnie dlatego, że
przyszły od razu wszystkie cztery.
- Co masz zamiar zrobić? - pyta Ole w piątek. - Udało ci się ciągnąć tę
zabawę przez cały tydzień. Jeżeli w poniedziałek Peder nie pojawi się w
kopalni, straci pracę. Albo przyślą tutaj doktora. Dziwne, że jeszcze tego
nie zrobili. Nieustannie przecież gadają, jak to się opiekują górnikami. Ze
dyrekcja jest dla nas niczym ojciec i matka.
W sobotę przychodzi Tomas. On nie wierzy, że Peder jest chory. Boję się,
że Peder rzeczywiście przez jakiś czas był u Tomasa. Spał u niego w
baraku, zanim wyjechał. Boję się, że Peder nadal siedzi gdzieś w ukryciu.
- Jego tu nie ma - wyjaśnia Ole. Mój brat nie mógł wytrzymać, żeby nie
wyjawić komuś tajemnicy. Mogłabym go za to zabić, ale milczę. - On ją
zostawił i wyjechał. A zaraz my oboje zostaniemy wyrzuceni. - I Ole
opowiada Toma-sowi wszystko ze szczegółami.
Tomas patrzy na mnie wzrokiem, który mówi, że jego też zdradziłam.
- To jest moje życie! - krzyczę i wybiegam za drzwi. Idę nad Strommen.
- Jest ono również częścią ciebie - mówię i patrzę na fale, które nigdy nie
przestają szeptać. Wąski, porywisty nurt między dwoma cyplami.
Pamiętam wszystko, co wydarzyło się tamtej strasznej nocy, i rozmawiam
z Jensem, chociaż go tutaj nie ma. Przyjmuję go w całości takim, jaki jest.
- Jest we mnie część ciebie. Twój gniew. Pięści, które potrafią się
zaciskać i uderzać. Ten niepojęty chłód w twoim wzroku. Nienawiść, na
którą nic nie możesz poradzić. To istnieje. To istnieje, chociaż zamykam
oczy i nie chcę tego widzieć.
Spostrzegłam go w Kopalni, kiedy tutaj szłam. Specjalnie szłam wolno,
żeby widział, dokąd zmierzam.
- Stoisz tu sobie i gadasz sama do siebie? Odwracam się i nie próbuję
ukrywać łez. Nigdy nie sądziłam, że pewnego dnia pokażę mu się taka.
Zawsze chcia-
łam pokazywać mu tylko swoją siłę. Jens pochyla głowę. Wiem, że się
przejmuje.
- To nie jest dobre miejsce - mówi i kopie trawę. Trawa jest żółta i sucha,
jak wszystko wokół. - Nie dla nas...
- Peder mnie zostawił i wyjechał - mówię.
Widzę wątpliwość w wąskich oczach. Mruży je jeszcze bardziej.
- Chyba nie życzyłaś mu nagłej śmierci? - pyta z lekkim uśmieszkiem.
- On widział nas razem wtedy w nocy - wyjaśniam krótko. - Zabrał się i
poszedł, zanim wróciłam do domu. On już nie wróci, Jens. Ja znam
Pedera.
- Ale przecież nadal jesteś jego żoną - zaczyna Jens.
- Zawsze będę jego żoną - odpowiadam stanowczo. - Dopóki śmierć nas
nie rozłączy.
Jens mnie rozumie.
- W kopalni jest po nim wolne miejsce - mówię. - Stracę dom...
- Może ja bym potrzebował mieszkania - rzuca Jens. -I kogoś, kto by mi
prowadził gospodarstwo. Może mógłbym sobie znaleźć robotę gdzieś
bliżej niż Rafsbotn.
Do niedzieli wszystko załatwił. W niedzielę Jens wprowadził się do mnie,
a Ole się wyprowadził. Powiedział, że nawet godziny nie chce spędzić
pod tym samym dachem, co Jens. W godzinę później przyszedł Hans z
wiadomością od ojca, że mam się więcej nie pokazywać w jego progach.
A więc jestem sama. Sama z Jensem.
Ona znowu do mnie przychodzi. Ta, która ma rude włosy i krew gorętszą
od mojej. Tym razem przychodzi sama, staje koło mojego łóżka i patrzy
na nas. Na mnie i na Jensa. On sypia bez ubrania. Jest bezwstydnie
urodziwy. Skopał z siebie okrycie, chociaż w izbie panuje chłód. Ja
leżałam przez całą noc, nie śpiąc, i po prostu na niego patrzyłam.
Chciałam go dotknąć, ale nie miałam odwagi. Bałam się, że go obudzę. A
chciałabym na niego tylko tak patrzeć. Żeby mi nikt nie przeszkadzał. W
spokoju.
Ona śmieje się jakoś gardłowo. Przekrzywia głowę i przygląda się
Jensowi z uznaniem. Mruga do mnie i czuję,
że ten sam diabeł, którego ona nosi w sobie, siedzi też we mnie.
- Nie to miałam na myśli - powiada przybyła. Jej głos brzmi zaczepnie.
Aż trudno uwierzyć, że ten głos pochodzi sprzed stu lat. - Nie o ten rodzaj
spokoju nam chodziło, Roza. Wcale nie o to. Myślę jednak, że ty chyba
należysz do tej niepokornej linii rodu. Nie potrafimy robić tego, co inni
uważają, że powinnyśmy. Po prostu nie możemy i już.
Muszę wypytać o nią babcię Leę.
- Wykonałaś trudny do zrozumienia zwrot w swoim życiu, myślę jednak,
że jesteś na najlepszej drodze, by odnaleźć dziedzictwo. Czujesz w sobie
siłę. A to nie wszystko, moje dziecko. W twojej krwi jest też gorączka.
Zmysłowość, której nie potrafisz sobie wyobrazić. Ogień, który jeszcze
nie zaczął cię trawić...
Ja słucham. Lubię ją. Wierzę, że jestem do niej podobna.
- Nie wiem, czy to jest mądre - mówi, odymając wargi i wskazując głową
na Jensa. - Ale rozumiem cię, kochana. Ja robiłam to samo...
Rozdział 2
Minęło wiele tygodni. Ludzie myślą, że jestem szalona. Nikt mnie nie
rozumie. Nawet mama rozmawia ze mną coraz rzadziej. Prawie tu nie
przychodzi.
Ojciec zakazał jej odwiedzać mnie i Jensa, ale ona teraz czerpie jakąś
dziwną radość z robienia rzeczy, których ojciec jej zabrania, chociaż on
się nigdy o tym nie dowie. Wielki Samuel opuszcza łóżko wyłącznie za
swoją potrzebą. Mama mi o nim opowiada. Znam jego życie, mimo że on
nie pozwala mi już przekraczać progu Samuelsborg.
On też myśli, że zwariowałam.
I nie jest w tym odosobniony.
Gadają o mnie. W Kopalni aż się roi od plotek. Ludzie
wspominają i potrząsają głowami, wyzywają mnie od najgorszych.
Pastor przychodził do nas dwa razy. Pytał, czy to prawda, że Jens i ja
żyjemy ze sobą w grzechu. Ludzie gadają, mówił. Poinformował nas, że
ludzie plotkują, jak byśmy sami nie wiedzieli.
Jens wyśmiewał się z niego potem, kiedy już poszedł.
Jego śmiech jest jak szum olchowych liści w jesiennym wietrze. Cały las
olch. Ten śmiech wywołuje ciepłe dreszcze na plecach.
Ale pastor już więcej nie przyszedł.
I dyrektor też nie przysłał nikogo, by się dowiedział, jak sypiamy.
Jens mówi, że nic nie ma znaczenia, dopóki dyrektor nie marszczy brwi.
Ludzie mogą sobie mówić, co chcą, pastor też może sobie myśleć, co
chce. I mój ojciec. Nie musimy mieć z nimi do czynienia. Nikogo nie
potrzebujemy, mówi Jens.
Peder nie wrócił. Nikt go też nie widział. I nikt nie wie, w którą stronę się
udał w ten jesienny czas.
Teraz żyję z Jensem.
Żyję z nim w grzechu.
Wszyscy myślą, że jestem szalona.
Nikt nie traktował mnie tak źle jak on. Nikt nie wyrządził mi tyle złego co
on. Gdyby nie Peder, Jens miałby na sumieniu moje życie. Ale to nie ma
znaczenia. To przeszłość. Nie rozmawiamy o tym. Zresztą nie ma nikogo
prócz Jensa, z kim chciałabym zasypiać. Ani też nikogo, przy kim
chciałabym się budzić. Jest tak, jak pragnęłam.
Nadal trwa zima. Jeszcze daleko do wiosny.
Już się nie boję, że Peder wróci i odbierze mi to, co jest moim życiem.
Odbierze mi to, co jest niemal dobre...
- No to co, wycofujesz się?
Po tonie głosu Mattiasa Jens orientował się, że to jakiś żart. Ostatnio
często ludzie tak się wobec niego zachowywali. Raczej nie patrzyli mu w
oczy, bo wciąż jeszcze miał w sobie gniew ostry jak świeżo naostrzony
nóż. Ale dawali to i owo do zrozumienia. A czynili to tak, że nikt nie
mógłby się pomylić.
- Tylko głupek zgrywa się całkiem - powiedział Jens, pokazując puste
dłonie. Stracił w tego pokera całą tygodniową wypłatę. To samo w sobie
nierozumne. Nikt nie powinien go namawiać, by stracił jeszcze więcej.
Jest panem siebie.
W jego sprawach nikt nie ma prawa decydować!
- No pewnie! - stwierdził Mattias. Miał głęboki, jakby powstrzymywany
śmiech. Wydobywał się ten śmiech gdzieś z głębi jego brzucha. Długo
trwało, zanim wydostał się całkiem i zadudnił w powietrzu. - Poza tym
mówią, że kto ma szczęście w kartach, nie ma szczęścia w miłości. A ty,
Jens, masz przecież szczęście do bab, jak żaden! Wszyscy to wiedzą.
Śmiech zagrzmiał w izbie.
Jens spoglądał to na jednego, to na drugiego z obecnych. Nie miał do
nikogo pretensji, ale nie lubił, jak się z niego śmieją. Jak daleko Jens
sięgał pamięcią, umiał tak pokierować sprawami, by ludzie sądzili, że
śmieją się razem z nim. Uśmieszek miał zawsze lekko skrzywiony i
wszystko w nim zaświadczało, że myśli to samo co oni.
Nikt z nich go nie znał.
Mattias uważał siebie za najlepszego przyjaciela Jensa. Jens mu na to
pozwalał, bo tak mu akurat było wygodnie. Mattias sądził więc, że może
sobie pozwolić na więcej niż inni.
- Dostałeś przecież wszystko, no nie? Robotę Pedera. Dom Pedera...
Mężczyźni wokół beczki, na której leżały karty, znowu wybuchnęli
śmiechem, ale uważniej śledzili Jensa niż swoje karty. Nie mieli odwagi
do końca poddać się wesołości. W dalszym ciągu śmiech pozostawał
dzikim zwierzęciem na uwięzi. Orłem ze sznurkiem wokół nogi. Tylko
Jens mógł go uwolnić.
- ...i piękną ciężarną babę Pedera na dodatek! I to się nazywa szczęście w
miłości, no nie, chłopy? Jens jest naprawdę w czepku urodzony!
Jens podniósł się gwałtownie.
Już nawet nie powściągał uśmiechu.
- Peder miał coś, co należało do mnie - powiedział spokojnie. - Ja sobie to
tylko odebrałem.
- Rozę? Do cholery, chłopie, ty nie mówisz tego poważ-
nie! Na świecie jest pod dostatkiem bab, Jens. Nikt nie mówi, że
powinieneś się zadowalać najpaskudniejszą, jaka istnieje! Jak ty to, do
diabła, robisz? Przez cały czas trzymasz się po jej lepszej stronie? Czy
zamykasz oczy? A może po prostu się starasz, żeby było ciemno? No ale
co latem, Jens? Co będziesz robił latem? Wtedy nie można po prostu
zgasić lampy...
- Tylko głupek bierze sobie taką żonę jak Rallarroza! Jens był śmiertelnie
poważny.
- Przecież ja jej za żonę nie wziąłem, nie wiecie o tym? Roza została
poślubiona Pederowi.
Mężczyźni kręcili głowami. Zielone butelki, czekające na podłodze
baraku, zaczęły przechodzić z ręki do ręki. Męskie wargi całowały szyjki.
Chłodny płyn palił gardła. Bardziej palił, niż spłukiwał.
- Powinieneś pójść na tańce, chłopcze! Znaleźć ładniejszą pannę i zabrać
ją do domu, do łóżka. Roza mogłaby tymczasem pospać sobie w kuchni.
Znowu śmiech, ale i tym razem stłumiony, jakby mu coś przeszkadzało
rozwinąć skrzydła. Błękitne spojrzenie Jensa było zbyt przenikliwe. Cięło
głębiej niż świeżo naostrzona siekiera. Miało tę samą siłę co sprężyste
ramiona.
- Nie potrzebuję żadnej innej do łóżka - oznajmił spokojnie. A potem
potrząsnął głową, pochylił kark i to on wybuchnął śmiechem. - Czy nie
mówiłem wam tego już ze sto razy? Tak prędko zapominacie? Wciąż
powtarzam, że Roza jest najgorętszą i najbardziej chętną kochanką w
całym Kafjorden, a może i w całej parafii... - zachichotał, a jego wzrok
sprawił, że wszyscy zaczęli się kurczyć. Było to żałosne zgromadzenie.
Mężczyźni bez kobiet, które by o nich dbały, wyglądali jeszcze gorzej niż
żonaci.
- Czy nie powtarzam wam wciąż, że człowiek nie powinien gonić tylko za
tym, co się oczom podoba? Ja dostaję to, czego mi trzeba. Zaglądałem
pod większość spódnic nad tym fiordem, chłopaki. Naprawdę wiem,
gdzie są konfitury. I teraz właśnie najsłodsze konfitury należą do mnie.
- ...należą do ciebie? - Mattias jakby nie dowierzał. -Poważnie mówiąc,
Jens, wiemy, że lubisz się czasem powygłupiać, ale tym razem chyba
posunąłeś się za daleko. Rallar-
roza to nie jest niewinna dziewica. To nie jest kobieta, którą się bierze do
domu, człowieku!
- Ona nosi moje dziecko! - odparł Jens. Mattias uniósł obie brwi.
- Znam trzy inne dziewczyny, które twierdziły to samo - powiedział z
uśmiechem. - Ale nie zauważyłem, żebyś choć palcem ruszył w tej
sprawie, stary! A wszystkie trzy były ładniejsze niż Rallarroza!
- Ona go zaczarowała - zawołał któryś z chichotem. Jens udał, że go nie
słyszy.
- Tamte trzy nie były w ciąży ze mną - powiedział spokojnie. - A Roza
jest. Odebrałem sobie tylko to, co jest moje. Ja dbam o to, co nosi moje
piętno, i to zawsze wróci do mnie. **
Obrócił się na pięcie i zniknął w mroku niedzielnego wieczoru. Wciąż
jeszcze było na tyle wcześnie, że w sali ludowej trwała zabawa. W chwili
gdy drzwi zostały otwarte, do baraku wtargnęły dźwięki muzyki. Zaraz
jednak drzwi zatrzasnęły się z powrotem.
- Ona go naprawdę zaczarowała! - warknął gniewnie Mattias. - Dawniej
uciekałby od niej, jakby mu diabeł deptał po piętach, i zapierał się
wszystkiego w żywe oczy. A teraz dosłownie błaga o to, by mógł się
nazywać ojcem nienarodzonego dzieciaka Rozy i Pedera!
- A może to jego bękart? On ją przecież obmacywał na długo przedtem,
zanim Peder ją w ogóle zobaczył...
- No to co z tego? - spytał Mattias, wzruszając ramionami.
W ciągu dwudziestu pięciu lat swojego życia widział niejedną kopalnię.
Widział małe osady jak ta, które wyrastały wokół kopalń. I widział
niezliczoną ilość kobiet, które biegały między barakami, patrzył potem na
ich rosnące brzuchy, ale nigdy nie widział, żeby któryś chłop zachowywał
się tak głupio, jak to teraz robił Jens Haldorsen. Nie wierzył więc, by jego
kolega czynił tak z własnej, nieprzymuszonej woli.
- Peder był z nią żonaty, to jego dzieciak. I nie ma znaczenia, kto
obmacywał dziewczynę i zrobił jej dziecko. To takie proste, że nawet wy
powinniście zrozumieć. Jens powinien to zrozumieć. Odpowiedzialność
ponosi Peder. On
jest mężem Rallarrozy. Jej ślubnym. Nie możemy mieć mu za złe, że od
niej uciekł, ale to on jest ojcem tego, co Roza zamierza urodzić.
- Ona na pewno mamrotała jakieś formułki nad głową Jensa.
- Może ona ma to coś? - zastanawiał się Mattias z wielką powagą.
Wyrażał się wieloznacznie. Chciał, by jego słowa zapadały w dusze
górników, wpatrywał się w każdego po kolei przenikliwym wzrokiem.
- Nie wierzymy w to! - powiedział zdecydowanie jeden z najstarszych.
- Nie? - spytał Mattias. - Nie wierzycie?
Jego wzrok raz jeszcze zatoczył krąg. Wiedział, co tamci myślą. Zjeździli
kawał świata, wszyscy co do jednego. Widzieli niejedno, co trudno im
było pojąć. Słyszeli niezliczone historie, które miały być najprawdziwsze.
A nawet sami przeżywali rzeczy, które potem trudno było wytłumaczyć.
Takie, o których najchętniej milczeli, ale które trwały, głęboko ukryte pod
ich samodziałowymi kaftanami.
- Czy wyglądało na to, że Jens chce Rallarrozy, kiedy Peder znalazł ją na
brzegu?
Nikt nie odpowiedział.
- A może my słyszeliśmy tylko jedną część tego, co wydarzyło się nad
Strommen? - pytał Mattias. - Jens ją wtedy stłukł. Ale nie wiemy, co było
tego przyczyną. Może Rallarroza nie jest taka bezradna, na jaką wygląda?
Może ma to i owo, żeby się bronić?
- On jest jak odmieniony.
- On jej przedtem nie chciał pod najcięższymi karami! -wykrzyknął
Mattias. - I zarzekał się na wszystko, że dzieciak nie jego. Przysięgał, że
Roza zaszła w ciążę bez jego pomocy. Pamiętacie to wszyscy, no nie?
Pamiętali.
- Ja nie sądzę, że Roza jest taka bezbronna - powtórzył Mattias
przygnębiony. - I myślę, że Roza umie trochę więcej, niż zwykłe kobiety
umieją. Na pewno posłużyła się podstępem, żeby zaciągnąć Jensa do
łóżka.
Nikt z obecnych nie protestował. Myśl wydawała się tym bardziej
prawdopodobna, im głębiej zapadała im w dusze.
Wszyscy pamiętali, że początkowo Jens kompletnie lekceważy! Rozę, że
traktował ją według swojego widzimisię i nie miał dla niej wiele miłych
słów. A teraz niemal jej broni!
- I kto to powiedział, że Peder wyjechał? - zaczął znowu Mattias cicho. -
Przecież chyba nikt nie widział, jak opuszcza osadę? Słyszeliśmy tylko
to, co mówi Roza. Że wyjechał, zostawił ją i zniknął.
Cisza dzwoniła w uszach.
- Może i w tym Roza maczała palce?
Roza drgnęła, kiedy Jens tak nieoczekiwanie wrócił. Chodził takim
lekkim krokiem. I w sobie tylko właściwy sposób otwierał drzwi tak
cicho, że niczego nie słyszała, dopóki nie stanął za jej plecami.
Jakby lubił ją straszyć.
Bo zawsze wybuchał głośnym śmiechem, kiedy widział, jak Roza
podskakuje i składa ręce na piersiach. Śmiał się z jej surowej miny, kiedy
zaciskała wargi i zagniewana nie chciała na niego patrzeć.
Ale jedyne, co musiał zrobić w takiej chwili, to pogłaskać ręką jej bark.
Powoli. Delikatnie. Stanąć tuż za nią. Wsunąć brodę w jej włosy i
wyszeptać pytanie, które powtarzał za każdym razem: „Przestraszyłaś się,
Roza? Prawda, że się przestraszyłaś?"
W tym zdaniu też czaił się śmiech. Jakieś ciche, niemal straszne
oczekiwanie. Roza wiedziała, że to musi się stać. Wiedziała i
przeczuwała, a jednak za każdym razem dawała się zaskoczyć.
I za każdym razem kręciła głową, zapewniając go, że nie, wcale się nie
bała. Ale bała się.
Za każdym razem bardziej.
- Myślałam, że poszedłeś na tańce - powiedziała.
Nie zabrzmiało to obojętnie, o nie. Chociaż zawsze starała się udawać, że
potrzebuje go znacznie mniej, niż w rzeczywistości było. Nigdy mu tego
nie powiedziała. Ale okazywała często.
On wyczuwał urazę w jej głosie. Roza nie znała żadnego
języka, którego by Jens nie rozumiał. Widział wszystkie jej próby, ale nie
mówił o nich. Bawiło go to.
Roza myślała, że Jens zadaje się z innymi. Że w niedzielne wieczory
wiruje z młodymi dziewczynami w tańcu. Że jego oczy nie przestają się
wpatrywać w ich zarumienione, delikatne policzki. Że jego wargi
muskają gładziuteńką, miękką skórę.
Nie musiała zamykać oczu, żeby widzieć, jak jego ręce wędrują po
dziewczęcych ciałach, jak jego usta wywołują drżące, dziewczęce
uśmiechy.
We wszystko by uwierzyła.
- A co myślałaś? - szepnął jej do ucha.
Obejmował ją ramieniem. Oplatał ciało między piersiami a rosnącym
brzuchem. Przyciskał dłoń do twardej wypukłości pod ubraniem. Wolno
poruszał palcami. Głaskał. Pieszczota trwała i trwała...
Druga ręka bawiła się włosami za uchem Rozy. Czubkami palców wodził
po krawędzi małżowiny. Wolno, wolniu-teńko tak, że przenikał ją
chłodny dreszcz. Tak, że pochylała ku niemu kark w pragnieniu, by robił
to bez końca.
- Co myślałaś? - powtórzył. Wciąż tym cichym szeptem. Wciąż
obejmując delikatnie jej ciało.
Był taki silny.
Mógł z nią zrobić wszystko, co chciał. I wszystko przeciwko niej...
- Myślałam, że poszedłeś na tańce...
Chuchnął ciepłym oddechem na jej twarz. Nie pocałował, ale jego usta
były tak blisko, że wyraźnie je czuła.
Chuchał na jej zeszpecony policzek, wokół nich było ciemno i gorąco.
Roza nie miała wielu zajęć, więc dokładała do pieca. Stał teraz czerwony
z przegrzania. Deski w ścianach trzeszczały, jakby wiodły cichą
rozmowę. Jakby rozkoszowały się gorącem, które płynęło z wnętrza
domu, i wzdragały przed mrozem, wdzierającym się z dworu.
- A jak sobie mnie tam wyobrażałaś? Roza westchnęła.
Jens był tak blisko niej, że z przejęcia włosy jeżyły się jej na głowie. Jego
oddech sprawiał jej bolesną rozkosz. Jens bawił się nią. Nie chciał jej
wypuścić.
Roza słyszała jego śmiech, który rozlegał się gdzieś ponad jej głową.
Łoskot ptasich skrzydeł w powietrzu. Stukot ptasich nóg z całych sił
przeciwstawiających się chęci wzle-cenia w powietrze.
- No?
- Ze kogoś sobie znalazłeś...
- Kogoś?
Domagał się imienia. Wiedziała, że chce usłyszeć imię. Chciała, żeby mu
swoje podejrzenia przedstawiała bardzo obrazowo. Nie wystarczyło, żeby
to było po prostu jakieś ciało, wokół którego krążyły jej myśli
przepełnione strachem, tęsknotą, bólem i miłością.
To nigdy nie wystarczało.
Jens nie miał tyle fantazji, żeby sobie wyobrazić to, co się nigdy nie stało.
Musiała używać mnóstwa słów, w przeciwnym razie nie była w stanie do
niego dotrzeć. Musiała mu opisywać każdy najmniejszy drobiazg. Jens
tego od niej wymagał. Nie potrafił sobie wyobrazić jakichś bezimiennych
dziewcząt, które Roza widziała oczyma wyobraźni splecione z nim w
tańcu. Nie domyślał się nigdy, które z przypadkowych tancerek
przychodziły jej do głowy. Żądał więc od niej imienia. I męczył ją tak
długo, że w końcu wymieniała jakieś imię, o którym przedtem nie
myślała.
I wtedy on też widział tę dziewczynę.
- To był ktoś, kogo znasz - mówił szeptem. Dziewczyna nie miała twarzy.
Wszystko co Roza o niej
wiedziała to to, że miała delikatne, nieskazitelne, białe policzki. Tak samo
białe jak skóra dyrektorowej, pięknej Malene Marie. I że się rumieniły.
Tamte policzki rumieniły się tak pięknie, jakby zakwitały.
A Roza wiedziała, że Jens to lubi.
Tamta dziewczyna miała też gładkie, pulchne dłonie i chętnie zanurzała je
we włosach Jensa. Starczało jej odwagi. Była na to wystarczająco
dojrzała. A on przymykał oczy i przyjmował te wszystkie pieszczoty,
jakich Roza nigdy by mu nie dała, bo on jej na to nie pozwalał.
- Amanda - powiedziała w końcu. Jens wybuchnął śmiechem.
I Roza poznawała po tym śmiechu, że owszem, Jens roz-
glądał się za Amandą. Że śledził ją wzrokiem, kiedy się przemykała
między stołami w jadłodajni. Z pewnością łapał ją także, przyciągał do
siebie i starał się dotykać jej piersi. Na pewno klepał ją po tyłku i w
odpowiedzi otrzymywał kokieteryjny śmiech Amandy. Nie odtrącający,
raczej z informacją, że powinien zaczekać.
- Amanda? - powtórzył. - A dlaczego to miałbym tańczyć z Amandą?
- Dlatego, że ona ci się podoba.
- Być może...
Tak było za każdym razem. Nigdy nie zaprzeczał, że w jej lękach nie ma
prawdy. Ale nigdy też nie mówił, że z pewnością się pomyliła.
I nigdy nie mówił, że nie ma się czego bać.
Roza często wierzyła swoim wyobrażeniom.
- Tańczyłeś z nią - powiedziała, żeby mieć to już za sobą. Równie dobrze
może sama wyrzucić z siebie wszystko, wtedy on nie będzie musiał
wyciągać z niej słowa po słowie.
- Trzymałeś ją mocno, przy sobie, a ona miała taką cienką bluzkę, nie
umiałeś powstrzymać rąk, żeby jej nie dotykać. Musiałeś jedną dłoń
wsunąć między wasze ciała, na jej brzuch...
- Ach, tak? - zdziwił się obojętnie.
Ale Roza wiedziała, że nie jest obojętny. Wiedziała, że podoba mu się ta
wizja. Poznawała to po jego uścisku. Czuła siłę drzemiącą w ramionach
Jensa. Bała się tej siły. Przyciskał ją teraz do siebie bardziej niż
kiedykolwiek przedtem.
- Wsuwałeś palce między guziki jej bluzki - powiedziała Roza i zamknęła
oczy.
Mogła to sobie wyobrazić! Czuła jego palce, wiedziała, jakie są zdolne i
jak potrafią uciszyć tęsknoty dziewczęcego ciała.
- Dotykałeś jej.
- A ona godziła się na to?
Mówił szeptem. Gorączkowym szeptem tuż do jej ucha.
- Godziła się.
- I przenikały ją dreszcze?
Roza skinęła głową. Zawsze potrafił ją zmusić, żeby powiedziała
wszystko, wymówiła najtrudniejsze słowa. Wszystko,
czego nie odważyła się wykrztusić, by nie poczuć się brudna, zbrukana.
Wszystko się w niej burzyło.
Ojciec nie chciałby jej znać, gdyby słyszał, co ona mówi...
- Ona przywarła do ciebie całym ciałem, a ty wziąłeś ją, nie przerywając
tańca. Ona się uśmiechała, oczy miała zamknięte. Kiedy ją całowałeś, też
się uśmiechała.
- Kiedy ją brałem? - spytał zaskoczony. - A co ludzie na to?
Roza wzruszyła ramionami. Skąd miałaby to wiedzieć? Nigdy nie
wiedziała, czy w tych jej snach na jawie, w tych pełnych przerażenia
wizjach, byli też jacyś inni ludzie. Tylko Jensa potrafiła sobie tak
dokładnie wyóbrażać. Nigdy nikogo innego, tylko Jensa.
- Czy lubiłem jej pocałunki? Bardzo je lubiłem?
- Nie przerywałeś ich - odpowiedziała.
- Z ręką pod jej bluzką?
- Na bluzce. Drugą ręką głaskałeś jej uda. Wszyscy to widzieli. Uważali,
że jesteście nieprzyzwoici.
- Nie mogłem tego zauważyć - szepnął Jens. Wsunął teraz ręce pod piersi
Rozy i kołysał się wolno, sennie.
Lubił ją taką.
- Mówisz, że wciąż ją głaskałem. A może skierowałem ją w tańcu na
dwór, w ciemność? Ale na dworze jest zimno. Nie mógłbym wdzierać się
pod babskie spódnice, kiedy śnieg skrzypi pod stopami, a zorza polarna
faluje na niebie wszystkimi kolorami tęczy.
Roza nie przejmowała się chłodem. W jej fantazjach mróz nie istniał.
I zorzy polarnej też nie widziała. Nie chciała mieszać Jensa ze światłem
zorzy. Jego zdrada, nawet jeśli istniała tylko w jej wyobraźni, nie mogła
się dokonywać w błogosławionym blasku polarnej zorzy.
To Roza należy do tego światła!
Nie, w jej wyobrażeniach była tylko biel śniegu i granatowe niebo, na
którym skrzyły się gwiazdozbiory. Innych ludzi też tam nie było.
Tylko on i ona. Tamta druga.
Nie miała ani twarzy, ani imienia, ale była wszystkim, czym Roza nigdy
nie będzie. Wszystkim, czym Roza powin-
na być dla Jensa. Jeśli on tak chce, to Roza może ją nazywać Amandą, co
tam. Norweżka, Amanda z Alta, która nie jest znana akurat z tego, że
odmawia chłopom, wszystko jedno który o nią zabiega. Amanda, zwinna
i roześmiana, która przez cały dzień rozdziela obietnice, ale potem więk-
szość z nich łamie.
Roza wiedziała, że zaloty Jensa Amanda przyjęłaby z radością, więc ta
dziewczyna w jej fantazjach może równie dobrze mieć na imię Amanda.
- Wyprowadziłeś ją na dwór - wyszeptała gorączkowo. Bolało ją gardło,
wargi miała spieczone, język przywarł do podniebienia.
On jednak nie pozwalał jej skończyć. Chciał słyszeć wszystko, do końca,
wszystko musiała mu opowiedzieć.
- Zdaje mi się, że wyprowadziłeś ją na dwór i wziąłeś ją za węgłem. Ona
oparła się plecami o ścianę, ale ty nie chciałeś tak. Odwróciłeś ją...
Jens zaciskał dłoń na włosach Rozy. Unosił jej twarz ku górze, żeby nie
mogła jej odwrócić, żeby nie mogła ukryć rumieńca.
Chciał ją widzieć.
- Ty wiesz, co lubię - wymamrotał, a po sposobie, w jaki przyciskał się do
jej uda, Roza przekonała się, że on naprawdę to lubi.
- Włożyłeś ręce pod jej spódnice - ciągnęła Roza, nie spuszczając wzroku
z sęku na desce w ścianie naprzeciwko, ale Jens nie chciał, żeby jej było
za łatwo. Obrócił ją gwałtownie tak, że stali teraz przy sobie twarzą w
twarz.
Rozpiął jej bluzkę, ujął piersi w dłonie, ale wzrokiem wciąż trzymał ją jak
na uwięzi.
- Rozpiąłeś spodnie, wsunąłeś ręce między jej uda...
- A ona mi pozwalała? - spytał.
Teraz jedną rękę przeciągnął po zewnętrznej stronie uda Rozy,
podciągnął w górę spódnicę, szukał palcami...
- Czy ona lubiła to tak samo mocno, jak ty teraz? Roza czuła, że płonie.
Jego palce otwierały ją.
Trudno było jej mówić, ale on nie pozwalał przerwać. Chciał
wszystkiego...
- Tak, lubiła to. Chciała natychmiast dostać wszystko. I dostała.
No, nareszcie dobrnęła do końca. Opowiedziała mu wszystkie swoje
najstraszniejsze wyobrażenia. Nareszcie mogła zamilknąć!
- Czy ona pochyliła się mocno do przodu, czy tylko trochę? Jak wyglądała
jej twarz?
Roza zamknęła oczy, nie była w stanie dłużej na niego patrzeć! I nie była
w stanie wyobrażać sobie niczego więcej, nigdy dalej się w tym nie
posuwała...
- Ja nie wiem...
On się teraz nią bawił. Duże, dobre dłonie poruszały się pod bluzką,
budziły wielką tęsknotę. Skłonił ją, by uklękła, jego ręce znalazły się pod
spódnicą, uniosły ją w górę, obnażyły ciało.
Słyszała, że rozpina pasek, spodnie, robił to bardzo wolno. Sycił się jej
udręką. Rozkoszował się jej błaganiem, by już do niej przyszedł.
- Myślę, że to było tak - powiedział, zanim w nią wszedł.
Kiedy to już się stanie, ja jestem niczym. Ale on ma taką spokojną twarz.
Nie ma w tym nic nieprzyzwoitego. Ja go chcę i chcę go w taki właśnie
sposób.
Wierzę, że on do mnie przywyknie.
Wierzę, że może nawet stanę mu się bliska.
Teraz śpi. Jest taki piękny, że aż mi to sprawia ból...
Rozdział 3
- Chciałbym z tobą porozmawiać.
Mattias dopadł Jensa, kiedy dzień miał się już ku końcowi. Ciemność na
zewnątrz nie była wcale mniejsza niż ciemności panujące w kopalni, ale
słońce zaczęło się już pojawiać na niebie. Szło ku lepszemu, ku długim
dniom i nocom, któ-
rych prawie wcale nie ma, kiedy to całą dobę świat pławi się w blasku
pogodnego nieba i kryształowej wody fiordu.
Na razie dygotali w lutowym chłodzie. Godziny pracy były potwornie
długie i wlokły się niemiłosiernie. Zdawały się jeszcze trudniejsze do
zniesienia właśnie dlatego, że we wnętrzu góry panowały
nieprzeniknione ciemności, a kiedy wychodzili, na dworze było tak samo
ciemno. Chłód to jedna sprawa, człowiek się do niego w jakiś sposób
przyzwyczaja. Ciepłe ubranie trzyma zimno na odległość, ale ciemność
przenika zmysły. Odbiera człowiekowi spokój i nie pozwala mu
porządnie odpocząć. Wywołuje drżenie pod skórą, powoduje jakieś
napięcie w karku i nie można zasnąć.
Szli ramię przy ramieniu. Oderwali się nieco od tłumu. Samotni łowcy,
którzy nie trzymają się stada w jednej sytuacji, choć w innych są tacy
sami jak reszta. Umęczone ciała i jednakowe ubrania czyniły z nich jakby
krewnych.
Mimo to każdy był jakoś odmienny. Jeden blondyn, drugi ciemny, z
południa. Mattias był cztery lata starszy od Jensa. Uważał więc, że
powinien udzielać koledze rad.
- Czy nie sądzisz, że sprawy zaszły już za daleko? - spytał Mattias,
trzymając ręce głęboko w kieszeniach spodni, bo tak było mu cieplej.
Mówił cicho, tuż przy uchu kolegi. - Nie wiem, co ty chcesz pokazać
samemu sobie i innym, ale my uważamy, że to wszystko przekroczyło już
granice rozsądku. Nie jesteś sobą, Jens...
- Ty mówisz o Rozie? Mattias skinął głową.
Zdał sobie sprawę, że Jensowi nie podoba się poruszanie tego tematu. Ale
nie mógł milczeć. Nie tylko on myślał swoje.
- Ja ci mówię prosto w oczy, Jens, to, co ludzie w kopalni gadają o was
dwojgu. Inni trzymają to dla siebie, ale ja jestem twoim przyjacielem i nie
mogę patrzeć w milczeniu, jak mój przyjaciel niszczy sobie życie.
Jens roześmiał się głucho.
- Roza ciągnie cię w dół!
- Nie pozwolę żadnej kobiecie, by mnie ciągnęła w dół -obiecał Jens z
wielkim naciskiem. -1 nie lubię, jak ktoś miesza się do mojego życia.
Nawet przyjaciele, którzy na pewno mają dobre intencje.
Tak właśnie powiedział, nie musieli się kłócić. Jeśli tylko sprawa na tym
się skończy, wiele z tego, co zostało powiedziane, może pójść w
niepamięć.
Mattias dobrze o tym wiedział.
Ale nie mógł milczeć.
Przystanął i chwycił Jensa za ramię. Trzymał go mocno i w ciemnościach
odszukał jego wzrok. Górnicy przechodzili obok nich, popychali ich, ale
oni niczego nie zauważali.
Wiatr gwizdał w szczelinach.
- No to powiedz mi, że właśnie Rozę chcesz mieć! -upierał się Mattias. -
Powiedz, że nie chcesz innej kobiety! Przekonaj mnie, że zamierzasz
resztę życia spędzić razem z Rallarrozą.
Jens milczał.
- Powiedz mi, że ona cię obchodzi, że ją kochasz! Powiedz to, Jens, i zrób
tak, żebym ci uwierzył. Ja zawsze wiem, kiedy kłamiesz.
- To nie są takie uczucia - rzekł Jens cicho, kiedy Mattias nareszcie go
puścił. Szeroki uśmiech rozrastał się na twarzy Mattiasa.
- Chyba nie jestem ślepy, no nie?
- To nie są takie uczucia - powtórzył Jens. - Ale ja wiem, co robię.
Mattias śmiał się.
- My już w to nie wierzymy, Jens. Już dawno nie wierzymy, że ty jesteś
całkiem pewien, co robisz. Nie wierzymy, że to jest twoja
nieprzymuszona wola. Przynajmniej ja w to nie wierzę.
- Cholera jasna! - warknął Jens. - Co wy, do diabła, sobie wyobrażacie?
Czym ty sobie nabijasz głowę? Czy naprawdę myślisz, że nie wiem, co
robię? Ze nie jestem chłopem na tyle, by wiedzieć, w co się wdałem? Nie
istnieją takie kobiety, które mogłyby owinąć mnie sobie wokół palca,
stary. A już na pewno nie Roza! Jej by zresztą nawet do głowy nie przy-
szło, żeby chociaż spróbować. Ona robi, co ja powiem. Roza jest teraz
moja, moja. Podporządkowana mi we wszystkim...
Mattias słuchał Jensa i triumf nie wydawał mu się już teraz taki
oczywisty. Było jasne, że Jens myśli tak, jak mówi. Jens w to wierzy.
Jest gorzej, niż Mattias się obawiał.
- Czy ty już nie słuchasz tego, co ludzie gadają? - dziwił się. - Siedzisz
tylko z nią i pozwalasz, żeby ci zatruwała myśli w głowie?
- Żadna kobieta mną nie rządzi - powtórzył Jens.
- Czy ty nie wiesz, co o niej mówią? Jens uśmiechał się szeroko.
- Roza jest czarownicą? I ty w to wierzysz?
Mattias zdał siebie sprawę, że niczego nie zdziałał. Mógł powtarzać
swoje, dopóki starczy mu sił, ale i tak się nie przebije przez tę skałę, jaką
Jens wzniósł między sobą a innymi ludźmi. Ukrywał się za tą skałą razem
z Rozą, stracił wszelką czujność i rozsądek.
- No, przynajmniej usłyszałeś, co trzeba. Nie mam już nic więcej do
powiedzenia - westchnął Mattias.
Poklepał Jensa po ramieniu i poszedł sobie.
- Wiesz, gdzie mnie szukać, gdybyś któregoś dnia mnie potrzebował -
powiedział jeszcze.
Największa cisza panuje tuż po jego wyjściu i na chwilę przed jego
powrotem. Dzisiejszego ranka jestem sama z piecem i przemawiam do
drewna, na którym ogień trzaska wesoło, zanim zamieni je w popiół.
Rozmawiam ze ścianami i wiem, że będę sama, dopóki on nie wróci.
Wiem, że dzień będzie pusty aż do wieczora. Mogę go wypełniać pracą,
ale on i tak pozostanie pusty.
Kiedy górnicy wracają do domu, zaczynam na niego czekać. A cisza jest
wtedy taka wielka, że aż mi w uszach dzwoni. Wsłuchuję się, czy on nie
idzie. Staram się złowić odgłos jego kroków, ale wiem, że nie usłyszę,
kiedy będzie się zbliżał. On chodzi tak cicho. Zawsze zjawia się
bezszelestnie. Lubi mnie zaskakiwać.
Jeśli go słyszę, wiem, że to nie on. On ma swoich poprzedników, takich,
co to idą przed nim. Cieszyłam się, kiedy to zrozumiałam po raz
pierwszy, usłyszałam, że on wchodzi do domu, ale nikt nie przyszedł.
Wszyscy mówią, że dobrze jest mieć poprzedników. To naprawdę
dobrze, bo nie stanie mu się nic, czego ja się tak lękam. Mój strach nie
dotyczy mnie.
Prawie wszystko, czego się boję, odnosi się do niego.
Boję się też, kiedy słyszę, że on idzie długo po tym, jak wyszedł z domu.
Teraz już się trochę przyzwyczaiłam. Mówię, że w to nie wierzę.
Ale wszyscy mówią, że to niedobrze mieć takich, którzy chodzą za
człowiekiem. Nie wiem, czy to się nie wyrównuje, to że ma
poprzedników i takich, co chodzą za nim...
Czasami on wraca późno, bo woli pójść do jadłodajni i zjeść razem z
kolegami. Albo idzie do baraków pograć w karty i wypić trochę. Woli to,
niż wracać do mnie, do domu.
Wtedy boję się o niego i Jens o tym wie.
W takie dni, kiedy nareszcie wraca do domu, podchodzi do drzwi jeszcze
ciszej niż zwykle. A ja nie mogę go zapytać, dlaczego to robi. Nie chcę go
zrażać. Za nic nie chcę go do siebie zrażać.
Cały czas, kiedy go nie ma, boję się o niego.
Muszę wiedzieć, że nic złego mu się nie dzieje. Ale to mogę wiedzieć
tylko tutaj. Na zewnątrz nie mogę go śledzić. Tam nie należymy do
siebie.
Czekała.
Wiedział, że ona czekała, ale to właśnie był powód, żeby przyjść później.
Dlatego najpierw zajrzał ukradkiem do obory w obejściu ojca.
Skradał się na palcach.
Wiele lat stracił na to, żeby się nauczyć tak cicho stąpać. Było to
niezbędne, by uchronić swoje najskrytsze myśli. Teraz potrafił i to, i to.
Nikt nie umiał chodzić ciszej niż on. I panował nad swoimi myślami. Nikt
nie mógł ich naruszyć.
Kari była w oborze sama. Miał nadzieję, że ją tam spotka.
Ona też podskoczyła, gdy nagle przy niej stanął. Nawet krowa się
przestraszyła. To ta sama krowa, o której mówiono, że zabiła ich matkę.
- Nie powinnam się bać - powiedziała siostra z niepewnym śmiechem. -
Powinnam wiedzieć, że tylko ty potrafisz nadejść tak, że nikt cię nie
słyszy. Ty i mieszkańcy podziemi.
Nie przerwała dojenia.
W oborze było ciepło i miło. Jens zawsze lubił to miejsce, kiedy był tu
sam. Albo z Kari. Bezpiecznie było w cieple obory, kiedy miało się ją
tylko dla siebie. Albo jeśli dzieliło się z kimś bliskim.
- Chciałem zobaczyć, jak się miewasz - powiedział. - Pomyślałem sobie,
że cię tutaj zastanę. Żaden z tych darmozjadów nie chce pomagać w
oborze, co?
Dziewczyna potrząsnęła głową.
Miała bardzo zręczne dłonie. Wszystkie jej ruchy były szybkie. Jak
porywy jesiennego wiatru.
- Dobrze, że coś robisz. To pomaga, jak człowiek ma zajęcie...
Na to ona roześmiała się tak, jak ich matka zwykła się śmiać. Głucho,
boleśnie i zarazem szyderczo. Ten śmiech był jak echo tamtej, która
odeszła.
Jens sądził, że Kari też to zauważyła, bo nagle śmiech zamarł. Jensa
przeniknął dreszcz.
- Nie zapomnę mojego dziecka, żebym nie wiem ile zajęć miała!
Nie znajdował dla niej pociechy.
Nie mógł jej przecież powiedzieć tego, co myślał. Że, mianowicie,
najlepiej jest tak, jak się stało. Że jest w tym jakieś zrządzenie losu. Jej
dziecko nie powinno było nigdy się urodzić. Nie powinno żyć.
Należy więc uznać za błogosławieństwo, że maleństwo zapadło na ospę.
Zaraza przetoczyła się przez osadę niczym huragan, w co drugim domu
leżały chore dzieci.
Córeczka Kari miała tylko dwa miesiące. Nie starczyło jej siły na walkę.
No i umarła.
Jens pamiętał to dobrze.
Malutka była tak strasznie chora. Tamtego wieczora stał przy kołysce i
przyglądał się dziecku. Odnajdywał w jej twarzyczce rysy Kari,
młodszych braci, swoje własne. I nie był w stanie dotknąć małego ciałka,
nie potrafił wziąć jej na ręce. Nigdy nie trzymał córeczki Kari, nigdy jej
nawet nie dotknął.
- Tyle jej było pisane - powiedział.
- Nie była ochrzczona - jęknęła siostra. - Ona nie była
chrzczona! Kto wie, gdzie teraz jest! Błagałam, żeby ją ochrzcić, ale on
się nie zgodził!
Jens nie powiedział, że jego zdaniem pastor też by się nie zgodził.
- Po prostu umarła - rzekł tylko. - I naprawdę nie musisz wiedzieć nic
więcej. Dopóki człowiek żyje, to może kierować swoimi myślami, brać
sprawy w swoje ręce. Ale kiedy umrze, to go nie ma i już. Nic się o tym
nie wie.
- Nie mogę przestać myśleć o tym, gdzie ona teraz jest -powtórzyła Kari,
jego siostra.
Jens patrzył na nią. Była za bardzo doświadczona i za bardzo dorosła jak
na kogoś, kto ledwie skończył piętnaście lat. I od tak dawna była już taka
doświadczona. A on nie mógł na to nic poradzić.
Czasami myślał, że powinien jej zaproponować, żeby przeprowadziła się
do niego i do Rozy. Chciałby mieć siostrę przy sobie. Starczyłoby dla niej
miejsca.
Coś jednak go przed tym powstrzymywało.
Także i tym razem słowa jakby lepiły się do podniebienia, więc je
przełknął i nie wypowiedział.
- Myśl raczej o sobie! - prosił. - Jesteś wystarczająco dorosła, żeby się
gdzieś wynająć na służącą. Mógłbym ci znaleźć miejsce. Nie musiałabyś
pracować więcej niż tutaj, a płaciliby ci za to. Nikt inny ci nie zapłaci.
- Ja należę tutaj - uśmiechnęła się. Była taka ładna, kiedy się uśmiechała.
Jens poczuł ukłucie w sercu.
Oni wszyscy są ładni, kiedy się uśmiechają. Zwłaszcza siostra...
- Nie mogę ci pomóc, jeśli mi na to nie pozwolisz - upierał się.
Nie pierwszy raz o tym rozmawiali. Zaczął ją namawiać do opuszczenia
domu, gdy tylko skończyła dwanaście lat. Niemal na kolanach ją błagał,
żeby sobie stąd poszła, znalazła jakąś służbę w Alta. Czy w Doppa...
Ona jednak nigdy nie odważyła się przeciwstawić rodzicom. Kari była
łagodna i uległa...
Teraz mogła nareszcie być wolna.
Teraz powinna myśleć tylko o sobie. Dziecko zawiązało
jej wszelkie możliwości na cały rok. Kari dźwigała coraz większy brzuch,
a wszyscy wokół wiedzieli, jak się rzeczy mają. Takiej pracownicy nikt
by do domu nie wziął. Ale teraz dziecka nie ma. Kari mogłaby uciec.
- Ja myślę tylko o niej - powiedziała, nie odrywając oczu od krowiego
boku.
- Komuś, kto nie żyje, twoje myśli nie są potrzebne - rzekł stanowczo
Jens. Nie lubił być wobec niej ostry, ale to jedyny język, jaki ona rozumie.
- Bardzo szybko dorobisz się drugiego dziecka, Kari. Nie wierz, że będzie
inaczej. Do diabła, jesteś na tyle dorosła, żeby wiedzieć, jak to jest. Nie
możesz chodzić po domu i wierzyć, że drugi raz do tego nie dojdzie! Bo
dojdzie. I będzie się powtarzać wiele, wiele razy. Urodzisz tyle dzieci, ile
tylko możesz sobie wyobrazić, jeśli nie pójdziesz po rozum do głowy i nie
uciekniesz z Kafjorden!
Nie chciała tego słuchać.
- Teraz jesteś wolna, do cholery! Nic cię nie wiąże! W końcu Kari
spojrzała na swojego brata.
- Ty chyba jesteś zadowolony, Jens - zaczęła drżącym głosem. - Ty chyba
jesteś zadowolony z tego, że moje dziecko umarło?
- Tak! - odpowiedział zdecydowanie. - Tak, jestem zadowolony z tego, że
twoje dziecko umarło. To dziecko nie zostało stworzone do życia. Ono
nie powinno było nigdy się urodzić!
- Zabieraj się stąd do diabła! - cisnęła mu w twarz. - To było moje
dziecko! Moje dziecko i ja je kochałam! Malutka córeczka, taka śliczna.
Zabieraj się stąd do diabła, Jens! Nie chcę cię więcej widzieć!
Kari krzyczała. Jens słuchał, ale jakby nie zdawał sobie z tego sprawy. To
działo się samo z siebie. Wiele z tego, co robił, działo się samo z siebie.
- A co z twoim dzieckiem, które nosi Roza? - spytała nieco ciszej. - Co z
dzieckiem Rozy? Słyszę, że to ty jesteś ojcem. Sam to mówisz
wystarczająco często. Twoje dziecko. Czy ono też nie powinno się
urodzić? Czy to też jest dziecko, przed którym nie ma życia? Czy jest
jakaś różnica między dzieckiem w brzuchu Rozy, twoim dzieckiem,
bracie, a tym, które ja urodziłam?
- Tak - rzeki twardo. - Jest cholernie wielka różnica, Kari, moja siostro! I
wiesz równie dobrze jak ja, na czym ta różnica polega!
- Dziecko Rozy ma więc wartość. Twoje dziecko ma wartość. Ale moje
nie...
Kari nie chciała niczego zrozumieć.
Jens pamiętał, jak strasznie rozpaczała, kiedy zrozumiała, że jest w ciąży.
Pamiętał, jak go błagała, żeby ją od tego uwolnił, żeby znalazł kogoś, kto
zabierze od niej to niechciane.
Wtedy to on nie był w stanie znieść podobnej myśli. Bardzo pragnął mieć
dość siły, tak żeby siostra nie musiała cierpieć, ale co mógł zrobić?
- Mama powinna była wydrapać oczy tej flądrze, kiedy miała okazję!
- To nie jest wina Rozy - powiedział Jens cierpko. - Niczemu w twoim
życiu Roza nie jest winna.
- Ona odebrała mi ciebie - wyszeptała Kari. - Teraz już do nas nie
przychodzisz. W twoim życiu jest miejsce tylko dla niej i dla tego
przeklętego bachora, który się jeszcze nawet nie urodził! Mogę się
założyć, że ona wyda na świat małego, czarnego szatanka, a wtedy ty
będziesz mógł siedzieć z założonymi rękami i powtarzać, że to jest twoje
dziecko! Urządziła sobie to wszystko ślicznie ta twoja Roza. Kiedy
pojawiła się z brzuchem, zbiegło się tylu ojców, że deptali sobie po no-
gach. Szkoda, że nie zdążyłeś się z nią ożenić. Wtedy mógłbyś być
jedynym prawnym ojcem, a tak to jej dzieciak będzie się nazywał
Pedersen albo Pedersdatter. Czy to nie szyderstwo?
Nie chciał tego słuchać.
Przyszedł tu, żeby ją ratować. Zawsze przychodził tu tylko po to. Gdyby
siostry nie było w tym domu, nie miałby nawet cienia powodu, żeby
przekroczyć ojcowskie progi. Gdyby nie Kari, jego stopa nie postałaby na
ziemi należącej do jego ojca.
Zawsze robił to dla niej i zawsze kończyło się tak samo - Kari wściekała
się na niego.
- Zabieraj się stąd do diabła, Jens - powtórzyła znowu. Jens wyszedł.
Nie jestem w stanie jeść, dopóki on nie wróci. Nic nie mogę robić, kiedy
na niego czekam. Tylko to jedyne coś dla mnie znaczy.
To, że on może zaraz przyjść.
Wszystko we mnie czeka tylko na to.
Na przyjście Jensa.
Jens wiedział, że ona czeka. Tak jest zawsze. Roza zawsze na niego
czeka. Siedzi w strachu i w jakimś rodzaju szacunku, przerażona, że on
może gdzieś umiera albo że od niej odejdzie.
Zawsze tak jest i Jens o tym wie.
To należy do jego życia, wprowadza do niego swego rodzaju porządek.
Płynie z tego spokój. Ta wiedza jest jak kotwica na wzburzonym morzu
zwanym życiem.
Dzisiaj jej nie straszy.
Dobrze wie, że Roza widziała wracających górników. Stała w półmroku
izby, na tyle daleko od okna, żeby jej nikt nie zauważył, ale na tyle blisko,
by widzieć ich. Na tyle blisko, by rozróżniać, kto to idzie. Stała tak w
półmroku i wiedziała, że dzień pracy w kopalni dobiegł końca, próbowała
też wyobrazić sobie, co się stało z nim. Dokąd poszedł.
Jens wie, że się bała.
Dlatego, głośno tupiąc, otrząsa na schodach śnieg z butów. Kaszle w
ciemnościach na dworze. Czuje się skrępowany, że czyni tyle
niepotrzebnego hałasu, on, który potrafi poruszać się ciszej niż najlżejszy
wiatr.
Ale pokasłuje jeszcze, kiedy otwiera drzwi.
Mimo że tak hałasował, Roza stała odwrócona do niego plecami. Stała
przy piecu czymś zajęta i widok jej drobnej, ubranej na niebiesko postaci
sprawił, że serce zabiło mu mocniej.
- Chyba mam chrypę - powiedział, rozsznurowując buty. Nadal na niego
nie patrzyła.
Jens wiedział, że Roza najbardziej ze wszystkiego pragnie na niego
spojrzeć, na tyle ją znal. Ale walczyła ze sobą z całych sił. I chyba nadal
wierzyła, że on nie wie, jak to z nią jest.
Roza wierzyła, że może coś przed nim ukryć.
Zawsze to wiedział. Jens zawsze wiedział, jak bardzo Roza go kocha.
To go drażniło, budziło w nim wściekłość, ale też i pochlebiało mu. To
przyjemnie, kiedy ktoś żywi do człowieka tyle uczuć.
I prawie nie ma znaczenia, kto to jest.
Z początku był na nią zły, że to właśnie ona jest tak bez pojęcia w niego
wpatrzona. Sprawiałoby mu znacznie więcej radości, gdyby była jedną
tych pięknych dziewcząt, które warte są pożądania. I wtedy wszyscy by
mu zazdrościli.
No i wtedy on mógłby przyjmować uwielbienie dziewczyny i pławić się
w nim w blasku dnia.
Ale ona jest tylko Rallarrozą.
To w jakimś sensie obraźliwe, że właśnie ona żywi dla niego takie gorące
uczucia. W dalszym ciągu tak myślał. I w dalszym ciągu pragnął budzić
się rano u boku innej.
Nie miał żadnych specjalnych marzeń co do tej, na którą zamieniłby
Rozę. Kiedy jednak rano otwierał oczy, zawsze miał nadzieję, że zobaczy
inną twarz, na tyle ładną, by można było na nią patrzeć.
Pragnął, by była ładna i szczęśliwa. To w końcu nie grzech. Wszyscy
pragną mieć ładne żony. Założyłby się, że również kobiety marzą o
pięknych mężczyznach. Gdyby tak nie było, to dlaczego Roza tak by się
go uczepiła?
Ale ona udawała, że nie. Jej zdaniem Jens nie powinien wiedzieć, że go
kocha.
- Żebyś tylko nie dostał zapalenia płuc! Jens uśmiechnął się.
Choć na niego nie patrzyła, dobrze wiedział, że naprawdę się o niego boi.
Tak łatwo było ją przejrzeć. We wszystkim, co robiła. We wszystkim, co
mówiła.
Zawsze była szczera.
- Mam najmocniejsze płuca w całej parafii! - przechwalał się.
Zrzucił robocze ubranie. Nie lubił nosić na sobie tego kurzu i siarczanego
pyłu, kiedy już nareszcie znalazł się w domu. Niektórzy by się pewnie
śmiali z niego, ale on do takich nie należał. Bardzo nie lubił chodzić
brudny.
Zawsze zresztą twierdził, że nie pójdzie do kopalni. Ale
zapłata jest przyzwoita. Tylko dzięki temu mógł zadbać o to, co należy do
niego. Roza mogła tu mieszkać, dopóki on pracuje w kopalni. Roza i
dziecko...
Mogłaby zresztą za nim pójść, gdyby zdecydował się wyjechać, nie w
tym rzecz. Wiedział przecież, że może prosić ją prawie o wszystko.
Ale dopóki tutaj mieszka, Roza jest żoną Pedera Johan-sena. Kim jest dla
Jensa, ludzie głośno nie mówią.
Jens się tym nie przejmował.
Gdyby zabrał Rozę i wyjechał, szybko staliby się parą. Wtedy on wziąłby
za nią odpowiedzialność i wszyscy ludzie uważaliby ją za jego kobietę.
Ale Jens nie umiał się na to zdecydować.
Tak jak jest, ona pozostaje żoną Pedera, nie należy do Jensa.
- Wielu ludzi umiera na płuca, Jens. Nie ma się z czego śmiać!
Wzruszył ramionami. Niemal wszyscy jego znajomi, którzy pracują w
kopalni, kaszlą. Prędzej czy później, każdy zaczyna się skarżyć na bóle w
piersiach. Przyczyna tkwi w kopalni. Nie wiedział dokładnie, jaki jest
tego powód, ale był pewien, że ma on związek z kopalnią.
I że prędzej czy później każdego dopadnie.
- Za dużo się martwisz - powiedział. Szybko podszedł do Rozy, poczuł
ciepło bijące od pieca i od niej.
Bardzo lubił tak stać. Z kobietą w objęciach, choć patrzeć na nią nie musi.
Z dłońmi na coraz większej wypukłości brzucha.
Wyczuwał ruchy dziecka pod jej skórą. Czuł bicie serca tego
nienarodzonego człowieka, który jest jego potomkiem. Czuł niereguralne
ruchy maleństwa i to za każdym razem napełniało go uczuciem tak
wielkim, że nie znajdował słów, by je wyrazić.
Nikomu by zresztą tego nie powiedział.
Nikt nie był mu na tyle bliski.
- Dzisiaj ona jest bardzo spokojna - powiedziała Roza i nie udało jej się
ukryć uśmiechu. Było jej tak dobrze, kiedy on obejmował ją w ten
sposób, kiedy dotykał brzucha.
Jakby pieścił maleństwo.
- Widocznie ma on silne nogi i mocne ramiona, jak jego ojciec - stwierdził
Jens.
Roza nadal się uśmiechała.
- Jest bardzo ruchliwa - rzekła.
- Wciąż nazywasz mojego syna dziewczynką.
Roza potrząsnęła głową. Dobrze było się bawić takimi bezpiecznymi
słowami. Jens już się nie złościł, kiedy mówiła o dziecku, jakby to była
dziewczynka. Na początku się wściekał.
Podnosił pięść, jakby chciał ją uderzyć. Roza to widziała
i oczekiwała ciosu.
Zawsze jednak zdążył się opanować. I teraz już przestał się gniewać.
Śmiał się z tego. Jak dobrze jest śmiać się razem z nim.
- Syna zrobisz sobie później, Jens. To jest twoja córka... To jedyna
sprawa, w której nie pozwoliła mu decydować.
Roza nie wierzyła, żeby to mógł być chłopiec. To na pewno córka.
To musi być córka...
- Pewnie wiesz lepiej, Roza. - Wciąż w jego głosie brzmiał śmiech. Ale z
pieszczot zrezygnował. Nie całował jej przy lada okazji. - W kopalni
gadają, że rzuciłaś na mnie urok. Mówią, że jesteś wiedźmą, Roza. I że
masz nade mną władzę.
Nie prosił jej o to, ale ona i tak to zrobiła. Powiedziała tak, jak jest.
- To ty masz wszelką władzę, Jens...
Roześmiał się głośno i przycisnął wargi do jej skroni.
Rozdział 4
Droga twoja będzie bardzo kręta. Nieustannie będziesz się znajdowała na
rozstajach. Gra toczy się o tak wiele. Jesteś już dostatecznie dorosła.
Ona przychodzi do mnie częściej, niż bym chciała. Błagałam w duchu o
pomoc babcię Leę, ale wydaje mi się, że ona mnie nie słyszy. Tamte nie
chcą, żebym kontaktowała
się z Leą. Nie chcą, bym mogła ją spytać o radę. Bo to one zamierzają
udzielać mi rad.
Ta najczęściej pojawia się sama. Policzyłam na palcach i wyszło mi, że to
moja praprababka. Godzę się na to, by przekazywały mi swoje opowieści
w snach. Godzę się na to, by ich życie splatało się nocami z moim. Bo to
chyba jest część przekleństwa. Czy raczej daru...
Ona przychodzi sama i zabiera mnie na porośnięte trawą równiny. Do
zielonej, pięknej krainy, gdzie niebo ma taki sam kolor jak oczy Jensa. To
niebo wzrusza mnie do głębi, kiedy stoję tam, na soczystej trawie.
Na lewym policzku ma głęboki dołeczek. Jakby znak po palcu
wskazującym, który ktoś jej tam przycisnął.
Mój też taki był. Zanim...
Ma na sobie proste ubranie, białe i niebieskie. To są dla niej najgorsze
kolory, ale sądzę, że ona się nad tym nie zastanawia. A powinna chodzić
w zieleni i w zielonożółtym. Albo w miedzianych brązach. Świetnie by
pasowały do tych jej bujnych, rudych włosów. Jasne, zielone oczy
wyglądałyby przy tym jak ozdoby.
- Zdecydowałyśmy, że jesteś już gotowa - mówi moja praprababka.
Ale mówi to w taki sposób, że domyślam się, iż nie wszystkie się z tym
zgadzały. Nie wszystkie cztery kobiety z minionych czasów uznały, że
jestem już dorosła. Wystarczająco dojrzała. Może życzyły sobie kogoś
innego w moim pokoleniu. Może chciały, żeby dziedzictwo przeniósł
dalej któryś z moich braci...
- Nigdy nie było w żadnym pokoleniu tak, żeby tylko jedna osoba... -
mówi moja praprababka nieoczekiwanie.
Podnoszę na nią wzrok. Nie jestem pewna, czy dobrze usłyszałam. Nie
wiem, czy czyta w moich myślach. Obie możliwości przerażają mnie tak
samo.
- Nigdy nie był tylko ktoś jeden - powtarza.
Przypominam sobie wszystko, co opowiadała mi Lea. Zawsze był jakiś
ważny powód, że ktoś jest jedynym w swoim pokoleniu.
- To jest dzielone po równo - powiada przybyła i siada na ziemi.
Ja robię to samo. Ziemia jest miękka i sucha.
Wysoko w górze leci para orłów, zadzieram głowę tak, że kark mnie boli,
by je śledzić. Nikt nie lata tak wysoko jak orły, czasem wydaje się, że
słońce mogłoby im opalić pióra w ogonach.
- Tylko w pierwszym pokoleniu i w pokoleniu twojej matki jedna osoba
była obdarzona dziedzictwem.
- Kto? - pytam. Chcę wiedzieć, który z braci dźwiga dziedzictwo razem ze
mną. Chcę wiedzieć, jak dalece został czy zostali obdarowani. Chcę ją
spytać, dlaczego nic dotychczas nie dostrzegłam, chcę spytać, czy oni
sami już wiedzą, bo historie zawsze mówiły tylko o jednym.
I zawsze były to kobiety...
- Synowie nie przekazują dziedzictwa dalej - mówi praprababka. - To
mogą tylko kobiety. To jest moc przekazywana przez jedną kobietę
drugiej.
Uśmiecham się. A więc to dosyć przypadkowy dar, tak jak się przekazuje
swoim dzieciom brązowe oczy albo rysy twarzy.
- Za pierwszym razem to był dar - mówi ona stanowczo. - Jedna kobieta
przekazała go drugiej i to było celowe. Potem jednak minęły lata,
przemijały pokolenia, mieszała się krew. Ale wzór pozostał jasny, Rozo.
Kobiety odbierają to mocniej. I im ciężej jest dźwigać dziedzictwo, bo to
one przekazują je dalej wraz ze swoją krwią. To dlatego taka kobieta
nigdy nie powinna zbyt mocno ulegać mężczyźnie, bo mógłby jej
zdolności wykorzystać w niewłaściwej sprawie.
- W takim razie ja nie jestem gotowa!
- Musisz być. W tym roku rozegrają się wydarzenia, z którymi będziesz
musiała sobie poradzić. Żaden człowiek nie będzie miał na te wydarzenia
wpływu. Ale ty masz więcej siły niż zwyczajni ludzie. Musisz wziąć zło
w swoje ręce i przemienić je w dobro.
Nie wiem, o co ona mnie prosi, ale jest taka poważna, że staję się
posłuszna.
- Przetarłyśmy dla ciebie drogę - powiada nagle. - Wpłynęłyśmy trochę na
twoje życie, na krótką chwilę ukradłyśmy trochę twojej woli. Będziesz z
tego powodu nieszczęśliwa, ale to pozwoli ci iść dalej, moja droga. Nie
możesz przez
całe życie stać w miejscu i powtarzać nam, że nie jesteś gotowa.
Domyślam się, że i w tej sprawie nie wszystkie prababki były zgodne.
- A który to z moich braci? Głębokie westchnienie.
- Czy nigdy się nie zastanawiałaś, dlaczego ty i Ole jesteście sobie tacy
bliscy?
Chyba rzeczywiście się nie zastanawiałam. Jesteśmy prawie w tym
samym wieku, zawsze myślałam, że to jest powód. W historiach Lei
nigdy nie było nic o tym, że bracia też mogą otrzymywać dar.
- I poza Olem żaden inny?
-Jeszcze dwaj najmłodsi - przyznała. - Ci najmłodsi, którzy przeżyli. Dar
otrzymał też ostatni. Wielki dar, prawie taki sam jak twój. Ale jest
niebezpiecznie, kiedy dziedzictwo objawi się bardzo wcześnie. Lepiej
jest odkryć to w późniejszym wieku, kiedy człowiek potrafi już zatrzymać
wszystko we własnym sercu. Dzieci, u których się to objawia za
wcześnie, stają się aniołkami.
Przeniknął mnie dreszcz.
To straszne. Ona mówi, że maleńki Henrik umarł tak wcześnie, ponieważ
był taki sam jak ja.
- Ty prosiłaś na kolanach, by otrzymać dziedzictwo. Marzyłaś o nim od
chwili, gdy zdałaś sobie sprawę z jego istnienia. Odkąd zaczęłaś się
domyślać, że nie jesteś taka jak inni.
Miała rację.
To przerażające, że ta moja praprababka zawsze ma rację. Że wie
wszystko, co można o mnie wiedzieć. Zbiera moje myśli, jedną po
drugiej, i stawia je przede mną. Prosi, bym zaakceptowała je wszystkie,
nawet te, których nie rozpoznaję, nawet takie, których nie potrafię sobie
przypomnieć.
I ja to robię, ona bowiem nie popełnia błędów.
Nie wiem, czy naprawdę bym tak strasznie tęskniła za tym darem,
gdybym wiedziała o wszystkim, co się z nim łączy. To dużo więcej niż
owe historie, które rzucały na mnie czar.
- Ty myślałaś, że możesz mieć wszystko do razu i że sobie z tym
poradzisz. I że tylko ty możesz decydować, co jest
potrzebne. To kuszące, prawda, Roza? I trudno ci było zrozumieć,
dlaczego wszyscy przed tobą próbowali się uwolnić od dziedzictwa. Bo
tak było, wszyscy próbowaliśmy się wycofywać. Próbowaliśmy uciekać,
zanim dziedzictwo na stałe wypali w nas swój znak...
Znowu głęboko wciąga powietrze.
-To nie jest coś, co ktokolwiek inny mógłby zobaczyć. To po prostu
istnieje. Już za pierwszym razem dotykasz tego opuszkami palców.
Zdajesz sobie sprawę, że potrafisz coś, czego nikt inny nie jest w stanie
dokonać. Ale jeszcze nie jesteś pewna. Chociaż coś przeczuwasz, a
ponieważ to przeczucie cię nie opuszcza, próbujesz znowu. Bo to takie
kuszące. Próbujesz więc znowu i znowu, aż w końcu zaczynasz wierzyć.
Wierzysz, że oto posiadasz zdolność czynienia niezwykłych rzeczy...
- Ja tylko przeczuwam - wtrącam półgłosem. Ona się uśmiecha.
- Ty błądzisz - mówi. - Jeszcze niczego tak naprawdę nie przeczuwasz,
Roza. Opierałaś się bardzo długo. Potem dałaś za wygraną, a potem
znowu zaczęłaś stawiać opór. Walczyłaś tak długo, aż zrobiło się mało
czasu. To jest twój rok. Minęły już dwa miesiące, a ty nie uczyniłaś
jeszcze nic pożytecznego. A Olego nie możemy wykorzystywać tak, jak
było planowane...
Nieprzyjemnie jest słuchać, kiedy ona mówi o nas w ten sposób. Odbiera
mi wolę. Odbiera mi ufność, że w ogóle jakąś wolę posiadam. Ona
powiada, że nami kierują.
A ja nie chcę być prowadzona przez kogoś innego.
Ja chcę, by coś we mnie pozostało wolne.
- Miałam siostrę, która umarła, i pięciu braci - mówi moja praprababka.
Wiem o tym. Znam koleje jej życia. W najogólniejszych zarysach, ale
znam. Ona wyróżnia się jaskrawo w tej tkaninie, która stanowi życie
naszych poprzedniczek.
- Wszyscy moi bracia mieli w sobie coś, ale najwspanialszy był
najstarszy. Był to najlepszy człowiek, jakiego znałam. I najpiękniejszy
mężczyzna. Miał takie łagodne rysy, w ogóle było w nim mnóstwo
łagodności. I wszystko doskonałe, skończone. Dziedzictwo go jednak
przytłaczało. Był w nim strasznie osamotniony i w końcu nie potrafił już
dłużej żyć.
Mój brat uwolnił tego ptaka, który w nim był. I podciął sobie żyły. W obu
nadgarstkach, bardzo głęboko. Nie zostawił nam najmniejszej szansy.
Nikt nie był w stanie go uratować. Nie miałam pojęcia, że w człowieku
jest tak dużo krwi.
Nie mam nic do powiedzenia. W żadnej historii nie mówi się o tym, że jej
brat odebrał sobie życie. Tylko bardzo skąpe wiadomości o tym, że umarł
bardzo młodo.
- Mój brat był gałęzią, która się złamała. Nie pozostało po nim nic. Był
ostatnim w swojej linii, we właściwym ogniwie...
Znowu musi głęboko zaczerpnąć powietrza, zanim będzie mogła mówić
dalej. Trudno jej, zwłaszcza teraz. Chyba opowiadała o tym wielokrotnie,
więcej niż mogłabym zliczyć, a mimo to nadal wspomnienie sprawia jej
ból.
- Mój brat bardzo przeżywał nasze dziedzictwo, był nim obciążony
bardziej niż ja. Bo on pochodził z właściwego pnia, podczas gdy ja jestem
tylko boczną odroślą. On wyrastał wprost z pnia. Zawsze bardzo się
cieszyłam, że nie otrzymałam więcej, niż jestem w stanie opanować. Ale i
mnie bywało strasznie trudno, i ja przeklinałam. I ja także pragnęłam, by
móc po prostu zapomnieć o wszystkich obowiązkach. Również ja
pragnęłam się bawić, robić, co zechcę...
- Czy mogłabym się po prostu nie zgodzić, nie przyjąć daru?
W jej wzroku pojawia się głęboka uraza.
- Dla ciebie jest już za późno, Roza. O wiele za późno... A zatem nie mam
wyboru. - Ja też wybrałam cielesną tęsknotę - mówi moja praprababka ze
wzruszeniem ramion. Jej też jest niełatwo, w niej też jest bardzo wiele
smutku. - Byłam taka młoda i taka przepełniona życiowymi sokami -
mówi. - Nie byłam podobna do innych. Tęskniłam za chłopcami.
Chciałam robić wszystko, czego mi zakazywano, czego mi nie było
wolno. Ciągnęło mnie i kusiło wszystko, określane jako grzech. Byłam
bardzo rozwiniętym dzieckiem. Niecierpliwym dzieckiem, które trudno
utrzymać w cuglach.
W jej opowieści rozpoznaję siebie.
To wszystko jest też we mnie. Tylko jeszcze bardziej różnię się od
innych. Jej nie spotkało to co mnie.
- Ty przynajmniej byłaś piękna.
- Wolałabym być brzydka - mówi z ostrym błyskiem w oczach. Potem
przygląda mi się uważnie i pyta: - Nigdy nie robiłaś tego z własnej woli,
prawda?
- Czy używałam daru dla samej siebie? Czy starałam się zdobyć
mężczyznę, zwrócić ku sobie jego uczucia?
- My wszystkie to robiłyśmy - zapewnia ze śmiechem. Lekceważy tę
sprawę. Nie chcę, by przywiązywała do niej większą wagę niż trzeba.
Pragnie mną kierować. - No i chyba ci trochę pomagałyśmy,
przynajmniej raz...
Zastanawiam się.
- Ale to nie chodzi o Jensa? - pytam.
Bardzo bym nie chciała, żeby to dotyczyło Jensa. Wiem, że ona też
mogłaby go pragnąć i że nie byłaby to tylko jej wola. Powoli zaczynam
rozumieć. Musiałaby mieć przy sobie inne, mieć je za sobą, one mają tyle
rozsądku. Nawet moja prababka, która eksperymentowała z czarną
magią, była rozsądna i mówiła o cnocie i godności.
To nie jest Jens.
Poznaję po jej oczach, że to nie może być on. Ale ma w tych oczach takie
zielone błyski, że wiem, co myśli o Jensie.
- To był Peder - mówię z wielką pewnością siebie. - To wy pozwoliłyście,
żeby Peder mnie znalazł. To wy skierowałyście jego myśli ku mnie. A ja
myślałam, że to jego szlachetność. Myślałam, że ta troskliwość obudziła
się w jego sercu, kiedy leżałam jak martwa. I że sam z siebie chciał się ze
mną ożenić. Ale to nie wola Pedera doprowadziła go do Rozy. A co się
stało, kiedy mnie porzucił? Straciłyście panowanie nad nim? Czy miał aż
tyle własnej woli, że mógł przejąć odpowiedzialność za własne życie i
porzucić mnie? Moja rozmówczyni milczy.
- Gdzie byłyście wtedy?
- To nie jest Peder - mówi ciężko. - To my czuwałyśmy nad tobą tamtej
nocy, Roza. Powinnaś była umrzeć. Każdy by umarł w tym stanie. Ale my
utrzymywałyśmy cię przy życiu, dopóki ktoś cię nie znalazł. I nie
mogłyśmy wybierać, kto to będzie. To nie leży w naszej mocy.
Mogłyśmy tylko nie pozwolić ci umrzeć, bo jesteś jedyną w twoim
pokoleniu, która może przekazać dziedzictwo dalej. Która może nas
poprowadzić dalej...
A więc to nie Peder.
- W takim razie, kto? - pytam.
- Uważałyśmy, że nie zaszkodzi postawić na twojej drodze jakiegoś
młodego człowieka, który zostanie przyjacielem. Nie sądziłyśmy, że
sprawi mu ból odrobina tęsknoty, jaką w nim wzbudzisz. Kropelka
młodzieńczej, niewinnej tęsknoty, nie większej niż podmuch wiatru. A on
tak wspaniale zna się na wietrze. I jest taki rozsądny, ale pochodzi ze
starego rodu, który miał do czynienia z wieloma niezrozumiałymi
sprawami. I on to przyjmuje. Sądziłyśmy, że przyjmie również ciebie.
Wierzyłyśmy, że zostanie twoim przyjacielem. Że będzie pomocą w
twoim życiu...
Najwyraźniej popełniły błąd... Przynajmniej częściowo.
- Tomas - mówię. - To wy przysłałyście do mnie Tomasa? Potakuje
skinieniem głowy.
Muszę pochylić twarz, by nie dostrzegła łez.
- Nie sądziłam, że we śnie można płakać...
- To nie jest sen - odpowiada. - Ty przeżywasz to naprawdę. Tego mogą
doświadczać tylko nieliczni. Ale to też jest rzeczywistość.
Płaczę.
Nie potrafię jej tego wytłumaczyć. To mógłby być ktokolwiek, ale nie
Tomas! Mogłabym żyć z tym, że to one postawiły na mojej drodze Jensa.
Jakie to niepojęte, że Jens mimo wszystko kiedykolwiek wyciągnął do
mnie ramiona. Tak samo niepojęte jak to, że jest częścią moich dni. Nigdy
nie mogę w to uwierzyć, kiedy budzę się rano, a on leży przy mnie.
Tak samo niepojęty jest fakt, że Peder był czymś w moim życiu. To
powinna być ręka kogoś innego, wtedy bym rozumiała.
Tak trudno mi pojąć, że i Jens, i Peder przyszli do mnie sami z siebie.
Może dla mnie samej? Z powodu czegoś, co jest we mnie. Boli mnie, że
one dały mi właśnie Tomasa. Tomasa traktuję jak przyjaciela.
Pamiętam tamten wieczór, kiedy wspinałam się po zboczu, a on już od
dawna tam siedział. Był dla mnie obcy, chociaż jego twarz znałam już
przedtem.
Od początku budził we mnie poczucie bezpieczeństwa.
Mogłabym go zaliczyć do swoich krewnych. On też był jednym z tych,
którzy opowiadają historie. Zbierał je i przechowywał jak najdroższe
skarby tak, jak ja przemieniam swoje historie w sagi.
Był człowiekiem, któremu ślepo ufałam.
- Przykro mi - mówi moja praprababka. - Ale w jakiejś części
wybrałyśmy słusznie. Okazujesz mu zaufanie. Z nikim innym tak by nie
było.
Nigdy się nie dowiem, czy Tomas uczyniłby mnie swoją przyjaciółką
tylko dlatego, że jestem. Bez pomocy moich babek. Nigdy się nie
dowiem, czy bez ich wstawiennictwa czulibyśmy się ze sobą
spokrewnieni.
I to sprawia mi ból.
- Przypominasz Marję - mówi moja rozmówczyni.
- Czy dlatego do mnie przyszłaś? Kiwa głową.
- Właśnie dlatego za tobą chodzę. Nie sprawia mi to trudności. I jestem
tutaj, żeby cię ostrzec - westchnęła. - Ja też chodziłam takimi krętymi
ścieżkami jak ty. Parzyłam sobie palce częściej niż inni. Kochałam go za
bardzo, a zbyt wielu kochałam za mało. Nigdy nie potrafiłam zachować
umiaru. Masz tak strasznie podobny do mnie charakter, Roza. Dlatego
przychodzę, żeby ci powiedzieć, że przetarłyśmy ci ścieżki. Twój czas się
zbliża. Zaczynasz być potrzebna... Nie możemy pozwolić, by twoje
pragnienie ustało w miejscu, z którego jednak powinnaś iść dalej.
Zaczęła blednąc.
Bladła w świetle poranka, ale inaczej niż zwyczajne sny. Pamiętam
wszystko, co mi powiedziała. Zabieram to ze sobą, kiedy wstaję, nie
patrząc na Jensa.
On wstaje zaraz potem i przygląda mi się uważnie. O nic nie pyta. I ja też
nic mu nie mówię.
Jens boi się o Rozę.
Boi się, że mogłaby stracić dziecko. Ostatnio zachowuje się jakoś
dziwnie. Chodzi po domu jak lunatyczka. Jakby miała stracić
przytomność.
Chciałby, żeby ktoś opiekował się nią w ciągu dnia.
Na przykład jej matka. Ale jej nie może o to prosić.
I nie ma też nikogo innego, komu mógłby powierzyć swoje zmartwienie.
Oddychać spokojnie...
Próbował oddychać spokojnie. To jedyna skuteczna pomoc. Oddech jak
we śnie. Głęboko wciąga powietrze. Aż gdzieś do samego żołądka. Tak
spokojnie, że za każdym razem własny oddech zaczyna go dławić.
Tylko tak potrafi zachować kontrolę.
I spokój.
Woda sięgała im ponad kostki. Właściwie do połowy łydek. Ta sztolnia
była bardzo niska, ale jedynym wysokim pośród nich był właściwie tylko
Jens, i on się nie skarżył. Nie zwracał uwagi na to, że musi się czołgać na
kolanach, a woda przenika przez spodnie, wpływa do butów. Miał ciało
młode i silne. Plecy jeszcze go nie zaczęły boleć. Chłód nie zdążył
przeniknąć do szpiku kości. Wilgoć jeszcze nie wypełniła śluzem jego
płuc.
- Kto tym razem mówił „tak"? - zapytał Jens ze złośliwym chichotem,
kiedy starszy mężczyzna przed nim musiał odpocząć.
- Ty też głosowałeś za, o ile pamiętam, Jensie Haldorsen! - zawołał
przodownik grupy.
Trudno było się odwrócić, żeby ze sobą rozmawiać. Było mokro i
ciemno, czasem tu i ówdzie zalśnił złotobrunatny metal.
Miedź.
To prawda, że on też głosował tym razem za i wcale nie uważa, że
popełnił błąd. Wszystko bowiem wskazywało, że w tym miejscu złoże
jest bogate w miedź. Im głębiej wchodzili, tym bogatsze. Ruda była coraz
bardziej brązowa.
Wszystko, co pozostawało do zrobienia, to rąbać tę rudę i wynosić ją na
zewnątrz.
A w sobotę odebrać wypłatę!
Przodownik grupy posuwał się naprzód. Na kolanach brodził w wodzie,
aż chlupało.
- Trzeba będzie wysadzać. Jens już dawno to przewidywał.
Był w kopalni nowy, ale szybko się uczył. Przez wiele lat słuchał w domu
opowieści ojca o tym, jak jest na dole w sztolni. I nie czuł się tutaj źle.
Jeszcze nie zdążył się zniechęcić.
Kopalnia była przeciwnikiem, którego należało pokonać. Miał
zakorzenione w duszy przekonanie, że powinien zwyciężyć. Żadnej
pracy, niczego nie potrafił zacząć bez tej myśli o zwycięstwie.
A w kopalni nie zetknął się jeszcze z niczym, co by mu odebrało odwagę.
- No to trzeba przygotować wysadzanie - powiedział Jens. - Nie ma czasu
do tracenia na głupie rozmowy. Jeśli mamy zarobić jakieś pieniądze, to
trzeba ukopać trochę rudy dla Crowe'a.
Tomas posuwał się za nimi na kolanach.
Szedł tak długo, jak długo mógł tylko pochylać głowę. Pełzanie w
zalanym wodą korytarzu, ze skałą tuż nad plecami napełniało go
przerażeniem i wywoływało mdłości.
Trzeba tylko spokojnie oddychać.
Spokojnie oddychać...
Sztolnia robiła się wokół nich coraz ciaśniejsza.
Jakby chciała ich wypchnąć na zewnątrz.
Mieli najlepsze lampy, jakich używano w kopalniach. Najlepsze lampy
karbidowe z Archangielska. Przywiezione tutaj z Rosji. Dyrektor nie
przestawał się nimi chwalić, wciąż podkreślał, jak to dba o swoich ludzi.
Wszystko, co Tomas powinien robić, to oddychać spokojnie. I uważać,
żeby nie ulec panice. Panika oznaczałaby to samo, co zdrada
najbliższych. Rodzina potrzebuje wszystkiego, co on może im posłać.
Wszystko, bez czego on może się obejść, bracia przyjmą z wdzięcznością.
Musi oddychać spokojnie.
Tylu jest zależnych od niego.
Tomas przywoływał ich twarze we wspomnieniach. Widział ich pod
powiekami, które zaciskał z całych sił, by zachować spokój. Na ślepo
szedł na spotkanie z nieuniknionym, pochylał się i pełzł za trzema
górnikami ze swojej grupy.
W chwili, kiedy zapragnął odłączyć się od nich, zobaczył w wyobraźni
twarz Rozy...
Wtedy jeszcze mocniej zacisnął powieki i poszedł za Augustem, który
posuwał się przed nim. Kiedy na moment otwierał oczy, dostrzegał też
szerokie plecy i jasne włosy Jensa.
Twarz Rozy wracała nawet, kiedy miał oczy szeroko otwarte i nie chciał
ulegać fantazjom.
Trudno było odepchnąć od siebie myśli o niej. A odkąd do ich grupy
przyszedł Jens, stało się to w ogóle niemożliwe.
Tomas miał wyrzuty sumienia w stosunku do Pedera. To mimo wszystko
był jej mąż. Roza i Peder składali sobie przysięgę w kościele, przed
pastorem. Z Jensem to co innego, on przywłaszczył sobie coś, co do niego
nie należało. Tomas nie popełniał grzechu, kiedy marzył o Rozie.
W kopalni Jens myślał niewiele. Wszystkie zmysły były nastawione na
to, co widzi wokół siebie. To także umiejętność, którą ćwiczył długie lata:
nie myśleć o niczym innym poza tym, co widzi i czego może dotknąć. Był
to dla niego jeden ze sposobów na przeżycie.
Jens miał wiele sposobów na przeżycie.
Zmysły były wyostrzone. Do ciemności przyzwyczaił się bardzo szybko.
Widział wyraźnie kontury tam, gdzie inni dostrzegali jedynie zamazany
zarys. Odróżniał po ciemku jednego człowieka od drugiego. I rozróżniał
też kroki. Już jako mały chłopiec Jens uczył się poznawania kroków ota-
czających go ludzi. Nie oglądając się, umiał powiedzieć, kto za nim idzie.
To też był sposób na przeżycie.
Zawsze wiedział, kto nadchodzi.
Przeszło mu to w przyzwyczajenie i jako dorosły również rozpoznawał
kroki ludzi. Po rytmie. Przechowywał w pamięci i zawsze poznawał
ludzi, zanim się zdążyli odezwać.
To bardzo pożyteczna zdolność.
Był przekonany, że ma też lepszy węch niż większość ludzi. Że również
ten zmysł sobie wyćwiczył. Ale w sztolniach nos pozostawał nieczuły, bo
tutaj wszystko tłumił odór siarki. W kopalniach po prostu cuchnie siarką.
Ten odór górnicy nio-
są w ubraniach do swoich domów. Skóra też cuchnie siarką. Często mu
się zdawało, że i w ustach ma zapach siarki. Poczuł to już po pierwszym
dniu spędzonym w kopalni.
Jens nie pojmował, jak żony górników z nimi wytrzymują. To pewnie
powód, że tak często piorą.
Roza też nieustannie pierze i myje.
Szoruje podłogę, chociaż poprzedniego dnia spędziła nad nią wiele czasu
na kolanach. Jens powtarza, że niedługo ich podłoga będzie bielsza niż
mleko, ale ona nie słucha. Zanurza ręce w wiadrze i zmywa z podłogi
brud, który tylko ona widzi. A naczynia zmywa natychmiast po jedzeniu.
Powiedział jej, że zużywają więcej wody, niż ktokolwiek inny w osądzie,
ale ona nawet nie mrugnęła w odpowiedzi.
Jens bał się o Rozę.
Bał się, że dziecku mogłaby się stać krzywda. Zostało jeszcze tylko parę
miesięcy. Roza mówi, że dziecko urodzi się na wiosnę.
W kwietniu, wyznała to dziwnie zawstydzona.
W kwietniu, kiedy będzie już wiosna, słońce i ładna pogoda.
Wprawdzie Jens nie mógł sobie przypomnieć ładnej pogody w kwietniu,
ale może ona ma rację. Jego dziecko mogłoby się urodzić przy słonecznej
pogodzie.
Jeśli Roza będzie uważać i nie narazi dziecka na niebezpieczeństwo...
Nie powinien o niej myśleć. Ani o dziecku. Niedobrze jest zamyślać się w
kopalni. W ciasnych sztolniach trzeba zachować przytomność umysłu.
Trzeba mieć oczy i uszy otwarte na wszystko dookoła, jeśli chce się wyjść
cało i zdrowo na powierzchnię.
Do świata.
W czasie ciemnej pory trudno mówić, że górnicy wychodzą na światło
dzienne. Ci, co pracują w kopalniach, tygodniami nie widzą dnia. Jest
noc, kiedy idą do pracy, i kolejna noc, kiedy wracają.
Chociaż słońce w drugiej połowie stycznia zaczyna już wschodzić, to
świeci zbyt krótko, by mężczyźni wydobywający z góry rudę miedzi
zdążyli je zobaczyć.
- Teraz chciałbym być na miejscu dyrektora i jego żony
- westchnął Jens i próbował żartami rozproszyć ponurą atmosferę. Robił
to w tym samym stopniu dla siebie, co i dla swoich kolegów.
- Chodziłbyś sobie w sukniach i perukach dyrektorowej -zaśmiał się
August, który szedł tuż za nim. August pochodził z Karelii i mówił
mieszaniną wielu języków, ale rozumieli go.
- Ciekawe, gdzie oni teraz są? - zastanawiał się Jens. -Może w Sankt
Petersburgu. Albo w Londynie. Moim zdaniem Malene Marie wolałaby
Londyn. Mam nadzieję, że pokazuje teraz tamtejszym bogatym pannom,
że pod biegunem północnym też kwitną piękne kwiaty. Założę się, że
żadna z tamtych nie jest taka ładna jak ona.
- Ech, Jens, ty nawet w kopalni nie przestajesz myśleć o babach -
westchnął Magnus, najstarszy w grupie. Pochodził z Trondelag, podobnie
jak Jens, ale zachował swój dialekt, podczas gdy o Jensie nikt by nie
powiedział, że postawił kiedykolwiek stopę poza granicami Finnmark.
- A ty nie chciałbyś też pojechać zimą na południe? - spytał Jens. - Być na
przykład wędrownym ptakiem albo dyrektorem i wyruszyć za słońcem.
- Żaden z nas nie jest ani wędrownym, ani żadnym innym ptakiem -
westchnął Magnus. - Czołgamy się w sztolniach na kolanach i
wyrąbujemy miedź ze skał. Tacy jak my nie mają na południu nic do
roboty. Zostaliśmy stworzeni dla tej ziemi. A zresztą niedługo wiosna.
Wtedy i dyrektor,
i piękna Malene Marie wrócą do domu. I zobaczysz, czy pani kupiła sobie
w Londynie czy Sankt Petersburgu nowe suknie. Pewnie ci je pokaże,
stary, choćby za to, że straciłeś tyle czasu na myślenie o niej.
Nawet August wybuchnął śmiechem.
I to właśnie w tym momencie Jens zdał sobie sprawę z tego, że coś jest nie
w porządku.
Nie dotarło to do niego wcześniej, bo rozmyślał o Rozie, żartował i gadał
głupstwa.
Zapomniał, że trzeba się rozglądać.
Zapomniał nasłuchiwać.
Przystanął tak gwałtownie, że August omal nie wpadł mu na plecy. Ale
Jens nie słuchał, jak tamten klnie w niezrozumiałym dla niego języku.
Światło nie sięgało tak daleko w tył, ale jednak wystarczająco, by
dostrzegł, czego się tak przestraszył.
August się przewrócił i wciąż nie pojmował tego, co Jens już wiedział.
- Do jasnej cholery! - klął Jens. - Nie ma Lapończyka. Wiedziałem, że coś
się dzieje. Zgubiliśmy go. Cholera, zgubiliśmy Lapończyka!
Magnus wrócił do nich.
Wszyscy próbowali oświetlać drogę, którą przyszli. Ale żadnego ciała nie
dostrzegali, przynajmniej do miejsca, w którym sztolnia zakręcała.
- On jeszcze był, kiedy mijaliśmy ostatni boczny korytarz - stwierdził
Magnus.
Dwaj pozostali milczeli.
- Ma ze sobą lampę - powiedział w końcu przodownik.
- Jesteśmy prawie u celu. Mamy wysadzić skałę na końcu tej sztolni i
wynieść urobek.
Zabrzmiało to jak nieodwołalne postanowienie.
- Jest dorosły - powiedział Magnus i ruszył przed siebie.
- Nie zabłądził. Nie mógł spaść w żadną dziurę, może wyczołgać się na
powierzchnię...
Wszyscy wiedzieli, że powinien im powiedzieć, jeśli czuł się źle. Może
więc coś mu się stało? Starali się odegnać od siebie niepokój.
Tomas jest dorosły, to prawda. I pracuje w kopalni dostatecznie długo, by
wiedzieć, jak się zachować. Jest co najmniej tak samo doświadczony jak
oni wszyscy i wie, że tutaj nie ma zabawy. Ze nie można się zachowywać
dziecinnie. Wszyscy są tak samo zależni od rudy, którą wydobywają.
A w tym akurat miejscu skała jest brązowa, bogata w metal.
To zaś oznacza grubsze zwitki banknotów w sobotę dla każdego z nich.
Najlepiej zarabiają ci, którzy znajdują najbogatsze złoża. I nikt nie chce
się czołgać w jałowych korytarzach, by zarabiać grosze. Miedziaki niech
sobie zgarniają inni. Oni przyszli tu po talary.
Talary...
Ruszyli przed siebie.
Oddychać spokojnie...
Tomas zaciskał powieki i trzymał się tylko tej jednej myśli: oddychać
spokojnie. Za każdym razem, gdy wciągał powietrze, czuł w ustach smak
siarki, ale nie wolno mu było się tym przejmować. Powinien myśleć o
czystym powietrzu ponad rozległą tundrą, którą kochał. Za nic nie wolno
myśleć o wiatrach wiejących nad tą górą, w której mrocznym wnętrzu
leżał teraz skulony na dnie sztolni i dygotał z przerażenia.
Nie myśleć. Tylko spokojnie oddychać.
Słyszał kolegów przez jakiś czas, ale to było całą wieczność temu. Skały
bardzo dobrze przenoszą dźwięki, teraz jednak wszystko ucichło.
Czysta złośliwość góry.
Tomas zgubił lampę. Może mógłby ją odnaleźć, gdyby szukał. Nie mogła
przepaść bez śladu.
Był pewien, że koledzy odeszli w lewo. Powinien pełznąć za nimi, ale nie
był w stanie.
Nic w nim nie chciało już podporządkować się myślom. Słyszał szum w
uszach potężniejszy niż szum górskich wodospadów na wiosnę. Przed
oczyma latały mu czerwone plamy. Nawet w takich ciemnościach pod
powiekami było światło, wystarczyło jednak otworzyć oczy, żeby
widzieć tylko skały i skały, i ani śladu życia.
Lepiej już było mieć oczy zamknięte.
Prędzej czy później tamci muszą po niego wrócić. Przecież nie mogą na
stałe zamieszkać we wnętrzu góry, Magnus, Jens i August. Poszli co
prawda w głąb korytarza, ale przecież będą musieli wracać. Będą wynosić
rudę...
- On tu jest. Jest, widzę go!
Jens posuwał się teraz jako pierwszy. Był wśród nich najmłodszy. I
najodważniejszy. Miał najsilniejsze i zręczne ciało. Spędził w kopalni
najmniej czasu.
Krąg bladego światła z latarki przesuwał się po ciele Tomasa.
Jens zdołał się podnieść i szedł na ugiętych nogach. Po tym
niekończącym się czołganiu miał wrażenie, że teraz biegnie. W jednej
ręce trzymał lampę, a w drugiej wiaderko
z rudą. Do wózka pozostała jeszcze długa droga, ale trzeba było ją
pokonać. Ktoś, kto przyjął służbę w kopalni, nie powinien się skarżyć.
- On zemdlał - poinformował kolegów. Przykucnęli przy nim, wszyscy
zdyszani.
Jens był dziwnie spokojny. Przykładał wierzch dłoni do ust Tomasa.
Wyczuwał bardzo słaby oddech, ale jednak czuł ten delikatny, ciepły
strumyk powietrza.
- To nie może być gaz - powiedział. - Przecież żaden z nas źle się nie
poczuł.
- Dyrektor obiecał sprowadzić ptaki - mruknął Magnus. - Prosimy o nie,
odkąd ta kopalnia ruszyła. Anglicy mówią, że w Kornwalii używa się
ptaków. W Roros też je mieliśmy. Do cholery, naprawdę czułem się dużo
bezpieczniej, kiedy mieliśmy te ptaki. To wiele nie waży, klatka też nie
musi być duża. I miło jest z nimi, zawsze jakieś towarzystwo. Śpiewają w
sztolniach. Wyśpiewują piosenki o ciężkim życiu, te małe diabełki...
Westchnął.
- Nie ma lepszego sposobu na wczesne wykrycie gazu jak ptaki. No i
dyrektor obiecał je sprowadzić, ale widocznie zapomniał.
- Dyrektor powiedział, żebyśmy sobie sami nałapali małych ptaszków -
mruknął August. - Mówił, że wróble zrobią to tak samo dobrze, jak drogie
ptaki sprowadzane z Ameryki Południowej.
- Najlepsze są kanarki - wtrącił Magnus. Trzymał się tego, co zna.
- To nie jest gaz - powtórzył Jens. - Nie widzieliście, żeby Tomas
wcześniej źle się czuł? Jemu zawsze robi się niedobrze w ciasnych
sztolniach.
Magnus nie powiedział nic, zamiast tego zaproponował, że odniesie do
wagonika wiadro Jensa.
- August będzie ci świecił lampą. Jesteś najmłodszy, to wyciągnij go na
dwór. Powiemy, że to gaz. Że się zatruł. Zaniesiemy go do izby chorych.
-To nie był gaz - zaprotestował Jens. - Zaprowadzę go do domu. Roza się
nim zaopiekuje.
Rozdział 5
- Nie dzieje się ze mną nic złego!
- Cicho bądź! - warknął Jens. Mocno trzymał Tomasa za ramię. Był
zresztą od niego wyższy i silniejszy. Choć więc tamten się zapierał, na nic
mu się to nie zdało, Jens go po prostu ciągnął. - Powiedzieliśmy, że na
dole ulatnia się gaz. I że ty ostatnio niedomagałeś na płuca, więc ci
zaszkodziło.
Tomas słuchał i bardzo mu się to nie podobało. Gniewało go, że to
właśnie Jens go uratował, że kłamał w jego imieniu. Domyślał się, że Jens
wie i rozumie więcej niż pozostali towarzysze.
- Kiedy mnie nic nie jest - powtórzył, choć tym razem jakby ciszej i już
nie taki pewny siebie. Musiał to jednak powiedzieć.
- Możesz się na mnie wesprzeć - zaproponował Jens cicho. - Niech ludzie
widzą, że czujesz się źle. Żeby ktoś sobie nie pomyślał, że tak zwyczajnie
wychodzisz z kopalni w środku dnia, jakby nigdy nic.
Tomas miał wrażenie, że słyszy w głosie Jensa szyderstwo. Ale może się
mylił. Może to jego własne myśli na temat Jensa budziły podejrzliwość.
Dzień był piękny.
Tomas już dawno nie widział mroźnego, zimowego dnia w pełnym blasku
promieni słońca nad górami. Dawno nie widział dziennego światła.
Nienawykłe oczy zaczynały łzawić.
Chyba jednak w głosie Jensa był ton szyderstwa.
Ale Jens nie jest pewnie dużo lepszy od niego.
Roza otworzyła mu drzwi, gdy tylko Peder zniknął. Długo za mężem nie
tęskniła.
Tomas też czuł się zdradzony.
Ta cała sytuacja spowodowała rysy na ich przyjaźni. Jakby mu ktoś sypał
sól na rany. Peder się o nią troszczył. Peder okazywał jej szacunek.
Natomiast Jens ją wykorzystuje.
- Dam sobie radę sam w baraku. Jens potrząsnął głową.
- Powiedziałem, że zabiorę cię do domu, to zabiorę.
- Roza ma chyba dość...
- Zabieram cię do domu!
Tomas więcej nie protestował. Widział upór w błękitnych oczach
tamtego. Te oczy mieniły się niczym szron w słońcu.
- Czy coś się stało?
Jens nie odpowiedział Rozie. Siedziała i łatała jego koszulę. To
niebywałe zobaczyć, jak Roza siedzi, a nie stoi nad miską z rękami w
wodzie. Właściwie oczekiwał, że zastaną ją na brzegu, płuczącą pranie w
specjalnie wyrąbanej przerębli. Wciąż się bał, czy nie zastanie jej leżącej,
nieprzytomnej. Ze znajdzie ją zakrwawioną, bo wysilała się bardziej, niż
powinna. Robiła więcej, niż dziecko mogło znieść...
Ale oto Roza siedzi i szyje jego koszulę takim drobniutkim ściegiem, że
on ledwie może to zobaczyć. Poczuł w piersiach ciepło, kiedy patrzył, jak
ona siedzi przy oknie, żeby wykorzystywać światło dnia i nie marnować
potem oliwy do lampy.
Jens i Tomas byli zmarznięci, a na wpół sztywne od mrozu ubrania
przemoczone do suchej nitki. Zostawiali na jej pięknej, białej podłodze
brudne, mokre plamy.
Jens posadził Tomasa przy piecu. Lapończyk z pewnością potrzebuje
ciepła tak samo jak on.
- Ja mam jeszcze co najmniej pół dnia w kopalni - powiedział do Tomasa,
patrząc mu w oczy. - Kiedy jednak wrócę wieczorem, chciałbym usłyszeć
prawdę. Pamiętaj, że wszyscy czterej jesteśmy od siebie nawzajem
uzależnieni. Żaden nie może czuć się źle, żeby się to nie odbiło na
pozostałych. Dzisiaj zarobimy mniej z twojego powodu, stary. Ale niech
będzie. Oczekuję jednak, Tomas, że się pozbierasz. I że wieczorem
powiesz mi, co to naprawdę było. Muszę wiedzieć, czy jesteś w stanie
nadal chodzić do kopalni, do tej samej
przeklętej sztolni, z której cię dzisiaj wyciągnęliśmy. Muszę wiedzieć,
czy możesz tam chodzić i pracować jak normalny chłop. Bo jak nie, to w
naszej grupie będzie wolne miejsce, a ty musisz sobie radzić sam. Nikt nie
może płacić za to, że źle się czujesz. Tomas milczał.
Jens poszedł z powrotem do kopalni, nic już więcej nie mówiąc.
W izbie zaległa cisza.
Tomas wciąż milczał. Nie odwiedził Rozy od czasu, kiedy Jens się do niej
sprowadził. Chodził do Samuelsborg, z wizytą do Olego, ale nie potrafił
się przemóc, żeby przyjść tutaj.
Z goryczą powtarzał sobie, że Rozie powodzi się pewnie tak, jak chciała.
Ma Jensa, dom, którym może się zajmować, dziecko w brzuchu.
Ole powtórzył mu wszystko, co mówiła. Każde słowo. Że to nie mógłby
być nikt inny, tylko Jens. Tomas poczuł od tego cierpki smak w ustach.
Roza też nie była w stanie patrzeć mu w oczy. Powstrzymywała ją ta
nowa wiedza o nim. To dzięki niemu poznała prawdziwą przyjaźń.
Byli jak przeciwne wiatry, które wieją razem. Które rozchodzą się w
różne strony tylko dla żartu albo z uprzejmości. To wszystko między nimi
było takie łatwe. Właściwe. I przypadkowe jak spotkanie dwóch liści w
porywie wiatru. Jak spotkanie dwóch kropli deszczu, łączących się
przypadkiem w jedno.
Roza wierzyła, że coś, co jest w niej, przyciągnęło Tomasa. I nawzajem.
Że zostaliby przyjaciółmi niezależnie od tego, kiedy i gdzie by się
spotkali.
Że tak po prostu musiało być.
On był tym bratem, którego spotkała, choć nie jest jej krewnym.
To była przyjaźń, której patronują anioły. Anioły...
Roza nie wiedziała, czyim są narzędziem. I nie wiedziała, czy stoi za nimi
jakaś silna wola. Wcale zresztą nie chciała tego wiedzieć.
Poza tym dowiedziała się już chyba za wiele. Nigdy nie pragnęłaby mieć
tych snów. Wolałaby w nie nie wierzyć Ale, niestety, wierzyła...
I uczepiła się opowieści praprababki. Była pewna, że to wszystko prawda.
Ze wkrótce pozna cel, dla którego została stworzona. Ufała, że tak będzie.
Wierzyła nawet w to, w co wiara sprawiała jej ból.
- Nic złego mi się nie przytrafiło - powiedział.
- No, skoro tak mówisz.
Przyglądała mu się od kolan w górę. Był kompletnie przemoczony Woda
ściekała z niego, na podłodze w miejscu, gdzie stal, zrobiła się spora
kałuża. Ale Roza nie myślała o podłodze.
- Zaraz ci przyniosę jakieś suche ubranie. Nie możesz siedzieć do
wieczora taki mokry.
- Mogę iść do siebie, do baraku.
- Jens mówił, że chciałby cię tu spotkać, kiedy wieczorem wróci z
kopalni.
- I zawsze ma być tak, jak Jens sobie życzy?
- Tak.
Kiedy poszła do drugiej izby po suche ubrania, Tomas stał przy
pi
ecu. Za
nic nie chciał włożyć na siebie niczego co należy do Jensa. '
Roza przyniosła spodnie i koszulę.
- Peder to zostawił - powiedziała skrępowana.
Tomas wyszarpnął jej ubranie. Nie był taki onieśmielony jak ona. Nie
czuł, że jest mu zimno, nie czuł, jak bardzo jest przemoczony.
Stracił czucie już dawno, jeszcze kiedy siedział w sztolni. Nie wiedział
więc, że gdy wyszedł z kopalni i szedł do domu Rozy, ubranie przymarzło
mu do skóry. Dopiero teraz kiedy mróz topniał w cieple, Tomas zauważył
na skórze' ukłucia jakby cienkich igiełek.
- Włóż to - prosiła, wciąż stojąc przy nim. Odnalazł jej wzrok.
- Nie chcę jeszcze bardziej zaplamić twojej podłogi, Roza - powiedział. -
Ale rozebrać się przy tobie też nie mogę
Wtedy Roza się uśmiechnęła. Oba kąciki ust uniosły się w gorę. W
niebieskich oczach pojawił się błysk. Tomas mógł
zauważyć, że w tych oczach kryje się mnóstwo wesołych diabełków.
- Ja już widywałam nagich mężczyzn!
- Ale nie mnie!
Potrząsnęła głową. Miała ochotę wybuchnąć śmiechem, ale się
pohamowała.
- W takim razie pójdę do tamtej izby i zamknę drzwi -zaproponowała. -
Zawołaj, jak będziesz gotowy. Nie zostawię nawet szparki, nie będę cię
podglądać.
Poczekał zatem, aż zamknie te drzwi. Stał potem jeszcze jakiś czas bez
ruchu, w końcu jednak zaczął ściągać z siebie mokre robocze łachy. Nagi
stał przy piecu, żeby ciepło osuszyło skórę, ogrzało go choć trochę,
usunęło mróz.
Dygotał.
Dygotał tak, że z trudem wkładał spodnie, ale gdy tylko je pozapinał,
zawołał półgłosem, że już.
Kiedy Roza weszła, Tomas stał przy samym piecu, grzał siebie i koszulę,
którą trzymał w rękach.
Był drobny, ale mimo to ciało miał silne.
Zręczne.
Nie znała takich mężczyzn. Peder był inny. I Jens jest inny. Jens jest
wysoki, krzepki, żylasty. Roza lubiła ciało Jensa.
Ciała innych mężczyzn, które widziała i których dotykała, dawno poszły
w zapomnienie.
Niektórych rzeczy najlepiej nie pamiętać.
Wróciła do szycia. Ale światło dnia było już tak słabe, że musiała zapalić
lampę. Ścieg powinien być drobny. Ubrania powinny być ładnie
pocerowane, to znaczy tak, żeby nic nie było widać. A ona pragnęła, by
Jens pochwalił jej zdolności.
Chociaż tyle dobrego ludzie mogą o niej powiedzieć.
Tomas włożył nagrzaną koszulę. Zapinał ją wciąż drżącymi rękami.
- Dlaczego on cię tu przyprowadził?
- Zostałem w tyle - odparł Tomas, przysunął sobie taboret do samego
pieca. Torf, którym Roza paliła, grzał naprawdę dobrze. - Zostałem w
tyle, zgubiłem lampę. Siedziałem w sztolni, po ciemku...
- To był gaz?
Nie odpowiedział na to pytanie.
- Ja się źle czuję w sztolni, nie jestem w stanie tam wchodzić, Roza. Po
prostu zrobiło mi się słabo i nie wiedziałem, gdzie jestem. Nie miałem
pojęcia, w którą stronę poszli tamci. Nie potrafiłem określić, która droga
prowadzi do wyjścia. Czułem, że skały zamykają się wokół mnie, że góra
mnie więzi. O mało się nie udusiłem. I tak jest prawie codziennie.
Codziennie mam wrażenie, że zaraz się uduszę. Wchodzę do ciemnej
sztolni i strach chwyta mnie za gardło. Dusi mnie, dławi. Kiedy tkwię w
tych ciemnościach, boję się, że umrę. Jestem pewien, że tam umrę.
Milczał przez jakiś czas.
- Na dole w kopalni boję się nieustannie, Roza.
Ona robiła kolejne, piękne ściegi na koszuli Jensa. Cerowała tak jak
należy. Tak jak matka ją uczyła. Ściegi takie drobniutkie jak ślady
mrówek, takie leciutkie, że prawie ich nie widać na piasku.
Miała do tego talent, to trzeba jej oddać.
- Każdy się czegoś boi - powiedziała.
Takich słów nie można wypowiadać z uśmiechem. Uśmiech niczego
teraz nie mógł ułatwić. Tomas był bardzo poważny.
Aż dziwne, jak mu dobrze w tej koszuli Pedera. A przecież nie byli ani
równi wzrostem, ani podobni do siebie, ale wystarczyło, że Tomas
zawinął rękawy. Poza tym pasowało jak ulał.
Tomas jednak to nie Peder.
Nawet kiedy zamykała oczy, nie mogła sobie wyobrazić Pedera. Nic nie
znika dlatego, że się zamknie oczy. Nic nie działo się tak, jak sobie
życzyła. Nic nie było takie, jak pragnęła...
Wszystko to tylko marzenia.
Czy wy mnie sprawdzacie?
Czy to jest także część tej nierzeczywistej rzeczywistości? Czy to sen, z
którego się za chwilę obudzę? Czy robicie to, by zobaczyć, jak się
zachowam?
Chcecie sprawdzić, czy jestem już dojrzała do czekających mnie zadań?
Sprawdzacie jego?
Bardzo was proszę, Tomasa nie poddawajcie żadnym próbom! Nie
igrajcie sobie z nim! Bo Tomas jest taki poważny. On się nie bawi tutaj, w
Kopalni. Tylu ludzi zależy od niego. Cała jego rodzina. On posyła im
pieniądze. Pomaga im, bo sami nie dają sobie rady.
Nie igrajcie z Tomasem!
- To więcej niż tylko strach - powiada Tomas zmęczonym głosem. Całe
jego ciało jest potwornie zmęczone. Całe ciało pragnie snu. Odpoczynku.
- To więcej niż tylko strach, Roza.
- Za każdym razem? - pyta Roza. - Czy za każdym razem tak to
przeżywasz?
Uznała, że szycie może zaczekać. Nie mogła wciąż trzymać przed sobą tej
koszuli, jakby to była tarcza. Koszula Jensa przed niczym jej nie obroni.
I przecież nie potrzebowała się bronić przed Tomasem.
On nie był przyjacielem sam z siebie...
Jakby kamień obciążył jej serce. Sprawiało jej to dotkliwy ból. Dla Rozy
to takie ważne, żeby ludzie sami ją wybierali.
Nie może okazywać im zaufania, jeśli nie będzie tego pewna. Jeśli nie
będzie przekonana, że widzieli coś w niej, co do nich przemówiło, co
sprawiło, iż pomyśleli, że jest warta ich uwagi. _
Tomas jednak nie mógł wiedzieć, dlaczego zaprzyjaźnił się z Rozą. On
nie miał udziału w tej zdradzie.
On jest narzędziem w rękach tamtych kobiet.
- Gdyby wszystko nie było snami...
Patrzył teraz na nią, i patrzył jak przyjaciel. A ona chciała go zdradzić,
ponieważ zachowywał się, jakby nim nie był...
- Nie, nie za każdym razem - odparł Tomas. - Ale za każdym razem
czekam, że tak będzie. Zawsze kiedy jestem na dole, w sztolni.
Podeszła do niego i zarzuciła mu ramiona na szyję. Trudno, jeśli nawet
nie został jej przyjacielem z własnej woli. Mimo wszystko jednak jest
tutaj. I Roza nie może pozwolić, żeby mocował się ze swoimi
problemami całkiem sam.
Jest przecież jej przyjacielem, jest dla niej jak brat.
- Ściany zbliżają się do mnie - powiedział. Drżał w jej objęciach.
- Ściany mnie zamykają. Wiem, że góra się na mnie zawali. Wiem, że
uduszę się pod skałami. Czuję dławiący uścisk na szyi. Coś ugniata mi
czoło. Miażdży mi głowę. Oczy wychodzą mi z orbit. Jestem śmiertelnie
przerażony, to trzęsę się z zimna, to oblewa mnie pot. I mogę myśleć
tylko o tym, żeby oddychać spokojnie. Oddychać spokojnie. Jeśli
oddycham, to w końcu mi przechodzi i wkrótce znowu wszystko jest jak
zwykle...
Roza głaskała go po włosach. Kołysała go w ramionach jak małe dziecko.
Był teraz jej bratem i dzieckiem, i przyjacielem w jednej osobie.
- Kopalnia nie jest twoim domem, Tomas - powiedziała łagodnie. - Tam
jest dla ciebie za ciasno. Ciemność jest zbyt nieprzenikniona. Ty należysz
do miejsc jasnych i przestronnych.
Tomas oparł czoło o czoło Rozy. Westchnął bardzo głęboko, spod serca.
- Ale ja muszę należeć do kopalni, Roza. Wybrałem ją. Nie mam innych
możliwości. Nie mogę się tak po prostu rozmyślić. A poza tym gdzie
indziej mógłbym zarobić sto talarów rocznie? Ja potrzebuję każdego
szylinga, który jestem w stanie wypracować własnymi rękami. Poza
kopalnią nie mam nic. Czy życzysz mi, żebym został z niczym, Roza?
Czy mam rzucić kopalnię i zostać z pustymi rękami?
To prawda. Taka jest dola Tomasa. Kopalnia albo powrót do rodziny,
która nie jest w stanie wyżywić wszystkich gąb. Teraz on im pomaga. Ale
gdyby wrócił, byłby im ciężarem.
- Czy Jens wie, że się boisz?
- Sama słyszałaś, co mówił.
Tomas uwolnił się z jej objęć. Nie mogła się nawet domyślać, jakie to dla
niego bolesne, że tylko tak może być blisko niej. Nie powinna wiedzieć,
co przychodzi mu do głowy w marzeniach. Nie ma sensu obciążać ją
jeszcze tym.
- Jens nie jest głupi - stwierdził ponuro. - On widzi wiele i na wiele zwraca
uwagę. Domyśla się prawdy, ale chce, żebym mu o tym powiedział
otwarcie.
Roza westchnęła.
Słyszała słowa Jensa. I nie wątpiła ani przez chwilę, że myśli właśnie tak,
jak mówił. Jens brzydzi się wszelką słabością.
- Albo będziesz chodził normalnie do kopalni i czuł się tam jak wszyscy,
albo on się postara, żebyś stracił miejsce - rzekła. - On to zrobi.
- A ja z całą pewnością jeszcze wiele razy będę się śmiertelnie bał.
- Wytrzymasz jakoś w tej kopalni? - spytała Roza. Musiała otrzymać takie
zapewnienie od niego osobiście.
Musiała słyszeć, jak on je wypowiada, żeby się, Boże broń, nie pomylić.
Tak się bała, że coś mogłoby pójść źle. Wszystko to było dla niej takie
nowe i nie wiedziała nawet, czy istnieje jakaś pewniejsza ścieżka na tym
gruncie, na który właśnie wkracza.
Naprawdę wszystko może się ułożyć nie tak jak trzeba.
- Czy ty naprawdę możesz znowu zejść do kopalni? Chcesz tam
pracować?
- A znasz kogoś, kto by chciał? Miał, oczywiście, rację.
- Ja chcę - dodał zaraz stanowczo. - Chcę i poradzę sobie z tym. Poradzę
sobie na pewno, muszę. Ale teraz jestem najsłabszym ogniwem w grupie i
Jens o tym wie. Brakuje tylko, żeby inni też się zorientowali. Zaraz by
zaczęli gadać, że tracą pieniądze, bo jeden nie nadąża. Wystarczy, że
któryś powie to głośno, i jestem poza kopalnią, Roza. Wtedy już nie
będzie miało znaczenia to, co mówię.
Roza nie uważała, że Tomas j est j akimś słabym ogniwem.
- Może ja mogłabym ci pomóc - powiedziała spokojnie.
Nie miała najmniejszego pojęcia, jak mogłaby tego dokonać, ale słowa
same płynęły z jej ust. Podlegała jakiejś innej woli.
- To teraz rozumiesz!
Nie pojmuję, jak ona tu przyszła. Pojawiła się jeszcze bardziej
bezszelestnie niż Jens. Ma na nogach miękkie, brązowe buty ze skóry i
takie samo niebieskie ubranie, jakie znam. Włosy związała wstążką na
karku. Nie widziałam nikogo o takich włosach jak ona. To po prostu
chmura ognia.
Chodzi po mojej izbie. Prawie się ociera o Tomasa. Zaczepnie pochyla się
ku niemu, a on się usuwa, jakby wyczuwał obce spojrzenie, ona jednak
odskakuje szybko jak spłoszony komar na Ślicznych, przezroczystych
skrzydełkach
Obchodzi go wokół i przygląda mu się, przekrzywiając głowę. Na
wszystkich mężczyzn patrzy tym wzrokiem. Jakby pytała, czy oni coś dla
niej mają.
Również ona traktuje Tomasa jak w pewnym sensie brata.
- Mimo wszystko, Roza, nie jesteś taka niepojętna. Przez chwilę się
bałam, że będziemy musiały to za ciebie przeżuwać. Ale w naszej
rodzinie nigdy nie było ciężko myślących. Choć, oczywiście, z czasem
krew ulega rozcieńczeniu. Wciąż trzeba wiele, by stworzyć kolejne
ogniwa. To właśnie jest brak. Bardzo dawno temu krew miała tę samą
moc. To było naprawdę strasznie dawno temu, Rozo.
- Co ja bym mogła dla niego zrobić? Przybyła wybucha śmiechem.
- Możesz go uwolnić od strachu.
- Jakim sposobem?
Tamta wzrusza ramionami. Ma ruchy kobiety, która wie ze jest oglądana.
Kobiety, która zawsze była oglądana. Potrafi zachowywać się dużo lepiej
niż Malene Marie Crowe. Przechyla głowę niczym kwitnąca margerytka
w lipcowym słońcu. Ma to w sobie. U niej nie jest to udawane. Nie jest
wyuczone. Jest tym cała przesycona.
Nigdy nie widziałam kogoś równie kobiecego.
- A skąd ja miałabym to wiedzieć? - odpowiada mi pytaniem. - To za
każdym razem jest inaczej, zmienia się z pokolenia na pokolenie. Nigdy
to nie są tylko same formułki czy zaklęcia, moja kochana. W takim razie
byłaby to tylko zwyczajna magia, nic więcej. To, co ty posiadasz, to coś
więcej niz reguły. To, naturalnie, wiara, ale też i dar. Twoje dziedzictwo,
najdroższa Rozo! Twoje dziedzictwo jest samo w sobie siłą.
Nieskończoną siłą. Z nią możesz zdziałać więcej, niż ci się wydaje, że
jakikolwiek człowiek potrafi. Nie mogę ci dokładnie powiedzieć, w jaki
sposób. Nie mam klucza, którego mogłabyś używać do otwierania
wszystkich zamków, jakie napotkasz. Ja jednak wiem, że to w tobie jest.
Dziedzictwo i wiara, ze potrafisz. To jedyne, czego ci potrzeba.
Wszystko, o co je prosiłam, to klucze. Wszystko, czego pragnę się
nauczyć, to wiedza, jak postępować.
Myślałam, że właśnie to chciały mi przekazać. Myślałam, że dlatego
przychodzą. Z pękiem kluczy...
- My przyszłyśmy, żeby cię obudzić, Rozo - mówi ruda. - To ty jesteś
kluczem. Bez twojej woli dziedzictwo jest bezużyteczne. Bez twojej woli
nikomu go nie przekażesz. Staniesz się kolejną pustą generacją...
Myślę o mojej matce. Zastanawiam się, czy to ją nazywają pustą
generacją. Mam w głowie inny opis, słowa, których Tomas używał, kiedy
mówił o sobie.
Pasują one również do mojej matki. Do tej, która ma zdolności takie same
jak ja, ale która wolała trzymać je zamknięte we własnym ciele. Która
podjęła próbę przerwania dziedzictwa, nie słuchała głosów i zamykała
zmysły, nie dopuszczała do siebie snów.
Najsłabsze ogniwo...
A może wprost przeciwnie.
Nie umiem się zdecydować, jak powinnam ją nazywać. Wiem tylko, że ja
nie jestem w stanie zrobić tego samego co ona.
Ja nie mam wyboru.
- Teraz jestem dorosła - mówię.
I czuję, że w to wierzę. Wypełnia mnie jakaś nowa siła. Jest równie
gorąca jak krew w moich żyłach. Ruda uśmiecha się do mnie.
- Kiedy się urodziłam, zostałam wyniesiona na wiatr i wystawiona do
nieba. Ojciec mój zawsze opowiadał, że na całym niebie płonęła wtedy
zorza polarna z innego świata i że chcieli mi ją pokazać. Poświęcili mnie
zorzy polarnej. Od tamtej pory zawsze tak robiliśmy z nowo
narodzonymi. Poświęcaliśmy ich temu światłu. Temu falującemu na
zimowym niebie blaskowi. Bo my do niego należymy. Jesteśmy z nim
spokrewnieni. Jesteśmy ludem zorzy polarnej. Oddajemy jej nasze córki.
Ale ty, Rozo, urodziłaś się w lecie...
Mrugam pośpiesznie.
Nie potrafię powstrzymać łez.
Mrugam i wtedy ruda znika. Nie ma jej, nie ma jej ciepłego głosu ani
ognia w jej zielonych oczach. Tomas obejmuje moje barki.
- Roza, ty płaczesz?
Patrzę gdzieś obok niego. Patrzę przez okno i jakby we sme podchodzę do
drzwi. Otwieram je. W domowym ubraniu wychodzę na dwór i stoję na
schodach.
Podobnej zorzy polarnej nigdy jeszcze nie widziałam.
Unosi się ponad górami niczym korona. Języki światła wyciągają się jak
cienkie palce. Czuję ogromne wzruszenie. Nie mogę pohamować płaczu.
- Teraz jestem gotowa - mówię. - Możecie się mną posługiwać. Teraz
jestem gotowa!
Rozdział 6
- Zorza jest naprawdę piękna - mówi Tomas z podziwem i potrząsa Rozą,
żeby się ocknęła.
Nie tyle weszła do izby, co wpłynęła. Jakby poruszała się w całkiem innej
przestrzeni niż ten mały, skrzypiący dom w którym mieszkała.
Robotnicze mieszkanie takie, jak wiele innych w Kopalni nad Kafjorden.
Jej oczy widziały co innego niz drewniane ściany, skąpe umeblowanie,
okno z firankami, a pod nim kuchenny stół, spory piec, będący w stanie
ogrzać tę izbę, a teraz także przemarzniętego Tomasa.
- Zorza polarna jest zawsze piękna - mówił dalej Tomas. - Dziwne tylko,
że pojawiła się tak wcześnie za dnia. No ale dzisiaj jest mroźno. Łabędzie
skrzydła falują najmocniej przy trzaskającym mrozie.
Roza potakiwała.
Wciąż trwała w zauroczeniu światłem. Wciąż jakby unosiła
S1
ę nad
ziemią otoczona tym blaskiem, który akurat teraz mienił się zielonkawo i
złociście. Ten cudowny blask falował nad nią niczym ślubny welon.
- Ty rzeczywiście jesteś spokrewniona z zorzą polarną -roześmiał się
Tomas niepewnie.
Miał bowiem wrażenie, że stało się coś, czego do końca nie pojmuje. Ze
coś przepłynęło przed jego oczyma, ale on tego nie dostrzegł.
Głupio to jakoś brzmi, ale tak to odczuwał.
Roza uśmiechała się do niego.
Ten uśmiech, jak zawsze, trafiał mu prosto do serca. Tomas nie rozumiał
ludzi, uważających, że Roza jest brzydka. Widocznie nigdy nie widzieli,
jak się uśmiecha. Nie mieli okazji przejrzeć się w blasku jej
roziskrzonych oczu.
Widzieli tylko jej pokryty bliznami policzek. Kącik ust, który zastygł jak
w grymasie, i na pół uniesioną brew.
Widzieli tylko to, czego, jak im się zdawało, nie byliby w stanie dotknąć.
Na myśl o tym robiło im się niedobrze.
Oczywiście on widział to samo. Tylko że jego spojrzenie obejmowało
również ładną część twarzy. A kiedy Roza uśmiechała się jak teraz,
promieniała wewnętrzną urodą. A to jest uroda, która nie przemija, trwa
jeszcze długo po tym, jak zewnętrzne piękno zwiędnie.
- Zorza jest rzeczywiście bardzo piękna - przyznała i westchnęła jak
zakochana.
Tomas zastanawiał się, czy tak właśnie rozmawia z Jensem. I czy jej
twarz wygląda właśnie tak, kiedy Jens ją obejmuje. Czy wtedy ma to
samo, promienne spojrzenie...
Te myśli sprawiały mu ból.
Zwłaszcza że nie byl tak całkiem pewien, czy Jens zadaje sobie trud
obejmowania jej. Tomas bowiem wciąż miał wątpliwości, czy w tamtym
jest jakaś czułość. O ile Tomas znał Jensa Haldorsena, to ten przede
wszystkim myśli o sobie. Jens jest bliski sobie, innymi przejmuje się
mało.
Tomas nadal nie rozumiał, dlaczego Jens zajął się Rozą. Dlaczego okazał
się nagle taki chętny, kiedy Peder zniknął. Dlaczego powracał do Rozy,
choć przecież wyszła za mąż i jakoś się pozbierała po nieszczęściu, jakie
właśnie Jens na nią sprowadził. Jakoś mu to nie pasowało do człowieka,
którego Tomas znał jako Jensa Haldorsena.
Słyszał, jak górnicy w kopalni mówili, że Jens ma bzika
na punkcie dziecka Rozy. Wciąż powtarza jak opętany, że dziecko jest
jego, i że zachowuje się bardziej histerycznie niż kobieta oczekująca
pierwszego porodu.
Trudno mu było w to wszystko uwierzyć.
Tomas był przecież przy łóżku Rozy, kiedy leżała nieprzytomna, bo Jens
zbił ją i skopał dlatego, że za nic nie chciał się przyznać właśnie do tego
ojcostwa. Byłoby to szyderstwo, gdyby nagle ten sam chłopak zaczął się
trząść o życie dziecka, którego przedtem tak bardzo chciał się pozbyć.
I chciał się pozbyć Rozy...
- Myślę, że potrafię ci pomóc, Tomas - powiedziała Roza. Zabrzmiało to
tak miękko i łagodnie, że przywodziło na myśl letni ciepły deszcz o
wieczornej porze.
Podskoczył. Wyrwany z zamyślenia nie od razu zorientował się, o co
chodzi.
Roza stała przed nim z dziwnie rozjaśnioną twarzą. W izbie tymczasem
zapadł zmrok. Tylko mocno przykręcona lampa rzucała chybotliwe,
skąpe światło, które jednak ludzi nie obejmowało. Kładło się tylko
jaśniejszym kręgiem na blacie stołu. Oświetlało pozostawioną przez Rozę
koszulę Jensa.
To właśnie to, koszula, którą należało załatać, i wiadra z wodą, które
trzeba przynieść, to jest mowa dwojga związanych ze sobą ludzi, kobiety
i mężczyzny.
Troskliwość.
Twarz Rozy wciąż jaśniała. Tomas nie znał przedtem tego blasku. Jakby
padł na nią jakiś promień zorzy polarnej i już tam pozostał. Jakby Roza
odbijała tamto światło jeszcze długo po wejściu do izby, choć ciemność i
niezwykle tańczące na niebie światło zostało za drzwiami.
- Potrafię ci pomóc, Tomas.
Słyszał, co mówi, ale nie rozumiał.
Ujęła obie jego ręce.
Mocno. Małe wąskie dłonie trzymały go pewnie i bezpiecznie. Jakby
wiedziały, co należy zrobić. Roza uśmiechała się ożywiona. Była tak
pełna woli działania, taką miała pewność siebie, że Tomas nie poznawał
tej Rozy, o której, jak mu się zdawało, wszystko wie.
Tej Rozy, którą nazywał przyjaciółką.
Tej Rozy, która była mu taka bliska. Te jej małe silne dłonie...
- Musisz mi tylko uwierzyć - prosiła. - Musisz tylko wierzyć, a wszystko
będzie dobrze.
Patrzyła mu w oczy, a on słuchał. Ciekaw był, co się stanie. Nie miał nic
do stracenia, mógł tylko jej słuchać.
- Nie będziesz się już więcej bał kopalni, Tomas. Od dzisiaj sztolnie nie
będą budziły w tobie lęku. Skała nie może ci wyrządzić krzywdy, Tomas.
Żadne skały się wokół ciebie nie zamkną. Wyjdziesz stamtąd żywy.
Będziesz żył dla siebie i dla swoich. Nie będziesz przerażony. Będziesz
schodził do kopalni z ufnością.
Tomas podskoczył, słyszał nieraz, jak inni o tym gadają. Przeniknął go
zimny dreszcz. Dostał gęsiej skórki pod ciepłą już teraz koszulą. Tego
lęku nie był w stanie od siebie odepchnąć. Nie potrafił się pogodzić z tą
szaloną myślą, jaka przyszła mu do głowy.
Cierpiał, kiedy słyszał takie gadanie.
Słyszał, że Jens też się na to oburza. W tej jednej sprawie on i Jens byli
zgodni. Złościło ich głupie, ludzkie gadanie.
Było jednak wielu takich, którzy wierzyli.
Czarownica...
Próbował o tym nie myśleć. Powtarzał w duchu, że to czyste szaleństwo.
Czarownice, wiedźmy i inni magicy należą do przeszłości. On jest młody
i nigdy nie lubił mieszać przesądów z rzeczywistością. Świat poszedł
naprzód, i to daleko naprzód od czasów, kiedy po wsiach Finnmark pa-
lono czarownice na stosach.
Nie bał się jakichś wspomnień czy upiorów z tamtych czasów, nie wierzył
też, że Roza jest czymś więcej niż zwyczajną dziewczyną. Kobietą.
Uważnie słuchał jej głosu, wypowiadanych słów. I zrozumiał, że ona w to
wierzy, jest naprawdę przekonana, że mogłaby mu pomóc.
Coś w tym było, coś, w co mogła wierzyć...
- Chciałbym, żebyś miała rację - roześmiał się. - Naprawdę bardzo bym
chciał, żeby tak było, Roza. Boję się jednak, że to nie takie proste.
- Musisz mi tylko uwierzyć - poprosiła.
Nietrudno mu było skinąć głową, pokazać jej, że przynajmniej próbuje.
W głębi serca jednak czuł, że nie potrafi tego zrobić.
Nie przyjmował do wiadomości tego rodzaju opowiadań. Nie poruszały
one już ani jego serca, ani umysłu. To było bardzo dawno temu, kiedy
siedział przy ognisku i słuchał opowieści najstarszych członków
plemienia. Odjechał daleko od rodzinnych historii.
Roza najpierw pocałowała go w jeden policzek i Tomas nic nie mógł
poradzić na to, że ręka sama dotknęła zaraz potem tego miejsca.
Zachował pod dotykiem dłoni pamięć jej pocałunku, wilgotnego śladu jej
warg. Była to zbyt ulotna pieszczota.
W jej oczach nieoczekiwanie pojawiła się głębia, której przedtem w nich
nie dostrzegał. Jakby w tym momencie Roza stała się o wiele
dziesięcioleci starsza.
Potem wyszła na dwór i uniosła twarz do zorzy polarnej.
Tomas nie wierzył w takie rzeczy!
Mój Boże, wiara...
Przeżył zbyt wiele rozczarowań dlatego, że w coś wierzył. Dawno temu
przywiązał się do cichych opowiadań matki, zaczerpniętych z Biblii.
Matka czytała Biblię po fińsku, bo urodziła się po fińskiej stronie. Za
granicą, na południu. Jego rodziny miały odgałęzienia po obu stronach
niewidzialnej linii, dzielącej dwa narody.
Słyszał też opowieści o starej wierze. Razem z dziadkami oglądał
miejsca, które dla jego przodków były święte, poznawał kamienie,
których znaczenie znali tylko starzy, ale ani jego dziadek ze strony ojca,
ani dziadek ze strony matki nie ufali starym wierzeniom.
To wszystko też są bardzo odległe sprawy.
Niemal obce.
Tomas miał kłopoty z wiarą.
- Musisz mi tylko wierzyć! - prosiła Roza z tym uśmiechem, od którego
Tomasowi kręciło się w głowie. Miała takie ciepłe dłonie, kiedy go
dotykała.
Był jej oddany aż do bólu serca, ale nie potrafił uwierzyć, że ona mu
pomoże.
- Możesz powiedzieć Jensowi, że jesteś gotów iść znowu
do kopalni - rzekła Roza po chwili. - I będziesz mógł tam iść.
Tomas kiwał głową.
Ale jej nie wierzył. Ani przez sekundę nie wierzył, że Roza jest w stanie
uwolnić go od lęku. To przecież nie jest coś takiego, co można strząsnąć
jak pył z ubrania. Równocześnie jednak wiedział z taką samą pewnością,
że zrobi tak, jak Roza mu każe.
Powie Jensowi, że nic mu nie dolega. Zapewni Jensa, że może spokojnie
wrócić do kopalni. I powie mu, że przez niego grupa nic nie straci. Będzie
pracował tak samo jak wszyscy inni. Niczego im nie ubędzie dlatego, że
on jest z nimi.
Zmusi się i wejdzie do kopalni. Będzie się tak zmuszał każdego dnia.
Wyjdzie lękowi naprzeciw.
Lęk od tego nie osłabnie. Tomas wiedział, że będzie tylko gorzej i gorzej.
Lęk był przecież za każdym razem większy i nie dawało się przewidzieć,
kiedy atak nastąpi.
A na pewno nastąpi znowu.
Ale ze względu na Rozę postanowił udawać, że ufa temu, co ona robi. W
dodatku jest przekonana, że na pewno to potrafi. Ze względu na nią mógł
udawać wszystko.
Tak bardzo była mu bliska.
- Jemu już nic nie pomoże.
Jens wygłosił ten pogląd długo po tym, jak Tomas wrócił do swojego
baraku. Siedzieli po ciemku, on i Roza. Roza lubiła takie chwile, kiedy
gasili lampę, a jedyne światło padało z uchylonego pieca.
...innego rodzaju kobiety powinny się kąpać w świetle...
- Przecież powiedział, że poradzi sobie w kopalni.
Roza umościła się przy piecu. Położyła na podłodze wełniany koc, było
jej bardzo ciepło. A ona lubiła ciepło niczym trawa letni deszcz.
Jens był zmęczony po długim dniu w kopalni. Dzisiaj mieli bardzo dobry
urobek. W rudzie było więcej miedzi, niż się początkowo spodziewali.
Kiedy wysadzili ścianę, posypały się ciemnobrązowe odłamki. Potem
długo wydoby-
wali rudę, napełniali wózki i wyprowadzali je na dwór, aż im w plecach
trzeszczało.
Jens jakoś nie widział nic zabawnego w moszczeniu się na podłodze,
kiedy mógł wygodnie siedzieć na krzesełku przy stole. Kiedy mógł
oprzeć się wygodnie łokciami i naprawdę odpoczywać.
Napitek też najlepiej smakował przy stole.
- Robisz bardzo dobre piwo - powiedział.
Roza nie podziękowała, ale ciepły dreszcz ją przeniknął, gdy słuchała
pochwał. Jens nie wygłaszał ich na prawo i na lewo, więc kiedy już
padały takie słowa, potrafiła je docenić. Zbierała je w sercu, bo być może
nadejdą takie czasy, że będzie chciała się przy nich ogrzać.
Skoro nie pozostanie nic innego...
- To jasne, że on musi powiedzieć, że wszystko będzie w porządku -
ciągnął swoje rozważania Jens. - Dobrze wie, że będzie się musiał
wynosić z grupy, jeśli nie da rady.
- To chyba Magnus jest waszym kierownikiem w kopalni - wtrąciła Roza.
- Nie ty tam rządzisz, Jens, więc nie możesz komenderować Tomasem ani
nic mu kazać.
- Jak ty go bronisz - warknął Jens, nabierając piwa w usta. - Zastanawiam
się, dlaczego.
- Bo mu wierzę. Jens zaczął się śmiać.
- Ten Lapończyk się w tobie podkochuje.
Roza nie chciała tego słuchać. Ale nie chciała też przeciwstawiać się
Jensowi. Nie miała na to siły. Nie chciała przeżywać wszystkiego, co
mogło z takiego oporu wyniknąć.
Znacznie lepiej jest milczeć, to Jens się nie zdenerwuje. A przynajmniej
prędzej mu przejdzie i znowu wszystko będzie jak dawniej.
- Do cholery, niełatwo to pojąć - powiedział Jens i wybuchnął tym swoim
skrzekliwym śmiechem, którego tak nie lubiła. Ten śmiech należał jakby
do innego Jensa, nie do tego, z którym chciała żyć. Tamtego drugiego nie
mogła akceptować.
Tamten Jens nie lubił ludzi, po nikim nie spodziewał się niczego dobrego.
Wiedział, że człowiek musi sobie radzić sam, nikt bowiem mu niczego
nie da.
- Do cholery, niełatwo jest uwierzyć, że chłopak przy zdrowych zmysłach
jest w stanie się w tobie zakochać, Roza. A tu, proszę, on wielbi ziemię,
po której stąpasz. Gdybyś go poprosiła, by lizał twoje stopy, on by to
zrobił. I on, niech mnie licho, on uważa, że ty jesteś ładna...
I znowu ten śmiech.
Roza siedziała odwrócona do niego plecami i milczała. Trwała bez ruchu
niczym korzeń drzewa, które dawno już utraciło liście. Drzewo, które
przestało czerpać z ziemi soki i które już nie liczy przemijających pór
roku.
Które czeka, żeby nareszcie umrzeć...
W duszy wciąż słyszała echo szyderczego śmiechu Jensa. Wypowiadał
obraźliwe słowa tak, jakby mówił coś zwyczajnego. Bez myśli, że może
ją ranić. Wcale się zresztą nie przejmował, czy ją rani, czy nie. Jej uczucia
go nie obchodziły.
Ale w takim razie dlaczego z nią jest?
- Rzucasz na niego czary? - spytał ze śmiechem. Roza słyszała, że znowu
pije piwo.
Potem znowu śmiech.
Zapragnęła zatkać uszy rękami i uciec. Pragnęła mieć tyle siły w sobie, by
kazać mu iść do diabła! Ale nade wszystko pragnęła, by został...
- To chyba na takich jak Tomas działa - mówił znowu Jens. - Czary.
Magia. Uroki. To działa na takie niewinne dusze jak Tomas Lapończyk.
Ale na mnie nie, Roza. Ja jestem odporny. Więc nawet sobie nie myśl, że
mogłabyś mnie przerobić na jakiegoś zakochanego głupka, który będzie
chodził krok w krok za tobą. Bo ja poznałem wystarczająco wiele kobiet.
I wiem, kim jesteś ty, Rallarroza. Czym ty jesteś. Nie jesteś ani odrobinę
lepsza od innych. I nie masz też niczego więcej. Jedyna różnica to ta, że
jesteś o wiele szpetniejsza.
...on jest ze mną ze względu na dziecko...
Roza pochyliła głowę i już nie myślała, że ogień za uchylonymi
drzwiczkami pieca jest wyjątkowo piękny.
Jens uważał, że to niewybaczalna rozrzutność otwierać drzwiczki pieca,
kiedy się w nim pali. Mówił, że w ten sposób zużywa się o wiele więcej
opału. Ona jednak nigdy nie robiła tego na długo, tylko podczas tych
krótkich chwil, za
nim się położą. Zresztą też nie co wieczór. Tylko od czasu do czasu.
Nareszcie dowiedziała się prawdy.
Jens jest z nią tylko ze względu na dziecko.
A ona tak strasznie chciała, żeby czuł coś również do niej. Coś innego, niż
niechęć czy obrzydzenie. Coś, co by przypominało jej uczucie dla niego.
Może niekoniecznie tak samo silne.
Roza nie wierzyła, że ktokolwiek mógłby kochać mocniej, niż ona kocha
Jensa. Ona nie stawiała mu żadnych warunków. To uczucie było jak
kwiat, który nie potrzebuje ani wody, ani słońca, nie musiał też
zapuszczać korzeni w ziemi.
Po prostu było.
- I nie wmawiaj mi, że o tym nie wiesz!
Jens wziął swoje piwo i ruszył przed siebie. Zapomniał widocznie, że
dawno nie dokładali do pieca, i od podłogi ciągnie zimno. To naprawdę
rozrzutność otwierać piec tak, jak to z wielkim upodobaniem robi Roza.
W ten sposób całe ciepło idzie głównie do komina. Chyba nie ma powodu
ogrzewać komina dla wron?
Ale gadaj babie!
- To jasne, że o nim wiedziałaś - powiedział i pociągnął koc w swoją
stronę tak, by i dla niego starczyło miejsca. Gdyby było ciepło, mógłby
siedzieć na gołej podłodze.
Resztę piwa z dzbanka przelał do kubka i zlizywał pianę.
- Robisz piekielnie dobre piwo, dziecko! - powiedział.
Roza walczyła ze sobą. Walczyła ze wszystkimi uczuciami, jakie w niej
budził. Do tej pory były to przeważnie dobre uczucia. I w każdej chwili
mogła odepchnąć od siebie wszystko, co dobre nie jest. Wystarczyło
tylko potrząsnąć jak obrusem zdjętym ze stołu, by wszystkie okruchy i
brud spadły na ziemię. Jens jedną ręką głaskał jej brodę. Powolne,
posuwiste ruchy. Palce miał bardzo silne. Ale ręce ciepłe.
Wiedział, że Roza to lubi.
Zawsze wiedział, jak ją przeciągnąć na swoją stronę. Zawsze umiał
opanować wichry, które szalały w jej duszy. Kiedy jakiś gwałtowny
podmuch mógł wszystko postawić na głowie, on już tam był i niczym bóg
uciszał zawieruchę.
- Czy to ty go przekonałaś, że więcej nie będzie się bał?
Roza pochyliła kark. Jeszcze bardziej lubiła, kiedy głaskał ją po karku
właśnie. Ale myślała przy tym, że on mógłby być jej katem.
- Nigdy do tego nie dojdzie, Roza, czy ty tego nie rozumiesz?
Obserwowałem go, Tomasa Lapończyka, kiedy wchodził do kopalni. I
powiadam ci, ten człowiek jest śmiertelnie przerażony. Kiedy widzę
strach, zaraz go rozpoznaję! On się robi blady jak trup i dyszy, jakby biegł
do kopalni z Alta. I widzę, jak trzyma kilof. Gdyby mu ktoś kazał go
puścić, to by nie wiedział, co zrobić. Czepia się go, jakby to była jedyna
rzecz trzymająca go przy życiu. On się boi. Boi się kopalni i ciemności, i
niskich sztolni.
- To przejdzie!
- Ja nie mówię, że jest coś złego w tym, że człowiek się boi - Jens
wzruszył ramionami. - Ja nie mówię, że on nie jest mężczyzną, bo się boi.
Ty mnie nie słuchasz, Roza. To jest babska słabość. Kobiety nie słuchają!
Człowiek może gadać i gadać, i gadać, a słowa tylko przepływają wam
mimo uszu. Jakbyście w głowach miały wielkie dziury. Od jednego ucha
do drugiego!
Westchnął.
Roza wstrzymała oddech.
- To nie żaden wstyd bać się kopalni - powiedział z przesadną
wyrozumiałością. - Ale jeżeli się boisz, nie powinieneś tam pracować. Za
każdym razem, kiedy on schodzi do sztolni, naraża na niebezpieczeństwo
życie nas wszystkich. Całej grupy. Moje życie, Augusta, Magnusa. Poza
tym nie wykonuje swojej części roboty, przez co my mniej zarabiamy. Ja
nie mówię, że on nie powinien się bać. Mnie nic do tego, czy ktoś się boi
czy nie, mam nadzieję, że mi wierzysz, Roza. Ale jeżeli on się trzęsie, to
będzie chodził do kopalni jako jeden z mojej grupy i przynosił straty sobie
i nam wszystkim. Ja nie chcę się narażać dla Tomasa Lapończyka i im
prędzej on to zrozumie, tym lepiej.
Wszystko, co mówił, brzmiało rozsądnie. Roza się nie odzywała.
Dopił piwo, odstawił kubek na podłogę. Rozżarzone węgle zalegały teraz
na dnie pieca. Płomieni już nie było. Długo siedzieli w milczeniu i
patrzyli przed siebie. Nagle
Jens zerwał się i szybko napełnił piec torfem. Siedział w kucki przed na
pół otwartymi drzwiczkami, dopóki ogień znowu się nie rozpalił. Wtedy
zatrzasnął drzwiczki. Nie pytał Rozy o zdanie. Po prostu zrobił, jak
chciał, i już. Potem znowu usiadł na kocu.
- Wolałbym, żebyś go nie przekonywała, nie namawiała, by przełamał
strach w kopalni, Roza. Bo może zrobić krzywdę nie tylko samemu sobie.
Mam nadzieję, że się nad tym zastanowisz...
- On nikomu krzywdy nie zrobi - powiedziała cicho. Nie lubiła
przeciwstawiać się Jensowi. Nigdy nie chciała
tego robić, a jeśli już do tego dochodziło, to bez złych intencji z jej strony.
Jeśli jednak Jens się tak otwarcie myli, to przecież ona musi mieć prawo
go poprawić. Powiedzieć mu, jak jest naprawdę. On nie może mieć jej
tego za złe...
- Obiecuję ci, Jens, że Tomas nie będzie przyczyną żadnego nieszczęścia
w kopalni. On się już nie będzie bał!
- Do jasnej cholery, jak ty możesz obiecywać coś takiego w jego imieniu?
Jens ujął brodę Rozy i gwałtownym szarpnięciem zwrócił jej twarz ku
sobie. I uniósł odrobinę w górę tak, by mógł patrzeć jej prosto w oczy.
Bolał ją kark, ale nie próbowała zmienić pozycji. Siedziała tak jak
przedtem, choć ból w plecach narastał.
Jens przyglądał jej się uważnie. Trzymał mocno jej brodę między
kciukiem i palcem wskazującym. Najwyraźniej szukał w jej twarzy
czegoś, co chciał, żeby tam było, ale nie miał pewności.
- Nikt nie może składać obietnic za innych - powiedział. - Nikt nie może
zagwarantować, że tamci obietnicy dotrzymają.
Roza chciała powiedzieć, że to możliwe, ale przecież ona sama złamała
najważniejszą obietnicę w życiu i Jens będzie pierwszym, który jej o tym
przypomni, więc milczała.
...dopóki śmierć nas nie rozłączy...
- Tomas Lapończyk jest w tobie zakochany, Rozo Samuelsdatter!
Nawiedzają go słodkie sny o tobie, Rallarroza. Jest pewnie jedynym,
który może tylko o tobie marzyć, nieprawda? Jedynym, którym musi się
zadowolić fantazjami,
bo w rzeczywistości niczego nie dostał. Nie robił tego z tobą, co? Do
cholery, on musi być jedyny w całej Kopalni, którego nie obejmowały
twoje uda. Ale jak się już pozbędziesz brzucha, to będziesz mogła dać mu
trochę tego, o czym śni po nocach, no nie?
Roza nie odpowiadała.
- Czy to nieprawda? - powtórzył. Nie chciała odpowiadać.
- Nieprawda?
- Między mną i Tomasem to nie jest tak.
Jens prychnął, ale nadal z tą samą siłą trzymał jej brodę.
- Nie, no pewnie. Jeszcze nie. Ale niedługo będzie, niech tak z miejsca nie
wstanę. I on też już dawno o tym wie, ten cały Tomas. On już się
dowiedział, czego trzeba, żeby cię ułożyć na posłaniu, moja droga. Czeka
tylko, aż urodzisz moje dziecko, i zaraz się tu zjawi. A ty możesz sobie
opowiadać, co powinien do tego czasu robić, co będzie dla niego
najlepsze. Będzie cię oczywiście zapewniał, że mu pomogłaś. Taki głupi
przecież nie jest! Powie, oczywiście, że już się nie boi, czego innego się
spodziewałaś? Ale ja wiem lepiej,
i powiadam ci, że Tomas niedługo odejdzie z kopalni. A wtedy w osadzie
też długo miejsca nie zagrzeje, bo co by tu robił? Będzie musiał wrócić
tam, skąd przyszedł.
- Nie musi tak być!
- Co, próbowałaś na nim swoich magicznych sztuczek? - roześmiał się
Jens.
- To nieprawda - zaprotestowała cicho.
Jens odepchnął ją od siebie, jakby się oparzył. Albo jakby nagle uznał, że
jest męcząca. Westchnął i wstał z podłogi.
- Nie siedź za długo - powiedział. - Nie chcę, żeby coś złego stało się
mojemu dziecku!
Odszedł bez pocałunku, bez choćby przelotnej pieszczoty. Roza
poczekała, aż zaśnie, i też się położyła.
Kiedy odmawiała pacierz, nie złożyła rąk. Wydawało jej się to
nieodpowiednie.
...i nie pozwól, żeby narastała między nami nienawiść...
Rozdział 7
Przez dwa tygodnie Roza czekała, że Jens opowie jej, iż Tomas nie może
już dłużej pracować w kopalni. Każdego wieczora, gdy Jens wracał do
domu, spodziewała się, że to właśnie jej powie. Że będzie opowiadał, jak
to Tomas się załamał w ciemnej sztolni, jak zimno, ciemność i to
wszystko, czym jest kopalnia, w końcu go pokonało.
Czekała na wiadomość, że Tomas skończył swoją przygodę z kopalnią.
Budowała w sobie obronę przed tą wiadomością. Wznosiła kamienny
mur z myśli. Wiedziała już, jak ma na to zareagować. Jej wyobrażenia
były solidniejsze niż rzeczywistość.
Ale sama zapytać nie miała odwagi.
Między nimi nie było tak, że Roza mogła pytać o zbyt wiele. Znała swoje
miejsce. Wyniosła to z rodzinnego domu. Jens był młodszy od jej ojca,
ale wyznawał te same zasady.
On jest panem w domu.
Postanowiła czekać do niedzieli. Do czasu, gdy Jens wystroi się i będzie
myślał tylko o tańcach. Powiedział jej, że idzie i w tym samym zdaniu
zaproponował, że zrobi zakupy w sklepiku. W ten sposób będzie miał
spokojne sumienie, pomyślała Roza, ale tylko przez moment czuła się
urażona.
Odpowiadało jej bowiem to, że Jens wychodzi.
Roza będzie mieć kilka godzin dla siebie. Nikt zbyt dokładnie nie
sprawdza, co ludzie robią w niedzielny wieczór, tylu wtedy wychodzi z
domów.
Jens nie wątpił, że Roza będzie siedzieć w domu. Bo i dokąd miałaby
pójść? Kogo odwiedzać? Roza nie miała żadnych przyjaciółek, a do domu
w Samuelsborg nikt jej nie zapraszał. Kiedy Jens Haldorsen wprowadził
się do niej, ojciec
uznał Rozę za umarłą. To prawda, że robił tak już wcześniej, a potem
przywracał ją do łask. Tym razem jednak cios był bardziej dla Samuela
bolesny niż wszystkie rozczarowania, jakie dotychczas mu sprawiła. Tym
razem w ogóle nie wspominał córki i nikomu pod jego dachem nie wolno
było wypowiadać jej imienia.
Jens zostawiał ją w bezpiecznym przekonaniu, że zostanie tu, gdzie jest.
Była gruba, ociężała i bezkształtna, ciąża zbliżała się ku końcowi. Na
dworze było ślisko. Niedawno przyszła odwilż i zaraz odeszła, ale
zostawiła po sobie go-łoledż.
No a poza tym Roza nie ma dokąd pójść...
W żadne ubrania już się nie mieściła. Bluzki i kaftany mogła zapiąć tylko
pod samą brodą. Włożyła jednak wełnianą kurtkę, a brzuch przepasała
dużą chustką. Z największym trudem zawiązała supeł na plecach.
Oczywiście, że pragnęła tego dziecka ponad wszystko w świecie. Ale
teraz było jej naprawdę ciężko. I tyle się wciąż działo w jej ciele. Stała się
kimś zupełnie innym.
Nie powinnam za dużo myśleć.
To nie jest dla mnie dobrze. I niedobrze dla dziecka, że tyle wciąż myślę.
Czasami wydaje mi się, że wszystkie moje najczarniejsze myśli
przywierają do tej małej istotki, która rośnie we mnie. Że ją naznaczają.
Przemieniają moje dziecko w coś mrocznego, obcego.
I wiem, że Jens mnie znienawidzi, jeśli naszemu dziecku przydarzy się
coś złego.
Jego dziecku.
Czasu nie mam za wiele. Chociaż Jens może zostać poza domem przez
całą noc... Może pójść grać w karty do któregoś baraku. Może mieć
ochotę napić się z kolegami.
No i może znaleźć sobie jakieś smukłe ciało...
Może nie wróci do domu aż rano, żeby się przebrać do roboty. Może
łóżko będzie puste przez całą noc. Niczym ocean, po którym można
żeglować.
A może się tylko przejdzie? Może już jest w drodze do domu?
Nie wiem, co bym mu potem powiedziała, gdyby mnie tutaj nie zastał. Na
pewno by pytał, a ja musiałabym odpowiadać, choć jemu by się to nie
spodobało.
Ale nie mogę już dłużej czekać i nic nie wiedzieć.
Tomas zamykał drzwi na skobel, nawet kiedy był w domu. Dawniej
wychodził tak często, jak tylko mógł. W wolnych chwilach wspinał się na
zbocza gór. Jak najwyżej. Dopiero w górach czuł się znowu człowiekiem.
Wolnym.
Teraz zamykał drzwi przed wszystkim, co na zewnątrz. Nie odpowiadał,
gdy ktoś pukał. Mogli sobie wołać do woli, mogli słyszeć, że jest w domu.
Nic go to nie obchodziło.
Nie otwierał nikomu.
Nie było go dla nikogo.
Zresztą tak wielu znowu nie przychodziło, a w końcu w ogóle przestali.
W nikim już jego los nie budził niepokoju. Mógł sobie siedzieć w
ciemnościach, dręczony własnym strachem.
Dawniej okno miał zawsze odsłonięte.
Mały prostokąt szkła był jego otworem na wszystko, co wolne i znajome.
Na wszystko, co było jego życiem, a o czym od dawna nawet marzyć nie
mógł.
Ale przed wieloma dniami zasłonił okno starą koszulą. Nie przepuszczała
światła. Zamykała go podobnie jak zaparte na skobel drzwi.
Dni spędzał na pryczy.
Siedział oparty o ścianę, ze skrzyżowanymi nogami. Głową zawsze
dotykał tej samej deski, w tym samym miejscu.
Pogrążał się w ciemnościach i w ponurych rozmyślaniach.
Kiedy rozległo się pukanie do drzwi, milczał tak samo uparcie, jak to miał
ostatnio w zwyczaju. Dopóki nikogo nie wpuści do środka, to nikt się nie
dowie, co się z nim dzieje. I nikt nie może mu nic powiedzieć.
Był bezpieczny za tymi zamkniętymi drzwiami.
- Tomas, Tomas, jesteś tam? Tomas, ja muszę z tobą porozmawiać!
Zacisnął pięści, oparł na nich głowę. Idź sobie stąd, myślał. Idź sobie
stąd!
Ale ona nie przestawała dobijać się do drzwi. Wciąż półgłosem wołała go
po imieniu.
Na dworze było zimno. Roza nie wytrzyma tam długo, to dla niej
niebezpieczne. Bóg raczy wiedzieć, co sobie myślała, przemykając
między domami o tej porze doby. Nie byłoby dobrze, gdyby się
przewróciła i zrobiła krzywdę sobie lub dziecku.
Gdzie się podziewa Jens?
Jens nie powinien wiedzieć, że Roza stoi pod drzwiami Tomasa...
Tomas otworzył zaciśnięte pięści, rozprostował palce. Czuł ból. Nie
odpowiedział Rozie, ale odsunął skobel i wpuścił ją do środka.
Obeszła izbę w kółko, zanim zatrzymała się i oparła plecami o ścianę.
Próbowała się rozejrzeć. Próbowała zobaczyć, gdzie jest Tomas.
Ale ciemności były nieprzeniknione.
- A ty co, oszczędzasz na oliwie do lampy?
Sama jednak usłyszała, że ten żart brzmi mało śmiesznie. Nie widziała
Tomasa wyraźnie, domyślała się jednak, że się uśmiecha.
Tomas miał wielką łatwość uśmiechania się...
- Po ciemku jest bardzo miło - powiedział.
Jego głos jakby przepływał obok, nie zostawiał po sobie śladu. Przynosił
słowa Tomasa, ale nic więcej. Coś jest źle. Strasznie źle.
- Usiądź - poprosił Tomas. - Usiądź, Roza! Bądź taka dobra! Nie możesz
się tak kręcić. Nie możesz stać, to dla ciebie za trudne. Czy ty nie umiesz
pomyśleć o sobie?
W końcu Roza usiadła na pryczy.
Tomas stał przed zasłoniętym oknem. Złożył ręce na piersiach. Miał na
sobie samodziałowe spodnie i koszulę, ale stał boso, choć od podłogi
ciągnęło mrozem.
Oczy Rozy powoli przyzwyczajały się do ciemności. Zaczynała
wyraźniej dostrzegać Tomasa, jego twarz, zawinięte rękawy koszuli i
bose stopy. Widziała jego zęby, kiedy próbował się uśmiechać. Poruszył
tylko wargami, nic więcej. Wzrokiem błądził gdzieś ponad nią. I
odwracał go pośpiesznie, gdy już miał spojrzeć Rozie w oczy.
Zastanawiała się, dlaczego Jens jej o tym wszystkim nie powiedział.
- Nie przychodzisz do nas... Teraz się roześmiał.
- Pracuję razem z Jensem, widuję go całymi dniami. Nie muszę się
jeszcze z nim spotykać po pracy. Nie jestem do niego aż tak przywiązany,
Rozo!
Westchnął.
- Z dwoma pozostałymi jest tak samo. Nie widuję się z nimi częściej niż z
Jensem.
- Ja nie mówię o tamtych - powiedziała z uporem, patrząc na swoje stopy.
Nawet stopy zrobiły jej się grubsze. Buty uwierały ją w palce, cisnęły w
kostkach i w łydkach. Naciągnięta skóra była zimna, Roza jednak nie była
w stanie poruszać palcami dla rozgrzewki. - Ale ja ciebie nie widuję
wcale, Tomas...
- Przecież nie mogę tak po prostu do was przyjść, stanąć w progu i
powiedzieć, że chciałem odwiedzić Rozę.
Roza uniosła głowę, patrzyła na niego z uporem.
- Ja nie jestem żoną Jensa!
- Nie jesteś - przyznał Tomas z powagą. - Nie jesteś żoną Jensa. Bóg raczy
wiedzieć, kim ty teraz jesteś, Roza. I nie wiem, czy ktoś potrafi się w tym
rozeznać. Ale jemu by się mimo wszystko nie podobało, gdybym stał
przed waszymi drzwiami i domagał się twojego towarzystwa. A jego
towarzystwa to ja nie chcę. Tak samo, jak on nie życzy sobie mojego. Nie
mogę was odwiedzać, Rozo. Tak to jest.
- A nie mógłbyś spróbować go polubić? - zapytała z nadzieją w głosie.
- Nie - odparł Tomas krótko. - Dopóki życia nie wybaczę mu tego, co ci
zrobił. Jeśli ty już tego nie pamiętasz, to wiedz, że jednak istnieje ktoś, kto
nie zapomniał. Ja. I po czymś takim nie ma miejsca na zaufanie. Nigdy,
pod żadnym warunkiem. Taki to ja nie jestem.
- Ja nie mówię o zaufaniu - powiedziała Roza drżącym głosem. - Nigdy
bym cię o to nie prosiła. Ale jest różnica między zaufaniem a zgodą.
- Nie.
- Brakuje mi ciebie! - zawołała z rozpaczą. - Tak strasz-
nie za tobą tęsknię, Tomas! Tak dobrze się z tobą rozmawia. Dobrze jest
być z tobą.
Tomas nie do końca wiedział, co Roza ma na myśli, ale nie pytał.
Nie chciał niczego na niej wymuszać.
Roza mogła mu powiedzieć tyle, ile uzna za stosowne, on zamierzał być
tym jedynym człowiekiem, który nie zgłasza wobec niej żadnych żądań.
Da mu to, co zechce. Tomas nie życzył sobie, żeby między nimi pojawił
się choćby cień przymusu.
...tak dobrze jest być z tobą...
Może dlatego, że tylko on widzi Rozę.
Rozę taką, jaka ona jest. Prawdziwą Rozę Samuelsdatter.
Próbował nie patrzeć na nią tak jak inni ludzie.
Tomas nigdy nie miał żadnych konkretnych wyobrażeń na temat, jaka
miałaby być ta dziewczyna, która stanie na jego drodze. Zawsze uważał,
że tak jest lepiej. Był niewinny.
A potem spotkał Rozę.
Zobaczył ją wieczorem, jak się wspinała po zboczu, nie wiedząc, że ktoś
ją obserwuje. Całkiem wolna.
Potem Tomas zrozumiał, że nie można sobie wymarzyć takiej chwili jak
ta.
Roza dała mu przyjaźń.
Teraz już nie był pewien, czy powinien tę przyjaźń przyjmować. Sam nie
był w stanie nic dla Rozy zrobić. W jej życiu nie było dla niego miejsca.
Miejsce dla tej ich przyjaźni też się nieustannie kurczyło.
Trudno jest być mężczyzną i zadowalać się przyjaźnią kobiety.
Peder zabrał to, co mogło należeć do niego. Ale Jens ostatecznie zamknął
przed nim drzwi.
- Myślę o tobie - powiedziała.
Tomas jej wierzył. Roza nie należy do takich, co kłamią. Sądził, że
byłoby ją na to stać, ale musiałaby mieć ważny powód. Był pewien, że
jemu by nie skłamała. To z gruntu uczciwa osoba, nie potrafiłaby tworzyć
półprawd.
- Jens nic nie mówi na twój temat. Tomas musiał się roześmiać.
- A spodziewałaś się, że coś powie? - spytał, nie pojmując,
jak w ogóle taka myśl mogła jej przyjść do głowy. - Naprawdę się tego
spodziewałaś, Roza? Jens nie lubi mnie tak samo jak ja jego. I nie
oczekuj, że między nim a mną zrodzi się jakaś przyjaźń. Jak długo on
pozostanie w twoim życiu, mnie tam nie znajdziesz. A gdybyś je
otworzyła dla mnie, to żadnego Jensa Haldorsena już tam nie będzie.
Widział, że Roza załamuje ręce.
- No popatrz, jaki to łatwy wybór?
Tomas zdawał sobie sprawę, że nie powinien był mówić tego w taki
sposób, ale im większy dystans potrafi zachować, tym mniej będzie
cierpiał potem. Kiedy Roza już sobie pójdzie.
Dla obojga tak jest lepiej...
Budował w sobie ochronę przed cierpieniem. To rozsądne dbać o własne
sprawy. Nikt inny za niego tego nie zrobi.
- Nadal jestem w grupie - uśmiechnął się krzywo. Było w tym uśmiechu
dużo radości. - Jens by ci na pewno powiedział, gdyby mi się coś stało w
sztolni. Na pewno by cię poinformował przynajmniej z tego powodu, że
mógł mnie wykopać.
Roza pochyliła kark.
Ona też tak właśnie myślała. I wiedziała, że to prawda. Mimo to nie była
w stanie siedzieć w domu, nie mając pewności, jak naprawdę sprawy się
mają.
- Chciałam to wiedzieć - powiedziała. - I chciałam wiedzieć, jak się masz.
Tomas westchnął.
- Vuoi. Kobieta!
W słowach Rozy słyszał szum górskich traw. We wszystkich jej
niewypowiedzianych słowach także. Słyszał swoje pragnienia, kiedy
Roza wciągała powietrze do płuc. Odczuwał wielką radość, kiedy ona
milkła między jednym a drugim słowem. I wiedział, że potrafi
wytłumaczyć wszystko, jeśli tylko zechce...
Ale nie chciał.
Pragnął wierzyć, że ona lubi go bardziej, niż mówi. Pragnął wierzyć, że
jest między nimi coś więcej niż tylko ta przelotna przyjaźń, która ją tutaj
przywiodła.
- Jens poszedł na tańce?
Nie wiedział, dlaczego ją o to spytał. To głupie z jego strony. Żałował, że
wymówił to imię, że skierował jej myśli ku innemu...
Roza skinęła głową.
Tomas nie był w stanie oprzeć się pokusie. Roza była pokusą.
Siedziała na jego pryczy zdeformowana dojrzewającą ciążą, Rallarroza,
którą nawet najgorsza łajza w kopalni mogła nazwać najszkaradniejszą
kobietą w osiedlu, a wszystkie uczucia Tomasa były przy niej. Wszystko,
czego mógłby w życiu pragnąć, widział w niej.
Rallarroza.
Roza, którą każdy może mieć. Ale nie jego Roza...
Przed nim nigdy nie rozkwitła. Jej piersi nigdy nie nabrzmiały pod jego
palcami. Jego stęsknione wargi nigdy nawet nie musnęły jej skóry.
Marzył, by ją pieścić. Delikatnie przesuwać palce po okaleczonym
policzku. Marzył, by całować pokrytą bliznami skórę, która była częścią
jej twarzy, tej, która w ludziach budzi obrzydzenie.
Tomas kochał również okaleczoną połowę jej twarzy. Zdawało mu się, że
taką Rozę kocha bardziej, niż byłby w stanie kochać Rozę bez tej skazy.
To szaleństwo, ale Tomas nie traktował siebie jako specjalnie mądrego.
Nikt, kto kocha, nie jest tak całkiem przy zdrowych zmysłach.
Namiętność tłumi w jakimś sensie rozsądek. Tak musi być.
Bez tego namiętność byłaby fałszywa.
Nie potrafił oprzeć się pokusie, jaką dla niego była Roza.
Tomas usiadł przy niej.
Nie za blisko. Na to miał dla niej za dużo respektu. Szanował ją.
Szanował ją bardziej niż swój rozsądek. Bardziej niż własne życie.
Siedział kawałek od niej i nie mógł już tej odległości zwiększyć, nie miał
na to miejsca. Zresztą to by było dziecinne.
Nigdy nie zamierzał jej mówić o swoich uczuciach. Nie chciał stawiać jej
w niezręcznej sytuacji. Wiedział przecież, że ona tych uczuć nie
odwzajemnia.
I nie zamierzal jej do niczego nakłaniać. Nie chciał, żeby czuła się
zmuszona do słuchania jego wyznań. Czasami jednak bardzo chciał być
przy niej blisko.
Ta potrzeba stawała się coraz silniejsza.
Najpierw była to tylko tęsknota. Niepokój, który burzył w nim krew. Z
czasem to narastało, na myśl o niej czuł ciepło w piersi.
W końcu pragnienie stało się tak silne, że myślał o tym właściwie przez
cały czas. W marzeniach zaczęły się pojawiać obrazy. Marzenia nie
opuszczały go w żadnej chwili, kiedy nie był zajęty czym innym. Łapał
się na tym, że kiedy odpoczywa, marzy o Rozie. I zawsze kiedy robił coś,
co lubi.
Próbował się od tego uwolnić, uciec.
Uciec od niej.
Ale było jeszcze gorzej. Zaczął jej szukać, obserwować ją. Chodził tam,
gdzie wiedział, że ona może przyjść. Starał się zwrócić na siebie uwagę
otaczających ją ludzi. Starał się, by ci, którzy mają z nią do czynienia,
mieli też powody, by rozmawiać o nim.
Roza powinna wiedzieć, że on istnieje.
Myśl o niej wypełniała wszystkie godziny jego życia. Myślał o niej, kiedy
wpełzał do najciaśniejszych sztolni. Myślał o niej, by uciec od strachu.
Myślał o niej, kiedy kładł się spać, i Roza była pierwszą jego myślą po
przebudzeniu. Zauważył, że chodzi sam i prowadzi z nią długie rozmowy.
Rozmawiał z nią tak, jakby ona z nim była. Zawsze zasypiając, sam siebie
obejmował ramionami i starał się wierzyć, że obejmuje ukochaną.
Tomas wiedział, że to chore.
Bał się o stan swojego umysłu.
Tysiące razy pragnął opuścić Kopalnię. Kiedy Peder porzucił Rozę,
Tomas był jedynym, który rozumiał, dlaczego. Bardzo dobrze pojmował
powody Pedera. Może nawet czuł to lepiej niż sam Peder.
Peder Rozy nie kochał.
A Tomas owszem.
Potem zaczął źle sypiać.
- Nadal chodzę do kopalni - powiedział Rozie. Przyglądał jej się z boku.
Siedział po złej stronie, ona
czuła na sobie jego spojrzenie, wiedziała o nim, ale pozwalała mu patrzeć.
...to jest zaufanie...
Tomas nie wiedział, czy jest w stanie się z tego cieszyć, czy nie. Ona
mogła się tak zachowywać z wielu powodów.
Może znaczył dla niej tak mało, tak mało jako mężczyzna, że nie robiło
jej różnicy, na którą stronę jej twarzy patrzy. Może traktowała go tak, jak
nie potraktowałaby nikogo, kto miałby dla niej znaczenie i wartość.
Może on jest po prostu nikim.
- Czy to działa? - spytała i odwróciła głowę tak, że mógł jej patrzeć prosto
w twarz. Jej oczy były duże i rozszerzały się coraz bardziej. Pytające,
badawcze, z jakąś wiarą, której Tomas nie potrafił zrozumieć. Widział ją,
ale nie wiedział, skąd wypływa.
Przypominał sobie, jak to kiedyś było.
...bywał spocony i rozgrzany. Albo marzł rozpaczliwie jak w środku
nocnej zadymki w tundrze. Mimo to pot zalewał mu oczy. Błogosławił
panujące w sztolni ciemności, które chroniły go przed wzrokiem Jensa. I
przeklinał je za wszystko, czym się tu stawał. Za tę duszę tchórza, jaka się
w nim budziła w kopalnianych ciemnościach.
W każdej chwili mogła go dopaść panika jak niszcząca ulewa.
Różnokolorowe plamy tańczyły mu wtedy przed oczyma, w najgorszych
chwilach bał się nawet oddychać.
Wytrzeszczając oczy, wpatrywał się w otaczające go zewsząd skały, a w
głowie krążyła mu jedna jedyna myśl.
...oddychać spokojnie...
...oddychać spokojnie...
...oddychać spokojnie...
Przestrzeń wokół była ciasna. Skalne ściany znajdowały się tak blisko.
Groźne, czarne, ciężkie, cały świat zdawał się spoczywać nad tą odrobiną
powietrza ponad nim.
Wciąż oczekiwał, że to powietrze ujdzie i góra zawali mu się na głowę.
Dopadały go mdłości. Strach krzyczał w nim niczym drapieżne ptaki na
rozpostartych skrzydłach. Było tych ptaków tak wiele, że mogły
przesłonić całe niebo, sprawić, by stało się czarne i groźne.
Teraz mógł o tym zapomnieć.
- Możliwe, że to pomogło - powiedział Tomas do Rozy z bladym
uśmiechem.
Nietrudno było się uśmiechać, kiedy ona siedziała przy nim. Przyszła do
niego! Przyszła z własnej woli, bo martwiła się o niego. Zastanawiała się,
jak mu się wiedzie.
Myśli o niej były ważniejsze niż sen. Marzenie lepsze od snu. Nie mógł
być pewien, czy we śnie Roza się pojawi. Ale o marzeniach za dnia to on
decydował.
Myśli o niej były ważniejsze niż jedzenie. Nie pamiętał nawet, kiedy
ostatni raz kupił sobie obiad w jadłodajni. Obywał się suchym
prowiantem, nie odczuwał głodu.
Myśli o niej utrzymywały go w dobrej formie w kopalni.
Zawsze kiedy Jens spoglądał na niego spod oka, Tomas wiedział, że
tamten tylko czeka, aż zobaczy go w stanie załamania ze strachu.
Może i Jens widział, że Tomas śmiertelnie się boi.
Ale Tomas się nie załamywał. Wykonywał swoją pracę, a nawet więcej.
Był silny i wytrzymały.
I miał swoje myśli o Rozie.
Kiedy Jens patrzył na niego podejrzliwie, Tomas myślał o Rozie. Marzył
o rzeczywistości, której nigdy nie doświadczy, ale na dole w kopalni
wierzył we wszystko.
To Roza uwolniła go od lęku.
Oddychał spokojnie i myślał o niej. Myślał o tym, że jej nie rozczarował.
Myślał o jej dobrej sile. Myślał o jej dziecinnym zaufaniu i wierze w coś,
co nie należy ani do dobra, ani do zła. Takie wyobrażenia młodej
dziewczyny. Roza była z nim w kopalni niczym piąty członek grupy. Jens
o tym nie wiedział. Tylko Tomas. To jego tajemnica. Jego migotliwa,
jasna gwiazda przewodnia w miejscu, w którym nie było ani nieba, ani
dna.
- Daję sobie radę w kopalni - wyszeptał.
Roza uśmiechała się naprawdę. Uśmiechała się tak, że bicie jego serca
zagłuszało wszelkie dźwięki wokół. Nie wierzył, że to możliwe, dlatego
przeżywał tak intensywnie.
Koniuszkami palców pogłaskał uszkodzony policzek.
- Chciałbym usunąć te blizny - powiedział znowu szeptem.
Roza nie odwróciła się od niego. Nie prosiła, by cofnął rękę, ani sama jej
nie odtrąciła. Natomiast uniosła ku niemu twarz, ku jego pieszczotom.
Robił to prawie tak jak Peder...
Ale jednak nie całkiem jak Peder...
Teraz Tomas gładził jej zdrowy policzek. Tymi samymi palcami. Głaskał
najpiękniejszy policzek, jaki kiedykolwiek widział u kobiety.
- To by nie miało znaczenia - powiedział cicho. - Nie miałoby znaczenia,
gdyby i ten policzek został oparzony.
Roza miała ochotę się ukryć. Jakby jego słowa były kamieniami, które
mogą ją trafić i zranić bardziej, niż była gotowa znieść.
Oczy Tomasa płonęły przed nią w mroku.
Nadal siedzieli po ciemku, ona jednak nie chciała, żeby było inaczej.
Mogła przecież zerwać koszulę z okiennej futryny. Mogła też zapalić
lampę.
Ale w tej chwili wokół nich powinno być ciemno.
- Jesteś piękna, Roza.
Wolała mu się nie przeciwstawiać. Ani też nie przysunęła się do niego
bliżej na pryczy. To nie byłoby w jej stylu.
- Dziękuję - szepnęła.
Jej wargi ledwo się przy tym poruszyły. Słowo było bardziej oddechem
niż głosem. Tylko czułe tchnienie ciepłego wiatru.
Mogła go prosić, by milczał, ale ona wstrzymała oddech. I nie
wypowiedziała tych wszystkich rozsądnych słów, które przychodziły jej
do głowy.
- Ja cię kocham, Roza - wyszeptał Tomas.
Zbliżał się do niej wolno. Nie dotykał jej, ale jego wargi dotknęły jej ust.
Gorące, silne, wilgotne. Objęły jej usta. Język szukał jej języka z energią,
jakiej nawet nie przeczuwała.
Całował ją długo.
Potem już nie było między nimi dystansu. Potem obejmowali się
nawzajem mocno z zamkniętymi oczyma. Ciemność osłaniała ich,
błogosławiła, pieściła.
Byli ślepi i głusi, tylko ręce wiedziały, co robić, tylko one umiały
rozwiązać wszystkie zagadki ich ubrań.
Całowali się nawzajem, niemi. Scałowywali wszystkie
słowa, które mogłyby ich popchnąć dalej lub zatrzymać. Scałowywali
wszelki rozsądek. Podniecenie...
Obolałe, wilgotne wargi i niespokojne języki. Bawiące się sobą nawzajem
usta. Łapczywe. Pożądanie...
Potem otworzyli oczy, widzieli ciemność i twarz tej drugiej osoby.
Nie można powiedzieć, że nie wiedzieli, co robią. Nie można powiedzieć,
że nie zdawali sobie sprawy, kim jest to drugie. Wiedzieli.
Ona odpięła kurtkę i bluzkę dla jego rąk. Chłonęła uwielbienie widoczne
w jego oczach. Starała się je przechować jak drogocenny skarb, bo było
dla niej obce, coś, czego nigdy przedtem nie widziała.
On miał takie delikatne dłonie. Ale niedługo. Stawał się coraz bardziej
natarczywy, szukał zgłodniałymi wargami jej białej skóry. Drobnymi
pocałunkami pokrywał blizny na jej ramieniu. Poruszał się leciutko jak
owad, muskał zaledwie.
Zsuwał się niżej, pieścił wypukłości piersi i bioder, dłonie ostrożnie
przesuwały się po napiętej skórze brzucha bardziej czułe, niż Jens
kiedykolwiek mógłby mieć. I nieskończenie cierpliwe.
Roza czuła się niczym zakuty w ciężką zbroję rycerz, wędrujący przez
ciche, uśpione równiny. Była zmęczona, kiedy Tomas ją wziął. Zmęczona
i uradowana.
Nie zamknęła się we własnych doznaniach.
W dalszym ciągu jakby płynęła w tym marzeniu, które nie było
przeznaczone dla niej.
Tomas jej nie wypuścił z objęć. Teraz leżał przy niej. Głaskał ją po
włosach i całował. Całował policzki, powieki i czoło. Całował szyję,
piersi, brodawki napięte jak wierzbowe bazie wiosną, czekające na
moment, gdy będą mogły się rozwinąć. Te pocałunki i pieszczoty
sprawiały jej cudowny ból. Drżała pod jego czułym dotykiem i pod
szorstkimi pieszczotami, pod tą niepojętą bliskością, która kazała jej
wargom prosić, żeby nie przestawał.
...jeszcze...
...jeszcze...
Jego ręce nic o niej nie wiedziały, ale mimo to potrafiły odnaleźć
wszystkie najbardziej wrażliwe miejsca na jej ciele. Był niczym
wędrowiec.
Wstrząsnął nim gwałtowny skurcz, kiedy dotarł do portu.
Prowadził ją po wszystkich cudownych ścieżkach. Przez krajobrazy, w
których nie bywała z nikim innym.
Niczego tam nie rozpoznawała.
Jens nic o tych regionach nie wiedział.
Peder też nie znał do nich drogi.
Żaden inny mężczyzna nie zabrał jej nigdy w taką podróż. Zresztą nikt
inny nigdy się nie przejmował tym, jakim to instrumentem jest Roza.
Ale Tomas wiedział.
On miał wargi chętne do wędrówki, nie cofające się przed niczym. Jego
język był niczym gronostaj gotowy do skoku. Pojawiał się to tu, to znowu
w innym, trudnym do przewidzenia miejscu.
Tomas miał palce czułe i pożądliwe zarazem. Pieścił ją. Całował. Raz był
jak ptak, to znowu jak nieposkromione zwierzę. Rozkoszował się jej
ciałem i pragnął, by ona odczuwała to samo.
Nikt nigdy nie zaprowadził jej w takie miejsca.
Nikt.
Rozdział 8
- To się nie powinno powtórzyć - zapewniał ją.
Ciemność wokół była błogosławieństwem. Zresztą teraz żadne z nich nie
myślało o zapaleniu lampy ani zdjęciu koszuli z okna.
Roza nie wiedziała, co myśleć. Nie pojmowała, jak doszło do tego, co się
przed chwilą stało. Nie była też w stanie wyobrazić sobie choćby jednego
powodu, dla którego nie miałoby się to stać.
- Świat się od tego nie zawali - zapewniał Tomas i głaskał ją wolno po
rudych włosach. Bawił się kilkoma lokami i marzył, by mieć dość odwagi
i poprosić o jeden. Mógłby go zawsze przy sobie nosić. Ale nie potrafił.
Nie po tym...
Roza nie zdobyła się też, by powiedzieć, że to szaleństwo, coś
niewłaściwego. Nie była bowiem pewna, czy tak jest w istocie.
Przepełniały ją teraz nieznane uczucia. Nadal echo jego pieszczot trwało
pod jej skórą.
Nie miała pojęcia, jak zdoła o tym zapomnieć.
- Zrobiło się późno - powiedział Tomas, obejmując ramieniem jej plecy.
Był taki bliski i gorący, chociaż już wszystko minęło, choć został
zaspokojony. - Było ciemno, znaleźliśmy się za blisko siebie. To by się
mogło przytrafić najlepszym.
Roza pomyślała, że do najlepszych to ona nie należy.
Przeżyła już wiele takich chwil „potem". Ale żadna nie była podobna do
tej. Mężczyzna, ktokolwiek to był, „potem" zaczynał się bardzo śpieszyć.
Nerwowo wkładał ubranie, porządkował je i nigdy „potem" nie patrzył na
Rozę.
Tacy byli zawsze skrępowani, jakby zawstydzeni, że przeżyli z nią
przyjemność. Jakby sami przed sobą woleli się do tego nie przyznawać.
Bo to ona budziła w nich ten głód...
Roza dowiedziała się wiele o mężczyznach.
Peder był inny.
Ale nawet Peder nie wzbudził w niej myśli takich jak te. Nawet Peder nie
siedział potem przy niej i nie obejmował jej ramieniem. Nie głaskał jej po
włosach, nie czynił jej bardziej wartościową, niż była.
Peder jej nie kochał.
Tomas miał na wargach ten swój delikatny uśmiech. Wyglądał tak młodo.
Pod wieloma względami zdawał się młodszy niż ona, ale o wiele
mądrzejszy. Bardziej zrównoważony.
- Nie mogę u ciebie zostać - powiedziała.
Jens może wrócić w każdej chwili. Byłoby źle, gdyby zastał dom pusty.
Nigdy nie zdołałabym odpowiedzieć mu na pytania...
Gdzie ty byłaś, Roza?
Nigdy nie będę mogła kłamać na temat tych godzin...
Bo to chyba były godziny. Mam wrażenie, że to czas wycięty z
wieczności. Czas, który stanął w miejscu i który wypełnił
nieskończoność.
On jest taki gorący.
Nigdy bym nie pomyślała, że w tym drobnym ciele jest tyle gorąca. To
przecież tylko sprężyste mięśnie pod miękką skórą. Jeszcze taki
chłopięcy, a w tych chwilach, które razem przeżyliśmy, dorosły i męski.
Nigdy nie było tak jak tym razem.
Nigdy.
Może moje prababki zadbały, bym zwróciła ku niemu zmysły. Może nie
wystarczyło im, że on mnie kocha. Byłoby o wiele łatwiej, gdyby moje
oczy tak patrzyły na Tomasa, jak jego oczy patrzą na mnie...
Nie wiem, czy to, co on do mnie czuje, to jest prawda.
Przecież to się nie pojawiło samo z siebie.
To zostało stworzone, wymyślone przez kogoś innego. Dlatego nie
pragnę odpowiadać. Właśnie spróbowałam owocu, który okazał się
bardzo słodki. Słodszy niż miód i woda z cukrem. Ale nie istniał dłużej
niż kawałek brązowego cukru w ustach.
To jest skazane na przemijanie.
Jeśli one mnie też dotknęły, to przecież nie musiałam o tym wiedzieć.
Mogłabym przeżywać to, rozkoszować się takimi chwilami jak ta i
uważać, że tak powinno być.
Dziwne jeśli pomyśleć, że one też mogą popełniać błędy...
Ja go nie kocham. Nie tak. Nie żyję po to, by na niego patrzeć, by go
dotykać i być z nim. Umiem wyobrazić sobie świat bez Tomasa.
Muszę wracać.
Do domu.
Jens nie powinien się nigdy o tym dowiedzieć.
- Nie jesteś Jensowi nic winna - powiedział Tomas. - Żadnych wyjaśnień
na ten temat.
- Nic Jensowi o tym nie powiem - zapewniła gorączkowo.
- Ja się nie boję tego, co Jens mógłby znaleźć przeciwko
mnie - powiedział Tomas. - Ale boję się, że tobie mógłby zrobić coś
złego.
Oboje wiedzieli, że nie jest to lęk bezpodstawny. Jens mógł wpaść w
straszliwą złość. To człowiek nieobliczalny.
Właściwie Roza nie chciała wychodzić z tego nierzeczywistego ciepła,
ale przecież musiała. Czas się nie zatrzymał za drzwiami baraku. Musiała
wstać z pryczy. Musiała odsunąć od siebie delikatne ręce Tomasa, jego
uspokajające pieszczoty.
On nie podniósł się razem z nią.
Siedział tam, gdzie go zostawiła.
- Gdybym z tobą poszedł, musiałbym wejść do środka -powiedział cicho.
- Nie mógłbym tylko krążyć koło domu w nadziei, że on nic ci nie zrobi.
Muszę pozwolić, żebyś poszła sama.
- Musisz pozwolić, żebym poszła sama - powtórzyła Roza.
Tomas czuł się jak tchórz. Może i był tchórzem. Ale gdyby ją
odprowadzał, wszyscy by go widzieli. Był pewien, że z daleka teraz
widać, co przed chwilą przeżył.
Zresztą jego uczucie do Rozy było takie wyraźne, że Peder je rozpoznał.
Jens pewnie też, chociaż Jens nigdy o tym nie wspomniał. Ale to między
nimi było.
Niewypowiedziane.
A podejmować teraz rozliczenia z Jensem... to by się dobrze nie mogło
skończyć. Ani dla niego, ani dla Rozy.
- Musisz iść - powiedział.
Nie wiedział, ile czasu spędzili razem. Pojęcia nie miał, jak długo Rozy
nie było w domu. W jego ciemnościach czas się nie liczył. I dlatego się w
nich kryl. Tylko tak mógł żyć.
- Musisz iść, Roza!
Prawie biegła. Nie patrzyła, gdzie stawia stopy. Węzeł na karku się
rozwiązał, włosy powiewały swobodnie. Sięgały jej za talię, aż gdzieś do
bioder. Niczym mieniący się wodospad w kolorze miedzi.
W ten pogodny wieczór między oświetlonymi domami osady ludzie
musieli ją widzieć.
W baraku było ciemno od dymu. I ciepło. Siedzący na pryczach
mężczyźni pocili się nad kartami. W ciągu paru wieczornych godzin
mogli roztrwonić cały tygodniowy zarobek albo wygrać dużo pieniędzy.
Oni nie mieli wątpliwości, dokąd pójść, kiedy ostatni tancerze opuścili
już zabawę.
Ci, których nie pilnowały surowe baby, mające lepsze zastosowanie dla
pieniędzy niż cudza kieszeń, szli prosto tam, gdzie czekała ich prawdziwa
męska rozrywka. Inni, którzy znaleźli sobie chętną pannę, też starali się
znaleźć dla siebie schronienie.
Reszta rozchodziła się po barakach, kładła się na spoczynek w ciasnych
izbach.
Jens przeżywał coś w rodzaju wyrzutów sumienia.
Przez cały wieczór zdzierał sobie podeszwy w tańcu, ale wciąż pamiętał o
lękach Rozy. O tych wszystkich kobiecych niepokojach, które ją
nawiedzały, kiedy on szedł na zabawę.
I pomyślał sobie, że skoro Roza i tak się boi, to nie będzie się bała więcej,
jeśli on wprowadzi w życie jedną z jej fantazji.
Zaczął tańczyć z Amandą.
- Po diabła ty tańcowałeś z tą małą pyzą? - dziwił się Mattias, kiedy
siedzieli obok siebie na pryczy i starali się nie zerkać sobie nawzajem w
karty. - Dobrze jest widzieć, że zwracasz uwagę na inne dziewczyny, ale
wciąż nie mogę zrozumieć, dlaczego wybierasz najbardziej szpetne.
- Ja tylko tańczę - odparł Jens.
- Aha - mruknął Mattias. - I to mnie właśnie niepokoi. Tylko tańczysz. Do
cholery, ty zaczynasz być wierny Rallarrozie! Chociaż niedługo zostanę
już tylko ja i paru innych, którzy nie próbowali jej miodów. Żaden chłop
przy zdrowych zmysłach by na nią czasu nie tracił. Ale ty, mój dobry
Jensie Haldorsen, ty robisz jej dziecko. Bierzesz ją sobie do domu jak
własną babę. I jesteś jej wierny jak te stare dziady żonate od trzydziestu
lat, które już nie pamiętają, jak to było z innymi.
Jens całował też Amandę za domem ludowym, ale nie miał ochoty na
wprowadzenie w życie fantazji Rozy. Nawet nie chciał wiedzieć, czy
Amanda miałaby na to ochotę. Zatrzymał ręce w miejscu, w którym
powinien posuwać się
dalej. Ona wprawdzie dosyć stanowczo powtarzała swoje nie, ale z
doświadczenia wiedział, że szybko zaczęłaby prosić, by nie przestawał.
Fizycznie pragnął tego.
Znaki były wystarczająco wyraźne. Nie musiał być specjalnie bystry, by
rozumieć je właściwie. Mimo to jakoś nie wydawało mu się to konieczne.
W głębi duszy nie miał na nią ochoty.
I właściwie z wdzięcznością przestał, słysząc jej kolejne nie, z ulgą
przyjął ręce, które go odpychały. Choć wiedział, że wystarczyłoby trochę
uporu z jego strony...
On jednak zrezygnował.
I był z tego zadowolony...
To jedna z tych spraw, o których nigdy nikomu nie powie. Nawet
Mattiasowi. I Rozie też nie.
Roza nie powinna sobie myśleć, że on żywi dla niej jakieś poważniejsze
uczucia. Że traktuje poważnie to, co między nimi jest.
Bo to nieprawda.
I nigdy tak nie będzie.
Nigdy żadna kobieta nie zdobędzie go do tego stopnia. Żadna kobieta nie
zasługuje na tak wielką ofiarę ze strony mężczyzny.
Jens nigdy nie wpadnie w sieci żadnej kobiety, przynajmniej dopóki ma
tyle sił, by się bronić. Nadal będzie brał to, co one mu proponują, jeśli,
rzecz jasna, będzie w nastroju. Wystarczy przecież wyciągnąć ręce i
wziąć to, na co ma ochotę, nawet jeśli kobieta nie za bardzo go zachęca.
Nigdy jednak nie będzie to na tyle poważne, by on, Jens, stanął przed
ołtarzem i obiecywał rzeczy, których i tak nie dotrzyma.
Takie poważne - nigdy.
Roza nie powinna wierzyć, że może go utrzymać dłużej, że go usidli.
Roza jest tylko matką jego dziecka.
Nigdy chyba jeszcze z żadną kobietą nie był tak blisko jak z nią, ale w jej
sidła nie wpadnie. Traktuje ją, jak chce. To on jest panem w domu. A to,
co jest między nimi, potrwa tak długo, jak on zechce.
- Ja nie jestem wierny - powiedział krótko. - Ale dziewczyna nie
zasługiwała na to, by tracić czas. Jeszcze mam oczy, stary.
Jens wyszczerzył zęby do Mattiasa.
Nadal był wilkiem...
Więcej o tym nie rozmawiali.
Przynajmniej dopóki do izby nie weszło dwóch młodych byczków,
zataczających się i trzymających nawzajem mocno, bo to był widocznie
jedyny sposób, żeby ustać na nogach.
Zaśmiewali się obaj głośno, raz po raz któryś uderzał się po kolanach.
Nikt nie zwracał na nich specjalnej uwagi, nie było to żadne
nadzwyczajne zajście. Jedyne, co się zmieniało, to to, kto tym razem upił
się prawie do nieprzytomności.
- Posypią się kary, jeśli jutro przyjdziecie do roboty pijani - zauważył
Mattias, nawet nie podnosząc oczu znad kart. Nie szło mu dobrze.
Zastanawiał się, czy nie lepiej pójść do domu i położyć się spać. Jeśli chce
się wzbogacić, to powinien na pieniądze pracować. To pewniejsze niż
łudzenie się nadzieją, że któregoś dnia wygra majątek.
- No nie mogę, patrzcie! - wołał jeden z młodzieńców, rozsiewając wokół
zapach tego, co dzisiejszego wieczora w siebie wlał. Nie była to ani
czekolada, którą podają w sali tanecznej, ani nawet nic mocniejszego, co
można kupić w osiedlowym kramiku. To był odór czegoś domowej
roboty. - Jens siedzi tu sobie i rozkoszuje się niedzielnym wieczorem!
Obaj chłopcy aż się kulili ze śmiechu, takie zabawne wydawało im się to,
co mieli do powiedzenia. Śmiech zdawał się nie mieć końca. Chichotali
jak podlotki, które się wystroiły i chcą zwrócić na siebie uwagę.
- A tymczasem jego Roza... chodzi sobie...
Jens cisnął karty na drewnianą skrzynkę, przy której siedział. Ale nawet
mu ręka nie zadrżała, kiedy chwytał za kark tego, który zaczął coś mówić
o Rozie.
- Co ty, do cholery, gadasz?
- Rogi ci przyprawiła - rechotał ten stojący nieco dalej i taki pijany, że
wyraz twarzy Jensa nie budził w nim niepokoju. - Ty sobie grasz w karty,
a ona odwiedza innych chłopów!
Jens poprzestał na przystawieniu pierwszemu młodzieńco-
wi pięści pod nos, drugiego jednak szturchnął solidnie w plecy. Chłopak
poleciał w kąt, nie wiedząc nawet z jakiego powodu. Ale i teraz uśmiech
nie zniknął z jego gęby.
- O czym ty, do cholery, gadasz? - warknął znowu Jens. W izbie
zapanowała kompletna cisza. Wszystkie twarze
zwrócone na nich. Poker nie był nawet w połowie taki interesujący jak
prawdziwe zmagania.
- Twoja Roza - zachłystywał się chłopak. - Niech mnie diabli wezmą,
jakie ona ma włosy... zwisały jej prawie do kolan, człowieku! Czerwone
jak ogień! Do diabła, co za włosy, człowieku! Do diabła...
- Gdzie widziałeś Rozę?
- Szła od niego - tłumaczył chłopak z oczyma jak puste szkło. - Nie
mówiłem tego? Przecież musiałem ci mówić! No bo dlaczego byś się tak
wściekał? Przecież ci mówiłem - bełkotał po pijacku. - Każdy potwierdzi,
że ci mówiłem!
- Gdzie widziałeś Rozę? Od kogo ona wracała?
- Nie musisz tak na mnie wrzeszczeć! Nie jestem głuchy, do cholery!
Mówiłem ci, że ona ma diabelne włosy? Nigdy nie widziałem takich u
żadnej baby. U chłopa też nie. Ale one wyglądały jak...
Znowu zachichotał, ubawiony swoim żartem.
- Zostaw go - poprosił cicho Mattias. Klepał Jensa uspokajająco po
ramieniu. - Jest taki pijany, że nie wie, co plecie. Wygaduje po prostu
głupstwa. Oni tu przyszli i robią sobie z ciebie żarty, stary. Zwyczajne
szczeniackie wygłupy. Nie przejmuj się tym, Jens. Chodź, gramy dalej.
Coś mi mówi, że masz dzisiaj szczęście, ojczulku...
- To ona straszy po osiedlu - wykrztusił jeden z chłopców. - Cholerne
strachy, niech mnie licho. Baba w ciąży, która dobija się do drzwi obcego
faceta. Uciekała stamtąd. Naprawdę, biegła po ślizgawicy aż się kurzyło,
a te włosy za nią jak ogień. I wyglądała wtedy... pięknie. Lecieliśmy za
nią. Myśleliśmy, że to jakaś ładna dziewczyna, ale nagle się odwróciła i to
było tak, jakbyś spotkał samego diabła na pustkowiu! Aż podskoczyliśmy
obaj.
- Od kogo ona wracała?
- Od Lapończyka, przecież. Od Tomasa Lapończyka. Nie wiedziałeś
tego?
Jens odepchnął obu. Twarz mu pociemniała, przecisnął się między
siedzącymi i ruszył ku drzwiom. Nawet nie zwrócił uwagi na to, że
pozrzucał na podłogę karty i pieniądze, że zniszczył wiele obiecujących
partii.
A przecież tak dobrze mu dzisiaj szło.
... szczęście w kartach...
Roza myła się - miała poczucie winy. Powrót do tych ścian, które nie
należały do niej, ale jednak jakby jej, ocucił ją. Te ściany należą do Jensa.
A ona...
Jest po prostu tak, że ona jakby należy do Jensa i do niego nie należy. I to
był powód, żeby żałować, choć przecież to, co zrobiła, wydawało się i
słuszne, i piękne.
Piękne...
Myła się i słyszała słowa brata, które wypowiedział nie tak znowu dawno.
Tamtego wieczora, kiedy Peder zerwał trzyletni kontrakt, porzucił
kopalnię i ją.
Wtedy Ole prosił ją, żeby zmyła z siebie zapach Jensa.
Tutaj, w tych czterech ścianach, które dzieliła z Jensem, czuła teraz
zapach Tomasa. Emanował z jej skóry, z ubrania, z włosów...
Za każdym razem, kiedy wciągała powietrze do płuc, miała wrażenie, j
akby smakowała Tomasa. Jego ciepłą skórę, miękkie, pożądliwe wargi.
Jego...
Gdy przymykała oczy, to wrażenie stawało się jeszcze silniejsze. Czuła
wtedy jego dłonie, zdecydowane pieszczoty, silne, sprężyste ciało, wargi
zostawiające wilgotne ślady na skórze. Ślady wysychające w ciepłym
powietrzu.
Wystarczyło zamknąć oczy, a wszystko przeżywała od nowa...
To śmiertelnie niebezpieczne!
Dlatego myła się z takim zapałem. W lodowatej wodzie, bo nie miała
czasu czekać, aż się zagrzeje. Zrobiło się późno.
Zabawa skończyła się pewnie dawno temu.
O świcie Jens musi znowu iść do pracy. Ludzie dużo
o nim gadają. Nie tylko o niej. I ludzie chyba mają dużo racji w tym
swoim gadaniu. Na temat ich obojga.
Ale swoją pracę w kopalni Jens traktował bardzo poważnie. Zarabiał tam
dużo pieniędzy. I bardzo lubił przychodzić do domu z plikiem
banknotów. Zwykle żartował w soboty, kiedy wracał z kantoru, gdzie
kwitował wypłatę. Przychodził potem do niej, wymachując banknotami.
- Dobre pieniądze! - wolał i podnosił je tak, by czuć ich zapach. - Nie
można odmawiać przyjęcia dobrych pieniędzy, Roza!
Roza nadal pachniała Tomasem...
A jeśli ona to czuje, poczuje również Jens. W takich sprawach Jens jest
bardzo spostrzegawczy. Poznawał na przykład, kiedy myślała o Pederze.
Teraz Roza pragnęła, by Jens został tam, gdzie jest.
Pragnęła, by ta gra w karty, która zatrzymała go gdzieś w barakach,
trwała do rana. Chciała, żeby się gdzieś upił do nieprzytomności. By tam
zasnął, a rano nie miał czasu na nic więcej, tylko przebrać się i iść do
kopalni. Tak bardzo, by nie czuł niczego prócz własnego zapachu...
Przyszło jej nawet do głowy, że chce, by znalazł sobie jakąś kobietę i
został z nią...
Nie!
Niektóre pragnienia natychmiast odwoływała! Nie chciała, by się
spełniły. To jedno nie może się stać! Żadnej innej kobiety!
Jens nie może obejmować innej ani poważnie, ani w żartach. Bo po tym
Roza nie mogłaby już żyć. Gdyby zrobił coś takiego, nie mogłaby
mieszkać z nim pod jednym dachem. Nie mogłaby pozwolić, żeby jej
dotykał.
...nie mogłaby żyć z nim, wiedząc, że to się stało...
Tego jedynego grzechu nigdy by mu nie wybaczyła.
Ale właśnie ten jedyny grzech sama popełniła.
...zdradziła...
Roza szorowała swoje piersi. Szorowała tak, aż czuła ból. Szmatka była
szorstka, a woda lodowata. W izbie wciąż panował chłód. Gdy tylko
przyszła, naładowała piec do pełna, z trudem zamknęła drzwiczki.
Musi być ciepło, kiedy Jens wróci do domu. Bo jak nie,
to domyśli się, że Roza nie cały czas na niego czekała. Musi być ciepło
tak, jak on lubi. Tak ciepło, żeby go nie dręczył chłód od podłogi. Tak
ciepło, żeby Roza mogła siedzieć przy piecu i patrzeć w płomienie.
Jeśli będzie inaczej, on się domyśli, że coś jest na rzeczy. Bo ciepła izba
należy do ich wspólnych wieczorów. Nie chciała, żeby tym razem było
inaczej.
Ona musi być czysta!
W izbie musi być ciepło!
Jens widział smużkę dymu nad dachem ich domu i odczuł spokój. Jakby
cichy, łagodny ptak znalazł gałązkę, na której może odpocząć.
Serce przestało się tłuc, mógł znowu iść. Nie musiał biec.
Z kuchennego okna sączyło się słabe światło. Oczywiście Roza zasunęła
te idiotyczne firanki. Bardzo nie lubiła, żeby ktoś do nich zaglądał. To
takie babskie pomysły, których nie był w stanie zrozumieć.
- Co, do cholery, ktoś miałby u nas do oglądania?
Roza paliła w piecu. Świeciła się lampa. Roza lubiła takie słabe światło.
Bardziej ciemność właściwie. On męczył sobie przy nim oczy, Roza
jednak bardzo ceniła taki nastrój.
Może ón też by tak lubił, gdyby był taki szpetny.
Lepiej teraz rozumiał niektóre cechy Rozy po tej prawie całej przeżytej
wspólnie zimie. Miała cechy, które niemal polubił.
W każdym razie Roza nie jest ostatnią kobietą, która może być matką
jego dziecka.
Gdyby się nad tym zastanawiał, nigdy by Rozy nie wybrał, to prawda.
Gdyby chciał spłodzić to dziecko. Ale on, zbliżając się do jakiejś kobiety,
nigdy nie myślał, że z tego może być dziecko. Był przekonany, że co jak
co, ale dzieci po świecie to on nie rozsiewa. Nie myślał, by z własnej woli
tworzyć jakieś nowe odgałęzienia rodu.
Nie chciał, żeby ten ród rozwijał się w przyszłości.
Widocznie jednak natura lubi się bawić w okrutny sposób.
Tak to rozumiał.
Jego dziecko.
Wszystko, co on ma w sobie dobrego i złego, wszystko,
o co prosił, by mu było dane, i wszystko, co chciał, by zostało mu odjęte,
zostanie przekazane dalej z tym dzieckiem. Z dzieckiem Rallarrozy.
Był to żart tak okrutny, że naprawdę powinien dać sobie dość czasu, by
się z niego uśmiać. I żeby nad nim zapłakać,
i żeby już teraz pokochać to nienarodzone jeszcze życie. To dziecko
będzie kogoś potrzebowało.
Dla tego dziecka on powinien istnieć. Powinien być ojcem swojego syna.
Jens nie może się zachować jak tchórz. Powinien być mężczyzną,
odpowiedzialnym mężczyzną, który pójdzie naprzód.
Który pójdzie dalej.
Jak najdalej od tych ciasnych fiordów, zaciągniętych firanek i małych
izdebek. Daleko od tej mrocznej powagi, goryczy i okrucieństwa. Jak
najdalej od wszystkiego, co przeklął już dawno temu!
To jest jego dziecko.
Jedyna możliwość, by przenieść dalej odrobinę światła. Jakiś ślad na
ziemi, świadectwo jego istnienia, które też z kolei zostanie przekazane
dalej, uczyni go w jakiś sposób nieśmiertelnym, chociaż to może brzmieć
jak szyderstwo z tego nieszczęsnego, nienarodzonego jeszcze maleństwa.
Przekaże ono dalej przeklęte dziedzictwo.
Powinien był zadbać, by Roza umarła wtedy nad Strommen...
To było coś więcej niż atak. Coś więcej niż tylko ciosy jego pięści. Nie
tylko gorzki owoc ślepej wściekłości.
Jego złość nigdy nie była ani taka nagła, ani taka gwałtowna.
Długo o tym rozmyślał i doszedł do wniosku, że to było jedyne dobre
rozwiązanie. Jedyne, co mógł zrobić. A Roza nie broniła siebie ani
swojego życia.
Nie wyglądało na to, że ona w ogóle ma czego bronić.
Jens bił tak, żeby ją zabić. Zabić ją i powstrzymać to maleńkie źdźbło,
które wykiełkowało z jego i jej nieśmiertelności. Chciał zabić ją i
dziecko.
Ale oni nie umarli i to jest znak.
Teraz Jens pragnął już tylko chronić swoje dziecko.
Ale ona nie może go wystawiać na pośmiewisko, ta, która
jest matką jego dziecka! Powinna wiedzieć, co jej przystoi! Powinna
wiedzieć, gdzie jest jej miejsce. Na co on jej pozwala.
Rozdział 9
Wełniany koc złożony we dwoje leżał na podłodze, właśnie tak zwykle
leżał wieczorami. Ogień trzaskał za zamkniętymi drzwiczkami, aż się
iskrzyło. Wokół żelaznych drzwiczek powstała czerwona obwódka.
Świadectwo, że nie żałowano opału. Jens natychmiast wszystko
zrozumiał.
Szyby wciąż były obrzeżone kwiatami mrozu.
Lampa mocno przykręcona. Roza stała przy umywalce, przed sobą miała
miednicę, ocynkowane naczynie z jakiegoś jarmarku. Szczupłe ręce
wykręcały szmatkę. Jens widział, że Roza drży.
Bluzkę zdjęła z ramion, ale nie wyciągnęła jej ze spódnicy, nawet nie do
końca rozpięła pod szyją. Pod tą bluzką wypięty brzuch wydawał się
jeszcze większy.
Drgnęła, kiedy otworzył drzwi i wpuścił lodowate powietrze.
I stała z rękami skrzyżowanymi na piersiach. W jednej dłoni ściskała
myjkę, woda ciekła z niej strużką i spływała po nagim przedramieniu.
Oczy miała nienormalnie duże.
Jens nawet nie zauważył, że zamknął drzwi i podszedł do niej.
Zachowywał się bardzo spokojnie. Cieszył się, że ona nic nie mówi, bo i
tak by jej nie słuchał. Był jak głuchy.
Ale w jego duszy szalała zimowa zawierucha. Zimniejsza niż mroźne
noce, kiedy na niebie faluje polarna zorza, czerwone i zielone smugi
światła.
Chwycił jej ręce, za którymi się ukrywała, i wykręcił do tyłu.
Patrzył na nią, przesuwał wzrok po całym ciele. ...twarz...
...szyja...
...ramiona...
...piersi...
...szukał dowodów...
Lekkie ślady zębów pod brodawką piersi, niemal stapiające się z ciemną
obwódką, to nie on je tam zostawił. Co do tego Jens się nie mylił.
Pewność przeniknęła jego mózg jak cięcie nożem. Podzieliła go na
dwoje. Ta pewność spływała do piersi jak rozpalone do białości żelazo.
Wszystko było teraz białe, nie zostało nic z czerwonego ognia.
Tylko lodowata biel.
Jego oczy widzą wszystko. Ja wiem, czego on szuka, a nie mogłabym
przysiąc, że nie ma żadnych śladów. Tego nie wiem.
U Tomasa było ciemno. Sądziłam, że byliśmy ostrożni. Sądziłam, że
Tomas był ostrożny. Tomas nie życzy mi przecież źle...
Jens kładzie jedną rękę pod moją piersią. Ściska mnie tak, że aż boli. On
ma takie silne ręce. Zaciska je, a ja mam ochotę krzyczeć, ale brodawka
powiększa się pod tą jego brutalną pieszczotą, w której nie ma ani cienia
czułości. Reaguje na jego dotyk, który sprawia mi ból. Ciemnieje pod
jego natrętnym spojrzeniem.
Jens się uśmiecha.
Ten jego krzywy uśmiech mówi mi, że on wie, co powinien zrobić.
On zawsze wiedział... Puszcza mnie.
Tylko palec wskazujący przesuwa się po mojej skórze. Rysuje kręgi.
Coraz bardziej zbliża się do brodawki. Muska ją leciutko.
Pokazuje coś, czego nie widzę.
- Ktoś się z tobą zabawiał - powiada Jens.
Próbuję zobaczyć to, co on widzi, ale rzucam cień na własne ciało. I
dostrzegam tylko jego drżącą dłoń. I on już mnie więcej nie dotyka.
Trzyma palec bardzo blisko, ale mnie nie dotyka. W jego twarzy widzę
obrzydzenie.
- Ty, która wiesz - mówi głosem, który przypomina mruczenie kota. - Ty,
Roza, która wiesz, jak łatwo zrobić ci siniaka, powinnaś go była ostrzec.
Powinnaś była mu powiedzieć, żeby cię dotykał bardzo delikatnie.
Powinnaś była mu wytłumaczyć, że ślady zębów przypominają tylko
ślady zębów, nic innego. Powinnaś była powiedzieć mu, że ja mam
bardzo dobre oczy i że nie lubię, kiedy ktoś robi znaki na tym, co należy
do mnie. O wielu sprawach powinnaś była pomyśleć, Roza. I tyle
powinnaś powiedzieć swojemu kochankowi. Temu swojemu
Lapończykowi...
Pojęcia nie mam, skąd on wie.
Słyszę tylko, że wie.
Oczy mu ciemnieją.
I to nie tylko z braku światła. Taki sam był też tamtej nocy nad Strommen.
Nie dotyka mnie. Nie chwyta moich rąk.
Uśmiecha się jednak tym swoim lodowatym uśmiechem i oczy robią mu
się wąskie jak szparki. Jest w nich coś tak mrocznego, że nie chcę w nie
spoglądać. Śmiertelnie się ich boję.
Cofam się.
Nie kryję się przed nim, nie. Nie spuszczam z niego oczu. Nie mogę. On
trzyma mnie wzrokiem jak na uwięzi. Nie mogę się obejrzeć, po omacku
szukam rękami oparcia. Próbuję się cofnąć.
Ale on jest szybszy. I ma takie mocne ręce.
Opieram się o drzwi izby sypialnej, ale on chwyta za klamkę i nie
pozwala mi uciec od siebie.
Odpycham go rękami. Opieram dłonie na jego szerokiej, silnej piersi, ale
on jest ode mnie mocniejszy.
Ma w oczach ten zimny błysk.
- Jens - proszę, nie wierzę jednak, że mnie słyszy. Twarz nawet mu nie
drgnie. W jego oczach jest tylko ten
mroźny błysk. Jak szkło. Jakby Jens był martwy. Tak bardzo mnie
przeraża.
- Czy ja nie daję ci wszystkiego, czego potrzebujesz? -cedzi pytanie przez
zęby. - Czy ty naprawdę nie masz dość, Roza? Nie myślałem, że
brzemienne kobiety latają po oko-
licy jak suki z cieczką. Nie myślałem, że szukają sobie chłopów od rana
do wieczora. Myślałem, że mogę cię zostawić na parę godzin samą, a ty
nie wystawisz nas obojga na pośmiewisko. Nie przyszłoby mi do głowy,
że jesteś taka spragniona i kładziesz się przed pierwszym lepszym, który
cię zechce...
On nie myśli tak, jak mówi...
Potem otwiera drzwi. Wpycha mnie do zimnej izby sypialnej, gdzie jest
jeszcze ciemniej. Twarde ręce prowadzą mnie do łóżka. Rzuca mnie na
posłanie.
Skradając się, Jens idzie za mną.
Roza przymknęła oczy.
Zamknęła swoje przeklęte oczy i schowała się przed nim. Jens ujął ją pod
brodę. Trzymał z taką siłą, że z pewnością zostaną jej siniaki.
- Patrz na mnie! - wysyczał. - Patrz na mnie, Roza! Zrobiła, jak kazał.
Jens uśmiechał się, patrząc w jej niebieskie oczy. Widział, że się boi.
Widział strach w jej spojrzeniu. W tych przeklętych niebieskich oczach,
które potrafią przejrzeć męską duszę na wylot.
Rozpiął pasek i wyciągnął go, wciąż na nią patrząc.
- Odwróć się! - rozkazał.
Kąciki ust Rozy drgnęły, ale nie chciała go o nic prosić. Nie płakała. Nie
błagała. Milczała. Robiła to, czego chciał.
Kiedy przed nim klęczała, zadarł jej spódnicę i rozsunął kolana. Wziął ją
od tyłu, bez uczucia.
Gwałtownie, pośpiesznie, bez zainteresowania nią.
Pasek leżał przy nich. Czekał, skupiając tę odrobinę światła, jaka tu
docierała, w metalowej sprzączce. Srebrnej. Jens wygrał ten pasek od
jednego górnika, który przyszedł przez góry do Roros. To był człowiek z
odległych południowych dolin. Wygrał też wtedy nóż w pięknej pochwie,
ale ten nóż właściciel potem wygrał z powrotem od niego.
Kiedy było po wszystkim, Jens zapiął spodnie i chwycił pasek.
Bez jakichkolwiek uczuć uderzał z całej siły jej nagą skó-
rę. Najpierw bił, trzymając sprzączkę w ręce, ale skoro Roza nie
krzyczała ani nie płakała, odwrócił pasek.
Teraz sprzączka spadała rytmicznie na jej nagie ciało.
I dopiero teraz Roza zaczęła płakać.
Płacz uderzał w niego jak sztorm. Spadał jak lodowaty wicher na jego
zmysły. Odzierał mu serce ze skóry.
Odwrócił więc Rozę i tłukł ją pięściami.
Miał wrażenie, jakby znajdował się poza własnym ciałem. Brał zamach i
uderzał. Z niejakim zdziwieniem stwierdził, że bolą go ręce.
Roza krzyczała pod ciosami.
Krzyczała jakoś cienko, ostre zawodzenie raniło uszy Jensa. Skowyt
przenikał jego myśli.
Mattias nie potrafił uwolnić się od niepokoju.
Jens jest dorosły, tłumaczył sobie. Oczywiście Jens powinien wiedzieć,
co czyni. I Mattias nie wątpił, że on wie. Więc nie zwątpienie kazało mu
przerwać grę, zanim jeszcze zdążył cokolwiek wygrać czy przegrać.
To było coś więcej niż przeczucie.
Mattias był kompanem Jensa od dawna. I nie był ślepy na zachowania
tamtego. Mattias wiedział, jak prędko Jens unosi zaciśnięte pięści.
Zwykle nie było to nic groźnego.
W bójce na ogół uczestniczą dwie strony i ta druga też bije. Mężczyźni w
Kopalni wiedzą, jak się bronić. Nie ma wśród nich delikatnych panienek.
Każdy zmagał się z życiem w różnych okolicznościach. I każdy uczył się,
jak przeżyć.
Mattias by się nie martwił, gdyby to chodziło o jednego z tych, których
Jens powstrzymał swoim lodowatym wzrokiem. W coś takiego Mattias
by się nie mieszał.
Zresztą Mattias nie chciał też nic wiedzieć o życiu Jensa z Rozą.
Zdawał sobie sprawę, że to nie jest zdrowe życie, ale niech sobie robią, co
chcą.
Tylko że Jens już kiedyś Rozę pobił.
Wszyscy w Kopalni o tym wiedzą, nawet jeśli lensman nigdy nie spotkał
nikogo, kto chciałby mu o tym opowiedzieć. Ludzie kryją jedni drugich,
uważają na takich, którzy tu nie zapuścili korzeni.
Wszyscy milczeli.
Ale wiedzą wszyscy.
Jens o mało Rozy nie zabił.
Ostatni kawałek Mattias pokonał biegiem.
W osadzie panowała cisza. Cicho było nad Strommen i w zachodniej
części Kopalni. Między rodzinnymi domkami górników. Proste domy z
drewna lub z kamienia. Nie biedne, ale proste. Było wszystko, co
konieczne, lecz nic poza tym.
Norwegowie osiedlali się razem. Niektórzy Szwedzi także. Rozumieli się
nawzajem, byli sobie równi.
Samotni mężczyźni mieszkali w barakach. Najdłużej pracujący mieli
pojedyncze izby tylko dla siebie. W większych pomieszczeniach stało
wiele prycz, każde miejsce wykorzystane. Gnieździli się tu mężczyźni
jeżdżący za pracą z jednego miejsca w drugie. Przyjechali z różnych stron
świata, z Finlandii i Szwecji, z Norwegii, Anglii i Niemiec, a także z
Rosji. Różne języki rozbrzmiewały pod dachami baraków, spotykało się
wiele charakterów. Ale jakoś żyli.
Bo pod wieloma względami byli sobie równi.
Mieli jakiś niepokój we krwi. Nie przeszkadzało im to, że są sami. Nie
musieli nikogo posiadać, nie musieli do nikogo należeć. Brali życie
takim, jakie było. Dziękowali za to, co im los dawał, nie ubolewali nad
stratami. Tak wyglądało życie w Kopalni.
I tak wyglądało życie we wszystkich kopalniach, jakie dotychczas zdążyli
poznać. Takiego życia oczekiwali, kiedy decydowali się pojechać do
Kafjorden. I w żadnym miejscu nie mieli zamiaru zostać na zawsze. Za
horyzontem zawsze czeka coś nowego. Nowe krajobrazy, nowe baraki,
nowi towarzysze, nowe sztolnie w kopalniach.
Kiedy się już w nich znajdą, nic nie wyda im się naprawdę obce.
Mattias biegł.
Było bardzo ślisko, czuł jednak, że nie powinien się tym za bardzo
przejmować. Nawet w ciemnościach potrafi utrzymać się na nogach. A
jeżeli się przewróci, to wstanie i pójdzie dalej, gorzej nie powinno być.
Jest silny i trzeźwy.
W małym okienku zobaczył mdłe światełko. Takie stłumione, że równie
dobrze mogliby zgasić lampę, pomyślał
Mattias. Uważał, że należy oszczędzać zawsze, kiedy tylko można, miał
to we krwi. Wychowywał się w niełatwych warunkach, nigdy mu się nie
przelewało.
Krzyki dotarły do niego, zanim wbiegł na schody.
Mattias przystanął i rozejrzał się dookoła.
Przecież w sąsiednich domach muszą to słyszeć, ale nie widział tam
żadnego ruchu, nic. Światła wszędzie pogaszone. Ludzie poszli spać.
Przeraziła go ta obojętność.
Albo ludzie w osadzie są gorsi, niż myślał, albo u Jensa i Rozy to
normalne wydarzenie. Coś, co zdarza się często...
Mattias nie miał ochoty się nad tym zastanawiać.
Krzyczała kobieta. Nie słyszał słów. Żadnej prośby, nic, co można by
zrozumieć, tylko krzyk.
Głos wdzierający się w nocną ciszę, który niósł się w górę niczym
nieśmiała smużka dymu. Przenikliwy krzyk, a potem cisza.
Zdał sobie sprawę, że stoi, jakby wrósł w ziemię. Odetchnął głęboko.
Najgorsze, co znał, to to, że ktoś mógł źle traktować kobietę, niezależnie
od tego, kim ona jest.
Cisza oznaczała chwilę odpoczynku.
Mattias powiedział sam sobie, że poniosła go fantazja. Martwił się bez
powodu, Jens sam wie najlepiej, co może robić we własnym domu. Z
własną babą.
Przed Bogiem i ludźmi Roza nie była kobietą Jensa, ale nikt nie
przywiązywał do tego wagi. Wszyscy traktowali ją jako kobietę Jensa.
Mattias zawrócił na pięcie, by iść do baraków. Ciężki kamień spadł mu z
serca.
Wszędzie jest tak cicho. W takiej ciszy nie może się zdarzyć nic złego. To
nie mógł być krzyk strachu. To pewnie świadectwo tego, co Jens i Roza
robią nocami pod pierzyną. I chyba nie ma w tym nic specjalnego.
Żadnego z sąsiadów to nie zaniepokoiło.
I wtedy rozległ się kolejny krzyk.
Mattias natychmiast nabrał pewności, że to nie rozkosz go wywołała. W
tym krzyku był ból, rozpalone do białości cierpienie.
Zawrócił i pomknął w stronę małego domku. Z całej siły rzucił się na
drzwi i był niemal zaskoczony, że natychmiast ustąpiły pod jego
ciężarem.
Niezamknięte.
Krzyczała Roza. Bez słów. Wydawała z siebie przeciągły skowyt
przypominający wycie. Ale to nie wilczyca. Nie drapieżny ptak ani
jakiekolwiek dzikie zwierzę. Po prostu kobiecy głos w najstraszniejszej
udręce.
Kopnięciem otworzył drzwi do izby sypialnej.
Roza leżała na łóżku półnaga, z szeroko otwartymi oczami i krzyczała, a
twarz wykrzywiała się w bólu. Biała, czerwona i sina twarz miała grymas,
jakiego Mattias jeszcze nie widział u nikogo żywego. Włosy jak płomień
rozrzucone na poduszce. „Do diabła, jakie ona ma włosy", powiedział
jeden z tamtych chłopców.
Mówił prawdę.
Jens miotał, się nad nią jak wściekły. Bił. Bił na ślepo, a Roza zasłaniała
się rękami. Podciągnęła wysoko pod brodę kolana, by ochraniać brzuch.
Osłaniała go też rękami. Była to jednak za słaba tarcza jak na takie ciosy.
Niebieskie oczy wyrażały strach większy niż strach przed śmiercią.
Mattias zrozumiał, że Roza boi się nie o siebie. To nie jej życie było
powodem, lecz życie dziecka. Jens tłukł ją jak oszalały. Starał się trafiać
w brzuch.
Mattias rzucił się na niego, krzyki Rozy go ogłuszały. Nie wiedział, czy to
wciąż ten sam krzyk, który zatrzymał go na dworze, czy też ona między
jednym a drugim krzykiem może jednak zaczerpnąć powietrza. Szczerze
powiedziawszy, nie potrafiłby rozstrzygnąć.
Wrzask burzył nocną ciszę, unosił się nad nimi jak powała, zagłuszał
wszelkie inne dźwięki, choć niektóre i tak do Mattiasa docierały.
Wdzierały się w jego uszy ze straszną siłą. To odgłosy uderzeń pięści
Jensa.
I rozgorączkowany oddech przyjaciela.
Dzika wściekłość, wydobywająca się z jego ust.
- Przestań! - wrzasnął Mattias, chwytając Jensa za obie ręce. - Jens,
przestań!
Tamten próbował mu się wyrwać, ale Mattias wciąż trzymał mocno.
Obaj byli tak samo silni. Obaj tego samego wzrostu. Bójka na pięści
między nimi byłaby sprawiedliwa, a wynik trudny do przewidzenia, choć
wiadomo na pewno, że byłby to wynik sprawiedliwy.
- Przestań, Jens! - powtórzył Mattias.
Trzymał kolegę jak w imadle. Wykręcał mu ręce tak, że trzeszczało w
stawach barkowych. I trzymał dopóty, dopóki Jens nie zaczął jęczeć z
bólu.
To przywróciło mu zdolność myślenia.
- Przestań! - powtórzył Mattias po raz nie wiadomo który. Krzyk Rozy
zamilkł.
Jeszcze wyżej podciągnęła nogi, kolana objęła rękami, zasłaniając piersi.
Włosy rozlały się na pościeli i częściowo ukryły ramiona, a także pokryty
bliznami policzek. Była bosa. Skórę miała białą jak śmietana w
miejscach, gdzie nie było jeszcze tych okropnych siniaków.
Mattias jeszcze przez jakiś czas nie puszczał Jensa. Przez głowę
przemknęła mu myśl, której nigdy by się nie spodziewał. Mattias zdał
sobie sprawę, że Roza musiała bardzo cierpieć, skoro ciosy zostawiły na
jej ciele aż takie ślady.
A jej niebieskie oczy spoczywały na nim i na Jensie. Ani na sekundę nie
odwróciła spojrzenia. Było w nim przerażenie. Ale nie tylko.
Było tam również zdecydowanie.
I nieskończenie wielka siła.
- Co, do cholery... - syknął Jens.
Mięśnie mu zwiotczały. Ciało zrobiło się ciężkie. Dopiero wtedy Mattias
odważył się go puścić. Stał zgarbiony, z ciężko zwisającymi rękami,
pogrążony w ponurych myślach i patrzył na to, co się stało.
Jens wolno podszedł do łóżka, od którego dopiero co Mattias go odciągał,
używając całej siły, jaką miał w swoim dwudziestopięcioletnim ciele.
Jens opadł przy łóżku na kolana.
Jego ruchy nie należały do młodego człowieka. Jakby z niedowierzaniem
uniósł dłonie w górę. Przyglądał im się tak, jakby nie zdawał sobie
sprawy z tego, na co patrzy.
Jakby nie mógł pojąć, skąd mu się wzięły te spływające krwią
skaleczenia.
Potem pozwolił im opaść.
Z krawędzi łóżka zwisał jego pasek. Ten pasek z czarnej skóry ze srebrną
sprzączką, który Jens wygrał kiedyś w karty od pewnego
Hallingdalczyka, czyli człowieka pochodzącego z tych samych stron, w
których i Jens, i Mattias dorastali. Byli tam dużo bardziej niewinni niż
teraz, w czasie, który może wcale nie istniał.
Jens głaskał palcami sprzączkę, patrzył na Rozę. Na jego twarzy
malowało się pytanie, ale ona nie odpowiadała. Wciąż patrzyła na niego
tym samym wzrokiem.
Nie oskarżała...
Mattias czuł, że przenika go chłód pod tym spojrzeniem.
Uznałby za dużo bardziej naturalne, gdyby ta kobieta patrzyła na Jensa z
wyrzutem, gdyby w jej wzroku widział oskarżenie i gniew.
Wtedy mógłby o niej myśleć jak o zwyczajnej, śmiertelnej kobiecie.
Było mu zimno.
Nie umiałby z całą pewnością powiedzieć, że Roza jest normalną kobietą.
I nie wiedział też, czy normalna kobieta byłaby w stanie znieść to, co Jens
przed chwilą zrobił Rozie.
Mattias miał wątpliwości, czy normalna kobieta by po czymś takim
przeżyła.
- Czy to ja zrobiłem? - pytał szeptem Jens. - Rany boskie, Roza, czy to
naprawdę ja ci to zrobiłem? Dlaczego mnie nie powstrzymałaś?
Pochylił głowę i Mattias musiał się odwrócić. Nie chciał być świadkiem
czegoś takiego, to po prostu obrzydliwe. Wstał i wyszedł do kuchni, żeby
nie widzieć.
I żeby nie słyszeć.
Wyglądało na to, jakby Jens płakał.
- Dlaczego mnie nie powstrzymałaś?
Jens wciąż powtarzał pytanie. Raz po raz pytał o to samo. Raz szeptem, to
znowu półgłosem, a czasami krzyczał do niej.
Ale Roza nie odpowiadała.
Może nie mogła.
Głaskał ją po twarzy. Próbował ułożyć jej włosy, zaprowadzić jakiś ład w
tych splątanych lokach, pozlepianych od potu. Koniuszkami palców
głaskał jej wargi. Pochylił się i całował na pół otwarte, zimne usta.
Ale ona wciąż nie mówiła nic.
Nie okazywała żadnych uczuć.
Tylko na niego patrzyła, śledziła jego ruchy niebieskimi oczyma. To
piekielna udręka nie móc się od nich uwolnić, ale przynajmniej dzięki
temu Jens wiedział, że Roza jest przytomna.
- Wybacz mi - prosił, głaszcząc jej czoło.
Miała taką zimną skórę, a przecież dopiero co spływała perlistym potem.
- Wybacz mi, Roza - błagał. Nie mógł sobie przypomnieć, by
kiedykolwiek przedtem prosił kogoś o wybaczenie. A jeśli nawet, to i tak
go nie dostał.
Oczy wciąż się weń wpatrywały.
Roza musiała marznąć. Chciał okryć ją kocem, ale cały się trząsł, z
trudem trzymał się na nogach. Musiał w końcu usiąść przy łóżku i
poruszać nogami, żeby krew zaczęła w nich znowu płynąć.
- Nie będziesz marznąć, Roza - obiecywał. - Nie będziesz marznąć.
W końcu udało mu się wstać. Czuł w stopach ciepłe igiełki, myślał jednak
zawstydzony, że tyle powinien znieść.
Pochylił się nad Rozą, chciał wyciągnąć spod niej koc, na którym leżała i
okryć ją. Trwało to i trwało, musiał być ostrożny. Kiedy uniósł koc, żeby
go rozłożyć ma jej zmarzniętym ciele, poczuł, że ziemia usuwa mu się
spod nóg.
Na kocu czerwieniały wielkie plamy krwi..
Jens wczołgał się do niej na łóżko. Uniósł jej ubranie i wsunął rękę pod
uda. Wciąż leżała z mocno zaciśniętymi kolanami.
Dłoń natrafiła na coś wilgotnego. I ciepłego. Krew!
- Do jasnej cholery - zaklął przerażony. - Dziecko!
Rozdział 10
- Izba chorych - powiedział Mattias, jeśli to możliwe jeszcze bledszy niż
Jens. - Musimy ją przenieść do izby chorych. Sami nie damy sobie z tym
rady.
Jens potrząsnął głową.
- Dawne plotki - powiedział. Jens się bał.
Nie odrywał oczu od Rozy. To on winien był temu, co się stało. To jego
dzieło.
Roza nadal leżała wpatrzona przed siebie, nie wiedział jednak, czy
cokolwiek widzi. Naprawdę nie był pewien, czy jest przytomna.
Sprawiała takie wrażenie, zarazem jednak było w niej coś bardzo
dziwnego. Coś, co go śmiertelnie przerażało.
- Boże drogi, Mattias, spójrz na nią! - zawołał. Nie był w stanie panować
nad tym, co narastało w jego duszy. Miał teraz tylko Mattiasa. Tylko
Mattias stoi po jego stronie. Mattias jest przyjacielem. Zawsze nim był.
Jens może na nim polegać. - Ty ją widzisz. Powiedz, jak to wygląda?
- Jakby dostała straszne lanie - odparł Mattias sucho i rzeczowo. Na nic
się nie zda wybielanie sytuacji. Żeby nie wiem jak chciał, ze względu na
Jensa, to i tak niczego nie zmieni.
Jens jęknął bezsilnie.
- Oni przypomną sobie poprzedni raz. Sprawa dojdzie do lensmana, do
dyrektora, rozpęta się piekło, a rezultat jest łatwy do przewidzenia. Mogę
się założyć, że wylecę z kopalni prędzej, niż ty zdążysz wymówić moje
imię. Każą mi się wynosić z osady. Plotki pójdą za mną wszędzie,
wszyscy będą wiedzieć, nigdzie nie znajdę roboty.
- Nie jesteś pierwszym chłopem, który stłukł babę - pocieszał go Mattias,
głównie dlatego, że coś musiał powiedzieć, żeby choć trochę załagodzić
sytuację. Sam w to nie
wierzył, co mówi. Zresztą sam nie lubił takich, którzy biją kobiety. I Jens
o tym wiedział. Rozmawiali o tym. Rozmawiali o tym po tamtym razie...
- Wielu jest takich, którzy wiedzą, dlaczego dzisiejszego wieczora
wpadłeś w złość. Postaramy się, żeby się to rozniosło. Wszyscy się
dowiedzą, że Roza przyprawiła ci rogi.
- Cholera, jakim ty jesteś kompanem, Mattias! Jesteś najlepszym
kompanem, jakiego miałem. Ale Roza nie jest moją żoną. Roza nie może
mi przyprawić rogów. To Peder bral z nią ślub, a jakie rogi ma Peder,
mnie nie powinno obchodzić...
- No tak - zgodził się Mattias. - Ona tylko zajmuje się twoim domem.
Jens nie słuchał go.
- Ona krwawi - powiedział głucho. - Co my z tym, do cholery, zrobimy?
Ona krwawi. Co poczniemy, jeśli zacznie rodzić?
- Sprowadzimy jakąś kobietę - rzekł Mattias z przekonaniem. Już jakiś
czas temu przyszła mu ta myśl do głowy. Że ani on, ani Jens nie mają
żadnego doświadczenia w tym, co się tu rzeczywiście mogło zdarzyć.
Zrobiło mu się od tego niedobrze. Zdaniem Mattiasa wyjściem byłaby tu
dobra zna-chorka. To chyba jedyne rozwiązanie i gotów był osobiście
sprowadzić kogoś takiego.
- Kobiety plotkują - rzekł Jens.
- Nie wszystkie - stwierdził Mattias. Bał się, że Jens się na to nie zgodzi. I
że zostaną sami z Rozą, która się wykrwawi i urodzi dziecko, które być
może wcale nie będzie w stanie żyć. - Rodziny milczą. Rodziny trzymają
się razem. Uważają na siebie. Nie ma plotek, kiedy człowiek trzyma się
rodziny.
Patrzył triumfująco na Jensa.
Ten zastanawiał się, z jakiej to rodziny pochodzi jego przyjaciel. Mattias
pojawił się w Roros sam, tyle Jens pamiętał. To było dawno temu. W
okresie, kiedy młodzi chłopcy nie zastanawiają się, skąd kto pochodzi ani
do kogo przynależy. On sam przyjechał tutaj ze swoją rodziną.
- Matka Rozy - oznajmił Mattias, uznawszy, że to znakomite rozwiązanie.
I nie pojmował, dlaczego Jens sam na to nie wpadł. - Sprowadzimy jej
matkę. To przecież kobie-
ta i sama urodziła gromadę dzieciaków. Ona wie, co i jak trzeba. I z
pewnością nie będzie z tego żadnego gadania. Mogę się założyć, że nawet
Wielkiemu Samuelowi nigdy nie powie, co tu zobaczyła.
Jens zbladł jeszcze bardziej. Milczał. Raz po raz rzucał niespokojne
spojrzenia na Rozę. Jakby się jej bał, i Mattias nic nie mógł poradzić na
przychodzące mu do głowy myśli. Ze mianowicie Rallarroza nie jest taka
jak inne kobiety.
Myśli o tym, że Roza jest czarownicą.
Jens wyszedł z izby sypialnej.
Do kuchni.
A potem na dwór.
Na schodach oparł się plecami o ścianę i śledził wzrokiem falującą na
niebie zorzę polarną. Tym razem miała w sobie smugi czerwieni.
Zielonożółte wstęgi z delikatnymi, czerwonymi refleksami, które na tle
szafirowego, nocnego nieba przybierały odcień fioletu.
Mattias patrzył w ślad za jego wzrokiem. Pełen zdziwienia. Pełen pytań,
których zadawanie uważał za nietaktowne, ale które mimo to cisnęły się
na usta.
Zamknął drzwi.
- Co się z tobą, do jasnej cholery, dzieje? - syknął i ostro spoglądał na
przyjaciela. - Nie możemy jej tak zostawić, niech sobie leży! - mówił z
gniewem. - Nie wolno by nam było tego zrobić w stosunku do żadnej
dziewczyny, a co dopiero do niej. Przecież ona z tobą żyje, Jens! Cała
Kopalnia widzi w niej twoją kobietę. I nieważne, że nie brałeś z nią ślubu.
Od kiedy Peder się wyniósł, Roza jest twoją kobietą. I równie dobrze
może być traktowana jako twoja żona. Do diabła, Jens, sam dobrze o tym
wiesz! Cała Kopalnia wie, że Roza nosi twojego dzieciaka. Sam o tym
opowiadałeś każdemu, kto tylko chciał słuchać!
Mattias wciągnął powietrze, sam nie rozumiał, dlaczego jest taki
wzburzony. W głębi duszy pragnął, żeby tym, który odpowiada za to, co
się stało, nie był Jens.
Nie jego najlepszy przyjaciel.
Uważał też, że sprawa byłaby łatwiejsza, gdyby nie chodziło akurat o
Rozę. Innej łatwiej byłoby współczuć. Gdyby to nie była Roza...
- I wszyscy się dowiedzą, że ty zbiłeś ją do nieprzytomności. Znowu ją
zbiłeś, Jens. Nie po raz pierwszy. Znowu! Po raz drugi. Dwukrotnie w
czasie, kiedy ona nosiła twoje dziecko, o którym, kiedy tylko sobie
podpiłeś, opowiadałeś wszystkim dookoła. Jak, twoim zdaniem, mogłoby
się to ułożyć? Jeśli ona umrze, to niczego ukryć się nie da. A wtedy oni się
natychmiast zjawią, lensman i dyrektor. W najlepszym razie będziesz się
musiał wynosić z Kopalni. W najgorszym, skończysz w więzieniu w
Tromso. Kim ty dla nich jesteś? Przecież nawet cię nie znają. Jesteś
nazwiskiem i złą sławą. Jednym z tych, którzy tłuką kamienie w kopalni.
Może się zdarzyć, że znajdziesz się na południu kraju. Za murami. Jeżeli
Roza tu umrze dlatego, że nie otrzymała pomocy, to wszyscy uznają, że to
twoja wina. Że to ty odebrałeś jej życie...
Milczał przez chwilę, a potem dokończył:
- ...i będą mieli rację.
- Ja nie mogę posłać po jej matkę - oświadczył Jens ponuro.
Stał z zamkniętymi oczyma i zaciśniętymi pięściami. Głowę opierał o
zimną ścianę. Zimno dobrze robiło. Łagodziło wzburzone zmysły. Może
to jego naturalne środowisko, mróz. Ktoś, kto został obdarzony takim
lodowatym sercem.
...to nie była jego wina...
Nagle z wściekłością Jens zaczął tłuc w ścianę.
Nad nimi na niebie falowała żółtozielona poświata. Języki światła
powiewały niczym delikatne szale w dziewczęcych dłoniach. Drażniły i
wabiły, dla Jensa były jednak zbyt delikatne.
Zimno go lubiło, ale z zorzą polarną nie miał nic wspólnego. To światło
burzy porządek na gwiezdnym niebie. Zakłóca układy, które mają
znaczenie.
- Ja nie mogę posłać po jej matkę - powtórzył Jens. Nie otworzył oczu,
kiedy wyjaśniał przyjacielowi, dlaczego. - Ja z nią spałem.
- Co robiłeś? - spytał Mattias z niedowierzaniem. Jens otworzył oczy i
napotkał spojrzenie Mattiasa.
- Uwiodłem ją. Spałem z nią. Miałem ją.
- Ale dlaczego? - spytał Mattias, choć w głębi serca wcale nie chciał tego
wiedzieć.
Musiał się odwrócić od Jensa. Najchętniej by zapomniał, że w ogóle coś
takiego słyszał. Wolałby, żeby Jens mu się nie zwierzał. I żeby sam nie
pytał, nie zmuszał tamtego. Wszystko to było dla niego za bardzo
skomplikowane. Za trudne. Na granicy tego, co Mattias był w stanie
zrozumieć.
- Ona jest piękna, prawda? - rzekł Jens ze wzruszeniem ramion. Udawał
obojętnego. Udawał zimnego jak ta polarna noc. - I jest matką Rozy. To
bardzo kuszące, nie rozumiesz tego? Nie widziałeś nigdy, jaka ona ładna?
No i, cholera jasna, jest ledwie dziesięć lat ode mnie starsza. Poza tym ma
męża, który już dawno przestał być mężczyzną. To było takie
podniecające, że nie mogłem się oprzeć. Takie kuszące, że musiałem
sprawdzić, czy zdołam ją zdobyć. Patrzyłem na nią i widziałem, że jest
bardzo samotna. Że potrzebuje mężczyzny. Uważałem, że oddaję jej
przysługę...
Mattias jęknął.
- A Roza?
- Co Roza?
- Przecież żyjesz z Rozą!
_
Żyję - przytaknął Jens. - Ale to zupełnie inna sprawa. Ja jej nie kocham.
Niczego jej nie obiecywałem. Roza o tym wie. I godzi się.
- Chyba by się tak nie godziła, gdyby wiedziała, że uwiodłeś jej matkę. To
dlatego musiałeś wyciągnąć mnie na dwór, żeby mi o tym powiedzieć?
Żeby twoja Roza, która tak zupełnie nic dla ciebie nie znaczy, nie
usłyszała? Boisz się, że mogłaby się dowiedzieć.
- Naprawdę Roza nie musi o niczym wiedzieć.
- Ale to, co jej zrobiłeś dzisiejszego wieczora, to się stało dlatego, że Roza
była u Tomasa?
Mattias uważał, że musi postawić sprawy jasno.
- I wściekłeś się tak strasznie dlatego, że tamte pijane chłopaki ci
powiedziały? Że podobno widzieli, jak stamtąd wychodziła, i dawali do
zrozumienia, tobie i nam wszystkim, że była z Tomasem...
- Ona z nim spała - rzekł Jens chłodno. - Takie rzeczy to ja wiem. I nie
pytaj mnie, jakim sposobem. Mam dowody, których nie można
zlekceważyć.
- I stłukłeś ją do nieprzytomności właśnie z tego powodu?
- Chyba właśnie tak...
- I mówisz, że ona cię nie obchodzi? Nic a nic? Że jeśli chodzi o ciebie,
Jens, to nie ma mowy o miłości? Że w ogóle nie może być mowy o
żadnych cieplejszych uczuciach wobec Rozy Samuelsdatter?
Pominąwszy twoje nieustanne zapewniania, że jest ona najgorętszą
kochanką, jakiej można zapragnąć w tutejszej osadzie?
Mattias nic nie mógł poradzić na to, że w jego słowach pobrzmiewa
wątpliwość.
- Nikt tu nie mówi o miłości, do jasnej cholery!
Jens znowu uderzył w ścianę. Tym razem obiema pięściami. Uderzał
wielokrotnie, z całej siły. Aż do bólu.
- Ona nosi moje dziecko. Nie będzie się łajdaczyć z byle kim, dopóki nosi
moje dziecko! Nie rozumiesz, że nie mogę się na to godzić?
- Jens, jeśli ona się tam wykrwawi na śmierć, to nie będzie też żadnego
dziecka. Dziecko skona razem z nią. A boję się, że ono może umrzeć,
nawet jeśli Roza przeżyje. Jeśli się nie zatroszczysz, żeby tu przyszła
znająca się na rzeczy kobieta, to ja nie wiem...
Jens długo milczał.
- Sprowadź Nannę - rzekł w końcu.
- Opiekujemy się tobą - szeptała ruda i głaskała mnie po włosach.
Rozejrzałam się wokół. Jestem tu nadal. W domu.
Nie miałam odwagi zamknąć oczu. Nawet kiedy bił mnie najgorzej, kiedy
zaciśniętymi pięściami tłukł mnie z całej siły, nie mogłam zamknąć oczu.
Musiałam wiedzieć.
...musiałam wiedzieć, że to naprawdę on...
Wciąż tutaj jestem. Leżę w łóżku, które zrobił Peder po naszym ślubie
ubiegłej jesieni. W tym łóżku, które dwa razy wieźliśmy tam i z
powrotem przez osadę, a ludzie się śmiali. To piękne łóżko. Zawsze tak
uważałam. I dlatego ucieszyłam się, kiedy Jens powiedział, że może spać
w łóżku, które zrobił Peder. Powiedział, że to by była rozrzutność
pozbywać się takiego ładnego łóżka. Mówił, że sypia w nim tak
samo dobrze jak w każdym innym. I że on Pederowi nie jest nic winien.
Bo o ile mu wiadomo, to Peder rzuci! mnie, a nie odwrotnie. Jens głaskał
mnie po włosach i mówił, że ja to bym na pewno nigdy nie rzuciła
swojego męża. I miał rację.
No więc leżę w swoim łóżku. W naszym łóżku. I wiem, że krwawię.
Czuję ciepłą wilgoć między udami. Wiem, że to się zaczęło.
Całe łóżko jest takie mokre.
Widocznie wody też odeszły.
Ruda głaszcze mnie po włosach. Ma takie delikatne ręce. Zawsze
wiedziałam, że takie są. Łagodne i miękkie, pełne ciepła.
- Nie macie ze mnie wielkiego pożytku - mówię szeptem. Wargi mam
popękane. Chyba je zagryzałam, kiedy mnie
bil. Wspomnienia są niejasne, ale chcę, żeby tak pozostało. Nie
zniosłabym, gdybym musiała pamiętać wszystko wyraźnie. To jednak
wiem, że zagryzałam wargi, dopóki mogłam nie krzyczeć. Nie chciałam,
żeby ktoś wiedział. Ale i tak krzyczałam.
Nie odnajduję tego w pamięci, ale gardło mam takie obolałe, że musiałam
krzyczeć. Wstydzę się z tego powodu. Powinnam mieć więcej siły.
I nie rozumiem, dlaczego się nie boję.
- Jestem z tobą - wyjaśnia moja praprababka.
I znowu odczytuje moje myśli, zanim zdążę przyoblec je w słowa. To
właśnie najwięcej mnie w niej przeraża. W nich.
Ta ich zdolność odczytywania moich myśli.
Ona unosi w górę jedną brew. Ma czoło takie samo jak moje. Włosy tak
samo ułożone.
- Czy mogłabym pozwolić, żeby ci się coś stało? Śmieje się tym swoim
perlistym śmiechem. Nie mam się
czego obawiać, kiedy ona siedzi przy mnie. Naprawdę nic złego mnie nie
spotka.
- Posłuchaj, Rozo, która jesteś moim ulubionym ogniwem w całym tym
łańcuchu. Ciebie i twoich będę strzegła ze wszystkich sił. Będzie dobrze,
Roza! A poza tym jesteś nam potrzebna!
Miło wiedzieć, że jestem czyjąś ulubienicą. Chcę, żeby
akurat ona mnie lubiła. Zawsze chciałam być lubiana, a rzadko mi się to
przytrafiało.
- Dziecko - mówię szeptem.
- Jej nic nie grozi - uspokaja mnie.
Ale ja nie jestem taka pewna. Nie wiem, gdzie się podzie-wa Jens. Czy
tak sobie po prostu poszedł i zostawił mnie w krwotoku? Zniknął właśnie
w chwili, kiedy dziecko ma przyjść na świat?
Nanna nie spała.
W ogóle dość trudno było spać u boku Samuela, który wiercił się
niespokojnie we śnie. Było w nim tyle gniewu. Za dnia trzymał uczucia w
ryzach, kierował nimi żelazną ręką. Ale we śnie wyrywały mu się niczym
dzikie konie i żeby nie wiem jak chciał, nie był w stanie podporządkować
ich swojej woli. Rzucał się na łóżku. Mówił przez sen.
W ciągu tych nocy w ostatnim półroczu, Nanna usłyszała tyle rzeczy o
swoim mężu, jakich by się nigdy nie spodziewała. Serce jej krwawiło, że
nigdy niczego za dnia jej nie powiedział. Dlatego nigdy nie mogła mu dać
do zrozumienia, że wie, jak to z nim jest.
Nie była pewna, czy on nadal pragnie ją chronić. Czy wciąż widzi siebie
jako kogoś, kto ma usuwać od niej wszystko, co w życiu złe i brzydkie. I
czy w ogóle ma jeszcze do niej zaufanie.
Niepewność sprawiała jej ból.
Nanna topiła go w pracy.
Sypiała za mało, ale dawała sobie jakoś radę. Więcej kobiet miało
utrudzone twarze i odczuwało śmiertelne zmęczenie na długo przed tym,
zanim niedziela zakończy tydzień pracy. Błogosławiła kramik, w którym
mogła kupować chleb.
Samuelowi się to jednak nie podobało.
Uważał, że to okropne, by jego żona piekła chleb dla innych, radowała
dyrektora i jego rodzinę swoimi chrupiącymi bułeczkami, podczas gdy on
musi się zadowalać pozbawionym smaku kupnym chlebem z osiedlowej
piekarni.
Nanna jednak pytała, skąd ma brać czas, żeby piec jeszcze dla całej
rodziny. A przecież jest ich naprawdę dużo, odkąd Ole wrócił do domu.
Nanna rozumiała lepiej niż kto inny, dlaczego Ole wyprowadził się od
Rozy, byłoby jej jednak łatwiej, gdyby tam został. Ole był taki bezradny,
Nanna dosłownie nie mogła na to patrzeć.
Tej nocy była niespokojna.
Bardzo niespokojna...
Jakby cos' nie pozwalało jej zasnąć. I w odróżnieniu od innych nocy
nawet nie czuła się senna. Po prostu nie mogła znaleźć sobie miejsca.
Kiedy zapukano do drzwi, w jednej sekundzie znalazła się przy nich.
W tym momencie była już całkiem pewna, że to odpowiedź na jej
niepokój. Wiedziała, że to coś z Rozą. Nie mogło być nic innego.
Za drzwiami stał młody, obcy mężczyzna. Wysoki, o interesującym
wyglądzie. Kościsty, ciemnowłosy. Oczy miał zbyt wyraziste, by mógł
się ukryć w tłumie. Na jednym policzku widniała blizna. Wyglądało na to,
że ktoś kiedyś przejechał po nim nożem. Ale musiało to być dawno temu.
Została tylko bielsza bruzda na tle zarostu.
Był niewiele młodszy od Nanny...
Odkąd wyszła wreszcie z domu do ludzi, tak właśnie zaczęła myśleć.
Odkąd zaczęła pracować w jadłodajni, spotykać ludzi, rozmawiać z nimi,
poznawać ich nazwiska, a nie tylko twarze, o których inni mogli jej
opowiadać jakieś historie.
Zaczęła wtedy dostrzegać wszystkich mężczyzn.
I wszystkich młodych chłopców.
I myślała, że nie jest od nich dużo starsza. Miała synów prawie w tych
samych latach, co oni, mimo wszystko ona była w ich wieku.
W ich oczach jednak nie dostrzegała odbicia własnych myśli. Rzadko
widziała ów błysk, które wywołują w oczach chłopców młode
dziewczyny, wszystko jedno jak wyglądają.
I to odbierało jej radość życia.
Jest przecież taka ładna.
Była najpiękniejszą dziewczyną w Finnmark. Mówili tak nie tylko
rosyjscy kupcy i szyprowie, którzy się zatrzymywali u jej ojca. Wszyscy
oni znali dobrze i Finnmark, i wybrzeża Oceanu Lodowatego, wiedzieli
więc, o czym mówią.
Pewnego razu jeden szyper powiedział, że jest ona najpiękniejszym
kwiatem, jaki kiedykolwiek widział. I że nawet w wielkim mieście
Archangielsk, położonym na wschodnich krańcach świata, nie ma
dziewcząt, które urodą mogłyby się z nią mierzyć. Matka prosiła Nannę,
by nie wpadała w dumę z tego powodu, kupcy bowiem chwalą ją tylko po
to, by uzyskać lepsze ceny od jej ojca.
Nanna zawsze wierzyła, że matka właściwie nie lubi, iż jej córka jest taka
piękna. Matka bowiem całą uwagę świata chciała skupiać na sobie.
Dlatego ona sama nigdy nie chciała rzucać cienia na Rozę.
Samuel jednak zdołał uczynić życie ich córki niemożliwym. Ale jej winy
w tym nie było. Urodziło im się najpiękniejsze dziecko na świecie i
Samuel nie okazał się mężczyzną na tyle, by się z tym pogodzić. To nie z
winy Nanny Roza została okaleczona.
Nigdy nie pragnęła niczego, co należało do Rozy...
Zaczęła jednak pragnąć więcej życia. Więcej śmiechu w tym życiu.
Więcej światła i młodości. Więcej tego, czego właściwie nigdy nie
doświadczyła.
Była ślicznym dzieckiem. Śliczną córką dumnego ojca i matki, kióra
wcale nie uważała, że uroda jest ważna. I zaraz potem stała się piękną
młodziutką żoną dorosłego mężczyzny.
A później była już tylko Nanną. Żoną i matką.
Młody człowiek na progu mierzył ją swoimi ciemnymi oczyma. Nie było
w tym nic nieprzyjemnego, mimo to Nanna poczuła się trochę nieswojo.
- Jestem Mattias - powiedział. - Jestem przyjacielem... Przerwał.
- Roza jest chora - dodał pośpiesznie. - Wydaje nam się, że to dziecko...
Nanna nie wahała się ani sekundy. Nikogo nie budziła, żeby powiedzieć,
gdzie idzie. Wciąż jeszcze pozostało dużo czasu do rana. Zanim zacznie
dnieć, może będzie już po wszystkim?
Włożyła wełnianą kurtkę i otuliła się wielką chustką. Rękawice nie były
kobiece, przez moment pomyślała o ma-
leńkich rękawiczkach dyrektorowej. Ale elegancja nie jest dla robotnic...
Wyruszyli w drogę, Mattias nie musiał niczego więcej tłumaczyć. Musiał
się za to bardzo starać, żeby dotrzymać jej kroku, raz po raz spoglądał na
nią spod oka. Ze zdumieniem rozpoznawał w niej Rallarrozę. Dawniej nie
zadawał sobie trudu patrzenia na Nannę. Była po prostu jedną z tych,
które podają posiłki w jadłodajni. Była żoną Wielkiego Samuela,
otoczoną gromadą dzieci, z których jedne były już dorosłe, a inne jeszcze
całkiem małe. Nie była warta, żeby się jej przyglądać.
Ale Jens miał rację.
Ona wcale nie jest stara. W każdym razie nie odpychająca jak stare
kobiety. Przeciwnie, Nanna jest piękna.
W tej samej chwili, kiedy Mattias przyjął to do wiadomości, w jego
głowie zakiełkowała inna myśl. Że mianowicie Roza też jest taka.
Piękna...
Myśl, pozwalająca zrozumieć, że Jens znalazł coś dobrego w swojej
długiej wędrówce po krętych drogach. Bo Jens miał zawsze oczy szeroko
otwarte.
- Czy wody też odeszły? - spytała Nanna, kiedy zbliżali się do osiedla.
Z jednej strony mieli The House z dwoma rzędami ciemnych okien.
Milczący, zamknięty na głucho pałac, biały, z czerwonym dachem,
niemal groźnie górujący nad okolicą, ukrywający w swoim wnętrzu
wszystkie piękne przedmioty, których dyrektorostwo w zimie nie
potrzebują.
- Czy poród już się zaczął?
Mattias miał mgliste wyobrażenie, o co ona pyta. Nigdy się nie
orientował w babskich sprawach. To był inny, dziwny świat, do którego
on wcale nie chciał wkraczać.
- Nie wiem - wyznał.
- No tak, mężczyzna - westchnęła.
Może powinien jej powiedzieć, co się stało. Może powinien wyjaśnić, jak
do tego doszło. Żeby nie doznała szoku, kiedy wejdzie do domu. Mattias
zastanawiał się nad tym, a Nanna szła coraz szybciej. Mijali Kopalnię.
Mijali wielkie młyny i Strommen.
W oknach Jensa i Rozy wciąż się świeciło.
Ta sama ledwie dostrzegalna poświata.
Wszystkie inne domy pogrążone były w ciemnościach.
A ponad nimi tańczyła zorza polarna. Poruszała się niczym gromada
wędrownych ptaków późną jesienią, w drodze do ciepłych krajów. Jakby
czyjeś skrzydła rysowały znaki na nocnym niebie.
- To prawdziwa noc - rzekła Nanna, spoglądając na żółtozielone światło
nad głową. Nie wyjaśniła, co dokładnie ma na myśli, ale Mattias miał
wrażenie, że ona się czegoś boi.
Wchodząc na schody, pragnął, by miał siłę jej o wszystkim powiedzieć.
Może Jens tego od niego oczekuje? Może przyjaciel powinien tak
zrobić...
Ale Nanna bez wahania wkroczyła do izby Jensa i Rozy.
Słyszę głos mojej matki.
- Jak daleko sprawy zaszły?
I głos Jensa, jakiś dziwny, kiedy jej odpowiada, że chyba nie wszystko
jest w porządku. Głosy obojga są dalekie. On nie odważył się zostać tu ze
mną. Myślałam, że sobie poszedł. Myślałam, że mnie porzucił, ale potem
usłyszałam jego kroki w izbie.
No i teraż przyszła moja matka.
Ktoś ją tu sprowadził.
Bo sama chyba nie odebrała moich myśli, kiedy ją wzywałam. Myślę, że
nie jestem w stanie niczego osiągnąć, kiedy tak leżę. Pochylam głowę, by
zobaczyć ją, moją prababkę, ale jej już przy mnie nie ma. Nie
przypuszczam, by to ona sprowadziła mamę.
Kroki mamy są lekkie. Jest taka mała i leciutka. Kroki zbliżają się. Mrużę
oczy i czekam na nią.
Mama staje w progu.
Za nią widzę mroczny cień Jensa. On też stoi. W mroku. Zapalił w kuchni
lampę. Moje oczy przywykły już do światła. Widzę, że mama nie wierzy
własnym oczom. Widzę jej gniew i oburzenie.
To moja matka. Jest jedną w szeregu niezwykłych kobiet. Nie rzuca się na
Jensa. Nie krzyczy na niego. Mówi tylko lodowatym głosem:
- Może chociaż wody mógłbyś przynieść. Potrzebuję gorącej wody.
Wielkie ilości gorącej wody. Ją trzeba umyć i ogarnąć, ale powiadam ci,
jeżeli ona tego nie przeżyje, to urządzę ci takie piekło, że zapragniesz
śmierci!
Potem moja matka odwraca się do mnie.
Rozdział 11
- Nie masz ochoty tu dłużej siedzieć, prawda?
Jens nie patrzył na Mattiasa, kiedy to mówił. Nieśli trzecią porcję wody ze
studni, z której Jens korzystał na spółkę z sąsiadami.
- Nie mam - przyznał Mattias.
- Ale jednak zostań! - prosił Jens. - Ze względu na mnie. To wszystko jest
takie trudne. Nie mogę tu zostać sam z jej matką. Nie w tej sytuacji...
Mattias ściągnął swoje ciemne brwi tak mocno, że prawie się połączyły
nad jego nosem. Dobrze rozumiał, że sytuacja jest dla Jensa
nieprzyjemna. Ten niepokój jednak, który ogarnął teraz Jensa, pojmował
jakby mniej. W ciągu najbliższych godzin raczej mu nie groziło żadne
niebezpieczeństwo.
Wydawało mu się nawet, że to głupie zadufanie w sobie ze strony Jensa,
że myśli przede wszystkim o sobie, gdy tymczasem Roza leży tam i
zaczyna rodzić. O ile Mattias się orientował, to co najmniej miesiąc za
wcześnie. Nawet ktoś, kto wie o tej stronie życia jeszcze mniej niż on,
domyślałby się, że wiele spraw może się skończyć źle.
Nie z Jensem, lecz z Rozą...
- Mimo wszystko zostań! - powtórzył prośbę Jens. Mattias westchnął.
- No dobrze - powiedział. - Zostanę. Ale rano obaj musimy iść do kopalni.
Jens potwierdził skinieniem głowy. Nie powiedział tego,
na co liczył. Że mianowicie do rana nie zdarzy się nic złego. To
prawdziwe piekło iść do kopalni po bezsennej nocy, ale jeszcze gorsze
być świadkiem tego, na co się tutaj zanosi...
Ból jest jak rzeka.
Jak topniejący lód.
Jestem w samym środku bólu.
...jestem bólem...
Ona tu jest. Ta o zielonych, śmiejących się oczach, z do-łeczkami na
policzkach, do jakich ja nigdy nie zbiorę żadnych pocałunków. Ona
trzyma mnie za ręce i szepcze coś, po czym ból staje się otaczającą mnie
skorupą. Przemawia do mnie i dodaje mi siły...
Nikt nie mówił, że to będzie tak boleć...
Albo może ja nie słuchałam?
Te, które o tym mówiły, rzucały do siebie porozumiewawcze spojrzenia,
jak dzieci rzucają piłkę. I tych ja nie słuchałam. Lekceważyłam je.
Zamykałam uszy na ich słowa. Nie chciałam znać wersetu z Księgi
Rodzaju, że kobiety w bólu wydawać będą na świat swoje dzieci.
Niech sobie same rozprawiają o grzechu pierworodnym. I teraz jestem na
to nieprzygotowana! Leżę ciężka i spocona pod kocami. Matka wsunęła
mi na posłanie czyste prześcieradło. Pojęcia nie mam, skąd je wzięła.
Moja mama ma bardzo silne ręce. O tym też nie wiedziałam. Ale przecież
ona nosiła nas wszystkich. I nie minęło wiele lat, kiedy ostatni raz nosiła
własne dziecko na biodrze. Czy w brzuchu.
Ona jest tylko moją matką, czy powinnam o tym myśleć? Moje ciało
przenika dzida. Tylko ja o tym wiem, ale ostrze przepycha się bezlitośnie
przez moje ciało. Szarpie je. Czyjaś mocna ręka chwyta ostrze, obraca je i
zmusza mnie do krzyku, choć tego nie chcę. Ona trzyma moje ręce.
Nie pozwala mi, kiedy chcę walczyć z tymi, którzy mi pomagają.
Z moją matką.
Mama przemywa mi czoło mokrą szmatką. Nie pojmuję, skąd miała czas
przynieść wody. W domu była tylko resztka.
Uznałam, że trzeba poczekać do rana. Myślałam, że na zupę mleczną
wystarczy, a więcej przyniosę, kiedy Jens pójdzie do roboty.
To niedopuszczalne, żeby matka nosiła w moim domu wodę!
Zdaje mi się, że mówię to głośno.
Mama głaszcze mnie po włosach i mówi, że mężczyźni nanosili wody.
Słyszę, że tak mówi, a przecież wiem, że mój ojciec nie chodzi. I że Ole
jest ślepy. Więc ona kłamie...
- Mężczyźni nanosili wody - mówi mama i potrząsa głową, jakby chciała
coś pokazać.
Jens stoi na progu. Nie wchodzi do izby, w której leżę. Czuję, że policzki
mi płoną. Jens stoi w półmroku i ma taki dziwny wyraz twarzy. Wygląda,
jakby się przejmował.
Obcy.
Nieduży.
A ja nie chcę, żeby taki był.
Za nim jest jeszcze jakiś inny cień. Ktoś, kto nie zwraca twarzy w moją
stronę. Kto nie chce na mnie patrzeć, czy też sam nie chce być widziany.
...ktoś, kto nie chce mnie poznać...
Ale ja wiem, kto to jest. Rozpoznałam ten kark, te ramiona. On jest
wyższy od Jensa i bardzo mnie nie lubi. Jens nazywa go najlepszym
przyjacielem.
To Mattias.
Nie chcę, żeby on tutaj był!
Próbuję to powiedzieć, ale brak mi tchu w piersiach i słowa nie chcą być
mi posłuszne, nie chcą wylecieć na zewnątrz tak, żeby oni zrozumieli.
- Oszczędzaj siły - mówi moja matka cicho. A właściwie szeptem.
Koniuszki jej palców dotykają lekko moich warg. Przypomina mi to
dotyk tamtej. Praprababki.
Tylko że ona wciąż trzyma mnie za ręce. Jest przy mnie, chociaż jej nie
widzę. Ale mogę na niej polegać. Nie istnieje możliwość, by ona mogła
mnie zdradzić.
- Odpoczywaj, dopóki możesz, Roza - mówi moja matka.
Uśmiecha się tak, że jest podobna do nich, do swoich poprzedniczek.
Widzę ją teraz jakoś po nowemu. Widzę mamę tak, jak nigdy przedtem jej
nie widziałam. A widziałam
tamte, więc mogę dostrzec coś nowego w jej twarzy, nowe rysy, które tak
bardzo upodabniają ją do nich. I widzę, że jest też podobna do mnie... Że
jest taka jak ja...
Czuję się, jakbym brodziła po płytkiej wodzie w pierwszy letni dzień, w
czasach dzieciństwa. Odpoczywać? Jak mam odpoczywać, skoro to
ostrze przebija na wylot moje ciało.
- Nie walcz z tym - prosi moja matka z całą macierzyńską troską, jaka
istnieje na świecie.
Nie pojmuję, jakim sposobem jej ręce są takie delikatne. Tyle się przecież
w życiu natrudziły. Wciąż piorą, myją, sprzątają, szorują podłogi,
dźwigają naręcze siana w zimowe poranki. Takie spracowane ręce nie
mogą mieć takiej delikatnej skóry, powinny być szorstkie i spierzchnięte.
- Oszczędzaj się, Roza! - powtarza matka. - Później będzie jeszcze
trudniej. Oszczędzaj się, moja kochana, pamiętaj o tym! Będziesz
walczyć, ale jeszcze nie teraz...
Nie wierzę, że mogłoby być gorzej, niż jest teraz. Ona nie wie, o czym
mówi! Ona nie może tego wiedzieć!
Muszę policzyć, ile nas jest. Mam sześciu braci. Czterech maleńkich
braciszków umarło. Ja jestem jedna. Jedenaście razy...
Ona przechodziła przez to jedenaście razy!
Kręcę głową i nie mogę zrozumieć. Nie pojmuję, jak ona może stać przy
mnie i mieć chłodne, delikatne ręce, które pocieszają, jeśli wie, jak to jest.
Przecież sama leżała tak jedenaście razy, a potworny ból skręcał jej
wnętrzności i nie pozwalał myśleć.
- Rozluźnij się! - prosi inny głos. Głos tamtej, która nadal przy mnie
siedzi. Trzyma moje ręce, nie chce mnie zawieść. - Ranghild Indianne ma
rację - mówi tamta. - Ona ma rację. Spróbuj ulegać, nie stawiaj oporu,
Roza. Ulegaj, jak długo zdołasz. Przyjdzie taka chwila, że będziesz mogła
walczyć!
Ona też przez to przeszła. Ona też wie.
- Tobie jest trudniej - mówi z powagą. - Twoje dziecko nie jest jeszcze
gotowe przyjść na świat, Roza. Kiedy będzie gotowa, zostanie
wypchnięta z macicy...
Słyszę ją, ale nie chcę słuchać.
Szukam wzrokiem drzwi do izby, ale na progu nikogo nie ma. On już tam
nie stoi. Nie chce, żebym go tam widziała, on nie chce dzielić ze mną
bólu.
Mattias tego nie lubi.
Ja wiem, że Mattias myśli o mnie źle. On uważa, że nie jestem warta
Jensa, że złapałam go na dziecko. On uważa, że zwabiłam Jensa po tym,
jak Peder mnie rzucił. Uważa, że potrzebowałam ojca dla dziecka.
Ale to Jens jest ojcem...
Nie musiałam go wcale zwabiać! I nie zwabiłabym go, gdybym nie wiem
jak chciała. Jens nigdy nie robi niczego wbrew swojej woli.
Mój ojciec nazwałby to obowiązkiem.
Ze obowiązkiem Jensa było się mną zająć.
Ogarnia mnie strach, że go nie widzę na progu, ale z drugiej strony też
mnie to cieszy. On nie musi się martwić z mojego powodu. Nie musi czuć
się źle.
Nie czuję bólu, kiedy o nim myślę...
To moja myśl powstrzymuje ją przed powiedzeniem czegoś więcej.
Ściska moje ręce i jest tutaj dla mnie. Ona po prostu zawsze jest dla mnie.
Teraz o tym wiem.
Jestem bezpieczna.
Zamykam oczy i próbuję poddać się temu, co się ze mną dzieje.
- Jak długo to może trwać? - zastanawia się Jens, niespokojny jak
zamknięty byk. Do drzwi sypialnej izby nawet się nie zbliża. Ale za
każdym razem, kiedy musi dołożyć drew do pieca, wzrok sam odnajduje
drogę.
Nie odważył się nawet uchylić drzwi.
To Nanna zażądała, by były szeroko otwarte. Powiedziała, że potrzebuje
ciepła. I wody. Musieli jej słuchać i robić wszystko, o co prosi. Nie miała
czasu ich szukać, kiedy chciała przekazać jakieś polecenie. I dała im
wyraźnie do zrozumienia, że nie wiadomo, jak to wszystko się skończy.
To jest gra z czasem.
I nikt nie powiedział, że sprawy potoczą się jak trzeba.
Mattias próbował zdrzemnąć się trochę na kuchennej ławie pod ścianą.
Umiał spać, gdzie popadnie, nie był wrażliwy. Drzemał nawet wtedy,
kiedy wszystko wokół stało na głowie. Ale tutaj było mu trudno, skoro
Jens nieustannie krążył po izbie, tupał i wciąż do niego zagadywał,
oczekując, że Mattias nie tylko będzie słuchał, ale też czasem odpowie
przynajmniej z pozoru rozsądnie i poważnie.
- Ja się na tym nie znam - odpowiedział więc. - To są babskie sprawy, no
nie? Może nie będzie tak źle. Przecież kobiety nieustannie rodzą dzieci...
- Ona wygląda na zmartwioną...
Mattias ze swojego miejsca mógł widzieć łóżko w tamtej izbie.
Przynajmniej jeśli się oparł o ścianę. Widział wtedy twarz Rozy.
I twarz Nanny.
Nanny, której Jens nie nazywał po imieniu. I do której starał się nie
przemawiać wprost. A kiedy już musiał to ro-
ri
bić, patrzył w bok.
Ona sprawiała wrażenie, jakby o tym teraz nie myślała. Jakby się nic
między nimi nie stało. Może one takie są, nie całkiem normalne, Roza i jej
matka, Nanna. Może on nie musi być taki okropnie skrępowany ani tak jej
unikać.
Może dla takich kobiet jak one to nie ma znaczenia...
- Kiedy dziecko miało się urodzić? - spytał Mattias. Walczył z
ogarniającą go sennością. Zimne piwo trochę
mu pomogło. Jens przyniósł dzbanek z komórki. Było prawie
zamarznięte, ale zdążyło już odtajać. Smaczne i takie zimne, że obudził
się natychmiast, gdy tylko wypił pierwszy łyk.
- Skąd, do diabła, mam wiedzieć? Mattias westchnął.
- A dziecko jest twoje?
Jens w końcu usiadł. Wypił kubek piwa niemal jednym haustem i
nareszcie się trochę uspokoił. Trwało to długo.
- Tak, to moje dziecko!
- No to chyba musisz wiedzieć! Chyba, do jasnej cholery, wiesz, kiedy ją
miałeś. Jeśli to nie było wiele razy. Jeśli nie trwało to przez cały czas...
Jens myślał z otwartymi oczyma. Nie był w stanie ich
zamknąć. Były bowiem wspomnienia, z którymi nie chciał się zmierzyć.
Istniały sceny w ciemnościach.
- Dziecko miało się urodzić gdzieś w kwietniu.
- A teraz jest marzec - powiedział Mattias. - Może ona miała je nosić
jeszcze miesiąc. To nie ma się co dziwić, że Nanna się martwi.
Wciągnął głęboko powietrze, zanim powiedział to, co myślał:
- Jeszcze jest czas, żeby ją zawieźć do doktora. Do izby chorych. Albo
sprowadzić go tutaj.
- Nie! - zaprotestował Jens. - Żadnego doktora! Damy sobie radę bez
doktorów! Czy nie sprowadziliśmy jej matki? Czy nie jest tak, jak
myślałeś, że powinno być? Potrzebna kobieta, mówiłeś. No to jest
kobieta. Ona urodziła dość dzieci, żeby wiedzieć, co należy robić!
Mattias milczał.
Jens rzeczywiście miał co ryzykować. Ale Mattias widział twarz Rozy.
Widział jej piękną prawą stronę, widział, jak stara się tłumić bóle, których
nie potrafił sobie wyobrazić, i widział, jak ona walczy i walczy, jakby
jakaś straszna siła szarpała jej ciało.
Pod prawym okiem miała wielką śliwę.
Mattias widział to z miejsca, w którym siedział. Niedługo oko całkiem jej
zapuchnie. Jens cholernie dobrze wiedział, gdzie uderzać.
Mattias patrzył na Rozę i zaczynał wierzyć, że jej ryzyko nie jest wcale
mniejsze.
Może byłoby najlepiej, gdyby on nie poszedł za Jensem. Wygrywałby lub
przegrywał w karty w baraku, ale to i tak niczego by nie zmieniło. I
niczego by nie stracił, a teraz pewnie będzie musiał.
Mattias nie mógł stąd odejść. Nie tylko dlatego, że obiecał Jensowi
zostać. Teraz trzymało go też coś jeszcze.
Nie lubił Rozy. Nie uważał wprawdzie, że Roza wbiła szpony głęboko w
ciało Jensa i go trzyma, ale w tym, co ich łączyło, nie było radości.
Mattias nie mógł wierzyć, że któremuś z nich może to sprawiać
przyjemność. Z jego punktu widzenia to wszystko było paskudne.
Nie lubił Rozy. Ale nie lubił też tego, co Jens dzisiejsze-
go wieczora zrobił Rozie. Mógł przyjaciela tłumaczyć, ale wybaczyć nie
potrafił. Jego zdaniem bić można kogoś, kto jest w stanie oddać.
Niezależnie od tego, jak źle Mattias myślał o Rozie, to nie zasłużyła sobie
na takie traktowanie, jakie ją spotkało. Niezależnie od tego, jak bardzo
chciał osłaniać przyjaciela, to Mattias nie był gotów złożyć w ofierze
życia Rozy. Nie wiedział, jak daleko Jens mógłby się posunąć. Dlatego
został.
W najgorszym razie zniszczy łączącą ich przyjaźń. W najgorszym razie
sprowadzi doktora.
- Teraz możesz walczyć! - powiedziała Nanna.
Miała zawinięte rękawy i od wielu godzin pot zalewał jej oczy. Noc miała
się ku końcowi. Nanna przypomniała sobie, że kiedy tu szła, liczyła, iż
wszystko skończy się na tyle szybko, by mogła jeszcze zdążyć do pracy.
Myślała, że Hans jest na tyle rozsądny, by zrobić śniadanie braciom i
ojcu. Myślała, że może on jakoś wytłumaczy jej nieobecność.
Co się z nią stało?
Do czego doszła, skoro pragnie, aby jedno z jej dzieci kłamało z jej
powodu? Taka myśl nigdy nie powinna postać w głowie matki!
Ale Samuel będzie sobie wyobrażał wszystko, co najgorsze...
Boże, niech się to dziecko już urodzi!
Ocierała spocone czoło Rozy. Rodząca leżała napięta jak cięciwa łuku.
Ręce trzymała na poduszce, na wysokości głowy, splatała i rozplatała
palce, wbijała je w poduszkę.
Nanna nie miała czasu trzymać tych rąk.
Nie zdobyła się jednak na to, by prosić Jensa, żeby tu przyszedł. Był
najbliższym człowiekiem, który mógł dać oparcie tym rękom,
szukającym czegoś, ale znajdującym tylko powietrze.
Był najbliższym, ale zdawało jej się to nieprzyzwoite, żeby znalazł się w
tej izbie w tej właśnie chwili, by stanowił jakieś wsparcie dla Rozy, więc
przestała się nad tym zastanawiać.
A może to jej własne sumienie.
Roza zaciskała zęby i zdawała się czerpać silę z tego chwytania powietrza
w ręce. Dyszała niczym zwierzę. Nanna uważała, że to cud, Roza sama z
siebie odnalazła rytm.
Wiedziała, jakie długie mają być oddechy, jak głęboko wciągać
powietrze.
Walczyła tak, że dygotała z wysiłku.
Ale nie jęczała. Nie krzyczała. Zatrzymywała w sobie wszystkie dźwięki.
Zatrzymywała w sobie ból.
- Nie musisz być taka silna - mówi praprababka.
Ona też głaszcze mnie po włosach i po czole. Bywa, że mylą mi się obie.
Nie dostrzegam różnicy między nią a moją matką.
- Pójdzie dobrze, nawet jeśli nie będziesz taka silna, Roza. To pewnie
prawda. Nie wyobrażam sobie, żeby ona miała
mi kiedykolwiek kłamać. Ma maleńką zmarszczkę między brwiami.
Martwi się?
Czy coś jest nie tak?
Ale ona mi nie odpowiada, zastanawiam się, dlaczego. Przecież zna
wszystkie moje myśli. Dlaczego to lekceważy? To dla mnie bardzo
ważne.
- Poddaj się naturze - mówi szeptem.
Przybliża swoją twarz do mojej. Jej zielone oczy płoną. Już kiedyś
widywałam taki pożar. Takie błyski. Tak się mienią niektóre ozdoby
Malene Marie Crowe. Nie jestem tak blisko z żoną dyrektora jak moja
mama.
Rude włosy pachną przyjemnie. Mam wrażenie, że to jałowiec. Włosy są
bardzo miękkie. Jedwab i miedź. Płoną. Zawsze wiedziałam, że ogień
przyzywa.
Zawsze uważałam, że ogień jest piękny, ale takich rzeczy innym się nie
opowiada. Nie znam nikogo, komu mogłabym to powiedzieć.
Nawet Tomasowi. Ani przedtem, ani teraz.
...nigdy więcej...
Nie mam już przyjaciela.
- Poddaj się, Roza - szepcze ruda i uśmiecha się do mnie. Myślę, że nie
uśmiechałaby się tak, gdyby wiedziała, że
coś skończy się źle. Chociaż coś mi mówi, że to, co się teraz ze mną
dzieje, wcale nie jest takie, jak trzeba. To wszystko powinno się wydarzyć
dopiero za miesiąc. Moje dziecko powinno się urodzić na wiosnę.
A teraz wciąż jest zima. Wczoraj zorza polarna malowała niebo. Jest
naprawdę za wcześnie. Za zimno, za ciemno! Ale wiem, że nie można
tego powstrzymać...
- Poddaj się - prosi znowu ruda.
Wciąż jeszcze nie odpowiedziała na moje pytanie. Wciąż nie powiedziała
mi tego jednego, o czym wciąż myślę, czego się obawiam.
Może ona nie wie...
- Ból jest jak kochanek - mówi szeptem.
Ma ten nie całkiem właściwy uśmiech. Teraz jej oczy mienią się bardziej
niż ozdoby dyrektorowej. I widzę, że wcale nie są podobne do ozdób. Nie
ma w nich błysku szlachetnych kamieni. Jest odblask zorzy polarnej.
- Przyj, Roza!
Szepcze teraz gorączkowo. Z doświadczeniem nie tylko ze swojego
życia, nie tylko ze swojej epoki. Ona wie...
- Poddaj się bólowi tak, jakbyś ulegała kochankowi.
Otwieram oczy w nadziei, że mama nie słyszy tego szeptu. Mama by za
nic na świecie nie zrozumiała. Przeklęłaby i mnie, i ją, i wszystkie nasze
babki...
Ale mama uśmiecha się tylko uspokajająco. W brązowych oczach mamy
jest powaga. I niepokój. Moja mama boi się o mnie.
- Poddaj się - prosi głos tuż przy moim uchu. Chwytam ją mocno za obie
ręce i wciągam powietrze.
Miecz przekręca się znowu w moim ciele. Jest tak, jakbym musiała być
poddana próbie.
I zamykam oczy. Nie mogę patrzeć na swoją matkę, kiedy przyjmuję ból
tak, jakbym przyjmowała kochanka. Nie mogę.
- Oszaleję od tych jej krzyków!
Jens mówi odwrócony do okna. Ale wystarczająco głośno, by Nanna go
słyszała. Wyszła właśnie z tamtej izby. Bierze kolejne prześcieradło.
Przejrzała wyprawną skrzynię Rozy natychmiast, gdy się zorientowała,
na co się zanosi. Prześcieradła rozwiesiła przy piecu, są teraz ciepłe.
- To dobrze, że rodząca krzyczy - odpowiada Nanna spokojnie. - Dopóki
nie zaczęła krzyczeć, nic się nie działo.
Ona z całej siły powstrzymywała poród. Teraz przestała i wszystko jest na
dobrej drodze.
Przystanęła na chwilę. Ale nie na Jensa patrzyła. Nie była w stanie go
prosić, by zrobił coś dla jej córki.
Szukała wąskich, ciemnych oczu tego drugiego.
- Niedługo będę potrzebować wody - powiedziała. - I letniej, i bardzo
gorącej. Czystą miskę z ciepłą wodą. Muszę ją dostać, kiedy poproszę.
Nie wcześniej. Nie może wystygnąć. A sama ze wszystkim nie nadążę.
Będą też potrzebne nożyczki albo czysty, ostry nóż.
Tamten wolno skinął głową.
Jens wzruszył ramionami. Nie czuł się najlepiej, ale Nan-na nie użalała
się nad nim. Zasłużył sobie, żeby czuć się źle.
- Rozwarcie jest wystarczające - poinformowała, nie mając pewności, że
któryś zrozumie, co ma na myśli. To nie należy do świata mężczyzn. -
Wody odeszły wcześnie. A suchy poród jest zawsze trudniejszy. Ale teraz
zaczęła przeć, dobrze, że poddaje się naturze. Strasznie się bałam, że ona
będzie się jeszcze długo opierać.
- Myślisz, że to się skończy dobrze? - spytał Mattias i natychmiast
pożałował swojej ciekawości.
Nanna nie odpowiedziała. Jakby go nie słyszała.
Jens też nic nie mówił przez dłuższy czas. Ale za każdym razem, gdy jęk
Rozy przechodził w krzyk, zaciskał pięści.
Mattias gotował wodę, rad, że ma się czym zająć. Mniej cieszył się z tego,
że musi stać przy piecu, skąd widział wszystko, co się dzieje w tamtej
izbie.
Ale też nie mógł się powstrzymać, żeby nie patrzeć.
Jens wciąż chodził po izbie, pił piwo, kubek za kubkiem, ale najwyraźniej
nie robiło na nim wrażenia. Mattias wiedział przecież, że jest mocne. Sam
przestał pić, kiedy poczuł, że robi się senny i ociężały. O mało wtedy nie
zasnął. Roza walczyła, okryta prześcieradłem.
Nanna ocierała pot i głaskała ją po włosach, przemawiała do niej
spokojnie. Mattias nie bardzo rozróżniał słowa, słyszał tylko łagodne
mruczenie. Przyjazne jak szmer strumyka. Kiedyś mieszkał nad
potokiem. Dobrze było zasypiać z szumem wody w uszach.
To ręce Rozy poruszyły coś w jego duszy. Te ręce za-
ciskające się na poduszce, przy płomiennie rudych włosach. Drobne ręce,
takie puste... Takie samotne...
- Idź do niej - poprosił, kiedy Jens zatrzymał się chwilę w swojej
wędrówce.
r
Jens miał minę, jakby Mattias kazał mu boso chodzie po
śniegu. . ,
- Idź do niej! - powtórzył Mattias. - To jest, do jasnej cholery, też twoje
dziecko! Potrzymaj ją za rękę. Teraz to już długo nie potrwa.
Jens wahał się.
r
.
- Powinieneś tam być, kiedy twoje dziecko przyjdzie na świat. Jens wciąż
miał poważne wątpliwości.
- Chyba się nie boisz dwóch kobiet i odrobiny krwi? Wtedy Jens wszedł.
To są inne ręce. Inne ręce...
To już nie są jej delikatne, bezpieczne dłonie, które trzymają moje.
Unoszę się w górę przez wszystko, co szarpie moje ciało, wznoszę się jak
w wodzie i otwieram oczy. Tuz nad sobą widzę twarz Jensa. Jego oczy
naprzeciwko moich.
Nie mogę w to uwierzyć.
Nie mogę w to uwierzyć!
Ale on naprawdę trzyma moje ręce, ściska je, ogrzewa i dodaje mi siły.
Jest taki poważny, jakby przyszedł na pogrzeb, ale siedzi przy mnie i
trzyma mnie za ręce.
Chcę krzyczeć z radości, ale mogę tylko jęknąć, bo łapie mnie kolejny
skurcz. Próbuję robić to, o co prosi mnie ruda. Próbuję poddać się
skurczowi. Czuję go od początku do końca. Jestem niczym łódka
tańcząca na fali.
Czuję dotyk jego dłoni i jestem bardzo zadowolona.
Kolejna fala jest czerwona.
Z głębi mojego gardła wydobywa się krzyk, a on mocno, bardzo mocno
ściska mi ręce. To też boli, ale i tak jest przyjemne.
A potem nie czuję już nic, czerwona mgła przesłania mi oczy.
Pochłania wszelkie inne uczucia.
Nanna trzymała w dłoniach maleńką główkę pchającą się na świat,
przerywającą błonę, która ją od tego świata odgradzała. Nie zwróciła
nawet uwagi na to, że oddycha w tym samym rytmie co Roza. Uważnie
śledziła ruchy ciała Rozy. Było stanowczo za dużo krwi, ale nie potrafiła
o tym myśleć.
I wciąż te gwałtowne skurcze.
Ręce Nanny obejmowały ciemną, malutką główkę i kiedy uderzył kolejny
skurcz, pociągnęła łagodnie, ale stanowczo.
Miała takie pomocne ręce. Poczuła wielką ulgę, kiedy drobne ciałko
znalazło się na zewnątrz. Z zalepionymi oczkami i boleśnie skrzywioną
twarzyczką. Sinoczerwone, malutkie, ale żywe.
Usłyszała łoskot, kiedy Jens upadł na podłogę, ale jej ręce pełne były
dziecka, nie mogła mu pomóc.
Pośpiesznie przesunęła dłonie po buzi dziecka, włożyła palec do
maleńkich usteczek. Stwierdziła, że dziecko może oddychać. Na dźwięk
żałosnego piśnięcia poczuła w duszy buzującą radość.
Usłyszała szelest dartej tkaniny. W następnym momencie stanął przy niej
ów ciemnowłosy przyjaciel Jensa i podawał jej kawałek oddanego z
prześcieradła płótna. Żadne nie powiedziało ani słowa, kiedy Nanna
owinęła w nie pępowinę dziecka i pewną ręką odcięła ją. Mattias
starannie umył nożyczki, jeszcze były ciepłe.
- Ciepła woda jest w misce - powiedział cicho. Potem bez słowa ukucnął
przy Jensie, który, wciąż nieprzytomny, leżał koło łóżka. Odszukał puls
na szyi przyjaciela i przewrócił go na bok. Potem wstał. Nie mógł się
powstrzymać, żeby na nią nie spojrzeć.
...Roza...
- Jens? - wyszeptała.
Mattias nigdy nie zauważył, że ona ma takie niebieskie oczy. Nagle
zapragnął być teraz Jensem. Zapragnął tego na jedną, głupią chwilę.
Chciał być Jensem, żeby ona nie musiała odczuwać rozczarowania.
Wskazał głową na podłogę. Twarz Jensa zaczynała odzyskiwać kolory,
ale Mattias nie wiedział, czy to wystarczy, by przyjaciel sam się ocknął.
Wyglądało na to, że z omdle-
nia przechodzi w całkiem zwyczajny sen. Wypił w ciągu tej nocy wiele
kubków piwa.
- Z nim wszystko w porządku - powiedział Rozie. Zabrzmiało to
beznadziejnie, ale może przywróci jej spokój. Wyraz wdzięczności
pojawił się na jej twarzy. Mogła się znowu położyć i rozluźnić mięśnie.
Nanna wróciła z koszulą w ręce, z uśmiechem na twarzy i włosami w
nieładzie. W objęciach trzymała malutkie zawiniątko.
Mattias wiedział, że to już go nie dotyczy, nie jest tu potrzebny. Powinien
wyjść i pozwolić im przeżywać tę chwilę w spokoju.
Ale on stał.
Nanna złożyła dziecko w ramionach Rozy. Obie dotykały palcami
twarzyczki dziecka, nie większej niż pięść
Rozy.
- Przywitaj się ze swoją córeczką, Roza - powiedziała Nanna.
- Witaj - szepnęła Roza. Musnęła wargami ciemną główkę. - Witaj,
Synneve!
Nanna uśmiechała się, nadal jednak miała bruzdę między
brwiami.
- W każdym razie ona jest jedną z nas - powiedziała cicho do córki, kładąc
się na jej brzuchu i naciskając go z całej siły.
Mattias nie pojmował, po co ona to robi, dopóki nie zobaczył
czerwonosinej masy i nie musiał odwrócić wzroku. Poczuł, że policzki
mu płoną. Naprawdę nie wiedział, czemu tu jeszcze stoi.
- Na niebie świeci zorza polarna, Rozo...
- Wciąż jeszcze świeci? - wykrztusiła Roza. W jej głosie było zdziwienie
i radość.
- Pozwól mi zobaczyć - poprosiła.
Mattias nie czekał na prośbę w jej wzroku. Rozsunął firanki tak, by Roza
widziała całe okno. Mróz wymalował na szybie tyle kwiatów, że
zasłaniały widok co najmniej w połowie. Poza tym światło wewnątrz
sprawiało, że obrazy na zewnątrz blakły.
Jej wystarczyło nawet tyle.
- Chciałabym - poprosiła cicho i Mattias wiedział, że zwraca się do niego.
Nanna była zajęta łożyskiem. Jens pojękiwał przez sen na podłodze.
Zaczynał chrapać.
Roza mogła mówić tylko do Mattiasa, więc spojrzał jej w oczy.
Przemknęło mu przez głowę, że to czarownica i że pewnie chce
zaczarować także jego, ale jakoś nie był w stanie się nad tym zastanawiać.
Myśl wydała mu szalona...
- Bądź tak dobry i pokaż jej dziecko - powiedziała, unosząc małe
zawiniątko.
Mattias zmarszczył brwi i w pierwszej chwili nie zrozumiał, o czym ona
mówi. Komu mianowicie należy pokazywać małą?
- Zorzy polarnej - wyjaśniła Roza z uśmiechem na twarzy. - Bądź tak
dobry i pokaż jej małą Synneve. Ona się urodziła w noc, kiedy świeci
zorza. To jest znak...
Pojęcia nie miał, o co w tym wszystkim chodzi, przerażało go, że ona
prosi, by wziął na ręce to malutkie ciałko, ale nogi same poniosły go do
łóżka. Pochylił się i podniósł zawiniątko z nowo narodzoną dziewczynką.
Roza pogłaskała policzki małej.
- Jak ładnie ją trzymasz - powiedziała z wdzięcznością. -Postój z nią przy
oknie tylko chwileczkę. Wystarczy, żebyś ją pokazał.
Zrobił, jak mówiła. Odepchnął od siebie wszystkie myśli, naprawdę nie
chciał się nad niczym zastanawiać. I wtedy usłyszał jej głos.
- Ona jest jedną z nas. Ona też należy do światła. Przekaże dalej nasze
dziedzictwo.
Mattias przełknął ślinę, nie myślał teraz o niczym tylko o tym, że to
bardzo piękny moment. Dygotał jednak za bardzo, by trzymać coś tak
kosztownego.
Dziecko powinno być przy Rozie, dlatego pośpiesznie złożył małą u boku
matki.
- Jest śliczna - powiedział.
- Ma na imię Synneve - oznajmiła Roza.
- Imię też jest piękne - uśmiechnął się. - Skąd je wzięłaś?
- Jens je wybrał - wyjaśniła. - Powiedział, że jego córka ma mieć na imię
Synneve.
Na to Mattias nie był w stanie nic powiedzieć. Widział jednak, że Nanna
myśli dokładnie to samo co on. Stała teraz w progu z rękami
skrzyżowanymi na piersi i wolno kręciła głową.
Rozdział 12
Zrobiło się już całkiem widno, gdy Nanna uznała, że wszystko jest w
porządku i może ich na jakiś czas zostawić. Roza leżała w czystej pościeli
i miała przy sobie córeczkę. Nie było dla małej innego miejsca, nikt nie
pomyślał, żeby zrobić kołyskę lub łóżeczko.
Nanna wymyła wszystko, na czym znajdowały się ślady krwi.
Prześcieradła namoczyła w zimnej wodzie, Jens i Mattias nanosili jej tyle,
że mogła wypłukać dokładnie. Teraz prześcieradła zostały rozwieszone
do suszenia czy raczej do zamarznięcia przy tej pogodzie.
Roza dostała czystą koszulę, Nanna umyła ją i uczesała. Wmusiła też w
nią parę łyżek mlecznej zupy i nakrzyczała na Jensa, że w domu nie ma
niczego pożywniejszego do jedzenia.
Maleństwo przystawione do piersi przywarło do niej usteczkami.
Nanna uważała, że to piękny widok, ale Jens odwrócił się z
obrzydzeniem.
Policzek Rozy strasznie opuchł i był potwornie siny. Zołta krawędź sińca
miała szerokość palca. Roza prawie nic nie widziała na jedno oko. Na
szczęście skóra nie została rozcięta.
Na całym ciele miała granatowe sińce.
Nanna obejrzała wszystko dokładnie przy myciu. Roza nie miała siły
walczyć z matką, wiedziała, że matka rozumie, ale żadna nie chciała o
tym rozmawiać.
- Wygląda na to, że mała sobie poradzi - powiedziała Nanna z nadzieją. -
Trudno jej było oderwać wzrok od wnuczki, która została zbyt wcześnie
wyrzucona na świat.
Rączki i nóżki miała cieniutkie, skórę niemal przezroczystą. Niebieskie
żyłki znajdowały się tuż, tuż pod powierzchnią. Mimo wszystko jednak
była zdumiewająco dojrzała. I śliczna.
Ładniejsza niż jakiekolwiek dziecko, które Nanna widziała.
- Ona jest ładniejsza niż moje dzieci, Roza - śmiała się Nanna. -
Ładniejsza niż ty byłaś. Chociaż ty byłaś prześliczna.
Roza myślała, że tylko jej Synneve wydaje się taka urodziwa.
Mattias coś tam bąknął, a Jens nie powiedział w ogóle nic.
Do tej chwili matka też nie wyraziła swojego zdania. Teraz jednak Roza
nie miała wątpliwości, że matka naprawdę myśli tak, jak mówi.
Szczerego zachwytu nie można udawać. Roza umiała rozróżniać takie
uczucia.
- Niebieskie oczka - mówiła Nanna rozmarzona. - Będzie miała niebieskie
oczka.
- Wszystkie noworodki mają niebieskie oczy - wtrąciła Roza,
przestraszona, czy nie spodziewa się za wiele.
- Ale nasza mała Synneve ma niebieskie oczy - powtórzyła Nanna
zdecydowanie. Z wielką pewnością siebie. -Może ja nie widzę zbyt wiele,
Roza. Zdarza się jednak, że coś wiem.
Te słowa zostały między nimi. Żadna nie wspominała o dziedzictwie.
Gęste włoski na głowie dziecka były ciemne, ale z wyraźnym dodatkiem
rudego.
- Wszystkie nowo narodzone dzieci mają ciemne włoski - uśmiechnęła się
Nanna. - Ale u nas zawsze dodatek rudego był bardzo mocny. Tylko ja
jestem szczęśliwym wyjątkiem. Byłoby dziwne, gdyby ta maleńka nie
była ruda.
Pogłaskała lewy policzek dziecka.
- I ona ma też twój dołeczek!
Roza już o tym wiedziała, zauważyła natychmiast i ucieszyło ją to
bardziej, niż mogła wyrazić słowami. A więc to się na niej nie skończy!
- Ale do ojca też jest podobna - stwierdziła Nanna i zabrzmiało to niemal
surowo.
Próbowała nie dostrzegać tego podobieństwa w buzi
dziecka, ale nie mogła nie widzieć. Podobieństwo jest i z każdym rokiem
będzie wyraźniejsze. Gdyby ktoś miał wątpliwości co do ojcostwa,
powinien się ich pozbyć. Nos był Jensa, usta również, może i broda.
To zresztą może dobrze, że trzeba poczekać trochę, aż rysy się wyostrzą.
Ludzie zdążą przywyknąć. Mała jest śliczna z tym podobieństwem do
ojca, ale Nanna poczuła ukłucie w sercu. Roza patrzyła na córkę z takim
zachwytem. A przecież nikt nie jest wart, by go aż tak ubóstwiać. Nikt.
Nawet Jens f Haldorsen.
- Nie chciałabym cię zostawiać...
- Dam sobie radę - zapewniła Roza.
Nanna musiała zadać sobie pytanie, ile to już razy slyszala te słowa. I
zastanawiała się, na ile sposobów Roza je wymawiała przez te wszystkie
lata.
Padały między matką a córką tak często, że Nanna w nie wierzyła. Roza
dawała sobie radę. Chociaż nie o to chyba chodzi, by człowiek był taki
silny i waleczny. By ktoś tak znakomicie radził sobie na własną rękę.
- I tak zabrałam ci noc - powiedziała Roza. - A musisz cały dzień
pracować.
Nanna z uśmiechem słuchała troskliwych słów.
- Nie myśl o tym - pogłaskała córkę po włosach. Nie pamiętała już kiedy
mogła tak pieszczotliwie dotknąć córki, a ta nie zaprotestowała
gwałtownie.
Jens zjadł śniadanie.
Nie posprzątał po sobie, a Nanna nie miała już czasu. Niech naczynia
stoją do wieczora, teraz musiała jeszcze zajrzeć do domu.
Samuel może sobie mówić, co chce, niech zapewnia, że Roza jest dla
niego martwa, a on nie ma już żadnej córki, Nanna i tak wie, że wciąż nosi
ją w sercu. Czy więc chce, czy nie, powie mu prosto w oczy, że został
dziadkiem.
- Potem to posprzątam - powiedziała, wskazując na stół. Jens wciąż
siedział. Miał podkrążone oczy, wyglądał na
zmęczonego, ale Nanna go nie żałowała. Roza wygląda znacznie gorzej i
to jest jego zasługa.
- Nie potrzebujesz tu wracać - rzekł, patrząc gdzieś ponad jej głową.
- To moja córka! - Nanna zamachała rękami. - Mam prawo jej pomagać.
Jeśli nie lubisz, żebym tu była, to możesz na ten czas wyjść z domu.
Wtedy wbił w nią te swoje potwornie niebieskie oczy. Nanna wiedziała,
że Synneve będzie mieć takie same.
- Nie słuchasz mnie! - syknął. Unikał wymawiania jej imienia i mówił
cicho, żeby Roza nie słyszała. Drzwi do niej były ledwo uchylone. - Nie
potrzebujesz tu przychodzić! Nigdy więcej. Pięknie, że pomogłaś w nocy,
bo nie mieliśmy się do kogo zwrócić.
- Nie miałeś się do kogo zwrócić, Jens, bo o mało nie zatłukłeś jej na
śmierć, co?
Nanna bez trudu wymawiała jego imię. Inaczej się do niego nie zwracała.
Nie budziło to w niej wspomnień, z którymi nie mogłaby żyć.
- Nie mogłeś tu sprowadzić nikogo innego, bo jej dziecko było bliskie
śmierci! Dlatego ja byłam dobra. Matka niczego nie wygada, myślisz, że
nie wiem, co sobie myślałeś? Jaki to z ciebie mężczyzna! Bić brzemienną
kobietę, dziewczynę właściwie, której sam przedtem zrobiłeś to dziecko!
Tylko na to cię stać, Jensie Haldorsen? Ale kiedy dziecko się rodziło, to
nie mogłeś się utrzymać na nogach! Taki jesteś dzielny, a odrobina krwi
kładzie cię na ziemię!
Twarz Jensa była nieruchoma.
Nanna wiedziała, jaki jest urodziwy. Ale teraz nie patrzyła na niego,
odwracała wzrok. Nie chciała oglądać pięknej gęby Jensa.
- Masz rację - powiedział obojętnie. Może tłumił w sobie uczucia, których
nie chciał jej pokazać.
Nanna domyślała się, że on potrafi tłumić uczucia. Długo.
Ale czasami daje im upust.
- Właśnie dlatego mogłaś tu przyjść. Ale od tej chwili nie jesteś tu już
mile widziana.
- To jest moja córka.
- A to jest mój dom - odparł Jens. - I moja córka. Dziś w nocy urodziła się
moja córka.
Umilkł. Nie mówił nic długo, aż Nanna zaczęła przypuszczać, że nie ma
już nic więcej do powiedzenia.
- I Roza jest moją kobietą. ...on posiada wszystko...
Nannę zdjął zimny dreszcz. Nic więcej dla Rozy zrobić nie mogła.
- W takim razie idę. A ty jej wytłumaczysz, dlaczego więcej nie
przychodzę. Nie mogę zabronić ci kłamstwa.
Westchnęła.
- Ale powiem ci jedno, Jensie Haldorsen: Od tej chwili będziesz ją
traktował jak należy! Jeżeli usłyszę, że znowu podniosłeś na nią rękę, to
nie odpowiadam za siebie!
Jens zachichotał.
I Nanna wiedziała, co on widzi. Małą, drobną kobietę, za której słowami
nie stoi żadna siła. Naprawdę nie miała czym go postraszyć!
- Przysięgam ci, Jens, że gdyby ona, moja córka, nie kochała cię aż tak
bardzo, zabiłabym cię.
Nawet te słowa go nie poruszyły. Raczej rozśmieszyły. Nanna udała, że
tego nie zauważa. Wyszła.
- Nic mnie nie obchodzi, nawet jeśli dziecko jest śliczne jak aniołek!
Samuel mówił to lodowatym tonem. Złość jeszcze całkiem go nie
opuściła. Tyle wyjaśnień przychodziło mu do głowy, dlaczego to Nanny
nie było rano w domu. Obudził się w środku nocy i stwierdził, że jest w
łóżku sam. Zeby jednak nie pokazywać synom, jak bardzo się boi,
udawał, że nic się nie stało. Czuwał przez większość nocy, nad ranem
jednak, umęczony, zasnął.
Ale Nanna wciąż nie wracała.
Hans opowiadał ojcu, że matka musiała wcześniej wyjść do pracy.
Dlatego on zrobił śniadanie. I dlatego zupa jest przypalona.
Serce ściskało się Samuelowi, kiedy słyszał, jak syn kłamie w żywe oczy,
by ochraniać matkę. Nie spodziewał się tego po swoich dzieciach.
Kiedy Nanna weszła, Hans zbladł.
Samuel nie musiał dawać mu reprymendy.
- To ja zostałem wujkiem, skoro Roza ma dziecko - zastanawiał się
Nikolai.
- Tak jest, zostałeś wujkiem - potwierdziła Nanna z uśmiechem i
pogłaskała synka po włosach. - Jeszcze nie zdążyłeś dorosnąć, a już jesteś
wujkiem!
- To dziecko zostało poczęte w łajdactwie i urodziło się w łajdactwie! -
grzmiał Samuel ze swojego łóżka. - A poza tym mówiłem, że w tym
domu nie rozmawia się o Rozie! Ona już do nas nie należy. Dla nas ona
jest martwa. I o dziecku też rozmawiać nie będziemy. To nas nie dotyczy!
Nic, co wiąże się z Rozą, nas nie dotyczy!
Nanna życzyłaby sobie, aby mąż nie był taki zapiekły w gniewie.
Pragnęła dzielić z nim radość. Rozmawiać o niej.
I o tym, jakie śliczne jest maleństwo...
Chętnie też powiedziałaby mu, w jakim stanie zastała Rozę. Jak
biedaczka była pobita. Jaki ból sprawił jej ten drań...
Może to by jakoś poruszyło Samuela, całe to zło, które spotyka Rozę
dlatego, że tak bardzo kocha tego człowieka.
...Jens...
I wszystko, na co Roza się naraża, bo jest tak beznadziejnie zakochana w
człowieku, niewartym nawet tyle, ile ziemia, po której Roza stąpa. Ale
Nanna nie mogła o tym rozmawiać z Samuelem.
I to głównie z winy Rozy.
Samuel tak bardzo kochał córkę. Niezależnie, co o niej mówił,
niezależnie od strasznego gniewu kochał Rozę bardziej niż
któregokolwiek syna. Nawet kiedy okaleczył jej twarz, to też zrobił to z
miłości. Nanna w to wierzyła. Samuel tak bardzo kochał Rozę, że nie
mógł postąpić inaczej. Tylko tak mógł ją uchronić przed życiem, jakiego
absolutnie dla niej nie chciał.
Ze względu na Rozę Nanna nie mogła powiedzieć Samuelowi, jak żyje
jego córka. Nie zdobyła się na to, by mu pokazać, jak nisko Roza upadla.
Peder był dla nich niczym dar z niebios. Nanna tak się cieszyła, że on jest.
Sympatyczny, dobry człowiek, który mógł się zająć jej zabłąkanym
dzieckiem. Który potrafiłby dbać o Rozę i troszczyć się, by nie zeszła na
złą drogę.
Nanna zmusiła Olego, by jej powiedział, dlaczego Peder tak nagle
wyjechał.
Zresztą sama miała co do tego podejrzenia.
No a potem Jens wkroczył w codzienne życie Rozy. Ściągnął na nią
ludzkie gadanie i utwierdził wszystkich w przekonaniu, że Roza to
jawnogrzesznica.
Roza natomiast była na tyle ślepa, by zadzierać brodę, przeświadczona, że
Jens jest jej zbawieniem. Ślepa i głucha do tego stopnia, by wierzyć, że on
pragnie tylko jej.
Wszyscy to widzieli.
A Jens był urodziwy i niebezpieczny. Był jak wilk. Czarujący tak bardzo,
że wystarczyło parę słów, a każda kobieta mogła należeć do niego.
Niebezpieczny...
Nanna westchnęła.
Jens naznaczył je wszystkie.
- Możesz mówić, co chcesz, Samuelu - powiedziała. -Możesz mówić, co
chcesz, a ja wiem, że myślisz inaczej. Poza tym mała Synneve jest
dzieckiem Rozy. Jest z naszej krwi. Z mojej i twojej krwi, Samuelu.
Uznajesz to, czy nie uznajesz, i tak Roza zrobiła cię dziadkiem!
On w odpowiedzi burczał tylko coś pod nosem.
Nanna przebrała się, by iść do pracy. Była zmęczona, najchętniej by się
położyła i nie wracała do osady. Ale praca to praca. Nie można jej unikać,
bo pieniędzy z tego nie będzie.
- Gdzie ona, do diabła, wynalazła takie imię? - krzyknął Samuel za
Nanną, kiedy usłyszał, że wychodzi. - Synneve! Co to za imię?
- Przecież nie mogła jej nazwać Samuel! - krzyknęła Nanna w odpowiedzi
i pośpiesznie zamknęła za sobą drzwi.
Na dworze usłyszała, że ostatnie słowo i tak należy do niego, nie
zrozumiała tylko, co powiedział.
Jens dopadł Tomasa, zanim dotarli do kopalni. Złapał Lapończyka za
szarobiałą roboczą bluzę. Ręka była silna i stanowcza, Tomas zbladł.
Ale wzroku nie odwrócił.
- Niczego nie żałuję - powiedział, zanim Jens zdążył otworzyć usta.
- Ani słowa! - syknął Jens i przyciągnął Tomasa jeszcze bliżej. Tak
blisko, że spojrzeń, jakie wymieniali, nie można było zrozumieć źle.
- Ja wiem, co było między tobą i Rozą - powiedział Jens cicho. - Nie
poszukałem cię jeszcze w nocy, ty diable, tylko dlatego, że tej nocy
urodziła się moja córka.
- Czy z Rozą wszystko dobrze?
Jens wbił w niego wzrok. Przenikliwy.
- Nie twoje zmartwienie, co się dzieje z Rozą! Możesz być pewien, że ja
na zawsze zapamiętam ciebie i to, co zrobiłeś, Tomasie Lapończyku! Za
każdym razem, kiedy nadejdą urodziny mojej córki, będę pamiętał, że to
jest też rocznica dnia, w którym przespałeś się z Rozą. I będę wiedział, ile
to dokładnie lat minęło, bo tyle właśnie skończy moja córka.
Tomas milczał.
A cóż innego mógł zrobić? Jens był półprzytomny. Każdy, kto go widział,
musiał tak myśleć.
Ale górnicy mijali ich szybko. I chociaż niektórzy rozumieli, co się
dzieje, udawali, że to nic takiego. Nikt nie chciał zadzierać z Jensem. O
jego gniewie krążyły legendy. Wielu miało okazję na długo zapamiętać
jego pięści. Jens był bardzo dobrym pracownikiem w kopalni. Robił
więcej, niż do niego należało. Poza tym Jens miał braci i ojca. W razie
czego miał kto przyjść mu z odsieczą.
Tomas był sam. Nie miał nikogo prócz siebie. I ludzie o nim gadali. O
strachu, który na niego spada w ciemnej sztolni. Nikt złamanego grosza
nie da za człowieka, który innych naraża na niebezpieczeństwo,
zwłaszcza pod ziemią.
- Powinieneś zmienić brygadę, Tomas - powiedział Jens cichym, ale
bardzo stanowczym głosem. - Powinieneś też zmienić kopalnię. Nic mnie
nie obchodzi, co im powiesz, nie zwalaj tylko winy na mnie. Po tym
wszystkim nie chcę cię widzieć w tej samej sztolni. Zabiję cię, jeśli teraz
za mną pójdziesz. Zrozumiałeś?
Tomas skinął głową.
- Masz cholerne szczęście, że jestem w dobrym nastroju - roześmiał się
Jens. - Miałem zamiar zażądać, żebyś się wynosił z Kopalni i żebyś tu
nigdy więcej nie wracał. Ale stałem się łagodny od chwili, kiedy urodziła
się moja malutka...
Tomas oddychał spokojnie. Nie zamierzał Jensowi dziękować.
- I do Rozy nigdy więcej nawet się nie zbliżysz! Nie
tkniesz jej! Nie odezwiesz się do niej ani jednym słowem! Gdybym był
tobą, to bym o niej całkiem zapomniał. Bo to cię i tak do niczego nie
zaprowadzi, Lapończyku. Rozumiesz mnie? Czy wyrażam się
dostatecznie jasno?
- Tak, zrozumiałem.
Jens puścił go i z obrzydzeniem odepchnął od siebie.
Tomas odwrócił się na pięcie i poszedł w stronę osiedla.
Z tyłu za Jensem ktoś klaskał w dłonie w wielkich rękawicach. Mattias
stał za nim wyprostowany, z dziwnym uśmieszkiem na poza tym
pozbawionej wyrazu twarzy.
- Moje gratulacje - powiedział cierpko. - Jak na człowieka, który nic nie
czuje do Rozy Samuelsdatter, to naprawdę bardzo się starasz, by nikt jej
nie tknął.
Jens nadal był ponury.
- Ona jest matką mojego dziecka. Mattias skinął głową.
- Właśnie tak. Matką twojego dziecka.
Mamrotał coś jeszcze pod nosem, kiedy szli razem do kopalni.
- To bardzo ładna dziewczynka - powiedział ni z tego, ni z owego. Może
tak właśnie myślał. - Wydawało mi się, że małe dzieci są brzydkie.
Pomarszczone, czerwone i brzydkie. Ale ta mała jest śliczna.
- Synneve - powiedział Jens. Mattias skinął głową.
- Tak, Synneve. Roza mówiła, że to ty wybrałeś imię. A pomyślałeś, że
ona będzie się nazywać nie tylko Synne-ve? Będzie też mieć nazwisko,
nie przez ciebie wybrane, niestety, mój stary! Możesz być jej rodzonym
ojcem, jak bardzo chcesz, ale twoja córka i tak nazywa się Synneve
Pe-dersdatter. Powinieneś był ożenić się z Rozą, a przynajmniej
dopilnować, żeby nikt inny tego nie zrobił. Wtedy Roza wydałaby na
świat małą Jensdatter. A tak twoje dziecko będzie zawsze dzieckiem
Pedera. I Roza też jest z nim związana, dopóki nikt nie stwierdzi z całą
pewnością, co się z nim stało, Roza nie będzie ani wdową, ani panną.
Ładna historia, nie ma co!
- Nigdy nie chciałem żenić się Rozą - prychnął Jens. -Czy ty byś chciał się
z nią ożenić? Przyjrzyj się jej dobrze,
Mattias! Czy można stanąć przed ołtarzem i poważnie przysięgać jej
wierność aż do śmierci?
- Peder Johansen mógł - odparł Mattias ze wzruszeniem ramion.
- Dziecko jest moje, niezależnie od tego, co mówisz - zakończył Jens nie
bez dumy. Wyprostował się i wypiął pierś. Był teraz bardziej barczysty,
niż Mattias sądził, szedł, stawiając długie kroki. Twarz mu się śmiała.
Jens był zadowolony.
Roza czuła się uszczęśliwiona.
Bolało ją wprawdzie wszystko, cała była obolała, nawet w miejscach,
które nigdy człowieka nie bolą. Twarz jej pulsowała. Policzki Jens
okładał pięściami, ale tam gdzie bił otwartą dłonią, też zostawił ślady.
Czuła pieczenie między nogami i wciąż jeszcze krwawiła. Matka mówiła,
że wszystko poszło dobrze, ale nie rozwodziła się specjalnie. Zapewniła
tylko, że jej drogi rodne nie zostały porozrywane, dziecko jest przecież
takie maleńkie. Poza tym Roza bardzo pomagała, gdy nadchodziły ko-
lejne skurcze. Sama parła z całej siły. Naprawdę wszystko było jak trzeba.
I mała Synneve leżała teraz w łóżku, najedzona, spała w cieple
zadowolona.
Już po wyjściu Jensa Roza musiała na chwilę wstać w naprawdę bardzo
pilnej sprawie. Nie była to, niestety, zabawa. Nogi nie chciały jej nieść,
czołgała się więc na kolanach i podpierała rękami, ale załatwiła co trzeba
i przy okazji wzięła dwa ostatnie całe prześcieradła.
Ojciec śmiał się z niej, kiedy zaczęła gromadzić wyprawę Ten śmiech
wydobywał się z głębi jego gardła i słychać było w nim urazę.
Nikt nie potrzebuje aż takiej wyprawy, jaką ona zebrała, powtarzał.
A myślał przy tym pewnie, że Rozie wyprawa nie jest potrzebna, bo ona
w ogóle za mąż nie wyjdzie. Po co więc wyrzucać pieniądze na pościel i
poduszki, które się nigdy nikomu nie przydadzą? On tak na to patrzył.
Ale ona była jego jedyną córką i chociaż nigdy nie dosta-
ła tuzinów prześcieradeł czy ręczników, to pół tuzina by się znalazło.
Teraz okazały się bardzo pożyteczne.
Po powrocie do łóżka długo leżała spocona z wysiłku. Potem zaczęła
drzeć prześcieradła, żeby z nich zrobić pieluchy. Ona i Jens nie zważali na
wygody, oboje mogli spać na gołym sienniku, jeśli trzeba. Ale mała
Synneve musiała mieć to, co najlepsze!
Roza nie mogła się napatrzeć na córeczkę.
Przyglądała się rysom jej twarzy i próbowała policzyć, ile dziecko
odziedziczyło po niej, a ile pochodzi od Jensa, nigdy jednak nie była
pewna, jak jest naprawdę. Nie miała wątpliwości tylko co do tego, że
widzi Jensa w tym dziecku.
I poczuła ból w sercu, kiedy przypomniała sobie, jak bardzo pragnęła
mieć dziecko właśnie z nim.
- Dziękuję - wyszeptała, patrząc w sufit.
Być może to głupie. Babskie gadanie, powiedziałby Ole. Ole śmiałby się,
gdybym mu powiedziała, komu dziękuję.
On by się śmiał...
Ale one mówią, że on obciążony jest dziedzictwem prawie w tym samym
stopniu co ja. One mówią, że powinien mi towarzyszyć w tym, z czym ja,
ich zdaniem, sobie poradzę, bo po to zostałam stworzona.
I mówią, że on powinien być mi najbliższy. Bo ktoś, kto ma przekazać
dziedzictwo dalej, w kim jest ono najsilniejsze, może potrzebować
innego, kto też ma to we krwi. Kogoś, kto rozumie naprawdę.
I to jest Ole.
Ale on jest teraz słaby. Ani on sam, ani ja nie jesteśmy w stanie wyleczyć
jego oczu. Nasz dar nie posiada takiej siły. Ja nie potrafię czynić cudów.
Sądzę jednak, że mogę zrobić coś dobrego.
Tomas nadal chodzi do kopalni. Myślę, że już się nie boi.
Dziękuję więc także za dar. Za dziedzictwo. Ale nikt mi nie odpowiada.
Więc pewnie nie chcą...
Cztery kobiety siedzą przy ognisku. Nie są same. Jest ich tu znacznie
więcej i są razem. Stanowią wielką rodzinę.
- Mnie się to nie podoba - mówi jedna z nich. Najstarsza, choć trudno to
poznać. To trzeba wiedzieć, trzeba znać ich sagę, żeby móc zrozumieć. -
Nie podoba mi się, że musimy to robić przeciwko jednej z naszych.
- Nie wyrządzimy jej krzywdy - odpowiada ta z dołecz-kiem na policzku.
Ta, która najczęściej znajduje się w pobliżu Rozy. I która dobrze jej
strzeże.
- Nie robimy nic!
- Nie robimy nic - powtarza najmłodsza ze wzruszeniem ramion. - Ale
cala wina spada na nas. A mimo to ja twierdzę, że warto. Tak i tylko tak
sprawimy, że ona dorośnie. Teraz robi tylko to, co sama chce, i nie widzi
niczego, co znajduje się przed nią. Nigdy czegoś takiego nie doświad-
czyłam. Nawet ja nie błądziłam aż tak, jak ta teraz. A wszyscy mówią, że
ona jest do mnie podobna!
Potrząsa głową.
Ta z dołeczkami rozjaśnia się.
- Roza jest podobna do mnie. Roza ma nawet trochę z mojej duszy. Ona
mogłaby być moją córką!
- Serdecznie dziękuję! - zawołała ta, która mówiła przed chwilą.
- Ty nigdy nie byłaś do mnie podobna aż tak - odpowiada ta z dołeczkami.
- Żadna z nas nic na to nie poradzi.
- My stawałyśmy się dorosłe w inny sposób - powiedziała jej córka. - Nie
słyszałam, żeby którejś z nas to zaszkodziło. Robiłyśmy, co do nas
należało, przekazywałyśmy dziedzictwo dalej, kiedy przychodził
odpowiedni czas. Nie rozumiem, dlaczego z nią mamy się cackać w
rękawiczkach. Ona traci czas z mężczyznami, którzy ją zwyczajnie wyko-
rzystują, a sama nawet nie zdaje sobie z tego sprawy. Nie potrafi
rozpoznać dobrego człowieka nawet, kiedy ten się z nią żeni.
Matka mówiącej roześmiała się perliście.
- Tym razem ja wybrałam - powiedziała przeciągle. -Tym razem posłałam
tego, którego wy wszystkie chciałyście odrzucić. Od samego początku
mówiłam, że to nie może być nikt inny. Ale czy wy mnie słuchałyście?
- Ciągle jeszcze nie zostało powiedziane, że wszystko pójdzie dobrze -
wtrąciła najstarsza. - Poruszyłyśmy lawi-
nę. Możemy tylko czekać na ból i na pocieszenie. Nie możemy jednak
być pewne, że każdy kamień trafi, gdzie byśmy sobie życzyły.
- Pozwólmy jej najpierw zaznać bólu - powiedziała ta z dołeczkami na
policzkach. - I jeśli potem będzie jeszcze trochę krwi, zostanie
pocieszona.
Rozdział 13
Dziecko nie zostało ochrzczone w domu. Rozie się to nie podobało, ale
Jens uważał, że to nie ma sensu. Nie chciała mu się przeciwstawiać.
- Ona ma być ochrzczona w kościele na Gabrielsneset -powiedział i
więcej nie było o tym mowy.
Roza chodziła wciąż niespokojna z powodu córeczki. Zwłaszcza na
początku, dopóki jej nie ochrzcili i gdyby stało się coś złego, nie miałaby
wstępu do życia wiecznego. Zawsze się tego uczyła w czasie poważnych
godzin ojca spędzanych nad Biblią. A także w czasie spotkań przed
konfirmacją.
- To sama powiedz pastorowi, żeby częściej odprawiał nabożeństwa! -
odburknął Jens, kiedy go ostrożnie pytała, czy nie pora już o tym
pomyśleć. Tymczasem bowiem zrobił się maj.
Synneve była duża i ciężka, kiedy się ją brało na ręce. A jej oczy stawały
się coraz bardziej niebieskie. Nie takie jak oczy Rozy, ale dokładnie tak
niebieskie jak oczy Jensa. Roza widziała podobieństwo i robiło jej się
ciepło na sercu.
Chciała pokazać Synneve ludziom!
Chciała, żeby wszyscy ją widzieli i mówili, jakie to dziecko Rozy jest
śliczne! I że nietrudno poznać, kto jest ojcem.
Jens powiedział, że Roza powinna siedzieć w domu, kiedy dziecko będzie
chrzczone. Uważał, że nie uchodzi, żeby biegała po Kopalni z dzieckiem
na ręku, a ludzie już i tak gadają wystarczająco dużo.
Powiedział też, że krążą plotki na temat Rozy i Tomasa.
Mówił, że opowiadają więcej, niż było, ale przecież on nie może szukać
tych, co rozsiewają pogłoski. Musieli ją widzieć tamtego dnia, widzieli,
skąd wyszła i jak wyglądała, no i widocznie dobrze ten dzień zapamiętali.
- Ja też będę ten dzień pamiętał - powiedział z zimnym błyskiem w
oczach.
I Roza wiedziała, że jest nią rozczarowany. Mimo to nie mogła żałować
tego, co zrobili z Tomasem.
Jens chciał ją zmusić, by mu o wszystkim dokładnie opowiedziała.
Traktował ją brutalnie, szarpał i podsuwał pięść pod brodę.
Ona jednak stawiała opór.
Odmawiała.
Milczała.
Potem Synneve zaczęła krzyczeć. Obudziła się i chciała jeść. Roza nie
chciała jej rozpieszczać. Słyszała, że dziecko nie powinno być karmione o
każdej porze dnia i nocy, kiedy tylko zechce, Jens uważał jednak, że to
takie babskie gadanie. I nakazał jej karmić dziecko, gdy jest głodne.
Powiedział, że lubi patrzeć, jak Roza trzyma Synneve przy piersi.
Roza też bardzo lubiła karmienie.
Starała się nie dopuszczać do tego, by Jens mówił o To-masie. To zawsze
prowadziło do jednego: zaczynał się domagać, by mu opowiedziała o
tamtym wieczorze. Wciąż chciał do tego wracać. Używał różnych
podstępów, na różne sposoby próbował to z niej wydobyć. Chciał
wiedzieć wszystko. Chciał to usłyszeć z jej ust.
A potem zamierzał ją ukarać.
Dlatego nie powiedziała nic, gdy Jens oświadczył, że Tomas wyjechał z
Kopalni.
- Tak po prostu spakował swoje rzeczy i wyjechał. Nikt nie wie dlaczego.
Może nie czuł się tu dobrze? Może nie umiał się wyzbyć strachu przed
sztolnią?
Roza chciała wierzyć, że Tomas już się nie bał schodzenia na dół.
- Może w tej drugiej kopalni też nie znalazł spokoju? Roza nigdy nie
skłoniła Jensa, by przyznał, że to on ka-
zał się Tomasowi'wynosić z kopalni. Zawsze się śmiał, kiedy ona o tym
mówiła. Ale Roza wiedziała swoje. Zwłaszcza kiedy miejsce Tomasa
zajął Mattias. Nie uważała za przypadek, że do grupy wszedł najlepszy
przyjaciel Jensa.
Tomas ją lubił.
Mattias jej nie znosił.
Na szczęście przychodził do nich rzadko. Jakby istniało jakieś
porozumienie między nim a Rozą, na podstawie którego nie wchodzili
sobie nawzajem w drogę.
Roza była sama. Sama z Synneve.
Tak się ułożyło. Jens jeszcze bardziej uważał, zeby Roza trzymała się
domu. W ciągu ostatnich kilku tygodni bowiem w osadzie dwoje
starszych ludzi i pięcioro dzieci umarło na ospę.
Chorowało wielu, ale najczęściej zaraza zabierała najmłodszych i
najstarszych. Czyli tych najsłabszych.
- Będziesz siedziała z moim dzieckiem w domu! - grzmiał Jens
codziennie przed wyjściem do kopalni.
Roza bała się tak samo jak Jens, nie wychodziła więc nawet za próg.
Zresztą dokąd miałaby chodzić?
Moja praprababka odwiedza mnie zbyt rzadko. Źle się czuję tylko we
własnym towarzystwie. Pracy w domu me ma tak dużo, żebym mogła
wypełnić nią czas. Nawet Syn-neve jest grzeczna i stanowczo zbyt rzadko
jestem jej potrzebna. Czasem bym chciała, żeby zaczęła płakać. Zeby
była kłopotliwym dzieckiem.
- Będzie kłopotliwa później - odpowiada ruda.
- Czego chcesz? - pytam.
- Choroba - odpowiada.
- Ospa?
- Choroba - powtarza jeszcze raz. - Wiem, że ty me wierzysz w swoją
zdolność czynienia cudów, Roza, ale naprawdę mogłabyś coś dla nich
zrobić. To, co otrzymałaś, jest do tego wystarczające.
Myślę w popłochu, że powinnam chrome Synneve! Nic złego nie może
się jej stać...
- Twój błąd polega na tym, że ty zawsze najpierw my-
ślisz o swoich, Roza. Żadne z was przecież nie choruje. W nas jest wielka
siła, potrafimy stawiać opór. Choroby atakują innych, nas rzadko.
Patrzy na mnie z wyrzutem.
- Ty i Ole razem moglibyście wiele zdziałać.
Ja myślę - bo moje myśli nie są przed nią ukryte. Myślę więc, że ojciec nie
wpuści mnie do Samuelsborg i że Jens też nie pozwoli, żebym gdzieś
chodziła.
- Tyle sobie po tobie obiecywałyśmy, Roza - mówi tamta z
westchnieniem.
Tym razem nie słyszę jej radosnego śmiechu. Brakuje mi go.
- Łamałaś zasady i niczego się nie bałaś. Nie przejmowałaś się, nawet
występując przeciwko swemu ojcu. Lekceważyłaś wszystko tak bardzo,
że nabrałyśmy przekonania, iż masz własną wolę. Czy popełniłyśmy
błąd? Czy robiłaś to wszystko tylko po to, by udowodnić, że jesteś inna
niż wszyscy ludzie? Czy mimo wszystko nosiłaś w sobie lęk, Rozo?
Byłaś inna, bo bałaś się bardziej niż wszyscy?
- A ty nie wiesz, jaka byłam? - pytam ją. - Nie wiesz, ty, która wie
wszystko?
- Może się zmieniłaś?
Potrząsam głową i szczerze powiedziawszy, nie chcę jej słuchać. Nie
mam jej nic do powiedzenia. Moje dziedzictwo okazało się znacznie
mniej wartościowe, niż sądziłam.
- I co, jesteś niezadowolona? - pyta praprababka i sprawia wrażenie
zaskoczonej.
Obchodzi mnie dookoła. Jej kroków nie słychać, ale i tak je znam.
- Jesteś niezadowolona, Rozo Samuelsdatter? Wyciąga w górę ramiona.
- Przecież masz wszystko, czego kiedykolwiek pragnęłaś! Masz dom,
który utrzymujesz w znakomitym porządku. Nigdy nie widziałam
bardziej czystego mieszkania. Szorujesz podłogi piaskiem, tak że
zdzierasz sobie skórę z rąk. Twoje garnki i rondle dosłownie lśnią. Każde
krzesło stoi na swoim miejscu. Szyby w oknach błyszczą. Masz nawet
firanki. Na twoim stole jest pod dostatkiem jedzenia. Masz łóżko i co
najmniej dwie zmiany pościeli. I masz mężczyznę, którego zawsze
chciałaś. Tego, o którym marzyłaś i któ-
rego pragnęłaś ponad wszystko na świecie. To z nim dzielisz teraz twój
stół i łoże. A on nadal jest najprzystojniejszym młodym mężczyzną w
Kopalni. Może nad całym tym fiordem, a niektórzy by nawet powiedzieli,
że w całym dystrykcie. Na co jeszcze mogłabyś się skarżyć? Urodziłaś
jego dziecko. I to jest drugi dar, którego pragnęłaś tak bardzo, że w
porównaniu z tym życie nie miało dla ciebie żadnej wartości. Synneve
jest nadzwyczajnym dzieckiem. Nie jesteś z niej zadowolona? Słucham.
Jest właśnie tak, jak ona mówi, każde słowo to prawda.
- I do tego wszystkiego otrzymałaś jeszcze dar, Rozo. Podporządkowałaś
mu się. Wzięłaś go, ale z niego nie korzystasz, zastanawiam się, dlaczego.
Czy tak naprawdę to tego nie chciałaś? Czy to było tylko takie gadanie?
Czy wszystkie twoje pragnienia i marzenia były jedynie pustosłowiem,
Rozo Samuelsdatter? Czy mimo wszystko nie jesteś jedną z nas?
Bardzo bym chciała wiedzieć, co ona ma na myśli. Bardzo bym chciała
wiedzieć, co, jej zdaniem, powinnam robić.
- Nigdy nikt ci tego nie powie - odpowiada ona moim myślom. - Każda z
nas musiała to odnaleźć w sobie. I wszystkie znalazłyśmy własny sposób.
Żadna też nie potrzebowała na to tak wiele czasu jak ty.
Chciałabym wiedzieć, czy moją matkę one też tak dręczyły.
- Nanna wiedziała, czego chce, a ty wciąż nie wiesz. Czasami chciałabym
nawet, żeby w twoim pokoleniu, Roza, była jeszcze jakaś inna kobieta.
Miałybyśmy większy pożytek z takiej, która by wiedziała, dokąd pragnie
iść. Z takiej, która gotowa jest uznać płonący w niej ogień.
- Ogień jest niebezpieczny, moim zdaniem - wtrącam pośpiesznie.
Ale to kłamstwo. Ogień mnie do siebie przyciąga. Jestem jak trzmiel,
który wczepił się w najsłodszy kwiat. Ogień budzi we mnie tęsknotę.
- Lepiej jest się oparzyć, Rozo, niż zwiędnąć.
- Mówisz sama do siebie?
Roza podskoczyła, słysząc te słowa wypowiedziane wysokim,
dziewczęcym głosem. Wciąż siedziała na krawędzi łóżka. Od ostatniego
karmienia tak siedziała i wpatrywała się w Synneve.
- Wejdź - powiedziała, zanim zdążyła się zorientować, kto to.
A to była Kari. Siostra Jensa.
Stała w progu sypialnej izby. Ręce włożyła głęboko w kieszenie
spódnicy, włosy splecione w bardzo ścisły warkocz spływały na plecy.
Na skroniach ściągnięte były tak, że musiało to boleć, ale Roza nic na ten
temat nie powiedziała. Dziewczyna jest przecież dorosła, sama wie, co
robi. Skończyła chyba piętnaście lat. Albo zaraz skończy.
- W domu jest tak cicho, kiedy wszyscy idą do roboty. Roza skinęła
głową.
- A ty nie pracujesz? Tamta uśmiechnęła się.
- Jens mówi, że jestem już dorosła, i chce, żebym poszła gdzieś na służbę.
Mówi, że znajdzie mi miejsce, jeśli będę chciała. On twierdzi, że dla mnie
byłoby dobrze, gdybym odeszła z domu.
Roza musiała przyznać Jensowi rację. Kari była wystarczająco dorosła. I
na pewno by nie cierpiała z tego powodu. Przypomniała sobie, co ludzie
gadali, nie pozwoliła jednak tej myśli zagnieździć się w głowie. Nie
chciała jej zatrzymywać. I wiedziała, dlaczego. Po prostu nie była w
stanie znieść, że ktoś może zostać tak naznaczony ludzkimi
pomówieniami.
- Ale nasz ojciec mówi, że jestem jeszcze za młoda - dodała Kari.
Roza nie mogła jej doradzać, żeby się buntowała przeciwko ojcu, nawet...
nawet jeśli plotki zawierają jakieś ziarno prawdy.
- No to jestem w domu i na razie utrzymuję go w porządku - rzekła Kari z
uśmiechem.
Wyglądała na młodszą, niż była. Roza właściwie nigdy przedtem jej nie
widziała. Tylko z daleka. I zresztą nie pragnęła, żeby było inaczej.
Kari należała do ludzi, którzy giną w tłumie. Trudno by-
łoby powiedzieć, że ona i Jens są rodzeństwem, bo Jens wyróżnia się z tła,
i to bardzo. Żadne z pozostałego rodzeństwa takie nie jest. Są jakby odlani
z tej samej formy, jakby podziobani trochę, zanim stop zdążył zastygnąć
tak, że mimo wszystko mają w sobie coś specjalnego.
- I to jest wasze dziecko!
Kari uśmiechała się niepewnie i wolno szła ku malej kołysce.
Któregoś wieczora Jens przyniósł tę kołyskę do domu. Rozie powiedział,
że kupił ją od jakiegoś człowieka, którego nazwiska nie zna.
- Tamten miał kołyskę, a mnie była ona potrzebna. Ja dostałem kołyskę,
on pieniądze. I byłem mu wdzięczny, że nie opowiedział mi na dodatek
historii swego życia.
Kari dotknęła stopą bieguna i poruszyła lekko. Farba w tym miejscu
została wytarta.
Roza patrzyła na to z nieprzyjemnym skurczem żołądka.
- A więc to jest dziecko Jensa - powtórzyła Kari.
Pochyliła się nad kołyską, nad śpiącym dzieckiem i uważnie studiowała
jego twarzyczkę. Tak samo uważnie, jak robiła to Roza. Niemal z takim
samym zachwytem.
- Widzę w niej rysy Jensa - powiedziała w końcu. Zabrzmiało to tak,
jakby uznawała Synneve. I jakby do tej pory miała jakieś wątpliwości. -
Mała jest do niego podobna. Ale nie tylko do niego. A moje dziecko było
podobne tylko do mnie. Mówił ci mój brat o tym?
Roza potrząsnęła głową.
- On o nas nie mówi, prawda?
- Nie.
Kari znowu się uśmiechnęła. Z tym uśmiechem przypominała Jensa.
- To nasza kołyska - oznajmiła.
Roza poczuła się, jakby ją ktoś mocno uderzył w twarz. Ale czy powinna
być zaskoczona? Słowa Kari brzmiały prawdopodobnie. Jens mógł tak
postąpić.
- Jens nie jest z tych, którzy za dużo gadają - próbowała go bronić.
Poczuła się źle, że to robi, w końcu Kari zna go lepiej. Jens jest jej bratem.
Muszą minąć lata, nim ona będzie mogła mieć nadzieję, że go zna tak
dobrze jak własna rodzina.
- My wszyscy wychowaliśmy się w tej kołysce - mówiła dalej Kari. -
Wszyscy oprócz Jensa.
- A dlaczego on nie?
Kari roześmiała się do Rozy. Mrużyła przy tym oczy tak samo jak Jens.
Tylko żę jej oczy nie były aż takie niebieskie jak jego. Kari nie była tak
uderzająco piękna jak Jens.
Ładna, ale nie piękna.
Zwyczajna.
- Ty chciałabyś wiedzieć o nim wszystko, prawda? Roza nic nie
powiedziała. Jeśli siostra Jensa chce o nim
opowiadać, to ona nie zaprotestuje, ale wyciągać z niej niczego nie
zamierza.
- Jens nie był jej synem - powiedziała Kari jakby w powietrze. - On jej
synem nie był.
Roześmiała się.
- Ale Jens o tym nie wie - dodała. - Tata dopiero co mi o tym powiedział.
Tylko ja wiem. I tata. Powiedział mi o tym, bo to bardzo ważne, żebyśmy
trzymali się razem, on i ja. Chłopcy się przeciwko niemu buntują,
zaczynają brać przykład ze starszego brata. I mówią, że pójdą sobie z
domu. Ze znajdą sobie pracę gdzie indziej. Tacie się to nie podoba. On
mówi, że rodzina powinna się trzymać razem. I że niedługo tylko ja mu
zostanę. Dlatego opowiada mi to, czego pozostali nie mogą wiedzieć.
Tylko mnie może zaufać, ja jestem jego oczkiem w głowie. Nie
wiedziałaś o tym? Jens ci pewnie o tym też nie mówił. On o nas z nikim
nie rozmawia. Wstydzi się nas. Ale jest wiele rzeczy, o których nie wie.
My z tatą mamy dużo tajemnic, Jens jest jego synem. Tata miał go z inną.
Z jedną taką, która była ładniejsza od mamy. Ale mama nie mogła tego
ścierpieć. Ona nigdy się z tym nie pogodziła. Dlatego on nie mógł leżeć w
kołysce. Ta kołyska była w naszej rodzinie od wielu pokoleń. Jest dla nas
bardzo cenna. Była cenna dla mamy. I powiedziała, że on powinien to
rozumieć. Mój tata powinien to rozumieć. Mama powiedziała, że on w
każdym razie powinien wiedzieć, o co jej chodziło, kiedy nie pozwalała
Jensowi spać w tej kołysce.
Kari uśmiechała się czule do Synneve.
I Roza poczuła, że ogarnia ją strach.
Słowa wypływały z ust Kari niczym rzeka. Spadały na Rozę w nieładzie,
toczyły się niczym kamienie po zboczu. Nie była w stanie ich
uporządkować.
Ale w opowieści Kari było coś, co kaleczyło uczucia Rozy. Coś, co się nie
zgadzało z całością.
- A teraz ona leży w tej kołysce, maleńka córeczka Jensa! Jakby to, co
było złe, stało się znowu dobre, no nie? Ona przecież ma prawo do tej
kołyski, małe biedactwo. Kołyska należy do jej rodziny.
Roza starała się zrozumieć.
- Moja mała córeczka też w niej leżała. Moje dziecko nie miało imienia.
Czy wy ochrzciliście swoją malutką?
Roza potrząsnęła głową.
- Ostrożnie! - powiedziała Kari ostrzegawczo, wpatrując się w śpiącą
Synneve. - Ostrożnie z nią! Musisz nad nią czuwać. I musisz zadbać, żeby
jak najprędzej została ochrzczona! Nigdy nie wiadomo, gdzie one trafią,
te nieochrzczone maleństwa, które nie mogą iść do królestwa
niebieskiego. Moja mała też nie była chrzczona, a teraz nie może leżeć na
cmentarzu. Pochowali ją pod płotem i grób nie jest nawet zaznaczony.
Musiałam sama położyć na nim kamień, żeby wiedzieć, gdzie to jest.
Latem będę zbierać kwiatki i kłaść na tym grobie. Będzie bardzo ładnie,
ale chciałabym, żeby był krzyż i imię... Roza zadrżała.
Kari nie mogła się pogodzić z utratą dziecka. Ona sama jest jeszcze
dzieckiem. To, co przeżyła, musiało wyrwać wszystko z jej duszy i
pozwoliło wejść tam demonom.
Roza bała się o nią.
- Bardzo o nią dbam. Oboje o nią dbamy, Jens i ja. Obiecał mi, że
porozmawia z pastorem. Ochrzcimy ją na najbliższym nabożeństwie w
Kopalni.
- I ty mu wierzysz?
Te słowa padły tak nieoczekiwanie, że Roza zesztywniała. Musiała
złożyć ręce, żeby powstrzymać ich drżenie.
- Wierzysz mojemu bratu? On ma najsłodszy język na świecie, no nie?
Gadać to on potrafi, może zagadać każdą
sprawę. Będzie się uśmiechał i przewróci świat do góry nogami.
Kari umilkła i podeszła do Rozy. Usiadła przy niej na krawędzi łóżka.
Ręce położyła na pościeli, palce miała takie same jak Jens.
- Ty wierzysz mojemu bratu - powtórzyła. - I to jest największe głupstwo,
jakie robisz. Ale nie ty jedna ani pierwsza. Jemu wszyscy wierzą.
Powinnaś chronić przed nim swoje dziecko. Powinnaś na nią bardzo
uważać, żeby nie zrobił jej czegoś złego.
Roza oddychała spokojnie.
Nie była w stanie wierzyć w to, co słyszała. Kari musi być opętana.
Muszą nią rządzić demony. I nie są to demony dobra.
Bała się.
Nie Jensa. Bała się jego siostry.
- Mój brat może przyjść i położyć ciężką dłoń na twarzyczce twojego
dziecka. I potem nie będziesz już miała swojego dziecka. I-też zostanie ci
tylko nieoznaczony grób, na którym będziesz musiała kłaść kamienie,
żeby wiedzieć, gdzie to.
- Czy ty słyszysz, co mówisz? - spytała Roza. Kari skinęła głową.
- Mnie się tak przytrafiło, no nie? Miałam żyjące dziecko. Teraz nie mam
nic. Oni nie zostawili mi nawet grobu, nad którym mogłabym płakać.
Chciałam moje dziecko ochrzcić, ale oni mówili, że nie ma się co
śpieszyć. Obaj tak mówili, i tata, i mój brat. Obaj.
Roza jej nie wierzyła.
- A potem moje dziecko umarło.
- Przecież nie widziałaś, że to był Jens. Nie widziałaś, że on to zrobił?
- On przyszedł krótko przed tym, no nie? - odparła Kari, a jej oczy robiły
się coraz większe. Była w nich rozpacz, ale Kari nie płakała. - Musisz
pilnować dziecka, Roza. On może być taki zły. Wiele razy się to widzi,
ale innym razem nie. Nic nie widać. Dopiero potem zauważysz.
Roza nie chciała dłużej słuchać.
Ale dziewczyna mówiła dalej. Chyba od bardzo dawna
nikt nie był w stanie jej słuchać. I jeśli zwykle opowiadała takie właśnie
rzeczy, to Roza pojmowała, dlaczego ludzie się od niej odwracali.
- Kiedy mama cię pobiła, on był taki wściekły, że aż się gotował. Rzucił
się na nią z pięściami. I strasznie na nią krzyczał. Mówił, że dziecko jest
jego. Powiedział, że zabije każdego, kto ciebie tknie. Nie wolno zrobić
nic dziecku i tobie też nie.
Rozie nie podobało się to. Coraz mniej podobały jej się te historie, ale
Kari jest siostrą Jensa, a takiego gościa trudno wyrzucić z domu. Równie
trudno było ją poprosić, żeby sobie poszła. O ile jednak Roza widziała, to
Kari sama na ten pomysł raczej nie wpadnie.
W każdym razie nie zaraz.
Trzeba więc wytrzymać...
- My wiemy, co się potem stało z mamą - powiedziała Kari równie
swobodnie, jakby mówiła o pogodzie. - On był w oborze - opowiadała. -
Znowu się kłócili. Sama to słyszałam. Poszłam za nim, kiedy zobaczyłam
go w obejściu. Ucieszyłam się. Chciałam z nim porozmawiać. Myślałam,
że może przyszedł po to, żeby porozmawiać ze mną. Ale on chciał tylko
jeszcze raz powiedzieć mamie, żeby trzymała się od ciebie z daleka. Że ty
będziesz matką jego dziecka. Mama powiedziała, że ty jesteś taka
szpetna, że mogłabyś przestraszyć samego diabła, gdyby cię spotkał na
pustkowiu. I mówiła, że nie wie, co on w tobie widzi. Że ona zna ład-
niejsze zadki niż twoja twarz.
Roza musiała się odwrócić. Już nie była w stanie słuchać tej historii, ale
przecież nie mogła poprzestać na połowie. Musiała wiedzieć wszystko...
...suszony barani udziec, który Jens miał na schodach...
- Jens powiedział, że byłabyś piękna, gdyby nie ten wypadek, który
okaleczył ci twarz. A wtedy mama spytała, czy on myśli, że jest lepszy od
innych, bo ma urodę. Spytała, czy on myśli, że będzie miał piękne
dziecko. On odpowiedział, że tak, wierzy, i śmiał się tak, że ja to
słyszałam na dworze. Ale mama już się nie śmiała.
Kari patrzyła na Rozę z całkowitym spokojem.
- Zaraz potem ja weszłam do obory. Jens mnie nie widział. Był za bardzo
zły. Schowałam się za drzwiami, kiedy
je otwierał, a on wcale się nie zatroszczył, żeby je zamknąć. Wyleciał i się
nie obejrzał. Był zły. Był taki zły, że chyba nie wiedział, gdzie jest.
Widziałam to po nim. Ja po nim takie rzeczy poznaję. Zawsze
wiedziałam, co on myśli. On był moim najlepszym przyjacielem, Jens,
mój brat. On nie wie, że go widziałam.
Kari była taka ufna.
- To ja znalazłam mamę. Roza poczuła mdłości. Bała się, że zwymiotuje.
- Myślę, że powinnaś już iść - powiedziała. - Lepiej chyba, żeby Jens cię
tu nie zastał, jak wróci do domu.
- Dlaczego? - spytała Kari niewzruszona. - On nie wie, że go widziałam.
- Mimo wszystko - nalegała Roza. - Mimo wszystko. Przecież nie
chcemy, żeby ci się coś stało, no nie?
- Mnie się nic nie stanie - zapewniła Kari z uśmiechem. Zachowywała się
swobodnie. - On jest moim najlepszym przyjacielem, Jens. Często
przychodzi do obory, kiedy wie, że jestem tam sama. Nie mówiłam mu,
że go widziałam. Nie jestem taka głupia. Rozmawiamy ze sobą tak samo
jak przedtem. On nie życzy mi niczego złego. I nie może mi nic złego
zrobić. Chce, żeby mi było dobrze. Zawsze to powtarza. Wciąż mnie
namawia, żebym odeszła z domu. Mówi, że u ludzi będzie mi lepiej.
Wyjdę za mąż i będę miała dzieci. Inne dzieci. Ale ja kochałam to
maleństwo, które miałam. Kochałam je tak samo jak Jensa.
Rozie nie podobały się własne myśli, nie chciała ich. Czuła się tak samo
podła jak inni ludzie, ale tak trudno było wędrować po ścieżkach, po
których wiodła ją Kari. To bardzo pozarastane ścieżki i tak łatwo zrobić
fałszywy krok.
- Ty pewnie też bardzo kochasz swoją córeczkę - powiedziała Kari i
znowu podeszła do kołyski. - Kochasz ją bardziej niż Jensa?
- Nie wiem - odparła Roza.
- Ja myślę, że ją powinnaś kochać bardziej - ciągnęła Kari swoje.
Roza pomyślała, że chyba ma rację.
- Mama najbardziej kochała Jensa - powiedziała Kari.
I to się nie zgadzało z tym, co powiedziała przedtem. Może nic, co Kari tu
naopowiadała, nie ma żadnego związku...
- On zrobił się taki piękny. Ona z nim spała.
Roza nie zdobyła się na to, by zapytać, czy Kari sama to widziała.
- Spała z nim, jak tylko dorósł - ciągnęła Kari z dziwnym uśmieszkiem na
wargach. - Ale to nic takiego. Bo przecież nie był jej synem, no nie? Nie
robiła nic złego.
Roza przymknęła oczy.
Kari powiedziała przecież, że Jens o tym nie wiedział. Nie wiedział, że
urodziła go inna kobieta. Dopiero co zapewniała Rozę, że wie o tym tylko
ojciec i ona.
Nie chciała się nad tym zastanawiać.
- Dziwne, że kołyska jest tutaj - Kari zmieniła nieco temat. - Dziwnie jest
patrzeć na nią w obcym domu. Który do nas nie należy. Ale dziecko w
każdym razie jest nasze. Ona ma prawo do tej kołyski. Jens też miał
prawo. Tata mówi, że jego ojciec zrobił ją własnymi rękami.
- To ona nie należała do rodziny twojej matki? Kari westchnęła z
uśmiechem.
- Należała. Oni byli rodzeństwem. Mama i tata. Byli bratem i siostrą. Nie
wiedziałaś o tym? Jens ci nie mówił?
Głos uwiązł Rozie w gardle, więc tylko potrząsnęła głową.
- W takim razie on cię jeszcze nie uważa za członka rodziny. Bo to jest
jedna z naszych tajemnic rodzinnych. Z obcymi o tym nie rozmawiamy.
Trzymamy to dla siebie. I dla swoich. Tata mógłby trafić do więzienia,
gdyby się rozniosło. A żadne z nas tego nie chce.
Tyle Roza była w stanie zrozumieć.
- Macie jeszcze więcej takich tajemnic? - spytała, nie spuszczając wzroku
z Synneve. Musiała walczyć ze sobą, żeby nie porwać dziecka na ręce i
nie trzymać jej z daleka od Kari. Z daleka od kołyski.
- Mamy - przyznała Kari. - Rodzinne tajemnice... Roza skinęła głową. Nie
chciała ich poznać. Mimo
wszystko spytała:
- Kim ona była, matka Jensa?
- Ona? - Kari zachichotała. - Tata ożenił się z nią. Pochodziła skądś z
zachodniego wybrzeża. Mama czekała
w Valdres z najstarszymi. Ona i tata uciekli, kiedy jeszcze byli dziećmi.
Tata się ożenił i miał z tą żoną Jensa. Zabrał ją ze sobą do dziadków i
wziął stamtąd kołyskę. Tata mówi, że dziadkowie byli starzy i wybaczyli
mu. I przysiągł im, że nie wie, gdzie jest mama. Potem często zabierał
wszystkie dzieci do dziadka i babci. Babcia bardzo kochała Jensa.
Mówiła, że Jens to najlepsze, co ją w życiu spotkało.
W całej tej historii było wiele luk. Roza nawet uważała, że brzmi to tak,
jakby Kari wszystko zmyśliła.
- Co się stało z matką Jensa?
- Zabili ją.
Teraz Roza była pewna, że to czysta fantazja. Czternasto- czy
piętnastoletnia dziewczyna nie może opowiadać takich zbójeckich
historii, twierdząc, że to saga rodzinna. Nie może tak lekko mówić o
morderstwie.
- Bo oni chcieli ruszać dalej, no nie - tłumaczyła Kari. -I mama była o nią
zazdrosna. Uważała, że tata za bardzo ją lubi. No i tamta była piękna. Jens
jest do niej podobny. No i jest ładniejszy i od mamy, i od taty...
Akurat w tej sprawie Roza się z nią zgadzała. Ona też uważała, że Jens
jest za bardzo urodziwy jak na takich rodziców. I miał rysy, których w
żadnym z rodzeństwa nie było.
- Oni ją zabili i mama przyjęła jej nazwisko. Przyjechali tutaj, nikomu
nieznani. Nikt nie wiedział, że kłamią. My, u nas w domu, nie jesteśmy
tacy jak inni. Mamy swoje tajemnice. I dzielimy je tylko ze swoimi, żeby
się nie rozniosło...
W tym, co powiedziała, pobrzmiewało coś jakby groźba. Roza wolałaby
nie cieszyć się zaufaniem Kari. Kari pogłaskała Synneve po policzku.
- Ty jesteś dobra, moja mała - powiedziała szeptem i pocałowała ją w
czoło. - Pilnuj jej dobrze! - upomniała Rozę, zanim wyszła.
Potraktowałam Kari poważnie. Siedzę przy małej i nie spuszczam z niej
wzroku. Siedzę przy niej i czekam na Jensa. Kiedy wchodzi, ja wciąż
siedzę. Woła mnie po imieniu. Szuka mnie.
- Dlaczego tak siedzisz po ciemku? - pyta.
- Była u nas twoja siostra - odpowiadam bezbarwnym tonem. - Podzieliła
się ze mną waszymi rodzinnymi tajemnicami...
Omal mnie nie strącił na podłogę. Łapie mnie szorstko za ramiona i
potrząsa.
- Co ona, do jasnej cholery, nagadała? - syczy. - Co ona ci powiedziała,
Roza?
Rozdział 14
Roza powiedziała mu wszystko. Nie zamierzała niczego upiększać.
Dlaczego miałaby go oszczędzać? Czy on ją kiedykolwiek ostrzegł o tym,
co się kryje w mroku za nim?
Nie chciała o tym myśleć.
Kiedy Synneve zaczęła płakać, z ulgą zajęła się dzieckiem. Dobrze było
wyjąć małą z kołyski, dobrze przystawić do piersi i pozwolić jej ssać.
Karmienie oznaczało wielki spokój.
Jens nadal miał na sobie robocze ubranie. Biała kurtka, jakie noszą w
kopalni wszyscy górnicy, żeby się mogli lepiej nawzajem widzieć w
ciemnościach, wydawała się szara. Od dawna była taka. Nic by jej już
białości nie przywróciło.
Roza pomyślała, że tyle jest rzeczy, które już nigdy nie odzyskają
białości.
- A ja myślę, że jej się mimo wszystko ta kołyska należy - powiedział i
miał w oczach coś jakby czułość, kiedy patrzył na Rozę i Synneve.
Westchnął.
- To ona nie była moją matką!
Roza nie chciała rozumieć ulgi, jaką wyczuwała w tych słowach. Ulga
należała do tych zakątków jego życia, których Roza wolała nie zgłębiać. I
wcale nie miała ochoty się nad tym zastanawiać. Nigdy nie musiałaby
tego robić, gdyby Jens nie wdarł się w jej życie.
Wszystko to straszne pojawiło się razem z nim...
- Rozumiesz teraz, dlaczego z początku nie mogłem znieść myśli o
dziecku? - spytał, nie patrząc na Rozę. Nawet mówić było mu trudno. -
Rozumiesz teraz, dlaczego sprawy były takie, jak były? Byłem wściekły
na wszystkich, na ciebie też. Myślałem, że nasze dziecko nie powinno
przyjść na świat. Bo ja byłem taki, jaki byłem. Wydawało mi się, że ktoś
taki jak ja nie powinien przekazywać swojej krwi dalej...
Roza skinęła głową.
Pozostało wiele spraw, których nadal nie pojmowała. Wielu rzeczy nigdy
nie potrafi wyrazić słowami. I o które nigdy nie zapyta.
- U nas w domu nie jest tak jak u innych ludzi - powiedział.
Tyle to i Roza zdążyła zrozumieć.
- Ja nie wiem, dlaczego dziecko Kari umarło - zapewnił. - Ale to nie
przeze mnie. Przysięgam ci, Roza, że to nie ja! Ja bym nie mógł odebrać
życia dziecku. Nikomu tak niewinnemu. Niezależnie od tego, jak ono
przyszło na świat.
Roza chciała mu wierzyć, ale w sercu wciąż tliła się wątpliwość. Niełatwo
było się pozbyć podejrzeń. Zaczynała się bać Jensa.
- No a ona? Jak ona umarła? - Roza nie mogła już nazywać tej kobiety
jego matką
- Poszedłem tam - zaczął Jens. - Chciałem pewne rzeczy wyjaśnić jej raz
na zawsze. Chciałem mieć pewność, że zostawi cię w spokoju. Ona była
tak strasznie zazdrosna, jeszcze nie widziałem czegoś takiego. Chciała
posiadać wszystko. I wszystkich. Wiedziałem, jak bardzo jest zazdrosna o
ciebie, mogła ci zrobić krzywdę.
- Mogła zrobić krzywdę dziecku - sprostowała Roza i przystawiła
Synneve do drugiej piersi. Mała dziewczynka dotykała paluszkami
miękkiej, ciepłej skóry. A potem zaczęła ssać z zadowoleniem.
- Uderzyłem ją - powiedział Jens. - Przyznaję, że ją uderzyłem. Padły
bowiem słowa, których nie mam ochoty powtarzać. Nie chcę ich nawet
pamiętać. Ale one tkwią w moim umyśle. Uderzyłem ją, a ona się
przewróciła. Upadła, uderzyła się w głowę i umarła.
Roza nie zrobiła nic, żeby mu pomóc.
- Ja tego nie chciałem - tłumaczył Jens. - Nie chciałem, żeby tak się stało.
Nie poszedłem tam po to, żeby ją zabić. Nie miałem żadnego planu.
Wszystko, czego chciałem, to przemówić jej do rozumu.
- Kari myśli, że zrobiłeś to, bo tak chciałeś.
- Kari sama fantazjowała, że ją zabije - rzekł Jens cicho.
- Moja siostra nie jest taka jak inni, Roza. Nikt z nas nie jest taki jak inni
ludzie. A z Kari jest chyba najgorzej. Dla mojej siostry nic nie ma
większej wartości.
Umilkł.
- Ja miałem na nią oko, pilnowałem jej, ale nie mogłem wiele zrobić.
Byłem tylko bratem. I nie mogłem zdradzić całej swojej rodziny.
- Ale zostawić rzeczy własnemu biegowi mogłeś? - spytała Roza.
- Nie byłem w stanie ich uratować - powiedział ponuro.
- Miałem dosyć zajęcia z ratowaniem siebie. To wciąż się za mną wlecze.
Prześladuje mnie.
Popatrzył na Rozę uważnie.
- Nie chcę, żebyś znowu wpuszczała tu Kari.
- Dlaczego?
- Boję się, że mogłaby zrobić krzywdę Synneve. Powiedział to z
największą powagą.
Roza zadrżała. Nagle zapragnęła mieć gdzie się schronić. Uciec stąd. Ale
nie było takiego miejsca.
- Teraz ja na chwilę wyjdę - powiedział Jens. - Przyprowadzę tu Mattiasa,
a potem muszę wyjść. Ale on z tobą zostanie. Nie otwieraj nikomu,
dopóki nie wrócimy.
Do tego akurat nietrudno mu było Rozę przekonać.
- On mi powiedział bardzo dużo - poinformował Mattias. Odgarnia włosy
z czoła. Jego czoło jest wysokie i płaskie,
oczy pod nim sprawiają wrażenie jeszcze bardziej przenikliwych. Mattias
ma zmrużone, brązowe oczy, a ciemne brwi niemal się łączą nad nosem.
Proste, ciemne brwi, lekko uniesione ku górze. W jego twarzy widać
głównie oczy. A twarz ma kościstą, taka twarz nie może pochodzić z
północy. My tak nie wyglądamy.
Na jednym policzku ma bliznę.
- W nich zawsze było coś dziwnego - dodaje.
- Długo ich znasz? - pytam.
Siedzimy przy kuchennym stole, poczęstowałam go piwem. Mattias pije
wolno. Podoba mi się to u niego, chociaż dobrze wiem, że to Jens go
prosił, by pozostał czujny. Żeby pilnował mnie i Synneve. Przede
wszystkim jednak dziecka...
Mężczyźni, którzy pracują w kopalni, mają silne dłonie. Długie, ciemne
palce, jakby opalone, choć to przecież za wcześnie.
- Dziesięć lat - odpowiada. - Skończyłem piętnaście, kiedy przyszedłem
do Roros. Oni już tam byli. Rodzice uchodzili za małżeństwo, nikt
niczego nie podejrzewał. Zresztą trzymali się na uboczu, mało kto ich
odwiedzał. I pozostali obcy, chociaż mieszkali tam kilka lat. Jens nigdy
nie mówił, co było przedtem. On w ogóle mało mówi o swoich spra-
wach...
- Nigdy się niczego nie domyślałeś? Potrząsnął głową.
- Byli dziwni, to prawda, ale przecież człowiek zaraz tak * nie myśli. To
okropne.
Przytakuję. Robi mi się niedobrze, kiedy w mojej głowie pojawiają się
obrazy. Nie chcę ich, nie chcę, żeby moje myśli zaprzątało coś takiego.
- Ty uważasz, że ja na niego nie zasługuję.
Mattias uśmiecha się szeroko. W jego surowej twarzy pojawia się światło.
Mattias powinien się ogolić, ale nie on jeden w Kopalni chodzi z
kilkudniowym zarostem.
- Ty niczego nie przepuścisz? Teraz ja potrząsam głową.
To nieprawda. Zwykle jestem pierwsza, by ukryć to, co moim zdaniem
nie musi być ujawnione. Milczę do utraty tchu, jeśli jest coś, o czym nie
należy mówić. Należę do ludzi, którzy ukrywają się za milczeniem i
tajemnicami. Zawsze myślałam, że mam najwięcej sekretów.
Jak to się można pomylić...
- To prawda, jeszcze niedawno byłem przekonany, że nie jesteś dla Jensa
- mówi Mattias szczerzej, niż oczekiwałam. - Nie zdołałem się
dowiedzieć, dlaczego on się tak ciebie
trzyma. Myślałem, że ty go w jakiś sposób wykorzystujesz. Uważałem, że
go złowiłaś, że wpadł w twoje sieci jak ryba. Słucham go i uczę się czegoś
o sobie samej.
- Zastanawiałem się i doszedłem do wniosku, że chyba musisz być
czarownicą - mówi i nawet teraz się nie uśmiecha.
To w nim lubię. Bo o tych sprawach nie powinno się żartować.
- Teraz już w to nie wierzysz?
Przygląda mi się długo. Poza Tomasem nikt mi się nigdy tak uważnie nie
przyglądał, tak żeby nawet nie mrugnąć ani na chwilę nie poczuć się
skrępowanym.
- Nie wiem - mówi. - I chyba niebezpiecznie jest odpowiedzieć
niewłaściwie na takie pytanie, Roza.
Lubię tę jego szczerość. Dlatego ja też jestem szczera.
- Jens mnie nie kocha - mówię.
Mattias nie sprawia wrażenia zaskoczonego. Wzrusza ramionami. Nie
mówi nic na pocieszenie. Nie prosi, żebym przestała gadać głupstwa. W
gruncie rzeczy zgadza się ze mną i chce się dowiedzieć, co ja jeszcze
mam do powiedzenia.
- Jestem matką jego dziecka, a on ubóstwia Synneve.
- Wielu ożeniło się z mniej ważnych powodów - mówi Mattias.
- Jens się pewnego dnia znudzi - przewiduję. - I wtedy nic nie pomoże to,
że Synneve jest jego dzieckiem. Wtedy nic nie będzie w stanie go
zatrzymać.
- To dlaczego z nim jesteś, skoro o tym wiesz?
- Bo go kocham.
Teraz Mattias się uśmiecha. Blizna robi się biała, kiedy unosi w górę
kąciki ust. Ponownie mam ochotę spytać, skąd ta blizna, ale tłumię to w
sobie. Jego życie nie powinno mnie obchodzić. Nie jesteśmy
przyjaciółmi.
- Moim zdaniem ty kochasz myśl o tym, że kochasz Jensa - mówi.
Spada to na mnie jak cios.
Chcę mu coś powiedzieć, ale jedyne, co mogę zrobić, to wciągnąć
głęboko powietrze.
- Nic nie mów! - protestuje Mattias, unosząc ostrzegawczo ręce. - Pozwól,
niech to w tobie będzie. Niech zostanie
do czasu, aż będziesz gotowa trzeźwo na to spojrzeć i szczerze sobie
odpowiedzieć.
- Ja kocham Jensa - powtarzam z uporem. - Jestem dorosła i sama
wybieram, jak chcę żyć.
On kiwa głową.
- Teraz może się zdarzyć, że uznam, iż to Jens nie zasługuje na ciebie -
mówi z uśmiechem Mattias i zaraz potem Jens wraca do domu.
To jest jedna z tych rzeczy, o których nigdy Jensowi nie mówię.
Tej nocy Jens płakał za plecami Rozy. Chciała się odwrócić i przytulić go,
ale jej nie pozwolił. Trzymał ją mocno w ramionach, kolana wsunął w
zagłębienie pod jej kolanami. Obejmował ją w pasie i ukrywał twarz w jej
włosach.
Łzy spływały między rude nitki miedzi.
I nie pozwalał, żeby Roza go objęła.
Mogła tylko głaskać jego ręce, ale i te pieszczoty nie mogły być zbyt
czułe i zbyt intensywne. Na to też nie pozwalał.
- Dostałem akt ich ślubu - wyznał. - Dostałem papier, który zaświadcza,
że ona była moją matką. Ale to oczywiście nic nie znaczy. I niczego nie
dowodzi. Bo przecież ona ukradła też nazwisko. Żyła pod nazwiskiem
tamtej. Matka Kari. Ta, która była matką wszystkich pozostałych, z
wyjątkiem mnie... Teraz nikt już nie powie, że nie była tą, za którą się
podawała. Czy ty rozumiesz, jakie to piekło, Roza?
Nie była w stanie zrozumieć, choć naprawdę próbowała.
- Powiedziałem mu, że go zabiję, jeżeli nie wyśle gdzieś Kari, żeby
pracowała jako służąca. I jeśli nie pozwoli chłopcom zostać parobkami w
jakimś gospodarstwie daleko stąd. Przestraszyłem go. On wierzy, że to ja
ją zabiłem. Ale nie może na mnie donieść, bo ja też mam sporo do
opowiedzenia. Jest wiele tajemnic, które mógłbym ujawnić.
Rozę przeniknął dreszcz.
- Może ty jesteś tym najlepszym, co mnie w życiu spotkało - powiedział,
zanim zasnął.
Roza nie wiedziała, czy powinna potraktować to poważnie. Powiedział to
na pół z płaczem, niewyraźnie. Słowa
przyszły, kiedy już zasypiał. W chwilę potem już oddychał spokojnie.
Ona jednak długo jeszcze nie mogła zasnąć, właśnie z powodu tych słów.
Następnego dnia ich nie powtórzył. Później też nie.
Drugiego czerwca 1839 roku Synneve została ochrzczona w kościele na
Gabrielsneset.
Roza osobiście zaniosła ją do kościoła w stroju, który uszyła z jednego z
prześcieradeł, jakie jej jeszcze zostały. I ozdobiła koronkami odprutymi z
obrusa, który przechowywała w posagowej skrzyni. Ile to rzeczy przydaje
się w całkiem nieprzewidziany sposób.
Obrus z koronkami rzadko jest potrzebny takim ludziom jak Jens i Roza,
a chciała, żeby ich dziecko wyglądało pięknie, kiedy je będą podawać do
chrztu.
Roza stała wyprostowana, ubrana na czarno z białą bluzką pod żakietem.
Gęste włosy zaplotła i upięła w koronę wokół drobnej twarzy. Taka
fryzura nie zasłaniała blizn i pani Malene Marie Crowe drgnęła w
pierwszej ławce, kiedy Roza zwróciła twarz ku zebranym. Roza jednak
trzymała głowę wysoko, z godnością. Jeśli komuś patrzenie na nią
sprawia przykrość, to już jego sprawa. Ona nic nie może na to poradzić.
Trzymała na rękach swoją śliczną córeczkę z taką czułością, że mała
nawet nie pisnęła podczas całej uroczystości.
Ludzie znowu będą mieli o czym gadać, bo Roza znalazła dla swojego
dziecka dwóch ojców chrzestnych, ale ani jednej matki. Zresztą nawet nie
próbowała szukać nikogo takiego.
Za nią stali Jens z Mattiasem, obaj poważni jak kaznodzieje. Nikogo poza
nimi Roza ze sobą nie przyprowadziła.
W kościele panowała kompletna cisza.
Nawet pastor się zdziwił i myśli jego skierowały się ku nieszczęsnemu
dziecku. Kapłanowi trudno było się pogodzić, że ta chwila może zaważyć
na całej reszcie życia tego dziecka.
Dyskretnym ruchem dłoni poprosił do siebie panią
dyrektorową. Ta najpierw uniosła jedną brew, jak to miała w zwyczaju,
ale była przecież osobą o dobrym sercu i sama pochodziła z tej ziemi.
Znała panujące tu stosunki lepiej niż ktokolwiek inny, a była światową
damą na tyle, że potrafiła się zachować w nieoczekiwanej sytuacji.
- Gdyby pani Crowe zechciała do nas podejść - rzekł pastor spokojnie,
rzucając równocześnie ostrzegawcze spojrzenie na stojący przed nim
chrzestny orszak.
Oni nie bywali może w świecie tyle, co dyrektorową, ale potrafili znaleźć
się w sytuacji równie godnie jak madame Crowe.
Tak więc mała córeczka Rozy miała troje rodziców chrzestnych. Trzymał
ją do chrztu jej ojciec i jego najlepszy przyjaciel oraz żona dyrektora.
Królowa Kafjorden. Kopciuszek z Finnmark.
Kiedy stali już przed kościołem i Roza zaczynała znowu spokojnie
oddychać, pani zdjęła z palca pierścionek z niebieskim oczkiem.
- To jest prezent dla mojej chrzestnej córki - powiedziała madame Crowe.
- Mam nadzieję, że on zawsze będzie mnie przypominał naszej małej,
błogosławionej Synneve Natalii.
- Dostała piękny prezent - powiedział znacznie później Mattias.
Śmiali się wszyscy troje długo z tego, że pastor znalazł dla dziecka
chrzestną matkę w takim stylu, że wszyscy zgromadzeni gęby pootwierali
ze zdumienia. Nigdy przedtem w Kopalni nikt takiego zaszczytu nie
dostąpił.
- Jeśli Synneve Natalia nie będzie pamiętać chrzestnej matki, która dala
jej złoty pierścionek z niebieskim oczkiem, to okaże się niewdzięcznym,
rozpuszczonym bachorem! A wtedy chrzestny ojciec Mattias przypomni
jej, skąd ma ten klejnot.
Jensowi nie bardzo się podobało, że ktoś zadecydował za nich, ale i on
dostrzegał zabawne strony sytuacji.
- No to baby będą miały o czym rozprawiać! - powiedział. - Może teraz
nareszcie uznają, że moja córeczka jest niezwykła!
- No tak, nie wszystkie dzieci trzyma do chrztu własny
ojciec - drażnił się z nim Mattias. - Już sam widok ich pootwieranych gąb,
kiedy wkroczyliśmy do kościoła wszyscy z Rozą i dzieckiem, wart był
pójścia tam. Włożenia krawatu i w ogóle. A kiedy sama najjaśniejsza
dyrektorową zeszła do nas w jedwabnych pantofelkach... naprawdę
gotów byłbym zapłacić za taką zabawę. Będę to pamiętał do końca życia!
Nanna też starała się wszystko zapamiętać.
Samuel protestował, nie pozwalał jej iść do kościoła, kiedy usłyszał, że
będą chrzcić dziecko Rozy. Miotał się z wściekłości i ciągle powtarzał, że
jego rodzina nie ma nic wspólnego z bękartem Rozy, której on zresztą nie
uznaje za córkę.
Ale Nanna mimo to poszła.
- Nie możesz być aż taki zły, żeby zabronić mi chodzić do kościoła -
powiedziała stanowczo.
I teraz przeżywała ponownie wszystko, co tam widziała. Szeptem
opowiadała Olemu o wspaniałej uroczystości. Najmłodsi przychodzili do
niej, skradając się na palcach, przekonani, że ojciec nie słyszy. Ole jednak
nie mógł się ruszyć bez wiedzy ojca, więc Samuel był i tak
poinformowany.
- Moja wnuczka - rozczulała się Nanna. - Moja wnuczka została
chrześniaczką samej pani dyrektorowej! To największe przeżycie, jakie
było mi dane, Ole! Możesz się ze mnie śmiać, jak tylko chcesz, ale ja
naprawdę niczego wspanialszego nie przeżyłam od bardzo dawna. I
niczego bardziej radosnego...
- Synneve Natalia...
Ole wymawiał to imię tak, jakby je smakował.
- Podoba mi się ta Synneve, chociaż brzmi trochę obco.
- A Natalii nie lubisz? - zdziwiła się jego matka. Ole potrząsnął głową.
- Mam nadzieję, że ona wiedziała, co robi.
- Nie ma nic złego w tym, że daje się dziecku imię po babce - uśmiechnęła
się Nanna.
Wybór Rozy bardzo ją ucieszył. Zwłaszcza ten dodatek do dość pospolitej
Synneve.
Nanna bała się raczej, że Roza znajdzie dla małej takie imię, że Ole w
ogóle nie będzie w stanie zrozumieć, skąd je
wzięła, chociaż, z drugiej strony, Nanna cieszyła się też, że Roza zna
swoje możliwości.
W takim razie bowiem może być pewna, że Roza jest silna.
- Nie dała dziecku imienia po babce Lei - zauważył Ole sucho. - Ty wiesz
i ja wiem, i Roza też wie, o kogo to chodzi. Wydawało mi się tylko
dziwne, że nie dała jej na imię Maria. Myślałem, że ona najbardziej lubi tę
szaloną i niepokorną Marję. Tę, o której myśli, że była...
Nanna westchnęła z uśmiechem.
- W pokoleniach, które żyły przed babką Mar ją, też było wiele
problemów. Może Roza wie, kogo powinna wybrać. Mała w każdym
razie ma najbardziej niewiarygodnie rude włosy, jakie można sobie
wyobrazić. Jeśli uważasz, że Roza jest ruda, to powinieneś zobaczyć
tamte. To nie jest miedź. I nie rudy brąz. To jest jak ogień w piecu, mój
chłopcze! Jak ogień w piecu!
W głosie Olego zabrzmiała przesadna powaga, gdy powiedział:
- Wolałbym, żebyś się tak nie zachwycała, mamo!
- O czym wy tam plotkujecie? - zagrzmiał Samuel ze * swojego łóżka.
Nanna szturchnęła ramię syna prawie jak podlotek i pośpieszyła do męża.
Ole został sam, zdziwiony tym jej dobrym humorem. Zawsze przecież
była taka opanowana.
Nanna zasnęła jako ostatnia. Zawsze tak było. Pierwsza zrywała się rano i
ostatnia kładła wieczorem.
Tej nocy zakradła się do skrzynki Samuela. Musiała długo czekać, by i
on, i Ole nareszcie posnęli. W skrzynce wciąż znajdował się nóż.
Ostrożnie dotknęła chłodnego ostrza. Na jej kciuku pojawiło się kilka
kropel krwi i na delikatnym papierze książki, którą otworzyła, zostały
brunatne plamy.
To fińska Biblia Samuela.
On myślał, że udało mu się zachować tajemnicę i Nanna nic o niej nie
wie. Ale naprawdę niewiele mógł przed nią ukryć. Widywała, jak siedzi
nad tą Biblią. I widziała, jaki spokój gości na jego twarzy, kiedy czyta
słowo boże w macierzystym języku. W języku serca.
Nigdy nie pokazał świętej księgi dzieciom.
Ale z wielką starannością wpisywał tam imiona ich wszystkich. Daty
urodzenia, daty chrztu, a przy czterech również daty śmierci.
Wpisał też datę ślubu z Nanną.
I ciemniejszym atramentem zapisał jeszcze jedno imię. Jeszcze jedno
pokolenie, po niej i po nim. To nieprawda, że wyrzucił Rozę z serca.
Nadal było tam dla niej miejsce. Samuel nigdy nie przestał jej kochać.
Nadal kochał ją najbardziej ze wszystkich swoich dzieci.
„Synneve Natalia Pedersdatter" - wypisał Samuel swoim starannym
pismem. „Urodzona 15 marca 1839. Ochrzczona w kościele w Kafjorden
2 czerwca 1839".
Nanna ucieszyła się, widząc to potwierdzenie oddania Samuela.
Będą sobie nawzajem potrzebni, Samuel i Roza.
Oni wszyscy będą potrzebować Rozy. Jej troski i jej darów. Tej siły, którą
Roza ma we krwi. I w duszy.
Nanna potrząsnęła kałamarzem, zanim zanurzyła w nim pióro. Jej pismo
nie było takie ładne, jak pismo męża, ale bardzo się starała.
Gdy skończyła, pozwoliła literom wyschnąć.
Zostawiła Biblię otwartą.
Wzięła nóż Samuela i wyszła w noc.
Znaleźli ją dwa dni później w górach.
Mało kto mógł uwierzyć, że zaszła tak daleko. Było co prawda lato, ale
noce wciąż zimne, a ona lekko ubrana. Jej buty nie zostały przeznaczone
do górskiej wspinaczki.
Siedziała tak, że za plecami miała skałę, a przed sobą widok na fiord.
Podcięła sobie żyły.
Roza szalała i płakała.
Nie mogła uspokoić się tym, że jej matka wyglądała, jakby była
zadowolona. Że przyjmowała śmierć z uśmiechem. Nie mogła się
pogodzić, że tak to było.
Nikt nie potrafił jej uspokoić.
Jens nawet nie próbował. On nie miał w sobie pociechy dla niej.
- Mógłbyś ją przytulić - powiedział do niego Mattias,
który uważał, że Jens za mało się stara. - Mógłbyś otworzyć ramiona i
objąć ją. Ona by tak zrobiła, gdyby chodziło o ciebie.
- Roza nie jest z tych, które można przytulać - odburknął Jens.
I Roza przeczytała to, co Nanna napisała w fińskiej Biblii Samuela. To
krótkie pożegnanie, które nie było żadnym pożegnaniem.
- To jej pismo - zapewnił Samuel. - Wiedziała, co robi. Roza nie
powiedziała nic na temat, że z tą Biblią ojca to
dziwna sprawa. Na pewno jednak tak myślała. Wszystkie wypisane w niej
imiona umiała na pamięć. Od początku, także te sprzed pokolenia ojca.
Dotykała palcami tego, co Nanna dopisała po swoim imieniu - Ranghild
Indianne Edvartsdatter:
„Umarła z własnej ręki dnia 3 czerwca 1839. Wszystko wokół mnie jest
spokojem".
Roza czytała to wciąż i wciąż od początku i nie rozumiała.
Ojciec się nie użalał, kiedy przyszła do Samuelsborg z Synneve na ręku.
Nie zabraniał też jej wejść do domu. Jedyne, co powiedział, to to, że nie
chce widzieć Jensa pod swoim dachem.
Roza zajęła się nim i braćmi.
A potem szła przez całe osiedle i zajmowała się domem Jensa. Nie
słuchała jego próśb, by została z nim.
- Ojciec mnie potrzebuje - powiedziała. Jens pochylił głowę i nic więcej
nie mówił.
Sny przychodzą teraz rzadko. W nocy nie ma miejsca na nic poza
wypoczynkiem. Jestem potwornie zmęczona, kiedy przykładam głowę do
poduszki. Budzę się dwa razy, żeby nakarmić Synneve. Zrywam się o
świcie, by zrobić śniadanie, a potem przez cały dzień nie usiądę ani na
chwilę.
Zawsze jestem zmęczona.
Lato wolno mija obok mnie.
Moja matka została pochowana za ogrodzeniem kościoła, w
niepoświęconej ziemi. Noszę w sobie gniew, ale nie
mam przeciw komu go zwrócić. Na grobie nie ma żadnego znaku, ale ja
wiem, gdzie to jest.
Lato się kończy, nadchodzi wrzesień.
Jesień zaczynała otulać świat mrokiem.
Śmiech Synneve był jak dzwoneczki, Roza nie mogła się go nasłuchać.
Nigdy nie miała dla dziecka dość czasu.
Jens mówił, że trzeba opłacić jakąś kobietę, która by się zajęła ojcem
Rozy i jej braćmi. Mówił, że bardzo tęskni za Synneve.
Nigdy jednak nie wspomniał, że bez Rozy w domu jest pusto.
Mattias kręcił nad nim głową.
- Jeżeli za nią tęsknisz, to powinieneś jej to powiedzieć! Ale Jens nie był
w stanie mówić jej takich słów.
- Ty pewnie myślisz, żeśmy cię zdradziły? - pyta ruda. Tak myślę. Myślę,
że to ona mnie zdradziła. Potrzebowałam jej. Ale ze wszystkim muszę się
borykać sama.
- Jesteśmy z ciebie zadowolone - powiada.
Ja myślę o Synneve i ruda uśmiecha się do mnie ciepło.
- Bardzo wysoko to cenię - mówi. I zaraz poważnieje.
- Nadszedł czas, byś stała się dorosła, Roza - powiada. Jest wciąż bardzo
poważna i wyjaśnia mi, dlaczego moja
matka odebrała sobie życie.
Roza sama zaprzęgła konia do wozu. Jej twarz była biała. Biała i
czerwonosina. Ludzie, którzy ją widzieli, mówili potem, że było w niej
coś strasznego.
Przejechała przez osadę wczesnym rankiem. Tak wcześnie, że mężczyźni
nie wychodzili jeszcze do kopalni.
Przed jednym z baraków zatrzymała konia i zeszła z kozła. Wołała
Mattiasa po imieniu tak długo, dopóki zaspany nie wyszedł na ranny
chłód.
- Chcę, żebyś tam ze mną pojechał - oznajmiła. - Zabiję go, jeżeli cię tam
nie będzie!
Nie zapytał nawet, o co chodzi. Potraktował ją poważnie.
Roza nie powiedziała ani słowa, dopóki nie weszła do izby, którą dzieliła
z Jensem. Siedział teraz przy stole i jadł razowy chleb z masłem.
Twarz mu się rozjaśniła na chwilę, kiedy stwierdził, że to Roza.
Ale ona nie zostawiła mu najmniejszej nadziei.
- Łóżko jest moje - powiedziała. - Peder je zrobił i on nadal jest moim
mężem. I wyprawna skrzynia też jest moja. Chcę jedno i drugie mieć na
wozie.
Jens i Mattias wymienili spojrzenia.
- Może byś się jeszcze zastanowiła - zaczął Jens niepewnie. Chciał ją
objąć, ale Roza mu się wymknęła. - Tęsknię za tobą - powiedział. - I
tęsknię za małą...
- Chcę, żeby łóżko i skrzynia znalazły się na wozie! Wynieśli sprzęty, jak
kazała.
Jens wyciągnął ręce. Nie pojmował, co ją ugryzło. Nie rozumiał, skąd ten
niebieski lód w jej oczach.
- W każdym razie chcę nadal widywać Synneve! Roza splunęła mu w
twarz.
- Nie masz prawa zbliżyć się do Synneve - powiedziała* z zawziętością. -
Nie masz prawa zbliżyć się do mojego dziecka, Jensie Haldorsen!
- Dlaczego? - jęknął, nawet nie próbując otrzeć twarzy.
- Wiedziałeś, że moja matka jest w ciąży? - spytała Roza lodowato. -
Wiedziałeś, że nosi twoje dziecko?
Cmoknęła na konia i stukot kół po bruku zagłuszył wszelkie myśli. Wóz
potoczył się znowu przez osadę. Mattias włożył ręce w kieszenie spodni.
- Ona już nie wróci - powiedział złowieszczo.
Epilog
Rankiem 1 grudnia 1838 roku żaglowiec „Euphemia" wyruszył z
nabrzeża portu w Kafjorden. Statek pod dowództwem kapitana Gardena
wiózł rudę miedzi z tutejszych kopalń.
Oprócz załogi na pokładzie było dwóch Anglików. Próbowali szczęścia
w górnictwie na Dalekiej Północy, ale obaj zostali odesłani do domu na
koszt przedsiębiorstwa.
Świadectwo dyrekcji było wymowne, jeśli chodzi o powody. Obaj
mężczyźni zostali określeni jako zamieszani w „drinknig and quarreling"
(picie i awantury).
„Euphemia" nie miała dobrej pogody.
Spędziła zimę na kotwicy w pobliżu Loppa. Wiatry nie chciały jej nieść
na zachód.
Kiedy żaglowiec wiosną wychodził z Loppa, na pokładzie było nie
dwóch, lecz trzech pasażerów.
W maju 1839 roku „Euphemia" dotarła nareszcie do portu przeznaczenia
- Swansea.
Peder Johansen zszedł na ląd, zdążył poznać wystarczająco dużo słów w
tym obcym języku, by znaleźć sobie zajęcie, z którego mógłby się
utrzymać.
- Plenty of mines in Wales, w Walii jest dużo kopalń -powiedział jeden z
facetów, z którymi na morzu dzielił kajutę.