Pedersen Bente
Roza znad Fiordów 10
Ulubieniec Elfów
Seamus O'Connor ucieleśniał wszelkie pokusy, jakim Roza
nie potrafiła się oprzeć. Jego ciemne szare oczy wabiły ją na
nieznane ścieżki. Był jednak człowiekiem wyjętym spod
prawa i wielu najchętniej widziałoby go na szubienicy. Roza
zdawała sobie sprawę, że jeśli nie dostaną się na statek
płynący do Ameryki, życie z Seamusem będzie oznaczało
ciągłą ucieczkę, bezustanny strach. Czuła jednak, że musi mu
towarzyszyć. Poza tym wesprą go nieznane moce, był wszak
ulubieńcem elfów...
PROLOG
Kafjorden, czerwiec 1843
- Coś chyba miał do powiedzenia? - spytał Mattias, siedząc na
schodach Samuelsborg.
W powietrzu panował spokój. Wiatr zdawał się wstrzymywać
oddech. Nawet mewy zamilkły. Liście ani drgnęły na gałęziach, a
schody nie zatrzeszczały pod ciężarem dwóch mężczyzn. Między
nimi stał dzban z piwem, a każdy z nich trzymał w ręku kubek.
Słońce barwiło niebo złotoczerwonymi pasami, przemieszanymi
z fioletem. Tarczy słonecznej nie było widać zza gór, lecz mimo
to w powietrzu wyczuwało się ciepło. W środku zapłakał
chłopczyk i Mattias uśmiechnął się leciutko, gdy Liisa cicho
zanuciła. Bardziej domyślał się, niż słyszał, że z jej ust wyrwała
się fińska piosenka.
- Nic nie wiedział - odparł Ole. Szczęki miał zaciśnięte. Z taką
miną chodził już od chwili, gdy tego samego dnia po południu
rozmawiał z Davidem Warrenem.
- Mówił, że Andersowi dobrze idzie w szkole, a konno jeździ tak,
jakby się do tego urodzil.Wyobrażasz sobie, że mój młodszy brat
miałby się urodzić do konnej jazdy?
Ole pokręcił głową.
- W każdym razie jemu nic nie powiedzieli - dodał
z westchnieniem. - Warren twierdzi, iż wygląda na to, że Anders
zapomniał o swojej siostrze, że pogodził się z sytuacją i
dostosował do nowego życia i do otaczających go ludzi. Jak
można coś takiego mówić?
- Dobrze mu tam? - spytał Mattias, lecz Ole tylko wzruszył
ramionami.
Opróżnili kubki i oblizali pianę z kącików ust.
- Ona nie żyje - oświadczył Ole z ponurą miną. -Inaczej by nam
tego nie zrobiła. Nie zrobiłaby tego Andersowi. Nie mogła ot, tak
po prostu zniknąć...
Mattias znów napełnił kubki po brzegi, aż piana się przelała.
Myślał o Rozie, wciąż miał w głowie jej obraz. Najlepiej
zapamiętał jej spojrzenie. To przeklęte ostre niebieskie
spojrzenie, które potrafiło ciąć jak nożem. Wiedział, jak gorące
potrafią być jej uczucia.
- Roza mogła to zrobić - powiedział. - I właśnie z tym tak trudno
się pogodzić. Ze świadomością, że mogła ze wszystkim zerwać.
Nikt z nas już jej nie przytrzymuje, Ole. Nawet Anders. Roza
mogła obrócić się plecami do wszystkiego i ruszyć dalej przed
siebie. Wydaje mi się, że nawet za bardzo by się nie oglądała.,
- To moja siostra - rzekł z naciskiem Ole.
- Ja ją kochałem - przypomniał Mattias cierpko. -Być może ciągle
ją kocha, lecz nawet gdyby o tym wiedziała, to i tak za mało dla
niej znaczy. I tak by jej to nie powstrzymało.
- Dokąd miałaby iść w obcym kraju? Mattias wzruszył
ramionami.
- Nie zadawaj mi takich pytań, Ole. Pytaj Davida Warrena. Dam
sobie uciąć palec albo i dwa, że nie wszystkimi swoimi myślami
się z tobą podzielił...
- Na przykład jakimi? - dopytywał się Ole Samuelsen, brat Rozy.
- Musi być w to wplątany jakiś mężczyzna - stwierdził Mattias
nie bez goryczy. - Roza nie zniknęłaby sama! Wydaje mi się, że
to musi mieć związek z mężczyzną. Z kimś, kto przebił się przez
wszystkie mury, które wzniosła wokół siebie. Ktoś, kto naprawdę
jej potrzebował...
- A mnie się wydaje, że ona nie żyje - powiedział Ole.
- Wiedziałbym, gdyby umarła - zaprotestował Mattias.
- Pomimo że jest jakiś inny mężczyzna?
- Pomimo że jest jakiś inny mężczyzna.
- Coś mi się zdaje, że ty ją ciągle kochasz. - Ole wypił jeszcze łyk
piwa.
- To nie jest wykluczone - odparł Mattias. - Ale niewiele mi teraz
przyjdzie z zastanawiania się nad tym, jak jest. Dlatego też staram
się nie myśleć. Wiem tylko, że ona żyje...
Rozdział 1
Clonakilty, Irlandia,
dzień świętego Patryka, 17 marca 1842
- Nie jestem tą, za którą mnie bierzesz - powiedziała Roza cicho,
żałując, że poprosił, by go poślubiła. Oświadczyny były
jednocześnie świadectwem zaufania, które sprawiło, że coś w
niej gwałtownie drgnęło i wprawiło ją w oszołomienie, uczyniło
niemal głuchą na ostrzegawcze głosy, których szept rozlegał się
dokoła.
... a może one istniały w niej?
- Jesteś tą, którą kocham - utrzymywał z mocą Seamus 0'Connor.
Jego silny uścisk niemal zgniótł konwalie, których dla niej
nazbierał.
- Zapomnę, że mnie o to prosiłeś - mówiła dalej Roza z powagą,
tuląc wargi do gorącej skóry, odsłoniętej w rozcięciu koszuli.
Wargi miała wilgotne i z każdym wypowiadanym przez siebie
słowem mogła też czuć jego smak. - Chciałabym, żebyś ty
również o tym zapomniał, Seamus - dodała błagalnie. - Najpierw
musisz wszystkiego się o mnie dowiedzieć, a dopiero potem
prosić mnie o rękę, albo nie prosić. Ale nie możesz mówić, że
mnie kochasz, zanim mnie nie poznasz. Niewykluczone, że
zmienisz zdanie, a ja nie mogę ukrywać, kim jestem. Nie chcę już
nigdy niczego budować na kłamstwie.
- Mam mało czasu - mruknął Seamus, wyraźnie zaskoczony, że
nie odpowiedziała na jego oświadczyny wprost, nie powiedziała
ani tak, ani nie. - W tym nie ma nic trudnego. Musisz pojechać ze
mną do Ameryki, Rosi. Będę się o ciebie troszczył. Będę bogaty.
Zdobędę wielkie bogactwa i mojej rodzinie będzie się żyło lepiej,
niż ośmielaliśmy się nawet o tym marzyć. Zostanę bogaczem i
będę mógł pomagać moim krewnym. Moim najbliższym. Nigdy
nie będę żył w takiej nędzy jak tu, w Irlandii. Będąc
niewolnikami tutaj, marzyliśmy o Georgii. Tam jest ciepło,
pięknie i dostatnio. Tam jest moja rodzina. Tak dobrze mogłoby
nam tam być. Tak cudownie, Rosi...
Nie istniał żaden piękny sposób na to, by opowiedzieć mu
najgorsze o sobie. Roza wysunęła się z silnych, bezpiecznych
objęć. Najbardziej chciała zostać w jego ramionach. Najbardziej
chciała wierzyć jemu, wierzyć we wszystko to, w co on wierzył.
Kusiło, by pójść za jego marzeniami, chociaż Roza nigdy nie snu-
ła podobnych snów.
- Jestem mężatką - powiedziała. - Ja już mam męża, Seamusie.
Zgrzeszylibyśmy oboje.
Seamus uznał, że Roza żartuje. Sądził, że się przesłyszał. Poszedł
za nią, ale widział tylko jej proste plecy i wspaniałe, gęste włosy,
które zdawały się płonąć wokół jej postaci, rozwiewane wiatrem
znad oceanu. Wiatrem z Ameryki.
- I gdzie on jest? - spytał Seamus. - Gdzie on jest, ten twój mąż?
Roza odkryła, że czasami nie da się powiedzieć prawdy.
Trudność sprawiało to wtedy, gdy prawda mogła zranić. Gdy
mogła dotknąć człowieka, którego dobro leży na sercu.
... niebezpiecznie jest za bardzo się o kogoś troszczyć...
... niebezpiecznie dopuszczać kogoś zbyt blisko...
Seamus wzburzony znowu podszedł bliżej. Nie pozwalał jej się
od siebie odgrodzić. Stanął tuż obok i chociaż całe pole widzenia
Rozy wypełniało morze, i tak wiedziała, że on na nią patrzy. Jego
spojrzenie było niczym palące kłucie na skórze, równie zmysło-
we jak pieszczota. Jednocześnie wyczuwała, że on ją oskarża, że
wpadł w złość.
- Gdzie on był, kiedy tu przyjechałaś z dzieckiem męża miss
Margaret w brzuchu? - spytał Seamus, usiłując nad sobą
zapanować. Miał ochotę złapać Rozę i mocno nią potrząsnąć. -
Gdybym to ja był twoim mężem, Rosi, nie urodziłabyś dziecka
innego mężczyzny. Nie oddałabyś dziecka, które zaledwie przed
kilkoma dniami przyszło na świat. Wydaje mi się, że marny
mężczyzna z tego męża, którego sobie wzięłaś.
Seamus nie wykrzykiwał swoich pretensji. Mimo gniewu starał
się mówić spokojnie. Nie dotykał jej też tak, by zmiękła pod
dłońmi, pieszczotami i spojrzeniem.
- Czasami trzeba brać tego, kogo się dostaje - powiedziała Roza
cicho.
Jej ból uderzył w niego z taką siłą jak nieoczekiwana ulewa
daleko na morzu, gdzie nie można się przed nią schronić. Seamus
otoczył Rozę ramionami, bo musiał to zrobić. Policzek wtulił w
rude włosy. Zaczynał już poznawać jej zapach, który powoli
stawał się zwyczajny i domowy.
- Chcę o tym usłyszeć - szepnął Seamus 0'Connor, buntownik,
wyjęty spod prawa.
Miał wrażenie, że niebo nad jego głową jeszcze nigdy nie było
równie wysokie. Nigdy tak bardzo przed nikim się nie otworzył,
lecz wiedział również, że czas, jaki jest mu dany, ucieka. Czy
można starać się
o kobietę zaledwie przez kilka dni i mieć nadzieję, że dzięki temu
zdobędzie się fundament, trwały i bezpieczny, taki, który starczy
aż do końca życia?
- Czy on jeszcze dla ciebie istnieje? - spytał, uświadamiając
sobie, że nienawidzi tego mężczyzny, który ma do niej prawo. -
Czy on istnieje w twoim życiu?
- Ma własne życie - odparła Roza beznamiętnym tonem. Jej
spojrzenie wędrowało daleko, śledząc chmury na niebie.
- Czy on o tobie wie? Wie, że tu jesteś? Trudno było
odpowiedzieć zgodnie z prawdą.
- Uwierz mi - poprosiła Roza. - On ma swoje własne życie.
Opuścił mnie i całkiem o mnie zapomniał. A ja zapomniałam o
nim.
Powiedziała to z taką udręką, że Seamusowi zrobiło jej się żal.
Zastanawiał się, cóż to za łotr potraktował ją tak haniebnie i
dlaczego.
- Ale wciąż jestem jego żoną.
Nigdy wcześniej w niczym jej to nie przeszkadzało... Nigdy
wcześniej nie zaznała takiego uczucia... Od czasów Jensa...
- On by się ożenił, gdyby znalazł sobie inną. Gdyby nikt o tobie
nie wiedział - zgadywał Seamus. - Nie widział uśmiechu Rozy. -
Dlatego - ciągnął szeptem wprost do jej do ucha, odsunąwszy
kosmyk włosów do tyłu tak, by muskać wargami jej skórę, a
ciepło jego słów mogło docierać bezpośrednio do jej wnętrza. -
Dlatego ty, Rosi, możesz postąpić tak samo. Moje pytanie się nie
zmieniło. Wyjdziesz za mnie?
- Namawiasz mnie do popełnienia grzechu! Seamus wzruszył
ramionami i skubnął ją wargami
w płatek ucha, z rozbawieniem, pieszczotliwie.
- Tak samo zgrzeszyłbym i ja. Wiem o tym, lecz mimo wszystko i
tak bym to zrobił.
Spoważniał.
- Żyjąc wśród rodziny, nie mogę po prostu wprowadzić cię do
swego domu i żyć z tobą jak z nałożnicą. Ludzie nie powinni
widzieć mnie w takiej sytuacji. Zresztą to wbrew moim
przekonaniom, chcę mieć żonę, a nie kochankę. Gorące objęcia
można znaleźć wszędzie, gdzie się zechce, Rosi, ale kogoś, o
kogo naprawdę się troszczysz, kogoś, kogo możesz kochać całe
życie, nie znajdziesz byle gdzie. Zamierzam być kimś więcej niż
tylko człowiekiem, którego ścigają. Potrzeba mi kobiety u boku.
Kobiety, która urodzi moje dzieci...
Słuchała go, lecz nie słyszała właściwie nic poza tym, iż
pragnąłby żyć z nią, pozostając w zgodzie z rodziną. To przy
rodzinie pragnął się osiedlić, to przy niej czułby się jak w domu.
- Mógłbym żyć z tobą na pustkowiu, moglibyśmy być tylko we
dwoje, lecz takiego życia nie życzę nikomu. A już na pewno nie
osobie, którą kocham najbardziej na świecie.
- Istnieje na to nazwa - szepnęła.
- Bigamia - powiedział.
Roza próbowała wyczuć smak tego słowa. Wcześniej gotowa
byłaby przypuszczać, że to nazwa kwiatu, lecz nie sądziłaby, że
jest piękny. To słowo było jakieś dziwnie lepkie.
- Nie obchodzi mnie, co będzie później - powiedział Seamus i
przycisnął ją do siebie jeszcze mocniej. Jego śmiech zabrzmiał
chrapliwie i wzniósł się ponad ich głowy, ku chmurom, które
nadciągały nad południowe wybrzeża Irlandii od zachodu.
- Wiedzielibyśmy o tym tylko ty i ja. Tylko my dwoje
odpowiadalibyśmy za to, skoro to taki wielki grzech. Moim
zdaniem ten, który cię opuścił, popełnił grzech
jeszcze większy. A poza wszystkim, nie jestem aż tak bardzo
wierzący!
Roza doskonale wiedziała, jak głęboka jest katolicka wiara jego
matki, i zdawała sobie sprawę, że gdyby pewnego dnia prawda
wyszła na jaw, gdyby okazało się, że ona i Seamus żyją jak
małżonkowie, zabiłoby to Charlotte. W oczach Lottie byliby
potępieni, to samo dotyczyłoby również dzieci, które by im się
urodziły.
Roza nie chciała mieć dzieci...
Może zdołałaby temu zapobiec siłą woli...
... przecież to, czego chciała, wydarzało się naprawdę...
- Nie mogłabym wziąć ślubu w kościele - oświadczyła wreszcie.
Seamus sprawiał wrażenie, jakby serce mu się zatrzymało. Sam
usłyszał, że krztusi się powietrzem. Kilka jedwabnych nitek jej
włosów przylgnęło mu do warg. Pachniały wrzosem.
Przypomniał sobie, że Fiona dodawała jakichś gałązek do wody,
w której płukała włosy. Oczywiście jego matka nauczyła tego
samego Rosi...
- Nie mógłbym pozwolić, żeby Frank nas połączył - powiedział,
śmiejąc się leciutko. - Ile razy go widzę, zawsze nazywam go
ojczulkiem. Przypominam mu, że zdradził swoją rodzinę,
pozwalając, by zrobili z niego pastora. Nigdy wcześniej nie było
wśród nas angli-kanów. Prawdziwi, czyści Irlandczycy nie należą
do angielskiego kościoła. Ja nie mógłbym wziąć ślubu w takim
kościele - odetchnął głęboko, czując ból sięgający głęboko, aż po
same trzewia. - Ale być może nie mógłbym też pozwolić, aby
prawdziwy ksiądz katolicki uczynił mnie twoim mężem, Rosi...
Prawie zapłakał w jej płomienne włosy. Powoli zaczynał
ogarniać ich mrok. Kładł się miękko, otulał ich
niczym ochronna peleryna z aksamitu. Osłaniał przed wzrokiem
innych. Chronił...
- Nie uciekniesz przed tym, co twoje - szepnęła Roza. Żałowała,
że nie jest w stanie wyrazić tego dokładniej, lecz nie potrafiła
znaleźć słów. Owszem, umiałaby to powiedzieć w swoim
własnym języku, lecz on tutaj na nic się nie zdał.
Seamus nad jej fiordem czułby się tak samo zagubiony. Z jego
rąk wprawdzie byłby pożytek, ale wiedziała, że nie chciałby
pracować w kopalni. Nie zgodziłby się pracować dla Anglików, a
już na pewno nie w taki sposób, nie w ciemności jak niewolnik, z
każdym upływającym rokiem coraz bledszy, gdyż jego skóra
jedynie z rzadka zaznawałaby światła dziennego i słońca.
Ujęła go za rękę, a on podniósł jej dłoń do ust i na każdym palcu
wycisnął gorący pocałunek. Roza słyszała jego głęboki oddech i
poczuła, że ten otwarty, lekko pofałdowany krajobraz, którego
jedyną granicę stanowiło morze i zatoka, to miejsce idealne
właśnie dla nich. Tu mogli poruszać się bez przeszkód, tu
wszystko istniało tylko dla nich.
... to ułuda...
Seamus pocałunkami rozgrzewał jej zziębnięte palce, rozogniał
bladą skórę. Przynosił ze sobą tęsknoty i pragnienia zakazane i
niespełnione, odkąd Jens odszedł. Pociągał jej marzenia dalej, niż
udało się to komukolwiek innemu.
- Zrobię z ciebie poszukiwaczkę przygód, Rosi -szepnął we
wnętrze jej dłoni, obsypując je prędkimi pocałunkami, a potem na
dłużej przywarł ustami do jej skóry. - Nie obchodzi mnie, jakie
upiory za sobą wleczesz, Rosi. Nie obchodzi mnie, co zrobiłaś ani
co
myślałaś, ani też za kogo się uważasz. Jestem gotów wszystko to
przyjąć, jeśli tylko dostanę ciebie.
Wokół nich rozległ się jakiś dziwny szept, niczym pieśń. Jak
ściszone nucenie. Rozie wydało się, że czuje czyjś lekki dotyk na
spódnicy. Miała wrażenie, jakby przechodziły obok niej
niezliczone postacie, lecz żadnej nie widziała. To było tylko
wrażenie. Zadała sobie pytanie, czy to, co uważała za wiatr, było
nim naprawdę...
- Nigdy nie myślałam o sobie jak o poszukiwaczce przygód -
odparła, nie wiedząc, czego może się spodziewać.
Noc nadciągnęła nazbyt prędko. Roza zatęskniła za światłem z
rodzinnych okolic. Za jasnym, coraz mocniejszym światłem,
które przejmowało władzę nad światem, gdy minęła trwająca
przez kilka miesięcy pora ciemności. Tutaj nie znali takiego
światła. Lottie aż kręciła głową, gdy Roza opowiadała o nocach,
przesyconych blaskiem słońca.
„... To pewnie znaczy, że u was jest bardzo ciepło", uśmiechnęła
się Lottie z przebiegłym błyskiem w oku, a Roza zrozumiała
wtedy, że Charlotte jej nie wierzy. Nikt nie wmówi bystrej
Irlandce żadnych bzdur, a już z pewnością takich, które od
początku nie mieszczą się w głowie. Seamusowi nie zdążyła
opowiedzieć o letnich nocach w domu...
... wiem, że Seamus nigdy nie ujrzy światła z moich rodzinnych
stron. Mam w sobie taką pewność. Nigdy nie pójdę razem z nim
brzegiem mojego fiordu. Nie będzie dziwił się jego gwałtownej
głębi ani nie przejdzie boso przez krótką, wąską, piaszczystą
plażę, na której bawiłam się jako mała dziewczynka. Nie będzie
łowił ryb przy Strommen...
Chciałabym ujrzeć go w blasku tego światła, przypisanego
niemal do wierzbówki, tego, które istnieje jedynie na północy,
tam gdzie słońce nie zachodzi przez całą dobę, chociaż co prawda
nocą nie grzeje. Pragnę ujrzeć Seamusa O'Connora pławiącego
się w tym świetle, bo pięknie by w nim wyglądał. Tak bardzo by
pasowało do tych ciemnych jak popiół oczu.
Ciekawa jestem, czy dziecko Pedera ma takie oczy. Oczy takie
jak ma Siobhan, jak ma Fiona. A może są piwne jak oczy Pedera?
W rodzinie O'Connorow nie ma piwnych oczu. Ale też i to
maleństwo nie nosi nazwiska O'Connor, nazywa się Johnson.
Seamus nie może żyć nad Kafjorden. Płomień Seamusa musi
gorzeć. Seamus będzie wielkim, bogatym człowiekiem w
Ameryce. Dzięki niemu nazwisko O'Connorow stanie się
poważane w Nowym Świecie. I Seamus będzie wysyłać
pieniądze do Irlandii, tak aby ci, którzy tu zostaną, mogli
kontynuować jego walkę...
Ale tak bardzo chciałabym go zobaczyć w tym połyskliwym,
różowym świetle lipca w moich rodzinnych stronach...
- Jakie jest światło w tej twojej Ameryce? - spytała Roza.
- Światło?
- Tak, światło - obstawała przy swoim. - Jak ono wygląda? Czy
jest przejrzyste? A może zamglone?
- To pewnie zależy od pogody - wyrwało mu się, zanim
zrozumiał, do czego Roza zmierza. Seamus nie mógł pojąć, jak
Rosi może w takiej chwili mówić o świetle.
- Tam jest ciepło - podjął. - Słońce piecze tak mocno, że pot
strumieniami spływa ci do oczu, aż płaczesz jak dziecko, gdy go
ocierasz. Całą skórę masz spoconą
tak jak czoło. A wtedy wszystko, na co patrzysz, rozmywa się -
jest gorąco i zielono, jak okiem sięgnąć. A kiedy robi się jeszcze
goręcej, powietrze wypełnia się ciepłą mgiełką i oddychanie
sprawia niemal ból. Za każdym razem, gdy bierzesz oddech,
czerpiesz haust zaklętej mgły i gorąca. I nic nie widzisz wyraźnie,
bo wszystko drży. Krajobraz, domy, wszystko drży w upale.
Może nawet ty sama drżysz. I tak tam pięknie, że nie potrafisz
wyobrazić sobie życia gdzie indziej. To twoje światło, Rosi!
- Żółte? - spytała, nie w pełni zadowolona.
- Żółte, czerwone i zielone, drżące. Takie, że można je kroić
nożem. I powietrze, i światło. Nigdy całkiem przejrzyste, z
wyraźnymi, ostrymi liniami. Tam nie ma ostrych brzegów...
Rozie wydawało się, że rozumie.
- Potrafisz ładnie opowiadać, kiedy chcesz -uśmiechnęła się.
- Nie mam czasu, żeby opowiedzieć ci wszystko
0 Georgii, moja kochana!
Przytulił się do jej policzka. Roza z ulgą pomyślała, że dotyka
zdrowej części jej twarzy, chociaż domyślała się, że jemu nie
sprawia to żadnej różnicy. Dziwnie było o tym myśleć, wiedząc
jednocześnie, że Seamus rozpala w niej taki sam ogień, jaki
kiedyś wzniecał
i podsycał Jens.
- Jak myślisz, o czym teraz gadają ludzie? - spytał. - W każdej
najmniejszej chacie na wybrzeżu, od Baltimore do Youghal?
- O tobie.
- O mnie - kiwnął głową. - I o tobie. Jesteś teraz moją kobietą,
Rosi Samuels. To twoje prawdziwe nazwisko?
- Przynajmniej ta jego część, którą potrafisz wymówić -
uśmiechnęła się Roza.
- Nie mam żadnych trudności z wypowiedzeniem „Rosi
O'Connor" - szepnął. - I wszyscy wiedzą, że należysz do mnie.
Jeśli zostaniesz, będą z tobą rozmawiać. Będą cię wypytywać, co
o mnie wiesz, i chociaż jesteś kobietą, nie ma wcale pewności,
czy wezmą to pod uwagę. Pałki same potrafią mówić i skłaniają
ludzi do mówienia.
- Właśnie takimi słowami zalecasz się do swoich kobiet? -
zdziwiła się Roza, śmiejąc się leciutko, lecz, prawdę mówiąc,
udało mu się ją wystraszyć.
Nie było w tym ani przechwałek, ani przesady. Seamus był
ścigany. Kiedy zniknął, stał się czymś więcej niż siewcą
niepokoju i spiskowcem z jakiegoś miejsca na południowym
wybrzeżu. Zmienił się w legendę, a legendy żyją w ludzkiej
świadomości i stają się niebezpieczne...
- Strachem porywasz je w ramiona, prawda? „Pójdź ze mną, moja
piękna, bo inaczej zjawią się ludzie lorda i użyją na tobie swoich
pałek..." - Roza nabrała powietrza. - Dlaczego akurat ja, Seamus?
Możesz mieć prawie każdą. Dlaczego chcesz właśnie mnie?
Seamus pokręcił głową. Cieszył się podmuchami wiatru,
owiewającymi mu twarz. Nie pojmował, jak ona może pytać. Nie
rozumiał, że może odczuwać inaczej. Przecież to istniało między
nimi już od pierwszej chwili.
- Ponieważ nie ma żadnych innych - odparł z całkowitą
szczerością. - Ty się urodziłaś dla mnie, tak samo jak ja
urodziłem się dla ciebie. Elfy wiedziały o tym od zawsze. Ma
także zawsze o tym wiedziała, dlatego pozwolono mi pozostać
kawalerem i czekać na ciebie. Nie wydaje ci się, że ożeniłaby
mnie już dawno temu, gdyby nie wiedziała, jak ważne jest ocze-
kiwanie?
- Na mnie? - spytała Roza z niedowierzaniem.
- Na ciebie - kiwnął głową Seamus. - Rozpoznałem cię od
pierwszego wejrzenia. Nie wiedziałem dokładnie, jak będziesz
wyglądać, lecz mimo wszystko miałem pewność, że to ty. Liam
zaprowadził mnie do ciebie, i to także było słuszne.
- Zdajesz sobie sprawę, że to brzmi jak szaleństwo?
- Pytałaś, dlaczego - odparł. - I wiem, że coś do mnie czujesz. Nie
wiesz tylko, co to jest. Nie zdajesz jeszcze sobie z tego sprawy,
bo nie słyszysz elfów dostatecznie wyraźnie. Ale to przyjdzie z
czasem. -Urwał na chwilę, a potem podjął: - Wiem, że nie zwa-
żasz na to, co zwyczajne. Nie pojmujesz, że my dwoje należymy
do siebie? Żadne z nas nie potrafiłoby się związać ze zwyczajnym
człowiekiem. Żadne z nas nie wytrzymałoby z kimś... mniejszym
od nas. Posiadającym mniejszy dar...
Głosy już wcześniej mówiły Rozie, że przyjeżdżając tutaj,
postąpi słusznie. Sądziła, że ma to związek z Davidem i z
dzieckiem, które mu obiecała, z synem, którego mu przyrzekła,
którego mu urodziła i którego zostawiła w ramionach Margaret.
Może się pomyliła. Głosy mogły mieć na myśli tego mężczyznę...
- Chcesz, żebym poszła z tobą? - spytała. - Żebym cię poślubiła,
chociaż oboje będziemy wiedzieć, że to oszustwo? Żebym
wydała na świat twoje dzieci? Żyła u twego boku w tej krainie na
zachodzie za morzem? Żebym była twoją kobietą...
- I żebyś mnie kochała - dodał. - Żebyś była kochana. I dała
początek nowej gałęzi rodu 0'Connorów w Ameryce. My dwoje
będziemy pniem, z którego wyrosną nowe gałązki. Za sto lat o
Rosi i Seamusie 0'Connorach ludzie będą opowiadać historie!
- Nigdy mnie nie opuścisz?
- Nigdy cię nie opuszczę.
- Nigdy nie będziesz mnie okłamywał?
- Nigdy ci nie skłamię.
- Nigdy niczego nie przemilczysz, Seamus!
- Nigdy.
- I nigdy nie będziesz mnie zmuszał, żebym opowiedziała ci o
tym, o czym dzisiaj nie chciałeś słuchać?
- Nigdy - obiecał. Roza westchnęła.
- Czy takie są twoje warunki? - spytał z uśmiechem. - Niczego
więcej nie wymagasz od mężczyzny?
- A co by to miało być?
Wolnym ruchem odwrócił ją do siebie, nie wypuszczając z objęć
nawet na moment. Szare oczy przytrzymały jej wzrok. Seamus
pożałował nagle, że nie jest jaśniej, jej oczy bowiem wyrażały
coś, czego, jak wiedział, nigdy więcej już nie zobaczy. Rosi nigdy
nie pozwoli, by ujrzał ją równie bezbronną jak teraz.
- Będę cię kochał - powiedział cicho, a na wąskich kościach
policzkowych pojawiły mu się ukośne zmarszczki uśmiechu. W
głosie brzmiała czułość, taka sama jaką wyrażały dłonie na jej
plecach. - Będę o ciebie dbał i nigdy nie tknę cię nawet palcem.
Nie będziesz musiała harować, a ja będę cię wspierał, dzielił z
tobą dnie i noce, stół i łoże. Będę się z tobą dzielił nawet myślami
i nigdy nie pożałujesz tej chwili, w której zgodziłaś się zostać
moją.
- Wobec tego się zgadzam - uśmiechnęła się Roza, odpychając
myśli, ciągnące ją na północ. - Kiedy chcesz, żebym porzuciła
wszystko?
- Już teraz - odparł Seamus. - Jeszcze tej nocy.
Rozdział 2
- Coś musicie tu pozostawić - stwierdziła Charlotte 0'Connor, z
oddaniem patrząc na syna.
Rodzice być może nie powinni mieć ulubieńców. Charlotte
kochała wszystkie swoje dzieci, lecz Seamus zawsze miał w
sobie coś szczególnego. Nawet gdy był dzieckiem, jakby się
żarzył. Od dawna wiedziała, że będzie go posiadać w jeszcze
mniejszym stopniu niż inne dzieci. Tamte mogła obserwować,
dzielić z nimi dni i chwile. Natomiast ścieżki, które wybierał Se-
amus, nie były przeznaczone dla niej.
Wyczekiwała go, odkąd wyjechał, aż do momentu, gdy poczuła
po sobie, że się zbliża. Odkąd wiedziała, że znów dotknął stopami
irlandzkiej ziemi. Czekała i dziś wieczór, bo chociaż była o wiele
starsza od Seamusa i Rosi, młodym powrót z uroczystości ku czci
świętego Patryka zajął trzy godziny więcej niż jej.
Charlotte rozumiała Seamusa i pragnęła tego, co, jak widziała,
wydarzyło się podczas tańców - lecz także tęskniła za tym swoim
synem. Nigdy nie było łatwo dzielić z nim jego życia. Jako matka
wiedziała, że dla niej przeznaczony jest najmniejszy kawałeczek.
Myślała jednak, że będzie czas na wspólne rozmowy, na zajęcie
się nim, na powiedzenie mu, że włosy za bardzo już mu urosły, że
powinien lepiej się odżywiać, i czas na wysłuchiwanie po raz
kolejny jego opowieści o rodzeństwie. O jej dzieciach, które znaj-
dowały się tak nieskończenie daleko, w Georgii.
W Ameryce. Za morzem. Nie zbliżyły się do niej ani odrobinę,
chociaż nazwały tamto miejsce Dublinem.
Tymczasem on zapowiedział, że znów wyjeżdża, i to niemal
jeszcze zanim zdążyła głębiej odetchnąć i uważniej mu się
przyjrzeć.
- Ciebie też chcę zabrać ze sobą, Ma - rzekł z powagą. Szczerze.
Ciemne brwi ściągnęły mu się u nasady nosa.
Nikt nie potrafi wyglądać tak niewinnie jak mój Seamus,
pomyślała Charlotte. Jeśli tylko c h c e wyglądać niewinnie.
Właśnie ten wyraz twarzy niejednokrotnie go ocalił. Usta
leciutko rozciągnięte w półuśmiechu, poważnie spoglądające
szare oczy, przypominające plamki popiołu w pociągłej twarzy, i
te proste brwi, odrobinę uniesione, przywodzące na myśl lekko
spadzisty dach.
- Wszyscy tego chcemy - podjął, chociaż musiał ją znać na tyle
dobrze, żeby wiedzieć, jaką odpowiedź usłyszy. - Wszyscy kazali
mi cię prosić. Błagać. Zabrać cię siłą, gdyby to miał być jedyny
sposób...
Uśmiechnął się szeroko, ani trochę nie przesadzał. Charlotte
dobrze wiedziała, że z całą pewnością mówi prawdę. Znała ich.
Znała ich lepiej niż ktokolwiek inny, może nawet lepiej niż oni
sami. Wszyscy jej synowie, niech ich Bóg błogosławi, no i Fiona,
z całą pewnością wbijali bratu do głowy, co ma powiedzieć, jak ją
nakłonić, a mówili to wszystko ze świadomością, że ona nie da
się namówić.
- Tu się urodziłam - oświadczyła z mocą. - Tu przeżyłam
szczęśliwe życie, Seamusie. Szczęśliwe mimo wszystko. Tutaj
został pochowany twój ojciec, i ja także umrę tutaj i tu złożą mnie
do grobu. W ziemi należącej do mego ludu, nie w żadnym obcym
kraju, chociaż ty, Padraig, Breandan, Eamonn, Fiona, Joseph
i Adam uczyniliście tamten kraj swoim. On przez to nie stanie się
bardziej mój, Seamusie. Jest i pozostanie Ameryką, tymczasem ja
i Irlandia jesteśmy ze sobą związane. W Irlandii jest mój dom.
Muszę zostać tutaj, synu. Ty o tym wiesz.
- Owszem, wiem, ale musiałem spytać - powiedział Seamus i
uśmiechnął się szeroko uśmiechem w kształcie półksiężyca, w
którym kąciki ust podciągnęły mu się w górę, nadając jego
twarzy wyraz przypominający lisa albo kunę. W takich chwilach
rozpoznawała w nim Owena, chociaż być może tylko ona to
widziała. Trzeba być matką, by zauważyć takie rzeczy. Więk-
szość ludzi twierdziła, że Seamus wdał się w nią i w jej rodzinę.
Było to w pewnym sensie słuszne - ludzie dostrzegali w innych
to, co chcieli zobaczyć.
- Zawsze pragnęłam, żebyś nie miał w sobie tego ognia -
przyznała Lottie, przytrzymując dłonie Seamusa. - Zawsze
chciałam, żebyś nie brał sobie do serca całej tej
niesprawiedliwości, jaką widzisz. A potem przestałam się o to
modlić. Ktoś przecież musi to robić. Przecież nic się nie zmieni,
jeśli nie znajdzie się ktoś, kto ośmieli się czuć tak jak ty, odważy
się działać tak jak ty. I nie chodzi tylko o to, że podjąłeś się coś z
tym zrobić. Ty tak czujesz. Odbierasz to tak, jakby chodziło o
ciebie samego, a wtedy jest zupełnie inaczej.
- Cieszę się, że mnie rozumiesz - powiedział.
- Lepiej płonąć, niż więdnąć, Seamus. A ten, kto plonie, powinien
mieć matkę dostatecznie silną, by zniosła zarówno radość, jak i
ból. Wydaje mi się, że jestem dosyć silna. Nie przypadkiem stałeś
się tym, kim jesteś, mój synu. Ale nie chcę wiedzieć za dużo
-dodała. - Nie chcę za bardzo kłamać. Zostawcie tyle rzeczy,
Rosi, ile tylko możecie. Nie mówcie mi, dokąd się wybieracie,
kiedy będziecie odchodzić. Zacze-
kajcie z wyjściem, dopóki nie zasnę, dzięki temu nie będę
wiedziała, kiedy zniknęliście. Być może jestem staroświecka, ale
lubię być ze sobą w zgodzie.
Charlotte ogarnął smutek, lecz nie chciała okazywać go przy
nich. Starała się być silna, chociaż wiedziała, że upłynie długi
czas, zanim znów któreś z nich zobaczy.
- Z tobą zawsze tak było, Seamusie - powiedziała. Nie chciała,
żeby zobaczył jej łzy. Również tym razem. Kiedy chciała się
wypłakać, płakała w samotności. Owen kilkakrotnie widział jej
płacz, ale nie było powodu, żeby dzieci oglądały słabość matki.
- Nigdy nie wiedziałam, czy wrócisz, czy nie. Zawsze gdy
wychodziłeś za drzwi, mógł to być ostatni raz. W takich
sytuacjach pożegnanie drogo kosztuje.
- Ja wrócę! - obiecał. - Oboje wrócimy. Charlotte miała na ten
temat swoją własną opinię.
Wielokrotnie słyszała, jak to mówił, i gdy teraz powtórzył te
same słowa, miała wrażenie, że odzywa się w niej echo. Być
może umiała patrzeć wnikliwiej niż oni. Tyle było rzeczy, które
przyćmiewały im wzrok. Żadnemu z nich nie będzie łatwo tutaj
wrócić. Rosi być może tego nie rozumiała, lecz ona także,
wyruszając razem z jej synem, paliła za sobą mosty. Jeśli jednak
nie zdawała sobie z tego sprawy, Lottie tym bardziej nie
zamierzała jej tego uświadamiać. Tak będzie lepiej dla jej syna.
Bez tej dziewczyny z obcych stron Seamus byłby taki samotny.
Nie mogła pozwolić, by był samotny tam, za morzem.
Charlotte O'Connor żałowała, że nie ma dość odwagi, by
wyjechać wraz z nimi, albo że nie jest z rodzaju tych irlandzkich
matek, które wczepiłyby się pazurami w ukochanego syna i
nakłoniły go do pozostania. Przypieczętowały jego los.
Ale jej już dawno temu elfy szepnęły; że gałązki wyrosłe z tego
drzewa, którym był jej syn, nie będą wyciągać się nad Irlandią.
Ona była tylko jego matką, nie mogła odmienić jego
przeznaczenia.
- Nie zapominaj, skąd pochodzisz - powiedziała, palcami
przeczesując mu włosy.
Nie potrafiła się przemóc, żeby go uściskać. Ale objęła
ramionami Rozę, zanim wróciła do swojego alkierza. Z pomocą
Boga i elfów uda jej się zasnąć, zanim wyjdą, tak by o niczym nie
wiedziała i aby później nie musiała kłamać.
To nie było rzeczywiste. Wydawało się nierealne. Wykradli się z
domu w środku nocy jak złodzieje. Zabrali ze sobą tylko tyle, ile
zdołali unieść, a i tak żadne z nich nie dźwigało ciężarów.
Seamus nie chciał brać żadnych zapasów jedzenia, ot, tyle, by
starczyło na jeden posiłek. Roza widziała, że wetknął pieniądze
do naczynia, które Lottie stawiała na półeczce nad drzwiami. Na
półce, którą zrobił Peder, ozdobioną łukiem, girlandami i
kwiatami wyrzeźbionymi w drewnie. Kwiatami, które mała
Siobhan uważała za dziwne, lecz mimo wszystko akceptowała je,
ponieważ to jej daddo Peter je wyrzeźbił.
Peder...
Gdyby wiedziała, że to nie jest prawdziwe pożegnanie...
Nie chciała o nim myśleć.
Do Ameryki wciąż było daleko. Może wręcz nigdy tam nie dotrą?
- Dokąd idziemy? - spytała szeptem, bo mówienie normalnym
głosem wydawało jej się niewłaściwe.
Przekradali się drogą w najczarniejszej, najmroczniejszej porze
doby, w porze, kiedy nawet elfy spały.
Oczywiste było, że nie mogą rozmawiać jak zwykli ludzie.
Przestali już być zwykłymi ludźmi. Rozie przemknęło przez
głowę, że Seamus O'Connor być może nigdy nie był zwyczajnym
człowiekiem.
- A gdzie byś szukała Seamusa O'Connora? - spytał prawie z
rozbawieniem. - Gdybyś była z królewskiej policji, Rosi, gdzie
byś mnie szukała?
- U twojej matki - odparła Roza. - U Franka.
- A gdyby mnie nie było w żadnym z tych miejsc?
- W Cork - zaproponowała. - Może na zachód, wzdłuż wybrzeża.
Albo w stronę Waterford. Albo może na samej północy, aż do
Dublina. Będą przecież myśleć, że zamierzasz wrócić. Zapewne
domyślają się, że nie zamierzasz osiąść w rodzinnych stronach...
- Bystra jesteś - stwierdził. - A ponieważ będą mnie szukać
wzdłuż wybrzeża od Dingle Bay aż po Dublin, postąpimy w
jedyny sposób, jaki, ich zdaniem, nigdy nie przyszedłby nam do
głowy. Na pewno powiedzą: „Taki głupi to on nie jest!" i będą się
podśmiewać, ponieważ tak dobrze mnie znają. I właśnie dlatego
postąpię głupio.
- Nie pójdziemy do Dublina? - spytała Roza. - Nie wzdłuż
wybrzeża?
- Wydaje mi się, że elfy już zdążyły wszystko ci opowiedzieć -
uśmiechnął się Seamus w ciemności, Roza spostrzegła biały
błysk jego zębów. - Ma nie wie, o czym mówi, twierdząc, że ty
ich nie widzisz. Znasz wszystkie moje myśli, a jak by to było
możliwe, gdyby to nie elfy zdradzały ci wszystkie moje
tajemnice?
- Idziemy w góry - domyśliła się Roza. Seamus kiwnął głową.
- Zagrody w górach stoją jeszcze puste. Chłopi ledwie zaczęli
wychodzić na pola, żeby sprawdzić, czy w tym roku będą mogli
wcześnie uprawiać ziemię.
Widziałem dzisiaj kilku, którzy próbowali wbić łopatę. Jeśli w
dzień świętego Patryka da się kopać, zapowiada się dobry rok. To
znaczy, że ziemniaki będzie można posadzić już w Wielki Piątek,
i może Bóg pobłogosławi ludzi obfitymi zbiorami.
Odetchnął głębiej i sprowadził ją z drogi. Przeszli przez
kamienny murek i znaleźli się na jednym z wielu poletek,
stanowiącym fragment wielkiego, wzorzystego dywanu,
rozciągającego się między wzgórzami, które ku północy
zmieniały się w góry, a morzem, wyśpiewującym swoje pieśni od
południa.
- Wyjęci spod prawa zawsze mogli znaleźć miejsce na
odpoczynek w górskich zagrodach, lecz oczywiście najlepiej jest
tam latem, kiedy są już zwierzęta, a pożywienie trochę tłuściejsze
niż to, którym my będziemy musieli się zadowolić.
- Jak to daleko? - spytała Roza. Seamus roześmiał się.
- Cztery godziny, jeśli nie będziemy po drodze zanadto marudzić.
I mam na myśli cztery godziny marszu w ciemności, Rosi. Nie za
dnia. Powinniśmy dotrzeć na miejsce o świcie. To najbliższa
zagroda. Żywa dusza nie będzie mnie tam szukać.
- A potem?
- Za cztery dni wrócimy - odpowiedział. - Nie mogłem zostać,
skoro ludzie już mnie widzieli, tyle chyba rozumiesz.
- A dlaczego pozwoliłeś, żeby cię zobaczyli? - dopytywała się,
starając się dotrzymać mu kroku. Nie chciała, by przez nią marsz
się wydłużył, żeby tych godzin wędrówki zrobiło się więcej niż
cztery. Seamus nie może uznać jej za zawadę. - Mogłeś się ukryć.
Twoja matka na pewno chciałaby, żebyś został przez jakiś czas.
- Matka wie, że jestem dorosły - odparł. - Zdaje sobie sprawę, że
moim przeznaczeniem nie są pola ziemniaczane.
Jego głos zabrzmiał tak ponuro, że Rozę aż zakłuło w sercu.
Niczego na świecie nie pragnęła bardziej, niż pocieszyć Seamusa.
Ulżyć mu w bólu, który w sobie nosił, ująć ciężaru, jaki nakładały
na niego wszystkie jego ofiary. Nikt nie powinien dźwigać
takiego brzemienia w samotności.
- Obiecałem ci, że przyjdę - uśmiechnął się. - I dla widoku
twojego uśmiechu, kiedy mnie zobaczyłaś, dla usłyszenia tej
ciszy, która wokół nas zapadła, było warto. Tysiąc razy
postąpiłbym tak samo. Dla ciebie. Musiałem nazrywać dla ciebie
konwalii. Musiałem z tobą zatańczyć. Kto wie, czy w inny sposób
zdołałbym cię nakłonić, żebyś ze mną poszła. A rozgrzanie stóp
dziewczyny w tańcu zawsze pomaga...
- Ty coś o tym wiesz - wtrąciła, bo trudno jej było uwierzyć, że
Seamus mówi poważnie. Wszak ona nie zaliczała się do
dziewcząt, za którymi mężczyźni szaleją.
- Jestem wyjęty spod prawa, Rosi - odparł. - Wydaje mi się, że nie
rozumiesz jeszcze, jak myślą porządne irlandzkie dziewczęta. A
zwłaszcza, jak myślą ich rodzice!
- Wobec tego opowiedz mi o tym - poprosiła.
- Czy ja mam ziemię? - Seamus zadał pytanie. - Nie -
odpowiedział na nie sam. - A nawet ze spłachetkiem ziemi
wielkości pięćdziesięciu miar, jakie mają wszyscy inni, i tak
trudno by mi było znaleźć porządną dziewczynę z odpowiednim
posagiem, zakładając oczywiście, że szukałbym wśród nich żony.
- Wygląda mi na to, że wybrałeś raczej biednie -stwierdziła Roza
z goryczą, myśląc o rodzinnym domu, o Samuelsborg w
Kafjorden. Zastanawiała się, co
Seamus powiedziałby o tym spłachetku ziemi. Ojciec posiadał go
na własność. Teraz ziemia należała do Ole-go, była jego własną
ziemią, za którą nie musiał płacić dzierżawy.
- Irlandzkie dziewczęta z nikim nie zatańczą, dopóki nie obieca
im się małżeństwa i tych pięćdziesięciu miar pola - stwierdził
Seamus. - Nie zawieszą na człowieku oka, dopóki nie powie im
się o planach wobec nich. A w tych planach powinien mieścić się
ślub, inaczej uparcie będą odwracać wzrok...
- Chyba nawet zauważyłam, że żadna na ciebie nie patrzy...
Seamus roześmiał się ciepło.
- Podoba mi się, że jesteś zazdrosna. Mówią o mnie, że jestem
niebezpieczny. Oczywiście, że na mnie patrzą! Ale wiedzą, że się
dla nich nie nadaję. Widzisz, irlandzkie dziewczyny mają dobrze
poukładane w głowach...
- W przeciwieństwie do Norweżek?
- Ja ciebie z nikim nie porównuję - rzekł z powagą i przystanął.
Ujął ją za rękę, przyciągnął do siebie i nakrył jej usta wargami.
Całował chciwie, zdecydowanie, jakby miał ją na własność.
- To by było niesprawiedliwe wobec wszystkich innych -
uzupełnił później, kiedy wędrowali dalej przez noc. Szli,
trzymając się za ręce, z palcami splecionymi.
- Co się wydarzy za cztery dni? - spytała Roza. Seamus nie
odpowiedział na pytanie, lecz to mógł
być przypadek. Roza pamiętała, co mówiła Lottie o tym, żeby nie
wiedzieć za dużo, i rzeczywiście wolała takie rozwiązanie. Był to
jednak bardzo irlandzki sposób myślenia, a przecież ona
pochodziła z Norwegii. Jeszcze w dzieciństwie wpojono w nią
umiejętność
milczenia, lecz w jej myślach zawsze wprost roiło się od pytań.
- Kto przebywa w Kinsale? - spytał Seamus. - Z dala od zagród, w
których uprawia się ziemniaki, i od lepianek z ziemi?
- Lord - odparła Roza. - Bogacze na wakacjach. Utytułowani
Anglicy...
- Kobiety wystrojone w eleganckie suknie, które nudzą się,
podczas gdy ich mężowie - z tytułami lordow-skimi czy
oficerskimi pagonami z marynarki - zabawiają się żeglowaniem -
dokończył Seamus. - Władze uznają, że to ostatnie miejsce, w
którym mógłby się pojawić Seamus O'Connor. Czy też byś tak
nie myślała?
Roza roześmiała się. On jest szalony!
- To żadna sprawa, żeby w ciemnościach jedna z tych ich łódek
zniknęła. A jak już się dopłynie daleko, do horyzontu, może cię
zabrać większy statek.
- Łódkę tymczasem morze wyrzuci na brzeg?
- Niekoniecznie. Nie jestem osamotniony w swoim myśleniu,
Rosi. Jest nas wielu. Niektórzy z nas wyjeżdżają do Ameryki.
Inni zostają. Ale jesteśmy razem bez względu na to, gdzie
przebywamy. Ci, którzy zostają, dokładają do ognia, żeby nie
wygasł w piecu, za nas, tych, którzy musieli wyjechać.
Słowa, których używał Seamus, nie były jedynie przenośnią.
Rzeczywiście ci, którzy zostawali, palili w opustoszałych
chatach, pozostawionych przez tych, którzy opuścili Irlandię.
Chcieli uniknąć gniewu elfów. Jeśli ogień zagaśnie, cały dom
czeka zagłada. W dodatku nie wiadomo, czy tam, za morzem, w
Nowym Świecie, naprawdę jest jakaś przyszłość. Niewykluczo-
ne, że ci, którzy wyjechali, powrócą, znów zjawią się w swoich
domach w Irlandii. Rodzina i przyjaciele, pozostali tutaj, starali
się ze wszystkich sił, żeby tamci
mieli do czego wrócić. Jeśli dom przestawał istnieć, nie można
było przynajmniej winić elfów o to, że rozgniewały się na tych,
którzy wyjechali.
- Cztery dni w górach, a później z powrotem do Kinsale?
Seamus wzruszył ramionami.
- Zapewne uznają, że jestem bliżej Dublina. Że staram się
przedostać do Liverpool albo do Swansea. Będą myśleć tak, jak
chcę, żeby myśleli. Jestem z tego zadowolony.
Roza czuła po sobie, że nie powinna pytać, co Seamus naprawdę
zamierza zrobić. Zdradził jej trochę, przeczuwała jednak, że ta
historia ma jeszcze dalszy ciąg. Na razie wciąż chyba nie musiała
znać jej dokładnie. Rozumiała, że musi się z tym pogodzić.
- Co się z tobą stanie, jeśli cię złapią?
Nie potrafiła się przemóc, żeby nazwać wroga jego prawdziwym
imieniem. „Oni" brzmiało znacznie lepiej niż „policja". Policja
lorda i królowej. „Pałki", jak z krzywym uśmiechem określił ich
Seamus.
Odpowiedział jej jednym słowem:
- Szubienica.
- Będziesz miał rozprawę w sądzie!
Roza nie potrafiła sobie wyobrazić, że mogłoby się to stać w
jakikolwiek inny sposób.
Seamus mocniej chwycił ją za rękę. Teraz dotykały się już nie
tylko ich palce, lecz także wnętrza dłoni przyciskały się do siebie.
Ich pot mieszał się ze sobą.
- A cóż ich obchodzi rozprawa? - spytał cierpko. -To ja skradłem
konie lorda i ośmieszyłem go na całą Irlandię. Ciągle jeszcze
zachodzą w głowę, jak mi się to udało. Nie wiedzą nic na pewno,
bo wszyscy, którzy w tym brali udział, wyjechali do Ameryki.
Roześmiał się na to wspomnienie.
- Możesz być pewna, Rosi, że jak mnie złapią, nie będzie żadnej
rozprawy. I na pewno zawisnę na szubienicy. Powieszony w
takim miejscu, gdzie wielu ludzi będzie mogło mnie oglądać,
gdzie ptaki będą mogły wydziobać mi oczy. To będzie dla nich
zwycięstwo.
Zorientował się, że Rozie dech zaparło w piersiach. Usłyszał
szloch, który usiłowała przed nim ukryć, i przez głowę
przeleciała mu myśl, prędka niczym orzeł nurkujący po ofiarę, że
Roza musi być niesłychanie dzielna.
Przed tym dniem prawie się nie widzieli. Wdarł się w jej życie
zaledwie przed kilkoma godzinami i przyniósł jej tylko skromny
bukiecik konwalii. Już wtedy zwieszały główki. Nie wiedział, co
Roza zrobiła z kwiatkami. Nie pamiętał. Prawdopodobnie więdły
gdzieś w domu jego matki.
- Nie zamierzam im pozwolić na takie zwycięstwo - oznajmił,
przystając.
Do tej pory nie zatrzymywali się, żeby odpocząć. Roza się nie
skarżyła i również za to Seamus ją podziwiał. Nie mówił o tym
głośno, bo w jego charakterze nie leżało sypanie słowami
uznania, jeśli nie było to naprawdę konieczne. Rozy nie
zamierzał traktować wyjątkowo. Taki już był. Nawet Rosi nie
mogła go zmienić. Seamus nie podejrzewał jej zresztą nawet o
taki zamiar.
- Zmęczona jesteś? - spytał, koniuszkami palców leciutko
dotykając jej policzka. Tego gruzłowatego, czerwonego.
Przyglądał mu się poprzez swoje pałce, a Roza pomyślała, że ona
wcale się tym nie przejmuje. Nie skupiała się na swojej
brzydocie. Ważniejsze było napawanie się jego dotykiem.
-Jestem przyzwyczajona do marszu - odparła.
- Przecież całkiem niedawno rodziłaś - przypomniał z czułością.
- Tam, skąd pochodzę, kobiety zajmują się obrządkiem w oborze
w kilka godzin po wydaniu dziecka na świat - powiedziała Roza
w jego palce. Nie odsunęły się od jej warg, kiedy mówiła.
Poruszały się wraz z nimi. Zmysłowo.
- Daleka droga przed nami - powiedział Seamus.
- Wiem.
- Żałujesz?
Roza w ciemności rozejrzała się dokoła. Niewiele mogła
dostrzec. Dawno już pozostawili za sobą wszelkie zabudowania.
Przechodzili przez wiele płotów, a on nie musiał nawet jej
pomagać. Teraz posuwali się pod górę, lecz Roza ledwie widziała
otaczający ich krajobraz. Zagadką pozostawało dla niej, w jaki
sposób Seamus odnajduje drogę.
- To ty masz dość ciągnięcia mnie za sobą - roześmiała się, lecz
poczuła leciutkie ukłucie strachu. W każdej chwili spodziewała
się, że on powie wreszcie, że to nie jest rzeczywiste, że tak
naprawdę wcale nie chce jej ze sobą zabierać. Że to tylko taka
zabawa. Co ona sobie myśli?
- Chcę wiedzieć, że masz pewność - powiedział Seamus z
naciskiem. - Nie chcę, żebyś żałowała.
- Nie żałuję - odparła. - Skąd wiesz, którędy mamy iść?
- Jako młody chłopak każdego lata pasałem tutaj owce. Od
dziesiątego roku życia do czternastego, zanim mogłem się
przydać do jakiejś porządnej roboty. Razem z Danielem Connelly
- on był duży jak na swój wiek, a ja - silny. Spędzaliśmy tu całe
lato i żaden z nas nie chciał dorosnąć. Ale to spotkało nas obu.
Objął Rozę ramieniem.
- Jeszcze cztery godziny. Może. Dasz radę?
- Dam - odparła, bo innej odpowiedzi nie było.
Rozdział 3
Maleńka chatka z drewnianych bali w górach, którą Roza sobie
wyobrażała, nie istniała. Była za to maleńka dziupla z kamienia,
nierówna w formie, z dachem z darni i paleniskiem, które miało
zarówno grzać, jak i dawać światło. Nie było w niej okien, przez
które można by wyglądać lub które wpuszczałyby do środka
promienie słońca, budzące śpiących rano.
Roza zadrżała na ten widok, lecz była do tego stopnia zmęczona,
że osunęła się na pryczę stojącą pod kamienną ścianą i zapadła w
sen, jeszcze nim zdążyła się położyć.
Gdy się obudziła, otoczenie wyglądało niewiele lepiej. Kamienne
ściany wciąż pozostawały kamiennymi ścianami, chłonęły
wszelkie światło, lecz oczy Rozy zdołały przynajmniej dostrzec
to, co było do zobaczenia. A było tego niewiele. Zakasłała się, bo
z paleniska unosił się dym.
Podłoga była z ubitej ziemi, taka, jaką ją chyba zapamiętała, gdy
wtoczyli się do chaty pod koniec nocy lub o wczesnym świcie.
Trzęsła się z zimna pod wilgotnymi, cuchnącymi zgnilizną
kocami. Czuła, jaka jest sztywna, jak ciało boli po długim
marszu. W dodatku wydawało jej się, że otarła sobie nogi.
Wyprostowała się ostrożnie. Miała wrażenie, że porusza się we
śnie. Tak bardzo to było nierzeczywiste.
Ale sny przecież zawsze bywają nierzeczywiste.
Nierzeczywiste, lecz nie nieprzyjemne. Przynajmniej te, które
samemu się tworzy...
A czegoś takiego ona nigdy nie potrafiłaby sobie wyobrazić. Na
tyle pozostało jej wiary we własny rozum i we własną
wyobraźnię. Fantazja wielokrotnie bywała jedyną rzeczą, którą
mogła się karmić. Ale Roza Samuelsdatter z Kifjorden w parafii
Alta, w położonym najdalej na północ i najzimniejszym krańcu
Norwegii nigdy w życiu nie byłaby w stanie wyobrazić sobie, że
może się znaleźć odrętwiała i zmarznięta w nędznym,
kamiennym szałasie gdzieś daleko w obcym kraju.
Być może przyśniłby się jej ten mężczyzna, który musiał schylać
się, wchodząc, żeby nie uderzyć się w głowę...
On był rzeczywisty...
Roza nabrała tak wiele powietrza, że aż zabolało ją w płucach.
Drzwi zostawił otwarte, razem z nim do środka wpadło światło,
uczyniło z niego anioła.
Roza wiedziała, że to nieprawda.
Był mężczyzną...
Seamus odsunął się lekko na bok. Pozwolił, by światło wypełniło
każdy kąt maleńkiego, szaroczarnego pomieszczenia z kamieni,
by odszukało wszystkie nierówności kamiennych ścian.
Roza usiadła z wysiłkiem. Było jej zimno, lecz zrzuciła koc,
którym się owinęła, wydał jej się wstrętny, zresztą w ciężkiej,
szarobrunatnej wełnie, sfilcowanej niemal tak jak rękawice, które
mężczyźni zabierali na Lofoty lub na wiosenne połowy w
Finnmark, nie została już ani krztyna ciepła. Koc był już tylko
ciężki, mokry i zimny, dlatego go odrzuciła.
Nóg nie spuszczała z pryczy, bo bardziej przeczuwała, niż
wiedziała, że podłoga będzie lodowata. Już ciągnęło od niej
chłodem.
Seamus stał w samej koszuli, nawet podwinął jej rękawy. Roza
nie pojmowała, skąd u niego tak gorąca krew, że może się tak
cienko ubierać. Guziki przy szyi miał rozpięte, odsłaniał gładką
skórę. Nie był wcale tak blady jak mężczyźni, których z daleka
widywała zimą. Seamus miał skórę tak ciemną, że wydawało się
to wręcz nienaturalne. Roza pomyślała, że powinna chyba
pogodzić się z tym, iż on także jest tylko snem. Tak było aż do
chwili, gdy Seamus otworzył usta i przemówił do niej.
- Dzień ledwie się narodził, Rosi - powiedział z tym swoim
uśmiechem kuny. Uśmiechem dzikiego zwierzęcia, który potrafił
oszukać. Z tym uśmiechem, który mówił, że on wcale nie jest
niebezpieczny, przekona się o tym, gdy tylko podejdzie bliżej. Z
uśmiechem w kształcie półksiężyca, z zaciśniętymi wargami i
kącikami ust unoszącymi się ku szczupłym, wręcz zapadniętym
policzkom. Jego oczy przypominały łódki, a brwi przywodziły na
myśl spadzisty dach chaty.
- Nie wyjdziesz, żeby go podziwiać?
Chyba nie po to szli przez całą noc, bez jednej prawdziwej
przerwy, by podziwiać nowy dzień! Roza nie miała siły, żeby mu
to wykrzyczeć, zresztą brakowało jej też odwagi. W jej
wyobraźni wszędzie dookoła czaili się wrogowie. On był wyjęty
spod prawa, a sam fakt, że i ona jest tu razem z nim, być może
również ją stawiał na tym samym poziomie. Nie wiedziała. To o
nim myślała, nie o sobie. We wszystkim, czego nie mogła
zobaczyć, mógł znajdować się ktoś, kto zaprowadzi Seamusa na
szubienicę.
- Czy ty w ogóle powinieneś wychodzić? - spytała zatroskana,
ściągając brwi.
Seamus niemal podniósł ją z pryczy. Roza nie pomyliła się co do
podłogi. Była tak zimna, że zdawała się parzyć. Ogień przeniknął
przez bose stopy Rozy aż do kolan.
- Napalę tu teraz - powiedział Seamus spokojnie, cały czas z
uśmiechem. - Nagrzeję, korzystając z tego, że ciągle jeszcze jest
tak wcześnie, że kręcić się mogą tylko ludzie, którzy mają coś na
sumieniu. Inni, podobni do nas. Potem będę musiał zgasić ogień,
dym widać z daleka, Rosi.
Pocałował ją w czoło, lecz nawet nie próbował się do niej zbliżyć.
Był przy niej. Nic więcej. Rozę ogarnęło dziwne uczucie.
- Udało mi się wstać tak wcześnie, że poszedłem trochę na ryby...
Roza uniosła brwi.
- Jest tu kilka zakoli w strumieniu niedaleko stąd - powiedział z
chytrą miną. - Trout...
Roza nie miała pojęcia, o jakich rybach on mówi, lecz gdy
wyciągnął ją na nowo narodzony dzień, w trawie pod ścianą
szałasu zobaczyła trzy pstrągi i teraz wiedziała już, że nauczyła
się nowego słowa.
- Trout - powtórzyła, smakując słowo i niemalże już czując, jak
na widok pieczonego pstrąga ślina napływa jej do ust. Wiedziała,
że tego słowa nie zapomni.
- Czy ty w ogóle nie spałeś? - spytała z kobiecą troską.
Seamus wzruszył ramionami. Ręką pokazał jej kierunek, w
którym mogła znaleźć strumień. Roza ruszyła więc boso po
porannej rosie i wkrótce nie czuła już zimna. Zanurzyła stopy w
perlistej rosie wśród młodej trawy i stwierdziła, że chyba nigdy w
życiu nie stąpała po czymś równie miękkim.
Doszedłszy do strumienia, nie przejmowała się tym, że zmoczy
spódnicę, tylko uklękła i pełnymi garścia-
mi zaczęła czerpać przejrzystą, chłodną wodę. Zaspokoiła
pragnienie i przez chwilę wydawało jej się nawet, że przestała
być głodna, ale to było tylko złudzenie. Roza wiedziała o tym i
rzeczywiście, gdy umyła ręce aż po łokcie i twarz, aż od chłodu
straciła czucie w palcach, znów odezwała się myśl o jedzeniu.
Takich rzeczy nie można sobie wmówić.
Cała przygoda teraz, w świetle dziennym, wydawała się mniej
kusząca, lecz Roza nie chciała się zastanawiać, czy żałuje.
Decyzję podjęła sama. Seamus do niczego jej nie zmuszał. Nie
miał nic, co pozwoliłoby mu wywrzeć na nią presję. Jeszcze
nigdy w stosunkach z żadnym mężczyzną nie miała tak wielkiej
wolności. Nigdy nie złożyła swego życia w ręce kogoś, kto by tak
lekko ją trzymał jak Seamus.
Siedziała nad strumieniem, obejmując kolana ramionami. Jeśli
dostatecznie się postarała, to potrafiła wmówić sobie, że słońce
grzeje. Spódnicę miała czarną, taką, która przyciąga do siebie
promienie.
Nad głową usłyszała krzyk drapieżnego ptaka i wysoko, prawie w
samym niebie, dostrzegła jego mroczną sylwetkę, strzępiaste
skrzydła, uderzające leniwie, unoszące go wiele wyżej niż
skrzydła wszystkich innych ptaków. Mrugnęła i wydało jej się, że
dostrzega dwa ptaki, lecz być może było to tylko przywidzenie.
Odchyliła głowę w tył najdalej jak się dało, lecz straciła ptaka z
oczu.
- Orły cię witają - rozległ się głos Seamusa. Roza natychmiast się
poderwała. Stał blisko tuż za
nią, uśmiechając się leniwie. Powoli jeszcze się zbliżył.
- Nie słyszałam, jak nadchodzisz. Mówiłeś o orłach?
Kiwnął głową, przykucnął obok niej. Najwyraźniej nie chciał się
zamoczyć.
- To złociste orły, które opalają sobie skrzydła, ponieważ latają za
blisko słońca.
- Żartujesz sobie ze mnie.
- Myślisz, że nie znam tutejszych ptaków? - spytał wyzywająco.
Ten bezczelny uśmieszek stanowił część jego natury. - Myślisz,
że nie słyszałem krzyku orłów, zanim rzucą się na ofiarę na
ziemi? Są tu orły i jastrzębie wróblojady. Pasałem tutaj jako
dziecko. Nie pamiętasz? Opowiadałem ci o tym. Myślałaś, że
przesadzam?
Roza nie wiedziała, co myślała. Było bardzo wcześnie, a ona tak
zgłodniała, że w głowie jej się mieszało.
- Jastrzębie i orły - ciągnął Searńus rozmarzony, wpatrując się w
niebo. Mrużył oczy, bo światło było ostre. Od zbyt długiego
wpatrywania się w słońce można oślepnąć.
Rzeczywiście miał rację. Wyglądało to tak, jakby drapieżne ptaki
wysoko w górze starały się podfrunąć aż do samej płonącej kuli
słońca.
- Widywałem je we wczesne noce i w poranki takie jak ten. Są
czujne, polują. To bezwzględne ptaki, lecz również przerażająco
piękne, Rosi. I zabijają tylko po to, by przeżyć. Nie są złe. Tu
chodzi o życie. Przeżyją ci, którzy znają najwięcej sztuczek.
Wcale nie ci najsilniejsi, lecz najsprytniejsi.
Roza szukała orła wzrokiem i znalazła go w zupełnie innym
miejscu niż to, w którym widziała go przed chwilą. Dziwne
wydało jej się, że kilkoma leniwymi uderzeniami skrzydeł ptak
potrafi przemieścić się tak daleko, tak wysoko i tak swobodnie.
Śledziła go wzrokiem i właśnie wtedy pojawił się również ten
drugi. Był to wspaniały obraz na błękitnym tle w obramowaniu ze
światła.
- Rozejrzałaś się trochę? - spytał.
Dopiero wtedy to zrobiła. Głównie ze względu na niego. Te góry
różniły się od gór w jej rodzinnych stronach. Taka myśl pierwsza
przyszła jej do głowy. W Norwegii podobnej okolicy nigdy nie
nazwałaby górami. Tu nie wiedziała, jak je określić. Może
pagórki. Łagodnie zaokrąglone wzgórza wystające z krajobrazu,
zielone jak wszystko dookoła. Lecz to już w tym kraju jej nie
dziwiło. Nie było bardziej irlandzkiego koloru niż zielony. Nie
było innych miejsc na świecie, które miałyby taką zieleń jak
Irlandia.
Wiedziała, że przechodzili przez bagna i torfowiska. Bardzo
utrudniło im to wędrówkę, buty Rozy nasiąkły wodą, zrobiły się
ciężkie. Tu jednak było zielono i sucho. Wśród pagórków
rozciągały się łąki, rosły drzewa liściaste, których nazw nie znała,
bo w jej rodzinnych stronach takich nie było. Widziała wrzosy i
paprocie, kwiaty, które nie mogły się jeszcze zdecydować, czy
rozchylić płatki, czy nie. Ich nazw również nie znała, ale nie
wiedziała nawet, czy jest sens się ich uczyć. Seamus mówił o
czterech dniach, to miał być pierwszy.
- Pięknie? - spytał.
- Pięknie - odparła, ale nie była pewna, czy będzie tęsknić za tymi
widokami. - Zielono i niebiesko - powiedziała. - Wszystko tu
takie zielone, Seamusie. Nie przyzwyczaję się do tego.
- Nie musisz się przyzwyczajać.
- Zapamiętam to - powiedziała Roza, patrząc w jego oczy,
których kolor zmieniał się od barwy ciemnego popiołu po odcień
snującego się dymu. Niebo odbijało się w nich, lecz przez to
wcale nie robiły się niebieskie. Roza widziała jednak orły
szybujące w jego źrenicach.
- Muszę to zabrać ze sobą - powiedziała. - Wszystko,
czego dotknęłam. Inaczej nie będę wierzyć w samą siebie.
- Wszystko? - zdziwił się Seamus i przykucnął, całym ciężarem
opierając się na piętach, a łokcie kładąc na kolana.
Materiał, który opinał silne mięśnie jego ud, był dobrej jakości.
Buty z cholewami, zrobione z najlepszej skóry, sięgały mu do pół
łydki. Nie miał na sobie nic taniego, tamte czasy już minęły.
Przez twarz Seamusa przebiegł wyraz jawnego zaciekawienia.
Wszystko w Rosi było takie nowe. Ona sama była nowa.
Wiedział, kim ona jest, już w momencie, gdy ją zobaczył. Wie-
dział, że to o niej opowiadały dźwięczące w nim pieśni.
Pieśni te słyszał zawsze, odkąd jeszcze był na tyle mały, że nie
rozumiał, dlaczego muszą prosić lorda o pozwolenie na zbiór
wodorostów na brzegu morza. To było tak dawno temu. Pieśni
opowiadały o nim. Mówiły mu o tym, co jest ważne w jego życiu,
jeszcze zanim się to wydarzało.
Inni nie posiadali się ze zdziwienia, z przerażeniem rozwodzili
się nad zdolnością przewidywania Seamusa 0'Connora, nad
szczęściem, jakie mu sprzyja. Mało brakowało, a nawet jego
najbliżsi przyjaciele uwierzyliby, że służy lordowi. Że stanął po
niewłaściwej stronie, skoro długie ręce lorda Lismore'a nigdy nie
zdołały go dosięgnąć.
Na pewien czas zarzucił słuchanie głosów, słuchanie pieśni. Nie
zważał na nie i próbował postępować na przekór przeznaczeniu.
Wbrew sensowi własnego istnienia. Wbrew sensowi całego jego
życia. To dlatego niósł blizny widniejące teraz na ciele i sporo
takich, których nie dało się zobaczyć. Całymi latami żył na
krawędzi przepaści, wśród szaleństwa i mroku, w niezgodzie z
samym sobą. To jednak przynajmniej ukró-
ciło gadanie o tym, że nie ma dla niego miejsca wśród swoich,
wzbudziło dla niego podziw, co do którego Seamus nie miał
pewności, czy na niego zasługuje. Nieprzeliczenie wiele dni i lat
spędził na próbach zniszczenia samego siebie, a przede
wszystkim tkwiących w nim pieśni. Rodzina nie rozumiała tego
bólu. Widziała bohatera, nie znającego strachu buntownika, który
mówił i postępował tak, jak oni sami nigdy by się nie odważyli, a
jedynie mogli marzyć w snach, na które i tak ledwie starczało im
śmiałości. Jego rodzina bała się mówienia przez sen. Zdrajcy
mogli kryć się pod tym samym dachem.
- Zabierasz ze sobą wszystko, przez co przeszłaś, Rosi?
- Wszystko - odparła.
- Jesteśmy do siebie podobni bardziej, niż to sobie wyobrażasz -
stwierdził. - Są powody, dla których urodziliśmy się dla siebie.
... to sen...
... piękny mężczyzna w obcym kraju, który z najgłębszą powagą
oznajmia, że urodził się dla niej, a ona dla niego...
- Ty jesteś buntownikiem - powiedziała Roza. - Dlatego, że
również wszystko bierzesz ze sobą?
Seamus kiwnął głową.
- Nie wszyscy tak prędko to pojmują - odparł, unosząc z
zadowoleniem kąciki ust, jak gdyby Roza potwierdziła coś
bardzo dla niego istotnego. - Nawet moja rodzina nie zrozumiała
mnie równie szybko jak ty, Rosi.
Roza poczuła zakłopotanie. Nie przywykła do nieskrywanego
podziwu i uznania. O wiele łatwiej jej było przyjmować pogardę i
obrzydzenie, widniejące w ludzkich spojrzeniach.
Przyzwyczajona była raczej do dystansu, jaki może stworzyć
ludzki wzrok.
- Dlaczego musiałeś zostać...
- Buntownikiem? - dokończył za nią. - Naprawdę tego nie
widzisz?
- Ze strachu - podsunęła Roza, nie zastanawiając się, lecz swoją
pomyłkę zrozumiała natychmiast, gdy tylko wypowiedziała te
słowa. Ich smak nie pasował do Seamusa. Pomyślała tak,
ponieważ nie spędziła dzieciństwa w Irlandii.
- Z gniewu - powiedziała, szukając odpowiedzi w jego oczach.
I odpowiedź nadeszła. Uśmiech. Coraz większe uznanie, z każdą
chwilą coraz wyraźniejsze w jego oczach.
- Z gniewu - potwierdził Seamus. - Właśnie z gniewu, Rosi.
Strach nie jest dla takich jak ja. Trzeba być zamożnym
człowiekiem, żeby było cię stać na lęk, moja kochana. My,
urodzeni w ziemiankach, możemy jedynie odczuwać gniew. -
Zaśmiał się krótko. - Nie możesz się bać, kiedy masz tylko jedne
spodnie.
Roza ze wstydem pojęła nagle, jak bezpieczna w porównaniu z
nim zawsze była. Nie mogła jednak zrobić nic dla tego dziecka,
którym był kiedyś Seamus. On nie potrzebował matki, już ją
miał. To nie Dottie popełniła błąd.
- Co poczniesz ze swoim gniewem, kiedy to wszystko się już
skończy?
- Skończy się? Roza kiwnęła głową.
- Kiedy wszystko, z czym, jak uważasz, musisz walczyć,
przestanie istnieć, Seamusie. Co wtedy zrobisz ze swoim
gniewem? Kiedy Irlandia uwolni się spod jarzma Anglii, kiedy
ziemia będzie należeć do tego, kto pierwszy był jej właścicielem,
kiedy Irlandczycy nie będą już głodni, a dzieci nie będą musiały
żebrać, żeby przeżyć. Gdy nie będzie już tysięcy bezdomnych
włóczęgów, okradających innych biedaków. Kiedy dla t w o j e j
Irlandii nadejdzie nowo narodzony dzień, pełen słońca. Co
zamierzasz zrobić wtedy, Seamusie? Będziesz wówczas wielkim
człowiekiem w Ameryce. Myślisz, że porzucisz tamto życie i
wrócisz tutaj?
Przyglądał jej się z przekrzywioną głową. Sprawiał wrażenie,
jakby nigdy wcześniej się nad tym nie zastanawiał.
- Nie sądzę, aby dane mi było oglądać taki dzień -stwierdził.
Strach zimną ręką ścisnął serce Rozy. Nie mogła uwierzyć, że on
jest uznawany za aż tak niebezpiecznego. Zawsze słyszała, jak
powtarzał, że jest wyjęty spod prawa, ale nie chciała w to do
końca wierzyć. Nie chciała domyślać się, co to oznacza.
Wcześniej nie znała nikogo, kto żyłby w takim zagrożeniu jak on.
Nie chciała wierzyć, że coś mogłoby mu się stać.
- Co masz na myśli? - spytała, ale słowa te wypowiedziała
szeptem, bo tak naprawdę nie chciała zadawać takiego pytania.
Tak samo jak nie chciała poznać odpowiedzi.
- Wiem, o co walczę - oświadczył Seamus z powagą, uderzaj ąc
zaciśniętą w pięść ręką w drugą otwartą dłoń. - Wiem, o jakiej
Irlandii marzę. Wyobrażam ją sobie i jest taka, jak o niej
opowiedziałaś, tylko jeszcze lepsza. I wiem, co zrobiłbym z
naszymi wrogami...
Seamus uśmiechnął się krzywo.
- Ty o nich nie myślałaś, Rosi. A nawet jeśli, to inaczej niż ja. Bo
ja wiem, czego im życzę.
Twarz ściągnęła mu się w dziwny sposób. Nozdrza zadrgały, gdy
dalej uderzał zaciśniętą prawą pięścią o lewą dłoń, która zwijała
się, żeby odparować ciosy. Roza widziała, że wkładał w to wiele
siły. Mięśnie przedramion wyraźnie się napinały.
- I nie odmawiam modlitw za naszych wrogów, Rosi. Nie
marnuję miłosierdzia na tych, którzy wykorzystywali nas przez
stulecia. Nigdy nie było mowy o miłych podarunkach z ich
strony. Kiedy dawali cokolwiek, zawsze były to okruchy, w
dodatku darowane bez radości. Zresztą druga ręka brała co
najmniej dwa razy tyle niż ta, która dawała.
Z ponurą miną popatrzył przed siebie, a Roza ledwie śmiała
oddychać. To była religia Seamusa. Ów bezimienny, szarpiący
gniew, od którego krew gotowała mu się w żyłach.
- Pobierali dzierżawę i dziesięcinę, łupili, ile wlezie, chociaż nie
było niczego do brania, i nigdy nie stracili na nas ani szylinga.
Anglicy potrafią wycisnąć krew nawet z wiatru wiejącego ponad
wzgórzami Irlandii, Rosi.
Seamus popatrzył na swoje ręce z dziwnym przygnębieniem.
Przestał w końcu uderzać sam siebie.
- Moje ręce zaczęły istnieć dla tej ziemi po to, żeby ją uprawiać.
Irlandzką ziemię. Widzisz, Rosi, dla nas ziemia jest równie
ważna jak oddech. To coś, co traktujemy nie tylko jako własność,
którą nam odebrano. Tu chodzi o coś więcej, o coś nieskończenie
więcej. Tu chodzi o prawo do życia w taki sposób, jak postanowił
o tym ktoś wyżej.
Wbił w Rozę szare oczy. Widniał w nich bezdenny smutek.
- Oni nas duszą, kiedy odbierają nam ziemię, kiedy pozbawiają
nas przyrodzonego prawa do jej uprawiania. Kiedy robią z nas
niewolników w naszym własnym kraju. Dławią nas, a my
żyjemy, jak byśmy już umarli, jako ich służący, jako ich
niewolnicy. To o wiele gorsze niż pozbawić człowieka życia.
Odetchnął głęboko, jak gdyby uwalniając się od
mroku, w który oboje wciągnął swoimi słowami. Na moment się
z niego wyłonił, oboje jednak dobrze wiedzieli, że Seamus i tak
tam wróci. On w tym mroku znajdował pożywkę dla swego
gniewu, bez którego wciąż pozostawałby w gromadzie
półżywych wasali. Roza wiedziała, że jeśli będzie towarzyszyć
Seamuso-wi, to ów mrok w jego duszy stanie się również jej
nieodłącznym towarzyszem.
- W tej Irlandii, o której marzę, Rosi, nie ma miejsca dla
niewolników i nie ma miejsca dla panów. Nie ma miejsca dla
protestantów ani Brytyjczyków. Moja Irlandia jest zielona i
bujna, należy do nas, a krew zdrajców użyźniła torfowiska. Nie
ma wybaczenia. Nie ma dla nich żadnej innej kary niż śmierć.
Roza zadrżała. Musiała zamknąć oczy, słysząc taką gwałtowność
w jego nienawiści. Ale jej miejsce było przy nim.... Jej prababki
przysłały ją tutaj... ... jego elfy o nich śpiewały...
- Mojego życia nie starczy na wywalczenie takiej
sprawiedliwości - westchnął Seamus. - Nie wiem nawet, czy
dzieci, które ci dam, będą mogły jej zaznać. Ale pewnego dnia ta
kraina rozbłyśnie zielenią, obramowana intensywnym błękitem
oceanu - i nikt już nie będzie słał tego, co cenne, na wschód, do
Anglii. Wierzę w to. Dla tego żyję. Ale to się nie stanie za mojego
życia. Za naszego...
Roza westchnęła, zrozumiawszy, że to, co tak bardzo ją
przeraziło, było jedynie sposobem wyrazu.
- Myślałaś, że mówię o czymś innym? - spytał Seamus i wstał.
Podał jej rękę, a Roza pozwoliła pociągnąć się do góry. Nad ich
głowami orły zanosiły się krzykiem w języku, którego nigdy nie
będzie im dane zrozumieć.
- Życie jest takie kruche - szepnęła mu w szyję. Był taki ciepły,
tak pełen życia. Czuła rytm pulsującej krwi pod koniuszkami
palców, dotykającymi cieniutkiej skóry za uchem.
- Jeszcze nie umieram - odparł Seamus, muskając wargami czoło
Rozy. - Wciąż jeszcze mam mnóstwo do zrobienia, Rosi. Elfy
opowiadają mi o najsłodszych przyjemnościach, jakie się nam
przydarzą...
- Czy elfy kiedykolwiek się mylą? - spytała.
- Nigdy - odpowiedział Seamus z największą powagą.
Rozdział 4
Koce wisiały na sznurze, który Seamus przeciągnął przez całą
szerokość izdebki tuż przed paleniskiem. Roza nie zauważyła
wcześniej haków wbitych w ściany, wtopionych w nierówności,
zrozumiała jednak, że jej towarzysz zna ten szałas równie dobrze
jak własny dom.
Ogień niemal całkiem już wygasł. Ostatnia resztka torfu, którą
Seamus rzucił na palenisko, żarzyła się słabo, ale wśród
kamiennych ścian było przytulnie.
- Nie wierzyłam, że tu może być ciepło - powiedziała Roza ze
śmiechem, rozcierając ramiona, jak gdyby wciąż było jej zimno.
- Nie jest aż tak źle! - pocieszył ją Seamus, który rozumiał,
dlaczego Roza się trzęsie. Nie potrafił się jednak powstrzymać od
droczenia się z nią. Rozłożył ręce w wielkopańskim geście.
- Czyż nie prawdziwie królewską salę proponuję mojej kobiecie?
Piękny stół, zastawiony drogimi rybami ze strumieni należących
do lorda Lismore'a, miękkie łoże, na którym może spocząć,
ciepłe okrycie, żeby nie marzła, i ogień, który potrafi ogrzać
nawet najzimniejszą duszę. A wszystko to wśród ścian, których
nie zdołały powalić nawet jesienne sztormy z zachodu, i to przez
blisko sto lat, a zaręczam ci, że bardzo się starały. Jeśli zaś chodzi
o dach, to znam wielu takich, którzy go łatali, przechodząc tędy.
Nie robią tego dla lorda, po prostu dobrze jest, kiedy wędrowiec
może się schronić w suchym miejscu, no a lord nie może przecież
przebywać we wszystkich swoich siedzibach jednocześnie.
Seamus nabrał powietrza:
- Ofiaruję ci odpoczynek w jednym z domów Lismore'a, w jednej
z jego licznych posiadłości, a ty sprawiasz wrażenie, jakbyś nie
była w pełni zadowolona! Czyżby elfy sprowadziły do mnie
bardzo wymagającą kobietę?
Seamus wyciągnął silne ramię i wsunął dłoń za krzyż Rozy.
Prostym, mocnym czołem opierał się o jej czoło, o łagodniejszej
linii, lecz wyższe od jego czoła. Miał takie silne ręce. Roza czuła
je na plecach, napawała się leniwymi pieszczotami, radowała
gorącym oddechem, zbliżającym się do jej ust.
Nie zamykała oczu, a Seamus potraktował jej bezpośrednie
niebieskie spojrzenie jak wyzwanie. Nigdy jeszcze nie spotkał
kobiety, która nie spuszczałaby wzroku, gdy całował ją
mężczyzna. Roza miała oczy szeroko otwarte, dlatego i on
poszedł za jej przykładem. Ustami muskał jej wargi w delikatnej
pieszczocie, a ona odpowiadała mu w taki sam sposób. Leciutko,
niczym muśnięcia piórkiem. Jeszcze raz. I jeszcze jeden...
Seamus usłyszał własne westchnienie. Odgłos ten go przestraszył
- wydało mu się, że w izdebce jest jeszcze ktoś oprócz nich.
Musiał puścić jej usta i obrócić się, pociągając Rozę za sobą w
tym samym ruchu, tak by mieć widok na drzwi, wciąż otwarte na
oścież. Dopiero gdy przekonał się, że nadal są sami, zrozumiał, że
westchnienie pochodziło od niego samego. Wydobyło się z jego
gardła.
- Zaczarowałaś mnie, kobieto - mruknął i usłyszał, jak bardzo
ochryple zabrzmiał jego głos. Należał do nieznajomego
mężczyzny. Seamus nie potrafił pojąć, jak kobieta mogła
odmienić go do tego stopnia, że nawet mówił inaczej.
Wypuścił ją z objęć, lecz jego palce wciąż musiały jej dotykać,
przysunął jej twarz do swojej. Obrócił ją tak, by móc ją widzieć,
widzieć ten mlecznobiały, miękki jak aksamit policzek, i ten
gruzłowaty jak pnie sosen, będący wykrzywioną maską, drwiną z
nieskazitelnego piękna drugiej połowy twarzy.
Całował ją powoli, głęboko, wymagająco, a ona mu odpowiadała,
gorący język, który rozdzielił jej wargi i wsunął się do wnętrza
ust, napotkał drugi język, tak samo rozbawiony, tak samo gorący
jak jego. Odpowiadała na jego pocałunki z radością, z takim
samym zapałem jak on.
Gdy ją puścił, oboje uciekli spojrzeniem w bok. Roza spostrzegła,
że Seamusowi policzki leciutko się zarumieniły, i zrozumiała, że
zaczął płonąć tak jak ona.
- Zjemy coś - powiedział i zaśmiał się lekko, jakby się
usprawiedliwiał. - Bez względu na to, jak kuszące mogłyby się
wydawać inne zajęcia, Rosi, człowiek wyjęty spod prawa uczy
się, że trzeba się posilić, kiedy ma się jedzenie i spokój do tego
niezbędny. Nigdy nie wiadomo, jak długo to może potrwać.
Siedzieli po przeciwnych stronach małego, krzywego stołu,
którego blat, zbity z kilku desek, spoczywał na solidnych
podstawach murowanych z kamieni. Stołki groziły, że w każdej
chwili mogą się wywrócić, ale Roza była pewna, że wytrzymają
jeszcze kilka ładnych lat.
- Ciężko tu było - nieproszony zaczął opowieść, równocześnie
wybierając ości z rybiego mięsa. Czarną, chrupką skórę zjadł z
wyraźną przyjemnością. Zostały tylko ości. Roza dzieliła mięso
na mniejsze kawałeczki, nim włożyła je do ust.
- Byliśmy ledwie dzieciakami, a odpowiadaliśmy za całe stado
zwierząt. Wstawaliśmy ze słońcem, a spać kładliśmy się, kiedy
już od dawna było ciemno. Ale dobrze nam było tutaj.
Mieszkaliśmy tu we dwóch, Danny i ja, a jednego lata
towarzyszył nam także jego młodszy brat, Donal. Pozwolono
nam łowić ryby w strumieniach, no bo przecież z czegoś
musieliśmy żyć, a najrozsądniejsze było, żebyśmy sami zatrosz-
czyli się o zapasy, prawda? Chłopcy wprawiający się w
dorosłość... - Uśmiechnął się. - Nie pamiętam, żeby kiedykolwiek
w tych letnich miesiącach padał deszcz albo nadciągnęła mgła,
ale to przecież niemożliwe. Bez deszczu i mgły nie byłoby
Irlandii.
Roza śmiała się razem z nim. W tym kraju jedna ulewa goniła za
drugą, a gdy przychodził sztorm, zaraz po piętach deptał mu
następny. To była Irlandia.
- W takich okolicznościach ludzie stają się przyjaciółmi - ciągnął
Seamus. - Nigdy nie miałem takiego przyjaciela jak Danny.
Urwał, a Roza zrozumiała, że coś tu jest nie tak.
- Gdzie on teraz jest? - spytała.
Seamus podniósł głowę i ścisnął w palcach kawałek ryby. Zgniótł
go na miazgę, zanim wsunął kęs pożywienia do ust.
- Spłonęła pewna stodoła - powiedział, starając się nadać swemu
głosowi twardy ton. - Wiem, że to nie Danny. Na tyle głupi nie
był. Żaden z nas nie był aż tak głupi, nawet wtedy. Do stodoły
przylegała stajnia, pełna zwierząt. O ile dobrze wiem, udało im
się wyprowadzić jednego konia, którego i tak później trzeba było
dobić. Żaden z nas nie zrobiłby czegoś takiego koniom. A w
dodatku wtedy, kiedy na dworze trwało przyjęcie, na które
zaproszono wszystkich protestantów z całego Cork. Ale pałki go
złapały. Oświadczyli, że Danny próbował uciec z ich więzienia,
więc strzelili mu w plecy. Nie starczyło im odwagi nawet na to,
żeby spojrzeć mu w oczy, kiedy go zabijali. Był moim
najlepszym przyjacielem. I był jednym z najodważniejszych i
najwspanialszych ludzi, jakich kiedykolwiek poznałem w życiu.
Przez chwilę posilał się w milczeniu.
- Widziałem jego martwe ciało, poznaczone śladami po razach i
kopniakach. Skórę pociętą od uderzeń bata. Mówili, że był
okropnie zatwardziały i nie chciał się przyznać. Ale jak mógł
przyznać się do czegoś, czego nie zrobił? Czy jakikolwiek
prawdziwy mężczyzna postąpiłby inaczej?
Roza nie powiedziała na głos, że gdyby chodziło o Seamusa,
błagałaby go o to, by zeznał nieprawdę, byle tylko zachować go
żywego.
- Miał jakąś rodzinę? - spytała.
- Żonę i troje dzieci - odparł Seamus twardo. - Po roku jego żona
wyszła za Donala. To się wydawało rozsądne. Donal miał widoki
na posadę i stałą pensję...
Roza nie wiedziała, dlaczego na te wspomnienia spojrzenie
Seamusa stało się zimne jak stal.
- Pewnie zrobiła to, co musiała - stwierdziła, tłumacząc postępek
bezimiennej kobiety, której nawet nie znała. Uważała, ze Seamus
zbyt surowo ocenia
wdowę po swoim przyjacielu Dannym, chociaż nie wyraził tego
słowami.
- Tak - odparł Seamus krótko. - Pewnie oboje zrobili to, co
musieli. I Molly, i Donal.
Popatrzył Rozie w oczy.
- Nie chcę o nich rozmawiać - powiedział. - W moim życiu nie
ma dla nich miejsca.
Roza to zaakceptowała.
- Opowiedz mi o elfach - poprosiła, zmieniając temat, i podsunęła
mu ostatni kawałek ryby. Sama już się najadła, i to tak bardzo, że
przez dłuższy czas nie miała siły nawet oblizać palców.
- Czy Ma ci o nich nie mówiła? - zdziwił się z błyskiem w oku.
Roza zadrżała leciutko na myśl o tym, jak bardzo zmienny jest
Seamus. Nastrój zmieniał mu się równie prędko jak pogoda. Nie
było czasu na zaczerpnięcie głębszego oddechu pomiędzy
najgwałtowniejszymi podmuchami wichru a palącym słońcem. I
z pewnością istniał tysiąc rodzajów pogody...
- Cóż, Ma najwyraźniej zaniedbała swój obowiązek -
podsumował. - Elfy, Rosi, elfy urodziły się w niebie. To
niegrzeczne anioły wyrzucone z niebieskich komnat. Okazały się
nie dość porządne. Poruszają się między nami jak cienie, ale nie
mogą się do nas w pełni przyłączyć, chociaż wiele z nich tego
pragnie. To by był żart, niemający sobie równych, prawda?
Uśmiechnął się leniwie, potem szerzej.
- Niektórzy z nas są ulubieńcami elfów. Niektórzy podeszli bliżej
do drzwi, odgradzających ich świat od naszego, i zrozumieli, co
zobaczyli. Czasami zdarza się, że elfy zniżają się do nawiązania
przyjaźni z tymi z nas, którzy są dostatecznie... wrażliwi. Zdarza
się, że zaczynają nam towarzyszyć...
- I ty jesteś takim ulubieńcem elfów? - spytała Roza, kładąc
łokcie na stole. Uniosła brwi i nie zdołała powstrzymać
wzbierającego w niej śmiechu.
Seamus z powagą skinął głową.
- Nie rozdrażniaj ich, kochana! - poprosił lekko. -One tego nie
lubią. Nie podoba im się, kiedy ludzie w nie wątpią. To zresztą
dla nich bardzo niezwykłe, bo w tym kraju ludzie wierzą w elfy.
Mają dla nich szacunek.
- Czy są tutaj? - Roza zmrużonymi oczyma rozejrzała się dokoła.
Wiatr prawie zupełnie zamknął drzwi i otaczająca ich ciemność
była niemal równie gęsta jak we wczesnych godzinach nocy.
Słychać było jedynie szum wiatru na zewnątrz i Seamusa,
żującego jedzenie. Nie do pomyślenia, aby mieli jakieś
towarzystwo.
Ale Seamus skinął głową.
- Widzisz je?
- Jestem ulubieńcem elfów, nieprawdaż? - odparł drwiąco,
niczego więcej nie tłumacząc. - Mam wrażenie, że nie są z ciebie
całkiem zadowolone - podjął, wysysając z rybiego kręgosłupa
resztki mięsa. - Mówią, że z twojego powodu popełniam
głupstwa. Wydaje mi się, że wprawiłaś je nieco we wzburzenie.
Albo może któraś z nich ma na mnie ochotę...
Zawiesił głos, a Roza nie wiedziała, czy żartuje, czy też mówi z
pełną powagą. Spędziwszy rok pod dachem jego matki, zaczęła
wierzyć w wiele rzeczy, które w rodzinnym Kaf jorden
wydawałyby się nie do pomyślenia.
Seamus wstał od stołu i patykiem rozgrzebał resztkę żaru na
palenisku. Udało mu się zapalić suchy kijek, na końcu pojawił się
maleńki płomyk. Przytknął go do knota lampki, której Roza
wcześniej nie zauważyła. Wisiała na haczyku, wbitym tuż nad
stołem.
Dopiero kiedy płomyczek roztańczył się w szklanej osłonie, którą
Seamus ostrożnie nakrył lampę, zamknął drzwi i zaryglował je,
ogradzając ich od światła dnia. Wygładził żar w palenisku, tak że
prawie już się z niego nie dymiło.
- Czasami - podjął, podchodząc do Rozy - któraś z kobiet z rodu
niegrzecznych elfów zakochuje się w człowieku. Nie powinno się
tak dziać, ale się zdarza.
- I co wtedy? - zaciekawiła się Roza.
Seamus uśmiechnął się tak szeroko, że oczy zmieniły mu się w
dwie wąskie szparki. Bardziej niż kiedykolwiek dotychczas
przypominał teraz lisa. Roza zaczęła rozumieć, dlaczego jego
matka, kiedy opowiadała jej, jak niemożliwy był w dzieciństwie,
pieszczotliwie mówiła o nim „Mały Lisek"...
- Trudno mi uwierzyć, żeby moja kobieta mogła być zazdrosna o
rozpustne dziewczęta z rodu elfów -powiedział.
- Miałabym być zazdrosna o baśń? - zdziwiła się. Seamus
rozłożył ręce.
- Dziewczęta z rodu elfów to piękne, delikatne istoty - oświadczył
z najgłębszą powagą. Przynajmniej tak się wydawało. - W
ciemne noce, jakie tu bywają, pełne mgły unoszącej się tuż nad
ziemią, nie ma nic dziwnego w tym, że mężczyzna da się zwieść
na pokuszenie albo wręcz popełni błąd.
- Mam wrażenie, że ta opowieść może być bardzo długa -
westchnęła Roza.
- Jeśli dziewczyna z rodu elfów nakłoni śmiertelnika, żeby ją
pocałował, to usidliła go już na zawsze! - opowiadał Seamus,
przysuwając się do Rozy. -Oślepia go, rzucając mu w oczy pył
elfów, i taki człowiek widzi jedynie, jak pięknie jest tam, dokąd
go prowadzi. Mężczyzna nie stawia najmniejszego opo-
ru, a ona tymczasem wiedzie go pod ziemię, do królestwa elfów,
gdzie będzie mogła wykorzystywać go przez całą wieczność, bo
w świecie elfów wszystko jest wieczne. On jednak skazany jest
na zatracenie i nigdy więcej nie będzie już prawdziwym
człowiekiem...
Cisza, jaka zapadła między nimi, zdawała się drżeć. Płomyk w
lampie na ścianie zamigotał, jakby ktoś przeszedł obok.
Roza odpędziła od siebie tę myśl.
... byli sami...
... koło nich nie rozlega się żaden szept... ... to wiatr...
Oczy Seamusa zatrzymały się na jej ustach, a w następnej
sekundzie poczuła smak jego warg.
- Jeden zwyczajny pocałunek... - szepnął, nie odrywając się od jej
ust. - Jeden zwyczajny pocałunek może skazać mężczyznę na
zatracenie, Rosi...
Nie dotykał jej rękami. Na razie jeszcze nie. Stali odsunięci od
siebie o pół kroku, świadomi ognia w swoich oczach.
- Tyle szkody może wyrządzić jeden zwyczajny pocałunek, jeśli
taka będzie wola elfów.
Roza z własnej woli weszła w objęcia, które przed nią otworzył.
Zarzuciła ramiona na jego mocny kark. Palce zaczęły się bawić
miękkimi, brązowymi, lekko wijącymi się włosami.
- Może więc ty jesteś mężczyzną z rodu elfów - powiedziała
cicho, szukając jego ust. Leciutko dotknęła ich wargami, jak
pszczoła, spijająca nektar kwiatów. -Może sypnąłeś mi w oczy
pyłem elfów i niczego już poza tobą nie widzę. To wcale nie jest
pasterski szałas, należący do lorda Lismore'a, tylko być może
wejście do królestwa elfów. A ty przywiodłeś mnie na poku-
szenie, nakłoniłeś, żebym cię pocałowała, więc już przepadłam i
nigdy nie stanę się na powrót człowiekiem...
Seamus czubkiem języka obrysowywał kontur jej ust. Robił to
powoli, leniwie, jego dłonie spoczywały na biodrach Rozy.
Przycisnął ją do siebie mocno, poczuła, że jest gorący, rozpalony,
że ta czarowna chwila podnieciła go tak samo jak ją.
- Nie chcesz dzielić wieczności ze mną? - spytał szeptem. - Nawet
gdybyśmy mieli spędzić ją pod ziemią? Nawet gdyby miało to
być w innym świecie?
- To b ę d z i e w innym świecie - odparła z nagłą przytomnością
umysłu, świadomość owiała ją jak wiatry nadciągające z
zachodu, te wiatry, które przynoszą nad Irlandię deszcz.
- Ty i ja, i cała wieczność - powiedział.
Roza wtuliła usta w jego wargi, bo to była najprawdziwsza
odpowiedź, jaką mogła mu dać, a on nie zmuszał jej do wyznań,
które mogły okazać się kłamstwem. Przyjmował jej gorące
pocałunki jako dostateczne zapewnienie, że będą dzielić ze sobą
wieczność, bez względu na to, gdzie ich dopadnie.
- Kocham cię, kobieto - powiedział, tuląc wargi w szyję Rozy. -
Kocham cię...
Miał w sobie dziki głód. Całował jej barki, uwolniwszy je z
bluzki i stanika, który miała pod spodem. Całował jej piersi,
podtrzymując je w miseczkach dłoni, i delikatnie pieścił sutki
palcami. Osunął się przed nią na kolana i tymi samymi
wilgotnymi, rozpalonymi pieszczotami obsypał jej okrągły
brzuch.
Rozpiął spódnicę i razem z halką zsunął z bioder. Roza stała
przed nim naga, z radością czując płonącą ścieżkę, którą jego
wargi rysowały na skórze, w dole brzucha, w dół, coraz niżej i
niżej...
Palce odnalazły jej tęsknotę. Dotknął jej koniuszkiem języka.
Wargami.
... aż od jego pieszczot stała się ogniem...
Seamus podniósł głowę i popatrzył na nią, na wyraz uniesienia na
jej twarzy, świadczący o tym, że przyjemność sprawia jej to, co z
nią robi, na rozchylone usta, na przesuwający się po nich czubek
języka, którym próbowała je ochłodzić, na zamknięte oczy, na
rzęsy przypominające ciemne wachlarze, i widział, jak Roza
odchyla głowę w tył, a włosy opadają jej na ramiona niby
wodospad.
Wstając powoli, nie przestawał pieścić jej dłońmi, a ona oczy
wciąż miała zamknięte. Podobało mu się to. To było prawdziwe
oddanie. Cieszył się, że Rosi tak mu się oddaje. To oznaczało
zaufanie.
Koniuszkami palców pogładził jej lewe ramię. Przesunął je w
stronę barku, pokrytego tym samym gruzłowatym wzorem.
Nie pojmował, skąd wzięły się te obrażenia. Nie potrafił
wyobrazić sobie pożaru, który w taki sposób naznaczył jej skórę.
Nie pojmował, jak mogła doprowadzić do takich poparzeń. To
nie było naturalne.
Całował jej ramię, od nadgarstka aż po bark. Wargami skubnął
płatek ucha, wycisnął gorący pocałunek na sinoczerwonej skórze
po lewej stronie szyi. Językiem zmysłowo obwiódł szczękę,
oszpecony policzek. Tanecznym ruchem przesunął go na skroń.
Wargi poruszały się lekko, chłodziły.
Objął ją i rozdzielił jej wargi, pocałował namiętnie, oddechy
stopiły się w jeden.
Potem delikatnie wziął ją na ręce i przeniósł, robiąc kilka kroków,
na pryczę zaścieloną sianem, które wciąż pozostawało dość
suche. Jednym kolanem oparł
się o krawędź pryczy i ułożył Rozę na sianie. Dopiero wtedy
otworzyła oczy i popatrzyła na niego.
Seamus bez słów ściągnął buty. Rozpiął koszulę na tyle, by móc
zdjąć ją przez głowę. Przez wszystkie te lata, kiedy stale był o coś
podejrzewany, ciągle więc musiał się wystrzegać ludzi lorda i
królowej, nauczył się, że zapinanie guzików zabiera dużo czasu.
Roza spojrzeniem śledziła każdy jego ruch. Płomień w lampie
zamigotał i Seamus wyraźnie poczuł, że nie są zupełnie sami, lecz
istoty, przez które ogień lampki zatańczył, nie były z rodzaju
tych, które można poprosić o to, by dyskretnie się odwróciły, a
jeszcze lepiej - zniknęły, przynajmniej na krótką chwilę.
Rozpiął spodnie. Gdyby Roza była jedną z nierządnych kobiet,
które bez obietnicy małżeństwa otwierają ramiona i zadzierają
spódnicę przed każdym mężczyzną, nie zawracałby sobie głowy
zdejmowaniem spodni. Ale Rosi nie była przypadkową kobietą...
Położył się obok niej na pryczy i wyciągnął się na całą długość.
Jedną rękę wsunął pod nią, dłoń drugiej ułożył na wzniesieniu
brzucha, niemal całkowicie je zakrywając, palce jak rozpostarty
wachlarz, szorstkie i nieobliczalne, pieściły białą skórę.
- Dotknij mnie! - szepnął.
Już w następnej chwili Roza spełniła jego prośbę. Dłońmi zaczęła
głaskać szeroką, gładką pierś, palce lekko jak skrzydła motyla
poruszały się po płaskich sutkach. A potem, patrząc mu w oczy i
uśmiechając się szelmowsko, pozwoliła rękom wędrować, nad-
kładając drogi, w dół mocnego, sprężystego ciała. Żartobliwie
pogładziła wąskie biodra, mocniej naciskając twarde mięśnie
pośladków, z rozbawieniem przesunęła dłonie na szczupłe,
umięśnione uda, aż w końcu
jedna ręka zacisnęła się na jego męskości, a spomiędzy warg
Seamusa wyrwało się westchnienie.
Roza uśmiechnęła się i ściągnęła brwi, robiąc prawie
przepraszającą minę.
Otworzył oczy i odsłonił zęby w uśmiechu, kiedy pokazała mu,
co potrafią palce, jak zręcznie potrafi na nim grać.
Koniuszek języka Seamusa musnął jej ucho. Jego oddech był
gorętszy niż ciepło słonecznych promieni. Przygarnął ją do siebie
bliżej i wolną ręką zaczął się bawić jej piersiami, tak bujnymi, że
stanowiły dla niego niewypowiedzianą pokusę. Uniósł się,
opierając na łokciu, ułożył wygodniej, tak aby ona wciąż mogła
go pieścić, a jednocześnie on mógł dotykać wargami jędrnych,
nabrzmiałych piersi. Zwilżył je i kolejno ssał, słysząc przy tym,
jak ona jęczy, chociaż starała się ukryć, jak wielką sprawia jej to
przyjemność.
Powietrze wokół nich tańczyło...
... wiatr mieszał się z perlistym śmiechem...
Seamus osunął się z powrotem na siano i rękę spoczywającą pod
ciałem Rozy przesunął tak, by leżała pod jej miękkimi
pośladkami, druga ręka przesunęła się po pełnych piersiach, po
mlecznobiałej skórze, przez brzuch, którego tak przyjemnie było
dotykać w miejscu, gdzie w krajobrazie będącym jej ciałem po-
jawiał się wzgórek. Mocne, opalone palce wplotły się w wilgotne,
czerwone jak ogień włosy.
Pozwolił, by obie jego dłonie zwilgotniały od niej, a ona pieściła
go prawie nieobecna duchem, wiedział więc, że jego pieszczoty
nie są jej przykre.
Jej radość mieszała się ze słodką piosenką, przez chwilę
dźwięczącą mu w uszach. Płomień lampy migotał, piosenka
brzmiała żartobliwie i zmysłowo, a Seamus przestał się w końcu
nią przejmować. Uznał ją
za element miękkiego jak mgła chóru i poczuł, że Roza na skraju
uniesienia wysuwa mu się z rąk. Zaprzestał wtedy pieszczot i
usłyszał jej westchnienie zawodu. Przetoczył się na nią, a ona
otworzyła przed nim uda, podsunęła się do niego, on przylgnął do
niej na oślep, otoczyło go mocne, wilgotne, jedwabiście miękkie
ciepło. Jego ruchy zrównały się z rytmem pulsującej krwi,
uspokoiły się, były gwałtowne, lecz delikatne, zdecydowane,
twarde, mocne...
Ręce Rozy mocno zaciskały się na jego karku, pocałunkiem
wychwycił krzyk, który wyrwał się z jej ust, kiedy ciało wygięło
się łukiem w jego stronę i zadrżało. Poczuł jeszcze gorętszy rytm,
który porwał go w wirujący sztorm, i całkiem się w nim zatracił.
Obudził się przytulony policzkiem do jej piersi...
... nigdy nie leżał na miększym posłaniu...
- Seamus! - rozległ się głos z zewnątrz, a zaciśnięte pięści
zadudniły w drzwi. - Seamusie O'Connor, wiem, że tam jesteś i że
nie ma stąd innego wyjścia!
Rozdział 5
Seamus szarpnął Rozę, otworzyła oczy i gwałtownie się
przebudziła. Wyschnięte siano kłuło nagie ciała. Izdebka nagle
wydała się o wiele chłodniejsza. Zasnęli w swoich objęciach,
zupełnie bez przykrycia, ale obojgu było dostatecznie ciepło.
Gdyby nie walenie w drzwi, które nie ustawało, spaliby dalej.
- Ubierz się! - nakazał Seamus i już wyskoczył z łóżka.
Wsunął długie nogi w spodnie i zapinał je, jednocześnie usiłując
wzuć buty bez pomocy rąk. Przedsięwzięcie to było z góry
skazane na niepowodzenie. Musiał przysiąść na krawędzi pryczy,
aby porządnie wciągnąć miękkie buty z cholewami.
Roza klęczała na sianie, ledwie włożyła halkę i do połowy zapięła
stanik, a już zaczęła wkładać bluzkę. Jeden rękaw był
wywrócony na lewą stronę, ręce jej się trzęsły, gdy go
poprawiała. Palce miała sztywne, nieporadne, ale baczyła, żeby
nie zapiąć się krzywo. Nie chciała tego robić jeszcze raz.
... nie rozumiem, jak on może być tak spokojny. On się uśmiecha.
Uśmiecha się tak, że podbródek mu się zaostrza, i widzę teraz, że
nie jest mimo wszystko wcale podobny do kuny albo lisa.
Przednie zęby błyszczą intensywniej niż pozostałe, są też
odrobinę większe. Wyraźnie je widzę, a one przydają mu wygląd
sprytnego, odważnego gryzonia. Wcale nie kuny. Wcale nie lisa.
On przypomina wiewiórkę.
Ktoś wali do drzwi, uderza w nie pięścią, słyszę też słowa,
wypowiadane tak prędko, że ich nie rozumiem. Płyną jeszcze
szybciej niż z ust Lottie, do której mowy przywykłam. Szybciej
niż z ust Seamusa, o wiele szybciej niż z ust Seamusa, ale on stara
się mówić wolno ze względu na mnie.
Teraz z jego ust też spływa potok słów, i nie irlandzkich, lecz
angielskich, tak bym je zrozumiała, lecz mimo wszystko mi to
utrudnia, i sądzę, że robi to celowo. Jego spojrzenie dotyka mnie
jak szary wiatr. Wydaje mi się, że Seamus nie chce, żebym
zrozumiała.
Niech go nie powieszą! Dobry Boże, nie pozwól, aby to był
początek długiej drogi na szubienicę!
Nie pozwól, żeby go złapali!
Nie pozwól, żeby go złapali!
Zamykam oczy i zapominam o zapięciu bluzki pod szyją. Włosy
zaplątują mi się w palce, kiedy składam ręce pod brodą.
Wypowiadam słowa szeptem, z nadzieją, że podziałają jak
zaklęcie,
... w domu miałam moc...
... w domu mogłam sobie czegoś zażyczyć i moje życzenie się
spełniało bez względu na to, jak bardzo było straszne. To nie
musiało być wcale nic dobrego, spełniało się, nawet jeśli było
złe...
- Oby on przeżył - szepczę i czuję, że wargi mam suche, pękają,
kiedy nimi poruszam. - Oby Seamus przeżył! Niech nie
zaprowadzą go na szubienicę!
... nie przeżyję, jeśli on nie będzie żyć...
Ta świadomość przebija mnie jak mieczem. Dopiero w tej chwili
nabrałam pewności, ale to prawda. Nie będę mogła żyć, nie
wiedząc, że on istnieje i miewa się dobrze.
Nie wiem, czy wierzę w jego elfy, ale to nic nie znaczy. Po prostu
cieszę się, że my dwoje się spotkaliśmy, że on mnie pokochał.
Nie będę się nawet starała zrozumieć tego cudu. To cud, który
może się niemal równać z życiem moich dzieci.
Moje dzieci.
Serce mi się ściska.
... straciłam oboje...
W moim życiu jest Seamus. To Seamus utrzymuje mnie nad
powierzchnią wody, to on ocali mnie wśród burz, a ja dam mu
wszelką radość, jakiej tylko pragnie. Seamus mnie kocha, a poza
tym twierdzi, że wolą elfów jest, abyśmy żyli razem. Mówi, że
jesteśmy urodzeni dla siebie. Dobrze w to wierzyć.
Lecz jeśli go zabiorą i zaprowadzą na szubienicę, zostanę na
świecie sama. Nie będzie już dla mnie
życia. Nie będzie już żadnego sensu w moim istnieniu, tu czy
gdzie indziej...
Seamus rzuca mi jeszcze jedno spojrzenie i idzie do drzwi.
Kładzie dłonie na ryglu i pcha go obiema rękami, unosi do góry,
wyjmując ze skobla...
Jej krzyk przeciął czas. Seamus przestraszony drgnął,
wypuszczając rygiel, przytrzymujący drzwi, z rąk. Rygiel upadł
na twardo ubite klepisko, runął mu niemalże na nogi, i gdyby
Seamus nie uskoczył, zapewne zraniłby go w pałce, a być może
nawet je zmiażdżył.
W mgnieniu oka Roza znalazła się obok, stanęła przed nim,
ukucnęła i dźwignęła w górę gruby, drewniany drąg,
wzmocniony na obu krańcach metalem. Uniosła go przed sobą
jak młot i w chwili, kiedy drzwi otworzyły się do środka,
podniosła go nad głową i opuściła na tego, kto stał za nimi.
Seamus skoczył w przód i zdążył złapać ją za ramiona. Twarde
palce wbiły się w miękkość ciała.
Roza jęknęła.
Tamten człowiek zdołał osłonić się ręką. Odepchnął drąg do tyłu,
aż łokcie Rozy ustąpiły, ugięły się, czyjaś mocna dłoń spoczęła
na jej ręce, zaciśniętej na drewnie. Ktoś siłą rozgiął Rozie palce,
po kolei, jeden po drugim, teraz trzymała rygiel tylko jedną ręką,
lecz i z tej wkrótce go wypuściła. Dalsze opieranie się było już
bezcelowe.
Ramiona ją bolały, kiedy Seamus wreszcie się odsunął, i Roza
opuściła ręce.
Seamus cofnął się do wnętrza chaty, poszła za nim, tyłem, nie
spuszczając oczu z nieznajomego.
Człowiek ten był rudowłosy, z gołą głową, skórę pokrywały mu
delikatne piegi, które widziała już
u wielu mieszkańców tego kraju. Oczy miały odcień prawie
niebieski. Mężczyzna nie był ani ładny, ani brzydki, raczej jednak
pociągający niż odpychający. Policzki miał czerwone. Na
nogach, jak zauważyła, nosił buty do konnej jazdy, bardziej
błyszczące na górze niż na dole. Pozostałe elementy munduru
powiedziały Rozie, że jej lęki dopiero się zaczynają.
Odwróciła się od obcego i rzuciła w objęcia Seamu-sa. Stał na
szeroko rozstawionych nogach i przycisnął ją do piersi, pozwolił
jej ukryć twarz w zagłębieniu swojej szyi. Gruzłowaty policzek
lekko zalaskotał. To był najbardziej nagi fragment jej ciała i Roza
zasłoniła go jego ciałem, tuląc się do Seamusa tak mocno, że stali
się niemal jedną postacią. Seamus jedną mocną ręką objął ją za
bark, drugą przycisnął do krzyża.
Chłodnym, poważnym spojrzeniem wpatrywał się w mężczyznę,
który wszedł do wnętrza chaty i zamknął za sobą drzwi
kopniakiem. Przybysz też nawet na chwilę nie spuszczał wzroku
z Seamusa, nawet wtedy, gdy jedną ręką ryglował za plecami
drzwi. Pomógł sobie łokciem, wyraźnie chcąc, żeby drzwi były
porządnie zamknięte.
Roza nie mogła pojąć, co się dzieje.
- Kto mnie wydał? - spytał Seamus, kiedy przybysz, stojący w
rozkroku, nie ruszał się z miejsca.
Wyglądało to tak, jak gdyby obaj mężczyźni mierzyli nawzajem
swoje siły, zanim rzucą się do walki, przypominali w tym
niedorostków. Roza takie sceny widziała już wcześniej tyle razy,
że nie potrafiła ich zliczyć. Dorastała przecież jako jedyna
dziewczynka w wielkiej gromadzie braci.
- Nikt - odparł nieznajomy zachrypniętym głosem.
- Sam to wymyśliłeś? Rudowłosy kiwnął głową.
- Ilu ludzi ze sobą przyprowadziłeś? - w głosie Se-amusa dała się
słyszeć pogarda. - Ilu czeka na mnie przed szałasem? Przez
ostatni odcinek podkradliście się piechotą? Nie słyszałem koni,
przyjacielu...
Spojrzenie nieznajomego omiotło Rozę i zamkniętą twarz
rozjaśnił leciutki uśmieszek.
Roza nie chciała mieć dla niego żadnych jasnych, dobrych uczuć,
nic jednak nie mogła poradzić na to, że wydał jej się niemal
smutny. Nie wyglądał na złego człowieka. Miał w sobie pewną
przyj acielskość. Rozumiała, że jest z policji, lecz nie sprawiał
wrażenia ani bezwzględnego, ani złośliwego. Była w nim jakaś
miękkość. Mógł być bratem każdego człowieka.
- Jestem sam - odparł.
- Naszła cię potrzeba odegrania bohatera? - spytał drwiąco
Seamus, nieco się rozluźniając. - Będziesz w większym stopniu
mężczyzną, jeśli zaprowadzisz Seamusa 0'Connora do lorda
Lismore'a i wyjętemu spod prawa założą pętlę na szyję?
Roza zadrżała na dźwięk tych strasznych słów, które Seamus
rzucił nieznajomemu.
- Zdrada nie przydaje męskości, wiesz o tym, Donal - dodał
Seamus, a wtedy Roza zrozumiała, kim jest ten człowiek w
policyjnym mundurze.
Donal Connelly.
Donal, młodszy brat Danny'ego, buntownika, który był
najlepszym przyjacielem Seamusa. Roza zrozumiała.
Największe pretensje Seamus miał wcale nie do żony Danny'ego.
Pomyliła się, sądząc, że pogardę i obrzydzenie, którymi wprost
ociekały słowa Seamusa, gdy mówił o wdowie po Dannym i jego
bracie, wywołał fakt, iż tych dwoje wzięło ślub.
W Seamusie płonął żar nienawiści z innego powodu.
Młodszy brat Danny'ego Connelly, człowieka, który zginął z rąk
Anglików, oskarżony o niepopełnione przestępstwo, należał do
brytyjskiej policji.
- To ty zaproponowałeś, że trzeba poszukać tutaj? - spytał
Seamus, odsłaniając zęby. w uśmiechu. Tym razem ani trochę nie
przypominał gryzonia. Tym razem pokazał się drapieżnik.
- To Molly postąpiła bezmyślnie - Donal nawet na moment nie
odrywał twardego jak stal wzroku od Seamusa.
Rozie wydało się, że usłyszała w jego głosie coś jakby ton żalu,
wyraźnie jednak było widać, że Seamus nie dał się na to złapać.
Westchnął z rezygnacją.
- Molly! Jak Molly mogłaby się zbliżyć do kogoś, kto wziąłby jej
paplaninę na poważnie? Czyżby cię awansowali, Donal?
Młodszy brat Danny'ego skrzywił się.
- Jestem irlandzkim katolikiem, Seamusie - wypluł. -Wiesz
równie dobrze jak ja, że nie dostanę wyższego stopnia. Jeśli
chcesz ze mnie drwić, to musisz znaleźć inny sposób. Molly
opowiedziała... komuś o tym pasterskim szałasie, w którym
razem z Dannym spędzaliście letnie miesiące przez kilka lat jako
chłopcy. Nie mogłem przecież powiedzieć, że szałas się zawalił,
prawda?
Umilkł, ale wciąż patrzył na Seamusa.
- A przynajmniej nie mogłem tak zrobić, nie wiedząc, czy nie
zawali się w bliskiej przyszłości. W bardzo bliskiej przyszłości,
Seamusie...
Seamus rozluźnił nieco uścisk, w którym przytrzymywał Rozę,
ale wciąż jej nie puszczał. Nic nie mówił. Roza zorientowała się,
że ogarnia go niepokój, wyczuwała to, wyczuwała jakby inny
rodzaj zaniepokojenia, rozpościerający się wokół nich i
wypełniający wnętrze kamiennej chaty...
Seamus słuchał.
- Wybrzeże zostało przeszukane od Crow Head niemal aż po
Crosshaven - powiedział Donal Connelly, zdawszy sobie sprawę,
że Seamus jednak chętnie wysłucha, co on ma do powiedzenia. -
Nie wierzą, że opuścisz Cork, kierując się na zachód - dodał z
krzywym uśmiechem. - Stawiają na to, że zmierzasz do Dublina.
Uważają, że nie planujesz pozostania w Irlandii, O'Connor. Nic
dziwnego, że zdecydowali się skupić na mieście, w którym jest
przyzwoity port.
Po szczupłej, piegowatej twarzy przemknął uśmiech, nadając jej
wręcz chłopięcy wygląd, który poruszył jakąś strunę w Rozie.
Ten człowiek nie posiadał żadnego szczególnego uroku. Nie był
czarujący. Był tak zwyczajny, że wśród czworga łudzi ktoś
mógłby go prawie nie zauważyć. I zdawał sobie sprawę ze swojej
zwyczajności.
Roza przyłapała się na tym, że zadaje sobie pytanie, jaki też mógł
być jego brat. Nie wierzyła, że Daniel Connelly był równie
niewidzialny, i mimo woli zrobiło jej się żal Donala - ukryła to
jednak, ale domyślała się, że nie jej pierwszej się to przydarzyło.
Jeżeli zgadywała słusznie, to Donal wyrósł w cieniu brata,
będącego bardziej świętym niż mężczyzną. Albo może i jednym,
i drugim. I brat ten nawet po śmierci nie przestał rzucać cienia.
- Dlaczego miałbym ci zaufać? - spytał Seamus. -Z tego, co
wiem, na zewnątrz może stać dziesięciu ludzi, czekających na to,
żeby strzelić mi w plecy, kiedy tylko wyjdę.
Twarz Donala Connelly pobladła. Oparł się o drzwi.
- To nie ja zastrzeliłem Danny'ego - oświadczył twardo. Głos
miał szorstki jak koci język.
- To oddział, w którym byłeś i ty, Donału, po-
dobno ścigał twojego brata, kiedy podobno uciekał -słowa
Seamusa były twarde jak kamienie.
Rozę ścisnęło w żołądku, musiała zamknąć oczy. Nie mogła
patrzeć na mężczyznę w mundurze. Zbyt bolesne było patrzenie
na obcego człowieka, obnażającego swoją duszę tak, jak to zrobił
Donal Connelly.
Czy Seamus nie dostrzegał szczerości tego nieszczęśnika?
- Nie uczestniczyłem w przesłuchaniu mego brata -powiedział
Donal. Twarz mu zesztywniała jak maska.
- Wolałbym raczej umrzeć. Zresztą im nie wpadłoby do głowy
dopuścić mnie do udziału w takiej akcji. Aż takiego zaufania nie
mają...
- Przeżyłeś dziesięć lat od czasu, kiedy twój brat umarł z ciałem
pełnym ołowiu, Donału - oświadczył Seamus twardo. - W ciągu
tych dziesięciu lat wiele potrafiłeś znieść ze strony morderców
twego brata, przyjacielu. I wygląda na to, że okazują ci całkiem
spore zaufanie, skoro przysyłają cię tutaj samego. Jeśli naprawdę
jesteś sam... - Powiedziałem, że szałas zawalił się ostatniej zimy
- powiedział Donal i przełknął ślinę.
Seamus cmoknął językiem.
- Mogą cię powiesić za takie kłamstwo, Donal! Czyżby rodzina
Connelly niczego się nie nauczyła? Władz Korony nie wolno
oszukiwać. Przecież już straciliście jednego, który nie umiał
okazać pokory.
- Na pewno to sprawdzą - podjął Donal zmęczonym głosem. Pod
oczami miał ciemne sińce, a w całej jego postawie Roza
zauważyła coś charakterystycznego dla ludzi ściganych. - Na tyle
ufają takim jak ja -uśmiechnął się przygnębiony. - Tyle jest wart
mój udział. Sprawdzą jeszcze raz, Seamusie.
- Wtedy szałas powinien być tylko kupą kamieni -dokończył
Seamus i puścił Rozę.
Z niechęcią okazał Donalowi coś w rodzaju szacunku, ale wciąż
pozostawał czujny. Pchnął Rozę za siebie i zasłonił ją własnym
ciałem, chociaż jego oczy już dawno dostrzegły, że Donal nie jest
uzbrojony. Być może właśnie to przekonało Seamusa, że brat
Dannyego przybył sam.
- Pozbieraj nasze rzeczy - ściszonym głosem nakazał Rozie. -
Spakuj je najlepiej jak potrafisz do mojego worka. Złóż koce.
Uważnie sprawdź, żebyśmy niczego tu nie zostawili. Nawet
guzika!
Roza popatrzyła na niego, lecz o nic nie pytała. Zrobiła to, o co
prosił.
W tym czasie obaj mężczyźni wspólnymi siłami odryglowali
drzwi. Wyrwali je z zawiasów i wyrzucili na zewnątrz, Seamus
zaczął po nich skakać. Drewno trzeszczało, aż w końcu Roza
usłyszała, że się poddało.
Nie miała siły myśleć o tym, co tu zaszło, ale czuła, że to, co
wypełniało wnętrze szałasu, kiedy Seamus był w środku,
opuściło izbę razem z nim. W środku było całkiem pusto, kiedy
zgasiła lampę i wyszła z naręczem koców i workiem Seamusa.
Ostre światło słońca oślepiło ją, musiała na moment stanąć w
progu z zaciśniętymi oczami. Wreszcie odważyła się je otworzyć,
powoli. Aż w końcu mogła powitać dzień.
Seamus stał już na dachu i zrywał wielkie kawały darni. Rzucał ją
jakby ze złością na ziemię. Donal zaczął wyciągać kamienie z
tych części ścian, gdzie nie były one wmurowane, a tylko luźno
ułożone. Roza zaniosła swoje pakunki na tyle daleko, żeby
niczego przypadkiem na nie nie rzucili. Potem podwinęła rękawy
bluzki, idąc za przykładem Seamusa, i zawołała go po imienia
Zatrzymał się w pół ruchu z naręczem darni.
- Dachem zajmę się ja - powiedziała.
- Nie ma mowy! - odkrzyknął Seamus.
- Dam sobie radę - zapewniła. - Do pioruna, przecież pracowałam
w kopalni!
Seamus uniósł brwi i cisnął płat darni tak, że upadł tuż przy
czubkach butów Rozy. 2robił to celowo, Roza dobrze o tym
wiedziała. 2amknęła oczy, dopóki nie opadł pył.
- Jesteś ode mnie silniejszy, Seamusie O'Connor. Nie musisz też
być ode mnie głupszy. Nie dam rady rozwalić tych ścian. Ale
darń mogę zrywać.
Donal uśmiechnął się, chociaż sytuacja była tak naprawdę
niezwykle poważna. Uklęknął na jedno kolano, druga, zgięta
noga miała posłużyć Rozie jako stopień.
- Proszę stanąć tutaj, panienko! - powiedział, wyciągając do niej
rękę.
- Nie dotykaj jej, Connelly! - padło stanowcze ostrzeżenie z
dachu.
Ale Roza obiema nogami stała już na udzie Donala. Podtrzymał
ją, a potem, wsparłszy się barkiem o kamienną ścianę, nachylił
się tak, aby kolejnym stopniem były jego plecy.
- 2amknij się, Seamus! - krzyknął Donal.
A Roza Samuelsdatter postawiła na próbę jedną stopę na barku
silnego irlandzkiego policjanta. Sapnął lekko, lecz ona nie mogła
stać się lżejsza niż w rzeczywistości. Musiała całym swoim
ciężarem oprzeć się na tej jednej stopie, gdy podnosiła do góry
drugą. Przykucnęła i lekko się zachwiała, ale ręka Donala ciągle
służyła jej jako podparcie. 2resztą szałas nie był wysoki, niewiele
wyższy od mężczyzn.
Nad jej głową rozległy się przekleństwa - słowa, jakich Roza
nigdy dotychczas nie słyszała. 2atrzeszczały belki, a kiedy
podniosła głowę, zobaczyła tuż przed sobą ponurą, ogorzałą
twarz mężczyzny, bez którego nie mogła żyć.
- Musisz postawić na swoim? - westchnął, ale zagniewana twarz
zaraz rozjaśniła się w uśmiechu. Podał jej rękę, a wtedy Roza
wyciągnęła do niego obie dłonie i Seamus wciągnął ją na dach.
Na ziemi Donal westchnął z ulgą.
Seamus pogładził Rozę po włosach, odgarnął je do tyłu palcami i
położył jej dłoń na karku. Prędko przycisnął wargi do jej ust w
suchym, gniewnym pocałunku, a potem pokręcił głową, usiadł na
krawędzi dachu i zsunął się na ziemię.
Roza obróciła się do niego plecami. Wiedziała, że jej się
przygląda. Z pewnością obaj mężczyźni na nią patrzyli, a nie
chciała żadnemu dać satysfakcji i pokazać, że sobie nie radzi. Być
może stali po różnych stronach, lecz obaj byli mężczyznami i do
możliwości kobiety odnosili się z leciutką pogardą. Roza ugięła
kolana, zapiekło ją w palcach, kiedy odrywała płat darni o połowę
mniejszy od tych, które zrzucał Seamus. Zagryzła jednak wargi,
tłumiąc rozczarowanie, i cisnęła darń na dół, wciąż nie patrząc na
Seamusa. Zabrała się za następny obluzowany kawałek.
- Szatańska baba! - mruknął Donal, ale się nie uśmiechnął. Zabrał
się do burzenia ściany przy drzwiach, szarpiąc kamień wielkości
swojej głowy.
Jedynie niektóre fragmenty ścian były porządnie wymurowane,
w pozostałych miejscach kamienie ułożono jeden na drugim
metodą, którą Irlandczycy posługiwali się od stuleci, odkąd
pierwsi ludzie zamieszkali na zielonej wyspie. Zaprawę
przywieźli do Irlandii Anglicy. Przy wznoszeniu tej budowli nie
użyto też wcale naj-solidniejszej zaprawy, miał to wszak być
jedynie pasterski szałas, przeznaczony dla młodych chłopców.
Nie lord Lismore miał tu sypiać.
- Dlaczego? - spytał Seamus. Rozmawiając z Donalem starał się
wypowiadać jak najmniej słów.
- Ja także sądzę, że zamierzasz znów wyjechać do Ameryki,
Seamusie - odparł Donal, nie przerywając wyciągania kamieni ze
ścian gołymi rękami. - A chciałbym, żebyś zabrał ze sobą
chłopców Danny'ego.
Seamus również nie przerwał pracy, ale wstrząśnięty był do głębi
duszy.
- Tommy i Mały Danny mają dwanaście i czternaście lat. Jedyne,
o czym mogą myśleć, to wstąpienie do policji. Ziemi starczy
jedynie dla mojego najstarszego chłopaka. Chciałbym, żeby
synowie Danny'ego mieli przed sobą jakąś przyszłość.
Seamus nic nie powiedział.
- Myślisz, że jestem gotów cię zdradzić? - spytał Donal.
- Owszem, taka myśl przyszła mi do głowy - przyznał Seamus
chłodno.
- Danny nie uciekał - powiedział Donal cicho. - Zastrzelili go, bo
nie chciał im nic powiedzieć. Nie było mnie przy tym. Nie wiem,
kto strzelał. Uznali za dobry żart, kiedy mówili, że to mój oddział
go ścigał podczas tej niby ucieczki...
Seamus długo milczał. W końcu dał na chwilę odpocząć rękom.
- Zabiorę chłopców ze sobą - odparł w końcu. -A jeśli mnie
zdradzisz, Donalu Connelly, twoja dusza będzie się smażyć w
piekle aż po kres wieczności!
Donal kiwnął głową.
- Rozwalmy wreszcie ten przeklęty szałas!
Rozdział 6
Nadszedł wieczór. Roza leżała na plecach we wrzosie tuż przy
ruinie. Zburzenie maleńkiego, kamiennego szałasu zabrało
Seamusowi i Donalowi cały dzień. Zostało z niego jedynie
palenisko i dolna część komina. Mężczyźni przytomnie zdali
sobie sprawę z tego, że wiatr nie zdołałby zniszczyć tych
fragmentów, zostawili więc je w spokoju. Teraz zrujnowany
szałas wyglądał jak najbardziej naturalnie. Pomoc Rozy
ograniczyła się do zerwania dachu i wybierania najmniejszych
kamieni. I do nieplątania się pod nogami...
Nie wiedziała, co teraz będzie. Gorąco pragnęła, aby to wszystko
okazało się tylko snem, koszmarnym snem, z którego mogłaby
się obudzić i stwierdzić, że Seamus jest najzupełniej bezpieczny.
Oczywiście wierzyła, że Donal Connelly mówi prawdę, ale nie
śmiała ufać tym, których miał nad sobą. Fakt, iż mu zaufali, nie
przydawał jej poczucia bezpieczeństwa. Teraz nie ufała już ani
ludziom, ani elfom.
Seamus i Donal poszli do strumienia, prawdopodobnie po to, by
obmyć ciała z okruchów kamieni i zaprawy, Roza jednak
przeczuwała, że chcą porozmawiać o czymś nieprzeznaczonym
dla jej uszu.
- Wciąż mi nie ufasz? - spytał Donal, nie patrząc na Seamusa.
Kurtkę od munduru rzucił na brzegu niewielkiego zakola.
Koszulę ściągnął przez głowę i wy-trzepał. W powietrzu pojawiła
się chmura pyłu, ale
zaraz porwał ją wiatr i nie pozostawiła po sobie żadnego śladu.
Seamus brodził w zimnej wodzie. Zakole było niewielkie i na tyle
płytkie, że dorosły mężczyzna nie zdołałby na stojąco całkiem się
w nim zanurzyć. Seamus podwinął spodnie do kolan, ale i tak
wszedł głębiej, nie przejmując się, że płótno nasiąka wodą.
Przykucnął i zaczął obmywać nagi, muskularny tors, nie poświę-
cając swemu towarzyszowi nawet jednego spojrzenia.
- Ufam tylko sobie - odparł krótko. - Inni mogą mieć własne
powody, żeby coś robić albo czegoś nie robić. Trudno stwierdzić,
co chodzi po głowie innemu człowiekowi, Donal. Nawet pod
najszczerszym uśmiechem może kryć się kłamstwo. Tę prawdę
poznałem bardzo wcześnie.
- Czasy stają się coraz cięższe. - Donal zanurzył ręce i trzymał je
w wodzie, aż prawie kompletnie stracił w nich czucie. - Coraz
trudniej wykarmić rodzinę. Masz braci, którzy poczuli to na
własnej skórze, Seamus. Ludzie gadają, że w Ameryce nieźle im
się wiedzie.
- Mają tam lepiej, niż mieli tutaj - odparł Seamus.
- Ja mam stałą pensję - stwierdził Donal. Seamus roześmiał się
gorzkim śmiechem, lecz nie
powiedział na głos tego, co niemal siłą wyrywało mu się z ust.
Ugryzł się w język i nie oświadczył, że tchórzowi najwyraźniej
opłaca się zdrada.
- Ale wyżywienie dużej rodziny kosztuje.
- Może powinieneś był o tym pomyśleć, zanim wziąłeś sobie
żonę, która już wcześniej miała troje dzieci - zauważył Seamus.
- Nigdy nie wybaczyłeś mi tego, że poślubiłem Molly, prawda? -
spytał Donal i wbił szeroko otwarte oczy w Seamusa. - Ktoś
przecież musiał się nią zająć - ciągnął młodszy brat Danny'ego,
nie odrywając
wzroku. - Orałeś jej pole i podsuwałeś pieniądze, żeby miała z
czego zapłacić dziesięcinę, ale potrzeba było czegoś więcej,
Seamusie. Została sama z trójką dzieci, którym trzeba było dać
jeść.
- Płaciłem też za dzierżawę - przypomniał Seamus.
- I robiłbyś to nadal? - spytał Donal. Wyraźnie rzucał Seamusowi
wyzwanie.
Seamus nie odpowiedział.
- Nie ożeniłeś się z nią. Nie poprosiłeś jej o rękę. Nawet o tym nie
pomyślałeś.
- Okazałeś się taki prędki, że komukolwiek trudno było cię
wyprzedzić - stwierdził Seamus kwaśno. - O ile dobrze
pamiętam, zacząłeś smalić cholewki do wdowy po bracie, kiedy
od jego śmierci nie minęło jeszcze nawet pół roku. Danny umarł -
to znaczy został zabity -we wrześniu. A ty na długo przed dniem
świętego Patryka zacząłeś wydeptywać próg u Molly. A tuż po
Nowym Roku zacząłeś grzać jej łóżko, Donal.
Donalowi wyraźnie zadrgał policzek.
- Bardzo dobrze to pamiętasz, chociaż od tamtej pory minęło już
tyle czasu - zauważył. - Plotki rozchodziły się szybciej niż wiatr.
A może to elfy opowiedziały ci o wszystkim, Seamus? Mało co
przechodzi koło ciebie niezauważone.
- Molly sama mi o wszystkim powiedziała - odparł Seamus i
wyszedł z wody. - Spałeś z nią? - zapytał Donal.
- Była żoną mojego najlepszego przyjaciela - powiedział Seamus,
stając nieruchomo na wietrze, żeby się wysuszyć. - I śmierć
Danny'ego niczego dla mnie, w przeciwieństwie do innych, nie
zmieniła. Szanowałem Dan-ny'ego. Szanowałem go również po
śmierci Szanowałem na tyle, żeby nie tknąć tej, z którą on
wcześniej dzielił łoże. W moich oczach Molly wciąż była jego
żoną, Donalu.
Donal wciągnął koszulę wprost na mokre ciało. Gniewnymi
ruchami upychał ją w spodniach. Potem sztywnymi palcami
włożył i zapiął kurtkę.
- Szacunek nie przyniósł jedzenia na stół Molly i dzieciom -
powiedział. - Szacunek nie utulał jej, kiedy czuła się samotna.
Szacunek i poważanie nie kopały torfu do jej ognia ani nie kosiły
siana. Ten twój przeklęty szacunek, Seamusie 0'Connor, nie
dawał jej żadnego poczucia bezpieczeństwa! A ona tego potrze-
bowała. Właśnie poczucia bezpieczeństwa. Przekonania, że tego,
co ma, nie odbiorą jej już następnego dnia.
Donal umilkł na chwilę.
- Ty byś jej nigdy tego nie dał. Nie ożeniłeś się z nią wtedy, kiedy
miałeś taką możliwość. Niczego jej nie obiecałeś, ani wtedy, ani
później, kiedy po śmierci mojego brata bawiłeś się w anioła
stróża. Ona nie potrzebowała twojego szacunku, Seamusie, ona
potrzebowała mężczyzny! Molly wiedziała, że się z nią nie oże-
nisz. Wiedziała, że nigdy nie poprosisz jej o rękę.
- Żyjąc tak, jak żyłem, nie mogłem wziąć sobie żony - odparł
Seamus sztywno.
- Tak czy owak, na pewno nie byłaby to ona - odparował Donal. -
Aż tyle cię kosztuje przyznanie się do tego? Czy musisz
poświęcić całą swoją dumę, aby przyznać, że poślubiając Molly,
wyświadczyłem ci też pewną przysługę?
- A teraz chcesz pozbyć się z domu jego synów? -spytał Seamus,
nie odpowiadając na wyzwanie rzucone przez młodszego
mężczyznę.
To nie było konieczne... ... uniósł się ponad to...
- Skoro potrafisz pomóc całemu swemu rodzeństwu i ich
rodzinom przenieść się do Nowego Świata, to chyba nie byłoby
szczególną trudnością zabranie
tam Tommy'ego i Danny'ego. Okaż szacunek memu bratu,
troszcząc się o jego synów, dopóki sami nie będą w stanie się
utrzymać. Popatrzył na Seamusa.
- Nie nosisz ubrań biedaka, Seamus. Dochodzą mnie też słuchy,
że nie wróciłeś do Irlandii z pustymi rękami. Podarki, które
rozdawałeś, kosztują więcej, niż może sobie na to pozwolić
człowiek ubogi. Coś mi mówi, że spełniły się wszystkie
marzenia, jakie kiedyś snuliście razem z Dannym...
- Nie wszystkie - odparł Seamus krótko. Siedział na ziemi i
wciągał buty.
- Chyba tyle jesteś winien Danny'emu - oświadczył Donal z
ostrym błyskiem w oku.
- A co z Deidre? Donal roześmiał się.
- Deidre! - powtórzył, ze śmiechem kręcąc głową. - Seamusie,
ona ma na imię Shelley! Nikt inny z wyjątkiem Danny'ego nie
nazywał jej Deidre.
- Ja ją tak nazywałem.
- Ty i Danny chcieliście wierzyć w to samo - powiedział Donal
krótko i splunął w trawę. - Nawet Molly woła na nią Shelley. Mąż
też tak do niej mówi.
Donal przeczesał włosy palcami. Seamus rozpoznał w tym ruchu
gest z czasów, kiedy Donal był zaledwie chłopcem. Zawsze miał
w sobie jakąś trudną do nazwania próżność.
- Wyszła za mąż, kiedy miała piętnaście lat - powiedział Donal. -
Za najstarszego chłopaka O'Neillów. I tak, owszem, musiała
wyjść za mąż. Mają córkę, którą nazywają Maggie. Shelley nie
potrzebuje od ciebie ani szacunku, ani pomocy, Seamus. Już nie.
Te słowa zawisły między nimi w powietrzu. Jak zapach
zgnilizny, którą zupełnym przypadkiem odsłonili.
- Dzień wiosennego zrównania dnia z nocą - powiedział Seamus.
- Jak tylko się ściemni, chłopcy powinni znaleźć się w stajni na
probostwie. Nie mieszaj w to mojej matki. I nie mieszaj w to
Molly!
- Molly musi się dowiedzieć - zaprotestował Donal. - Przecież to
jej synowie.
- O ile nie wymknie jej się to przypadkiem i nie dotrze do
niewłaściwych uszu - zauważył chłodno Seamus.
- Jak możesz mówić o niej tak zimno? - zdziwił się Donal. -
Przecież była ci bliska równie długo jak Danny.
- Stała się kobietą - odparł Seamus, wzruszając ramionami. -
Mężczyźni pozostają przyjaciółmi. Kobiety przyjaźnią się z
innymi kobietami. Mężczyźni z kobietami albo się żenią, albo o
nich zapominają. -Urwał, a po chwili dodał twardo: - Molly stała
się taką kobietą, z którą nie można się ożenić.
- Mimo że uczestniczyłeś w zrobieniu z niej tej, kim się stała? -
spytał Donal.
Seamus nie odpowiedział.
- Nie możecie tu zostać - oświadczył w końcu Donal.
Stanęli ramię przy ramieniu. Byli mniej więcej równego wzrostu,
Donal potężniejszy, zbudowany inaczej niż Seamus, który był
smukłej szy, bardziej sprężysty. Donal przypominał skałę czy
może raczej beczkę.
- Pamiętasz jaskinie na północny zachód od Ban-don? - spytał
Donal.
Seamus kiwnął głową.
- Trzeba przejść przez rzekę.
- To zmyli psy na wypadek, gdyby postanowili naprawdę ostro
zabrać się do dzieła - wyjaśnił Donal. -Przeczuwam też, że
nadciąga burza. Musicie znaleźć sobie jakieś schronienie przed
deszczem. Po burzy nawet psy was nie wywęszą.
Seamus zastanawia! się nad tym przez chwilę.
- Rosi nie da rady tam dojść - stwierdził wreszcie. Niechętnie, ale
zaakceptował kryjówkę zaproponowaną przez Donala. - Sam
doszedłbym po omacku - dodał z przekonaniem. - Ale jestem
odpowiedzialny za nią. Ciężko jej było dotrzeć aż tutaj. Nie
skarżyła się i wiem, że będzie parła naprzód, dopóki nie padnie.
Ale nie chcę tak jej krzywdzić.
- Anglicy nie wiedzą, że ona jest razem z tobą, Seamus.
Szare oczy Seamusa zwęziły się.
- Molly zapomniała więc o tym nadmienić?
- Molly nie poszła na te tańce, na które ty wkroczyłeś z kwiatami
w garści i na których rozmawiałeś wyłącznie z tą obcą kobietą -
wyjaśnił Donal. - Co ona w sobie ma? Mnie wystraszyłaby na
śmierć, gdybym obudził się rano i zobaczył ją obok siebie...
- Możesz ją spytać, czy zechce wrócić - powiedział Seamus - ale
to i tak niczego nie zmieni. Rosi pójdzie ze mną. To jej własna
decyzja.
- Czy ona należy do tych, z którymi człowiek się żeni? - spytał
Donal nieswoim głosem.
- Tak - odpowiedział Seamus z mocą. - Dla mnie ona jest jedyna,
Donalu. - Roześmiał się, ale jego śmiech zabrzmiał
nieprzyjemnie. - Słyszysz mnie? Słyszysz, że daję ci broń, którą
możesz skierować przeciwko mnie, Donalu Connelly? Słyszysz,
że daję ci nóż, który możesz wbić mi w pierś?
- Nigdy nie przypuszczałem, że jakakolwiek kobieta zdoła
schwytać cię w pułapkę - uśmiechnął się Donal z napięciem. - A
może wszedłeś w któryś z zaklętych kręgów elfów? Może
właśnie tam ją znalazłeś? Jakaż inna kobieta zdołałaby
przyciągnąć cię z taką mocą?
- Czy wyglądam na człowieka, który zatracił swoją duszę? -
spytał Seamus z tonem goryczy w głosie.
Donal wzruszył ramionami.
- Zawsze miałeś w sobie coś dziwnego, O'Connor. Może twoja
dusza już dawno przepadła gdzieś tutaj, w górach. Może tej
kobiecie potrzeba było aż tyle czasu, żeby cię dogonić?
Wolnym krokiem wracali do zburzonego szałasu. Mrok gęstniał
coraz bardziej.
- Zawiozę ją tam na koniu - oznajmił Donal. - Ją i wasze rzeczy.
Mam też przy sobie trochę jedzenia, które jej zostawię. Ty,
Seamus, musisz dać sobie radę na własną rękę.
Seamus kiwnął głową. Nie dziękował. Walczyły w nim sprzeczne
uczucia.
- Zakładam, że nie muszę cię prosić o ostrożność. Nadciąga
burza. Powinieneś wyruszyć natychmiast.
- Nie jesteście przyjaciółmi - powiedziała Roza na próbę.
Długo jechali w milczeniu. Roza siedziała na koniu z przodu,
przed milczącym mężczyzną. Prawie się nie odzywał, odkąd
rozstali się z Seamusem.
„Musisz mu zaufać - powiedział Seamus. - On cię zaprowadzi w
bezpieczne miejsce. Ja tam dotrę późno w nocy, a może nawet
dopiero nad ranem. Chcę, żebyś została tam, dokąd cię
zaprowadzi. Nie szukaj mnie, wszystko jedno, co się stanie. Nie
ruszaj się stamtąd. Ja przyjdę. Obiecuję ci, że przyjdę, bez
względu na wszystko. Chyba nie boisz się ciemności, prawda?"
Roza wtedy pokręciła w odpowiedzi głową, lecz teraz czuła, że
nie jest to do końca prawda. Teraz ciemność i noc ją przerażały.
Bała się w ramionach tego ponurego mężczyzny.
- Byliśmy przyjaciółmi - odparł Donal. Musiał odchrząknąć, bo
od tak dawna się nie odzywał, że głos jakby mu zardzewiał. - Nie
takimi jak Danny i on, ale przyjaźniliśmy się. Jestem od nich
młodszy. O dwa lata. Kiedyś to było dużo. W ich oczach byłem
szczeniakiem.
- Dlaczego więc to robisz? - spytała Roza, odrzucając wszystko,
co nieważne.
- Dla chłopców.
- To kłamstwo - powiedziała, czując, że ma ze wszech miar rację.
Donal długo milczał. Potem roześmiał się, a jego śmiech wśród
nocy zabrzmiał jak cięcie batem.
- Mało co przechodzi obok ciebie niezauważone, prawda? Jak on
cię nazywa?
- Rosi - odpowiedziała.
- Cóż, Rosi - powtórzył Donal Connelly, gdy jechali przez
irlandzką marcową noc. - Nie przyszło ci do głowy, że być może
wcale tak bardzo nie różnię się od Seamusa?
Rzeczywiście, zastanawiała się już nad tym.
- Wydaje mi się, że masz takie same marzenia jak on.
- Do pioruna, oczywiście, że mam takie same marzenia! -
wykrzyknął. - Dorastałem po drugiej stronie tego płotu, za
którym on zdzierał podeszwy swoich drewniaków. Dorastałem w
cieniu, który rzucali on i Danny. Ale być może nie wierzę w
metody, które oni wybrali.
Roza słuchała.
- Cromwell tak bardzo przerzedził ród Connellych, że do dzisiaj
się o tym mówi. Mój brat zginął w walce, której nie mógł wygrać.
Moja matka wciąż zapala dla niego świecę. I jej, i Molly o wiele
bardziej by się przydał żywy. Czy ja także miałem być patriotą i
buntownikiem?
- Dlaczego poszedłeś do policji? - spytała Roza.
- Kiedy się zaciągnąłem, Danny zbił mnie prawie do
nieprzytomności - odparł Donal. - Wierzyłem, że wyświadczam
rodzinie przysługę. Co ty na to, nieznajoma Rosi?
Roza nie odpowiedziała.
- Kiedy Anglikom potrzeba więcej ludzi w policji -ciągnął Donal
- wolą zwiększać szeregi, zatrudniając nas. Irlandzkich
katolików. Ubogich irlandzkich katolików. Wszyscy przecież
wiedzą, przeciwko komu zostaną użyte te siły.
Westchnął.
- Ty tego nie rozumiesz, prawda? Skąd ty, u diabła, się tu
wzięłaś? Dużo było gadania o kobiecie Harta, cudzoziemce...
Urwał gwałtownie.
- Przepraszam - odezwał się znowu. - Nic przecież o tobie nie
wiem. To tylko plotki.
- Które mówią, że jestem kochanką Maxwella Harta? - spytała
Roza jasnym głosem.
- Tak. Mniej więcej tak.
- Pochodzę z Norwegii - wyjaśniła Roza, prostując przy tym
plecy jak struna. - I od tej pory możesz każdemu, kto będzie pytał,
mówić, że jestem kochanką Seamusa 0'Connora.
- On mówił, że jesteś jego kobietą - powiedział Donal. - To
pewna różnica. Mówił, że jesteś kobietą, z którą mężczyzna się
żeni.
- Czy to naprawdę różnica? - spytała Roza zmęczonym głosem.
- Dla mnie tak - odparł. - Poślubiłem kobietę, która była kochanką
zarówno mojego brata, jak i Seamusa.
Słowa te spadły na Rozę jak zimny deszcz.
- Czy twój brat się z nią nie ożenił? - spytała, czując, jak bardzo
nagle zaschło jej w gardle.
- Molly miała piętnaście lat - oświadczył Donal twardo. - I miała
taki wielki brzuch, że ledwie mogła ustać na nogach. Jest taka
delikatna, prawie przezroczysta. Wystarczy dmuchnąć, żeby ją
przewrócić. Bardziej krucha niż piękna. Zarówno jej ojciec, jak i
Frank usiłowali przemówić jej do rozumu, prosili i grozili
wizjami mąk piekielnych przez całą wieczność, jeśli nie zdradzi
imienia ojca jej dziecka. Jak gdyby ani ojciec, ani świątobliwy
ksiądz nie wiedzieli, jak się sprawy mają. Wszyscy inni
doskonale zdawali sobie z tego sprawę...
Roza czekała.
- Ona nie była nawet zbyt przebiegła. Co miała mówić? Musisz
wiedzieć, Rosi z Norwegii, że perspektywa całej wieczności w
piekle może przerazić osobę urodzoną w Irlandii. Molly wyznała,
że ojcem dziecka mogą być obaj, mój brat Daniel albo Seamus
O'Connorow.
Donal się roztrząsł. O tym nigdy nie rozmawiano, ani u niego w
rodzinie, ani u Molly. Był też dogłębnie przekonany, że ani
Charlotte O'Connor, ani jej brat, wielebny O'Shaughnessy, nigdy
nie uprzyjemniali sobie czasu snuciem wspomnień z tamtych
bezsennych tygodni w lutym 1826 roku. W tych rodzinach na ten
temat obowiązywało milczenie, w przeciwieństwie do
wszystkich innych rodzin z okolic Kinsale.
- Danny i Seamus walczyli ze sobą, kiedy staruszkowie,
jednocząc siły, zażądali, aby jeden z nich ożenił się z Molly i
uczynił z niej porządną kobietę. Nie chcieli, żeby dziecko
urodziło się poza małżeństwem. I tak już za dużo o nich gadano.
Wszyscy przecież wiedzieli, że Molly latała za nimi w góry, na
letnie
pastwiska. Wszyscy wiedzieli, że i Danny, i Seamus,
przychodzili do niej do stodoły. Wszyscy z wyjątkiem jej
rodziny, która dowiedziała się o wszystkim, kiedy było już za
późno.
- A więc twój brat wygrał? - spytała Roza sztywno. Śmiech
Donala jakby rozpędził chmury, odrobinę
rozjaśnił niebo. Przepuścił światło gwiazd.
- Danny przegrał - odparł Donal cierpko. - Musiał więc poślubić
Molly. To był szczęśliwy miesiąc, luty tysiąc osiemset
dwudziestego szóstego roku. Pan młody i jego drużba tak się
spili, że trzeba ich było wnosić do domu. W noc poślubną Molly
w małżeńskim łożu spali Seamus i Danny, schlani do
nieprzytomności. Molly jeszcze przez następny tydzień
mieszkała u swoich rodziców. Tam urodziło się dziecko. Dziew-
czynka miała rude włosy i na ten widok wszyscy odetchnęli z
ulgą, bo mój brat też był rudy, tak samo jak ja. Jedynie Molly
miała swoje wątpliwości. Uparła się, żeby nazwać dziecko
Deidre Shelley. Potrafisz chyba sobie wyobrazić, jakie podstawy
dało to ludziom do gadania.
Owszem, Roza dobrze to rozumiała.
- Molly nigdy nie nazywała jej inaczej niż Shelley - powiedział
Donal. - Mała wyrosła na piękną dziewczynę. Włosy wciąż ma
rude. A oczy koloru popiołu. W naszej rodzinie nikt nie ma
szarych oczu. Oczy Molly są najzieleńsze, jakie tylko potrafisz
sobie wyobrazić. Ale Shelley była jedną z Connellych, dopóki nie
wyszła za Kevina 0'Neillów.
Roza nie wiedziała, co na to powiedzieć. Donal objawił przed nią
nieznaną dotychczas stronę Seamusa. A najbardziej przerażało ją,
że bez najmniejszego trudu uwierzyła we wszystko, co jej
opowiedział.
- W moim przekonaniu Seamus jest winien Dan-
ny'emu tę przysługę - oświadczył Donal. - Rachunki się
wyrównają.
- Pogardzałeś nimi? - spytała Roza. - Miałeś prawie tyle samo lat,
co oni. Ty też musiałeś dorastać razem z nią.
- Jestem o rok młodszy od Molly - odpowiedział Donal. - Dla
mnie ona była najpiękniejsza ze wszystkich, ale na mnie nigdy
nie zwracała uwagi. Dlaczego zresztą miałaby to robić? Zdobyła
przecież zarówno Danny'ego, jak i Seamusa, obydwu
najwspanialszych chłopaków na zachód od Cork! Nie rozumiała
jednak, że nie zdoła ich rozdzielić. Obaj pewnie uważali, że
Molly nie jest z tych, z którymi człowiek się żeni. Molly tego nie
pojęła. Ona ma w sobie coś, ale nigdy nie sięga myślą aż tak
daleko.
Westchnął.
- Dla mnie to nie było aż takie istotne. I nie jest nadal. Dla mnie
ona wciąż jest najpiękniejsza. Ale nie zwróciłaby na mnie uwagi,
gdyby mnie nie potrzebowała.
Strzepnął cuglami.
- Wiesz, ona naprawdę przez jakiś czas wierzyła, że Seamus się z
nią ożeni. Orał jej pola. Zdobywał dla niej pieniądze i rozmawiał
z nią. Może też z nią sypiał. Nigdy jej o to nie pytałem. Sądziła,
że zaproponuje jej małżeństwo - zdradziła się z tym przed którąś
z kobiet. Rozeszła się plotka...
Roza długo słyszała jedynie odgłos kopyt uderzających o ziemię.
- Seamus przyszedł do niej i uświadomił jej, że to tylko marzenie.
Dopiero wtedy Molly zaczęła mnie dostrzegać.
Rozie serce ściskało się z żalu dla tego mężczyzny, którego
przecież ledwie znała.
- Jest wielu różnych bohaterów - stwierdziła wreszcie.
- W ich oczach jestem zdrajcą - powiedział Donal. -Ale dostałem
pieniądze za to, że wstąpiłem do policji. Dzięki temu mogłem
przez ten rok opłacać dziesięcinę za moją matkę. Danny nie miał
jej co przynieść. Od tamtej pory pobieram pensję, za którą mogę
wyżywić rodzinę. I mogę też ochronić przynajmniej niektórych z
moich bliskich.
- Tak jak teraz - powiedziała Roza.
- Dla Danny'ego nic nie mogłem zrobić - powiedział Donal, jakby
jej nie słyszał. - Dla niego nikt nie mógł zrobić nic.
Postanowiono, że należy go usunąć z drogi. Zaczął sprawiać zbyt
wiele kłopotów. Prosiłem, żeby siedział cicho, ale on tylko śmiał
mi się w twarz. Naprawdę nie mogłem nic zrobić. Zginął jak
bohater. Jak przeklęty irlandzki bohater z przetartym honorem,
zasłaniającym łachmany niczym peleryna. Ani duma, ani honor
nie powstrzymały kul. Jego krew stała się pożywką wyłącznie dla
nowej nienawiści...
Westchnął.
- Nie chcę, aby jego synowie dorastali w przeświadczeniu, że
muszą iść w jego ślady. To zniszczyłoby nas wszystkich.
Jechali już długo. Po przekroczeniu rzeki Bandon krajobraz stał
się bardziej pagórkowaty, a oni ciągle zmierzali na zachód. Roza
całkiem zesztywniała, kiedy Donal Connelly zatrzymał wreszcie
konia i zeskoczył na ziemię.
- Ty siedź - powiedział. - Został nam jeszcze kawałek.
Odprowadzę cię aż do jaskiń. Pójdziesz piechotą, jak będzie to
konieczne.
Roza usłuchała, ponieważ Seamus ją o to prosił. Poza tym ufała
Donalowi Connelly, zdrajcy.
Rozdział 7
- Nie bój się ciemności - powiedział Donal Connelly, nim
zostawił Rozę w nagiej jaskini w skierowanym na wschód
zboczu, do której ją przyprowadził.
Wysoki mężczyzna nie zdołałby tu stanąć wyprostowany. Donal
zapowiedział także, że Rozie nie wolno rozpalać ognia, dopóki
nie przyjdzie Seamus.
- Trudno stwierdzić, kto się włóczy po nocy - dodał z uśmiechem.
- A jeśli on nie przyjdzie?
- Seamus przyjdzie. Pochodzi ze starego rodu druidów. O tym ci
nie powiedzieli, prawda? 0'Shaughnessy mają w żyłach krew
druidów.
- Sądziłam, że krew elfów... Zaśmiał się krótko:
- To zupełnie inna historia. Oddaję w ręce Seamu-sa życie moich
bratanków. Myślisz, że zdecydowałbym się na to, gdybym nie
miał do niego zaufania?
Roza przyznała, że to chyba rzeczywiście jest konieczny
warunek. A potem pożegnała się z policjantem, który postąpił
tak, jak w swoim przekonaniu musiał.
... moje miejsce nie jest tutaj. Niemądra byłam, że tak myślałam.
Nie wierzyłam, że to, gdzie jestem, może odgrywać jakąś rolę,
przynajmniej dopóki on sprawiał, że czułam się jak w domu.
Wydawało mi się, że miejsce i kraj są nieistotne, lecz w Irlandii
miejsce i strona zawsze mają znaczenie.
Wokół mnie kładzie się mgła. Tłumi wszelkie odgłosy, może tak
jest nawet lepiej. Tyle różnych rzeczy sobie wyobrażam. Wokół
mnie jest ciemno. Nie mam pojęcia, jak to miejsce może
wyglądać w dziennym świetle. Nigdy wcześniej tu nie byłam.
Mijaliśmy wzgórza i pagórki, a potem teren zaczął jeszcze
bardziej się wznosić, aż zmienił się w te góry, z których
wcześniej tak kpiłam, ale teraz czuję, że są prawdziwe, kiedy
siedzę skulona w jaskini, chroniącej mnie przed wiatrem,
przynajmniej dopóki wieje z zachodu, i przed wilgocią. Ale
ciemniej tutaj niż w zimowe noce w domu, a wejście jest na tyle
szerokie, że nie skryje mnie przed niczyim wzrokiem, gdyby ktoś
przypadkiem tędy przechodził. Pewnie jednak mało kto tu
zagląda...
Mam wrażenie, że mgła wiruje w ciemności. Oczywiście mogę
się mylić. Właściwie jestem prawie całkiem pewna, że się mylę.
Mgła opada albo się podnosi, nie wiruje. To tylko moim oczom
przywidują się dziwy, a poza tym jest przecież tak ciemno, że
właściwie nic nie mogę zobaczyć. W takiej ciemności niczego nie
da się dojrzeć.
Ale mnie udaje się dostrzec księżyc poprzez to coś szarobiałego,
co jest mgłą, i poprzez to coś czarnogranatowego, co jest nocą.
Księżyc jest blady jak trup.
Donal zostawił węzełek z jedzeniem. Uśmiechał się i wyglądał
tak życzliwie. Zapewne łatwiej mu odnosić się przyjacielsko do
mnie niż do Seamusa. Wydaje mi się, że Donal ma w sobie wiele
poczucia odpowiedzialności.
Pojawiają się zarysy krajobrazu, blade i nierzeczywiste. Nic mi
nie mówią. Wszystko się rozpływa, jak gdyby ta mgła była
morzem, które pokrywa mnie i wszystko dookoła. Nie wiem, czy
można utonąć we mgle.
Gdzieś w tej mgle jest Seamus...
Nie wiem, ile razy wydawało mi się, że kocham. Nie wiem, czym
ta miłość różni się od wszystkich innych, i czy w ogóle się czymś
różni.
Ta mgła naprawdę wiruje!
Widzę to na własne oczy!
Zaciskam je i znów otwieram - nic mi się nie śni ani nie
przywiduje. Mój wzrok przyzwyczaił się do ciemności i wcale
nie tworzę obrazów w swojej głowie.
Naprawdę otacza mnie ocean mgły. Obejmuje wszystko, cały
krajobraz zdaje się unosić w tej mgle.
Czy zwyczajna mgła może tak wyglądać? Czy ma ręce,
przebierające palcami, i szczupłe nadgarstki? Czy zwykła mgła
posiada wspólną wolę? Czy ma ciała smukłych, drobnych kobiet,
których zarys widać, jak tańczą wśród stromych skał? Czy
wszystko to można zobaczyć w zwyczajnej mgle, jeśli tego
naprawdę tam nie ma?
Widzę i to, i jeszcze więcej, a kiedy zamykam oczy, dodatkowo je
słyszę. Ich śmiech jest delikatny jak kłębki wełnianki. Zbliżają
się do mnie, kiedy im się nie przyglądam, lecz gdy tylko otworzę
oczy, uskakują.
Mgły nie można dotknąć, nie niszcząc jej przy tym, ciaśniej więc
otulam się kocami i opieram o skałę. Co innego mogę zrobić?
Czekam na Seamusa. To jego imię szepczą wokół mnie, to jego
imię wyśpiewują, aż tracę świadomość ich obecności...
- Chciałam, żebyś radziła sobie na własną rękę - odzywa się jasny
głos, należący do Natalii.
- Tęskniłam za tobą.
- Uznałyśmy, że na pewno dasz sobie radę. Stwierdziłyśmy, że
jesteś dostatecznie dorosła, by się przekonać, że za górami także
coś jest.
- Jestem sama. To nie ma sensu. Wszystko tu straciłam...
- To nieprawda - mówi Natalia i głaszcze mnie po włosach.
- Nie pamiętam, by kiedykolwiek wcześniej mnie dotykała. To
matczyny gest, ale ja nie jestem jej dzieckiem.
- Sens istnieje we wszystkim, co się wydarza, Rozo. I bez
względu na to, którędy wędrujesz, nigdy nie jesteś sama. My
wcale nie puściłyśmy cię od siebie, po prostu skierowałyśmy cię
w odpowiednią stronę. Taka wędrówka może być bolesna, lecz
nie przytrafi ci się nic, czego nie byłabyś w stanie znieść. Wiele
siły jest w tobie, Rozo Samuelsdatter.
- Jestem sama wśród tych gór, i umrę! Boję się! Tak strasznie
boję się tej ciemności, tych waszych głosów, pieśni i szeptów...
- Nie bój się! - mówi Natalia.
Nie widzę jej, lecz jestem pewna, że oczy błyszczą jej jak
szlachetne kamienie. Słyszę rozbawienie w jej głosie, ale wiem,
że w tym śmiechu nie ma złośliwości. Nikt nigdy tak w pełni
mnie nie wspierał jak właśnie ona...
... odkąd się pojawiła...
-Jestem tu dla ciebie, Rozo - tłumaczy. - Bez względu na to, gdzie
przebywasz, trwam przy tobie. Nigdy nie jesteś sama, ale wydaje
mi się, że najwyższy czas, abyś weszła w życie z całą swoją
odwagą, ze wszystkimi zmysłami. Wydaje mi się, że nadeszła
pora, abyś zaczęła słuchać głosu, który masz w sobie. On tam
jest, twój własny głos...
- Ja słyszę tylko te inne - szepczę. - Wszystkie te głosy, których
nie rozumiem. Mówią w jakimś niezwykłym języku, śpiewają, i
mam też wrażenie, jakby
próbowały coś mi opowiedzieć. Bez względu jednak na to, jak
bardzo się wysilam, nie potrafię wychwycić niczego poza jego
imieniem. Powtarzają je szeptem, jak gdyby miało w sobie czar.
Jakby było ich magicznym zaklęciem. Czary. „Seamus - szepczą.
- Seamus..." Natalia milczy.
- A kiedy ich nie słyszę, czekam na ciebie. Czekam wtedy,
abyście do mnie przemówiły. Tak jak w domu. Kiedy was nie
słyszę, czuję się opuszczona.
- Nigdy nie jesteś opuszczona, Rozo. Jesteśmy cząstką ciebie, tak
jak ty jesteś cząstką nas. Nigdy nie zdołamy się całkowicie
rozdzielić, nawet gdybyśmy bardzo tego pragnęły...
Nie całkiem rozumiem, o czym ona mówi, ale jest mi to raczej
obojętne. Jej słowa pozostawiają echo, które długo drży w ciszy.
- Może nie ma do przekazania żadnej innej wiadomości niż ta,
którą słyszysz - podsuwa ona.
- Seamus?
- Czy to takie dziwne? Przecież jesteś nim zauroczona. A on nie
kryje swoich uczuć do ciebie.
Uśmiecham się na myśl o Seamusie. Mój uśmiech jest niemądry.
Z rodzaju tych, które moja matka przeganiała ostrymi uwagami.
Z rodzaju tych, które ojciec niszczył samym tylko spojrzeniem.
- Nie masz odwagi wierzyć, że to może być coś więcej, prawda? -
pyta. - Nie śmiesz wierzyć, że to naprawdę może być miłość. Nie
wierzysz, że może cię spotkać coś dobrego.
- Wyjeżdżam razem z nim.
- Naprawdę?
Drgam przestraszona, sądziłam bowiem, że ten niepokój jest mój
własny, że wątpliwości należą tylko do mnie. A tymczasem ona
wie o wszystkim, co dotyczy mnie.
- Nie możesz mieć przede mną żadnych tajemnic, Rozo.
- On jest tak wieloma osobami - tłumaczę jej niechętnie. - W
jednej chwili jest bohaterem z legendy. W następnej kimś, kim
łatwo jest mi gardzić. Naprawdę trudno jest wierzyć
człowiekowi, który potrafi tak się różnić od siebie - jest obcy, a
zarazem to ktoś, kogo znam, jakby za jego twarzą kryło się
kilkoro ludzi.
- A ty nie jesteś taka? - pyta Natalia.
- Kim on jest?
- A co o sobie mówi?
- Że jest mężczyzną, który mnie kocha - odpowiadam i mam
ochotę się śmiać, ale tego nie robię, bo pierś rozdziera mi ból. Nie
potrafię go wytłumaczyć. Nie wiem, co się ze mną dzieje.
- Nie wiesz? - dziwi się.
To odpowiedź na pytanie, którego wcale nie zamierzałam zadać.
- To przypadek, że to właśnie on?
- Czy po to tak cię pilnowałyśmy, abyśmy miały pozwolić na coś
przypadkowego? - odpowiada mi śmiechem, równie
przejrzystym jak woda ze strumienia, którą piłam, kiedy dzień
był młody i Seamus kazał mi go podziwiać. W śmiechu brzmi
wprost wstrętne zadowolenie.
- Nie przypadkiem to właśnie on, Rozo, moja droga. Czyżbyś nie
uwierzyła w to, co ci opowiadał? Nie słuchasz, kiedy otwiera
przed tobą serce? Nie przysłuchujesz mu się? Musisz nauczyć się
słuchać, inaczej wszystkie te lata będą zmarnowane, Rozo...
- Wygląda na to, że ty słuchasz! - mówię. Chyba jestem zła, bo
liczy się dla mnie moja wola.
Dręczy mnie, że to one mnie prowadzą. Dręczy mnie, że to one
otwierają drzwi, które, jak mi się wydaje,
znajduję sama. To przerażająca myśl, że ktoś cię popycha do
przodu i nic, co robisz, nie może go zatrzymać. Ze jest się
zdanym na łaskę innych.
- Może on naprawdę ma w żyłach krew elfów - mówi z
uśmiechem Natalia. - Może jest ich ulubieńcem. A z pewnością
można udowodnić, że wywodzi się od druidów. Przyjmij, że tak
jest, moja Rozo, i dopiero wtedy zadaj sobie pytanie, czy to
przypadek, że to właśnie on...
- A więc to wy go wybrałyście!
- Nie my! - protestuje Natalia z gwałtownością, jakiej nigdy
wcześniej u niej nie słyszałam. - Nie my, Rozo! My nie
posiadamy takiej mocy, nie mamy nic, co bodaj przypominałoby
taki wpływ. Trzeba woli silniejszej od naszej, aby mogła sobie
tego zażyczyć. To ma większy zasięg, my nad tym nie panujemy.
Nie chcę nawet myśleć o tym, o co może jej chodzić.
- A jeśli on ma rację, mówiąc, że urodziliście się dla siebie? - pyta
Natalia. - Jeśli nie kłamie, opowiadając o elfach? Dlaczego
miałby kłamać, mówiąc o czymś tak bardzo ważnym?
- Nie wiem.
- Chcę, abyś słuchała głosu serca, moje dziecko -mówi Natalia. -
Masz jeszcze dużo życia przed sobą.
- I od tej pory czekają mnie same dobre rzeczy? -pytam,
właściwie z niej kpiąc.
Nie wyjaśniła mi nic z tego, co chciałam wiedzieć. Nie ukoiła
żadnego z moich lęków. Ciągle jestem całkiem sama.
- Wciąż jeszcze musisz znieść wiele bólu - mówi Natalia z
powagą i nagle również ona staje się częścią mgły, unoszącej się
wśród skał, których bezradnym więźniem się czuję. - Jeszcze
wiele bólu cię zahartuje,
Rozo, ale do kielicha goryczy domieszają się radości, jakich
nigdy nie będziesz w stanie wytłumaczyć, bo nie ma na nie słów
w żadnym z języków, które sobie przyswoisz. Ogromne radości,
Rozo, i ból tak straszny, że gotowa byłabyś iść na śmierć, aby go
uniknąć. Ale musisz przejść wszystko, masz patrzeć, słuchać,
uczyć się...
- Łatwiej by było wykosztować się i porządnie mnie wykształcić!
- mówię.
- Prawdziwą wiedzę zdobywa się jedynie w życiu -odpowiada
Natalia i znika mi sprzed oczu, blednie w mdławożółtym świetle
księżyca. - A pewną jej część należy przekazać poprzez krew.
- Ja jestem tylko kolejnym ogniwem!
- To ty zbierasz poszczególne nitki, Rozo. Jesteś ważniejsza, niż
potrafisz to sobie wyobrazić. Splatasz wiele rozmaitych końców
w jeden, tworzysz nowy sznur, o wiele mocniejszy niż tamten
stary. Dokładasz nitki, jakich my nigdy nie znałyśmy. Takie,
których nie byłybyśmy w stanie teraz dołączyć. Tylko ty możesz
je pleść. Tylko ty, Rozo...
... zbierasz nitki...
Kiedy Roza się obudziła, nie była już dłużej sama. Seamus
wsunął jej rękę pod głowę, tak że leżało jej się prawie wygodnie.
Ogrzewał ją też ciałem, grzał mocniej niż koce, był bardziej
opoką niż góry, które ich otaczały.
Wiał wiatr. Roza słyszała to, lecz wciąż panowała ciemność,
niewiele więc mogła zobaczyć. Poruszyła się delikatnie,
usiłowała zmienić pozycję, nie budząc Seamusa, lecz to było
niemożliwe.
- Przepraszam - szepnęła, czując, że ten jej niemądry uśmiech
unosi kąciki warg. Miała szczerą nadzieję, że
Seamus nie może tego zobaczyć. Wolała, by nie uważał jej za
głupią gąskę. - Nie chciałam cię budzić!
- Właściwie nie spałem - odszepnął, chociaż wcale nie musieli
szeptać. Przecież byli tutaj sami...
Seamus podciągnął koce i mocniej ich nimi otulił. Koce grzały i
leżenie na twardym podłożu nie było wcale takie nieprzyjemne.
Roza mogła tulić się do piersi Seamusa, czuła się dobrze,
bezpiecznie.
Nie wiedziała, jak do tego doszło, ale jedna jej ręka podniosła się
do góry i wsunęła pod kark Seamusa. Wplotła palce w jego
włosy, zacisnęła je na kędziorach z myślą, że nie chce, by je
obcinał. Tuliła się do niego najmocniej, jak tylko mogła,
dotykając wargami szyi, której mięśnie zadrgały od tego
leciutkiego muśnięcia.
Delikatnie zaczęła go całować wzdłuż ostrej linii szczęki,
opadającej stromo od ucha do ostrego podbródka. Szukała też
jego ust. Gdy je znalazła, nie zostało już w niej nic z ostrożności.
Całowała go mocno, aż z tęsknoty zakręciło mu się w głowie.
- Spokojnie! - poprosił. - Spokojnie, kobieto!
Odsunął ją lekko od siebie, ale gdzieś głęboko z gardła wydobył
mu się zadowolony śmiech. Ręce pieściły ją delikatnie, lecz nie
po to, by ją rozbudzić, nie po to, by rozpalić ogień cielesnej
namiętności.
- Można by pomyśleć, że właśnie wróciłem z wojny - roześmiał
się, w głębi ducha zachwycony takim powitaniem.
- Bo takie odnoszę wrażenie - odpowiedziała mu Roza. - Bałam
się tutaj do szaleństwa. Byłam pewna, że zabłądziłeś. W
następnej chwili byłam przekonana, że policja cię dopadła i że
leżysz gdzieś w rowie, zastrzelony. Albo że już zbijają dla ciebie
szubienicę. Że wiążą pętlę na pierwszym lepszym drzewie, na
jakie się natkną...
- Mam trzydzieści dwa lata, Rosi - uśmiechnął się i pocałował ją
w czoło. - Przecinam ich ścieżki, odkąd dorosłem na tyle, żeby
rozumieć, co się wyprawia w tym kraju, czyli przez ponad
połowę mojego życia. I nigdy dotychczas nie udało im się mnie
złapać. - Spoważniał, zanim podjął: - Gdyby mnie pojmali, nie
było by mnie teraz przy tobie. Nie poczułbym, że można być tak
szczęśliwym. Dlaczego mieliby mnie dopaść, kiedy wreszcie cię
spotkałem? Czuję się teraz o wiele bezpieczniej.
- W jaki sposób ja się mogę do tego przyczyniać? -spytała Roza,
podejrzewając, że Seamus z niej żartuje.
On jednak odparł po namyśle, z najgłębszą powagą:
- Kocham, i przez to jestem silniejszy. Pełniejszy. I wydaje mi się
też, że stałem się ostrożniejszy. Nie chcę stracić tego
wspaniałego, co ty i ja przeżyjemy razem. Wiem o tym. Chcę
spędzić z tobą tyle czasu, ile to tylko możliwe, Rosi! Cały ten
czas, jaki jest nam pisany, zanim...
- Zanim co?
- Zanim to wszystko się skończy - odparł wymijająco, lecz Rozie
przyszło do głowy, że on zna zakończenie ich historii.
- Widziałam, jak błądzisz we mgle - powiedziała, kiedy zacisnął
szczęki, a wargi zmieniły się w wąską kreskę. - Z Donalem też
kluczyliśmy, byłam więc pewna, że stracisz orientację w tej
falującej mgle. Znajomość okolicy to jedno, a kręcenie się we
mgle gęstej jak zupa to zupełnie inna rzecz.
- W jakiej mgle? - spytał zdumiony Seamus.
- We mgle! - powtórzyła Roza, podnosząc się na łokciach. Oparła
je o jego pierś, jęknął, gdy wystające kości dotknęły żeber. - W tej
mgle, która tu nadciągnęła. Gęsta, szarobiała, pełna wiatru i
ruchu...
Roza zrozumiała, że Seamusowi nie da się tego wytłumaczyć, i
wpadła w irytację.
- Chyba widziałeś już wcześniej w życiu mgłę? Jesteś
Irlandczykiem, do diaska! Stale powtarzasz, że nic, co irlandzkie,
nie jest ci obce. Znasz więc też chyba mgłę!
- Cóż - powiedział, uśmiechając się tak, że cała twarz mu się
rozjaśniła pod ostrym spojrzeniem jej niebieskich oczu. -
Widziałem wiele rodzajów mgły, Rosi. Ale nie dziś wieczorem.
Nie dzisiejszej nocy. Noc była pogodna, przejrzysta, a księżyc
oświetlał mi drogę. Było prawie jak w dzień, dzięki temu mogłem
iść na skróty. Nie musiałem wędrować ścieżkami. Mogłem
wspinać się na strome zbocza i schodzić w dół w miejscach, które
nocą najchętniej się omija. Dawno już nie wędrowałem w tak
pogodną noc...
- Żartujesz!
- Nie dotarłbym tu tak wcześnie, gdyby księżyc nie świecił.
Służył mi jak moja osobista latarnia. Nie potrzebowałem oliwy,
nie musiałem stąpać ostrożnie w strachu, że ją za mocno
przechylę i potem będę musiał maszerować po ciemku...
Roza zadrżała.
- Nie było mgły? - spytała jeszcze raz. Seamus pokręcił głową.
- Naprawdę się ze mną nie droczysz?
- A dlaczego miałbym to robić?
- Widziałam mgłę. Gęstą mgłę.
- To niemożliwe - upierał się. - Noc była na to zbyt wietrzna,
Rosi. Przez całą drogę mocno wiało. Tak mocno, że nic innego
nie było słychać, mogłem więc, idąc, hałasować tyle, ile
chciałem. Nie było innych wędrowców, którzy mogliby zadać
sobie pytanie, cóż to za dzikus zmierza nocą ku górom. Myślałem
sobie, że
tej nocy wszystkie dobre moce trzymają moją stronę. Uznałem,
że naprawdę jestem ulubieńcem elfów... Roza nie chciała o tym
myśleć.
- Widziałeś to? - spytała, bo jej słowa żyły własnym życiem.
Myśli zdawały się z niej wyciekać jak z dziurawego garnka. -
Widziałeś kiedykolwiek taniec elfów, Seamusie?
- Oczywiście - odparł. - Ich sylwetki wyglądają jak wełnianka,
poruszają się jak trzcina na wietrze...
Seamus przyciągnął jej głowę bliżej i ucałował powieki.
- Ty też jesteś wybrana.
Rozdział 8
Cheshire, 18 marca 1842
- Umarł? - spytała. - Umarł? Pan się myli. Bardzo proszę, niech
pan sprawdzi jeszcze raz!
Starała się opanować, jak tylko mogła. Oparła się plecami o
poduszki, gołym ramieniem wyczuwała twardość szwu w
miejscu, gdzie przyszyta była koronka. Mocno wciskał się w
skórę.
- Żądam, aby pan sprawdził jeszcze raz! - oświadczyła
najbardziej władczym głosem.
Mężczyzna w drugim końcu pokoju uciekł wzrokiem, patrzył na
kogoś stojącego w takim miejscu, że Margaret nie widziała, kto to
jest. Nawet gdyby się wychyliła i pociągnęła zasłonkę, trudno by
jej było coś zobaczyć.
- Doktor Johnson mówi samą prawdę, Daisy - rozległ się
stanowczo zbyt spokojny głos Maxwella.
... powinna była się domyślić, że to on... ... on trzymał stronę tej
przeklętej suki! ... zawsze się do niej ślinił...
... zawsze miał na nią ochotę, kiedy David z nią sypiał...
- Zabrałeś moje dziecko! - krzyknęła Margaret, rzucając się do
przodu, szarpiąc okrycia i zasłonkę wiszącą w nogach łóżka.
Zakręciło jej się w głowie przy ruchu i poczuła mdłości, ale tak
długo szarpała grubą aksamitną zasłonę, aż usłyszała odgłos
drącego się materiału. Opadła na poduszki, ściskając w dłoniach
ciemnoczerwony aksamit.
- Zabrałeś mi moje dziecko i z powrotem oddałeś jej! -
zaszlochała. - Ukradłeś moje dziecko i zawiozłeś je z powrotem
do tej przeklętej suki!
Rodzinny lekarz zmarszczył brwi, ale nie ruszył się z miejsca. Na
służbie u rodziny Hartów był już od wielu lat. Widział, jak miss
Margaret z pulchnej dziewczynki o anielskich lokach wyrasta na
śliczną, młodą panienkę, a teraz na dorosłą kobietę.
Nawet przez myśl mu nie przeszło, że młoda pani może się
posługiwać takim językiem, lecz z drugiej strony jako lekarz
przez lata wiele się naoglądał i nasłuchał.
Maxwell był przy siostrze, kiedy Margaret osunęła się na okrycia.
Kolanem oparł się o brzeg łóżka i przyciągnął ją do siebie. Jedną
ręką przytrzymał ją za oba nadgarstki, drugą zaczął gładzić po
włosach.
- Cicho bądź! - poprosił z nadzieją, że wszystkie dobre moce
wspomogą go i sprawią, że Margaret przestanie się już na niego
wściekać i nie zdradzi tajemnic, których ujawnienia żadne z nich
nie chciało.
Margaret wtuliła się w jego koszulę. Poczuła, że Maxwell
pachnie brandy, i uśmiechnęła się leciutko, bo nie potrafiła
uwierzyć, że brat może pić brandy, kiedy jej maleńki aniołek nie
żyje.
- On tylko śpi, prawda?
Gardło miała obolałe. Wykrzykiwała swoją rozpacz nieustannie
już od czasu, kiedy próbowali jej po raz pierwszy przekazać, że
chłopczyka już nie ma.
- Mój mały książę po prostu śpi?
Maxwell wtulił policzek w kędziory Margaret. Żałował, że nie
ma tu teraz Davida. Tak bardzo nie chciał być sam z tym
szaleństwem.
Nic nie pomagało, że dom pełen był rodziny, rodzeństwa. Matka
chodziła korytarzami, załamując ręce, i nawet ojciec wypełniał
bibliotekę tytoniowym dymem z cygar.
Maxwell nie pozwalał, by którekolwiek z nich go odciążyło.
Siedział przy Margaret, odkąd oznajmiono jej, że maleńki David
Malcolm nie żyje.
Było to przed czterema dniami.
Maxwell przez wszystkie te dni nie odstąpił od łóżka siostry. Nie
śmiał odejść. Swoimi obawami mógł się podzielić jedynie z
Liamem w stajni, ale bał się zostawiać Margaret na tak długi czas.
Nie chciał ryzykować, że siostra z żalu wyzna całą historię.
- Oddałeś go jej? - spytała Margaret z nienawiścią. Ten jeden
zarzut kierowała przeciwko niemu
w każdym przebłysku świadomości przez te cztery straszne dni.
Obwiniała go, że zabrał dziecko z powrotem do Irlandii, z
powrotem do Rozy.
- On nie żyje - szepnął Maxwell siostrze we włosy, przytrzymując
ją tak mocno, że nie mogła go uderzyć ani się wyrwać. Przyciskał
ją też do piersi, żeby nie mogła nawet krzyczeć.
Spojrzeniem dał znak lekarzowi, że nadeszła pora na kolejną
dawkę uspokajających kropli. Lekarstwo podawano Margaret w
regularnych odstępach czasu, otumaniało ją, usypiało,
utrzymywało ból z daleka, przynajmniej dopóki trwało
zamroczenie.
Doktor Johnson nieznacznie skinął głową i zaraz potem Maxwell
usłyszał trzaśnięcie zamka torby lekarskiej. Nie dopuszczał, by
Margaret cokolwiek usłyszała, cokolwiek zobaczyła. Była
przekonana, że podają jej mleko z miodem, gorące mleko z
miodem, jakie zawsze dostawali będąc dziećmi, kiedy coś ich
zbyt mocno poruszyło.
Margaret płakała. Nie krzyczała już, tylko z oczu lały jej się
wielkie łzy, spływały po policzkach, mocząc mu gors koszuli.
- On był zdrowy - szepnęła. - Był zdrowy, Max! Jak to możliwe,
że nie żyje, skoro był zdrowy? Przecież nie umiera się ot tak, po
prostu?
Maxwell nic nie powiedział. Siostra i tak go nie słuchała.
Wystarczył jej własny ból.
- Nie mogę stracić również tego dziecka! - zaprotestowała. Udało
jej się przekręcić głowę i potrząsnąć nią z niedowierzaniem. - To
niemożliwe, Maxwellu. Nie mogę stracić tego dziecka. To
dziecko miało żyć. To syn Davida, a syn Davida miał żyć! Ona
została wybrana po to, żeby dziecko było silne i zdrowe, żeby
żyło, żeby było śliczne i mocne, i żeby żyło! On nie może
umrzeć. Moje dzieciątko nie może umrzeć, bo ma pięknego ojca i
silną matkę...
Oparła czoło o pierś brata i zaniosła się rozdzierającym szlochem.
Płacz wydobywał się z samego dna duszy.
- Powiedzcie, że kłamiecie! - błagała. - Powiedzcie, że to
nieprawda! To tylko sen, powiedz, że tak jest,
Maxwellu! Strach cię obleciał i zabrałeś go z powrotem. Ja ciebie
znam. Miałeś wyrzuty sumienia i zawiozłeś go z powrotem do
Irlandii. Ale on nie należy do niej. Słyszysz, Maxwellu, to nie jej
dziecko! On jest mój! Mój, tylko mój! Nie należy do tej suki!
Lekarz przyniósł szklankę z mlekiem, lecz rozsądnie trzymał się
z tyłu, zachowując dyskrecję. Nie chciał, żeby młoda pani go
zobaczyła, żeby zdenerwowała ją jego obecność. Pomyślał, że
dobrze dla niej wykrzyczeć swoją rozpacz, chociaż nigdy nie
miał zbyt wiele cierpliwości dla histeryzujących kobiet. Słyszał
też, że w tym, co Margaret z siebie wyrzuca, niewiele jest sensu.
Rozumiał, że śmierć dziecka jest dla matki bolesna, lecz ten
chłopczyk nie był pierwszym dzieckiem, które zmarło, nie
dożywając roku. Większość kobiet raz czy drugi doświadczała
śmierci potomka. Odwrócił się z niesmakiem, myśląc, że
możliwe chyba jest przyjęcie takiego wypadku z odrobinę
większą godnością...
- Wypij - powiedział błagalnie Maxwell, przykładając szklankę
do warg siostry.
Aż do tej pory Margaret piła chętnie. Zamykała oczy i pozwalała
wlewać sobie mleko do ust. Przełykała posłusznie, a potem
zapadała w sen, w którym nie było miejsca ani na wspomnienia,
ani na koszmary.
Teraz w zielonych oczach błysnęło i Margaret tak mocno
odepchnęła szklankę, że cała jej gorąca zawartość wylała się
Maxwellowi na kolana.
Zdołał wstrzymać się od krzyku, gdy mleko poparzyło mu uda.
Puścił siostrę, a w następnym mgnieniu oka zerwał się na nogi i
odciągnął przemoczoną nogawkę od skóry. Nawet koniuszkami
palców wyczuwał gorąco, lecz wolał poparzyć ręce niż bardziej
witalne i szlachetniejsze części ciała.
Za jego plecami lekarz chrząknął z pewnym zrozumieniem, lecz,
jak się Maxwellowi wydawało, nie bez rozbawienia.
- Próbujecie mnie otruć! - krzyknęła przeraźliwie Margaret.
Moment później drzwi do pokoju się otworzyły i do środka
wkroczył Malcolm Hart.
- Gorące mleko - wyjaśnił Maxwell, biegiem mijając ojca z jedną
tylko myślą w głowie: Musi się przebrać, zanim Margaret zdąży
wylać przed ojcem wszystkie swoje żale. Zawsze była ukochaną
córeczką tatusia. Zawsze dostawała wszystko, co tylko pokazała
palcem, i właśnie Malcolm dawał jej to, czego inni odmawiali.
Doprawdy, mało czego jej odmawiano, myślał Maxwell, a i w
takich wypadkach robiono to tylko dlatego, żeby Margaret nie
uwierzyła, że jest panią całego świata. Należało przygotować ją
do tego, że nie może zażyczyć sobie gwiazdki z nieba i z pełną
powagą oczekiwać, że ktoś będzie ją kochał na tyle mocno, by po
nią sięgnąć.
Ojciec wyśmiewał się z takiego gadania. Margaret była jego
najstarszą córką, pierwszą, którą pozwolił sobie rozpieszczać,
pierwszą, której pozwolił w pełni skraść swoje serce.
Maxwell mówił sobie w duchu, że Margaret właściwie nigdy nie
oddała ojcu tego serca, tak aby mógł otworzyć je przed
pozostałymi dziećmi. Jego droga siostra Daisy zawsze uważała
za rzecz oczywistą, iż Malcolm należy do niej, przede wszystkim
do niej.
Kiedy wrócił, już w suchych spodniach, z czerwoną plamą
wielkości pięści na lewym udzie, jego siostra leżała spokojnie,
wsparta na poduszkach. Oddychała bardzo równo i Maxwell
pojął, że zasnęła. Na
stoliku przy głowach łóżka stał pusty kieliszek po koniaku.
Ojciec był w pokoju Margaret sam. Stał przy kominku, od
którego płynęło przyjemne ciepło, i roztargnionym ruchem stukał
swoim cygarem w półkę nad kominkiem.
Kiedy Maxwell zamknął drzwi i oparł się o nie, ojciec podniósł
na niego wzrok. Pochwycił go oczami, równie przejrzystymi i
zielonymi niczym szlachetne kamienie, jak oczy Margaret.
Maxwell nagle zrozumiał, dlaczego ojciec zawsze najbardziej
kochał Daisy. Jako jedyna z jego dzieci była do niego naprawdę
podobna, jedyna odziedziczyła po nim oczy, włosy i złotawą
barwę skóry. Pozostali z rodzeństwa wdali się w Moirę.
- To dziecko opowiada mi jakąś historię, w którą nie śmiem
uwierzyć - oświadczył Malcolm głębokim głosem. - W którą nie
mam ochoty wierzyć - poprawił się, gdy Maxwell nic na to nie
powiedział.
Syn spuścił głowę, przypominając sobie, że przed ojcem nigdy
nie dawało się kłamać. Potrafił przejrzeć każdą najmniejszą
nieprawdę, jaką którekolwiek z nich próbowało mu przedłożyć,
tak było i w dzieciństwie, i teraz. Jedynie Margaret miała odwagę
go oszukiwać, a ponieważ ojciec myślał o niej tylko dobrze,
wszystko zawsze uchodziło jej na sucho.
- Margaret przypuszczalnie mówi prawdę - powiedział Maxwell
głosem tak cichym, że sam ledwie się słyszał.
Jednocześnie uświadomił sobie z największą wyrazistością, że
jego siostra, doprawdy, nie była już dzieckiem. Nie wiedział, czy
w ogóle nim była, czy kiedykolwiek miała w sobie coś
dziecinnego. Owszem, kiedyś była mniejsza, ale zawsze umiała
postawić na swoim.
- Co? - spytał Malcolm, chociaż syn dobrze wiedział, że ojciec
zrozumiał jego odpowiedź.
Tym razem jednak Maxwell podniósł głowę i wytrzymał surowe,
zielone spojrzenie ojca. Powiedział głośno i wyraźnie:
- Zapewne nie powiedziała nic, co nie byłoby prawdą, ojcze.
Brązowe, sękate palce Malcolma zacisnęły się na cygarze.
Maxwell spostrzegł, że może ono zaraz się złamać, domyślał się
jednak, że nie jest ostatnie, a poza tym ojciec zamierzał wypłynąć
już za dwa dni. Czekały na niego nowe porty, w których będzie
mógł kupić najlepsze cygara na świecie. Może uciec od tego
bagna, w które zapadli się aż po uszy.
- David Malcolm nie był jej dzieckiem?
- Lekarz powiedział, że nie powinna więcej zachodzić w ciążę -
odparł Maxwell.
- A cóż doktor z zapadłej wioski, z jakiejś nędznej prowincji
gdzieś pod biegunem północnym, może wiedzieć o tym, co
powinna, a czego nie powinna moja córka! - oburzył się Malcolm
Hart.
- Poprzednim razem poszło naprawdę bardzo źle -powiedział
Maxwell. - Margaret wiele się wycierpiała. Ani ona, ani David
nie odważyli się ryzykować i podejmować kolejnej próby
urodzenia przez nią dziecka.
- Ty tego bronisz? - spytał ostro ojciec, przecinając podjętą przez
Maxwella próbę wytłumaczenia czegoś, czego sam do końca nie
pojmował.
- Potrafię to zrozumieć - odparł Maxwell wymijająco.
- Moja córka kupiła sobie dziecko? - spytał z niedowierzaniem
Malcolm. - Kupiła sobie pierwsze lepsze dziecko, przyjęła je do
naszej rodziny, sprowadziła pod ten dach jako swoje! Nadała mu
imię swojego
męża. Dała mu moje imię! Kupiła dziecko od jakiejś Irlandki? I
ty, mój synu, twierdzisz, że ją rozumiesz? i Malcolm pokręcił
głową i zadrżał. Skrzywiony obciął koniuszek cygara i wsunął je
do ust, wciąż jeszcze jednak go nie zapalał.
- Kto ją do tego nakłonił? - podniesionym głosem pytał
wzburzony Malcolm. - Kto namówił moje niewinne dziecko do
takiego wstrętnego przedsięwzięcia? Maxwell usiadł i pokręcił
głową. - Najwyraźniej nie znasz Margaret, prawda, tato? - spytał.
- Oczywiście, że znam moją rodzoną córkę! Malcolm odwrócił
się do syna plecami i podszedł do łóżka, w którym spała
Margaret. Wciąż wyglądała jak dziecko, jak ledwie rozkwitła
niewinna róża, bo koniak, do którego domieszano środka
nasennego, zabarwił jej policzki leciutkim rumieńcem. Nie
mieściło mu się w głowie, jak to dziecko dało się nakłonić do
takiego szaleństwa, z którego zwierzyła mu się w najgłębszym
bólu, doprowadzona do skrajnej rozpaczy, a które teraz
potwierdził Maxwell.
- Moje rodzone dzieci! I to wy robicie mi coś takiego! -
westchnął. - To na pewno ten jej mąż! - oświadczył nagle
triumfalnie, kierując na Maxwella cygaro tak, jakby było
pistoletem, pod którego groźbą zdołałby wydusić z syna
potwierdzenie tej myśli, oczyszczającej Margaret. - To ten fircyk
ją nakłonił! To on ją zwiódł na manowce! - Oddychał ciężko,
podniecony. - Powinienem był nie dopuścić do tego' małżeństwa
z człowiekiem tak niskiego urodzenia! Wykształcenie nie zawsze
wystarcza. Trzeba mieć też w żyłach odpowiednią krew. Wiedza
zdobyta w szkołach i niedawno zarobione pieniądze to za mało.
Ten człowiek nie był godny całować butów mojej córki!
Maxwell uśmiechnął się.
- Usiądź, tato - powiedział spokojnie, lecz ojciec wolał zmierzyć
się z prawdą na stojąco. - To dziecko Davida - oznajmił Maxwell.
- To syn Davida, spłodzony tylko i wyłącznie dlatego, że
Margaret, twoja córka, a moja siostra, tak bardzo pragnęła mieć
dziecko Davida, że opłaciła swoją służącą, aby sypiała z
Davi-dem, dopóki nie zajdzie w ciążę.
- Kłamiesz! - wykrzyknął Malcolm, krzywiąc się z
obrzydzeniem.
- Jak chcesz, możesz tak myśleć - odpowiedział syn. - Ale bez
względu na to, w co postanowisz uwierzyć, taka jest prawda.
Daisy mieszkała w Walii od lata ubiegłego roku. Ja z dziewczyną
pojechałem do Irlandii. Zabrałem dziecko, które urodziła, i
zawiozłem chłopczyka do Dublina, gdzie czekała już Margaret.
Potem razem przyjechaliśmy tutaj. To Daisy wymyśliła
wszystkie kłamstwa, które wam opowiedziała. Ja je
zaakceptowałem, zgodziłem się opowiadać tę historię...
- Dlaczego? - dopytywał się ojciec, który bardzo pobladł.
- Ponieważ ona jest moją siostrą.
- Nie kłamiesz teraz? - spytał Malcolm Hart, znów kierując
cygaro w pierś syna. Tym razem ręka mu drżała.
- Dlaczego miałbym kłamać? - wzruszył ramionami Maxwell.
Malcolm spuścił głowę. Twarz mu poszarzała. Wiele musiał
swego czasu znosić, lecz to było najgorsze. Czegoś podobnego
nigdy nie potrafiłby sobie nawet wyobrazić.
- Ile za to zapłaciła? - spytał nieswoim głosem.
- Opłaceniem wykształcenia brata tej dziewczyny -odparł
Maxwell.
Ojciec popatrzył na niego surowo.
- Andy'ego? - spytał.
Maxwell skinął głową. Musieli nadać Andersowi imię, możliwe
do wymówienia dla Anglików. Został Andrew - na co dzień
Andy.
Ojciec z sykiem wypuścił powietrze przez zęby. Ściągnął brwi.
- Wyrządzono wiele krzywd - oświadczył krótko.
- Wydaje mi się, że żadne z was nie jest w stanie nic zrobić, by
którąkolwiek z nich naprawić. Ale przynajmniej to dziecko nie
może cierpieć za to, że jacyś dorośli uznali, że mogą igrać z jego
życiem.
- No tak - powiedział tylko Maxwell.
- Chcę, byś załatwił to tak, że moja córka i jej mąż przejmą opiekę
nad tym dzieckiem, które znamy jako Andrew. Skoro ona tak
chce mieć syna, będzie go miała, i to bez przeżywania tak
strasznych upokorzeń.
Maxwell kiwnął głową.
- W takim razie muszę czym prędzej jechać do Irlandii, żeby
otrzymać zgodę jego siostry.
- Do Irlandii?
Oczy Malcolma rozbłysły jakby rozbawieniem, uśmiechem,
który w takiej chwili był najzupełniej nie na miejscu.
- Czy przypadkiem matki dziecka nie gości pod swoim dachem ta
gałąź rodziny Moiry, o której mówienie jest zakazane? - spytał, w
uśmiechu podnosząc leciutko kąciki ust.
- Ona przebywa u siostry Liama - wyjaśnił Maxwell.
- Tam jest bezpieczna. Brat Liama jest pastorem.
- A więc na plebanii? - zmarszczył brwi Malcolm Hart. - Nie
chcesz chyba powiedzieć, że to nieszczęsne dziecko przyszło na
świat na probostwie w Irlandii?
Śmiał się tak głośno, że aż się zakaszlał.
- Brat Liama jest anglikańskim pastorem - odparł Maxwell, lecz i
on się uśmiechnął.
- Pojedziesz ze mną - oświadczył kapitan. - Nie będziesz musiał
szukać miejsca na żadnym innym statku, skoro wybierasz się
załatwić rodzinne sprawy, mój synu!
- Ależ ty płyniesz do Afryki! - zaprotestował Maxwell. - Podróż
do Irlandii to znaczne nadłożenie drogi!
Malcolm Hart wzruszył ramionami, wyraz twarzy miał trudny do
odczytania.
- Niezbadane są wyroki boskie - oświadczył. -Może Bóg chciał,
abym tak nadłożył drogi? Czymże właściwie jest podróż dłuższa
o jeden dzień? Wierzę, że przynajmniej złapiemy dobry wiatr,
wypływając z Kinsale.
- Mogę pojechać powozem z Cork!
- Jestem twoim ojcem. Jestem też kapitanem „Merry Dancer". To
ja wyznaczam kurs, którym popłynie statek. Przynajmniej dopóki
jestem właścicielem ładunku, który ma zabrać.
Maxwell się poddał.
- Dziecko trzeba pochować - podjął Malcolm. -Wydaje mi się, że
nie możemy czekać, aż twoja siostra wydobrzeje na tyle, by
mogła wziąć udział w pogrzebie. Sądzę, że najlepiej, aby odbył
się po cichu. Uważam też, że twoje rodzeństwo powinno wrócić
do swoich szkół. Nie trzeba zapełniać domu ludźmi. Mam
wrażenie, że Margaret prędzej dojdzie do siebie, jeśli będzie
miała przy sobie mniej osób.
Maxwell pokiwał głową. Ojciec porządkował sprawy. Pragnął do
minimum ograniczyć szkody, jakie mogły z tej sytuacji
wyniknąć.
- Koniecznie trzeba znaleźć pracę dla męża Margaret w Walii.
Powinien jak najprędzej rozstać się ze
swoim stanowiskiem w Norwegii. Żona potrzebuje go tutaj. A
wykluczone, aby Margaret wróciła do tego barbarzyńskiego
kraju!
Westchnął. Wyglądał, jakby w ciągu tej pół godziny znacznie się
postarzał.
- Dziecko należy chyba pochować w rodzinnym grobowcu. Nie
możemy odmówić jej grobu, na który będzie mogła chodzić,
prawda?
Maxwell po spojrzeniu ojca poznał, że właśnie tak najchętniej by
postąpił, nie robiąc jednocześnie nic wbrew przyjętym normom i
obyczajom. Z namysłem pokręcił głową, ale ojciec sam już
zdążył uporać się z wątpliwościami.
- Zaraz porozmawiam z twoją matką. Ty zostań przy siostrze -
nakazał Malcolm Hart i dodał z naciskiem: - Ta sprawa nie może
wyjść poza rodzinę.
Rozdział 9
Irlandia, 19 marca 1842
- W świetle dziennym to rzeczywiście wygląda inaczej -
przyznała Roza.
- Nie wydajesz się szczególnie zachwycona - uśmiechnął się
Seamus, składając ręce, którymi obejmował ją w pasie. Przytulił
policzek do jej policzka i obrócił ją tak, by miała widok na całą
okolicę.
- Twoje góry są niebieskoszare - powiedziała.
- A nie powinny takie być?
- Moje góry są inne - zapewniła, ale nie potrafiła
opisać północnonorweskich gór człowiekowi, który nigdy nie
widział niczego skąpanego w jej świetle.
Stali przed jaskinią, w której spędzili noc. Byli bardzo zmęczeni,
dlatego zasnęli i spali tak długo, że właściwie ominął ich cały
poranek.
Roza odczuwała rezygnację, chociaż najlepiej jak umiała, starała
się zwalczyć to uczucie. Widok, który napotkały jej oczy, nie
przyniósł jej zbyt wielkiej pociechy.
Ten krajobraz całkiem różnił się od bujnych, zielonych równin,
wśród których stał tamten nieduży szałas, gdzie schronili się w
poprzednią noc. Teraz jednak szałas był już tylko kupą kamieni, a
wspomnienie płodnych równin i strumienia, w którym pływały
pstrągi, niczym innym niż dalekie i kuszące marzenie.
Prawie wszystko wokół nich było niebieskoszare. Wszędzie
kamienie i skały, tu i ówdzie plamy darni i wrzosu, czepiającego
się najbardziej jałowej z jałowych ziemi, która utkwiła w
szczelinach skał i między kamieniami.
- Pora roku wciąż jest wczesna - powiedział Se-amus, widząc, jak
bardzo Roza jest przygnębiona. -Wystarczy odrobina deszczu i
ciepła, a może się tu zrobić naprawdę pięknie. Wszystko, co teraz
jest brunatne i poszarzałe, prędko się zazieleni. Na każdym
najmniejszym spłachetku ziemi rozkwitną kwiaty we wszelkich
możliwych kolorach. Ziemia aż zapłonie ogniem.
- Oczywiście - powiedziała Roza.
- Żałujesz? - spytał, mówiąc prosto jej do ucha. Gorący oddech
łaskotał w skórę, uniemożliwiał Rozie przytaknięcie.
Wydawało jej się, że nie żałuje... Wszystko jedno, gdzie jest...
... wszystko jedno, byle tylko on był przy niej...
- Przez te dni nie będziemy mieć zbyt wiele do jedzenia - odezwał
się Seamus niemal z wyczekiwaniem w głosie.
Zachowywał się, jakby chciał natychmiast za jednym razem
złożyć jej na kolanach wszystko, co zapowiadało się nie najlepiej,
jak gdyby chciał ją wypróbować, umożliwić w każdy sposób
przyznanie się, że tak naprawdę to żałuje, że nie chce już być
razem z nim.
Roza wysunęła się z jego objęć, usiadła wprost na mchu,
porastającym skalną półkę u wejścia do jaskini. Zbocze opadało
stąd ukośnie w dół, nie było jednak tak strome jak zaraz
nieopodal.
- Donal zostawił jakieś jedzenie - powiedziała, pocierając brodą o
podciągnięte kolana. - Ja nic nie jadłam - dodała.
Seamus nie odpowiedział. Przez chwilę tylko się jej przyglądał.
Siedziała w ciemnym ubraniu, rude włosy miała rozpuszczone.
Sięgały jej aż do bioder. Kiedy wiatr chwytał lśniące kędziory i
porywał je do tańca, wyglądała jak księżniczka podziemia.
Sprawiała wtedy wrażenie, jak gdyby siedziała w samym środku
ognia, który wcale na nią nie działał.
Była taka dzielna.
Od poprzedniego dnia zadowoliła się kilkoma kawałkami ryby,
jedli przecież wcześnie, o poranku. Spożyli swój posiłek w
spokoju, siedząc przy rozchwianym stole w maleńkim,
kamiennym szałasie, który przestał już istnieć. Od tamtej pory
minęła cała doba. Później Roza piła już tylko wodę.
Nie słyszał, aby skarżyła się na głód. Nie słyszał, by skarżyła się
na chłód ani też na niewygodne spanie, chociaż nic z tego nie
zostało jej oszczędzone.
Oddała się mu całkowicie. Seamus nigdy dotych-
czas nie zetknął się z taką ufnością. Ścisnęło go w sercu, czuł, że
szacunek dla tej kobiety jeszcze bardziej urósł.
Nie miał ani krztyny wątpliwości, odkąd po raz pierwszy
zobaczył ją w powozie Liama. Rozpoznał w niej osobę, którą
widywał w niezliczonych snach.
- Dlaczego tak mi się przyglądasz? - spytała. Seamus zamrugał.
Nie zdawał sobie sprawy z tego,
że się na nią gapi, dopóki tkwił pogrążony we własnych myślach.
Uśmiechnął się teraz do niej.
- Myślę o tym, że jesteś piękna - rzekł z czułością. Roza już
chciała otworzyć usta i zaprotestować,
lecz coś w jego spojrzeniu zatrzymało słowa, które sprawiłyby,
że jego proste wyznanie straciłoby swoją wartość.
Seamus mówił szczerze. Nie udawał niczego, gdy z nią
rozmawiał. Roza zrozumiała to w pełni dopiero w tym
momencie.
Byli sami gdzieś w jakimś miejscu w górach i z tego, co Roza
wiedziała, mogli być w ogóle sami na świecie, lecz nie chciała
znaleźć się w żadnym innym miejscu na ziemi, bo tu była razem z
nim. Naprawdę z nim...
Rozpierała ją radość.
Roza poczuła, że uśmiecha się tym swoim niemądrym
uśmiechem, takim samym, który wykwita na twarzach
dzieciaków, zakochanych po raz pierwszy w życiu, nie zaś u
dorosłych ludzi jak ona.
Seamus przyniósł węzełek. Roza zobaczyła, że zaciska zęby.
Napięte szczęki mu drżały, a oczy były ciemnoszare. Dłonie
jednak, które rozkładały na ziemi płótno, były równie pewne jak
skała, na której stał.
Roza poklepała mech obok siebie. Był stosunkowo suchy, lecz z
pewnością nie zapaliłby się, gdyby padła
na niego iskra. Nie wierzyła, by mech w Irlandii kiedykolwiek
mógł wyschnąć do tego stopnia.
Dobrze wiedziała, kto przygotował to jedzenie, lecz nie potrafiła
wyobrazić sobie dłoni tej kobiety. Seamus to potrafił.
- Donal opowiedział ci o wszystkim? - spytał oschle i zaczął
łamać chleb. Większe kawałki podawał Rozie.
-Tak.
- I nie nabrałaś ochoty, by wrócić razem z nim do Kinsale?
Roza pokręciła głową.
- Spodziewałeś się tego? - spytała ostrożnie. Seamus westchnął.
Odchylił głowę w tył i zobaczył,
że niebo nad nimi szarzeje. Chmury były gęste jak dym z
płonącej stodoły.
Rozważał tę myśl, gnając przez noc, bo bał się, że nie zastanie jej
w jaskini, gdy tam dotrze.
- Czy to dlatego kazałeś mi z nim jechać? - spytała Roza, zerkając
na Seamusa z boku. - Chciałeś dać mi możliwość ucieczki? Tak,
abym mogła pożałować i odwrócić się od ciebie?
- Pozwoliłem ci z nim jechać, żeby cię oszczędzić - odparł
Seamus i zaczął żuć chleb, starając się przy tym nie myśleć o
rękach, które zagniatały ciasto i formowały bochenki, wkładały je
do pieca, a potem wyjmowały. - To by była dla ciebie zbyt długa
droga, Rosi. Ta pierwsza noc była już i tak dostatecznie męcząca,
przecież całkiem niedawno urodziłaś dziecko. Spodziewałem się,
że w szałasie będziemy mogli odpocząć, a tymczasem czeka nas
jeszcze daleka wędrówka z powrotem na wybrzeże.
- Musiałeś jednak wiedzieć, że Donal opowie mi... to, co mi
opowiedział, prawda? - spytała.
- Owszem, liczyłem się z tym.
- Nie wiedziałeś, czy będę tu czekać.
- Nie wiedziałem.
Popatrzył na nią z wielką czułością.
- Zrozumiałbym, gdyby pozostała ci dla mnie jedynie pogarda po
wysłuchaniu tej historii mojego życia. Widzisz, moja Rosi, żyłem
tak, że tylko w najgorsze rzeczy można wierzyć.
- Czy ona jest piękna? - spytała Roza. Nie pozwoliła mu jednak
odpowiedzieć. - Zapomnij o tym, Se-amus, zapomnij, że
pytałam! To oczywiste, że jest piękna, gdyby było inaczej, nie
wzięlibyście jej obaj.
Miała wrażenie, że chleb rośnie jej w ustach, lecz dzielnie żuła
dalej.
- Kochałeś ją? - spytała jeszcze.
- Nic więcej nie chcesz wiedzieć? - zdziwił się.
- Akurat w tej chwili nie - odparła Roza.
- Była piękna - powiedział Seamus, odsłaniając zęby jak kuna, jak
lis. - Była diabelnie piękna i na dodatek zabawna. Poza tym nigdy
się nie bała. Nigdy nie przeszło jej przez myśl, że robi coś złego.
Usiłowali jej wbić do głowy przykazania, ale słowo Boże spły-
wało z niej jak woda po gęsi.
Uśmiechnął się półgębkiem.
- Widzisz, to także jest Irlandia, Rosi. Strach przed grzechem
pierworodnym zakorzenia się w umysłach dzieci, jeszcze zanim
nauczą się wyraźnie mówić. Baliśmy się czegoś, nawet kiedy
byliśmy tak mali, że niczego nie rozumieliśmy. Później w takich
jak Danny i ja pozostał już tylko gniew. A Molly nigdy nawet się
nie bała.
Żuł w zamyśleniu.
- Dziewczęta żyją dla tego dnia, w którym wyjdą za mąż. Marzą o
mężczyźnie, posiadającym ziemię. Zakochanie się w człowieku
bez ziemi na nic się nie
zda. Chłopak, który nie ma bodaj spłachetka pola, może
zapomnieć o małżeństwie. Nie ma żadnej przyszłości. A
dziewczyna, która nie wyjdzie za mąż, też skazana jest na
zatracenie, chociaż dziewczynie może jest i łatwiej. Ona może
mieć jeszcze nadzieję, że znajdą się jacyś krewni, którzy pozwolą
jej zamieszkać na strychu w zamian za niewolniczą pracę.
- Przesadzasz - stwierdziła Roza.
- Ja nigdy nie przesadzam! - oświadczył Seamus. -Dziewczęta
wolą oddać życie niż dziewictwo, bo oprócz przyzwoitego
posagu dziewictwo i, być może, uroda, to jedyne, co mogą dać w
zamian za godne życie jako mężatki. Jeśli tylko zacznie się o
jakiejś mówić, że jest rozpustna i łatwa, lub nie daj Bóg zajdzie w
ciążę bez ślubu, czy też nie mając widoków na ślub, przepadła i
może zapomnieć o małżeństwie.
Podał Rozie ostatni kawałek chleba, lecz ona pokręciła głową,
Seamus więc niechętnie połamał go na kawałki i jeden po drugim
włożył do ust. Żuł starannie i przełykał każdy kęs, nim sięgnął po
następny.
- Molly nigdy tego nie zrozumiała - powiedział, a po twarzy znów
przemknął mu uśmiech drapieżnika. Mimo wszystko wydawało
się, że żywi dla niej pewien podziw. - Molly dorastała razem z
nami. Mieszkała za płotem, moim i Danny'ego. W dzieciństwie
była po prostu jedną z nas i bardzo nas wszystkich zaskoczyło, że
w ciągu jednej zimy zmieniła się, dorosła. Przestała być do nas
podobna. A młodym chłopcom krew w żyłach wrze szybciej niż
woda na herbatę w piekle.
Seamus z powrotem zapakował węzełek z jedzeniem. Położył go
sobie na kolana i dalej siedział.
Roza oparła policzek na dłoni. Patrzyła na niego. Musiała.
Musiała widzieć jego twarz, upewnić się, czy
nie kłamał. Kłamstwo to jedyna rzecz, na jaką nie ma miejsca
między nimi. Wszystko inne przyjmie, lecz nie kłamstwo.
- Zupełnie zawróciła nam w głowach - podjął Se-amus. -
Oszaleliśmy. Wcale nie próbuję nas usprawiedliwiać - dodał,
unosząc brwi, te brwi kształtem przypominające strome linie
dachu, nad oczami, które mogłyby należeć do upadłego anioła. -
Nie staram się wcale powiedzieć, że to była bardziej wina Molly
niż nasza, chciałbym tylko wytłumaczyć, jak było.
I znów ten uśmiech zawstydzenia.
- Zapewne główny ciężar winy spada na nas. Molly była
niewinnym dzieckiem w ciele kobiety. My - Danny i ja -
wierzyliśmy przynajmniej w grzech śmiertelny i męki piekielne.
Oszaleliśmy jednak do tego stopnia, że nawet wizje piekła nie
zdołały nas odstraszyć od wzięcia tego, co ona tak chętnie
dawała. Czego ani trochę nie bała się oddać.
Roza opuściła powieki i przed oczami stanęła jej inna
dziewczyna, której wprawdzie nie wpajano równie mocno
strachu przed grzechem i wiecznymi mękami, lecz która rzuciła
się w wir życia tak samo jak Molly.
Ujrzała własną twarz...
Własne ciało i tyle obcych rąk...
- Czy ją kochałem? - powtórzył jej pytanie Seamus. - Nie -
odpowiedział bez sekundy wahania. - Szalałem za nią. Żyłem
wyłącznie po to, by się przy niej położyć, wszystko jedno, gdzie -
w stodole, za ścianą obory, w pasterskim szałasie - i ją brać. Ale
nigdy nie czułem dla niej nic prawdziwego, nic głębszego. Ona
zapewne o tym nie wiedziała, ale ja zawsze miałem taką
pewność. Molly nie była dziewczyną, z którą mężczyźni się
żenią.
- To brzmi okrutnie - stwierdziła Roza.
- Opowiadam ci, jak było - odparł. - Nie proszę wcale o
wybaczenie, Rosi.
- Wiem, umówiliśmy się, że nie będziemy tykać tego, co było -
rzekła z wahaniem - lecz skoro już opowiadasz, Seamusie, to
chciałabym, abyś mówił uczciwie...
Z szeroko otwartymi oczyma czekał na pytanie, które zawisło
między nimi w powietrzu, na to pytanie, o którym Roza nie
wiedziała, czy na pewno chce je zadać. Po tym jednak, jak Donal
opowiedział swoją wersję prawdy, czuła, że ma prawo to
wiedzieć. Nie mogła stale roztrząsać tego w myślach.
- Czy to twoje dziecko? - zapytała wreszcie. Seamus był
poważny.
- Kiedy była maleńka, byłem pewien, że nie może być niczyim
innym dzieckiem jak tylko Danny'ego -odparł. - Deidre Shelley...
- Rozsmakowywał się w tym imieniu. - Z czystej złośliwości
nadała jej imiona od nas obu. Rodzina rwała sobie włosy z głowy,
przeklinała ją, a ludzie obgadywali ją za plecami, lecz w małej
Molly wciąż było dość diabelstwa, żeby spłatać nam takiego
figla. Danny chciał, żeby dzieciakowi dać jakieś zwyczajne imię,
ale ona się uparła i postawiła na swoim. Molly często potrafiła
postawić na swoim. Nie wiem, czy nie udawała głupiej, czasami
wydawała mi się najbystrzejsza z nas wszystkich.
- To twoje dziecko, czy Danny'ego? - powtórzyła pytanie Roza;
- Wydaje mi się, że to moja córka - westchnął Seamus. - W miarę,
jak dorastała, stawała się coraz bardziej podobna do mojej siostry
Fiony. Rude włosy, szare oczy - z pewnością nie tylko mnie
przyszła do głowy taka myśl. Ale wtedy to już przestało być
ważne. Ona była córką Danny'ego. Tak zapisano w kościelnych
księgach i tak mówiła Molly.
- Ale nazywała ją Shelley?
Seamus nie zaprzeczył. A Roza myślała swoje. Nigdy nie
spotkała Molly Connelly, lecz gotowa była się założyć, i to o
dużą stawkę, że ta kobieta nie jest wcale prostą istotą, za jaką
mieli ją mężczyźni z jej otoczenia. Roza domyślała się, że to
bystra młoda dziewczyna, która wykorzystała swoją jedyną broń,
aby zwrócić na siebie uwagę najbardziej godnych zainte-
resowania chłopców, a w dodatku zrobiła to do tego stopnia
otwarcie, że niemal wszyscy o tym wiedzieli.
I choć zarówno Danny, jak i Seamus pochodzili z prostych
rodzin, z ubogich chat, to wychowano ich w poczuciu honoru,
nauczono, co dobre, a co złe. Molly musiała wiedzieć, że jeśli
zajdzie w ciążę, jeden z nich będzie zmuszony się z nią ożenić. W
najgorszym razie bez znaczenia będzie, który z nich to zrobi.
Roza sądziła, że Molly miała wśród nich swego faworyta. Tak jak
elfy, ona również upatrzyła sobie Seamusa. Roza powiedziała mu
to teraz, a on nawet się z nią nie spierał.
- Założę się, że próbowała was skłócić - dodała. -Ze starała się
zniszczyć waszą przyjaźń.
- To się na nic nie zdało.
- Gdybyś wtedy przegrał tę walkę - zamyśliła się Roza. - Gdybyś
to ty, a nie Danny, przegrał, ugiąłbyś się i ożenił z Molly,
Seamus?
- Zawsze byłem silniejszy od Danny'ego - uśmiechnął się Seamus
rozbrajająco.
- To żadna odpowiedź.
- Nie - powiedział Seamus. - Nie. Nie ożeniłbym się z Molly pod
żadnym pozorem. Mówiłem ci już przecież, że ona nie była z
rodzaju tych, z którymi człowiek się żeni.
- Dlatego, że pozwoliła wam się wykorzystać?
spytała Roza, mimowolnie drżąc. Wydało jej się, że w powietrzu
nagle powiało chłodem, ale siedziała spokojnie, nie dając nic po
sobie poznać, nie miała bowiem pewności, czy akurat w tej chwili
pragnie dotyku, bliskości, objęć Seamusa.
- Dlatego, że wiedziałem, iż ożenię się z tobą - odparł Seamus
0'Connor i z powagą popatrzył Rozie w oczy, bez zmrużenia
powiek, bez najdrobniejszego drgnienia w szczupłej, pięknej
twarzy.
- Bądźmy poważni! - wykrzyknęła Roza. - To poważna rozmowa,
Seamus! Nie pora na odgrywanie uwodziciela. Proszę cię jedynie
o szczerość! - Rozłożyła ręce. - Rozmawiamy o czasach, kiedy
miałeś... Ile? Piętnaście lat? To siedemnaście lat temu.
Siedemnaście lat temu miałam niespełna trzy lata. Ledwie się
urodziłam, Seamus. To się nie trzyma kupy, kiedy próbujesz mi
wmówić, że jako rozhukany, gwałtownie dojrzały piętnastolatek,
któremu krew wrzała w żyłach, wiedziałeś, że się ożenisz ze mną!
- Aż taka głupia nie jesteś? - spytał.
- Daleko mi do tego! - wybuchnęła Roza. Seamus podniósł się
bez najmniejszego wysiłku, nie
dotykając nawet ziemi rękami. Ruchy miał tak zwinne, że Rozie
na ten widok aż dech zaparło w piersi. Wiedziała, jak bardzo
potrafi się rozgrzać jego krew, i rozumiała, że Molly miała na
niego oko. Tak łatwo było go-pożądać.
Znacznie trudniej kochać...
... trudniej...
- Musisz zaakceptować to, że wierzę w elfy -oświadczył, nie
patrząc na Rozę.
Stał na samiutkim brzegu skalnej półki tuż nad jej głową. Poszedł
ledwie widoczną ścieżką, która mijała grotę i gwałtownie się
urywała, donikąd nie prowa-
dząc. Czubki jego butów zrównały się w jednej linii z pionową
skalną ścianą, stromo opadającą w wąwóz, w którym zieleniło się
bardziej niż,w jakimkolwiek innym miejscu, które Roza mogła
dojrzeć. Płynął, zdaje się, tamtędy jakiś nieduży potok.
Rozie serce zabiło mocniej, bo bała się o Seamusa. Ogarnął ją
idiotyczny strach, że on spadnie, porani się, umrze, przestanie dla
niej istnieć. Rozumiała jednak, że źle by postąpiła, zwracając mu
uwagę. Nie był człowiekiem, który lubi, kiedy mówi mu się, co
ma robić. W dodatku z pewnością stał już w obliczu niebezpie-
czeństw o wiele straszniejszych niż to urwisko, potrafił śmiało
spojrzeć im w oczy i odejść.
- Już kiedy byłem chłopcem - powiedział z wysiłkiem -
widywałem takie rzeczy, których nie zauważał nikt inny. Z
wyjątkiem matki. Matka zawsze rozmawiała z elfami, wróżkami i
duchami, o których nikt inny nie wiedział, lecz których, jak
twierdziła, jest mnóstwo. Darzono ją szacunkiem, ponieważ elfy
ją wybrały.
- A potem elfy wybrały ciebie? - spytała Roza, nie będąc w stanie
całkiem powstrzymać się od mówienia.
- Miałem pewien sen, wizję, która stale powracała. Zawsze
nosiłem ją ze sobą. Wydaje mi się, że się z nią urodziłem.
Pierwsze wspomnienie, jakie o niej zachowałem, pochodzi z
czasów, kiedy byłem jeszcze maleńki. Wiem, że wcale mnie
wtedy nie zaskoczyła, musiałem więc widzieć to już wcześniej...
Seamus umilkł na chwilę, a Rozie wydało się, że słyszy w
powietrzu jakiś szum. Jak gdyby nieprzeliczone gardziołka
jednocześnie z nim zaczerpnęły oddechu, jakby, wstrzymując
oddech, czekały w takim samym napięciu jak on...
- Stałem na jakimś brzegu i byłem już dorosły -podjął opowieść
Seamus. - Nawet gdy byłem chłop-
cem, wiedziałem, że ten mężczyzna to ja. Widziałem
nadpływającą łódź. Siedziała w niej kobieta. Siedziała wśród róż
i białych konwalii, a jej włosy rozwiewał wiatr, który popychał
łódź ku brzegowi, ku mnie. Ta kobieta miała rude włosy,
niebieskie oczy i twoją twarz, Rosi.
- Moją twarz? - powtórzyła Roza z niedowierzaniem.
- Jeden policzek biały, a drugi, który płonął jak purpurowe
peleryny lorda - powiedział Seamus O'Connor.
Roza przycisnęła dłonie do uszu. Słyszała, że jego głos nie ucichł,
lecz nie chciała, by dotarło do niej więcej słów.
Gotowa była przyjąć od niego wszystko, tylko nie to! Wszystko
mógł jej ofiarować, tylko nie tak wierutne kłamstwo!
Ręce Seamusa zacisnęły się na jej ramionach i pociągnęły ją do
góry. Roza nie mogła z nim walczyć, był przecież o wiele
silniejszy. Ale dalej zakrywała sobie uszy. Widziała, że jego usta
się poruszają, lecz Seamus nie mówił jej ojczystym językiem,
dlatego nie potrafiła odczytać przeprosin i tłumaczeń z ruchu
warg, których smak poznawała z taką radością. Nie rozumiała
urywków, które przekradały się do jej świadomości, nie chciała
ich rozumieć.
Seamus zdrętwiałymi wargami przeklinał siebie samego.
Wiedział, że nie powinien był zrzucać na nią wszystkiego naraz.
Pełna goryczy opowieść, której fragment Donal zaserwował
Rozie minionej nocy, to i tak więcej niż dość. Wystarczyłoby,
gdyby wygładził historię Donala kawałeczkami swojej.
Doprawdy, nie musiał jej tak zalewać słowami.
Ona mu nie wierzyła.
Wiedział to już w chwili, gdy wbiła w niego wiel-
kie, niebieskie oczy, słuchając opowieści o dziewczynie w łodzi.
Słyszał, jak drżąco-wciągnęła oddech, i wiedział, że posądza go o
oszustwo.
Była czymś najwspanialszym i najjaśniejszym, co spotkało go w
życiu. Była jedynym światłem jego życia, dlatego otoczył ją całą
swoją czułością. Była najodważniejszą, najpiękniejszą,
najdzielniejszą osóbką, jaką znał - nie pragnął niczego więcej, niż
móc ją kochać i mieć śmiałość wierzyć, że i ona pokocha go
równie bezwarunkowo.
Tymczasem ona mu nie wierzyła.
Uważała, że on potrafi oddzielić ich od siebie kłamstwem, i to z
pełną świadomością, że jedyną rzeczą, jakiej ona się od niego
domaga, jest uczciwość. Pełna, naga uczciwość.
- To wszystko prawda - powiedział ze smutkiem i pocałował ją
we włosy. Nie wiedział, czy go usłyszała, bo ciągle przyciskała
ręce do uszu. - To prawda, Rosi. Bez względu na to, co sobie o
mnie myślisz, to nie mógłbym cię nigdy okłamać.
Ale ona nie powiedziała, że mu wierzy. Wycofała się w
ciemność, gdzie nie mógł do niej dotrzeć. Jej spojrzenie unikało
go, a zanim zdołał przywołać z powrotem uśmiech na jej twarz,
dopędził ich deszcz.
Kiedy Roza i Seamus umknęli do górskiej groty, zapadło między
nimi ciężkie milczenie. Otoczyła ich ciemność. To ona wypełniła
ciszę i pozwoliła Rozie odpocząć. Roza zamknęła oczy i zasnęła.
Seamus nie śmiał jej tknąć, dopóki nie upewnił się, że śpi.
Dopiero wtedy przytulił ją do siebie, okrył oboje kocami, czując
wilgotny chłód w powietrzu.
Wsłuchiwał się w jej oddech i w wiatr, szalejący na zewnątrz.
Słyszał deszcz i pożałował, że nie potrafi płakać. Dawno już tego
nie umiał.
- Kocham cię - szepnął do uśpionej kobiety, którą trzymał w
ramionach. - Kocham cię naprawdę, Rosi, i nigdy cię nie
okłamałem.
Rozdział 10
Sztorm szalał przez resztę dnia, przez całą noc i przez cały
następny dzień. Prawie niemożliwe było poruszanie się na
zewnątrz groty. Wiatr kręcił się we wszystkich kierunkach wśród
skał, porywał wszystko, co tylko leżało luzem, i nie dało się
nawet pomyśleć o tym, by stanąć wyprostowanym, nawet gdy
człowiek obrócił się do wiatru plecami. Z nieba nie przestawał lać
się deszcz. Strugi wody spływały z czarnych chmur, które
nieprzerwanie nadciągały od zachodu.
Nie wychodzili więc, jeśli nie musieli. Seamus usiłował nakłonić
Rozę, żeby załatwiała swoje potrzeby w jaskini, grota bowiem
była mimo wszystko dostatecznie duża, by żadne z nich nie czuło
się tym zażenowane. Roza jednak się na to nie godziła. Kiedy
więc musiała wyjść, namawiał ją przynajmniej, żeby zdjęła
ubranie.
- Nie zamierzam cię uwodzić! - krzyczał na nią. -Ale na zewnątrz
z nieba leje się woda. Przemokniesz na wylot, zanim jeszcze
zdecydujesz się przykucnąć! Dlaczego nie możesz wcisnąć się
tam, w ten kąt? Tu w środku...
- Nie! - zaprotestowała Roza, lecz jak najdłuższe utrzymywanie
ubrania w suchości uznała rzeczywiście za rozsądne. Rozebrała
się więc i prawie bez jednego
słowa protestu zgodziła się, żeby Seamus trzymał ją za jedną
rękę, gdy nie mogła już dłużej panować nad pęcherzem. Było to
bardzo upokarzające, lecz on oznajmił krótko, że nie życzy sobie
patrzeć, jak gwałtowny podmuch wiatru zwiewa ją do jaru.
Zgodziła się więc, lecz właściwie tylko dlatego, że sama również
się bała, chociaż nie zamierzała się do tego przyznawać.
O elfach już nie rozmawiali. Nie próbowali też kraść sobie
pocałunków, ale ogrzewali się nawzajem w swoich objęciach.
Drugi dzień spędzany w grocie chylił się ku wieczorowi, a oni już
od rana musieli karmić się wyłącznie deszczówką i samo to
wystarczało, żeby wprawić człowieka w rozdrażnienie. Odzywali
się do siebie jak najrzadziej.
- Trudno, nic nie poradzimy na to, że wciąż pada - oświadczył
Seamus z ponurą miną, wyglądając na świat przez otwór w skale.
- Musimy iść na wybrzeże.
Roza się tego spodziewała. Przygotowywała się, że będzie
musiała znów zadać ciału gwałt, zmusić się do przetrzymania
całonocnej wędrówki. Ukradkiem jednak złożyła ręce i
pomodliła się o to, żeby przynajmniej deszcz przestał padać.
- Ja będę niósł bagaże - oświadczył Seamus i zarzucił sobie worek
na plecy.
Roza okryła chustą włosy i ramiona, jej końce skrzyżowała w
pasie i zawiązała na plecach w taki sam sposób, jak robiły kobiety
z Kafjorden.
Seamus obrzucił ją spojrzeniem pełnym czułości. Żałował, że
przez ostatnie dni tak mało ze sobą rozmawiali, lecz teraz nie dało
się już cofnąć zmarnowanego czasu. Te dni spędzone tylko z nią,
ostatnie dni jego pobytu w Irlandii, okazały się zupełnie inne, niż
je sobie wyobrażał. Część winy za to brał na siebie, resztą
obarczał bogów pogody. Niczego mu nie ułatwili, gdy chciał
zdobyć serce kobiety, którą kochał i z którą postanowił się
związać. Kiedy Roza nie patrzyła, ze złością wygrażał niebu
zaciśniętą pięścią.
- To ostatni niebezpieczny etap podróży - obiecywał jej. - Nie
twierdzę, że będzie łatwy, lecz jeśli uda nam się dotrzeć do
Kinsale cało i zdrowo, to dotrzemy także do Ameryki, moja
Rosi...
Roza nie mogła powstrzymać się od śmiechu, chociaż
pobrzmiewało w nim echo tego gniewu, który wciąż w sobie
nosiła.
- Nikt więcej nie nazwie cię przynajmniej nudziarzem, Seamusie
O'Connor!
- A czy ktoś tak o mnie mówi? - zdziwił się i przez moment śmiali
się razem.
W ciężkiej, czarnej warstwie obłoków pojawiło się niewielkie
rozdarcie. Kilka burzowych chmur, które wdarły się pomiędzy
nich, odpłynęło.
Gdy wychodzili z jaskini, Seamus wyciągnął rękę do Rozy. Ona
wahała się tylko przez moment i zaraz ją ujęła, a potem nie
puściła jej nawet wówczas, gdy wędrowali po znacznie
łatwiejszym do przebycia terenie i pomoc Seamusa przestała już
być konieczna. Tak przyjemnie było go trzymać...
Tak dobrze było do kogoś należeć, choćby tylko do irlandzkiego
buntownika wyjętego spod prawa, ślepo wierzącego w ulotne
baśnie i niezwykłe opowieści o elfach.
- To są moi synowie - powtarzała Molly, nie podnosząc głosu.
- M o i synowie.
- To ja karmię zarówno ciebie, jak i t w o i c h synów - odparł jej
mąż, wpatrzony w ciemność.
Nie kłócili się. Oni się nigdy nie kłócili. Ich maleńka chata
dawała schronienie im dwojgu, siedmiorgu wspólnym dzieciom,
a także dwóm jej synom. Zrobiło się tu nieco luźniej, kiedy
Shelley z dzieckiem w brzuchu przeprowadziła się do chaty
teściów, wciąż jednak było jeszcze za ciasno, aby zmieścić się
mogły kłótnie.
Donal wsunął rękę pod głowę. Druga spoczywała pomiędzy nimi,
dzieląc ich jak miecz. Minął już dość długi czas, odkąd miał
ochotę tknąć Molly, być może nie zdarzyło się to od tamtego
wieczoru, kiedy się upił.
Donal rzadko pił w przeciwieństwie do innych swoich rodaków,
którzy często w ten właśnie sposób zabijali czas. On jednak
odsunął się od nich już jako młody chłopak, a wśród tych, którzy
wraz z nim odbywali swoją judaszową służbę, nie znalazł sobie
zbyt wielu przyjaciół. Katolicy w siłach policyjnych nie bratali
się z protestantami, stanowiącymi większość, i w zasadzie nie
kolegowali się również ze sobą.
Może za bardzo się wstydzili...
Donal i Molly rozmawiali ze sobą, choć może jednak głównie
dlatego, że poza tym nie mieli z kim rozmawiać. Byli tylko oni i
dzieci.
Wydawało mu się, że Molly właściwie nie żałuje, że z nią nie
sypia. Lubiła wprawdzie łóżkowe radości, całe jej życie ułożyło
się tak, a nie inaczej właśnie dlatego, że lubiła je może nawet aż
za bardzo. Lecz po urodzeniu dziesięciorga dzieci, które
przeżyły, i jeszcze dwojga, które musieli pochować w trumnach z
nieheblowa-nych desek, mniej cieszyła się już z owoców, jakie
mogła przynieść bezmyślna zabawa.
Donal czuł podobnie. Nie zależało mu na kolejnych gębach do
wykarmienia. Miał cztery córki, którym z czasem trzeba będzie
zapewnić posag. Na
szczęście wszystkie były ładne, wdały się w matkę, przynajmniej
więc można liczyć na to, że wyjdą za mąż. Nie będzie musiał
martwić się o nie dłużej niż do ukończenia przez nie czternastego,
może piętnastego roku życia.
Shelley też dostała pokaźny posag, właściwie więcej, niż Donal
sądził, że będzie w stanie dać rodzonym córkom. Właśnie zwrotu
tego posagu domagał się w myślach od Seamusa, uważał, że tę
właśnie przysługę O'Connor winien był zarówno jemu, jak i
Dan-ny'emu.
- Ty mi to po prostu oznajmiasz - szepnęła Molly oburzona,
obracając się na bok tak, by móc na niego patrzeć. - Ty mnie
nawet o to nie pytasz, Donalu!
Rzeczywiście, nie spytał jej. Był przekonany, że podejmowanie
decyzji jest jego prawem. To on był głową rodziny.
- Chcesz mnie ukarać - stwierdziła Molly w przypływie jasności
widzenia. Tak przynajmniej zabrzmiało to w uszach Donala. -
Karzesz mnie za to, że się zapomniałam i bez zastanowienia
wypaplałam coś, czego nie powinnam była mówić.
Donal nic na to nie odpowiedział.
- Nie uświadomiłam sobie, kim tak naprawdę jest żona
MacCutta! - tłumaczyła się Molly.
MacCutt był szeregowym w siłach policyjnych, tak samo jak
Donal. Pochodził jednak z Ulsteru, jego rodzinę kilka pokoleń
wstecz wygnano z zagród w Szkocji. Przeniesiono ich na samą
północ Irlandii, gdzie przepędzili irlandzkich wieśniaków z ich
ziemi. Tak samo jak ich przegnali Anglicy. Historie takie jak ta
rodziny MacCuttów wzbudzały drwinę i pogardę.
Molly zapomniała, że rozmawia z protestantkami. Były to takie
sobie ot, zwykłe, na poły histeryczne
kobiece pogaduszki o nieobliczalnym buntowniku 0'Connorze,
przez którego we wsiach na południu Irlandii znów zrobiło się
niebezpiecznie dla kobiet i dzieci, a możliwe, że również dla
lorda Lismore'a. Na twarzy Molly pojawiła się wtedy dziwna
mina i na moment oczy jej zwilgotniały, a z ust wyleciała
opowieść o letniej zagrodzie, w której Seamus mieszkał razem z
Dannym, gdy pasali owce jako młodzi chłopcy.
Niczego więcej nie było trzeba, aby plotki dotarły do oficerów, i
Donal musiał podjąć jakieś działania, by zażegnać
niebezpieczeństwo, które w równym stopniu co nad głową
Seamusa, zawisło nad jego głową. Dziwnie by wyglądało, gdyby
stary szałas wciąż jeszcze się trzymał, a on o tym nie wspomniał.
Jeszcze gorzej byłoby, gdyby rzeczywiście zastali tam Seamusa,
a nie on by podsunął im myśl, by go tam szukać.
- Ty uważasz, że ja go wydałam.
- O tym wcale nie ma mowy - odparł.
- Nigdy nie przypuszczałam, że będziesz bronił Seamusa
CConnora - szepnęła Molly wzburzona.
Donal usiłował wsłuchać się w ton jej głosu, lecz szept
pozostawał szeptem, a niełatwo odczytać, co komuś chodzi po
głowie, wyłącznie ze sposobu, w jaki szepcze.
- Nie chcę patrzeć, że posyłają go na śmierć jedynie z tego
powodu, że komuś coś się wyrwało.
- Uważasz, że on jest ważny?
Tym razem Donal wychwycił w jej głosie niedowierzanie i
musiał się w ciemności uśmiechnąć. Świat Molly zaczynał się i
kończył na domu. Było wiele spraw, którym nie poświęciła nigdy
ani jednej myśli.
- Czy ty kiedykolwiek zrozumiałaś, dlaczego Danny zachował się
tak, a nie inaczej? - spytał.
- Danny był marzycielem - odparła kobieta, która
była kiedyś żoną Danny'ego. Głos miała twardy. -A Seamus
0'Connor jest jeszcze większym marzycielem - dodała już przy
następnym oddechu. - O wiele bardziej niebezpiecznym.
- Ten marzyciel przed kilkoma tygodniami przywiózł do Irlandii
ponad dwieście sztuk broni - powiedział Donal.
Nic nie mógł poradzić na to, że żywi podziw dla Seamusa. Nie
potrafił nawet ukryć podziwu w głosie. We własnym łóżku
człowiek nie powinien niczego udawać. Wierzył, że Molly nie
zaniesie tej wiadomości gdzieś dalej. Nie miała przecież kurzego
móżdżku.
- To niebezpieczny marzyciel - powtórzyła Molly.
- Zamożny marzyciel - poprawił ją Donal. - Czy ty nie widzisz,
jakie drzwi on może otworzyć przed Tommym i Danielem? Czy
ty nie życzysz swoim synom tego, co najlepsze?
- Nie chcę, żeby Seamus 0'Connor otwierał przed moimi synami
jakiekolwiek drzwi - odparowała Molly.
- Przynajmniej tyle jest ci winien.
- Seamus niczego nie jest mi winien - oświadczyła Molly twardo.
- Absolutnie niczego na świecie, Donalu.
- Ale pozwolisz im pojechać - odparł i zamknął oczy. - Jutrzejszej
nocy wypuścisz swoich synów na wolność, Molly. Wspomnisz
moje słowa.
- Dlaczego miałabym to robić? - spytała nieszczęśliwym głosem.
- Dlatego, że w zasadzie jesteś rozsądną kobietą, Molly Connelly.
Zasnął zadowolony ze sposobu, w jaki się wyraził, przekonany,
że Molly zrozumie, iż podjął decyzje słuszne dla nich obojga.
Molly natomiast leżała, nie mogąc zasnąć, i wspomi-
nała beztroskie dni pół życia wcześniej. Niebo było wówczas
błękitne nad ukwieconymi łąkami, wrzos pod jej ciałem taki
miękki, a usta, które ją pieściły, należały albo do Seamusa, albo
do Danny'ego.
- Seamus - teraz wargi ułożyły się w kształt słowa, lecz nie
wydobył się z nich żaden dźwięk. Kilkakrotnie powtórzyła to w
ciemności. Jego imię zmieniło się w końcu w uśmiech i
pocałunki. Wspomnienia miały tyle różnych kształtów.
Momentami były miękkie, by już w następnej chwili nabrarć
kantów tak ostrych, że można się o nie skaleczyć. Ale ni^na?
wiści do niego nie potrafiła odczuwać. Powiedziała Donalowi
prawdę.
Seamus niczego nie był jej winien.
Rozcierał dłońmi jej stopy. Pończochy, które ściągnęła z nóg,
były przemoczone, tak samo jak iity.
- Cieplej ci teraz? - spytał Seamus z troską.
- Tak - odparła, lecz on nie mógł pozbyć się wrażenia, że
odpowiedziałaby tak samo bez względu na to, jak się czuła.
Na ostatnim etapie wędrówki odpowiadała mu wyłącznie
monosylabami. Seamus natomiast starał się mówić niemal bez
przerwy, aż powietrze wokół nich zgęstniało od jego słów, a w
tym, co mówił, trudno się było doszukać jakiegoś sensu. Teraz
mógł tylko powtarzać to, co powiedział już co najmniej tuzin
razy:
- Jeszcze tylko ostatni kawałek.
- Przynajmniej przestało padać - westchnęła Roza.
Zaśmiał się krótko. Takimi właśnie maleńkimi radościami
powinni rozgrzewać się po drodze. Delikatnie włożył jej wilgotne
wełniane pończochy na stopy, lekko pogładził łydki, pieścił ją,
pomagając wciągnąć buty.
- Nie masz pęcherzy - stwierdził, myśląc o tym, że to wiatr
powinien raczej ustać.
Deszcz to jedno. Deszcz mógł być sprzymierzeńcem
uciekinierów, wiatr natomiast mógł uniemożliwić im dotarcie w
bezpieczne miejsce i przedostanie się na statek.
- Została jeszcze tylko końcówka - powiedział kolejny raz.
- Końcówka - powtórzyła Roza bez wielkiego zachwytu.
Seamus pociągnął ją do góry i pomógł jej stanąć na nogi.
Kostkami dłoni delikatnie pogładził ją po policzku, wsunął
kosmyk włosów, który wyplątał się spod chusty, z powrotem na
miejsce, i spękanymi wargami musnął jej usta.
. - Jesteś najdzielniejszą osobą, jaką spotkałem - powiedział cicho
z powagą. - Kocham cię, Rosi. Zamknęła oczy.
- Uporajmy się z tą końcówką - poprosiła.
- To było zbędne - uśmiechnął się Maxwell Hart do ojca i zapiął
kurtkę aż pod szyję.
Jego ojciec, kapitan, wzruszył ramionami.
- Nigdy nie ma nic zbędnego, jeśli chodzi o rodzinę - zapewnił. -
Ufam, że uczynisz wszystko, co w twojej mocy, synu, aby
załatwić tę sprawę tak, by było jak najlepiej dla wszystkich.
Maxwell kiwnął głową ze świadomością, że to niemożliwe. Nie
potrafił wymyślić sposobu, w jaki przedstawić Rozie propozycję,
tak by dostrzegła jej sensowność.
Przecież ona już tyle poświęciła dla jego rodziny. Być może uzna,
że nic więcej nie jest im winna. Obawiał się, że będzie musiał
odwołać się do swoich uczuć
dla niej. Bardzo nie chciał załatwiać tego w ten sposób, lecz w
głębi ducha Maxwell Hart zdawał sobie sprawę, że jeśli okaże się
to konieczne, z całą pewnością tak postąpi.
Ta świadomość sprawiła, że poczuł się jak łajdak. Może byłby
bardziej mężczyzną, gdyby nie miał tak wrażliwego sumienia.
- Margaret to przeżyje - prorokował ojciec - lecz musi mieć coś,
na czym będzie mogła się skoncentrować. A przecież tyle ma
sympatii dla Andy'ego. Gdy tylko David wróci do Anglii i gdy
umieści się ich w Walii albo w Kornwalii, cała ta nieprzyjemna
historia przyblaknie. Margaret będzie miała męża i dom, którym
trzeba się zająć. Na szczęście dziecko nie żyło aż tak długo...
Maxwell wbił w ojca spojrzenie. Pytające. Na poły
oskarżycielskie.
skoro tak się to skończyło - dodał pośpiesznie Malcolm Hart.
Maxwell odniósł wrażenie, iż ojciec tak naprawdę miał na myśli,
że śmierć syna Davida była najlepszym rozwiązaniem, skoro
prawda wyglądała tak, a nie inaczej. Skoro chłopczyk nie był w
rzeczywistości synem Margaret.
- Jeśli trzeba, zaproponuj jej też pieniądze - przykazał synowi
Malcolm Hart. - Byle tylko cała ta historia nie pociągnęła za sobą
żadnego skandalu, mój synu. Nie życzę sobie, aby moje nazwisko
zostało splamione z powodu jakiegoś dziecka, które nie powinno
było przyjść na świat. Nie dopuszczę do tego, aby to dziecko
plątało się wokół Margaret w ludzkiej świadomości. To musi
pozostać w rodzinie! Zrób tak, żeby tę kobietę odesłano do
Norwegii, najszybciej jak się da.
- Mówiłeś o tym już wiele razy wcześniej - przypomniał
Maxwell. - Na ratowaniu skóry Daisy zależy mi tak samo jak
tobie!
Ojciec zmrużył oczy. Zaiskrzyły zielenią.
- Doprawdy? - spytał. - A ja mimo wszystko odnoszę wrażenie,
że w jakiś niezwykły sposób poważasz tę kobietę z północnej
krainy. Czy tylko to sobie wmawiam?
- Może i nie - odparł Maxwell sztywno.
- Ale to cię nie powstrzyma od walki o dobro rodziny?
- Nie - odparł Maxwell. - Znam swój obowiązek, ojcze.
- To dobrze - uśmiechnął się Malcolm Hart i twarz rozjaśniła mu
się nieco w uśmiechu, gdy pytał: - Czy ona jest piękna?
- Właściwie nie. Ale drugiej takiej nie ma.
- Takie kobiety są najbardziej niebezpieczne, synu.
Najgroźniejsze. Powodzenia! - dodał i poklepał jeszcze
Maxwella po ramieniu, zanim wydał rozkaz spuszczenia szalupy
na wodę. - Mój syn schodzi z pokładu. Musimy mieć słodką
wodę!
Malcolm Hart popatrzył na ląd. Zaczęło się już na dobre
ściemniać. Zabranie Maxwella dało mu powód, aby podejść
bliżej brzegu, niż zakładał to początkowy plan. Miał nadzieję, że
Seamus O'Connor nie napotkał żadnych trudności, liczył, że
Seamus czeka gdzieś teraz wśród mroku i że zjawi się o jakiejś
porze nocy, bo nie mógł się wstrzymywać z postawieniem żagli
dłużej niż do następnego ranka.
- Za diabła nie pójdziesz z nimi, Molly Connelly! Słyszysz mnie,
kobieto? To zbyt niebezpieczne! - syknął Donal, starając się
zatrzymać żonę siłą.
- To moi synowie - powiedziała Molly spokojnie, wyrywając mu
z uścisku rękę. Ruchy miała równie gwałtowne jak on. W gniewie
wiązała chustkę na głowie, a węzeł był twardy jak kamień.
Odwróciła się do Donala plecami.
Jej synowie, bladzi, ciemnoocy, stali przy stole. U stóp każdy
miał tłumoczek z ubraniem. Zaledwie parę godzin wcześniej
Molly i Donal powiedzieli im, że wyjeżdżają. I dokąd.
Wspólnie usiłowali wytłumaczyć chłopcom, dlaczego tak ma
być. Zadanie okazało się wcale niełatwe, ponieważ Molly nie
miała pewności, czy sama wierzy w te wyjaśnienia. Nie
wiedziała, czy Donal naprawdę pragnie dobra jej synów, czy też
po prostu postanowił się ich pozbyć, ponieważ są dziećmi jego .
brata. Nie miała nawet pewności, czy chce znać prawdę.
Tommy traktował to wszystko jak przygodę. Niebieskie oczy mu
rozbłysły, nie potrafił ukryć, jak bardzo jest ciekaw. Był
marzycielem, takim samym jak jego ojciec. Chodził z głową w
chmurach tak jak Danny. Molly miała jedynie nadzieję, że nie
będzie równie zaślepiony jak jego ojciec.
Danny nie chciał jechać, lecz był o dwa lata starszy od brata, miał
czternaście lat i był już prawie mężczyzną. Nie mógł więc okazać
swego żalu, dlatego milczał, przyjmując wszystko z taką samą
ogromną powagą.
- To dla ciebie niebezpieczne, Donalu Connelly. Co będzie, jeśli
ktoś cię zobaczy razem z najbardziej osławionym buntownikiem
w całej południowej Irlandii? - Molly z naciskiem wymówiła
każde słowo. - Dla mnie to nie jest aż takie groźne. -
Przytrzymała go wzrokiem. - Jestem kobietą, Donal, i przecież
wszyscy pamiętają tę starą historię...
Wtedy jej mąż ustąpił. Więcej na ten temat nie padło
ani jedno słowo. Ich wspólne dzieci spały albo udawały, że śpią.
Przez cały dzień i wieczór jakaś gęsta atmosfera w powietrzu
zapowiadała, że coś się wydarzy. Najstarsze więc podsłuchiwały,
co rodzice mówili do Tommy'ego i Danny'ego. Dzieci miały
jednak przecież nic nie wiedzieć, dlatego udawały, że śpią.
Później należało wszystkim mówić, że chłopcy wyjechali do
pracy. Na służbę gdzieś na północ. Byli już dostatecznie duzi,
żeby wyfrunąć z rodzinnego gniazda.
- W dodatku stajnia na plebanii! - zaśmiała się Molly.
- On ma niezłą rękę do stajni - zauważył cierpko Donal, lecz nie
zdołał ukryć płonącej w nim zazdrości. Bardzo mu się nie
podobało, że Molly ma się spotkać z Seamusem. - I wszyscy
wiedzą, jaki Frank ma stosunek do Seamusa - dodał Donal,
usiłując wmówić żonie, że nic a nic go owo spotkanie nie
obchodzi.
- Frank by go nie zdradził! - wyrwało się Molly. Nagle
zesztywniała w pół ruchu.
Donal nawet nie mrugnął okiem, kiedy pytał:
- Jesteś pewna, że by tego nie zrobił?
Rozdział 11
- Nie wierzyłaś, że damy radę, prawda? - spytał Seamus.
- Ostatni kawałek ostatniego odcinka był naprawdę ciężki -
przyznała Roza, opierając się o ścianę stajni.
Kiedy ujrzeli światła wioski, niósł ją na rękach. Wcześniej mu na
to nie pozwoliła. Wzbraniała się przed tym również później,
wzbraniała się przy
każdym kroku, jaki robił, ale wiedziała, że na własnych nogach
nie zaszłaby tak daleko.
- Nie mogłem cię zostawić wśród skał - szepnął Se-amus,
kciukiem i palcem wskazującym unosząc jej brodę.
Powolutku nachylał nad nią twarz. Wargi mu się rozsunęły,
dotknęły jej ust w uśmiechu.
- Kocham cię, Rosi. Czy powtarzałem ci to dostatecznie często?
- Kilkaset razy - odparła, lecz za miękkością i delikatnością, jaką
w niej wzbudzał, wciąż coś zgrzytało. Wciąż niechętna była
całkowicie mu się oddać.
Seamus przeczesał palcami jej mokre, splątane włosy, odgarnął je
do tyłu. Patrzył na nią szczerze z taką czułością, że Roza miała
ochotę krzyczeć i zrozumiała, że wątpliwościom winna jest ona
sama.
One tkwiły w niej...
... nie w nim...
- Powinnam się przebrać? - spytała. Seamus przekrzywił głowę.
- Za chwilę będziesz jeszcze bardziej mokra. Obawiam się, że
nikt nie zrzuci nam trapu. Takich rzeczy nie robi się dla kogoś,
kto zamierza ukraść żaglówkę napuszonym bogaczom...
- Z tobą nigdy nie jest nudno, Seamusie O'Connor - powiedziała
Roza cicho.
Poczuła dłoń wsuwającą jej się na kark. Kciuk po-pieścił płatek
ucha.
- Dużo czasu już upłynęło od chwili, kiedy ci mówiłem, że cię
kocham, Rosi? - spytał zachrypniętym głosem i jeszcze raz ją
pocałował. Koniuszek języka ledwie wsunął jej się do ust,
zwilżył wargi, rozpalał...
- Dwie minuty - odpowiedziała, nie spuszczając z niego oczu. -
Co najmniej dwie minuty, Seamus.
- Widzę, że nareszcie ją znalazłeś! - rozległ się jasny kobiecy
głos.
Seamus obrócił się gwałtownie, lecz jego ręka przesunęła się na
bark Rozy. Tulił ją do siebie, jak gdyby chciał jej bronić. Jak
gdyby spodziewał się tylko najgorszego.
Drzwi stajni zamknęły się na powrót i kobieta podeszła bliżej. Za
jej plecami Roza dostrzegła dwóch wyrośniętych chłopców. Nie
było ich widać wyraźnie, mogła jednak przyjrzeć się kobiecie.
Nieznajoma była w wieku Seamusa, drobna, krucha i blada. Usta
miała pełne, kształtne, oczy wielkie i jasne. Cała twarz
przypominała porcelanową lalkę, którą Roza widziała jako
ozdobę salonów dyrektorowej w Kopalni, w Kafjorden.
I nagle wydało jej się, że znów słyszy głos Seamusa, mówiącego,
że Molly jest piękna. Słyszała, jak ostro zabrzmiał jego głos,
kiedy twierdził, że nigdy jej nie kochał, że nigdy nie mógłby się z
nią ożenić.
- Witaj, Molly - powiedział.
Słychać było, że się uśmiechnął. Wypuścił powietrze przez nos, a
potem podciągnął w górę kąciki ust, nabierając czaru
drapieżnego zwierzęcia.
- Nie spodziewałeś się zobaczyć mnie tutaj. - Molly podeszła
blisko. Chociaż zwracała się do Seamusa, to patrzyła bardziej na
Rozę. Spojrzenie miała jak świeżo naostrzony nóż. Wdzierało się
Rozie aż pod skórę.
- To twoi synowie - powiedział. Molly kiwnęła głową.
- To moi synowie - odpowiedziała takim tonem, jakby
wypowiadała groźbę. - Tak właśnie powiedziałam Donalowi.
- Wydostanie się stąd to już dziecinnie łatwa sprawa - uśmiechnął
się Seamus.
Roza tak bardzo chciała, by starł z twarzy ten piekielny uśmiech!
Nie życzyła sobie, żeby szczerzył zęby do tej zbyt pięknej
kobiety, w której objęciach stał się mężczyzną. Im dłużej się
uśmiechał, tym mniej wierzyła w jego zapewnienia, że nigdy nie
kochał Molly.
- Ten koń, który stoi uwiązany za tobą, należy do sierżanta policji
z Cork - zauważyła cierpko Molly.
Seamus odwrócił się niemal leniwie, ale Roza czuła, że mięśnie
mu się naprężyły, a ciało spięło. Wzmogła się w nim czujność.
- Ja nie żartuję - oświadczyła Molly Connelly.
- Wcale cię o to nie posądzałem.
- Powierzam ci swoich synów, Seamus. Zerknął na chłopców.
Wciąż stali przy drzwiach.
Nie mógł dostrzec ich twarzy, zauważył jednak, że mają jasną
skórę. Pamiętał też, że obaj byli rudowłosi. Jak ojciec. Zawsze
byli podobni do Danny'ego. Jeśli chodziło o synów Molly, nigdy
nie pojawiła się nawet najmniejsza wątpliwość co do ojcostwa
Danny'ego.
- Jeżeli odpowiednio się o nich nie zatroszczysz, będę cię
nawiedzać po śmierci, Seamusie 0'Connor. I piekło wyda ci się
łagodniejsze w porównaniu ze mną.
- Dlaczego sądzisz, że trafię do piekła? - spytał.
- Cóż, mogę się tylko domyślać - odparła cierpko.
Seamus odetchnął głębiej, puścił Rozę. Nie przedstawił sobie
kobiet nawzajem i najwyraźniej wcale nie miał takiego zamiaru.
Oderwał wreszcie od nich oczy, przeczesał palcami gęste włosy,
lekko kręcone, opadające do tyłu i na bok, akurat odpowiedniej
długości, by odsłonić przy tym proste czoło.
- Muszę jeszcze załatwić pewną drobną sprawę -oświadczył,
niczego więcej nie tłumacząc. - Muszę wyjść, ale wrócę.
- Seamus, u niego w domu jest policja! - ostrzegła Molly głosem,
który nagle zabrzmiał bardzo ostro.
Spoglądał na nią przez dłuższą chwilę.
- To tak jak u ciebie, Molly - powiedział i odszedł, nim
którakolwiek zdążyła powiedzieć bodaj słowo, by go zatrzymać.
Cisza, która zapadła po jego wyjściu, była ogromna. Seamus
wypełniał tyle przestrzeni, że nie dawało się go niczym zastąpić.
Roza zauważyła to dopiero niedawno. Molly wiedziała o tym od
zawsze.
Molly obrzuciła Rozę badawczym spojrzeniem od stóp do głów.
Uśmiechała się przy tym półgębkiem. Dla Rozy ta
niespodziewana inspekcja była bardzo nieprzyjemna.
- A więc to ty? - powiedziała Molly Connelly cicho. Tak cicho,
aby żaden z jej synów nie usłyszał.
Nie było na to odpowiedzi.
Roza dalej stała oparta o ścianę stajni. Mokra i zmarznięta, czuła
się w tej chwili akurat równie pociągająca co przytopiony kot.
Bardzo nie chciała, by ta anielsko piękna istota dalej na nią
patrzyła, oceniała ją i doszła do wniosku, że do niczego się nie
nadaje.
- Nienawidziłam cię, odkąd miałam w głowie dość rozumu, żeby
poznać nienawiść - uśmiechnęła się Molly. - Być może teraz,
kiedy przekonałam się, że naprawdę istniejesz, będzie mi łatwiej,
Kiedy wiem, że istniejesz nie tylko w głowie Seamusa.
- O czym ty mówisz? - spytała Roza najwyraźniej jak umiała, z
dłuższymi przerwami pomiędzy każdym słowem.
- O tobie - powiedziała Molly. - O wybrance elfów. O tej, która
jest godna zaszczytu zostania żoną Seamusa 0'Connora. - Uniosła
brwi. - Nie wmawiaj mi, że nie opowiedział ci o swoich wizjach.
Jeśli to
prawda, to jesteś pierwszą osobą, przed którą ich nie objawił.
Przynajmniej pierwszą z tych, które liczyły się w jego życiu. Ty
byłaś tarczą, za którą się skrywał. Miałam osiem lat, kiedy
pierwszy raz usłyszałam o rudowłosej kobiecie w łodzi pełnej
kwiatów. O księżniczce, która miała przybyć przez morza, żeby
zostać jego żoną. Myślisz, że nie byłam o nią zazdrosna?
Księżniczka! Miała przybyć znikąd i dostać wszystko to, co inne
mogły pożyczyć zaledwie na chwilę...
Roza wpatrywała się w Molly nieprzytomnie. W końcu zamknęła
oczy i pozwoliła słowom do siebie dotrzeć. Czuła się tak, jakby
nagle znalazła się wśród szalejących fal, lecz nie pragnęła być w
żadnym innym miejscu. Potrzebowała tego. Potrzebowała każdej
gwałtownej fali, która ją zalewała.
... wreszcie się ocknęła...
- Sądziłam, że on kłamie - powiedziała.
- Seamus nigdy nie okłamuje swoich kobiet - oznajmiła Molly
Connelly. - Mówię z gorzkiego doświadczenia.
Długo przyglądała się Rozie, a w jej spojrzeniu pojawiło się coś
na kształt współczucia.
- Jesteś pewna, że wiesz, co robisz? - spytała. Roza kiwnęła
głową.
- Owszem. Tak. Dosyć. Molly roześmiała się.
- To chyba wystarczy - powiedziała, czując, że polubiła tę
nieznajomą kobietę, przybyłą wprost z jej młodzieńczych
koszmarów. - Zdumiałoby mnie, gdyby ktoś mógł być całkiem
pewien, jeśli chodzi o Seamusa. To jedyny nieprzewidywalny
człowiek, jakiego w życiu spotkałam.
Roza kiwnęła głową.
- Lubię cię - powiedziała.
- Ja też cię lubię - odparła Molly. - Wydaje mi się, że jesteśmy do
siebie podobne.
Po twarzy Rozy przemknął blady uśmiech. To dziwne, że można
zobaczyć odbicie własnej duszy w oczach zupełnie nieznajomej
osoby. Nigdy nie sądziła, że to możliwe... dopóki nie spotkała
Molly Connelly...
- To jego chciałam - wyznała Molly cicho. Wyrzucała z siebie
słowa z niezwykłą prędkością. - Ale wiedziałam, że on jest inny
od wszystkich. I pewnie właśnie z tego powodu chciałam go
mieć.
Oddychała prędko i jej wyjaśnienia nie całkiem docierały do
Rozy, lecz Molly mówiła chyba przede wszystkim do siebie.
- Tutaj, jeśli urodzisz nieślubne dziecko, równie dobrze mogłabyś
umrzeć. Dlatego chodzi o to, żeby mieć na wszelki wypadek kilka
otwartych drzwi. Aż do ostatka miałam nadzieję, że Seamus mnie
uratuje. Czekałam, aż zaproponuje mi małżeństwo. Czekałabym
jeszcze dłużej, ale nie mogłam odmówić, kiedy przyciągnęli
opierającego się Danny'ego.
Uśmiechnęła się.
- Jego także kochałam. Danny był miły, ale z nich dwóch to on
był większym marzycielem. Seamus przynajmniej rozumie, że
gdzieś po drodze musi być okrutny i zły. Danny tego nie
pojmował. Dlatego łatwiej było go złamać. Łatwiej też zranić.
Ale nie pociągnął za sobą nikogo, kiedy go złapali. Umarł jak
bohater, nie pozostawiając po sobie nic, z wyjątkiem dzieci i
długów.
Molly koniuszkami palców pogładziła gruzłowaty policzek
Rozy. Roza pozwoliła jej na to, lecz mimowolnie zesztywniała.
Oczy zrobiły jej się szklane.
- Przepraszam - szepnęła Molly. - On mówił, że będziesz tak
wyglądała - wyjaśniła. - Jeden biały poli-
czek, a drugi purpurowy - dodała, omal się nie krztusząc. - Nigdy
nie sądziłam, że to się może spełnić. Myślałam, że te baśnie
wylęgły się w jego głowie i wśród elfów... Ostatnim słowom
towarzyszył lekki śmiech.
- Jesteś taka młoda - westchnęła Molly Connelly. -Ja mam
trzydzieści dwa lata. Myślałaś, że jestem starsza, prawda?
Urodziłam dwanaścioro dzieci. Dwoje straciłam. A ile ty masz
lat?
- Prawie dwadzieścia.
- A dzieci?
Roza pokręciła głową
- Straciłam dwoje - powiedziała.
To nie było całkowitą prawdą, a przynajmniej nie taką, jak
zrozumiała to Molly. Ale jej nie mogła wyznać całej prawdy. Nie
mogła powiedzieć, że jedno ze swoich dzieci urodziła dla innej
kobiety. To by z niej zrobiło...
... kobietę, z którą mężczyźni się nie żenią...
- On ci da więcej dzieci - uśmiechnęła się Molly, ale Roza
zorientowała się, że Irlandka płacze. - A ja pożyczam ci dwóch
swoich synów. Jestem spokojna, że on się o nich zatroszczy.
Teraz, kiedy wiem, że jesteś z nim. Z nimi. Musiałam cię
zobaczyć, rozumiesz? Roza kiwnęła głową.
Molly wsunęła jej rękę pod ramię.
- Poznaj moich synów - powiedziała z dumą. -Poznaj Tommy'ego
i Danny'ego. Pastora Franka O'Shaughnessy obudziła czyjaś
wielka dłoń, przyciskająca mu się do ust, i czyjś głos, szepczący
mu jego własne imię prosto do ucha.
- Frank! Frank! Obudź się!
Pastor próbował usiąść, lecz ten, który go obudził, był silniejszy.
Frank został zmuszony, by opaść z po-
wrotem na poduszki, lecz czyjaś postać uniosła się w taki sposób,
że stała się widoczna. Mężczyzna górował nad łóżkiem.
- Cicho! - Seamus delikatnie puścił wuja.
- Powinienem był się domyślić, że to ty - rzekł z gniewem Frank
0'Shaughnessy.
Usiadł, z wysiłkiem opierając się o wezgłowie i zadając sobie w
duchu pytanie, czego też może tym razem spodziewać się po
zbuntowanym synu Lottie.
- Nie jestem sam w domu - powiedział ostrzegawczym tonem,
zmrużonymi oczyma patrząc na siostrzeńca.
- Ja już wiem, kto tu jest - odparł zniecierpliwiony Seamus. - Nie
on jest mi potrzebny. Nie przyszedłem tutaj zgłosić się na policję.
Moja głowa wciąż jeszcze mocno siedzi na szyi i nie zamierzam
tego zmieniać. Potrzebuję ciebie, Frank.
- Mnie?
Seamus kiwnął głową.
- I mam cholernie mało czasu.
- Nie przeklinaj - poprosił wuj. Seamus udał, że nie słyszy.
- Chcę, żebyś udzielił ślubu, wuju.
- Co takiego? Nie mogę! - wykrzyknął Frank 0'Shaughnessy.
- Nie możesz? A co, nie jesteś księdzem? Na cóż człowiekowi
ksiądz w rodzinie, skoro mówi, że nie może udzielić ślubu, gdy
się go o to prosi?
- Musisz mieć wszystkie papiery w porządku, Seamus - wyjaśnił
pastor.
- A sądzisz, że nie mam?
- Powiedzmy to sobie tak. Uciekasz. Twoje nazwisko zostało
przeklęte. Jesteś wyjęty spod prawa i wtrącą cię do najbliższego
więzienia, jeśli tylko wpadniesz
w ręce policji. Nie, Seamus, nie sądzę, abyś miał papiery w
porządku.
- Jesteś skłonny popełnić grzech, pastorze? - spytał Seamus,
przysiadając na łóżku wuja. - Przestanę nazywać cię ojczulkiem,
jeśli wyświadczysz mi tę przysługę!
- Bardzo na tym skorzystam - odparł Frank 0'Shaughnessy,
zastanawiając się, jak długo jeszcze potrwa ta farsa i jak dalece
Seamus jest skłonny ją przeciągać.
- Chcę, żebyś udzielił ślubu mnie i kobiecie, którą kocham, wuju
- rzeki Seamus z powagą. - Inaczej popełnię śmiertelny grzech,
jakim będzie życie razem z nią bez błogosławieństwa i bez
odpowiedniej ceremonii. Masz sumienie, żeby tak się stało?
- Jesteś bardziej bezczelny niż sam diabeł, Seamus! Siostrzeniec
wzruszył ramionami.
- Liczyłem, że nazwiesz mnie wcielonym diabłem, lecz tym
razem ci odpuszczę.
Między nimi zapadła cisza.
- Ta ceremonia i tak nie będzie ważna - stwierdził wreszcie Frank.
- Może nie w tym kraju - przyznał Seamus. - Ale jeśli sporządzisz
dokument, na którym widnieć będzie twój podpis i twoja pieczęć
lakowa, wierzę, że wystarczy tam, gdzie będzie mi potrzebny.
- A mianowicie?
- Naprawdę muszę ci to tłumaczyć? - spytał Seamus. - Nie chcesz
chyba, żebym obrażał człowieka o tak bystrym umyśle, wuju?
- Tak więc Ameryka jest krainą z marzeń?
- Ameryka to kraina mlekiem i miodem płynąca, ojczulku Franku
- zapewnił Seamus. - Wyskakuj teraz z wyra, wuju, i napisz to
oświadczenie, stwierdza-
jące zawarcie małżeństwa pomiędzy pewnym Seamu-sem
Michaelem 0'Connorem i Rose Samuels...
Roza i Molly siedziały na sianie przy jednym ze słupków do
przywiązywania koni, niemal całkiem skryte w mroku i cieniach,
gdy nagle drzwi stajni się otworzyły. Chłopcy już wcześniej
schowali się w jednym z pustych boksów. Wszyscy czworo
wstrzymali oddechy.
Rozległy się kroki więcej niż jednej osoby. Drzwi znów trzasnęły
i dotarł do nich odgłos klucza przekręcanego w zamku. Molly i
Roza złapały się za ręce. Odruchowo szukały u siebie nawzajem
pociechy, ogarnięte wspólnym strachem.
Zapłonęła latarnia.
- Rosi - rozległ się głos Seamusa.
Brzmiał w nim strach. Ruszył szybszym krokiem, nim zdążyła
podnieść się na tyle, by ją zobaczył. Molly puściła jej rękę i
popchnęła do przodu. Pomogła jej zrobić ten pierwszy krok,
który zdaniem Rozy zawsze bywa najtrudniejszy. Nie umiała
wychodzić komuś na spotkanie.
- Nie strasz mnie tak, Rosi - poprosił Seamus. Objął ją i przytulił
do siebie niemal kurczowo. Zamknął oczy, żeby powstrzymać
łzy. Mocno całował jej usta i policzki. - Nigdy więcej mi tego nie
rób. - Wydawało mi się, że już cię nie ma.
Rozę ogarnęła świadomość, że on naprawdę jej potrzebuje.
Rozprzestrzeniła się po całym ciele jak cudowne, leniwe ciepło.
Roza stała w milczeniu, spokojnie, napawając się ową
świadomością, i czuła, że tak jest dobrze, że tak być powinno...
... że należy do niego...
- To dopiero! - rozległ się głos człowieka, który trzymał latarnię
przy drzwiach stajni.
Roza poznała głos Franka. Zdziwiona stanęła na palcach i
popatrzyła na niego ponad barkiem Seamusa.
Również Molly rozpoznała Franka i w jej świadomości
złowieszczym echem odezwały się słowa Donala. Przypomniała
się paskudna nieufność, jaką Donal żywił do pastora. Donal był
przekonany, że Frank O'Shaughnessy jest w stanie zdradzić
rodzonego siostrzeńca, swoją własną krew.
- Masz nie po kolei w głowie, Seamus - zauważył wuj. Ruchem
latarni wskazał na Molly. - Co ona tutaj robi? Ma być twoim
świadkiem, Seamus?
- Właśnie - odparł Seamus.
Chłopców Molly nie mógł nigdzie dojrzeć, ale stwierdził, że tak
może będzie lepiej. Frank nie musi znać wszystkich tajemnic. Po
cóż mu wiedzieć, że Molly wysyła synów Danny'ego do
Ameryki.
- Potrzebowałem świadka, któremu mogę zaufać -dodał Seamus,
błagając Rozę wzrokiem o milczenie.
Gdy otworzyła usta, zamknął je starannie pocałunkiem. A gdy ich
wargi się rozdzieliły, Roza nie miała już ochoty protestować.
Seamus, zniecierpliwiony, kiwnął głową na wuja.
- Odstaw lampę, Frank, i rozpocznij wreszcie te swoje rytuały.
Wystarczy tylko to, co najbardziej konieczne. Ta część, w której
mnie pytasz, czy chcę pojąć ją za żonę, a ją, czy chce mnie za
męża. No i jeszcze ta późniejsza formułka, mówiąca, że jesteśmy
małżeństwem.
Frank podał lampę Molly. Odsunęła chustę z włosów i
uśmiechnęła się lekko. W ciemności nie było widać wyrazu jej
oczu. Starała się, by światło latarni nie padało na nią.
Seamus stanął z Rozą w objęciach. Trzymał ją tak, jakby chciał ją
chronić. Przyciskał do piersi, by mogła słuchać rytmu jego serca i
zrównać z nim własny puls.
By otoczyło ją jego ciepło i by w jej duszy przestały istnieć
wszelkie wątpliwości co do tego, gdzie jej miejsce.
- To nie jest kościół - powiedział Seamus tak cicho, że tylko Roza
mogła go słyszeć. A nawet gdyby te słowa dotarły jeszcze do
czyichś uszu, i tak nikt by ich nie zrozumiał. - To stajnia. Chcesz
tego, Rosi? Chcesz mnie poślubić? Tu i teraz?
Kiwnęła głową ze łzami w oczach.
- Tak, Seamusie - powiedziała i uważała tak z całego serca.
To przecież nie mogło być złe? ... tak chyba być powinno...
Głos Franka był suchy jak papier. Pośpiesznie odprawił
ceremonię, a trzy minuty później ogłosił ich małżeństwem i podał
Seamusowi dokument, którego treść siostrzeniec sam
podyktował mu w jego własnej sypialni.
- Nie życzysz im szczęścia - zauważyła Molly cicho, oddając mu
z powrotem lampę.
- Nie - odparł Frank 0'Shaughnessy.
- Gorzej, że nie każe mi pocałować panny młodej - burknął
Seamus i przycisnął usta do warg Rozy.
Frank 0'Shaughnessy odwrócił się od nich z miną wyrażającą coś
na kształt obrzydzenia. Długimi krokami ruszył w stronę drzwi
stajni. Molly dogoniła go, gdy przekręcał klucz w zamku.
Położyła mu dłoń na przedramieniu i zatrzymała go, nim
otworzył.
- Nie doniesiesz na niego, prawda?
Frank popatrzył na Molly Connelly. Pamiętał, jakim pięknym
była dzieckiem. Pamiętał wstyd, jaki się do niej przykleił.
- Naprawdę się za nim wstawiasz, Molly? - spytał niemal
łagodnie.
- Tak - powiedziała.
- Nie doniosę na niego - obiecał. - Nigdy nie wspomnę o tym, co
tu zaszło. Ani słowem, Molly Connelly!
Rozdział 12
Po drodze nad morze nikogo nie widzieli. Probostwo położone
było w miejscu nierzucającym się w oczy, lecz nad brzeg nie było
daleko, jeśli wiedziało się, którędy iść na skróty.
Roza deptała Seamusowi po piętach, zagryzając zęby z bólu, jaki
sprawiały jej pęcherze na nogach. Nie wspomniała o nich
Seamusowi, bo nie miała zamiaru skarżyć się akurat teraz. To był
przecież ostatni kawałek.
Obok Seamusa szli dwaj synowie Molly. Sprawiali wrażenie, że -
dokładnie tak jak Seamus - posiadają jakąś naturalną skłonność
wtapiania się w otoczenie i spowijania w mrok. To ona
hałasowała, to ona deptała gałązki, które łamały się z trzaskiem,
to ona przeklinała przez zęby, gdy zahaczyła o coś butem albo
brzegiem spódnicy. To ona ich opóźniała. Ale też i żaden z nich
nie miał spódnicy, o której stale trzeba było myśleć...
To chyba najdziwniejsza noc poślubna, jaką kiedykolwiek
przeżyła panna młoda, myślała Roza. Ale może też i tego ślubu
nie należało uważać za prawdziwy? Istniało przecież to dziwne
słowo o takim ciężkim, wstrętnym wydźwięku.
... bigamia...
Zadawała sobie w duchu pytanie, komu jest gorzej, które z nich
popełniło straszniejszy grzech i kto wobec tego może spodziewać
się surowszej kary. Ona czy Seamus?
Ona już była mężatką. On o tym wiedział, lecz mimo wszystko
się z nią ożenił.
... na pewno będą się smażyć w smole w tym samym miejscu...
... i tak samo długo...
Być może więc nie zasługiwała na żaden inny sposób uczczenia
tego ślubu, jakże różny od wszelkich uroczystości
towarzyszących zwykle podobnym chwilom.
Wiatr nie ustawał. Musiała się wprost na nim kłaść. Zimne,
wilgotne podmuchy przenikały przez warstwy ubrania,
wychładzały członki tak, iż miała wrażenie, że zupełnie straciła w
nich czucie, za to stopy jej płonęły...
- Nie uda nam się odbić od brzegu - szepnęła cicho do Seamusa.
Musiała coś powiedzieć, nawiązać jakąś rozmowę, bo może on
wtedy na chwilę się zatrzyma. Nie potrafiła się przemóc, by
poprosić go o to wprost. On nie może sobie pomyśleć, że ona go
opóźnia, że jest mu kulą u nogi.
... ostatni kawałek...
- Może cię zdmuchnąć do morza, jak będziesz próbował ukraść
łódź - spróbowała dotrzeć do niego w inny sposób.
- Ukradniemy łódź? - spytał z podnieceniem młodszy z
chłopców. Miał z nich dwóch jaśniejszy głos i byl bardziej
skłonny do rozmowy niż jego starszy o dwa lata brat.
- Jeśli będzie trzeba - odparł Seamus. Jego głos
zabrzmiał tajemniczo. Prawie się śmiał. Żadne słowo więc nie
padło, dopóki nie dotarli na sam brzeg.
Wiatr ciskał fale na ląd. Roza widziała, jak się przetaczają, z
białymi grzywami piany na szczytach. Nie było między nimi
przerw. Rosły, łamały się, piana gęstniała jak mydło, a potem z
hukiem uderzały o kamienie na brzegu. Waliły jak zaciśnięte
pięści.
Jak policja królowej swoimi pałkami.
Twarde uderzało o miękkie.
Miękkie o twarde.
Wiatr zmuszał Rozę, by zginała się wpół, ale synowie Molly,
jeszcze chłopcy, najwyraźniej się nim cieszyli. Pobiegli pod wiatr
ku falom, a Seamus nie skarcił ich, że radują się tak, jak
przynależy młodości. Zresztą wiatr był taki silny, a fale gadały
tak głośno, że nie dosłyszeliby głosu wśród tej grzmiącej rozmo-
wy, jaką natura wiodła z samą sobą.
Roza przytuliła się do Seamusa, nie miała ani trochę ochoty
wsiąść do małej łódki i wyruszyć na wzburzone morze. Nie
mogła też pojąć, w jaki sposób zdołają odbić łodzią od brzegu,
skoro wiało dokładnie w przeciwną stronę. Raczej znajdą się przy
wejściu do portu w Cork, niż uda im się odbić od wybrzeża i po-
płynąć na zachód.
- Wycofuje się pani teraz, pani O'Connor? - spytał Seamus.
Musiał do niej krzyczeć, chociaż bliżej siebie już stać nie mogli.
Roza nie wysilała gardła, pokręciła tylko głową. Łzy zapiekły ją
w oczy, które zapłonęły tak jak stopy. Nie wiedziała jednak, czy
płakałaby, gdyby nie wiatr. Zrzucenie winy na wiatr wydawało
się ze wszech miar słuszne.
Nie chciała się jednak teraz poddawać. Byli już tak blisko.
Brakowało naprawdę ostatniego kawałka.
- To dobrze! - wrzasnął Seamus i delikatnie obrócił twarz Rozy,
przykładając dłonie do obydwu jej policzków. - Widzisz? -
zawołał.
-Co?
- Nie widzisz?
I wtedy zobaczyła. Mroczny cień daleko na morzu. Tuż za
zakotwiczonymi, mniejszymi żaglówkami, służącymi jako
zabawki przedstawicielom angielskiej klasy wyższej,
spędzającym tu wakacje.
Tam cumował statek. Statek! Prawdziwy, porządny statek!
Seamus puścił Rozę i wychylił się w tył, rozpościerając ręce
wśród podmuchów wiatru, jakby je obejmował, i wykrzykiwał
niepogodzie swoją szaloną radość.
- Czy to nasz statek? - spytała Roza.
- Tak, to on - odparł Seamus. - I zamierzam ukraść którąś z
najmniejszych łódek i powiosłować do niego. Nawet gdyby to
miała być ostatnia rzecz, jaką zrobię w życiu!
Ten pomysł nie wydał się Rozie tak przerażający. Właściwie
nawet ją rozbawił. Pozwoliła Seamusowi się pocałować i śmiała
się w jego usta, które miały smak soli, niesionej wiatrem tak
gwałtownie pieszczącym fale Atlantyku, bijące o ten brzeg. Do
tego smaku mogła się przyzwyczaić.
Seamus zawołał chłopców, a oni ogarnięci tą samą żądzą
przygody, która z niego wprost tryskała, bez najmniejszych obaw
rzucili się w fale i brodząc w wodzie, pokonywali gniewne
podmuchy wichru i siły morza.
Roza bała się znacznie bardziej. Żywiła dla morza głęboki
szacunek, lecz wiedziała, że przynajmniej umie dobrze pływać.
Nauki pobierane w dzieciństwie wciąż tkwiły w ciele. Wdzięczna
była teraz Wielkiemu
Samuelowi, który uważał za bardzo ważne, aby jego dzieci
umiały pływać.
Woda sięgała jej właściwie pod piersi, lecz nie dało się stać na
dnie. Kamienie były obrośnięte i śliskie, a fale, gwałtowne i
nieobliczalne, rzucały wyzwanie zmysłowi równowagi, atakując
raz z jednej, raz z drugiej strony.
Roza czuła, że jej ubranie i buty stają się ciężkie, ciągną ją w dół i
z powrotem do brzegu, pluła słoną wodą i przeklinała, aż huczało,
ale że czyniła to w swym ojczystym języku, miała nadzieję, że
irlandzcy święci jej nie zrozumieją.
W głowie miała tylko jedną myśl, która wydawała jej się
obsesyjna, ale wylęgła się w jej umyśle, należała do niej i Roza
mocno się jej trzymała, myśl ta mówiła jej bowiem, że jeszcze się
nie poddała. Nawet nie zamierzała się poddać.
... dalej...
... dalej...
... nie stracić z oczu niebieskich pleców Seamusa... Niebieskich?
Przecież Seamus nosił brązową kurtkę! Roza wbiegła w fale,
rzuciła się w nie, usiłując wypatrzyć coś w tej zieleni, granacie,
czerni i pianie. Ale wokół niej była tylko woda.
Tylko woda.
Morze.
Spienione, rozwścieczone morze, które chciało ją nakryć,
pogrzebać, skryć, rozdzielić z Seamusem. Ktoś się na nią złościł,
a może gniewał się również na Seamusa. To właśnie teraz
nadeszła kara. Kara za śmiertelne grzechy. Kara za to, że zagrali
na nosie wszystkiemu, co święte, zmuszając prawdziwego
księdza, by udzielił im ślubu w środku nocy, chociaż wiedzieli, że
źle czynią...
Źle, źle, źle...
To słowo monotonnie się w niej powtarzało. Uderzało w nią.
Wciskało ją pod powierzchnię i znów podrywało. Wypluwała
wodę i płynęła dalej, wymierzała ciosy i kopniaki tym dzikim
silom natury, które chciały ją zgładzić, które chciały rozdzielić ją
z Seamusem, które chciały wszystko zniszczyć właśnie teraz,
kiedy nareszcie uwierzyła, że będzie szczęśliwa...
Ramiona zrobiły się takie ciężkie.
Stopy zrobiły się takie ciężkie.
Słona woda oślepiała...
Ogłuchła od grzmiącego huku fal...
- Seamus! - krzyknęła Roza rozpaczliwie, wyciągając ręce ponad
głowę, nad wodę, jakby chciała pazurami sięgnąć do nieba, jakby
chciała wczepić się w gęste chmury, przytrzymać się ich,
zawiesić się na nich koniuszkami palców i wydostać na światło
dnia, na słońce...
... do Seamusa...
- Seamus! - zawołała, a zaraz potem usta zalała jej morska woda i
Roza przegrała walkę z następną falą.
- ... wracaj, wracaj, wracaj...
Nie wiedziała, skąd dochodzi ta piosenka. Rozlegała się
wszędzie, dookoła. Nakrywała ją jak koc, falowała pod nią jak
najmiększy materac, była jej poduszką, jej myślami...
Była niebem nad jej głową i ciepłym blaskiem słońca,
podmuchami wiatru i chmurami, przypominającymi kłębki waty,
powolnymi, puszystymi, cichszymi niż śnieg...
Piosenka dźwięczała w jej żyłach.
- ... wracaj - rozlegało się nucenie. - Wracaj, wracaj, wracaj...
- Rosi! Gdzie jest Rosi?
Seamus cisnął swój worek do wnętrza małej jolki, która ledwie
opierała się naporowi fal i wiatru. Wybrał tę łódkę wyłącznie z
tego powodu, że na jej dnie leżały wiosła. Poza tym wiedział, że
jest lekka, więc będzie łatwo wiosłować, a przy tym wszyscy się
w niej pomieszczą.
Nie rozumiał, dlaczego Malcolm Hart zakotwiczył tak blisko
brzegu, ale przy tej pogodzie był za to Anglikowi dozgonnie
wdzięczny.
Tymczasem Rosi zniknęła!
Starszy z chłopców Molly zzuł buty, ściągnął sweter i skoczył w
morze, zanim Seamus zdążył do niego krzyknąć, że ma zostać w
łodzi. Rozzłościł się, bo dopóki obaj chłopcy siedzieli w jolce,
miał przynajmniej pewność, że oni się nie zgubią.
- Ty zostań! - wrzasnął Seamus do młodszego, wbijając w niego
ostry wzrok. Sam ściągnął skórzane buty, nie miał czasu na
chowanie ich w bezpiecznym miejscu pod ławeczką i kiedy
zanurkował pod mroczną wodę, przez głowę przeleciała mu
myśl, że naprawdę lubił te buty...
Jak mógł w takiej chwili myśleć o butach?
Musiał wynurzyć się na powierzchnię, żeby zaczerpnąć
powietrza, i mało przy tym nie wpadł na głowę Danny'emu, który
również musiał nabrać oddechu. Byli tak blisko siebie, że zdążyli
porozumieć się wzrokiem. Zaraz potem chłopiec znów
zanurkował pod wodę, a Seamus jeszcze kilkakrotnie zawołał
Rosi po imieniu, nim zrozumiał, że to się na nic nie zda. Muszą ją
znaleźć, a nie mieć nadzieję, że ich usłyszy. Tu nie słyszało się
nawet własnych myśli, wiatr i morze miały zbyt potężne głosy!
Nie mógł jej zgubić kilka łokci od brzegu!
Nie mógł jej dostać i stracić jednego i tego samego dnia... ...
kara... ... to jego kara...
Seamus znów zanurzył się pod wodę, czuł jej lodowaty chłód, w
uszach mu dzwoniło, a serce w piersi ściskało się z żalu. Chciał
się poddać, opaść w głąb wody, zostać razem z nią. Nie chciał
dłużej żyć, jeśli jej już nie było...
Kiedy następnym razem wynurzył się na powierzchnię,
znajdował się w pobliżu jolki i poprzez mrok, który zaczynał
jakby się rozjaśniać, zobaczył, że kawałek dalej, z boku, starszy
syn Danny'ego wynurza się z wody, w ramionach dźwiga jakiś
ciężar, tłumoczek, a wszystko zdawało się dziać tak wolno...
Seamus rzucił się do walki z falami, widział, że chłopak zmaga
się z nimi z takim samym trudem, chociaż morze pociągało go w
głąb, w stronę łodzi. Ale Danny'emu było jeszcze ciężej, bo
trzymał w ramionach Rosi...
Kiedy Seamus dopłynął do niego, chłopiec był już przy jolce.
Danny, straszliwie blady, lecz z triumfalnym uśmiechem na
ustach, oddał mu nieprzytomną Rozę.
- Ona oddycha! - wrzasnął chłopiec, przytrzymując łódkę,
podczas gdy Seamus przerzucał Rozę do środka przez drugą
burtę.
Leżała na dnie łodzi nieruchomo, lecz Seamus nie miał teraz
czasu o niej myśleć. Musiał bezpiecznie dowieźć ich do statku.
Nie mógł nic zrobić dla Rozy, dopóki nie znajdą się na pokładzie,
wszyscy czworo. Wszystko zależało teraz od niego.
... być może również jej życie...
- Do łodzi! - nakazał Danny'emu i chłopak wciągnął się do
środka.
Potem razem z bratem ciężko położyli się na przeciwległej
burcie, kiedy Seamus wydostawał się z wody. Ledwie odgarnął
do tyłu mokrą grzywkę, żeby spływająca z niej morska woda nie
wpadała mu do oczu i nie oślepiała go, a już rzucił się do wioseł.
Kątem oka dostrzegł, że któryś z synów Danny'ego, który - nie
wiedział, bo wszystko otulała zielonoczarna mgła - przeciął cumę
jolki.
Seamusowi przemknęło przez głowę, że obaj ci chłopcy
odziedziczyli wiele dobrego. Obaj z pewnością wyrosną na
mężczyzn. W synach Danny'ego, w synach Molly nie było nic
złego!
Wydawało się, że dotarcie do statku potrwa całą wieczność.
Seamus miał wrażenie, że z każdym ruchem wioseł coraz
bardziej zbliża się z powrotem do lądu. Walczył i zmagał się z
falami, a one wydawały się całkowicie nieruchome, po to, by w
następnej chwili, kiedy Seamusowi zdawało się już, że może
wreszcie odpocząć z piórami wioseł w powietrzu, bo niosą ich w
stronę statku, porywały ich znów do tyłu. Jak gdyby czyjeś
niewidzialne ręce za wszelką cenę pragnęły zanieść jego i tych
ludzi, za których był odpowiedzialny, z powrotem na brzeg.
- Pomóżcie mi teraz! - mruknął przez zęby. - Jeżeli kiedykolwiek
macie mi pomóc, niech to będzie właśnie teraz! Pomóżcie mi!
Już!
Na rękach miał pęcherze, siedział bosy w maleńkiej łódeczce, a
morze bawiło się nimi, rzucając ich w przód i w tył, z jednej
strony na drugą. Już niedługo w małych lepiankach w Kinsale
zapłoną światła, a wtedy sierżant policji z Cork, przebywający z
wizytą u pastora Franka O'Shaughnessy, zobaczy, jak najbardziej
poszukiwany w południowej Irlandii człowiek rozpaczliwie
zmaga się z południowo-zachodnim wiatrem tuż przy brzegu.
Będzie mógł wejść do wody, a potem zaproponować mu
szubienicę...
Takie myśli snuły się Seamusowi po głowie, kiedy nagle coś
zazgrzytało o burtę łodzi i niebo przesłonił jakiś ogromny cień.
Statek!
Dotarli do przeklętego statku!
Następna fala odrzuciła ich od statku o całą długość, a Seamus
prędko w myślach zmienił zdanie i powiedział sobie, że dotarli do
błogosławionego statku.
- Wołajcie! - nakazał chłopcom i zaraz dziwnym trójgłosym
chórem zaczęli krzyczeć tak długo, aż udało im się zwrócić na
siebie uwagę, i wreszcie z góry spuszczono sznurową drabinkę.
Seamus złapał ją jedną ręką i przytrzymał. Nic na świecie nie
skłoniłoby go do jej puszczenia.
Tommy chwycił bagaż swój i brata, a potem, okazując wyraźną
pogardę śmierci, popatrzył w górę i z uśmiechem, sprawnie jak
wiewiórka, wspiął się po drabince i zaraz zniknął za relingiem.
Starszy syn Dan-ny'ego wciągnął buty, a potem, uśmiechając się,
schował wspaniałe skórzane buty Seamusa do worka z rzeczami
jego i Rosi. Zarzucił worek na plecy i złapał drabinkę.
- Przytrzymam! - zawołał do Seamusa.
Seamus nie protestował. Sam, kiedy miał czternaście lat, uważał
się za mężczyznę, a ten czternastolatek, który nosił imię swego
ojca, dopiero co udowodnił Seamusowi, że już można traktować
go jak mężczyznę.
Skinął tylko chłopcu głową i przerzucił sobie Rosi przez ramię.
Zawisła bezwładnie jak worek ziemniaków, czuł jednak, że
oddycha, i to dało mu nadzieję. Dalej nie ośmielał się sięgać
myślą. Skupił się jedynie
na tym, że musi dotrzeć razem z nią na pokład statku. Nie tracił
czasu na pytanie chłopca, czy zdoła przytrzymać drabinkę. Sam
chwycił ją jedną ręką, postawił bosą stopę na pierwszym stopniu i
ruszył w górę stromej burty statku.
Na szczęście Roza była lekka, a on zawsze umiał się wspinać jak
kozica. Nie bał się wysokości, przerażał go jedynie wiejący z
gwałtowną siłą wiatr. Trzy albo cztery razy podczas wspinaczki
musiał się zatrzymywać, bo podmuchy wichru stawały się tak
silne, że wydawało mu się, iż wywieje mu Rozę z objęć,
zdmuchnie ją z jego ramienia z powrotem do wody. To by
oznaczało pewną śmierć...
Na górze już wyciągały się po nią ręce, przeniosły ją przez reling,
wciągnęły na pokład, w bezpieczne miejsce, i zaraz też Seamus
mógł przerzucić nogi na drugą stronę i przynajmniej na razie
odetchnąć z ulgą, sprawdziwszy jeszcze, że starszy z synów
Danny'ego już podjął wspinaczkę. Szeroki uśmiech chłopaka
jaśniał w mroku.
- Sądziłem, że to wikingowie porywają irlandzkie kobiety -
powiedział Malcolm Hart w charakterystyczny dla siebie,
powolny sposób. Jego potężna postać zdawała się górować nad
pokładem, a kiedy mówił coś ironicznie, brwi unosiły mu się
niemal do nasady włosów.
- Mam nadzieję, że moja kajuta jest wolna - wysa-pał Seamus, nie
chcąc tracić czasu na pogawędki.
- Twoja kajuta jest w takim stanie, w jakim ją zostawiłeś - odparł
Malcolm Hart.
Seamus nie słuchał go dłużej. Delikatnie wziął Rozę na ręce i
poniósł do wnętrza statku.
- Przyślij chłopców z koniakiem! - rzucił jeszcze przez ramię.
- ... wracaj, wracaj, wracaj! - szeptały głosy. - Twoje miejsce nie
jest tutaj! Musisz wracać!
Kiedy otworzyła oczy, zobaczyła, że jest ubrana w kosztowną
suknię z zielonej materii, połyskującą leciutko i miękką jak
księżycowe, letnie noce.
Jedwab! To musi być najprawdziwszy jedwab!
Nigdy dotąd nie miała podobnej sukni, była jednak przekonana,
że ów drogi materiał właśnie tak musi wyglądać. Popatrzyła na
siebie z szacunkiem przemieszanym ze strachem.
- Dlaczego mam nosić taką piękną suknię? - spytała, a dookoła
niej perlił się śmiech z niezliczonych gardeł.
Wesoły, radosny śmiech. Szemrzący jak strumyki na wiosnę,
płynące przez zielone, bujne irlandzkie doliny i wzgórza.
- Idziesz na spotkanie swojego oblubieńca! - odpowiedziały
głosy.
I znów wokół niej rozległy się chichot i śmiechy, ale nikogo nie
widziała. Wiedziała, że tu są, lecz nikogo nie mogła dostrzec.
Ktoś wziął ją za ręce i poprowadził na brzeg. Tam czekała na nią
łódź. Wiedziała, że należy do niej. Nikt jej o tym nie powiedział,
lecz i tak miała to w świadomości.
Weszła do łodzi i usiadła na ławeczce. Jakże pięknie ją
ozdobiono!
Łódź ustrojona była czerwonymi, pulchnymi różami i setkami
białych konwalii. Kwiatowe girlandy ciągnęły się wzdłuż burt,
wnętrze łodzi też pełne było kwiatów, czerwonych i białych, a
ona w połyskliwej zieleni siedziała wśród tej bujności. Wiatr
pochwycił łódź i poprowadził ją na pełne morze. W łodzi nie było
wioseł, lecz ona się nie bała. Wiedziała, że nic złego jej nie
spotka.
Wiatr prowadził ją tam, dokąd zmierzała. Bawił się jej włosami,
rozwiewał na podobieństwo gorących jęzorów ognia, a ona nie
mogła przygładzić ich rękami. Widać tak miało być.
Wreszcie zobaczyła inny brzeg. Wiatr kierował łódź właśnie ku
niemu.
Na brzegu stał na szeroko rozstawionych nogach piękny
mężczyzna. Miał kręcone, złocistobrązowe włosy, a twarz
zakończoną ostro zarysowanym podbródkiem. Kiedy się
uśmiechał, przypominał kunę albo lisa. Miał uśmiech w kształcie
półksiężyca, oczy szare jak popiół, był wysoki, wąski w biodrach
i szeroki w ramionach.
Kiedy łódź zaszurała o dno, mężczyzna otworzył objęcia i
uśmiechnął się do niej półksiężycowym uśmiechem, ona wtedy
wstała i wysiadła z łodzi.
Ruszyła w jego stronę.
- ... wracaj, wracaj, wracaj - szeptały głosy. - To twój oblubieniec
- szeptały. - To twoje przeznaczenie, nasz wybraniec, nasz
ulubieniec...
- Witaj z powrotem - szepnął Seamus z czułością, kiedy Roza
otworzyła oczy.
Wpatrywała się w niego zdziwiona. Leżał obok niej, obejmując ją
ramionami. Tors miał nagi, ale leżał na kocach, zauważyła, że
ubrany jest przynajmniej w spodnie. Sama czuła, że jest pod
okryciem zupełnie naga.
- Huśta - powiedziała.
Mówienie sprawiało trudność. Gardło było opuchnięte i obolałe,
jak gdyby niedawno dużo krzyczała. Całe ciało miała jak obite.
- Jesteśmy w drodze - powiedział Seamus z uśmiechem,
odgarniając jej włosy do tyłu. Były sztywne od morskiej wody i
opadały na czoło, zasłaniając jej pięk-
ne oczy. - Teraz, moja kochana, nareszcie rozpoczęliśmy
naprawdę ostatni odcinek podróży!
Roza westchnęła z rezygnacją. Chciała się roześmiać, lecz to się
nie udało. W piersiach ją bolało. Właściwie trudno było
oddychać. Wszędzie czuła ból.
- Jesteś na pokładzie „Meny Dancer", moja Rosi. Płynie pani do
Nowego Świata, pani O'Connor.
- Co się stało? - spytała szeptem.
- Mało nie utonęłaś - odparł z powagą. - Ale od tamtej pory minął
już blisko cały dzień.
Roza zamknęła oczy. Najpierw poczuła mdłości, a zaraz potem
napłynęły wspomnienia.
- Teraz jesteś bezpieczna - rozległ się szept przy jej uchu. To głos
Seamusa.
Powoli Roza zaczynała wierzyć, że to prawda.
Rozdział 13
- Słyszałem, jak wracałeś w nocy - powiedział gość na
probostwie w Kinsale przy stole nakrytym do śniadania. -
Wezwano cię do łoża umierającego?
Pastor Frank CShaughnessy uśmiechnął się z zażenowaniem i
wypił łyk herbaty.
- Tutejsi chłopi nie wzywają mnie do siebie, kiedy umierają -
powiedział. - Obudził mnie jakiś dźwięk.
Wzruszył ramionami.
- Pomyślałem, że to burza obluzowała okiennicę albo otworzyła
drzwi do stajni. - Puścił oko do starego przyjaciela. - Albo że to
mój zbłąkany, niespokojny siostrzeniec zapragnął odwiedzić
krewniaka.
- Każda rodzina ma swoją czarną owcę - stwierdził oficer policji z
wyszukaną uprzejmością, lecz w jego głosie pojawił się ton
czujności. Jak gdyby miał ochotę usłyszeć odpowiedź na pytanie,
którego nie ośmielił się zadać, gdyż postawiłoby gospodarza w
nieco dziwnym świetle.
- To była tylko okiennica - wyjaśnił Frank O'Shaughnessy.
Zastanawiał się, kiedy ostatnio tak bezczelnie skłamał.
- A jeśli chodzi o mego siostrzeńca Seamusa, to zbyt mocno
kocha swoją matkę, aby zasmucać ją jawnymi odwiedzinami.
Poza tym zdaje sobie sprawę, że nie zawahałbym się ani chwili z
wydaniem go, gdyby się tutaj pokazał.
Gość uśmiechnął się z wdzięcznością. Doczekał się odpowiedzi,
którą pragnął usłyszeć.
- Marny nocleg mogłam ci zaofiarować - powiedziała Lottie
O'Connor, kręcąc się wokół Maxwella Harta, który zasiadł przy
jej prostym stole i zajadał chleb z masłem i pieczone ziemniaki,
jak gdyby był zwykłym dzierżawcą.
- Spałem doskonale - zapewnił Maxwell i nie musiał przy tym
wcale uciekać się do kłamstwa.
- U mego brata stół jest zastawiony bogaciej -stwierdziła Lottie,
która akurat wróciła z plebanii.
Charlotte O'Connor uważała za nie do końca słuszne, że chłopak
z rodziny Hartów zachowuje się jak zwyczajny, wieśniaczy syn.
Nie potrafiła zapomnieć, skąd się wywodził, chociaż on zdawał
się o tym wcale nie pamiętać.
- Twój brat już ma jednego gościa - odparł Maxwell. - Nie
chciałem mu bardziej dokuczać. - Puścił
oko do Lottie. - Poza tym to i tak na ciebie spada główny ciężar
pracy bez względu na to, gdzie jem i gdzie śpię.
Charlotte musiała śmiać się razem z nim. Ten chłopak ma w sobie
krew O'Shaughnessych, stwierdziła. Pamiętała podobną
jowialność u swego ojca, Liam też był skłonny do dobrodusznych
żartów.
- Rzeczywiście jesteś jednym z nas - powiedziała i ośmieliła się
wreszcie usiąść, by z nim porozmawiać, a nie tylko czujnie kręcić
się wokół niego i pilnować, by zaspokojone zostały wszelkie jego
wypowiedziane i niewypowiedziane życzenia.
- Lubię myśleć, że tak jest - wyznał Maxwell.
- Twój ojciec odpłynął - poinformowała go, śmiejąc się z
pewnym zawstydzeniem. - Pozwoliłam sobie pójść aż na
wzgórze, skąd roztacza się taki piękny widok na morze. To nie
było dla mnie nic wielkiego. Poszłam tam w drodze na plebanię.
Musiałam tylko wyminąć domy. Jestem pewna, że trochę ruchu
dobrze mi zrobi. Nie znam jeszcze nikogo, kto by umarł przez to,
że zrobił za wiele kroków.
- Przyjazd tutaj trochę pokrzyżował mu plany - powiedział
Maxwell. - Musiał nadłożyć drogi, ale sam zaproponował takie
rozwiązanie, to nie był mój pomysł. Ale wiesz, jaki ma stosunek
do Daisy.
Charlotte O'Connor kiwnęła głową, a jej szare oczy posmutniały.
Obracała w palcach kawałek chleba, rozkruszyła na drobiny.
- Przykro, że obaj musieliście jechać tak daleko bez żadnego
pożytku - rzekła wreszcie.
Maxwell pokiwał głową.
- Przykro też słyszeć, co spotkało dziecko - dodała Charlotte. -
Davida Malcolma. Nie było mu pisane długie życie, temu
malcowi.
Westchnęła i popatrzyła na Maxwella.
- Nikogo nie winię - powiedziała. - Ale źle się stało, że został
zabrany od rodzonej matki, kiedy miał zaledwie trzy dni.
Powinien zostać przy niej. Miała dosyć mleka. Jeszcze przez
kilka tygodni płynęło jej z piersi.
- Mieliśmy mamkę - wyjaśnił Maxwell.
Nie przyznał się jednak, że Margaret pozbyła się irlandzkiej
mamki jeszcze w Dublinie. W Liverpool znaleźli inną kobietę,
lecz podczas całej przeprawy przez Morze Irlandzkie chłopczyk
ani razu nie dostał nic do jedzenia.
Nie przyznał się też, że David Malcolm nie chciał ssać piersi ani
swojej irlandzkiej, ani angielskiej mamki. Przez pierwsze
tygodnie stale wymiotował, coraz bardziej chudł. Margaret
dawała mu wodę z cukrem i kołysała go do snu przy wtórze
własnego płaczu.
- Może i lepiej, że Rosi nic o tym nie wie - powiedziała Charlotte.
- Po prostu zniknęła? - spytał Maxwell po raz chyba już
dwudziesty. - Nie szukaliście jej?
- To było w dzień świętego Patryka - po raz dwudziesty
odpowiedziała Charlotte O'Connor. - Urządzano tańce i zabrałam
ją ze sobą. Przyszedł tam mój syn. Nie mogli oczu od siebie
oderwać. Wyszli z tych tańców razem. Kiedy wróciłam do domu,
okazało się, że ona spakowała część swoich rzeczy, on zostawił
mi trochę pieniędzy i oboje zniknęli.
Maxwell westchnął. Nie miał ochoty tego słuchać, lecz mimo
wszystko musiał mieć pełną jasność sytuacji. Musiał mieć
pewność, że Roza odeszła z własnej woli, a nie zmuszana przez
innych.
- Nikogo nie wysyłam na poszukiwanie mojego syna -
oświadczyła Lottie z naciskiem. - I tak już do-
statecznie wielu go szuka. I wiem, że Rosi się nie znajdzie. Poszła
z Seamusem z własnej woli. Powtarzam ci, że poza sobą świata
nie widzieli. Nie mogli od siebie oczu oderwać. Maxwell
westchnął.
- Wobec tego nie mam tu nic więcej do roboty.
- Nie będziesz próbował jej odnaleźć?
Pokręcił ciemną głową i uśmiechnął się z zaciśniętymi ustami,
dokładnie tak samo, jak miał w zwyczaju Seamus.
- Masz rację, Lottie. Dlaczego miałoby się szukać kogoś, kto nie
chce zostać odnaleziony? O ile dobrze też znam Seamusa, to nie
ma go już w Irlandii. Od dnia świętego Patryka upłynęło kilka
dni, blisko tydzień. Założę się, że są już daleko na Atlantyku.
Charlotte uśmiechnęła się z wdzięcznością. Nic nie powiedziała.
Nie wspomniała o konwalii, którą dziś rano znalazła wciśniętą w
szparę między drzwiami a futryną.
Tylko ona znała ten potajemny znak Seamusa. To ona mu go
pokazała. Kiedy był chłopcem, zawsze zbierał dla niej kwiaty.
Wciąż to robił, kiedy tylko kręcił się w pobliżu.
Prosty kwiatek w szparze drzwi. Biały, jeśli wszystko było w
porządku. Czerwony, jeśli groziło mu niebezpieczeństwo.
Wiedziała, że Seamus zjawił się tutaj dzisiejszej nocy. Wiedziała,
że jest bezpieczny. Miała też bardzo wyraźne przekonanie co do
tego, gdzie przebywają i on, i Rosi.
- Możliwe chyba jest zadbanie o los młodszego braciszka Rosi,
chociaż nie można z nią tego omówić -powiedziała z troską to,
czego Maxwell zapewne od niej oczekiwał. - Czy ona nie ma
więcej rodzeństwa?
- Ma - przyznał Maxwell.
Tak czy owak, musieli skontaktować się z Davi-dem. On mógł
załatwić sprawę z najstarszym z braci Rozy, tym, który mieszkał
w niewielkiej zagrodzie nad Káfjorden.
Prawdą było natomiast, że Maxwell za nią tęsknił...
... pragnął ją zobaczyć...
Dlatego tak gorąco zapiekło go w piersi, kiedy dowiedział się, że
wolała innego mężczyznę, niebezpiecznego. Ale taka już była
Roza. To, co bezpieczne i zwyczajne, ani trochę jej nie pociągało.
- Czy on ją będzie należycie traktował? - spytał, przygważdżając
Charlotte O'Connor wzrokiem.
- Seamus będzie ją nosił na rękach! - obiecała Charlotte. - Czekał
na nią całe życie! Byli sobie pisani, oto co ci powiem!
Maxwell nie słuchał uważnie. Nie chciał słuchać. W dodatku znał
skłonność Charlotte do dramatyzowania. Pod tym względem była
bardzo podobna do swego brata Liama. Oboje byli bajarzami,
lubili snuć baśnie...
- Jak duża jest właściwie twoja rodzina? - spytał Malcolm Hart i
stuknął się z Seamusem kieliszkiem złocistej brandy.
Seamus zmarszczył kąciki ust w uśmiechu.
- Nie ma w niej już nikogo więcej, kto chciałby popłynąć za
morze do Ameryki - obiecał.
Był to ich drugi dzień na morzu. Po raz pierwszy Seamus opuścił
Rosi na dłużej niż kilka minut. Właściwie to ona prawie wygoniła
go z kajuty, wymawiając się, że dama potrzebuje nieco czasu dla
siebie, by mogła pięknie wyglądać dla ukochanego mężczyzny.
- Nie sądziłem, że masz synów - stwierdził kapitan
„Merry Dancer". - A równie wielką niespodzianką było dla mnie,
kiedy okazało się, że masz również żonę, 0'Connor.
Z uśmiechem przepił do Seamusa.
- Co prawda twoją żonę miałem okazję oglądać jedynie wówczas,
gdy przerzuciłeś ją jak worek ziemniaków przez reling na pokład
mego statku, lecz ośmielę się twierdzić, że ona nie może być
matką twoich synów. Jest od nich tylko trochę starsza!
Seamus i synowie Molly umówili się, iż będą utrzymywać, że
chłopcy są jego dziećmi. Ani Danny, ani Tommy nie mieli przed
tym żadnych oporów, a Seamus pomyślał, że jest w tym być
może pewna boska sprawiedliwość.
On i Danny byli najlepszymi przyjaciółmi. Seamus był ojcem
córki Danny ego. Może najwyższy czas, aby był też ojcem dla
jego synów.
- Matka chłopców nie żyje - odparł krótko. - Mieszkali u
krewnych. Ale nadeszła już pora, abym sam zajął się krwią z
mojej krwi i kością z mojej kości.
- A twoja żona?
- Jesteśmy świeżo upieczonym małżeństwem - wyjaśnił Seamus.
Obrócił kieliszek w ręku. - Prawdę powiedziawszy, Malcolmie,
to nasza podróż poślubna. Rosi i ja pobraliśmy się tej nocy, tuż
przed wypłynięciem.
Anglik uniósł obie brwi.
- Czasami pastor w rodzinie na coś się przydaje -dodał Seamus.
- To małżeństwo zostało być może zawarte po długiej
znajomości? - spytał kapitan Hart z wiele mówiącym błyskiem w
oku.
Domyślał się, skąd Irlandczyk mógł przyprowadzić swoją młodą
żonę. O ile zbytnio się nie mylił, to w tej części Dublina latarnie
świeciły czerwonym blaskiem.
- Rosi to porządna dziewczyna - oświadczył Se-amus. - Właśnie
po nią tutaj wróciłem.
- A czy nie byłoby prościej, gdybyś zabrał zarówno ją, jak i
swoich synów podczas poprzedniej podróży? - zainteresował się
Malcolm Hart.
- Ona wtedy nie mogła opuścić Irlandii - odparł Se-amus. -
Zresztą poprzedni wyjazd był zbyt niebezpieczny, nie chciałem
wciągać w to chłopców.
Uśmiechnął się, błogosławiąc w duchu swoją fantazję.
Opowiadanie najbardziej niesamowitych historii z jak
największym przekonaniem zawsze się przydawało, a jemu nigdy
nie sprawiało trudności.
Był urodzonym łgarzem. W każdym pokoleniu 0'Shaughnessych
był jakiś shanachie, bajarz. Seamus zdołał tak długo przeżyć jako
buntownik i rebeliant właśnie dzięki swoim umiejętnościom
zmyślania i udawania. Ale poprzysiągł sobie, że najbliższym bę-
dzie mówił tylko prawdę. - Jak się miewa twoja różyczka?
- Dochodzi do siebie.
- A kiedy będę miał przyjemność zawrzeć z nią znajomość? -
dopytywał się kapitan.
- Na pewno zanim zaczniemy zbliżać się do lądu -odpowiedział
Seamus. - Chciałbym dać jej nieco czasu na przyzwyczajenie się
do wszystkiego, co nowe...
Malcolm Hart śmiał się pod nosem.
- Właściwie to próbujesz mi powiedzieć, wspólniku, że wolałbyś
cały czas trzymać ją pod pokładem i w spokoju jak najlepiej
wykorzystywać podróż poślubną.
- Może i tak - mruknął Seamus.
- Czy ona wie o naszym ładunku?
Seamus wolno pokręcił głową. Zajrzał do kieliszka, popatrzył na
złocisty napój, przypominający barwą
syrop, którego nigdy nie dostawał do jedzenia w dzieciństwie.
- Czy to jedna z rzeczy, o których masz zamiar jej opowiedzieć?
Tak, by się do tego przyzwyczaiła? Czy wolisz, żeby sama to
odkryła?
- Ona zrozumie - stwierdził Seamus i zapatrzył się w ścianę za
głową kapitana.
- Nie mów tak! - w głosie Malcolma Harta zadźwięczało
ostrzeżenie, chociaż nie ubrał go w słowa. - Kobiety to dziwaczne
stworzenia. Moja żona nie chce o tym rozmawiać. Nie chce
wiedzieć. Udaje, że to zupełnie co innego przynosi pieniądze,
którymi płacę za przysmaki, które zjada, i za stroje, które nosi. To
dlatego nie chce ze mną podróżować.
Seamus milczał.
- Powinieneś być może trzymać ją pod pokładem również wtedy,
kiedy będziemy brali ładunek - poradził Malcolm Hart. - Miejmy
nadzieję, że złapiemy wschodni wiatr na Atlantyku. Może
przyniesie chłód, żeby nie było tak nieprzyjemnie. Nadzieję
przynajmniej można mieć!
Wypili za chłodne wiatry i za szybką podróż na zachód, do
Savannah w Georgii.
- Czy moja ukochana dobrze się czuje na „Merry Dancer"? -
zapytał Seamus, powróciwszy do kajuty, którą dzielił z żoną.
- Doskonale - odpowiedziała Roza. - Tommy wyniósł wodę, w
której się myłam.
Wyciągnęła się na koi, przebrana w czyste ubranie, z umytymi
włosami, co prawda w słonej wodzie, lecz przynajmniej miała
poczucie, że są czyste.
- Moi s y n o w i e sprawują się porządnie -uśmiechnął się
Seamus.
- Twoi s y n o w i e otrzymali naprawdę dobre wychowanie -
odparła Roza. - Nikt się niczemu nie dziwi? - spytała. - Ani
Danny, ani Tommy nie są do ciebie podobni.
- Na pokładzie tego statku nie ma nikogo, kto by cokolwiek
zyskał na dziwieniu się takim rzeczom -wyjaśnił Seamus i
przysiadł na koi.
-Ja się dziwię niejednemu - powiedziała Roza, ściągając brwi.
- Na przykład czemu?
- Masz na tym statku szafę pełną ubrań, które na ciebie pasują.
- To dlatego, że szafa stoi w mojej kajucie - Seamus uśmiechnął
się szeroko.
- Masz na tym statku swoją własną kajutę? Kiwnął głową.
- Jak to? Dlaczego?
Wybuchnął wtedy gromkim, głębokim śmiechem, który trwał
przez chwilę. Palcem wskazującym powiódł wzdłuż grzbietu
nosa Rozy, a potem przeniósł go na jej pełną dolną wargę.
- Sądziłem, że nauczyłaś się czegoś w Irlandii, moja żonko!
Myślałem, że już wiesz, że dwóch pytań nie zadaje się nigdy
Irlandczykom. Pierwsze z nich to „dlaczego", a drugie „jak".
- Ja jestem żoną Irlandczyka - odpowiedziała, rozumiejąc, że on
sobie z niej żartuje. - To mnie również czyni Irlandką. Prawie.
Przynajmniej na jakiś czas. Dopóki nie przepłyniemy przez
morze. A jeśli wcześniej tego nie zrozumiałeś, to wiedz, że
znalazłeś sobie żonę, która lubi zadawać pytania. Za p'óźno już,
by tego żałować.
- Zawsze mogę cię wrzucić do morza w ciemną noc - oświadczył
Seamus, usiłując zachować powagę.
- I nikt nie będzie o nic pytał? - zaciekawiła się Roza.
Seamus z ponurą miną pokręcił głową.
- Dlaczego?
- Jestem wspólnikiem kapitana. Całkiem zwyczajnie jesteśmy
wspólnikami w interesie, moja kochana, ciekawska żono. On
przewozi ładunek, lecz jesteśmy jego wspólnymi właścicielami.
On zarabia nieco więcej ode mnie, ponieważ to jego statek.
Rozjaśniło ci się trochę w głowie? Masz jeszcze więcej
„dlaczego"? I jeszcze więcej „jak"?
- Na razie nie. - Roza musiała to przetrawić. Była to ostatnia
odpowiedź, jakiej by się spodziewała.
- Za to ja mam pytanie do ciebie - powiedział Seamus. - Co trzeba
zrobić, żeby dostać od żony pocałunek?
- Można go ukraść - odparła Roza z uśmiechem.
- Naprawdę? - spytał Seamus, przysuwając się tak, że dotykali się
czubkami nosów.
- Naprawdę - odparła Roza, skubiąc go za dolną wargę, tak jak
mały ptaszek skubałby jedzenie.
Seamus pozwolił jej się trochę pomęczyć, nim otrzymała nagrodę
za swój wysiłek. W końcu jednak zaczął całować ją chciwie i
chociaż właściwie wcale tego nie planował, nagle zaczął
przyciskać się do jej ciała. Roza zarzuciła mu ręce na szyję i
przyciągnęła do siebie, dłońmi lekko przytrzymując za włosy na
karku tak, by nie mógł odmówić jej bliskości.
Pociągnęła go za sobą aż do ściany koi. Posłusznie przesunął się
za nią. I chociaż mieli teraz więcej miejsca, nie oznaczało to
wcale, że zamierzał się od niej oddalać.
Nakrył ustami jej usta, a ona nie protestowała przeciwko temu, co
działo się pomiędzy ich ciałami. Guziki
zdawały się topnieć w jego palcach. Duża, szorstka dłoń znalazła
otwory, w które mogła się wślizgnąć, palce odszukały sutki już
stwardniałe od pożądania.
- Tęskniłaś za mną? - zapytał schrypniętym głosem, szukając jej
przejrzystych, niebieskich oczu.
Odczuł ogromną radość, widząc je zamglone pożądaniem, tak
ciemnoniebieskie jak bywało letnie niebo, kiedy był małym
pastuszkiem i nie miał trosk, z którymi nie mógłby sobie
poradzić.
- Zawsze za tobą tęsknię, kiedy cię nie ma przy mnie -
powiedziała Roza, śmiało wsuwając kolana między jego uda.
Przysunęła się do jego lędźwi, przytuliła do niego i poczuła na
brzuchu nacisk jego męskości.
- Wydaje mi się, że jesteś dziewczyną z rodu elfów, którą
wypuszczono z ich podziemnego królestwa -szepnął Seamus, a
jego szare spojrzenie pociemniało z pożądania. - Wydaje mi się,
że przysłały cię do mnie, aby sprawić mi radość albo mnie
zauroczyć... Koniuszek jej języka przemykał się po jego wargach,
drażniąc go, i Seamus przycisnął się do niej w końcu, wziął w
posiadanie jej usta, splótł jej język ze swoim. Bawili się teraz ze
sobą jak dwie rybki w nagrzanym od słońca stawie.
Jego dłoń spokojnie zacisnęła się na jej piersi. Poruszał się tak
wolno, leniwie. Pozwolił, by palce zamknęły się na jej krągłości,
mocno, z naciskiem, który był niemalże bolesny, lecz zawsze
utrzymywał się po właściwej stronie i zawsze sprawiał więcej
rozkoszy niż bólu.
Spomiędzy jej warg wydobyły się lekkie westchnienia, rozpięła
mu pasek i spodnie, a on nie musiał jej przy tym pomagać.
Odnalazła go dłońmi i pieściła go równie powoli, jak wcześniej
on pieścił ją. Ćwiczyła się w tych samych torturach, jakie
wcześniej on jej za-
dawał. Kiedy jęknął z radości i bólu, a oczy miał prawie czarne,
Roza uśmiechnęła się w poczuciu triumfu.
- Nie igraj ze mną - poprosił - bo inaczej tego pożałujesz, Rosi.
Z najbardziej niewinnym spojrzeniem na świecie zaczęła go
głaskać, kierując się w górę jego mocnego, gorącego ciała, po
brzuchu, po mocnej piersi. Rozpięła koszulę, ściągnęła ją z
barków. Kąsała przy tym ramiona, całowała klatkę piersiową.
- Nie jesteś wcale dziewczyną z rodu elfów - mruknął Seamus.
Jedną ręką złapał ją za włosy i zmusił, by odchyliła głowę w tył
na tyle daleko, by mógł pocałować jej wygiętą szyję. - Jesteś
trollem.
Teraz jego usta były bezwzględne. Wargi poznawały smak szyi,
policzków i ust. Język rysował wilgotne wzory na białej skórze,
którą wcześniej odkrył.
Jego dłonie stały się twardsze. Palce zostawiały ślady na pełnych,
białych piersiach. Jedną ręką przesuwał po brzuchu, biodrach,
zaplątał palce w wilgotne, rude loki.
Roza pojękiwała z rozkoszy. Jego usta spoczywały przyciśnięte
do jej piersi. Odpłacał się za to, że użyła na nim swoich zębów.
Ssał i kąsał, aż jej tchu zabrakło w piersiach i błagała, by wreszcie
się to zaczęło.
Śmiech wezbrał jej w ustach, kiedy Seamus usiłował zmiażdżyć
jej wargi w zmysłowym pocałunku. Palce zagłębiły się w jej
wilgoć, odnalazły ją rozedrganą, kiedy dotarły do punktu, z
którego płynęła większa rozkosz niż z jakiegokolwiek innego
miejsca na ciele. Wygięła się ku niemu, z uporem powtarzając
szeptem swoje.
- Chodź!
On jednak pieścił ją jeszcze długo, nim spełnił wreszcie jej
prośbę i w nią wszedł, a potem zabrał do świata, który wydawał
się składać wyłącznie z samej tylko rozkoszy.
- Kocham cię - szepnął Seamus, gdy całkowicie oddała się
radości. - Naprawdę cię kocham, Rosi!
- A ja ciebie - odpowiedziała.
Krzyk rozkoszy wzleciał ku niemu jak oswobodzony ptak...
Rozdział 14
Dni mijały dobrze. Zasypiali razem i budzili się razem. Kochali
się, jedli i rozmawiali.
Ocean był im życzliwy. Wiatr dmuchał w żagle, a powietrze z
każdym dniem stawało się cieplejsze. Roza poczuła się silniejsza.
Morze podczas tej podróży nie dokuczało jej tak, jak to było
podczas żeglugi z Norwegii do Walii.
- Nie wspominaj o tym kapitanowi - poprosił Seamus, gdy Roza
wyznała mu, jak bardzo cieszy ją ta podróż.
- A jak bym mogła? - spytała ze śmiechem, lecz zmarszczyła brwi
jak zawsze, gdy coś ją dręczyło. -Przecież nie masz zamiaru
pozwolić mi poznać tego człowieka. Jesteśmy na morzu już
tydzień, a ty wciąż uważasz, że nie powinnam pokazywać się na
pokładzie.
Lewą dłonią sięgnęła do oszpeconego policzka, a wielkie,
niebieskie oczy w milczeniu wyrażały oskarżenie.
- Mogłabym pomyśleć, że się mnie wstydzisz - powiedziała Roza
urażona.
- Wychodziliśmy na pokład nocą - przypomniał Seamus. - Wcale
nie próbuję cię więzić.
- Zabierasz mnie na pokład w nocy - szepnęła - bo w nocy nikt
mnie nie widzi, prawda? Co ze mną zrobisz, jak dopłyniemy do
Ameryki? Będziesz mnie trzymał w zamknięciu za dnia?
Będziesz spacerował ze mną po ciemku?
- To nie tak - jęknął Seamus ogarnięty bezsilnością. -Nie?
- Jesteś kobietą - wyjaśnił. - Jesteś moją kobietą, do diabła! Tutaj
jest świat mężczyzn. Jesteś jedyną kobietą na tym statku. Nie
ufam tym ludziom. - Rozłożył ręce. - Nie chcę, by ktokolwiek z
załogi słał za tobą pożądliwe spojrzenia albo rzucał za tobą
wulgarne uwagi. Ja wiem, jacy są mężczyźni, moja Rosi. Nie
chcę, żeby się ślinili na twój widok i zaspokajali się w
marynarskich kajutach, rozmawiając o tobie nieprzyzwoitymi
słowami!
W jego głosie brzmiało tyle gniewu i przejęcia, że Roza
zrozumiała, iż mówi prawdę. Nie mogła się z niego nie śmiać.
- Wybaczasz mi? - spytał Seamus, błagając ją o to swym
anielskim spojrzeniem. - Jestem tylko prostym, nieokrzesanym
synem irlandzkiego dzierżawcy - powiedział. - Nikt nas nie uczy,
jak traktować kobiety. Nie miałem ochoty mówić ci o niczym
nieprzyjemnym. Nie chcę, żebyś o tym myślała.
- Ja pochodzę z miasteczka przy kopalni - powiedziała Roza z
rezygnacją, a w duchu zastanawiała się, czy Kopalnia w ogóle
zasługuje na miano miasteczka.
Mówili, że Kopalnia to największe miasto w Finnmark, lecz
odkąd Roza zobaczyła Swansea, uważała,
że rodzinnej miejscowości nie sposób nazywać miastem.
- Ja znam mężczyzn, Seamusie. Wiem, jacy potrafią być
grubiańscy.
To było jak dotykanie koniuszkami palców przeszłości, którą
postanowili zapomnieć. Seamusowi twarz pociemniała. Zaciskał
wargi, dopóki Roza nie wsunęła mu się w objęcia i nie scałowała
z twarzy zmarszczek zatroskania, które, jak jej się zdawało, do-
strzega na jego ogorzałej, pięknej twarzy.
- Czy ja się też tak opalę w Ameryce? - spytała, starając się jak
najdokładniej zapamiętać każdy z jego pięknych rysów. Będzie je
pamiętała oczami, wargami, policzkami i koniuszkami palców.
Pozna go całego...
Seamus uniósł w górę garść rudych włosów. Połaskotał ją nimi w
koniuszek nosa.
- Ty, moja pani O'Connor, nie opalisz się w żadnym miejscu na
kuli ziemskiej. Masz takie piękne rude włosy, a twoja skóra musi
zachować kolor bieli śmietany.
Popieścil jej purpurowy policzek.
- Wydaje mi się, że słońce nie jest dla ciebie dobre - powiedział. -
Masz zbyt jasną cerę. Sądzę, że słońce może źle podziałać na ten
policzek. Nie chciałbym narażać cię na nic, co mogłoby ci
wyrządzić krzywdę. To drugi powód, dla którego zatrzymuję cię
w kajucie, moja dziewczyno z rodu elfów.
Pocałował ją leniwie, lecz skończyło się wyłącznie na pocałunku.
- Słońce mogłoby cię odmienić. Kto wie, co światło słoneczne
może zrobić z elfami? Gdy byłem chłopcem, powtarzano mi
zawsze, że elfy najlepiej czują się wtedy, kiedy w powietrzu jest
dużo wilgoci. Chronią się wśród bagien, krążą po
najmroczniejszych lasach, wśród mgły i mżawki.
- Czy ty nigdy nie potrafisz mówić poważnie? -spytała Roza, lecz
cieszył ją jego humor. Radowały żarty, śmiech. Nigdy nie znała
nikogo podobnego do Seamusa. Kogoś, kto posiadałby jego
zdolność radowania się chwilą, życia teraźniejszością.
- Nie potrafię ani trochę zachować powagi, kiedy jestem
szczęśliwy - odparł. - Gdy jestem szczęśliwy, mam ochotę
śpiewać i tańczyć.
- To dlaczego tego nie robisz? - spytała Roza. - Dlaczego nie
śpiewasz, Seamusie? Nigdy nie słyszałam, jak śpiewasz. Czyż
wszyscy synowie irlandzkich dzierżawców nie uczą się sztuki
uwodzenia dziewcząt piosenką i dźwiękami fletu?
- Ja nie umiem śpiewać - powiedział i przez chwilę udało mu się
zachować powagę. Zaraz jednak twarz rozjaśniła mu się w
szerokim uśmiechu. - Naprawdę nie umiem śpiewać - zapewnił
ją. - Jestem jedynym irlandzkim chłopskim synem, który
naprawdę nie umie zaśpiewać tej, którą kocha, ani też wygrywać
dla niej tęsknych melodii na flecie.
Roza westchnęła z ulgą.
- Dobrze wiedzieć, że jest coś, czego nie potrafisz - oświadczyła z
powagą.
Palcami powiodła wzdłuż zmarszczek, które pojawiły mu się na
czole. Miał dwie takie, które ciągnęły się od skroni do skroni, i
trzeci łuk, przedzielony nasadą nosa. Od środka jednej brwi do
środka drugiej skóra była gładka. Wyglądało to tak, jakby miał
cztery zmarszczki.
- W domu u nas mówią, że zmarszczki na czole wróżą, ile będzie
się mieć dzieci - wyjaśniła, a on oczywiście musiał zaraz
przesadzić i okropnie się zmarszczyć. - Będziesz miał dwoje
dużych dzieci - powiedziała, dotykając palcami tych dwóch linii,
które ciągnęły
się przez całe czoło. - I dwoje malutkich. - Palec wskazujący
przeskoczył od jednej brwi do drugiej.
- Ty będziesz miała troje - powiedział i pocałował każdą z jej
zmarszczek. - Całuję teraz twoje dzieci -wyjaśnił. - Ale muszę
powiedzieć, że nie podoba mi się, że nasze liczby się nie
zgadzają.
- Ja już urodziłam dwoje dzieci - powiedziała Roza.
- To znaczy, że jedno będziesz miała ze mną. - Se-amus
rozciągnął usta w grymasie rozbawienia. - Ale dręczy mnie, Rosi,
kto mi urodzi tych dwoje dzieci, które znalazłaś na moim czole, a
z których nie potrafię się wytłumaczyć.
- Może to Danny i Tommy są tymi dużymi dziećmi - zastanawiała
się Roza.
- Może i tak - szepnął w jej słodkie usta. - Ale wobec tego muszę
zadać sobie pytanie, czym też będę aż tak bardzo zajęty, że nie
będę mógł dać ci dziecka raz do roku, tak jak powinien się
zachować porządny irlandzki wieśniak...
- Będziesz bardzo zajęty tym, żeby zostać wielkim, potężnym i
bogatym człowiekiem w Ameryce - wróżyła Roza.
- Nigdy - mruknął i nie odrywając ust od jej warg, wziął ją na ręce
i zaniósł na koję. - Ale na wszelki wypadek postaram się zasiać
ziarenko, z którego wyrośnie moja córka, już teraz, kiedy nie
mam nic innego do roboty, pani 0'Connor.
Osunął się na nią, a Roza zapomniała go spytać, skąd u niego ta
pewność, że urodzi mu córkę. Porządny irlandzki wieśniak
powinien ponad wszystko pragnąć syna...
- Sądziłem już, że ten nieokrzesany Irlandczyk, który jest pani
mężem, nigdy nie pozwoli mi zawrzeć
z panią znajomości - powiedział Malcolm Hart i nalał Rozie
herbaty do filiżanki mniejszej i delikatniejszej, niż kiedykolwiek
miała okazję oglądać. Bała się wziąć ją do ręki, a jeszcze bardziej
obawiała się, że ją upuści. Ruchy miała więc niezgrabne i
niezdarne. Czuła się głupią wieśniaczką i żałowała, że nie została
w kajucie.
- Oczywiście rozumiem potrzeby świeżo upieczonego małżonka
- dodał kapitan, puszczając oko do Se-amusa.
Roza czuła się niedobrze.
Miała kulę w brzuchu, odkąd napotkała wzrok kapitana i
usłyszała jego nazwisko tak wyraźnie, że nie miała wątpliwości
bodaj co do jednej sylaby.
- Malcolm Hart, kapitan. Do usług, madame. Otworzyła usta jak
ryba wyjęta z wody i posłała
Seamusowi bezradne spojrzenie.
- To moja żona, Rosi, sir - powiedział elegancko, jakby był
księciem.
Roza uśmiechnęła się niemądrze pod badawczym spojrzeniem
kapitana. Tak samo zielonym i przenikliwym, jakie miała
Margaret Warren.
- Rose O'Connor - powiedział kapitan, nie spuszczając z niej
oczu.
Roza wiedziała, że jest zaskoczony. Wiedziała, że jej wygląd jest
dla niego przede wszystkim odpychający. Czytała to w wyrazie
jego twarzy i w ruchach, w całej jego postawie. Seamus traktował
ją jak najpiękniejszą osobę na świecie i Roza prawie już w to
uwierzyła. Uwierzyła, że nawet jeśli nie jest najpiękniejsza, to
przynajmniej piękna.
Ale ojciec Margaret i Maxwella popsuł wszystko. Wystarczyło
jedno jego spojrzenie, aby zburzyć całą jej z trudem zdobytą
wiarę w siebie.
- Z jakiego miejsca w Irlandii pochodzisz? - spytał kapitan Hart. -
Gdzie też mój przyjaciel Seamus zerwał taką różę?
To byłą drwina i choć Seamus jej nie wychwycił, to jednak Roza
zrozumiała Malcolma Harta aż za dobrze.
- Z północy - wyręczył ją w odpowiedzi Seamus.
- Nie potrafiłem określić jej dialektu - wyjaśnił Malcolm Hart,
lecz nie tracił już więcej czasu na rozmowę na ten temat. - Jak się
pani podoba „Merry Dancer"? -spytał.
Roza usłyszała, że ten człowiek przynajmniej jest dumny ze
swego statku.
- Bardzo - odpowiedziała. - Ale ja nie nawykłam do statków.
- Miał się nazywać „Margaret" od imienia mojej córki - wyjaśnił
Malcolm Hart, lecz nie zauważył, że oboje jego rozmówcy skulili
się jak w bólu. - Lecz gdy stał gotowy do chrztu w Londynie we
wrześniu, trzy lata temu, przeżyliśmy pewne wydarzenie, które
uniemożliwiło mi nadanie statkowi innego imienia niż to, które
nosi.
Zrobił pauzę i zapalił jedno ze swych cygar, nie proponując go
Seamusowi.
- Stałem akurat na pokładzie i rozkoszowałem się rześkim,
jesiennym powietrzem, kiedy nagle niebo na północ od Londynu
jakby stanęło w ogniu. Nad horyzontem ukazało się potężne
światło, jakby olbrzymiego ogniska, niczym strumień lawy z
wulkanu w południowych krajach. W ciągu kilku chwil całe
niebo od wschodu do zachodu rozjaśniło się tym niezwykłym
płomieniem.
Roześmiał się sam do siebie.
- Ludzie oszaleli! Zaprzężono do wszystkich wozów
strażackich w całym mieście i tłum popędził do miejsca, gdzie,
jak sądzono, wydarzyła się katastrofa. Tysiące ludzi gnały jak
oszalałe po ulicach, strach zgęstniał tak, że dałoby się go chyba
kroić nożem.
- A co takiego się paliło? - spytała Roza. Nie miała zbyt wiele
cierpliwości dla ludzi marnie opowiadających historie.
- Nic - odparł Malcolm Hart, kapitan, i zaśmiał się do siebie. -
Nic. Przypuszczam, że żadne z was o tym nie wie, lecz na
północy świata takie światło na niebie nie jest niczym
nadzwyczajnym. Na północy nie jest rzadkością, a ja jako
marynarz pływałem kilkakrotnie aż do Archangielska w Rosji.
Tam niebo potrafiło pokrywać się światłem falującym i wijącym
się jak węże. Albo jak światło elfów. Tak z pewnością tłu-
maczyliby to Irlandczycy, gdyby taki blask widywano w Irlandii.
Roza uśmiechnęła się sztywno, Seamus milczał.
- Nazywają to zorzą polarną i jest to jedna z najpiękniejszych
rzeczy, jaką oglądały moje oczy.
Wypił swoją brandy i ponownie napełnił kieliszki, swój i
Seamusa. Najwyraźniej nie wpadło mu do głowy zaproponować
Rozie coś innego niż herbatę.
- To właśnie zorza polarna zapłonęła na niebie nad Londynem.
Nigdy nie słyszałem o podobnym zjawisku tak daleko na
południu, wiedziałem więc, że powinienem jakoś je uczcić. W
Szkocji od czasu do czasu zdarza się ujrzeć takie światło i tam
nazywają je „wesołymi tancerzami". Merry dancers. Szkoci mają
niemal równie żywą wyobraźnię jak Irlandczycy i twierdzą, że to
jakieś boskie istoty, weseli tancerze, walczą na nocnym niebie. I,
rzecz jasna, walczą o piękną kobietę.
Roza uprzejmie kiwnęła głową. Nie miała jednak
ochoty na rozmowę i ucieszyła się, gdy wreszcie ona i Seamus
mogli wycofać się do swojej kajuty pod pokładem.
- Nie poszło wcale tak źle - powiedział Seamus.
- Nie - odparła.
- On naprawdę uwierzył, że jesteś Irlandką.
- Tak.
- Ta historia o zorzy polarnej była piękna. -Tak.
- Ty pewnie słyszałaś inne. -Tak.
- Jesteś na mnie zła? -Tak.
- Jak się mogłem tego domyślić? - spytał Seamus i zaczął na
palcach wyliczać oznaki. - Po pierwsze, nie patrzysz na mnie.
Prawie na mnie nie spojrzałaś od chwili, gdy poznałaś kapitana.
Po drugie, odpowiadasz mi tylko „tak" albo „nie". Czyżby
wszystkie inne słowa wyleciały ci z głowy?
- Nie - odparła i odwróciła się tak, by móc patrzeć wprost na
niego. - Co powiesz na słowo „zdrajca"?
- Wolałem już „tak" i „nie" - uśmiechnął się, starając się również
to obrócić w żart.
- Mogłeś był mnie uprzedzić, kim on jest - oświadczyła Roza
oburzona.
Seamus milczał.
- Jeśli nie od razu, to mogłeś przynajmniej wspomnieć to jednym
albo dwoma z tych wielu słów, które znasz. Przynajmniej zanim
poszliśmy dzisiaj do jego kajuty. Jak ci się wydaje, jak się
czułam, zobaczywszy, do kogo jest podobny? Usłyszawszy jego
nazwisko?
- Przepraszam - powiedział Seamus.
- Przepraszasz? - krzyknęła, nawet nie starając się
ściszyć głosu. - Nie bałeś się, że spojrzę na niego i powiem mu, że
to ja jestem matką jego wnuka?
- Chyba tak - przyznał Seamus. - Wydaje mi się, że właśnie
dlatego nie śmiałem powiedzieć ci, kim on jest. Chciałem to
zrobić, lecz jeden dzień upływał za drugim i nie znalazłem
żadnego łatwego sposobu, żeby ci to zdradzić.
- Wydawało ci się, że może nie będzie to konieczne? - podsunęła
Roza i wyminęła go, kolejny raz okrążając niewielką kajutę. -
Pomyślałeś, być może, że będę przebywać pod pokładem i
podczas całego rejsu go nie spotkam?
- To nie tak - westchnął Seamus.
- Nie wiem, czy mam ochotę usłyszeć, jak dokładnie myślałeś -
powiedziała i ze złością zrzuciła buty, a potem położyła się na
koi, demonstracyjnie obracając się do niego plecami. - Musiałam
wysłuchiwać tego nadętego głupka - złościła się. - Musiałam
słuchać jego opowieści o tym, jaki jest wspaniały i jak wspaniała
jest jego rodzina, a przede wszystkim jak cudowną ma córkę,
której imię prawie już nadał statkowi. I musiałam słuchać tej
opowieści o zorzy polarnej, która w jego ustach brzmiała tak,
jakby opowiadał bajkę dzieciakom. Widziałam zorzę polarną tyle
razy, że nie potrafię tego zliczyć. Słyszałam też lepsze,
piękniejsze opowieści o zorzy niż ten nadęty Angjik
kiedykolwiek usłyszy.
Długo milczała.
- Ja jestem spokrewniona z zorzą polarną.
- Nikt nie może być krewnym zorzy - zaprotestował Seamus i
wsunął się do niej na koję. Podłożył jej jedną rękę pod głowę,
drugą zaś pieścił okrągłą linię bioder.
- Dużo razy widziałeś zorzę polarną, Seamusie O'Connor? -
spytała Roza.
- Nigdy - odparł.
- Jak więc, u diabła, możesz być tego taki pewien?
- Pewien być nie mogę - przyznał i podniósł jej włosy tak, by móc
ją pocałować w kark. - Przyjmuję, że jesteś spokrewniona z zorzą
polarną, o ile ty przyjmiesz, że jestem wybrańcem elfów.
- Wobec tego zgoda - powiedziała, czując, jak rozpala ją śmiały
dotyk jego dłoni.
Dopiero dużo później, gdy już się sobą nasycili, a gniew Rozy
znalazł ujście w miłości, uniosła się na łokciu i badawczo
przyjrzała Seamusowi.
- Czy czegoś jeszcze mi nie powiedziałeś? - spytała. -
Przemilczałeś coś jeszcze, chcąc mnie chronić?
Westchnął i podłożył sobie obie ręce pod głowę. Jego uśmiech
nie był już samym tylko uśmiechem. Roza poczuła, że kula w jej
brzuchu rośnie, zbija się i gęstnieje.
- O co chodzi? - spytała.
- Pytałaś kiedyś, jak to możliwe, że syn wieśniaka z Irlandii może
być wspólnikiem angielskiego kapitana...
- A ty mi nie odpowiedziałeś - przypomniała sobie Roza.
- Sprawa ma się tak, że przewozimy nie same tylko legalne
towary - Seamus usiłował stopić jej chłód, przybierając swoją
minę upadłego anioła.
- To statek przemytniczy? - dopytywała się Roza.
- Nie tylko! - zapewnił Seamus. - Wozimy całe mnóstwo
dozwolonych towarów. Przyprawy, kość słoniową i obce gatunki
drewna. Wszystko to jest zgodne z prawem.
- A co szmuglujecie? - spytała Roza. Seamus odwrócił wzrok.
- W tysiąc osiemset siódmym zakazano importu
siły roboczej do Ameryki. Ale na plantacjach wciąż potrzeba rąk
do pracy. Przemycamy siłę roboczą do Georgii.
- Niewolników? - pytanie Rozy ledwie było słychać.
- Tak - odparł Seamus. - Szmuglujemy z Afryki do Ameryki
niewolników.
Kafjorden, maj 1842
... ponieważ zdrowie mojej siostry szwankuje po stracie małego
Davida Malcolma, zarówno jej, jak i naszym życzeniem jest,
abyś jak najprędzej zrezygnował z obowiązków, jakie nakłada
na ciebie kontrakt ze spółką kopalnianą w Norwegii.
Mój ojciec pragnie cię zapewnić, że poprzez swoje liczne
kontakty, tak towarzyskie, jak i na gruncie interesów, będzie w
stanie załatwić ci stanowisko, które w pełni zastąpi to, które
obecnie piastujesz za granicą.
Naszym życzeniem jest, abyście oboje z Margaret już w ciągu
tego roku mogli połączyć się w Anglii i stworzyć wspólny dom.
W związku z tym Margaret i mój ojciec życzą sobie, abyś uzyskał
od Olego Samuelsena pozwolenie na przejęcie opieki nad jego
bratem Andersem. Margaret bardzo polubiła chłopca, a
ponieważ również tutejsi lekarze potwierdzają, że nie należy jej
narażać na kolejne ciąże, doskonałym rozwiązaniem wydaje się,
abyście wychowywali chłopca jak własnego syna.
Siostra jego, niestety, przepadła bez wieści gdzieś w Irlandii, a
podjęcie poszukiwań jest z naszej strony niemożliwe.
Przypuszcza się, że wyjechała dobrowolnie razem z pewnym
irlandzkim buntownikiem, z którym ponoć łączyły ją stosunki
romantycznej natury.
Plotki krążące po Irlandii wspominają, że człowiek ten, wyjęty
spod prawa, osiedlił się gdzieś w Ameryce...
David Warren przeczytał ten list wiele razy. Nowiny bardzo go
wzburzyły. Nie wiedział, jak przekazać je Olemu Samuelsenowi i
Mattiasowi Mattiassenowi. Oczywiste było, że całej prawdy
wyjawić im nie może.
Drugą kwestią, co do której miał pewność, było, że nie wypowie
kontraktu przed jego upływem.
Może zdoła przeciągnąć tę sprawę aż do jesieni, kiedy to
wybierał się do Cheshire z wizytą. Mógł zrzucić winę na
opóźnienia w dostarczaniu poczty.
Zamknął oczy i próbował myśleć o Margaret, lecz przed oczami
miał twarz Rozy.