Pedersen Bente Roza znad Fiordów 17 Pora kruków rtf

BENTE PEDERSEN

PORA KRUKÓW

Roza znad Fiordów 17

1

Róże zakwitły i pusząc się swą urodą, roztoczy­ły wokół odurzającą woń. Nawet stara altana wyda­wała się ładniejsza, mimo że od wielu lat nie była malowana i spod odrapanej farby prześwitywało zszarzałe drewno.

- Mógłbym się do tego przyzwyczaić - odezwał się Ole. Zerwał czerwoną pełną różę i włożył ją sio­strze we włosy.

Roza uśmiechnęła się leciutko. Uczesana w mięk­ki węzeł na karku, w rękach niosła naręcz czerwo­nych i białych róż, które ścięła, by postawić w wa­zonie na grobie Hugona. Ich krewny był wielkim estetą i cenił sobie piękno, dlatego Roza i Ville dba­li o to, by od wczesnej wiosny, gdy tylko pierwsze roślinki wystawiały swe główki spod śniegu i roz­chylały płatki w słonecznych promieniach, mogiłę Hugona zdobiły kwiaty.

- Wprawdzie nie takie róże miał na myśli tata, wybierając imię dla ciebie - uśmiechnął się Ole i przesunął nieco kwiat we włosach Rozy, by lepiej się trzymał w gęstwinie rudych loków. - Ale one pa­sują do ciebie. Pomyśleć, że ta wyspa także istnieje jakby specjalnie dla ciebie. Ze odkryła przed tobą swoje tajemnice. Rysunki, malowidła i srebrne ozdoby. Wszystkie te skarby leżały tu przez sto lat i czekały na ciebie, Roza!

- Te skarby czekały na kogoś z naszego rodu, kto potrafi docenić ich wartość - poprawiła brata Roza. - Niekoniecznie na mnie, Ole. Gdybyś interesował się historią rodziny, kochał te stare opowieści, za­stanawiał się nad ukrytymi w nich zagadkami, to wszystko to czekałoby na ciebie.

Ole zacisnął usta i podążył za Rozą. Wziął od niej nóż, którym ścinała róże. Jego błękitne oczy lśniły zupełnie jak tego dnia, kiedy po raz pierwszy prze­stąpił próg białego pałacu na wyspie i pojął, jakie dziedzictwo przypadło Rozie w udziale. On nie pa­sjonował się tak jak siostra historią rodu, ale wyspę pokochał od pierwszego wejrzenia.

A w minionych miesiącach dotarł do każdego jej zakątka. Wędrował z zapałem wzdłuż i wszerz, po­znając wszystko, co miała do zaoferowania. W nim, który zawsze marzył o posiadaniu własnej ziemi, Hailuoto obudziło pożądanie silniejsze od wszel­kich dotychczasowych pragnień.

Ole sądził, że Roza zdaje sobie z tego sprawę, choć nigdy o tym nie rozmawiali. Nie zamierzał bła­gać jej o odstąpienie spadku. Miał jednak nadzieję, że siostra zrozumie, jak bardzo pragnie tej wyspy, i wspaniałomyślnie mu ją odda. Byli przecież ro­dzeństwem, on najstarszym spośród braci. W głębi serca uważał, że taki skarb nie powinien trafić w rę­ce Rozy, skoro on tak bardzo pragnął, by Hailuoto należało do niego. Gotów był nawet zaoferować sio­strze Samuelsborg jako rekompensatę. Oddałby ojcowiznę, gdyby tylko Roza zgodziła się zrobić to, co należy, czyli oddać mu wyspę.

Cmentarz na wyspie był niewielki, ale każda mo­giła oznaczona była głazem. Ville opowiedział Ro­zie, że na tutejszych mogiłach nie stawiano krzyży, lecz kamienie, na których ryto napisy, następnie po­wlekane warstwą złota.

Tu spoczywały prochy Mai z Lyngen, Marii Runefelt. Tuż obok został pochowany jej trzeci i ostatni mąż, William Samuli Hugo Runefelt, w ich nogach leżeli: ich syn zwany Henrikiem, choć oficjalnie nosił imiona: William Henrik Reijo Runefelt, i jego żona Kristina.

Trzy rzędy mogił.

W tym trzecim spoczywało tylko jedno ciało.

Hugo Reijo Marcus Runefelt 1799 - 1847”. Napis wykonany odręcznie przez Villego, skopiował w ka­mieniu przewiezionym na ląd miejscowy kamie­niarz, a potem już na wyspie Ville starannie i z wiel­kim oddaniem pokrył każdą literę warstwą złota. Głaz znaleźli Roza i Ville na plaży u zachodniego brzegu wyspy. Był kanciasty jak skaliste wzniesie­nia na wybrzeżach Norwegii, szary, poprzetykany czerwonymi żyłkami i nakrapiany żółtymi plamka­mi, które lśniły złoto, kiedy kamień był mokry. Zgodnie stwierdzili, że piękniejszego nie znajdą. Mattias zaś i Ole przewieźli go wozem zaprzężo­nym w konia. Uznali, że jest zbyt ciężki, by prze­wozić go łodzią. I rzeczywiście, Mattias czuł w ple­cach jego ciężar jeszcze przez wiele dni później. Pod nosem mamrotał, że równie dobrze mógłby przytransportować górę na grób Hugona.

Roza wyjęła z wazonu polne kwiaty i wstawiła róże. Nachyliła się, by je powąchać. Kiedy przymy­kała oczy, widziała inne ogrody, gdzie pachniało jeszcze intensywniej. Ale nie trawiła jej już tęskno­ta. Wspominać nie zawsze znaczy tęsknić. Nic już nie ciągnęło jej do Ameryki.

- Oddam szylinga za twoje myśli, siostro - zażar­tował Ole, obserwując ją uważnie. Nie pierwszy raz bowiem przyłapywał ją na tym, że myślami jest gdzieś daleko. Wiedział, jak bardzo przeżywa to Mattias, chociaż szwagier nigdy się nikomu nie żalił.

- Nie są tyle warte - odparła beztrosko.

- Czy ktoś tam dba o jego grób? - zapytał Ole wprost. Znał swoją siostrę. Nie była zbyt wylewna. Nawet gdy została wyprowadzona z równowagi, nie mówiła wiele.

- Czyj grób? - zapytała, pobladłszy, a jej oszpeco­ny przez ojca policzek jeszcze bardziej spurpurowiał.

- Jego - odparł Ole z pewnością w głosie i oto­czył siostrę ramieniem. Drżała. Nigdy jeszcze nie widział jej w takim stanie. - Ojca Lily, którego imię brzmi zbyt obco, bym zdołał je zapamiętać.

- Nazywał - się Seamus - odparła. Jej szept przy­pominał lekki wietrzyk muskający płatki kwiatów i łopotanie skrzydeł motyla, który przysiadł na jed­nej z róż.

- Czy ktoś się opiekuje jego mogiłą? - powtórzył swoje pytanie Ole.

- Tak - odpowiedziała. - Czemu o to pytasz? Spojrzała na brata zdziwiona, bo nie spodziewa­ła się po nim głębszej refleksji.

- Patrząc, z jakim oddaniem dbasz o grób Hugo­na, pomyślałem sobie, że w ten sposób pielęgnujesz pamięć o tamtym...

Pokręciła głową i uśmiechając się lekko, odparła ze spokojem:

- Przy nagrobku Seamusa rosną lilie. Nie braku­je tam jego krewnych. Wystarczy rąk, by utrzymać porządek na jego mogile. Nie został sam.

- Kochałaś go bardziej niż Jensa? Na dźwięk tego imienia poczuła ukłucie w sercu.

Dawno już nie myślała o Jensie. Nie zaprzątał jej myśli na jawie, a i w snach pojawiał się tylko z rzad­ka. Przestały ją dręczyć koszmary.

- Byłam opętana Jensem - odpowiedziała. - Nie mia­ło to nic wspólnego z miłością. Nie kochałam go, na­wet nie lubiłam, to był tylko ślepy instynkt, niszczące pożądanie. - Wysunęła brodę, a jej twarz zdawała się promienieć pięknem, gdy mówiła dalej: - A Seamusa kochałam. Kochałam ponad wszelki rozsądek, a to cał­kiem inne uczucie. Dla takich chwil warto nawet dłu­gi czas żyć w mroku. Oddałabym całe swoje życie za tych kilka lat z Seamusem. Kochałam go i uwielbiałam każdym oddechem.

- A Mattiasa?

- Mattias jest mi bardzo bliski - powiedziała Roza. Ole nie nalegał, by wyjaśniła mu różnicę, bo do­myślał się, co chciała wyrazić.

- Czasami wydaje mi się, że tutaj jest moje miej­sce - odezwał się.

- Ale nie moje - odpowiedziała z uporem.

- Tylko że to twoje imię i nazwisko jest umieszczone na wszystkich dokumentach, Rozo. Może warto to zaakceptować? Pogodzić się z tym...

- Jak z losem? - zapytała Roza.

- Tak, jak z losem, twoim losem. Ole omiótł spojrzeniem bujny ogród, odwrócił się w stronę lasu, który rozciągał się za ich plecami, popatrzył na plażę i przystań, na duży, biały, pięk­ny pałac, w którym spędzili zimę: siedmioro doro­słych i dwoje dzieci i nikomu nie było ciasno.

- Co stoi na przeszkodzie, byś przyjęła ten spa­dek, Rozo? - zapytał, nie mogąc jej zrozumieć. - Co w tym złego, by mieć na własność miejsce takie jak to? Przecież gospodarstwo w Alta w żaden sposób nie może się z tym równać? Poza tym tu wszyscy odnoszą się do ciebie z szacunkiem. Jesteś dla nich krewną Runefeltów, a to nie byle co. Masz służbę i majątek. W Alta spluwają na ścieżkę, którą stąpa­łaś, obgadują cię za plecami i obchodzą cię szerokim łukiem. Straszą tobą swoje dzieci. Za tym tęsknisz?

Miał rację, patrząc na to w ten sposób. W sło­wach, które rzucił jej w twarz, nie było cienia prze­sady. W rodzinnej osadzie na pewno nikt za nią nie tęsknił, za Rozą córką Samuela. Przeciwnie, zapew­ne życzyliby sobie, aby w ogóle nie wracała. I chy­ba właśnie z tego powodu tak się uparła.

- Tam jest mój dom, nie tutaj - odezwała się po chwili milczenia.

- Ale my wszyscy tutaj czujemy się jak w domu - odparł Ole. - Dzieci się przyzwyczaiły, Mattiasowi też tu dobrze i nawet Liisa wygląda na zadowoloną, co, uwierz mi, nieczęsto się zdarza...

- Nie jesteś dla niej dobry - wytknęła mu.

- W naszej rodzinie to normalne, Rozo. Nie zwy­kliśmy okazywać zbyt gorących uczuć najbliższym. Poza paroma wyjątkami, kiedy węzeł małżeński po­łączył osoby kochające się do szaleństwa. Ty zresz­tą wiesz o tym najlepiej.

- Jesteś niesprawiedliwy, Ole! Pokręcił głową.

- Nie, Rozo. Nie jestem niesprawiedliwy, lecz szczery. Czasami prawda bywa bolesna. Wiem, że dotknęły cię moje słowa, bo w gruncie rzeczy jeste­śmy do siebie bardzo podobni.

- Liisa zasługuje na więcej, niż od ciebie dostaje - stwierdziła.

- Być może - odparł i bez specjalnego namaszcze­nia przysiadł na płycie nagrobkowej ojca Hugona. - Liisa jest moją żoną. To dobra dziewczyna, ale nie po­trafię udawać i przyznaję otwarcie, że jej nie kocham.

- Mimo wszystko jest twoją żoną i powinieneś traktować ją z należnym szacunkiem.

- Tak jak ty Mattiasa? - zapytał, unosząc brew i marszcząc czoło.

Ole miał dwadzieścia pięć lat, ale wydawał się kil­ka lat młodszy. Długie do ramion włosy, na złość Liisie i Marji, nosił rozpuszczone, co przydawało mu chłopięcego wyglądu.

- Nie zniosłabym takiej krytyki z żadnych innych ust - odezwała się Roza po chwili milczenia. - Zresz­tą Mattias nie narzeka - dodała.

Uśmiechnął się krzywo i nachylił się, by wyrwać kilka suchych liści.

- Nie chcesz podarować Mattiasowi życia pozba­wionego harówki? - zapytał i zmrużywszy oczy, po­patrzył na otaczający ich raj.

- Nigdy nie planowaliśmy pozostać tu na stałe, Ole. I tak skorzystaliśmy na tej podróży więcej, niż ktokolwiek z nas się spodziewał. Wspólnie z Mattiasem jechaliśmy w te strony z myślą, że powróci­my wnet do domu. Co do tego jesteśmy zgodni. Ni­gdy nie mieliśmy co to tego wątpliwości.

- A gdyby cię poprosił o to, żebyście zostali?

- Na pewno tego nie zrobi.

- A jeśli? Na tym polegała często stosowana przez Olego słowna prowokacja. Już jako dziecko tak się zaba­wiał. Pozostałe rodzeństwo skakało z dachu obory, żeby udowodnić jemu i sobie, że się nie boją. Wska­kiwali do fiordu na początku maja, żeby się przeko­nać, co się wtedy stanie. Drażnili barana sąsiadów i dosypywali soli do jedzenia ojca. Wszystko z po­wodu owego „jeśli”.

- Jeśli, jeśli.... Za stara już jestem na takie zaba­wy, Ole - oznajmiła Roza ze spokojem.

- Ty byś i tak wróciła do domu - zawyrokował Ole.

Wzruszyła ramionami.

- Po co się zastanawiać nad czymś, czego Mattias w ogóle nie bierze pod uwagę?

- Pytałaś go, czego pragnie? Nie odpowiedziała, więc Ole uczynił to za nią.

- Nie, nie pytałaś. Nawet ci to nie przyszło do głowy. Poza tym, po co ryzykować, że usłyszy się odpowiedź nie taką, jakiej się oczekiwało? Narażać się na kłopoty?

- Mówisz tak, żeby wyrównać rachunki za słowa prawdy, które usłyszałeś ode mnie, czy też masz za­miar skłócić mnie z Mattiasem?

- Pragnę jedynie twojego dobra - zapewnił Ole gładko, uśmiechając się zwycięsko.

Roza wyjęła z włosów różę i chwyciła ją w palce. Była to jedna z tych bladoczerwonych o niemieckiej nazwie. Ville znał na pamięć wszystkie gatunki. Do­wiedziała się od niego, że Hugo niewiele zajmował się ogrodem. To Ville przez te ostatnie lata znajdo­wał radość w uprawianiu roślin i nawet Pekka, któ­ry odpowiadał za utrzymanie porządku w ogrodzie, z niechęcią przyznawał, że to Ville Hurmerinta ko­pał i pielęgnował rabatki. W ustach starego sługi by­ło to jedyne dobre słowo na temat Villego, oprócz uwagi, że pochodzi z szacownej rodziny.

- Nie zdołasz mnie poróżnić z Mattiasem i na­kłonić do pozostania tu na stałe - oznajmiła Roza, rzucając bratu ostrzegawcze spojrzenie.

Udawał zaskoczonego.

- Nie przyszłoby mi do głowy, by tobie źle ży­czyć!

- Czyżby? - zapytała, kładąc na jego otwartej dło­ni różę, którą wpiął jej wcześniej we włosy. Draśnię­ta przypadkowo kolcem dłoń zaczęła krwawić. Ro­za nie zauważyła tego, bo obróciwszy się na pięcie, odeszła, unosząc spódnicę, i zostawiła brata same­go na niewielkim cmentarzu.

- Do diabła z twoją przenikliwością - wymamrotał Ole i wyjął zębami kolec, po czym wypluł go wraz z odrobiną krwi wyssanej z rany.

Zastanawiał się, czy zdoła na tyle wzruszyć Rozę, by zechciała mu podarować Hailuoto. Gotów do największych poświęceń, postanowił adorować tak przekonująco swą żonę, by nawet Roza uwierzyła w rozkwit uczuć między nimi. Mógłby uczynić Liisę zakochaną i szczęśliwą. To łatwiejsze, niż Roza przypuszcza. Jeśli dzięki temu mógłby zyskać wy­spę, co mu szkodzi ponieść tę niewielką ofiarę.

Róża spadła na grób Mai. Roza obsadziła kwiata­mi każdą mogiłę Runefeltów, ale nie wszędzie rosły równie bujnie. Ole nie miał pojęcia, czy ich daleka krewna lubiła kwiaty, sądząc jednak po tym, jak mi­zernie krzewiły się przy głazie z jej nazwiskiem, można by sądzić, że nie zajmowała się zbytnio ró­żami na Hailuoto.

- Pomagasz Rozie w sadzeniu roślin? - zdziwił się Mattias uszczypliwie.

Ole nie miał pojęcia, skąd tu się nagle wziął szwa­gier. Mattias chadzał własnymi drogami. Roza i jej mąż pozostawiali sobie swobodę. On i Liisa natomiast nie zwracali na siebie uwagi. Czasami Ole zastanawiał się, co myślą o nich Pekka i Mar ja, para służących, którzy pracowali u ostatniego z Runefeltów. Oni jed­nak, choć widzieli niejedno, nigdy nie wyrażali na głos swoich sądów. Znali swoje miejsce w szeregu.

- Do diabła z tymi kwiatami! - stwierdził Ole. - Siać to można zboże! Zauważyłeś, jaka tu urodzaj­na ziemia? I pogoda sprzyjająca...

Opuścił ręce, nie czując już pieczenia w miejscu, gdzie ukłuł go kolec. Przeskoczył niski płotek, któ­rym odgrodzony był niewielki rodzinny cmentarz, i podszedł do szwagra.

- Tobie też już się nudzi? - zapytał zdziwiony Mattias.

- Nic podobnego. Nie tęsknię za wożeniem kamie­ni do Bossekopp - oświadczył Ole. - I nie próbuj mi wmówić, że z tobą jest inaczej. Wylegujemy się na słońcu, zamiast urabiać ręce po łokcie i nadwerężać barki. Nasz koń najada się do syta i odpoczywa, bo przejażdżki z twoim synem i małą Lily na grzbiecie z pewnością go nie męczą. Założę się, że zwierzęciu się zdaje, iż trafiło do nieba. I daję głowę, że wcale nie tęskni, by znów wozić rudę w Raipas.

- Ciesz się i korzystaj z chwili, póki trwa - dora­dził mu Mattias. - Bo na jesieni będziemy już z po­wrotem w domu.

- Powinieneś przemówić jej do rozsądku, Mattias. Coś chyba masz do powiedzenia.

- A skąd ci przyszło do głowy, że mam ochotę tu zostać? - zapytał Mattias, a na jego ustach pojawił się ironiczny uśmiech. Ole jednak poznał, że w szwagrze wzbiera złość. Kości policzkowe drżały mu lekko, a blizny na policzku pobielały, odcinając się wyraź­nie na tle smagłej cery. - Skąd ci przyszło do głowy, że ja pragnę czegoś innego niż Roza?

Ole wzruszył ramionami. Nie miał zamiaru de­nerwować Mattiasa, chciał nim jedynie lekko po­trząsnąć, by zdradził się, co naprawdę myśli.

Ole nie wierzył, że Roza i Mattias tak się we wszystkim zgadzają. Oboje odznaczali się silną wolą i wyrazistą osobowością, wcześniej lub później więc któreś będzie musiało ugiąć się przed drugim, a to doprowadzi do bolesnej konfrontacji tych dwojga. A wtedy może ktoś stojący z boku, przygo­towany na tę chwilę, wygra coś dla siebie.

Był gotów poświęcić się, jeśli Roza nie zechce przejąć Hailuoto. W końcu jest jej bratem.

- Roza nie wydaje się całkiem przekonana - rzekł Ole z udaną lekkością. - Wydaje mi się, że ta wy­spa przypomina jej miejsce, które opuściła, nim wróciła do domu.

Mattias zacisnął usta i zamilkł. Nie sądził, by Ro­za opowiedziała bratu całą prawdę o latach, które spędziła poza granicami Norwegii. Z trudem się przełamała, by podzielić się z Mattiasem niektóry­mi wspomnieniami z Irlandii i z Georgii w Nowym Świecie. Mattias domyślił się, że Ole strzela na oślep i po reakcji rozmówcy ocenia, czy trafił celnie.

- A to już wyłącznie jej sprawa - odparł więc z po­zorną obojętnością. - Nas to nie powinno obchodzić.

- Jak możesz przyjmować to tak obojętnie? - zdziwił się Ole. - Przecież to twoja żona! Nie ob­chodzą cię jej losy?

- Kiedy Roza opuszczała Kafjord - odparł ze spo­kojem Mattias - zdążyłem się, jeśli dobrze pamię­tasz, ożenić z Raissą. Rozę i mnie łączyła wtedy tyl­ko przyjaźń. Mogła więc jechać tam, dokąd miała ochotę, i tak właśnie postąpiła. Ja przez te lata ży­łem własnym życiem, ona własnym. Nie zaglądamy nawzajem we wspomnienia z tamtego okresu, Ole. Nie mieliśmy wówczas wobec siebie żadnych zobowiązań. Teraz, kiedy jesteśmy małżeństwem, oboje odpowiadamy za to, co się z nami dzieje. Ale żad­nemu z nas nie wolno grzebać w przeszłości drugie­go. Roza ma na ten temat takie samo zdanie.

- Rozmawialiście o tym?

- Pojęcia nie masz, o jak wielu sprawach ze sobą rozmawiamy - odparł Mattias. - Jeśli jednak umy­śliłeś sobie, że wpłynę na Rozę, by przekazała tobie swój spadek, to źle trafiłeś. Decyzję pozostawiam jej. Martw się raczej tym, by Ville nie przekonał twojej siostry, aby jemu oddała cały ten majątek...

- Ville? - nie krył zaskoczenia Ole. - A jakie on, u licha, ma prawo do tego miejsca? Roza nie może mu oddać wyspy! Przecież on nie jest z nami w ża­den sposób spokrewniony!

- Ale był najbliższą osobą dla Hugona Runefelta! - odpowiedział Mattias z diabelskim błyskiem w oku.

- Hugo Runefelt nie uczynił go spadkobiercą - oświadczył Ole wciąż mocno poruszony niedorzeczną sugestią Mattiasa. - Poczciwy Hugo, dotknięty śmier­telną chorobą, wybrał się do Norwegii, aby odnaleźć swoich krewnych. Zależało mu bowiem na tym, by to miejsce trafiło w ręce kogoś, z kim łączyły go więzy krwi. To chyba najlepszy dowód, że nie brał Villego pod uwagę jako swojego spadkobiercy. Gdyby chciał mu zapisać w testamencie Hailuoto, zaoszczędziłby sobie wyprawy do Norwegii, która, kto wie, czy nie skróciła mu życia o rok czy dwa lata. Dla niego jednak było ważne, by majątek odziedziczył ktoś z nas.

Mattias wzruszył ramionami.

- Na twoim miejscu nie byłbym tego taki pewny, Ole. Nie mam żadnych wątpliwości, że Roza tu nie zostanie, ale komu zdecyduje się przekazać spadek, nie wiem. Na twoim miejscu jednak nie wykluczał­bym Villego.

- A dlaczego on miałby mieć chęć na tę wyspę?

- Dlatego, że był tak blisko związany z Hugonem - odparł Mattias.

- Roza chyba zachowała jeszcze resztki rozumu - stwierdził Ole, ale w jego głosie wyczuwało się nie­pewność. - Byłoby wielkim błędem pozwolić przejąć to wszystko obcej osobie. Co tam błędem, prawdzi­wą katastrofą!

2

- Oczywiście, że wujek Ole będzie pamiętał o wstąż­ce dla ciebie, złotko!

Ole zakręcił się, trzymając wysoko nad głową małą Lily, która piszczała ze szczęścia. Wydawało jej się, że frunie jak ptak tuż pod sufitem.

- Jestem jaskółką - wołała radośnie. - Patrzcie na mnie! Jestem jaskółką!

Obracali się w kółko coraz szybciej, aż zakręciło się im w głowach, małej dziewczynce i wujaszkowi, któremu uginały się już ręce w łokciach pod tym słodkim ciężarem.

- Myślisz, że jestem jakimś zapominalskim woźni­cą, który nie kupił niczego dla Kopciuszka? - pytał Ole ze śmiechem, stawiając dziewczynkę na podłodze.

Lily tańczyła teraz obok niego, trzymając ufnie rączkę w jego dłoni.

- A jesteś? - zapytała badawczo. Już taką miała naturę, że traktowała życie z wielką powagą.

- Nie - zapewnił Ole i stuknął obcasami jak żoł­nierz przed generałem.

Roześmiała się szczerze. Olego ucieszył ten wi­dok. Czuł się szczególnie dumny, kiedy udało mu się rozbawić córeczkę Rozy i wprawić ją w żartobliwy nastrój, tak że przypominała swoich rówieśników.

Zwyczajna u innych dzieci wesołość rzadko obja­wiała się w Lily. Ta mała dziewczynka nie każdego dopuszczała blisko. To, że Ole był jej wujkiem, wca­le nie musiało oznaczać, że ma w ręku klucz do jej serca. Bardzo starannie wybierała sobie przyjaciół.

- Nie jestem Kopciuszkiem!

- Ale dorównujesz mu urodą - zapewnił z powa­gą wujek, zaraz jednak jego twarz znów rozpromie­niła się w uśmiechu. - Tylko że nie jesteś dość umo­rusana, uboga i nie musisz tak ciężko pracować jak ona. No i nie wysługują się tobą brzydkie i złośli­we przyrodnie siostry.

- Mam za to Mattiego - odparła Lily z dumą. - Matti jest o wiele lepszy niż jakieś tam wstrętne siostry.

Ole zaśmiał się.

- Dla Mattiego też coś kupię. Ale on chyba nie będzie chciał wstążki...

Lily zawtórowała mu śmiechem, wciąż trzymając drobną rączkę w dużej dłoni wujka.

- Ja też chcę jechać do Oulu - powiedziała, wpa­trując się w niego swoimi dużymi szarymi oczami. - Czemu nie weźmiesz mnie ze sobą?

- Ponieważ wujaszek pójdzie do gospody i się upije - stwierdził uszczypliwie Mattias.

- Nie słuchaj Mattiasa! Nie możesz jechać, ponie­waż twoja mama boi się, że mi wypadniesz za burtę, gdy będziemy płynąć do Oulu. Ona nie wierzy, że po­trafię zaopiekować się taką małą dziewczynką jak ty. Twoja mama jest moją starszą siostrą i uważa, że nikt oprócz niej nie umie zajmować się dziećmi. A to dla­tego, że zawsze pilnowała mnie, kiedy byliśmy mali.

- Sama mogę się pilnować - oświadczyła Lily z dorosłą powagą. - Przepłynęłam już wielki ocean. Droga do Oulu to jak pływanie po sadzawce. Nie ma żadnego porównania.

- Ale na oceanie pilnowała cię mama - wtrącił się Mattias, ucinając dalszą dyskusję. - Puść już wujaszka, niech jedzie. Razem z Pekką musi kupić wszyst­ko, czego będziemy potrzebować w najbliższych ty­godniach. A jeśli zapomni o wstążkach dla ciebie, osobiście sprawię mu lanie. Będziesz mogła na to popatrzeć, Lily.

Na te słowa córeczka Rozy roześmiała się ser­decznie. Była taka rozbawiona zapewnieniem Mattiasa, że nawet miała ochotę, by kochany wujaszek mimo wszystko zapomniał o wstążkach.

- Ta mała przypomina jaskółeczkę - powiedział Pekka, oparty o reling łodzi oddalającej się od brze­gów Hailuoto. Ani on, ani Ole nie odprowadzali wzrokiem malejącej w oddali wyspy.

Ole poznał po głosie, że stary służący jest wzru­szony. Lily podbijała serca wszystkich bez wyjątku, nie wkładając w to żadnych starań. Zjednywała so­bie każdego, do kogo się zbliżyła. Bez wysiłku owi­nęła wokół swojego pulchnego paluszka wszystkich dorosłych mieszkańców wyspy. Urokowi ślicznej córeczki Rozy trudno było nie ulec.

- Jej mama też taka była w dzieciństwie - odparł Ole stłumionym głosem.

Przymknął oczy, a w uszach znów rozbrzmiały mu krzyki.

Nigdy ich nie zapomni.

Czasami odzywały się w jego głowie ciszej, ale ni­gdy nie przestały go prześladować.

Krzyki dochodziły z ich piekarni. Wiedział, że tam w środku jest Roza. Nie mógł to być nikt inny.

Miał jedenaście lat i uważał się za mężczyznę. Nie potrafił jednak obronić swojej siostry, choć był to jego obowiązek. Zawiódł ją! I cokolwiek później uczynił dla niej, w żaden sposób nie rów­noważyło to tamtej dziecięcej bezradności i tego, że nie przyszedł Rozie z pomocą, kiedy go najbar­dziej potrzebowała.

Ole wiedział, że ona jest tam w środku, widział także ojca wchodzącego do pomieszczenia piekarni. Nie miał pojęcia, co takiego ojciec zrobił Rozie, ale ona tak strasznie krzyczała. Potrzebowała kogoś, kto by jej pomógł, bo nikt samotnie nie był w sta­nie stawić czoła Wielkiemu Samuelowi.

A Roza była taka drobna, lekka jak motyl, silniej­szy podmuch wiatru mógł ją porwać jak piórko.

Ole pragnął jej pomóc. Zagłuszał jej krzyki, sam wrzeszcząc wniebogłosy, aż zachrypł. Wołał, że już idzie jej z pomocą, ale to było kłamstwo.

Szlochając, pocieszał ją, że nie jest sama, że on zawsze jest przy niej i nikt jej nie skrzywdzi, nawet ojciec, bo on ma jedenaście lat i nie boi się ojca.

Wtedy pojawiła się mama, złapała go za ramiona i przycisnęła do ściany budynku. Bolało go i nie mógł się ruszyć. Puściła go, dopiero gdy stracił czu­cie w rękach.

Następnego dnia nadgarstki i ramiona miał pokryte siniakami. Sino - czarno - żółte plamy odznacza­ły się wyraźnie na tle jasnej skóry.

Później Olemu zdawało się, że to on trzymał ma­mę, kiedy szalała z wściekłości i chciała wydrapać oczy mężowi, który okaleczył jej dziecko. Nie pa­miętał wyraźnie, ale chyba tak musiało być. Ktoś przecież powstrzymał matkę, by nie skoczyła Samu­elowi do gardła.

Nanna krzyczała coś o Rozie.

... o swoim ślicznym dziecku...

Nocami Ole wciąż słyszał podniesiony głos mat­ki, gdy sen jak ktoś obcy czaił się w mroku. Wtedy nie miał się gdzie ukryć, nikt nie mógł go wówczas pocieszyć.

Głos Nanny wwiercał się w serce niczym grot strzały. Przecinał myśli niczym ostrze noża.

... Co zrobiłeś z moim ślicznym dzieckiem, Samuelu? Moim najpiękniejszym dzieckiem! Oszpeci­łeś moje śliczne dziecko, Samuelu!”

- Roza była taka sama jak Lily - powtórzył Ole chrapliwie, ściskając dłonią kant burty. Palce mu po­bielały i stracił w nich czucie, zupełnie jak wtedy, tamtego dnia przed wielu, wielu laty. - Trudno w to uwierzyć, ale moja siostra była niczym kwiat. Bóg mi świadkiem, że piękniejszego kwiatu nie widzia­łeś, a przecież znasz je wszystkie, prawda, Pekko?

Służący pokiwał głową. Chociaż nie do końca poj­mował, co ma na myśli brat nowej dziedziczki, żył jednak wystarczająco długo na świecie, by rozumieć, że każdy człowiek skrywa w sercu własne smutki.

A ponieważ i on nosił w sobie niejedno mroczne wspomnienie, łatwo domyślił się, że Olem zawład­nęła melancholia.

- Teraz Lily jest naszą najsłodszą ptaszyną - rzu­cił Ole, a w każdym słowie kryło się wzruszenie. - Ta mała zasługuje na to, co najlepsze, wszyscy tak uważamy. Ale moja siostra jest taka łatwowierna! Naiwnie ufa ludziom, więc łatwo pada ofiarą róż­nych oszustów. Ville wypłakuje jej się na ramieniu i obawiam się, że skończy się to tym, że mała Lily straci, co jej się sprawiedliwie należy. Byłoby źle, gdyby do tego doszło, Pekko. Dlatego jestem ci wdzięczny, że okazałeś się prawdziwym przyjacie­lem. Prawdziwym przyjacielem rodziny!

Pekka pokiwał głową z powagą. Zawsze dobro rodziny stawiał ponad wszystko. Nie swojej bynaj­mniej, ale rodziny Runefeltów. Tak został wycho­wany i za punkt honoru stawiał sobie, by tych za­sad przestrzegać. Chciał umrzeć w świadomości, że dla swoich chlebodawców uczynił wszystko, co by­ło w jego mocy, i że nigdy ich nie zawiódł.

Pekka zdawał sobie sprawę z tego, że jego lojal­ność jest wartością nieco staroświecką. Młodzi słu­żący myśleli tylko o sobie. Zauważał to i bardzo się tym oburzał. Młodzi nie mieli szacunku dla tego, co ich przodkowie pielęgnowali przez lata. Nie szano­wali tradycji.

- Pan Hugo życzył sobie, żeby Hailuoto pozosta­ło w rodzinie - oświadczył Pekka, a na jego smaga­nej wiatrem twarzy odmalowała się głęboka powaga. Gęste siwe włosy opadały niczym obłok na jego ob­licze, zasłaniając pajęczynę zmarszczek i bruzdy. - Pragnął, by jego dziedzictwo przypadło w udziale krewnym. Wszystkie ziemskie dobra miały pozostać w rodzinie, u bliskich, z którymi łączyły go więzy krwi. Dla mojego pana było to bardzo ważne. Co­kolwiek by o nim mówić, a ludzie zawsze się czegoś uczepią, nie można zapomnieć, że okazał się wierny rodzinie i tradycji. Rodzinę stawiał zawsze na pierw­szym miejscu. Jako Runefelt nie miał wątpliwości, że tak należy postąpić.

Tego jednego Pekka był pewien, więc wypowia­dając te słowa, nie potrzebował pochylać głowy. Mógł stać dumnie na baczność niczym żołnierz.

Gdyby Hugo jeszcze żył, powiedziałby dokładnie to samo. Przecież nie bacząc na chorobę, wyruszył do Norwegii, żeby odnaleźć przed śmiercią swój ród, swych krewnych. Chciał umrzeć spokojny, że to, co należy do rodziny, w rodzinie pozostanie. Ta­ka była pańska wola i należy ją spełnić.

Z tego powodu Pekka, w tajemnicy przed własną żoną, postanowił podjąć pewne ryzykowne działa­nia. Na szczęście nie sam. Wsparcie brata Rozy sta­nowiło dla Pekki wielką pociechę.

- Pani Roza jest kobietą, dlatego tak trudno jej zrozumieć sprawy honoru - tłumaczył Pekka swą nową chlebodawczynię, bo ją bardzo pokochał, mi­mo że mieszkali razem na wyspie dopiero od nie­dawna. Gdyby było konieczne, przytoczyłby jesz­cze wiele innych usprawiedliwień wobec pani, ale z Olem rozumieli się wpół słowa.

Z początku Pekka nie darzył zbytnią sympatią brata pani Rozy. Ole Samuelsen wyglądał zbyt młodo. Wydawał mu się nazbyt urodziwym chłopcem, który nie dość dba o swoją żonę. Zarozumiałym fircykiem, który dostrzega tylko czubek własnego no­sa. Marja z zachwytem rozprawiała o jego długich ciemnych rzęsach. W oczach Pekki natomiast ten walor umniejszał jego wartość jako mężczyzny. Ole wydawał mu się lalusiowaty. Starał się więc omijać go szerokim łukiem.

Tak było na początku. Po kilku tygodniach jed­nak Pekka zrozumiał, że Ole stoi po jego stronie, po stronie rodziny.

I że razem mogą dać odpór Villemu.

To mu wystarczyło, by zmienić dotychczasową opinię o bracie dziedziczki. Więcej nie potrzebował wiedzieć.

- Roza nie dostrzega, że Ville próbuje upiec włas­ną pieczeń przy cudzym ogniu. Niestety każda pró­ba uświadomienia jej tego kończy się fiaskiem. Ona nigdy się nikogo nie słucha - stwierdził z rezygna­cją Ole i uśmiechnął się.

Pekka mimowolnie odwzajemnił mu się uśmie­chem, co nie oznaczało bynajmniej braku szacunku. Nie śmiał się przecież z pani, lecz z jej przekornej natury. Ubawiła go absurdalna w jego przekonaniu myśl, że ktoś mógłby próbować nakłonić nową wła­ścicielkę dóbr Runefeltów do zmiany zdania.

- Pani ma odwagę wypowiadania własnych sądów - stwierdził, nie kryjąc podziwu dla stanowczo­ści swojej chlebodawczyni. - Trochę mi w tym przy­pomina moją Marję - dodał.

Ole mimowolnie uśmiechnął się, słysząc to porównanie, choć nie było one całkiem niezasadne. U żony Pekki, niezwykle stanowczej niewiasty, roz­poznawał wiele cech, które posiadała Roza.

- Tak, ale przy tym ma takie miękkie serce - do­dał Ole, wzdychając ciężko, jak zawsze, kiedy wspo­minał o tym Pekce.

Ole wiele godzin spędził w ogrodzie, choć nie po­chwalał sadzenia kwiatów w tak urodzajnej glebie. Uważał, że to niewybaczalne marnotrawstwo, lubił jednak czuć w dłoniach ziemię, a poza tym miał okazję porozmawiać z Pekką na osobności. Te go­dziny uważał za bardzo owocne, bo dzięki nim zy­skał wiernego sprzymierzeńca.

- Roza współczuje wszystkim, których uważa się za odmieńców - stwierdził Ole. - I nie jest to znów takie dziwne, biorąc pod uwagę to, co przeszła. Ro­za od dawna różni się od innych. Chciałbym jednak, żebyś sobie wyobraził, iż kiedyś przypominała naj­piękniejszy kwiat na łące. Naprawdę. Mała Lily też jest taka. Tymczasem Ville, wykorzystując słabość Rozy, próbuje wydrzeć Lily jej pełnoprawne dzie­dzictwo. Chce wykorzystać współczucie Rozy dla słabszych, innych, odtrąconych...

Pekka potrząsnął głową.

- Przez lata całe pasożytował na moim panu. Ze­psuł go, oboje z Marją tak uważamy. Jakże boleli­śmy, widząc ich razem... - Odwrócił się plecami do Olego i otrząsając się z odrazą, dodał z żarem: - To nienaturalne! Powtarzałem mojej Marji tysiące razy te słowa. Ale ona też jest kobietą, a Hugonowi umiała wybaczyć wszystko. Nawet gdyby mnie zabił na jej oczach, podejrzewam, że też by go uspra­wiedliwiła. Tak bardzo go kochała.

- Dość wycierpieliście z powodu tego człowieka - stwierdził Ole, poklepując Pekkę po plecach.

- Mar ja nigdy nie powiedziała złego słowa o na­szym panu - mówił dalej Pekka. - Do Villego także nigdy nie odezwała się nieuprzejmie. A on tymcza­sem ją oszukuje. Nie jest dla mnie żadną tajemnicą, co o niej rozpowiada. Nie podoba mi się to! Czy tak postępuje szlachetny człowiek? Marja nie zasługuje na takie traktowanie, bo zawsze odnosiła się do nie­go z szacunkiem. Nigdy go nie skrzywdziła. - Pekka odetchnął głęboko i ciągnął dalej: - Jaki pan był, taki był. Nie zamierzam go usprawiedliwiać. Ale my­ślę sobie, że mimo wszystko mógł sobie znaleźć ko­goś bardziej godnego niż ten podstępny Ville Hurmerinta. Powiedziałem tak do Marji, kiedy po raz pierwszy pojawił się na wyspie. Napomknąłem też o tym naszemu panu, ale on jak zwykle nie chciał mnie słuchać. Zawsze wszystkie troski zbywał śmie­chem. Nigdy nie traktował poważnie moich rad i do czego to doprowadziło? Od pierwszej chwili wie­działem, że hoduje żmiję na własnym łonie.

- Ville nie dostanie Hailuoto! - przyrzekł Ole. - Jeśli będę miał cokolwiek do powiedzenia w tej sprawie, Pekko, nie dostanie się mu nawet jedno źdźbło trawy z tej wyspy!

- On to robi po to, by móc zostać pochowanym po śmierci obok pana Hugona - rzekł Pekka.

Ole zdziwił się. Nigdy wcześniej nie przyszło mu do głowy, że Ville może mieć takie zamiary, a i Pekka nie wspomniał mu o tym szczególe. Osobiście Ole nie zastanawiał się nad śmiercią. Wydawało mu się, że jest na to zbyt młody. Dla Pekki jednak, z ra­cji wieku, rozmyślania tego rodzaju wydawały się bardziej naturalne.

- Głowę daję, że o tym właśnie myśli - powtó­rzył Pekka z powagą.

Ole miał ochotę zapytać, czy Marja jest tego sa­mego zdania, ale słysząc stanowczość w głosie sta­rego sługi, wolał nie zadawać pytań. Stali wyprosto­wani przy relingu, a na deskach pokładu odbijały się ich długie cienie.

- Proszę mi jedynie przyrzec, że on nigdy nie spo­cznie w grobie obok Hugona Runefelta! - poprosił Pekka.

- Myślę, że to możemy ci wszyscy przyrzec - od­parł Ole. Nie wyobrażał sobie bowiem, by Roza ze­zwoliła na takie świętokradztwo. Tak daleko nie się­ga jej wyrozumiałość.

- Pomogę panu odnaleźć właściwego człowieka - obiecał Pekka. - Musi pan porozmawiać osobiście z panem Borisem. Nie jestem tylko pewien, czy go zastaniemy w Oulu. Często bowiem wyjeżdża do Helsinek. Może jednak będziemy mieć szczęście. Proszę wyjawić panu Borisowi wszystko, co panu leży na sercu. Na pewno pana wysłucha, bo i on nie chce, żeby jego nazwisko zostało zbrukane.

Przez resztę drogi nie rozmawiali więcej na ten temat, uznając, że powiedzieli sobie wszystko. Sta­li na pokładzie, ramię w ramię, dwaj mężczyźni: je­den, który żył już dość długo, i drugi, u progu dorosłego życia. Właściwie specjalnie się nie lubili, ale zrozumieli, że mogą sobie nawzajem pomóc. Nie łą­czyła ich przyjaźń, ale byli wobec siebie bardziej lo­jalni niż wobec niektórych swoich przyjaciół.

Łódź wreszcie dopłynęła do Oulu. Tego piękne­go letniego dnia Zatoka Botnicka była gładka ni­czym stół, wiała leciutka bryza, powierzchnię wody pieściły promienie słońca, pokrzykiwały mewy. W porcie jak w każdy powszedni dzień panował ruch i gwar. Wśród łodzi, towarów, wozów zaprzę­żonych w konie kręciły się tłumy. Jedna z wielu ło­dzi przybijających do nabrzeża nie wywołała więc większej uwagi.

Pekka i Ole byli jedynymi przybyszami z wyspy. Mało kto zauważył ich zejście na ląd, bo starali się nie rzucać w oczy. Nieliczni, którzy ich dostrzegli, skwitowali to krótkim komentarzem, po czym zmie­nili temat rozmowy i zapomnieli całkiem o tym, że widzieli mężczyzn z Hailuoto w drodze do miasta. Nie była to bynajmniej wieść, która by zasługiwała na jakąś szczególną uwagę. Wielu podobnych gości kręciło się w porcie Oulu każdego dnia.

Rozmowy Olego i Pekki w ogrodzie zaowocowa­ły pewnym dość ryzykownym planem.

Ole nie odczuwał nawet cienia strachu przed jego realizacją. Nie starczyło mu wyobraźni, by dostrzec możliwe przeszkody. Nawet jeszcze gdy płynęli ło­dzią i przyglądali się rosnącym w oczach budynkom miasta, nie nękał go niepokój. Ole po prostu nie rozumiał wystarczająco wiele, by się bać. Takie uczu­cie było mu całkowicie obce.

Ale gdy Pekka zaprowadził go pod właściwy adres i stanęli przed wystawną piętrową kamienicą, Ole uświadomił sobie gwałtownie, że ma wkroczyć do cał­kiem obcego mu świata. Do świata ludzi, którzy róż­nią się od niego. Przymknął oczy i zobaczył siebie i Pekkę oczami tamtych. Uświadomił sobie, że po ich niepewnych gestach i skromnych samodziałowych ubraniach poznają od razu ich niskie pochodzenie.

Olemu wydało się jednak najgorsze to, że Pekka - po tylu latach służby u rodziny Runefeltów - prze­wyższał go znajomością dobrych manier. Ole zawsze podśmiewał się ze sztywnych konwenansów obowią­zujących w The House, teraz zaś pozazdrościł za­równo rodzinie i przyjaciołom dyrektora Crowe'a, jak i Pekce znajomości tajemnic swobodnego zacho­wania się w kręgach osób przynależnych do wyż­szych sfer. On na ten temat nie wiedział niczego.

Nawet Roza znała maniery. Ole zauważył, z ja­ką łatwością weszła w rolę dziedziczki pałacu na wyspie. Wiedziała, co należy robić, jak się zachowy­wać wobec Marji i Pekki, ci zaś, dostrzegając to, przyjęli ją do swych serc.

Roza posiadła wiedzę o tajemnicach przynależ­nych klasie wyższej.

Ole stał w ocienionej uliczce i oddychał głęboko. Nie mógł już dłużej zwlekać, ponieważ nie chciał, by towarzyszący mu stary służący odgadł, jakie drę­czą go obawy.

- Proszę rozmawiać wyłącznie z panem Borisem! - odezwał się Pekka cicho, starając się dodać mu odwa­gi. - Proszę się uśmiechać tak, jak uśmiecha się pan do kobiet. On nie wie, czego się może po panu spo­dziewać. Nie zna pana, jest pan wszak obcokrajow­cem. Nie wie, z czym pan przychodzi. A pan powie, co ma do powiedzenia. Na pewno pana nie wyrzuci. Przeciwnie, z ciekawością wysłucha.

- Właśnie - odparł Ole.

- Jest w was coś takiego... - rzekł Pekka, jakby niechętnie - coś, co zmusza innych, by na was spoj­rzeli i wysłuchali. Pańska siostra, mój pan też... Tak, jakby biło od was jakieś światło. Pewnie nie zdaje­cie sobie wcale z tego sprawy, ale kiedy coś mówi­cie, trudno od was oderwać wzrok. To zaleta tak się wyróżniać. Wejdź, chłopcze! Nie będziesz żałował! Boris wysłucha tego, co ma pan mu do powiedze­nia! I jeszcze podziękuje!

Ole nie był tego równie pewny, ale wyprostował się i wszedł do obszernego gmachu o wielu oknach. Okazało się, że w środku drzwi było jeszcze więcej, i przez chwilę nie wiedział, które są właściwe. Pod­szedł do niego mężczyzna, który pełnił podobne obowiązki jak Pekka w Hailuoto, i otaksował go krytycznym spojrzeniem. Ole domyślił się, że zo­stał oceniony, zanim jeszcze zdążył otworzyć usta.

- Ole Samuelsen z Hailuoto - przedstawił się, uśmiechając się promiennie pomimo chłodu, z ja­kim został przyjęty. - Chciałbym prosić o rozmo­wę z adwokatem. Chodzi o Villego Hurmerinta.

3

Zarówno Ole, jak i Pekka wracali do domu w wy­śmienitych humorach. Zdążyli załatwić wszystkie sprawy, wieźli ze sobą potrzebne towary. Ole schował w jednej kieszeni koszuli zielone i białe wstążki, któ­re kupił dla Lily, a w drugiej dwa lizaki, biały i czer­wony, jeden dla siostrzenicy, a drugi dla Mattiego.

Poza tym został dobrze przyjęty przez adwokata rodziny Hurmerinta. Wprawdzie Ole nie był jednym z nich i nie orientował się do końca, jak należy się zachowywać wśród ludzi tego pokroju, czuł jednak, że adwokat przyjął go ciepło i wysłuchał z uwagą.

Ole nie przeciągał wizyty. Wyłożył od razu na stół wszystkie swoje karty i wydawało mu się, że uczynił to rozumnie i z taktem.

- A to dla ciebie! - oznajmił Ole z uśmiechem i z galanterią wręczył żonie bladobłękitny kupon materiału.

- Dla mnie? - wyjąkała Liisa i oblała się purpurą. - A z jakiej to okazji?

Cofnęła się, gdy Ole podał jej jeszcze jedno za­winiątko, które wyjął zza pazuchy. Zawsze był mi­strzem efektu. Tym razem też potrząsnął ręką i spod jego długich palców spłynął duży jedwabny szal zakończony frędzlami delikatnymi niczym strużki letniego deszczu. Wszyscy patrzyli jak urze­czeni, kiedy Ole składał go wpół, by przypominał skrzydła dużego błękitnego motyla.

- Najpierw zobaczyłem ten szal - rzekł Ole, otu­lając delikatną tkaniną ramiona Liisy.

Bardzo był zadowolony, że ma widownię, bo dzięki temu ta chwila nabrała blasku i szczególne­go znaczenia. Mógłby oczywiście wręczyć Liisie prezent na osobności, ale to nie byłoby to samo. Re­akcja Liisy zapewne też by się różniła. Teraz wszy­scy, widząc ich razem, mogli się przekonać, że trak­tuje swą żonę jak królową.

Opuszkami palców muskał jedwab, a Liisa czuła, jak jej ciało przenika dreszcz, ponieważ od dawna już mąż jej tak nie dotykał. Ole udawał, że nie do­strzega, jak bardzo ją ucieszył. Wszystko przebiega­ło zgodnie z planem. Tak właśnie sobie wyobrażał tę scenę. Nie zdradzając swoich prawdziwych inten­cji, uśmiechnął się czarująco. Miał nadzieję, że obec­ni dopatrzą się w tym uśmiechu nawrotu gorących uczuć do żony. Taki przynajmniej przyświecał mu zamiar. Zdawał sobie sprawę, że w przeszłości krzywdził Liisę, ale wierzył, że żona z czasem o tym zapomni. Już kiedyś przeżywali podobny kryzys, nie raz bowiem sprawiał jej zawód.

Zresztą Liisa dobrze wiedziała, co ją czeka, kiedy zgodziła się zostać jego żoną. Wiedziała, jaki jest. Olemu wcale nie było jej szkoda. Czasami tylko uża­lał się nad nią i nad sobą. Ostatnio jednak nie po­zwalał sobie na takie nastroje. Postanowił zadowo­lić się tym, co ma, i starać się z tym jakoś żyć. Gdyby Liisa zaczęła narzekać, doradziłby jej dokładnie to samo. Oboje byli więźniami siebie nawzajem.

- Pomyślałem sobie wówczas, że ten szal ma iden­tyczny kolor jak oczy Liisy - dodał promiennie.

Grał bardziej przed publicznością niż dla niej. Reakcja przeszła jego najśmielsze oczekiwania. Wszyscy jak na komendę popatrzyli na oczy Liisy, na jedwabny szal i kupon materiału na suknię i przyznali Olemu rację.

- Nie sądziłam, że zwracasz na takie rzeczy uwa­gę - szepnęła Liisa ze ściśniętym gardłem. W obawie, że głos jej się załamie, nie próbowała nawet mówić głośniej. Nie chciała się skompromitować w takiej chwili na oczach wszystkich. Bała się ośmieszyć przed Olem. Lękała się, że uśmiech na jego twarzy zgaśnie, a on sam przestanie się do niej odzywać. Nie miała też odwagi okazać prawdziwej radości. Nie dowierzała, że to wszystko dzieje się naprawdę.

To chyba sen.

Na pewno.

A nawet jeśli dzieje się naprawdę, to coś się mu­si za tym kryć. Liisa nabrała podejrzeń, gdyż Ole nie zwykł robić niczego bez określonego celu. Liisa jednak nie chciała się zastanawiać, co tym razem knuje mąż. Miłe niespodzianki nie zdarzały się jej często w życiu, a taka chwila może być pociechą, kiedy dni znów staną się szare i smutne, gdy dozna­wać będzie od męża tylko krzywdy.

- Jakże mógłbym nie pamiętać koloru twoich oczu - odparł Ole urażony i nie bacząc na to, że nie są sami, pocałował ją w skronie.

Przymknęła oczy, chłonąc bezwstydnie tę chwi­lę. Ole tak rzadko ją całował. A jeśli już, to brako­wało w tych pocałunkach czułości, był w nich ra­czej gniew.

Ole wyobrażał sobie na miejscu Liisy inne kobie­ty, tylko w ten sposób był w stanie ciągnąć tę farsę. Dawno już nie obsypywał Liisy pieszczotami w obecności innych. Żył jednak ze świadomością, że zawsze ktoś go uważnie obserwuje, i na podsta­wie tego, co on czyni i mówi, wyrabia sobie o nim opinię. Przez całe życie wciąż ktoś go oceniał, naj­pierw ojciec, później inni.

Wciąż czuł na sobie czyjś wzrok.

Zawsze lubił pokazywać się w towarzystwie ład­nych dziewczyn. Dowartościowywał się w ten spo­sób, zaspokajał męską dumę. Tymczasem ożenił się z Liisą i to samo w sobie stanowiło rodzaj porażki. Teraz już nie pamiętał, że był wówczas niewidomy. Jego koledzy też zapomnieli i nie pojmowali, dla­czego zdecydował się poślubić kobietę, z którą nie­wiele go łączyło, uległą i cichą.

Nie pasowali do siebie.

Powinien „był związać się raczej z dziewczyną o sil­niejszej osobowości, z taką, którą by musiał wciąż na nowo zdobywać. Ole nie miał ochoty po raz kolej­ny się przekonywać, jak łatwo ulega mu Liisa. Top­niała pod wpływem jego pieszczot jak masło. Nie musiał o nią zabiegać ani się też specjalnie starać.

- A potem pomyślałem sobie, że sam szal nie wy­starczy. Musisz przecież mieć go do czego założyć, Liiso - ciągnął Ole swobodnie, jakby mówił coś najbardziej oczywistego na świecie. - Dlatego obsze­dłem całe Oulu, by znaleźć odpowiedni materiał na sukienkę dla ciebie. Nie jest to wprawdzie jedwab, ale też i nie zgrzebne płótno. Spodobał mi się, a Pekka przyznał, że podobnego jeszcze nie widział. No i ten błękitny kolor! Widzisz? Prawie identyczny jak barwa szala i twoich oczu.

Oblała się rumieńcem niczym nieśmiałe, po raz pierwszy zakochane dziewczę. W Olem obudziły się wyrzuty sumienia. Zbyt łatwo mu poszło. Poczuł się tak, jakby ukradł łakocie małemu dziecku.

- Ale - rzucił pośpiesznie, udając zawiedzionego - tobie się nie podoba, prawda? Jesteś rozczarowana? Co ja sobie w ogóle wyobrażałem? Czy my z Pekką znamy się na tkaninach, na kolorach. Czy w ogóle wiemy, o czym marzą kobiety?

- Tkanina jest piękna - zapewniła pośpiesznie Liisa, której ze wzruszenia zebrało się na płacz.

- Naprawdę tak uważasz? - domagał się potwier­dzenia Ole, wpatrując się intensywnie w twarz żony.

- Tkanina jest piękna - chlipała Liisa.

- A szal? - pytał, trzymając ją za ramiona i leciut­ko muskając jedwabne frędzle.

- Szal też jest śliczny - wyszeptała Liisa, opusz­czając głowę.

- No to czemu od razu nie mówisz! - zawołał, śmiejąc się głośno.

Dwoma palcami ujął jej podbródek i pocałował leciutko w rozchylone usta.

- Ja tu przeżywam prawdziwą mękę, pocę się ze stra­chu, kobieto, a ty nic nie mówisz! - drażnił ją cicho, dotykając czołem jej czoła. - Już mi się zdawało, że wy­dałem majątek na coś, co cię wcale nie cieszy. Nie po­winnaś tak straszyć swojego starego męża, Liiso!

Po jej oczach poznał, że wywołał w niej poczucie winy. Przez moment zawstydził się swego cynizmu.

- Dziękuję - odezwała się cicho, znów opuszcza­jąc głowę.

Tym razem pozwolił na to, nie uniósł jej pod­bródka i nie pocałował. Nie chciał przesadzić i osła­bić wrażenie, jakie udało mu się osiągnąć dzięki tej misternie odegranej scenie.

- Kiedy dorosnę - odezwała się Lily z bezgranicz­nym podziwem i odrobiną zazdrości w jasnym gło­siku - to wyjdę za ciebie za mąż, wujku Ole. I wte­dy mi też kupisz materiał na sukienkę.

Słowa dziewczynki rozładowały napięcie. Nawet Liisa roześmiała się i ukradkiem otarła łzy, tak że prócz Rozy i Olego nikt ich nie widział. Śmiech wy­pełnił wnętrze pokoju, a Ole chwycił na ręce Lily i wykonał parę tanecznych obrotów. Okręcał nią z największą powagą i zanim postawił na podłodze, wyjaśnił jej, że niestety, gdy ona wkroczy w wiek zamążpójścia, on będzie już dla niej za stary.

- Ale bardzo mi pochlebia twoja propozycja, panno Lily - rzekł. - Będę o niej pamiętał i kto wie, może ku­pię ci piękny materiał na suknię, mimo że znajdziesz so­bie innego kawalera, którego zechcesz poślubić. Tylko musisz uważać, by nie wybrać sobie jakiegoś zazdrośni­ka, który będzie się złościł, że funduję piękne suknie je­go ślicznej żonie. Obiecuję jednak, że tobie nie będę ku­pować tkanin na sukienki w kolorze twoich oczu!

- Czemu? Są brzydkie?

- Nie, skarbie! - uśmiechnął się Ole promiennie i pocałował ją w czubek nosa. - Masz najpiękniej­sze oczy na całym świecie, maleńka. U żadnej dziewczyny nie widziałem równie pięknych. Ale ten kolor, śliczny dla oczu, na sukienki nie jest dość do­bry. Mam rację?

Lily nie była tego pewna.

- Mattias ma brązowe oczy - ciągnął Ole, zerkając na szwagra, a Lily poszła jego przykładem. - Oczy w ta­kim kolorze są wyjątkowe, ale brązowa sukienka by­łaby smutna, zwłaszcza gdyby ubrać w nią Mattiasa.

Lily zachichotała.

- A ty, maleńka, masz najpiękniejsze na świecie, najbardziej wyjątkowe oczy w kolorze popiołu, ale taka popielata sukienka nadawałaby się raczej dla Kopciuszka, a przecież ty nie jesteś Kopciuszkiem, mam rację?

Lily pokiwała głową.

- Ty będziesz dostawała zielone i żółte sukienki - oznajmił Ole. - Będziesz w nich wyglądać jak księż­niczka i jeszcze podziękujesz swojemu wujaszkowi, że zna się na dziewczęcych oczach i sukienkach!

- Na pewno? - pytała Lily.

- Na pewno - odparł Ole.

Liisa także się uśmiechnęła, ale ona nie ufała rów­nie mocno swemu małżonkowi, jak mała Lily wuj­kowi. Obawiała się, że ona nie dostanie więcej ma­teriałów na sukienki, zresztą i tak nie miała pojęcia, z jakiego powodu Ole obsypał ją prezentami.

- Ole bardzo wszystkich zaskoczył - stwierdził Mattias, ściągając koszulę.

Zostali z Rozą sami, dzieci spały w pokoju obok. Drzwi były zamknięte, a w kominku płonął mały ogień. Delikatne koronkowe firanki poruszały się lekko w otwartym oknie, przepuszczając z ogrodu słodki zapach róż. Noc była ciepła.

- Może wreszcie wydoroślał? - rzekła Roza z na­dzieją, bez pewności, czy sama w to wierzy. Zamy­ślona szczotkowała włosy, siedząc przed piękną to­aletką z ciemnego polerowanego drewna. - Może wyprawa do Oulu wyszła mu na dobre? On lubi się trochę wyrwać i przewietrzyć. Zobaczyć innych lu­dzi. Ole jest bardzo towarzyski. To nie jego wina, po prostu ma taką naturę. Odkąd nauczył się cho­dzić, wciąż deptał mi po piętach. Nie lubił być sam. Ogarniała go bezradność, gdy nie miał nic do robo­ty. My, wychowani w Samuelsborg, nie przywykli­śmy do tego, by się lenić - rzekła Roza.

Mattias zaśmiał się ironicznie i nagi wsunął się pod okrycie. Roza widziała w lustrze jego silne i umięśnione ciało. Zdążył już się opalić. Wystarczy­ło, że wystawił twarz do słońca, a już nabierała zło­cistej opalenizny. Przydawało mu to urody. Z brą­zowymi oczami i ciemnymi związanymi na karku włosami wyglądał trochę jak Indianin, nieokiełzna­ny i dziki. Do salonów z jedwabnymi tapetami nie pasował, nawet gdy rozpuścił włosy i przepasał się prześcieradłem na biodrach.

- Wilk zawsze pozostanie wilkiem, Rozo. Nawet jeśli włoży owczą skórę - oświadczył Mattias z przekonaniem. - Znam Olego. On coś knuje. Postępu­jąc tak, pragnie coś osiągnąć. Jak zresztą każdy, kto dorastał w Samuelsborg.

- To mój brat! Mógłbyś bardziej w niego wierzyć!

- Chętnie, jeśli tylko na to zasłuży - odparł krótko Mattias, przesuwając się tak, by mógł patrzeć na żonę.

Pogasili wszystkie lampy. W pomieszczeniu oświet­lonym ogniem w kominku panował półmrok. Mattias widział Rozę wyraźnie. Uwielbiał się jej przyglądać zwłaszcza wieczorami. Ubrana w nocne koszule, któ­re pozostały po matce Hugona, rozczesywała swe ru­de włosy, okalające jej twarz jak płomienie.

- Nie zaplataj włosów - poprosił, kiedy Roza sięg­nęła po wstążkę, aby okiełznać burzę loków. - Nie zaplataj - powtórzył, wytrzymując spojrzeniem jej pytający wzrok.

Odłożyła szczotkę i wstążki na stolik. W milcze­niu wstała wreszcie i powoli podeszła do łoża. Kie­dy była już wystarczająco blisko, wyciągnął rękę i chwycił Rozę za nadgarstek. Nie opierała się, kie­dy powoli pociągnął ją za sobą. Wyplątał się z prze­ścieradła i zrobił jej miejsce obok siebie. Wciąż trzy­mał ją za nadgarstek.

Swobodną ręką Roza zaczesała do tyłu brunat­ną grzywkę męża, odsłaniając jego twarz. Kiedy patrzyła na niego tym spojrzeniem, w którym kry­ła się czułość i zdumienie, Mattias zastanawiał się zawsze, co takiego dostrzegała. Przeglądając się w lustrze, nigdy nie zauważył niczego, co mogło­by wywoływać taką reakcję. Wtedy pragnął móc się zobaczyć oczami Rozy.

- Nie patrz tak na mnie - poprosił cicho i wziął ją w ramiona.

Przytulił ją mocno i powiódł dłonią po cienkiej i gładkiej jak obmywane wodą kamienie tkaninie, z której uszyta była koszula nocna. Włosy Rozy otuliły ich oboje niczym delikatna koronkowa fi­ranka i łaskotały nagą skórę Mattiasa.

- Muszę na ciebie patrzeć - odparła ze zdziwieniem, tym samym, które dostrzegał w jej spojrzeniu. - Mu­szę na ciebie patrzeć, Mattias, żeby się przekonać, że naprawdę istniejesz. Żeby nabrać pewności...

Pochyliła się nad jego twarzą i musnęła ustami je­go wargi, jakby chciała się upewnić, że to jawa.

Mattias, obejmując ją i przytrzymując kolanami, obrócił się tak, że znalazła się pod nim. Nie mogła więc już wymknąć się mu ze śmiechem i droczyć z nim. Objęła go za szyję, palcami pochwyciła jego włosy. Pośpiesznie odnalazł jej usta, poczuł ich słod­ki smak i przywarł do jej warg w gorącym, intensyw­nym pocałunku. Nie bał się już ani jej całować, ani pieścić, ani być z nią blisko. Przestał się bać jej kochać.

Coraz silniej jej pragnął. Nie przestawał jej cało­wać, a może to ona nie odrywała swych ust od je­go warg? Stracił orientację, bo jej pocałunki zawsze działały na niego tak samo. Uderzały w niego z oszałamiającą mocą, upajały go, czyniąc bezbronnym i nieobliczalnym.

Całkowicie od niej zależnym.

Tracił przy niej rozum.

- Jestem prawdziwy - wyszeptał i pocałował ją zno­wu, by znów czuć jej smak. Nie potrzebował żadnych wymówek. Była jego żoną i miał wszelkie prawa ob­sypywać ją pocałunkami. Oparty na przedramionach, przez chwilę sycił się bliskością jej ciała. Zaraz jednak zsunął się na bok, by nie zgnieść jej swym ciężarem. Była taka delikatna i krucha. Zupełnie jak róża.

- Oboje jesteśmy prawdziwi - dodał i pogłaskał ją po ramionach przez cienkie rękawy. - Ale jeśli na­tychmiast nie zdejmiesz tej koszuli, to zerwę ją z cie­bie i pozostaną z niej jedynie strzępy - zagroził.

Roześmiała się cicho i posłusznie rozebrała. Mattias rzucił koszulę na drugi koniec pokoju.

- Lepiej? - zapytała. Mattias słuchał rozbawiony jej prowokującego tonu. Nigdy nie sądził, że kiedykolwiek jeszcze bę­dzie się śmiał, leżąc w łóżku z kobietą, tymczasem kochając się z Rozą często żartowali i chichotali.

- O wiele lepiej - zapewnił, błądząc dłońmi po jej piersiach, stwardniałych w oczekiwaniu na to, co nastąpi. - Chłodno ci? - zapytał z pozoru niewin­nie, muskając kciukiem twardy sutek. - Zmarzłaś?

- Może - odparła i ułożyła się wygodniej, jakby zachęcając go do zabawy. Nie kazał się dwa razy prosić. Pod tym względem bardzo chętnie pozwalał sobą kierować.

Łóżko trzeszczało żałośnie, gdy toczyli ze sobą swoistą grę.

- Pozwól się ogrzać - odezwał się czule i dłońmi gładził każdy najmniejszy fragment jej ciała. To nie było złudzenie, że jej ciało płonęło gorączką, gdy jej dotykał. Czuła to samo co on. Poznawał to po jej zamglonym spojrzeniu.

- Czyżbyś ty wolała mnie ogrzać? - zdziwił się, kiedy przełożyła nogę przez jego biodra.

- Tak - odpowiedziała, obsypując go pocałunkami.

- Nie jestem zbyt przemarznięty - oznajmił, czu­jąc na twarzy, szyi, klatce piersiowej i ramionach de­likatne muśnięcia jej warg, jakby dotyk różanych płatków. Przygryzała leciutko jego brodawki, aż stwardniały. Pieściła je wilgotnym koniuszkiem języ­ka, rozbawiona tym, że ma nad mężem taką władzę.

- No dobrze - zgodził się Mattias okryty kaskadą ru­dych włosów. Zacisnął dłonie na jej pośladkach, przyciągnął ją do siebie i przywarł mocniej, czując, jak jego twarda męskość napotyka jej miękkie ciepło.

- Nie narzekam - wyszeptał zmysłowo i uchwycił wargami jej usta, które łaknęły pocałunków.

- Ja też nie - odpowiedziała i obróciła się tak, że znów znalazła się na wierzchu. Jej dłonie spoczywały na jego piersi niczym dwa wachlarze. Usadowiła się wygodniej, kołysaniem bioder doprowadzając go do szaleństwa.

- Nie męcz mnie! - poprosił.

- Męczę cię? - zapytała niewinnie, a w jej błękit­nych oczach pojawił się demoniczny błysk.

Jej oczy lśnią jak kamienie szlachetne albo jak gwiazdy, pomyślał Mattias, ale czy ktoś poza zako­chanym głupcem widział kiedyś błękitne gwiazdy?

- Męczysz mnie, żono - wyszeptał z uśmiechem. Odchyliła gwałtownie w tył głowę, odsłaniając spod firanki włosów swą twarz. Nie przejmowała się tym, że pokazuje zarówno tę białą jak mleko, olśniewającą pięknem połowę i tę sinoczerwoną, oszpeconą bliznami.

Patrząc na cienką zaczerwienioną skórę po lewej stronie na szyi i lewym ramieniu, przypomniał sobie Rozę, która zawsze przykrywała blizny ubraniem, szalem, gęstwiną włosów. Przypomniał sobie począt­ki ich znajomości, kiedy po raz pierwszy trzymał ją w ramionach. Pamiętał ciemność i jej strach przed pokazaniem komuś, kogo kocha, poparzonego ciała.

Ta nowa Roza nie wstydziła się, nie ukrywała nie­doskonałości. Ogarnęła go radość, a serce napełniło się ciepłem. Czuł, że z tego powodu kocha ją jesz­cze mocniej. Nie mógł jednak o tym powiedzieć Rozie, by nie urazić jej dumy. Musiał to odkrycie zachować dla siebie.

Położył dłonie na jej biodrach, by ją unieść, a ona zaśmiała się dźwięcznie. Naprowadzała go, gdy za­nurzał się w jej wilgotności.

Pozwalała mu na pieszczoty, a potem zaczęła ujeżdżać w szaleńczym rytmie, dzika i zmysłowa. Porwała go niczym sztormowa fala, wreszcie opa­dła nań i ukryła ich oboje pod wachlarzem rudych włosów. Zatrzęsła się ziemia, a oni ulegli wichrowi, poddali się porywom burzy, niepozorni ludzie na środku potężnego, rozkołysanego oceanu zmysłów.

Wreszcie nastąpiła pełna słodyczy rozkosz. Cia­sno objęci zastygli otuleni cienkim prześcieradłem. Ochłonęli nieco, uspokoili drżenie ciał.

- Cóż za perwersja - odezwał się w końcu i po­całował szorstką, czerwoną skórę na szyi Rozy.

- Jesteśmy przecież małżeństwem - odpowiedzia­ła leniwie. - Czy to, że się kochamy, może być nie­przyzwoite?

- Mimo to... Wydaje mi się, że jest zbyt dobrze.

- Sądzisz, że trzeba płacić cierpieniem za wszyst­kie chwile szczęścia? - zdziwiła się i zaśmiała cicho.

Mattias nie przyłączył się do niej. Przycisnął ją mocniej, czując, że jest szczęśliwy. Łączące ich uczucie było szczere, a jednak nie mógł się oprzeć dziwnemu wrażeniu, że wkroczywszy w krainę cie­lesnych rozkoszy, złamali jakieś przykazanie, a przynajmniej anielski zakaz. Nie mógł oczywiście czegoś takiego powiedzieć Rozie, bo wyśmiałaby go, mówiąc, że chodzi z głową w chmurach.

- Kiedy jest tak dobrze, Rozo, to nie może być...

- Nie ty w tym małżeństwie masz dar jasnowi­dzenia, Mattias - przerwała mu Roza. Podniosła do swych ust jego dłoń i obsypywała ją delikatnymi po­całunkami, póki nie zasnął.

Ona tymczasem leżała z otwartymi oczami. Chociaż śmiała się z Mattiasa, sama od wielu już dni doznawała podobnego lęku.

4

- On mnie wprawia w zakłopotanie - zwierzyła się Liisa szeptem, kiedy z cienkiego błękitnego ma­teriału, otrzymanego parę dni wcześniej w prezen­cie, razem z Rozą kroiła kolejne części sukienki.

Ole i Mattias zabrali dzieci do lasu, żeby zbudo­wać im szałas, jakiego jeszcze nigdy nie widziały.

- Może stara ci się przypodobać - zastanawiała się Roza. - A może trochę zmienił się tej zimy.

- Mam taką nadzieję - odpowiedziała z żarem Liisa. - Nawet nie masz pojęcia, jak bardzo chciałabym w to wierzyć, Rozo!

Rozie wydawało się, że wie aż nazbyt dobrze. Za­uważyła rozpromienione nadzieją oczy bratowej, która, całkowicie bezbronna, zakochała się w swo­im mężu na nowo. Roza nie miała odwagi spraw­dzać szczerości intencji Olego. Bała się, że odkryje, iż brat znów prowadzi jakąś grę i bawi się uczucia­mi swojej żony.

- Nie wiem, gdzie ja się wystroję w taką suknię - westchnęła Liisa i znów nabożnie pogładziła tkani­nę. - Jest zbyt elegancka dla mnie, Ole powinien o tym najlepiej wiedzieć. Przecież nie bywam na żadnych przyjęciach ani tutaj, ani w Alta. Mógłby zaoszczędzić sporo pieniędzy, gdyby mi kupił zwy­czajny materiał w kratkę. - Westchnęła. - Ale sko­ro już się tak wykosztował, muszę coś z tym zro­bić. Bardzo mi wstyd, Rozo, bo tak naprawdę Ole wydał twoje pieniądze. Żyjemy tu przez cały czas na twój koszt, a on tymczasem kupuje coś, czego wcale nie potrzebuję, tylko dlatego, że naszła go ta­ka ochota. Czasem jestem niemal pewna, że on w ogóle nie myśli, i bardzo się tym zadręczam. Wo­lałabym, żeby nie kupował mi tego materiału. W ogóle nie powinien mi nic kupować!

- Bzdury opowiadasz - stwierdziła Roza stanow­czo. - Jeśli ty nie masz na tyle rozumu, żeby się cie­szyć, to pozwól, że ja się będę cieszyć w twoim imie­niu. Spadek po Hugonie należy się nam wszystkim, całej rodzinie, Liiso. A ty jesteś członkiem tej rodzi­ny. I oczywiście potrzebujesz eleganckiej sukni. Daj sobie więc spokój z tymi głupstwami!

Liisa mimowolnie uśmiechnęła się, rozbawiona złością Rozy.

- Tak, już widzę, jak kręcę się po domu i ścieram kurze w tej Ślicznej błękitnej sukni. Do tego jeszcze jedwabne trzewiki, a byłaby ze mnie prawdziwa księżniczka. Coś mi się zdaje, Rozo córko Samuela, że nie jesteś przy zdrowych zmysłach. Podobnie zresztą jak twój brat.

- Moglibyśmy urządzić przyjęcie - zaproponowa­ła Roza.

- Właśnie - odrzekła oschle Liisa. - Przyjęcie we własnym gronie, z Pekką, Marją i Villem. Nawet nie będziemy musieli rozkładać stołu, przecież zasią­dzie przy nim dokładnie tyle samo osób co zwykle.

- Hugo musiał chyba mieć jakichś przyjaciół - upierała się Roza.

- Takich jak Ville - prychnęła Liisa z pogardą, nie kryjąc swej niechęci do najbliższego przyjaciela i kochanka Hugona. Liisa nie chciała nawet myśleć o istnieniu takich mężczyzn jak Ville i Hugo, męż­czyzn gustujących w osobnikach własnej płci.

- Hugo musiał mieć przez te wszystkie lata ja­kichś przyjaciół, których można by zaprosić na obiad ku jego czci.

- Widziałaś, ile osób wzięło udział w jego pogrze­bie - odparła Liisa oschle. - Zapewne podobne gro­no zgodziłoby się przyjść na obiad upamiętniający zmarłego. Poza tym jest jeszcze za wcześnie. Jesz­cze nie minął nawet rok od śmierci Hugona, nie uchodzi więc świętować. Ludzie z wyższych sfer bardzo przestrzegają reguł i konwenansów. Przysła­liby ci uprzejmy liścik z ubolewaniem, że nie mogą przyjąć zaproszenia, podając różne powody. Jest za wcześnie, Rozo. Musisz poczekać, aż minie rok.

- Kiedy minie rok, będzie za późno - odparła Ro­za, która już podjęła decyzję.

- Chcesz urządzić przyjęcie po to tylko, bym mia­ła gdzie wystroić się w moją nową suknię, która i tak jest dla mnie nazbyt elegancka? - zapytała Liisa roz­bawiona, ale ścisnęło ją w gardle ze wzruszenia.

- Takie wydarzenie wprowadziłoby nieco oży­wienia do naszego dość monotonnego życia na wy­spie - zamyśliła się Roza. - Czyż Marja nie opowiadała, że matka Hugona uwielbiała przyjęcia? W ten sposób możemy także jej okazać szacunek.

- Nikogo tu nie znamy.

- Właśnie - odparła lekko Roza. - Nie sądzisz, że ci, którzy nas nie znają, byliby ciekawi nas poznać? Zapewne i oni chcieliby się przyjrzeć bliżej spadko­biercom Hugona. Słyszeli wiele plotek. Założę się, że w Oulu ludzie gadają o nas, Liiso! O mnie i mo­jej okropnej twarzy...

- Pekka ani Marja nigdy o tym nie wspominali.

- A ty na ich miejscu byś coś powiedziała? - spy­tała Roza. - Służba w The House też nie opowiada państwu, co myślą o nich mieszkańcy Kopalni. Nie roznoszą na prawo i lewo plotek o szczegółach z ży­cia swoich chlebodawców, prawda? Mimo że trak­tujemy Pekkę i Marję po przyjacielsku, oni wiedzą, że są służącymi. Poza tym pewnie uważają, że nie o wszystkim powinniśmy wiedzieć.

- Skąd takie przypuszczenie? - zdziwiła się Liisa, kończąc wykrajać podszewkę do stanika sukni. Z dezaprobatą przysłuchiwała się entuzjastycznym projektom Rozy.

- Byłam zarówno służącą u ludzi z wyższych sfer, jak i panią, Liiso - odparła krótko i we wspomnieniach znów ujrzała Georgię. Trudno było uniknąć takich porównań. Przypomniało jej się, jak kobiety z rodu O'Connorów szyły sobie suknie na bal z najtańszych materiałów, kupionych w pobliskich sklepach takich samych tkanin, z których nosiły ubrania niewolnice.

Dopóki nie opuściły wnętrz Favourite, wydawa­ło się im, że wyglądają olśniewająco. Czuły się jak królowe. W Blossom Hill zauważono natychmiast, że ich suknie nie zostały uszyte w pracowni kra­wieckiej. Wypadły żałośnie na tle innych gości. Ro­za wciąż jeszcze słyszała szepty rozbrzmiewające za ich plecami: „white trash...”, białe śmieci.

Nie dały się jednak upokorzyć. Żadna z nich nie musiała przypudrowywać policzków tego wieczora, u wszystkich zachowały tę samą naturalną barwę. Nikt z bogaczy i wysoko urodzonych nie zdołał zmusić ich, by ugięły karku z powodu niskiego po­chodzenia. Były dumne z tego, że wywodzą się z O'Connorów. A na następnym balu ich suknie przyćmiły suknie pozostałych dam.

Większość ludzi zwraca uwagę jedynie na to, co widoczne dla oka, tymczasem liczy się zupełnie co innego. Roza miała ochotę pokazać osobom ze sfer, z których wywodził się Hugo, że oni, przybysze z Norwegii, nie są gorsi od tych, którzy afiszują się tytułami, nazwiskami i błękitną krwią. Sądziła, że przyjęcie znakomicie posłuży temu celowi.

- Mar ja w każdym razie z pewnością nie zgodzi się na tańce - oświadczyła Liisa.

- Możemy wystawić stoły do ogrodu - snuła tym­czasem plany Roza, nie zważając na powątpiewanie widoczne na twarzy Liisy. - Jedzenie ustawimy na stołach. Będzie cudownie. Białe obrusy i mnóstwo kwiatów w srebrnych wazonach wykonanych przez Ailo. Wokół altany zawiesimy girlandy z róż i ude­korujemy drzwi w środku i na zewnątrz pałacu. Wielkie drzwi do ogrodu zimowego będą otwarte na oścież, tak byśmy mogli po obiedzie wejść pod dach. Tu można poczęstować panów koniakiem, a panie słodkim winem. Koniecznie musi być sher­ry! Hugo bardzo lubił sherry. A może zrezygnuje­my z koniaku dla mężczyzn i nakłonimy panów, by wypalili swoje cygara w towarzystwie dam? To bę­dzie zamieszanie, nie sądzisz? Powiedzą, że wywo­łujemy skandale, całkiem jak poczciwy Hugo. Jak myślisz, jemu spodobałoby się takie przyjęcie? Sądzisz, że uśmiecha się do nas tam ze swojego nieba?

Stała przy szklanych drzwiach i wpatrywała się w ogród. Już sobie to wszystko wyobrażała. Przy balach urządzanych w Georgii takie przyjęcie to fraszka, ale przynajmniej stanowić będzie namiast­kę tamtego życia. Przywoła drobny fragment ame­rykańskiego Południa, by ożył na tej wyspie, która stała się jej własnością.

- Nie sądzę, że Hugo Runefelt trafił do nieba - odparła Liisa, tnąc uważnie tkaninę. Uznała, że tak czy inaczej musi się pospieszyć z szyciem sukni. Je­śli trafi się jej okazja, założy ją, a jeśli nie, to powie­si w szafie. W żadnym z tych przypadków nie sta­nie się katastrofa.

Prawie dała się porwać i oczarować wizji Rozy, jej entuzjastycznej opowieści o tym, jak to wszyst­ko urządzą. Prawie. Bo w końcu rozsądek przewa­żył. Zrozumiała, że to kolejna mrzonka dzieci Samu­ela, której nie da się wcielić w czyn. Dobrze znała te mrzonki. Ole wciąż zapalał się do nowych pomy­słów. Tak łatwo dawał się uwieść każdej nowej idei, rozprawiał o niej z zapałem i tracąc poczucie rzeczy­wistości, rozbudowywał o kolejne pomysły. Jak Ville, który zdobił meble i skórę warstwą złota, by nadać im mniej codzienny wygląd, by uczynić zwy­czajne rzeczy piękniejszymi.

Tacy właśnie byli i Roza, i Ole. Potrafili zwyczaj­ną myśl przemienić w olśniewające marzenie. Liisa nie miała równie bujnej wyobraźni. Zresztą już nie­raz przekonała się na własnej skórze, że sny na jawie rozwiewają się jak dym. Nie chciała już więcej budo­wać zamków na lodzie. Nie może zabronić tego Ro­zie i Olemu, ale też nie pozwoli się w to wciągnąć.

- Nie znam się na przyjęciach - rzekła przepra­szająco, zastanawiając się, ile dni zajmie Rozie po­wrót na ziemię.

- Ale potrafisz gotować - rzekła Roza.

- Mar ja za nic w świecie nie wpuści mnie do kuchni! - odparła Liisa, nie wyjaśniając Rozie, że sa­ma nie śmiałaby naruszyć rewiru Marji.

- W takim razie zwalniam cię z przygotowań! - rzuciła Roza beztrosko. - Zajmiesz się szyciem swo­jej sukienki, Liiso! Ja poproszę o pomoc Marję. Ona przecież się tym zajmowała przez wiele lat, służąc u Runefeltów. Poza tym kto, jak nie ona, zna przy­jaciół Hugona.

- Co do przyjaciół, sądzę, że więcej na ten temat może wiedzieć Ville - rzekła Liisa. - Przypuszczam, że Marja umieści na liście raczej tych, których chęt­nie by widziała jako przyjaciół Hugona.

- A może właśnie ich chciałabym tu zaprosić? - rzuciła lekko Roza, otwierając podwójne drzwi do ogrodu.

Całkiem zapomniała, że wykrajała z Liisą suknię i obiecała pomóc przy szyciu. Rozę pochłonęła już inna sprawa. Wyobraziła sobie słoneczny dzień i uginające się od jadła stoły w ogrodzie. Widziała już dekoracje z róż, eleganckich gości, parasole. Po­żałowała, że zostawiła wszystkie swoje krynoliny w Ameryce. Przyjemnie byłoby poczuć słodki smak zemsty, przewyższając modną kreacją damy, w któ­rych żyłach płynie błękitna krew. Ale przecież nie można mieć wszystkiego. Roza poszła poszukać Marji.

- Najgorsze, że Hugonowi na pewno by się ten pomysł spodobał - rzekł Ville, pomagając Mattiasowi rozkładać białe adamaszkowe obrusy na stołach wystawionych wcześniej w ogrodzie. - Hugo był bardzo towarzyski. Ciężko znosił to, że wszyscy od­wrócili się od niego. Nie potrafił zrozumieć, że cza­sem trzeba z czegoś zrezygnować.

Przyjęcie zapowiadało się wspaniale. Już trzeci dzień pod rząd świeciło słońce i nie wiała nawet lek­ka bryza. Było tak gorąco, że Lily stanowczo odmó­wiła zakładania butów, więc i Matti uznał, że najle­piej zrzucić „swoje. Boso biegali po zielonej trawie, umorusani i szczęśliwi. Mattias był zadowolony, że Roza okazała się nieustępliwa i nie pozwoliła im wcześniej założyć odświętnych ubranek, chociaż Li­ly prosiła o to błagalnym głosikiem.

Widząc, że Ole wynosi jeszcze jeden stół, Mattias stwierdził, że to pewnie już ostatni, jaki stał w pałacu.

- Pośpieszcie się - zawołał żwawo Ole. - Nasz domowy generał daje wam tylko pół godziny na prze­branie. Potem wyniesiemy jedzenie, a Roza zajmie się dziećmi i kwiatami.

- Pół godziny? - zawołał Mattias oburzony.

- To nie moja wina - odparł Ole, rozkładając ręce bezradnie. - Powtarzam tylko to, co kazała mi prze­kazać. Ona powinna pracować w naszej kopalni w Kafjord. Podkręciłaby do pracy nawet najbardziej opieszałe brygady. Co ja mówię, ona i na wojnie by sobie poradziła. Z takimi generałami żołnierze odno­siliby zwycięstwo za zwycięstwem w każdej bitwie...

- Roza zaangażowała się w to przyjęcie duszą i cia­łem - stwierdził Ville i chwycił jeszcze jeden obrus. Poruszał się zgrabnie pomimo mocnej budowy. - Le­piej zróbmy to, co do nas należy, żeby nas nie ob­winiała, gdy coś wyjdzie nie tak.

- A cóż miałoby nie wyjść? - spytał Mattias, ale i on obawiał się, że tym razem Roza wzięła na sie­bie zbyt wiele.

Gdyby coś się nie udało, przeżyłaby wielkie roz­czarowanie. Tak bardzo pochłonęło ją planowanie przyjęcia, tyle czasu poświęciła na to, by uroczy­stość upamiętniająca Hugona wypadła jak najlepiej. Była taka ożywiona przez ostatnie dni. Swoim za­pałem zaraziła Marję.

Przez całą noc układała bukiety w wazonach. Nie było pomieszczenia w pałacu, którego nie ozdobiła kwiatami. Wszędzie stał przynajmniej jeden wazon. Na niewielkim cmentarzu groby także zostały uprzątnięte i wszędzie postawiono świeże róże. Największy bukiet na grobie Hugona.

Ville pomógł Rozie upleść girlandy, którymi ozdobiła drzwi wejściowe, a także wszystkie inne drzwi wewnątrz pałacu. Całymi dniami kobiety czy­ściły srebra i polerowały kryształowe kieliszki, któ­re lśniły tak, że odbijało się w nich niebo.

Przez równie wiele dni przygotowywano jedze­nie. Gotowano, smażono i pieczono w kuchni dniem i nocą. Mar ja nawet otworzyła drzwi kuchni i wpuściła Rozę i Liisę, jedynie mężczyznom zdecy­dowanie zakazała wstępu do swojego królestwa.

- Najgorsze, że nigdy nie wiadomo, co się zdarzy. A jak się coś nie uda? - zafrasował się Mattias.

- Roza pomyślała o wszystkim - uznał Ole. - Zdą­żyła nawet upiąć fryzurę Liisie. Do diabła, nie mia­łem pojęcia, że Roza orientuje się w tylu sprawach. Jestem ciekawy, jakich jeszcze szczegółów ze swej przeszłości nam nie zdradziła.

- Wszystko się uda - odezwała się Roza, wychodząc boso z trzema wazonami. Musiała słyszeć pełne nie­pokoju pytanie Mattiasa. - Nie dopuszczam nawet ta­kiej myśli, że coś mogłoby pójść niezgodnie z planem - powtórzyła stanowczo, stawiając wazony na stole. - Nalejcie wody i włóżcie kwiaty, do każdego wazonu! Bukiety mają przypominać gałęzie drzew równomier­nie rozkładające się na boki. Poradzicie sobie?

- Na pewno - mruknął Matttias i sięgnął po nóż do pochwy przymocowanej do paska. - Nigdy nie sądziłem, że będę dla niej ścinać naręcza kwiatów. Poza tym, zdaje się, że mieliśmy się przebierać.

- Na pewno za chwilę przyjdzie z nowym rozka­zem. Kiedy uzna, że upłynęło dość czasu na wykonanie zadania - zażartował Ole, daremnie próbując powstrzymać wesołość. Skończyło się na tym, że obaj z Mattiasem trzymali się za brzuchy, zanosząc się od śmiechu.

- Na pewno wszystko się uda - stwierdził Ole, kiedy już się uspokoili. Znów ścinali róże, klnąc pod nosem przy każdym ukłuciu ostrymi kolcami. - Większość gości potwierdziła swe przybycie. Słysza­łem, jak kobiety w kuchni liczyły talerze. Spodzie­wają się około trzydziestu osób. Bóg raczy wiedzieć, co Roza napisała w zaproszeniu. Musiała im chyba obiecać coś więcej niż tylko wyżerkę za darmo!

Spojrzał na puste na razie stoły w zielonym ogro­dzie w obramowaniu puszących się urodą kwiatów.

- Odnoszę wrażenie, że Roza już brała udział w ta­kich przygotowaniach, prawda? - rzekł z namysłem Ole. - Jakie ona właściwie prowadziła życie zagrani­cą? Wiesz coś o tym? Opowiedziała ci? Chyba całkiem inne niż to, które wiedziecie w Alta. Wydaje mi się, że nie ma zupełnie tremy przed tym wydarzeniem, pod­czas gdy ja, taki chojrak, trzęsę się cały ze strachu.

Mattias nie odpowiedział na pytanie szwagra. Uważał bowiem, że nikogo nie powinno obchodzić to, co Roza wolała zachować dla siebie.

Ale sam także odczuwał lęk. Nie przed tym, że się ośmieszy przed gośćmi brakiem ogłady, lecz przed tym, że coś pójdzie nie tak, jak zaplanowała sobie Roza. Bał się, że z jakiegoś powodu spadną na nią kłopoty albo spotka ją niepowodzenie. Nie miał pojęcia, co może zrobić, by zapobiec katastrofie.

- Wynosimy ciasta - usłyszał głos Rozy, która razem z Marją i Pekką pojawiła się z tacą pełną cu­downości, których Mattias nigdy jeszcze nie widział na oczy. - Idźcie się przebrać - poprosiła.

Mattias poczekał, aż Roza odstawi tacę, i objął ją ramieniem, po czym pocałował ją tak gorąco, że spojrzała na niego zdziwiona.

- Co z tobą? - zapytała.

- Jesteś wspaniała - powiedział.

- Wspaniała?

Pokiwał głową i pocałował ją w czoło. Wciąż jesz­cze tyle zostało do zrobienia. Na ile znał Rozę, wie­dział, że osobiście przypilnuje każdy najmniejszy szczegół przygotowań.

- A kiedy zamierzasz się ubrać? - zapytał.

- Za chwilę.

- Mogę ci w czymś pomóc?

- Nie - odparła stanowczo. - Załóż swoje eleganc­kie ubrania, leżą na łóżku. Wypoleruj buty. I na miłość boską nie przypinaj pochwy z nożem do paska! Poło­żyłam ci też nową apaszkę. Zawiążę ci, kiedy przyjdę się przebrać. Jest tam też czarna aksamitka do włosów.

- Też mi zwiążesz sama? - zapytał z lekką ironią, bo wydawało mu się, że trochę przesadza.

- Sam sobie możesz związać, za to ja będę potrze­bowała twojej pomocy przy sznurowaniu gorsetu.

- Gorsetu? - zapytał zdumiony. - A skąd ty wzię­łaś gorset? Naprawdę masz zamiar wciskać się w to narzędzie tortur?

- Marja załatwiła dla nas gorsety. Liisę już zasznu­rowałyśmy, właśnie się przyzwyczaja do niego. Z po­czątku trochę zbladła, bo nie mogła złapać tchu, ale jakoś się udało. Ten jeden wieczór jakoś wytrzyma­my. Chyba rozumiesz, że nie możemy się pokazać tym arystokratycznym paniusiom bez gorsetu. Poza wszystkim to nie uchodzi, mój mężu. A chyba nie chcesz, by twoją żonę uznano za nieprzyzwoitą.

- Zdążyłem się do tego przyzwyczaić - rzucił krótko.

Zamilkł pod wpływem fali słów, jaka wypłynęła z jej ust. Ta zupełnie nowa Roza wprawiła go w za­kłopotanie. Nie widział jej wcześniej takiej podeks­cytowanej.

- Idź już! - poprosiła i poklepała go po plecach, po czym wspięła się na palce, pocałowała lekko w usta i pobiegła z powrotem do swych zajęć.

- Gorset - wymamrotał pod nosem Mattias. - Gorset... apaszka... aksamitka. Chyba śnię jakiś zu­pełnie zwariowany sen. Mam nadzieję, że zaraz się obudzę.

Nieco ponad godzinę później Roza stała przed nim i wiązała mu bordową apaszkę. Mattias, widząc swoje odbicie w lustrze, miał wrażenie, że patrzy na dandysa, który z pewnością by go śmieszył, gdyby spotkali się przypadkiem. Okropna, ozdobiona ko­ronkami koszula w kolorze ecru podobno wspania­le podkreślała jego urodę i nieokiełznaną naturę. Roza mruknęła coś o tym, że przypomina nieco pi­rata z Karaibów, a ton jej głosu brzmiał obiecująco.

Właśnie te niewypowiedziane na głos obietnice skłoniły Mattiasa do włożenia na siebie przygoto­wanego przez Rozę stroju. Wyczuł bowiem słabość żony do karaibskich piratów i postanowił, że nie poskąpi jej grzesznych uciech, kiedy już skończy się to cholerne przyjęcie. Przetrzyma niedogodności. Zresztą nie raz już tego dowiódł.

Roza podała mu surdut, a gdy go założył, wygła­dziła materiał na ramionach i obciągnęła rękawy. Mattias nie czuł się dobrze, ale nic nie powiedział, mając w pamięci czekającą go nagrodę.

- Czy mogę mieć przypasany nóż, kiedy będę two­im piratem? - zapytał prowokująco i odsunął jej dłoń, która usiłowała wymierzyć mu przyjacielskie razy.

- Teraz musimy się zachowywać jak jaśniepaństwo z Hailuoto - rzekła, upinając spinkami włosy na czubku głowy w efektowny kok.

Mattias z wrażenia stracił mowę.

Nie odezwał się też, gdy włożyła podwójną war­stwę halek, a na to dopiero złotawą spódnicę zapi­naną w talii.

- Skąd masz tę kreację? - zapytał.

- Przerobiłam ze starej sukni matki Hugona - od­parła lekko Roza i sięgnęła po stanik. - Była nie dość szeroka, więc by nadać jej bardziej modny fason, wszyłam wstawki.

Roza uniosła fałdy, a wówczas Mattias ujrzał tur­kusowe wstawki, których nie zauważył w pierwszej chwili. Nieczęsto oglądał takie suknie. Nie sądził, że Roza przywykła do noszenia podobnych stro­jów, tymczasem ona poruszała się w eleganckiej sukni z gracją i swobodą.

- Musisz mi pomóc zapiąć - powiedziała, wkładając rękawy turkusowego stanika sukienki. - Na szczęście jestem tak samo szczupła jak matka Hu­gona - powiedziała, prostując plecy, by mógł zapiąć maleńkie guziki.

- Za nic w świecie nie poradzę sobie z zapięciem tych wszystkich guzików - roześmiał się Mattias.

- Ależ oczywiście, że sobie poradzisz! Ty, który uganiałeś się za tyloma dziewczętami, masz w tym wprawę.

Oboje wybuchnęli śmiechem.

- Nie sądziłem, że moja własna żona wysunie ta­ki argument, by mnie przekonać.

Roza odpowiedziała mu uśmiechem, uchwyciw­szy jego spojrzenie w lustrze. Wtedy Mattias uświa­domił sobie, że ona też na niego patrzy. Nie mógł się powstrzymać, by nie przytulić się policzkiem do jej policzka i spojrzeć na ich odbicie w lustrze.

- Ależ z nas para - stwierdził z podziwem i wró­cił do zapinania guzików.

- Jesteśmy państwem na Hailuoto - odparła Ro­za z powagą.

- To ty jesteś panią na Hailuoto - zaprotestował. Nie zauważył, że Roza gwałtownie pobladła, gdy tak ją nazwał. Skupiony na guzikach, nie zwrócił uwagi na to, że zadrżała.

- Pośpiesz się - poprosiła, biorąc się w garść. - Widzę łódź płynącą w stronę wyspy.

5

Ustawili się przed pałacem. Moment był podnio­sły. Czuli się tak, jakby uczestniczyli w jakimś świę­tym rytuale. Mattias spocił się pod bordową apasz­ką, a i czarny strój chyba nie najlepiej nadawał się na letnie przyjęcie, bo słońce prażyło go niemiło­siernie. Nie mógł uwierzyć, że się na to wszystko zgodził. Dopiero teraz zrozumiał, że akceptując po­mysł Rozy, nie miał pojęcia, w co się wplątuje. Za­leżało mu jedynie na tym, by sprawić jej radość.

Stała obok niego, z włosami upiętymi tak wy­myślnie, że pewnie elegantkom z Sawannah odjęło­by mowę z podziwu, gdyby ją teraz ujrzały. Krygu­jąc się i uśmiechając kokieteryjnie, mówiła, że w Sawannah taki lekko wyzywający styl bardzo się wszystkim podoba.

Ktoś złośliwy mógłby powiedzieć, że Roza wyglą­da, jakby właśnie wstała z łóżka i nie zdążyła się jesz­cze uczesać. Mattias obawiał się, że arystokratki z Oulu takie właśnie odniosą wrażenie i że zaszko­dzą tym jego żonie. Ta jej fryzura, jak mu się zdawa­ło, zbyt mocno rzucała się w oczy. Suknia natomiast zupełnie nie wyglądała na przerobioną ze starej. Je­dynie góra przyozdobiona wysokim kołnierzem, z głębokim dekoltem odsłaniającym więcej niż zakrywającym, nie odpowiadała najnowszej modzie. Wszyscy jednak, którzy popatrzą na twarz Rozy i za­uważą blizny ciągnące się wzdłuż szyi, zrozumieją, po co przy sukni ten nieco staromodny detal.

Liisa i Ole stali parę kroków za nimi. Ole, w tych samych kolorach co Mattias, miał na szyi apaszkę w kolorze złotym, tak jak suknia Rozy. Kobiety naj­wyraźniej zadbały o każdy szczegół. Ole zerkał ukradkiem na swoją żonę, a w jego spojrzeniu krył się niekłamany zachwyt.

Błękitnej tkaniny starczyło nie tylko na suknię dla Liisy, ale i na sukienkę Lily. Roza namówiła Liisę, by ozdobić suknię jedwabiem w jeszcze jaśniej­szym kolorze błękitu. W kufrach matki Hugo zna­lazły strój z gęstego lśniącego jedwabiu. Kristina Runefelt była szczuplejsza od Liisy, więc nie dało się wykorzystać żakietu, a Liisa nie miała serca go pociąć, skoro idealnie pasował na Rozę. Wykorzy­stały więc spódnicę, z której uszyły wąskie rękawy i lśniącą sztywną kryzę wokół dekoltu. Kiedy Liisa nałożyła gorset, miała wrażenie, że się udusi, ale gorset podniósł jej obfity biust i wyszczuplił ją. Śmiejąc się serdecznie, stwierdziła, że wreszcie od­zyskała talię. Suknia miała obniżony stan, a zaczy­nające się od połowy bioder fałdy spódnicy opada­ły niczym błękitne strugi wodospadu.

Gdy Ole zobaczył żonę, pośpiesznie przykrył szalem jej głęboki dekolt. Roza mrugnęła porozu­miewawczo do bratowej, która zbladła, ujrzawszy w lustrze swe odbicie. Za późno jednak było na zmiany, Roza musiała więc kilka razy powtórzyć zapewnienie, że Liisa w żadnym przypadku nie wy­gląda nieprzyzwoicie.

- W Anglii dla takiej sukni kobiety dałyby się za­bić - przekonywała bratową. - A niejeden mąż nie zawahałaby się zrobić awanturę tym, którzy pożera­li wzrokiem ich żony ustrojone w takie suknie - wtrącił się Ole, ale w jego błękitnych oczach pojawił się błysk podziwu. Był nieco zszokowany, ale nie od­czuwał złości. Przeciwnie, spoglądał na Liisę jak na fascynującą nieznajomą. Gdzieś zniknęła jego nudna, szara, nie wyróżniająca się niczym żona. Roza żało­wała, że nie mogła poświęcić Liisie jeszcze więcej cza­su. Miała jednak nadzieję, że bratowa wzbudzi zain­teresowanie nie tylko swojego męża, ale i innych mężczyzn, którzy pojawią się na przyjęciu. Liisie do­brze by to zrobiło, a Ole przynajmniej stałby się tro­chę czujniejszy, a może też bardziej zazdrosny.

- W Alta nie mogłabym założyć tej sukni - ode­zwała się Liisa, drżąc lekko. - Ludzie stwierdziliby, że oszalałam, a mama nigdy więcej by się do mnie nie odezwała. Wszyscy by mnie uznali za niemoralną.

- A kto mówi o powrocie do Alta? - zapytał Ole cicho, tak by nie usłyszała go Roza.

- Nie przywykłam do biżuterii - westchnęła Liisa, co chwila podnosząc ręce i sprawdzając, czy nie zgubiła pierścionków.

- Nie przesadzaj! - prychnął Ole. Liisa miała na sobie klejnoty Runefeltów. Choć wybrała najskromniejsze ze szkatułki, to i tak czuła się zbyt strojnie. Na szyi zawiesiła krótki sznur drob­nych perełek z lśniącym szafirem przy zapięciu, a w uszach miała dyskretne klipsy z pereł. Nigdy nie nosiła kolczyków, więc choć Roza zapewniała, że bar­dzo jej w nich do twarzy, nie dowierzała i była prze­konana, iż goście na jej widok wybuchną śmiechem. Roza odmówiła założenia jakichkolwiek ozdób, poza wisiorkiem złotego ptaka na skórzanym rze­myku. Traktowała go jak amulet i nigdy się z nim nie rozstawała. Mar ja próbowała ją namówić na szmaragdową kolię po Kristinie, ale Roza, uniósł­szy dumnie brodę, oznajmiła, że nie są jej potrzeb­ne inne klejnoty. Mar ja zrezygnowała, widząc, że nic nie wskóra. Kiedy Roza powiedziała: „nie”, zna­czyło „nie”.

- Jak nas zobaczą, będą się śmiać - krakała Liisa.

- Cii! Wyglądasz ślicznie - uspokoił ją mąż i osła­niając dłonią czoło, popatrzył w stronę płynącej po­woli w stronę przystani łodzi. Trudno mu było ustać w miejscu. Serce waliło mu młotem, nie sły­szał własnych myśli.

Liisie zdawało się, że została obsypana płatkami róż. Wstrzymała oddech, a na jej twarzy odmalowa­ło się oddanie, graniczące z czcią. Ole jednak tego nie dostrzegł. To, co ona wzięła za wyszukany kom­plement, było z jego strony jedynie próbą uspoko­jenia zdenerwowanej żony.

Liisa, która nie pamiętała, kiedy Ole powiedział jej coś tak miłego, poczuła się uskrzydlona szczę­ściem. Nabrała przekonania, że mąż w ciągu minio­nej zimy naprawdę się zmienił.

- A co, u diabła, stało się z gośćmi? - zapytał Mattias, krążąc niespokojnie po ogrodzie. Roza strofowała go, że znów wypycha kieszenie w spodniach.

- Nie zapominaj, Mattias, że to nie kopalnia! Nie wyjął rąk z kieszeni z przekory. Nie lubił, gdy ktoś nim dyrygował. W oknach holu zauważył twarze Pekki i Marji, na których malowało się peł­ne napięcia oczekiwanie, podobnie jak na twarzy Rozy. Ostatnie tygodnie przygotowań wywołały fa­lę wspomnień. Mar ja przypomniała sobie radosne lata, kiedy uwielbiająca tańce i zabawy Kristina Runefelt była młodą panią na Hailuoto.

Ville także postanowił poczekać w pałacu. Choć Roza niemal błagała go, by razem z nimi powitał gości, uprzejmie, acz stanowczo, odmówił. Nie był w stanie wyjaśnić tego dokładnie Rozie. Sam nie ro­zumiał do końca wszystkich swoich uczuć, jak więc inni mieli je pojąć.

Roza pogodziła się w końcu z jego decyzją, do­myślając się, że Ville kieruje się wyczuciem i tak­tem. Nie chciał uczynić niczego, co mogłoby rzucić cień na osobę Hugona i zbrukać pamięć o nim.

- Jakoś pusto na tej łodzi - stwierdził Ole, dłonią osłaniając oczy od słońca.

- Może przewoźnik wypłynął wcześniej? Wpraw­dzie to niepodobne do Ardvo, ale kto wie...

Samotna postać kierowała się w stronę pałacu.

- Albo całkiem nie trafiłaś z modą, przygotowu­jąc stroje dla nas - rzucił Mattias, zerkając na Rozę - albo ten mężczyzna nie jest ubrany odświętnie. Któż to taki?

Roza nie zareagowała na jego żarty. Wyprostowa­ła się jak struna i odparła, wzruszając ramionami:

- Nie mam pojęcia. Ale nikogo z zaproszonych gości nie znam z wyglądu, więc to nic nie znaczy.

- Ale gdzie są pozostali? - dziwiła się Liisa. Ole westchnął i pomyślał, że za chwilę stanie się najgorsze. Bezwiednie stanął za żoną i otoczył ją ra­mionami. Liisa zamarła, bojąc się odetchnąć.

- Nie wiem - odpowiedział Ole i spojrzał na Rozę, która przejęła się jeszcze bardziej niż Liisa. Zrobiło mu się jej żal.

Kiedy przybyły gość przekroczył bramę ogrodu, zauważyli, że jest nieco starszy niż Mattias. Poruszał się dostojnie z ogromną pewnością siebie. Ole po­znał po lnianych włosach, kim jest ten mężczyzna.

- Witamy w naszych progach! Zapraszamy na przyjęcie - odezwała się Roza, postępując jeden krok do przodu.

Ukłoniła się i podała dłoń. Nieznajomy skłonił się lekko, prawie nie zginając karku, i złożył poca­łunek tuż nad jej dłonią. Maniery miał nienaganne. Twarz pozostała nieprzenikniona. Ale trudno było­by uznać, że ubrał się stosownie do okoliczności.

- Obawiam się, że dziś na Hailuoto nie pojawią się goście - oznajmił ze spokojem.

Roza potrząsnęła głową, przekonana, że widzi te­go człowieka nie po raz pierwszy, ale nie mogła so­bie przypomnieć, gdzie i kiedy go już spotkała. A przecież nie powinno to być takie trudne, skoro w okresie pobytu na Hailuoto tylko kilka razy od­wiedziła Oulu. Poznała niewiele osób, nie powinna była więc mieć problemu z ich rozpoznaniem.

- Uważam, że to przyjęcie byłoby nie na miejscu, dlatego odprawiłem waszych gości, którzy przyby­li na przystań w Oulu.

- Wszystkich? - jęknęła Liisa.

- Kim pan jest? - zapytała Roza lodowatym gło­sem i mrużąc oczy, popatrzyła na nieznajomego.

Ledwie się powstrzymała, by nie ująć się pod bo­ki. Ole zauważył, jak z trudem zdołała się opano­wać i zachować z godnością. Wywołało to w nim szczery podziw. Siostra nie dała się przyprzeć do muru. Nie miał pojęcia, skąd czerpie siły, ale był z niej dumny.

- Kim pan jest, który ośmiela się przychodzić nie­proszony i psuć przyjęcie na cześć mojego zmarłe­go krewnego, Hugona Runefelta? - zapytała dobit­nie. - Jakim prawem odsyła pan moich gości, któ­rzy wsiadali na pokład mojej łodzi?

- Zapewniam, że miałem takie prawo - odparł mężczyzna.

- Kim pan jest? - powtórzyła swoje pytanie Roza.

- To mój brat - usłyszeli nagle glos Villego.

Wszyscy jak na komendę odwrócili się, nie sły­szeli bowiem wcześniej jego kroków. Ville stanął na schodach i napotkawszy spojrzenie brata, skinął lekko głową na powitanie. Bracia najwyraźniej nie byli zbyt wylewni.

- Boris Hurmerinta - przedstawił się nieznajomy i skierował kolejny ukłon w stronę Rozy. - Pani nie musi się przedstawiać, wiem, kim pani jest - oznaj­mił, uśmiechając się z uznaniem. - Plotki rozchodzą się lotem ptaka. - A to pani mąż?

Mattias uścisnął dłoń gościa. Zachowywał się, zgodnie z oczekiwaniami Rozy, jak człowiek do­brze wychowany, chociaż zmrużył groźnie oczy, a na jego ogorzałej twarzy jaśniej odcinały się bli­zny. Siląc się na uprzejmość, przedstawił starszemu bratu Villego Liisę i Olego.

Boris Hurmerinta uniósł brew, ściskając dłoń Olego, ale nie powiedział niczego, co mogłoby zdra­dzić, że się znają.

- Nie ma pan prawa psuć przyjęcia na cześć Hugo­na Runefelta, Borisie Hurmerinta! - oznajmiła Roza.

- Sądzę, że jak najbardziej mam - odparł ze spoko­jem i skierował się w stronę zastawionych stołów. - Poczęstuję się - rzekł jakby nigdy nic, zerkając przez ramię, i nałożył na talerz zarówno wędzone mięso, jak i rybę, a także różne rodzaje pieczywa. Sięgnął po kieliszek i nalał sobie szampana.

- Nie ma sensu, byście dłużej czekali - dodał, tak jakby był gospodarzem jakiegoś zwykłego spotka­nia towarzyskiego. - Obawiam się, że oprócz mnie nikt więcej nie przybędzie. Szkoda, żeby zmarno­wało się tak dobre jedzenie! Ville i ja otrzymaliśmy nieco staroświeckie wychowanie. W naszym rodzin­nym domu nie zwykło się trwonić czegokolwiek.

- Szkoda tylko, że nikt nie nauczył pana dobrych manier - wyrwało się Rozie. - Pan splugawił pamięć mojego krewnego! Jak miał pan czelność dopuścić się tego? Przecież nawet nie był pan zaproszony! Wie­działabym, gdyby pan znajdował się na liście gości, po­nieważ osobiście wypisywałam wszystkie zaproszenia!

- Pani wybaczy, że przerywam - wszedł jej w sło­wo Boris Hurmerinta. - Pozwolę sobie jednak zauważyć, że Hugo Runefelt za życia wystarczająco zadbał o splugawienie własnego nazwiska. I wciąż pozostaje taki w pamięci. Nazwisko „Runefelt” okryte było niesławą, jeszcze zanim urodził się mój brat i łaskawa pani, jak mniemam. Ludzie doskona­le wiedzą, kim był Hugo. Takich spraw nie zapomi­na się łatwo. Goście przybyliby na to przyjęcie nie z szacunku dla zmarłego, ale z ciekawości. Zawró­ciłem ich z przystani. Zresztą żaden z nich nie miał ochoty zostać uznany za przyjaciela zmarłego.

- Jak pan śmie? - powtórzyła Roza.

Nie zważała na Mattiasa ani Olego, którzy pró­bowali skłonić ją do milczenia. W ogóle ich nie słu­chała. Widziała jedynie brata Villego, bezczelnie częstującego się jedzeniem, w którego przygotowa­nie włożyła wraz z Marją i Liisą tyle pracy. Jej gniew był niebezpieczny jak grzęzawiska, o których czę­sto mówił Seamus. Bezdenne bagienne otchłanie na Florydzie, gdzie człowiek albo mógł utonąć, nie po­zostawiając po sobie żadnego śladu, albo jeśli omi­nął grząski grunt, mógł zostać pożarty przez aliga­tory. Była wściekła, ale uprzejma. Wiedziała, że nie może dać się sprowokować, bo wtedy ten zadufany arystokrata będzie opowiadał znajomym, że krew­ni Hugona Runefelta to nieokrzesane gbury z naj­bardziej dzikich okolic Norwegii.

Bywała w miejscach, w których Boris Hurmerinta nigdy nie postawi swojej stopy. Nie wolno jej o tym zapominać. On o tym nie ma pojęcia, ale wy­starczy, że ona wie i potrafi zachować się tak, jak przystało na damę. Ma swoją godność i nie pozwoli jej sobie odebrać, cokolwiek ten intruz zamierza.

- Hugo Runefelt zbrukał nie tylko własne imię - odparł chłodno Boris Hurmerinta. - Zniszczył także mojego brata. Jeszcze za życia sprawił, że Ville okrył się skandalem, i póki Ville zamieszkuje tę wyspę, również zza grobu okrywa hańbą mojego brata.

- To bzdura, dobrze o tym wiesz, Borisie! - wtrą­cił się Ville z pasją. - Jakoś dziwnie nie kwapiłeś się, by dopuścić mnie blisko siebie i sobie podobnych. Słałeś mi pieniądze w nadziei, że nie pojawię się na żadnym z twoich przyjęć. Skąd więc nagle ta brater­ska miłość, którą mi tak nieoczekiwanie okazujesz?

Boris Hurmerinta udawał, że nie słyszy sarkazmu w słowach młodszego brata. Jako jedyny częstował się potrawami wystawionymi na stołach i chwalił to, co według niego było szczególnie smaczne. Gospo­dyni nie wyglądała na zadowoloną z jego pochwał.

- Zbytnio ci pobłażałem, Ville - odparł, wzdycha­jąc ciężko. - Może liczyłem na to, że dzięki temu się opamiętasz? Że wreszcie odpowiedzialność weź­mie w tobie górę? Niestety, daremnie. - Wzruszył ramionami. - Skoro jednak łagodnością nie zdoła­łem zawrócić cię ze złej drogi, braciszku, zmuszasz mnie, bym użył bardziej radykalnych środków. Czynię to z bólem, ale jeśli to jedyny sposób, by cię uchronić, nie mogę się wahać. Potrafię żyć z cier­pieniem. Pogodzę się jakoś z tym, mając świado­mość, że przynajmniej próbowałem. Nigdy bym so­bie nie darował, że zrezygnowałem i pozwoliłem ci brnąć dalej ku zatraceniu, Ville. Stoczyć się tak jak Hugo. Ty, Ville, nie jesteś tak zepsuty. Ty wciąż masz jeszcze wybór. Możesz jeszcze uczynić w ży­ciu wiele dobrego.

- Skończyłeś? - zapytał Ville beznamiętnie. Roza ujęła Villego pod rękę, jakby chciała dodać mu otuchy w konfrontacji z niesprawiedliwym bra­tem, który potrafił głosić długie mowy, ale nie chciał zaakceptować Villego takim, jakim był. Roza nie pojmowała, dlaczego nie chciał zrozumieć, że Ville jest dobrym człowiekiem?

- Czego chcesz? - zapytał Ville.

- Chcę, byś wreszcie zaczął żyć, jak należy, bra­cie.

Ville odchylił głowę i zaśmiał się w pogodne let­nie niebo. Pozwolił się oślepić słońcu i śmiał się do łez. Reakcja była tak gwałtowna, że Mattias zanie­pokoił się o niego. Obawiał się też o Rozę. Nie sądził, by żona rozumiała, w co się wplątała, stając bezwarunkowo po stronie przyjaciela Hugo.

- Nie możesz mnie zmusić! - zawołał Ville.

- Owszem, mogę - odparł Boris, odstawiając ta­lerz i kieliszek. Wytarł dłonie w surdut, co natych­miast rzuciło się Rozie w oczy. Była pewna, że prawdziwy arystokrata tak by się nie zachował. Mo­że rodzina Villego także była nowobogackimi, choć nie tak świeżymi jak Roza i jej najbliżsi.

- Właśnie to jest najwspanialsze, Ville, że mogę cię zmusić. - Poklepał się po kieszeni. - Tutaj, mój bracie, mam dokumenty o twoim ubezwłasnowol­nieniu. Mnie się powierza prawną opiekę nad tobą.

Roza jęknęła.

- Mam też dokument, gdzie ja, jako twój prawny opiekun, podpisałem zgodę na przymusowe umieszczenie cię w szpitalu dla obłąkanych.

- Szpital dla obłąkanych? - zapytał Ville, ściska­jąc dłoń Rozy tak mocno, że aż jęknęła. - Mój włas­ny brat chce mnie odizolować od świata?

- Jestem za ciebie odpowiedzialny - odpowiedział Boris Hurmerinta. - Troszczę się o to, by mój brat, który, niestety, jest wrakiem człowieka, mógł pod­leczyć swoje nerwy. By na powrót stał się mężczy­zną, a nie żałosną kreaturą, jaką jest teraz. - Boris splunął w trawę i zagrzmiał: - Spójrz na siebie! Spójrz na siebie, Ville! Mdli mnie, gdy na ciebie pa­trzę. Stoisz tu uczepiony cudzej żony jak matczy­nej spódnicy.

Ville puścił Rozę, jakby się nagle oparzył. Pozwo­liła mu na to. Nawet cofnęła się parę kroków, by mógł udowodnić starszemu bratu, że jest mężczy­zną i potrafi sam o siebie zadbać.

- Nie jestem obłąkany.

- Czyżby? - zapytał Boris.

- Popełnisz błąd, wysyłając mnie pod przymusem do azylu.

- Tak? Udowodnij!

- W jaki sposób? - zapytał Ville, siadając na naj­niższym stopniu schodów.

Brat podszedł do niego.

- Wracaj do domu - rzekł.

- Tylko tyle? Żadnych dodatkowych warunków? - zdziwił się Ville. - To do ciebie niepodobne, Boris!

- Stań się szanowanym obywatelem, ożeń się, spłodź dzieci. Może ludzie z czasem zapomną, co o tobie opowiadano, zapomną o twoim związku z Hugonem Runefeltem.

- Nieźle - stwierdził ironicznie Ville. - Może uda mi się tego wszystkiego dokonać w ciągu najbliższej doby. Przecież aż się roi od dziewcząt z dobrych ro­dzin, które pragną mnie poślubić. Może niektóre są głuche i nie słyszały plotek krążących o mnie i o Hugonie. Może kilka tych głuchych to przy oka­zji sieroty i rodzice nie przeszkodzą im popełnić te­go największego błędu w ich życiu. Może któraś ma jedynie prawnego opiekuna, który nie troszcząc się zbytnio o to, że niszczy jej życie, pozwoli jej poślu­bić mężczyznę, który do kobiety jest w stanie ży­wić jedynie uczucie przyjaźni...

Gdy urwał, zapadła cisza.

- Jeszcze tej doby mogę cię ożenić - odparł Boris.

- O czym ty mówisz?

- Znalazłem dziewczynę, która jest chętna ciebie poślubić - wyjaśnił Boris. - I to jeszcze dziś.

- Kiedy planowane jest przyjście dziecka na świat? - zapytał Ville cynicznie, wytrzymując spoj­rzenie brata.

Boris nie mrugnął nawet powieką ani się nie za­rumienił.

- Dziecko uznasz za swoje, będzie nosić twoje na­zwisko.

- A kiedyż to miałbym spłodzić szczęśliwej pan­nie młodej potomka? - zapytał Ville i wzdrygnął się.

- Dziecko urodzi się w lutym.

- Nie opuszczałem wyspy w maju. Boris Hurmerinta nie dał się wyprowadzić z równowagi, przez co jeszcze bardziej zyskał w oczach Olego. Nie potrafił pojąć, że brat Villego zdołał tak wiele załatwić w przeciągu zaledwie miesiąca, bo ty­le czasu upłynęło od jego wizyty u adwokata w Oulu, kiedy to zwierzył się mu ze swych rozterek.

- Możesz wybierać: trafisz do szpitala albo oże­nisz się jeszcze dziś wieczór. Po ślubie wsiądziesz wraz z małżonką na pokład statku płynącego do Helsinek. Tam przesiądziecie się na inny statek pły­nący do St. Petersburga.

- Ale czy tak długa podróż morska nie odbije się na zdrowiu mojej ciężarnej żony? - zapytał Ville. - Nie chciałbym, aby cierpiała podczas naszej podró­ży poślubnej.

- Z St. Petersburga udacie się do Paryża - ciągnął Boris. - Nasi krewni z największą radością gościć was będą u siebie, kiedy narodzi się dziecko.

- A tu nikt się nie dowie, kiedy dziecko dokład­nie przyszło na świat - zrozumiał Ville olśniony. - Fantastyczny plan!

- Nie może pan tego zrobić swojemu bratu - wtrąciła się Roza.

- Szpital dla obłąkanych albo ślub - oznajmił Bo­ris Hurmerinta. - Nie przypłynąłem łodzią sam, Ville. Albo pójdziesz dobrowolnie, albo zabierzemy cię stąd siłą. Cokolwiek się zdarzy, pamiętaj, że po­zostawiłem ci wybór.

Ville wzruszył ramionami.

- Cóż, w takim razie mogę się zacząć pakować. Wolałbym to zrobić sam.

Roza wyjęła spinki z włosów, potrząsnęła głową, tak że loki opadły jej swobodnie. Ból głowy nieco zelżał, choć wciąż dudniło jej w skroniach. Ścisnę­ła je opuszkami palców, ale nie pomagało. Nie by­ła w stanie pomóc sobie.

- To dla dobra Villego - zapewnił Boris, ale gdy zobaczył, że brat podchodzi do grobu Hugona i tam klęka, wzruszył ramionami i rzekł: - Znowu ta ma­skarada! Ville zawsze kochał teatr. Popisuje się, że­by zwrócić na siebie uwagę. Uwielbia, gdy wszyscy na niego patrzą. W końcu musiał uczynić jeszcze i to, by wywołać zainteresowanie własną osobą.

- Sam pan w to nie wierzy - przerwała mu Roza. - Widziałam ich razem. To była miłość. Prawdziwa mi­łość. Jak może pan nazywać to grą?

- Bo inaczej musiałbym nazwać grzechem, i to śmiertelnym. A nie życzę mojemu bratu wiecznego potępienia. Przybyłem tu, ponieważ chcę jego dobra.

Roza nic na to nie odpowiedziała.

Ville ciężkim krokiem opuścił cmentarz. Wciąż miał na sobie odświętny strój, rozwiązał jedynie apaszkę. Włosy opadły mu na czoło. Roza zauwa­żyła na jego policzkach ślady łez.

- Co postanowiłeś? - zapytał Boris Hurmerinta.

- Odosobnienie czy małżeństwo? Oto jest pyta­nie - odrzekł Ville. - Zniszczyć życie młodej ko­biecie czy sobie? Nie wiem, Boris. Jestem takim tchórzem, że skłaniam się ku myśli, by zmarnować życie jej. Pozwól jednak, że jeszcze się zastanowię w drodze do miasta.

Borys skinął głową na znak, że się zgadza.

- Nie płacz! - poprosił Ville, całując Rozę. - Zniosę niemal wszystko, ale nie to, że płaczesz być mo­że w dniu mojego ślubu.

- Nie będę płakać - obiecała i otarła łzy.

Ville chwycił swą niewielką walizkę i poszedł za bratem w stronę łodzi, która czekała na przystani.

Roza złamała obietnicę natychmiast, gdy Ville odwrócił się plecami. Rzuciła się w ramiona Mattiasa i płakała tak rozdzierająco, że ten obawiał się, czy nie postradała zmysłów.

Nikt z pozostałych nie odezwał się na temat przyjęcia, które się nie odbyło.

6

- Z głodu w każdym razie nie umrzemy - ode­zwał się Ole, patrząc na stoły uginające się od jadła.

Przykryte białymi ukrochmalonymi obrusami z adamaszku kontrastowały z wiosenną zielenią ogro­du i soczystą zielonością przystrzyżonych trawni­ków. Stoły udekorowane były białymi różami. Biel i zieleń. Te dwie barwy nadawały ton. Ole uwolnił się gwałtownym ruchem z surdutu, w którym było mu za gorąco, i zdjął z szyi apaszkę. Zwichrzył włosy i po­trząsnął głową, tak że grzywka opadła mu niesfornie na czoło, tak jak na co dzień. Roześmiał się i za przy­kładem Borisa Hurmerinta zaczął się częstować sma­kołykami obficie wystawionymi na stołach.

- Jesteś kompletnie pozbawiony uczuć, mam ochotę tobą wstrząsnąć - mruknął Mattias, ale i on zdjął surdut i podwinął rękawy koszuli do łokci.

- Proszę bardzo! - odparł Ole, przełykając zapie­kane w chlebie ryby. - Będzie więcej zabawy niż z tego całego przyjęcia.

- Dla Rozy to było bardzo ważne.

- Wiem o tym - odpowiedział Ole. - Ale to nie ja zepsułem jej przyjęcie, lecz brat Villego. Nie musisz się ze mną bić tylko dlatego, że ci dwaj są już w połowie drogi do Oulu. Tym razem bowiem nie ja zawiniłem.

Mattias ugryzł się w język, wszak swoje wiedział.

- Nie będzie przyjęcia? - zapytała Lily jasnym głosikiem i popatrzyła po twarzach dorosłych. Mia­ła na sobie piękną niebieską sukienkę, podobną do tej, w którą ubrana była Liisa. We włosy skręcone w korkociągi miała wpięte nowe wstążki. Nigdy jeszcze nie była tak ślicznie ubrana, a tymczasem wszyscy dorośli złoszczą się i krzyczą.

- Będzie przyjęcie! - oświadczyła Roza z groźną stanowczością.

- Tylko że bez obcych - dodał Ole i odstawił ta­lerz niebezpiecznie blisko krawędzi stołu. Chwycił Lily za rękę i sięgnął po talerzyk dla niej. - Teraz poczęstujesz się tym, na co masz ochotę, kochanie.

- Czy tak właśnie robi się na przyjęciach? Ole pokiwał głową z powagą i pomógł jej wybrać.

- Co jeszcze się robi na przyjęciach? - pytała da­lej Lily, za którą krok w krok podążał mały Matti. Ole sięgnął więc po drugi talerz. Miał już pod opie­ką dwoje dzieci, które z ufnością przyjmowały każ­de jego słowo.

- Na przyjęciach ludzie ze sobą rozmawiają - mó­wił Ole, jakby doskonale się orientował w życiu wyższych sfer.

- E, tam - stwierdził Matti.

- Nuda - dodała Lily. - Nic ciekawszego się nie robi na takich przyjęciach?

- Tańczy się - odpowiedział Ole.

- Możemy więc potańczyć? - zapytała Lily, wpa­trując się w wujka swymi szarymi oczkami. - Zatań­czysz ze mną wujku Ole?

- Najpierw coś zjemy - odparł Ole.

- A potem Mattias nam zagra - obiecała Roza, biorąc męża pod rękę.

- Co takiego? - zareagował gwałtownie Mattias. - Byłbym wdzięczny, gdybyś uprzedzała mnie wcze­śniej o takich niespodziankach, kochanie.

Roza oparła się mu policzkiem na ramieniu. Jak dobrze było poczuć jego ciepło przenikające przez cienką koszulę. Czuła się przy nim tak bezpiecznie.

- Dzisiejszy dzień jest kompletną klęską - powie­działa Roza.

- Owszem, ale jeśli zmusisz mnie do muzykowa­nia, będzie jeszcze większa katastrofa. Na czym zresztą miałbym grać? Na grzebieniu?

- Nie, na skrzypcach.

- No tak - odparł z rezygnacją Mattias. - Jens kiedyś opowiadał, że potrafisz grać na skrzypcach - rzekła cicho Roza.

- Umiałem, kiedyś. I to bardzo kiepsko. Poza tym nie mam skrzypiec.

- W tym domu są skrzypce. Pekka je zaraz przy­niesie. Piękne stare skrzypce.

Mattias roześmiał się.

- Ty rzeczywiście jesteś uparta, Roza. Westchnął i popatrzył na dzieci, które intuicyjnie szukały towarzystwa beztroskiego brata Rozy. Ciąg­nęły do wesołości i życia niczym ćmy do światła. Ole był pogodny, wesoły i zabawny. Nic dziwnego, że tak go lubiły. Gdyby ktoś im powiedział, że wujek Ole jest nieodpowiedzialny jak dziecko, nie miałoby to dla nich żadnego znaczenia. Wiedziały swoje.

- Zagraj, żeby Ole mógł zatańczyć, Mattiasie. Na pewno potrafisz! - prosiła Roza. - Przy okazji od­pędzisz także moje smutki i może dzięki temu nie będę płakać. Sami urządzimy sobie przyjęcie.

W jej słowach kryła się błagalna prośba, a prze­cież dumna Roza nie umiała nigdy o nic poprosić. Mattias popatrzył na nią z czułością i w tym mo­mencie uzmysłowił sobie, że znów jest w niej po uszy zakochany. Rozsądnie postąpił, żeniąc się z nią. Oboje mogli na tym jedynie zyskać. Byli dobrymi przyjaciółmi, oboje przeżyli już tyle rozczarowań, że nie szukali namiętności, w którą już nie wierzyli. Ich małżeństwo miało być spokojną, cichą przysta­nią, w której nikomu nie może stać się krzywda. Żadnemu z nich nie groziło roztrzaskanie się na ska­łach z powodu tego drugiego. Nie groził im żaden sztorm, w którym mogliby się rozbić lub utonąć.

W pewnym sensie każde z nich dla drugiego by­ło łodzią ratunkową.

W życiu, które mieli razem dzielić, nie było miej­sca na wielkie szaleństwa. Wybrali siebie nawzajem dlatego, że nie mieli już siły zmagać się z gwałtow­nymi uczuciami.

A tymczasem jego znów dosięgła miłość. Patrzył na Rozę, wpatrywał się w jej przepastne błękitne oczy i czuł gwałtowną tęsknotę za jej bliskością.

Zapragnął przytulić ją mocno i uścisnąć w ramio­nach. Pragnął opowiedzieć jej, że znów zyskała nad nim taką władzę, że mogła go pozbawić spokojne­go snu nocą i radości za dnia.

Kocha ją.

- Zagraj coś dla mnie, Mattias - prosiła, powstrzy­mując go od wyznań miłosnych.

Zobaczył Pekkę niosącego stary instrument. Sta­ruszek trzymał skrzypce ostrożnie, niczym nie­mowlę. Mattias zrozumiał dlaczego, kiedy ujął je w dłonie. Różniły się od tych skrzypek, których grajkowie wzdłuż wybrzeża Helgeland dotykali osmolonymi rękami i naciskali struny stwardniały­mi od ciężkiej pracy palcami. Mimowolnie pogła­dził pieszczotliwie instrument.

- To nie są zwykłe skrzypki, Rozo - rzekł naboż­nie. - To koncertowe skrzypce, Rozo. Cenny stary instrument, którego taki domorosły grajek jak ja nie powinien dotykać...

Uśmiechnął się zakłopotany, ale Roza, w której ów cenny przedmiot nie wzbudził takiego respek­tu, orzekła brutalnie:

- Gdy nikt na nich nie gra, skrzypce są jedynie martwym kawałkiem drewna z kocimi jelitami.

Mattias skrzywił się, nie pojmując, jak można po­wiedzieć coś równie trywialnego. Nie rozumiał jej reakcji, pamiętał, ile miała szacunku dla wszystkich wspaniałości, które pozostawił po sobie Ailo.

- Są nastrojone - rzekł Mattias zdziwiony, spraw­dzając dźwięk skrzypiec.

- Pozwoliłem sobie to uczynić - chrząknął Pekka, a na jego twarzy odmalowała się duma. - Ojciec Hugona, pan Henrik, nauczył mnie trochę grać - dodał mimochodem. - Te skrzypce należały do pa­na Henrika, który grywał na nich z wielką radością. Potrafił też grać na klawesynie. Z szacunku dla jego pamięci staram się utrzymywać skrzypce w na­leżytym stanie. Zawsze stroję instrument. Trochę też na nim grałem. Dbam o te skrzypce tak, jak on o nie dbał. Czynię to z wielką przyjemnością.

- No, no - mruknął Mattias, dotykając leciutko strun. - Nie potrafię już tak dobrze śpiewać - rzucił wesoło - ale grać tak całkiem nie zapomniałem. - Gotowy do tańca, Ole?

- Czy ja jestem gotów? - spytał Ole. - Też mi py­tanie. W całym probostwie Alta i Talvik nie znajdzie się lepszy tancerz ode mnie! Lily, kochanie! - Wziął na ręce córeczkę Rozy i stanął gotowy do pląsów, gdy tylko Mattias dotknie smyczkiem strun. - Ga­dasz czy grasz, Mattiassen? - zapytał wyzywająco.

Mattias zagrał.

Roza i Liisa skierowały swe kroki do letniego pa­wilonu. Otworzyły na oścież drzwi i popatrzyły na świeżo uszyte poduszki zdobiące ławki umieszczone pod szklanymi ścianami. Usiadły obok siebie zado­wolone z odrobiny cienia. Słońce bowiem prażyło niemiłosiernie, mimo że już dawno minęło południe.

- Jak mogłam być tak naiwna i wierzyć, że to się uda? - odezwała się Roza. - Czemu was nie posłu­chałam?

Liisa wzruszyła ramionami.

- Może doświadczyłaś tego, że ludzie są równi, obojętnie, czy wywodzą się z dołów społecznych tak jak my, czy z wyższych sfer.

Roza uśmiechnęła się lekko do swych myśli. Ona najlepiej ze wszystkich powinna wiedzieć, że to nie jest niemożliwe. Powinna przewidzieć, że tę chwi­lę, którą planowała z taką starannością, ktoś zechce wykorzystać, by zaszkodzić jej lub komuś z jej bli­skich. Z bólem pomyślała o Villem.

- Ktoś z zaproszonych musiał powiadomić o tym jego brata - powiedziała Roza z namysłem. - Nie znajduję innego wytłumaczenia. A ten wyczekał odpowiedni moment, zaczajony niczym pająk. Przecież gdyby chciał, zjawiłby się na wyspie kie­dy indziej. Ale on przybył akurat dziś, w tak waż­nym dla nas dniu, ważnym także dla Villego. To straszne, Liiso.

- Biedny Ville! - westchnęła Liisa.

- Biedny Ville! - powtórzyła Roza.

- Chociaż nie rozumiem, jak on może... - zaczęła Liisa i zarumieniła się. Zagryzła dolną wargę i ciągnę­ła odważniej, mimo że niełatwo jej było o tym mó­wić: - Nie pojmuję jego postępowania, ale wiem, że Ville nie jest złym człowiekiem. Rozumiem, że nic nie poradzi na swoje uczucia. Wydaje mi się, że je­mu jest jeszcze ciężej z tym żyć niż innym ludziom, którzy też nie zawsze dobrze ulokują swoje uczucia...

Roza nie „odpowiedziała. Słowa wydawały się zbędne.

- Jak sądzisz, co wybrał? - podjęła po chwili Liisa. Roza popatrzyła w stronę ciągnącej się po hory­zont Zatoki Botnickiej.

- Nie wiem - odparła szczerze. - Zresztą, co to za wybór? Szpital dla obłąkanych albo małżeństwo. Tak czy owak straci wolność.

Przez chwilę obie pogrążyły się w milczeniu.

- Sądzę, że się ożeni - rzekła w końcu Roza.

- Ja też - odparła Liisa. - Mam nadzieję, że ma na tyle rozumu w głowie, by wybrać ślub. W końcu w małżeństwie bez miłości da się jakoś żyć. Wyda­je mi się, że większość ludzi żyje w takich związ­kach, nie będzie więc z pewnością osamotniony. Większość ludzi pobiera się z rozsądku, Rozo. Na­wet bogaci nie wiążą się ze sobą z miłości...

Powiedziała to głosem delikatnym jak porcelana. W jej słowach Roza wyczuła wielką samotność, ale cóż miała powiedzieć, by pocieszyć bratową? Liisa była zbyt dumna, za nic w świecie nie przyznałaby się, że miała na myśli siebie i Olego. Zaparłaby się, przywołując wszystkie świętości, i nigdy więcej nie otworzyłaby swego serca przed Rozą.

- Zapewne to prawda - rzekła więc Roza i wes­tchnęła ciężko.

Wyjrzała, by popatrzeć na Mattiasa, który grał na cennych starych skrzypcach. Ole obracał się w tań­cu wraz z Lily, a mały Matti naśladował kroki wu­ja. Z daleka Roza dostrzegła jeszcze wyraźniej, jak bardzo Matti przypomina Mattiasa.

- Nie będzie takiego przyjęcia, jakie sobie zapla­nowałam - rzekła, patrząc przepraszająco na Liisę. - Chciałam, żebyś i ty spędziła przyjemnie czas, że­byś wywiozła stąd jakieś miłe wspomnienie, Liiso. W naszych rodzinnych stronach nie mamy okazji stroić się w suknie balowe. Nikt nas tam nie zapro­si na przyjęcie do The House.

Liisa uśmiechnęła się. Oparła się o ścianę i pogła­dziła się po brzuchu.

- Może to i lepiej. Te druty mnie zabiją. Chyba będę miała jutro ślady.

- Ale przecież i tak jest uroczyście, prawda, Liiso? Tak pięknie wyglądasz!

- Owszem - odparła Liisa.

- Chciałam, żeby Ole zobaczył cię w tej sukni - wyjaśniła Roza.

Liisa spuściła wzrok.

- Dla Olego ja się nie liczę - rzekła zdruzgotana. - Nie zmieni tego ani gorset, ani najpiękniejsza suknia na świecie. On mnie nie dostrzega.

- Patrzył na ciebie - zaprzeczyła Roza, poprawia­jąc fałdy sukni. Wstała, a kiedy Liisa chciała uczy­nić to samo, Roza podniosła ostrzegawczo rękę i powiedziała stanowczo: - Ty tutaj zostaniesz. Bę­dziesz tu sobie siedzieć niczym kusząca uwodzicielka i snuć grzeszne rozmyślania, a ja przyślę po cie­bie mojego bezmyślnego brata.

- Nie... - chciała się sprzeciwić Liisa.

- Zamilcz, moja droga - poprosiła Roza. - Nikt nie wie lepiej niż ja, jak bardzo zajęty sobą jest mój kochany braciszek. Ale wiem też, że ma oczy na właściwym miejscu i bardzo gorącą krew. Więc od czasu do czasu udaje się sprawić, by się ocknął.

Pochyliła się lekko i poprawiła suknię Liisy. Ob­ciągnęła dekolt, by jeszcze bardziej odsłaniał biust.

- Świetnie! - oznajmiła zadowolona i ściągnęła z ra­mion Liisy niebieski szal. Ta poczuła się nieprzyzwo­icie obnażona. - Nie potrzebujesz tego szala - rzekła Roza po cichu z wyrachowaniem. Sądzę, że zgubiłaś go w ogrodzie. Nawet Ole będzie musiał go zauważyć.

- Roza - odezwała się błagalnie Liisa. - Nie wpra­wiaj Olego w zakłopotanie!

- Chyba nie będzie, u diabła, zakłopotany fak­tem, że czuje pociąg do własnej żony!

- Roza! Poruszenie Liisy i gwałtowne rumieńce na jej twarzy rozbawiły Rozę. Bratowa była pokryta pą­sem od cebulek włosów po brzeg sukni.

- Chcesz, by ciebie pragnął - wyszeptała Roza in­tensywnie.

- Tak - przyznała Liisa zawstydzona, przymyka­jąc powieki. Nie potrafiłaby powiedzieć tego, pa­trząc Rozie prosto w oczy.

- Nie ma się czego wstydzić - stwierdziła Roza z natury bardziej bezpośrednia. - Wprawdzie jest ja­sno, ale niech trochę pokrąży wokół ciebie, mając ciasno w spodniach. O ile wiem, to nie szkodzi na zdrowie. Niech trochę pocierpi. Życzę mu tego!

- Roza!

- Może nie zachowuję się jak dama - przyznała Roza - ale lubię osiągnąć swoje cele. Nie udało mi się urządzić porządnego przyjęcia na cześć Hugo­na, to przynajmniej spróbuję zrobić coś dla ciebie.

Zatrzymała się przez chwilę w otwartych drzwiach, chłonąc intensywną, oszałamiającą niemal woń róż. Tu, przy pawilonie, woń ta była tak słodka i ciężka, że wprawiała w stan upojenia.

- Wróżę, że nie minie pół godziny, gdy mój brat, Ole, zabłądzi pod twoją spódnicą. A może pod dekol­tem? A nim dzień się skończy, będzie cię błagał, byś się rozebrała. A to oznaczać będzie, że suknia spełniła swoją rolę, prawda? Nawet jeśli przyjęcie, które miałam nadzieję ci podarować, nie doszło do skutku...

- Tak, wtedy się okaże, że suknia spełniła pokła­dane w niej nadzieje - wyszeptała Liisa i zerknęła pośpiesznie w stronę ogrodu, gdzie jej mąż wciąż tańczył ze swą czteroletnią siostrzenicą. Nie mogła nic poradzić na to, że wciąż go kochała ponad wszelki rozsądek. Wciąż nie widziała poza nim świata. Olśniewająco urodziwy Ole pochwycony w sidła przez taką nieciekawą kobietę.

- Nie powinnaś go tak mocno kochać - odezwa­ła się Roza. - Ale to pewnie silniejsze od ciebie, prawda?

- Owszem - odpowiedziała Liisa i nawet nie pró­bowała kłamać. - To silniejsze ode mnie. Nie mam na to wpływu. Kocham go. I choć czasami wolała­bym nienawidzić, nie potrafię kierować swoimi uczuciami. Wiem, że on nie zasługuje na moją mi­łość, ale i tak go kocham. Kocham tylko jego.

- Jedzenie trzeba wnieść do środka - zarządziła Roza, zwracając się do Mattiasa. - Zresztą spytaj Marji! Ona Już zaczęła uprzątać.

- Zapewne uważasz, że dzieciom dobrze by zro­biło, gdyby trochę pomogły - rzucił, patrząc na żo­nę z powątpiewaniem. - Za to Ole lekkoduch mo­że i tym razem się wykręcić, prawda?

Roza pokiwała głową.

- Dobrze zrozumiałeś. Wiedziałam, że mam mą­drego męża.

- Właśnie - odparł Mattias. - A kiedy skończymy, wybierzemy się razem z dziećmi na spacer wzdłuż plaży?

- Naprawdę miałbyś ochotę? Mattias westchnął:

- Nie wydaje mi się, byś mogła zmienić Olego tym chytrym podstępem, ale jeśli tego chcesz, to próbuj, kochanie.

Ole nie był głupcem i w lot przejrzał zamiary Rozy. Oboje wyrośli z tego samego pnia. Siostra na ogół na próżno próbowała go przechytrzyć. Teraz też jej z pozoru przypadkowe upomnienia, że powi­nien więcej uwagi poświęcić Liisie, brzmiały niemal jak rozkaz. Śmieszyło go udawanie, że nie rozumie, o co chodzi. Z rozbawieniem pozwalał siostrze od­grywać rolę generała.

Tak naprawdę jednak to on ich wszystkich wo­dził za nos. To dzięki niemu brat Villego przybył na Hailuoto. To on okazał Liisie zainteresowanie, które wprawiło ją w zakłopotanie. Kupił materiał na suknię i jedwabny szal. Wiedział, że uszyta z te­go zostanie piękna suknia.

Jego wyobraźnia jednak nie posunęła się tak da­leko, by przypuszczać, że Roza wymyśli przyjęcie. Siostra miała swoisty dar zaskakiwania wszystkich.

Ale wszystko to cudownie wpasowało się w jego plany i realizację własnego celu.

Teraz znów Roza taktownie kierowała nim, a on udawał, że robi to, co ona chce. Jak bezwolny głu­piec dawał się prowadzić w otwarte ramiona stęsk­nionej żony, której serce waliło młotem. Udawał tak przekonująco, że Roza nie miała najmniejszej wątpliwości, iż to ona wszystko zaaranżowała.

Piękny ten szal, pomyślał Ole, podnosząc go z trawy tuż obok letniego pawilonu. Ułożony w kunsztowny sposób niczym nurt wartkiej rzeki, nie spadł tam sam. Poznał, że to sprawka Rozy. Uśmiechając się pod nosem, zastanawiał się, o czym myśli Liisa.

- Wymknąłem się spod rozkazów generała w spód­nicy - odezwał się, wchodząc do altany.

W środku było duszno. Słońce nagrzało prze­szklone ściany pawilonu i chociaż drzwi były otwarte na oścież, to jednak w niewielkim pomiesz­czeniu nie przewietrzyło się dostatecznie.

- Powinnam pójść pomóc Rozie - zerwała się Liisa, ale Ole ją powstrzymał.

Była tak poruszona, że pod skórą w okolicach ucha widać było wyraźnie, jak szybko bije jej puls. Drobne kolczyki z pereł nie bardzo pasowały do niej, bo należały niegdyś do delikatniejszych kobiet niż jego krępej budowy żona, ale w tej chwili wy­dawały się właściwą dla Liisy ozdobą. Może dzięki tym perłom dostrzegł w niej bezbronność, której ni­gdy wcześniej nie zauważył, a która poruszyła w nim najczulszą strunę.

Nigdy jej takiej nie widział, wystrojonej jak prawdziwa dama.

Ole nie miał pojęcia, co Roza zrobiła z jej fryzu­rą. Zazwyczaj proste, spłowiałe włosy upięte były te­raz tak, że tworzyły kaskadę lekkich loków. Okrągła twarz nie wydawała się wcale pucołowata. Nie pa­miętał już, by oczy żony lśniły takim blaskiem. Za­stanawiał się nawet, czy Roza nie poczęstowała Liisy, którą łatwo było upić, sherry, ale porzucił tę myśl, uznając, że nawet Roza by na to nie wpadła.

Suknia dopełniała dzieła. Nie było w niej nic co­dziennego. Gdyby przyjęcie się odbyło, nie musiał­by się wstydzić za swoją żonę. Zapewne nie tylko on zerkałby pożądliwie na dekolt odsłaniający buj­ną pierś. Ole mógłby przysiąc, że nawet wzrok Mattiasa zatrzymał się zbyt długo na głębokim dekolcie Liisy, nim Ole zdążył ją przykryć szalem. Teraz sie­działa tu, a jej gładka jak atłas skóra przyciągała je­go spojrzenie. Można by było uznać Liisę niemal za piękność. Mimowolnie poddał się jej urokowi.

Gdyby Ole nie zobaczył tego na własne oczy, za nic w świecie by nie uwierzył, że możliwa jest taka przemiana.

- Przecież jest środek dnia! - wyszeptała Liisa po­ruszona, kiedy klęknął przed nią i włożył ręce pod spódnicę.

- Wiem - rzekł chrapliwie, posyłając jej pełne bla­sku spojrzenie, równie gorące jak tarcza słoneczna na niebie.

Sunął dłońmi wzdłuż jej ud, odchylał halki, luzował tasiemki bielizny, nie zważając na wypowiada­ne szeptem protesty. Poznał, że nie wzbrania się z przekonaniem, ale przesuwając się i unosząc, po­maga mu uwolnić się z bielizny.

Oparła głowę o ścianę, przymknęła oczy i czuła, jak jego pieszczoty rozbudzają jej zmysły. Miał takie zręczne palce, podniecał ją, głaskał niczym sprag­nionego pieszczot kociaka, atakował niczym wojow­nik. Śladem dłoni podążyły usta. Usłyszała jego chrapliwy śmiech, gdy wygięła się w łuk i wydała z siebie pełen rozkoszy jęk.

Pod wpływem jego pocałunków całkiem straciła nad sobą panowanie, a wtedy on opuścił jej spódni­cę, otulił dokładnie jej nagość i wstał, trzymając w ręku bieliznę.

Liisa zarumieniła się.

Ole uśmiechnął się. Musnął lekko jej wargi, a Liisa, czując na jego ustach swój zapach i smak, spą­sowiała jeszcze bardziej.

- Zabieram ten fant - odezwał się Ole i schował do kieszeni. - Zamierzam zresztą zgromadzić ich więcej do końca dnia. A może skradnę jeszcze jakiś nocą...

Odszedł od niej tak jak przybył, pewny siebie i zadowolony, pozostawiając ją drżącą niczym osi­ka. Potrzebowała czasu, by zebrać się w sobie po tym, co się stało. Nie wiedziała, co ma o tym wszystkim myśleć.

Tyle przykrości od niego doznała, tak wiele cierp­kich słów padło między nimi, że trudno jej było uwie­rzyć w tak zaskakujący zwrot. Miała wrażenie, że śni.

- A jednak suknia spełniła pokładane w niej na­dzieje - wyszeptała, głęboko wdzięczna Rozie za jej pomysł.

Gdyby nie to przyjęcie, które w końcu się nie od­było, nie zostałaby uszyta tak elegancka i frywolna zarazem suknia. A gdyby nie suknia, Ole nie pieścił­by jej tak cudownie jak przed chwilą.

- Doprawdy, suknia dokonała cudu - szepnęła, wygładzając fałdy.

Roza i Mattias stali razem przy grobie Hugona. Zaczynało zmierzchać. Dwie godziny zajęło im uło­żenie dzieci do snu. W promieniach zachodzącego słońca odbyli spacer wzdłuż plaży. Wracając w stro­nę pałacu, bezwiednie skierowali swe kroki na nie­wielki cmentarz.

- To był zupełnie inny dzień, niż zaplanowaliśmy - rzucił sucho Mattias.

Roza pokiwała głową i odparła z namysłem:

- No cóż, wydaje mi się mimo wszystko, że to, co dziś przeżyliśmy, bardzo by ubawiło Hugo. Zwy­kłe przyjęcie pewnie uważałby za nudne, a z dzisiej­szych zdarzeń śmiałby się do rozpuku. Zwłaszcza z ich nieoczekiwanego zwrotu.

- Z Villego by się nie śmiał...

- N i e w i a d o m o - odparła Roza i zadrżała od chłod­nego powiewu wiatru. Pozwoliła, by Mattias otulił ją swoją kurtką, i z przyjemnością przyjęła ciepło, jakie­go jej użyczył. - Hugo z natury nie był wyłącznie do­bry - dodała i miała wrażenie, że gdzieś wśród gwiz­du wiatru słyszy śmiech ostatniego z Runefeltów.

7

- Ludzie mówią, że Ville Hurmerinta został ode­słany do azylu w Helsinkach.

Takie wieści przywiózł Pekka, który popłynął na stały ląd odwiedzić paru krewnych. Wszyscy się do­myślali, że tak naprawdę był ciekaw plotek. Chciał się dowiedzieć, czy głośno jest o przyjęciu na wyspie, które się nie odbyło. Krewni Pekki nie należeli do wyższych sfer, ale wiedzieli, czym żyją arystokraci, pracowali bowiem w ich domach jako służący.

- To znaczy, że się nie ożenił? - zapytała Roza z niedowierzaniem.

- Nie - odpowiedział Pekka.

On także był zaskoczony. Zaliczał Villego do te­go typu ludzi, którzy idą po linii najmniejszego oporu, dlatego był pewien, że Ville nie odrzuci wy­godnego życia w luksusie, nawet jeśli przystać bę­dzie musiał na nie całkiem zgodne ze swymi prze­konaniami warunki.

Ville miał szansę na kamuflaż, który zapewniłby mu powszechne poważanie. Oczywiście, że ludzie trochę by gadali, ale przecież oni zawsze znajdą pre­tekst do plotek. Po jakimś czasie sprawa by przyci­chła i kto inny stałby się obiektem zainteresowania. Tak jak to na ogół bywa.

Ville mógł mieć żonę, dziecko, dom. Nieszczęśli­wa dziewczyna byłaby mu wdzięczna za to, że po­zwolił jej uniknąć skandalu. Oboje mogliby potem wziąć sobie kochanków, jeśli tylko by chcieli. Wystar­czyłoby, żeby zachowali dyskrecję i dbali o pozory.

Tymczasem Ville zrezygnował z takiej możliwości.

Podobno dziewczyna (Pekka wiedział, kim jest, bo o tym plotkowały wszystkie służące w okolicy) w pośpiechu została wysłana zagranicę na naukę ję­zyka francuskiego. Tak brzmiała oficjalna wersja. Wszyscy wiedzieli, że ta nauka potrwa około roku. Wróci potem szczuplejsza w talii, dziecko zostanie oddane na wychowanie, a ona wyjdzie za mąż za kogoś niższego stanem albo w najgorszym wypad­ku skończy jako zgorzkniała dama do towarzystwa dla starego krewnego bądź guwernantka dla dzieci równie dobrze urodzonych jak ona.

Skandal, jaki wywołała, odbił się zbyt szerokim echem, by rodzina mogła kupić jej męża. Jej ostat­nią nadzieją był Ville.

Nikt nie przypuszczał, że Ville odmówi. Wszy­scy znali jego upodobanie do wystawnego życia. Spodziewali się, że wystarczy mu pomachać przed nosem papierami nakazującymi odseparowanie go od społeczeństwa, by chętnie podjął się roli rycerza w lśniącej zbroi.

- To znaczy, że wszyscy się pomylili co do Villego - zaśmiała się Roza.

- Na to wygląda - odparł Pekka.

- Czy ludzie uważają, że oszalał?

- Nazywają to załamaniem nerwowym - poinformował Pekka. - W gruncie rzeczy to jest to samo. Pewnie za jakiś czas go wypiszą, ale po tym wszyst­kim nikt nie będzie chciał mieć z nim nic wspólne­go. A to jeszcze gorsze niż plotki, które krążyły o nim wcześniej.

- Wydaje mi się, Pekka, że on zdawał sobie z te­go sprawę - stwierdziła Roza. - Ville nie jest głup­cem.

- Skoro pani tak sądzi...

- Hugo uważałby to za zabawne - rzekła Roza.

- To prawda - zgodził się służący i posmutniał. Wydawał się zmęczony. - Pan Hugo ubawiłby się całą tą sytuacją.

Pekka znał Hugona przez całe jego życie. Rozu­miał go i kochał. Ale nie był ślepy i dostrzegał tak­że mniej ujmujące strony jego osobowości.

- Szkoda, że odesłali go tak daleko - zmartwiła się Roza. - Inaczej odwiedziłabym go. Na pewno byłoby mu przyjemnie, gdyby przyszedł do niego z wizytą ktoś znajomy. Taki szpital dla obłąkanych to z pewnością okropne miejsce.

- Nazywają to sanatorium - rzekł Pekka.

- Niech sobie nazywają, jak chcą, ale i tak każdy myśli, że przebywają tam sami wariaci, prawda? Vil­le nie pasuje do tego miejsca! - Roza zdenerwowa­ła się i nie zważając na to, że Pekka gwałtownie za­milkł, zapytała: - A o nas też coś mówią?

Wzruszył ramionami. Oczywiście, wiele plotko­wano na ich temat. Pekka zdawał sobie sprawę, że ja­ko służący z Hailuoto nie słyszał wszystkiego, co lu­dzie opowiadali o jego chlebodawcach. Ale domyślał się, że za jego plecami naśmiewają się także z niego.

- Nie bardziej niż można się było spodziewać - odpowiedział dyplomatycznie.

Roza huknęła:

- Nie opowiadaj mi tu bzdur, Pekka! Nie rozma­wiasz z głupawą paniusią, której można wszystko wmówić. Jestem na tyle roztropna, by rozumieć, że w Oulu aż huczy od plotek na nasz temat. Założę się, że wszędzie, gdzie się pojawiałeś, ludzie gwał­townie urywali rozmowy.

Pekka uśmiechnął się. Lubił tę nową panią na Hailuoto. Dawno nie było tu osoby obdarzonej takim charakterkiem. Pan Henrik był podobny, ale musiał poskramiać nieco swój krewki temperament, ponie­waż jego żonę bardzo to raziło. Mawiała, że w swo­ich salonach nie ma ochoty widzieć plebejuszy. Pekka zawsze sądził, że była to starannie skrywana przez kolejne pokolenia Runefeltów rodzinna sła­bość, ale gdy na Hailuoto pojawiła się Roza córka Samuela, zrozumiał, że ta cecha ma swoje źródło u tej, którą nazywano na wyspie panią Marią.

- Rzeczywiście było trochę jak w kurniku - przy­znał z lekkim uśmiechem.

- Nie próbuj niczego przede mną ukrywać! - na­kazała Roza. - Wiesz doskonale, że ja tu umieram z ciekawości i chcę usłyszeć wszystkie plotki. Więc opowiadaj, proszę! Nawet jeśli to są najgorsze ka­lumnie. Nie potrzebujesz mnie chronić. Chcę wie­dzieć, co oni o tym wszystkim sądzą.

Pekce spodobała się jej postawa, więc opowie­dział o wszystkim, co usłyszał. Opowiedział Rozie znacznie więcej niż swojej żonie. Nigdy wcześniej mu się to nie zdarzyło.

Przez cale lato od Villego nie nadeszły żadne wieści.

Pod koniec lata Ole zaczął się domyślać zamia­rów Rozy. Nie przestali wszak być rodzeństwem, mimo że Roza utrzymywała teraz większy dystans. Nie czytał w jej myślach, łączące ich więzy były in­nego rodzaju. Wyczuwał jej nastroje, wiedział, co się za nimi kryje. Dlatego też z niechęcią oczekiwał nadchodzącej jesieni.

Sprawy miały się niedobrze.

Bał się, że pomimo swych usilnych starań zosta­nie ogołocony jak drzewa z liści. „Wszystko posta­wił na jedną kartę, wciąż przypominając siostrze o powinnościach wobec rodziny i tradycji. Chciał, by zrozumiała, że jest odpowiedzialna za to, by za­chować dla rodziny to, co do niej należy.

Nawet Hugo Runefelt nie lekceważył sobie tego. Ole miał nadzieję, że Roza będzie odczuwała to sa­mo zobowiązanie. Drobnymi gestami podsycał w niej to uczucie, ale rychło się okazało, że nie dość wystarczająco.

Już w sierpniu Roza zaczęła się pakować. Z po­czątku gromadziła tylko drobne przedmioty, biżute­rię i niewielkie srebrne ozdoby wykonane przez ar­tystę z kamiennej chaty. Potem sięgnęła po większe, nie czyniąc jednak spustoszenia we wnętrzu pałacu. Wybierała przedmioty, które miały wartość senty­mentalną. Ole bacznie ją obserwował, dlatego rzuciło mu się w oczy, że zbyt wiele chce pozostawić.

Roza już postanowiła, że nie zostanie na wyspie. Przygotowywała się, by jak najszybciej, dokładnie po upływie roku od przybycia na Hailuoto, wrócić do domu.

Z nikim na ten temat nie rozmawiała. Ole dowie­dział się tego od Mattiasa, który u progu jesieni po­trzebował kogoś, z kim mógłby pogadać, i zwrócił się z tym do Olego.

Wyznał z niechęcią, że stosunki między nim a Rozą ochłodziły się.

Ole spodziewał się tego, świadom, że siostra prze­żywa głęboką rozterkę.

Znał ją i dobrze wiedział, że siostra pochłonięta jakąś sprawą nie potrafi myśleć o niczym innym. Ta sprawa stawała się dla niej wszystkim, świat wokół przestawał istnieć.

Teraz miała Lily i dla niej znajdowała czas, opieko­wała się też małym Mattim, ale Mattiasa odsunęła od siebie. Ten zaś pomimo całej swojej wyrozumiałości nie należał do tego typu mężczyzn, którzy potrafią za­dowalać się okruchami. Był na to zbyt dumny.

Długo dusił to w sobie, w końcu jednak potrzeb­ny był mu ktoś, komu mógłby się wyżalić, a wów­czas Ole zadbał o to, by być w pobliżu.

Siedzieli w pogrążonej w półmroku bibliotece. Często się tu zaszywali, by zapalić cygara, jakie po­zostały po Hugonie Runefelcie, i napić się czegoś mocniejszego. Raczyli się takimi gatunkami alkoho­li, o których istnieniu przed przybyciem na wyspę nie mieli nawet pojęcia, a których zapewne po wy­jeździe z Hailuoto nie będą mieli okazji więcej za­kosztować. Biblioteka stała się ich azylem, chociaż i tu mogli się spodziewać nalotu Rozy. Tyle że ona od lata przestała uczestniczyć w życiu innych. Zamk­nęła się w sobie i pochłonięta własnymi sprawami, nie dostrzegała otoczenia.

- Czasem jest gorętsza niż słońce - mówił Mattias przygnębiony. - A zaraz potem jak styczniowa noc. Nie mogę się na niej wyznać.

- A czy ktoś kiedykolwiek potrafił? - rzekł Ole bezwiednie, ale zaraz uświadomił sobie, że powi­nien bardziej ważyć słowa.

- Przypuszczam, że tak - odparł Mattias. Obaj dobrze wiedzieli, że ma na myśli ojca Lily.

- Ona pakuje teraz szkice i rysunki - powiadomił krótko Mattias. - Zabiera jej to sporo czasu!

Nie wspomniał, że jeden szkic upodobała sobie szczególnie: ten, który przedstawia mężczyznę w butach do konnej jazdy. Szkic ów zawsze znaj­duje się na wierzchu teczki, którą właśnie przeglą­da. Przekłada go z teczki do teczki, tak by zawsze mieć go pod ręką.

- Pozostało jeszcze parę tygodni - westchnął Mattias - a potem to miejsce zostanie oddane potrzebującym.

Ole poczuł, jak drży mu szczęka.

- Może to i dobrze - westchnął Mattias. - Nie urodziłem się do takiego życia.

Rozłożył ręce, jakby chciał objąć cały pokój, któ­ry wciąż nosił ślady dostatku i władzy. Roza wynio­sła wszystko, co jej zdaniem miało związek z ich rodem, resztę pozostawiła na miejscu. A pomieszcze­nia stały się przez to jakby jeszcze bardziej przytul­ne. Przedmioty ze srebra łamały wcześniejszy styl. Kiedy zapakowała je, przywróciła bezwiednie wcześ­niejszy urok i elegancję wnętrz.

- Taki pałac może być dobry dla tych, którzy się w dostatku urodzili i innego życia nie znają. Ja wo­lę mniejsze pomieszczenia. Poza tym nie lubię być na cenzurowanym. Czuję się obco w tym kraju i tęsknię do domu, u diabła! Jeśli o mnie chodzi, to chciałbym, żeby czas płynął szybciej. Może kiedy to wszystko minie, Roza znów będzie sobą?

- Mów za siebie - rozgniewał się Ole. - Ja chęt­nie tu zostanę. Ale czy ona mnie o to pyta?

Mattias zaniósł się pełnym goryczy śmiechem.

- Roza nie pyta. Ona czeka, żebyś zrozumiał, co powinieneś uczynić.

- Mógłbym tu osiąść na stałe - zapewnił Ole.

- Powinieneś porozmawiać z Rozą - zapropono­wał Mattias.

Olego przeszyły dreszcze.

Mattias zaśmiał się i dodał z namysłem:

- Zapewne nie przekonałeś jej, że zasługujesz na takie miejsce. Nie twierdzę, że nie próbowałeś, ale w oczach Rozy chyba niewystarczająco.

Ole przypomniał sobie, jak adorował żonę przez minione miesiące. Ciągnął tę grę z Liisą od pamięt­nego dnia nieudanego przyjęcia. Rozkochał ją w so­bie na nowo, a widząc jej bezgraniczne oddanie, na­wet trochę jej współczuł. Otworzyła przed nim swoje serce na oścież.

- Ustatkowałem się. Mam żonę. Może będziemy mieć dzieci. Potrzebuję takiego miejsca jak to. Osza­leję, jeśli będę musiał wracać z powrotem do Samuelsborg, pamiętając o tym, co straciłem.

- Powinieneś spłodzić jej dziecko! - stwierdził cy­nicznie Mattias.

Ole połknął łyk alkoholu. Nie smakował mu, pa­lił w przełyku i wywoływał nieprzyjemny skurcz żołądka.

- Z twojej strony to nie są szczere uczucia - stwierdził krótko Mattias. - Obserwuję cię. Jesteście z Rozą bardzo podobni. Nie podoba mi się to. Pó­ki co jednak nie skrzywdziłeś jeszcze Liisy. Wpra­wiłeś ją w zdziwienie, zawróciłeś jej w głowie, wo­dzisz ją za nos, obsypujesz pięknymi słówkami. Ale nic w tym złego, jak przypuszczam, bo to w końcu twoja żona, i ona wygląda na uszczęśliwioną.

- Dzieci nie rodzą się na zamówienie - odparł krótko Ole.

- Słyszałem, że tobie się urodziło kilkoro! Ole wzruszył ramionami.

- Nic o tym nie wiem. Może Liisa nie może mieć dzieci? Nie mam pojęcia. Nie rozmawiamy o tym.

- To o czym rozmawiacie? - zapytał Mattias za­ciekawiony. Nie zauważył bowiem, by Liisę i Ole - go jeszcze coś łączyło. On sam bardzo lubił rozma­wiać z Liisą. Uważał ją za bardzo ciepłą, wrażliwą osobę, która ma własne przemyślenia. Chętnie dzie­liła się nimi z kimś, kto potrafił jej słuchać i jej nie wyśmiewał.

- My nie rozmawiamy - odparł Ole.

- Wydaje mi się, że Roza byłaby gotowa podaro­wać Hailuoto Liisie.

- Liisie?

- Pomyśl o tym! - poprosił Mattias.

Ole myślał o tym tak intensywnie, że mało nie oszalał. Próbował zrozumieć, co chodzi Rozie po głowie, ale ona pilnie strzegła swych myśli.

Nie potrafił jej rozszyfrować.

Nie mógł odgadnąć, co siostra zamierza.

W końcu nie wytrzymał i ją o to zapytał.

Kiedy któregoś wieczoru wyruszyła o zmierzchu w stronę letniego pawilonu, poszedł za nią. Roza chętnie zaczynała swój spacer wśród ostatnich kwit­nących róż, bo wciąż była pod ich urokiem, a koń­czyła zawsze na przystani. Nie patrzyła stamtąd na ląd, lecz w kierunku morza.

- Po co wciąż jeździsz do miasta? - chciał wie­dzieć Ole.

- Załatwiam to, co powinno być załatwione - od­parła Roza, krzyżując ręce na piersi.

Robiło się coraz chłodniej, w powietrzu czuło się już zapach jesieni. Jednak to nie zima nad Zatoką Botnicką przerażała Olego.

- Tęsknisz za domem? - zapytał z ociąganiem, nie mając odwagi podejść bliżej do siostry i pokazać swoją twarz. Nie chciał się zdradzić, póki nie od­gadnie, jakie są jej zamiary. - Tęsknisz za Alta?

- Tęsknota? To nie jest właściwe słowo - odpo­wiedziała Roza zmęczonym głosem.

Ole rozumiał, że ciężko jej dźwigać samej brzemię odpowiedzialności, ale przecież on gotów był jej po­móc, gdyby tylko mu na to pozwoliła. Chętnie wziął­by na swoje barki odpowiedzialność za majątek Hu­gona. Poświęciłby się z ochotą dla niej, no i dla siebie.

- Zamierzasz wracać? - pytał dalej.

- Tak - odpowiedziała.

To jedno słowo przesądziło o wszystkim. Ole po­czuł się, jakby z kamieniem u szyi wrzucono go w bezdenną głębinę.

- Ja nie mam ochoty wracać - rzekł. Roza zastygła na moment i wstrzymała oddech.

Wiedział, że to koniec.

- Mogłabyś mnie zostawić posiadłości Runefeltów, Roza.

- Mogłabym - odparła. - Ale nie sądzę, żeby to było właściwe. Wydaje mi się, że nie takie jest two­je przeznaczenie. Nie jest ci pisane życie tutaj - rzu­ciła w mrok.

Jeszcze tego samego wieczoru Ole wyprowadził się z sypialni, którą dzielił z Liisą. Nie wyjaśnił, dla­czego. Do Rozy po tym wszystkim prawie się nie odzywał. Zachowywali się wobec siebie uprzejmie, lodowato uprzejmie, ale na Hailuoto zapanowała zdecydowanie niemiła atmosfera.

Z jednej ze swych wypraw do Oulu Roza wróci­ła z Villem. Był blady i wychudzony. Rysy twarzy mu się wyostrzyły, oczy jakby pociemniały. Nie­chętnie mówił o tym, co go spotkało.

- Wypisali mnie z powodu niedostatecznego stopnia szaleństwa - oznajmił jedynie.

Od Rozy też nie dowiedzieli się niczego, choć najwyraźniej znała więcej szczegółów. Nawet Pekka nie przyniósł żadnych wieści, mimo że pytał zna­jomych służących w pałacach w Oulu i w okolicy. Po prostu nikt nie wiedział, co się działo z Villem. Nikt też nie miał pojęcia, jak Roza go odnalazła. Je­go powrót był dla wszystkich zagadką.

Dokładnie w rok po śmierci Hugona Reijo Mar­cusa Runefelta Roza wypełniła to, co przyrzekła swemu dalekiemu krewnemu.

Spędziła na jego ukochanej wyspie na Zatoce Botnickiej okrągły rok. Poznała każdy kąt w białym pałacu, każdy kamień w domku należącym niegdyś do Ailo syna Mikkala, mężczyzny w masce. Polubi­ła to miejsce. Wydeptała tu własne ścieżki, zachwy­ciła się pięknymi widokami. Z altany oglądała ogród we wszystkich porach roku. Poznała każdy przed­miot, który był ważny dla Hugona, i przez to dale­ki krewny, mimo że już nieobecny wśród żywych, stał się jej bardziej bliski.

Nauczyła się wszystkiego, co ważne, o ich wspól­nych korzeniach. Przyjęła to, co stanowiło jej dzie­dzictwo. Była spadkobierczynią Hugona, od dnia je­go śmierci w 1847 do tego samego dnia dokładnie rok później.

Tak, jak się umówili, po roku z całym majątkiem Hugona Runefelta mogła zrobić to, na co miała ochotę. Mogła tu zamieszkać na stałe albo podaro­wać wyspę, komu chciała. Takie dyspozycje pozo­stawił Hugo w testamencie.

Roza kazała sporządzić nowe papiery. W roczni­cę śmierci krewnego podpisała je własnym nazwi­skiem. Potem wsiadła na łódź, na której już czeka­li jej najbliżsi.

Ville odczekał trzy dni. Zależało mu na tym, aby Roza odjechała na tyle daleko, by nie doszły ją plot­ki ani nie tknęło nagłe przeczucie. Nie chciał, by wróciła z powrotem i płakała z jego powodu.

Jej bratu bardzo zależało na Hailuoto. Ville pod­słuchał, jak Mattias prosił Rozę, by mu podarowa­ła wyspę. Widział, jak rozmawiali podenerwowani w altanie, krążąc więc w pobliżu, starał się wyłapać urywki ich rozmowy. Ole błagał i groził, złościł się i upokarzał, ale Roza nie zgodziła się mu przekazać spadku po Hugonie. Nie pomogło Olemu nawet to, że jak powiedział, jako najstarszy syn ma większe prawo do spadku niż ona. Roza uparła się i stanow­czo trwała przy swoim.

Roza córka Samuela była uparta. Ville nie był jej do końca pewien. Dopiero gdy podsłuchał jej kłót­nię z bratem, przekonał się, że jest po jego stronie, i wtedy zaczął się zastanawiać, jak powinien postą­pić. Co według Hugona byłoby najlepsze.

Roza i Ville nie byli zgodni co do treści doku­mentów. Ostro się spierali, ale w końcu spotkali się wpół drogi, choć sugestie Villego odcisnęły się sil­niej na ostatecznym kształcie zapisów. Roza zabra­ła ze sobą większość pamiątek po artyście w masce. To, co pozostawiła, Ville przeniósł do kamiennej chaty. Umieścił tam też książki, które Hugo najbardziej cenił, oraz portrety ukochanego i jego rodzi­ców. Zajęło mu to trzy dni po wyjeździe Rozy i jej najbliższych z wyspy.

Roza pozostawiła Villemu ziemskie dobra Hugo­na, ale Ville przemycił klauzulę, że po jego śmierci majątek przypadnie dzieciom Rozy Samuelsdatter.

- Ja nie będę miał potomków - tłumaczył cicho, przekonany, że Roza ulegnie, widząc żałość w jego oczach.

Wszystko poszło dokładnie tak, jak zaplanował. Roza była wrażliwa na cudze cierpienie, Ville zaś potrafił wykorzystać słabości w ludziach ze swoje­go otoczenia. Roza zgodziła się i powiedziała nawet, że nie chce pozbawiać córki takiej możliwości. Kie­dy nadejdzie ten czas, Lily będzie już dorosła i sa­ma podejmie decyzję, co zrobić.

Roza złożyła podpis i wyjechała.

Dzień później opuścili Hailuoto Pekka i Marja. Przenieśli się do niewielkiego domu w Oulu, który nabył dla nich Ville. Do końca życia adwokat w mieście miał im też wypłacać miesięczne pobory.

Ville został na wyspie sam.

Odwiedził grób Hugona. Przeprowadził z nim długą rozmowę, wreszcie pocałował kamień z wy­rytym nazwiskiem przyjaciela. Zbierając się do odejścia, rzucił:

- Już się wkrótce spotkamy, ukochany. Spocznę tu razem z tobą.

Może Hugo nie życzyłby sobie tego, ale to on podjął decyzję. Sam wybrał sobie grób. Był tylko jeden sposób.

Wszystkie drzwi i okna w pałacu pozostawił otwar­te. Ubrał się w najelegantszy strój. Wypił szklaneczkę sherry, a potem cicho przeszedł od pokoju do poko­ju. Zaczął od najwyższego piętra, kiedy dotarł do scho­dów, dym był już tak gęsty, że nie widział swojej rę­ki. Zasłaniając dłonią twarz, przedzierał się przez dym, płomienie i żar. Zanosząc się od kaszlu, zrozumiał, że nie zdąży obejść już pomieszczeń na parterze.

Zresztą nie potrzebował.

Spokojnie, ze świadomością, że był dostatecznie dokładny, wszedł do biblioteki i przyłożył płonącą pochodnię do półki z książkami i do zasłon, tak sa­mo jak w każdym z pomieszczeń na piętrze. Ogień pożerał łapczywie wszystko. Wreszcie Ville polał się najlepszym koniakiem i wszedł w płomienie.

8

Droga powrotna do domu była znacznie mniej przyjemna niż wyprawa na Hailuoto przed rokiem, a to dlatego, że wyruszyli dopiero z nastaniem chło­dów i niepogody. Gdy opuszczali rejon Zatoki Botnickiej, miało się już ku zimie.

Od kilku dni Lily męczył kaszel, a przecież nie przekroczyli jeszcze obszaru graniczącego z Nor­wegią. Zresztą tak naprawdę granice w tych rejo­nach były dość umowne, a mieszkańcy odludnych, narażonych na kaprysy pogody traktów czuli się bardziej mieszkańcami płaskowyżu niż konkretne­go państwa.

Przez parę dni nie napotykali ludzkich siedzib, choć sądzili, że w pobliżu powinny być jakieś go­spodarstwa. Dwie noce spali na wozach otuleni w skóry z renifera, z zamocowanym nad głowami prowizorycznym dachem z koca. Mimo że rozpali­li ogień, by było im trochę cieplej, w nocy zmarzli na kość. Stan Lily pogorszył się.

Roza zamartwiała się o córeczkę, choć ukrywała swój niepokój. Mattias, który doskonale wyczuwał jej nastroje, uważał, że żona przesadnie trzęsie się nad dzieckiem. Roza ukradkiem próbowała użyć swej mocy, by pomóc Lily, ale bez skutku. Uznała więc, że skoro nie jest w stanie przyjść z pomocą córeczce ukochanego Seamusa, straciła dar, dzięki któremu koiła cierpienia wielu ludzi. Za dnia prze­klinała ostry wiatr, który przenikał ich na wskroś, zmuszał do zaciskania powiek i utrudniał oddycha­nie, gdy skuleni z zimna przedzierali się na północ. Z równą zaciekłością klęła podczas mroźnych kla­rownych nocy, bo miała wrażenie, że rozsiane na niebie gwiazdy sobie z niej drwią.

- Małej na pewno nie dolega nic poważnego - po­cieszał Mattias Rozę, gdy poranek nie wiadomo kie­dy zamienił się w popołudnie.

Zauważył pogłębiającą się bruzdę między brwia­mi Rozy. Widział, jak żona kurczowo tuli córecz­kę. Posyłał jej uspokajające spojrzenia, ale nie miał pewności, czy je dostrzega. Trzymał w rękach lejce i nie mógł dotknąć ani żony, ani chorej dziewczyn­ki, a tak bardzo pragnął osłonić je obie. Zadręczał się w duchu, że nie potrafi sprostać trudnej sytuacji, a Roza jakby się od niego odgrodziła.

Obawiał się, że pokonują dziennie zbyt krótkie odcinki, ale Roza nie chciała za długo przebywać z dzieckiem na mrozie. Dziecko było dla niej waż­niejsze niż życie. Mattias poczuł ucisk w sercu, tłu­maczył sobie jednak, że i on szalałby ze strachu, gdyby zachorował Matti.

Rozumiał dobrze, że Lily jest dla Rozy najważ­niejszą istotą na świecie, ukochanym dzieckiem, owocem miłości jej i tego obcokrajowca, którego imienia nie potrafił nawet wymówić. Zapamiętał je jednak, dlatego że żona wiele razy powtarzała przez sen. Łamał sobie język, ale to imię jakby nie paso­wało do jego ust. Nawet w samotności, gdy targa­ny zazdrością i gniewem, starał się je wykrzyczeć, nie chciało mu przejść przez gardło.

- Jest taka gorąca - żachnęła się Roza, wysuwając stanowczo podbródek, jakby spodziewała się z jego strony sprzeciwu. Mattias, dostrzegłszy to, poczuł się zraniony. - Na mrozie nie powinna być tak go­rąca, Mattias. Musimy koniecznie zatrzymać się gdzieś na nocleg!

Ole i Liisa jechali przodem. Oni ustalali tempo oraz pilnowali, by trzymać się wyznaczonego kie­runku. Na ich wozie siedział Matti. Mattias wolał­by mieć syna przy sobie, ale byłoby za ciasno. Po­za tym udzielił się mu niepokój Rozy, uznał więc, że chłopcu będzie lepiej u Liisy, która poświęci mu całą swoją uwagę. Zdawał sobie sprawę, że Liisie obecność chłopca jest na rękę. Przy dziecku bowiem Ole musiał liczyć się ze słowami i nie mógł mówić, co mu ślina przyniesie na język. Musiał powstrzy­mać się od grubiańskich uwag wobec swojej żony.

- W pobliżu nie ma żadnych gospodarstw - oznajmił Mattias, starając się ze wszystkich sił za­chować spokój.

Roza nie chciała mu wierzyć. Złościła się, że ośmiela się mówić coś takiego, ale w jej głosie wy­czuwało się panikę.

- Przecież muszą tu mieszkać jacyś ludzie!

- Tu nie, musimy jechać dalej!

- Przecież jechałeś tędy tylko raz, skąd więc mo­żesz wiedzieć, czy tu ktoś mieszka, czy nie?

- Rozmawialiśmy z Olem o tym, zanim ruszyli­śmy w drogę. Trzymaliśmy się rzeki, póki to było rozsądne, a potem odbiliśmy, żeby skrócić trasę. Te­raz przejeżdżamy przez pustkowia, Rozo. Tłuma­czyliśmy to tobie i Liisie i zgodziłyście się na nasz plan, żeby pojechać skrótem.

Roza przypomniała sobie, że rzeczywiście po dłu­giej naradzie z Olem zapytał ją o zdanie na temat trasy. Było to po nocy spędzonej w zagrodzie, pod­czas której prawie nie zmrużyli oka. Zatrzymali się za dnia u z pozoru zwyczajnej rodziny. Matka, oj­ciec kilku dorosłych synów i parobek mieli dość miejsca w chacie, by odstąpić jedną izbę podróż­nym. Późnym wieczorem okazało się, że spokojni mieszkańcy zamienili się we wrzeszczący motłoch.

Ole i Mattias na zmianę czuwali, ale z powodu kłótni i bijatyk właściwie żadne z nich nie spało tej nocy. Tylko gospodarze leżeli jak kłody pogrążeni w głębokim śnie, kiedy oni opuszczali rankiem nie­gościnną zagrodę.

Nie pierwszy raz byli świadkami awantur pija­nych gospodarzy, dlatego Roza z ochotą przyjęła pomysł, aby ominąć ludzkie siedziby. Pod wpływem niepokoju i lęku chętnie przystała na pomysł Olego i Mattiasa. Teraz jednak gorzko tego żałowała.

- Musimy się zatrzymać gdzieś pod dachem - upierała się przy swoim. - Lily nie zniesie tej jazdy.

- Może trzeba było pomyśleć o tym wcześniej - rzucił od niechcenia Mattias i dodał zapatrzony przed siebie: - Ostatecznie na Hailuoto nie było nam tak źle. Ze względu na dzieci byłoby o wiele rozsądniej poczekać z powrotem do wiosny. Nie mówiąc już o tym, że wrócimy do domu w środku zimy, a nie mamy żadnych zapasów.

- Mamy dość pieniędzy, by kupić, co potrzeba.

Mattias popatrzył na konia, silnego, brunatnej ma­ści ogiera, i z wdzięcznością pomyślał o Pekce, który pomógł im go kupić. Koń sprawował się bez zarzutu.

Roza wciąż miała o coś pretensje, ale Mattias wy­czuwał jej strach. Zdawał sobie sprawę, że to ab­surd, ale był zazdrosny o jej dziecko. Wstydził się targających nim uczuć i sam przed sobą nie chciał się do tego przyznać, szukając usprawiedliwienia.

- To nie był nasz dom, Mattias. Nie pasowaliśmy do tamtego miejsca - broniła swojej decyzji Roza.

Patrzył przed siebie, usiłując wyobrazić sobie świat, w jakim żyła Roza przez tych kilka lat, gdy opuściła Kafjord. To była zupełnie inna rzeczywistość: inne do­my, inne łóżka, inni ludzie. Roza bywała na salonach, przy jakich chaty, których progi przekraczali teraz, muszą wyglądać żałośnie. Kiedyś on był od niej doj­rzalszy, ale to się zmieniło. Roza wyprzedziła go i po­zostawiła daleko w tyle. Mattias kiepsko to znosił. Nie miał Rozie za złe tego, że wydoroślała, ale nie mógł się pogodzić z tym, że czuł się przy niej teraz taki ma­ły. Ich wzajemne relacje zostały zachwiane.

- Jeszcze trochę - powiedział. - Jeszcze trochę, Roza. Póki jest jasno. Nie możemy zatrzymać się tu, na tym kompletnym pustkowiu. To by było nie­rozsądne.

- Zatrzymamy się przy pierwszej napotkanej cha­cie - poprosiła.

- Dobrze, przy pierwszej chacie - obiecał, nie pa­trząc na nią.

Hailuoto stanowiło dla nich nowy początek. Mattias uwolnił się od wszystkich wyobrażeń na temat Rozy, jakie pielęgnował w sobie po jej powrocie. Znów był w stanie się z nią kochać. Stali się sobie bardzo bliscy, połączyła ich nowa więź.

Wraz z opuszczeniem Hailuoto oddalili się od siebie. Może to właśnie wyspa stanowiła spoiwo i te­raz, gdy stamtąd wyjechali, nie ma już dla nich żad­nej nadziei?

Chciał już dotrzeć do ludzkich siedzib, ale rów­nocześnie trochę się tego obawiał. Kiedy byli bo­wiem sami, przynajmniej nie musieli niczego przed sobą udawać. W towarzystwie innych momentalnie stawali się bardzo uprzejmi wobec siebie, a pod ma­skami, za jakimi kryła się Roza, trudno było do­strzec jej prawdziwą twarz.

Może z nim było podobnie. Wiele ukrywał, zby­wał milczeniem, dusił w sobie to wszystko, co po­winien był jej powiedzieć. Tyle się tego zebrało. Ale może uczyni to później, kiedy nadarzy się ku temu jakaś lepsza okazja. Kiedy Roza nie będzie miała po­wodu do zmartwień o dziecko, kiedy już wrócą do domu. O ile w ich gospodarstwie w Alta wszystko będzie jak należy.

... jeśli, kiedy...

Nie padło między nimi już żadne słowo, nie pa­trzyli też prawie na siebie. Roza siedziała, trzymając na kolanach córeczkę i obejmując ją kurczowo. Mattias słyszał, jak coś szepcze dziecku do ucha. Uspokajała małą, tak jak potrafiła najlepiej. Lily nie ma­rudziła. Zresztą Mattias nigdy nie widział, by dziew­czynka grymasiła. Zaciśnięte usteczka w tej drobnej twarzy porcelanowej lalki tworzyły cienką kreskę.

Gdyby nie zadarty nos i piegi Lily wyglądałaby tak jak lalki, którymi bawią się dzieci arystokratów, po­myślał Mattias. Miała twarzyczkę w kształcie serca, alabastrową cerę i niewielki prosty podbródek. Jej brwi nie przypominały gotowych uderzać gniewnie ptasich skrzydeł, a oczy szare jak popiół patrzyły nie­winnie. Miała płomiennie rude włosy, tak samo jak mama. Mattias wyczuwał, że w jego pasierbicy, dziec­ku mężczyzny, którego Roza ukochała ponad wszystko, drzemie równie silna wola i zdecydowanie.

Obawiał się, że w pobliżu nie ma żadnych zabu­dowań, a najbliższe ludzkie siedziby napotkają do­piero za parę dni. Za nic w świecie nie powiedział­by jednak tego teraz Rozie. W głębi serca przypusz­czał, że ona jest tego świadoma. Musiałby się chyba zdarzyć cud, żeby przed nadejściem nocy znaleźli jakiś dach nad głową.

Miał nadzieję jednak, że z małą nie jest tak źle, a niepokój Rozy podyktowany jest przesadną mat­czyną troską.

Żona przestała narzekać, mimo że powoli zmierzchało i miało się ku wieczorowi. Mattias czuł na plecach jej palące jak ogień spojrzenie. Ucieszył się więc, kiedy jadący przed nimi Ole zatrzymał się. Obaj wyskoczyli z wozu, by rozprostować kości. Roza nie ruszyła się z miejsca.

Okolica wyglądała dokładnie tak samo jak krajobrazy, jakie mijali przez cały dzień. W porośniętej wrzoścami i mchem tundrze prawie nie było widać drogi. Niedaleko szemrał strumyk. W deszczowej porze cały teren zamieniał się w grzęzawisko i nie sposób było przejechać tędy wozem. Rosnące tu i ówdzie karłowate zarośla nie dawały osłony przed wiatrem. Wystarczy jednak chrustu, by rozpalić ogień i zagotować jakąś ciepłą strawę, która pozwo­li im przetrwać noc.

- Prosiłam o dach nad głową - odezwała się Roza.

Mattias zacisnął dłonie na kancie wozu, aż pobie­lały mu kłykcie. Zdenerwowała go jej niesprawiedli­wość. Wszak się starali, wytężali siły i forsowali ko­nie. Całe szczęście, że rosną tu kępy traw, tak że zwierzęta posilą się i będzie je można napoić. Owies zostanie na gorsze chwile. Do domu przecież dale­ko. Czeka ich jeszcze wiele dni drogi i nie zawsze na postoju będzie można paść konie.

- Niestety, nie ma tu w okolicy żadnych gospo­darstw - powiedział, pochylając głowę. Nie miał siły spojrzeć jej w oczy i wyczytać w nich zawód. - To jedyne, co mogę ci zaproponować, Rozo. Zresztą wszyscy jesteśmy w tej samej sytuacji.

Odszedł, pozostawiając za sobą kompletną ciszę. Nawet dziecko nie pokasływało. Razem z Olem wyprzągł konie i poprowadził je napoić do strumienia. Ole zerknął przez ramię. Jasna grzywka opadła mu na czoło i zasłoniła oczy.

- Z małą nie najlepiej, co? - zapytał.

- Nie - odpowiedział Mattias.

- Jutro ty możesz jechać przodem - zaproponował Ole. - Koło południa powinniśmy dotrzeć do jakichś zabudowań. Sam zadecydujesz, gdzie się za­trzymamy, tak by moja siostra znów uznała cię za bohatera. Odpowiada ci to?

Mattias odsłonił zęby w uśmiechu, a oczy pod ciemnymi brwiami zwęziły mu się w szparki.

- Nigdy już nie będę bohaterem dla Rozy - rzu­cił krótko.

- Dziś to ona życzyła sobie gwiazdki z nieba - uznał Ole, wcale nie odczuwając współczucia dla siostry. - Zdarza jej się pragnąć rzeczy niemożli­wych. Zastanawiam się jednak, czy wiedziałaby, co z nimi począć, gdyby je dostała. Nie przejmuj się jej humorami, Mattias. Znamy wszyscy Rozę i wiemy, jak bardzo potrafi być niesprawiedliwa. Wieje lekki wiatr, ale noc nie powinna być mroźna. Jeśli chce, niech się boczy, nie pofruniemy z tego powodu.

Mattias nie odpowiedział. Słyszał gdzieś za pleca­mi śmiech synka i spokojny głos Liisy. Liisa miała takie pogodne usposobienie i wspaniałe podejście do dzieci. Mattias poczuł w sercu ukłucie zazdrości i postanowił z czasem nadrobić zaległości w kon­taktach z synem.

Później, wciąż później.

Wypuścił z rąk lejce, wiedząc, że Ole zadba o ko­nia, i rzucił krótko:

- Nazbieram chrustu. W jakiś czas po tej rozmowie pod osłoną wozów zapłonął wesoło ogień. Płomienie strzelały wysoko, więc Mattias dorzucił wilgotnego torfu. Na mo­ment utworzyła się gruba warstwa dymu, a potem znów zapalił się ogień. W ten sposób zaoszczędzili nieco chrustu. Liisa ugotowała kaszę. Dzieci posili­ły się, a dorośli zaspokoili pierwszy głód. Mattias ugotował zupę na suszonym mięsie. Matti jadł cie­płą strawę i starał się zachowywać jak dorosły, Lily tymczasem zaciskała buzię i nie chciała więcej, mi­mo że nie zjadła nawet połowy.

Mattias zaczynał utwierdzać się w przekonaniu, że Roza jednak nie przesadzała. Mała naprawdę wy­glądała niedobrze. Opróżnił swoją miskę i wziął dziewczynkę z kolan Rozy.

- Teraz ty coś musisz zjeść - nakazał żonie.

- Nie wystawiaj jej na wiatr! Mattias nie zważał na upominania żony. Potrafił zająć się maluchami: Lily i Mattim. To jego Lily na­zywała tatą i jego zapamięta jako ojca. Ten prawdzi­wy, biologiczny, pozostanie tylko trudnym do wy­mówienia imieniem i kojarzyć się będzie jedynie z opowieściami, które z czasem też zblakną w pamię­ci. To żadna konkurencja dla żywego ojca, którego Lily będzie miała na co dzień, póki nie dorośnie.

Nie musiał obawiać się upiorów i cieni.

To on jest ojcem Lily i troszczy się o dziecko tak samo jak Roza. Potrafi równie dobrze zaopiekować się małą.

- Jesteś chora? - zapytał, patrząc uważnie w drob­ną twarzyczkę dziecka i tuląc je w ramionach.

- Jest mi strasznie gorąco - westchnęła Lily.

Mała nie była zbyt rozmowna, jej szare oczy pło­nęły, a na policzkach pojawiły się wypieki, czerwo­ne jak róże w ogrodzie na Hailuoto. Pogłaskał twarzyczkę małej opuszkami palców, dotknął czoła i poczuł, że Lily ma wysoką gorączkę.

- Boli cię coś? - zapytał. Lily tylko na niego patrzyła.

- Boli cię głowa, a może gardło? - wypytywał dalej. Pokiwała lekko.

- Nie możesz przełykać? Przytaknęła.

- Tutaj mnie boli - wyszeptała i dotknęła rączką szyi za uchem.

Mattias dostrzegł tam opuchliznę i pomyślał, że to może być coś znacznie poważniejszego, niż przy­puszczał.

- Bardzo cię boli?

- Nie, trochę.

Może tylko mu się zdaje, że jest spuchnięta? Mo­że Roza zaraziła go swym strachem?

- Zmęczona?

- Uhm.

- Dziś przenocujemy na wozie - wyjaśnił jej ci­cho. - To będzie dopiero przygoda, co?

Szare oczy przejrzały go na wylot. Mała miała już prawie pięć lat. Niełatwo było ją oszukać. Wiedzia­ła, że nie czeka ich żadna fascynująca przygoda. Bę­dzie im ciasno i niewygodnie, a nad ranem okrop­nie zmarzną.

- Za to już jutro przenocujemy pod dachem - obiecał z powagą, gorąco wierząc w to, że nie rzu­ca słów na wiatr. Byłoby niewybaczalne skłamać dziecku.

- Na pewno? - zapytała Lily.

Mattias pokiwał głową, przyrzekając sobie w du­chu, że zrobi wszystko, co w jego mocy, by dotrzy­mać słowa. Ole twierdził, że do południa powinni dotrzeć do jakiejś zagrody. Dowiedzą się, jakie są odległości pomiędzy gospodarstwami, i zadecydują, jaki odcinek tego dnia przejechać, by wcześniej za­trzymać się na odpoczynek.

- Wyzdrowiejesz - zapewnił dziewczynkę.

- Czy już niedługo będziemy w domu? - zapyta­ła Lily.

- Niedługo.

- Tam jest tak samo jak na Hailuoto?

- Nie - odparł.

- Nie pamiętam domu - wyszeptała. - Ale nie mów o tym mamie, dobrze?

Mattias zacisnął mocno usta. Rozbawił tym dziewczynkę, która zrozumiała z tego grymasu, że łączy ich wspólna tajemnica. Lily była bardzo po­dobna do Rozy, a jednak miała w sobie coś zupeł­nie osobliwego.

- W domu też jest ładnie - powiedział. - Może jak zobaczysz, to wszystko ci się przypomni?

- Może - ” odparła z powątpiewaniem w głosie.

- Chcesz się załatwić? Skrzywiła się i pokręciła przecząco głową.

- W takim razie budź mamę, jeśli w nocy zachce ci się siusiu - rzekł, udając powagę.

Lily oparła się policzkiem o jego ramię i objęła go mocno za szyję.

- Jesteś kochany, Mattias - powiedziała i zasnęła z uśmiechem na ustach.

Wiele miłych słów usłyszał w swym życiu od ko­biet. Gromadził te słowa jak dzieci kwiaty na łące. Żadne jednak nie trafiły wprost do serca, tak jak zwyczajne, ale jakże gorące wyznanie miłości córki Rozy. Mattias ukrył je w pamięci. Spacerując nieda­leko ogniska i wozów, ukołysał dziecko do snu. Biedna maleńka, powinna odpocząć.

Roza nie przełknęła wiele. Kiedy Mattias zbliżył się z powrotem do obozowiska, mościła właśnie dno wozu skórami z renifera. Osłoniła też boki, by nie wiało przez szpary. Z Hailuoto zabrała pucho­we kołdry i poduszki miękkie jak obłoki. Mattias kręcił nosem, uważając, że niepotrzebnie ciągną to wszystko ze sobą, ale po paru nocach pod gołym niebem docenił ich przydatność.

- Zasnęła - wyszeptał.

Roza skuliła się z brzegu wozu. Mimo że była drobna, nie mogła się wygodnie wyciągnąć. Jedynie Lily nie musiała zginać kolan. Mattias ułożył ją ostrożnie obok Rozy, a ta przytuliła małą i okryła pledem. Dziewczynka instynktownie przywarła do leżącej obok mamy.

Uśmiechnął się, widząc je obie. Wzruszył go ob­raz matki i córki, ale nie chcąc dać tego po sobie po­znać, zakrzątnął się i przykrył je skórami z renifera. W dwóch narożnikach wozu umieścił kije i przymo­cował do nich wełniany tkany koc, który utworzył nad śpiącymi ukośny daszek. Nie chronił całkiem przed powiewami wiatru, stanowił jednak osłonę przed deszczem, gdyby zaczęło padać. Poza tym by­ło trochę przytulniej.

- Zawsze to jakiś dach - rzucił z uśmiechem.

Roza popatrzyła na niego z wyrzutem i zamknę­ła oczy. Nie dostrzegła zawodu w jego spojrzeniu. Nie widziała już, jak odwrócił się plecami i odszedł.

- Obiecałem Mattiemu, że my, mężczyźni, śpimy osobno - rzucił Ole dziarsko, niosąc na barana sy­na Mattiasa.

- Pod gołym niebem - wykrzykiwał radośnie Matti, wyraźnie próbując naśladować wujka. Miał bar­dzo podobne ruchy i gesty. Mattias nigdy wcześniej nie zwrócił na to uwagi.

- Ciii - uciszył synka i sam usłyszał, że jego głos zabrzmiał szorstko. W jednej chwili z twarzy chłop­ca zniknęła radość.

- Lily jest chora - wyjaśnił. - Najlepiej będzie, je­śli ja zaopiekuję się Rozą i Lily, a Ole i Liisa przy­pilnują ciebie. Sprawiedliwie?

- Nie - odparł synek, trzymając się jasnych gę­stych włosów Olego.

- Jutro zatrzymamy się w jakiejś chacie na postój.

- Nie składaj obietnic, jeśli nie wiesz, czy bę­dziesz je mógł dotrzymać - upomniała go Liisa ostrzegawczo.

Ale przecież Mattias już wcześniej złożył podob­ną obietnicę. Dwojga dzieci nie mógł zawieść.

- Wolę spać na wozie - rzekł Matti. - Ja z Olem i tak będziemy spać na wozie, prawda, Ole?

Brat Rozy zaśmiał się zakłopotany, ale i mile po­łechtany tym, że malec uważa go za taki autorytet.

- Jeśli będzie ładna pogoda, to może prześpimy się na wozie, ale jeśli będzie padać deszcz, to ja nie mam zamiaru przemoknąć, stary druhu. Coś mi się zdaje, że z ciebie większy twardziel niż ja i twój ta­ta razem wzięci.

Matti był zadowolony z pochwały. Wypiął dum­nie pierś i uniósł głowę, nie zwracając już uwagi na ojca. Mattias poczuł ukłucie w sercu, ale cieszył się, że Matti otrzymuje należne mu zainteresowanie. Pomyślał w duchu, że gorzej by było, gdyby wszy­scy go zbywali, tak jak on był zmuszony to czynić.

Ale przecież nie mogę się rozerwać, usprawiedli­wiał się. Nie mogę objąć ramionami wszystkich na­raz. Roza i jej mała córeczka bardziej mnie teraz po­trzebują. Tylko jak to wytłumaczyć pięciolatkowi?

Długo siedział przy ogniu, kiedy Liisa i Ole uda­li się na spoczynek, prowadząc za ręce jego syna. Mattiasowi wydawało się wprawdzie, że Liisa wola­łaby przespać się razem z Rozą i Lily, ale ona nie zwykła protestować. Dorzucał chrustu do ognia, od­suwając dręczące myśli, a kiedy był już bardzo zmę­czony, wsunął się pod pierzynę i skóry obok Lily.

Roza na szczęście już spała.

9

Następnego dnia nie dotarli wprawdzie do zabu­dowań, ale natknęli się na ludzi. Mattias odetchnął z ulgą, kiedy ujrzał pośród jednostajnej równiny lapońskie namioty ustawione w nierównym, jakby przerwanym kręgu. Z niektórych przez dymniki unosiły się smużki dymu i rozmywały bez śladu na tle szaroniebieskiego jesiennego nieba.

- Bogu dzięki! Ludzie! - wykrzyknął i odetchnął z ulgą.

Roza, pochylona nad gorączkującym dzieckiem, tylko na moment podniosła wzrok. Od poprzedniej doby stan Lily pogorszył się. Policzki miała pąsowe. Roza bardzo się bała. Zdenerwowana, rzucała mę­żowi nieprzyjemne uwagi, które raniły go niczym kamienie. Mattias nic nie mówił, choć jego strach był równie” silny. On także bardzo kochał to dziec­ko. Nie był tak nieczuły i zimny, jak sądziła. W du­chu zanosił do nieba gorące modły, by napotkać te­go dnia jakichś ludzi. Dręczyła go obawa, że nie zdoła dotrzymać obietnicy. A przecież przyrzekł, że kolejną noc spędzą pod dachem.

- Obozowisko Lapończyków! - zawołał Ole, któ­ry lekko zeskoczył z kozła i stanął obok wozu Mattiasa. - Chyba zadowolimy się namiotem, co? Ostatecznie najważniejsze, że nic nam nie będzie kapać na głowę - dodał z pozorną beztroską. Nie spodzie­wał się odpowiedzi ze strony siostry. Nie do niej przemawiał. Unikali siebie, na ile to było możliwe, i udawali, że nie dostrzegają, iż nawzajem sprawia­ją sobie tym przykrość. Nie wybaczył jej i wiedział, że ona się tego domyśla. Zresztą Roza też nie zapo­minała łatwo doznanych krzywd i wybaczenie ko­muś zawsze przychodziło jej z trudem. Taka była ich rodzinna słabość.

- Jak Lily? - zapytał Ole, także się martwiąc o tę dziewczynkę, która miała w sobie coś osobliwego. Swojego żalu do Rozy nie przenosił na jej córeczkę.

- Ma gorączkę - odparł krótko Mattias. - Przeno­cujemy tutaj. Chyba niedaleko już stąd do Kautokeino. Nie sądzę, bym się mylił.

W jego słowach pobrzmiewała pełna desperacji nadzieja.

- A więc niebawem będziemy w domu - zauwa­żył Ole i zmrużywszy oczy, prześliznął się spojrze­niem po otaczającym ich pejzażu.

Wszędzie widział to samo. Otwartą przestrzeń tylko tu i ówdzie porastały karłowate drzewa. W Finlandii mijali ciemne świerkowe lasy, niezli­czone jeziora i stawy. Ale im dalej na północ, tym bardziej krajobraz stawał się monotonny.

Ole wzdrygnął się.

- Nie ma jak w domu - rzucił z westchnieniem i wrócił do swego wozu. Skierowali się w dół ku obozowisku koczowników.

Nad niewielkim strumykiem stało rozstawionych kilka namiotów, a także stojaki z żerdzi, na których leżały zapasy żywności, sanie bez płóz, które zwano tu pułkami, narzędzia i przedmioty codziennego użytku. W pobliżu znajdowało się ogrodzenie z ka­mieni z dużym otworem wejściowym. Mattias wie­dział, że to zagroda, w której dokonuje się selekcji łań. Obok pasło się niewielkie stado reniferów.

Kiedy wjechali wozami do obozu, okrążyła ich gromada czarno - białych ujadających psów, które jednak nie wyglądały groźnie. Mattias zagadnął na­potkane kobiety, które potwierdziły, że mężczyźni, tak jak się domyślał, poszli ubijać renifery.

Była to wspólnota rodzinna - zapewne kilku bra­ci wypasało razem swoje stada, a mężczyznom to­warzyszyły żony i dzieci, a także paru wyrostków, zapewne jacyś siostrzeńcy, bratankowie albo kuzy­nowie z dalszej rodziny.

- Czy moglibyśmy zatrzymać się u was na noc­leg? - zapytał Mattias i uśmiechnął się swoim cza­rującym uśmiechem, który sprawiał, że zwykle otrzymywał to, o co prosił.

Zagadnięta przez niego ciemnowłosa kobieta, mniej więcej w tym samym wieku, odpowiedziała przyjaźnie, że jej brat ma w swym namiocie sporo miejsca, więc nie zabraknie dla nich posłania ani strawy. Wyjaśniła też, że do najbliższych osad jest stąd daleko. Pozostałe kobiety, dowiedziawszy się, o co chodzi przybyłym, rozeszły się do swoich spraw. W obozowisku każdy miał swoje obowiąz­ki, o czym Mattias dobrze wiedział.

Laponka, która się nimi zajęła, miała na imię Elen i jak wspomniała, niedawno straciła męża, a brat przybył jej pomóc przy stadzie. Przez jej twarz przemknął cień. Miała wystające kości policzkowe, krótki płaski nos, a nad ciemnymi oczami brwi w kształcie prostych kresek. Niektóre rysy w jej twarzy wskazywały na młody wiek, ale zmęczone spojrzenie kryło wiele trosk. Może to rozpacz po śmierci męża? zastanawiał się Mattias. Utrata mał­żonka zawsze pozostawia głęboką ranę.

- Brat nie bardzo się zgadza z moimi szwagrami - wyjaśniła, zerkając trwożliwie na boki, jakby zdra­dzała jakąś tajemnicę i lękała się, że ktoś ją usłyszy. - Dlatego postawił swój namiot na uboczu. Z natury jest raczej odludkiem, ale pracuje razem z innymi. Nie ma zresztą innego wyjścia, tu nikt nie poradzi so­bie sam - mówiła. - Musimy łączyć się we wspólno­ty, a w nich nie można sobie pozwolić na waśnie. Nie to, żeby brat kłócił się z moimi szwagrami, ale stroni od ich towarzystwa. Chodzi własnymi ścieżkami. Już jako dziecko miał taką naturę. Opiekuje się moimi sy­nami. Mam dwóch małych chłopców w wieku czte­rech i pięciu lat. Mają na imię Jakob i Peder. Dużo jeszcze czasu upłynie, nim dorosną i będą mogli sami zajmować się wypasem reniferów. Mój brat jest uczci­wym człowiekiem. Zadba o pozostawione przez mo­jego męża stado. Uczyni to dla moich synów.

Zaśmiała się, powstrzymując potok słów. Prze­czesała dłonią czarne włosy i założyła za ucho nie­sforny lok. Mattiasowi ten gest wydał się dziwnie znajomy. Od początku rozmowy z tą kobietą miał wrażenie, że skądś ją zna. Jednak zmęczony długą podróżą nie miał siły się nad tym zastanowić, zresz­tą przestał już ufać swoim przeczuciom.

- Poprowadzę was - zaproponowała Laponka, si­ląc się na uśmiech.

Ruszyła przodem w stronę średniej wielkości na­miotu ustawionego najbliżej strumienia. Mattiasowi wydal się wystarczającym schronieniem przed chłodem i wiatrem. Elen odchyliła tkaninę przesła­niającą otwór wejściowy i weszła do środka.

Kiedy Mattias wniósł na rękach Lily, Laponka już rozpalała ogień w palenisku pośrodku namiotu.

- Mój brat sypia tam - rzuciła Elen krótko, wska­zując na zwinięte skóry i wełniane pledy, ułożone na ziemi po przeciwnej stronie wejścia. Posłanie by­ło tak miękkie, że Mattias domyślił się, że skóry układano warstwami. Kiedy ogień rozpalił się, a otwór wejściowy został zasłonięty, w pomieszcze­niu zupełnie nie czuło się chłodu.

Mattias ostrożnie położył Lily na posłaniu i po­głaskał ją delikatnie po policzku. Pomrugała chwi­lę, ale zaraz znów zasnęła.

- Twoja córeczka jest chora? - zapytała Elen, zer­kając to na dziecko, to na Mattiasa.

- Od paru dni źle się czuje - wyjaśnił Mattias, nie widząc powodu, by tłumaczyć Laponce, że Lily nie jest jego córką.

- Będziemy tu dzisiaj nocować? - zapytał Matti, wpadając z hałasem do namiotu. - Naprawdę bę­dziemy spać w namiocie? - powtórzył, a w jego gło­sie Mattias usłyszał zachwyt.

- Tak, zanocujemy tutaj, Matti - odrzekł. - Ale jeśli chcesz skakać i krzyczeć z radości, to proszę, zrób to na zewnątrz. Lily jest chora i właśnie zasnęła.

Chłopiec zacisnął usta i nic nie odpowiedział. Ob­szedł wnętrze namiotu, po czym wybiegł, ale jego twarz nie była już tak radosna jak wiosenny poranek.

- Możecie tu zostać, póki mała nie wyzdrowieje - oświadczyła Elen w imieniu wszystkich członków siity.

Mattias poczuł ulgę, że sam nie musiał o to prosić.

- Masz śliczne dzieci, i do tego prawie w tym sa­mym wieku! - Uśmiechnęła się ze zrozumieniem. - Widać, że nie dałeś długo wytchnąć swojej żonie.

Mattias nie wyjaśnił, że dzieci są dokładnie w tym samym wieku. Uznał, że nie musi się nikomu tłu­maczyć ze swoich spraw. Obcy ludzie nie muszą znać prawdy. A jeśli będą zbyt ciekawi, powie im, że dzieci są bliźniętami. Nikt nie pozna się na tym kłamstwie, bo bywają czasem bliźnięta jeszcze bar­dziej różniące się od siebie niż Matti i Lily.

Posiedział przy dziewczynce w przyjaznym mro­ku namiotu, póki do środka nie weszła Roza.

- Przyniosę nasze rzeczy - powiedział i obrzucił żonę pełnym miłości spojrzeniem, którego ona zda­wała się nie dostrzegać.

Skinęła tylko głową. Była taka zmęczona, że led­wie trzymała się na nogach. Bardzo jej współczuł. Minionej nocy oboje prawie nie spali, obojgu tro­ski spędzały sen z oczu, a podróż tak bardzo nad­szarpnęła ich siły, że nie próbowali nawet rozma­wiać. Bo gdy zaczynali rozmowę, warczeli na siebie jak wściekłe psy. Lepiej więc było milczeć.

Kiedy wychodził z namiotu, omal nie zderzył się z Liisą. Ona też miała sińce pod oczami i smutną minę. Ta podróż wszystkim się dała we znaki. Liisa z trudem dźwigała pledy i skóry, które zdjęła z ich wozu.

- Ja się zajmę resztą - oświadczył Mattias stanow­czo. - Posiedź z nią, dobrze?

Starał się tak sformułować prośbę, by Liisa po­czuła, że zrobi mu przysługę, zostając z Rozą, ale Liisa przejrzała jego intencje. Zgodziła się jednak, kiwając w milczeniu głową. Nie potrzebowali wie­lu słów, by się zrozumieć.

Mattias miał nadzieję, że do Kautokeino nie jest już daleko, a stamtąd tylko parę dni dzielić ich bę­dzie od Alta. Zbliżała się nieuchronnie pora chłodów i niebawem należało się spodziewać pierwszych śnie­gów. Noce zrobiły się już strasznie zimne. „Kautokeino”. Już w samym tylko brzmieniu tej nazwy tkwiła nadzieja.

Ole zdążył wyprząc konie i zaprowadzić je nad strumień. Matti jak cień podążał jego śladem, stara­jąc się naśladować ruchy wujka. Mattias z goryczą zauważał, że to nie on jest autorytetem dla swoje­go syna.

Być może nie zasłużyłem na to, pomyślał z ros­nącą goryczą. Tyle razy w krótkim życiu syna za­wiódł go. W pewnym sensie ranił go zawsze wtedy, gdy większą uwagę poświęcał Lily. Ale mała Lily by­ła taka zachwycająca, miała tyle uroku. Jego syn ni­gdy taki nie będzie. Lily to fruwający motyl i nawet Matti, choć niechętnie się do tego przyznawał, był nią zafascynowany i gdy bawili się razem, naślado­wał ją we wszystkim.

Mattias usłyszał, jak chłopiec śmieje się z jakie­goś żartu Olego, i pomyślał sobie po raz kolejny, że jego syn w gruncie rzeczy nie trafił najgorzej. Ole potrafił zajmować się dziećmi. Miał przecież tylu młodszych braci i od dzieciństwa przywykł do opie­ki nad nimi i rozstrzygania sporów. Potrafił być równie miły dla wszystkich. Mattiego traktował zu­pełnie naturalnie na równi z Lily. Był sprawiedliwy. Czynił to bez wysiłku. Różnił się pod tym wzglę­dem od innych dorosłych.

Mattias wyładował najpierw swój wóz, potem wóz Olego, a następnie wniósł wszystko do namio­tu. Niby nie mieli ze sobą wiele, ale w środku zro­biło się ciasno.

- Jedzenie brat trzyma tutaj, blisko swojego po­słania - wyjaśniła Elen i podniosła kawałek płótna zakrywający masło i miski.

Przez jej twarz przemknął uśmiech tak nikły, że Mattias zastanawiał się nawet, czy nie było to złu­dzenie.

- Zajmuje miejsce gospodyni, ale skoro nie ma żony, tak pewnie musi być. My sobie trochę z nie­go żartujemy. Złoszczą go nasze żarty, nie lubi, gdy się z niego śmiać. Ma już prawie trzydzieści lat, więc najwyższa pora, by się ożenił!

Powiedziała to takim tonem, jakby mówiła o ja­kimś starcu, bo w jej świecie mężczyźni żenili się w młodym wieku.

Na samym końcu Mattias wniósł pierzyny. Trochę nie pasowały do wnętrza Japońskiego namiotu, nie chciał ich jednak zostawiać na wozie, obawiając się, że przemokną i trzeba je będzie potem długo suszyć.

Roza zdjęła wierzchnie okrycie i uklęknąwszy, rozbierała dziecko z kilku warstw ubrań. Ubrała Li­ly tak ciepło, bo bała się, że dziewczynka zmarznie, tymczasem ona płonęła w gorączce.

W palenisku, zwanym przez Elen „arran”, buzo­wał już ogień. Mattiasowi spodobała się ta nazwa i pomyślał, że warto ją zapamiętać. Praktyczni La­pończycy układali chrust przy otworze wejścio­wym. Mattias zauważył niedaleko namiotu zarośla, postanowił więc donieść chrustu. Nie chciał spra­wiać kłopotu gospodarzowi, mimo że Elen wciąż zapewniała, że bratu nie będą przeszkadzać. Mattias miał swoją dumę i nie lubił być nikomu ciężarem.

- Wydoję łanię i przyniosę dzieciom mleka - za­proponowała nieśmiało Laponka. - Moje dzieci chętnie piją świeże mleko. O tej porze roku jest ono najbardziej pożywne. Dodaje sił. Mamy też juobmo... - Domyśliwszy się, że nie wiedzą, co ma na myśli, wyjaśniła: - Mleko zmieszane z liśćmi ziół juobmo, nadającymi kwaskowaty smak. Moi synowie bardzo je lubią.

- Może trochę później - odpowiedziała Liisa ser­decznie, nie chcąc urazić kobiety. - Lily ma gorącz­kę, a w gorączce dzieci nie mają ochoty na mleko. A mały pewnie zaspokoi pragnienie wodą ze stru­mienia, podobnie jak konie.

Uśmiechnęła się przyjaźnie. Swym łagodnym usposobieniem zjednywała sobie ludzi. Elen czuła się tak, jakby znała Liisę od dawna. Już w pierwszej chwi­li odniosła takie wrażenie. Nie bała się na nią patrzeć. Roza budziła w niej lęk. Raz tylko na nią spojrzała i dreszcz przeszedł jej po plecach, gdy zobaczyła po­kryty bliznami chropowaty policzek nieznajomej.

Nie pojmowała, jak kobiecie z taką twarzą udało się poślubić tak przystojnego mężczyznę jak Mattias. Co dziwniejsze, on zdawał się ją uwielbiać. Nie ulegało wątpliwości, że z jego strony jest to miłość. Elen domyśliła się tego, ujrzawszy ich dzieci. Mał­żonek najwyraźniej nie mógł utrzymać się z dala od żony, kiedy ta była jeszcze w połogu. Elen nie po­trafiła sobie tego wyobrazić, ale szybko porzuciła tę myśl, stwierdzając w duchu, że to nie jej sprawa.

Rudowłosa nieznajoma wywoływała w niej sprzeczne uczucia, z jednej strony przyciągała jej spojrzenie, z drugiej napawała przerażeniem. Zasta­nawiała się, co się stało, że twarz tej kobiety zosta­ła tak okropnie oszpecona, ale nie starczyło jej wy­obraźni, by odpowiedzieć na to pytanie, którego za nic w świecie nie odważyłaby się zadać.

Przyszło jej nagle na myśl, że powinna uprzedzić brata, by nie czuł się zaskoczony, gdy wróci do swo­jego namiotu. Co prawda przywykł do tego, że nie­znajomi zatrzymywali się u niego na nocleg, kobie­ty z taką twarzą jednak na pewno jeszcze nie widział. Wprawdzie nie był lękliwy i z niejednego pieca jadł chleb, ale Elen uznała, że tym razem powinien wie­dzieć o gościach, by nie zareagować zbyt gwałtownie na widok oszpeconej twarzy kobiety. Brat był dum­nym mężczyzną, a tacy nie lubią się ośmieszać.

- Znajdziecie tu mięso, ser i kawę. Częstujcie się wszystkim, na co macie ochotę. Na pewno zgłodnie­liście po tak długiej podróży - powiedziała na odchod­nym i pochyliwszy się, wyszła przez otwór namiotu.

- Dziękujemy - odrzekła Liisa. - Ale nie chcemy sprawiać kłopotu.

- Żaden kłopot! - zapewniła Elen w imieniu brata, którego mieli spotkać dopiero późnym wieczorem.

- Nie wydaje ci się, że mała silniej gorączkuje? - zapytała Roza, pozwalając Mattiasowi dotknąć czo­ła i pleców Lily. Przestała już ufać swojej ocenie.

- Jest gorąca - rzekł z ociąganiem.

- Tyle to i ja wiem - rzuciła zgryźliwie Roza. Mattias nie odpowiedział jej od razu. Nie umiał z całą pewnością osądzić, czy Lily ma teraz wyższą gorączkę niż rano. Roza sama nie była pewna, ina­czej by go przecież nie pytała.

- Jesteśmy pod dachem - odezwał się po chwili. - Mała będzie mogła spokojnie spać w cieple. To nie to samo, co kolejna noc pod gołym niebem. Na pew­no wydobrzeje. Możesz ją rozebrać i trochę ochło­dzić, bo z pewnością tu nie zmarznie.

Roza zdążyła już zdjąć z córeczki wierzchnią odzież, tak że dziewczynka leżała w samej tylko ko­szulce. Mattias położył Lily na jednej połowie pie­rzyny, drugą zaś ją przykrył.

- Ma trochę mniejsze wypieki - osądziła Liisa. Mattias i Roza odetchnęli z ulgą. Głaskali na zmianę Lily po główce, a mała poruszała się lekko pod wpływem tych pieszczot i uśmiechała przez sen. Wydawało się, że nic ją nie boli.

- Co z kawą? - zapytał Ole, wchodząc do namio­tu i popychając przed sobą Mattiego. - Nie mów­cie, że jeszcze nie zaczęliście gotować kawy!

Mattias podał mu czajnik. Ole wymienił z Mattim poważne męskie spojrzenia, po czym z rezygna­cją chwycił chłopca za rękę i ponownie skierowali się do wyjścia.

- Na dodatek jeszcze musimy przynieść wodę - usłyszeli głos Olego.

- Właśnie - odparł mu z powagą Matti.

- Zupełnie jakbym słyszała Olego w dzieciństwie - powiedziała mimowolnie Roza.

- To niemożliwe - sprzeciwił się Mattias. - Matti jest moim synem i nie może być podobny do two­jego brata.

- A mimo to jest - powtórzyła z uporem.

- Znalazłam woreczek z kawą - odezwała się Liisa, zapobiegając kolejnej, nie prowadzącej do nicze­go sprzeczki.

W minionym roku na tym właśnie polegała jej rola. Czuła się tym zmęczona i w pewnym sensie cieszyła się z powrotu do domu. W Samuelsborg może zamk­nąć się w swojej chacie. Nie musi liczyć się z nikim po­za Olem, a do jego humorów zdążyła przywyknąć.

Elen opowiedziała kobietom z siity o podróż­nych, których ulokowała w namiocie brata, zwłasz­cza o rudowłosej kobiecie z oszpeconą twarzą, a po­tem stwierdziła, że pora podzielić się nowinami z bratem. Nie miała cierpliwości czekać do wieczo­ra, aż skończy się ubój zwierząt.

Rzuciła swoje obowiązki i pobiegła tam, gdzie mężczyźni prowadzili ubój. Szwagierki obiecały się zaopiekować jej dziećmi, była więc pewna, że nie grozi im żadne niebezpieczeństwo. Kiedy któraś z kobiet musiała się gdzieś oddalić, pozostałe doglą­dały dzieci. Mieszkańcy obozowiska stanowili jed­ną wielką rodzinę i wzajemnie się wspierali.

Pobiegła lekkim krokiem, a za nią dwa psy. Nie zwracała na to uwagi. Wiedziała, że psy jeśli zechcą, same odnajdą drogę powrotną.

Mężczyźni nie oddalili się zbytnio, ale pozosta­wali niewidoczni, gdyż zasłaniało ich lekkie wznie­sienie.

Elen biegła wzdłuż strumienia, a serce biło jej równie szybko, jak poruszały się nogi. Kiedy psy wyczuły stado, wyprzedziły ją i pognały przodem. Była już tak blisko, że dochodziły ją wśród ujada­nia psów i pokrzykiwania mężczyzn charaktery­styczne odgłosy towarzyszące jesiennemu ubojowi. Dźwięki te tworzyły w jej głowie melodię, stały się lapońską pieśnią, której nikt nie usłyszy, bo joik był zabroniony.

... joik to „grzech...

Zauważyła, jak brat biegnie, trzymając na naprę­żonej linie samca. Pociągnął mocniej i zebrał arkan. Samiec zapierał się tylnymi nogami i dyszał ciężko, aż z nozdrzy buchała mu para, a oczy wydawały się całkiem białe.

Elen wstrzymała oddech.

W chwilę później brat chwycił samca za poroże i choć ten się szarpał, Tomas bez ociągania wbił nóż w kark zwierzęcia, które w jednej chwili osunęło się na ziemię, i ugodził je w serce.

Elen z uznaniem kiwnęła głową. Brat wciąż pa­miętał pobrane w młodości nauki. Mimo że tak długo przebywał z dala od swoich, nie zapomniał niczego. A tak się bali, że upodobni się do Norwe­gów i wyprze się swoich korzeni. Tomas pozostał jednak sobą.

Zręcznymi palcami rozsupłał pętlę z poroża zwierzęcia, po czym zwinął arkan, tak by był gotów do ponownego użycia. Nie, niczego nie zapomniał!

- Dobrze, że przyszłaś - odezwał się do niej, mu­siał więc zauważyć ją wcześniej, mimo że, jak sądzi­ła, pochłonięty był ubojem. - Przyda się każda pa­ra rąk. Przynieś miskę, to spuścimy krew.

Dwaj szwagrowie zrobili sobie przerwę na odpo­czynek. Widząc, jak szkło zalśniło w ich rękach, po­czuła chłód w sercu.

- Mają tylko tę jedną butelkę - rzucił krótko Tomas, ale Elen wiedziała, że złości to go jeszcze bar­dziej niż ją.

Przyniosła miskę.

Otwór w piersi zwierzęcia napełnił się krwią. Tomas musiał teraz wyssać krew z martwego renifera, otworzyć klatkę piersiową, wyjąć żołądek, wypłu­kać go ostrożnie, tak by można go napełnić krwią. Na jesień i zimę będzie z tego wspaniały pokarm dla ludzi i zwierząt. Potem trzeba będzie tuszę po­ćwiartować i zanieść do obozowiska.

- Zatrzymali się u nas przejezdni - zawiadomiła brata, z tego wszystkiego omal nie zapominając, po co właściwie tu przyszła. - Odstąpiłam im twój na­miot. Mają chore dziecko.

- Dobrze zrobiłaś - odrzekł. Nie patrzył na nią, pochłonięty pracą. Zrobił odpowiednie nacięcia, że­by odrzeć skórę z martwego zwierzęcia. Ręce miał zakrwawione, ale nie zwracał na to uwagi. - Co to za ludzie? - zapytał.

- Norwegowie - odparła Elen. - Dwie pary z dwoj­giem dzieci. Jedna z kobiet ma taką twarz, jakby przypiekała policzek w palenisku.

Na te słowa Tomas podniósł wzrok i na chwilę przerwał pracę.

- Rudowłosa? - zapytał z napięciem w głosie.

- Znasz ją? - zdziwiła się Elen, wpatrując się w brata. Twarz mu stężała, a niebieskie oczy pociemniały.

Oddychał z trudem. Ścisnął mocniej rękojeść noża, tak że kłykcie całkiem mu pobielały, i pociągnął mocno, robiąc zbyt długie nacięcie. Spostrzegłszy to, rzucił nóż w trawę i oparł dłonie na udach.

- Przybyli z południa - dodała Elen z ociąganiem, nie mając pewności, czy brat chce słuchać dodatko­wych wyjaśnień. Nabrała nagle przeświadczenia, że postąpiła zbyt pochopnie, odstępując namiot brata nieznajomym. - Nigdy się nie gniewałeś, kiedy po­zwalałam podróżnym zanocować u ciebie.

- Teraz też się nie gniewam.

- Kim jest ta kobieta? Nie odpowiedział.

- Jej mąż jest bardzo przystojny - mówiła dalej Elen. - Mają śliczne dzieci. Ale kiedy patrzę na nią, ogarnia mnie przerażenie.

Przez twarz Tomasa przemknął uśmiech. Brat wydał jej się taki bezbronny, że mimowolnie za­trwożyła się o niego.

- Niektórzy uważają, że ona naprawdę jest prze­rażająca - rzucił krótko i podniósł nóż.

- To znaczy, że nie masz mi za złe, że odstąpiłam im twój namiot?

- Nie, tyle różnych ludzi w nim nocowało. A ci to moi starzy znajomi.

- Gdzie ją poznałeś? - odważyła się zapytać Elen.

- W Kopalni - rzekł Tomas. - Ma na imię Roza i była mi najlepszym przyjacielem.

Elen o nic więcej nie pytała. Wiedziała, kiedy za­milknąć. Życie ją tego nauczyło.

10

Pracowali, póki nie zapadł zmrok. Im bliżej zmierz­chu, tym śmielej podfruwały kruki i chwytały w dzio­by kąski, których ludzie nie zdążyli zgarnąć. Wcześ­niej krążyła para myszołowów zwabiona zapachem krwi. Głosy tych ptaków przypominały miauczenie kotów. Myszołowy szybowały wysoko w powietrzu, ale przenikliwym wzrokiem odnajdowały ofiarę i spa­dając znienacka, wbijały się w nią pazurami.

Elen została z bratem i szwagrami. Była tu po­trzebna. Po śmierci męża stała się taka bezradna. Mąż utonął podczas wędrówki z letnich pastwisk. Wiedziała, że sam był winien swojej śmierci, ale wo­lała o tym nie pamiętać. Przychodziło jej to z tru­dem, bo wystarczyło, że spojrzała na swoich szwa­grów, by wspomnienia ożywały na nowo.

Tomas omiótł spojrzeniem stos ubitych zwierząt. Dobrze wiedział, że nie ma co liczyć na pomoc to­warzyszy. Okazało się bowiem, że opróżnili nie jed­ną, lecz trzy butelki spirytusu. Jedna butelka na trzech mężczyzn nie stanowiła zagrożenia, ale gdy każdy wypił po jednej, trudno się spodziewać, że bę­dą pracować. A Tomas przecież nie mógł zostawić roboty i czekać, aż szwagrowie Elen wytrzeźwieją, bo uboju nie dało się tak po prostu przerwać.

Śpieszył się, ponieważ zbliżała się pora rui, kiedy już nie będzie można zabijać zwierząt, bo ich mięso jest wówczas niesmaczne. Skoro trzej dorośli męż­czyźni nie myśleli, on musiał za nich ruszać głową. I nie robił tego bynajmniej dla siebie, bo wikt miał zapewniony. Chciał pomóc Elen i jej synom. Miał nadzieję, że gdy siostrzeńcy dorosną, przejmą opie­kę nad stadem i pilnować będą swego dziedzictwa. Nie mógł pozwolić na to, by ich wujowie zaprzepa­ścili całą spuściznę, której nie zdążył sprzeniewie­rzyć ich własny ojciec. Wystarczy, że pozbawiali do­bytku swoje dzieci.

Jeśli tak spojrzeć na całą sprawę, to śmierć męża Elen była błogosławieństwem. Przynajmniej coś zosta­ło dla chłopców. Tomas nigdy nie powiedział tego swo­jej siostrze, która mimo wszystko bardzo kochała mę­ża i wiele gotowa była znieść. Nie ona jedyna zresztą.

Nastały takie czasy, że ojcowie ograbiali włas­nych synów. Czasy, w których chwilowe upojenie liczyło się bardziej niż dola własnego potomstwa, a więzy krwi straciły na znaczeniu.

Nadeszła pora kruków.

- Chyba nie starczy nam nocy, by ściągnąć ubite reny do obozowiska - odezwał się Tomas, wyciera­jąc ostrze noża o spodnie. - Zwłaszcza że z pomo­cą kiepsko - dodał, skinieniem głowy wskazując na pijanych.

- Najgorsze, że musisz pracować jeszcze dodat­kowo za nich - odpowiedziała Elen przygnębiona. - Wszystko spadło na ciebie i na parobków. A prze­cież Mons i John to jeszcze wyrostki. Nie mogą wykonywać tej samej roboty co dorośli. A ty masz tyl­ko jedną parę rąk.

- Trudno, Elen, trzeba to skończyć - odparł krót­ko Tomas. - Zima za pasem. Musimy ją jakoś prze­żyć. Nie poradzimy sobie sami. Nie możemy żyć osobno: ty, chłopcy i ja. To za duże ryzyko na ta­kim odludziu. Nie uchronilibyśmy stada przed dra­pieżnikami i stracilibyśmy jedyne dziedzictwo, ja­kie twój mąż pozostawił synom. Dlatego opłaca się trzymać razem ze wspólnotą, choć pozornie wiążą się z tym same kłopoty. Zimą przeniesiemy się bli­żej ludzkich siedzib i będzie nam łatwiej. Trzeba więc jakoś przetrzymać tę jesień. Damy radę, choć wiele spada na nasze barki. Ale czas szybko minie.

- Powinieneś zostać w Jukkasjand u Hendrika - rzekła Elen z rezygnacją, ocierając twarz noszącą ślady potu, ziemi i krwi. - A ja powinnam była sprzedać albo oddać stado, zabrać chłopców i też tam pojechać. Tych tu zostawić, niech się sami rzą­dzą. Hendrik zaopiekowałby się mną.

- Hendrik ma własnych dwóch synów - odparł Tomas. - I myśli przede wszystkim o ich dobru. Tak zresztą powinno być. Za parę lat Ande może praco­wać u ciebie jako parobek. Hendrik na pewno bę­dzie wolał pozostawić sobie Jona, najstarszego. Ale Ande to sprytny chłopak. Dobrze mu zrobi wyjazd z domu, szybciej wydorośleje.

- A czego on może się tutaj nauczyć? - spytała Elen z goryczą. - Chlać wódkę?

- Wydaje mi się, że on ma silniejszy charakter niż ci tutaj - odparł Tomas. Odetchnął głęboko i wyprostował nogi. Nic dziwnego, że po takim praco­witym dniu bolało go całe ciało. Ale przecież tyle jeszcze było do zrobienia!

- Mattias i Ole przyjechali wozami? - zapytał.

- Nie wiem, jak nazywa się ten blondyn - odpar­ła siostra. - Ale ten przystojny, mąż kobiety, o któ­rej ci wspomniałam, ma na imię Mattias. Do synka wołał Matti. Zwróciłam na to uwagę, bo nie zdarza się, by Norwegowie nadawali swoim dzieciom ta­kie imiona.

- Mają wozy? - powtórzył swoje pytanie Tomas. Elen pokiwała głową. Tomas przerzucił przez plecy najmniejszą tuszę, a parobkom kazał chwycić we dwóch oprawione zwierzę. Na piechotę powędrowali z powrotem do obozowiska. Nastał już wieczór, ale nie było jeszcze całkiem ciemno. Najgorsze, że z głodu skręcało mu kiszki, a przecież na razie nie miał czasu na jedzenie.

Ułożyli tusze przy stojaku z żerdzi, zbudowa­nym specjalnie w tym celu, po czym Tomas pobiegł wprost do swojego namiotu. Już z daleka zauważył smużkę dymu ulatującą z dymnika i naszedł go gwałtowny żal, że nie może siąść przy palenisku, ogrzać się i zapomnieć o obowiązkach, które dźwi­gał na swych barkach.

Goście nie sięgnęli po zapasy gospodarza. Ugoto­wali strawę i kawę z własnych zapasów i tylko Ole, który z nich był najśmielszy, sięgnął po drewnianą skrzyneczkę, w której przechowywany był ser. Przysięgał, że nie ma nic lepszego do kawy jak ser z reniferowego mleka. Ułamał po kawałku i poczęstował wszystkich. Liisie nie smakowało, ale pozo­stali skłonni byli przyznać Olemu rację.

I kiedy tak sobie siedzieli z kubkami z kawą w dłoniach, nagle odsłonił się otwór, do namiotu wszedł gospodarz i przywitał się z nimi po norwesku oraz po lapońsku.

Na tle zapadającego zmierzchu zobaczyli zrazu tylko ciemną sylwetkę, dopiero gdy zbliżył się do paleniska, ujrzeli mężczyznę ze zwichrzoną grzyw­ką, w przekrzywionej bluzie, z arkanem przewie­szonym przez ramię.

- W imię Boże! - wyrwało się Olemu. - To ty je­steś bratem Elen?

- Tomas! - wykrzyknęła Roza zaskoczona.

- A niech to! Mattias poderwał się na nogi i wyciągnął dłoń na powitanie. Wyściskał Tomasa, omal go przy tym nie zgniótłszy. Wciąż był roślejszy i silniejszy.

- Elen powiedziała, że mam gości - odezwał się cicho. - Domyśliłem się, że to wy.

Roza wiedziała, z jakiej przyczyny odgadł, że to oni zatrzymali się w obozowisku na nocleg. Na bez­kresnym płaskowyżu Laponii nie co dzień spotyka­ło się kobietę podobną do niej.

Tomas patrzył na nią i uśmiechał się samymi tyl­ko oczami, spojrzeniem prosząc o wybaczenie. Ale Roza poznała, że przyjaciel jak zawsze, gdy krzyżo­wały się ich drogi, bardzo cieszy się ze spotkania.

- Czyżbyś zaszlachtował pozostałych członków wspólnoty? - zapytał żartobliwie Ole. - Wydawało mi się, że coś mało tu ludzi, a teraz przynajmniej wiem, dlaczego. Zjawiasz się tu upaprany krwią...

- Potrzebuję pomocy - odezwał się Tomas. - Mam dwadzieścia sztuk ubitych zwierząt na pastwisku. Przytaszczenie do obozu każdej sztuki z osobna zaj­mie mi mnóstwo czasu. Nie wszystkie są wypatro­szone i nie ze wszystkich zdążyłem utoczyć krew. Mam więc jeszcze dużo roboty.

- Jesteś sam? - spytała Liisa z niedowierzaniem.

- Niby nie. Mam do pomocy dwóch parobków w wieku trzynastu i czternastu lat. Na trzech doro­słych mężczyzn, szwagrów Elen, nie mogę liczyć. Są pijani. Zostawiłem ich na pastwisku. Prześpią się tam równie dobrze jak gdziekolwiek.

- Na wozie zmieści się sporo tusz - oświadczył Mattias i założył ciepły kaftan.

- A na dwóch dwa razy tyle - dodał Ole i w jed­nej chwili gotów był do wyjścia.

- Przypuszczam, że patroszenie renów nie różni się wielce od patroszenia owiec - dorzucił. - A owiec ubiłem w swym życiu sporo.

- Kto by pomyślał, że natkniemy się na Tomasa! - rzuciła cicho Liisa. - To prawdziwe zrządzenie losu, że zatrzymaliśmy się na nocleg właśnie w jego namio­cie. Czyż nie mam racji, Rozo?

Roza z roztargnieniem pogłaskała Lily po wło­sach. Córeczka spala. Matti zresztą też. Biegał przez cały wieczór, póki nie opadł z sił. Zdążył się już za­przyjaźnić z lapońskimi dziećmi. Dla dzieci bariera językowa nie miała żadnego znaczenia. Kiedy poko­nały onieśmielenie, bawiły się razem tak, jakby się znały od zawsze. Śpiącego chłopca przyniosła jedna z miejscowych kobiet. Opowiedziała, że malec obgryzł kość ze szpikiem i zjadł kawałek świeżego mięsa, po czym padł zmęczony. Widać było, że chłopiec zawiązał już wiele przyjaźni.

- Nie wiedziałam, że Tomas ma siostrę - ciągnę­ła Liisa.

- W większości zdarzeń ukryty jest głęboki sens - odparła Roza, zdając sobie sprawę, że jej refleksja nie nawiązuje bezpośrednio do słów Liisy. Ale bra­towa nie miała jej tego za złe. Zawsze starała się zro­zumieć innych.

- A więc twoim zdaniem to nie przypadek, że wy­braliśmy inną drogę powrotną niż ta, którą jechali­śmy na południe - rzekła Liisa z namysłem. - Kiedy tak o tym myślę, to robi mi się nieswojo. Dziwne, że nie kierujemy własnym losem, mimo że cały czas tak nam się zdaje.

Roza zastanawiała się nad tym wiele razy.

Już wcześniej usiłowała podzielić się swymi reflek­sjami z Liisą, ale być może używała niewłaściwych słów, bo miała wrażenie, że nie docierają do bratowej.

- Wszystko ma głęboki sens - stwierdziła Roza. - Widocznie teraz znów miały się skrzyżować nasze ścieżki.

Jak dobrze było ujrzeć Tomasa. Mattias chyba nie był z tego powodu zazdrosny, przynajmniej tak sądzi­ła. Zresztą nie miałby teraz ku temu żadnego powodu.

To Jens szalał z zazdrości.

... on miał powody...

Tomasa i ją łączyło głębokie zrozumienie, które trudno było wytłumaczyć wyłącznie przyjaźnią.

Przyjaźń wyrasta na różnej glebie. Między nimi na­rodziła się bliskość zupełnie wyjątkowa, która wzię­ła początek gdzieś pośród gwiazd. Dobrze było go znów zobaczyć.

- Myśleliśmy, że wreszcie odpoczniemy - mówił Ole, kiedy ładowali na wozy ubite zwierzęta. - Przez kilka nocy spaliśmy pod gołym niebem. Mattias obiecał Rozie, że kolejną noc spędzi pod da­chem. Bałem się już, że będziemy musieli jechać do samego Kautokeino!

- Żąda gwiazdki z nieba? - spytał krótko Tomas.

- Czasem nosi spodnie - odparł Ole z ironicznym błyskiem w oku.

- Ole jest zły na Rozę - wyjaśnił Mattias. - Od­dała cały spadek. Niestety, nie jemu, mimo że bar­dzo mu na tym zależało.

- Ach, tak! - odezwał się Tomas, niewiele z tego rozumiejąc.

- Opowiem ci dokładnie, jak było - zapropono­wał Ole i żeby wyładować swoją złość, rzucał zabi­te zwierzęta wyżej niż pozostali. - Moja siostra odziedziczyła wyspę z pięknym pałacem i ogrodem. Pałac był mniej więcej takiej wielkości jak The House. Oprócz tego dostała w spadku jeszcze kilka posiadłości w Finlandii. Mówię poważnie!

- Nie śmieję się - zapewnił Tomas.

- Na tej wyspie, która przypadła jej w udziale, spędziliśmy cały rok. Człowiek szybko przyzwycza­ja się do wygodnego życia, Tomas! Nigdy nie żyło mi się tak dobrze i pewnie już nigdy nie będzie. Nikt jej nie bronił wracać do ciasnej chaty w Alta, skoro takie miała życzenie, ale, u licha, czemu pożałowała mi lepszego życia? Nie pozwoliła zeń czerpać peł­nymi garściami? Prosiłem ją na kolanach, chłopie, błagałem, by oddała mi to, czego sama nie chce...

- Ale ona się nie zgodziła? - domyślił się Tomas, któ­ry nie wierzył ani jednemu słowu opowiedzianej przez Olego historii. W rodzinie Rozy było wielu gawędzia­rzy. Ubarwiali swoje opowieści, by je ożywić. Nie kła­mali przemyślnie, ale chcąc wzbudzić zainteresowanie słuchaczy, niekiedy mijali się nieco z prawdą.

- Moja siostra oddała to wszystko człowiekowi, którego jeszcze rok temu w ogóle nie znaliśmy.

- Ach, tak.

- Gdyby Mattias tu nie stał z nami, to założę się, że spytałbyś, czy ten człowiek był jej kochankiem - ciągnął Ole.

Mattias zachował kamienną twarz.

- Zapytaj mnie! - dopraszał się Ole. Tomas rzucił Mattiasowi przepraszające spojrze­nie, wzruszył ramionami i zapytał:

- Ten mężczyzna był kochankiem twojej siostry?

- Ha! - odparł Ole i uderzył pięścią w bok wozu. - Ha! Owszem, ten mężczyzna był kochankiem, ale tego, kto swój majątek zapisał w spadku Rozie. Pojmujesz?

- Kochankiem mężczyzny? - spytał Tomas, coraz mocniej przekonany, że cała ta historia jest mocno naciągnięta.

Mattias wrzucił na wóz ostatnią tuszę i chwycił lejce. Niełatwo było podjechać na miejsce uboju pu­stymi wozami, trudno się więc spodziewać, że droga powrotna w kompletnych ciemnościach i przy pełnym załadunku okaże się lżejsza.

- Najgorsze jest to, że to wszystko prawda - po­wiedział, mijając Tomasa. - Ole z pewnością opo­wie ci wszystko ze szczegółami, tyle czasu trzymał gębę zamkniętą na kłódkę, że aż się pali do gadania. Roza i on nie rozmawiają ze sobą. Jesteśmy w dro­dze już od dwóch tygodni, a oni się do siebie nie od­zywają. Nie ma co, miłe towarzystwo!

- A więc to wszystko prawda?

- Najprawdziwsza prawda, przecież mówię! - rzucił z żarem Ole. - Moja własna siostra, z którą łączą mnie więzy krwi, odmawia mi lepszego życia, życia w dostatku! Mnie i mojej rodzinie. Powiedzia­ła, że bogactwo nie wyjdzie mi na dobre. Piękne, co? Podobne do niej, no nie?

- Zacznij od początku! - poprosił Tomas. Olego nie trzeba było dwa razy prosić.

Obok obozowiska rozpalono kilka ognisk, któ­rych płomienie rozjaśniały mrok na tyle, by można było pracować. Ponieważ szwagrowie Elen gdzieś zniknęli, Ole i Mattias zakasali rękawy i wyjęli no­że z pochew. Pod kierunkiem Tomasa zrobili wszystko, co należało.

Kiedy skończyli, panowała już głęboka noc, a wszystkie tusze, których nie zdążyli poćwiarto­wać, umieścili na specjalnie wzniesionym w tym ce­lu stojaku.

Mimo nocnej pory kobiety zajęły się gotowaniem świeżego mięsiwa. Z kociołka wystawały kości. Starsze dzieci przecierały oczy, ze wszystkich sił starając się nie zasnąć. Nad obozowiskiem rozchodził się smakowity zapach. Głód, którego nie czuli, ciężko pracując i ro­biąc to wszystko, czego nie można było odłożyć, na­gle ścisnął mężczyznom trzewia. Mieli wrażenie, że żo­łądki wywracają im się na drugą stronę.

- Może się doprowadzimy najpierw trochę do ła­du - rzekł Tomas, spoglądając na swój poplamiony krwią kaftan.

- Gdyby zobaczył nas teraz lensman, mógłby na­brać podejrzeń - uśmiechnął się Ole, przeczesując dłonią posklejane od potu włosy.

- Zwłaszcza gdyby wcześniej zaginęła Roza, a ty pojawiłbyś się w takim stanie - rzucił Mattias.

- O rany, co za żart! - wzdrygnął się Ole. - Ro­zie z pewnością by się nie spodobał.

- Przecież nie słyszy - odparł Mattias.

- Niedaleko stąd, w dole, jest niewielki staw - oznajmił Tomas. - Wykąpiemy się tam. Tylko mu­simy wziąć coś do przebrania.

Ole dobrowolnie zadeklarował się, że pójdzie z Tomasem po czystą odzież. Wyczuł, że Mattias, który ruszył w kierunku stawu, ma ochotę pobyć przez chwilę sam.

- Nie tylko ja byłem ostatnio małomówny - po­wiedział cicho Ole Tomasowi. - Roza i Mattias też niewiele ze sobą rozmawiają.

- On też miał ochotę zostać nad Zatoką Botnicką?

- Nie sądzę. Ale ona nawet go o to nie zapytała! Wciąż tylko wspominała ojca Lily. Kilka razy sam słyszałem, jak w nocy na werandzie mówiła coś do siebie. - Ole pokiwał głową na to wspomnienie. - Przysłuchiwałem się przez chwilę i zorientowałem, że ona rozmawia właśnie z nim, ojcem Lily, mimo że on podobno nie żyje. Rozmawiała, jakby siedział obok niej żywy.

- Czasami tęsknota za drugim człowiekiem bywa tak silna, że człowiek ów ożywa w twoich myślach.

- Mogłem się spodziewać, że będziesz jej bronił - prychnął Ole.

- Rzeczywiście, mogłeś się tego po mnie spodzie­wać - potwierdził Tomas.

Mattias zanurzył się w stawie, nie czekając na na­dejście Olego i Tomasa. Zdjął przesiąknięte krwią i tłuszczem cuchnące ubrania i rzucił na kupkę na brzegu. Tylko wysokie skórzane buty ustawił po­rządnie na trawie. Pomyślał, że musi poprosić Rozę, by mu je natarła tłuszczem, tak jak zwykła to robić. Nikt inny nie potrafił tak zadbać o buty. Tę wiedzę posiadła za morzem.

Ten jej mąż o trudnym do wymówienia imieniu jeździł konno i hodował konie. Jego buty do konnej jazdy musiały być miękkie, bo poruszał się raz po piachu suchym jak pieprz, innym razem zaś po ba­gnistych mokradłach. Buty musiały znieść wszelkie niedogodności. Roza opowiadała kiedyś, że mężczyź­ni nawet do spania rzadko zdejmowali buty, a gdy o tym mówiła, w jej głosie pobrzmiewał śmiech.

Poprosi Rozę, by zadbała o jego buty, gdy tylko wyschną. Nikt tego nie zrobi lepiej.

Szczękając zębami, doszedł na środek stawu, gdzie woda sięgała mu do piersi. Zesztywniały z zimna, zmusił się jednak, by zanurzyć się cały. Z zaciśniętymi zębami zanurkował, czując, jak lo­dowate szpilki wbijają mu się w ciało. Mocno na­tarł włosy, mając nadzieję, że te gwałtowne ruchy trochę go rozgrzeją.

Kiedy Ole i Tomas przyszli nad staw, Mattias wciąż się kąpał. Nie tyle z potrzeby, co z koniecz­ności. Musiał znieczulić wszystkie zmysły. Narasta­jący w jego wnętrzu niemy krzyk zdawał się go roz­sadzać. Zapragnął przestać cokolwiek odczuwać! Chciał się uwolnić od wszelkich doznań. Nie czuć ani rąk, ani nóg. Kiedy już mu się zdawało, że osiąg­nął taki stan, próbował wyjść na brzeg. Wciąż jednak nie był jeszcze przesiąknięty zimnem na wskroś. Ale oto przyjemne uczucie powoli ogarnęło jego członki. Przestał marznąć, zrobiło mu się ciepło. Dziwne, przecież widział nad sobą klarowny gwieź­dzisty nieboskłon. Gwiazdy drwiły z niego.

- Zwariowałeś? - krzyknął Ole i nie zdejmując ubrań, wskoczył do stawu. Chwycił mocno Mattiasa za ramiona i wyciągnął go na brzeg, mimo że szwagier był od niego znacznie potężniejszy. - Co ty, u diabła, wyprawiasz? Chcesz się utopić czy za­marznąć na śmierć?

- Wy - wy - ką - pać - szczękając zębami, wymamro­tał Mattias.

Ole cisnął go na ziemię i dopiero wówczas Mattias poczuł zimno. Ciało pokryło mu się gęsią skór­ką jak u oskubanego ptaka.

- Ubieraj się - zakomenderował Ole, podając mu ubrania nie pierwszej już czystości. Ostatnie noce spędzali pod gołym niebem i nie mieli ich jak uprać. Ale nawet niezbyt świeża odzież była czyściejsza niż ta, w której patroszyli zwierzynę.

Mattias zdołał się ubrać bez pomocy. Wycisnął włosy z wody, ale i tak w jednej chwili zesztywnia­ły mu na mrozie. Przemarznięty na wskroś, dopie­ro przy namiocie poczuł, że zaczyna się rozgrzewać.

- Nic jej nie powiemy o tym, jaki z ciebie głupiec - szepnął Ole.

- Dzięki - odparł Mattias. Właściwie nie wiedział, dlaczego zapragnął zadać samemu sobie taki ból. Ale tam w stawie nie potra­fił się oprzeć pokusie. I przez chwilę czuł błogość, przez chwilę nie był świadom niczego innego poza całkowitym zespoleniem z wodą. Nie czuł już, gdzie kończy się jego ciało, a zaczyna woda. To miało sens.

- Gdyby nie to, że z nią nie rozmawiam, powie­działbym jej o wszystkim - rzekł Ole.

Mattias skwitował milczeniem jego słowa, Tomas zaś nie zamierzał się wtrącać. Był świadkiem gor­szych kłótni między spokrewnionymi osobami.

- Ubrania zostawcie na zewnątrz - doleciał z na­miotu głos Rozy.

A więc słychać ich było w środku.

- Już komenderuje - rzucił Ole wystarczająco głoś­no, by go usłyszała. - Szybko odzyskała siły, Roza córka Samuela! Widzisz, Tomas, nie wolno ci wnieść do własnego namiotu swoich ubrań. I co ty na to?

Tomas uśmiechnął się.

Ubrania zostały na zewnątrz.

Usiedli przy palenisku. Ogień, choć niewielki, spra­wiał, że w pomieszczeniu było ciepło i przytulnie. Mattias naniósł chrustu, zanim się dowiedzieli, kto jest wła­ścicielem namiotu. Dlatego drewna nie brakowało.

- Zaraz dostaniemy jakąś strawę - oświadczył Tomas. - Jestem taki głodny, że zjadłbym rena z ko­pytami.

- Ja też już dłużej nie wytrzymam - odparł Ole, spoglądając w stronę Liisy. Z jakiegoś powodu nie­oczekiwanie rozczulił się. Jasne, niewidoczne pra­wie przy dziennym świetle rzęsy żony rzucały teraz cień na policzkach. W blasku ognia Liisa wydała mu się piękna jak istota z baśni. A może to ogień w pa­lenisku rzucił na nich wszystkich czar? Czy inaczej Mattias zachowałby się tak głupio?

Coś skłoniło go, by podać Liisie dłoń i wyciągnąć ją z namiotu.

- Chodź, najmilsza! - powiedział. - W mroku no­cy czeka nas jedzenie i zabawa.

Liisa nie oponowała, choć nie pojmowała, co się właściwie Olemu stało. Wystarczyło jednak, że był dla niej miły.

- Nie mogę odejść od Lily - odezwała się Roza, odpowiadając na pytający wzrok Mattiasa.

- Możesz - zapewnił Mattias zachrypniętym gło­sem. - Zmarzłem trochę w kąpieli. Zostanę tu z dziećmi, a ty w tym czasie zjesz coś z Tomasem i pozostałymi. Ja posilę się później.

- Ale przecież pracowałeś przez cały dzień...

- Idź! - prosił.

- Mała nie ma już tak wysokiej gorączki - rzekła Roza i wstała niechętnie.

Widząc przez dymnik gwieździste niebo, domy­śliła się, że jest bardzo zimno. Odnalazła więc gru­by wełniany sweter i dodatkowo otuliła się brzyd­kim żółtobrązowym szalem z wełny.

Tomas czekał.

- Mam chłodne dłonie - uśmiechnął się Mattias - to trochę ochłodzę Lily.

- Myślisz, że to przeziębienie? - zapytała Roza, wstrzymując oddech.

- Nie wiem. Idź i coś zjedz! A ja tu posiedzę. Westchnęła i wyszła w noc razem z Tomasem.

11

- To niezwykłe znów cię widzieć - rzekł Tomas cicho, gdy tylko wyszli z namiotu.

- Ciebie także - wyszeptała.

Tomas długo się jej przyglądał, a potem skiero­wał swe kroki w przeciwną stronę niż obozowisko, skąd dolatywał gwar i rozchodziła się apetyczna woń mięsa. Poszedł tam, gdzie nie sięgał blask pło­mieni z ognisk, gdzie w ciemnościach tajemniczy szept wiatru tłumił głosy.

Roza podążyła za nim.

Tomas ukucnął. W mroku prawie się nie widzie­li. Oparł ręce na udach. Roza usiadła na wrzosowi­sku obok niego.

- Dziwna noc - rzekła.

- Chcesz ze mną trochę pomilczeć? - zapytał. Nikt jeszcze nigdy nie zadał jej takiego pytania, ale nie była nim zdziwiona.

Uklęknęła, opierając się na stopach, i podniosła twarz ku niebu, gdzie rozróżnić można było po­szczególne gwiazdozbiory. Z każdą gwiazdą wiąza­ła się jakaś historia.

- Tak, Tomas - odpowiedziała. - Chętnie z tobą pomilczę.

Mikkal skierował kroki poza obozowisko, tam gdzie nie dochodził blask płomieni z ognisk, a gło­sy tłumił tajemniczy szept wiatru. Raija pospieszy­ła za nim, ale chłopak zachowywał się tak, jakby jej w ogóle nie widział.

Dopiero gdy się zatrzymał i przykucnął, rzekł, z trudem wymawiając słowa:

- Chcę się już teraz z tobą pożegnać, Raiju. Ju­tro, kiedy wyruszysz w drogę, mnie tutaj nie będzie.

- Chyba nie mówisz tego poważnie! - Raija opa­dła na kolana, daremnie usiłując pochwycić w ciem­ności spojrzenie chłopaka.

Mikkal pochylił głowę. Nie był w stanie opisać targających nim uczuć. Być może po raz ostatni roz­mawia z Raiją, ostatni raz ją widzi...

Opanował się ogromnym wysiłkiem woli. Wsu­nął rękę za kaftan, po czym chwycił Raiję za rękę i nic nie mówiąc, włożył coś do jej drobnej dłoni.

Raija poczuła na skórze metal. Nie był jednak chłodny, bo Mikkal ogrzał go własną piersią. Nim jeszcze otworzyła dłoń i zobaczyła błyszczący w mroku przedmiot, domyśliła się, że to srebrna broszka. Tyle razy się nią zachwycała! Stanowiła część srebra odziedziczonego po babce Mikkala ze strony ojca. Srebra, którym Mikkal miał w przy­szłości obdarować narzeczoną.

- Nie mogę jej przyjąć - wyszeptała Raija, wpa­trując się jak zaczarowana w srebrną ozdobę.

Mikkal próbował zmusić się do uśmiechu, ale jego twarz wykrzywiła się tylko w żałosnym gry­masie.

- Jest dla ciebie, Raiju - odezwał się zmienionym głosem. - Jedynie tobie chcę ją ofiarować.

- Ale przecież ta broszka stanowi nieodłączną część rodzinnego srebra - protestowała nadal Raija.

- Mimo to chcę ci ją dać - odparł stanowczo Mikkal i żeby uciąć dalszą dyskusję, chwycił drobną dłoń dziewczyny i zacisnął ją wokół broszki. - Chcę, by ta broszka stała się dla ciebie pamiątką. Obiecaj mi, że nigdy się jej nie pozbędziesz, a kie­dy ją będziesz przypinała, bo mam nadzieję, że cza­sem się w nią ustroisz, pomyślisz o mnie.

Na gęstych, ciemnych rzęsach Raiji zalśniły łzy.

- Dziękuję! - wyszeptała uroczyście. - Dziękuję, Mikkalu! Nigdy cię nie zapomnę! Zawsze będę o to­bie pamiętać, nie tylko wtedy, gdy przypnę brosz­kę... I nigdy się z nią nie rozstanę, nigdy...

- Tylko nie pokazuj jej mojemu ojcu - ostrzegł Mikkal.

Raija zrozumiała i przypięła broszkę na piersi od spodu koszuli tak, by czuć przez cały czas jej do­tyk. Policzki miała mokre od łez, jej duże, głębokie oczy wyrażały na przemian radość i smutek. Dziew­czyna ściskała mocno dłonie Mikkala. W ciemności, do której oboje zdążyli już przywyknąć, widzieli swoje zmienione twarze.

- Co mogłabym ci ofiarować, Mikkalu, żeby od­wdzięczyć się za taki podarek? Nie posiadam nicze­go równie pięknego...

Mikkal zmusił się do uśmiechu.

- Owszem, Raiju - odezwał się miękko. – Masz coś o wiele piękniejszego, co po tysiąckroć prze­wyższa wartość tej broszki...

Popatrzyła na swego przybranego brata, nie ro­zumiejąc jego słów. O czym on mówi? Chyba sobie z niej żartuje?

- Twoje włosy, Raiju - wyszeptał uroczyście i za­nurzył dłonie w czarnej gęstwinie, opadającej kaska­dą na szczupłe ramiona dziewczyny.

Zaskoczona Raija pomyślała, że Mikkal chyba stracił rozum.

- Nigdy nie widziałem piękniejszych włosów niż twoje, Mały Kruku! Daj mi pukiel, na pamiątkę po mej uko... małej siostrze...

Popatrzyła na niego uważnie. Czyżby sobie z niej kpił? To do niego niepodobne. Patrzył jednak śmiertelnie poważnie. Policzki mu pobladły, brwi się ściągnęły, a nozdrza drgały niczym u spłoszone­go zwierzęcia. Ani w oczach, ani w kącikach ust nie dostrzegła cienia uśmiechu.

Raija wzruszyła ramionami i roześmiała się lek­ko. Uniesiona jej dłońmi czarna grzywka zatańczy­ła przed twarzą Mikkala.

- Proszę bardzo - zawołała wesoło. - Dużo chcesz? Mam nadzieję, że zostawisz mi trochę, bo wiesz... nie chciałabym wyglądać tak jak Elle.

Mikkal uśmiechnął się. Stara ciotka Elle miała ta­kie liche włosy, że ledwie przykrywały jej czaszkę, i by to ukryć, nie zdejmowała czapki nawet w nocy. Widać zachowała jeszcze resztki kobiecej próżności.

- Nie, Mały Kruku, nie będziesz wyglądać jak Elle! Smukłymi palcami pogładził jej jedwabistą grzywkę i delikatnie obciął pukiel czarnych włosów. Nawet sposób, w jaki to uczynił, zdradzał jego tro­skę i czułość.

- Zachowam go na zawsze! - zapewnił, a w jego zachrypniętym głosie słychać było wzruszenie.

Raija, do głębi przejęta tym, co się stało, zaprag­nęła powstrzymać napór niezrozumiałych uczuć i zmusiła się, by myśleć praktycznie.

- Jeśli chcesz zachować na zawsze moje włosy, nie możesz ich tak trzymać luzem - stwierdziła, po czym zdjęła z szyi skórzany mieszek, w którym ukrywała różne swoje skarby: ładne kamyki, zasuszone kwiat­ki, grzebyk z kości, kilka igieł. Wysypała wszystko na dłoń. Kiedyś i tak musiałaby się pozbyć tych śmie­ci, bo przecież tak naprawdę nie były to skarby. Aku­rat nadarzała się po temu okazja.

- Schowaj tutaj! - poleciła, zawieszając Mikkalowi mieszek na szyi.

Uśmiechnął się i posłuchał, a potem nie był już dłużej w stanie opierać się pokusie. Wziął Raiję w ramiona i stali tak, objęci, przez długą chwilę.

Brat i siostra - choć nie zrodzeni z jednej matki.

Młody mężczyzna i dziewczynka, która zaczyna­ła przeobrażać się w kobietę.

- Postaraj się mnie odwiedzić, Mikkalu - wyszep­tała Raija z desperacją w głosie. - Umrę, jeśli cię już nigdy nie zobaczę...

- Odwiedzę cię - odpowiedział, nie do końca pe­wien, czy nie karmi jej kłamstwem. - Odwiedzę cię, nie zapomnij mnie!

Oślepiona łzami, pokręciła głową. Jej wargi ułożyły się w słowo „nigdy”, ale głos nie wydobył się z gardła.

Mikkal pocałował ją szybko w policzek.

- Idź już spać, Raiju! Żegnaj, Mały Kruku!

- Żegnaj! Uścisnęła go mocno raz jeszcze i, nie oglądając się za siebie, pobiegła w stronę namiotu. Mikkal wi­dział, jak wchodzi do środka. To było pożegnanie, być może na zawsze. Punkt zwrotny w życiu Raiji, a także w jego życiu.

- To moglibyśmy być my - odezwał się Tomas, co tylko utwierdziło Rozę w przekonaniu, że mieli tę samą wizję.

Nabrała też pewności, że prababki nie porzuciły jej mimo wszystko, i przestała się lękać o Lily. Wiedziała, że przy nich jej dziecku nie może się stać nic złego.

- To moglibyśmy być my - powtórzył.

- Wiem - odparła. - Jesteś szczęśliwa? - zapytał szeptem. – Jesteś szczęśliwa z Mattiasem?

- Nie wiem - odparła, wpatrując się w niebo. Gdyby nie pora roku, niebo rozświetliłaby zapew­ne falująca zorza, bo chwila zdawała się ku temu wyjątkowa. - Kiedy byłam mała - zaczęła z namy­słem - wydawało mi się, że człowiek powinien być szczęśliwy przez cały czas. W każdej godzinie dnia, każdego dnia w roku. Wydawało mi się, że wszyst­kie one, kobiety z mojego rodu, które żyły przede mną, odczuwały nieustanne szczęście. Tak też my­ślałam o Raiji, która kochała z wzajemnością Mikkala, i wszystkich tych innych mężczyzn, takich wy­jątkowych. Zdawało mi się, że to najpiękniejsze, co dane jest przeżyć kobiecie, to właśnie miłość.

- Tak człowiek myśli, kiedy jest młody - przy­znał nie bez wysiłku.

Usiadł na ziemi obok Rozy. Skórzane spodnie, ja­kie nosił, nie przemakały, ale wełniana spódnica Rozy łatwo nasiąkała wilgocią.

- Ole wspomniał, że nie najlepiej układa ci się z Mattiasem - zaczął nieśmiało, ale gdy Roza wy­buchnęła śmiechem pozbawionym radości, powie­dział, co naprawdę go dręczy: - Kiedy wróciliśmy nad staw, zastaliśmy Mattiasa odrętwiałego w wodzie.

Czuł, że powinna o tym wiedzieć. Zawsze był wo­bec niej lojalny.

- Nie wydaje mi się, by Mattias nie dał rady wyjść ze stawu, kiedy poczuł pierwsze kurcze. Gdyby chciał...

Roza przypomniała sobie gwałtowny chłód, jaki ogarnął jej ciało, gdy siedziała sama przy Lily. Mattias mówił coś po powrocie, że jest mu zimno, że strasznie zmarzł i może ochłodzić rozpalone czoło Lily. Nie zwróciła wtedy na to uwagi, pochłonięta całkowicie chorą córeczką.

- Dziękuję, że mi powiedziałeś - odrzekła po chwili. - Mam prawo o tym wiedzieć.

- Czy ty za kimś tęsknisz? - zapytał znienacka. Roza oparła się policzkiem o ramię, odwrócona lewą stroną twarzy do Tomasa.

- Ole ci to powiedział, prawda? Tomas pokiwał głową.

- Proszę, jaki rozmowny! Szkoda, że do mnie się nie odzywa.

- A ty odzywasz się do niego?

- Niewiele - westchnęła. - Właściwie ostatnio nie odzywam się prawie do nikogo. Nawet do Mattiasa.

- Mała wyzdrowieje.

- Mnie też się tak wydaje.

- Nie pytasz, skąd wiem?

- Może nie muszę pytać - odparła Roza po chwi­li, usiłując dostrzec w mroku jego twarz.

Dawno już nie przyglądała się mu uważnie. Tak naprawdę, to chyba tylko raz zadała sobie ten trud: kiedy po raz pierwszy spotkali się późnym wieczo­rem wysoko na szczycie wzniesienia górującego nad Kopalnią. Nie ukrywała przed nim swej twarzy, nie próbowała zasłonić oszpeconej bliznami połowy, ale on nie zareagował strachem ani odrazą. Nie drwił też z niej. Opowiedział jej wówczas swoje historie.

Zaakceptował ją bez żadnych zastrzeżeń.

- Może wiedziałam o tym, zanim cię jeszcze spotka­łam, Tomas. Wydaje mi się, że gdzieś w głębi serca zro­zumiałam to przy naszym pierwszym spotkaniu.

- Mogłabyś być nią, a ja nim - rzekł Tomas.

- Ja potrafię udowodnić moje pokrewieństwo z Raiją - rzekła Roza. - Ale ty przecież nie jesteś je­go potomkiem. Całe życie Mikkala przedstawione jest w naszych rodzinnych opowieściach.

- Jestem równie mocno spokrewniony z rodem zo­rzy polarnej jak ty, Rozo - twierdził dalej Tomas. - A może nawet mocniej, skoro to Mikkal był dziec­kiem zorzy, a nie Raija. To on roztoczył nad nią ten świetlny most, którego i ty dotykasz, mimo że nie wy­wodzisz się z lapońskiego rodu Mikkala tak jak ja.

- Ty?

Pokiwał głową z powagą.

- Jak to? - nie pojmowała. - Masz na to jakieś do­wody?

- Tylko jedną historię.

- My też mamy jedynie rodzinne historie.

- Moja babka ze strony ojca nazywała się Elle Marja - zaczął Tomas. - Miała młodszego brata Mikkala Aslaka. Oboje byli dziećmi Maret i Antego Mikkalsonów. Antego urodziła w bardzo mło­dym wieku dziewczyna o imieniu Anna. Miała za­ledwie piętnaście lat, gdy chłopiec przyszedł na świat, i nie chciała go. Ludzie powiadali, że uwiódł ją dużo starszy mężczyzna. Gdzieś zostało zapisa­ne, że około roku 1728 czternastoletnie dziewczę zostało zgwałcone przez mężczyznę o imieniu Mikkal, który był już ojcem. Tylko tyle zdołano wyciąg­nąć z dziewczyny, a uczyniono to po to, by chło­piec miał nazwisko. Mikkal to dość zwyczajne imię, ale sprawdziłem, że oni oboje pochodzili z tych sa­mych stron. Wyliczyłem, że Mikkal miał wówczas dwadzieścia cztery lata.

- Mikkal to popularne imię! - Roza odniosła się sceptycznie do opowieści Tomasa. Nie chciało jej się wierzyć, by Mikkal Raiji był zdolny popełnić gwałt na młodej dziewczynie. Nie takim go sobie wyobrażała.

- Antę syn Mikkala dorastał u mężczyzny, które­go nazywał swoim wujem, choć nie był z nim spokrewniony. Mężczyzna ów nazywał się Anders syn Pawy. Ten sam, którego siostra Sigga poślubiła Mikkala syna Pehra i była matką Ailo. To wszystko brzmiało wiarygodnie.

- To znaczy, że twój pradziadek był przyrodnim bratem Ailo?

Tomas pokiwał głową.

- To znaczy, że i my jesteśmy ze sobą spokrew­nieni - mówiła Roza, wciąż nie do końca przekona­na, czy powinna w to wierzyć.

- Tak, wywodzimy się z jednego rodu. Roza wbiła w niego wzrok.

- Mój dziadek ze strony ojca, ten, który ożenił się z Elle Marją, nie był Lapończykiem, lecz pół - Norwegiem, pół - Finem. Przybył z Lyngen i nazywał się Reino Mattisson. Jego rodzicami byli Elise i Matti.

- Matti? Brat Raiji? Roza oniemiała ze zdumienia.

- Matti, brat Raiji, był moim pradziadkiem - oświad­czył uroczyście Tomas. - A Mikkal, którego Raija uko­chała ponad wszystko, był moim prapradziadkiem. Te dwa rody spotykają się w mojej osobie, w moim ro­dzeństwie i kuzynostwie. Sama więc rozumiesz, Rozo, że to ja należę do rodu zorzy polarnej, nie ty...

Wiedział o jej rodzie więcej, niż mogła wiedzieć jakakolwiek osoba postronna. Wiedział o sprawach, o których mu nigdy nie opowiadała. Z historii, któ­rych wysłuchiwała od dzieciństwa, wynikało, że przybrana córka Raiji, Elise, miała lśniące błękitne oczy. Takie same jak ma Tomas: lśniące, niebieskie i głębokie niczym polarna noc.

Może nabrały tej głębi w kolejnych pokoleniach.

- Mikkal pilnował mnie, gdy byłem mały - po­wiedział Tomas. - W wyobraźni towarzyszył mi przyjaciel o imieniu Mikkal. Miał błyszczące kocie oczy, brązowe i żółte równocześnie. Trudno było określić, który odcień przeważa. Wydawało mi się, że go sobie wymyśliłem. Ale on był zbyt realny. Chyba nie potrafiłbym wymyślić kogoś takiego.

- Mikkal opiekuje się wybranymi dziećmi - ode­zwała się Roza, z trudem poruszając ustami.

- Co takiego?

- On opiekuje się wybranymi dziećmi - powtó­rzyła. - Mnie także zawsze wspierał.

- Też go sobie wymyśliłaś? Pokiwała głową.

- Jesteś jedynym mężczyzną, którego wziął pod swe skrzydła, o ile mi wiadomo.

- Wybrany... - Tomas sprawdzał smak tego słowa. - Pewnie byłem wybrany dla ciebie.

- Kiedy spotkałam cię po raz pierwszy na szczycie wzniesienia, wydałeś mi się podobny właśnie do nie­go - zrozumiała nagle. - Dlatego się ciebie nie bałam.

- Chyba istotnie jestem do niego podobny - przy­znał z ociąganiem Tomas, bo tak naprawdę jeszcze ni­gdy z nikim nie dzielił się swoimi przemyśleniami. - Pa­rokrotnie, gdy obserwowałem swoje odbicie w wodzie widziałem, jak twarz Mikkala nachodzi na moją. Jakby on był w wodzie albo jakby stał za mną i nasze odbi­cia pokrywały się, tworząc jedno tylko odbicie.

- Jesteś do niego podobny - stwierdziła Roza z przekonaniem.

Chyba musiała być zmęczona, skoro to tak gład­ko przełknęła. Szumiało jej w głowie i nie mogła ze­brać myśli.

- Wszystko się zgadza, Roza. Jeśli nitki mają utkać nowy wzór, to muszą się wpierw spotkać.

- Ale nie było nam pisane być razem - rzekła ci­cho, kładąc dłoń na jego ręce. Ich palce splotły się ze sobą. Pasowały do siebie, była tego pewna. Nie­ważne, czy istniały na to jakieś dowody, czy nie. Łączyło ich pokrewieństwo dusz. Wydawało jej się, jakby byli rodzeństwem.

- Chyba nie - westchnął.

- Nie cieszysz się z naszego spotkania - raczej stwierdziła niż zapytała Roza. - Nie próbuj mnie przekonywać, że jest inaczej, bo ja wyczuwam twój smutek. - Kiedy tak trzymam cię za rękę, czuję ból, cierpienie i wielki, wielki mrok, przyjacielu...

- Nastały niedobre czasy - odpowiedział. - Pora kruków, jak nazywam je w myślach. W moich kosz­marnych snach widzę krążące po niebie stado kruków. Ptaki zasłaniają słoneczną tarczę i robi się całkiem ciemno. Ich skrzydła połyskują w mroku. Wiem, że czają się na porzuconą na ziemi padlinę. Muszę przy­zwyczaić wzrok do nagłej ciemności. Ptaki kraczą chrapliwie nad moją głową, słyszę trzepot ich skrzy­deł, gdy sfruwają na ziemię. Wyczuwam zapach krwi, charakterystyczną woń uboju. A gdy spoglądam w dół, dostrzegam, że to nie zwierzęca padlina, lecz martwe ludzkie ciała. Widzę, jak ptaki wydziobują oczy i języki. Widzę poszarpane tułowia i żerujące na ludzkich wnętrznościach kruki...

Rozę przeszedł dreszcz. Ona też miewała złe sny, ale z takim koszmarem nie musiała się nigdy zmagać.

- Ten sen wciąż powraca, Rozo. Wiem, że obra­zuje fakty.

Nie pojmowała, jak taki koszmar może być prawdą.

- Mąż Elen utonął podczas wędrówki z letnich pastwisk, dlatego że był zbyt pijany, by utrzymać się w łodzi, kiedy prowadził stado z wysp na stały ląd. Mógłby się zapewne uratować, gdyby pomogli mu jego bracia. Oni jednak również upili się niemal do nieprzytomności.

Tomas nie starał się upiększać tej tragicznej hi­storii.

- Dziś też szwagrowie Elen stracili czucie w rę­kach. Jedyne, co byli w stanie utrzymać, to butelka ze spirytusem! - Tomas wypowiadał te słowa w gniewie. - Upijają się, kiedy powinni pracować. Upijają się, gdy jest pora na odpoczynek. Upijają się, kiedy powinni zachować się porządnie i jechać do kościoła. Przepijają pieniądze potrzebne, by ku­pić rodzinie to, co należy. Zaciągają długi i stają się niewolnikami. Przepijają swoje stada. Zamroczeni wódką biją dzieci i żony, a potem niczego nie pa­miętają. Nie są ani trochę lepsi od psów skaczących sobie do gardła. Wynoszą z domu i sprzedają jedze­nie przeznaczone na zimę, by zdobyć wódkę. Na­stała pora kruków. Kruki już karmią się wnętrzno­ściami ludu zamieszkującego płaskowyż.

- Nie tylko płaskowyż - wtrąciła Roza cicho, przypomniawszy sobie wiele rodzin mieszkających przy traktach, które mijali. - Po drodze z Finlandii na własne oczy widzieliśmy straszne skutki pijaństwa.

- Dzieją się okropne rzeczy - mówił Tomas. - A ci, którzy swą mądrością powinni wskazywać lu­dziom, jak należy żyć, nie są ani trochę lepsi. Skoro kupiec płaci za mięso spirytusem, trudno się dziwić, że ludzie o słabszych charakterach ulegają pokusie. Jeśli kupiec sam pogrąża się w pijaństwie, zwyczaj­nym ludziom wydaje się, że tak należy postępować. Jeśli pastor upija się na umór, jego parafianie myślą, że i im wolno. Mężowie i ojcowie wracają z kościo­ła albo z jarmarku przywiązani do sań, bo inaczej po pijanemu wypadliby po drodze i zamarzli na śmierć gdzieś na bezkresnym płaskowyżu. Wielu jest takich, którzy żerują na ludzkiej słabości i nędzy i bogacą się na cudzej krzywdzie. Nietrudno prze­cież okraść człowieka, który ledwie widzi na oczy swoje stado, a już w ogóle nie jest w stanie go wy­pasać. - Westchnął. - Nad Laponią wieje lodowaty wicher, Rozo. Czuję, jak przenika mnie na wskroś. Zawładnęło mną straszliwe zwątpienie, a ból w ser­cu trudno mi nawet opisać.

Po jego głosie Roza poznała, jak bardzo jest mu ciężko. Przepełniony rozpaczą, ścisnął lekko jej dłoń.

- Jakie szczęście, że Elen i jej synowie mają cie­bie - wyszeptała.

- Pogrążamy się w grzechu - rzekł Tomas. - Wszystko, co kocham, tonie w wódce i ulega znisz­czeniu, a nikogo to nie obchodzi. Zaczynam tracić nadzieję. Słowa nie są w stanie oddać bezmiaru mo­jej rozpaczy. Na Wielkanoc pojechałem do Karesuando - powiedział, oddychając głęboko. - Od paru lat dochodziły nas słuchy o tamtejszym pastorze, który bardzo lubi kwiaty. Nazywa się Laestadius. Pamiętasz, kiedyś do Kafjord przybyła francuska ekspedycja, on też był wówczas wśród nich.

W głosie Tomasa Roza słyszała głęboki podziw dla tego człowieka. Sama nie pamiętała go dokład­nie. Przypominała sobie jedynie mgliście ciemno­włosego mężczyznę o zatroskanym spojrzeniu. Ale w tamtym czasie, gdy odwiedzał ich strony, pastor był ostatnią osobą, na którą zwracała uwagę.

- Słyszeliśmy tutaj, że ludzie od jego kazań do­stają pomieszania zmysłów. Mówiono nawet, że ca­ła parafia Karesuando straciła rozum, ale to nie­prawda.

- Jak tam było? - zapytała Roza zaciekawiona.

- Okazał się łagodny i pogodny. Przyjazny niczym ojciec, a równocześnie twardy jak skała. Piętnował surowo wszelki grzech i zło, ale nauczał łagodnie o tym, co dobre. Nigdy jeszcze nie słyszałem takie­go kazania. Właściwie nigdy tak naprawdę nie wsłu­chiwałem się w słowa pastora. Ale tego nie można było nie słuchać. - Tomas wzniósł oczy ku niebu i opowiadał dalej: - On promieniał, bił od niego blask jak od tych gwiazd, Rozo. To zniżał głos do szeptu, to mówił normalnym głosem. Chwilami przemawiał tak cicho, że zdawało mi się, iż kieruje swe słowa tyl­ko do mnie, ale zaraz po chwili zaciskał dłonie na krawędzi ambony i grzmiał z niej niczym piorun.

Roza nie wiedziała, co myśleć o zachowaniu pa­stora. Do tej pory spotykała wyłącznie sztywnych duchownych w czarnych sutannach i białych kołnierzach, którzy mówili po duńsku. Jedynie ojciec Frank był inny, ale jego trudno brać pod uwagę.

- W Karesuando ludzie przestali się upijać - mówił Tomas z wielką żarliwością. - Przestali kraść sobie na­wzajem renifery. Nie biją żon i dzieci. Zrozumieli, że zgrzeszyli, bo on im to uświadomił. Sprawił, że zoba­czyli ogrom własnych win, i nakłonił, by się nawró­cili. To dzięki niemu odrzucili wódkę i na nowo sta­li się dobrymi ludźmi.

- Skoro tam się udało, to może się też udać gdzie indziej - stwierdziła Roza ostrożnie.

- Nie wiem - westchnął Tomas. - Nie mam poję­cia, ale łudzę się tą nadzieją.

Długo siedział w milczeniu, po czym zerwał się gwałtownie i pociągnął za sobą Rozę.

- Musisz coś zjeść. Strasznie wyszczuplałaś. Nie karmili was tam na tej pięknej wyspie, którą Ole tak pragnął mieć na własność?

- Opowiem ci, jak to było naprawdę - odparła Ro­za, idąc z Tomasem za rękę w stronę ognisk. - Ole za­pewne wspomniał ci tylko to, co dla niego wygodne.

- Właśnie. A ty mi opowiesz prawdę. Podczas posiłku Roza opowiedziała Tomasowi wszystko. Nauczyła się rozgniatać kości i wysysać galaretowaty, gorący, tłusty szpik. Na szczęście miała mocne zęby.

Zauważyła, że Ole się uśmiecha i trzyma dłoń na kolanie Liisy.

Kiedy wróciła do namiotu, Mattias już spał. Ob­jął ramieniem Lily, a do jego pleców leżał przytulo­ny, zwinięty w kłębek mały Matti.

Roza nie budziła ich. Dotknęła tylko policzka Li­ly. Gorączka ustąpiła. Okazało się, że było to zwy­kłe przeziębienie.

Po cichu rozebrała się i położyła obok Mattiego. Tej nocy nie dręczyły jej żadne senne koszmary.

12

Następnego ranka miniona noc wydała się wszyst­kim jakaś nierzeczywista. Za dnia wszystko wygląda­ło inaczej.

- Powinniśmy zostać i trochę ci pomóc - zwrócił się do Tomasa Ole.

Tylko Tomas wstał, nim słoneczna tarcza wychy­liła się zza horyzontu. Zdążył już zajrzeć do stada i wrócić, gdy goście się obudzili.

- Kastrować pewnie potrafisz? - spytał Tomas, a Ole pobladł.

- Może z jeden wykastrowany przeze mnie baran chodzi po wsi - odparł Ole, unosząc dłonie na znak, że wycofuje swą propozycję pomocy.

- Potrzebujemy najwyżej piętnaście sztuk sam­ców rozpłodowych - oświadczył ze spokojem Tomas. - Pozostałe trzeba wykastrować.

- Chyba tę przyjemność pozostawimy tobie. Sam będziesz obcinał, co trzeba - stwierdził Ole.

- A kto ci mówił, że to się obcina nożem? Ja to obgryzam...

- Co Tomas obgryza? - zainteresował się Matti. Kiedy Liisa zorientowała się, że Tomas zamierza odpowiedzieć na pytanie chłopca, oblana rumień­cem, wtrąciła pośpiesznie:

- Innym razem wujek ci to wytłumaczy. Tomas nie pamiętał, by w dzieciństwie dorośli ukrywali przed nim szczegóły uboju, kastrowania i parzenia się zwierząt. Od małego wiedział o wszyst­kim i nie wydawało mu się, by mu to zaszkodziło.

- Tak jest, o tym porozmawiamy innym razem, Matti - poparł Liisę Ole.

- O, przynajmniej co do jednego są zgodni - mruk­nęła Roza do Mattiasa, powstrzymując się od śmiechu.

- O, dziś rano także byli bardzo zgodni - odszepnął jej mąż i odwracając głowę, tak by Ole i Liisa nie widzieli jego uśmiechu, dodał: - Kiedy Thomas wy­szedł, zamierzałem wstać i ja, ale wtedy ich usłysza­łem. Uznałem, że byłoby nietaktem przeszkadzać im w takiej chwili, więc zamknąłem oczy i udawa­łem, że śpię. W końcu zresztą naprawdę przysnąłem.

- Nic tu po waszej pomocy - stwierdził Tomas, poklepując Olego po ramieniu. - Ale w podzięko­waniu za wczorajszą pracę dostaniecie od nas po pół renifera na rodzinę. Przynajmniej pomyślicie sobie o nas miło, kiedy w następną niedzielę będziecie jeść na obiad pieczeń!

- Pewnie sami sobie musimy przynieść? - zapytał żartobliwie Ole.

Tomas pokiwał głową i wskazując na stojaki, na których umieścił oprawione tusze, powiedział:

- Możecie wybierać. Najedli się i zapakowali wozy. W nocy gorączka Lily całkiem ustąpiła i dziewczynka była wesoła i ożywiona jak zawsze. Na śniadanie zjadła tyle sa­mo co Liisa. W ogóle nie było po niej znać śladów choroby. Biegała za Mattim, naśladując go we wszystkim.

- Ta twoja córeczka przypomina jaskółkę - odezwał się Tomas do Rozy uważnie obserwującej Lily. - Wy­gląda tak, jakby w każdej chwili miała pofrunąć.

- Pragnę wierzyć w to, że poradzi sobie ze wszyst­kim - rzekła Roza z powagą. - I mam nadzieję, że jeśli będzie miała chęć pofrunąć, to pofrunie.

Tomas przysunął się do niej o krok bliżej. Stanę­li w cieniu namiotu, podczas gdy pozostali zajęci byli własnymi sprawami. Był dzień, nie pora, by po­wtarzać coś, co powiedzieli sobie pod gwiaździstym niebem poprzedniej nocy. Oboje jednak czuli, że stali się sobie jeszcze bliżsi. Nic nie mogło ich roz­dzielić ani odebrać im tego, co ich łączyło. Związa­ni byli zorzą polarną.

Tomas pośpiesznie wsunął rękę za kaftan i coś wyjął w zaciśniętej dłoni. Rozie ten gest wydał się dziwnie znajomy. Jakby już kiedyś przeżyła podob­ną sytuację.

Zobaczyła, że Tomas ma na szyi zawieszony skó­rzany mieszek. Zbladła, a on, obserwując jej reak­cję, roześmiał się. Ściskając dłoń na zniszczonym woreczku, powiedział:

- To nie upiory z przeszłości. To mój amulet. Za­uważyłem, że i ty nosisz na szyi cenny wisiorek przedstawiający ptaka. Ja też mam coś cennego...

Rozchylił woreczek, wyjął zeń błyszczącą srebr­ną broszkę i pokazał ją Rozie.

Serce waliło jej młotem. Nie pojmowała, jak to możliwe. Tomas trzymał w ręce broszkę, o której wiedziała, że leży na dnie wyprawnego kufra Raissy w chacie w Alta. Była tego pewna, bo sama ją tam schowała, zamknęła kufer i ukryła klucz.

Tomas położył broszkę na dłoni Rozy i zacisnął jej palce wokół ozdoby. Musiała ją przytrzymać, czy chciała, czy nie.

- Nie znajduję takich słów, które pojawiają się w moich snach, ale bardzo chcę, żebyś przyjęła broszkę. Należy tak samo do ciebie, jak i do mnie. Przypuszczam, że masz też tę drugą...

- Drugą broszkę? - zapytała Roza. Odważyła się wreszcie otworzyć dłoń i spojrzeć na srebrną ozdobę.

Była zupełnie podobna do tej, którą pozostawiła Mattiasowi Raissa. Jeśli nawet różniła się jakimiś drobnymi detalami, to nie sposób było to odkryć, nie widząc obu broszek równocześnie.

- Właściwa broszka została znaleziona przy męż­czyźnie bez twarzy. Przed stu laty zamarzł na pła­skowyżu. Jego wuj, Anders syn Pawy, zatroszczył się o to, by został pochowany w okolicy, którą tak ukochał. Anders rozpoznał broszkę z rodowego sre­bra po babce Mikkala. W jego rodzinie bowiem ży­wo rozprawiano, kiedy siostra Sigga nie otrzymała pamiątkowej ozdoby w prezencie zaręczynowym od Mikkala. Później Anders widział ją u Raiji. Ailo umarł, więc prawo do broszki przypadło w udziale drugiemu synowi Mikkala.

- Dostał ją Antę? Tomas pokiwał głową.

- A więc to jest twój dowód?

- Jedna historia mogłaby ci nie wystarczyć, by uwierzyć - odparł. - Pomyślałem więc, że dołożę do tego jeszcze broszkę. Antę był z natury sprawiedli­wy i traktował jednakowo swoje dzieci. Srebrna broszka została stopiona i na jej wzór zrobione zo­stały dwie mniejsze. Jedną otrzymała Elle Mar ja, moja babka, a drugą brat mojej babki Mikkal Aslak.

- Ta jest po twojej babce? Potwierdził.

- Córka Mikkala Aslaka wyjechała do Finlandii i słuch po niej zaginął. Lubię myśleć, że wnuczka Mikkala Aslaka wróciła do Norwegii ze swoją broszką.

- Sądzisz, że Raissa była jego wnuczką? Tomas mrugnął na znak potwierdzenia.

- Nie wiem - westchnęła Roza.

- Jej broszka jest dokładnie taka sama jak moja. Nie zapominaj, że ją widziałem.

Roza wiedziała, że ma rację.

- Weź tę na pamiątkę ode mnie, na pamiątkę ro­du, z którego oboje się wywodzimy. - Wzruszając ramionami, dodał: - Kto wie, może któregoś dnia zechcesz stopić obie broszki i zrobić z nich jedną dużą dla twojej jaskółeczki?

Roza pożegnała się. Nie starała się ukryć ozdoby, którą podarował jej Tomas. Rai ja przypięła broszkę od spodu koszuli, tak by nikt nie zauważył cennej ozdoby, którą obdarował ją przybrany brat. Roza jednak wiedziała już, że przemilczanie wywołuje niepotrzebne cierpienie. Pokazała więc broszkę Mattiasowi i przypięła na piersi. Broszka pochwyciła sło­neczne promienie i lśniła, póki Roza nie zasłoniła jej połami żakietu, by mieć pewność, iż jej nie zgubi.

Na koniec pocałowała Tomasa raz jeszcze w podzię­kowaniu za prezent i na pożegnanie.

- Odszukajcie mojego przyjaciela Aslaka, kiedy dojedziecie do Kautokeino - upominał Tomas. - W tamtej okolicy też nie jest teraz bezpiecznie. Nie wszyscy żyją tak, jak należy. Nie chcę, żebyście z ty­mi swoimi aniołkami trafili nie wiadomo do kogo. U Aslaka spokojnie możecie zatrzymać się na noc. To porządny człowiek. On mnie namówił na wyjazd do Karesuando w Wielkanoc. Gdyby nie on, nie usły­szałbym Laestadiusa tak pięknie nauczającego o zba­wieniu. Nie zdawałbym sobie sprawy z tego, co złe, i nie wiedziałbym, jak odnaleźć właściwą drogę.

Obiecali Tomasowi, że odnajdą Aslaka.

Trzy dni później byli już w domu.

W Samuelsborg zastali chatę w opłakanym sta­nie. Ktoś powybijał wszystkie okna, drzwi wisiały na jednym zawiasie, a wnętrze wyglądało jak stra­towane przez bydło.

Roza obeszła izby razem z bratem. Liisa nie mia­ła siły wejść do środka. Odwróciła się plecami do zagrody i płakała wtulona w ramię Mattiasa. Nawet dzieci zrozumiały, że stało się coś złego, i nie maru­dziły, by im pozwolono pobiegać.

- Kto robi takie rzeczy? - zapytał Ole, podnosząc z podłogi nogę od stołka. Rozejrzał się wokół jakby w poszukiwaniu niewidzialnego wroga, gotów wyma­chiwać drewnianą nogą jak mieczem w walce ze smo­kiem. - Kto, na niebiosa, waży się na taką niegodziwość?

Walił drewnianą nogą o grube ściany z bali, prze­klinając tych, którzy dopuścili się podłości, wresz­cie, opadłszy z sił, oparł się o ścianę i osunął na pod­łogę. Wstrząśnięty, patrzył na zniszczenia dokona­ne w pomieszczeniu, które w niczym nie przypomi­nało teraz kuchni.

- Ktoś zrobił to specjalnie! Jak można niszczyć czyjś dom? Kto robi takie rzeczy?

- Spłodziłeś dziecko tej dziewczynie? - zapytała Roza.

- Jakiej? - zapytał, nie rozumiejąc, kogo Roza ma na myśli. Jego błękitne oczy przypominały kawa­łeczki nieba.

- Tej, którą sprowadziłeś do domu przed rokiem. Tej, która niby miała wam tu usługiwać.

- A... tej... Naprawdę zapomniał o tym dziewczęciu! Roza nie była w stanie pojąć, jak można być do tego stop­nia pozbawionym uczuć.

- Możliwe, że spłodziłem - odparł niechętnie.

- I jeszcze się pytasz, kto mógł dokonać tu takich zniszczeń? - Teraz Roza była zaskoczona. - Przecież ta dziewczyna miała na pewno braci albo ojca, w któ­rym nagromadziło się dość złości, by szukać zemsty.

- Ja ciebie nigdy nie pomściłem - odezwał się cicho.

- Nie - odparła Roza z pociemniałą twarzą. - Ale mojej czci nie było co bronić. To jednak mogła być porządna dziewczyna. To do ciebie podobne, Ole: zniszczyć życie porządnej dziewczynie.

- Pewnie była...

- Czy to dla ciebie wystarczająca nauczka? - zapytała. - Mam nadzieję, że teraz już będziesz pamię­tał, by nie rozpinać spodni, gdy w pobliżu są mło­de dziewczęta.

- A co z wdowami i mężatkami? - zapytał prze­kornie Ole.

- Lepiej powiedz, co z Liisą? - weszła mu w słowo Roza i usiadła na zniszczonym stole. Duży solidny stół z gładkim blatem, zrobiony jeszcze przez ojca, wyglądał, jakby ktoś rąbał na nim drwa. Cały w drza­zgach, przegniły... - Co z Liisą, Ole? - powtórzyła swoje pytanie Roza. - Zamierzasz ją nadal ranić?

- Od dawna już nie ranie Liisy - bronił się zmę­czony. - Chyba musiałaś zauważyć, że staram się nie robić jej przykrości.

Zamknął oczy i przypomniał sobie czas, gdy stra­cił wzrok. Był wtedy tak załamany, że nie widział przed sobą żadnej przyszłości. Ale potem w jego ży­ciu pojawiła się Liisa, a wraz z nią chwile szczęścia. Może nie jakieś szaleńcze uniesienia, ale coś, co sprawiało, że chciało mu się żyć.

Liisa była jego żoneczką, która kręciła się przy nim. Lubił jej zapach. Lubił jej dotykać. Wyczuwać dłońmi i opuszkami palców jej ciało i miękkie wło­sy. Cenił sobie jej śmiech. Zasypiał, tuląc ją w ra­mionach, i tak też się budził. To były dobre czasy.

Cudowne i nieskomplikowane.

Nie mógł pobłądzić, ponieważ to Liisa była jego oczami i laską, na której się wspierał. A ona nigdy nie wyprowadziłaby go na manowce.

- Czy czasem żałujesz tego wszystkiego, co zro­biłaś, bym mógł odzyskać wzrok? - zapytał.

- Nie wiem, czy miałam na to jakikolwiek wpływ, Ole.

On pamiętał to inaczej.

- Zawdzięczam ci nowe życie. Gdyby nie ty, pra­cowałbym przy rozdrabnianiu rudy, wdzięczny, że w ogóle znalazła się dla mnie jakaś robota, którą mogę wykonywać.

- Byłeś niewidomy i odzyskałeś wzrok. Innym wi­nien jesteś wdzięczność, nie mnie.

- Wyrównałaś rachunki, odstępując Hailuoto Villemu.

- Wciąż mnie za to nienawidzisz?

- Wciąż jestem na ciebie zły - przyznał brat Rozy niechętnie, rozglądając się po zniszczonej chacie. Przypomniał sobie cudowny biały pałacyk na wy­spie na Zatoce Botnickiej i możliwości, jakie się tam przed nim otwierały. Nie musiał przecież tu wracać!

- Zostaniemy tu i pomożemy wam doprowadzić gospodarstwo do porządku - zaproponowała Roza. - Posprzątamy raz - dwa. Zdarzało się nam nocować w gorszych miejscach...

- Nie - stanowczo zaprotestował Ole. - Jeszcze jest dzień. Jedźmy do was. Nie chcę, żeby Liisa mu­siała to oglądać. Sam tu wrócę i wszystko uporząd­kuję. Mattias na pewno mi pomoże. Liisa zostanie u was, póki Samuelsborg znów nie będzie się nada­wał do zamieszkania.

- A więc jednak troszczysz się o nią? - zdumiała się Roza. - No proszę! Jednak troll ma serce! A ja już myślałam, że jesteś istotą z boskiej urody twa­rzą i zamarzniętym na kamień sercem.

- Dałabyś mi Hailuoto, gdybyś miała pewność, że kocham Liisę? - zapytał Ole, kiedy opuszczali ro­dzinny dom.

- Tego się nigdy nie dowiesz - odparła Roza sta­nowczo, więc nie próbował jej więcej naciskać.

W domu Rozy i Mattiasa trzeba było tylko prze­wietrzyć i oczyścić z kurzu sprzęty. Pierwszego dnia byli zbyt zmęczeni, by robić porządki. Przewietrzy­li więc tylko i rozłożyli sienniki w kuchni na pod­łodze koło pieca, po czym ułożyli się do snu w do­mowym cieple.

Najbliższe tygodnie mężczyźni przeznaczyli na doprowadzenie do ładu Samuelsborg. Roza i Liisa tymczasem posprzątały w domu i w oborze w Altadalen, przyjmując przez cały czas wścibskie sąsiadki. Po pierwszym tygodniu jednak zaintereso­wanie ich przyjazdem zmalało.

- Nie lubią mnie dokładnie tak samo jak wtedy, gdy stąd wyjeżdżaliśmy - rzekła Roza do Liisy, kiedy usiadły wieczorem przy piecu i zabrały się do szycia.

Lubiły te wieczorne pogaduszki. Przywykły do nich na Hailuoto. Mieszkało tam w minionym ro­ku niewielu ludzi, ale wystarczyło, by prowadzić rozmowy i czuć się częścią wspólnoty.

- Chyba się nie spodziewałaś, że coś się zmieni - odparła Liisa rozsądnie. - Oni nie mają pojęcia o tym, co przeżyliśmy, a jeśli im o tym opowiemy, pomyślą, że ich okłamujemy. Najlepiej więc będzie, jeśli poznają tylko część prawdy.

Roza pomyślała, że Liisa nigdy nie zrozumie, jak to jest wzbudzać w ludziach lęk. Bo tego nie da się wytłumaczyć. Na ogół to Liisa wszystkiego się ba­ła. Roza nie życzyła jej tego, by kiedykolwiek do­znała takich upokorzeń, jakich ona doświadczyła.

- Może Ole mimo wszystko miał rację? - zasta­nawiała się Roza. - Może rzeczywiście byłoby roz­sądniej zostać tam, na wyspie? Zapomnieć o rodzin­nych stronach i rozpocząć nowe życie. Tam nikt nie szeptał za moimi plecami „wiedźma”.

- Już za późno, by się nad tym zastanawiać - od­parła Liisa. Nie chciała o tym rozmawiać, mimo że z wielką niechęcią opuszczała wyspę. - Było nam tam z Olem bardzo dobrze - zwierzyła się Rozie, oblewając się rumieńcem.

- A teraz coś się zmieniło? - zapytała Roza.

Musiała nakłonić Liisę do zwierzeń, by się dowie­dzieć, jak się sprawy mają, ponieważ brat nabrał wody w usta i mówił tylko to, co oczywiste, widocz­ne dla postronnych. „Gdyby zadowalały mnie takie odpowiedzi, nie pytałabym”, mówiła Olemu, a on śmiał jej się w twarz i nazwał ciekawską.

- Spodziewam się dziecka - powiedziała Liisa. Roza z wrażenia upuściła robótkę i przez długą chwilę nie mogła znaleźć igły.

- Zaszłam w ciążę na Hailuoto - dodała Liisa ci­cho, bo wciąż była to tajemnica, ale jej głos przepeł­niało szczęście. - Dlatego tak bardzo ukochałam tę wyspę, Rozo.

Roza uściskała bratową. Jakże się cieszyła! Liisa tak bardzo pragnęła mieć swoje dziecko. Jak dobrze, że wreszcie dostała tę szansę. Roza nie miała najmniej­szych wątpliwości, że Liisa będzie cudowną matką, bo tkwiły w niej nieprzebrane pokłady miłości.

- Ole już wie? - zapytała. - Jeszcze nie - odparła Liisa. - Pragnęłam jakiś czas zachować to wyłącznie dla siebie. Chciałam oswoić się z tą nowiną, bo inaczej bym zwariowała.

- Kiedy zamierzasz mu powiedzieć? - pytała Ro­za, odsuwając się nieco od bratowej.

Liisa z wypiekami na policzkach mrugnęła do Rozy łobuzersko i powiedziała:

- Powiem, kiedy wprowadzimy się z powrotem do Samuelsborg. - Najwyraźniej dokładnie to sobie wszystko przemyślała. - Kiedy przyjedzie tu po mnie, a w domu wszystko będzie, jak należy. Po­wiem mu, kiedy zostaniemy sami we dwoje. To bę­dzie mój prezent dla niego.

Zamilkła na chwilę, po czym podjęła temat, któ­ry najwyraźniej nie dawał jej spokoju, odkąd zo­rientowała się, że jest przy nadziei.

- Sądzisz, że Ole się ucieszy z tego, że zostanie ojcem? Myślisz, że będzie zadowolony, że będzie miał dziecko ze mną? Nigdy słowem nie wspomina o dzieciach, które ma z innymi kobietami. Jest wo­bec nich całkowicie obojętny, choć nie wypiera się ojcostwa. Odnoszę wrażenie, jakby te dzieci nic dla niego nie znaczyły. Dlatego obawiam się, że o na­sze dziecko jeszcze mniej będzie dbał...

- Dlaczego? - zapytała Roza. - Ole kocha dzieci. Widziałaś, jak wspaniale rozumieją się z Lily i Mattim. One go uwielbiają.

- Tyle że to ja będę matką tego maleństwa... Tam­te miał z pięknymi dziewczętami, a mimo to nie troszczy się o dzieci, które im spłodził. A ja nawet nie jestem piękna...

- Ale między wami układa się teraz lepiej? Liisa pokiwała głową.

- W takim razie nie masz powodu do zmartwień, moja droga - zapewniła ją Roza. - Żałuję tylko, że nie zobaczę jego miny, gdy mu wyjawisz tę wielką nowinę.

- Opowiem ci, jak było...

Roza nie miała wątpliwości, że tak się właśnie sta­nie. Przez resztę dnia starała się wysyłać do Olego przyjazne myśli i prośby, aby był miły dla Liisy, by pokochał całym sercem żonę i ustatkował się, bo na­prawdę warto.

Dwa dni później Ole przyjechał po swoją żonę. Ta weszła na wóz zadowolona niczym panna młoda. Roza zastanawiała się, czy Liisa zdoła utrzymać w ta­jemnicy wielką nowinę, póki nie dojadą do domu, czy też nie wytrzyma i zdradzi mu ją po drodze. Tak czy inaczej Roza trzymała kciuki za powodzenie.

- Liisa sprawiała wrażenie zadowolonego kota, który upolował mysz - stwierdził Mattias, który miał wyjątkową zdolność dostrzegania tego, na co nikt inny nie zwracał uwagi. - Który to miesiąc?

- Skąd wiesz?

- Ma się to doświadczenie - zażartował. - Kiedy urodzi się dziecko?

- Liisa twierdzi, że w maju - odparła Roza. - Majowe dziecko dla Olego. Nie zdąży się obejrzeć, a już będzie ojcem.

- Dobrze mu tak. Z jakiej racji ma mieć lepiej niż inni?

Roza wiedziała, że Mattias mówi to w żartach.

- Mam dla ciebie prezent - powiedział i wyciąg­nął żonę na schody, by od razu zobaczyła, co jej przywiózł.

- Zrobiłem pięć ram do obrazów - oznajmił. - By­ło trochę kłopotów ze zdobyciem szkła, ale udało mi się załatwić. Pomyślałem sobie, że będziesz chciała powiesić obrazy na ścianie.

- Ależ ty masz pomysły! - powiedziała Roza za­skoczona, ale ze wzruszenia serce zabiło jej mocniej. Nikt poza Mattiasem nie wymyśliłby czegoś podob­nego. Drewniane ramy wygładził tak starannie, że miało się ochotę pocierać je dłonią.

- Nie są tak piękne jak ramy na Hailuoto, ale po­myślałem, że można je trochę ozdobić.

Sięgnął ze skrzynki małą buteleczkę i postawił na stole. Roza, zaciekawiona, podeszła zobaczyć.

- To złoto - wyjaśnił Mattias z dumą. - Nie star­czy, by pomalować całe ramy, ale można pociągnąć cieniutki pasek wzdłuż brzegów. Pamiętasz, jak to robił Ville...

Przytaknęła.

- Pomyślałem, że powinnaś przynajmniej powie­sić portret jeźdźca, który przypomina ci ojca Lily.

To ostatnia rzecz, jaką by się spodziewała usłyszeć. Popatrzyła uważnie na Mattiasa, ale w jego twarzy nie zauważyła drwiny ani gniewu, ani nawet zazdrości.

- Byłem zazdrosny - wyznał. - Ale wydaje mi się, że przez ostatni rok trochę zmądrzałem. Uważam, że Lily powinna się dowiedzieć, jak wyglądał jej oj­ciec. Powinnaś jej o nim opowiedzieć, by poznała go bliżej. - Przerwał na chwilę, po czym, nabraw­szy tchu, dodał: - Pomyślałem, że ten portret zawie­simy w gościnnym pokoju.

- Dlatego, że tam rzadko zaglądasz? - zażartowa­ła Roza.

- Może dlatego. Walczę wciąż z zazdrością, ale zo­baczysz, z czasem na pewno całkiem mi przejdzie.

Roza przytuliła się do męża. Poczuła jego zapach i smak. Ich usta odnalazły się. Całowali się powoli, niespiesznie.

- Potrafię już nawet pogodzić się z tym, że otrzy­mujesz prezenty od innych mężczyzn, więc chyba nie jest ze mną tak źle, prawda?

- Srebrna broszka! - zawołała Roza.

Całkiem o niej zapomniała. Kiedy wrócili do do­mu, wetknęła ją do komody, potem zupełnie wyle­ciało jej to z pamięci.

Teraz odnalazła broszkę, którą podarował jej Tomas, a potem sięgnęła po klucz do kufra Raissy i za­nurzyła dłoń w jego wnętrzu. Wyczuła palcami chłodny metal i wyjęła ukrytą broszkę.

Obie ozdoby położyła obok siebie na stole.

- O mój Boże, są zupełnie takie same - zawołał Mattias zaskoczony. - Czyżby to jednak nie była broszka z rodowego srebra Mikkala, tak jak sądzi­łaś? A może w komplecie były dwie broszki?

- Na to wygląda - odparła Roza i owinąwszy ozdoby starannie w jedwabną chustkę, schowała z powro­tem na dno kufra, po czym zamknęła go na klucz.

- Dbam o wartościowe przedmioty, jakie znala­zły się w naszym posiadaniu - wyjaśniła Mattiasowi, widząc jego zdziwioną minę.

Nie do końca była to prawda.

Przypomniała sobie sen, w którym Mikkal zlecił jej zadanie, które wydawało jej się beznadziejne, po­nieważ wówczas nie rozumiała, co miał na myśli, nakazując jej skompletować srebro.

Teraz już wiedziała, że oto udało jej się tego do­konać.

- A może i dla mnie masz coś cennego? - zapytał Mattias.

Roza pociągnęła go za sobą na łóżko.

- Położyłaś dzieci spać? - upewnił się.

- Położyłam.

- Czy te cenne rzeczy są tylko dla mnie?

- Tylko dla ciebie, pod warunkiem, że będziesz miał dość rozumu, by czerpać z tego bogactwa.

Epilog

List z Oulu przebył krętą drogę. Roza uśmiech­nęła się, gdy Liisa go przywiozła, bo uświadomiła sobie, że list pokonał tę samą drogę, którą wcześniej przewędrowali jej przodkowie.

- Jakiś urzędnik przywiózł go z Tromso - wyja­śniła bratowa. - Tam podobno dostarczył go kupiec powracający z wielkiego jarmarku w Skibotn, do­kąd dowieźli go sprzedawcy masła z Tornio. Nie otworzysz? - zdziwiła się Liisa. - Nawet Ole był cie­kaw, co nowego na Hailuoto. Miałam wrażenie, że stęsknił się za Villem!

Zaśmiały się obie, bo zabrzmiało to dość absur­dalnie. Ole nie cierpiał Villego, i to najpewniej z wzajemnością.

- Coś się chyba stało - rzekła Roza, marszcząc czoło. Złamała pieczęć, w której nie rozpoznała pie­częci Runefeltów, i rozwinęła cztery złożone kart­ki. Musiała się mocno skupić, aby zrozumieć wyszu­kane szwedzkie zwroty. Nie od razu dotarło do niej to, co zawierało pismo.

- No i co? - ponaglała ją Liisa, która pomimo styczniowych mrozów przebyła długą drogę z Kafjord na drugą stronę szczytu do Altadalen, by do­starczyć ten list. - Co nowego nad Zatoką Botnicką?

- Ville nie żyje - odparła Roza bezbarwnym gło­sem i zgniotła papier, nie zważając na to, że niszczy list. - Pałac spłonął - dodała ponuro. - Stało się to zaraz po naszym wyjeździe.

- Myślisz...?

- Nie wiem - zareagowała ostro. Nie chciała wiedzieć, ale w jej głowie pojawiły się obrazy, które wyjaśniały jasno to, o co próbowała zapytać Liisa. Roza nie chciała dać im wiary, ale nie pozostawiały żadnych wątpliwości.

- To musiał być wypadek - stwierdziła Liisa i marszcząc czoło, rozważała wszystkie możliwości. - To na pewno był wypadek - powtórzyła. - Czy to list od Marji i Pekki? Co z nimi?

- Marja i Pekka czują się dobrze - wyjaśniła Ro­za. - Ten list napisał adwokat Villego.

Liisa, wpatrując się w Rozę, poczuła, jak uginają się pod nią nogi. Siadła przy stole i zacisnęła dłonie.

- Ville przed śmiercią sporządził nowy testament - ciągnęła Roza. - Przekazał w nim swoją ostatnią wo­lę, aby spuściznę po nim przejęły moje dzieci i ich po­tomkowie.

- A więc tam wrócisz? - zapytała Liisa, wstrzy­mując oddech. Jej oczy rozbłysły nadzieją. Liisa z sentymentem wspominała wyspę, czuła się tam jak w domu, zwłaszcza że znała język fiński.

- Dopiero za sto lat to przekleństwo straci moc - rzekła Roza z irytacją. - Jeśli nikt z moich potom­ków nie zgłosi swych praw do spadku w ciągu stu lat, posiadłości zostaną rozparcelowane i rozdane okolicznym dzierżawcom. Za sto lat, Liiso. Będzie wówczas rok 1949! Bóg raczy wiedzieć, czy w tak da­lekiej przyszłości będzie żył ktoś z mojego rodu!

- A ty tam nie wrócisz? - spytała Liisa.

- Nie - odparła Roza, składając list. - Nigdy tam nie powrócę.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Pedersen Bente Roza znad fiordów 17 Pora kruków
Pedersen Bente Roza znad Fiordów 15 Echo przeszłości rtf
Pedersen Bente Roza znad fiordów 16 Dziedziczka
Pedersen Bente Roza znad fiordów 07 Nadzieja
Pedersen Bente Roza znad fiordów 12 Diabelski taniec
Pedersen Bente Roza znad Fiordów 22 Płomienie w nocy
Pedersen Bente Roza znad Fiordów 19 Pokrewne dusze
Pedersen Bente Roza znad fiordów 01 Uwiedziona
Pedersen Bente Roza znad Fiordów 16 Dziedziczka rtf
Pedersen Bente Roza znad Fiordów 02 Najsłabsze ogniwo
Pedersen Bente Roza znad fiordów 06 Roza z Anglii
Pedersen Bente Roza znad fiordów 15 Echo przeszłości
Pedersen Bente Roza znad Fiordów 11 Droga Łez
Pedersen Bente Roza znad Fiordów 21 Czarny łabędź

więcej podobnych podstron