BENTE PEDERSEN
Róża z Anglii
Róża znad fiordów 06
1
- Bardzo bym chciała, kochanie, żebyś się jednak rozmy
śliła - powiedziała matka chyba już dziesiąty raz tego przed
południa. - Jesteś pewna, że wszystko dobrze przemyślałaś?
Margaret starała się skryć uśmiech. Tylekroć już o tym
rozmawiały, a matka nadal zadaje te same pytania. Narze
kania starszej pani też brzmiały wciąż tak samo i Margaret
przyjmowała je z niezmiennym milczeniem. Ale matka ni
gdy nie chciała wiedzieć, co inni mają do powiedzenia. Mo-
ira Hart zawsze dbała, by powiedzieć jak najwięcej, zanim
ktokolwiek z jej otoczenia zostanie dopuszczony do głosu.
- To przecież gdzieś pod biegunem północnym, zasta
nowiłaś się nad tym, Margaret? Wiem, że David zapewnia,
iż czuje się tam bardzo dobrze, ale z mężczyznami zawsze
jest inaczej. Oni mają swoją pracę i nie myślą o tym, że ko
bieta potrzebuje czegoś więcej. David jest na swój sposób
znakomitym mężem, ale on nie rozumie, że jego żona to
młoda kobieta, która powinna mieć wokół siebie ruch i lu
dzi. Nie tylko gruboskórnych górników. To jest męskie
środowisko, pomyślałaś o tym, Margaret? Tylko nieokrze
sani, prości robotnicy! A z kobietami, które mieszkają w ta
kich miejscach, nie będziesz chciała się spotykać, zapew
niam cię, moja droga. Szczerze mówiąc, życzyłabym sobie,
żebyś jeszcze raz wszystko przemyślała i zmieniła zdanie.
David z pewnością znalazłby posadę w Kornwalii, gdyby
tylko się o to postarał. Tam też są kopalnie, a przynajmniej
nie trzeba wyjeżdżać z Anglii. Nawet gdyby nadal chciał
się trzymać jakichś oddalonych od świata i ludzi zakątków,
to przecież mamy Walię. Tam przynajmniej mówią po an-
gielsku, jak ich porządnie przycisnąć. David jest zdolnym
inżynierem, wszyscy to potwierdzają, naprawdę nie wiem,
czego on musi szukać w tej Norwegii. A już zupełnie nie
rozumiem, co ma na myśli, ściągając tam ciebie.
Margaret uśmiechnęła się. Wkrótce skończy dwadzieścia
jeden lat i od trzech jest żoną inżyniera górnictwa, Davida
Warrena. Od dwóch lat mąż ma pracę w najdalej na północ
położonej części Norwegii, o całą wieczność oddalonej od
jej zielonego Cheshire, ona zaś czuje się raczej jak młoda
wdowa niż jak młoda mężatka, i to właśnie jej gorącym, wy
rażanym w listach prośbom uległ nareszcie David. Bo w za
sadzie zgadzał się bardziej z jej matką. Był zdania, że Mar
garet powinna nadal mieszkać z rodzicami, dopóki jemu nie
skończy się norweski kontrakt, opiewający na pięć lat w ko
palni w Kafjord.
Margaret jednak chciała być przy mężu, chciała mieć
dom, który by należał do niej, chciała czuć się dorosłą ko
bietą, a nie w dalszym ciągu dzieckiem swoich rodziców.
No i kiedy raz udało jej się zasiać taką myśl w głowie
Davida, również on powoli przechodził na jej stronę. Cho
ciaż bowiem jego listy były bardziej formalne i nie prze
pełnione tą samą tęsknotą, którą Margaret zapełniała stro
nę po stronie, brakowało mu jej. Krótkie urlopy w Anglii
nie wystarczały, a poza tym bardzo już by chciał mieć sy
na. Jego ojciec też na to nalegał.
- Tam wcale nie jest tak źle, mamo - zapewniała Mar
garet. - Sama przecież w zimie rozmawiałaś z dyrektoro-
wą. Czyż ona nie jest czarująca? I wcale nie wygląda, jak
by żyła na jakiejś nieucywilizowanej placówce. Jej suknie
są modniejsze niż moje...
- Jej mąż zarabia więcej niż twój mąż i ojciec razem
wzięci - odparła Moira, ale jeśli chodzi o panią Crowe, to
musiała się zgodzić z córką. Ta czarująca, drobna dama
z północnych pustkowi była kimś zupełnie innym, niż
Moira Hart skłonna była sobie wyobrażać. Choć pocho-
dząca z norweskiej rodziny, zachowywała się tak, jakby ca
łe życie spędziła w Londynie. Jest pewnie dzieckiem natu
ry, ale za to jakim pięknym!
- Pani Crowe jest rzeczywiście czarująca - powiedziała
Moira. - Obawiam się jednak, że ona tam stanowi wyjątek.
Nie możesz liczyć na to, że reszta kobiet jest taka sama jak
ona. Możesz się czuć bardzo samotna, kochanie.
Margaret myślała, że czeka ją przygoda. David, za któ
rym rozpaczliwie tęskniła, oraz całkiem nowy świat, nie
przypominający niczego, co znała.
Głośno jednak tego nie powiedziała w obawie, że mat
ka się oburzy. Ona bowiem nie rozumie, że można aż tak
tęsknić za czymś, czego się nie zna, a co może się też oka
zać niebezpieczne. Tego rodzaju wyzwania nigdy nie roz
palały serca Moiry Hart.
Margaret odgarnęła z twarzy swoje blond loki. Fryzurę
miała nie całkiem w porządku, ale przecież nigdzie się nie
wybierała; nie oczekiwała też gości. Ten dzień przeznaczy
ła na przygotowania do podróży, na nic więcej. Pakowała
swoje rzeczy od wielu tygodni i teraz pozostało jeszcze tyl
ko kilka dni do odjazdu do Liverpoolu, gdzie wejdzie na
pokład statku udającego się na północ, na spotkanie przy
gody, do Davida.
- Byłaś tak samo uparta jako dziecko! - westchnęła mat
ka, wygładzając ułożone w skrzyni halki córki, żeby nie po
gniotły się bardziej niż to konieczne podczas długiej podró
ży przez morze. - Nie zazdroszczę Davidowi, który będzie
miał z tobą mnóstwo zmartwień, moja kochana. Czeka cię
tam zupełnie inne życie. Nie będziesz mogła fruwać wszę
dzie niczym wolny ptak tak jak tutaj, w domu. Nikt tam
nie wie, kim jest twój ojciec, nie będziesz mogła cieszyć się
tym samym respektem, Margaret.
Matka westchnęła.
- To dziki kraj, kochanie. Ludzie są inni. Nie tacy jak my.
Boję się o ciebie, bo przecież nadal jesteś moim dzieckiem!
Margaret nie powiedziała, że to jest właśnie jeden z po
wodów, dla których absolutnie chce wyjechać z domu.
Matka by tego nie pojęła. Ona z całą powagą wierzyła, że
nie istnieje lepsze życie niż tutaj, w środkowej Anglii, w do
brobycie i bezpieczeństwie, i nie potrafiła zrozumieć, że
ktoś może pragnąć czegoś innego.
- I język, Margaret! Niepodobny do niczego! Nie my
ślisz chyba poważnie, że się go nauczysz? Te wszystkie dzi
waczne dźwięki...
Margaret uśmiechnęła się.
- David się nauczył - rzekła pełna oczekiwań.
Nic nie było w stanie powstrzymać jej przed wyjazdem
i matka świetnie o tym wiedziała. Dlatego chwytała się każ
dego sposobu. Musiała mieć przekonanie, że wykorzystała
wszystko, co można. Margaret mogła sobie wyobrazić, co
matka będzie później mówiła swoim przyjaciółkom. Jakby
słyszała głos matki, dławiony płaczem. Moira będzie uno
sić mlecznobiałą dłoń i ocierać wyobrażone łzy. Może
zresztą uda jej się uronić jedną czy drugą naprawdę.
„Próbowałam - powie. - Ja naprawdę próbowałam
wszystkiego, ale moja droga córka i tak zrobiła, co uważa
ła za słuszne. No ale czy nieszczęsna matka może wygrać
z mężem, choć David to taki kochany chłopiec..."
Przyjaciółki będą kiwać głowami, zgadzać się z nią,
wszystkie matki córek, które szczęśliwie nie wyszły za mąż
za młodzieńców tak szalonych, by szukać pracy na poste
runku daleko poza cywilizacją.
Moira da sobie radę...
I ja też sobie dam, pomyślała Margaret. Ja też. Poza tym
znowu zobaczę Davida. To będzie cudowne. I będziemy
mieć własny dom. Dom nie będzie pewnie bardzo inny niż
siedziba rodziców. Może krajobraz tam jest inny, klimat
jest inny, ludzie mówią innym językiem, kraj jest inny, ale
przecież będziemy razem. W naszym własnym domu! I pa
ni Crowe jest taka miła. Prosiła, bym zwracała się do niej
per Malene Marie. Cóż za czarujące imię! Opowiadała
o przyjęciach i balach. Mówiła, że zamierzają zbudować te
atr. Więc nie jest tam tak bardzo inaczej. Przynajmniej tak
nie brzmi. I będzie przy mnie David...
- Widzę, że ty naprawdę jesteś zdecydowana na ten wy
jazd? - rzekła Moira Hart i przyjrzała się uważnie swojej
najstarszej córce.
Margaret skinęła głową. Delikatny rumieniec zabarwił jej
policzki. Zrobiła się bardzo szczupła w ostatnich latach. Ja
ko młoda dziewczyna była raczej pulchna. Biała jak krem
ślubna suknia sprawiła, że Margaret wyglądała niczym
pszenna bułeczka. Moira przypominała to sobie z zażeno
waniem. Teraz Margaret powinna wychodzić za mąż. Teraz,
kiedy jest szczupluteńka niczym lilia, mogłaby włożyć na
siebie każdą białą suknię i nosić ją z pełną godności elegan
cją. Teraz Margaret jest we wszystkim do twarzy, myślała
Moira, a ona właśnie postanowiła pojechać do Norwegii!
Choć powinna tańczyć w Londynie.
Moira pragnęła, by w tych chwilach był przy niej mąż, ale
on pełnił obowiązki kapitana we flocie handlowej. Z pełnym
goryczy grymasem pomyślała sobie, że to po nim Margaret
musiała odziedziczyć ów niepokój we krwi. Ta jej córka ma
w sobie więcej chęci wędrowania po świecie niż kobiecie
przystoi. To synowie powinni posiadać taką pasję przygód,
ale synowie Moiry woleli siedzieć nad książkami. Maxwell
był na dodatek szczerze zajęty biologią i we wszystkie letnie
dni dosłownie pełzał po wzgórzach, by studiować roślinki!
Kwiatki!
Czy to nie lepiej, żeby Margaret była zainteresowana flo
rą i hodowlą roślin? A jej starszy brat powinien myśleć o przy
szłości i wyuczyć się czegoś pożytecznego, z czego później
miałby chleb. Nauczyć się czegoś bliższego zainteresowa
niom rodu Hartów, jak transport morski czy hodowla koni,
czy na przykład architektura, w której to ojciec Moiry wyro
bił sobie nazwisko. Nawet wojsko byłoby lepsze od biologii.
Co się stanie w przyszłości z tym jej synem, który oddaje
się studiom przyrodniczym, zapominając, że jest najstarszy
w rodzinie i powinien nazwisko Hartów przekazać dalej?
Moira Hart westchnęła boleśnie. Tyle myśli obciąża
matkę i sprawia ból matczynemu sercu.
- Jestem pewna, że będziesz szczęśliwa - zwróciła się do
Margaret, mimo wszystko dumna ze swojej córki. Nie każ
da małżonka w wieku Margaret odważyłaby się sama od
być taką podróż. To jednak jakaś szczęśliwa mieszanina
krwi Hartów i Crossów uczyniła ją tym, czym była.
- Jestem pewna, że będziesz szczęśliwa, kochanie - powtó
rzyła Moira i pogłaskała Margaret po głowie. Powinna była
powiedzieć, że kiedy Margaret dotrze już do Norwegii, niech
nie nosi rozpuszczonych włosów. Trudno przewidzieć, co lu
dzie powiedzą na jawne łamanie konwencji. Na pewno w ta
kiej małej społeczności niewiele będzie osób, które Margaret
może uznać za równe sobie, chodzi więc o to, by ich od sie
bie nie odpychać nieakceptowalnym zachowaniem.
Moira chciałaby córce powiedzieć wiele, ale się po
wstrzymała. Ufała, że krew Hartów i Crossów oznacza wy
starczająco dużo rozsądku, by Margaret potrafiła sama oce
nić, co jest złe, a co dobre.
Poza tym zięć Moiry to rozumny mężczyzna. David War
ren jest dwudziestopięcioletnim, w pełni dojrzałym człowie
kiem. Tam, na północy, mieszka już dwa lata i z pewnością
dobrze poznał stosunki. Nie pozwoliłby żonie przyjechać,
gdyby nie uważał tego za całkowicie bezpieczne.
„Większość ludzi czuje się na północy bardzo dobrze -
powiedziała owa czarująca pani Malene Marie Crowe
w największym zaufaniu. - Mnie, naturalnie, łatwo tak mó
wić, bo pochodzę z tego kraju, ale wszystkie brytyjskie pa
nie też to potwierdzają. Mogę panią zapewnić, że nasza ma
ła odnoga fiordu jest świetnym miejscem do życia!"
Wtedy to było tylko interesujące opowiadanie o dalekim
kraju, w którym Moira nie zamierzała postawić stopy,
i oznaczało coś całkiem innego niż dzisiaj, kiedy najstarsza
córka postanowiła się tam osiedlić. Moira Hart pragnęłaby
opierać się na czymś więcej niż tylko zapewnienia pięknej
żony Johna Rice'a Crowe'a że ta mała górnicza osada,
o dziwnej, trudnej do wymówienia nazwie jest odpowied
nim miejscem, do którego można wysłać ukochaną córkę.
Moira chciałaby zatrzymać Margaret siłą, gdyby tylko
mogła, w głębi duszy jednak wiedziała, że nic nie jest w sta
nie wpłynąć na zmianę poglądów córki.
Jeśli o to chodzi, jest za bardzo podobna do Malcolma.
To wprost niezwykłe, żadne z pozostałych dzieci nie było
podobne do ojca tak bardzo jak właśnie Margaret. Moira nie
wiedziała, kogo przypomina najstarszy syn, Maxwell. Przez
całe swoje dwudziestotrzyletnie życie był istotą odrębną.
Malcolm jr wziął wygląd zewnętrzny po matce. Miał jej
popielatoblond włosy i chłodne, niebieskofiołkowe oc2y. Re
prezentował dość zimną, porcelanową urodę, która bardziej
pasowałaby pannie. A tymczasem nawet osiemnastoletnia Ca-
therine Annę nie była tak frapująco urodziwa jak brat. Natu
ra jakby wyposażyła ją skromnej niż Malcolma juniora. Szes
nastoletni Nicholas i piętnastoletni Lucas byli podobni do
Cathy. Odziedziczyli karnację po matce, nie mieli jednak jej
wyrafinowanych rysów. Było w nich coś bardziej pospolite
go, nie odziedziczyli też wzrostu i długich nóg po Hartach
ani ich złocistej skóry, pszenicznych włosów i połyskujących
zielenią oczu. To mają tylko sam Malcolm oraz Margaret.
Moira nie pojmowała, skąd jej i Malcolmowi wzięły się
dzieci tak bardzo do siebie niepodobne. Margaret okazała
się chyba najbardziej osadzona w rzeczywistości - było
w niej tyle rozsądku, a na ogół niewiele marzeń i fantazjo
wania. Dlatego tym bardziej żal, że to właśnie ona ma wy
jechać tak daleko. Margaret była matce wielką pomocą.
- Potrzebny ci własny dom - powiedziała ze swoim ma
cierzyńskim uśmiechem. - Myślałam tylko, że to będzie
gdzieś bliżej...
- Najdroższa mamo, przecież to, mimo wszystko, nie
żadna Australia!
Moira próbowała odpowiedzieć jej takim samym żartem:
- Już bym chyba wolała, żeby to była Australia, kocha
nie. Chociaż oni tam wszyscy są potomkami zesłańców. Ale
Australijczycy przynajmniej mówią po angielsku. Niedo
brze mi się robi na myśl, że wysyłam cię do takiego obcego
kraju, który w niczym nie przypomina Wielkiej Brytanii...
Margaret uśmiechała się tym swoim jakby nieobecnym
uśmiechem.
Właśnie owa obcość najbardziej ją pociągała w całej
przygodzie. Całą zimę czytała o Norwegii książki napisa
ne przez podróżników.
Z powodu tych opowieści, które zabierały ją w najda
lej na północ położone rejony tamtego kraju, Margaret
spędziła wiele bezsennych nocy. Nie pisały tego kobiety,
podróżnikami bywają przeważnie mężczyźni. To oni opo
wiadali jej o dzikiej, cudownej naturze. O górach wzno
szących się do nieba, postrzępionych i przerażających, ale
też oszołamiająco pięknych na tle całej tej dzikości. Po
dróżnicy pisali o spienionym morzu, które gwałtownie bi
je o niebezpiecznie strome nadbrzeżne skały. I o fiordach
wrzynających się głęboko w ląd, podobnych nieco do tych
w Szkocji, tyle że norweskie wybrzeża są bardziej uroz
maicone i bardziej strome niż brytyjskie.
Pisali o równinach tak rozległych, że nawet angielskie
wrzosowiska nie mogą się z nimi równać. O rzekach peł
nych łososi i o reniferach pasących się na górskich pastwi
skach. Pisali o cudownie smacznych jagodach i o półdzi
kich Lapończykach, żyjących w ziemiankach i jurtach,
a porozumiewających się językiem tak dziwnym, że nawet
Norwegowie go nie rozumieją.
Wszystko razem rysowało się jako wielka przygoda. Te
niemal całkiem ciemne zimy, które Margaret ledwo mogła
sobie wyobrazić, z takimi ilościami śniegu, jakich ona ni-
gdy jeszcze nie widziała, i z latami, gdy dzień i noc zlewa
ją się w jedno, a słońce nigdy nie przestaje świecić.
A w środku tych cudów David.
To prawda, tęskniła, by wszystko to przeżyć! To bowiem
odpowiedź na jej najskrytsze marzenia. To zapłata za
wszystkie niespokojne dni pod rodzicielskim dachem, któ
re spędzała jako kobieta zamężna, ale pozbawiona męża,
własnego domu, dzieci, nie mająca nic, czym mogłaby wy
pełnić czas, nic prócz haftu i herbacianych spotkań z kobie
tami, z którymi nie łączyło jej żadne pokrewieństwo ducha.
Czasem podejmowała tylko jakąś działalność charytatywną
lub kilka godzin spędzała nad ojcowską korespondencją, kie
dy ten akurat był w domu. Margaret mówiła biegle po fran
cusku, nauczyła się też włoskiego i hiszpańskiego lepiej niż
umiał jej ojciec, więc gdy było trzeba, pomagała mu.
Miała zdolności do języków, nie bała się więc, że nor
weski okaże się dla niej za trudny. Dyrektor Crowe zapew
niał ją, że nie potrzebował zbyt wiele czasu, by rozmówcy
zaczęli go rozumieć i by on rozumiał ich.
Margaret uważała, że zasługuje na tę przygodę.
Powiedziała to Maxwellowi, kiedy tego samego popołu
dnia spacerowali razem po łące. Zabrali na przechadzkę
psy matki. Moira lubiła swoich czworonożnych przyjaciół,
ale rzadko sama wyprowadzała ich na dwór. To był obo
wiązek dzieci.
- Ja zasługuję na ten wyjazd - orzekła Margaret. - Zasłu
guję na trochę rozrywki. Na tę...
- ... przygodę - dokończył jej brat. Uśmiechnął się iro
nicznie. Prawie tak samo ona mogłaby zrobić, choć wcale
nie była do niego podobna. Maxwell miał popielatoblond
włosy, ale u niego mieniły się one pasmami złota wplecio
nymi w srebrne tło. Jakby ktoś stopił razem złoto i srebro,
ale nie wymieszał starannie, zanim metal zastygł. Zostały
złote i srebrzyste smugi.
Jego oczy były niebieskie, nie tak głęboko jak oczy po
zostałej czwórki rodzeństwa oraz matki, ale jednak niebie
skie, a nie zielone, jak oczy ojca czy Margaret. Był taki
szczupły, że niemal chudy. Jego twarz mogłaby należeć do
kościelnej rzeźby. Albo do pogańskiego bóstwa. Maxwell
był urodziwy i zarazem brzydki. Miał w twarzy coś bar
dzo pociągającego, a jednocześnie coś dziwnie odpychają
cego, wręcz diabolicznego.
- Z całą pewnością zasługujesz na tę swoją przygodę, sio
stro - uśmiechnął się. - Ale czy David zasługuje na ciebie
i przygodę równocześnie? Nie masz ani trochę litości dla
swojego biednego małżonka?
Margaret zerwała źdźbło trawy i włożyła je do ust.
- Jesteś po prostu zazdrosny - powiedziała. - Bo ty bę
dziesz tkwił w Oxfordzie, podczas gdy ja wyjadę sobie w sze
roki świat, do miejsc, gdzie latem słońce nigdy nie zachodzi.
Ale napiszę do ciebie list. Być może przyślę ci też kilka tam
tejszych kwiatów. Czy myślisz, że rosną tam jakieś kwiaty?
- No jasne! - rzekł krótko. - Są inne niż nasze. To ja po
winienem pojechać do Norwegii. Ty będziesz tam tylko
ozdobą, Margaret, a ja mógłbym czegoś dokonać...
- Nazbierać kwiatów? - drwiła sobie.
- Owszem, nazbierać kwiatów! Czy możesz sobie wy
obrazić te wszystkie gatunki, o których istnieniu nikt nie
wie? Są ich na pewno dziesiątki tylko nad samym twoim
fiordem! Pomyśl, gdybym tak mógł odkryć choćby jeden
jedyny gatunek, jedyne źdźbło! Wtedy moje nazwisko już
na wieki byłoby związane z tym kwiatem...
- ... albo z tym źdźbłem...
- Albo ze źdźbłem.
- Maxvellus coś tam - uśmiechnęła się. - To brzmi do
syć głupio. Prawie tak samo głupio jak hartus...
- Twoja łacina ma istotne braki, siostrzyczko!
- Mniejsze niż twój francuski, drogi bracie!
- A już wiedzy biologicznej nie masz żadnej.
- No pewnie - powiedziała Margaret i pobiegła przed
siebie, a teriery matki za nią. - Przyzwoita małżonka nie
powinna czołgać się na kolanach po łące i rozprawiać szep
tem z trawami oraz wrzosami!
- Przyzwoite małżonki nie podejmują też podróży na
koniec świata! - zawołał brat i rzucił się za nią w pogoń.
Margaret pozwoliła psom biegać, a sama zaczekała na Max-
wella. On podszedł, objął ją w pasie i poprowadził przez się
gającą im do kostek trawę nad brzeg strumienia. Naprawdę
trudno mu było wyobrazić sobie, że ta oto młodsza siostra
wkrótce zmieni krajobraz na zupełnie obcy, gdzieś daleko na
północnych krańcach norweskiego Finnmark, nieurodzajny,
o którym on jedynie czytał w książkach.
- Może poznasz tam jakąś kupiecką córkę - powiedział
ze śmiechem. - Jeśli jeszcze będzie ładna, to opowiedz jej
ze szczegółami, jakiego to masz inteligentnego i przystojne
go starszego brata. Nie jest może obdarzony tytułami, ale
przynajmniej odziedziczy posiadłość, położoną z dala od
ciekawskich sąsiadów i z kilkunastoma pięknymi końmi
w stajni. Nic nie zaszkodzi, jeśli całą opowieść upiększysz
informacją, że od czasu do czasu pijam herbatę z księciem
Albertem. A zresztą nie, powiedz, że spotykam naszego po
czciwego Bertie z innej okazji, natomiast herbatę pijam z Jej
Wysokością. To może zabrzmieć bardziej wiarygodnie...
- I w tym samym zdaniu mam ją poinformować, że spo
tykasz się z premierem Melbourne? - dopytywała się Mar
garet ze śmiechem.
- Zwariowałaś, dziewczyno? - oburzył się brat z gestem,
jakby przykładał sobie lorgnon do jednego oka. - Zamie
rzasz przedstawić mnie jako liberała? W żadnych okolicz
nościach nie życzę sobie być łączony z panem Melbourne!
- W Norwegii pewnie nikt o nim nie słyszał, ani o żad
nych liberałach - pocieszała go Margaret, usiłując po
wstrzymać śmiech. - A zresztą może oni lubią liberałów?
- Ale takiej kobiety to ja bym nie chciał - zapewnił ją
Maxwell. - Ja pragnę staroświeckiej żony, która zadba
o dom, a we mnie będzie widziała swojego pana i mistrza.
O wszystkich innych paniach możesz zapomnieć, moja ko
chana Daisy. Jak tylko jednak znajdziesz jakąś piękną i bo
gatą niewinność, to musisz natychmiast zaprosić mnie do
siebie z wizytą. Bo dzięki temu być może będę mógł unik
nąć nudy i pospolitości, wszystkiego, co w tym życiu sza
re i trywialne, moja Margaret!
Pochylił się i zerwał dla niej kwiat margerytki.
- To dla ciebie, Daisy! Bóg wie, czy takie kwiaty rosną
tam, dokąd się wybierasz. Możliwe zresztą, że tak, powi
nienem to wiedzieć! Ujawniłaś poważny brak w moim wy
kształceniu, ma petite Marąuerite!
Margaret bawiła się kwiatkiem.
Moira zadbała, by pokój córki został wytapetowany
właśnie we wzór z margerytkami, choć ona sama za nimi
nie przepadała. Margerytki to ulubione kwiaty matki. Dla
tego właśnie córka dostała takie imię, a matka nigdy nie
przegapiła okazji, by jej o tym przypomnieć.
Catherine Annę miała lepiej, bo ją nazwano na pamiąt
kę babek. Była też ulubienicą ich obu, a przynajmniej nie
musiała być przez całe życie prześladowana kwiatami, któ
rych nie lubiła.
Margaret miała nadzieję, że w Kafjord margerytki nie
rosną.
Pragnęła tam oglądać inne kwiaty!
- Obiecaj mi, że odwiedzisz mnie na północy, Maxwellu -
poprosiła Margaret. Odwróciła się do brata i patrzyła na nie
go uważnie. - Ja nie żartuję, Max.
On nadal się uśmiechał, ale niebieskie oczy w szczupłej
twarzy spoglądały poważnie. Tylko Maxwell umiał patrzeć
poważnie, a zarazem z uśmiechem, tylko on umiał tak za
mieszać ludziom w głowach, żeby nie wiedzieli, co on na
prawdę czuje, co nosi w sercu.
- Mówisz, że chcesz, żebym przyjechał, nawet jeśli ty
nie wykonasz tego, o co cię prosiłem? Mówisz, że chcesz,
bym przyjechał, nawet jeśli nie znajdziesz dla mnie kupiec
kiej córki?
Margaret potwierdziła skinieniem.
- No może ona nie musi być specjalnie piękna - powie
dział brat, a kąciki ust mu drgały. - Powinna jednak być
mądra. Ja bym nie mógł żyć z głupią kobietą. Mężczyźni,
którzy twierdzą, że nie chcą kobiety tak samo mądrej jak
oni, nie wiedzą, o czym tak naprawdę mówią. Ja pragnę ko
biety mądrej, i wcale też nie musi być taka bogata...
Margaret roześmiała się.
- Znajdź ty sobie żonę sam, Maxwellu! Masz dwadzie
ścia trzy lata! Musisz znać jakichś mężczyzn obdarzonych
siostrami, których nie udało się dotychczas wydać za mąż.
- Ale ja chcę mieć mądrą żonę - oznajmił raz jeszcze
Maxwell z największą powagą. - I chciałbym przypomnieć,
kto znalazł ci tego męża, za którym tak tęsknisz, że aż wy
chudłaś z tej tęsknoty!
Margaret zaczerwieniła się i pobiegła jak najdalej od bra
ta. Nie lubiła, kiedy ktoś mówił o tym, co łączy ją i Davi-
da. To prawda, że za nim tęskni, ale rozmawiać o tym nie
chce. I nie życzy sobie, by ktoś inny o tym rozprawiał.
Nikt nie ma prawa się w to mieszać...
- David sam przyszedł - powiedziała z uporem. - Cathy
spadła z konia i złamała nogę. On przyniósł ją do domu...
- Ale to ja zaprosiłem go na obiad - rzekł Maxwell z trium
fem w głosie. - Mógł po prostu wyjść z naszego hallu i znik
nąć, nawet byś się nie dowiedziała, kto to taki. Nie wiedzia
łabyś może, że on w ogóle istnieje, ten twój wspaniały David
Warren! Ja byłem głową rodziny, choć skończyłem ledwie
dziewiętnaście lat. I miałem tyle rozsądku, by zaprosić na
obiad człowieka, który pospieszył na ratunek naszej siostrze.
A on wbił w ciebie swoje brązowe oczy znad jagnięcej piecze
ni i od początku było jasne, że jest stracony!
Margaret śmiała się razem z bratem.
- Boże, jak to było dawno temu - powiedziała z rozma
rzeniem. - A przecież minęły zaledwie cztery lata. Nigdy
bym nie uwierzyła, że coś takiego się przydarzy, nigdy bym
nie uwierzyła, że będziemy tak daleko od siebie...
Wzrok młodej kobiety błądził w przestrzeni.
Maxwell domyślał się, że wspomina teraz te aspekty
małżeństwa, o których przyzwoite kobiety nie mówią.
Uśmiechał się pod nosem, nie chciał jednak jej urazić, więc
milczał. Po prostu go to bawiło. W jego młodszej siostrze
tli się prawdziwy ogień. Dobrze znał jej charakter. Ona sa
ma pewnie jeszcze nie zdawała sobie z tego sprawy, ale by
ło w niej przynajmniej tyle samo siły, co w większości zna
nych Maxwellowi mężczyzn. Szwagier będzie musiał się
bardzo starać, by utrzymać równowagę, kiedy ten wiatr
z południa przybędzie, by wypełnić jego ramiona, łoże
oraz dom. Tyle lat w uśpieniu. Tyle skrywanych pragnień,
które chcą się wydostać na światło dnia...
... czy może raczej nocy.
Maxwell wiele czytał o jasnych nocach na terenach,
gdzie kończy się Europa. Jak zaczarowany słuchał, kiedy
dyrektor Kopalni opowiadał o tamtejszej przyrodzie,
o świetle i ciemnościach, o sposobie życia ludzi. Maxwell
nie był w stanie wyobrazić sobie pańskiej siedziby w tak
całkowicie obcym i egzotycznym krajobrazie. Zakładał jed
nak, że to istnieje. Zakładał, że owe długie, jasne dni rów
nież istnieją. I że ludzie jakoś potrafią żyć w tym niekoń
czącym się dniu.
Przyłapał się kiedyś na myśli, jak to jest, czy takie inne
światło, długotrwała ciemność mają jakiś wpływ na czło
wieka? Czy ludzie są od tego inni, bo żyją w warunkach
nie przypominających niczego, co on zna?
Wkrótce będzie mógł zadawać takie pytania Margaret,
a wiedział, że ona zrobi wszystko, co tylko można, żeby
udzielić mu odpowiedzi.
Ona będzie w swoich listach pisać o czym innym, niż przy-
jęcia u pani Crowe, kto przyszedł i co podano. Margaret spe
cjalnie nie przejmowała się modą. To Cathy kocha stroje i go
dzinami może szczebiotać na temat nowych fryzur, nigdy jed
nak nie słyszał, by coś takiego czyniła Margaret.
Jeśli któraś z jego sióstr miałaby się wybrać w taką po
dróż, to właśnie Margaret.
Teraz kręciła się w kółko, przyglądając się okolicznym
wzgórzom, łagodnemu, ojczystemu krajobrazowi.
- Dziwne, że muszę stąd wyjechać, zostawić to wszystko.
Maxwell roześmiał się i położył siostrze rękę na ramieniu.
- Chyba nie zamierzasz teraz stchórzyć, Daisy? - zapy
tał cicho. - Pamiętaj, że to ma być przygoda twojego życia!
I nie zapominaj, że na nią zasługujesz! Byłbym wściekły,
gdyby się okazało, że mama jednak miała rację, że nie od
ważysz się wyjechać! Powinnaś pojechać na północ, w oko
lice bieguna północnego. Pokochasz tę krainę, jestem tego
pewien, Margaret! Będziesz kochać każdą spędzoną tam
chwilę i będziesz do mnie pisać bardzo długie listy o wszyst
kim, co przeżywasz. To będzie wielka przygoda, Margaret!
- Przygoda mojego życia - powtórzyła Margaret. - Przy
goda życia, Maxwellu!
2
- I co, dom jest gotowy na przyjęcie młodej pani?
David Warren uśmiechał się trochę skrępowany.
- Wszystko w porządku - odparł.
Przez ostatnie tygodnie wykorzystywał każdą wolną
chwilę na przeprowadzkę do samodzielnego domu po
dwóch latach mieszkania w sublokatorskim pokoju przy
którejś z angielskich rodzin w Kafjord. On sam niczego
więcej nie potrzebował, ale oto teraz Margaret zapragnęła
być z nim i nie chciała za nic z tego pomysłu zrezygnować.
Nie, żeby on też nie pragnął jej obecności, ale przecież wy
wracało to jego życie do góry nogami, a wcale nie miał pew
ności, czy już do tego dojrzał. Wszystko dotychczas było dość
wygodne, a w każdym razie nieskomplikowane. Starał się od
wiedzać Margaret w domu w Cheshire dwa razy do roku, wte
dy też odwiedzał własną rodzinę w Kornwalii. Na więcej nie
mógł sobie pozwolić. Podróż zabierała mnóstwo czasu, był
też zależny od Kopalni, która za te jego wyjazdy płaciła.
Zdawał sobie sprawę, że nie takie życie obiecywał Mar
garet przed ślubem, niemal cztery lata temu. Jednak praca
na północy dawała takiemu młodemu człowiekowi jak on
doświadczenie i zarobki, na jakie w Anglii czy Walii mu
siałby czekać latami.
- Musisz być bardzo podekscytowany - powiedział Ste
phen Henry Thomas, jego szef, przez Anglików zwany Ka
pitanem. Był to inżynier chemik, ledwie dwa lata starszy
od Davida, ale najzdolniejszy chemik, jakiego Warren kie
dykolwiek spotkał. Kierował laboratorium Kopalni i byl
uważany za postać numer dwa w całym przedsiębiorstwie.
- Zimą nie odwiedzałeś rodziny?
David potrząsnął głową. Jeździł do Anglii późną jesie
nią, kiedy jego matka poważnie zachorowała, zresztą umar
ła podczas jego pobytu w domu. Dlatego całą zimę spędził
w Kafjord. Nie widział Margaret od października.
- Czas najwyższy, żebyś sprowadził żonę - powiedział
Kapitan. - Jeśli jest osobą towarzyską i ciekawą świata, nie
będzie się tu nudzić. Zresztą, jak wiesz, inne panie czują
się na północy zupełnie dobrze. Zawsze są czymś zajęte,
a nie mają naszych kłopotów...
David musiał się uśmiechnąć.
Margaret jest towarzyska i ciekawa świata, to trzeba
przyznać. Zresztą właśnie te cechy sprawiły, że przed czte
rema laty uległ jej czarowi natychmiast i nieodwołalnie.
Odwiedzał wtedy w Cheshire swoich przyjaciół i podczas
jednej z konnych wycieczek znalazł dziewczynę, którą koń
wyrzucił z siodła. Biedaczka nie mogła się o własnych siłach
podnieść, najwyraźniej miała złamaną nogę. Jako gentleman
odwiózł ranną do domu.
Okazało się, że to młodsza z córek znanego kapitana ma
rynarki handlowej, Malcoma Harta, łączącego życie na mo
rzu z hodowlą koni w rozległej posiadłości w Cheshire. Po
nieważ sam kapitan przez większą część roku pozostawał
poza domem, posiadłością zarządzała pani Moira z pomocą
zdolnego hodowcy koni. Obywał się on jednak bez żadne
go tytułu, pani bowiem nalegała, że to ona będzie za wszyst
ko odpowiadać. Tak więc nieszczęsny Irlandczyk Liam mu
siał się jej we wszystkim słuchać. Był to wielki miłośnik
i znawca koni, poza tym członek rodziny, choć mieszkał sa
motnie w małym domu na krańcach posiadłości.
Ale David nie miał o tym pojęcia, kiedy odwoził Cathy,
czyli Catherine Annę, jak się później dowiedział, do rozleg
łego budynku, który był rodzinnym domem panny. Pojęcia
też nie miał, że ma ona starszą siostrę, która od pierwszego
wejrzenia zawładnie jego dwudziestojednoletnim sercem.
David Warren całkiem po prostu nie wierzył w miłość
od pierwszego wejrzenia. Wyrażał się o czymś takim z po
gardą, stwierdzał, że to oczywiście oszczędzałoby mnó
stwo czasu młodym ludziom, ale niestety, w prawdziwym
życiu nic podobnego zdarzyć się nie może.
Ale w momencie, kiedy siedemnastoletnia Margaret usia
dła przy obiedzie dokładnie naprzeciwko niego i po raz
pierwszy spojrzał w jej zielone oczy, był po prostu stracony.
Właściwie Margaret nie była jakoś specjalnie piękna, ale
w jej spojrzeniu, w jej delikatnej twarzyczce kryło się coś
takiego, co poruszało najgłębsze struny w jego duszy. Jak
by ją rozpoznawał, jakby przybywała do niego z czasów
tak odległych, że nie mógł ich pamiętać.
Margaret uśmiechnęła się promiennie, z całego serca,
i podziękowała mu za uratowanie nieszczęsnej siostry.
Złocista skóra czyniła z niej egzotyczny kwiat pośród bla
dych brytyjskich dziewcząt. Złotoblond loki tańczyły wokół
jej twarzy przy każdym ruchu. Miała okrągłe policzki takie
zdrowe i pełne życia, jakie miewają tylko osoby mieszkają
ce na wsi. Przecież jednak należała do jego klasy - wykształ
cona, dobrze wychowana i elegancka jak większość znanych
mu anemicznych panien z tak zwanych dobrych domów,
dojrzałych do małżeństwa, którym był nieustannie prezen
towany przez matkę, szukającą dla niego żony.
David Warren postanowił niezwłocznie, tu i teraz, że to
właśnie Margaret Hart zostanie jego żoną. Ale przekona
nie jej, że akurat on jest dla niej najbardziej odpowiedni,
zabrało mu ponad trzy miesiące. W niecały rok od pierw
szego spotkania odbył się ślub, następnie spędzili rok
w Kornwalii, żyjąc w nieustannym oszołomieniu ludzi bez
pamięci w sobie zakochanych. Nigdy właściwie nie zazna
li smaku powszedniego dnia, byli tak samo odurzeni swo
im wielkim uczuciem, kiedy David zgodził się pojechać do
Norwegii, do Kafjord w okręgu Alta, i pracować tam ra
zem ze Stephenem Henrym Thomasem.
Wtedy wydawało się rzeczą rozsądną, że Margaret wró
ci do matki w Cheshire, on zaś będzie pracował i odkładał
pieniądze oraz robił zawodową karierę. Od tamtej pory
w jego życiu była tylko praca.
Dlatego tak bardzo się cieszył przyjazdem Margaret.
I prawie tak samo niepokoił.
- O, Margaret da sobie radę - rzekł swobodnie.
Miał nadzieję, że tak właśnie będzie. Ale przecież z całą
pewnością wiedzieć tego nie mógł. Tyle czasu minęło od
tamtego roku, który spędzili razem. Dwa długie lata. Mar
garet mogła się zmienić. Zdumiało go na przykład bardzo,
że z taką stanowczością chce do niego przyjechać. To nie
były tylko słodkie pytania, czy by nie mogła, ona zarzuci
ła go rzeczowymi argumentami, David przegrał tę wojnę,
nie wygrawszy nawet jednej potyczki.
Teraz pomalowany na biało piętrowy dom z wysokim
poddaszem stał i czekał na przyjazd gospodyni. Poprzed
niego wieczora David chodził po pokojach i uznał, że w po
równaniu z mieszkaniami, jakie zajmował w czasie dwóch
ostatnich lat, jest w nim strasznie dużo miejsca.
Kiedy był sam, potrzebował jednego pomieszczenia. Cza
su wolnego miał tak mało, że wystarczało mu jedynie łóżko
do spania. W nowym domu znajdowały się dwa salony, kuch
nia, łazienka oraz cztery sypialnie i to poddasze, które też
nadawało się do wykorzystania. Od południowej strony do
domu przylegał zabudowany zimowy ogród, rodzaj weran
dy z oknami we wszystkich trzech ścianach zewnętrznych.
David przewidywał, że Margaret będzie tu hodować rośliny
doniczkowe. Zimą, w ciemnej porze, to pewnie byłoby trud
ne, ale teraz, bliżej lata, pomoże jej to złagodzić tęsknotę za
Anglią. Bo nie miał złudzeń, że będzie za domem tęskniła.
Co innego chcieć tutaj przyjechać, kiedy się nie wie, co
to za kraj, a co innego siedzieć w domu, spoglądać na gó
ry okalające ciasny fiord i być z dala od wszystkiego, co się
dotychczas kochało.
Doznawał dziwnego uczucia na myśl, że ma oto własny
dom, zarazem jednak wiedział, że to o wiele mniej niż Mar-
garet przywykła posiadać. Ale w ciągu tamtego roku
w Kornwalii nie mieli więcej, a jednak radzili sobie znako
micie. Tam nie mieli nawet służby. Tutaj nie ulegało wąt
pliwości, że potrzebna będzie dziewczyna do pomocy. Mar-
garet nie zna języka, ktoś musi zająć się gospodarstwem.
David miał nadzieję, że żona nie będzie rozczarowana.
Ich nowy dom był niewiele większy od tego, który zajmo
wał Liam 0'Shaugnessy w posiadłości jej ojca. Siedziba dy
rektora, The House, traktowana była nad fiordem jak coś
w rodzaju pałacu, a z największym trudem można ją było
porównać z posiadłością Hartów w Cheshire.
Dlatego David Warren powściągał swoje oczekiwania, nie
chciał się za bardzo cieszyć. Obawiał się, czy nie dostrzeże
w oczach żony rozczarowania. Bowiem oczy Margaret mie
niły się i lśniły niczym te szmaragdy, które mu nieustannie
przypominały, a którymi nie był w stanie jej obsypać.
- Margaret da sobie radę - powiedział z nadzieją, że się
nie myli i że będzie mógł powtórzyć to samo, kiedy mał
żonka obejrzy już dom, Kafjord oraz jego samego...
Samuel spał.
Roza uchyliła drzwi do komory, żeby się o tym przeko
nać. Słyszała jego spokojny oddech i wiedziała, że zasnął,
choć widzieć go nie mogła. Ojciec starannie zaciągnął za
słonę przy łóżku. Oddzielała go szczelnie od reszty domu,
błękitna niczym niebo.
Poczuła ciężar w sercu, kiedy zdała sobie sprawę z tego,
że zachowuje się wobec niego jak matka. Jest z nim zwią
zana, bo to jej ojciec. Nie może go porzucić, bo on potrze
buje jej bardziej, niż ona kiedykolwiek potrzebowała jego.
Zresztą ta bezradność, to zdanie na łaskę dziecka, które ko
chał ponad wszystko w świecie, a którym nie mógł pokie
rować, były dla niego dużo trudniejsze do zniesienia.
Roza nienawidziła sytuacji, że ojciec jest taki od niej
uzależniony. I chyba jej nienawiść była jeszcze większa niż
Samuela. Ojciec powinien być silnym człowiekiem, mocno
stać na obu nogach, dawać jej ochronę przed wszystkimi
wiatrami, jakie szaleją po świecie. Taki powinien być, ta
kim go Roza niegdyś znała i wciąż jeszcze mogła go sobie
takim wyobrazić, wystarczyło, że zamknie oczy. W jej wy
obraźni nigdy się nie stał mężczyzną przykutym do łóżka,
pozbawionym nóg kaleką.
Może lżej jej będzie w dniu, kiedy przestanie pamiętać,
jaki był dawniej...
Stała pośrodku izby, wiedząc, że Mattias dzisiejszego
wieczora nie przyjdzie. On też bardzo się starał, by nie być
od niej zależny. Walczył i za nic nie chciał, by do siebie na
leżeli. Ona pozwalała, by rzeczy toczyły się, jak chcą, ale
Mattias pragnął kierować swoim życiem.
Ciężko było samej. I pusto.
Mattias odwiedził ją poprzedniego wieczora. Trzymał ją
w ramionach, dopóki poranek nie rozbrzmiał śpiewem pta
ków. Dopiero wtedy wstał i wrócił do baraku.
Nie ułożyli sobie wspólnego życia.
Ściany wokół Rozy zdawały się z niej szydzić. Jakby
z grubych bali wydobywał się krzyk. Cisza panująca wokół
mówiła jej, jak bardzo jest samotna. I że nikt nie chce dzie
lić z nią swojego czasu. Że sama zgotowała sobie taki los.
Sama...
Mattias dziś wieczór nie przyjdzie...
Rozkładana sofa pod ścianą była niczym drwiący uśmiech,
pomalowana na brązowo, milcząca. Ta sofa wiedziała wiele
i często się skarżyła, teraz jednak trwa w milczeniu. Wie, że
Roza jest samotna, stara się trzymać jej stronę.
Sama...
Ojciec śpi. Nie będzie mu potrzebna, dopóki znowu nie
zrobi się widno. Nikt na nią nie czeka. W oborze wszyst
ko zrobione, a Mattias dziś wieczór nie przyjdzie.
Ale też to oznacza jakiś rodzaj wolności, przynajmniej
na pewien czas.
Ta krótka chwila wytchnienia należy do niej i może ją
wypełnić tak, jak zechce. Może wybór ma niezbyt wielki,
ale nikt nie będzie jej mówił, co ma robić.
Roza zapragnęła odetchnąć świeżym powietrzem!
Nie zdawał sobie sprawy z tego, że ma nadzieję, iż ona
przyjdzie. Próbował wzywać ją w myślach, być może ser
ca nie mogą się porozumiewać w ten sposób, ale Tomas
wolał wierzyć, że mogą. Wystarczająco często się przeko
nywał, że to jest możliwe.
Ci, których kochał, byli z nim powiązani nićmi, których isto
ty nie potrafił wytłumaczyć. Owe pajęcze nici zaczynały drgać,
kiedy potrzebował tych ludzi, kiedy wszystko stawało się zbyt
trudne albo kiedy tamci mieli się na tyle dobrze, że powinien
o tym wiedzieć, gdy ich życie w jakiś sposób go dotyczyło.
Przez całą zimę jego myśli krążyły wokół Rozy. Dziś
wieczór w jadłodajni zrozumiał dlaczego. Nie musiał niko
go prosić o nowiny z Kopalni. A Roza stanowiła większą
część historii, które mu zaserwowano razem z jedzeniem.
- Ty w każdym razie wyniosłeś z tej sprawy całą skórę! -
odważył się ktoś stwierdzić.
A Tomas kiwał głową i uśmiechał się tak, jak pewnie
oczekiwali, że będzie robił. Jak dalece się z nimi zgadzał,
to już jego sprawa i nikomu nic do tego.
Skóra była jego, rany, którym pozwolił się zagoić, oraz
blizny, jakie po nich zostały, też są jego.
Bez trudu się domyślił, że Mattias jest zakochany w Ro
zie. To było dla niego jasne już wówczas, kiedy Mattias
Mattiassen był jeszcze przyjacielem Jensa i pierwszym, któ
ry rozprawiał, jaka to niebezpieczna jest Roza Samuelsdat-
ter dla Jensa Haldorsena.
W pewnym sensie Mattias miał rację. Roza była niebez
pieczna dla Jensa Haldorsena. Ale też to Roza zapłaciła naj-
wyższą cenę za tę odrobinę gorzkiego szczęścia, którego być
może zaznała podczas miesięcy spędzonych u boku Jensa.
Roza była może bardziej niebezpieczna dla niego, dla
Tomasa. Ukradła mu spokój ducha i większość tego, w co
wierzył, zanim wkroczyła w jego życie. Nigdy jednak nie
pomyślał, że wolałby jej nie spotkać. On uważał, że wszyst
ko jest warte tej znajomości.
Nie wiedział, ile Mattias dla niej znaczy...
Jej szczęście jest najważniejsze...
Przyszedł tu, żeby ją spotkać.
To ta myśl przywiodła go z powrotem do Kopalni. Jak
fala, która go zmyła i wyrzuciła na ten brzeg. U rodziny nie
znalazł dla siebie miejsca. Musiał wyjechać, by nie postra
dać zmysłów. By nie stracić wiary, że nadal jest coś wart.
Że jest czymś...
Kimś...
Świat jest szalony.
Wszystko, co wokół siebie widział, było jakby przekrzy
wione. To, co on w swoim sercu uważał za właściwe, inni
określali jako złe. Ci, którym powierzono kierowanie świa
tem, zarządzanie, zdawali się tracić rozum. Tomas widział,
że prowadzą swoich podopiecznych ku katastrofie, ale kie
dy o tym mówił, nikt nie chciał go słuchać.
Powtarzali mu tylko, żeby milczał.
Mówili, że nie powinien tyle myśleć, skoro nie ma wy
kształcenia. Skoro jest tylko Lapończykiem z gór, na dodatek
pozbawionym stada reniferów, które mogłyby mu zapewnić
utrzymanie. A oni z pewnością wiedzą lepiej, bo pokończyli
szkoły. Tomas zaś nie powinien sądzić, że ma lepszą głowę
niż na przykład lensman albo pastor. Wszystko, czym może
się pochwalić, to konfirmacja, przez którą przeszedł przy dru
giej próbie, a i to bardziej z łaski i dobrej woli pastora niż dla
własnych zasług. Wszyscy wiedzą, jak niewiele miał do zapre
zentowania, kiedy nadeszła jego kolej. Wszyscy pamiętają, jak
źle mówił wtedy po norwesku.
O tym, że teraz mówi po norwesku lepiej niż ktokol
wiek w jego rodzinie, nie wspominają. Zresztą można się
było tego spodziewać, żył przecież i pracował z Norwega
mi. To oczywiste, że nauczył się też ich języka! Skoro od
wrócił się plecami od miejsca, z którego pochodzi, to nie
może się teraz zjawiać i mówić im, jak powinni żyć, mó
wić im, co jest słuszne, a co nie.
Jeśli nie jest zadowolony, to niech się zabiera z powro
tem na wybrzeże, do kopalni.
Tomas wspinał się po zboczu i czuł, że ponad wszystko
potrzebuje powietrza. Musi pobyć sam, żeby przemyśleć
i to, od czego uciekł, i to, co ma przed sobą.
Zamierzał wrócić do kopalni.
Zastanawiał się nad tym długo i doszedł do przekona
nia, że sobie poradzi. Odzwyczaił się od ciemności, kiedy
przebywał w rodzinnej tundrze. Chociaż zima na północy
jest jedną ciemną, niekończącą się nocą, to tej ciemności
nie można porównywać z mrokiem w sztolni.
To są dwie różne ciemności.
Ta kopalniana pozbawia człowieka mocy...
Człowiek nie jest w stanie jej pojąć...
Ciemność polarnej nocy jest piękna. Bywa niebieskawa
i niesie ludziom nieoczekiwane dary, jak krągła, jasna tarcza
księżyca, migotliwe gwiazdy rozsypane w niebieskiej misie
szczodrą ręką lub zorza polarna, która faluje od krańca do
krańca nieba niczym pióra na skrzydłach aniołów pańskich.
Ciemność kopalni jest miażdżąca.
Tomas jednak wierzył, że sobie jakoś poradzi. Myślał
o tym wystarczająco długo i sam siebie przekonywał. Po
za tym w kopani potrzebują ludzi. Ma się ku latu, a jesz
cze nie wszyscy sezonowi robotnicy z Finlandii zdążyli
wrócić nad fiord. Trzeba się było zdecydować.
Jeśli sobie nie poradzi, to nie wie, gdzie się podzieje. Nie
wiele jest na świecie miejsc, które mógłby nazwać domem.
Tutaj może mieć łóżko w baraka To chyba też nie za wiele,
ale domem można to nazwać, kiedy nie ma innego wyjścia.
Chociaż nazywać kopalnię swoim domem...
Tomas drgnął, kiedy usłyszał, że jeszcze ktoś wspina się po
zboczu. Ale nagle jego serce wypełniło ciepło i dobra pewność.
Tomas wierzył, że myśl jest w stanie połączyć ludzi. Wierzył
w te pajęcze nitki w duszy, one łączą cię z tym, kogo kochasz.
To napełniało go spokojem.
To przywracało mu równowagę.
Choć nie widział wspinającej się istoty, Tomas wiedział,
że to ona. Nikt inny nie mógł wieczorem szukać ustronne
go miejsca w górach, i to w porze roku, kiedy niczego tu
jeszcze nie ma.
Z wyjątkiem świeżego powietrza.
I wiatru.
A ona tak kocha wiatr...
Tomas siedział w bezpiecznym przekonaniu, że to ona.
Przepełniony radością, że się znowu spotkają. Z przejęcia
krew pulsowała mu w żyłach, bo mieli znowu, jak za pierw
szym razem, stanąć przed sobą twarzą w twarz i rozmawiać.
Wtedy Tomas wiedział, kim jest Roza, ale ona go nie znała.
Teraz jest inaczej...
Roza stwierdziła, że dół spódnicy ma ubłocony, ale prze
cież dopóki jest woda w strumieniu i w studni, to nie żaden
problem. Wypierze. Jeśli czegoś Roza miała pod dostatkiem,
to wolnego czasu. Może prać i czyścić swoje ubrania do woli,
nawet plamy z mchu znikną, gdy trzeć w odpowiedni sposób.
Żałowała, że nie ma chustki, bo powietrze było chłod
ne, zapowiadała się noc z przymrozkiem. Roza wierzyła
w to, co mówił wiatr.
Nawet nie przeszło jej przez myśl, że ktoś mógłby tu
być. Nigdy przecież nikt nie chodzi ścieżkami, które ona
wybiera. Najczęściej ludzie uciekali na jej widok. Nikt nie
chciał spotykać się z nią sam na sam, zwłaszcza w takich
miejscach jak to.
Co mogłaby zrobić, gdyby nagle ktoś stanął na jej drodze?
Roza gotowa była iść dalej, wspinać się wyżej, znaleźć
inne miejsce, nie tak może znajome jak ta szeroka skalna
półka nad fiordem, zasłonięta przez krzewy i liście, taka
spokojna, skąd rozciąga się piękny widok na okolicę. Bar
dzo lubiła to miejsce, z niebem zamiast dachu, ze ściana
mi, które nigdy nie są takie same. Położone wysoko, spo
kojne, przewiewne.
Miejsce do rozmyślań.
Czy miałby tu przyjść ktoś obcy?
W każdym razie nie Mattias...
Owszem, dlaczego nie...
Kiedy jej wzrok odnalazł człowieka, który odważył się
zająć jej miejsce, ukraść jej kryjówkę, ogarnęła ją fala
wściekłości. Ale minęła równie szybko, jak się pojawiła.
Tomasa przecież nie traktowała ani jako obcego, ani nie
pożądanego.
- Nie myślałam, że cię jeszcze kiedyś spotkam - powie
działa i usiadła obok. Musiała mu się dobrze przyjrzeć. Tak
łatwo było się uśmiechać do jego szczerej, otwartej twarzy.
Nigdy nie musiała długo czekać na odpowiedź.
- Co cię przygnało z powrotem? - spytała.
On nie miał dość wpatrywania się w nią, ale Roza mu
siała coś powiedzieć, w przeciwnym razie powietrze mię
dzy nimi stałoby się za ciężkie. A tego nie chciała. Tomas
zajmował zbyt ważne miejsce w jej sercu.
Może nie zostali przyjaciółmi z własnego wyboru, ale
Roza wolała teraz o rym nie pamiętać. Wolała teraz odsu
nąć od siebie tę myśl, jak i wspomnienie wszystkiego, co
prababki dla niej zrobiły w najlepszej intencji.
Początek nie był może taki ważny. Tomas lubił ją teraz.
Tak jak lubił ją wtedy...
- Co mnie przygnało z powrotem...
Przeciągał słowa i uśmiechał się tym swoim uśmiechem.
Otwartym, szerokim, mimo to jakimś dziwnie ostrożnym.
Niebieskie oczy patrzyły z powagą, i to też jest typowe tyl
ko dla Tomasa. Tylko on to ma.
Roza nie znała nikogo poza nim, kto mógłby się śmiać i jed
nocześnie pozostać taki poważny. Nawet Mattias tego nie po
trafił. A oczy Rozy mówiły, że Tomas nie ma już rysów ła
godnych jak dawniej. Jego twarz zrobiła się bardziej męska,
dorosła niż ta, którą zapamiętała. Po prostu jest teraz starszy.
- Czy to będzie zaskakujące, jeśli powiem, że ty, Roza?
Nie wiedziała.
- Chyba znaczę zbyt mało, żeby dla mnie wracać - od
parła i roześmiała się niepewnie. Wiedziała, że on nie chce,
żeby się z niego śmiała. Odpowiadał jej tak poważnie, tu
nie było miejsca na obracanie niczego w żart. Miała nadzie
ję, że on pojmuje, iż to nie z niego się śmieje.
To już raczej z siebie...
Z nich...
Czy zdają sobie sprawę, jakie głębokie ślady zostawiają...
- Pozwól mi, Roza, żebym sam decydował, co dla mnie
znaczy mało, a co dużo.
Roza westchnęła. Ale wrogości między nimi nie będzie.
Nigdy do czegoś takiego nie dojdzie. Zresztą do niczego
innego także nie. Za bardzo zależało jej na Tomasie, by
znowu mogła mu pozwolić się dotykać w ten sposób. Ni
gdy by sobie tego nie wybaczyła. Był tylko jeden, nieszczę
sny raz i na więcej nie chciała się godzić.
- Żebyś tylko nie pobłądził, Tomas - prosiła.
Roześmiał się.
- Urodziłem się w tundrze, moja kochana. Ja nie mogę
zabłądzić, nawet gdybym chciał.
Ale ona nie mówiła o krajobrazie i oboje o tym wiedzieli.
- Nawet ty możesz zabłądzić, jeśli chodzi o serce i uczu
cia - Roza mówiła tak samo poważnie jak on.
- A ty, Roza? - spytał i chwycił jej ręce. Były małe i te
raz bardzo zimne, ogrzewał je przez chwilę w swoich. - Ty
błądzisz w uczuciach?
- Czy ja kiedykolwiek robiłam co innego? - spytała ze
śmiechem. - Nie rozpoznałabym ani jednej prostej ścieżki,
nawet gdyby mi ją pokazywano wiele razy.
- Jakie jest teraz twoje życie?
Roza podciągnęła wysoko kolana. Bardzo chciała wie
dzieć, jak brzmi odpowiedź. To są akurat te sprawy, o któ
rych starała się nie myśleć, pogrążona w codzienności.
- Pominąwszy to, co ludzie gadają, że umiesz dużo wię
cej niż tylko Ojcze Nasz - rzekł Tomas z błyskiem
w oczach. - Pominąwszy tych kilka śmiertelnych wypad
ków, które są jakoby twoją sprawką, i równie liczne uzdro
wienia. I pominąwszy, że Jensa nie ma już na świecie...
- I pominąwszy, że Synneve nie żyje...
Roza powiedziała to sama. Nie chciała, by jego usta wyrze
kły te słowa. To nie może być taka zwykła informacja, którą
słyszał w jadłodajni. Coś, co mu ktoś nadmienił przy okazji.
Oczywiście i to znajdowało się między innymi nowinami...
- Pominąwszy wszystko - dodał Tomas. - Pominąwszy
Mattiasa...
... więc i o nim słyszał...
- Ole ożenił się dwa tygodnie temu - rzekła Roza. -
Z Liisą. Pamiętasz Liisę?
- Słyszałem o tym - potwierdził. - Więc pominąwszy i to...
- Jakoś żyję - pospiesznie dodała Roza. - I naprawdę
wiem dlaczego. Nie wszyscy mogą być tak pewni tego, dla
czego żyją, jak ja.
Uniosła twarz pod wiatr i przymknęła oczy.
- Bo widzisz, Tomas, ja spytałam. Spytałam, dlaczego je
stem na tym świecie. Spytałam, dlaczego muszę przeżywać
swoje życie. Dlaczego ono jest takie, jakie jest...
- No i?
- Jestem ogniwem w łańcuchu - odparła. - Jestem tu po
to, by urodzić dziecko, które przekaże dalej naszą krew.
Które przedłuży ród i przekaże dalej zdolności. Córkę, któ
ra urodzi kolejną córkę, która też urodzi córkę...
- Czyż nie wszyscy mamy takie zadanie? - zdziwił się
z uśmiechem. - Tylko że tam, skąd ja pochodzę, liczą się syno
wie. Syn, który ma spłodzić syna, a ten też ma spłodzić syna...
- Ja chciałabym być ważna - powiedziała Roza. - Myśla
łam, że jestem ważna. Że wszystko, co umiem i potrafię,
czyni mnie ważną. Ale jestem tylko ogniwem w łańcuchu.
Mam przekazać krew.
Westchnęła.
- Wiesz, co ja myślę, Tomas? Otóż myślę, że kobiety
z mojego rodu umierają, kiedy już wypełnią tę swoją mi
sję. W naszej rodzinie prawie nie było starych kobiet.
Umierają młodo, zawsze jednak zostawiają po sobie córkę.
Więc to chyba nie jest nic strasznego...
Tomas zaczynał się o nią bać. Chciał się dowiedzieć, co z nią
zrobili, kiedy jego tu nie było, ale jak miał o to zapytać? Zresz
tą, przecież wiedział. Wszystko powiedzieli mu w jadłodajni.
I ona mu opowiadała.
- Ty też miałaś córkę - stwierdził. - Więc chyba nieko
niecznie musi być tak, jak mówisz.
- Nie chcę mieć więcej córek!
Powiedziała to takim tonem, że to też przeraziło Toma-
sa. Ona naprawdę tak uważa. Jest o tym tak szczerze prze
konana, że z łatwością może popełnić jakieś głupstwo...
- Na to nie będziesz mieć wpływu - powiedział.
- A czyż nie jestem wiedźmą? - zawołała wyzywająco. - Nie
mówili ci tego? Czy może nie wierzysz w ludzkie gadanie?
- Ja nie wiem, kim ty jesteś, Roza. Po prostu nie wierzę,
że mogłabyś mieć wpływ na takie sprawy. To jest życie,
a sprawy życia musimy pozostawić Jemu, tam w górze.
Roza milczała.
- A co na to Mattias? Chyba wie, o czym myślisz...
Roześmiała się.
- Mattias - rzekła szyderczo. - Mattias nie należy do moje
go życia. To nie są moje słowa, Tomas. To on tak mówi I sta
ra się zachować odległość między nami. Nie jest w stanie znieść
tego wszystkiego, co ja za sobą sprowadzam. Oczywiście wie,
co myślę, i dlatego nie chce żyć ze mną i z moimi myślami.
Znowu roześmiała się tym swoim smutnym śmiechem.
- Ja też bym nie chciała, gdybym nie była zmuszona.
Mattias jednak może wybierać. A im większy dystans stwa
rza między nami, tym lepiej wybiera dla siebie. Zresztą to
nie on ma być ojcem tej mojej córki, Tomas.
Tomas zdołał stłumić nadzieję, która nagle zawładnęła je
go sercem. Nie wolno mu dręczyć Rozy własnymi marzenia
mi. Wrócił tutaj ze względu na nią, ale to pod żadnym wzglę
dem nie powinno jej wiązać ani ograniczać. Po prostu nie.
Tomas nigdy nie może się jej narzucać ze swoimi uczuciami.
- Chyba nie masz zamiaru wrócić do kopalni?
Nagle przypomniała sobie, jak to było przedtem. W jej
pięknych, niebieskich oczach czaił się lęk. Tomas na mo
ment utonął w tych oczach. Tyle myśli w ciągu ostatniej
zimy łączyło się z jej oczyma, ale jakoś nie zapamiętał, że
są aż tak błyszczące.
Skinął głową.
- Nie wolno ci!
- Muszę - powiedział Tomas i dotknął z czułością jej
miękkiego policzka.
Roza nie zastanawiała się, kiedy tu przyszła, po prostu
usiadła przy nim, zeszpeconym policzkiem od jego strony.
On uznał to za znak, ale nie powiedział ani słowa.
- Zostań tu jakiś czas - poprosiła. - Ale nie mów nic wię
cej o kopalni. Obejmij mnie, Tomas! Tylko mnie obejmij!
Zrobił, o co prosiła.
... przecież dlatego tu wrócił...
W oddali na wodach fiordu ukazały się żagle. Jakiś sta
tek kierował się w stronę Kopalni. Na razie jednak był jesz
cze tak daleko, że widać było tylko żagle pięknie wznoszą
ce się nad wodą.
3
Mówiono jej, że znienawidzi podróż statkiem. Mówio
no, że z pewnością będzie cierpieć na morską chorobę. Ze
będzie konać z nudów.
Ale nic z tego.
Nie bez powodu Margaret jest córką kapitana. Kochała każ
dą minutę swojej podróży po wodach Morza Północnego. Ko
chała to dziwne, intesywne poczucie wspólnoty, jakie tworzy
ło się na pokładzie statku. Mały, zamknięty świat, w którym
panują reguły o wiele bardziej surowe niż na lądzie.
Mówiono jej, że podróż będzie trudna również dlatego,
że jest jedyną kobietą na pokładzie. A matka nawet prosi
ła, by przełożyć wyjazd, gdy dowiedziała się, że małżonka
kapitana, która miała płynąć do Kafjord, a stamtąd do Ar-
changielska, jest w ciąży i nie może podróżować.
Margaret zmuszona była powoływać się na swoją pozycję
pani Warren, żony inżyniera Warrena. Stanowczym tonem
oznajmiła, że nie jest już dzieckiem i matka też już za nią nie
odpowiada. Wyszła za mąż za Davida, a David czeka na nią
w Norwegii. Spodziewa się, że Margaret przybędzie tym wła
śnie statkiem i ona nie zamierza go rozczarować.
Bliscy spoglądali na nią, potrząsali głowami i mówili, że
bardzo ciężko jest podróżować w charakterze jedynej ko
biety na pokładzie. I że nie wypada nawet, by jakaś dama
dobrowolnie się na taką sytuację godziła. Żaglowce to świat
mężczyzn, kobiety nie mają tam nic do roboty.
Margaret jednak nie dała się przekonać. Nie pozwoliła
się przestraszyć i teraz nie żałowała ani odwagi, ani uporu.
Nie doznała żadnych, najmniejszych nawet trudności.
Przeciwnie, czuła się niczym królowa. Nikt nie traktował
jej inaczej, jak tylko z największym szacunkiem. Wszystko,
czego obawiała się jej rodzina, a czego nikt nie odważył się
nazwać, było równie dalekie na pokładzie żaglowca „Maud"
z Liverpoolu, jak w posiadłości jej ojca w Cheshire.
Nawet najprostsi marynarze odnosili się do niej zgoła po
rycersku. Widziała mężczyzn, którzy chyba nie zgięli kar
ku w czasie ostatnich dziesięciu lat, jak kłaniają się jej z od
krytymi głowami, kiedy przechodziła obok. Wzruszali Mar-
garet tak bardzo, że nie znajdowała słów, by to wyrazić.
Poświęcała wiele czasu, by z każdym porozmawiać. Bo
przecież najmarniejszy marynarz jest czyimś synem, bra
tem lub mężem. Wszyscy mają kogoś, kto ich kocha i kto
tęskni za nimi tak, jak ona tęskni za Davidem.
Rozmawiała więc z nimi, jakby była siostrą, która przy
jechała tu z rodzinnego domu. Nawet kapitan, który z po
czątku nie był zbyt zadowolony z tego, że jego jedyna pa
sażerka tyle rozmawia z załogą, doszedł do wniosku, że
życzliwe zainteresowanie pani Warren dla wszystkich
uczyni ten rejs niezapomnianą podróżą.
Okazało się, że na pokładzie jest znacznie mniej nieporozu
mień niż zwykle, marynarze prawie się między sobą nie kłóci
li, odkąd Margaret weszła na pokład w Liverpoolu. Potrząsała
swoimi złocistymi lokami i spoglądała na ludzi wielkimi, zielo
nymi oczyma. Nie była pięknością w potocznym rozumieniu,
ale cała załoga po prostu ją kochała. Nie było w tym, Boże broń,
nic zdrożnego, Margaret po prostu uczyniła wszystkich swoimi
braćmi. Kiedy wpływali na wody fiordu Alta i potem do ciasnej
odnogi Kafjorden, byli niczym jedna rodzina.
W tych ostatnich chwilach Margaret musiała stać na po
kładzie.
Nastał już późny wieczór, właściwie wczesna noc, ale
wciąż widno jak za dnia. To właśnie było najcudowniejsze,
że im bardziej na północ się zapuszczali, tym jasny dzień
trwał dłużej. Przyroda nie różniła się może tak bardzo od
tego, co znajduje się dalej na południu, przez całą drogę
Margaret widziała poszarpaną linię brzegową i góry scho
dzące wprost do morza. Góry były potężne, niebieskawe,
sięgały niemal do nieba, szczyty ginęły w chmurach, a ona
nabierała ochoty, by się na nie wszystkie wspinać. Najbli
żej do nieba jest chyba właśnie na szczytach gór.
To, co sprawia, że wszystko tu jest takie odmienne, to
nie przyroda. Różnicę powoduje światło.
O tej porze roku dzień i noc zlewają się w jedno i odkąd
minęli Lofoty, Margaret miała trudności ze snem. Kapitan
nazywał ten jasny czas białymi nocami, ale Margaret wcale
nie uważała, że są białe. Ona dostrzegała barwy. Widziała
kolory przypominające kandyzowane owoce i przywiędłe
kwiaty. Nocne niebo było jak z delikatnego jedwabiu, a o po
ranku nad horyzontem powiewał jakby przezroczysty szal.
O ile dni miały wyraziste, nasycone kolory, to noce by
ły pastelowe, mieniące się, lekko przymglone.
W takie noce Margaret pragnęła być malarką. Wolałaby
umieć malować zamiast gry na fortepianie i haftu. Chętnie
namalowałaby to światło i posłała Maxwellowi. Stała na po
kładzie „Maud" i nabierała coraz większej pewności, że nie
istnieją na świecie słowa zdolne opisać ten krajobraz zato
piony w bladym świetle północnej nocy. Mogłaby nie wiem
jak długo zanurzać pióro w kałamarzu i przelewać myśli na
papier, ale nigdy by nie zdołała wyrazić tego, co teraz widzi.
Pragnęła, by Maxwell tu z nią był. Przeżywała coś tak
pięknego i cudownego, że chciała się tym dzielić z kimś,
kto byłby w stanie ją zrozumieć. Z kimś, kto uległby uro
kowi północy w tym samym stopniu co ona. Domyślała się
zaś, że David tak już przywykł do gór nad fiordem, do te
go światła i świeżego powietrza, że od dawna nie robi to
na nim wrażenia. Człowiek szybko staje się ślepy na to, co
widzi wokół siebie codziennie.
- No to jesteśmy na miejscu, pani Warren - powiedział
z uśmiechem marynarz, który wynosił z kajuty jej bagaże.
Margaret prosiła, by zrobiono to jak najprędzej. Nie
chciała pozostawać na pokładzie dłużej niż to absolutnie
konieczne. Zapewniła kapitana, że świetnie się czuła na je
go żaglowcu, ale nie widziała swojego męża od ponad
ośmiu miesięcy i bardzo chce znaleźć się na lądzie.
Młody marynarz musiał chodzić tam i z powrotem wie
lokrotnie i potrzebował pomocy, by wytaszczyć największe
kufry. To matka Margaret uparła się, by córka zabrała
wszystko, co może jej być potrzebne, bieliznę, pościel, zasta
wy. Na szczęście meble miały przypłynąć kolejnym rejsem.
Moira uważała bowiem, że chyba nie warto zabierać
wszystkiego za pierwszym razem, a Margaret nie wątpiła,
że rozumowanie matki było następujące: Na wypadek,
gdyby Margaret się tam nie spodobało...
Margaret Warren stała na pokładzie żaglowca „Maud"
z Liverpoolu i wdychała czyste powietrze północy, oślepio
na nocnym słońcem.
Nie miała najmniejszych wątpliwości, że będzie jej się
tu podobać.
Kiedy sunęli bardzo blisko wschodniego brzegu, zaczęła
dostrzegać wszystko o wiele wyraźniej. Mijali dwa cyple,
które prawie się stykały. Fiord stawał się tu taki wąski, że
trzeba było nie lada umiejętności nawigacyjnych, żeby prze
cisnąć się przez tę szyjkę od butelki, tym bardziej że aku
rat tam był też bardzo silny nurt.
Margaret, która przechylała się przez reling z takim samym
entuzjazmem jak młodzi marynarze, widziała spienioną wo
dą przy kadłubie statku. A koło cypla przesuwali się niemal
po białym piasku. Margaret nie mogła uwierzyć własnym
oczom. Taki piasek widywało się na plażach kąpielisk w po
łudniowej Anglii. Poczuła się jak w Torquay. Nie widziała tyl
ko kąpieliskowych zabudowań ani znudzonych pań z Londy
nu, kryjących się przed słońcem pod wielkimi parasolami.
Zaraz potem zobaczyła jakieś rozkopane góry i bez tłu
maczenia zrozumiała, co to takiego. Już kiedyś mieszkała
w pobliżu górniczej osady. Natychmiast rozpoznała urzą
dzenia do kruszenia rudy.
Osady w żadnym razie nie można było nazwać miastem, na
wet małym. Pani Crowe najwyraźniej przesadzała w swoich
opisach. Oczy Margaret zobaczyły wieś ciągnącą się wzdłuż od
nogi fiordu. Domów mogło być około setki. I wyglądały mniej
więcej tak, jak sobie wyobrażała. Mieszkała przecież w Korn-
walii, wiedziała, czego się może spodziewać. Na wchodzącym
w morze cyplu nieco dalej od brzegu znajdował się kościół.
Mogła to być świątynia anglikańska, a jej widok sprawił, że Mar
garet poczuła się jak w domu. Zbudowano ją co prawda z drew
na, ale pani Warren jako wnuczka architekta dostrzegała linie
i rozpoznawała pokrewieństwa z angielską architekturą.
Było tu ciaśniej, niż sobie wyobrażała. I bardziej stromo.
Myślała, że nad brzegiem znajdzie się trochę więcej płaskiej
przestrzeni, miejsce na budowę domów. Ale krajobraz był
pagórkowaty, tylko w kilku miejscach widziała normalny
brzeg, pokrytą kamieniami strefę zalewaną w czasie przy-
boju i odsłanianą przez odpływ.
Wschodni brzeg, im dalej w głąb lądu, tym był bardziej pła
ski, na samym końcu odnogi Margaret dostrzegła kilka skupisk
domów. Co znajduje się na końcu odnogi po wschodniej stro
nie, nie widziała, bo przesłaniał to kościelny cypel. Nie widzia
ła też niczego, co by przypominało opisaną przez dyrektora
Crowe'a ich siedzibę, uznała więc, że jej i Davida dom również
zbudowano na wschodniej stronie, w pobliżu kościoła.
Znajdzie odpowiednio dużo czasu później, żeby sobie
obejrzeć The House. Rozśmieszyło ją, że tutejsi ludzie uży
wają po prostu angielskiego określenia domu jako nazwy
dla dyrektorskiej siedziby.
- Czy podejdziemy bliżej? - spytała Matthew, chłopca,
który wyciągał na pokład jej bagaże.
- Na odległość stu jardów, może trochę mniej - odpowie
dział, wzruszając ramionami. Miał zaledwie piętnaście lat, ale
żeglował już po wielu morzach świata. Opowiadał Margaret,
że na północ płynie po raz piąty, był tu już czterokrotnie.
- Tutaj jest głęboko - wyjaśnił. - Ale możemy oczywi
ście wsadzić panią do malej łódki tak, by jeszcze dziś wie
czór znalazła się pani na brzegu. Pewnie jest pani bardzo
podekscytowana spotkaniem z panem Warren?
Margaret skinęła głową.
Chyba bardziej podekscytowana być nie mogła, wprost
nie potrafiła wyrazić tego uczucia, ale uśmiech mówił
wszystko. Z Margaret było tak zawsze, że uczucia po pro
stu z niej emanowały, niczego nie potrafiła ukryć.
Zarzucanie kotwicy zdawało się trwać całą wieczność.
Żaglowiec znajdował się tak blisko brzegu, że Margaret
widziała Davida. Musiała się mocno trzymać relingu, żeby
nie podskakiwać, nie krzyczeć i w ogóle nie zachowywać
jak źle wychowany podlotek, a nie poważna małżonka in
żyniera. Pomachała mu raz czy drugi, ale widziała po jego
ruchach, że jest bardzo skrępowany, po prostu nie do koń
ca wie, co ma robić. Pomachał jej w odpowiedzi, ale uczy
nił to pospiesznie. Jakby nie był pewien, co sobie pomyślą
inni, widząc takie zachowanie.
Wtedy Margaret się uśmiechnęła i zdała sobie sprawę
z tego, jak bardzo go kocha. Jakie to wszechogarniające
uczucie i jak bardzo za mężem tęskniła.
Wtedy o mało się nie rozpłakała, ale mocno zacisnęła ręce
na żółtym relingu „Maud" i udało jej się powstrzymać łzy.
Nie wypada przecież, żeby żona inżyniera Warrena zeszła na
ląd zapłakana. Powinna pamiętać, kim jest tutaj, na północy.
W tej społeczności nie zdoła się ukryć. Zawsze będzie wi
doczna, jest bowiem Angielką i jest żoną jednego z inżynie
rów Kopalni. W Kornwalii też znajdowała się na widoku, ale
tam sytuacja była odmienna, tam wszyscy byli Anglikami.
- Już niedługo! - zawołał jeden z marynarzy, przebiega
jąc obok. Na pokładzie panował prawdziwy rwetes. Słysza
ła, jak załoga mocuje się z żaglami, ale nie była w stanie
patrzeć na nic innego, jak tylko na ten krajobraz, w który
już niebawem miała wkroczyć. Nie miała oczu dla nikogo
prócz oczekującego na brzegu męża. Męża, w którego ra
mionach znajdzie się naprawdę za chwilę.
David...
Drogi, kochany, dobry David!
Powtarzała te słowa szeptem, na szczęście one tonęły
w ogólnym zgiełku wokół, za co Margaret była wdzięczna.
Czuła, że policzki ma gorące i wilgotne, i śmiała się z siebie,
gdy tylko zdała sobie sprawę z tego, że jednak płacze. Że
płacze mimo wszystko, ona, która postanowiła zachowywać
się z wielką godnością, jak dorosła, bywała w świecie osoba!
Margaret pociągała nosem i ocierała twarz rękawem suk
ni. Nikt na pokładzie niczego nie zauważył, a wśród oczeku
jących na brzegu z pewnością tylko David jej się przyglądał.
Za to on naprawdę nie spuszczał z niej wzroku.
Wiedziała o tym.
Czuła to...
David stał w koszuli i ciemnej kamizelce. I chociaż ona
sama nie marzła w lekkiej sukni, z troską patrzyła na to,
że mąż jest chyba zbyt lekko ubrany w tę letnią noc. Męż
czyźni bywają tacy nierozsądni, myślała. To dobrze, że tu
przyjechała, Davidem ktoś się w końcu powinien zająć.
Nie wyglądało na to, by sam radził sobie specjalnie dobrze.
Znowu musiała czekać całą wieczność na zejście z po
kładu. Margaret przestępowała z nogi na nogę bardzo znie
cierpliwiona. Marynarze uśmiechali się do niej spod gęste
go zarostu. Spoglądali na nią spod oka i robili w dobrej
wierze uwagi, ale wszyscy uważali, by zachowywać się ele
gancko wobec tej wspaniałej damy.
Większość z nich była bardziej nieokrzesana, niż
matka pani Warren byłaby w stanie zaakceptować. Cho
ciaż w młodości Moira Hart pływała na statkach swoje
go męża i miała okazję poznać marynarskie zachowania.
Kapitan zaproponował, że sprowadzi Margaret po sznuro
wej drabince do łodzi, żeby jej się, broń Boże, nic nie stało.
Spytał też, czy życzy sobie, by przewiązali ją w pasie liną.
Ona w odpowiedzi uniosła brwi bardzo wysoko i spy
tała, za kogo ją uważają.
- Moim ojcem jest kapitan Malcolm Hart - oznajmiła,
z naciskiem wypowiadając słowa. - Ja wielokrotnie wcho
dziłam i schodziłam po sznurowych drabinkach. I ani nie
mam lęku wysokości, ani nie boję się wody.
- Umie pani pływać? - spytał kapitan z wesołym uśmiechem.
Margaret też musiała się uśmiechać, kiedy zapewniała
go, że pływa niczym ryba.
- Naprawdę się nie utopi, nawet gdyby spadła! - zawołał
rozbawiony głos jakiegoś marynarza z tyłu. Margaret roz
poznała go, ale uznała, że to sympatyczny żart. Naprawdę
była pewna, że gdyby się coś stało, to dopłynie do brzegu.
- Pozwólcie mi zejść po drabince - rzekła. - Ani nie spad
nę, ani tym bardziej się nie utopię. Czy pan kapitan uwa
ża, że płynęłam aż z Cheshire, żeby utonąć sto jardów od
brzegu, na którym czeka mój mąż?
Bosman zbiegł po drabince zręcznie niczym małpa
i podciągnął łódź bliżej burty. Zawołał ku górze, że gotów
jest złapać panią, gdyby doszło do jakiegoś nieszczęścia.
Margaret popatrzyła w dół i oznajmiła czystym głosem, że
nie zamierza uczestniczyć w żadnym nieszczęścia I nie przej
mując się etykietą, zebrała szeroką spódnicę i wsunęła jej brzeg
za pasek, który włożyła specjalnie z powodu tego schodzenia
po drabince. Sprawdziła, czy suknia jest tam porządnie zamo
cowana, czy nie będzie jej się plątać wokół nóg, nie zwracając
uwagi na to, że odsłoniła pończochy, a nawet obszyty koron
ką brzeg długich pantalonów, po czym zeszła na dół z taką
pewnością siebie jak każdy z tych ogorzałych marynarzy.
Żaglowiec wyraźnie przechylił się na bok, wszyscy bowiem
mężczyźni na pokładzie, którzy tylko mogli przerwać na
chwilę swoje zajęcia, przybiegli popatrzeć, jak dama o złoci
stych lokach schodzi na dół. A kiedy wyciągnęła ręce do bos
mana i on wsadził ją do łodzi bez najmniejszego problemu,
nad głową Margaret rozległy się brawa i radosne okrzyki.
Zanim usiadła, uporządkowała spódnicę i dopiero po
tem uniosła twarz w stronę pokładu i zobaczyła mnóstwo
roześmianych twarzy. Pomachała im ręką na pożegnanie,
co wywołało jeszcze większy aplauz, krzyki i wołania,
a ona poczuła się jeszcze bardziej po królewsku niż w któ
rejkolwiek chwili tej podróży.
- Podbiła pani mnóstwo marynarskich serc - powiedział
bosman.
Teraz do łodzi wsiadł również kapitan i mogli ruszać
w stronę lądu.
- Co to za zamieszanie wywołałaś na koniec? - dziwił się
David, nie będąc w stanie wypuścić z objęć talii Margaret.
- Oni nie wierzyli, że córka kapitana potrafi chodzić po
prostej sznurowej drabince - odparła.
David roześmiał się głośno.
- Oni tylko sądzili, że angielska dama czegoś takiego nie
potrafi - powiedział.
- Ale ja jestem córką marynarza - zaprotestowała.
- I żoną inżyniera - dodał David, ogarniając ją ponownie
spojrzeniem swoich brązowych oczu. Mówił cicho, stłumio
nym głosem, a jego słowa były bardziej śmiałe, niż zapamię
tała z domu. - Mam ochotę panią pocałować, pani Warren!
Margaret zrobiła buzię w ciup.
- Czy mój pan nie ma odwagi ucałować własnej żony?
David rozejrzał się parokrotnie na boki i bąknął:
- A niech to licho!
W następnym momencie poczuła jego wargi na swoich.
Było lepiej niż w marzeniach.
Robił to delikatniej niż ten letni deszcz, do którego
przyrównywała go w wyobraźni. Bo w marzeniach był czu
ły, ale bardzo uważny i dobrze wychowany, potrafił trzy
mać swoje uczucia w szachu.
Teraz David przyciskał ją tak mocno, że wprost nie mog-
ła oddychać. Całował, aż wargi jej płonęły. Śmiało wyciskał
pocałunki na ustach. Jego język bawił się z jej językiem.
Margaret płonęła i kręciło jej się w głowie, on dotykał war
gami jej policzków, szyi, włosów.
Z podniecenia dygotała. Pragnęła ukryć twarz na jego
piersi i prosić go, by zabrał ją do miejsca, gdzie będą mogli
być sami. Nie chciała, żeby jego pocałunki ustały, pragnę
ła, by tak już było na zawsze. By jego wargi spadały gorą
cym deszczem na jej skórę, pragnęła, by jego ręce odsłania
ły coraz więcej tej skóry, pragnęła czuć gorąco i ciężar jego
ciała, tego mocnego, zręcznego ciała, za którym tyle czasu
tęskniła jak szalona, choć nie zawsze nawet sama przed so
bą gotowa była przyznać, że marzy, by się z nim kochać...
Margaret czuła, że policzki jej płoną, oddech stawał się co
raz szybszy i była właściwie wdzięczna za to, że David odsunął
się odrobinę od niej i z przepraszającą miną spogląda jej w oczy.
Jego wargi układały się tak, jakby mówił: „wybacz", ale
uszy tego nie słyszały. Może zresztą wcale niczego takiego
nie powiedział, tylko miał zamiar...
Spojrzał raz czy drugi na ludzi stojących na nabrzeżu.
- Nie mogę robić wszystkiego, co bym chciał - szepnął po
spiesznie z rozbawieniem. W jakiś trudny do pojęcia sposób
wyglądał tu młodziej, niż Margaret zapamiętała z Anglii. Był
jakby swobodniejszy. Zdała sobie sprawę, że nie przemawiał
tak do niej od czasu pierwszych miesięcy po ślubie. Wtedy
też co chwila wyrywały mu się jakieś zuchwałe zdania i ba
wiło go, kiedy ona się rumieniła pod wpływem jego słów.
- Wkrótce jednak... - dodał, niechętnie wypuszczając ją
z objęć.
Przedstawił ją jakiemuś ciemnowłosemu mężczyźnie
o dziwnie łagodnych rysach, który stał obok Davida, jesz
cze kiedy Margaret znajdowała się na pokładzie statku.
- Stephen Henry Thomas - powiedział ów mężczyzna
o sympatycznej twarzy.
Margaret wiedziała, że jest to bezpośredni przełożony
Davida, a po uśmiechach obu poznawała, że są przyjaciół
mi. Thomas nie mógł być o wiele starszy od jej męża i wy
dawało jej się to bardzo miłe, że ktoś młody zajmował ta
kie odpowiedzialne stanowisko.
- Dla pani jestem Stephen - rzekł uprzejmie.
Ona nie mogła zachować się inaczej, jak tylko spuścić
oczy, jak to czynią skromne mężatki, i powiedzieć, że on
powinien się do niej zwracać per Margaret.
- Kiedy na ciebie patrzę, Margaret, to lepiej rozumiem,
dlaczego David przez ostatnie tygodnie biegał niecierpliwie
po osadzie, nie mogąc doczekać się twojego przyjazdu. Ale
muszę też powiedzieć, że twój wizerunek, jaki mi wielo
krotnie, z wielkim zaangażowaniem kreślił David, nie
w pełni oddawał twoją urodę!
Margaret roześmiała się, a David kulił się pod jej spoj
rzeniem, ale to ją tylko jeszcze bardziej wzruszyło. Jak do
brze stwierdzić, że on też za nią tęsknił!
Więc nie tylko ona tak strasznie przeżywała to spotkanie!
- Zabierz stąd Margaret - powiedział Thomas. - Ja za
dbam, żeby bagaż został jak najprędzej odesłany na miej
sce. Nie ma potrzeby, byście tu na niego czekali. Weź do
domu swoją pannę młodą, Davidzie, i powitaj ją tak, jak
na to zasługuje po takiej długiej i trudnej podróży. A ja za
praszam was jutro na lunch. Wtedy rad bym posłuchał no
win z domu i wrażeń pani z podróży...
- Margaret - przypomniała Margaret. - Nalegam, byś
zwracał się do mnie po imieniu!
On skłonił się uprzejmie i wypowiedział z szacunkiem,
ale i z uśmiechem jej imię.
- Obiecuję, że będę o tym pamiętał, Margaret! A zatem, jak
wspominałem, oczekuję was jutro. I absolutnie proszę
o wszystkie plotki z Anglii. Wkrótce wybieram się do Londy
nu i chciałbym być przygotowany. Dobrze jest wiedzieć nieco
więcej o domowych sprawach, niż miejscowi się spodziewają...
Margaret zachichotała.
- Dziękuję, Kapitanie! - powiedział David i pociągnął ją
za sobą.
- On jest przemiły - szepnęła Margaret.
David przytaknął. Obejmował ramieniem jej kibić
i Margaret nie mogła sobie przypomnieć, by czynił tak kie
dykolwiek podczas wizyt w domu.
- Ty naprawdę za mną tęskniłeś? - spytała ze śmiechem
w głosie. Ze śmiechem i z ulgą. Odrobinę się bała, że mo
że on nie chce jej tutaj mieć. Ze może uległ prośbom, by
nie ranić jej uczuć, choć w głębi duszy myśli dokładnie tak
samo jak matka. Tak samo jak wszyscy sąsiedzi:
Ze Margaret nie wie, co robi...
Ze nie wie, dokąd się wybiera...
- Oczywiście, że za tobą tęskniłem, Daisy! - powiedział,
używając imienia, którym nazywali ją tylko najbliżsi krew
ni. To imię, podobnie jak nieszczęsne margerytki, prześla
dowało ją przez całe dzieciństwo i młodość, aż do tej pory...
Nie mogła powiedzieć, że tego nie lubi. Ze nie jest jed
ną z ulubionych przez matkę margerytek, że jest Margaret.
Nie mogła tego powiedzieć, David bowiem szeptał to
imię z taką czułością, że serce jej topniało, nawet kolana
zaczynały drżeć.
- Pomyślałem, że możemy iść piechotą, to będziesz mog
ła rzucić okiem na osadę.
Margaret nie miała nic przeciwko temu.
- Żeglowałam tyle tygodni - powiedziała. - Dobrze bę
dzie poczuć grunt pod stopami...
- I to mówi córka kapitana? - drażnił się z nią David.
Margaret szturchnęła go w bok, w zamian za co usłysza
ła cichy, szczery śmiech. Zdała sobie sprawę, że za tym
śmiechem najbardziej tęskniła. Zapomniała już, jakie roz
koszne dreszcze w niej ten śmiech wywołuje, zwłaszcza
wzdłuż kręgosłupa. Boże, jak mogła coś takiego zapomnieć?
- Tutaj jest zakład kruszenia rudy - rzekł, wskazując dło
nią. - A tam wyżej, Duża Kopalnia.
Margaret zobaczyła głęboką rynnę na zboczu góry. Nie
bardzo mogła sobie wyobrazić, że w tych górach znajduje
się wystarczająco dużo rudy, by cała osada mogła z tego
żyć. Wszystko wydawało jej się dziwnie małe.
David pokazywał jej a to kopalnię Mitchella, a to Wood-
falla. Wiedział, gdzie dokonano nowych odkryć rudy, gdzie
będą budowane nowe sztolnie, nowe kopalniane chodniki,
które nie mają jeszcze nazw.
- A kopalni Warrena nie ma? - spytała ze śmiechem.
- Thomasa zresztą też nie - odpowiedział. - Kapitan pró
bował nabyć udziały w kopalniach, ale mimo że Crowe go
popierał, to panowie w Anglii nie okazali chęci sprzedania
czegokolwiek. W każdym razie nie tak tanio, jak Kapitan
zamierzał kupić udziały.
Uśmiechał się.
- Zobaczymy, czy coś się zmieni, jak Thomas pobędzie
trochę w domu i być może porozmawia z nimi bezpośred
nio. To bardzo zdolny człowiek.
- Nigdy nie nazywasz go Stephen?
David popatrzył na nią rozbawiony.
- Kochanie, on mnie nigdy o to nie prosił! On jest moim sze
fem. Już nazywanie go Kapitanem jest zachowaniem bliskim
braku szacunku. Gdybyśmy się tak znakomicie nie dogadywali,
nigdy bym sobie na to nie pozwolił. Zwracałbym się do niego
per panie Thomas, to możesz przysiąc, Margaret, komu chcesz.
- Damy takie jak ja nie przysięgają bez powodu - prze
rwała mu, udając urażoną.
David zamrugał.
- A ja parę razy byłem świadkiem, jak pewna córka kapi
tana przysięgała, a nawet przeklinała w różnych sytuacjach...
Miał oczywiście rację...
Szli przez teren Kopalni. W gruncie rzeczy Margaret by
ła rada, że jej matka nie widzi tego, co ona. Nie ulegało
wątpliwości, że urocza pani Crowe wyraźnie przesadzała,
wyrażając się o tym miejscu tak serdecznie.
I określała je jako największe miasto w Finnmark.
Rzeczywiście, nie bardzo będzie o czym pisać do domu!
Mijali baraki, sklepik, a David pokazywał jej wszystko z du
mą. Było wyraźne, że czuje się tutaj jak w domu. Margaret nie
umiała sobie przypomnieć, żeby podobnie było w Kornwalii.
Zatrzymali się w pobliżu kościoła. David opowiedział jej,
że niewielkie wzniesienie, na którym zbudowano świątynię,
nazywa się Gabrielsnes. Poszli dalej i wkrótce ich oczom
ukazał się widok centralnej części Kafjord. David pokazywał
kopalnię Carla Johana, ale Margaret widziała jedynie jesz
cze jedną górę i nadal nie była w stanie wyobrazić sobie, ja
kie to nieskończone bogactwa można z niej wydobywać.
... że te bogactwa przyciągają tutaj takich ludzi jak jej David...
Stąd widać też było The House.
- Malene Marie wyrażała się o tobie bardzo ciepło -
rzekł David z uznaniem w głosie. Nie ulegało wątpliwości,
że jest bardzo dumny z tego, iż jego młoda żona zrobiła
wrażenie na madame Crowe.
- Mówisz po imieniu do żony dyrektora, ale do swoje
go przyjaciela Stephena nie? - Margaret uniosła w zdumie
niu brwi. - Co ja mam o tobie myśleć, mój drogi Davidzie?
- Że jestem szarmancki na tyle, iż pani Crowe pozwoliła mi
zwracać się do siebie tak bezpośrednio - odparł. - Czyż to źle,
że ona lubi i mnie, i ciebie? Ona jest tutaj bardzo ważną oso
bą, Margaret! To swego rodzaju królowa w całym dystrykcie.
- A gdzie znajduje się nasz dom? - spytała, gdy zbliżali
się do The House.
- Nieco dalej - odparł i przyspieszył kroku, stał się też
bardziej milczący. - I nie jest taki wielki jak The House -
poinformował.
- To jasne - odparła Margaret. Niczego innego się prze
cież nie spodziewała. - Wydaje mi się, że już polubiłam to
miejsce - dodała i zaczerpnęła głęboki haust czystego, wie
czornego powietrza. O mało sobie nie skręciła karku, tak
wiele różnych rzeczy chciała zobaczyć jednocześnie.
Małe domki wyglądały wzruszająco. Margaret mogła so
bie wyobrazić, że rankiem panuje tu większy ruch, może
też wieczorem, kiedy jedna zmiana wraca z pracy, a druga
idzie do kopalni. Albo w niedzielę, kiedy ludzie wyruszają
do kościoła. I w święta, gdy są tańce i robotnicy mogą się
zabawić. Już się cieszyła, że z czasem będzie mogła to
wszystko zobaczyć, uczestniczyć w tym.
The House wyglądał jak przeniesiony z jej rodzinnych
stron. Jak angielski dwór, który ktoś ze sobą zabrał i ustawił
nad tym wąskim fiordem daleko pod północnym niebem.
Margaret stała przez jakiś czas i przyglądała się domo
stwu, zwłaszcza spoglądała w dół, na podjazd prowadzący
do głównego wejścia.
- Piękny, prawda? - spytał David.
- Sprawia niezwykłe wrażenie - odparła. - Dziwnie jest
patrzeć na coś tak znajomego w okolicy, w której wszyst
ko inne jest takie obce...
David przytaknął. Takiego samego wrażenia doznał, kie
dy pierwszy raz widział The House, biały dwór z bocznymi
skrzydłami, czerwonym dachem i smukłymi kolumnami
przed wejściem. Taki dom należał do krajobrazu podmiej
skich okolic Londynu, a nie Kafjord, Alta i parafii Talvik.
Szli jeszcze kawałek dalej i wreszcie David pokazał jej
ich nowy dom. Musiał na chwilę przestać oddychać, tak
bardzo się bał, co Margaret powie.
A ona puściła jego rękę. Podeszła bliżej do piętrowego bu
dynku zbudowanego na niewielkim wzniesieniu w otoczeniu
brzóz, które właśnie zaczynały rozprostowywać delikatne, sele
dynowe listki. Cały dom był biały, a narożniki i ramy okienne
pomalowano na wesoły niebieski kolor. Okien było dużo, nie
ulegało wątpliwości, że Margaret zamieszka w domu pełnym
światła. A najbardziej ze wszystkiego spodobała jej się przybu
dówka czy weranda od strony fiordu, z oknami dookoła.
Odwróciła się do Davida i nie mogła się powstrzymać, by
nie zatańczyć. Nie przejmowała się tym, że mógłby to uznać za
dziecinne zachowanie. Ani tym, że ludzie mogą zobaczyć. Uca
łowała go prosto w usta. Ucałowała i wybuchnęła śmiechem.
-Jest po prostu piękny, Davidzie! - zawołała z radością w gło
sie. - Jest taki piękny, że brak mi słów. Już się tu świetnie czuję!
- Naprawdę? - spytał, obejmując ją jeszcze mocniej. I nie
spuszczał z niej spojrzenia swoich brązowych oczu.
Margaret tęskniła za czymś więcej.
- Naprawdę - oznajmiła cicho. - Kocham cię, Davidzie.
Uśmiechał się zadowolony, ale nie pocałował jej w usta, jak
Margaret się spodziewała i na co w głębi serca bardzo liczyła.
I Margaret zastanowiła się, czy to wypada, by żebrała
o jego pocałunki. Mimo wszystko jest przecież jej mężem.
Mogła żądać wszystkich jego pocałunków, jakich tylko za
pragnie. Tylko że on mógłby sobie pomyśleć, że mu się na
rzuca, gdyby wyznała, co naprawdę czuje.
Gdyby prosiła o wszystko, na co ma ochotę...
Minęły dwa lata od czasu, kiedy żyli razem, pod jednym
dachem. Tymczasem Margaret przemyślała wiele spraw
i jest teraz chyba kimś innym, niż David zapamiętał.
-Ja też ciebie kocham, pani Warren - powiedział i uniósł
ją wysoko. - Jaka ty się zrobiłaś szczuplutka - stwierdził,
ruszając z nią w stronę domu.
Margaret nie mogła powstrzymać śmiechu.
- Co ty robisz, Davidzie Warren?
- Zamierzam przenieść moją żonę przez próg naszego
domu - odparł z wielką powagą. - Jestem człowiekiem, któ
ry przestrzega obyczajów. Bo przecież jest tak, jakbyśmy
ponownie wzięli ślub - wyjaśnił.
Rozkoszne oczekiwanie narastało w ciele Margaret.
- Mam nadzieję, że inne obyczaje potraktujesz tak samo
poważnie - rzekła z wielką śmiałością.
David skinął głową, wzrok mu płonął.
- Nie będzie pani spać dzisiejszej nocy, pani Warren -
zapewnił.
I właśnie to Margaret pragnęła usłyszeć.
4
Barak był niemal pusty. Mattias rzucił się na pryczę
kompletnie ubrany. To niedziela, w osadzie tańce. I jest to
już czwarty wieczór z rzędu, gdy do niej nie poszedł. Wal
czył. Robił to dla nich obojga. Dla niej też.
Jednym ramieniem zakrywał twarz. Przesłaniał oczy.
Chciało mu się płakać. Tak daleko zaszły sprawy między
nim a Rozą.
Roza Samuelsdatter.
Rallar-Roza...
Już wiedział, jak wygląda wierzbówka. Wiedział, że ral-
larrosa to jest jej szwedzka nazwa. Mieli wystarczająco wie
lu szwedzkich robotników w Kopalni, żeby wszyscy mog
li to wiedzieć.
Wierzbówka nie ma wielkich wymagań, rośnie byle
gdzie. Im gorzej wygląda miejsce, tym bujniej kwitnie
wierzbówka. Jeśli ktoś ją wytnie, wypali do korzeni, może
być pewien, że wkrótce wierzbówka wybuchnie wielkimi
kwiatami niczym krzyczący wyrzut sumienia.
Jak poparzona skóra.
Rallarrosa.
Rallar-Roza.
Nie jest wymagająca.
Mattias wiedział, co o niej gadają. Większość tego sły
szał na własne uszy. Co nieco dotarło do niego, jeszcze za
nim ją poznał.
Nigdy nie powinien był jej spotkać.
... tak samo jak wierzbówka, Roza zostawia po sobie głę
bokie ślady...
Mattias pragnął, żeby nigdy nie był powiedział słów,
które teraz rozdzielały ich, paliły. Piekły jak poparzona
skóra. Jak zabliźniona, ale wciąż bolesna rana. Te słowa
drżały w pamięci obojga. Słowa, które wciąż powracały
między nimi, choć żadne ich nie wypowiadało. Słowa, któ
re padły ostatniej wiosny.
Pragnął mieć tyle odwagi, by podnieść się z pryczy
i pójść do niej. Do Samuelsborg na samym końcu fiordu.
Pragnął mieć tyle odwagi, by móc u niej zostać. W myślach
obejmował ją. Musiał się powstrzymywać, by nie obejmo
wać ramionami samego siebie z tęsknoty za nią. Bo takie
to było dojmujące.
Brak.
Tęsknota.
Jego własny wybór.
Kafjord nie jest jego przyszłością.
Nic nie powinno go wiązać...
Mattias westchnął. Żaden mężczyzna przy zdrowych
zmysłach nie
powinien budować swojej przyszłości, swo
jego życia z kobietą, która już jest zamężna i która taką
pozostanie, jej mąż bowiem zniknął bez śladu. W najlep
szym razie minie wiele lat, zanim ktoś będzie mógł za
świadczyć, że Peder nie żyje.
Żaden mężczyzna przy zdrowych zmysłach nie wiąże
swojego życia z kobietą, którą ludzie nazywają czarowni
cą. Którą nawet najbliżsi z trudem akceptują. Która roz
mawia ze swoją praprababką, jakby to była najzwyczajniej-
sza rzecz na świecie.
... która skłoniła go, by ją dostrzegł...
... Natalia...
Żaden mężczyzna przy zdrowych zmysłach nie powi
nien nawet myśleć o przyszłości, rodzinie i może nawet
dzieciach z taką kobietą jak Roza. 2 kobietą, która ma tak
mało szacunku dla siebie samej, że zadziera spódnice dla
byle kogo.
Tkwiło to w nim jak zadra.
Pewność, że ona się niczym nie przejmuje...
Kiedy Mattias się dobrze zastanowił, stało się jasne, że
właśnie to boli go najbardziej. Wiedział, jakie było jej życie.
Dobrze wiedział, że nie zawsze mogła wybierać. Wiedział,
że przejmuje się sobą tak mało, bo nic nie może być ważne.
Wiedział też, że właśnie życie, okropne, bolesne i ponu
re, uczyniło Rozę taką, jaką on poznał, taką, jaka jest dzi
siaj. Gdyby zabrakło choćby jednego z tych przeżyć, była
by kim innym.
Może pragnął, żeby tak było?
Kim innym...
Ale nawet kiedy Roza wyglądała, jakby zaczynała się nu
dzić, gdy trzymał ją przy swojej nagiej, gorącej skórze,
a ona była ciepła i miękka, i mimo że często sprawiała wra
żenie znudzonej, dawała mu radość, jakiej nie doświadczył
przy żadnej innej kobiecie.
Mattias nie potrafił tego wytłumaczyć. Koniuszki jej pal
ców dotykały w nim czegoś najwrażliwszego. Nie umiał te
go zwalczyć. I nie wiedział nawet, czy Roza zdaje sobie
z tego sprawę. Wyglądało na to, że wcale jej to nie obcho
dzi. Wyglądało na to, że Roza innymi wcale się za bardzo
nie przejmuje. Mogła patrzeć na ludzi wokół ze straszną
obojętnością.
Jakby nikt nic dla niej nie znaczył.
Jakby on też nic dla niej nie znaczył.
Ale przecież wszyscy powinni dla siebie czymś być.
Zostawiać ślady...
Mattias potrzebował bardzo dużo czasu, żeby to pojąć.
Więcej niż rok. A może trwało to tak długo, bo nie chciał
pojąć? Jego oczy widziały, ale on ukrywał wszystko w róż
nych miejscach swojej pamięci. W najgłębszej, najciaśniej-
szej, najbardziej niebezpiecznej sztolni...
W myślach często tam wstępował. Częściej niż powi
nien. Ale lubił podejmować szansę. Teraz znowu tam był.
Widział wszystko, co trwało ukryte w mroku. Dokładnie
wszystko obejrzał, ale zdążył wypełznąć, uciec, zanim gó
ra zwaliła się na niego i pogrzebała.
Roza nie jest dla niego.
On nie jest dla niej.
Trzeba to uznać.
Serce jednak ma własną wolę. Mattias wiedział, że będzie
potrzebował wiele czasu, żeby się z tym uporać. Było z je
go strony głupotą doszukiwanie się prawdy, dociekanie, ja
ka ona jest, szukanie tego światła, które w niej płonie, i ży
cie w przekonaniu, że je znalazł. Największą głupotą zaś
było kochanie tej Rozy, którą, jak myślał, tylko on zna.
Bywało, że Mattias wierzył, iż Roza naprawdę jest taka,
jaką on ją widzi. Że to jest ta prawdziwa Roza. Taka, jaką
mogłaby być, gdyby ktoś naprawdę się o nią troszczył.
Gdyby ktoś kochał ją wystarczająco.
Mattias wiele o tym rozmyślał.
Nie mógł się jednak odważyć.
Nie powinien być tym człowiekiem, który pokocha
Rozę bez zastrzeżeń, tak że nawet ona sama będzie szczęś
liwa i otworzy się na świat. Zycie z Rozą oznaczać może
przejmujący ból, chociaż Mattias był pierwszym, który
wiedział, że w takim życiu mogą się też zdarzać boleśnie
słodkie momenty.
Chwile, którymi potem można długo się cieszyć.
Nie był jednak w stanie...
Głosy i senne widziadła mogą go prześladować, ile chcą.
Prędzej czy później muszą ustać. Nadejdzie przecież koniec
i on stanie się wolny. A do tej pory powinien narzucić so
bie dyscyplinę i dotrzymywać danych samemu sobie obiet
nic. Bo przed sobą przecież jest najbardziej odpowiedzialny.
Roza jest żoną Pedera.
Roza nie należy do niego.
Mattias pragnął, żeby nigdy nie dotarł tak daleko, iż ma
rzył, by należała. Gdyby był rozsądny, to by stąd wyjechał.
Może tak jak Peder...
Powinien wyjechać tak daleko, jak to tylko możliwe, zo
stawić za sobą Rozę Samuelsdatter. Ale było coś cudownie
pociągającego również w tym, by tu zostać.
I właśnie to trzymało go w Kaf jord.
Sam sobie tłumaczył, że to kontrakt. Podpisał bowiem
z Kopalnią kontrakt czteroletni. No i chyba dobrze. Nie
wyjeżdża się przecież do takiego miejsca jak to, gdzieś na
koniec świata, by zostać tam ledwie jeden sezon, a potem
ruszać dalej. Cztery lata nie wygląda na jakieś ubezwłasno
wolnienie, w każdym razie tak nie myślał, kiedy składał na
papierze podpis.
Poza tym było jeszcze to niezwykłe, czego w żadnym ra
zie wytłumaczyć nie potrafił. To, że być może jego pradzia
dek mógł być prapradziadkiem Rozy. To właśnie jeden
z tych dziwnych przypadków, które zdawały się ciągnąć za
Rozą. A które ona przyjmowała z największą naturalnością.
Mattias pragnął wierzyć, że to gra przypadków.
Traktować te zdarzenia czy odkrycia jako coś innego
równało się wierze w duchy. Mattias zaś w duchy nie wie
rzył. Inni mogą sobie myśleć i mówić, co chcą. On miał
dość kłopotów z żywymi, żeby jeszcze zaprzątać sobie gło
wę upiorami.
Roza sprawiała jednak, że wierzył. Z trudem, bo z tru
dem, ale jednak.
Tylko dlatego, że istniała...
I nie chciał iść na tańce.
A spać nie mógł.
Roza zeszła na nabrzeże tuż koło The House. Nie wie
działa, czy chce oszukać sama siebie, udając, że idzie na nie
dzielne tańce. Śmiechy i muzyka dopadły ją też na kei. Po
wietrze było tu czyste i chłodne. Zdawało się, że ją otula.
Niczym peleryna.
Był niemal środek lata, nie powinna marznąć. Lato jed-
nak trafiło się chłodne, Roza przekonała się o tym, gdy
stwierdziła, że drży z zimna.
W sali tanecznej musiało być tłumnie. Widziała niewiel
kie łódki przecinające fiord. Nie pierwszy raz przecież na
tańce do kopalnianej osady przybywają ludzie z Alta. Zapa
nuje tu wielki ruch, kiedy zabawa dobiegnie końca. O te za
bawy troszczył się inżynier Thomas. Uważał bowiem, że
górnicy muszą mieć czym wypełnić wolne od pracy godzi
ny, rozerwać się. W jego planach sala taneczna miała się stać
miejscem spotkań robotników, zarówno na zabawy, jak i na
przykład dla czytania książek, a także na przedstawienia te
atralne. Roza nie bardzo mogła sobie to wyobrazić, zakłada
ła jednak, że będzie bardzo ciekawie. Wiele bowiem zmieni
ło się na lepsze, odkąd inżynier Thomas przybył do Kafjord.
Niedawno na przykład inżynier Thomas wysłał pewne
go młodego chłopaka z Kafjord do Anglii, by tam się uczył
i sam w przyszłości został inżynierem. Nic takiego nigdy
przedtem się nad tym fiordem nie przytrafiło.
Jacob Tiberg przybył do Kafjord w połowie lat trzydzie
stych. Był wtedy młodym chłopcem z Karunki, który nie
widział dla siebie żadnej przyszłości. Dostał pracę w kopal
ni i poczuł się tu dobrze. Jego o rok młodszy brat Johan Pe
ter przyjechał do Kafjord jako piętnastolatek, ale zamiast
trafić do kopalni, został chłopcem do posyłek u inżyniera
Thomasa. Szczęśliwą dla Johana Petera okolicznością stało
się to, iż zepsuł się ścienny zegar w pokoju inżyniera Tho
masa. Sam inżynier nie miał czasu go naprawiać, ale chło
pak z Tornedalen uznał, że nie powinno być specjalnie trud
no zmusić zegar, by znowu zaczął chodzić, zabrał się więc
do roboty. I nie ustąpił, dopóki zegar nie ruszył. Doczekał
się za to wielu pochwał ze strony inżyniera.
A potem stało się tak, że Johan Peter zapragnął mieć ta
ki sam zegar jak inżynier, zaś w biurze Thomasa mógł się
takim urządzeniom przyglądać do woli. Zgromadził więc
potrzebne narzędzia i materiały, stukał i pukał, aż zrobił
zegar, który chodził tak samo dokładnie jak zegar kierow
nika laboratorium. I to po tym właśnie wydarzeniu Ste
phen Henry Thomas zatroszczył się, by pomysłowy chło
pak mógł pojechać do Anglii i rozwijać ów dar, który mu
został ofiarowany przez los.
Roza lubiła inżyniera Thomasa, choć widywała go tyl
ko z daleka i nigdy nie zamieniła z nim ani słowa. Gdyby
nie inżynier, to Johan Peter zaraz po konfirmacji poszedł
by do kopalni jak większość jego rówieśników i na tym by
się skończyło.
Fiord był spokojny. Dzisiaj na wodzie znajdował się tyl
ko jeden statek. Przybył wczoraj, zaraz potem jak „Maud"
pożeglowała dalej na północ, pozbywszy się przywiezione
go z Anglii węgla brunatnego. Ten drugi statek chyba rów
nież przywiózł węgiel. Z którejś kopalni w Walii. Niczym
szczególnym się jednak nie wyróżniał.
Kopalnia aż się trzęsła od gadania o młodej żonie inżynie
ra Warrena. Przypłynęła z Anglii na pokładzie „Maud" i lu
dzie mówili, że oboje małżonkowie o mało się nie pozjadali
na nabrzeżu, tak serdecznie się witali. Robotnicy śmiali się,
że inżynier nie wychodził z domu przez dwie doby, a kiedy
się w końcu pokazał, wyglądał na bardzo zmęczonego. I chi
chotali, że musi iść do pracy, żeby trochę odetchnąć.
Roza uważała, że mocno przesadzają. Zawsze tak jest. Ona
natomiast nie była w stanie wyobrazić sobie tego poważnego
młodego inżyniera Warrena jako zmysłowego kochanka. Ale
też nie widziała jeszcze jego żony. Pośród mężczyzn w Ko
palni zdania były podzielone co do tego, czy inżynierowa jest
ładna, czy nie. Ci, którzy uważali, że jest, mówili też, że jest
elegancka, a to określenie było dotychczas zarezerwowane je
dynie dla Malene Marie. Ci, którzy twierdzili, że ładna nie
jest, mówili, że to baba ostra jak zgrzebło.
Roza drżała, stojąc nad wodą. Ale nie chciała stąd od
chodzić. Usiadła więc na skraju kei, nogi zwiesiła w dół,
jakby była młodą dziewczyną, która przyszła łowić kraby
i małe fladry. Robiła to kiedyś z Olem i Hansem. Miała na
sobie cienki, świąteczny żakiet na równie cienkiej letniej
bluzce. Spódnica też nie za gruba, to było wyjściowe ubra
nie Rozy na lato.
Sama nie wiedziała, dlaczego się tak wystroiła. Napraw
dę nie miała po co się stroić, nie było nikogo, kto by to
chciał zauważyć.
- Dlaczego tak to z tobą jest, Roza? - dziwił się czysty
głos, który docierał do niej z odległego czasu. - Już sama
nie wiem, czy w ogóle cię znam, moja droga. Masz tyle
wspaniałych cech. Gdybyś tylko chciała z nich w normal
ny sposób korzystać... Ale ty widzisz tylko siebie. Zrobią
ci się zmarszczki koło ust, Roza. Już za parę lat. Ściągną
twoje usta w dół. To nie będzie piękne.
- Niewiele jest we mnie pięknego - odparła Roza gniew
nie i mocno zacisnęła dłonie na krawędzi kei. Marzła co
raz bardziej. Żałowała, że nie wzięła z domu chustki. Ale
może chciała czuć wokół siebie chłód? - Nikt tego nie do
strzeże, Natalio, nawet gdy będę miała głębokie i napraw
dę paskudne zmarszczki.
- Jak to się stało, że twoje myśli zwracają się wyłącznie
ku tobie?
- Nie tak znowu wielu o mnie myśli, sama muszę się
troszczyć o siebie. Niewiele mam w tym życiu. Właściwie
nic poza tym, co wy nazywacie darem, choć ja sama nie je
stem pewna, czy to jest jakiś dar. Często pragnę, abym ni
gdy nie została w ten sposób pobłogosławiona. Czy może
raczej przeklęta, bo to chyba bardziej na to wygląda. Dla
mnie to od dawna nie było żadne błogosławieństwo. Bywa,
że się zastanawiam, jakby to było, gdybym miała siostrę...
- I wtedy może ty byś uniknęła?
Roza kiwnęła głową.
Nie wiedziała, czy Natalia jest widzialna, czy też prze
mawia poprzez myśli niej samej. Wcale też nie chciała te
go wiedzieć, dlatego się nie odwracała, nie spoglądała przez
ramię. Wciąż patrzyła w dół, na wodę. Woda była zielona
i głęboka.
- Moja matka miała siostrę - powiedziała Natalia. -
I obie otrzymały dar. Jedna mniejszy, druga większy, u każ
dej przejawiał się w inny sposób. Moja matka miała ten
mniejszy, słabszy. U niej była to jakby tylko zapowiedź.
Miała życie najszczęśliwsze z wszystkich, ale to jej linia
miała przenosić dar w przyszłość, Rozo. I ty pochodzisz
właśnie z jej linii, z linii mojej matki.
- A co z tą drugą siostrą? - spytała Roza, nagle czujna. -
Może i w jej linii coś jest? Może obie linie ciągną się dalej?
- Utraciliśmy ich - wyjaśniła Natalia. - Utraciliśmy sio
strę mojej matki. Ty znalazłaś się w blasku złotego świat
ła, moja droga. To ty jesteś nam bliższa niż ktokolwiek
z dwóch ogniw przed tobą. Ty w ostatnich pokoleniach je
steś najważniejsza, masz najwięcej wspólnego z nami, je
steś najbliżej nas...
Roza nie chciała tego słuchać.
Natalia była wysłanniczką jej poprzedniczek. Potrafiła
opowiadać Rozie baśnie, aż ta miękła i znowu gotowa była
robić, co tamte sobie życzyły. Wszystko to były słowa wy
powiadane z jednym tylko celem, żeby osłabić opór Rozy.
Tak, by łańcuch nie uległ rozerwaniu...
- Czy siostra twojej matki urodziła jakieś córki?
- Ona miała tylko syna, za to ich brat miał córkę.
Roza milczała. Nie pojmowała tego. One powinny prze
cież wiedzieć, gdyby ktoś jeszcze istniał! Jeśli ktoś miałby
o tym wiedzieć, to właśnie one, kobiety, które przecierały
dla niej ścieżki.
- Utraciliśmy ich - powtórzyła Natalia. - Moja ciotka
umarła młodo. Synek był mały. Jego ojciec miał tytuł szla
checki. Dzielił go znaczny dystans od reszty rodziny. Z pew
nością chłopiec wyrósł na wspaniałego człowieka, w jego ży
łach płynęła znakomita krew, ale urodził się w innym świe
cie. Kimkolwiek jest, to w żadnym razie nie przypomina cie-
bie. Ani mnie. Nikogo z nas. Oni nie pracują rękami, Rozo.
Brat mojej matki też zamilkł gdzieś na południu. Może ja
kieś odgałęzienie rodziny znajduje się w Finlandii, ale oni
bardziej by pasowali do dyrektora i jego rodziny niż do cie
bie i twoich, Roza. Takie wielkie powstały różnice. Tak więc
jeśli nawet istnieją dwa odgałęzienia rodu, to każde z nich
rozwija się po swojemu. Tak jakby nie należały już do jed
nego drzewa.
Roza westchnęła.
Ale podobała jej się ta myśl. Przywiązywała się do niej.
Lubiła taką ewentualność, że może jest jeszcze ktoś taki
jak ona. Kto myśli podobnie jak ona. Kto może wątpi tak
samo jak ona. I kto boi się bardziej niż Roza, bo nie wie,
dlaczego jest odmienny. Może tamta, bo to też kobieta,
otrzymała po prostu dar, ale bez towarzyszących mu opo
wieści, które czynią go zrozumiałym...
- Jesteśmy tylko my - powtórzyła Natalia z uporem. -
Jesteśmy tylko my i ty, Rozo. Stoimy pod złocistym świat
łem, ono nas otacza.
Roza rozumiała również to, co miało pozostać niedopo
wiedziane.
- Kim jest dla ciebie Mattias?
Roza odchyliła głowę w tył. Roześmiała się. Śmiech był
jej bronią. Ale też jej tarczą. Za śmiechem można się ukryć.
Zawsze tak się to kończyło. Wszystko jedno, czy kryła się
za śmiechem na samym początku, czy też dopiero sytuacja
do tego prowadziła.
- Teraz - powiedziała Roza. - Teraz nie jest niczym. I to
wcale nie moja wina. Może wy powinnyście z nim poroz
mawiać. To on nie przychodzi. Ja nie chcę urodzić jego
dziecka, ale chętnie trzymam go w ramionach. Zimno i nie
przyjemnie jest samej w łóżku. Źle sypiam, kiedy jestem
sama. To dlatego teraz tutaj siedzę. Może będzie tędy prze
chodził ktoś, kto zechce mnie objąć.
- Nic nie jest w stanie mnie zaszokować - rzekła Nata-
lia zdecydowanym głosem. - Mattias jest być może dla cie
bie najlepszy. Jest urodziwy...
- Owszem, na swój sposób jest urodziwy - przytaknęła
Roza, bo chciała zranić Natalię. - A ja lubię urodziwych
mężczyzn. Może nie powinnam? Tak myślisz? Nie cieszy
łabyś się, gdyby twoje potomstwo było urodziwe? Nie cie
szyłabyś się, że być może przyjdzie na świat dziecko rów
nie piękne jak wy?
- Myślę, że on cię kocha, Roza.
Roza ponownie się roześmiała.
- Z własnej woli? - spytała. - Nie przychodź do mnie z ta
kimi informacjami! Wiesz lepiej niż ja, co wiąże Mattiasa
ze mną! Czy to znowu nie jest tak, że to ty go wybrałaś?
- Nie złość się! - poprosiła Natalia. - To z tego powo
du oddalasz się od ludzi. Może Mattias jest jedynym czło
wiekiem, którego nie powinnaś od siebie odpychać? Może
to on jest twoim losem, Rozo?
- Mojego losu nikt nie zna - odparła Roza szorstko. - Nikt!
- Martwię się o ciebie, Roza.
- Niepotrzebne mi twoje zmartwienie.
- Tak łatwo jest popełnić błąd, moja droga. Sama tego
doświadczyłam. Uczyłam się w najbardziej kosztowny spo
sób. Ty nie musisz tego robić. Dlatego ja tu jestem, moja
kochana. I zawsze tutaj będę, nie wolno ci w to wątpić...
- Ja już nie wątpię - odparła Roza.
- Niszczysz swoje życie - ostrzegła Natalia. - Zniszczysz
je i nie będziesz w tym pierwsza, słyszysz mnie?
Roza słyszała, oczywiście, ale potrząsnęła głową w ten
dumny sposób, taki typowy dla kobiet z jej rodu, zrobiła to
z taką siłą, że wstążka, podtrzymująca włosy, rozwiązała się.
Kiedy wstała i zwróciła się w stronę, skąd dochodził ten
czysty, stanowczy głos, stwierdziła, że jest sama. Nic za
skakującego. Roza splotła ręce na piersi. Nadal słyszała
muzykę z sali tanecznej, ale już nie chciała tam iść. Nie
miała ochoty nikogo spotkać.
Nabrzeże jest takim samym dobrym miejscem jak każ
de inne. Wiatr jest tutaj silniejszy. Miała stąd widok na dłu
gi, ciasny fiord i widziała też The House. Ogród, który
wciąż jeszcze był niemal nagi, bo liście dopiero zaczynały
się rozwijać.
Powinno się obić tych ludzi, którzy przycięli drzewa tak
okropnie, że tworzyły jakby mur! Gdyby Pan Bóg chciał,
by brzozy i wierzby rosły w taki kanciasty sposób, bardziej
proste niż narożniki domów, to by się sam zatroszczył, że
by od początku takie były!
To okropne, uważała Roza, nawet jeśli owe eleganckie
damy, które schodzą tu na ląd pod rękę z wysokimi pana
mi, wykrzykują z zachwytu, jakie piękne żywopłoty i jak
rzadko można coś równie wyrafinowanego spotkać tu, na
północy. Owe zmaltretowane krzewy wcale nie są ładniej
sze od tego, że się im nadaje nazwy, uważała Roza.
Przypomniała sobie, że ona i Jens kochali się w tym
ogrodzie.
Chociaż „kochać" to może w tym wypadku słowo na
wyrost...
I nie pasuje do niczego, co robił Jens.
Spali ze sobą tamtej nocy, kiedy Peder wyjechał...
Wspomnienia miały gorzki, a zarazem jakby słodkawy
smak. Przeszłości lepiej nie rozpamiętywać. Roza wciąż sta
ła na nabrzeżu, nagle zapragnęła mieć kamień, którym mog
łaby cisnąć w morze. Albo sznurek z haczykiem, który by
zarzuciła. Kiedy byli mali, wszyscy chcieli mieć kawałek na
brzeża, z którego można było wpatrywać się w wodę.
Dobrze byłoby teraz mieć jakieś pięć lat. Albo sześć. Na
tyle dużo, by współzawodniczyć o małe rybki, które mo
gą połknąć haczyk. Nie pamiętała, czy to było takie przy
jemne w dzieciństwie. Przypominała sobie, że leżała na
brzuchu ze sznurkiem nawiniętym na palec, ale nie pamię
tała, co wtedy czuła. Może wtedy wszystko było przyjem
ne, skoro wciąż głośno się śmiała.
Później jednak gwałtownie dorosła.
Dostrzegła teraz średniej wielkości statek, który stał na
kotwicy niemal przy samym brzegu. Fiord jest taki głębo
ki, że większość statków może wchodzić bardzo daleko.
Ten miał dwa maszty, a na każdym gniazdo.
Roza wiedziała, że żaglowce są bardzo piękne, kiedy
podniosą żagle i wiatr je napełni, ale z nagimi masztami to
naprawdę nic wielkiego. Bez żagli wyglądają jak smutne,
martwe drzewa.
Większość statków wchodzących do ich fiordu jest ta
kich mniej więcej rozmiarów, chociaż czasami pojawiają
się i większe, i mniejsze. Zdarza się, że i dziesięć kutrów
kołysze się na wodach fiordu. Wtedy widzi się las nagich,
prostych masztów, a ludzie w Kafjord żartują, że gdyby
ktoś chciał, mógłby suchą stopą przejść na drugą stronę,
przeskakując z pokładu na pokład.
Bywa też i tak, że pojawia się jeden czy drugi Rosjanin,
ci pływają na ciężkich jednostkach handlowych. Rosjanie
zajmujący się handlem wzdłuż tych wybrzeży dawniej za
trzymywali się przeważnie w Hammerfest, od kiedy jed
nak Kafjord stało się największą osadą w Finnmark, rów
nież oni uznali, że można tu robić dobre interesy. Kupcy
znad Morza Białego wprowadzali ze sobą mnóstwo ruchu,
śmiechu i życia.
Roza lubiła patrzeć na ich dziwaczne litery. I lubiła zga
dywać, co oznaczają. Lubiła słuchać, jak marynarze mówią
w tym swoim śpiewnym rosyjskim języku, który robił na
niej niezwykłe wrażenie. Marzyła, że któregoś dnia zoba
czy statek z Archangielska zarzucający kotwicę przy ich na
brzeżu, a ona zrozumie napis na jego burcie, imię statku.
I nie będzie to jak przeważnie „Sankt Nikołaj", święty
patron morskich podróżników. To może być imię kobiece
i może należeć do jej rodu. Wątpliwe jednak, czy coś takie
go kiedykolwiek się wydarzy. Wątpliwe, czy wspomnienia
i legendy o carycy nadal żyją w ruchliwych handlowych
osadach na wschodzie, w tym wielkim kraju, takim obcym,
a zarazem tak bliskim Rozie.
Litery wypisane na burcie statku w tej chwili znajdują
cego się przy brzegu potrafiła odczytać. Tworzyły jednak
zupełnie niezrozumiały napis. „Sea Guli". Sea to morze, ty
le Roza wiedziała. Guli - złoto. Za nic na świecie jednak
nie potrafiłaby powiedzieć, co to drugie słowo może tutaj
znaczyć. Co złoto może mieć wspólnego z morzem? Na
wet nie chciała się zastanawiać. Anglicy są naprawdę dziw
ni. O ile zdołała się przekonać, to nazwa statku mogła
oznaczać kobiece imię albo jakieś miasto.
Marzła coraz bardziej.
Drżała i znowu zaczęła żałować, że nie ma chustki na
ramionach. Powinna była wrócić do domu i iść spać, a nie
włóczyć się po nocy bez powodu.
Z tyłu za nią skrzypnęły deski nabrzeża.
- ... ... popatrz, tam idzie niezła d... dla ciebie!
1
- ... o kurwa, spójrz, jakie włosy....
2
Śmiech brzmi we wszystkich językach świata tak samo.
Ten był wielce wymowny, śmiech, jaki wybucha między
mężczyznami... Miał potwierdzać to, co wiedzieli. Ozna
czał wspólnotę, do jakiej kobiety nie mają wstępu.
Roza skrzyżowała ręce na piersi. Miała takie zimne dło
nie. Tamci podchodzili coraz bliżej. Była napięta jak cięci
wa łuku.
Ich śmiech był teraz delikatny, leciutki jak puch. Szorst
kie przed chwilą głosy obracały jakieś słowa przeciągle,
miękko, niczym koty w cieple słońca. Rozmawiali o niej.
Nie przyspieszali kroku. Po co mieliby to robić? Mieli ją
przecież tam, gdzie chcieli.
Co począć?
Mogłaby się odwrócić.
Mogłaby im pokazać swoją twarz.
Musieliby ją zobaczyć mimo wszystko...
Roza przymknęła oczy i przygotowywała się do tego.
Nie pragnęła zrozumieć ich słów, chciała jednak wie
dzieć, czy uznają, że jest odrażająca. Rozpoznawała to uczu
cie niezależnie, gdzie je spotykała. Nie dlatego, że jest taka
wrażliwa, ale dlatego, że potrafi czytać z wyrazu twarzy.
A ten wyraz widywała na tyle często, że znała go na pamięć.
Samotna.
Tak przerażająco sama.
- Hej, kochanie, czy to na mnie czekasz?
Czyjeś ramię spokojnie oplotło jej kibić. A ona go nie
odepchnęła. Była taka zmęczona. Tak strasznie się bała. By
ła taka samotna, a to przecież drugi człowiek.
Mimo wszystko...
Roza wciąż trzymała ręce skrzyżowane na piersiach. Za
chwiała się pod naporem obcego ciała, a tamten trzymał ją
tak, jakby chciał z nią tańczyć, nadal jednak widział ją tyl
ko od tyłu. Zapach obcości otoczył Rozę, wiązał ją niczym
sznur. Rum, tytoń i coś jeszcze, czego nie rozpoznawała.
Musi być na to jakaś nazwa.
Nie pachniał też morzem.
Irytujące...
5
- Blasted!
1
Przekleństwa również brzmią podobnie w różnych języ
kach świata. Roza otworzyła oczy i zobaczyła, że jeden
z obcych stoi przed nią. Ten drugi nadal trzymał ją moc
no jak w imadle.
- Jeezuz, laddie! 'ave ya seen'is bird, 'ave ya?
2
Źrenice jego zrobiły się takie wielkie, że Roza nie roz
różniała, jakiego koloru są oczy. Odskoczył od niej tak
gwałtownie, że o mało nie spadł z nabrzeża. Z rękami
w kieszeniach spodni gapił się na nią. Był młodszy, niż się
wydawało po głosie. Może jakieś dwadzieścia lat, może tro
chę ponad. Nie spuszczał wzroku z Rozy.
- Blasted uglies' thing I ve ever seen, laddie!
3
Podszedł bliżej i odważył się ująć brodę Rozy szorstką,
ciemnobrązową ręką. Podrapał ją. Oczy miał niebieskie.
Wodnisto niebieskie. Koniuszki jego palców były nie tyl
ko szorstkie, lecz także ciepłe.
Roza wyczuwała jego puls. Twarz miał trójkątną, pociąg
łą, ale nie był brzydki. Tylko pijany i chyba dawno się nie
myl. Nos wąski, zresztą niczego innego nie można było ocze
kiwać w takiej szczupłej twarzy. Włosy miały jasny, ale dziw
ny kolor, przypominały brudny piasek. Skóra blada, Roza
zdążyła się już dowiedzieć, że wielu Anglików ma taką.
Ten, który stał za nią, znowu się roześmiał. Powiedział
coś, na co ten drugi zaczął chichotać.
- Figurę it dosen't flamin' matter, does it?
1
Roza wciąż nie widziała tego, który ją trzymał, ale czu
ła na karku jego oddech. Ciepły. Cuchnął rumem. Obaj
cuchnęli rumem. Rumem, tytoniem i tym czymś, czego nie
rozpoznawała.
Teraz mogła kopać.
Mogła walczyć...
Jedna z rąk obejmujących ją w pasie zacisnęła się na jej
piersi. Mężczyzna za nią stęknął i poczuła, że obcy przy
wiera do niej z całej siły.
Stojący przed Rozą rozejrzał się jakby mimo woli wo
kół, wskazał na szopy w końcu nabrzeża, i ten drugi zaczął
ją popychać w tamtą stronę.
Wciąż słyszała muzykę z The House. Tam wciąż tańczo
no. Ludzie bawili się, towarzyszyli sobie nawzajem z radością.
Powinna się opierać...
Powinna kopać, walczyć i gryźć...
Ręce tego, którego nie widziała, mocowały się z guzika
mi żakietu, ale musiał mu pomagać ten gadatliwy o piasko
wych włosach. Chichotał też bez przerwy, ale jakby z nie
dowierzaniem.
- Flamin' loonie, is she...
2
- Maybe she likes 'is...
3
Nie byli delikatni, kiedy zabrali się za bluzkę.
Roza słyszała trzask dartej tkaniny, czuła szorstkie, zim
ne palce na swojej nagiej skórze. Twarde dłonie zaciskały
się na miękkich piersiach.
Czuła zimne powietrze nocy. Bolały ją miejsca, na któ
rych zaciskali ręce. Szarpali. Nie chciała niczego czuć, ale to
1
- Ale to się chyba nie liczy, nie?
2
- O, kurwa! A jak ona...
3
- Może ona lubi...
było takie znajome, takie wstrętne, zapadało się w jej duszę...
Jens...
Czuła ból i rozkosz. Poczuła mokre wargi na swojej
piersi i otworzyła oczy. Zdumiona spojrzała na piaskowe
go blondyna, który siedział przed nią w kucki.
... to nie była ona...
... to nie była ona...
A kiedy zamykała oczy, to widziała tylko Jensa, czuła tyl
ko ciało Jensa, jego wargi na swoich ustach, na swoim ciele.
Obce ręce szarpały jej ciało. Przesuwały się po biodrach, po
spódnicy, pod spódnicą, po pończochach, odnajdowały skórę.
To właśnie teraz powinna krzyczeć, kopać i bić.
To teraz powinna stawiać opór.
Ale Jens wydawał się taki żywy.
Czuła, jaki silny jest ten obcy, którego nie widziała. Jed
ną ręką odpinał spodnie, czuła tę rękę na sobie. Czuła, jak
mocuje się ze sprzączką od paska. Wkrótce poczuła, jak
wyjmuje ze spodni to twarde, i jeszcze bardziej rozgorącz
kowany dyszy jej do ucha. Czuła, jak zadziera jej spódnice.
Mogła stawiać opór...
Mogła krzyczeć.
Mogła kopać i bić.
Roza zacisnęła powieki i nie wiedziała już, do kogo na
leżą ręce. Były wszędzie. Ręce i usta, i wiatr. Twarde ręce.
Wargi Rozy były sklejone. Były takie suche, że porusze
nie nimi sprawiało ból. Gardło miała zaciśnięte, ledwie
mogła oddychać.
Cała pokryła się gęsią skórką pod tymi szarpiącymi,
twardymi rękami i nocnym chłodem. Słyszała krzyczącą
gdzieś w górze mewę, ale nie otworzyła oczu. Mewy widy
wała przecież zawsze.
Angielskie słowa przetaczały się nad jej głową. Gardło
wy, podniecony śmiech mieszał się z tymi niezrozumiały
mi zdaniami. Ale śmiech przynajmniej rozumiała.
Śmiech...
Jens, który się śmiał, kiedy przygniatał do ziemi jej ciało.
Śmiech...
Napastnicy zapomnieli o jej twarzy.
Zapomnieli pewnie w ogóle, jaka jest brzydka.
Ręce i wargi zostawiały wilgotne ślady na jej udach. Ob
ce palce wdzierały się w jej ciepłe ciało. Otwierały ją. Twar
de jak mosiężne noże. Sprawiały jej ból. Ten obcy miał dłu
gie, twarde paznokcie i drapał ją boleśnie.
Roza otworzyła usta i chciała mu o tym powiedzieć.
Wargi były suche i popękane, poza tym zdała sobie spra
wę, że on i tak jej nie zrozumie. Żaden z nich jej nie zro
zumie. Gdy jęknęła, usłyszała tylko męski śmiech za sobą
i pod sobą, niemal w środku, w sobie. Ręce zaciskały się na
piersiach tak, że sprawiało to ból. Ból. Tylko ból. Niezna
jome wargi całowały miękką skórę na karku. Dręczyły ją
te wargi i powodowały, że w jej krtani narastał przeciągły
krzyk, ale nie pozwoliła mu się wydostać na zewnątrz. Ba
ła się, że ją udusi.
W jej lędźwiach pojawił się i rozrastał niebezpieczny, za
kazany, wstrętny ogień, ogień, który wywoływać mógł tyl
ko Jens.
Jens...
Za zaciśniętymi powiekami Roza wciąż widziała Jensa.
On nie żyje...
Ale uśmiecha się do niej.
To jego śmiech słyszy.
Śmiech Jensa...
Ten, który stał za nią i którego nie widziała, pochylił ją
ku przodowi i pchnął, wdarł się w nią, a liczne obce ręce
zawładnęły całą jej skórą. Władały nią wbrew woli Rozy.
Ten Anglik wypełnił ją całą. Przeszywał jak rozpalone że
lazo i Roza jęknęła z bólu, ale on ją mimo wszystko do sie
bie przyciągał.
Śmiech należał do Jensa.
Ich śmiech mieszał się z ciepłem i wiatrem.
Przemieniał się w śmiech Jensa...
Drugi z napastników, ten przed nią, rzucił ją teraz na
deski kei. Pociągła twarz pochylała się nad nią z zacięto
ścią, ale Roza nie mogłaby powiedzieć, że jest paskudna.
Tego powiedzieć nie mogła. Był aktywny i zaciekły jak pies.
Zaciekły i ruchliwy. I skończył też równie szybko jak pies.
Powinna była krzyczeć.
Powinna była stawiać opór.
Powinna była kopać, bić i drapać.
Walczyć.
Po wszystkim siedziała oparta plecami o szopę. Obaj na
pastnicy odpłynęli wiosłową łódką w stronę „Sea Guli", co
kolwiek by ta dziwna nazwa mogła oznaczać.
Nad głową Rozy krzyczała mewa. Ten drugi, ten, który
stał za nią, miał szerokie barki i krępe ciało. Jego włosy mia
ły rudawy odblask. Roza widziała go tylko od tyła Nie mia
ła pojęcia, jak wygląda jego twarz. Potrafiła znowu poczuć go
w sobie, kiedy zamknęła oczy, ale nie wiedziała, jak wygląda.
... powinna była krzyczeć...
... powinna była walczyć...
... powinna była stawiać opór...
Palce zapinające żakiet poruszały się sztywno. Długo
musiała się starać, zanim się jako tako okryła. Bluzki nie
udało jej się uporządkować. Ta bluzka była za ładna do co
dziennego użytku. Na niewiele się przydawała, bo rzadko
Roza chciała się świątecznie wystroić. Czuła pulsowanie
między nogami.
Ból.
Ciepło.
Pod powiekami uśmiechał się do niej Jens.
Jego głos mówił jej, żeby nie udawała innej.
Nauczył ją lubić właśnie tak...
Szczęki Rozy poruszały się miarowo. Potrzebowała spo
ro czasu, by zacząć normalnie oddychać. Mrużyła oczy
i patrzyła na fiord. Letnie noce są takie jasne. Nie ma na
świecie nic równie przezroczystego jak czerwcowe noce.
Widziała tamtych, jak wchodzą na statek. Dwie ciemne po
staci, które na pewno wciąż się z niej śmieją. I które będą
zabawiać resztę załogi aż do rana wulgarnymi opowieścia
mi o tym, jak z nią poszaleli.
Z najszpetniejszą kobietą nad fiordem.
I najlepszą.
Jens tak powiedział.
Jego głos...
Roza uśmiechała się krzywo. Więc i ona spożytkowała
dobrze te wieczorne godziny. Może nawet lepiej niż ci, któ
rzy tańczyli w The House. Dwóch chłopów, a do rana jesz
cze daleko.
Jej śmiech był cierpki, gorzki i ostry niczym nóż.
Roza odgarnęła włosy z twarzy. Policzki jej płonęły, na
szczęście jednak nikt jej nie widział i nikt nie mógł osą
dzać. I wiatr chłodził rozpaloną twarz.
Marzła i znowu marzyła, by mieć chustkę na ramionach.
- No? - spytał David, spoglądając na swoją małżonkę. -
Czy chłopskie tańce wydały ci się takie egzotyczne, jak się
spodziewałaś?
Margaret ufnie wsunęła mu rękę pod ramię. Miała na so
bie zielonkawą sukienkę z prostokątnym wycięciem pod
szyją, luźną, opływającą jej smukłe ciało. Nie została uszy
ta według najnowszej mody, ale Margaret nie przywiązy
wała do tego wagi. Czuła się dobrze i wiedziała, że nie przy
niosła Davidowi wstydu.
- Było cudownie - westchnęła. - Chciałabym tylko, że
by pani Crowe też uczestniczyła w zabawie.
David ukrył uśmiech. Pani dyrektorowa nie wróciła jeszcze
ze swoich zimowych podróży, ale poza tym to nie należała do
osób, które chętnie bywają na górniczych zabawach, żeby pa
trzeć, jak się lud bawi. Mogła sobie to oglądać podczas róż
nych świąt narodowych, które obchodzono w Kopalni.
- Ona z pewnością nie byłaby tym taka przejęta jak ty,
Daisy - stwierdził dyplomatycznie.
Nie chciał pozbawiać Margaret wszystkich jej wyobrażeń.
Jest przecież osobą inteligentną, z czasem sama zobaczy, jak
wygląda życie w osadzie. I wyrobi sobie własne poglądy na
temat otaczających ją ludzi. Oczywiście pragnął, by się
w tych sprawach zgadzali, ale narzucać jej niczego nie chciał.
Kochał ją za jej wolną wolę, silny charakter i wdzięk.
Nie chciał, by się zmieniła i stała jedną z tych żon, które
wzroku nie spuszczają z ust męża, jakby miały nadzieję zo
baczyć wypowiadane przez nich słowa. Nie chciał, by Mar
garet uznawała wszystko, co on powie, tylko dlatego, że on
to mówi, a ona go kocha.
- Jakie to niezwykłe słyszeć wokół siebie tyle różnych
języków - mówiła Margaret. - Wyobraź sobie, że zaczy
nam dostrzegać różnicę między nimi. Rozróżniam na przy
kład norweski. A słowa rosyjskie to już naprawdę łatwo
oddzielić od innych...
David uśmiechnął się.
- Myślę, że to było nawet bardzo łatwe, zwłaszcza że po
kazałem ci tych trzech Rosjan!
Margaret puściła go i zaczęła się kręcić na drodze, jakby
nadal tańczyła, jakby wciąż słyszała muzykę, tę obcą muzy
kę, która wpełzła pod jej skórę, która ją oszołomiła i za któ
rą ona ze śmiechem podąża. Nietrudno też było nauczyć
się obcych kroków, bo te tańce z Finlandii, Ósterdalen i Ro-
ros są takie posuwiste, człowiek po prostu płynie.
- Gdzie się tak nauczyłeś tańczyć? - zdziwiła się nagle,
stając przed mężem.
Margaret spoglądała w górę, w jego szczupłą twarz. Miał
proste, długie brwi nad brązowymi oczyma, wargi były
zbyt wydatne, by mówić, że są piękne, nikt jednak nie mógł
zaprzeczyć, że są zmysłowe. Policzki za to miał szczupłe,
zbyt szczupłe. Margaret musi się postarać, by jadał więcej.
Bardziej jej się podobał z nieco pełniejszą twarzą. Teraz
podbródek jest wyraźnie zarysowany, niemal wydłużony.
Kiedy policzki są pełniejsze, twarz wydaje się szersza, a je
go rysy nabierają harmonii. I wtedy będzie wyglądał do
kładnie tak jak w okresie, kiedy się w nim zakochała.
David roześmiał się jak rozbawiony chłopak.
- Założę się, że jesteś zazdrosna! - zawołał. - Zawsze bar
dzo lubiłem tańczyć, wiesz o tym! A tutaj panie dobrze się
bawiły, ucząc mnie tych wszystkich kroków...
Margaret zrobiła oburzoną minę, a jej oczy zalśniły zie
lonkawo.
- Oczywiście, nie wątpię, że się bawiły! Ciekawam tylko,
kim są owe panie takie przebiegłe, że znalazły sposób, jak
by tu mój mąż mógł je obejmować, nie budząc podejrzeń?
Wtedy on zarzucił jej ręce na szyję i śmiał się razem z nią.
- Jesteś zazdrosna! - wołał bardzo zadowolony. - Wita
łaś się dzisiaj z nimi, ze wszystkimi. To panie z biura. Piłaś
z nimi herbatę. A ja byłem dla nich całkiem niegroźnym to
warzyszem, z którym mogły się spotykać. Rozumiesz prze
cież, że nie mogły prosić górników, by z nimi tańczyli. One
należą do naszej sfery. Nie jest nas tak dużo. Trzymamy się
razem. Nie jesteśmy tak wysoko postawieni, jak dyrektor
i jego małżonka, zdarza się jednak, że i tam nas zapraszają.
Pijamy razem herbatę, chodzimy na wycieczki...
- I tańczymy nawzajem ze swoimi żonami? - spytała
Margaret.
David wzruszył ramionami.
- Owszem - powiedział. - To zwyczajne i niewinne, nie
ma czego roztrząsać. Tak więc nauczyłem się kroków tanecz
nych, bym teraz mógł nauczyć ciebie. Żebyś i ty mogła tań
czyć z kimś, kto to umie i nie będzie ci deptał po palcach.
Mogłaś trafić gorzej, moja kochana. Ja w ogóle mógłbym być
jak drewno, nie poruszać ani ręką, ani nogą, a wtedy ty, mój
skarbie, podpierałabyś ściany w sali tanecznej!
- Podpierać ściany? - Margaret potrząsnęła głową. Robi
ła to bardzo zdecydowanie. - Ja nigdy nigdzie nie podpiera-
lam ścian, Davidzie Warren, i nie zamierzam tego robić. Je
dynym powodem, że odmawiałam dzisiejszego wieczora
tym, którzy mnie prosili, była bowiem obawa, że tobie mog
łoby się to nie spodobać.
David zmarszczył swoje ciemne, proste brwi. Na czole
pojawiły się dwie głębokie bruzdy, a Margaret przypo
mniało się takie porzekadło, że człowiek będzie miał tyle
dzieci, ile bruzd robi mu się na czole, kiedy się zamyśla.
Policzyła kiedyś własne, było ich cztery...
- Myślałam, że będziesz zazdrosny - drażniła się z nim. -
Teraz jednak czuję się bezpieczna, skoro wiem, że będziesz
rozsądny i nie wpadniesz w szał, kiedy ktoś inny zaprosi
mnie do tańca. Życie stanie się prostsze, jeśli będziemy to
o sobie wiedzieć, prawda, Davidzie?
On kiwał głową i śmiał się cicho. Margaret wygrała po
tyczkę. Chyba zresztą wygrała całe to starcie.
- Punkt dla ciebie, pani Warren - powiedział. - Masz in
teligentną główkę i cięty język. Co na to twój mąż, że uży
wasz go tak bez opamiętania?
- Mój mąż nic na to - zapewniła Margaret, patrząc na
niego zakochanym wzrokiem. Wspięła się na palce i leciut
ko cmoknęła go w usta. Taki dziewczęcy pocałunek, prze
lotny, jakby go wcale nie było. - Nic nie mówi, kiedy w ta
ki sposób zabliźniam powstałe rany...
David wypuścił ją z objęć. Nie są przecież sami, chociaż
opuścili już The House. A on w dalszym ciągu jest jednym
z inżynierów w Kopalni. Nie powinien o tym zapominać
i nie powinien zachowywać się jak zakochany młodzieniec
na spotkaniu z najpiękniejszą dziewczyną na świecie, któ
rej rodzice nic o tym nie wiedzą. Tak się właśnie czuł, bę
dąc tu z Margaret. Ujął jej rękę i splótł palce z jej palcami.
- A co ci się poza tym podobało? - spytał.
- Stroje. Najbardziej stroje Lapończyków. Owe niezwykłe
czepki kobiet, te wysokie kołnierzyki, zdumiewające, jak to oka
la i chyba podtrzymuje głowę. Takie kryzy mają na starych ma-
lowidłach żony Henryka Ósmego. Maria Stuart takie lubiła.
- Te czepce oni nazywają rogate czepki. Księża ich nie
lubią.
- Księża? - Margaret przystanęła. - Co, na Boga, księża
mają do tego? Od kiedy to oni zaczęli się wypowiadać na
temat fasonów ubrań?
David podzielał jej oburzenie.
- Jak się dobrze zastanowić, to czynili to zawsze - rzekł. -
Ale te czepce Laponek wyglądają przecież bardzo niewinnie,
prawda?
Skinęła głową. Absolutnie się z nim zgadzała.
- Księża jednak uważają, że przypominają one głowę
diabła. Z rogami.
Margaret popatrzyła na niego, jakby uznała, że żartuje.
- To jest prawda - zapewnił ją pospiesznie.
Margaret roześmiała się. Nie znajdowała słów.
- Poczekaj, napiszę o tym wszystkim Maxwellowi -
obiecała. - Będzie pewien, że zmyślam. Natychmiast przy
śle mi list z upomnieniem, bym panowała nad sobą i nie
przesadzała w taki sposób!
David nie był pewien, że starszy brat Margaret jej nie uwie
rzy. Są do siebie podobni pod tyloma względami, Maxwell
i Margaret, ale z nich dwojga to chyba ona powinna być męż
czyzną. Nigdy w życiu David głośno by tego nie powiedział,
był bowiem niewypowiedzianie wdzięczny losowi za to, że to
ona została stworzona kobietą i została mu przeznaczona.
Margaret jednak miała o wiele więcej siły niż jej brat.
Ona powinna być najstarsza z rodzeństwa. Powinna być
chłopcem i dziedzicem majątku.
- Widziałaś tę dziewczynę, która tańczyła z Rosjaninem
Daniłowem? - spytał.
Margaret skinęła głową. Rosjanin był bardzo przystoj
nym mężczyzną. Chociaż górnicy nosili proste ubrania
i mieli zniszczone ręce, to wielu z nich odznaczało się uro
dą. Wielu miało obce rysy, byli jednak pociągający.
- Otóż ona przybyła kiedyś do Kopalni na tańce - mówił
z uśmiechem David. - To jest Kreeta-Johanna z Bossekop.
Przyjechała tu pewnej niedzieli na tańce i w łodzi miała przy
sobie siedmiu kawalerów. Dawno nie było w Kopalni dziew
czyny otoczonej takim rojem mężczyzn.
- Teraz miała na głowie czepek mężatki!
David skinął głową.
- Po zabawie owych siedmiu kawalerów musiało wracać
do Bossekop bez Kreeta-Johanny. Tak jej się tu spodoba
ło, że została. Taka była rozbawiona, że nie chciała wracać
do domu. I chyba nie tylko Kopalnią tak się zachwyciła.
Musiał w tym maczać palce i on, Juhan-Petteri Daniłow.
To naprawdę przystojny chłop!
Margaret uważała, że to świetna historia.
- U nas w domu nigdy nic podobnego nie mogłoby się
wydarzyć. Tutaj wszystko jest takie cudownie inne - mó
wiła. - Pomyśl tylko. Dziewczyna przyjeżdża na zabawę^
a zakochuje się w tym Rosjaninie...
- Karelczyku - poprawił David. - Oni są bardzo czuli na
tym punkcie. Nie powinienem był mówić, że to Rosjanin.
Daniłow pochodzi z Karelii...
- Dziewczyna zakochuje się w nim - ciągnęła Margaret,
nie przejmując się poprawkami męża - i macha na wszyst
ko inne ręką. Po prostu nie wraca do domu. Davidzie,
w Anglii nie mogłoby się nic takiego stać!
- Ale w Cheshire się stało - przypomniał jej. - Przyby
łem do twojego domu, zakochałem się w tobie od pierw
szego wejrzenia i stałem się całkiem innym człowiekiem.
- Wiesz, co ja myślę, Davidzie? - zawołała Margaret,
a lekki uśmieszek błądził po jej wargach i zaświadczał, że
nie miała nic przeciwko temu, co on mówi.
- Tylko że w moim przypadku sprawy nie potoczyły się
równie szybko - przyznał David. - Kiedy się jednak dobrze
zastanowisz, to przypomnisz sobie, że zarzucano nam wła
śnie to, że działamy za szybko. Wszyscy podczas ślubu czę-
ściej spoglądali na twoją talię, kochana Daisy, niż na twoją
słodką twarzyczkę. Niejeden zastanawiał się, dlaczego tak
się nam spieszy. Bo ślub planowaliśmy jedynie przez pół ro
ku. A to widocznie za mało czasu na coś, co jest takie waż
ne. Spieszyliśmy się jak szaleni, Margaret. Myślę, że do tej
pory ludzie zastanawiają się, po co.
- Skoro moja talia wciąż jest tak samo szczupła - roze
śmiała się Margaret.
- Szczuplejsza - oznajmił stanowczo David i próbował
objąć ją dłońmi. Niewiele brakowało, by koniuszki palców
się zetknęły z przodu i z tyłu.
- Masz takie dobre, duże ręce, Davidzie - powiedziała
Margaret.
On mógł się na to tylko serdecznie roześmiać.
- A z tą talią to się, naturalnie, da coś zrobić - szeptał
jej do ucha. Jego oddech był gorący.
Margaret zarumieniła się na tak śmiałą propozycję,
zrobiło jej się gorąco, poczuła, że drży z podniecenia.
David sprawił, że krew zaczynała jej mocniej pulsować
w skroniach, w nadgarstkach, a najbardziej w wargach,
uszach i piersiach. Czuła rozkoszne mrowienie pod
skórą.
- Oczywiście, że się da - odparła tak spokojnie jak tyl
ko mogła. Z takim opanowaniem jak elegancka kobieta po
winna się zachowywać. Chociaż właśnie z tym ona zawsze
miała sporo kłopotu.
- Da się na pewno, panie Warren. Czy zamierza pan za
raz się tym zająć? Chciałam powiedzieć: natychmiast?
On z wielką powagą kiwał głową.
- Natychmiast. Jak tylko wprowadzę panią do domu, pa
ni Warren. Jak tylko zamknę za nami drzwi. I zamierzam
to robić, dopóki...
- A więc w tej sprawie zamierzasz działać z pełnym za
angażowaniem? - dopytywała się.
- Nic pobieżnie - zapewnił. - Jak już, to całym sercem.
I zresztą będę to robił z największą radością. Dawno już
nie robiłem niczego z takim zapałem...
- O ile dobrze pamiętam, to ostatni raz dzisiaj z rana -
wtrąciła Margaret, próbując nadać swojemu głosowi powagę.
- A ja mówię o czasach przed twoim przyjazdem, Daisy.
I o czasach po twoim przyjeździe. To są dwie różne epoki,
moja najdroższa. Nie można ich porównywać. Zanim przyje
chałaś, ja wyłącznie pracowałem. A teraz żyję, żyję całą duszą!
Margaret bardzo lubiła słuchać takich wyznań. Pełna też
była oczekiwań po jego zuchwałych zapowiedziach. I tak
że z tego powodu, że David tak ją przejrzał na zakończe
nie tego cudownego wieczoru.
Tutaj, na dalekiej północy, byli jakby bardziej wolni.
Śmiali się też i jak na młodych przystało żartowali w An
glii, ale to nie była ta sama, niczym nieograniczona radość,
jakiej doznawała przy Davidzie, odkąd przyjechała do Ka-
fjord. W domu nie odczuwała takiego buzującego szczęścia.
Tutaj znalazła w sobie wiele różnych odmian radości.
Była wolna w całkiem inny sposób, niż to miało miejsce
w Anglii. To takie cudowne. Tego nie można wytłumaczyć,
po prostu czuła, że jest wolna.
Że przeżywa jakąś inną formę wolności.
- To brzmi obiecująco, Davidzie. To brzmi fantastycznie!
- Naprawdę? - udawał zdziwienie, a w jego oczach po
jawił się ten szelmowski błysk, który obiecywał jej tyle ra
dości, tyle radości, że trudno to wyrazić słowami.
Na tyle wyzwolona jeszcze nie jest!
- Najpierw jednak musisz mnie złapać, panie Warren! -
powiedziała i, by mogła biec jak najszybciej, uniosła spód
nicę tak wysoko, że odsłoniła kostki nóg.
Zawsze bardzo dobrze biegała. Jako podlotek prześcigała
braci. Czasem, rzecz jasna, pozwalała Maxwellowi wygry
wać, bo twarz ciemniała mu ze smutkiem, kiedy go wyprze
dzała. A mama robiła surowe miny, gdy Margaret ścigała się
z braćmi w samych tylko pończochach. Jakby w tych bu-
tach, które nosiła, można było biegać! Uważała za niespra
wiedliwe już samo to, że musi nosić buty na obcasach, i wyż
szych, i cieńszych niż obcasy chłopców.
Tym razem też Margaret zostawiła Davida daleko za so
bą, a sama biegła w stronę kei naprzeciwko The House.
Dopiero na nabrzeżu przystanęła, dając ciału odpoczywać.
I tam David ją dogonił, wziął w ramiona. Kręcili się w kół
ko, aż poczuła zawrót głowy, wtedy zamknęła oczy i po
zwoliła się całować. Kiedy je otworzyła, David szeptał jej
coś czule do ucha. Jego ciało było gorące, a silne ramiona
męża przyciskały ją mocno do siebie.
Margaret czuła się szczęśliwa.
Po prostu szczęśliwa.
W końcu świat przestał wirować. Nagle Margaret zoba
czyła ciemną postać kobiecą, która siedziała skulona, opar
ta o ścianę szopy. Wyglądała jak porzucony węzełek. Bujne,
rude włosy spływały aż do kei. Jakby cała postać znalazła się
w płomieniach.
- David - wyszeptała Margaret. - Boże drogi, David,
chodź no tu. Zobacz!
6
Margaret uklękła przy siedzącej, której ubranie znajdo
wało się, łagodnie mówiąc, w nieporządku. Żakiet krzywo
pozapinany, Margaret widziała, że bluzka nie została wło
żona w spódnicę i jej brzegi sterczą brzydko. Kobieta moc
no zaciskała ręce na piersiach, jakby się przed czymś bro
niła. Kolana podciągnęła wysoko, a kark pochyliła tak, że
włosy okrywały całą górną część ciała.
- Wielkie nieba, co za włosy! - szeptała Margaret i od
garnęła gęstą czuprynę z czoła nieszczęsnej, by móc zoba
czyć jej twarz.
Podskoczyła, gdy palce natrafiły na coś nierównego, jak
by na twarde grudy, i gardło zacisnęło jej się boleśnie, gdy
zobaczyła czerwony, zeszpecony lewy policzek.
Margaret z trudem chwytała powietrze i musiała spoj
rzeć na Davida. Mąż stał tuż za nią i był bardzo poważny.
Ręce wsunął głęboko w kieszenie spodni.
- Dobry Boże - powtarzała Margaret raz po raz.
Jej wzrok przesunął się płochliwie na zdrowy policzek
nieszczęsnej kobiety. Nic nie mogła na to poradzić. Wsty
dziła się sama przed sobą, ale to na nic.
- Co jej się stało? - wyszeptała pospiesznie, przestraszo
na, że rudowłosa mogłaby ją zrozumieć. Ale, rzecz jasna,
tak nie było.
Kobieta siedziała jak nieżywa. Gdyby Margaret nie sły
szała jej oddechu, wolnego, bardzo wolnego, sądziłaby, że
tak w istocie jest.
Że rudowłosa nie żyje.
Zaraz jednak zdała sobie sprawę z tego, że tamta pew-
nie i tak nie rozumie po angielsku i poczuła się jakoś głu
pio z powodu swoich niewczesnych obaw. Ale, z drugiej
strony, za nic nie chciałaby tamtej zranić.
- Co jej się stało, Davidzie?
- Teraz, czy przedtem? - spytał David.
Margaret nie odpowiedziała.
- Raczej nie mam wątpliwości, co jej się stało teraz -
rzekł David sucho. - Ale co tak strasznie zniszczyło jej
twarz, tego nie wiem...
- Człowiek się z czymś takim nie rodzi - zawołała Mar
garet. - To niemożliwe!
David myślał podobnie.
- To wygląda na blizny po poparzeniu.
Margaret poczuła, że żołądek podchodzi jej do gardła.
Nie chciała tego słuchać. Nie chciała o niczym wiedzieć.
I nie chciała też myśleć o tym, co się działo z tą rudowłosą
kobietą dzisiejszego wieczora, kiedy ona sama tańczyła i ba
wiła się tak wspaniale zaledwie kilkadziesiąt jardów stąd.
- Ja wiem, kim ona jest - powiedział David, kucając
obok żony. - Oni, tutejsi ludzie, się jej boją. Mówią, że jest
wiedźmą.
- Niepojęte! - prychnęła Margaret z jeszcze większym
bólem.
David wzruszył ramionami.
- Możliwe - powiedział tylko. - W każdym razie, jak wi
dzisz, nawet przed gwałtem się nie cofną. Czy mogłabyś się
odsunąć trochę, najdroższa Daisy? Trzeba ją zanieść gdzieś
pod dach. I może powinien ją obejrzeć lekarz. Doktor był
jeszcze w The House, kiedy wychodziliśmy, prawda?
Podniósł nieprzytomną kobietę. Była jak worek kartofli
albo jak coś pozbawionego wartości, co wyrzucono na
śmieci.
Serce Margaret krwawiło.
- Zabieram ją do naszego domu - rzekł David krótko. -
Będzie łatwiej niż nieść ją na górę do The House. Czy mo-
żesz sprowadzić doktora, Daisy? Powiedz mu, że Roza jest
ranna.
- Roza? - powtórzyła Margaret pytająco.
Ta kobieta stała się jakby bardziej człowiekiem, kiedy
zyskała imię.
David uśmiechnął się blado, ale jego oczy pozostały po
ważne.
- Ona też dostała imię od kwiatu, ona też...
- Co to jest za miejsce? - krzyczała Margaret, kiedy wró
ciła.
Miała ceglaste plamy na policzkach, poruszała się też
inaczej niż zwykle. Szybciej, jakby gniewnie.
David położył Rozę na szezlongu w salonie. Rozpiął jej
żakiet, ale kiedy stwierdził, w jakim stanie znajduje się
bluzka, ponownie zapiął guziki pod szyją.
- Nie okryłeś jej niczym? - spytała Margaret i zaraz
przyniosła ciepły, wełniany koc. Otuliła Rozę ostrożnie,
jakby miała do czynienia z dzieckiem. Na jej twarzy poja
wił się wyraz jakby czułości, co ponownie przypomniało
Davidowi, jak bardzo kocha tę kobietę.
- Czyżby Kafjord cię rozczarowało? - spytał i pogłaskał
ją po włosach.
- Czy wiesz, co powiedział doktor, kiedy przyszłam? -
zawołała Margaret oburzona.
- Mogę się domyślać - odparł. - Doktor nie ma zamia
ru tu przychodzić.
Margaret potrząsnęła głową.
- Nawet kiedy mu wyjaśniłam, co się stało, popatrzył na
mnie i oznajmił, że chyba nie dostała mniej, niż o to pro
siła. I że z pewnością wzięła za to pieniądze! Co to jest za
miejsce?
- Ona nie należy do naszych - wyjaśnił David cicho.
Nie spodobały mu się własne słowa, kiedy się nad nimi
lepiej zastanowił. Bardzo mu się nie podobały, a poza tym
widział, że Margaret ściągnęła brwi, jej też się to nie spodo
bało.
- Ona nie jest zwyczajną robotnicą czy żoną górnika,
Margaret. Doktor przyszedłby bez wahania, gdyby chodzi
ło o kogoś z naszych pracowników, ale nie właśnie do niej.
Mówiłem ci, że oni się jej boją. Nawet ci, którzy powinni
mieć więcej rozumu, się jej boją.
- Dlatego, że jakoby jest wiedźmą. Minęły wieki od cza
su, kiedy przestano czarownice palić na stosach.
- Może dlatego też - potwierdził David. - Ale przede
wszystkim powinnaś wiedzieć, że to nie jest kobieta o naj
wyższej moralności.
- Ach, tak?
Margaret stała, ująwszy się pod boki, i chciała wiedzieć,
co David ma na myśli. Domagała się, żeby jej to wyraźnie
powiedział. Nie życzy sobie niedomówień i żadnego dawa
nia do zrozumienia.
- Jest znana jako kobieta, którą każdy może mieć - rzekł
David. - Od dawna. Jej mąż zniknął, a zaraz potem przy
jęła pod swój dach chłopaka, o którym wszyscy wiedzieli,
że jest ojcem jej dziecka. Ten mężczyzna zmarł. Teraz ona
opiekuje się swoim ojcem, który jest kaleką.
- Czy to nie powód do pochwał? - spytała Margaret.
- Jest jeszcze przyjaciel domu. Pracuje w kopalni i miesz
ka w barakach, nie ma jednak w osadzie nikogo, kto by nie
wiedział, że ten człowiek sypia z Rozą. Musi przejść przez ca
łą osadę, żeby do niej dotrzeć. Widujemy go, jak wieczorami
idzie w tamtą stronę i jak z reguły rankiem stamtąd wraca.
Margaret spojrzała w dół, na bladą jak ściana twarz. Te
raz widziała zdrowy policzek. Był jak śmietana i Margaret
wiedziała, że jest miękki i delikatny niczym aksamit. Pró
bowała wyobrazić sobie, jak to jest, kiedy trzeba iść przez
życie, prezentując dwie twarze.
Jedną piękną...
I drugą szpetną...
- Nie jest wcale stara - stwierdziła Margaret. - Musi być
młodsza ode mnie. Davidzie, spójrz na nią! Byłaby najpięk
niejszą istotą, jaką kiedykolwiek widziałam!
Skinął głową. On też tak sądził. Zauważył to już dawno
temu. W tych rzadkich momentach, kiedy ją spotykał, za
wsze przychodziło mu to do głowy.
Ale, niestety, to tylko Roza.
Rallar-Roza.
To określenie jest nieprzetłumaczalne, nie chciał więc
wdawać się w objaśnienia. Margaret i tak jest wystarczająco
wzburzona. A przecież nie po raz ostatni Kafjord miało ją
rozczarować. Nie chciał tak od razu za bardzo jej obciążać.
- Kto robi coś takiego? - nie mogła pojąć Margaret. - Ja
kiego rodzaju mężczyzna mógł to popełnić?
David też nie wiedział. A nie chciał mówić żonie, że po
nieważ chodzi o Rozę, to mogło być takich wielu. Mogli
to być tacy, którzy zwykle naruszają prawo, ale mogli też
być inni. Tacy, którzy za dnia wydają się całkiem normal
nymi ludźmi, ale którzy odczuwają trudny do wytłumacze
nia lęk przed Rozą.
Kiedy tak teraz na nią patrzył, to wydawało mu się nie
pojęte, że ktoś w ogóle mógł się jej bać. Była raczej dziec
kiem niż dorosłą kobietą. I Margaret ma rację, jeśli patrzeć
na nią od prawej strony, to widzi się prawdziwą piękność.
- Mogłabym zabić za takie włosy - westchnęła Marga
ret. - Skąd się bierze taki kolor? To elfy, żyjące pod zie
mią, miewają włosy takiego koloru. Elfy, które nocami tań
czą na irlandzkich bagnach!
Na zewnątrz rozległy się czyjeś kroki. Dwoje ludzi. Naj
pierw wszedł doktor. Patrzył zakłopotany na Margaret,
a ona bez słowa odeszła na bok. Wymówki dosłownie pali
ły ją w gardle, ale wolała poczekać, aż doktor zbada chorą.
Poza tym towarzyszył mu inżynier Thomas. Ten spoglą
dał na Margaret z wielką powagą.
- Słyszałem, w jakiej sprawie przyszłaś do The House -
powiedział. - Pozwoliłem sobie przyprowadzić tutaj dok
tora po tym, jak wybiegłaś taka wzburzona.
Margaret w milczeniu skinęła głową. Nie mogła dzięko
wać inżynierowi, dopóki doktor pozostawał w domu. Miała
zamiar powiedzieć o nim wiele złego. Najpierw jednak chcia
ła się uspokoić. Nie wolno jej mówić niczego nierozważne
go. Powinna też pomyśleć o Davidzie. O jego reputacji.
- Może pani zechce być przy mnie, kiedy będę badał
chorą? - zaproponował doktor. Innymi słowy prosił, by
David i Thomas wyszli, co też oni pospiesznie uczynili.
Margaret została. Doktor pewnie myślał, że już się uspo
koiła. Przekona się jednak, że popełnił błąd.
Badanie nie zajęło wiele czasu. Margaret miała wrażenie, że
było powierzchowne, ale tego też nie powiedziała. Zakładała, że
lekarz z najlepszą wolą zrobił wszystko, co mógł, już w chwili,
gdy inżynier Thomas go sprowadził do ich domu. Nawet jeśli
wolałby tu nie przychodzić, to nie mógł się przecież sprzeciwiać
jednemu z najpotężniejszych ludzi w Kopalni
- Co z nią? - spytała, kiedy doktor zapinał swoją torbę.
Jeszcze raz spojrzał na Rozę, a potem zwrócił się do
Margaret:
- Została potraktowana bardzo źle - powiedział krótko.
- Zgwałcono ją? - spytała drżącym głosem. - Zaciskała
pięści tak mocno, że paznokcie wbijały się jej w ciało, bo
w przeciwnym razie musiałaby głośno krzyczeć ze złości.
- Możliwe - odparł doktor. - Ona zresztą nie jest zna
na z tego, by, że tak powiem, przywiązywała do takich
spraw zbyt wielką wagę... Jeśli ktoś tak żyje, to naprawdę
może mu się wszystko przytrafić, pani Warren. Świetnie
rozumiem, że pani jest wzburzona, bo to dla pani całkiem
nowe zjawisko. Nie przywykła pani do takich stosunków.
Nie zna pani takich ludzi. My, którzy stykamy się z tym
na co dzień... - Wzruszył ramionami. - Tak, my nie jeste
śmy aż tak zaskoczeni. Roza Samuelsdatter zawsze żyła, że
tak powiem, na krawędzi. Wszyscy ją znają...
- Ale co z nią teraz? - spytała raz jeszcze Margaret. -
Dlaczego ona tak leży?
Doktor znowu wzruszył ramionami.
- Tego sam nie pojmuję - przyznał na koniec. - Nie ma
żadnej przyczyny dla tak długiej utraty przytomności. Nie
widzę nic, co by tłumaczyło ten stan, żadnych oznak... Nie
wiem, co się stało. Wszystko, co mogę powiedzieć, to to, że
jest nieprzytomna. I niezwykle wyziębiona. Może dość dłu
go leżała na nabrzeżu? Tam ją państwo znaleźli, prawda?
Margaret potwierdziła.
- To może tłumaczyć jej stan, ale nic pewnego powiedzieć
nie mogę. W każdym razie powinna pozostać w cieple. Jej
rodzina mieszka na końcu fiordu. Trzeba będzie kogoś tam
posłać, to z pewnością ją zabiorą. Nie ma żadnego powodu,
żeby to pani się nią zajmowała, pani Warren. Ma rodzinę,
która może jej pomóc. Są zresztą do tego przyzwyczajeni.
Kiedy doktor wyszedł, Margaret została z Rozą. Uklękła
przy szezlongu i głaskała ją po policzku, po włosach. Próbo
wała trochę te potargane włosy uporządkować. Były takie
piękne! Myślała, jakie wspaniałe fryzury można by z nich ro
bić, jak je upinać. Myślała o sukniach, jakie by pasowały do
tej barwy, do tego ognia, do kryjącej się w nim gwałtowności.
Margaret myślała też, jaką furorę Roza mogłaby zrobić
w Londynie, gdyby cała jej twarz miała ten kolor kremo
wej śmietanki. I z tymi włosami! W sukniach, podkreślają
cych jej urodę.
- Co ci się stało? - pytała cichutko, odgarniając ciężkie
loki z czoła Rozy. Ona jednak leżała bez ruchu i prawie nie
oddychała. I lekarz miał rację: była straszliwie wyziębnięta.
- Nie pozwolę jej stąd zabrać - oznajmiła Margaret, pa
trząc zdecydowanie w oczy Davidowi, który właśnie
wszedł do pokoju w towarzystwie inżyniera Thomasa.
- Ona ma rodzinę. Opiekuje się swoim ojcem. Samuel
będzie się o nią niepokoił - powiedział David.
- Samuel nie potrafi się nią zająć - wtrącił Stephen Tho-
mas. - Margaret ma rację. Ale brat Rozy mieszka tu nieda
leko. I bratowa...
- No a ten mężczyzna? - spytała Margaret.
Patrzyła na Davida i to on pierwszy odwrócił wzrok. Mar
garet wiedziała, że ona jako kobieta nie powinna wspominać
o takich sprawach. Przypuszczalnie może nawet myśleć o nich
nie powinna. Nie była jednak w stanie udawać. Myślała o Ro
zie, która leży tutaj, zgwałcona i pobita, blada jak śmierć. Nikt
nie powinien być aż taki samotny. Każdy powinien kogoś
mieć. Jeśli więc ten mężczyzna jest dla Rozy owym kimś, to
powinien tu przyjść. I żadne względy moralne tak zwanych
porządnych ludzi nie mogą w tym przeszkodzić.
- Ten, który chodzi tędy wieczorami i wraca rano - do
dała głośno.
Stephen Henry Thomas roześmiał się.
- Zaraz poślę kogoś do Mattiasa Mattiassena - obiecał,
mrugając do Margaret. - Zawiadomię, że jego... to znaczy,
że Roza Samuelsdatter leży u was w ciężkim stanie.
Ukłonił się i wyszedł.
David odetchnął z ulgą i pocierał kark. Musiał czym prę
dzej wziąć Margaret w ramiona, chociaż nie było już miej
sca na pożądanie i zmysłowość. Gorące uczucia, jakie do
piero co w sobie nawzajem budzili, musieli wyciszyć. Teraz
nie wolno im nawet o tym myśleć.
Musieli zdać sobie sprawę, że istnieją inne losy niż ich
własny.
- Jesteś pięknym, dobrym człowiekiem, Margaret War
ren - powiedział, patrząc na żonę z czułością. - Jest w to
bie tyle pięknych cech, Daisy, a dzisiaj wieczorem dane mi
było poznać jeszcze jedną. Twoją wrażliwość, ciepło, two
ją troskliwość...
- Nie gniewasz się na mnie za to, że postanowiłam ją tu
zostawić?
David potrząsnął swoją ciemną głową.
- Kocham cię za to - oznajmił, całując ją leciutko w czu-
bek nosa. - Pamiętam, oczywiście, że co innego planowa
łem na dzisiejszą noc, ale to może poczekać, Margaret. To
może czekać. Jestem ci wdzięczny, że przypomniałaś mi
o istnieniu ciepła i troskliwości. Łatwo jest myśleć o czło
wieku powierzchownie. Ty zmuszasz mnie, bym myślał
inaczej. Dziękuję ci za to!
Jest tak zimno...
... tak okropnie marznę, ale nie mogę się poruszyć. Marz
nę tak, że chyba stracę rozum, ale nawet jeśli otwieram
usta, by krzyczeć, to i tak nie wydobywa się z nich żaden
dźwięk. Nie widzę swojego ciała, prawie też nie czuję
członków. Najsilniej odczuwam w nich zimno. Nie wie
działabym, czy nadal mam ręce i nogi, gdyby mi one tak
nie marzły. Jestem oślepiona. Nic nie widzę, ale to nie z po
wodu ciemności...
... to jakieś oślepiające światło...
... żółte światło...
Mattias nie miał nawet czasu zapukać. Już był w środku,
kiedy sobie przypomniał, że powinien był zapukać, zaczekać
na odpowiedź i dopiero potem uprzejmie wejść. On tymcza
sem bez ostrzeżenia stanął przed inżynierem Warrenem, bla
dy, z pociemniałymi oczyma i bardzo przestraszony.
- Przysłano po mnie - powiedział po prostu.
Szukał wzrokiem, ale nigdzie jej nie widział. Dostrzegał
tylko drzwi do innych pokoi w tym obszernym domu.
Drzwi, niektóre zamknięte, inne uchylone.
- Roza... Podobno stało się nieszczęście...
David Warren skinął głową i zawołał Margaret. Jedne
z uchylonych drzwi otworzyły się. Szczupła pani o złoto-
blond lokach weszła do kuchni i stanęła obok Davida War
rena. Inżynier powiedział, że to jego żona, Margaret.
Mattias skłonił się inżynierowej. Ledwo miał czas na nią
spojrzeć. Nie odrywał wzroku od drzwi, przez które we-
szła. Serce tłukło mu się w piersi. Jak młot w rękach sza
leńca. Musiał się powstrzymywać, żeby tam nie wbiec, do
niej, do Rozy, nie wiedział jednak, czy mu wolno.
Margaret powiedziała coś po angielsku.
Ma bardzo ładny głos, stwierdził Mattias. Łagodny.
Uprzejmy.
- Znaleźliśmy ją na kei - poinformował David. On mó
wił dobrze po norwesku, nawet jeśli czasem musiał się za
stanowić, poszukać właściwego słowa. - Badał ją lekarz.
Roza jest nieprzytomna, moja żona mówi, że strasznie wy
ziębiona. Trzeba, żeby znajdowała się w cieple. Margaret
nie chce jej stąd wypuszczać...
- Ale co jej się stało?
Margaret i jej mąż wymienili spojrzenia. Nawet Margaret,
która nie znała przecież języka, domyśliła się, o co on pyta.
- Wygląda na to, że została zgwałcona - powiedział Da-
vid, patrząc gdzieś ponad głową Mattiasa.
Przybyły nie czekał już dłużej na pozwolenie zobacze
nia Rozy. Wbiegł do pokoju i upadł na kolana obok dziw
nego tapczanu, na którym leżała. Jego ciepłe ręce poczuły
to, co David Warren dopiero co mu powiedział. Roza by
ła strasznie wychłodzona.
Mattias przesunął palcem po jej szyi, zaczął zapinać ża
kiet i wtedy zobaczył sine ślady po obcych rękach, które
szarpały jej białą skórę. Mattias zacisnął wargi. Ostrożnie
i niezwykle uważnie zapinał guziki, jakie zostały jeszcze
przy bluzce, wsuwał bluzkę w spódnicę i porządkował ża
kiet. Otulił Rozę dokładnie wełnianym kocem, którym by
ła przykryta, potem wziął ją na ręce i wyniósł z salonu in
żyniera Warrena.
Małżonkowie czekali w przestronnej kuchni, Mattias za
trzymał się przed nimi na moment.
- Dziękuję państwu - powiedział krótko. - Zabiorę ją do
siebie, jestem za nią odpowiedzialny.
Wyglądało na to, że pani Warren chce coś powiedzieć,
ale mąż położył jej rękę na ramieniu i półgłosem wypowie
dział jej imię. Umilkła.
Mattias wyszedł w noc z Rozą na rękach. Nie była cięż
ka, tylko że do domu w Samuelsborg na samym końcu fior
du mieli dość daleko.
Ale nie mogła mu ciążyć, przecież ją kochał.
- Rozumiem, że ona naraża swoją opinię dla takiego
mężczyzny - westchnęła Margaret i nie mogła się po
wstrzymać, by nie podejść do okna i nie patrzeć za nimi.
- Tak? - zdziwił się David. - Powiedz mi, co masz na
myśli.
- On jest jakiś rozpromieniony - próbowała wyjaśnić
z błyskiem w zielonych oczach. - Wkroczył tu niczym wo
jownik i zażądał, by mu ją oddać. Z tymi kędzierzawymi,
ciemnymi włosami, z płonącym wzrokiem, z tą blizną na
policzku! Jak wyjęty z opowieści o walkach między wojow
nikami Szkocji i Anglii dawnymi czasy. Nie uważasz, że
mam rację? Dla mnie wyglądał jak szkocki wódz, z włosa
mi powiewającymi na wietrze, samotny człowiek jesienią
na płonących wrzosowiskach. Blizna została mu, rzecz ja
sna, po walce o kobietę, którą kochał, ale której nie mógł
mieć, bo była córką rywalizującego z nim wodza...
Margaret westchnęła i zamknęła oczy w objęciach mę
ża, dotykając policzkiem jego twarzy.
- Myślę, moja śliczna, że nasłuchałaś się za dużo opo
wieści o walkach barbarzyńskich Szkotów z Anglikami -
stwierdził David. - Czy w twoich rozbójniczych historiach
znajdzie się jeszcze miejsce dla mnie?
Roześmiała się od ucha do ucha.
- Ty, Davidzie Warren, ty jesteś człowiekiem wyjętym
spod prawa, uprowadziłeś bowiem kobietę wysokiego ro
du i uczyniłeś ją swoją narzeczoną. Poza tym wywiozłeś ją
do dalekiego, obcego kraju...
- I teraz zamierzam zanieść moją narzeczoną wysokie-
go rodu do łóżka - zakończył David, zarzucił sobie żonę
na ramię i zaczął wchodzić po schodach na górę.
- Ciekawe, co też by ludzie powiedzieli, gdyby cię teraz
zobaczyli, inżynierze Warren? - śmiała się Margaret, stara
jąc się nie patrzeć na strome schody, które przesuwały się
tuż przy jej nosie.
- Przypuszczalnie to, że masz, na co sobie zasłużyłaś -
stwierdził krótko. - Skoro się zadajesz z wyjętymi spod
prawa...
... marznę...
... marznę tak, że szukam schronienia w świetle, chcę, że
by mnie otoczyło całą, żebym w nie wpłynęła i nareszcie
mogła się rozgrzać...
Czuję spaleniznę.
Ta myśl mnie nie opuszcza. Wbija się coraz głębiej. Cze
pia się jakby kolcami. Widzę ogród pełen róż przed altan
ką u nas w domu. Róże matki mojego męża.
Moje róże.
Chcę je znowu oglądać.
Znowu nastanie lato i róże pokryją się różnokolorowym
przepychem. Bardzo mnie to cieszy. Będę wsuwać nos głębo
ko w kwiaty i wdychać ich zapach, wdychać i wdychać, i wdy
chać, aż zakręci mi się w głowie, stanę się na wpół szalona.
Wrócę znowu do domu.
Do mojego męża i mojego syna. Mój syn też jest taki
jak różany krzew. Będę patrzeć, jak rośnie, lato za latem.
Będę go widzieć dorosłym.
Nikt nie oczekuje ode mnie niczego.
Nikt tak nie myśli.
To zmysły sprowadzają na mnie takie wizje, podają mi
je jak na tacy. Moje własne zmysły stawiają żądania. Nikt
z ludzi nie myśli, by stawiać mi jakieś żądania. Nikt z nich
nie chce też mnie upominać.
Nie wytrzymuję tego!
Oni wszyscy stoją wokół mojej matki. Słuchają. Głasz
czą jej zimną skórę. Widzę, że nie ma żadnej odmiany. Po
winnam była im o tym powiedzieć. Ale może oni mi nie
ufają? Czy myślą, że mogłabym to zrobić?
Nienawidzę widoku tego pochylonego karku mojego oj
czyma. Nienawidzę jego twarzy z tymi nowymi liniami,
z rozpaczą i żalem, jak wyrzeźbionymi nożem.
On już przedtem stracił jedną żonę. Domyślam się, że
moja matka wniosła w jego życie nową smugę światła. Mo
że potrafiła rozpalić przygasły żar.
Jego żal jest szczery.
Przede mną nie może udawać. Znam go na to za dobrze.
Lepiej niż on sam przypuszcza. Za bardzo go lubię, żeby
móc widzieć go takim.
On oddał nam całe życie. Nigdy się nie oszczędzał.
Wszystko z naszego powodu.
Większą część swojego życia poświęcił nam. Odrzucał
wszystko, co mógł mieć. Gromadka dzieci była jego istnie
niem. Jego wyborem.
Patrzę na niego. Czytam w jego twarzy, że moja matka
jest jego wyborem teraz. I to jest nie tylko jego wrodzona
dobroć.
Przez chwilę tak myślałam. Myśl wydawała mi się bli
ska. Myślałam, że wybaczenie nie jest możliwe. Nie tak jak
on wybaczył.
Teraz go widzę.
Widzę dłonie złożone wokół jej ręki. Widzę jego wargi
muskające palce mojej matki. Widzę, że porusza wargami.
Słowa wypowiadane do niej, do mojej matki.
On nie dostrzega żadnej zdrady.
On wybacza. I kocha.
Zamykam oczy. Nikt na mnie nie patrzy. Nikt nie śle
dzi mojej walki z samą sobą. I tak jest chyba najlepiej.
Pragnę, żeby mój mąż był tutaj. Jak dobrze byłoby wziąć
go za rękę. Chociaż rozstrzygnięcie wcale nie stałoby się
przez to łatwiejsze. William jest dla mnie taki dobry. On
mnie tu trzyma. Jest dla mnie przeciwwagą wobec wszyst
kiego, od czego uciekłam.
Odleciałam, powiedziałby może mój duchowy brat. Wi
dzę jego ptaka pod powiekami.
Rozpostarte skrzydła.
Ptak mojego brata.
Ptak mojego ojca.
Mój też. Zawsze o tym wiedziałam. Tylko nie miałam
odwagi powiedzieć. Uznać. Ale mam tę samą krew. Ptak
jest również moim dziedzictwem.
Ptak jest moją duszą. Ptak jest moją siłą. Ptak to moje
więzy ze wszystkim, co boję się utracić, ale też odwrotnie,
to więzy wszystkiego ze mną.
Nie jestem sama.
Jestem jedną z długiego szeregu. Ptakiem pośród wielu
ptaków. Wolna, by latać na skrzydłach, żeglować na skrzy
dłach. Wolna, by odlecieć i by wrócić.
Czarne skrzydła połyskują w moich myślach.
Nie złote, jak u ptaka, którego noszę na szyi. Nie srebr
ne jak te ptaki, które mój brat wytwarza dla obcych.
Czarne skrzydła.
Ptak mojej matki.
Mojego ojca...
- Pozwólcie mi spróbować - proszę.
Zwracają się do mnie wszyscy. Spojrzenia wszystkich kie
rują się w stronę moich oczu. A ja stoję naprzeciwko nich.
- Nie możesz! - mówi moja bratowa.
- Zabraniam ci tego! - powiada mój drugi brat, jej mąż.
- Nikt od ciebie tego nie oczekuje! - Ojczym podcho
dzi do mnie blisko. Kładzie mi ręce na ramionach. Potrzą
sa głową.
Nie jestem w stanie patrzeć na jego żal.
- Nikt z nas tego od ciebie nie wymaga! Nawet własna
matka prosiłaby cię, byś zrezygnowała. Ona nigdy by ci nie
pozwoliła nawet podjąć takiej próby. Nikt nie wie, co by
z tego wynikło.
- Ale ja chcę spróbować - powiadam. Jestem bardzo
pewna siebie. Trudno mi im to wytłumaczyć. Ale jestem
bezpieczna. Chcę tego spróbować.
I to nie dla tego, że któreś z nich mogłoby mi później czy
nić wymówki, że moja matka umarła dla nas, a ja nie pod
jęłam próby. Z tym mogłabym żyć. Z takim oskarżeniem.
Oni mnie nie rozumieją. Nie pojmują, jakie to dla mnie
ważne. Nie mogą zobaczyć ptaka.
- Ty masz swoje życie! - błaga mój ojczym.
Widzę, że on wierzy w handel wymienny. On napraw
dę wierzy, że to tak jest.
Zycie za życie.
Mój ojczym nigdy nie widział, jak czarny ptak wyłania
się z zorzy polarnej.
- Nie możesz mnie od tego odwieść - mówię. Dwoma
palcami gładzę jego policzek. Akurat teraz czuję się starsza
od ojczyma. I mądrzejsza.
- Pomyśl o swoim synu - mówi ojczym.
Moje palce układają się na jego wargach. Naciskają je
zdecydowanie.
- Ani słowa więcej - mówię. - Nic nie możesz powie
dzieć, nic nie możesz zrobić. Nie dla niej. I nie dla mnie.
Ale ja mogę to zrobić dla niej. Może to nie jest takie nie
bezpieczne? Może wszyscy się mylimy? I może zresztą ja
nie zdołam do niej dotrzeć. Nic nie wiemy, prawda?
- Moim zdaniem to niebezpieczne - upiera się ojczym. -
A ty jesteś dla mnie zbyt ważna. To nie są sprawy, z który
mi można igrać. Tyle widziałem tego rodzaju prób, że mnie
to przeraża. A ty masz dziecko. Jesteś młoda. Twoja matka
już wiele przeżyła...
Uśmiecham się do niego. Może on uważa, że jestem ład
na na swój dziki, wyjątkowy sposób. Moja zamknięta
twarz otwiera się, promienieje miłością.
- Moje róże odżywają co roku. Umierają jesienią, a po
tem wiosną znowu wypuszczają pączki. Każdego lata za
kwitają na nowo. My, ludzie, nie różnimy się tak bardzo
od róż. W każdym razie jak się dobrze zastanowić. Ja chcę
tego. Muszę. Czy ty tego nie widzisz?
On wolno potrząsa głową.
Całuję jego policzki. I odchodzę. Jestem głucha na jego
prośby. Zajmuję jego miejsce przy wezgłowiu łóżka. Głasz
czę moją matkę po włosach.
- Jest taka piękna - mówię łagodnie. - To nie jej zasłu
ga, prawda? Ona nie prosiła o anielską twarz. Nie prosiła
o to, by być motylem.
On powtarza moje imię. Prosi mnie. Błaga.
- Chcę, żeby wszyscy wyszli - mówię. - Wszyscy z wy
jątkiem brata mojego serca. On będzie mi tutaj potrzebny.
- Dlaczego? - pyta ojczym.
- Bo jest moim bratem - odpowiadam po prostu. - Bo
jest synem mojego ojca.
Brat zostaje.
Inni niechętnie wychodzą. Ojczym też chce zostać. Nie
zaprzestaje próśb. Ostatecznie to mój brat zdecydowanie
go wyprasza. ,
- Wyjdź - mówi brat. - Nie widzisz, że tego nie można
zmienić?
- Dziękuję!
Szukam ręki mojego brata. Długo ją ściskam.
- Dziękuję ci, że jesteś! Dziękuję ci, że rozumiesz!
- Nie rozumiem więcej niż tamci - tłumaczy łagodnie
i zdejmuje maskę. - Ale widzę twoją wolę, siostro. I ty też
mnie wspierałaś. Nie mogę ci teraz odmówić tego samego.
Słucham z uśmiechem. Jestem taka spokojna.
- Nikt nigdy nie był mi bliższy niż ty, bracie mojego
serca. Nikt nie mógłby pragnąć lepszego brata, niż ja
mam. Czy myślisz, że jest to cecha, którą odziedziczyłeś
po ojcu?
- Możliwe. - Brat odgarnia mi kosmyk włosów z czoła. -
Może w tobie widzę coś podobnego, siostro?
- Mam nadzieję, że udało mi się przekazać to mojemu
synowi - odpowiadam z powagą.
-Jesteś młoda - mówi mój brat. - Zdążysz jeszcze prze
kazać to wielu, wielu dzieciom. O ile wiem, twój mąż nie
ma nic przeciwko temu.
Milczę.
- Ptak nie jest ze złota - mówię w końcu.
- To prawda - potwierdza mój brat. - To jest kruk. Nie
wiedziałaś tego?
Oczywiście, że wiedziałam.
- Czarny ptak wyłania się z zorzy polarnej - mówię
i uśmiecham się szeroko. - Czy myślisz, że to możliwe? -
pytam. - Ze można sprowadzić kogoś z powrotem? Ze
wielcy lapońscy szamani to potrafią?
Mój brat z wolna kręci głową.
- Nie wiem - odpowiada zgodnie z prawdą. - To zresz
tą co innego, niż oni umieli. Niż oni robili. Ja już nie pa
miętam. Wielcy szamani spalili swoje magiczne bębenki
przed moim urodzeniem.
- Nie wszystkie - powiadam.
On mnie nie pyta, skąd to wiem. Wiem, że odpowiada
mi tak dokładnie, jak tylko może. Tam, gdzie dorastał, ni
gdy nie było żadnego bębenka. Nigdy nie słyszał, jak śpie
wa naciągnięta na bębenku skóra.
- To jest ptak -powtarzam znowu. - Ptak na rozpostartych,
połyskujących czarno skrzydłach. Wyłania się wprost z zorzy
polarnej. Nigdy nie zobaczysz takiej zorzy polarnej, bracie!
Siadam na podłodze. Klękam. Odnajduję ręce mojej
matki. Zamykam je w swoich dłoniach. Czuję, że tak po
winno być.
- Obejmij moje ramiona - proszę.
Brat robi, jak powiedziałam. Siedzi za mną w kucki
i obejmuje moje ramiona.
- Dzielimy między siebie tę samą siłę - wyjaśniam mu. -
Ty też jesteś jego dzieckiem. Jesteśmy z tej samej krwi, bra
cie. Nie zdołałabym tego zrobić bez ciebie.
Zamykam oczy i szukam ptaka.
Krąży nad moją głową kiłka razy. Zatacza wielkie koła.
Wysoko, aż pod niebem. A zorza polarna faluje.
Nagle ptak spada.
Prosto w moje oczy.
... już więcej nie marznę...
Mattias przez całą noc siedział z Rozą w ramionach. Ro
zebrał ją i nagie ciało opatulił we wszystkie koce, jakie się
tylko znalazły w Samuelsborg. I czuwał z nią w objęciach,
chociaż był taki zmęczony, że głowa mu pękała i szumia
ło w uszach.
Słyszał, że Roza coś mamrocze, kiedy zaczęła się rozgrze
wać. Kiedy jej stan się trochę zmienił i przypominał raczej
sen niż omdlenie. Słyszał niepowiązane ze sobą słowa,
w których nie mógł się doszukać żadnego sensu.
Mówiła o jakimś ptaku.
Nad ranem uniosła powieki i popatrzyła na niego. Jej
oczy były jak niebieskie jeziorka, w których przegląda się
słońce. Mattias był pewien, że nigdy przedtem nie widział
w nich takiej radości.
- Ptak - powiedziała. - Ptak istnieje w wielkim świetle.
Nie zrozumiał, co mogła mieć na myśli.
- Był ktoś, młoda kobieta, która mnie z tego wydobyła -
mówiła dalej Roza. - Posiadała wielką siłę i sama się ofiaro
wała. Ona wydostała mnie też ze światła...
Mattias głaskał Rozę po włosach i prosił, by spróbowa
ła zasnąć. Tym razem go posłuchała. I tak, jak przesiedział
z nią w ramionach, czuwając przez całą noc, tak teraz czu
wał przez cały dzień.
7
- To niczego nie zmienia - powiedziała Roza do Mattiasa.
Przeznaczył cały wieczór na tłumaczenie jej, w jaki spo
sób został zawiadomiony o tym, że ona jest chora, ranna,
oraz że wiadomość przyszła od samego inżyniera Thoma
sa. Opowiadał jej o Warrenach i o tym, że młoda pani
szczerze się zmartwiła stanem Rozy.
- Wierzę w to umiarkowanie - powtarzała Roza. - Tacy
jak oni nie martwią się o takich jak my.
- Nie wszyscy są tacy sami - upierał się Mattias.
- Czy ona jest ładna?
Mattias nie pamiętał. Przypominał sobie chmurę złoci
stych, kędzierzawych włosów, ale twarzy nie był w stanie
sobie wyobrazić. Wtedy myślał tylko o Rozie.
- Nie wiem - zapewniał, ale Roza mu nie wierzyła.
- Naprawdę niczego nie pamiętasz? - dziwił się z kolei
Mattias.
- Tego nie - odpowiadała Roza krótko, a jej twarz się
zamykała. - Pamiętam to, co wydarzyło się przedtem.
Prosił, by mu nie opowiadała, jeśli nie chce.
- Dziękuję ci, że zostałeś tu przy mnie - powiedziała. -
Ale nie musisz czuć się za mnie odpowiedzialny, Mattias.
Bo przecież tak myślałeś. Myślałeś, że nie potrafisz żyć bli
sko mnie, być ze mną. To, co się stało, niczego nie zmie
nia, wiesz o tym tak samo dobrze jak ja.
Mattias nie chciał, żeby to tak było, żeby wiatry zmie
niały się tak szybko. Wiedział też, że ją kocha. Nie był tyl
ko pewien, czy Roza zdaje sobie z tego sprawę.
- Nie możesz tu siedzieć tylko dlatego, że mnie żałujesz -
przekonywała go.
A on chciał opleść ją ramionami i powiedzieć, że jest
w tym znacznie mniej współczucia niż miłości. Kochał
Rozę, ale przecież nikt przy zdrowych zmysłach nie zde
cydowałby się dzielić z nią każdego powszedniego dnia.
Chciał się nią opiekować, przychodzić tutaj i pieścić ją,
usuwać od niej trochę tego mroku, jaki ją otaczał, dzielić
z nią niektóre radości, łagodzić niektóre cierpienia, ale być
z nią na stałe nie potrafił.
Nie byłby w stanie dzielić z nią zwyczajnego życia.
I nie wiedział, jak ma prosić o to, by pozwoliła mu być
przy sobie tak, żeby potrafił z nią żyć.
- Dane mi było zobaczyć tak wiele, Mattias - wyjaśniła
krótko, ale dla niego sprawy stały się jeszcze bardziej za
gmatwane. - Widziałam, co one dla mnie poświęciły i na
brałam jeszcze większej pewności, że moje życie nie może
być takie. Nie powinnam pozwolić, by one kierowały mną
w jakikolwiek sposób. Nie chcę być ogniwem w łańcuchu,
z którego wyrasta następne ogniwo.
Głęboko wciągnęła powietrze.
- Ja chcę być tym ogniwem, które pęknie.
Nie potrafił jej przekonać. Prosiła, by sobie poszedł, bo
właśnie tego w skrytości ducha pragnął.
I wtedy poczuła się opuszczona.
Po tylu bliskich osobach została pustka. Po Olem i go
ściach weselnych. A teraz została pustka także po Mattia-
sie. Z jednej strony to dobrze, bo Roza przywykła do ci
szy panującej w domu, w którym mieszkają tylko dorośli
ludzie. Człowiek przyzwyczaja się do tak wielu spraw. Sta
je się niewolnikiem przyzwyczajeń, zanim się obejrzy.
Zamknęła w duszy wspomnienia o płaczu dziecka.
O dziecięcym śmiechu.
O łagodnym, delikatnym gaworzeniu...
O mlaskaniu małych usteczek przy piersi...
Roza upychała te wspomnienia głęboko i pokrywała je
jeszcze większym milczeniem. Dźwigała je niema, z zaciś
niętymi wargami, by żaden dźwięk nie kaleczył jej uszu ni
czym noże, a ból nie rozpalał się do czerwoności.
Nigdy więcej.
Chciała uciekać od tego milczenia, ale drzwi, które wio
dą na zewnątrz, to te same drzwi, przez które musiała wró
cić. Poczucie odpowiedzialności trzymało ją na progu do
mu. Musiała zostać. Nie było ścieżek, które wiodłyby ją
gdziekolwiek stąd. Nie dla niej.
Jej przeznaczeniem jest Samuelsborg.
Nigdy przedtem Roza nie zastanawiała się nad tym, jak
ciekawym dla niej towarzystwem był Ole. Bo pewnie jest tak,
że człowiek nie ceni tego, co ma, dopóki tego nie utraci.
Ole był człowiekiem, z którym mogła rozmawiać. To by
ły piękne wieczory, kiedy siedzieli razem i dzielili się przy
najmniej fragmentami swoich myśli. Nawet jeśli oboje więk
szość tego, co uważali za ważne, zachowywali dla siebie, to
i tak było o czym pogadać. Tak powstawała wspólnota.
Roza tęskniła za tym.
Tęskniła też za Liisą. Za Liisą, która wpadała byle kie
dy, która właściwie znajdowała się na granicy tego, co Ro
za była w stanie znieść, ale mimo to była człowiekiem za
ufanym. Głos drugiego człowieka. Ktoś, kto ma w głowie
myśli, którymi Roza nie może kierować, więcej, nawet się
ich nie domyśla.
Teraz Liisa i Ole zajmowali się sobą, swoim młodym
szczęściem, swoimi nadziejami, planami, swoim życiem po
prostu, pod dachem, pod którym dla Rozy nie było miej
sca. Nie była już częścią dnia powszedniego swojego bra
ta, przestała być najbliższą mu osobą.
Teraz Liisa znaczyła dla niego więcej. Siostra wobec żo
ny staje się nikim. Wobec kochanej żony. A przynajmniej
bardzo cenionej. Roza wciąż nie była pewna, czy Ole na
prawdę Liisę kocha. W każdym razie jednak postanowił
resztę swojego życia spędzić z nią, a to z pewnością jest
więcej warte niż miłosne uniesienia.
Roza nie wiedziała, jak to jest.
Jej niebo zawaliło się na głowę. Nie było nawet czego
rozpatrywać. Nigdy więcej nie powinna się narażać na te
go rodzaju przeżycia.
Jens.
Człowiek, który opuścił dla niej swoją umierającą siostrę.
Ostatnie słowa matki na papierze...
Maleńkie, zamarznięte na śmierć ciało Synneve...
Do tego właśnie doprowadziły owe miłosne uniesienia!
Roza powinna dawać sobie radę bez takich uniesień. Teraz
jest dorosła. Umie o siebie dbać. Nie potrzebuje niczyjej
pomocy, ani tych, którzy przemawiają do niej łagodnym
głosem, z troską na twarzach, których mogłaby dotknąć,
gdyby chciała, ani tych, którzy pojawiają się w snach i wy
gląda na to, że istnieją naprawdę.
A może nie...
Nie potrzebuje nikogo...
Samotność.
Myśli uspokoiły się, stały się bardziej senne, kiedy je
stłumiła piwem domowej roboty. Ten napój potrafił złago
dzić najbardziej dokuczliwą tęsknotę, tę pulsującą w skro
niach, tę rozdrapującą rany sztywnymi palcami, tę, która
by ją pochłonęła całą, gdyby Roza na to pozwoliła.
Dzięki temu napojowi wieczory były łatwiejsze do znie
sienia.
Krzyk, który krył się za milczeniem, można było wytrzymać.
Przygotowywała więcej napoju, kiedy zapas się kończył.
I nikt niczego nie zauważał. Ojciec już spał, kiedy przyno
siła sobie dzbanek. Zresztą nie przeszkadzała ani nie robi
ła nikomu krzywdy. Następnego ranka była świeżo wymy
ta i skupiona. Napój pomagał jej zasnąć.
Tłumił złe sny.
Stanowił towarzystwo.
Tomas wypełniał jeden krótszy bok przy jej stole. Nie
przychodził często. Uważał na to, co ludzie powiedzą.
Oczywiście ze względu na nią, nawet jeśli Roza zwracała
na to bardzo mało uwagi. Dla niej mógł przychodzić co
dzień. Powiedziała to lekko, jak gorzkawy żart, ale napraw
dę tak myślała.
On nie zrozumiał albo udawał, że nie rozumie.
Nie pytając go, przyniosła ze spiżarni dzbanek piwa. By
ło chłodne. Roza stwierdziła, że niedługo trzeba będzie od
nowić zapas. Nie chciała myśleć o tym, że dwa tygodnie te
mu dzbany były pełne. Nie chciała myśleć, ile tego wypija.
Nalała obojgu i musiała się bardzo starać, by kubek stał
przez chwilę między jej dłońmi na stole, zanim uniosła go
do ust. Piana była jak pocałunek na wargach. Zlizała ją ko
niuszkiem języka. Piana gęsta jak krem. Musiała ją popić
dużym haustem zimnego, gorzkiego płynu.
Tomas patrzył na nią ciemnoniebieskimi, poważnymi
oczyma.
Milczał.
Powoli sączył piwo. Jego ręce wydawały się jakby dłuż
sze. Kanciaste i brunatne trzymały kubek.
Jej ręce nie drżały, ale musiała się o to bardzo starać. Trud
no było trzymać kubek tak długo na stole, żeby wyglądało,
iż jest jej obojętne, czy będzie pić czy nie. Trudno nie oka
zać, jak bardzo jest spragniona. Ale musiała wytrzymać, bo
Tomas miał głęboką bruzdę na czole, kiedy jej się przyglądał.
Opowiadał trochę o tym, co się dzieje w Kopalni.
O pięknej żonie inżyniera Warrena, która przyjechała nie
dawno na północ, i o tym, jak to odmieniło poważnego in
żyniera.
- Nikt jeszcze nie widział, żeby śmiał się tyle jak teraz,
kiedy ma przy sobie żonę - powiedział Tomas z jednym ze
swoich uśmiechów. - Zmienił się całkiem. Ale też ona jest
naprawdę czarująca...
Roza nie chciała słuchać o Margaret Warren. O tej go
ścinnej damie, która stała tu pod drzwiami z jedną z urzęd
niczek, mówiącą po norwesku, ale Roza ich nie wpuściła.
Może i pani Warren uratowała jej życie, ale z tego powo
du inżynierowa nie jest jej właścicielką!
- Widziałem Olego - oznajmił Tomas i uśmiechnął się
ciepło. - Świetnie sobie radzi przy kruszeniu rudy. I zaczy
na się przyzwyczajać, że to nie wstyd wykonywać pracę,
którą wszyscy nazywają babską.
Roza uznała, że może sobie pozwolić na solidny łyk, kie
dy Tomas opowiada o jej bracie. Tomas najwyraźniej czerpał
przyjemność z tego, co mówi. Tacy, co umieją opowiadać,
często tak czynią. Dobierają słowa, tworzą obrazy bardziej
rzeczywiste niż rzeczywistość.
Roza dobrze to znała.
Przełknęła piwo. I miała nadzieję, że Tomas nie zauwa
ży, jaką jej to sprawiło rozkosz. Miała nadzieję, że wyraz
twarzy jej nie zdradzi, że oczy nie wydadzą tych otchłani,
jakie w sobie nosi. Bo on by nie zrozumiał. Nikt nie po
trafi jej zrozumieć.
Współczuć jej...
- W kruszarni to wcale nie jest babska robota - powie
działa twardo. - Jest cholernie ciężka i potwornie nisko
płatna. Gdyby pracowali tam mężczyźni, zapłata byłaby
znacznie większa. To dlatego biorą głównie dzieci i kobie
ty. I takich jak Ole, bo oni mają mniejsze wymagania.
Siorbała i wlewała w siebie piwo bez opamiętania. Ob
lizywała wargi.
- Wiesz, że nigdy za to rodziny nie wyżywi.
Tomas uśmiechnął się tym swoim niepewnym uśmie
chem. Tym, przy którym jeden kącik ust się podnosił, a dru
gi opadał. Był smutny, a zarazem ciepły i mądry.
- No ale to i tak lepsze niż nic, Roza. Wolisz, żeby twój
brat niczego nie dokonał? Przecież dzięki temu czuje się
przynajmniej w jakimś stopniu mężczyzną.
- Oczywiście, że nie wolę!
- On mówi, że go nie odwiedzasz.
Roza przymknęła oczy i westchnęła. Łzy czaiły się pod
powiekami, ale nawet Tomas nie mógł zobaczyć, jak pła
cze. Jej płacz nie jest do oglądania. Przez nikogo. Należy
tylko do niej. Ból zawsze będzie należał tylko do niej.
- Jak myślisz, na jak długo mogę stąd odejść?
- Wystarczająco, by odwiedzić brata i jego żonę.
Roza potrząsnęła głową i dolała sobie piwa. Miała ocho
tę pić dużymi łykami, ale nie była sama. Wyciągnęła dzba
nek w stronę Tomasa, jednak położył rękę na swoim kub
ku w geście odmowy, kręcąc delikatnie głową.
A więc jednak piła za szybko. Musi być ostrożniejsza
przy drugiej porcji. Poczekać na gościa. Hamować się jak
powolny kochanek. Hamować się jak najdłużej, ponieważ
nagroda jest tego warta.
- Tylu ich tam jest - powiedziała.
Tomas milczał.
- Sami obcy.
- Musisz widywać innych ludzi, Roza.
- Oczywiście - uśmiechnęła się krzywo, z goryczą. -
Powinnam też chodzić na tańce. Zaraz to powiesz, To
mas. Że to z pewnością byłoby dla mnie dobre. I pewnie
dlatego tu dzisiaj przyszedłeś, żeby mnie zaprosić na
tańce! Niewątpliwie wielu będzie chciało ze mną zatań
czyć. Niewątpliwie wielu pamięta, co się stało ledwie
dwie niedziele temu. Może pomyślą, że mogliby zrobić
to samo...
Roześmiała się głucho.
- Ja nie jestem wielkim tancerzem - uśmiechnął się To
mas i ani jednym słowem nie wspomniał o tym, co jej się
przytrafiło. Miał dość rozumu, żeby to przemilczeć.
- Po poprzedniej zabawie, na którą się wybrałem, skon-
czyłem w wodzie fiordu - powiedział. - Może jednak tobie
dobrze by to zrobiło.
Roza nie chciała wierzyć, że on mówi poważnie.
- W każdym razie byłoby lepsze niż to...
Tomas uniósł kubek do warg i pił wolno. Jego ciemno
niebieskie oczy zrobiły się niemal czarne, jakby rodzaj fio
letu pomieszać z sadzą i węglem. Był poważny jak pastor.
- Jeden kubek nie zaszkodzi! - zapewniła Roza, wypija
jąc potężnym haustem pół jego zawartości. Tylko po to,
by mu pokazać, że gada głupstwa, ona zaś wie, co robi, że
jest dorosła na tyle, by decydować, ile może wypić i czego.
W każdym razie jego pytać nie będzie!
Nikogo nie zamierza pytać.
Decyduje sama o sobie.
- Ja mam siostrę o oczach jak ze szkła - rzekł Tomas ci
cho. - Ta moja siostra tkała najpiękniejsze krajki, jakie tyl
ko można sobie wyobrazić. Był w nich blask zorzy polar
nej. A kiedy coś szyła, to takim drobnym ściegiem, że nikt
go nie dostrzegał. Miała talent do takich rzeczy, tak wszyst
ko dobierała, żeby było naprawdę piękne. I niczego nie za
niedbywała. Jej dzieci zawsze były dopilnowane. Mój szwa
gier przychodził do kościoła w Wielkanoc w najpiękniejszej
kurtce. Ludzie gadali o zręcznych dłoniach siostry. No i te
raz jej narzędzia leżą bezczynnie. Nie ma też swoich srebr
nych zapinek. Wszystko zostało zastawione i przepadło.
W oczach jej dzieci czai się strach. Śpią zbite w gromadkę.
Daleko od ojca i matki. Bo jego też nic już nie obchodzi.
Nie dba o to, że kurtka jest brudna i postrzępiona. Zapo
mniał, jaki dumny był niegdyś. Szwagier zaniedbuje swoją
pracę. Obowiązki zrzuca na innych. Ma oczy jak moja sio
stra. Dawniej dostawał za pracę pieniądze, skóry i mięso,
teraz dziękuje, kiedy mu dają wódkę. W połowie pieniądze,
w połowie wódkę. Jak widzisz, Roza, jeszcze nie jest tak
całkiem źle. Jeszcze zachował odrobinę rozsądku. Jeszcze
tli się jakaś myśl o dzieciach. Bo dzieci mają dziewięcioro,
a sześcioro nadal zależy od rodziców. Dwoje radzi sobie ja
koś, ale jeden syn pije z moją siostrą i szwagrem.
Głos Tomasa drżał, lecz spojrzenie było pewne. Jasne
i niebieskie jak zimowa noc, ale nie zalśniła w nim ani jed
na gwiazda.
- Chłopak ma dwanaście lat i już jest wrakiem. Moja sio
stra tęskni wyłącznie za butelką. Brat więcej martwi się
tym, skąd wziąć na wódkę, niż tym, jak wyżywić dzieci.
A przecież jeszcze niedawno byli tacy dumni ze swojego
życia. Teraz ledwo je pamiętają. Zresztą wspomnienia zna
czą dla nich niewiele. Wszystko bowiem, co się liczy, to za
pomnienie i oszołomienie oraz troska, za co kupić wódkę.
Roza opróżniła kubek.
- To napój domowej roboty - powiedziała. - Jest słaby, po
prostu daje ochłodę. To najlepsze piwo, jakie mógłbyś dostać
w Kafjord, nie tylko ja tak uważam. I zresztą ja przepłukuję
sobie tylko gardło, Tomasie. Moje piwo i wódka to dwie róż
ne rzeczy, drogi przyjacielu, ale rozumiem, czego się boisz.
Nie miałam pojęcia, że z twoją siostrą tak się sprawy mają...
Tomas milczał.
- Ja potrafię sama o siebie dbać.
Uśmiechnął się na te słowa, trochę krzywo, co wprawi
ło ją w złość, ale to uczucie też w sobie stłumiła. Nic dziw
nego, że się tak zachowuje. To straszne stracić kogoś, kto
był ci bliski, i to w ten sposób. Stracić krewnych, choć prze
cież oni wciąż są.
- Moja siostra też zaczynała powoli, od niewielkich ilo
ści - powiedział Tomas z goryczą. - Najpierw tylko dotrzy
mywała towarzystwa mężowi. Nie lubiła wtedy smaku al
koholu, a teraz nie myśli o niczym innym. Teraz nie ma
dość, dopóki nie wpadnie we własne wymiociny i nie jest
już w stanie nic przełknąć.
- Aż taka spragniona to ja nie jestem - zapewniła Roza. -
I wódki nie lubię. Zresztą, kto by mnie częstował, a sama nie
mam na to pieniędzy, zapewniam cię!
Tomas pragnął wierzyć w jej słowa. Nie mógł przecież
powiedzieć Rozie, że go przestraszyła. Dostrzegał tę jej po
trzebę samounicestwienia, nie znał nikogo, kto tak bardzo
nie troszczy się o swoje sprawy jak ona. To przepełniało
go lodowatym strachem.
- Nie myśl, że jestem idiotką! - powiedziała.
- Ja się tylko o ciebie boję - wyjaśnił łagodnie. - Nie uwa
żam, że jesteś idiotką, Roza, ale martwię się o ciebie. Nie
chciałbym, żebyś sobie wyrządziła krzywdę. Nie sądzę też,
żebyś doprowadziła do nieszczęścia z wolnej woli, ale tak
łatwo stracić kontrolę. Nie chcę, żeby cię to spotkało...
W jego wzroku pojawił się cień smutku.
- Nie jestem twoją siostrą...
- Oczywiście, że nie - przyznał z nieprzeniknionym wy
razem twarzy. - Skoro jednak nie odwiedzasz własnego
brata, nie dajesz mu szansy, by mógł się zachowywać wo
bec ciebie jak brat, to może ja mógłbym go zastąpić i cza
sem przez parę wieczornych godzin być dla ciebie bratem.
Pobyć z tobą tak, jak mógłbym pobyć z własną siostrą.
Roza potrząsnęła głową. Powstrzymała chęć dolania so
bie piwa. W dalszym ciągu panowała nad rękami. Wciąż za
chowywała silną wolę, nic nią nie mogło kierować.
Sama o sobie decydowała.
Niczyja wola nie będzie nią powodować.
Zachowała władzę...
- Siostrą - powiedziała przeciągle, przesuwając palec
wskazujący wzdłuż krawędzi kubka. Spostrzegła, że ten
senny ruch zwrócił uwagę Tomasa.
Władza...
... miała władzę...
- Nie za siostrę chciałbyś mnie mieć - zakończyła Roza wie
dząc, że trafia w jego najsłabszy punkt. Równie dobrze mogła
go kopnąć w brzuch, odczułby to tak samo. - Nie kłam, To
mas! Nie wmawiaj mi, że chciałbyś być dla mnie jak brat, bo
i tak w to nie uwierzę! Ja wiem, jak to jest. Oboje wiemy...
Jego wzrok przesunął się z palca na krawędzi kubka ku
twarzy Rozy, zatrzymał się na wargach, po chwili napotkał
spojrzenie. Roza nie odwróciła oczu, mocowali się tak
przez jakiś czas, w końcu on spojrzał w bok. Gdzieś poza
nią, w głąb izby.
Daleko...
W lecie nocą nie bywa ciemno...
Teraz Tomas był wdzięczny losowi za to, że ma kubek
w dłoniach. Czuł się nieswojo, ponieważ Roza wspomina
ła bardzo intymne sprawy. Ponieważ dotykała czegoś, cze
go on nie pragnął wydobywać na światło dzienne.
- Czy nie dlatego tutaj wróciłeś? - spytała Roza bez li
tości. - Czyż sam tak nie mówiłeś, Tomas? Że zrobiłeś to
ze względu na mnie... Pytałeś mnie, czy to by mi się wyda
ło straszne. Nie podtrzymujesz teraz swoich słów? Czy to
z mojej strony błąd, że je zapamiętałam?
- To błąd z twojej strony, że je przekręcasz - prychnął
Tomas. Zaciskał wargi.
- Nigdy nie myślałam, że z tego coś będzie.
Roza znowu sobie nalała, a Tomas nawet nie popatrzył
na nią z wyrzutem. Wiedział, co ona robi, ale nie chciał na
potkać jej spojrzenia. Nie chciał się przed nią tak gruntow
nie obnażać. Choć przecież zdawał sobie sprawę z tego, że
ona wszystko wie.
- Ty chcesz tylko marzyć, ty...
Roza piła już otwarcie. Jakby chciała go drażnić. Jakby
pragnęła, by jej mówił, że błądzi.
- Wracasz tu - ciągnęła - i starasz się mi wmówić, że to
moja wina. Zmuszasz mnie prawie, bym tak myślała. Ale
z drugiej strony nie chcesz, żeby to miało jakieś znaczenie.
Chcesz tylko, żebym o tym pamiętała. Chcesz sobie cho
dzić w przekonaniu, że ja też o tym myślę. Do czego to
podobne, Tomas?
Wzruszył ramionami. Oczy miał rozbiegane. Przecież
odczuwał prawdziwą odpowiedzialność za Rozę. Wszyst-
ko jedno, jak ona to nazwie, uczucie jest prawdziwe. Szcze
rze przejmował się jej losem.
Ale dla Rozy wszystko było inne. Albo pozwalała, by
sprawy przepływały niemal niezauważalnie, bez znaczenia,
albo też żeby rozrastały się w jej głowie, aż znajdą się wy
żej niż słońce, dosięgną tam, gdzie każdy musi opalić so
bie skrzydła.
Nawet orły takie rzeczy wiedzą...
- Zapomnij o tym! - poprosił.
Roza wybuchnęła śmiechem i znowu napełniła kubek.
Tomas policzył, nawet nie zdając sobie z tego sprawy.
Cztery.
Jej czwarty kubek. Miała rację, że robi najlepsze piwo
w Kaf jord. Może nawet w całym Finnmark. Ale on też znał
to jej piwo. Nie należało do najsłabszych w parafii, tego
był pewien. Już otworzył usta, żeby jej o tym powiedzieć,
ale zmienił zdanie.
Ona tylko na to czekała.
Lekceważyła go jak dziecko. Dowodziła mu, że nic nie
może w jej sprawie zrobić. Doprowadzała go do szaleń
stwa, pokazując mu, jak niewiele ma do powiedzenia w jej
życiu.
Jaki jest mały...
Nie znaczy nic...
Mógł był ją zapytać, czy tak właśnie rozumie przyjaźń,
ale tego nie zrobił. To była gra o czas.
To właśnie ona uważała za przyjaźń.
- Mam zapomnieć to, co mi mówisz? - Roza wzruszyła
ramionami. - Dobrze, w takim razie zapominam. Jestem
przyzwyczajona, że ludzie mówią mi rzeczy, których na
prawdę nie myślą. Wszyscy tak robią. Nie jesteś ani pierw
szy, ani ostatni, Tomas.
Uniosła kubek, jakby chciała wypić z nim toast.
Drażniła go.
- Jens mówił, że chce mnie mieć, ale myślał, że chce mieć
wszystkie inne. Peder miał mnie kochać i być przy mnie,
dopóki śmierć nas nie rozłączy. Na dobre i na złe dni.
A ulotnił się pierwszego złego dnia. Niczym poranna rosa.
Mattias przyszedł, chociaż go o to nie prosiłam. Chciał do
stać wszystko. Otrzymał nawet błogosławieństwo mojego
ojca. Ale potem się rozmyślił i już nie jest w stanie dłużej...
Roza śmiała się.
- Przywykłam, że ludzie mówią do mnie „białe", a my
ślą „czarne". Dlaczego miałabym być zaskoczona, że ty też
tak robisz? Dlaczego ty miałbyś być inny?
- No właśnie - rzekł Tomas ze smutkiem. - Dlaczego ja
miałbym być inny?
Wyciągnął rękę po dzbanek. Nalał sobie do pełna, aż pi
wo się przelało, tworząc ciemną plamę na blacie stołu.
Wsunął palec do białej piany, która zaraz opadła. Dolał
więcej. W jednej ręce trzymał kubek, w drugiej dzbanek.
Przynajmniej tak mógł ją powstrzymać.
Przynajmniej tak sprawi, że ona wypije mniej.
Często zdarzało się tak, jak dzisiaj, był tego pewien...
Napój chłodził i usypiał. Tomas stwierdził, że miał ra
cję - Roza robi mocne piwo. Mocniejsze niż dawniej pija
no w Samuelsborg. Zastanawiał się, czy Roza zdaje sobie
z tego sprawę, czy też tak jej po prostu wychodzi.
Ta ostatnia możliwość go przeraziła.
- Nigdy nie rozmawialiśmy o tym, co się wtedy stało -
powiedział.
On o tym myślał. Zbyt często. Rozważał każdą chwilę
i rozkoszował się nimi prawie tak samo, jak wtedy, w rze
czywistości.
To nie było takie strasznie szalone.
Szalone, ale nie strasznie...
- O czym ty mówisz? - spytała Roza.
Jej ton był tak obojętny, że Tomas nie mógł mieć wąt
pliwości, iż udaje. Nie mógł przyjąć do wiadomości, że ona
zapomniała. Ze odepchnęła to od siebie daleko. Zbyt byli
sobie na to bliscy. Łączy ich na to za silna przyjaźń, nieza
leżnie od tego, co Roza powie.
- Czy naprawdę jest o czym rozmyślać, Tomas?
Patrzyła na niego z tym świetnie znanym, diabelskim bły
skiem w oczach. Jakby nie przejmowała się niczym na tym
świecie. Z tym błyskiem, który czynił ją zimną i obojętną.
- Dobrze, zdarzyło się - ciągnęła dalej twardo. - Spali
śmy ze sobą. I nie było tak źle. Może nie najlepiej na świe
cie, ale też i nie źle. Potem rozpętało się piekło. Wszystko
to przytrafiło się dawno temu. Kiedyś. W przeszłości. Ta
kie sprawy powinno się zostawiać za sobą. Nie wierzę, że
naprawdę chcesz o tym rozmawiać. Czemu by to miało słu
żyć? Za późno, by opierać się na łokciu i pytać, jak mi by
ło. Naprawdę nie ma o czym mówić!
Tomas bardzo dokładnie pamiętał, jak było.
Może nie najlepiej na świecie, co do tego miała rację. Ale
też nie było źle. Nie chciał uwierzyć, że ona nie pamięta.
- Ty nie chcesz pamiętać!
- Nie chcę - potwierdziła. - Nie lubię myśleć o tych
chwilach, kiedy spałam z jakimś mężczyzną. Jak minęło, to
minęło. Ja kończę, kiedy on jest gotów i odchodzi ode
mnie. Wtedy zapominam. Więcej wagi do żadnego z was
nie przywiązuję...
... z was...
- Jest dobrze, kiedy jest dobrze, kiedy trwa...
Tomas nalał sobie trzeci kubek, ale jej nie pozwolił na
więcej. Trzymał dzbanek przy sobie. Wypił. Nalał znowu.
Jej wciąż zabraniał.
- Jesteś piekielną babą - powiedział.
Twarz Rozy zmieniła się w uśmiechu.
Tomas zastanawiał się, jakim sposobem zapomniał, że
połowa jej twarzy jest zniszczona. Nigdy o tym nie myślał,
nawet wtedy, kiedy siedział naprzeciwko i patrzył na nią.
Kiedy był przy niej, nie widział blizn. Ani kiedy o niej my
ślał. Wokół niej były rozpięte jakieś czary.
- Masz rację, Tomas. Jestem piekielną babą. Jestem prze
niknięta diabelstwem.
Potrząsnął swoją ciemną głową i z uśmiechem pochylił kark
- To tylko głupstwa! Cała sprawa polega na tym, że jesteś
spokrewniona z zorzą polarną - oznajmił z powagą. - A w tym
nie ma żadnego niebezpieczeństwa. Ja też jestem spokrewnio
ny z zorzą polarną. Mam ci opowiedzieć, jak do tego doszło?
Jak mogę podążać ścieżkami północnego światła?
Zimny dreszcz przeszedł Rozie po plecach od jego słów,
ale pokryła to śmiechem.
- Nie mów! - prosiła. - Bądź tak dobry, Tomas, oszczędź
mi tego! Zaczaruję cię, przemienię w psa, jeśli mi powiesz.
Ludzie wierzą w moją magiczną moc, Tomas.
W całym ciele czuł oszołomienie piwem i śmiał się wraz
z nią. Najpierw tylko trochę, a potem już szeroko, naprawdę.
... niebezpiecznie...
Zanim zdążył się zorientować, Roza zakręciła się wokół
stołu. Wszystko stało się tak nagle. Tomas wiedział, że to
jest tak samo niebezpieczne jak gaz, który podstępnie roz
chodzi się w kopalni.
Jej silne ramiona oplotły go od tyłu, dłonie wsunęła mu
pod sweter na piersiach, dotykała jego skóry.
Tomas opróżniał kubek. Przyłożył go do ust i pił.
Jej prawy policzek znajdował się przy jego twarzy, kie
dy nareszcie Tomas uwolnił ręce. Uwolnił się też od niej,
odwrócił się, wstał od stołu i wziął Rozę w ramiona.
Żadne nie powiedziało ani słowa.
Tomas zaniósł Rozę na sofę i oboje zwalili się na posłanie.
- To o to prosiłaś - szeptał cicho, gładząc jedną ręką jej
miękkie uda, przeciskając się pod warstwą halek do tego
gorąca, które z daleka przeczuwał.
- Tak, tego chciałam - potwierdziła i przyciągnęła go do
siebie. - Tego...
8
Właściwie to jest dosyć łatwe...
Najtrudniej jest z Tomasem. On zawsze miał dla mnie
wartość i nadal ją posiada. Uważam go za przyjaciela, na
wet jeśli mnie unika. Tak okropnie się potem wstydził. My
ślałam, że zacznie płakać. Jakoś się jednak opanował i ani
słowem nie wspomniał, że żałuje. Ja też nie.
Pozwoliłam mu iść i miałam pewność, że mi się udało,
że dałam sobie z tym radę. Nic nie może już być trudniej
sze, niż to było z Tomasem.
... w końcu jednak to nic takiego...
... właściwie to dosyć łatwe...
Wiedziała, że wieczór jest jeszcze wczesny, bo przecież
całkiem niedawno zabrała z pokoju ojca tacę po kolacji
i starannie zamknęła za sobą drzwi. W jakimś sensie mę
czyło ją to, że ojciec może wszystko słyszeć. Z drugiej jed
nak strony śmiała się z tego. Może niegłośno i niezbyt dłu
go, ale w każdym razie skrzywiła wargi jak do śmiechu.
To ona ma przewagę.
To ona decyduje, kto może przekroczyć próg tego domu.
Ona pozwala lub nie pozwala...
Roza przeczesała palcami włosy i zwinęła je w ciężki wę
zeł na karku. Splatała je niemal na sztywno i zaciskała
w kok. Przeważnie mężczyźni chcieli, by rozpuszczała wło
sy. Ale ona im tego odmawiała.
Bo to ona decyduje...
Nie lubiła obcych palców w swoich włosach. Nie lubi
ła, by mężczyźni zanurzali w nich swoje twarze. Nie cier-
piała, kiedy pozwalali sobie na pieszczoty, gdy jej lokami
głaskali własną skórę, obcą, której wcale nie pragnęła spra
wiać przyjemności.
Dlatego wiązała włosy w twardy węzeł, upinała go przy sa
mej głowie i najchętniej ukrywała pod ciasno zawiązaną chust
ką. Włosy należą do niej. Dokładnie tak samo jak pocałunki.
Tylko niektórzy o nie błagali. Jej policzek przerażał
i działał odpychająco.
Roza skrzywiła wargi.
Coś jednak temu też zawdzięczała. Dzięki temu uniknę
ła wielu obcych ust. Nie musiała poznawać smaku męż
czyzn, których zapominała zaraz, gdy tylko wyszli.
To nic takiego.
Właściwie to bardzo łatwe...
Roza przepłukała usta piwem. I myślała o Tomasie, o je
go smutnej, zaciętej twarzy, kiedy jej opowiadał o swojej
siostrze. Teraz też by tak pewnie patrzył na Rozę.
Więc wolała nie widzieć jego oczu.
Później przychodził jeszcze pod jej drzwi. W tydzień po
tem. Mniej więcej wtedy, kiedy plotki na dobre się już ro
zeszły. Kiedy gadano o niej tak głośno, że nie mógł tego
nie słyszeć. W jego głosie wyczuwała ciężkie wyrzuty su
mienia, jakby to była jego wina, że Roza robi to, co robi.
Nie wpuściła go jednak do środka.
Żyła za zamkniętymi drzwiami.
Tak jest najlepiej.
To ona ma przewagę...
Tomas błagał, żeby go wpuściła. Chciał z nią rozmawiać.
I chciał podczas rozmowy patrzeć jej w oczy.
- Jeśli przychodzisz po to, by pójść ze mną do łóżka, to
ci otworzę - odpowiedziała. - Ale słuchać ciebie nie chcę,
Tomas. I to będzie cię trochę kosztowało. Mówić możesz
na schodach, ale ja odpowiadać ci nie będę. Nie ma mię
dzy nami nic, co nie zostało dopowiedziane.
Roza nie chciała myśleć o tym, co on mówił. Zamykała
uszy na jego głos. Zatykała sobie uszy rękami tak, by nie
słyszeć nawet jego uderzeń w drzwi. Zamknęła uszy na głos
ojca, który krzyczał, żeby, do cholery, wpuściła nareszcie
tego głupka, albo kazała mu się wynosić do wszystkich dia
błów, zanim rozwali im dom.
Tomas też to słyszał i Tomas żywił dla Samuela szacu
nek. To ze względu na niego zostawił Rozę w spokoju. Po
szedł sobie, choć nie wpuściła go dalej niż na schody.
O ile Roza mogła sobie przypomnieć, więcej się od tamtej
pory nie pokazał. A może go tylko nie słyszała? Może była
za bardzo pijana? Bo parę razy zdarzyło się, że przesadziła.
Była pewna, że wie, ile może wytrzymać, zdarzało się jednak,
że traciła przytomność, zanim wlała w siebie całą porcję.
Ale zapomnienie to dobry stan.
Tak samo jak oszołomienie.
Nawet sny należały teraz do niej.
To ona miała przewagę.
... właściwie to dosyć łatwe...
Uciekła również od snów. Tak to przynajmniej wyglą
dało. Miała szczęście, udało jej się. Żadne wizje ani głosy,
ani marzenia senne nie zakłócały jej życia. Nikt jej nie mó
wił, jak powinna żyć. I nikt nie stawiał jej niemożliwych
do spełnienia wymagań.
Sama.
Była teraz sama.
... i to nic takiego...
... nawet dosyć łatwe.
Roza roześmiała się sama do siebie, kiedy schowała na
czynie z piwem w skrzyni na drzewo. Teraz latem nie po
trzebowała wiele opału, w skrzyni było sporo miejsca. Nikt
tam nie zajrzy, nawet gdyby ktoś niepowołany się tu zja
wił i z zainteresowaniem przeglądał szafy.
Drugi dzbanek z piwem ukryła w wiadrze na wodę. Je
go zawartość wystarczyła jej do popołudnia, choć dała jesz
cze dwa kubki ojcu.
Samuel spytał ją, ile sama wypiła, ale ona pokryła to śmie
chem. Trzeba popić czymś chłodnym gotowane solone mię
so, powiedziała. Nie mógł protestować, a Roza nie podcho
dziła nigdy tak blisko, by poczuł od niej zapach alkoholu.
Robi, na co ma ochotę.
To ona ma przewagę.
... i to dosyć łatwe...
Tak rozkosznie kręci jej się w głowie, kiedy nią porusza.
Wiedziała, że musi zrobić przerwę na jakiś czas. Dzbanek
powinien znajdować się w wiadrze, kiedy on przyjdzie.
Wszyscy mężczyźni lubią wypić z nią kubeczek czy dwa.
Uważają, że potem łatwiej im z nią postępować, że jest cie
plejsza, bardziej chętna. A w końcu, do licha, i oni stają się
bardziej mężczyznami.
Ona zaś wiedziała, że sprawy toczą się znacznie szyb
ciej, kiedy dać chłopu najpierw coś do picia. I że jej łatwiej
to wszystko znieść. Że zapachy, odgłosy, ich obce ciała są
dla niej o wiele mniej wyraźne. Zresztą za piwo, które wy
pijali, brała też zapłatę. Ci, którzy się na to skarżyli, nie
mieli prawa pojawić się nigdy więcej.
Zdarzało się, że któryś próbował ją uderzyć. Szarpał za
włosy, bił pięściami, na ogół tak się przy tym rozpalali, że
trudno im było przestać.
Zapamiętywała takich.
A potem ich wszystkich spotykały jakieś nieszczęścia,
czasem drobne, ale bywały poważniejsze.
Jeden okropnie sobie poparzył ręce, kiedy przy wybu
chach w kopalni coś poszło nie tak. Nikt inny z jego bry
gady nie odniósł szkody, tylko on. Inny zachował się nie
zdarnie w jadłodajni i wylał na siebie cały kocioł z zupą.
Paskudna sprawa. Wrzący płyn nasączył samodziałowe
ubranie. Nieszczęśnik krzyczał tak, że słychać go było po
obu stronach Strommen.
Żaden z nich już potem do niej nie przyszedł.
A inni zaczęli okazywać więcej szacunku.
... różne moce miała na swoje usługi...
Roza nuciła pod nosem i uśmiechała się nad dziwnymi
trafami, jakie niesie nam czasem życie. Nie umiała sobie
przypomnieć, by zrobiła cokolwiek dla ściągnięcia na tam
tych mężczyzn jakiegokolwiek nieszczęścia.
Była ostatnią, która by ich oskarżała, nie robiła nic, je
dynie pragnęła zemsty wobec ludzi, którzy coś jej zrobili.
Ale żeby podejmować jakieś działanie, to nie.
Tylko pragnienie...
... to naprawdę łatwe...
Rozległo się stukanie do drzwi i Roza ściągnęła brwi. To
chyba za wcześnie. Nie miała nic przeciwko temu, żeby
przybiegali do niej podnieceni tak, że spodnie o mało im
nie pękały, ale nie życzyła sobie, żeby zjawiali się tu o każ
dej porze dnia i nocy. I nie każdy, kto ma ochotę, dostawał.
Teraz to ona ma przewagę...
- Za wcześnie! - krzyknęła, kiedy ten za drzwiami nie
przestawał stukać.
Nie krępowało jej to, że ojciec słyszy. Wszystko inne też
słyszał, więc to nie powinno wyrządzić większej krzywdy
jego nieśmiertelnej duszy, niż już i tak się dokonało.
- Wpuść mnie, Roza!
To Ole.
Roza przełknęła ślinę, musiała oprzeć się o blat stołu,
żeby ustać na nogach. Tym razem chyba naprawdę zrobi
ła za mocne piwo. Musi o tym pamiętać, gdy będzie nasta
wiać kolejne. To ważne, by piwo było takie jak trzeba, nie
za wodniste, ale też i nie takie mocne, że potem ona się
upija, zanim jeszcze zdąży porządnie przepłukać gardło.
- Co ty tu, do diabła, robisz? - spytała.
- Przyszliśmy z tobą porozmawiać.
My...
Ole i Liisa.
Ci to jakby mieli zrośnięte ręce. Zawsze to „my".
- Nie chcę z tobą gadać!
Zwracała się do Olego. Tylko do brata. Robiła to na
umyślnie, z własnej woli. On miał jednak jakieś prawo do
niej, bo są rodzeństwem, Liisie nic do tego. Zresztą ona
pewno i tak nie rozumie tego, co w nich niezwykłe, wyjąt
kowe, tych ich zdolności.
- Nie przyszliśmy tu po to, by stać pod drzwiami i prze
krzykiwać się z tobą, Roza!
- No to sobie idź!
- Ze względu na tatę, Roza...
- Odejdź!
Na zewnątrz dał się słyszeć cichy głos żony Olego. Ro
za nie słyszała, co tamta mówi. Ale też i brzmiało to jakoś
dziwnie. Jakby Liisa zwracała się do jej brata po fińsku. Ale
przecież chyba Ole nie zna fińskiego...
- Ty nie możesz tak żyć!
- Już tutaj nie mieszkasz - odparła Roza, przysuwając
usta do drzwi. Oparła się o nie, gładkie drewno chłodziło
pokryty bliznami policzek. Głowa jej podskakiwała za każ
dym razem, kiedy zdesperowany Ole uderzał pięścią z tam
tej strony.
- Opamiętaj się, do jasnej cholery! - wrzasnął w końcu
w gniewie. - Czego ty chcesz? Żeby wszyscy powtarzali, że
jesteś kopalnianą ladacznicą? Już sobie to załatwiłaś, tak
właśnie ludzie cię nazywają! I gorzej też.
Przymknęła oczy i próbowała odepchnąć od siebie jego głos.
- Podobno miałeś nie przekrzykiwać się ze mną na scho
dach, no nie? Nie tak mówiłeś? - spytała Roza, kiedy Ole
umilkł, by zaczerpnąć powietrza. Ale może on już powie
dział wszystko, co miał do powiedzenia? A może odetchnie
i zacznie od nowa? - Ty masz swoje życie, Ole, i ja mam
swoje. I do wszystkich diabłów, nie przychodź na moje scho
dy! Bo ludzie mogą sobie pomyśleć, że nie dostajesz w do
mu tego, co ci potrzebne, i musisz szukać u własnej siostry!
- Powinnaś trzymać jęzor za zębami! - krzyknął i z ca
łej siły kopnął drzwi.
Znowu głos Liisy czegoś się domagał, prosił. Cierpliwy
i łagodny.
Roza trzymała ucho przy drzwiach, słyszała ją więc te
raz wyraźniej. Nie myliła się: Liisa przemawia do Olego po
fińsku. Wolno i wyraźnie, ale to fińskie słowa. Widocznie
Ole się nauczył.
Dla Liisy...
Roza usłyszała kroki obojga. Liisa pomagała Olemu
zejść ze schodów. Liisa była jego oczyma. Może on ją po
kocha naprawdę, nie tylko z tego powodu, że pomogła mu
się uwolnić, wyrwać z ciasnych ścian domu ich ojca.
Kolana się pod Rozą uginały.
W końcu opadła na podłogę. Siedziała oparta plecami
o drzwi i musiała mocno zaciskać dłonie, by jej nie drżały.
Zagryzała dolną wargę, żeby się nie rozpłakać.
Tomas był blady po rozmowie z Liisą.
Wywołała wielką wesołość, kiedy wkroczyła do baraku
i zażądała widzenia się z nim. I klęła co najmniej w dwóch
językach, czym przecięła najbardziej ordynarne zaczepki
mężczyzn. Ten i ów poczerwieniał na jej słowa. Liisa ma
charakter. Tomas zawsze to podejrzewał.
- Ciebie ona na pewno wysłucha - mówiła Liisa, okazu
jąc mu tym wielkie zaufanie. Chyba za wielkie. - Nas po
prostu nie chce wpuścić...
- I myślisz, że mnie otworzy? - spytał, unosząc swoje
proste, czarne brwi, jakby nie chciał ujawnić tego, czego
Liisa się chyba domyślała.
- Ty jesteś przyjacielem.
- Jestem mężczyzną, chciałaś powiedzieć?
- No, jesteś mężczyzną.
Liisa potwierdziła i nawet nie mrugnęła, choć przecież
zdawała sobie sprawę, że Tomas domyślał się, co ona o tym
wszystkim sądzi. Miała zupełnie nieruchomą twarz.
- Ty myślisz, że ja już dawniej nie próbowałem z nią roz-
mawiać? - westchnął Tomas. - Ale ona mnie też zatrzasku
je drzwi przed nosem. Jestem w tej samej sytuacji co wy.
Nie wspominał ani słowem o tym, że leżał na tej roz
kładanej kuchennej sofie, o której robotnicy w kopalni
opowiadają sobie z taką wesołością. To nie był powód do
dumy, ani też nic, o czym Liisa powinna wiedzieć.
- Dlaczego ona to robi?
Tomas westchnął.
Czasami zdawało mu się, że rozumie Rozę. Innym ra
zem uważał, że to niemożliwe.
- Ona niszczy siebie - powiedziała Liisa ze wzburzeniem
widocznym na jej pyzatej twarzy.
- Może właśnie tego chce - zastanawiał się Tomas. -
Zniszczyć siebie.
- Ale dlaczego?
- Któż mógłby wytłumaczyć sprawy, które dotyczą
Rozy? - spytał. - Ja nic dla niej zrobić nie mogę. Ona mi
nie pozwala nic zrobić.
- Ale ja nie chcę, żeby tak się działo! - oznajmiła Liisa
stanowczo. - Ona jest siostrą Olego. To w gruncie rzeczy
dobra dziewczyna. Ja ją lubię. Myślę, że jej świat się zała
mał, zresztą nic dziwnego, po tym wszystkim, co musiała
przeżyć w ostatnim roku...
- Na Rozę zawsze spadało wiele - dodał Tomas, uśmie
chając się łagodnie. Ze smutkiem. Westchnął ciężko. - Ro
za nie chce, żeby ktoś kierował jej życiem. Robi, co chce.
Jeśli chce się sama zniszczyć, to myślę, że zrobi to, a poza
tym uważam, że ma do tego prawo. Moim zdaniem ona
wiele na ten temat myślała...
- Nie mówisz poważnie! - Liisa wytrzeszczała oczy.
Tomas skinął głową na potwierdzenie.
- Ale ja nie chcę, żeby do tego doszło! - powtórzyła Lii
sa z naciskiem.
- A jak zamierzasz ją powstrzymać? Jak masz zamiar z nią
porozmawiać? Włamiesz się do niej, wyrąbując drzwi siekierą?
Liisa zastanawiała się przez chwilę.
- Tak - rzekła stanowczo. - Jeśli będę musiała, to zrobię
to. Tylko najpierw muszę iść do domu po siekierę!
Tomas patrzył w ślad za nią, jak biegła w stronę Kopal
ni, i nie miał wątpliwości, że akurat ona zrobi to, co zapo
wiedziała. Nietrudno jest szanować taką kobietę.
Olemu się udało, pomyślał Tomas.
Mattiasa znalazł w jadłodajni. Na szczęście tamten sie
dział sam, więc Tomas nie musiał wzbudzać sensacji, infor
mując, że chciałby porozmawiać z nim w cztery oczy.
- Gdzie indziej też są wolne miejsca - warknął Mattias
i jadł dalej, nie patrząc na Tomasa. Kruszył chleb do tale
rza z zupą.
Odkąd Tomas wrócił, sprawy między nimi nie układały
się za dobrze. Padły jakieś słowa, może niepotrzebne, na
temat Rozy.
- Roza - powiedział Tomas i tym razem, siadając.
- Roza? - Mattias wciąż nie podnosił wzroku.
- Wiesz tak samo dobrze jak ja, w jaki sposób ona teraz
żyje...
Mattias skrzywił się.
- Jeśli o mnie chodzi, to przyznaję jej pełne prawo do
układania sobie życia wedle własnej woli - odparł. - Niech
Roza robi, co chce. Dlaczego miałbym być jej sędzią? Dla
czego ty miałbyś być jej sędzią? Obaj kładliśmy ją przed
sobą na plecach. To mogłoby z nas obu uczynić oszustów,
Tomas. Ja pozwalam Rozie żyć własnym życiem. Ona po
zwala mi żyć własnym. Nie czynimy sobie nawzajem
krzywdy. Uważam, że mamy bardzo dobre relacje.
Tomas kręcił głową.
- Nie myślisz tego poważnie - rzekł zgnębiony.
- Może i nie. Ale pozwalam jej robić, co chce. Ona zresz
tą na nic innego się nie zgodzi. Nie mam żadnego prawa
mówić jej, jak ma żyć. Roza jest żoną Pedera Johansena.
Nigdy nie dała mi o tym zapomnieć. No i zapamiętałem
to bardzo dobrze.
- Uważasz, że to w porządku, że Roza upija się codzien
nie do nieprzytomności? Że wpuszcza do siebie każdego,
kto tylko chce, że się im sprzedaje i bierze za to pieniądze?
Co z ciebie za przyjaciel, Mattias Mattiassen? Czy ty
w ogóle nie masz przyzwoitości? Może to dlatego ty i Jens
tak się zgadzaliście?
Mattias mrużył oczy, patrząc na Tomasa, ale nie pozwo
lił mu wyprowadzić się z równowagi.
- Myślę, że to straszne - powiedział. - Ale Roza ma pra
wo wybierać. A ja muszę szanować wybór, jakiego doko
nała. Bo ona taka jest.
- Przez jakiś czas myślałem, że ją kochasz - rzekł To-
mas z drwiną. - Widzę jednak, że się myliłem...
Wstał.
Opuścił jadłodajnię.
Znajdował się już w połowie drogi do Krety, gdy usły
szał za sobą kroki. I Tomas uśmiechnął się pod nosem. Nie
trudno było się domyśleć, że Mattias zaczął myśleć inaczej.
- Mów - powiedział tamten, kiedy dogonił Tomasa
i szedł dalej u jego boku.
Tomas się zgodził.
Nie był specjalnie gadatliwy. Jego dobrą cechą było to,
że nie lubił tracić czasu na gadanie. Zresztą nie musiał jej
tłumaczyć, dlaczego przyszedł do niej.
Roza nie wiedziała, co się za tym kryje. I wcale nie chcia
ła wiedzieć. W ogóle nic o nim nie chciała wiedzieć. Nie
pamiętała, jak on się nazywa. To była też jedna z tych
spraw, o których nie chciała wiedzieć. Imię. Może powie
dział je za pierwszym razem?
W takiej sytuacji on mógł być tylko twarzą.
Oni wszyscy byli twarzami.
... bezimienni...
Nie pił jej piwa. Zawsze, kiedy widziała go pijącego, miał
w butelce coś przezroczystego. Butelkę nosił w kieszeni. Ale
nie pił często. Przy większości wizyt był absolutnie trzeźwy.
Otworzyła natychmiast, gdy tylko znalazł się za drzwia
mi. Chwycił jej włosy tuż nad karkiem, szarpnął mocno
w tył, zmusił, by skierowała twarz w jego stronę, a potem
przyglądał jej się, mrużąc oczy. Przyglądał się jej uśmiech
nięty, bez słowa. Roza bardzo by chciała wiedzieć, co się
kryje za tym uśmiechem.
To jedyna rzecz, którą chciała o nim wiedzieć...
Był chudy, w średnim wieku. Miał takie żylaste ciało, że
w młodości musiał być bardzo zwinny. Twarz była taka so
bie, nic szczególnego, ale kimże jest Roza, by oceniać wy
gląd innych?
W każdym razie młode dziewczęta na pewno za nim nie
szaleją, aż taki urodziwy nie jest. Pozbawiony wdzięku,
szorstki w obejściu, nic właściwie nie przemawiało na jego
korzyść. Roza jednak uważała, że jego ciało zasługuje na
uwagę.
Kopalnia spowodowała te żyły.
Zarabiał na życie pracą w kopalni.
Żył w świecie mężczyzn...
Nigdy nic jej na ten temat nie mówił, ale Roza sama wi
działa. Miał taką białą skórę. Kamienny pył wżerał się głę
boko na twarzy i na rękach, wszędzie tam, gdzie w kopalni
ma się skórę odsłoniętą. On nie budował dróg. On zawsze
przebywał pod ziemią. Obracał się tylko wśród innych męż
czyzn. Źle się czuł w towarzystwie kobiet, ale nie chciał żyć
bez tego, co ona mogła mu dać.
Co takie kobiety, jak ona mogły mu dać.
Sprzedać mu...
Ona była taka, że odważył się wejść do jej pościeli. Chy
ba rzadko bywał z innymi kobietami. Pospolitymi.
Rozmawiać nie chciał...
Rzucał pieniądze na stół, jak tylko się na nią napatrzył.
Jak tylko odsłonił jej twarz tak, że zdawała się na pół umar
ła pod jego wzrokiem.
Myślał, że ją upokarza.
Ona jednak zhardziała w momencie, kiedy zdała sobie
z tego sprawę.
I pozwalała, by to robił.
... to ona miała przewagę...
Był jedynym z odwiedzających ją, któremu podawała usta.
Ale on o tym nie wiedział. Nigdy nie będzie wiedział.
Innych aż do tego stopnia nie rozumiała. Ale jego tak. Dla
tego przymykała oczy i pozwalała, by ją całował.
Roza nigdy nie pojęła, dlaczego tego chciał.
On, który tak bardzo nienawidził kobiet.
W jego pocałunkach były uczucia...
Wargi miał twarde i wąskie. Wyczuwała na nich smak
tytoniu albo w ogóle nie czuła smaku. Cieszyła się, że nie
żuje machorki. Całował bez ciepła. W ten sposób to mniej
ważne, uznawała Roza, ale była niemal pewna, że jego zda
niem pocałunki takie powinny być.
Roza nie sądziła, że kiedykolwiek całował kobietę, któ
rej za to nie płacił. Takie zaś chcą, by jak najprędzej było
po wszystkim. I nie mówią, co lubią, a czego nie.
Może on nigdy nikogo nie będzie całował naprawdę...
Płacił więcej za to, by móc ją rozbierać. Większości męż
czyzn tak się spieszyło, że nie miało to dla nich znaczenia,
jak dużo czy jak mało rzeczy ona ma na sobie.
On jednak życzył sobie tak.
Roza odczuwała wobec niego rodzaj czułości. Bo rozumia
ła jego lęk. Ponieważ był w więcej niż średnim wieku i ponie
waż robił wrażenie takiego skrępowanego. Ponieważ okazywał
jej coś w rodzaju respektu, choć przecież płacił za jej ciało.
Pozwalała mu się rozbierać, a on to robił jakby z nabo
żeństwem. Pożerał ją wzrokiem. Wiedziała, że nie jest jedy
ną, którą on może mieć, ale jego nagie pożądanie pozwala
ło jej odczuwać, że mimo wszystko jest kimś wartościowym.
Kiedy zdejmował z niej ubranie, sztuka po sztuce, i miał
w oczach ten wyjątkowy błysk, Roza czuła się najpiękniej
szą kobietą na świecie.
Potem zachowywał się jak wariat.
Potem rzucał ją na podłogę lub na stół, albo musiała się
opierać o krzesło. Potem łapał ją za włosy tak, że o mało nie
wyrywał ich pełnymi garściami, i brał ją tak, jak to robią psy.
Wystarczyło, że się poruszyła, a wrzeszczał, że jest dziw
ką, i bił ją, gdzie popadło.
Musiała trwać bez ruchu, kiedy on używał jej ciała.
W przeciwnym razie jeszcze bardziej szarpał za włosy.
A gdy zirytował się na poważnie, tłukł ją otwartą dłonią.
Umiał bić. I wiedział, gdzie najmocniej boli.
Jeśli zdenerwowała go tak, że podniecenie go opuszczało i nie
mógł uzyskać zadowolenia, to gonił ją po całej izbie i bił, dopó
ki nie padła mu do stóp i nie błagała, by zaczęli od początku,
by mogła mu dogodzić. Wtedy klękała przed nim i pieściła go,
a on wsuwał jej swoje stwardniałe od pracy ręce w jej włosy.
Był jedynym, który mógł rozwiązywać spięty na karku węzeł
Mógł nazywać ją dziwką i ladacznicą, ile tylko chciał, mógł
ją bić, ale Roza wiedziała, że tylko on widzi w niej człowieka.
On się jej nie bał...
Próbowała go straszyć. Powiedziała, że zna się na cza
rach i mogłaby się postarać, żeby mu się stało coś złego.
Ale on roześmiał się jej w twarz i prosił, żeby tak zrobiła.
Patrzył na nią jak na człowieka.
Roza czuła przed nim respekt...
Zadarł jej spódnicę. Roza nigdy nie wkładała niczego pod
spód, kiedy czekała na któregoś. Trzeba było tak niewiele,
by ich rozpalić. Bo też niewiele było innych kobiet, które
mogliby odwiedzać. Dlaczego więc mieliby się przejmować
jej twarzą? Nie z powodu twarzy do niej przychodzili.
Uniósł ją i posadził na stole. Kazał jej tam siedzieć. Sam
mocował się ze sprzączką od paska. Roza rozsunęła uda
tak, jak lubił. Bo chciał patrzeć.
Każdy lubił co innego.
Dobrze wiedzieć, jak któremu dogodzić, to dawało jej
władzę.
... To właściwie dosyć łatwe...
- Roza, otwieraj zaraz!
Roza roześmiała się, widząc, jak mężczyzna podskoczył.
To ona odpięła mu w końcu pasek. Po prostu go pociągnę
ła. Uśmiechała się do niego.
- Nie ma mnie w domu! - krzyknęła w stronę drzwi.
Co, do diabła, Liisa ma jej do powiedzenia...
Oczy mężczyzny przesłoniła mgła. Kazał jej zejść ze sto
łu. W każdym razie nie chciał, żeby tam siedziała. Chciał,
żeby górna część jej ciała spoczywała na stole, a dolna unie
siona była w powietrze. Pozwalała, by robił, co chce. Bę
dzie po tym miała kompletnie sine biodra.
Był niecierpliwy, otwierał ją jedną ręką, drugą pomagał
sobie. Szarpał ją za włosy, Roza pojękiwała cicho, a on stę
kał, jakby się śmiał, i uderzał jej biodrami o blat stołu.
... uderzał...
Minęła dłuższa chwila, zanim Roza zdała sobie sprawę
z tego, że to nie uderzenia swojego ciała o stół słyszy, że
bębni coś zupełnie innego. Kiedy otworzyła oczy, zobaczy
ła ostrze siekiery wbite w drzwi.
- Już się przebijam na drugą stronę - oznajmiła Liisa za
ciekle.
Pot spływał jej po twarzy, ale ona nie przestawała wy
wijać siekierą, dopóki Mattias nie objął jej w pasie i nie od
ciągnął siłą.
Tomas podszedł do samych drzwi. Mógł zajrzeć do izby.
Liisa nie szczędziła sil. Naprawdę przebiła się na drugą stro
nę. Dziura w drzwiach miała wielkość dwóch dużych męskich
dłoni. Tomas nie miał trudności, żeby zajrzeć do środka.
Natychmiast jednak się odwrócił i zatrzymał dopiero na
dole schodów. Nie zamierzał znowu na nie wchodzić.
- Wystarczy, Liisa - powiedział Mattias.
Ona jednak nie dawała za wygraną.
- Ja chcę tylko, żeby ona mnie wysłuchała - powiedzia
ła na koniec. Oddała Mattiasowi siekierę. - Chciałam ją
zmusić, żeby spojrzała w oczy komuś, kto ją lubi. I żeby
patrzyła nam w oczy, kiedy do niej mówimy. Musi z nią
porozmawiać ktoś, kto ją kocha. Porozmawiać naprawdę,
Mattias. Ja chcę tylko, żeby zaczęła słuchać.
Mattias skinął głową.
- Będzie słuchać - obiecał. - Wy z Tomasem powinniście
teraz odejść. Ja z nią porozmawiam. I zmuszę ją do słuchania.
- Naprawdę?
Potwierdził skinieniem.
- Nie warto chyba, byśmy ją wszyscy na to narażali.
Liisa chciała powiedzieć, że Roza naraża wszystkich,
którzy ją kochają, na dużo więcej, ale zagryzła wargi i prze
milczała. Zrobiła to tylko ze względu na Olego. Poza tym
zdała sobie sprawę, że Mattias to jest właściwy człowiek
do odbycia tej rozmowy z Rozą.
Odeszła więc z Samuelsborg bez słowa.
Tomas znajdował się już daleko od domu.
Mattias patrzył jeszcze długo w ślad za obojgiem. Krę
cił głową i na moment zapragnął znaleźć się gdzieś daleko
stąd, może w Roros. Potem wbił siekierę w ścianę, włożył
rękę w dziurę, którą Liisa wyrąbała w drzwiach, i otworzył
zamek od środka.
Roza próbowała wciągnąć bluzkę przez głowę, zdołała
się okryć mniej więcej do połowy uda. Wystarczyło jedno
spojrzenie, by się przekonać, że pod spodem nie ma nic.
Ale jej niebieskie oczy nie unikały jego spojrzenia.
Nie myślał zresztą, że tak by mogło być.
Natomiast Magnus, jego kierownik z kopalni, mężczy
zna, z którym w baraku sypiali prycza w pryczę, wyglądał
na znacznie bardziej skrępowanego. Jakoś nie mógł pora
dzić sobie z paskiem.
- Mam nadzieję, ze skończyłeś - rzekł Mattias chłodno, kie
dy ten starszy od niego mężczyzna wymijał go szerokim łukiem
i nie chciał spojrzeć mu w oczy. Wyszedł, jak mógł najprędzej.
Roza wybuchnęła śmiechem.
Znowu usiadła na stole i machała nogami. I nie przestawała
się śmiać. Jej płomiennie rude włosy spływały falami na niebie
ską bluzkę. Jakby rzeka stanęła w ogniu, jakby lód się zapalił.
Mattias wciąż przed nią stał. Nie dalej niż na wyciągnięcie
ręki. Ale nie chciał jej dotykać. Tak było i tak powinno zostać.
Rany boskie, myślał, jaka ona jest piękna!
Nie zwracał uwagi na jej oszpecony policzek.
Dobry Boże, jakże on tęsknił...
- Co ty, do cholery, wyprawiasz? - spytał.
- A na co ci to wygląda?
- Wolałbym na to nie odpowiadać - warknął Mattias
gniewnie.
Powinien jej przylać. Powinien przełożyć ją przez kola
no i stłuc na kwaśne jabłko. W jej oczach pojawił się błysk
rozbawienia. Jakby wiedziała, o czym on myśli, i jakby nie
miała nic przeciwko temu.
- Będzie z tym koniec - oznajmił.
- Ach, tak?
- Sprowadzam się tutaj do ciebie, Roza. Teraz, zaraz. Po
prostu zostaję. Nie pozwolę się wyrzucić.
- To dobrze - rzekła Roza nieoczekiwanie. - Dobrze jest
mieć w domu chłopa. Drzwi trzeba będzie naprawić.
Skinął głową.
- I koniec z piciem - dodał. - Żadnych innych chłopów,
Roza, i żadnego picia!
- Będziesz się musiał przykładać, żebym była zadowolo
na - powiedziała.
Oczy mu się zwęziły, ale nie pozwolił jej wyprowadzić
się z równowagi. Wiedział, że stara się go wypróbować tak,
jak wypróbowuje innych. Ale on za dobrze ją już poznał.
- Teraz ja jestem gospodarzem w tym domu - powiedział.
9
„ ... wiele rzeczy stało się dla mnie o wiele jaśniejsze,
Maxwell. Wiele lepiej zrozumiałam, żyjąc tu na północy
już dwa miesiące. Powoli poznaję ludzi i zaczynam rozu
mieć język. Już nie jestem taka zaskoczona, kiedy wyglą
dam przez okna naszego domu i widzę przed sobą góry
oraz morze. Brzozy przy domu to już moje przyjaciółki.
Znam je wszystkie razem i każdą z osobna. Widzę, jak się
między sobą różnią. Dostrzegam też liczne kwiaty koło za
budowań. Chciałabym, żebyś tutaj był, Maxwellu, bo
z pewnością powiedziałbyś mi, jak się nazywają. I pewnie
doceniałbyś je bardziej niż ja.
Jedyne, czego nie mogę rozgryźć, odkąd tu przyjecha
łam to ona, ta dziwna kobieta, którą znaleźliśmy w nocy
na nabrzeżu, sponiewieraną i nieprzytomną. Próbowałam
nawiązać z nią kontakt. Poszłam do jej domu i pukałam do
drzwi, ale mnie nie wpuściła. Chętnie bym ją poznała, ale
David mówi, że powinnam przestać się tym zajmować i że
najlepiej nie mieszać się do jej życia.
Wszystko, co o niej wiem, pochodzi z plotek. Ludzie ga
dają, że to czarownica, ale ja nie chcę wierzyć w coś tak
prymitywnego. Myślę, że ich odpycha to, że została oszpe
cona. Ja też w pierwszej chwili miałam takie odczucie. Max
well, wstyd mi się do tego przyznać. Zrozumiałbyś mnie,
gdybyś ją zobaczył. Jedna strona jej twarzy jest naprawdę
piękna, a potem widzi się tę drugą, tę maskę, jakby kosz
marne wspomnienie twarzy. Pomyślałam sobie, że to zo
stało zmarnowane, oślepiająca uroda tamtej strony została
zmarnowana, wszystko na nic.
Teraz wiem, że powinnam myśleć inaczej, ale to było
pierwsze, co mi przyszło do głowy. Ludzie gadają, że męż
czyźni jej płacą. Wiesz, o co mi chodzi. Chyba tego nie ro
zumiem. Oni się jej boją, i jej wygląd działa na nich odpy
chająco. Z Davidem nie mogę o tym rozmawiać. Zresztą
może bym i mogła, ale on uważa, że nie powinnam się mie
szać w nic, co dotyczy Rozy.
I to też jest niezwykłe. Ona także dostała imię kwiatu.
Ja mam imię po skromnej margerytce, a ona po róży. Po
jęcia nie mam, czy jej rodzice kiedykolwiek widzieli róże.
Tutaj na północy nie wydaje mi się to możliwe, nie wyda
je mi się prawdopodobne, by róże mogły tu zakiełkować.
Jest w niej coś, co mi nie daje spokoju, Maxwellu, a ty
znasz mnie na tyle dobrze, by wiedzieć, że nie podporząd
kuję się temu, co radzi David. Będę próbowała ją poznać.
I poznam. Bo poza życiem z Davidem, to ona jest najbar
dziej fascynującym zjawiskiem nad całym tym fiordem.
Jest jak misterium. Jedna wielka zagadka, którą pragnę roz
wiązać..."
Margaret pisała list do swojego brata. To zabierało spo
ro czasu, Margaret pisała wiele dni. Gdyby wysyłała swoje
epistoły niezwłocznie, zawierałyby pewnie więcej nic nie
znaczących opowieści o domowych sprawach. A przecież
to są listy wysyłane aż do Anglii, dla niego będą to kawał
ki najzupełniej nieznanego świata. Margaret chciała więc,
by widział ten świat jej oczyma. Dlatego musiała mu opo
wiadać o tym, co ją naprawdę zajmuje.
- A Roza interesuje mnie bardzo - powiedziała Marga
ret sama do siebie. - Jak ja mam do niej dotrzeć?
- Cieszę się, że on wrócił - mówi mój ojciec. - Ma takie
czujne oczy, kiedy patrzy na mnie. - Lubię Mattiasa - mó
wi dalej.
Nie wiem, czego się spodziewa, że mu na to odpowiem.
Nie mogę go zapewnić, że Mattias zostanie już na zawsze.
- I musimy chyba spojrzeć prawdzie w oczy, zdać sobie
sprawę, że Peder już nie wróci - mówi ojciec.
Te słowa dźgnęły mnie niczym gwóźdź. Wielki gwóźdź.
Proszę go, żeby to powtórzył.
- A czy Peder ma jakiś powód, żeby wrócić? - pyta oj
ciec i patrzy na mnie tymi oczyma, które są dokładnie ta
kie same jak moje. - Nie sądzisz, że miał dosyć powodów,
by uciec? Nie sądzisz, że dlatego cię zostawił, Roza?
Milczy chwilę, a potem znowu szuka mojego spojrzenia.
I jakby trochę drży mu głos, kiedy pyta:
- Czy ty myślisz, że on jeszcze żyje?
Nie mam odwagi się zastanawiać, co leży u podstaw tego
pytania. Nie chcę myśleć, że to mój ojciec mnie o to pyta.
Jeżeli on może tak myśleć, to co myślą inni?
No ale czy powinnam się temu dziwić...?
- Uważam, że powinnaś poważnie porozmawiać z Da-
videm - powiedziała Kirsten. Była żoną jednego z urzędni
ków i należała do osób, z którymi Margaret rozmawiała
najczęściej. - David jest mężczyzną i dlatego nie rozumie,
jakie to ważne, byś miała w domu dziewczynę, na której
możesz polegać. Jeśli ta, którą macie teraz, kradnie, to trze
ba ją natychmiast wyrzucić. Nie można się na wszystko go
dzić. Jest wśród ludzi tak dużo różnych mętów...
- Mogłam zażądać zwrotu kamei - powiedziała Marga
ret wykrętnie i żałowała teraz, że powiedziała Kirsten
o ozdobie, która zginęła bez śladu. To broszka po babce
i Margaret za nic nie chciałaby jej utracić.
- To ona ją ukradła - mruknęła Kirsten ze wzrokiem,
który zaświadczał dokładnie, co myśli o całej sprawie. - Nie
powinniście byli się tak spieszyć z przyjmowaniem jej. One
tam, z tej Krety, bardzo dobrze piorą, ale niedobrze jest nie
wiedzieć, co to są za ludzie. Mówi się, że przyjeżdżają tu
tylko ci, dla których nie ma miejsca ani żadnej przyszłości
w Tornedalen i innych okolicach Finlandii. I słusznie, bo
dlaczego mieliby emigrować, gdyby tam mieli coś lepszego?
Nie wiemy tak naprawdę, czy nie musieli uciekać. Nie, nie,
z nimi trzeba być ostrożnym. A zresztą ta dziewczyna nie
jest dla ciebie taką znowu wielką pomocą, bo przecież nie
zna języka. Ona mówi gorzej po norwesku niż ty, Marga-
ret! Nie chodzi chyba o to, żebyś mówiła po norwesku jak
Finka. Nie, znalezienie pomocy domowej powinnaś zlecić
mnie, Margaret. Mieszkam tu już jakiś czas i umiem odróż
nić ziarno od plewy!
- Ja nie jestem niezadowolona z tego, co Marja tutaj ro
bi - powiedziała Margaret.
- Jeśli ona kradnie, mój kwiatuszku, to zapewniam cię,
że wkrótce będziesz niezadowolona! - zawołała Kirsten.
Pochodziła z Bergen, ale miała matkę Angielkę, więc
mówiła na zmianę po angielsku i norwesku, nawet nie zda
jąc sobie z tego sprawy. Margaret pragnęła, by i ona mogła
mówić w obu językach z taką swobodą. Szczerze powie
dziawszy, Kirsten nie była dla niej wielką pomocą, jeśli
chodzi o język. Mówiła ona po angielsku równie dobrze
jak Margaret, dlatego było całkiem naturalne, że właśnie
w tym języku obie rozmawiają. Większość osób, z który
mi Margaret spotykała się codziennie, zwracała się do niej
w jej ojczystym języku. Jedynie przy spotkaniach z robot
nikami i ich rodzinami wymagany był norweski. Ale prze
cież z robotnikami Margaret spotykała się raczej rzadko.
Pod tym względem sprawy układały się inaczej, niż Mar
garet sobie wyobrażała. Myślała bowiem, że będzie uczest
niczyć we wszystkich przejawach życia w Kopalni. Tym
czasem okazało się, że jej świat jest ograniczony do domów
wyższych pracowników przedsiębiorstwa, szczelnie ota
czających The House. Tu właśnie mieszkali wszyscy lu
dzie, z którymi się spotykała i z którymi mogła rozmawiać.
Jeśli musiała zrobić zakupy, to Kirsten szła z nią do skle
pu i pomagała jako tłumaczka. Gdy była zapraszana do
The House, zwykle większość gości mówiła po angielsku,
a jeśli trafił się ktoś, kto tego języka nie znał, inni mogli
wszystko przetłumaczyć.
Norweski nie był jej wcale potrzebny w ciągu tych
dwóch miesięcy, odkąd zaczęła Kafjord nazywać swoim
domem. Ale ona i tak szczerze pragnęła się go nauczyć.
Margaret wcale nie była taka pewna, czy to nie ona sama
zapodziała gdzieś pamiątkową kameę, czy też naprawdę
Marja ją zabrała. Te słowa tak po prostu wymknęły się jej
z ust i raczej jako przypuszczenie, nic więcej jak możliwość.
Teraz bardzo żałowała, że tak się stało, Kirsten bowiem po
traktowała to jako nie podlegającą wątpliwości prawdę.
- Powinnaś porozmawiać o tym z lensmanem - przeko
nywała. - Niech dziewczyna odpowie za to, co zrobiła!
Margaret nie chciała posłuchać rady i Kirsten uznała, że
jest za dobra.
- Ze służbą trzeba twardo - mówiła. - Bo inaczej w ogó
le nie będą cię szanować. Najlepsze, co możesz w tej sytu
acji zrobić, to odprawić dziewczynę.
- No ale gdzie ja znajdę inną?
- Już ja ci pomogę! - zapewniała Kirsten.
Ale Margaret nie chciała jej pomocy. Wprawdzie myśl
o tym, by pozbyć się Marji, zdążyła już zakiełkować w jej
głowie. Zresztą było coś w tej dziewczynie, czego nie lubi
ła. Zauważyła to od pierwszej chwili, ale nic pewnego to
nie było. Raczej przeczucie. Nawet teraz nie była całkiem
pewna, czy podejrzenia wobec Marji mają jakieś podstawy.
To tylko odczucia. A przecież nie mogła oskarżać niko
go o kradzież wyłącznie na podstawie odczuć. Myśl o tym
psuła jej nastrój. Zarazem jednak coraz bardziej przyzwy
czajała się do myśli, żeby odprawić Marję. Pod byle jakim
pretekstem. Wtedy będzie potrzebować nowej służącej.
A przecież nieustannie szukała powodu, by jakoś się zbli
żyć do kobiety o rudych włosach.
Do Rozy...
Margaret nie wspomniała o niej w rozmowach z Kirsten.
Było błędem z jej strony zabierać Kirsten tam, na sam ko
niec fiordu, do tego domku z bali, w którym mieszkała Ro
za. Potem tego żałowała, ale wtedy tak jej się spieszyło.
Natychmiast chciała o tamtej kobiecie wiedzieć wszystko.
Poza tym oczekiwała, że zostanie przyjęta z otwartymi
ramionami...
Była żoną inżyniera Warrena. Do chwili, gdy Roza
zamknęła przed nią drzwi, niczego w Kafjord jej nie od
mówiono. Nawet do głowy jej nie przyszło, że ktoś tutaj
mógłby jej powiedzieć nie. Górowała stanem nad miejsco
wymi ludźmi, nad górnikami, lecz także nad wszystkimi
innymi mieszkańcami osady. Pochodziła z wyższej war
stwy, zarówno ona, jak i oni zdawali sobie z tego sprawę.
- Ty wcale nie masz ochoty porozmawiać o tym z Da-
videm - powiedziała Kirsten. - Widzę to. Ale jeśli tego nie
zrobisz, Margaret, to ja cię wyręczę. Nie zasłużyłaś sobie
na takie traktowanie. Z pewnością istnieje tu jakaś uczci
wa dziewczyna, która podziękuje za pracę u ciebie. Na
pewno znajdziemy taką, która zechce u was zamieszkać.
- Ale ja nie chcę, żeby ktoś z nami mieszkał! - zawołała
Margaret spontanicznie. I potem, skrępowana, tłumaczyła: -
Chcę, byśmy czasami mogli być sami, tylko ja i David..
Kirsten uśmiechnęła się, mrugnęła do niej porozumie
wawczo i powiedziała, że prędzej czy później Margaret
i David przestaną się już czuć jaknowożeńcy.
„... Czujnie obserwuję Marję - pisała Margaret do Max-
wella. - Czasami zdarza się też, że ona na mnie patrzy po
dejrzliwym wzrokiem, jakby chciała mi powiedzieć, że je
stem dziwna, i jakby wątpiła, czy mam dobrze w głowie.
Złości mnie to, przez to staję się jeszcze bardzie podejrz
liwa.
Ona ma nie więcej niż szesnaście, może siedemnaście lat,
sprawia jednak wrażenie, jakby żyła znacznie dłużej ode
mnie. Jednym spojrzeniem może sprawić, że czuję się głu-
pia i niedorozwinięta. Za nic na świecie nie potrafię zrozu
mieć, co jej daje taką przewagę.
Nie jest ładna. Musi pracować u innych. Mieszka w jed
nym z tych drewnianych domków tutaj, w których są tyl
ko dwie izby, a ludzi tyle, że trudno policzyć. Ona nie ma
nic. Ale patrzy na mnie tak, jakbym to ja powinna jej dzię
kować za to, że do mnie przychodzi.
I jestem prawie pewna, że to ona wzięła kameę po bab
ci. Czasami bywam tego taka pewna, że gotowa jestem ją
zapytać. Ale zwykle dzieje się coś, co mi przeszkadza,
i znowu nie mam odwagi. Na przykład ona się do mnie
uśmiechnie, a ja zaczynam myśleć, że przecież dziecko
w jej wieku nie mogłoby zrobić czegoś takiego. Przynaj
mniej by wyglądała na winną, myślę sobie.
Ona odbiera mi pewność siebie i to jest dziwne uczucie.
Mimo wszystko nie odbiera mi tej pewności w takim stop
niu jak tamta druga, jak Roza, do której w dalszym ciągu
się nie zbliżyłam.
Widziałam ją kilkakrotnie w sklepiku. Zawsze jednak
stała albo bardzo daleko przede mną, albo gdzieś z przo
du, a ona się nie rozgląda, ani na prawo, ani na lewo. Ku
puje, po co przyszła, mówi przyciszonym, niemal sztucz
nym głosem. Mówi pięknie. Myślę, że tak się stara, bo wie,
że wszyscy jej słuchają. Zawsze jest cicho, kiedy ona otwo
rzy usta, chociaż rzadko mówi coś bardziej interesującego
niż inni kupujący.
Prosi o swoje zakupy, płaci. I wychodzi. Wtedy zwykle
otwiera się przed nią przejście między czekającymi, nieza
leżnie od tego, jaki jest tłok. Wszyscy usuwają się na stro
nę, by ona mogła wyjść. Zawsze wtedy przychodzi mi na
myśl Morze Czerwone. Nie śmiej się, Maxwellu! Ona na
nich nie patrzy, ona tylko przepływa przez tłum i znika.
A postawę ma jak królowa.
Trudno uwierzyć, że to ta sama kobieta, którą znaleźli
śmy wtedy taką sponiewieraną na nabrzeżu. Patrzę jednak
na jej policzek i wiem, że drugiej takiej jak ona nie ma na
świecie, ani tutaj, w Kopalni, ani nigdzie indziej. Ona ma
w sobie zupełnie inną godność niż Marja.
U Marji to jest coś, co ona na siebie jakby wkłada z upo
rem. Roza nosi swoją godność pod skórą. To nie jest coś,
co mogłaby z siebie zdjąć. To zawsze jej towarzyszy, a we
mnie budzi jeszcze większą ciekawość.
Ludzie nie mówią, że w niej zawsze, od samego począt
ku było coś dziwnego. Jej matka była bardzo piękna i zmar
ła w ubiegłym roku. Gadają, że podobno odebrała sobie ży
cie, ale ja myślę, że wymyślają takie głupstwa, żeby historię
Rozy uczynić jeszcze bardziej ekscytującą. Matka była chy
ba też bardzo młoda, ale w domu jest gromada dzieci.
Oprócz tej Rozy sami chłopcy, ona jest najstarsza. Ojciec
jest osadnikiem, przybył tu skądś z Finlandii. Stracił nogi
w wypadku w kopalni. To Roza się nim opiekuje. Jej brat
jest niewidomy, stracił wzrok w innym wypadku w kopal
ni, ale się ostatnio ożenił, podobno może też pracować.
To zwyczajna robotnicza rodzina, nic więcej. Zapobieg
liwi ludzie. Mają kawałek ziemi, drewniany dom i jakieś
zabudowania. Trochę inwentarza.
Roza, w którymś momencie w okresie dojrzewania,
okaleczyła sobie twarz. Nikt nie umie powiedzieć, co się
wtedy stało. Może to jakaś tajemnica. Myślę jednak, że mó
wiliby o tym, gdyby coś wiedzieli.
Nie zauważyłam tu niechęci do plotkowania o niej. Ale
i tak ludzie się jej boją. Powiadają, że nie opłaca się zadzie
rać z Rozą Samuelsdatter.
Jestem opętana jej życiem, chcę o nim wiedzieć jak naj
więcej. Niemal ją kocham, kiedy myślę o tym, jakie ona
miała życie, po tym, kiedy uroda została jej tylko po jed
nej stronie twarzy. Ja na jej miejscu byłabym strasznie roz
goryczona, a nawet w połowie nie jestem taka ładna, jak
ona po tej zdrowej stronie. Coś w głębi mojej duszy mówi
mi, że musiała doświadczyć wiele bólu, tak bardzo bym
chciała ją poznać. Chciałabym się dowiedzieć, jak można
żyć z czymś takim.
Ona pozwala mi zrozumieć, że jest w życiu wiele spraw,
których się nawet nie domyślam. Przyznaję, że to ona jest głów
nym powodem, dla którego tak bardzo chcę się nauczyć nor
weskiego. Chcę, żeby ona wpuściła mnie do swojego życia, ale
przecież nie mogę się do niej zbliżyć przez tłumacza. Jeśli ona
będzie do mnie mówić, to ja muszę to sama rozumieć. I mu
szę być w stanie jej odpowiadać w jej macierzystym języka."
- Mattias powiada, że nie chcesz pracować w jego bry
gadzie w kopalni - powiedziała Roza, patrząc na Tomasa
spod oka.
Nie spotykali się często od czasu, gdy Mattias zamiesz
kał w Samuelsborg. Nie dlatego, żeby Mattias zabraniał
Tomasowi przychodzić. Wprost przeciwnie, często go za
praszał, tylko że Tomas czuł się tam zbędny. Niczym przy
słowiowe piąte koło u wozu.
- Mattias cię nie okłamuje - potwierdził Tomas.
Zauważył tego wieczora, że Roza idzie w góry, i posta
nowił pójść za nią. Nie tak, by ktoś niepowołany mógł to
zauważyć, ale tak, by wyglądało na przypadkowe spotka
nie. Nikt nie powinien się nawet domyślać, że tych dwoje
spotyka się gdzieś wysoko, między niebem a fiordem.
W połowie góry, w miejscach, należących tylko do niej.
- Czy to przeze mnie?
Wzruszył ramionami i zaczął skubać rękaw swetra. Jego
ciemne, kościste palce były zajęte jakąś luźną nitką, jakby
nie potrafił na całym świecie znaleźć niczego bardziej inte
resującego. Jakby nie interesowały go nawet sprawy, które
mu zagrażają. Nawet Roza.
- Po prostu nie chcę być w jego brygadzie - odparł To
mas krótko.
Ostatniej zimy jego głos nabrał wyraźnie ciemniejszej
barwy. Tomas wydoroślał. Stał się bardziej krępy. Silniej-
szy. Poważniejszy. Bardziej odpowiedzialny. Skończył
dwadzieścia jeden lat.
- Jest tak, jak jest - powiedział. - Czy ty nie słyszysz, jak
oni gadają?
- Ja nigdzie nie chodzę - odparła Roza, potrząsając głową.
Oczywiście mogła bez trudu odgadnąć, o czym gadają,
ale dopóki sama nie słyszała, wolała to od siebie odsuwać.
Żadne gadanie nie ma nic wspólnego z rzeczywistością, do
póki tego na własne uszy nie usłyszy.
- Wystarczy, że Magnus wyjechał. Wciąż o tym mówią.
Jak twoim zdaniem sprawy by się ułożyły, gdybym ja przy
szedł na jego miejsce?
- Gdyby to było takie głupie, to Mattias by ci tego nie
proponował - odparła Roza. - Mattias uważa, że może to
przecięłoby gadanie. Bo skoro on się tym nie przejmuje, to
dlaczego inni mieliby to robić?
Tomas westchnął i popatrzył ponad fiordem.
- Czasami się zastanawiam, czy ty robisz z siebie głupią,
Roza.
- Mattias by ci tego miejsca nie proponował, gdyby nie
miał do ciebie zaufania. Gdyby cię nie lubił. I uważa, że za
tkałby tym ludziom gęby.
- Tak ci powiedział?
Potrząsnęła głową przecząco.
- Nikomu by to gęby nie zatkało - zapewnił ją Tomas. -
A ja nie chcę być podwładnym Mattiasa. Bo on jest w gru
pie najbardziej doświadczony. On będzie tam szefem. Nie
chcę, żeby mi wydawał polecenia.
- Ale on by ci pomógł, gdybyś miał trudności...
Oboje wiedzieli, że tym razem ludzie nawet o tym nie
wspominają.
- On to kiedyś przedtem już zrobił - rzekł Tomas krót
ko. - Gdybym teraz stracił głowę w kopalni, to nie będę
potrzebował pomocy. Przynajmniej nie od Mattiasa. Zresz
tą od nikogo. Sam sobie poradzę.
- To z mojego powodu, prawda?
Tomas wołałby, żeby tak nie było. Chciałby móc zapew
nić Rozę, że naprawdę ona dla niego nic już nie znaczy.
Chciałby jej powiedzieć, że jest mu kompletnie obojętna.
Ale między nimi takie słowa nie były możliwe.
Patrzył na nią. Po tym jak Mattias wprowadził się do Sa-
muelsborg, Roza znowu zaczęła splatać włosy w warkocz.
Teraz upięła je wokół głowy jak koronę. Była to gruba ko
rona, a w wieczornym słońcu mieniła się złotawo. Włosy
Rozy lśniły piękniej niż ruda miedzi z tutejszych kopalni.
Ona sama była blada, choć przecież trwało piękne lato.
Pracowała przy sianokosach, zwoziła siano do domu, bo
Mattias nie mógł się zwolnić z kopalni. Najwyraźniej jed
nak chroniła skórę przed słońcem.
Tomas sam nie wiedział, co o tym myśleć. Roza miała
włosy rude, a tacy ludzie na słońcu robią się raczej czer
wieni niż opaleni na brązowo. Chciał wierzyć, że to wła
śnie jest przyczyna, dla której Roza unika słońca, a nie na
śladuje angielskie panie, które latem chodzą z parasolkami,
by zachować modną, bladą cerę.
- Czasami chcę go po prostu wyrzucić - rzekła Roza nie
oczekiwanie. Usiadła wśród wrzosów, wyrywała długie ga
łązki i splatała je w warkocze. - Czasami on zaczyna tak
rządzić, mną, ojcem, wszystkim, że mam ochotę wbić mu
nóż w plecy. Zebrałabym jego rzeczy i wyrzuciła na po
dwórze. Mogłabym je podpalić, chciałabym mu powie
dzieć, żeby się wynosił jak najdalej ode mnie!
Tomas bez najmniejszego trudu mógłby poprosić Rozę,
żeby wyrzuciła Mattiasa. Bardzo by chciał ją o to prosić.
Tylko że Mattias jest dla niej jedynym ratunkiem.
Mattias nią rządzi.
To jedyny człowiek, który się na to odważył.
Bez Mattiasa Roza poszłaby na dno, na własne życze
nie, z całkowicie wolnej woli. Tomas wiedział też, że on ni
gdy by nie osiągnął tego, co robi Mattias.
- Jemu też to mówisz? - spytał.
- Oczywiście - odparła Roza. - Mattias zawsze wie, co
ja myślę. I co czuję. Jesteśmy wobec siebie szczerzy. On
natychmiast zauważa, kiedy nie jestem. W ubiegłym tygo
dniu wylał dwadzieścia cztery butelki dobrego piwa. Mój
ojciec się wścieka, że nie dostaje już swojego napitku.
Tomas stłumił uśmiech. Niektóre cechy Mattiasa lubił
bardziej niż inne.
- Odkąd on u ciebie zamieszkał, to chyba nie wypiłaś
wiele piwa?
- Tylko dwa kubki jeszcze niedojrzałego - odparła.
Roza położyła się na ziemi i patrzyła w niebo. Chmury
przesuwały się bardzo wolno. Przybierały różne kształty.
Tworzyły obrazy. Nie chciała tłumaczyć ich znaczenia.
Chmury zwykle zdawały się przekazywać jej jakieś bardzo
wyraziste informacje, przerażały ją.
- Czy ty myślisz, że ja bym mogła stać się niewolnicą
picia? - spytała. - Powiedz szczerze, Tomas, ty jesteś pe
wien, że mogłabym stać się niewolnicą picia?
- Tak - odpowiedział. Nie dodał jednak, że uważa, iż
ona już niewolnicą była. Aż do tego dnia, kiedy Liisa wy
rąbała siekierą drzwi w Samuelsborg, a Mattias przegonił
Magnusa, Roza była niewolnicą piwa.
Tyle że nadal sama temu zaprzecza, nie chce tego przy
jąć do wiadomości.
- Miało to również dobre strony - powiedziała i uśmiech
nęła się.
Uśmiechała się naprawdę. Śmiała się sama z siebie. Ze
swoich własnych wyborów.
- To szaleństwo żyć ciągle w oszołomieniu - mówiła da
lej. - Czasami to bardzo dobre uczucie. Przez te wszystkie
tygodnie nie dręczyły mnie żadne sny. Nie śniło mi się nic,
co bym zapamiętała. Nic nie docierało do mojej głowy. Te
raz przez cały czas coś mi się śni.
- Co takiego?
- Na przykład kwiaty - odpowiedziała. - Bóg wie, co to
może znaczyć. Śnią mi się pełne kwiatów łąki, biegam po nich.
To nie są łąki takie jak nasze. Są większe, bardziej płaskie,
przestronne. I rosną na nich kwiaty, jakich jeszcze nigdy nie
widziałam. Nie mam pojęcia, jak się nazywają. Są czerwone
i żółte, i niebieskie. Jakieś zwariowane niebieskie kwiaty, su
che jak papier! Bardziej niebieskie niż nasze dzwoneczki. A ja
biegam wśród nich, bosa, wszystko jest proste i łatwe. Mam
wrażenie, że ktoś za mną biega. Jestem taka rozradowana
i zdaję sobie z tego sprawę. Nie mam jednak pojęcia, co ten
sen mógłby oznaczać. I dlatego mnie przeraża.
- Mimo że we śnie jesteś uradowana?
- Tak. To najlepsze w moich snach.
Tomas położył się przy niej. Łaskotał jej czoło źdźbłem
trawy, przesuwał je po grzbiecie nosa, drażnił wargi, aż
w końcu kłapnęła zębami, ale nie zdołała złapać trawy.
- Wolałabyś mieć złe sny?
- Przynajmniej takie, które dałoby się jakoś wyjaśnić.
Zgarnął z jej czoła suchy kawałek wrzosu. Jego palce
bardzo chciały dotknąć jej skóry. Musiał bowiem przyznać,
że Roza z tym swoim czarnowidztwem jest jego przezna
czeniem.
- Nie słyszałaś czasem, czy w The House nie potrzebu
ją służby?
Potrząsnęła głową.
- Nie chcę tam pracować - powiedziała w końcu. - Dy-
rektorowa bardzo się zachwycała mamą. Nie chcę być z nią
porównywana. I w ogóle tam panuje taka elegancja. Wiel-
kopańskie obyczaje. Ja do tego nie pasuję. Wszystko tam
błyszczy. To nie dla mnie. Nie ma dla mnie miejsca mię
dzy pięknymi aniołami i jedwabnymi tapetami. Naprawdę
nie pasuję do takiego domu, chociaż przecież nie musiała
bym tam mieszkać, tylko pracować. Chyba lepiej się nada
ję do kruszenia rudy...
Roześmiała się.
- Ale do rudy też teraz nie chcę, skoro pracuje tam Ole.
Myślę, że to by dla niego nie było dobrze.
Usiadła. Widziała miłosne spojrzenia, jakie posyłał jej
Tomas, ale udawała, że nie ma pojęcia. Nie dostrzegała je
go zalotów, delikatnych muśnięć palcami, owej zabawy
źdźbłem trawy. Wolała nie zaczynać.
- Koniec z piciem, koniec z chłopami - uśmiechnęła się do
niego. - Obiecałam to Mattiasowi. Tak więc popełniasz błąd,
Tomasie. - Zerwał się na równe nogi, potem pomógł jej wstać.
- To prawie tak, jakbym była mężatką - westchnęła. - Prawie...
- Prawie?
Roza skinęła głową.
- Dzielimy ze sobą łóżko, ale nic więcej. Leżymy przy
sobie, ale on mnie nie dotyka. Czasami tylko się zdarza, że
on mnie obejmuje, kiedy śpię, ale nic poza tym.
Serce Tomasa zabiło radośnie. Nie chciał przyznać, że
cieszy go to tak bardzo, iż mógłby krzyczeć ze szczęścia.
Tylko nie mógł tego Rozie okazać.
Chociaż ona, oczywiście, wiedziała i bez tego.
Roza wiedziała wszystko!
- Może to nie takie dziwne - stwierdził.
Nie umiał sobie odpowiedzieć na pytanie, dlaczego bie
rze stronę Mattiasa. Powinien przecież popierać Rozę. Ale
Mattiasa rozumiał lepiej.
- Wy, mężczyźni, zawsze trzymacie ze sobą - rzekła
krótko. - Teraz muszę iść. Wolałabym, żebyś mi nie towa
rzyszył. Najlepiej zostań tu jeszcze trochę. A może pój
dziesz inną drogą?
Tomas kiwał głową, ale ona już tego nie widziała.
Już była blisko domu, gdy nieoczekiwanie zobaczyła ja
kąś kobietę ubraną w błękitną suknię. Nie niebieską, raczej
mieniącą się jak wieczorne niebo. W ciepły letni wieczór,
może krótko po letnim, ciepłym deszczu. Wtedy kolory na
bierają delikatnych, pastelowych odcieni.
Roza chciała zawrócić, ominąć nieznajomą, ale nie zdą
żyła, bo tamta wyprostowała się. Przedtem stała pochylo
na, jakby zbierała kwiaty.
Przestraszone wpatrywały się w siebie nawzajem.
Roza stwierdziła, że suknia tamtej jest uszyta z miękkie
go, lśniącego materiału. Wycięcie przy szyi oraz mankiety
wykończono koronkami. Bardzo piękna suknia. Roza sta
rała się zapamiętać wzór, może będzie go mogła naślado
wać. Umie szyć bardzo ładnie i chociaż ma tylko pospoli
ty niebieski materiał, to mogłaby spróbować.
Dziwne, ale Roza, wcale o tym nie myśląc, poczuła po
trzebę eleganckiego zachowania się, dygnęła więc przed an
gielską damą, po czym zgarnęła fałdy spódnicy, by po
spiesznie pójść dalej.
- Nie odchodź! - poprosiła tamta w dziwnym norwe
skim języku. - Zostań, Roza!
Nie brzmiało to jak jej imię. Był w tym ostry, obcy dźwięk
i Roza miała ochotę się roześmiać. Cieszyła się, że nie przy
szła na świat w Anglii i nie musi iść przez życie z tak dzi
wacznie brzmiącym imieniem.
Ale została.
Margaret czuła, że serce tłucze się jej w piersi. Nie ocze
kiwała spotkania z Rozą Samuelsdatter akurat tutaj. I nie
teraz. Dopiero co tu przyszła. Może rzeczywiście Roza jest
czarownicą. To by wiele wyjaśniało.
Wyciągnęła do Rozy swoją szczupłą, białą dłoń.
- Jestem Margaret - powiedziała. - Od dawna chciałam
cię poznać.
Roza roześmiała się perliście, jak to ona. Gardłowo.
Tym śmiechem jak plusk strumienia. Śmiechem, który
przywodzi na myśl świergot ptaków wiosną. Ale ujęła po
dawaną jej rękę. Zamknęła ją w swojej szorstkiej, czerwo
nej ręce kobiety z ludu. Spracowanej.
- Czego ty, na rany boskie, ode mnie chcesz, pani Warren?
- Margaret - powtórzyła Margaret.
Dziwnie było mieć taki bezpośredni kontakt z kimś,
o kim tyle myślała przez tak długi czas. Rozmawiać z tą
kobietą. I patrzeć w jej dziwną twarz, twarz, która fascy
nuje i odpycha równocześnie. Zapragnęła, żeby Maxwell
był tu razem z nią, by poznał Rozę tak jak ona. Potem mog
liby o tym rozmawiać.
- Znalazłam swój kwiat - tłumaczyła Margaret i poka
zała Rozie. Zrobiła z margerytek spory bukiet. - Margeryt-
ki - wyjaśniła.
Roza nigdy przedtem nie słyszała, by ktoś te kwiaty,
o których ona mówiła księże kołnierzyki, nazywał marge-
rytkami. Przyjęła jednak do wiadomości, że Anglicy tak
właśnie czynią. A ponieważ nazwa brzmiała prawie tak sa
mo, jak imię Margaret, więc można chyba powiedzieć, że
to są kwiaty tej kobiety.
- Księże kołnierzyki - powiedziała.
- Oxeye daisy - zaczęła Margaret z uśmiechem. - Moje
braty...
- ... bracia - poprawiła Roza, nie zastanawiając się nad
swoimi słowami. - Mówi się bracia.
Margaret uśmiechała się.
- Oni nazywają mnie też Daisy. Margerytki to dla nas
obca nazwa. Francuska. Ale mama lubi te kwiaty.
- Dostałaś imię takie jak nazwa kwiatu? - spytała Roza
i musiała przyjrzeć się swojej rozmówczyni uważniej. Do
tychczas próbowała tego unikać. Było jej łatwiej, gdy pa
trzyła tylko na ubranie i nie myślała o człowieku. Teraz
spojrzała prosto w jasne, zielone oczy i wyczytała w nich
coś w rodzaju zrozumienia. To zbiło ją z tropu, bo ta wy
strojona kobieta z Anglii nie powinna była rozumieć. Ta lal
ka, która miała ciekawsze zajęcia niż zbieranie kwiatów
wieczorami, nie powinna rozumieć niczego, co czuje Roza.
To nie powinno być możliwe.
Ale w oczach tamtej było coś takiego...
Rodzaj pokrewieństwa...
- The daisy - wyjaśniła Margaret. - Margerytki. Ulubio
ne kwiaty mojej matki.
Skrzywiła się niechętnie.
- Właśnie kwiaty mojej matki. Bo nie moje!
Roza musiała uśmiechnąć się sama do siebie. Nie chcia
ła polubić Margaret Warren. Nie chciała polubić żony in
żyniera Warrena. Sama sobie musiała przypominać, kim
jest tamta kobieta.
Nie zastanawiając się nad tym, co robi, podeszła do po
walonego drzewa i zerwała garść kwiatów wierzbówki.
Przeważnie już przekwitły, ale na długich łodygach zosta
ło jeszcze po parę kwiatków.
- To mój kwiat - powiedziała, podając je tamtej.
Margaret ściągnęła brwi. Lekko pokręciła głową, a jej lo
ki roztańczyły się wesoło.
- Róże? - spytała, nie bardzo zdając sobie sprawę, że wła
śnie ten kwiat miałby oznaczać różę.
- Wierzbówka - powiedziała Roza, wiedząc że tamta
nie zdoła wymówić takiej nazwy. - Rallarrosa - dodała. -
To szwedzka nazwa. Mój tata nie jest Norwegiem. Te
kwiaty kwitły, kiedy się urodziłam. W środku lata. Nadał
mi imię kwiatu, ale nie wierzbówki. On te kwiaty nazy
wa rallarrosa.
Znaczenia słowa już nie tłumaczyła. Dała tylko Marga
ret Warren na pół przekwitłe wierzbówki, a ona połączyła
je z margerytkami. Zrobił się z tego bardzo ładny bukiet.
Roza opuściła Margaret, kiedy ta układała kwiaty. Nie
powiedziała ani słowa na pożegnanie. Bo i co tu mówić.
Każda powinna pójść w swoją stronę.
„... jej imię wcale nie pochodzi od róż - pisała Margaret
do swojego brata. - Ja naprawdę z nią rozmawiałam. Spo
tkałyśmy się, a ona wcale nie uciekła. To rosebay willow
jest jej kwiatem. W tutejszym języku ma to bardzo dziw
ną nazwę. To różane imię wzięło się stąd, że jej ojciec mó-
wi po szwedzku. Szwedzka nazwa też ma w sobie słowo
„róża". I kwiat do niej pasuje.
Ty też byś tak pomyślał natychmiast, gdybyś ją zoba
czył. Całkiem zapomniałam o jej oszpeconej twarzy, kiedy
z nią rozmawiałam. Potem przyszło mi do głowy, że ona
przez cały czas zwracała do mnie ten piękny, nieuszkodzo
ny policzek. I na pewno tak robiła.
O mało się nie rozpłakałam, kiedy to pojęłam.
Jak można tak żyć, Maxwell? Nie mogę przestać się te
mu dziwić. I myślę, że chyba bym umarła, gdyby mnie spo
tkał taki los, gdybym miała taką twarz. Ona jednak dźwi
ga swoje przeznaczenie z jakąś dziwną dumą, ma fryzurę,
która odsłania twarz, wcale tego nie ukrywa.
Pomyślałam, że mogłabym jej dać trochę pudru, który
by złagodził tę jaskrawą czerwień blizn, ale przecież nie ma
sposobu, żeby jej coś takiego zaproponować.
David mówi, że nie powinnam się wtrącać do jej życia,
ale ja nie mogę przestać. Ona jest tutaj najbardziej ekscy
tującą istotą. Chcę poznać ją bliżej.
Myślę, że może nawet ona zechce traktować mnie jak
przyjaciółkę..."
10
- Pani Morris mówi, że jej mąż dostaje tutaj sto pięć
dziesiąt funtów szterlingów rocznie - oznajmiła Margaret,
zbierając kwiaty, które spadły na obrus. Myślała o Rozie,
kiedy układała niebieskie chabry razem z czerwonymi ró
żami i zapomniała wyrównać łodyżki. Brak staranności za
wsze się mści.
- I ty się nad sobą użalasz, bo ja zarabiam tylko sto dzie
sięć funtów? - zdziwił się David z uśmiechem. Ledwo pod
niósł wzrok znad czytanej książki.
Na kominku palił się niewielki ogień, bo chociaż nadal
trwało lato, to sierpniowe wieczory bywały chłodne. Słoń
ce nie dawało już tyle ciepła, świeciło zresztą na niebie
znacznie niżej.
- William Morris jest kierownikiem wytopu rudy - po
wiedział po chwili David. - Dyrekcja kopalni prosiła go
niemal na kolanach, żeby przyjął to stanowisko, kiedy je
go poprzednik, Ihle, wyjechał. Ihle był Niemcem. I zapew
niam cię, że niewielu jest takich zdolnych ludzi jak Mor
ris, poza tym okazał się wystarczająco sprytny, by stawiać
warunki, skoro miał tu zostać...
- Na przykład jakie? - zdziwiła się Margaret.
- Na przykład takie, że nie podpisze kontraktu, dopóki nie
sprowadzi się tu madame. Chodziło o to, że ona musi się tu
dobrze czuć, jeśli on ma podpisać kontrakt na wiele lat. Do
stał więc sto pięćdziesiąt funtów rocznie oraz jednego szter-
linga od każdej oczyszczonej tony miedzi. Poza tym zwrot
kosztów podróży do Anglii dla siebie i rodziny, opał i świat
ło dla tutejszego domu, podobnie zresztą jak my dostajemy.
- Ty nie dostajesz żadnego procentu od produkowanej
rudy.
- Bo też ja nie mam bezpośredniego kontaktu z rudą -
wyjaśnił David. - Ale i ja mam diabelnie dobrą pensję, mo
ja kochana. I teraz, kiedy ty tutaj jesteś, naprawdę niczego
mi nie brakuje w życiu. Moja egzystencja układa się do
kładnie tak, jak bym chciał.
Margaret z przyjemnością słuchała jego wyznań. Chcia
ła być w jego życiu kimś ważnym.
- Mówią też, że Hoskins zamierza się zwolnić.
David potwierdził skinieniem głowy.
William Hoskins odegrał kluczową rolę w budowie Ko
palni, ale teraz nie chciał już dłużej siedzieć w Kafjord. Je
go rodzina mieszkała w Trondheim, więc i on chciał tam
wrócić, zmienić klimat na lepszy, znaleźć się w większym
środowisku. I nie miało znaczenia, że wynagrodzenie eks
pertów było tutaj więcej niż przyzwoite.
- Czy jego stanowisko mogłoby cię zainteresować?
David roześmiał się cicho i odłożył książkę. Wstał ze swo
jego fotela i usiadł na oparciu fotela żony. Wskazującym pal
cem jednej ręki uniósł jej podbródek i przysunął jej twarz
do swojej. Jego brązowe oczy mieniły się z rozbawienia.
- Świetnie, że masz takie ambicje, jeśli chodzi o moją
karierę zawodową, kochanie! - powiedział i pocałował ją
leciutko w usta. - A już się zastanawiałem, do czego ma nas
doprowadzić ta rozmowa na temat wynagrodzenia. Nie,
kochanie, ja nie chcę stanowiska Hoskinsa. Nie czyham na
nie. Dopóki Kapitan jest tutaj, wolę pracować z nim. To
prawdziwa przyjemność, a także honor, i uczę się u niego
więcej, niż gdziekolwiek indziej. Poza tym laboratorium to
moje środowisko, kochanie. Nie mam wykształcenia po
trzebnego do kierowania wytopem rudy.
- Skoro Morris i Hoskins mogli to robić, to mógłbyś i ty -
rzekła Margaret ze wzruszeniem ramion. - Zawsze uważałam,
że jesteś bystrzejszy od każdego z nich!
- Z drugiej strony nikt nie mógłby powiedzieć, że moja
małżonka jest niepraktyczna - uśmiechnął się David, głasz
cząc jej kark pod włosami. Kilka kędzierzawych kosmy
ków z pięknej czupryny Margaret wysunęło się z koka
i David nawijał je sobie na palce.
- Powinnaś nosić długie, rozpuszczone włosy - szepnął,
całując ją w skroń. - Twoje złociste loki to najpiękniejsza
rzecz, jaką znam.
Przez ułamek sekundy Margaret pomyślała o bujnych,
miedzianorudych włosach Rozy. Miedzianorudych. Złoto
nie ma tego samego intensywnego żaru.
Robótka Margaret upadła na podłogę. Niech sobie cze
ka na lepsze czasy. Przesuwała wargami po policzku męża,
znalazła kącik jego ust i drażniła go koniuszkiem języka.
David dał się namówić do pocałunku, mocnego, prawdzi
wego. Bez oporu dał się przekonać jej chętnym i nie uzna
jącym sprzeciwu ramionom. Śmiał się cicho, a serce biło
mu mocniej, niż powinno, kiedy próbował się delikatnie
cofać przed tą jej nieoczekiwaną zmysłowością.
- Życzyłbyś sobie bardziej powściągliwej małżonki? -
spytała szeptem, próbując rozpinać jego koszulę. Uważa
ła, że w domu powinien rozpinać przynajmniej jeden gu
zik pod szyją. I powiedziała to natychmiast, gdy taka myśl
strzeliła jej do głowy. Proponowała to z błyskiem w oczach
i mruczeniem, zapowiadającym bardzo intersującą dalszą
część wieczoru.
- Tak jak robotnicy? - zdziwił się David, odsłaniając jej
ramiona. - Chcesz może, kochanie, żebym chodził w gru
bej koszuli z samodziałowego płótna i ciężkich butach?
- Jeśli górnicza koszula jest rozpięta pod szyją - przeko
marzała się z nim Margaret.
- Moim zdaniem dla was, tutejszych pań, jest szkodli
we, że tyle czasu spędzacie w Kopalni - powiedział, próbu
jąc nadać twarzy poważny wyraz. - Widujecie za dużo męż
czyzn. Za dużo ich rozpiętych pod szyją koszul...
Wybuchnął śmiechem.
- Ale to bardzo ładne - upierała się Margaret i rozpięła
dwa jego guziki. Całowała skórę, którą odsłoniła. - To bar
dzo ładne - powtórzyła.
- Zaczynam się ciebie bać - powiedział David z udaną
powagą. - Czemu zawdzięczam tyle czułości?
- Po prostu twoja żona nie jest wystarczająco powściąg
liwa - przyznała Margaret szeptem. - Kocham cię, Davi-
dzie Warren!
David zmarszczył czoło.
- Zaczynam się lękać, moja Margaret. Czego ty chcesz?
Czego brakuje mojej Daisy, skoro musi się uciekać do ta
kich nieczystych sztuczek, by uwieść swojego, nie mają
cego o niczym pojęcia męża. Męża, który po wszystkich
zajęciach jest bardzo zmęczony i do niczego się nie na
daje...
Margaret przyszła do głowy pewna myśl. Dotychczas ni
gdy nic takiego się nie przytrafiło, dopiero teraz, ale może
uda jej się przekonać Davida, by się zgodził?
- Czy nie byłoby cudownie, gdyby Maxwell przyjechał
do nas na zimę?
David przyjrzał się żonie uważnie.
- Ja myślałem, że to ty będziesz chciała pojechać na zi
mę do domu - powiedział.
- Zwariowałeś? - wykrzyknęła. - Ja chcę zostać tutaj!
Chcę się przekonać, jak bardzo zimno tu bywa. Chcę po
znać ciemność, o której tyle wszyscy mówią. Chcę zoba
czyć zorzę polarną!
- Wyobrażasz sobie, że wystarczy strzelić palcami i twój
brat już tu jedzie?
- Jeśli ty się na to zgodzisz...
David mamrotał pod nosem:
- Gdyby to miało cię ucieszyć, to oczywiście możesz za
prosić do nas na zimę całą rodzinę. Ale twoja mama się nie
zgodzi, tyle mogę ci powiedzieć już teraz!
- Tylko Maxwella! - wykrzyknęła Margaret. - Tylko on
może zrozumieć... to miejsce.
Powinna była powiedzieć, że jedynie jej starszy brat jest
w stanie zrozumieć jej zainteresowania, jej opętanie Rozą. Że
tylko Maxwell może zrozumieć takiego człowieka jak Roza...
Zdążyła jednak zagryźć wargi, zanim powie za dużo, bo
David już i tak uważał, że jest za bardzo zajęta tą kobietą
z osady. Teraz zaczął myśleć, że Margaret trochę się uspo
koiła, jeśli o to chodzi, usunęła Rozę z myśli.
- Napiszę do niego zaraz i wyślę list naj pierwszym stat
kiem, idącym do Anglii.
- W takim razie musisz to zrobić dziś wieczorem - stwier
dził David. - „Queen" wychodzi jutro rano do Swansea.
Margaret potrząsała głową i mrugała pospiesznie.
- No to jestem bardzo zajęta, panie Warren!
- Ale chyba nie tak zajęta...?
- Właśnie że tak, niestety - roześmiała Margaret.
Na jej wargach pojawił się uśmiech zadowolenia, kiedy wyj
mowała przybory do pisania i zaczynała list do Maxwella.
„... David sam zaproponował, że może mógłbyś spędzić
u nas zimę - pisała, bliska prawdy. - Ja zaś mam nadzieję,
że zostaniesz do następnego lata, to będziesz mógł nazbie
rać również tutejszych kwiatów. Tak bardzo bym chciała
mieć cię tu na Boże Narodzenie, myślę, że zima będzie ła
twiejsza do zniesienia, jeśli będzie przy mnie prawdziwy
przyjaciel. Ktoś taki jak ty, mój starszy bracie. Powiedz na
szej drogiej mamie, że przedstawię cię tutaj całemu legio
nowi odpowiednich panien, nadających się do zamążpój-
ścia. Niektóre z nich mówią też po angielsku. A gdybyś
chciał mamę przerazić, to możesz jej powiedzieć, że znam
też córkę pewnego rosyjskiego hurtownika, który nie ma
synów. Wtedy mama sobie z pewnością pomyśli, że wyje
dziesz do Rosji. Ale taki paskudny chyba nie jesteś, Max-
wellu. Ty jesteś moim najmilszym bratem.
David jest taki kochany, że kiedy już skończę list do cie-
bie, opowiem mu tę drugą nowinę, tę, którą z tobą już się
podzieliłam. Wcale nie mam wyrzutów sumienia, że tobie
powiedziałam o tym pierwszemu, bo przecież mimo
wszystko, kiedy ona dotrze do ciebie, to David już dawno
będzie o wszystkim wiedział.
Już teraz cieszę się na twój przyjazd. Cieszę się, że będę
mogła ci pokazać wszystko tutaj. I rozmawiać z tobą o sza
rej godzinie. I cieszę się, że znowu będę się śmiać z twoich
niezbyt mądrych dowcipów. A najbardziej cieszę się na to,
że będę mogła usłyszeć, co myślisz o tej niezwykłej Rozie.
Przekaż moje najserdeczniejsze pozdrowienia Malcol
mowi i Cathy, Nickowi i Lucasowi. Ucałuj najdroższą ma
mę i tatę, jeśli przypadkiem jest w domu. Dołączę też list
do mamy, a ty będziesz przypalany na wolnym ogniu, je
śli pozwolisz, by ktoś poza tobą przeczytał mój list do cie
bie! Do zobaczenia, Max! David przesyła wszystkim naj
szczersze pozdrowienia. Twoja kochająca siostra Margaret.
Kafjord, 18 sierpnia 1840 roku".
Być może to odwaga, która ją ogarniała na myśl, że nie
bawem zobaczy Maxwella, pozwoliła jej na rozmowę
z Marją. Najpierw powinna była powiedzieć o tym Davi-
dowi, ale jakoś nie było czasu. On wciąż taki zajęty. Po
prostu za dużo pracuje.
O tylu sprawach powinna była powiedzieć Davidowi...
- Nie będziemy już więcej potrzebować twoich usług,
Marja - oznajmiła Margaret, gdy dziewczyna składała far
tuch i szykowała się do wyjścia.
Margaret czekała z tą wiadomością do chwili zakoń
czenia zmywania. Nie chciała jakiegoś wybuchu emocji
przed końcem pracy. Davidowi by się zresztą nie podo
bało, gdyby musieli płacić za usługę, która nie została wy
konana do końca. W takich sprawach był bardzo skrupu
latny, a Margaret nie miała wątpliwości, że to konieczne.
Żyją tu daleko od domu, muszą oszczędzać i odkładać
jak najwięcej, by mieć lepszy start, kiedy już wrócą do
Anglii.
Ruchy Marji stały się powolniejsze, ale nie odwróciła się
do swojej gospodyni. W dalszym ciągu starannie składała
fartuch i pozwalała Margaret oglądać swoje szczupłe plecy
w niebieskiej sukience. Nie było na niej żadnych zakładek
ani marszczeń, bo to by zabrało za dużo materiału i było za
drogie. Sukienka sięgała dziewczynie trochę nad kostki. Mar-
ja musiała już przystępować do konfirmacji, miała więc pra
wo do długiej sukni, ale pewnie w domu się nie przelewało.
Margaret opadły wyrzuty sumienia. Przymknęła oczy
i na chwilę zapragnęła cofnąć dopiero co wypowiedziane
słowa. Wolałaby nic nie mówić. W końcu nie płacili Mar
ji zbyt dużo za jej pracę i chyba niełatwo będzie znaleźć
inną służącą. Będzie musiała prosić o pomoc Kirsten, a te
go też wolałaby nie robić.
No ale słowa już padły.
Marja je słyszała, sprawiała jednak wrażenie, jakby by
ło inaczej. Poddawała teraz Margaret próbie, choć to prze
cież Margaret jest panią tego domu.
- Wymawiam ci, Marja. Nie mamy już dla ciebie zajęcia.
Wtedy młoda dziewczyna z Krety odwróciła się. Jej oczy
wcale nie były wodniste. Były stalowoszare. Szare jak lód
podczas ciężkiej zimy, kiedy fiord zamarza aż do dna.
- Czy niezbyt dobrze wykonuję swoją pracę?
0
Margaret wiedziała, że nie mówi po norwesku na tyle
dobrze, by wadzić się w jakiejkolwiek sprawie, i wcale też
sobie nie życzyła kłótni ze służącą. Zawsze ją uczono, że
służbę należy trzymać na dystans. Tylko dzięki temu będą
wiedzieć, gdzie jest ich miejsce.
- Twoja praca jest zadowalająca - odparła sztywno.
- W takim razie dlaczego jestem wyrzucona?
- Po prostu nie będziemy cię już potrzebować.
- Ach, tak! - krzyknęła Marja. - Teraz pani sama będzie
myła swoje podłogi? I zamierza pani sama prać swoje pięk-
ne suknie? Nie uwierzę w to, dopóki nie zobaczę! Pani rę
ce pewnie nigdy nawet nie trzymały ścierki, pani Warren!
Wyciągnęła swoje ręce.
- Ale te, te są stworzone do ciężkiej pracy, rozumie pa
ni? I te ręce pracowały tutaj diabelnie dobrze. Dlatego
chciałam zapytać, czemu nagle pani nie jest ze mnie zado
wolona? Jeśli jest tak, że trzeba mnie wyrzucić, to musi być
jakiś powód.
- Kamea - oświadczyła Margaret sztywno.
- Co? - spytała Marja, która nie zrozumiała, o czym tam
ta mówi.
- Moja ozdoba - wyjaśniła Margaret i poczuła, że powin
na być bardziej stanowcza. Powinna być ostrzejsza, zagnie
wana, nie powinna wdawać się z tą dziewczyną w rozmo
wy. Po prostu należało poprosić, by zabrała swoje rzeczy,
a w sobotę zgłosiła się do Davida po zapłatę. Tak właśnie
trzeba było się zachować.
- Pani ozdoba! - wykrzyknęła Marja, przechylając głowę.
- Moja ozdoba - powtórzyła Margaret i zapragnęła le
piej znać ten norweski, żeby to dokładnie wyjaśnić. Do
tknęła dłonią wysokiego kołnierzyka, pokazując, o co cho
dzi. - Moja ozdoba. Zniknęła. Nie ma jej.
- I pani myśli, że to ja ją wzięłam? - spytała Marja. Od
dychała ciężko, twarz jej poczerwieniała. Wyglądało na to,
że posądzenie o kradzież bardzo ją dotknęło. - A, teraz ro
zumiem. Ta piekielna ozdoba pani z twarzą kobiety, tak?
Margaret przytaknęła. Nie zamierzała opisywać swojej
ukochanej kamei w taki sposób, ale Marja musiała się ja
koś dowiedzieć, o czym mówią.
- Za nic na świecie bym tego nie wzięła! - krzyczała tam
ta wzburzona. - Ja to bym chciała mieć coś, co błyszczy.
Coś, co ma mnóstwo kolorów i mieni się jak gwiazdy na
nocnym niebie. Ale takich ozdób pani nie ma, więc nie mia
łabym się na co połaszczyć!
Wyprostowała się.
- Rozumiem. Zostałam wyrzucona. Ale może się też zda
rzyć, że pani inżynierowej trudno będzie znaleźć kogoś na
moje miejsce. Może się zdarzyć, że ludzie tutaj, nad fior
dem, wolą słuchać swoich. Może po tym wszystkim pani
będzie musiała sama szorować swoje podłogi. Może sama
będzie musiała prać i prasować swoje suknie, a pan inży
nier nie będzie miał już takich sztywnych kołnierzyków.
Nikt nie lubi być nazywany złodziejem, chociaż niczego
nie ukradł. I na nic się nie zda rozmawianie z innymi pa
niami, pani inżynierowo! Ja znam zwyczajnych ludzi, któ
rzy tutaj mieszkają! Oni będą woleli się dowiedzieć, co by
ich mogło spotkać, gdyby przyszli do tego domu pracować!
- Ja przecież też mogę rozmawiać z ludźmi - wybąkała
Margaret. - Ze zwyczajnymi ludźmi.
Mar ja wybuchnęła śmiechem.
- Nie zna tu pani ani jednego zwyczajnego człowieka,
inżynierowo Warren! W twoich pokojach kurz będzie le
żał po kątach. Ale i tak masz szczęście, że dzisiaj pracowa
łam tak dokładnie. Bo dużo czasu minie, zanim tu ktoś
znowu umyje podłogi.
- Mogłabym porozmawiać z Rozą - powiedziała Margaret.
- Oczywiście! - śmiała się Mar ja. - Niech pani rozmawia
z Rozą! Pięknych znajomości się pani dorobiła! Roza Sa-
muelsdatter! Ciekawe, co powie pani mąż na to, że spoty
ka się pani z taką, co to żadnemu górnikowi nie odmówi?
Po tych słowach Mar ja wyszła z domu, dumna niczym
statek pod pełnymi żaglami, wpływający na wody oceanu.
Margaret zdała sobie sprawę, jak wielu jeszcze słów nor
weskich nie zdążyła poznać.
Roza łatała koszule. Wieczory stawały się dzięki temu
krótsze. Miała czym zająć ręce. A Mattias potrzebował ca
łych koszul. Skoro już spalił za sobą mosty i wyprowadził
się z baraków, i skoro zrobił to dla niej, niech chociaż ma
kogoś, kto o niego zadba.
Powinien przynajmniej mieć połatane koszule...
Mattias grał z ojcem za zasłoną w karty. Cokolwiek Sa
muel myślał o całej sprawie, to odkąd Mattias się do nich
sprowadził, jego życie stało się ciekawsze. Mattias wyno
sił też Samuela do głównej izby na obiad. W niedzielę brał
ojca Rozy na ręce, wynosił z łóżka i sadzał przy stole. Tłu
maczył, że Samuelowi zaczynają się robić odleżyny, i prze
konywał, jakie to niebezpieczne. Roza podejrzewała jed
nak, że on po prostu chce przywrócić Samuelowi trochę
radości życia.
I Samuel chyba dostrzegał nowe światło...
Za tyle spraw należało dziękować Mattiasowi.
Łatwiej by jej było dziękować Tomasowi za wszystko,
co zawdzięczała Mattiasowi, wiedziała jednak, że to Mat
tias pochwycił ją w trakcie upadku i zatrzymał nad krawę
dzią. Tylko on się jej nie bał na tyle, by to zrobić. Tylko
on miał na to dość odwagi.
Tylko on był zaangażowany uczuciowo.
... on ją kochał...
Ukłuła się w palec, więc wsunęła go do ust, by zatamo
wać krew. Są ludzie, którzy znają specjalne formułki, ta
mujące krew. Roza je słyszała. Ona też potrafiła krew za
tamować. Ona jednak nie używała żadnych słów, żadnych
mistycznych zwrotów, żadnych zaklęć. Pragnęła po prostu,
by krew przestała lecieć, i krew przestawała. Sama nie
umiałaby powiedzieć, jakim sposobem to osiąga.
Tak po prostu jest i już.
Dla Rozy fakt, że ktoś potrafi osiągnąć to samo za po
mocą słów, graniczy z cudem. Jej zdaniem przypominał
czary, a to ją przerażało. Ludzie, którzy robią takie rzeczy,
muszą pożyczać siły od kogoś czy czegoś, co z pewnością
jest niebezpieczne. Ona sama nie musi tak postępować.
Ona posiada odpowiednią moc. To część jej daru.
Rozległo się pukanie do drzwi.
Z palcem w ustach Roza poszła otworzyć. Kątem oka
widziała Mattiasa przy łóżku ojca. Mattias sam się miano
wał jej tarczą ochronną.
- Ja otworzę! - zawołał z powagą w oczach. - Przecież
nie wiemy, kto to - dodał.
Roza nie protestowała. Uważała, że nie ma potrzeby za
mykania drzwi na klucz teraz, kiedy wszyscy wiedzą, że
Mattias mieszka w Samuelsborg. On jednak upierał się, że
należy to robić.
Mattias się o nią bał.
Lękał się, że ktoś może jej zrobić krzywdę.
To niezwykłe uczucie, wiedzieć coś takiego...
Za drzwiami stała młoda dziewczyna z Krety. Roza led
wo ją rozpoznawała. Podobna do tuzina innych młodych
dziewcząt. Włosy jasnoblond, jasne oczy, coś pośredniego
między szarym a niebieskim. Niektóre miały też oczy zie
lone. Były to podlotki, niektóre wyrośnięte, za parę lat co
druga z nich będzie już gospodynią na swoim.
Zaglądała w głąb izby, jakby obok Mattiasa, chociaż to
on trzymał klamkę. Nawet na niego nie spojrzała. To Rozy
szukały jej oczy, a kiedy ją znalazły, wpatrywały się w nią
z uporem.
Roza przeczuwała, że nic jej ze strony tamtej nie grozi.
Wymknęła się pod wyciągniętym ramieniem Mattiasa na
schody, wiedziała jednak, że on nadal za nią stoi. Nie mog
ła go poprosić, by wszedł do środka, zostawił ją z tą obcą
dziewczyną. Nie miała prawa traktować go jak kogoś
0 mniejszej wartości, niż był.
- Czego chcesz? - spytała dziewczynę.
- Masz cholernie dobrych przyjaciół, Roza Samuelsdat-
ter! - powiedziała tamta, ujmując się pod boki.
- Kim ty jesteś? - dopytywał się Mattias spokojnie.
- Służyłam tam, u inżyniera Warrena - odparła dziew
czyna. Patrzyła tylko na Rozę. - Ale zostałam wyrzucona.
1 powinnam chyba za to podziękować Rozie, no nie?
Roza nie miała pojęcia, o czym ta dziewczyna gada.
- Pani mówi, że jesteście bardzo dobrymi przyjaciółka
mi - ciągnęła tamta pogardliwie.
Jej śmiech wyrażał wszystko, co myśli o tego rodzaju
przyjaźni. Ze to nawet funta kłaków niewarte, tyle rozu
mieli, i Roza, i Mattias.
- Pracowałam porządnie, jak trzeba - dowodziła dziew
czyna. - Myślę, że czyściej szego domu tam nie ma. W ogó
le nie ma czyściej szego domu nawet w Krecie! Robiłam na
prawdę dobrą robotę. Byłam cholernie ostrożna z tymi jej
paradnymi sukniami, z tą głupią bielizną, cieniutką jak nie
wiem, a jego koszule krochmaliłam tak, że mogłyby stać,
gdyby je postawić. Nie mieli żadnego powodu na świecie,
żeby mnie wyrzucić. - Musiała zaczerpnąć powietrza
i umilkła na chwilę. - Gdyby nie ty, Rallar-Roza!
Roza cofnęła się, kiedy to przezwisko zostało rzucone
jej w twarz, ale zachowała spokój. Drzwi za nią skrzypnę
ły głośno, widocznie Mattias nie był aż taki spokojny. Sły
szała, że głośno oddycha, i poczuła falę ciepła w sercu, wła
śnie z powodu jego gniewu.
- Bo to ty to widziałaś, prawda? - krzyczała dziewczyna. -
Ty jej o tym powiedziałaś? Nie mogłaś przemilczeć, co? A ja
myślałam, że ty naprawdę jesteś jedną z nas! Że nie udajesz
lepszej niż my, bo jesteś jedną z nas, chociaż mieszkasz po tej
stronie wody. Nie będziesz od tego bardziej norweska, Roza
Samuelsdatter! Nie staniesz się od tego lepsza! Nie będziesz
lepsza od podlizywania się im. Nigdy nie będziesz im równa.
Oni cię nigdy nie potraktują jak równą sobie. Oni mieszkają
koło The House i zawsze będą górować nad tobą, Roza. Więc
niczego sobie nie wyobrażaj!
- A co ja takiego zrobiłam?
- Masz tu tę przeklętą ozdobę!
Dziewczyna wyjęła coś z kieszeni i cisnęła na schody,
wprost pod stopy Rozy.
- Weź to sobie i zanieś swojej przyjaciółce, pani inży-
nierowej Warren! Pięknej pani Warren! Ona wcale tego nie
żałuje. Wcale za tym nie tęskni. Wcale tego nie nosi. Nie
widziałam nigdy, żeby tego używała. Ani jeden raz! Wzię
łam to, co ona najmniej ceni. Ona ma skrzynkę pełną
ozdób. To niesprawiedliwe, że jeden ma aż tyle, a drugi nic.
Dziewczyna obróciła się na pięcie i uciekła.
Roza długo patrzyła w ślad za nią, a potem uklękła na
schodach i poszukała tego, co tamta rzuciła. To broszka.
Dziewczyna cisnęła jej pod nogi coś w rodzaju broszki. Po
dłużna, zaokrąglona na brzegach, ze złotą obwódką, przy
pominającą koronkę. Tło przywodziło na myśl muszlę, by
ło jednak ciemniejsze, bardziej brązowe niż muszla. A na
tym tle znajdowała się kobieca głowa, ozdobiona piękną
fryzurą, na łabędziej szyi.
Mattias zaglądał jej przez ramię.
- Piękne - powiedział. - I wygląda na bardzo stare.
Roza pokiwała głową.
- Nigdy nie rozmawiałam z panią Warren o ozdobach -
powiedziała. - W ogóle rozmawiałam z nią jeden jedyny
raz, a wtedy mówiłyśmy o kwiatach. Ona też ma imię ta
kie jak nazwa kwiatu.
- Ach, tak? - zdziwił się Mattias.
- Te jej kwiaty to księże kołnierzyki - wyjaśniła. - Tyl
ko że one się w jakimś języku nazywają margerytki.
- Opowiedziałaś jej o wierzbówce? - zdziwił się.
Roza skuliła ramiona i Mattias objął ją. Przyciągnął ją
ostrożnie ku sobie. Głaskał po głowie i szeptał coś w jej
włosy.
Za jego plecami świeciło czerwone, wieczorne słońce.
- Ty musisz być uparta jak ta wierzbówka, Roza - pro
sił Mattias. - I ostra też. Tak samo jak ten kwiat twarda
i pełna siły życia. I musisz pamiętać, moja kochana, że ty
sama obnażasz kark i plecy na ich ciosy...
- Dziękuję! - powiedziała z niechęcią i chciała się wy
mknąć z jego objęć, ale on trzymał ją mocno. Stał na scho
dach przed drzwiami do domu i trzymał ją w objęciach,
nie przejmując się tym, że przecież ktoś może ich zoba
czyć.
- Oczywiście, że ludzie gadają - powiedział. - A o czym
oni tu mieliby rozmawiać? Nikt nie dał im tylu powodów
do gadania co ty. Nawet Malene Marie, choć Bóg świadkiem,
że się bardzo starała! Czy to nie śmieszne, że oni gadali wię
cej o tobie, niż o przyjęciach, balach i toaletach, o fryzurach
i ozdobach tej, która nazywana jest królową z Kafjord?
- Mnie tam nie jest do śmiechu - powiedziała Roza zdła
wionym głosem, bo on wciąż mocno ją do siebie przycis
kał. Dławiła ją jego koszula, ale dobrze jej było w tych ob
jęciach. Otaczało ją miłe, dające bezpieczeństwo ciepło.
Dobrze było też zrezygnować z własnej woli.
W każdym razie na chwilę.
... na moment...
- Może powinnaś się dowiedzieć, czy pani Warren, two
ja przyjaciółka, nie miałaby dla ciebie pracy? - zastanawiał
się Mattias, całując jej włosy.
- Ona nie jest moją przyjaciółką!
- No, nie byłaby to najgorsza przyjaciółka - stwierdził
Mattias ze śmiechem. - Zresztą myślę, że ona nie jest taka
jak większość z nich. Wygląda na to, że lubi ludzi. Nie tyl
ko tych ze swojej sfery.
- Oczywiście! - prychnęła Roza. - I dlatego wyrzuciła
dziewczynę, która zajmowała się ich domem...
- Ona kradła - przypomniał Mattias. - Ty byś też wy
rzuciła kogoś, kto by zabrał twoją własność.
Roza nie była tego taka pewna.
- Czy nie lepiej byłoby pracować tam niż w The House?
Tam nie jest aż tak paradnie. A skoro ona cię lubi, to mog
łoby być nieźle.
- Ja nie chcę pracować dla niej - powiedziała Roza. - Nie
chcę pracować pod jej rozkazami - wyjaśniła po chwili.
- A stać cię na taką dumę? - zdziwił się Mattias i wypu
ścił ją z objęć.
Roza nie chciała mu odpowiadać. Przyniosła z domu
chustkę, zarzuciła ją na ramiona i wyruszyła w stronę Ko
palni. Nie powiedziała Mattiasowi, dokąd się wybiera, ale
też nie było to potrzebne. Przecież wiedział.
Nikt nie znał jej tak dobrze jak on...
Nie było powodu, by miała się czuć tym zakłopotana,
a jednak była. Roza czuła się niemal tak, jakby to ona
okradła panią Warren.
Margaret.
Zresztą nie wydawało jej się też właściwe nazywać ją
Margaret, choćby w myślach. Tym imieniem ona sama się
nazywała, ale Roza przecież wie, kim ona jest, wie, że na
leży do tych, którzy wiele znaczą w Kopalni, a takie nazy
wanie po imieniu czyniło ją mniejszą, mniejszą nawet niż
Roza, mniejszą niż własne imię. Należało używać tytułu:
pani inżynierowa Warren!
Tamta fińska dziewczyna, kimkolwiek ona jest, miała ra
cję, mówiąc, że Roza nigdy nie będzie jedną z nich. Nawet
gdyby żyła milion lat, tego nie osiągnie. Wiedziała, gdzie jest
jej miejsce, w jakim domu mieszka i że ten dom w niczym
nie przypomina tamtych piętrowych domostw z mnóstwem
okien, szklanych szyb i z pięknymi widokami.
To dziwne uczucie iść drogą w stronę jednego z tych do
mów, wiedząc, że ma się tam interes do załatwienia. Praw
dziwy interes. Nie musi o nic prosić. Nie musi zginać kar
ku ani pytać o nic, nie znając odpowiedzi.
Ma przewagę...
Nie musi o nic prosić...
Minęło sporo czasu, zanim ktoś otworzył, ale Roza nie
mogła po prostu wtargnąć do tego domu, nie czekając, aż
ją wpuszczą. Wiedziała, że drzwi wejściowe nie są zamknię
te na klucz, ale nie mogła ich zwyczajnie pchnąć i wejść.
Nie do Anglików. Nie do pani Warren.
To on sam jej otworzył i Roza poczuła ukłucie w sercu.
Bo przez to stał się bardziej podobny do Mattiasa. Zasta
nawiała się, przed czym on ochrania żonę.
Dygnęła jednak i spytała o panią.
David Warren nie spuszczał z niej oczu. Spojrzenie prze
sunęło się na oszpecony policzek Rozy. To niemal niemoż
liwe, żeby było inaczej, kiedy ktoś miał ją przed sobą. Ale
on zauważył też wolę w jej niebieskich oczach. A wiedział,
że ta dziewczyna ma wolę niezłomną jak góra. I widział jej
włosy niczym ogień płonący wokół jej kształtnej twarzy.
Podobnej do serca. Widział to wszystko, kiedy próbował
uwolnić się od uczucia, jakie wywarł na nim ten pokryty
bliznami policzek o skórze suchej jak papier. Nagle pojął,
dlaczego Margaret jest taka zafascynowana tą kobietą.
Poprosił, by weszła, zamiast stać na schodach i czekać
na Margaret. Było w niej coś takiego, że ludzie, niezależ
nie od stanu, traktowali Rozę Samuelsdatter z szacunkiem.
Poza tym, jeśli ona wejdzie do środka, to on dowie się
też, z czym przyszła.
Wyglądała na skrępowaną, ale tylko przez chwilę. Po
tem przesunęła się obok niego i pozwoliła się wprowadzić
do salonu. Miała postawę, jakiej mogłyby jej pozazdrościć
panie z angielskiej rodziny królewskiej.
11
- Ale dlaczego ona tobie dała moją kameę? - spytała
Margaret.
Wpatrywała się w ozdobę po babce, która nieoczekiwanie
znalazła się znowu w jej rękach. I to z najmniej oczekiwanej
strony. Roza przecież nie wiedziała, że Margaret straciła brosz
kę. Roza Samuelsdatter jest osobą obcą, której noga nigdy nie
postała w domu Margaret z wyjątkiem tamtej nocy, kiedy zo
stała tu przyniesiona nieprzytomna i wyniesiona z powrotem
przez swojego przystojnego, lecz ponurego kochanka.
Margaret nie mogła wypuścić broszki z ręki. Ściskała ją
tak mocno, że złota krawędź ozdoby kaleczyła jej skórę. Kie
dy to zauważyła, z wolna otworzyła dłoń, zła na samą siebie.
Ale serce nadal biło jej mocno z nieoczekiwanej radości.
- Ona myślała, że ja widziałam broszkę - powiedziała Ro
za niechętnie, nie patrząc na Margaret. Na Davida, męża
Margaret, zresztą też nie. Napatrzyła się na niego dosyć na
schodach. Wyrobiła sobie pierwsze wrażenie i nie widziała
powodu, dla którego miałaby przyglądać mu się uważniej.
Byłoby inaczej, gdyby miała do czynienia ze zwykłym
robotnikiem. David nie wyglądał jak inżynier. Nie wyglą
dał jak inni z wyższej sfery. W każdym razie nie tak samo.
Gdyby go inaczej ubrać, gdyby skóra na jego rękach była
trochę bardziej szorstka, mógłby być mężczyzną.
A wtedy mógłby się Rozie podobać.
Na myśl o tym w kącikach jej ust pojawił się lekki uśmieszek.
Zastanawiała się, jak ktoś, kto pracuje z papierami, może
mieć takie szerokie barki. Twarz Davida była jakby zbyt brzyd
ka, by mogła być uznana za ładną, ale zdecydowanie była to
twarz pociągająca. Bywają mężczyźni niemal urodziwi właśnie
dlatego, że są tacy brzydcy. Bo z mężczyznami jest zupełnie
inaczej niż z kobietami. David Warren miał wiele cech mówią
cych o tym, że powinien być prawdziwym robotnikiem.
- Ty tu nie jesteś! - wykrztusiła Margaret. - Ty nie jesteś
tu, kiedy ona tu jest. Kiedy Marja tu jest. Ona jest sama.
W jaki sposób mogłaś widzieć? Dlaczego ona tak mówi?
Roza uśmiechnęła się.
Margaret Warren w niczym jej nie zagraża dlatego, że
posługuje się takim dziecinnym językiem. Dlatego, że wy
biera najłatwiejsze słowa. Dlatego, że wysławia się tak nie
zdarnie. Dlatego, że tak źle mówi po norwesku, tak łatwo
ją lubić. Tak jak lubi się dzieci.
- Ja mam opinię - zaczęła Roza, nie patrząc na Margaret.
Jej wzrok błądził po meblach, obrazach i mosiężnych świecz
nikach. Po adamaszkowych i haftowanych pokrowcach leżą
cych na fotelach. Po malowidłach przedstawiających osoby
podobne do Margaret. Chociaż tych wszystkich rzeczy nie
było tu aż tyle co w The House. Wręcz przeciwnie. A jed
nak było tu stanowczo za dużo rzeczy, których człowiek
wcale nie potrzebuje na co dzień. Za dużo wszystkiego bez
czego można żyć. Wiedziała, że to nie jest niezbędne, ale i tak
kręciło jej się w głowie z podziwu. Bo Roza z łatwością za
chwycała się wszystkim, co piękne. Nietrudno było ucieszyć
jej oczy urodą przedmiotów. Zwłaszcza takich, które do ży
cia niezbędne nie są. Jej wzrok błądził teraz długo, aż zatrzy
mał się na kościstej twarzy Davida Warrena.
Miał spiczasty podbródek. I ten podbródek stawał się
jeszcze bardziej spiczasty, a twarz jeszcze bardziej pociągła,
kiedy David się uśmiechał. Roza stwierdziła, że David po
doba jej się bardziej, kiedy jest poważny, tak jak teraz. Nie
którzy ludzie są stworzeni do tego, by się uśmiechać, inni
do tego, by zachowywać powagę. I mąż Margaret najwyraź
niej nie został stworzony do żadnych śmichów-chichów.
Jego usta nie były takie zmysłowe i piękne jak usta Mat-
tiasa. Natomiast miał niemal tak samo nieregularne rysy jak
Mattias, choć u Mattiasa wszystko było jakby bardziej bujne.
W twarzy Anglika dostrzegała znacznie więcej opanowania.
Nie można jednak zaprzeczyć, że David jest pociągający...
Roza zastanawiała się, czy on zawsze nosi krawat pod bia
łym kołnierzykiem koszuli. Wbiła wzrok w ten kołnierzyk.
Biel koszuli i czerń krawata w zestawieniu z pięknie oliwko
wą skórą. Miał ciemniejszą karnację, niż zwykle miewają An
glicy. Odbierała jednak jako coś nieprzyjemnego ten jego kra
wat. Znajduje się przecież we własnym domu, jest wieczór,
minęło sporo czasu, od kiedy wrócił z pracy, więc dlaczego?
Pomyślała, że z całą pewnością jego żona, to znaczy Mar-
garet, wolałaby, żeby zdjął ten krawat i odpiął kilka guzików
pod szyją. To takie zmysłowe pokazywać nieco skóry, moż
na ucieszyć wzrok jej widokiem, to podnieca kobiety. Doty
kać tej skóry nai pierw wzrokiem, potem może palcami...
Roza odwróciła wzrok, przestraszyła się, że jej myśli mogą
być przezroczyste. Ale ani Margaret, ani David nie wyglądali
na to, że wiedzą, co jej chodzi po głowie. Zresztą nie ma chy
ba nic zdrożnego w takich rozważaniach, nawet jeśli dotyczą
ich, ludzi, którzy są czymś znacznie więcej niż ona sama.
Pod tym względem są chyba tacy sami jak wszyscy inni.
A może nie...
Znowu podniosła wzrok i napotkała spojrzenie brązo
wych oczu Anglika, widziała, że je zmrużył, jakby w czymś
na kształt zrozumienia.
On wystarczająco długo mieszkał w Kopalni. I dobrze
wiedział, kim jest Roza. Wiedział, co ludzie o niej gadają.
I wiedział, jakimi nazwami ją określają.
A mimo to tak właśnie na nią patrzył.
To było jak dar.
- Ja mam opinię osoby, która widzi więcej niż inni - rze
kła Roza wolno, tak wolno, by Margaret mogła zrozumieć.
Ale nie patrzyła na nią.
Margaret Warren jest taka delikatna. To istota całkiem
niepodobna do Rozy, jakby wyjęta z jakiejś książki, pod
czas gdy życie Rozy nigdy przecież nie będzie spisane. Wy
dawało się niemal czymś niewłaściwym, by Roza rozma
wiała z Margaret. Wydawało się czymś niewłaściwym, by
Margaret Warren potrzebowała wnikać w myśli Rozy. Wy
dawało się czymś niewłaściwym, by w ogóle starała się zro
zumieć, jak żyją tacy ludzie jak Roza.
Margaret Warren nie ma nic wspólnego z ludźmi nad
Kafjord.
- Mam też opinię osoby, która może sprawiać, by róż
ne rzeczy się działy.
- A możesz? - spytała Margaret. Wyglądała na szczerze
zainteresowaną. Nic, ani w jej wyglądzie, ani w zachowa
niu, nie pozwalało przypuszczać, by Roza ją przestraszyła
lub wzburzyła. Pani inżynierowa nie traktowała jej z tego
powodu jak ducha ani nic takiego.
Wydawało się to dziwne, niemal szalone.
Roza nie przestawała patrzeć Davidowi Warrenowi
w oczy. Nie była w stanie przestać. Coś takiego w tych
oczach było, coś, co nieczęsto widywała.
David patrzył na nią tak, jakby patrzył na człowieka.
- Możesz? - powtórzyła pytanie pani Warren.
Mąż zwrócił się z wolna ku niej. Zdawał się drżeć, jakby
mu było zimno. Musiał walczyć ze sobą, by powstrzymać
dygotanie rąk. Krew się w nim burzyła. Czuł, że policzki
mu się czerwienią, i musiał zagryzać wargi, by zachować pa
nowanie nad sobą. Był wzburzony i wciąż wyczuwał wiel
ką siłę w spojrzeniu Rozy Samuelsdatter.
Niebezpiecznie jest spoglądać w takie oczy. Równie nie
bezpiecznie jak patrzeć w gwiazdy.
... myśleć, że się je zna...
- Ja nie wiem - odparła Roza szczerze.
- Naprawdę nie wie się takich rzeczy? - spytał David
Warren cichym głosem. Nie wysokim czy niskim, lecz ci
chym. Przyjaznym, trochę spiętym, trochę natarczywym.
Roza miała wielką zdolność rozróżniania głosów.
W głosie Warrena wyczuwała jakąś niepewność. Coś, co
on ze wszystkich sił starał się ukryć.
- Czy człowiek nie wie, że ma zdolności przekraczające
to, co normalne? - rozszerzył pytanie. Było ono teraz
wszechogarniające, otaczało Rozę i domagało się porząd
nej odpowiedzi, nie jakichś jej zwyczajnych wykrętów.
Siedziała w miękkim fotelu, a jej palce głaskały kwiaty
na obiciu. Musiała się im przyjrzeć uważnie. Całe oparcie
fotela pokryte było kwiatami w różnych odcieniach czer
wieni. Gdyby zdołała się skupić, mogłaby je policzyć. Ro
za była pewna, że musi być w tych kwiatach co najmniej
osiem różnych odmian czerwieni. Nadzwyczajne. Kwiaty
z wełny na obiciu fotela!
Kwiaty mogą sobie rosnąć na łąkach, nad parowami, na
brzegach strumieni i potoków. Trawy mogą pokrywać ha
le i pastwiska. Roza nie mogła jednak zrozumieć, że ktoś
traci czas, by haftować kwiaty na pokrowcach foteli, i to
takimi drobnymi ściegami.
Nie potrafiła pojąć, że istnieją ludzie, to znaczy kobiety,
które mają pod dostatkiem czasu na coś takiego. A co, kie
dy pokrowiec się zniszczy? Czy wtedy haftują nowy? Może
całe życie upływa im na haftowaniu pokrowców na fotele?
Roza wyobraziła sobie taki fotel w domu, w Samuelsborg.
O mało się głośno nie roześmiała na myśl o czymś takim.
Skąd miałaby brać czas na szycie wymyślnych pokrowców?
Czy człowiek zajęty haftowaniem na pokrowcach fote
li margerytek, czerwonych róż i niebieskich kwiatków, któ
rych nazwy nawet nie zna, czuje się przydatny?
- Nie zawsze wszystko się wie - odparła i porzuciła roz
myślania na temat haftowanych kwiatów.
Mówiła szczerze.
- Coś może się przeczuwa - ciągnęła, sama nie wiedząc,
dlaczego jest z nimi taka szczera, dlaczego odsłania się
w ten sposób. Na ogół tego nie robiła.
- Ale być pewnym jest bardzo trudno - tłumaczyła mi
mo wszystko. - Nikt bowiem nie potrafi ci wyjaśnić, jak
to powinno być. Nikt nie potrafi powiedzieć, jak się czu
je ktoś, dla kogo to normalne. A zresztą nikt nie może po
wiedzieć, co jest normalne, czy człowiek jest normalny.
Przecież my wszyscy, przynajmniej dla siebie, gdzieś
w środku jesteśmy normalni, no nie? I trudno jest powie
dzieć, jacy są w głębi duszy inni ludzie. Tego nie można
wiedzieć. No to jak w takiej sytuacji, i skąd, można wie
dzieć, że się samemu jest innym? Jeśli się innym jest?
Roza umilkła.
Pochyliła kark, ale mimo to czuła, że jego wzrok ją pa
li. Nie mogła się przed nim schować. Miała poczucie, jak
by on potrafił więcej niż ona. Jakby to on miał ponadnor-
malne zdolności.
No i pewnie myśli, że Roza jest głupia. Jak mogła wyrażać
się tak głupio. I tak niezdarnie. Wierzy we wszystko, co po
wiedziała. Po raz pierwszy w życiu ktoś skłonił ją, by swoje
myśli wyraziła w słowach. Ale zrobiła to okropnie niezdarnie.
A tutaj przecież powinna wyrażać się elegancko.
Elegancko...
Cóż za śmieszna myśl!
Oni nie powinni myśleć, że Roza jest głupia.
On nie powinien uważać jej za naiwną.
Tak bardzo chciała, by traktowali ją jak równą sobie.
Ale do tego nigdy nie dojdzie.
Nigdy.
Oni należą do innej klasy.
... nigdy nie staniesz się taka jak oni...
- No, uważam, że to bardzo mądre słowa - rzekł ów cie
pły, przyjazny głos Davida Warrena.
- Przecież nikt już dzisiaj nie wierzy w czarownice! - za
wołała Margaret wzburzona. - Nikt! Przynajmniej w An
glii! W Europie! Przynajmniej ludzie z... education!
- Wykształceniem - poprawił David. - Daisy chciała powie-
dzieć, że w naszych czasach mało kto wierzy w coś takiego.
Ale tutaj, na północy, upiory żyją chyba dłużej, prawda, Rozo?
Przeniknął ją dreszcz, kiedy zwrócił się do niej po imie
niu. Poczuła mrowienie wzdłuż pleców, zimno, jakby ktoś
wrzucił jej kawałek lodu za koszulę. I ten lód topniał po
woli w cieple jej ciała, boleśnie, a zarazem rozkosznie. Bo
leśnie i rozkosznie.
Skrajne uczucia.
Nie potrafiła tego wytłumaczyć.
Wszystko, co mogła zrobić, to czuć...
... czuć...
Nie miała odwagi podnieść wzroku. On zmienił się w czło
wieka, który należy do osady nad fiordem. Jego oczy świad
czyły, że i on, i Roza wiedzą, jak tutaj jest. Że znają tutejsze
życie. Nic, co się tu dzieje, nie może ich zaskoczyć, natomiast
Margaret trzeba nadal tłumaczyć, jak się tutaj żyje naprawdę.
Roza nie odważyła się spotkać wzroku Davida, bała się
bowiem tego, co być może w nim jest. Ale jeszcze bardziej
się bała, że nie znajdzie w nim nic.
I bała się tego, co jej twarz mogłaby zdradzić. Co jej
oczy mogłyby powiedzieć, kiedy znajdą się naprzeciwko
tamtej pary oczu, które rozumieją aż za dobrze.
Skinęła tylko głową, bo przecież jakiejś odpowiedzi mu
siała udzielić, skoro on z nią rozmawiał. Skoro on przema
wiał do niej, jakby należała do tej samej klasy, jakby była
jedną z nich, a nie prostą kobietą znad fiordu. I w dodat
ku kobietą o złej opinii.
- Napijesz się z nami herbaty? - spytała Margaret, kie
dy cisza zaczęła się za bardzo przeciągać.
Zdała sobie sprawę, że drgnęła na tym swoim fotelu. Wy
trzeszczając oczy, wpatrywała się w Margaret, siedzącą
przed nią w gładkiej, pięknej sukni czerwonego koloru, ja
kiego tutaj nikt prócz niej nie nosił. Było w niej coś niemal
nieprzyzwoitego, tylko z powodu tego czerwonego koloru.
Margaret jednak zdawała się tego nie zauważać. Zresztą
wyglądała w tej sukni bardzo pięknie. Ona mogła nosić
wszystko. Roza uważała, że czerwony kolor może nie jest
dla Margaret najszczęśliwszy, ale nie do niej należało sądze
nie tych, którzy posiadają środki i wiedzą tyle o świecie.
Ona sama wie tak niewiele. Ona sama jest przecież tyl
ko Rozą z Krety! Nawet nie Rozą z Samuelsborg, choć by
ła pewna, że ojciec stanowczo by się przy tym upierał. Ale
minął już czas, kiedy mogła uważać się za coś więcej niż
w istocie była.
Wszyscy nad Kafjord dobrze wiedzą, kto jest kim.
Roza musiała zdawać sobie z tego sprawę!
Żeby nie wiem jak się starała być jedną z nich, należeć
do ich świata, to nigdy tego nie osiągnie! Nie zna bowiem
reguł, rządzących ich światem. Nie wiedziała, jak człowiek
powinien się zachowywać. Nie miała możliwości się tego
nauczyć. Przyglądać się, jak się różne rzeczy robi.
- Dziękuję - powiedziała, czując, że słowa jej się plączą. -
Ale nie wiem, czy powinnam. Czy mam czas.
Zielone oczy Margaret Warren zrobiły się jeszcze więk
sze w jej prawie pięknej twarzy. Margaret była raczej cza
rująca niż ładna. Wglądała na młodszą, niż w istocie była.
Inżynier Warren miał w swoich piwnych oczach głębo
kie zrozumienie. Uśmiechał się rozbrajająco i Roza wie
działa, że on pragnie wyjaśnić sytuację, chce uratować dla
niej tę chwilę. Chciał móc powiedzieć coś, co by było zro
zumiałe dla Margaret.
Roza jednak nie chciała, żeby robił to dla niej. Przecież
potrafi sama się wytłumaczyć! Przecież nie jest tak, że za
wsze musi być jakiś mężczyzna, który ją wyprowadza
z trudnej sytuacji. Sama umie. Roza nie chce być nikomu
nic winna. Odchrząknęła.
- Mam oborę - rzekła pospiesznie. - I muszę się zająć
ojcem...
Zaczerpnęła powietrza.
-... i Mattiasem. Ja... mam rodzinę, o którą muszę zadbać.
Tak trudno wyjaśnić, dlaczego musi już iść, dlaczego musi
uciekać. Byłoby dla nich obraźliwe, gdyby powiedziała, że jest
tu za ciasno. Że czuje, jakby miała się udusić. Ale pulsowało
jej w skroniach, gardło jej się zaciskało, jakby je obejmowały
czyjeś bardzo mocne ręce. Powinna się opanować, zachowy
wać jak najspokojniej, by gospodarze niczego nie zauważyli.
Nie chciała, by pomyśleli, że z nią coś nie w porządku.
Roza widziała jedynie czerwoną suknię Margaret War
ren, nic więcej. Była jak porzeczki, ale chyba bardziej czer
wona niż one, i kiedy Roza tak na nią patrzyła, suknia sta
wała się coraz czerwieńsza, taka czerwona, że zapierało
dech w piersiach. Dopóki jednak nie spuszczała z niej oczu,
jakoś nad sobą panowała.
Wbijała wzrok w dół sukni Margaret.
Coraz trudniej było oddychać. Pulsowanie w skroniach
narastało. Roza otworzyła usta i próbowała spokojnie
wciągać powietrze, nie może dopuścić, żeby oni coś zauwa
żyli! Nie mogą się domyślać, że z nią coś nie w porządku.
Suknia zrobiła się jeszcze czerwieńsza.
To już nie był kolor porzeczek.
... czerwona jak krew...
... wszystko jest wirowaniem, wirowaniem światła. Spo
tykać się z nimi, to spotykać się ze światłem. Nadal kręci
mi się w głowie, ale mam wrażenie, że zaraz z tego wyjdę.
Już mi nie jest niedobrze.
Tutaj jest prawie jak w domu. Trawa jest tu bardziej
miękka niż gdziekolwiek indziej. Nawet niebo jest bardziej
niebieskie i słońce jakby cieplejsze, bardziej życiodajne niż
u nas nad Kafjord. To nieprawda. Ja sobie to tak wyobra
żam, bo panuje tu wielki spokój. Mogłabym tutaj zamiesz
kać, gdyby nie pewność, że one tu zaraz za mną przyjdą.
Nie wzywałyby mnie bez powodu. Ściągnęły mnie tutaj,
bo ich nie słucham, bo nie chcę się podporządkować, je
stem nieposłuszna i nie chcę żyć dla nich.
Tutaj panuje taki spokój, ale ja czuję, że jakieś szpony
wbijają się w moje serce. Ponieważ żyję tak, jak chcę, one
sprawiają, że czuję się jak nieposłuszne dziecko. Dotych
czas tylko wobec ojca miałam takie nieczyste sumienie jak
teraz. Czuję ból i nie wiem, czy to pochodzi ze mnie sa
mej, czy też to jest coś, czym one kierują. Nie wiem, jaką
siłę one mają, nie wiem, jak dalece mogą mną rządzić, de
cydować, jak dalece wpływać na moje życie...
Wiem tylko, że wzywają mnie tutaj. Łapią mnie, kiedy
najmniej sobie tego życzę, nie jestem nawet w stanie zo
rientować się, gdzie tak naprawdę jestem, wiem tylko, że
znajduję się w dwóch miejscach naraz.
Ja wiem...
Nie odwracam się ani razu, gdy słyszę rozlegające się za
mną kroki. One zawsze przychodzą od tyłu. Pewnie dlate
go, żebym nie wiedziała, skąd dokładnie. Czy spływają
z powietrza, czy wyrastają z ziemi, ani czy naprawdę za
mieszkują te zielone równiny, dużo rozkoszniej sze niż nie
bo, jakie pastorzy w swoich kazaniach w niedzielę przed
południem obiecują wiernym po śmierci.
A może to właśnie jest niebo?
Może to wspaniałe, cudowne niebiańskie przestworza?
... tak samo prawdziwe jak my...
Spodziewam się usłyszeć głos Natalii, ale nie, odzywa się
mężczyzna. Mężczyzna, który wkracza w zieleń i błękit, ja
ki widzą moje oczy. Jest to ktoś obcy, stoi w blasku słońca.
Nie wiem, dlaczego myślałam, że tutaj są same kobiety.
Może dlatego, że tylko one coś tu znaczą. Ale przecież już
dawno mi powiedziały, że mój brat też posiada siłę.
Mężczyźni byli ważni...
Obcy podchodzi do mnie, widzę, że jest ode mnie starszy,
chociaż nie bardzo. Ma na sobie ubranie ze skóry. Coś w rodza
ju kaftana oraz gładkie spodnie. Wyglądają na takie miękkie, że
mam ochotę dotknąć ich palcami, ale tego nie robię. Jest w nim
coś, co trzyma mnie na dystans. Nie zasznurował kaftana pod
szyją i patrzę wprost na jego nagą skórę. Jest gładka i ciemna,
wiem, że jego silne ciało prężyłoby się pod dotknięciem mojej
ręki, ale przecież nie mogę sobie na to pozwolić.
Uśmiecha się. Jest wolny, piękny, młody.
Jego twarz, trochę kanciasta, wyraża siłę. Nigdy nie spo
tkałam nikogo, kto by był do niego podobny, ale jest w nim
jakby coś znajomego, coś, co rozpoznaję. Jakbym zawsze no
siła w duszy wspomnienie o nim. Jakbym miała to we krwi.
Jego widok napełnia mnie wielką i cudowną radością.
Usta ma szerokie. Proste brwi sprawiają wrażenie nary
sowanych kawałkiem węgla na jego silnej twarzy. Uśmie
cha się kącikami warg i ten uśmiech dodaje mu urody. Mru
ży oczy. Twarz pokrywają zmarszczki, kiedy się uśmiecha,
a ja wiem, że należy do tych ludzi, którzy mają w sobie
wiele powagi, nie tylko śmiech i skłonność do żartów. Ten
człowiek musi mieć wiele mrocznych stron.
Po prostu to wiem.
Jego oczy mają taki dziwny blask. Jest w nich jakieś nie
oczekiwane światło. Jakby nosił w sobie blask samego słoń
ca, ale kiedy patrzę w te oczy, przenika mnie chłód. To są
oczy jak u kota. Jak te cudowne kamyki wydobywane
z nadmorskiego piasku, które ludzie nazywają bursztynem.
Mój wzrok przesuwa się na szyję mężczyzny. Nosi na
niej podwójny rzemień, którego końce kryją się głęboko
w rozcięciu kaftana, kryje się też tam ozdoba zawieszona
na rzemieniu, ale ja wiem, co ktoś taki może nosić na ser
cu, wiem, co on ma na gołej skórze, i z trudem pojmuję,
że istnieje aż tak wielka miłość.
Ale on jest tego dowodem.
To on kochał najbardziej i utracił najwięcej w histo
riach, które opowiadamy, by sobie wytłumaczyć nasze
uczucia. Ja nie mam z kim porównywać jego rysów, albo
wiem on nie pochodzi z naszej rodzinnej linii. W moich
żyłach nie płynie jego krew. Jego ród już nie istnieje na roz
ległych równinach tundry.
Uśmiecha się do mnie, ponieważ wie, że go rozpoznaję,
i podchodzi tak blisko, że mogłabym go dotknąć. Koniusz
ki palców ma cieple i czułe, kiedy gładzą mój oszpecony po
liczek. W jego oczach nie dostrzegam obrzydzenia. A współ
czucie jest szczere. Takiego współczucia nie odrzucam.
- Wypalony znak - powiada niskim głosem. Mówi śpiew
nie, pod tym względem przypomina Tomasa, głos jest zna
jomy i przyjazny. Jakbym słyszała ten głos tysiące razy.
Zawiera w sobie pamięć.
Nieoczekiwanie cofam się daleko w czasie.
Rozmawiałam z kimś, kto znajdował się w górach.
Odpowiadał mi przyjazny męski głos.
... to był przyjaciel...
- Oboje mamy wypalone znaki - mówi. - Ty nosisz swój
znak w bardziej widocznym miejscu. Po to, by wszyscy
mogli zauważać. I równie wyraźny znak nosisz też w du
szy. Tamtego nikt nie widzi, ale on istnieje, i pozbycie się
go jest tak samo niemożliwe. Tak samo jak dla mnie po
zbycie się znaku wypalonego na skórze. Urodziłaś się z ta
kim przeznaczeniem, nawet po śmierci cię to nie opuści...
W jego spojrzeniu zawiera się jakby rozbawienie i rozu
miem, co powoduje, że kąciki jego ust zdają się drgać. Wi
dzę, z jakiego powodu on się uśmiecha, i czuję, że sama za
raz się roześmieję.
- Nawet wtedy nie - powtarzam i patrzę w dal, na zie
lony krajobraz.
- Nawet wtedy - odpowiada, a jego wzrok podąża za
moim ponad horyzont.
Otacza mnie po prostu raj. W oddali mieni się błękitna
woda. Jakby kawałki nieba spadły na dziewiczą zieleń. Te
oczka wodne zakochały się w niebie i z całych sił starają
się do niego upodobnić, na co niebo i słońce również od
powiadają miłością. Patrzę, jak zielone wzniesienia stają się
częścią nieba, niemal się z nim stapiają, a daleko, na samych
krańcach tego świata, dostrzegam pasące się stada białych
zwierząt i wcale nie muszę pytać, czy to może on jest wła
ścicielem tych stad reniferów, ponieważ wiem, że tak wła
śnie jest. Ma lasso przerzucone przez ramię. Brązowa skó
ra, brązowa kurtka, brązowy kaftan, brązowa linia.
Tutejszy raj pachnie trawą, roślinnym sokiem, wrzosa
mi i urodzajną, wilgotną ziemią. Mnóstwo tu dźwięków
przepełnionych radością, śpiewu ptaków i kwilenia tysięcy
gardziołek.
Wszystko tu jest, wszystko trwa w nieskończonym spo
koju.
Ale nawet tutaj nie mogę się uwolnić od mojego daru,
od mojego brzemienia.
- To jest nieskończość - mówi on. - To jest pełnia i tutaj
ja czekałem na nią. Czekałem tu na nią już nazbyt długo...
Nie mogę wypowiedzieć jego imienia, choć mam je na
końcu języka. Wydaje mi się to niewłaściwe, tutaj bowiem
nie powinno być imion. Są jakby nieważne. To też jest coś,
co po prostu wiem.
- Czy to ty będziesz się teraz starał mnie przekonać? -
pytam. - Co mógłbyś mi powiedzieć, czego one jeszcze nie
powiedziały?
Jego złociste oczy mienią się jeszcze bardziej.
- Krwi nie można się wyrzec - mówi tylko. Jest w nim ty
le ciepła. I to są fragmenty naszej historii, których nie potra
fię zrozumieć. Nie rozumiem na przykład, jak jakaś kobieta
może tęsknić za kimś innym, skoro miała tego mężczyznę.
- Ja zawsze byłem przy tobie - oznajmia. - Towarzyszy
łem ci w dzieciństwie. Czuwałem nad tobą, żeby nic złego
ci się nie przytrafiło.
Moja ręka unosi się jakby mimo woli i dotyka okaleczo
nego policzka.
- Wtedy już mnie przy tobie nie było - tłumaczy po
spiesznie z wielką powagą. - Ja zawsze czuwałem nad naj
mniejszymi. Czy mieli zdolności czy nie. Wy jesteście z jej
krwi, a ja zawsze czuwałem nad tym, co należy do niej.
To on kochał najmocniej i utracił najwięcej.
... ofiarował najwięcej...
Uśmiecha się tak, jakby skrywał jakąś tajemnicę za tym
swoim niezwykłym spojrzeniem.
- Światło było moje - powiada. - Zorzę polarną to ja roz
piąłem między nią i mną. Ona została w nią złowiona dzię
ki mnie. Bo zrodzona z zorzy polarnej nie była. To ja i mój
ród zawsze znajdowaliśmy się w objęciach zorzy. Ród mo
jej matki wędrował po ścieżkach zorzy. I mój ród nadal ist
nieje pod niebem, na którym zorza faluje...
- Ale to niemożliwe - mówię.
Odpowiada mi uśmiechem.
- To odgałęzienie po mojej córce. Oni w dalszym ciągu
mają srebro.
Ciotka Natalii!
Przepełnia mnie całkiem nowa, rozległa wiedza. Prze
czuwałam, że to nie tylko ja! Przeczuwałam, że to nie mog
ło dotyczyć jedynie mnie!
- To jest inne błogosławieństwo - wtrąca on cicho. - Czy
też inne przekleństwo, jeśli wolisz! To mój ród, moje dzie
ci zostały zrodzone z zorzy polarnej. Nie jej. I nie twój.
Mimo wszystko jednak widziałam, jak zorza polarna fa
luje nade mną.
- To dlatego, że ja ją kocham - mówi, a jego twarz sta
je się ciepła, przepełniona tą miłością, która nadal w nim
trwa, która wciąż żyje.
Głęboko wciąga powietrze.
- W tundrze istnieje jeszcze jedno odgałęzienie.
To nie może być prawda! Nikt nie wie tyle o naszym ro
dzie, co ja. Wiem nawet, co się stało z jego dziećmi. Nie po
chodzę od niego, ale mimo to wiem wszystko o jego dzieciach.
- Na rok przed śmiercią żony urodził mi się syn - po
wiada. - To było w tym samym roku, kiedy ona urodziła
córkę. Nigdy jej nie powiedziałem o tym dziecku. Nie ma
z czego być dumnym. Jego matka była młoda. Piętnaście lub
szesnaście lat, nigdy nie pytałem. Była niczym maleńki ptak,
skaczący po wzgórzach. Krucha, mała istota, o ciele budzą
cej się kobiety. Przypominała mi... No cóż, to żadne uspra
wiedliwienie. Miałem ją kilkakrotnie w zmysłowym
zauroczeniu i tęsknocie, ale potem zapomniałem o niej. Do
piero kiedy dziecko przyszło, pojąłem, że jest moje. Ona
jednak nigdy nie dała mu żadnego ojca. Milczała w tej spra
wie, podobnie jak i ja milczałem.
- Ale ród zorzy polarnej nadal żyje? - pytam.
- Ród zorzy polarnej żyje - odpowiada mi. - Pragnę, by
kiedyś odgałęzienia mojej linii spotkały się z odgałęzienia
mi twojej. Pragnę, by się spotkały - i połączyły. I żeby sre
bro przypadło komuś, kto potrafi zrobić z niego użytek.
Zrobić użytek ze srebra miłości. Czarodziejskiego srebra...
Patrzy na mnie tak, jakby chciał, żebym to ja połączyła
oba te odgałęzienia. Jakby chciał, bym to ja znalazła srebro.
- Nie strzegłem cię dostatecznie długo - stwierdza na
gle. - Powinienem był zostać przy tobie znacznie dłużej.
- Zaczyna dochodzić do siebie - powiedział zatroskany
kobiecy głos. - Może ona jest w ciąży?
- Przecież zemdleć można z wielu różnych powodów -
stwierdził David, kładąc zimny kompres na czole Rozy. -
Ona ma tyle pracy, Margaret. A poza tym, cóż my wiemy...
z czego oni żyją?
- Wydaje się taka młoda! - wykrzyknęła Margaret.
David jej nie odpowiedział. Dopiero co pomyślał to sa
mo. Ludzie mogą sobie gadać, na temat Rozy Samuelsdat-
ter, co im się podoba, ale on nie wierzy w te głupstwa o cza
rach i zaklęciach.
Wygląda na to zbyt niewinnie.
- Gdzie ja jestem? - wymamrotała Roza przez spierzch
nięte wargi i powoli otworzyła oczy.
12
- Dear, co się stało? - spytała Margaret, delikatnie przy
trzymując Rozę na tej dziwnej kanapce z oparciem do po
łowy dłuższego boku i czymś w rodzaju podpórki pod rę
ce z obu krótszych boków.
- Tylko mi się zakręciło w głowie - odparła Roza i tym
razem starała się nie patrzeć na czerwoną suknię pani in-
żynierowej Warren.
- Czy ty nie jesteś... czy nie jesteś... pregnant? - szeptała
Margaret, przysuwając twarz do policzków Rozy, jakby
chciała z nią zawrzeć jakieś tajne porozumienie.
Roza nie rozumiała, co tamta ma na myśli.
- Pregnant - powtórzyła Margaret tym razem tak głoś
no, że jej mąż też to słyszał.
- Czy nie spodziewasz się dziecka? - przetłumaczył, nie
patrząc na żadną z nich. Teraz spoglądał na Mattiasa, któ
ry stał przed nim z rękami w kieszeniach spodni i nie wy
glądał na kogoś, kto czuje się tu bardzo dobrze.
Roza potrząsnęła głową. Bardzo zdecydowanie potrząs
nęła.
- Nie! - wykrzyknęła. - Nie, nie!
Chciała wstać, ale była okropnie słaba, poczuła mdłości,
stanie na własnych nogach okazało się niemożliwe. Chwy
ciła się mocno oparcia sofy i powoli zdołała usiąść. Jeszcze
bardziej zakręciło się jej w głowie, ale za nic nie chciała się
znowu położyć. Nie chciała dłużej pozostawać w tym do
mu. Nie chciała się ośmieszać przed tymi ludźmi.
Margaret...
Inżynier Warren...
- Nie! Absolutnie nie! - zapewniała.
- Nie powinienem był pozwolić, by poszła sama - bąkał
Mattias przy drzwiach. Jego głos brzmiał jakoś obco.
Jak on się tu znalazł?
Czyżby po niego posłali?
Nie, chyba nie.
- Musiałem za nią pójść, bo tak długo jej nie było. Jedy
ne miejsce, jakie przyszło mi do głowy, to właśnie tutaj. To
ta ozdoba... Ta dziewczyna przybiegła do nas, stała pod na
szymi drzwiami... zaraz potem Roza wyszła. Tamta wy
krzykiwała mnóstwo bezsensownych słów. Oskarżała
Rozę o dziwne rzeczy.
Roza przymknęła oczy i pozwoliła, by świat wirował
wolno pod jej powiekami, pozwalała się unosić falowaniu,
pozwalała się kołysać. Nie była w stanie spojrzeć w twarz
zatroskanej Margaret Warren, w tę słodką, mającą kształt
serca twarz o lekko oliwkowej cerze, z dużymi, zielonymi
oczyma. Nie była w stanie patrzeć, jak loki Margaret tań
czą przy każdym ruchu i czynią ją jeszcze bardziej niezwy
kłą. Jeszcze bardziej czarującą, bardziej angielską.
Nie była w stanie słuchać tego przyjaznego głosu An
gielki, pytającego ją, czy nie jest w ciąży. Ale przecież nie
jest! Nie może być! Nie chce, żeby tak było!
Już samo pytanie budziło w niej gniew!
Roza słyszała, że głos Davida Warrena jest pełen wyro
zumiałości. Nie była w stanie rozróżniać słów, słyszała tyl
ko, że bardzo uprzejmie przemawia do Mattiasa, jak męż
czyzna do mężczyzny. Rozumieli się nawzajem. Obaj, jako
mężczyźni, uważali pewnie kobiety za istoty dziwne. Ni
czego takiego, rzecz jasna, nie powiedzieli, ale to wynikało
z ich poufałego tonu.
Roza nie miała siły, by się tym denerwować.
Nigdy przedtem nie czuła się tak jak teraz.
Dawniej też przecież pogrążała się w tych swoich snach
czy marzeniach, nigdy jednak nie były takie jak ostatni.
... nigdy takie straszne...
Dygotała tak, że z trudem mogła zebrać myśli. I marz
ła. Choć tam, w domu, było ciepło, spokojnie i dobrze.
I ten człowiek z marzenia, to nie on ją przestraszył. Roza
nie mogła sobie wyobrazić nikogo, kto by był mniej prze
rażający niż on. Miał najsympatyczniejszy wygląd na świe
cie. I była w nim siła, którą Roza lubi.
Dobroć i siła, oraz mrok.
Ale straszny nie był w żadnym razie...
Roza nie mogła uwierzyć, że to on sprawił, iż ona czu
je się tak marnie.
- Tutaj, w Kopalni, zawsze ktoś jest chory - powiedział
David Warren i oparł się o ścianę. Nie siadał, dopóki ten dru
gi, jego gość, stoi. Ukochany Rozy był od niego wyraźnie
wyższy. David Warren nie lubił na nikogo patrzeć pod górę.
Przywykł do tego, że robotnicy pochylają głowy i jakby
kulą ramiona, kiedy z nim rozmawiają, ale Mattias Mattia-
sen nie należy do takich. Więc może jednak oni mają coś
wspólnego, Mattias i Roza?
- I nic dziwnego w tym nie ma, że kobiety doświadcza
ne są ciężej niż mężczyźni - ciągnął dalej.
Rozie nieoczekiwanie zrobiło się bardzo gorąco, a zaraz
potem znowu zimno.
David nie powiedział ani słowa o chłodzie jej skóry, ale
przestraszyło go to. Kiedy jej dotknął w chwilę po tym, jak
upadła, kiedy wziął ją w ramiona i niósł na szezlong, to naj
pierw była rozpalona jak ogień, i wtedy on poczuł jakieś
dziwne ssanie w żołądku. Może też i w piersiach. Kiedy jed
nak dotknął jej czoła zaraz potem, gdy starał się ją okryć
pledem, była zimna jak trup.
Przez moment wydawało mu się, że umarła, i to go prze
raziło. Sprawiło mu to prawdziwy ból. Jakby mu ktoś
zdzierał skórę z grzbietu. Potem ogarnął go gniew. Kiedy
zdał sobie sprawę, że ona przecież żyje.
Poczuł ulgę, lecz także gniew.
Jakby myślał, że ona robi mu na złość, że przeciwko nie
mu skierowane są te zachowania. Jakby to były sztuczki
wykonywane naumyślnie.
Mattias kiwał głową, ale jakąż to chorobą Roza mogłaby
się zarazić? I od kogo? Ona chyba nigdy na żadną zakaźną
chorobę nie zapadła? A któż to siedział u chorej Kari, któ
ra umarła w wyniku strasznej epidemii? Opiekowała się nią,
myła dom, potem myła ciało zmarłej, dotykała rękami bar
dzo wielu chorych i nigdy się nie zaraziła.
- Dni są teraz długie - powiedział. - Myślę, że ona ma
ło co jadła...
Roza miała ochotę się roześmiać, słysząc, jak Mattias
próbuje ją usprawiedliwiać, jak tłumaczy to wydarzenie.
I nagle zdała sobie sprawę, że David Warren chętnie przyj
muje słowa, które Mattias z siebie wykrztusił. On też nie
chciał dociekać, co się tak naprawdę wydarzyło.
Oni nie chcą tego wiedzieć.
Oni obaj się boją.
... dlaczego...
- Jesteśmy wdzięczni - powiedział David Warren szybko.
Nie chciał, by między poszczególnymi słowami powstawały
zbyt długie przerwy. Wzrok błądził we wszystkich kierunkach,
spoglądał tam, gdzie być może nie powinien. Przynajmniej
w jednym kierunku nie powinien. Musiał podtrzymywać jakąś
rozmowę. To bardziej konieczne niż samo życie. - Jesteśmy
wdzięczni za to, że Roza przyszła do nas z ozdobą Margaret.
Dziewczyna wypierała się wszystkiego. Nie chciała się przy
znać, że to ona zabrała. Gdyby nie oddała jej Rozie, Margaret
mogłaby stracić broszkę na zawsze, a to jest dla niej bardzo cen
na rzecz, bo odziedziczyła ją po swojej babce i bardzo ją lubi.
Chodzi nie tylko o wartość broszki, choć i to ma znaczenie™
Mattias kiwał głową.
Broszka miała dla niego niewielkie znaczenie. Jest tyle
innych rzeczy, które on ceni sobie bardziej, ale nie odwa
żył się tego wyznać. Tych ludzi nie obchodzi, co on sobie
myśli. Nie powinno ich obchodzić, co jest dla niego waż
ne. Prawdę powiedziawszy, jego też nie bardzo interesuje,
co dla nich jest ważne.
- Zabiorę ją do domu - wtrącił, gdy tylko potok wymo
wy inżyniera na chwilę ustał. Zresztą nie uważał też, że ko
nieczne są niekończące się podziękowania za to, iż zajęli
się Rozą. Za pewne sprawy człowiek nie musi dziękować.
- Mogę iść sama - oznajmiła Roza.
Próbowała się wymknąć z ramion Mattiasa. Przytuliła
się mocniej do oparcia szezlonga, od czego jeszcze bardziej
zakręciło jej się w głowie, mimo to chciała radzić sobie sa
ma. Pragnęła im wszystkim pokazać, że może się poruszać
o własnych siłach.
... dawać sobie radę sama...
Piwne oczy Mattiasa zwęziły się. Było tak zawsze, kiedy
się złościł. Nie zdarzało się to często, ale teraz Roza wyraź
nie wyczuwała narastającą w nim wściekłość. Znowu poja
wiły się przed nią oczy mężczyzny ze snu, z tej zielonej kra
iny. Widziała je teraz równie wyraźnie jak oczy Mattiasa
i w jakiś niezwykły sposób wydawały się bardzo podobne.
Zmrużone. Patrzące wprost na...
Tylko że tamten miał oczy ze słonecznego blasku, pod
czas gdy oczy Mattiasa były brunatne jak kora drzewa.
Oczy Davida Warrena też były brązowe.
Roza nie mogła na niego patrzeć, ale też nie potrafiła się
przed tym powstrzymać. A jego spojrzenie umykało
natychmiast, gdy tylko ich oczy się spotykały. Przepływa
ło gdzieś ponad jej głową. David sprawiał wrażenie winne
go. Jakby przyłapała go na czymś strasznie głupim.
Więc on też to przeczuwał.
To jest nie tylko w niej...
- Tak samo ty możesz iść, jak ja latać - burknął Mattias
i wziął ją na ręce.
Nie było sensu z nim walczyć. Był jednym z najsilniej
szych ludzi, jakich znała. Jakby płynęła w jego ramionach.
Jak ptak, jak piórko, jak motyl, i to było cudowne uczu
cie, że tak o nią dba, ale zarazem przerażało ją do szaleń
stwa, że o niczym tu sama nie decyduje, że nie może nim
kierować, ponieważ to on chodzi w jej sprawach, zajmuje
się nią, myśli za nią.
Jej wola jakby drzemała, niczym organ, którego się nie
używa...
Straszne...
... niebezpieczne...
Przymknęła oczy i przestała się opierać. Niech się dzie
je, co chce. I tak nie zdoła niczemu przeszkodzić.
- To zaczyna nam wchodzić w przyzwyczajenie - mruk
nął Mattias, kiedy nareszcie znaleźli się już na dworze.
Mówił z twarzą ukrytą w jej włosach, więc nie mogła się
zorientować, co wyrażają jego oczy. Musiała polegać na tym,
co mówił jego głos, i co docierało do niej poprzez słowa.
Chociaż w przypadku Mattiasa to nie zawsze wystarcza.
- Ciekawe, co ludzie sobie pomyślą, że cię tak wciąż wy
noszę z domu inżyniera Warrena - zachichotał. - Może nie
długo pojawią się najdziwniejsze plotki o Warrenach. Jej
by się to chyba nie podobało, tej małej angielskiej damie.
Ona jest niczym kwiat, prawda, Roza?
- Jest bardzo... miła - rzekła Roza bezbarwnie.
- Nie umie norweskiego na tyle, by być inna - odparł
Mattias, który starał się nie zauważać spojrzeń mijanych po
drodze mężczyzn. Nie zatrzymywał się, nie chciał z nikim
rozmawiać, a jeśli nawet oni przystawali i patrzyli w ślad
za nimi, to Mattias i tak nie widział, bo się nie oglądał.
Roza, za każdym razem, kiedy kogoś mijali, zamykała
oczy.
- Ja myślę, że ona bardzo by chciała być trochę inna niż
pozostałe angielskie panie - zauważył Mattias. - Nie jestem
jednak pewien, czy jej się to udaje.
- Przecież jej nie znasz.
- No nie - potwierdził. - I chyba nie szkodzi. Nie po-
winniśmy się wtrącać do życia ludzi, którzy mieszkają
w tamtych domach, Roza. Oni nie są tacy jak my. Oni ma
ją swój świat, a my swój. I moje zdanie jest takie, że niech
każdy stara się być szczęśliwy w swoim.
Zerknął na nią pospiesznie, przeważnie jednak uważał
na drogę, którą szli. Wciąż trzymał ją mocno. Była w jego
ramionach bezpieczna.
- Co ci się stało u Warrenów?
- Zaprosili mnie na herbatę - odparła Roza.
Mattias roześmiał się tak, jakby jej nie wierzył. Albo mo
że myślał, że to wygląda na kłamstwo, już sam taki pomysł.
Uraziło ją, że Mattias może tak sądzić. Ze uważa, iż Roza
nie pasuje do towarzystwa.
- Patrzyłam na tę jej czerwoną suknię...
- Jej nie jest dobrze w czerwonym - stwierdził Mattias. -
A nawet całkiem źle. Wydaje się, jakby cała spływała krwią...
Roza uważała, że to nadzwyczajne, iż Mattias też wspo
mniał o krwi, ale to należało do spraw, o których mu nie
mówiła. Nie wszystko może być między nimi powiedziane.
- No i potem nagle straciłam przytomność - dodała.
Reszta musiała pozostać niedopowiedziana.
- W niej jest coś niezwykłego, prawda? - spytała Marga-
ret, kiedy Mattias wyniósł Rozę i poszedł z nią w stronę
Krety.
Ten widok zaczyna się powtarzać.
- Owszem - odparł David.
- Coś niezwykle cudownego - rzekła Margaret rozma
rzonym głosem. - Nie pojmuję, jak można tak po prostu
zemdleć. Żeby jeszcze miała na sobie gorset, ale nie. I za
pewniała, że nie jest w ciąży...
Zarumieniła się mimo woli i musiała odwrócić twarz.
Nagle zaczęła pospiesznie porządkować poduszki na kana
pie, układać je wzdłuż jednej linii. Lubiła, żeby tak leżały.
Właściwie to David lubił i dlatego ona też. Nabrała zwy-
czaju równiuteńkiego układania poduszek, wiedziała jed
nak, że nie robiłaby tego, gdyby nie spotkała Davida.
On nic nie powiedział.
Może więc niczego nie zauważył.
Powinna mu to powiedzieć. Natychmiast.
- Dużo pracy - rzekł w końcu David zamyślony, wciąż
stojąc przy oknie, chociaż nie mógł już widzieć tamtych. Te
ren był pagórkowaty, droga kręta. Niewielkie krzaczki ros
ły gęsto i wciąż jeszcze miały dużo liści. Przesłaniały widok.
- Wysiłek i długie dnie, odpowiedzialność. I mało jedze
nia. On tak powiedział, ten jej kochanek. Powiedział, że
niewiele jadła przez cały dzień.
- Mów „mąż"! - poprosiła Margaret, czując, że robi się
czerwona na dźwięk słowa, którego David użył.
- Co? - nie zrozumiał.
- Mów „mąż"! - powtórzyła. - Nie używaj tamtego sło
wa!
Wtedy się roześmiał i opuścił posterunek przy oknie, by
podejść do żony. Jego śmiech, bardzo męski, drażnił ją
i podniecał zarazem.
- Chodzi ci o słowo „kochanek"? - spytał prosto do jej
ucha. Oddech miał gorący, bardzo gorący. Położył jej ręce
na ramionach i Margaret pragnęła, żeby ich nie zabierał,
z drugiej jednak strony nie chciała, by atmosfera między
nimi była taka, kiedy rozmawiają na temat Rozy. Niczego
nie powinno między nimi być, kiedy się do siebie zbliżają.
Nikt nie powinien zaprzątać ich myśli...
- Właśnie to słowo - potwierdziła sztywno.
David pocałował ją w ucho.
- Jesteś tak rozkosznie onieśmielona, moja najdroższa -
powiedział cicho, przesuwając wargi w dół, do szyi Marga
ret. Ku tej delikatnej skórze, która tak szybko reagowała
na jego zmysłowe pieszczoty.
- Nie mogę nazywać go jej mężem - wyjaśnił, przytula
jąc się do jej policzka. - Nie mogę, bo wszyscy w Kopalni
wiedzą, że Roza Samuelsdatter już ma innego męża. Mat-
tias nie może zostać jej mężem, żeby nie wiem jak chciał.
A przecież wiem, że nie jest jej bratem, ani nie sądzę, że
by był u nich służącym, więc jak mam mówić?
Roześmiał się cicho.
- Poza tym ona sama to mówi, prawda? Powiedziała, że
ma ojca i Mattiasa, że ma swoją rodzinę. Nazywam go jej
kochankiem, bo to prawda...
Margaret zarumieniła się w imieniu Rozy.
- Jak to jest? - zastanawiała się, pochylając ku niemu
kark. - Jak można tak żyć, twoim zdaniem? Dlaczego ona
to robi?
David wzruszył ramionami.
- To naprawdę dziwna kobieta.
- Tak, ona jest dziwna - potwierdziła Margaret. Wyobra
ziła sobie Rozę. Niechętną i niezadowoloną. Osobę, która
mało nie pogryzie każdego, kto spojrzy w jej stronę.
Piękną.
No i oszpeconą.
- Dlaczego mężczyźni na nią patrzą? - zastanawiała się
Margaret. - Tak jak on to robi...
- A dlaczego mnie o to pytasz? - zdziwił się David. Obej
mował ją tak mocno, że Margaret musiała się dosłownie
wyrwać, by móc spojrzeć mu w twarz. Szczupłym palcem
uniosła jego brodę i śmiała się z ponurej miny, jaką jej za
prezentował.
- Kochany mój! - zawołała ze śmiechem. - Pytam cię tyl
ko dlatego, że jesteś mężczyzną! Nie podejrzewam cię, że
zerkasz na nią ukradkiem. Za kogo ty mnie masz?
Nie przestawała się śmiać, on też musiał powściągać
uśmiech, ale wciąż na nią nie patrzył.
Margaret usiadła na szezlongu i poklepała dłonią miej
sce obok siebie, by pokazać mu, gdzie chce go mieć.
David nie dawał się prosić, usiadł, objął czule żonę
i oparł głowę na jej barku. Margaret splotła swoje palce z je-
go, w ten sposób połączyli się. David odczuwał całym so
bą, że są razem, że do siebie należą.
- Ja nie jestem z tych kobiet, które miewają widzenia -
powiedziała głosem, w którym drżał śmiech. - Ale on, ten
jej mąż...
- ... jej kochanek - poprawił David.
- ... w każdym razie on - ciągnęła, nie określając już do
kładnie kto - on jest urodziwym mężczyzną. Przystojnym.
Można nawet powiedzieć, niepospolicie przystojnym.
Gdyby go inaczej ubrać, mógłby się pokazywać na dworze
królowej...
- Przydałyby mu się też inne maniery - wtrącił David.
Milczał przez chwilę, a potem dodał: - Czy pomyślałaś,
Daisy, że to samo odnosi się też do Rozy? W jej zachowa
niu jest coś takiego, że w innym ubraniu mogłaby być da
mą dworu królowej Wiktorii.
- I z inną twarzą - dodała Margaret.
- No tak, z inną twarzą - przyznał David.
- Co powoduje, że taki mężczyzna trzyma się jej? - za
stanawiała się Margaret. - Skoro na dodatek musi z nią żyć
w grzechu, bez nadziei, że kiedykolwiek ją poślubi.
- A może on nie chce się żenić?
- Ale wygląda na to, że ją kocha...
- Może po prostu bierze to, co może dostać - ciągnął
David swoje, nie słuchając zapewnień Margaret na temat
tego, co jej zdaniem wyczytała w oczach Mattiasa.
- Może oni wykorzystują się nawzajem - zakończył Da-
vid.
- Czy ty nie rozpoznajesz miłości, kiedy na niego pa
trzysz? - pytała rozdrażniona. - Bo ja to widziałam!
- Naprawdę? - zapytał David i mocniej przytrzymał ją
w pasie. - Widziałaś to w jego oczach? Widziałaś miłość
w spojrzeniu innego mężczyzny? Jak ja mam to sobie tłu
maczyć, pani Warren? Czy jest może tak, że już się znu
dziłaś własnym mężem i zaczynasz rzucać przeciągłe spój-
rżenia na tutejszych robotników? Może powinienem być
bardziej czujny, skoro opisujesz go z taką swobodą?
Margaret zachichotała. Wiedziała, że mąż się z nią prze
komarza. Był to jakby rodzaj flirtu, rodzaj zabawy po pro
stu. Czuła się przy nim wspaniale. W Anglii coś takiego by
łoby niemożliwe. Tam musieliby być znacznie poważniejsi.
Tam obserwowaliby ich inni ludzie. Tam ważne jest, by się
zachowywać tak, jak otoczenie oczekuje. Tam żyliby tak sa
mo jak większość innych ludzi.
- Ja widzę, że on ją ubóstwia - zapewniała Margaret. - Nie
można tego nie dostrzegać. On ma to wypisane na twarzy.
Zwłaszcza kiedy na nią patrzy. Ma wtedy głęboką bruzdę
między brwiami. Ściąga brwi i zaciska wargi. I wtedy wiado
mo, że się o nią martwi, że to tkwi w nim gdzieś bardzo głę
boko. I wiesz wtedy, że taka chwila jak ta należy do człowie
ka, który kocha. Dlatego twierdzę, że on ją kocha...
David roześmiał się cicho.
Nawijał sobie loki Margaret na palec. Nie ma na świe
cie niczego bardziej miękkiego niż jej loki. Te loki podnie
cały go i wabiły, doprowadzały do szaleństwa. I tak było
zawsze od chwili, gdy ujrzał ją po raz pierwszy. Zaraz wie
dział, że pragnie dotykać tych jej loków. Wiedział, że prag
nie zatopić w nich palce, i wiedział, że te złote włosy w do
tyku są jak jedwab. Nie pomylił się. Powoli wyjmował
szpilki, które podtrzymywały fryzurę, upinały włosy
w modny czub, a które niewątpliwie nie tylko jego przy
prawiały o zawrót głowy.
Kobiety powinny nosić rozpuszczone włosy.
Powiedział to głośno:
- Kobiety powinny nosić rozpuszczone włosy...
Jej loki wysuwały się z misternej fryzury, wolno, niczym
złocista chmura, ale jego oczy wciąż nie mogły się nasycić.
Pragnął ponownie upiąć jej fryzurę tak, by znowu móc wy
ciągać z niej szpilki. Powolutku, tak by się to przemienia
ło w rozkoszną udrękę.
Zadowolił się jednak przeczesywaniem włosów palcami.
Czy tamten, ten cały Mattias, robi to samo z płomien
nymi lokami Rozy?
A czy ona rozkoszuje się tym z takim samym oddaniem
jak Margaret?
Czy cieszy się pieszczotami podobnymi do tych?
... czy zapomina się...
Szarpnął ją niechcący, Margaret jęknęła, ale wyzwolił
w niej nie tylko ból. Był w tym również rodzaj tajemni
czej, trudnej do nazwania radości. Cofnął ręce gwałtownie,
jakby się oparzył.
David przymknął oczy i pozwalał, by pod jego powie
kami przesuwały się obrazy ognia i płonących wrzosowisk.
Ale ciemności, w której przedtem mógł się schronić, nie
potrafił przywołać.
Wszystko było ogniem.
- A może ty patrzyłeś z takim samym zainteresowaniem
na nią...?
David nie słyszał pytania.
Margaret podniosła głos, ale nie patrzyła na niego. Z jej
strony to nadal był tylko żart. Nadal wypowiadała słowa
z tłumionym śmiechem.
- Może ty patrzyłeś na nią z większą ciekawością niż ja
na niego?
Czekał trochę zbyt długo, zanim się roześmiał. I śmiech
był skrzekliwy jak u starego człowieka. Za to przycisnął ją
mocno do siebie.
- To bardzo przystojny mężczyzna - powiedział David. -
Mógłby być rycerzem. Mógłby być księciem. Zwróciłaś uwa
gę na jego blizny?
Mówił to, patrząc przed siebie, w duchu wyobrażał so
bie walki na szkockich równinach. Pojedynki na miecze.
Mężczyźni na koniach. W myślach mógł przemienić Mat-
tiasa w szkockiego księcia z powiewającymi na wietrze
włosami, z tymi bliznami odcinającymi się biało na tle
ciemnej, ogorzałej skóry. Te gorejące oczy mogły należeć
do królewskiego syna, rządzącego swoją częścią dzikiej
Szkocji na długo przed epoką Marii Stuart.
- Blizny? - zdziwiła się Margaret. - Ta na policzku jest
brzydka. Ale czyni go jeszcze bardziej ekscytującym...
- Ma też inne, na szyi...
- Jakby ktoś próbował podciąć mu gardło? - spytała
i przeniknął ją zimny dreszcz.
Przez moment David miał wrażenie, że Margaret zagląda
w jego myśli, że widzi tych pokonanych w jego wyobraźni
wojowników, widzi Mattiasa jako księcia w podwójnym zło
tym łańcuchu na szyi. Został poważnie zraniony i jego rywal
do tronu chciał go udusić gołymi rękami, Stąd się wzięły te
blizny na szyi. Gruby łańcuch mało nie przeciął mu gardła.
David dał się ponieść wyobrażeniom.
- Chyba nie należy się dowiadywać, jakiego rodzaju ży
cie on ma za sobą.
- Może oni do siebie pasują - uznała Margaret. - Mają
swoje znaki, oboje...
David zastanawiał się nad tym. Widział ich znowu przed
sobą. Oboje. Widział ich przed sobą tak, jak nie chciałby
ich opisać Margaret. To sprawiało mu ból. Ale to było coś,
czego nigdy nie opowie żywemu człowiekowi.
To było jego.
Tylko jego...
... ból...
- Ty, która widzisz tak wyraźnie, jak inni mężczyźni pa
trzą na kobiety - powiedział i pogłaskał ją delikatnie po po
liczkach. Po tych miękkich policzkach Margaret, po aksamit
nej skórze, której tylko on mógł dotykać. Tylko on... - Ty,
która takie rzeczy widzisz bardzo dokładnie, najdroższa Dai-
sy, może mogłabyś mi powiedzieć, jak ja patrzę na ciebie?
Jak twój mąż na ciebie patrzy? Czy inni mogą po nocach roz
mawiać o moich spojrzeniach, posyłanych tobie, i mówić, że
jestem tobą opętany bez pamięci? Czy mogą chrząkać zna-
cząco i opowiadać ze śmiechem w głosie, że David Warren
w dalszym ciągu świata nie widzi poza swoją piękną żoną?
Zwrócił jej twarz ku sobie. Leciutko dotykał jej koniusz
kami palców, ale ona unikała jego pieszczot.
Wargi Margaret się rozchyliły w uśmiechu.
David chciał całować te usta podobne do płatków róż.
Pochylił się ku niej, ale ona dotknęła placami jego stęsk
nionych warg i zmusiła, by przestał.
- Jesteś taki sam jak inni mężczyźni - rzekła z uśmie
chem. - Tak samo łatwo cię przejrzeć jak wszystkich...
-Tak?
- Kobiety potrafią czytać w męskich twarzach...
- Jak w otwartych księgach?
Potwierdziła skinieniem głowy, wciąż z tym uśmiechem.
Nie mógł teraz pojąć, jak wytrzymywał bez niej przez
te wszystkie długie, samotne miesiące. Nie rozumiał, jak
mógł ją zapewniać w każdym liście, że pragnie, by pozo
stała w Anglii. Nie rozumiał, jak mógł odwiedzać kobiety,
które chętnie, choć w cieniu, towarzyszą wszystkim takim
przedsięwzięciom - zawsze na skraju męskiego świata - jak
kopalnie i budowa dróg.
Ale robił to.
Kobiety jak Roza...
Kobiety, o których nigdy nie wspomni Margaret...
Kobiety, których imiona pamiętał, i inne, o rozmytych
w pamięci twarzach.
- Widzę to po tobie - powiedziała Margaret z zadowo
leniem na twarzy i w głosie. - Widzę, że mnie kochasz. I te
go dnia, kiedy przestaniesz mnie kochać, Davidzie Warren,
dokładnie tego dnia też będę o tym wiedziała. Bo znam
twoją twarz lepiej niż ty sam.
Wierzył jej.
A jej płomienne wyznanie miłości było dla niego ostrze
żeniem. Może to tylko słowa, które ona splata ze sobą, bo
razem tak dobrze brzmią.
Ale może ona naprawdę tak myśłi.
- Natomiast kobiety - powiedziała z tym swoim delikat
nym, tajemniczym uśmiechem - kobiety, Davidzie, potra
fią zachować sekret przed mężczyzną, jak długo zechcą.
Było więc coś, czego mu nie powiedziała.
- Ach, tak?
- Spodziewam się dziecka - rzekła, a jej słodka, przypo
minająca lalkę twarz rozjaśniła się cała. - Spodziewam się
dziecka, Davidzie.
- Kiedy? - spytał.
- W marcu - odparła, nie przestając się uśmiechać.
- W marcu - powtórzył David i ucałował ją, bowiem ona
na to czekała. Bo to był sposób, by skłonić ją do zamknię
cia oczu.
Żeby nie patrzyła na niego, nie mogła czytać w jego twa
rzy, rozumieć go...
- Czyż to nie cudowne? - spytała między pocałunkami.
- Cudowne - potwierdził.
13
- Dlaczego on nie pilnował Synneve?
Roza usiadła na rozsuwanej, kuchennej sofie i patrzyła
przed siebie. Obudziła się z tym jednym jedynym pytaniem
w głowie. Jakby to była jedyna ważna sprawa na świecie.
Masowała rękami swoje nagie ramiona. Był środek nocy,
w izbie panował chłód. Wciąż jeszcze pozostawało sporo
czasu, zanim ona wstanie i rozpali w piecu, żeby przygoto
wać śniadanie dia Mattiasa. Dużo czasu jeszcze upłynie, za
nim będzie musiała iść do obory. Nie może rozpalać ognia
za wcześnie, bo jak wszyscy inni również oni muszą oszczę
dzać opał - i drewno, i węgiel, i torf, wszystko kosztuje.
Siedziała na posłaniu i dygotała.
Drewniane ściany trwały wokół niej mroczne. Drzwi wej
ściowe były tak samo milczące jak cały dom. Wielki klucz
tkwił w zamku. Roza odłączyła go od kółka z kluczami
i rzadko używała. W domu zawsze ktoś był, zawsze ktoś po
za ojcem. Nie potrzebowała klucza do domu nosić u pasa.
Wieczorem zaciągnęła gęste zasłony. Zawsze czyniła to
bardzo starannie, bo nie mogła znieść myśli, że ktoś mógł
by do nich zaglądać. Mattias wciąż sobie z tego powodu
żartował. Wiedział, dlaczego Roza to robi, choć ona sama
nigdy nie powiedziała, jak to z nią jest. Mattiasowi tłuma
czyła, że nie może spać, kiedy przez okno wpada za dużo
światła, ale on wierzył jej nie do końca.
Zerknęła na Mattiasa. Leżał na boku, odwrócony od niej
plecami. Musiała przez niego przechodzić, kiedy chciała się
położyć. Jak wielokrotnie przedtem, wczoraj wieczorem
żadne nie powiedziało drugiemu dobranoc.
Roza widziała muskuły pod jego skórą niczym grube li
ny. Jego skóra miała złocisty blask, dzięki czemu Mattias
nigdy nie bywał blady. Kiedy spał, w niczym nie przypo
minał Mattiasa, który czuwa. Rysy miał regularne i ładne.
Był odprężony, Roza nigdy go takim nie widziała za dnia.
Wtedy zawsze zachowywał czujność. Jakby gotów na przy
jęcie czegoś nieoczekiwanego.
Roza zastanawiała się, czy on wie, czym mogłoby być
to nieoczekiwane.
Była pewna, że on się nie obawia niczego z własnego po
wodu, był jednak niebywale czujny. Jakby przez cały czas
chodził po kruchym lodzie i próbował przewidzieć, gdzie
pojawi się kolejne pękniecie.
Roza przyglądała mu się tak, jak nie mogła tego robić za
dnia. Przyglądała się i zauważała wszystko. Wysokie czoło,
ciemne brwi, które wznosiły się niczym leżące z dala od sie
bie wzgórza, przeglądające się w sobie nawzajem. Rzęsy
były tak samo ciemne jak włosy, kładły się one pięknym
cieniem na szczupłych policzkach. Mattias miał lekko skoś
ne oczy, unosiły się nieco ku górze, ale dodawały mu uro
dy. Odróżniało go to od innych. Nos miał długi i prosty,
ale najładniejsze w nim były chyba usta. Pełne i zmysłowe.
Wrażliwe. Nie bardzo pasowały do silnego podbródka.
Patrzyła na niego i wiedziała, że jej oczy nie mogą się
nasycić jego widokiem. Roza nie wiedziała, czy jest to
zgodne z uczuciami, jakie nosi w sercu.
W myślach porównywała go z Jensem.
Bo nadal było tak, że nie spotkała nikogo bardziej uro
dziwego niż Jens. Nikt bardziej nie podobał się jej oczom.
Ale chodziło też o coś więcej niż oczy.
Chodzi też o uczucia.
O to, by kochać...
... kochać...
Tak właśnie traktował ją Mattias. Roza siedziała na po
słaniu, tuż przy nim, wsłuchiwała się w jego oddech i wie-
działa, że ten mężczyzna, z którym teraz dzieli łoże i stół,
również ją kocha. Nie poświęciłby tak wiele, gdyby było
inaczej.
Nie chciała o tym myśleć. Nie chciała myśleć o uczu
ciach, kiedy patrzyła na Mattiasa. Łatwiej jest myśleć
o tym, że jest taki urodziwy. Dużo łatwiej było wodzić
wzrokiem po jego ciele o silnych mięśniach i wrażliwej,
gładkiej skórze. Surowa siła i twarde muskuły, mocne, do
bre ręce o szorstkiej, spękanej powierzchni, które tak lubi
ła czuć na własnej skórze. Bez trudu przyznawała sama
przed sobą, że Mattias ma ciało, które ją fascynuje.
Bez trudu się do tego przyznawała.
Lubiła to, co piękne.
Dlatego lubiła też Anglika.
Anglik jest urodziwy w jakiś szpetny sposób...
... szpetnieurodziwy...
Jeszcze jedna myśl skłaniająca do ucieczki. Roza nie
chciała tego. Mattias ma rację, mówiąc, że oni, mieszkań
cy osady na skraju fiordu, nie należą do tej samej grupy co
funkcjonariusze w domach z widokiem na The House.
Anglicy pochodzą z innego świata. Po prostu. I David War
ren jest żonaty z Margaret, która dostała imię kwiatów,
księżych kołnierzyków, czyli margerytek.
Tak to jest.
Taki jest świat.
Roza z drżeniem zaczerpnęła powietrza. Jakiś dziwny
płomień zaczynał się w niej tlić. Ogień, którego sama nie
roznieciła. Coś, czego ani nie pragnęła, ani nie zauważyła,
że nadchodzi. Co wybuchło samo z siebie niczym pożar
wrzosowiska w najbardziej suche lato.
Nie życzyła sobie teraz niczego, co miałoby ją zniszczyć,
a tym właśnie owo nowe ciepło groziło. Roza wiedziała, ja
kim nieszczęściem mogłoby się to skończyć. Wiedziała, ja
ki ból mogłoby sprawić. Jak wielkie rany spowodować, głę
bokie i paskudne, z których pocieknie krew.
Nie jej krew...
Innych...
Za nic tego nie chciała. Modliła się o siłę. O bardzo wiel
ką siłę. Modliła się o to, by nie popełnić czegoś głupiego.
Roza nie wiedziała, do kogo się modlić. Nie wiedziała,
jakich mocy powinna się trzymać, kto mógłby jej pomóc.
Marzła, ale i tak by nie zasnęła, siedziała więc jak przed
tem. Tak jest najlepiej. Gdyby się położyła, mogłaby się
wiercić niespokojnie i obudzić Mattiasa. A on potrzebuje
snu. Dni w kopalni są długie i trudne. Mattias kieruje swo
ją grupą. Tam również spoczywa na nim odpowiedzialność.
Z jej winy.
To też jest jej wina...
Znowu pojawiła się bardzo wyraźnie myśl, która obu
dziła Rozę. Ujrzała przed sobą tamtego ubranego w skórę
mężczyznę ze snów. Tego, który ma w oczach blask słoń
ca. Tego, który powiedział, że się nią opiekował, pilnował
jej. Który powiedział, że pilnuje najmniejszych.
Dlaczego w takim razie nie pilnował Synneve?
- Dlaczego nie pilnował Synneve? - spytała Roza czystym
głosem. Pewnie myślała, że otrzyma odpowiedź, jeśli posta
wi pytanie głośno. - Synneve była wszystkim, co miałam -
szeptała, opierając głowę na podciągniętych wysoko kola
nach, okrytych wełnianym kocem. Koc drapał, ale ogrzewał.
W letnie noce nie był ani zbyt ciepły, ani za lekki. Bo nad jej
fiordem rzadko można było spać bez dodatkowego okrycia.
- Ja nie chcę takiego bólu - wypowiedziały jej wargi.
... w tym śnie, czy raczej marzeniu, czuwała...
- Widziałam dość bólu. I czułam go dość. Ale jeśli mam
zostać zraniona, to niech ból dotknie mnie, a nie tych, któ
rych kocham najbardziej. Synneve była wszystkim, co po
siadałam. Synneve była promykiem słońca. Była niczym
pański aniołek, więc nigdy wam nie wybaczę, gdyby się
okazało, że można było tego uniknąć. Gdyby można było
ją upilnować. Dlaczego on nie pilnował Synneve?
- Ona nie miała nadprzyrodzonych sił - oznajmił jasny
głos, który przepływał przez izbę, ale z niej nie pochodził.
Docierał tu przez czas i wieczność. - Ona nie miała siły.
Nie była jedną z nas.
Roza nie chciała wierzyć w to, co słyszała.
- Można ją było ofiarować? - spytała z niedowierzaniem.
- To wybranych się pilnuje - oznajmił głos Natalii. -1 tyl
ko niektórzy z wybranych są pilnowani... przez niego...
- W ogóle nie chcę tego słuchać! - wykrzyknęła Roza. -
Nie chcę wierzyć!
Poczuła się, jakby ją ktoś kopnął. Jakby chciał ją udusić.
Docierało do niej echo tego jasnego głosu odbijającego się
od wszystkich ścian izby. Brzmiało jak dzwony tuż przy
uszach. Sprawiało ból.
- My nie mamy nad nim władzy.
- To on nie jest z wami?
-Nie.
- A co z nią?
Nie musiały wymieniać imienia tamtej. Obie wiedziały,
o kim Roza mówi. O tej, która była pierwsza. O tej, któ
ra otrzymała dar w wymarłym miejscu w tundrze. To ona
była pierwszą wybraną. To ona okazywała tyle troski i cie
pła słabym i tak niewiele współczucia złym, to ona jedna
jedyna tak naprawdę była godna, by otrzymać dar.
- Oni nie są jednością - oznajmiła Natalia. - Zawsze tak
było z kobietami w naszym rodzie i z mężczyznami, któ
rych kochały. To jest ogień i cierpienie, i więzy, których
nigdy nie można zerwać. Nigdy jednak nie jesteśmy jedno
ścią z tymi, których kochamy najbardziej. Nie ona pierw
sza tego doświadczyła. I nie ona ostatnia.
- Ona nie ma nad nim władzy? - spytała Roza, nie ro
zumiejąc, dlaczego musi siedzieć w środku nocy rozbudzo
na i prowadzić rozmowę ze ścianami czy też otaczającym
ją powietrzem. - Wy nie macie nad nim władzy?
- On przyszedł na świat w rodzinie noaidów, czyli la-
pońskich szamanów - powiedziała Natalia. - Czy ty wiesz,
co to znaczy?
Roza urodziła się w Finnmark, to jasne, że wiedziała, co
to znaczy.
- Krewni jego matki pozostawali w niezwykłym związku
ze światłem. Z zorzą polarną i z blaskiem jasnych polarnych
dni. I jest tak, jak on mówi. To nie za nami podąża zorza
polarna, lecz za nim. To nie nasz ród jest związany ze świat
łem, lecz jego. Światło podąża za jego miłością do niej.
- Ale kiedy ty się rodziłaś, to zorza polarna tańczyła dla
ciebie?
- Mama była jej córką, a ja wnuczką. Może wtedy to się
przytrafiło z jej powodu...
- Zorza tańczy też dla mnie! - powiedziała Roza.
- Jesteś krwią z jej krwi.
- Ale nie z jego!
- Może ty jesteś ważna - zastanawiała się Natalia.
Roza zdała sobie sprawę z tego, że głos tamtej jest bez
barwny. W dalszym ciągu jednak nie mogła jej zobaczyć.
Denerwowało ją to, bo to dawało Natalii przewagę, której
Roza nie chciała jej udzielać.
- Może jest tak, jak starałyśmy się ci wytłumaczyć,
Rozo. Może ty jesteś bardzo ważna, jeśli tylko nauczysz
się traktować ten dar nieco inaczej, niż czyniłaś to do tej
pory. Jeśli nauczysz się nieco inaczej patrzeć na siebie. Je
śli zrozumiesz, co możesz uczynić z darem...
- Czy wy nie wiecie, czego on chce?
- Nie więcej niż on sam nam powiedział. On nas mar
twi. Ale też jego pragnienia nie mogą czynić szkody. Mo
że teraz powinno się powiązać razem wszystkie nici.
Roza pocierała brodą koc rozłożony na kolanach.
- Może siła jego krwi też jest potrzebna. Może potrzeb
ne są wszystkie te siły. Może ze wszystkich sznurków trze
ba spleść jedną linę. Może zorza polarna też o tym mówi.
- Czy to znak? - spytała Roza, choć sama w to nie wierzyła.
- Może któraś z wolnych nici znajduje się właśnie tu
taj? - zastanawiała się Natalia. - Nie tak znowu dużo lu
dzi zamieszkuje tundrę i wybrzeża fiordów, Roza. Minę
ło trochę ponad sto lat. Patrzę na ciebie i widzę, że krew
wcale nie uległa rozrzedzeniu. I zastanawiam się, czy z je
go rodem nie jest tak samo. Może i tam dziedzictwo jest
nadal widoczne?
- Myślisz, że jest jakiś człowiek tutaj, w Kopalni, który
pochodzi od niego?
- Być może - odparła bez cienia wątpliwości. - Może był
tutaj taki człowiek, kiedy rodziło się twoje dziecko, Roza.
Może zorza tańczyła dla tego człowieka, a nie dla ciebie!
I nie dla twojego dziecka. Bowiem Synneve była zwyczaj
nym dzieckiem, niczym więcej. Możesz mi wierzyć, nie by
ło w niej nic niezwykłego ani wyjątkowego. Ona by nie
przekazała dalej twoich zdolności.
- Ona była nadzwyczajna! - oznajmiła Roza stanowczo. -
Ona była moim dzieckiem. Dzieckiem Jensa!
Żadnych dodatkowych wyjaśnień się jednak nie docze
kała.
Głos w powietrzu, docierający tu poprzez czas, umilkł.
Zresztą przecież nawet nie wiadomo, czy istniał naprawdę,
czy odzywał się tylko w jej głowie.
To marzenie przyszło do niej w czasie czuwania...
- Nie możesz spać? - głos Mattiasa brzmiał cicho.
Roza podskoczyła.
- Obudziłam cię? - spytała.
- Słyszałem, jak wy rozmawiacie - odparł.
Wy
powiedział: wy rozmawiacie...
- Ją też słyszałeś? - spytała Roza i odetchnęła ciężko,
czekając na jego odpowiedź. Była to ważniejsza odpowiedź
niż wiele innych. Ta odpowiedź mogłaby potwierdzać lub
nie, czy Roza traci zmysły.
- Tak, słyszałem ją - odparł Mattias i przesunął się tro-
chę. Deski sofy skrzypnęły i Roza pomyślała, że jeśli ojciec
to słyszy, gotów sobie pomyśleć Bóg wie co.
- Ma głos jak ptasie kwilenie wiosną - powiedział Mat-
tias. - O kim wyście rozmawiały? Co to za on?
- To ten, który kochał moją pra... pra... pra... tę pierw
szą. Ten, który przez całe swoje życie nosił na piersi ko
smyk jej włosów. Ten, który kochał bardziej i poświęcił
więcej niż inni. Ten, który dla niej umarł. Co więcej moż
na dać człowiekowi, którego się kocha?
Roza siedziała z twarzą zwróconą ku ścianie.
- Ciekawa jestem, czy było warto? I jak by się sprawy
potoczyły, gdyby dane mu było żyć?
Mattias westchnął.
- Przesadą byłoby mieć nadzieję, że dziś jeszcze by żył...
- Wszystko ułożyłoby się inaczej - odpowiedziała Roza
sama sobie. - I nie byłoby żadnych luźnych nici do wiąza
nia. Żadnych końców, które się plączą.
- Połóż się - poprosił Mattias, objął ją i przyciągnął ku
sobie. - Masz trudne i długie dni, Roza, nie możesz jeszcze
siedzieć po nocach, bo od tego mdlejesz ni stąd, ni zowąd
w domach obcych ludzi. Czas, aby ci ktoś powiedział, że
powinnaś zacząć dbać o siebie.
Pozwoliła mu się obejmować, oparła policzek na jego ra
mieniu, bo bardzo lubiła tak leżeć. Było jej dobrze, ciepło
i bezpiecznie. I była zadowolona, że akurat teraz on nie
wymaga od niej niczego więcej.
A on naprawdę nie chciał nic więcej, tylko ją trzymać.
Spać z Rozą w objęciach. Nie chciał jej zmuszać do zmy
słowych zachowań i fałszywego ognia. Nie chciał wprawiać
jej w zakłopotanie ani stawiać w trudnej sytuacji.
Chciał po prostu przy niej być.
Ogrzewać ją.
Dawać jej poczucie bezpieczeństwa.
I siłę.
Roza zasnęła. Nie pojawiły się żadne marzenia, które by
ją wciągały w inny świat. Spała spokojnie. Mattias jednak
czuwał przez wszystkie godziny, jakie im jeszcze zostały
do świtu.
Słyszał tę niezwykłą rozmowę. Obudził się, kiedy tam
ten obcy, a zarazem tak dobrze znany głos odezwał się nie
wiadomo skąd. Potem leżał cichuteńko jak myszka, oddy
chał spokojnie w obawie, że im przeszkodzi.
Myśl o tym, co się stało, napełniała go lękiem.
To więcej niż ludzie gadają. To wszystko, co kryło się
w głosach i marzeniach, i może jeszcze to, co istnieje na
zewnątrz.
A może nie istnieje...
Nie podobało mu się to, co przeczuwał, kiedy zabierał
Rozę. Tam się w powietrzu coś unosiło. Prawie niezauwa
żalne.
Jakiś rodzaj bliskości.
Jakby jakieś więzy.
Obejmował ją mocno, a ona była ciepła jak aksamit. By
ła ufna i zmęczona, i bezpieczna w jego ramionach. Może
powinien paść na kolana i dziękować za to, nie wiedział
jednak, czy się odważy. Wszystko, za co kiedykolwiek dzię
kował, po prostu zniknęło, przestało istnieć.
Mattias nie zniósłby, gdyby Roza miała mu jeszcze kie
dyś zniknąć.
Ona przepełniała jego serce.
Kochał ją.
... kochał...
- Co to za kobieta była u nas wczoraj wieczorem? - spy
tał ojciec Rozę przed południem. - Właściwie dosyć póź
no, nawet w nocy - dodał.
- Nikogo nie było - odparła Roza krótko, ale w sercu
poczuła ciężki kamień.
- Ale ja ją słyszałem! - powiedział Samuel. - Jeszcze nie
jestem taki całkiem głuchy, Rozo!
- Nikogo nie było.
- Słyszałem, jak jej odpowiadasz - upierał się. - Słysza
łem, że rozmawiacie. Czy to ta beznadziejna żoneczka Ole-
go? Naprawdę ma takie problemy, że musi tu przybiegać
po nocach i nie pozwalać ci spać?
Roza westchnęła.
- Śniło ci się, ojcze!
-Ja dobrze wiem, co słyszę, a co mi się śni - odparł Wiel
ki Samuel ze złością. - To są dwie różne rzeczy. I mnie się
one nie mylą!
Roza wiedziała, że uwierzyłby w wizytę Liisy. To zresz
tą nie ma znaczenia, on i tak wymyśla różne rzeczy, nawet
dziwne. Na szczęście to nikomu nie szkodzi.
Nie zdołałaby mu jednak wytłumaczyć, co tak napraw
dę słyszał.
Był środek dnia, Roza składała uprasowaną bieliznę.
W ostatnich dniach pogoda nastała taka, że wszystko świetnie
schło, więc prała i prała, i ubrania, i pościel. Przedpołudnie ze
szło jej na prasowaniu, a teraz składała wszystko starannie.
Rozległo się zdecydowane pukanie do drzwi, chociaż
stały otworem. W taki ciepły dzień dobrze jest wpuścić tro
chę świeżego powietrza do domu, zwłaszcza że późnym la
tem muchy i inne owady już tak nie dokuczają.
Zapukano znowu i Roza odpowiedziała, wolno zwraca
jąc się ku drzwiom.
Otwierał drzwi szerzej, ale wciąż jeszcze miał uniesioną
rękę, jakby znowu chciał zapukać. Rozglądał się zacieka
wiony po izbie, nic nie mogło ujść jego uwagi.
Roza przycisnęła trzymaną sztukę bielizny do piersi, przy
szło jej do głowy, że znowu ją pogniecie. Bielizna była taka
gładziutka, kiedy skończyła prasowanie. Drugą ręką wygła
dzała fałdy spódnicy. Miała na sobie pospolitą, codzienną
suknię, która napinała się wyraźnie na piersiach. Nie lubiła
tej sukni i nigdy, idąc do Kopalni, jej nie wkładała.
On jednak z pewnością nie przyglądał się jej ubraniu...
Dlaczego miałby to robić...
Policzki jej płonęły, z trudem przełykała ślinę, kładąc
prześcieradło na kupce innych. Myślała przy tym, że Mar-
garet pewnie niczego takiego nie robi. On pewnie nigdy nie
ogląda kobiet wykonujących domowe prace. Dla niego coś
takiego w ogóle nie istnieje.
Przywitał się, a jego głos był taki przyjazny, jak pragnęła.
Po co on tu przyszedł? Naprawdę nie ma tu nic do ro
boty.
Nawet gdyby znał krążące o niej plotki.
Nawet gdyby przyszedł właśnie z ich powodu.
... z powodu tego, że chciałby kupić...
Kamień w żołądku Rozy stawał się coraz cięższy i wie
działa, że długo się go nie pozbędzie.
- Czy coś się stało pani? - spytała, nie mając odwagi go
poprosić, by usiadł.
Nie przywykła do przyjmowania wizyt. Nie przywykła do
obchodzenia się z gośćmi, a zwłaszcza takimi jak on. Było nie
mal coś nieprzyzwoitego w tym, że oto inżynier Warren stoi
w jej kuchni i patrzy na nią swoimi ciemnymi oczyma.
- W jakimś sensie tak - uśmiechnął się.
Uśmiech miał szeroki i biały na tle ciemnej twarzy. Ten
uśmiech wyrażał wiele rzeczy w tym samym czasie. Oczy
zwężały mu się w uśmiechu, ale był w nich inny błysk niż
w oczach Mattiasa.
Przy Mattiasie czuła się bezpieczna.
Ten błysk uważała za niebezpieczny.
- Czy mogę wejść?
Roza skinęła, ale nie ruszyła się z miejsca. Cieszyła się,
że ma przed sobą ten solidny stół, na którym można się
oprzeć. Dobrze, że ma ten stół między nim a sobą.
On mógłby być robotnikiem, przyszło jej znowu do gło
wy. Ma takie gibkie ciało. Stoi tak, jak stają robotnicy, na
szeroko rozstawionych nogach, tak jakby to zrobił mary-
narz. Stopy daleko jedna od drugiej. Miał buty do kolan.
Czarna skóra świeciła się, cholewy ściśle opinały nogi, ale
czubki butów były zakurzone. No przecież przyszedł tu
taj aż z Kopalni.
Nieważne za jakim interesem.
Cokolwiek by to miało być...
Roza wyraźnie widziała muskuły jego ud. Stwierdzała,
że nie jest taki, jaki jej zdaniem powinien być szef. Męż
czyzna, który tak stoi, nie powinien przekładać papierów...
Sprawiał wrażenie bardzo wysokiego, zwłaszcza w tym
ciasnym pomieszczeniu. Jego widok zapierał jej dech
w piersiach. Był taki postawny i duży, czuła, że z trudem
chwyta powietrze.
Nagle znalazł się przy niej. Mocne ręce chwyciły Rozę
za ramiona. Stał tak blisko, że czuła jego ciepły oddech na
skórze, czuła zaciskające się twarde, mocne palce. Wącha
ła go - obce zapachy, obca skóra.
Obcy mężczyzna...
- Źle się czujesz? Byłaś chora? - spytał zatroskany, trzy
mając ją mocno między sobą i stołem.
Twarda krawędź stołu wbijała się Rozie w plecy, czuła
napierające na nią nieznajome ciało. Zbyt blisko siebie wi
działa silną męską twarz, mocne szczęki, ostrą brodę, linie
wokół ust, na czole, koło oczu.
Patrzył na nią oczyma jak rozpalone węgle.
I Roza wiedziała, że on cały jest rozpalony jak węgiel.
On zresztą też zdawał sobie z tego sprawę. Widziała, że
jest rozdarty między dwiema złymi mocami.
David chciał ją puścić, odepchnąć od siebie, bo ona go
parzyła. Z drugiej zaś strony chciał ją do siebie przyciągnąć
mocniej, ścisnąć w ramionach, zmiażdżyć. Chciał trzymać
ją tak, by rozpadła się na kawałki, bo nawet gdyby sprawi
ło mu to ból, to przyniosłoby też zaspokojenie.
Nikt inny nie powinien jej obejmować.
Nikt inny, nigdy.
- Co z tobą jest? - pytał rozgorączkowanym szeptem.
Przysuwał twarz do jej twarzy. Bliżej. Tak blisko, że zaczy
nało to być niebezpieczne.
Oboje wiedzieli, że nie pyta jej o zdrowie. Nie pytał, jak
ona się czuje. Pytał o to, co z nią jest...
A drzwi wejściowe były otwarte jak szeroko. Letni
wiatr, od którego tak pięknie schnie pranie, poruszał nimi,
uderzał o framugę, jakby je delikatnie pieścił.
David Warren zatracił się w niebieskich oczach Rozy.
Nie pojmował, jak to się mogło stać, ale narastało to
w nim od tamtej chwili, kiedy przynieśli ją do domu i on
po raz pierwszy mógł ją zobaczyć z bliska. Od pierwszej
chwili, gdy zaczął przeczuwać w niej to niezwykłe...
To coś bardzo dziwnego.
Nie ma słów, by to opisać...
... groźne jak ogień...
Kosmyk włosów opadł mu na oczy, a Roza nie była
w stanie przestać na ten kosmyk patrzeć. Nie mogła od
wrócić wzroku od tej silnej twarzy tuż przed nią.
Uśmiechał się jakby zdumiony. Ciemne, bardzo ciemne
oczy były otoczone drobniutkimi zmarszczkami, jakby
przez całe życie nie robił nic innego, tylko się uśmiechał. Jak
by jego usposobienie było jak jeden długi, słoneczny dzień.
Roza wiedziała jednak, że jest w nim nie tylko światło.
I to nie jasna część jego natury przemawiała do niej naj
bardziej, to nie ona apelowała do tego, co i Roza nosi w du
szy. To nie jego uśmiechy trafiały najgłębiej, Roza nie wąt
piła, że on też o tym wie.
To ciemność.
Mrok w największej głębi jego istoty.
Te ponure uczucia, których ona też miała w sobie nie
pospolicie wiele.
- Co z tobą jest? - spytał, a jego wzrok palił jej skórę.
- Nic - odparła Roza cicho. Położyła rękę na jego pier
si. Dzięki temu mogła go trzymać na pewną odległość. Czu-
ła pod dłonią twarde mięśnie i dobrze było wiedzieć, że to
ciało jest takie, jak lubi...
Mocne.
Twarde.
Męskie.
- Nie, nie, jest coś więcej niż nic! - zawołał, nie dając so
bie czasu na zastanowienie, co właściwie robi. Jedną ręką
ujął ją pod brodę. Dziwnie było poczuć tę nierówną skórę
po lewej stronie, ale też nic poza zdziwieniem nie czuł.
Tylko tyle...
Pochylił się i pocałował ją tak, jak mu się zdawało, że
chciałaby być całowana. Jej wargi były takie ciche, ale on
sądził, że to, co z nich spija, to obietnice składane przez
nich oboje.
Roza nie zamknęła oczu. Patrzyła na niego. Widziała
ciemne, prawie czarne rzęsy, kładące się na policzkach, wi
działa mgnienia tego czegoś dziwnego i niebezpiecznego,
i jakby dalekiego w jego oczach, widziała uśmiech czający
się w kącikach warg, kiedy już przestał ją całować.
Nie odepchnął jej od siebie tak, jakby się oparzył. Wy
dawało się, że dobrze mu w jej cieple. Jakby ogień nic mu
nie zrobił.
- Przyszedłem dlatego, że Margaret chciałaby, abyś po
magała jej w domu - oznajmił cicho. - O niczym innym
nie mówi od... wczoraj.
Roza wciągnęła powietrze i zastanawiała się, kiedy on ją
nareszcie wypuści.
- Nic z tego nie będzie - odparła i sama się zdumiała, że
przemawia takim opanowanym głosem. - Ja nie chcę u niej
służyć.
- U niej, czy u mnie?
- Za bardzo ją lubię - powiedziała Roza, nie przestając
patrzeć mu w oczy. - A to to jest szaleństwo.
Wtedy ją puścił.
- To jest szaleństwo - zgodził się. - Ale ja nie żałuję. A ty?
Roza potrząsnęła głową Słowa przyszły jakby same z siebie:
- Co ty robisz w moim życiu? - spytała cicho.
- Nie wiem - odparł.
Zatrzymał się przy drzwiach.
- Margaret oczekuje dziecka. Gdybyś słyszała o kimś,
kto mógłby się zająć naszym domem, to będziemy
wdzięczni za wiadomość.
Roza skinęła głową.
Drzwi pozostały otwarte również po jego wyjściu. Tak
jakby go tu nigdy nie było. Tak jakby to wszystko też po
chodziło wyłącznie ze ścian.
Miała ochotę cisnąć czymś w bale. Miała ochotę tłuc pię
ściami w drewno i krzyczeć, ale tego nie zrobiła.
Wciąż czuła jego wargi na swoich. Suchy i zmysłowy,
wygłodniały pocałunek. I pożądliwy. On jej pożąda!
Dlaczego ją to spotyka?
Wcale przecież nie chce...
- Nie potrzebuję go w moim życiu! - powiedziała w po
wietrze.
Ale wokół była tylko cisza.
14
... co ze mną jest nie tak?
Czy wszystko opiera się na plotkach? Czy zawsze tak
ma być? Oni czują, że mogą mi to zrobić, bo plotki mó
wią, że taka jestem?
Jeszcze niedawno to nie miało znaczenia. Nie uważałam,
że to źle, jeśli tak o mnie myślą. Nie przejmowałam się
tym. Więcej, próbowałam być taka, jak myśleli, że jestem.
I wszystko było proste...
Trudno myśleć, że plotki o mnie dotarły do tych, któ
rzy mieszkają w pięknych domach. Nie wiedziałam, że oni
w ogóle o nas rozmawiają. Wyglądało raczej na to, że trak
tują nas jak kartofle albo nie wiem co.
Uważają nas za nieważnych.
Brudnych.
Ale potrzebnych.
On już za pierwszym razem wiedział, kim jestem. Znał
moje imię. A ja wiedziałam, że chociaż są tacy eleganccy,
to o mnie rozmawiali.
Nie wiem, co o tym sądziłam. Zresztą wcale nie jestem
pewna, co teraz o tym myślę, choć miałam więcej czasu,
by się z tym oswoić, zastanowić się, rozeznać.
Nie pamiętam, czy ten mały płomyk pojawił się już za
pierwszym razem. Nie sądzę zresztą, bym chciała to pa
miętać, bo to nie są sprawy, które pragnęłabym przecho
wywać. Nie ma w tym nic, co chciałabym zachować na
przyszłość, później się temu przyglądać.
Nie chcę, żeby się to znowu przydarzyło. Nie wierzę,
by i on tego chciał, nie wiem jednak, czy jest w stanie so-
bą kierować. Czy jest w stanie trzymać się w cuglach.
Przed jej przyjazdem nigdy mnie nie widział.
Wiem, do kogo chodził przedtem...
I wiem, że nie był tam, odkąd ona przyjechała...
Nie rozumiem, jak on może robić to jej, takiej miłej i słod
kiej. To najmilsza istota, jaką widziałam. I trzeba odwagi, że
by pokonać taką odległość, jaką ona pokonała dla niego.
Wiem, że żyła w znacznie lepszych warunkach, niż ma tutaj.
To wymaga wielkiej odwagi.
To wymaga wielkiej miłości.
I wygląda na to, że on ją kocha. Kiedy patrzy się na nich
razem, to nie ma wątpliwości, że on ją uwielbia. A ona jest
ślepa, świata za nim nie widzi.
Dlatego nie rozumiem jego zachowania.
Ona jest taka piękna, a ja to tylko ja. Nie ma we mnie
nic, co mogłoby go ku mnie przyciągać. Ale on zachowu
je się tak, jakby coś w nim nagle wykiełkowało. Jakby go
coś pchało, nieustannie. Trudno mi tego nie zauważać,
przecież widziałam to już tyle razy.
Uważam, że ona jest przemiła.
Nie rozumiem, dlaczego miałabym jej coś takiego zrobić.
Co ze mną jest nie tak...
Ole i Liisa siedzieli na schodach w Samuelsborg. Przed
tem oboje byli w mieszkaniu i rozmawiali z Samuelem
w jego izbie. W ostatnich dniach Samuel nie pozwalał, by
Mattias wynosił go na posiłki. Nie chciał wytłumaczyć, dla
czego woli zostać za swoją zasłoną, ale był taki zdecydo
wany, że Roza i Mattias nie protestowali.
Zrobiło się późno. Słońce barwiło na czerwono wzgórza
po tamtej stronie fiordu. Raz po raz rzucało jeszcze pro
mienie na wodę i wtedy błękit mieszał się z kolorem zło
tym oraz złocistoczerwonym i stawał się barwą, na którą
nikt nigdy nie wymyślił nazwy.
Brzozy nadal okrywały się zielonymi liśćmi, wkrótce
jednak przebiorą się na zimę. Tutaj, na północy, jesień
przychodzi wcześnie.
- Powinieneś to widzieć - westchnęła Roza, dotykając
lekko ramienia brata.
- Chciałbym z tobą o czymś porozmawiać - rzekł Ole.
Odwrócił twarz w stronę siostry, choć przecież nie mógł
na nią patrzeć. Teraz można było zauważyć, że jest niewi
domy. Gałki oczu kręciły się w różne strony bardziej niż
zaraz po wypadku. Roza zastanawiała się, czy Liisa mówi
mu o takich sprawach. Czy on o tym wie.
Przykro było na to patrzeć. Najgorsze jednak było to,
że stracił wzrok. Mój Boże, taki był zadowolony, kiedy mu
mówiono, że nic po nim nie widać. Było to dla niego ja
kieś pocieszenie, mimo wszystko. Wkrótce i to miało się
zmienić. Roza domyślała się, że sprawiłoby mu to ból.
- Słucham cię - odparła.
- To głupie - stwierdziła Liisa, która nie mogła się po
wstrzymać, żeby nie wtrącać swoich trzech groszy, gdy Ole
rozmawiał. Jakby musiała mówić za nich oboje.
- Możliwe, że głupie - powiedział Ole. - Ale dla mnie
ważne. Poza tym nie chcę, żeby coś zostało niesprawdzo
ne. Jak długo istnieje jakaś szansa na niebie lub na ziemi,
chcę ją podjąć. Wy zrobiłybyście tak samo, gdyby to doty
czyło was.
- Nie jestem w stanie zrobić tego, o czym myślisz!
Roza wstała ze schodów i poszła przed siebie. Skrzyżo
wała ręce na piersiach, drżąc lekko w ten chłodny wieczór,
który do tej pory zdawał się taki ładny.
Ja nie mogę.
Ja nie mogę...
Uważała to za niesprawiedliwe, że on przychodzi ją o to
prosić. Jest przecież jej bratem! I to on z całego rodzeństwa
był jej zawsze najbliższy. W całej rodzinie jego kochała naj
bardziej. Poszłaby przez ogień i wodę, gdyby to miało mu
pomóc w odzyskaniu wzroku. Ole musiał o tym wiedzieć.
Dlatego uznała za niesprawiedliwe, że przychodzi ją o to
prosić.
To jedyne, o czym wiedziała, że zrobić tego nie może.
- Czy ona jest zła? - spytał Ole cicho.
Słyszał, że Roza zeszła ze schodów, ale trawa tłumiła
kroki, więc nie mógł się zorientować, w jakim jest nastro
ju. Mógł się tylko domyślać.
- Jest - westchnął Mattias. - Ale też jest jej przykro. My
ślę, że bardziej to drugie. Pochyla głowę tak jak zawsze,
kiedy coś ją dręczy.
- Chciałbym, żeby mi pozwoliła wytłumaczyć - rzekł
Ole. - Nawet nie posłuchała, co mam jej do powiedzenia.
Po prostu uznała, że zna moje intencje. Ona nigdy nie cze
ka na pytanie. A przecież nie wie jeszcze, o co mi chodzi.
Mattias spoglądał to na Olego, to na Liisę. Widział, że
Liisa zagryza dolną wargę. Warga była czerwieńsza niż zwy
kle i wyraźnie opuchnięta. Więc nie tylko teraz Liisa ją za
gryzała. Cokolwiek oboje z Olem mają na sercu, to musie
li o tym rozmawiać od dawna. I Liisa miała wątpliwości.
Twarz Olego niczego nie ukrywała. Było w niej więcej
rozpaczy, niż Mattias kiedykolwiek u niego widział. Mat
tias widział, że kąciki ust Olego drżą, i wiedział, że musi
bratu Rozy pomóc.
- Zaraz sprowadzę ją z powrotem - obiecał cicho i poszedł.
Roza stała przy spichlerzu, oparta o ścianę. Wciąż miała
ręce skrzyżowane na piersi i Mattias spostrzegł, że płacze.
Stanął za nią i położył jej ręce na biodrach. Prawie jej
nie dotykał. Stali blisko siebie, ale on jej nie obejmował ani
do niczego nie zmuszał.
To dla Rozy bardzo ważne.
Miała wielką potrzebę swobody.
- On chce mnie prosić, żebym mu przywróciła wzrok -
powiedziała ochrypłym głosem. - Czekałam na to. Wiedzia
łam, że to musi nadejść, prędzej czy później. Wiedziałam, że
on mnie o to poprosi. Znowu. Wie, że próbowałam, i że za
tamtym razem mi się nie udało. Ale przecież nie mogę po pro
stu wziąć dwojga zdrowych oczu z powietrza i włożyć mu
ich w oczodoły. To tak się nie dzieje. Nigdy się nie działo.
- On cię jeszcze o nic nie zapytał - szepnął jej Mattias
do ucha.
- Ale ja to wiem - powiedziała zmienionym głosem.
- Czy teraz to jest tak, że czytasz także w myślach in
nych ludzi? - zdziwił się.
- Oczywiście, że nie! - warknęła i chciała się wymknąć
jego rękom, ale tylko się szarpnęła, nie wykonała niezbęd
nych kroków, więc Mattias pomyślał, że w gruncie rzeczy
nie chce być wolna. Że woli zostać tu, gdzie jest.
- Nie wiesz, o co on chce zapytać - upierał się. - Poza
tym to przecież twój brat. Kochasz go, Roza, i nie przeko
nuj mnie, że jest inaczej! Bardzo się o niego martwisz. Dla
tego jesteś mu winna przynajmniej to, że wysłuchasz, o co
zamierza cię prosić. Nie możesz sobie po prostu odejść tyl
ko dlatego, że to dla ciebie najłatwiejsze!
- Skąd możesz wiedzieć, co dla mnie jest najłatwiejsze?
- Ja wiem o tobie cholernie dużo, Roza! - odparł Mattias
i trzymał ją mocno. Jego głos nie był już tylko łagodnym
szeptem. - O Olem też wiem sporo. On by cię nie prosił
nawet o tyle co czarne za paznokciem, gdyby znał inne wyj
ście. Czy myślisz, że jemu jest lekko o coś cię prosić? A jak
łatwo jest tobie prosić kogoś choćby o drobiazg? Kiedy
ostatnio prosiłaś kogoś o pomoc? Jesteście cholernie dum
ni, oboje, i myślę, że ty dobrze wiesz, ile to musi twojego
brata kosztować. Nie pozwól, by się upokarzał bezskutecz
nie! Daj mu przynajmniej przedstawić swoją sprawę!
- No dobrze - westchnęła.
Jej też nie było łatwo, ale Mattias miał świętą rację.
Zresztą znał ją aż za dobrze. Wiedział, że nie potrafi po
wiedzieć „nie" na prośbę pochodzącą od Olego.
- No to jaką masz do mnie sprawę? - spytała, podchodząc
do schodów z Mattiasem wolno posuwającym się za nią.
- Powiedziałaś, że ja też mam siłę - rzekł Ole.
Roza skinęła głową i wykrztusiła potwierdzającą odpo
wiedź, kiedy przypomniała sobie, że on jej gestów nie wi
dzi. Ciągle o tym zapominała. Może to też miało pocieszać
Olego, kiedy czasami mu o tym mówiła.
- Nigdy nie myśleliśmy, że któryś z chłopców mógłby
być nią obdarzony - ciągnął dalej.
- Tylko dziewczęta przekazują dar dalej - potwierdziła
Roza.
Te słowa powtarzane były tyle razy, że teraz toczyły się
z jej ust niczym kawałki rudy w kopalni.
- Ale ja mam?
- Ty jesteś mi najbliższy - rzekła Roza bezbarwnie. - Za
mysł był taki, żebyś był przy mnie. Gdy będę potrzebowa
ła pomocy. No, gdyby mi była potrzebna pomocna dłoń...
Roza umilkła.
Nieoczekiwanie spojrzała w przeszłość, zajrzała w tam
te, mroczne wspomnienia. A potem do innego wspomnie
nia, którego nigdy w życiu nie będzie w stanie wytłumaczyć.
Widziała siostrę i brata stojących przy sobie.
Oboje zostali obdarzeni siłą.
Siłą pochodzącą z obu źródeł.
Jedna siostra i jeden brat.
Połączone moce...
Ci dwoje przywrócili pewnego człowieka do życia. Wy
dobyli go z najgłębszych ciemności, czy może raczej z naj
większego światła. Wspólnie zdołali to uczynić.
... wspólnie...
Roza zbladła.
- Nie dowiemy się, czy to możliwe, jeśli nie spróbuje
my - stwierdził Ole. - To mi po prostu przyszło do głowy
którejś nocy. Sama nie dałaś rady. Ale nikt z nas nie wie
dział, że ja też mam jakąś siłę. Wtedy uważaliśmy, że masz
ją tylko ty, Roza. Teraz wiemy więcej.
- Oboje pochodzimy z tej samej linii - mruknęła Roza,
nie wytłumaczyła jednak żadnemu z nich, co ma na myśli.
Nie byłaby w stanie tego wytłumaczyć.
Ci, którzy próbowali poprzednim razem, pochodzili
z różnych odgałęzień.
Połączyli różne siły i...
- W naszym przypadku można będzie jedynie wzmoc
nić siłę - dodała cicho. - Nie wiem zatem, czy to ma jakiś
sens. Nie wiem, czy potrafię to zrobić... na komendę...
- Przecież nie chodzi o nic innego, tylko żeby bardzo
mocno chcieć - wtrącił Ole z nadzieją w głosie. I cała ta
nadzieja była wymalowana na jego twarzy.
Roza poczuła, jak bardzo go kocha. Nie chciałby pewnie,
żeby mu to powiedziała, wychowali się bowiem przy tym
samym stole i u nich w domu nie mówiono takich rzeczy.
Mogła mu jednak okazać, że go kocha. Mogła mu pokazać,
że to on jest tym bratem najbliższym jej ze wszystkich.
Przynajmniej powinna spróbować.
- Może więc nie powinniśmy rezygnować z tej próby -
rzekła z wahaniem.
Twarz Olego rozbłysła, a szeroki, szczery uśmiech
świadczył, że dokonała właściwego wyboru. Nawet gdyby
się nie udało, to okazała mu swoją miłość. Muszą przynaj
mniej spróbować.
Żadnej szkody jej to przynieść nie może.
Jest ostatnim ogniwem łańcucha.
... Tamci nie pozwolą, by stało się jej coś złego...
- Kiedy? - spytał Ole, z trudem ukrywający zadowole
nie i nadzieję.
Roza czuła ucisk w piersiach i w żołądku. Nadal walczy
ła z płaczem. Była jednak pewna, że sprawi mu rozczaro
wanie. On żywi zbyt wielkie nadzieje, a przecież nie ma
żadnego sposobu, by mogła sprawić cud.
Jej wzrok przesunął się na Liisę. Węzeł w żołądku się
rozrastał, robił się coraz twardszy, coraz trudniejszy do
usunięcia. Roza pojęła, że oni, Liisa i Ole, wiele o tym roz-
mawiali. I choć Liisa nie chciała tego przyznać, w niej tli
ła się nie tylko iskra nadziei.
Roza poznawała to po sposobie, w jaki bratowa składa
ła ręce. Dostrzegała też lekkie drżenie jednego policzka.
Nad takimi sprawami człowiek nie potrafi zapanować.
Trudniej jest zachować nieporuszoną twarz, niż na ogół lu
dzie sądzą. Łatwiej jest odczytać to, co kryje się za różny
mi minami, niż można sobie wyobrazić.
Być może Liisa żywi większe nadzieje niż sam Ole. Lii
sa bowiem kochała Olego z głębi swojej otwartej, szczerej
duszy. Liisa nigdy przed nim niczego nie udawała.
Roza nadal nie była pewna, czy Ole też kocha swoją żo
nę. Nikogo się nie pyta o takie rzeczy, ale żywiła pewne wąt
pliwości. To nie szczera miłość pchnęła go do małżeństwa.
Został podbity, jeśli tak można powiedzieć. Oszołomio
ny tym, że taka młoda dziewczyna zakochała się w nim,
choć jest ślepy. Dla Olego było to tak, jakby wkroczył
w świat, w którym wszystkie dziewczyny go uwielbiają,
a on może wybrać, którą zechce.
- Teraz - odparła Roza i nie chciała więcej spekulować
o sprawach, które może wcale nie powinny jej obchodzić.
- Teraz jest taki sam dobry moment jak wszystkie inne.
Unikniemy w ten sposób roztrząsania sprawy. Unikniemy
zamartwiania się, zastanawiania, czy właściwie powinni
śmy próbować, czy też po prostu dać sobie spokój.
- Ale nie tutaj - wtrącił Mattias. - Nie na oczach całej osady!
Liisa wsunęła rękę pod ramię Olego i pomogła mu wejść
do domu.
Roza musiała odwrócić głowę, kiedy Ole uśmiechał się
do żony. Było w tym uśmiechu zbyt wiele radości. Zbyt
wiele nadziei. Zbyt wiele wszystkiego...
Mattias objął Rozę ramieniem. Zacisnął dłoń na jej bar
ku, jakby chciał jej dodać odwagi. Jego ręka była ciepła
i bezpieczna.
- To jest próba - powiedział. - Nawet Ole wie, że to nic wię-
cej niż tylko próba. To jest źdźbło, Roza. Nic więcej. Źdźbło...
- To jest dawanie nadziei, która nie istnieje - ucięła, nie
patrząc w ślad za Olem i Liisą. Bala się wejść za nimi przez
drzwi po to, by ich oboje rozczarować.
- To jest zgoda na to, by wierzyli, że uzdrowienie jest
możliwe. Że niemożliwe może się zdarzyć. Nienawidzę sie
bie, że to robię. Powinnam mieć dość siły, by im powie
dzieć „nie" i nie ranić ich więcej! On jest moim bratem,
Mattias, wiem, że to niemożliwe, a mimo wszystko to ro
bię, robię mu to. Co ze mną jest nie tak, Mattias? Co, do
cholery, jest we mnie wykoślawione i złe?
- Nic - wyszeptał i pocałował ją w czoło.
Mattias popchnął ją przyjaźnie, szturchnął w okryte nie
bieską bluzką plecy.
- Idź tam teraz, moja kochana. Idź i podejmij tę próbę.
Potem będziemy mogli porozmawiać...
Wewnątrz panował mrok. Liisa zaciągnęła zasłonki, choć
nikt jej o to nie prosił. Roza dobrze wiedziała, jakie myśli
krążą po głowie żony Olego. Ona sama też tak myślała.
To nie może wyjść poza ściany tego domu.
Wydaje się takie szalone, że...
Ole jednak stał pośrodku izby i nie mógł się ruszyć. Te
pomieszczenia były całym jego światem. Chodził po nich, nie
potykając się o nic. Teraz wszystko stało tak samo jak w cza
sie, kiedy tu mieszkał, ale on nie miał odwagi zrobić kroku.
Stał się tutaj obcym...
Roza podeszła do brata. Ujęła obie jego ręce. Głaskała pal
cami jego palce. Miała takie zaschnięte gardło, że mówienie
sprawiało jej ból, wiedziała jednak, że musi mówić. Tylko ona
może powiedzieć wszystko, co musi zostać powiedziane.
- Ja nie wiem, co powinnam robić, Ole - zaczęła, a płacz
dławił ją w gardle.
Prawie się teraz cieszyła, że on nie może widzieć jej łez,
które spływają po policzkach. W tej chwili nie słyszał też,
że siostra płacze. Nie zauważał tego. Jej łzy spływały ci-
chutko i Roza bardzo się starała, by mówić normalnie, by
głos brzmiał jak zwykle. Poza tym Ole był taki spięty, że
mógł myśleć tylko o jednym.
- Nie wiem, co należy w takiej sytuacji czynić, Ole. I nie
wiem, czy w ogóle mam jakąś silę. Może myśmy sobie tyl
ko coś wyobrażali przez cały czas, bracie? Roza roześmia
ła się krótko. - Może w ogóle nic takiego nie istnieje...
- A może coś istnieje - odparł zdławionym głosem i zno
wu ścisnął jej ręce.
Był od niej wyższy, ten brat o rok młodszy. Miał teraz
siedemnaście lat i żonę, i rodzinę teściów, która przyjęła
go z otwartymi ramionami. I miał ojca tak rozgoryczone
go, że zamknął się przed całym światem, również przed sy
nem, który może potrzebował go bardziej niż ktokolwiek
inny. I Ole miał jedyną siostrę. Miał za siostrę Rozę.
Roza pomyślała, że mógłby go spotkać lepszy los.
Gorszy zresztą też.
- Może - odparła.
Wciągnęła powietrze.
- Myślę, że będzie najlepiej, jeśli usiądziemy. Żeby nam
było wygodnie. Żeby nam nikt nie przeszkadzał...
Popchnęła Olego do rozkładanej sofy. Usadziła go pod
ścianą, potem sama zajęła miejsce obok i popatrzyła na
Mattiasa.
- Muszę prosić, żebyście wyszli - powiedziała.
Liisa chciała coś wtrącić, ale Mattias po prostu wy
pchnął ją na dwór, w jasny wieczór. Nie odezwał się sło
wem. Czegoś się w końcu nauczył, mieszkając tak długo
z Rozą.
- Co teraz? - wydyszał Ole, kiedy w izbie zaległa cisza.
Słychać było tylko ich oddechy. Niespokojne.
Roza chwyciła jego ręce, a głowę oparła o ścianę. Nie
potrzebowała go prosić, by coś robił lub nie. Powtarzał
wszystko to, co ona, choć przecież nie mógł jej widzieć.
I chociaż ona nie opisywała mu swoich poczynań.
Może rzeczywiście w nich coś jest...
... może jakaś wspólna myśl...
... trzymam go za ręce, czuję tylko ręce mojego brata. On
też mnie trzyma mocno, bardzo mocno, jak tonący, albo
może powinnam powiedzieć, jak... Jego ręce trzymają mnie
tak, jakby nigdy nie miały mnie puścić, a ja czuję, że cie
pło we mnie przepływa, gromadzi się w dłoniach, pali. Nie
wiem, czy ono pochodzi ze mnie, czy raczej z niego. Nie
wiem, czy on tó wyczuwa. Nie wiem, czy on w ogóle co
kolwiek czuje, nie wiem, czy to w ogóle jest cokolwiek.
Ale dłonie moje płoną i wszystko, co we mnie było cie
płem, płynie niczym rzeka. Chciałabym wiedzieć, gdzie je
steśmy, ale pieką mnie oczy, gdy tylko próbuję je otworzyć.
Piecze i pali, a ja czuję łzy cisnące się niczym wezbrana rze
ka. On musi słyszeć, że płaczę. Zdaje mi się, że i ja słyszę
szlochy, które nie z mojego gardła się wydobywają. Myślę,
że on też płacze, i jestem prawie pewna, że tylko śnię, bo
przecież mój brat, ten duży, silny, piękny brat nie płacze.
Tacy duzi chłopcy nie płaczą.
Czuję, że ciepło trawi moje dłonie. Spaja moje dłonie
z dłońmi Olego. Stajemy się jednością. Nasze dłonie łączą się,
jesteśmy stopieni w tym gwałtownym, straszliwym gorącu,
które wypływa ze mnie, które wypływa z niego, które w nas
jest i które spotyka się w tych naszych otwartych dłoniach.
... jakby pozbawionych skóry...
... pozbawionych skóry...
I marznę. Lodowaty chłód przenika moje ciało i nie ro
zumiem, jak to może być, że czuję się taka przemarznięta,
skoro moje ciało trawi ogień.
Otwieram usta, by krzyczeć, ale żaden dźwięk nie prze
chodzi przez nie. I w szalonym strachu, że zostanę pochło
nięta przez to, co jest między ogniem a chłodem, otwieram
oczy i wpatruję się w najzimniejsze światło, jakie kiedykol
wiek widziałam. Wpływam w nie i nie wiedziałabym pew-
nie, że Ole jest tu ze mną, gdyby mnie tak mocno nie trzy
mał za ręce. Wpływam w to światło niczym w morze i jest
to najzimniejsze morze, w jakim się kiedykolwiek kąpałam.
A ze światła wyłania się ptak.
Ptak krzyczy ochrypłym głosem.
Jak kruk...
- Ja chciałam zostać w izbie! - powiedziała Liisa, ocierając
łzy. Z wściekłością spoglądała na Mattiasa. - To ty mnie stąd
wypchnąłeś. Ja chciałam przy nich zostać! Ale ty usłuchałeś
jej. I do czego to doprowadziło? Utraciliśmy ich oboje!
Leżeli przyciśnięci do ściany, siostra i brat. Mieli sple
cione ręce. Mattias próbował rozluźnić uchwyt, żeby uło
żyć ich jakoś wygodniej, ale rozdzielenie ich dłoni okaza
ło się niemożliwe. Musieli więc zostać zasupłani w dziwny
węzeł, z rękami między sobą.
Byli tacy zimni...
- Nikogo nie utraciliśmy - zapewnił Mattias. - Wszyst
ko w porządku. Ona taka właśnie jest.
- Nie powinniśmy byli ich zostawiać! - powtórzyła Lii
sa i usiadła u wezgłowia sofy. Nie przestawała głaskać spo
conych blond loków Olego.
- To wy przyszliście do Rozy - rzekł Mattias twardo. -
I gdybym był tobą, to mówiłbym tak cicho, żeby Samuel
nie domyślił się niczego!
- Jeśli oni umrą, to i tak wszyscy się dowiedzą - szlocha
ła cicho.
Mattias nie wiedział, co jej odpowiedzieć. Wszystko, co
mógł zrobić, to otulić tych dwoje kocami. Jeden dał też Lii-
sie. Przesiedziała przy swoim mężu całą noc.
Mattias czuwał przy stole. Wiedział, że będzie zmuszony
od nich odejść, gdy tylko się rozwidni. Nie mógł nie stawić
się w kopalni. Gdyby Liisa zachowała odrobinę zdrowego
rozsądku, to też by poszła do The House. Pod dostatkiem
jest takich, którzy chętnie zajmą wolne miejsce porzucone
przez niesolidnych pracowników. Nie ma co ryzykować.
Mimo to nad ranem zasnął. Obudził go głos Rozy. Był
cichy, ale narzucający się. Siedziała ze skrzyżowanymi no
gami i dotykała policzka brata. On też siedział zwrócony
ku niej. Ciało miał jakoś strasznie napięte, niczym ryba,
która połknęła haczyk. U wezgłowia sofy spała Liisa.
- Widzisz coś? - pytała cicho Roza.
Przesuwała dłoń przed jego twarzą, niemal dotykając
czubka nosa. Ole musiał czuć słaby ruch powietrza za jej
ręką. Kąciki ust mu drgały. Mocno zaciskał powieki i Mat-
tias widział, jak bardzo jest zdenerwowany.
- Widzisz coś? - powtórzyła Roza spokojnie.
Ole spróbował. Potem potrząsnął głową i pochylił kark.
Ramiona mu drżały. Ukrył twarz w dłoniach. Roza przy
sunęła się bliżej. Objęła go i przyciągnęła do siebie. Koły
sała go w ramionach niczym dziecko. Głaskała po plecach
i po włosach, pozwoliła mu wypłakać na swoim ramieniu
całe rozczarowanie.
Kiedy przestał płakać, ona zaczęła mówić. Głos brzmiał nie
zwykle zdecydowanie. Pochodził z mroku, jakiego człowiek,
który nigdy się w nim nie znalazł, nie potrafi sobie wyobrazić.
- Myślę, że byliśmy blisko, Ole - mówiła. - Myślę, że
potrafimy to osiągnąć. Już nie uważam, że to jest tylko coś,
cośmy sobie wmówili, bo mogłam poczuć twoją siłę. Po
siadasz moc, mój bracie, ty też ją posiadasz!
- Ale niewiele nam to pomogło - mruknął pod nosem.
Roza wciąż obejmowała jego plecy. Potrząsnęła nim z wy
razem zdecydowania na zapłakanej, wykrzywionej twarzy.
- Bo nie tylko my jesteśmy, Ole! - oznajmiła. - Są jesz
cze dwa odgałęzienia. I jest jedno, pochodzące od obu tych
linii. Fińska gałąź rodu po Raiji i Mikkalu. I jest jeszcze
jedna linia, o której nie wiedzieliśmy. Tylko po Mikkalu.
Nie jesteśmy sami, Ole. Istnieje wielu nam podobnych.
- I co z tego wynika? - spytał.
- Myślę, że ja powinnam ich odnaleźć - odparła Roza
z wielką pewnością w głosie. - Myślę, że to ja powinnam
ich poszukać, powiązać luźne nici. Nie byliśmy wystarcza
jąco silni, Ole. Tylko ty i ja to za mało. Ale jeśli wszyscy
weźmiemy się za ręce i pozwolimy, by nasze dłonie stopi
ły się w złotym świetle, to może wtedy okażemy się na ty
le mocni, by dać ptakowi wiatr w skrzydła...
- Nie wiem, o czym ty mówisz - westchnął Ole. - Je
stem zmęczony.
Położył się na sofie i zasnął.
Roza zeszła z posłania sztywna, z czerwonymi oczyma.
Miała niespokojne ruchy, ale w jej spojrzeniu był jakiś
dziwny płomień. Stanęła przed Mattiasem.
- Myślę, że to ja powinnam znaleźć tamtych - powtó
rzyła. - Jesteśmy niczym kwiaty rozproszone na rozległych
polach. Ale ja odnajdę wszystkie kwiaty. Znajdę ziemię dla
wszystkich korzeni tak, by mogły rosnąć obok siebie.
- Czy to możliwe? - spytał Mattias.
Przytaknęła z ożywieniem.
Mattias nigdy przedtem nie widział jej takiej rozognionej.
- Musi! - zawołała. - Musi być możliwe! W przeciwnym
razie to wszystko nie miałoby sensu!
Na kopercie widniało wyraźne pismo Maxwella. Margaret
pospiesznie złamała jego pieczęć i pomyślała sobie, jakie to
dziwne, że ten jej spokojny brat ma takie zdecydowane pismo.
- Co pisze? - spytał David, ledwo unosząc wzrok znad
swoich papierów.
- Przyjedzie! - zawołała Margaret. Śmiała się radośnie do
męża, tańczyła po pokoju. - Przyjedzie na święta! David, on
przyjeżdża! Muszę przygotować dla niego pokój. Tyle rze
czy trzeba przygotować! Nigdy ze wszystkim nie zdążę!.
- On ma przyjechać na Boże Narodzenie - rzekł David
sucho. - Teraz jest wrzesień, Daisy. Masz dość czasu, by
usiąść i uważnie przeczytać jego list.
Roześmiała się i opadła na swój fotel. Śmiała się, czyta-
jąc. Śmiała się z siebie, z Davida i z radości, że jej brat tu
taj przyjedzie.
- Pisze, że bardzo się cieszy, iż nas zobaczy - chichota
ła. - I pisze, że najbardziej cieszy go to, iż będzie mógł po
znać ową niezwykłą i tajemniczą Rozę...
David nie starał się kryć uśmiechu. Ściskał obsadkę tak
mocno, że trzasnęła mu w palcach. Ze stalówki spłynął na
biały papier niebieski kleks. Poczekał, aż wyschnie, po
czym zmiął arkusz w dłoni. Margaret nawet tego nie za
uważyła.