Osterloff Konrad ZMIERZCH AZTECKICH BOGÓW

Osterloff Konrad

ZMIERZCH AZTECKICH BOGÓW


WSTĘP

Odkrycie Ameryki zawdzięcza historia... Turkom. Twier­dzenie to, choć na ogół nie mieści się w orto­doksyjnych poglądach, jest z pozoru tylko paradoksem. Chodzi o to, że Europa przez kilkanaście stuleci żyła z handlu z Azją. Stamtąd sprowadzano jedwabie, mu­śliny i inne materję*xgę(ly końskie i broń ze wspaniałej ■ damasceńskiej Ęjgm?. Przede wszystkim korzenie, głównie pieprz i hynarfkóiifSiieodzowne, z braku lodó­wek w owych (kasach, do konserwowania mięsiwa, I zasadniczego pokarmu średniowiecza. Parowiekowel więc wyprawy krzyżowe pod płaszczykiem religijnymi

i otoczką mistycyzmu kryły nader przyziemne i wy­raźnie ekonomiczne cele. Zmierzały mianowicie do za­bezpieczenia dróg handlowych, którymi odwiecznie odbywała się wymiana towarowa z Dalekim Wschodem. Ekspansja zaś imperium Otomanów w XV wieku gro­ziła jeżeli nie całkowitym zaryglowaniem starych szla­ków, to w każdym razie obłożeniem handlu z Azją tak wysokimi cłami i podatkami, że zubożała Europa nie byłaby temu w stanie sprostać. Ta właśnie obawa skło­niła Hiszpanię i Portugalię do gorączkowego poszuki­wania bezpośredniego kontaktu z Dalekim Wschodem poprzez morskie bezkresy, co w końcu doprowadziło do odkrycia Nowego Świata przez Kolumba.

Jednakże jeszcze za życia Wielkiego Admirała stało się jasne, że jego „Indias” nie mają nic wspólnego

I V

2 Indiami, które kiedyś podbijał Aleksander, ani też z Cipangu, o którego bogactwach takie dziwy prawił Marco Polo. Wcześnie także zrozumiano, że ubogie w kopaliny i zamieszkane przez prymitywną ludność Antyle nie mogą być Wyspami Korzennymi.

Ale zdobywcy nie chcieli pogodzić się z rozbiciem ich marzeń o łatwym bogactwie. Raz po raz tedy z baz wypadowych na Haiti i Kubie wyruszały ekspedycje, by na Tierra Firmę (kontynencie amerykańskim) szu­kać bajecznych krain złota.

Jedna z tych wypraw pod wodzą-Korteza (o losach jej opowiada właśnie niniejsza książka) uwieńczona zo­stała niewiarogodnym wprost sukcesem — podbojem Meksyku, ludnego państwa Indian o zadziwiająco wy­sokim poziomie kultury. FaktM,^e^kj^kuset awanturni­ków targnęło się na naród dysponujący dziesiątkami tysięcy dobrze wyćwiczonych l*przfwykłych do boju wojowników i że po dramatycznych walkach zwycięsko odzierżyło pole, fascynuje wyobraźnię pisarzy, history­ków, socjologów. Wytłumaczenia tej zagadki szukać należy w różnych aspektach psychologii, techniki, oby­czajów i polityki.

Hiszpanie, którzy przybyli do Ameryki w końcu XV

i w pierwszych dekadach XVI wieku, byli pod wielu względami pokoleniem szczególnego typu. Niedawno dopiero zakończyły się wielowiekowe wojny z Maura­mi. Wprowadziły one kraj w stan fanatyzmu religij­nego o nie znanym dawniej nasileniu i w sposób walny przyczyniły się do rozwoju dumy narodowej, tak cha­rakterystycznej dla Hiszpanów. Ale po euforii zwy­cięstw dla wielu uczestników reconąuisty * wkrótce nastał czas gorzkich rozczarowań. Synom zubożałych

hidalgów * nie w smak było zarabiać na życie na szczupłej ojcowiźnie. Z entuzjazmem -przeto garnęli się na statki z kursem na Ameryką, niosąc z sobą niewy­gasłe ideały średniowiecznego błędnego rycerstwa, a więcej jeszcze raubritterstwa **, skondensowane w dewizie „honor i zysk’’. Towarzyszyła im cała pleja­da pospolitych awanturników, rzezimieszków spod ciemnej gwiazdy i bandytów, którzy po drugiej stronie oceanu szukali nie tylko majątku, lecz także ratunku przed czekającym na nich katowskim mieczem. Obie te grupy cechował dziecięcy wprost optymizm i wiara w jutro, desperackie męstwo, zuchwalstwo bez granic, fanatyzm religijny, nadludzka niemal wytrzymałość na trudy, brutalna bezwzględność i zimne okrucieństwo w myśl zasady, że „cel uświęca środki”.

Do tego dochodziła niepomierna przewaga uzbrojenia i techniki. Stal, żelazne pancerze, broń palna, koniel i zaprawne w polowania na ludzi brytany — temul wszystkiemu Indianie przeciwstawić mogli tylko łuki,\ miecze z obsydianową klingą, drewniane oszczepy, proce. I wypływający z koncepcji religijnych sposób prowad.zenia. wojen, niesłychanie idący na rękę Hiszpa­nom. Oto dla ludów tych celem bitwy było bynajmniej nie fizyczne unicestwienie przeciwnika, lecz tylko obez­władnienie go, wzięcie do niewoli żywcem, by później złożyć na ofiarę krwiożerczym bogom. Zwycięstw nie mierzyła liczba poległych wrogów, lecz wziętych do niewoli wojowników. Okoliczności tej sam Kortez i wielu jego żołnierzy zawdzięczało uniesienie życia z beznadziejnych opresji, które w przypadku europej­skiego przeciwnika skończyć by się musiały niechybnie katastrofą.

Wierzenia religijne tubylców sprzyjały najeźdźcom. W; Meksyku pamiętano dobrze stare proroctwa Quet- zalcoatla. Był to białolicy bóg o długiej brodzie, który ongi panował na ziemi. Rozgniewany na swych wy­znawców i poddanych opuścił kraj i zniknął gdzieś w kierunku wschodnim. Ale przedtem zapowiedział, że po wiekach wróci i z powrotem odbierze rządy. W po­czątkach XVI wieku astrologowie meksykańscy z licz­nych znaków wnioskowali o bliskim już czasie ziszcze­nia się przepowiedni. Quetzalcoatl określił nawet do­kładną datę powrotu, a mianowicie rok Ce acatl, tj. rok 1. trzciny. Kalendarz aztecki obejmował cykl 52 lat z odrębnymi nazwami dla każdego z nich. Po zamknię­ciu cyklu powtarzały się te same nazwy. Trzeba trafu, że rok 1519, w którym wylądował w Meksyku Kortez, przypadł właśnie na aztecki rok 1. trzciny. Na widok białych, brodatych mężów, przybywających z tej właś­nie strony, w której zniknął stary bóg, Indianie nie mieli wątpliwości. To wraca z hujcem duchów Quet- zalcoatl, by się upomnieć o swe dziedzictwo. Zabobon­ne przerażenie i mistyczny lęk sparaliżowały moc indiańskiego oporu, odebrały Aztekom energię działa­nia, ułatwiając dzieło podboju.

Na pewno w pierwszej jazie mit ten pomógł Hiszpa­nom w usadowieniu się w kraju, ale niektórzy history­cy zdaje się zbyt wielką wagę przykładają do tego momentu. Rychło bowiem Indianie przekonali się, że nie z bogami, lecz z okrutnymi śmiertelnikami mają do czynienia, a wydarzenia „smutnej nocy”, podczas której wyparli ich z Tenochtitlanu, zadając białym cięż­ką klęskę, zresztą nie w pełni wykorzystaną, dowiodły, że groźni cudzoziemcy nie są nie do pokonania.

Sedno zagadnienia tkwi raczej w sferze stosunków polityczno-ekonomicznych panujących w Meksyku po­czątków XVI stulecia. Konkwistadorzy i pierwsi kro­

nikarze hiszpańscy przenieśli do społeczeństw amery­kańskich pojęcia zaczerpnięte ze świata feudalnego. Dla nich Motecuhzoma był królem, cesarzem, impera­torem. W istocie rzeczy nosił tytuł — tlatoani — „szefa wojennego” rady plemiennej Azteków. Prawdą jest, że godność ta od początków istnienia Tenochtitla- nu w drodze dziedziczenia znajdowała się w jego rodzie, ale tlatoani władzę swą czerpał z rady, której uchwal był wykonawcą. Funkcje naczelnika z autorytatywną mocą wydawania rozkazów pełnił tylko w czasie wojny, z drugiej wszakże strony — stan wojny był omal per­manentny w Meksyku, przeto pod koniec istnienia państwa azteckiego zarysowały się wyraźnie tendencje do skupienia absolutnej, omal tyrańskiej władzy w rę­kach właśnie tlatoaniego. Stąd też i we współczesnych meksykańskich podręcznikach historii mówi się o nich potocznie jako o królach, chociaż pojęcia te są niepo- krywalne w zakresie swej politycznej treści z królami Europy średniowiecznej i czasów nowożytnych. Podob­nie jest z państwem azteckim. Nazywa się je króle­stwem, cesarstwem czy imperium, przydając mu całą drabinkę feudalną seniorów, wasali i lenników. Tym­czasem ze wszystkich Indian tylko Inkowie z Peru stworzyli rozwinięty organizm państwowy, a tzw. pań­stwo azteckie było luźną konfederacją miast zamiesz­kanych przez pokrewne kulturalnie i językowo plemio­na. Niektóre z nich — w okresie bezpośrednio poprze­dzającym konkwistę — jak właśnie Tenochtitlan, uzys­kiwały okresowo hegemonię i siłą oręża wymuszały na innych hołdy uległości i haracze. W pewnym stopniu Meksyk przedhiszpański przypominał starożytną Grecję okresu klasycznego z jej miastami-państwami. Między indiańskimi kacykatami trwał stan prawie ciągłej woj­ny, stymulowanej względami obrzędowymi, stałym bra­kiem jeńców na ołtarze bogów.

tfc

W państwach meksykańskich słabo rozwinęło się po­czucie przynależności obywatelskiej, nawet nie zaw­sze instynkt solidarności plemiennej dostatecznie był wykształcony. Np. sąsiadujące z sobą o miedzą miasta Tcnochtitlan i Tlatelolco, zamieszkane przez tych sa- I mych Tenochków, czyli Azteków, prowadziły z sobą I długie lata zażarte walki, zakończone ostatecznie włą- I czeniem Tlatelolco do zespołu urbanistycznego Tenoch- I titlanu. Zresztą-inkorporacja terytorium nieprzyjaciel- I skiego rzadko tylko stanowiła końcowy efekt zwycię- I skiej wojny. Głównym jej bowiem celem, jak już I mówiłem, było wzięcie jeńca i zmuszenie pokonanego I przeciwnika do składania danin, nie zaś zniszczenie I obcej „państwowości” i wcielenie jej ziem do własnego I państwa. W okresie największego nawet rozkwitu po- | tęgi Azteków w bliskim stosunkowo ich sąsiedztwie I istniały drobne niezależne państewkaj a jeżeli powia- I damy, iż państwo Motecuhzomy obejmowało większość I dzisiejszego Meksyku między obu oceanami, to jednak byłoby grubym nieporozumieniem traktować je jako jedność terytorialno-polityczną. Co najwyżej może być tu tylko mowa o faktycznych lub uzurpowanych sobie strefach wpływów. Z drugiej strony tyrania Motecuh­zomy, jak zresztą i kilku jego poprzedników, wyzysk słabszych, nakładanie wygórowanych kontrybucji bez­litośnie egzekwowanych siłą oręża nie były bynajmniej czynnikiem cementującym jedność narodową, lecz, przeciwnie, działały rozkładającó, budząc powszechną nienawiść do Azteków i pragnienie wzięcia na nich re­wanżu. I dlatego to w obcym, nie znanym sobie zupeł­nie kraju Kortez tak łatwo, niemal nazajutrz po pierw­szym lądowaniu, znalazł sojuszników, najpierw Toto- naków, później bitnych Tlaxcalan, a w końcu w osta­tecznej fazie podboju u jego boku stała stutysięczna armia tubylców, żądna zemsty nad swymi ciemięzcami.

10

Te wszystkie momenty, z przewagą chyba ostatniego| współgrały w „cudzie” zniszczenia państwa azteckiego przez garstkę hiszpańskich konkwistadorów. A fakt, że bohaterski Tenochtitlan w beznadziejnej obronie konał •od ciosów zadawanych pospołu z białymi przez bliskich współpłemieńców, pomnaża tylko tragedię tych Me- ksykanów, którzy, święcąc upadek tyrana z własnej rasy, nie zdawali sobie sprawy, że torują drogę do zniszczenia nie tylko ich państw, lecz także kultury i świata, w jakim od wieków żyli.

I

w

f i

Rozdział pierwszy — KOŚCI SĄ RZUCONE

Poranny brzask przedarł opończę ciemności i straż­nik portowy otworzył oczy. Rozwarł je szeroko, zaraz energicznie przetarł obu kułakami i nagle ryknął co tchu w piersiach:

Zdrada!

Reda była pusta. Sześć białych żagli powoli sunęło w kierunku pełnego morza.

Zdrada! — powtórzył swój krzyk, wraz zaniesio­ny do uśpionego miasteczka.

Wnet z tamtej strony rozległ się tętent cwałującego rumaka. Po chwili jeździec osadził gwałtownie konia na miejscu, kopyta zaryły się głęboko w piasek nad­brzeża. Przybysz stanął w strzemionach i wbił wzrok w wodne pustkowie.

Zrobiło się prawie zupełnie jasno, tylko jeszcze gdzie­niegdzie w powietrzu ulatywała zwiewna przędza mgły

ponocnej. Od ostatniego okrętu, z którego zwisała aksa­mitna czarna bandera z czerwonym wielkim krzyżem pośrodku białych i niebieskich pasów, odbiła łódź. Moc­nymi uderzeniami piór wioślarz szybko zbliżał się do wrośniętego w brzeg jeźdźca. Był już na odległość gło­su. Wtedy wyprostował się. Niewysoka, smukła, mu­skularna postać stanęła nieruchomo.

W taki to sposób odjeżdżasz mnie, waszeć? — ponure słowa padły z wybrzeża. — Zaiste, dworna to modła tak właśnie brać pożegnanie.

Wybaczcie — odkrzyknął człowiek w łódce — ale czas napiera' i pierwszeństwo czynom przypada. Czy wasza miłość ma jeszcze może jakieś rozkazy?

Ale jego miłość don | Diego Velazquez, wielkorządca Ferdinandy, jak podówczas nazywano Kubę, nie miał żadnych rozkazów. Uderzył piętami konia i zawrócił do miasta.

Człowiek w łódce gestem pożegnania pomachał za nim uprzejmie dłonią, chwycił wiosła i niebawem Her­nando Kortez po włazie wspiął się"zręcznie na pokład statku. Mała flotylla, trzymając się niedaleko brzegów, z pomyślnym wiatrem wzięła kurs na Macaca.

Oparty o burtę Kortez patrzył na niknące z oczu Santiago. Zamknął się jeszcze jeden etap jego życia. Co przyniesie nowy? Przeczucie mówiło mu, że teraz dopiero zacznie się prawdziwie wielka awantura, przy której zblakną wszystkie przeżyte dotychczas burze. I przyszły zdobywca zatonął we wspomnieniach...

...Medellin nad leniwymi falami Gwadiany w Estre- madurze, miasto jego rodzinne. Ojciec, hidalgo Martin Cortés de Monroy, kapitan infanterii i właściciel nie­wielkiej posiadłości ziemskiej, pragnął dla syna karie­ry i zaszczytów. Najpewniejsza do nich droga wiodła

wtedy przez zawód prawnika. Więc Salamanka, słynny wonczas ośrodek uniwersytecki, roześmiany tysiącem świeżych głosów uczącej się młodzieży. Korteza jednak książki nie ciągną. Powaga wszechnicy, nudne skupie­nie auli i oschłość wykładów kłócą się z bujnym, na­miętnym temperamentem. Lubiły go kobiety. Swawol­ny, tryskający humorem dorodny młodzian więcej tedy sukcesów odnosił w alkowach niż w wykładowej sali. A że z tego powodu przyszło mu nieraz skrzyżować szpadę z mniej szczęśliwym konkurentem, tym lepiej, bo w oczach pięknych salamankanek dodawało to Kor- tezowi jeszcze romantycznego uroku. Ale Hernando ma wkrótce tych i tak problematycznych studiów dość, po­ciąga go egzotyczna awantura, daleki blask wielkiej przygody, której na imię Nowy Świat, zdobywany właśnie dla kastylijskiej korony. Siedemnastoletni młodzian wrócił zatem do rodzinnej Estremadury i ry­chło znalazł upragnioną okazję. Zaciągnął się do wo­jennej floty Nicolasa de Ovando, gotującego podbój Antyli. Na kilka dni przed wyjazdem chciał złożyć nocną pożegnalną wizytę ukochanej. Po wysokim mu­rze wspina się do jej okna. Niestety, skruszona ściana zwala się i tej. nocy piękna señorita * nie zazna uścis­ków gorącego kochanka, a Ovando nie zastanie Hernan- da wśród załogi swych statków... Przysypany rumowi­skiem, ciężko poraniony i potłuczony, Kortez zamiast do Kadyksu pomaszerował na długie tygodnie do łóżka w ojcowskim domu. Ale co się odwlecze, to nie uciecze. Wprawdzie raz jeszcze inną wyprawę odciąga szpada krewkiego rywala, który pomścił zdradę dziewczyny głęboką raną w piersiach szczęśliwszego amanta, wresz­cie jednak w 1504 roku Kortez staje na Hispanioli **.

Przyjęty życzliwie przez wielkorządcę Ovanda, otrzy-

mai rozległe obszary ziemi i godność pisarza osady Azua. Spokojne życie plantatora, na którego pracują dziesiątki indiańskich niewolników, nie odpowiadało porywczej naturze młodego hidalga, nie po to przecież opuszczał Europę. Szukał więc przygód, biorąc udział pod rozkazami Velazqueza w wypadach przeciwko roz­paczliwie broniącym swej wolności Indianom z głębi wyspy, upust burzliwemu temperamentowi dawał w rozlicznych awanturach miłosnych, a prowokowane nimi pojedynki niejedną szramę pozostawiły na jego skórze. Nie opuszczało go ciągle marzenie o wielkiej zdobywczej wyprawie. Wreszcie w listopadzie 1509 ro­ku cel wydawał się bliski. Miał wziąć udział w ekspe­dycji Diego de Nicuesy, której zadaniem było opano­wanie terenów tworzących dzisiejszą Panamę, Kostary­kę i Nikaraguę. Ale pech, czy też tym razem raczej prawdziwy uśmiech szczęścia, pokrzyżował znowu jego plany. Nagły atak choroby zwalił z nóg Korteza, co być może zachowało go dla historii, gdyż wyprawa Nicuesy skończyła się kompletnym fiaskiem, a ze z górą siedmiuset członków ekspedycji ledwie czterdziestu wyniosło życie. W dwa lata później otworzyły się przed nim nowe perspektywy — stanął pod barwy Velazque- za szykującego zajęcie Kuby. Energia i strategiczne talenty Hernanda zyskały poklask rozkazodawcy, który już jako wielkorządca wyspy uczynił go swym tajnym pisarzem. Ale kobieta, która tylekroć komplikowała życiowe ścieżki Korteza, spowoduje ostry konflikt mię­dzy Velazquezem i jego faworytem. Na imię miała Catalina Juarez Pacheco. Była jedną z czterech słyną­cych z urody i wdzięków sióstr. Zakochał się w niej bez pamięci namiętny młodzian, omamił obietnicą ożenku, oczarował rycerskim obejściem i żarliwą elo­kwencją. Kiedy jednak minęła pierwsza burza krwi, Kortez zaczął wymigiwać się i wykręcać. Nie w smak

mu myśl spętania się małżeństwem, gdy — czuł to wyraźnie — wielka przygoda jest ciągle jeszcze przed nim. Dziewczyna nalega na spełnienie obietnicy, rodzi­na jej naciska, wreszcie interweniuje sam Velazquez,

0 którym szeptano, że nie odmawiała mu łask jedna z sióstr Cataliny. Między wielkorządcą a Hernandem nastąpiła ostra wymiana słów. W rezultacie porywczy Kor tez przystał do którejś z wrogich Velazquezowi klik. Spisek jednak doszedł do uszu gubernatora i ten niewiele się namyślając kazał uwięzić gorącego Estre- madurczyka.'

Teraz cień miecza katowskiego zawisł nad szyją u- wodziciela, do Hiszpanii bowiem — siedziby zwierzch­nich urzędów — szmat drogi, a władza wielkorządcy jest niemal absolutna. Zdawał sobie z tego dobrze spra- w.ę Hernando. Nocą tedy rozluźnił więzy, wybił kraty okna i z drugiego piętra po murze — przydało mu się doświadczenie nabyte we wspinaczkach na balkony hiszpańskich piękności — ześliznął się niepostrzeżenie na ziemię. Stąd niedaleko do zbawczego kościoła, gdzie znalazł azyl. Velazquez wściekły na wiadomość o tej śmiałej ucieczce nie ważył się wprawdzie pogwałcić świętości miejsca, ale kazał czujną strażą otoczyć świą­tynię. W parę dni potem Kortez, niebacznie wyszedłszy poza jej obręb, został pojmany, znowu skuty i rzucony I na pokład statku, który nazajutrz odpłynąć miał do Hispanioli. Ale i tym razem udało mu się wyzwolić i pod osłoną nocy wpław dostać na ląd. Tu ukrywał się | u przyjaciół i niebawem przez nich oznajmił, że namy- I ślił się i gotów jest poślubić Catalinę. Rodzina dziew- I czyny wstawiła się za nim u wielkorządcy, który po-

1 jednał się z Kortezem i w rok później został jego ku- I mem. Na znak puszczenia w niepamięć uraz guberna- I tor obdarzył go licznymi nadziałami ziemi i parę lat I Hernando pracował spokojnie na roli, kopał złoto i han­

dlował niewolnikami. Czyni to z takim skutkiem, że I niebawem dorobi się pokaźnej kwoty około trzech ty- I sięcy castellanos *.

I oto teraz nastąpiło wydarzenie, które nie tylko ze-1 lektryzowało całą kolonię, ale i nadziejom Korteza na- I dało wreszcie realny kształt. Przed pół rokiem miano- I wicie wysłany śladami nieszczęsnej ekspedycji Nicuesy I siostrzeniec wielkorządcy, Grijalva, uważany już za I przepadlego, niespodziewanie powrócił z wiadomością I

0 nowo odkrytych lądach i o bogatym państwie in- I diańskim na zachodzie. Przywiózł z sobą sporo zgro­madzonego w pokojowej wymianie z tubylcami złota I

1 więcej jeszcze gorzkich rozczarowań dla Velázqueza. I Kuzyn bowiem don Diega zgubił część swej drużyny I na nieznanych ziemiach, gdzie ponadto mieli się znaj­dować jacyś biali, trzymani przez Indian w niewoli — prawdopodobnie niedobitki z oddziału owego Nicuesy. I Velázquez więc bezzwłocznie przystąpił do gotowania nowej ekspedycji. Celem jej miało być przede wszyst­kim odszukanie zaginionych żołnierzy Grijalvy, wy­zwolenie hiszpańskich jeńców, szeroka wymiana han­dlowa z tuziemcami, ostrożna pokojowa penetracja kraju i zdobycie bliższych informacji o tajemniczym cesarstwie indiańskim, gwoli przygotowania później­szego podboju, oraz, oczywiście, próba nawrócenia po­gan na świętą wiarę. W planach bowiem ekspansji hisz­pańskiej rabunek i misjonarzowanie na jednej stawiano zazwyczaj szali. Velázquez rozglądał się obecnie za człowiekiem, któremu z pełnym zaufaniem mógłby po­wierzyć dowództwo. Kandydatów i pretendentów było wielu. Za wielu nawet, a między nimi i kuzyni wielko­rządcy, Bernardino Velázquez i Antonio Velázquez Bor­rego. Don Diego wciąż wahał się i bał podjąć decyzję.

Tymczasem Kortez przystąpił do energicznej, choć trochę w mrokach prowadzonej akcji. Hernando w oso­bie swojej łączył w dziwny, acz dla tych czasów nie­rzadki sposób bezwzględność i brak wszelkich skrupu­łów urodzonego awanturnika z fanatyzmem religijnym. Kto wie, czy nie pod wpływem wojującego islamu, który wycisnął swe piętno na psychice Hiszpanów, nawracanie mieczem na wiarę wydawało mu się naj­wyższym życiowym powołaniem. Szpada w jednej, krzyż w drugiej ręce były tedy znakiem czasu. A Kor­tez liczył lat trzydzieści trzy, właśnie tyle, ile miał umierający Chrystus. Z tej zbieżności Hernando wy­czytał w księdze losów własne przeznaczenie, a miało nim być propagowanie Chrystusowej wiary w Nowym Swiecie. Ten bowiem jakże realistyczny i świadomy swych ziemskich celów zdobywca w głębokich zaka­markach duszy był mistykiem czystej wody, mistykiem wszakże, który porozumienie z Bogiem starał się roz­wiązać poprzez konszachty z ludźmi.

Teraz właśnie nadszedł czas takich konszachtów. Ve­lazquez miał dwóch powierników: tajnego pisarza Andresa de Duero i contadora, czyli królewskiego skarbnika, Amadora de Lares. Z ich opinią się liczył, ich zdanie wysoko cenił, ich radom dawał powolne . ucho. Przez nich najpewniejsza droga do łaski nieufne­go wielkorządcy. Kortez wiedział o tym doskonale. Przekupił obu obietnicą równego z nimi podziału części przyszłych łupów, jakie na jego osobę przypadną.

I ulegając, nie bez oporu, argumentom doradców i za­uszników, Velazquez zdecydował się oddać Kortezowi komendę nad. flotyllą. Decyzja nie była łatwa, bo zna­jąc Hernanda z ostatnich perypetii, gubernator musiał się obawiać jego samowoli, ale nieostatnią tu rolę za­pewne odegrał bardzo przyziemny moment. Ten mia­nowicie, że Kortez jako posiadacz pokaźnej fortuny

21

YVVA ppg

¡Lj I I i

mógł w poważnym stopniu z własnych środków łożyć na wyposażenie wyprawy, tym samym zmniejszać oso- I bisty wkład i ryzyko Velazqueza.

Jakoż rzeczywiście Hernando, któremu nominacja I przypięła skrzydła do ramion, z ogromną werwą przy- I stąpił do dzieła. Mobilizuje wszelkie rozporządzalne I sumy, bierze pożyczki, rozsyła listy do przyjaciół, za- I ciąga ochotników, co mu zresztą bez trudu przychodzi, I gromadzi broń i towary. Wreszcie zakupuje pierwsze I okręty i poczyna je załadowywać sucharami, chlebem I z kassawy * i soloną wieprzowiną, zapasami amunicji I i bronią oraz artykułami wymiennymi, jak szklane pa- ■ ciorki, dzwonki, igły, lusterka, noże i nożyczki, siekie- I ry i młotki, koszule, suknie, kapelusze i tak dalej, i tak ■ dalej.

Tymczasem wczoraj...

Wczoraj była niedziela. Żarem słońca rozpaloną do I białości główną ulicą Santiago szedł na uroczystą mszę ■ gubernator. Wielki, brzuchaty, ociężały, kroczył leniwie ■ wśród barwnej świty urzędników i oficerów. U prawe- ■ go boku wielkorządcy w welurowej kurcie ze złotymi I guzami, z wybijanym drogimi kamieniami medalio- ■ nem św. Jana Chrzciciela u szyi, w długich żółtych ■ rękawicach, z dłonią niedbale wspartą o głownię ra- ■ pieru postępował Hernando Kortez, a w takt krótkich I męskich kroków chwiał się miarowo na jego głowie I wspaniały szyszak strojny w panasz z bajecznych piór. I Od czasu ogłoszenia nominacji Korteza Velazquez po ■ raz pierwszy pokazał się z nim publicznie. Ciekawi I mieszkańcy wylegli tłumnie, tworząc szpaler po obu i stronach drogi wyznaczanej dzwonami kościoła. Oka- m zali halabardnicy bronili orszaku od naporu gawiedzi. ■ Już widać rozległy podworzec świątyni, gdy wtem na I

załomie ulicy, zza krzewu nopalu *, wyskoczyła cudacz­na postać w kusych nogawicach i czerwonych pończo­chach, w niebieskiej spiczastej czapie nabijanej srebr­nymi dzwoneczkami. Obute w zielone ciżemki krótkie nóżki wyczyniały komiczne podskoki i piruety. Czoło pochodu przystanęło. Śmieszny człowieczek zamiótł czapką dwornie ziemię przed idącym w pierwszym rzę­dzie zasapanym gubernatorem, a w chwilowy antrakt kościelnych dzwonów wszedł dźwięczny dzyńdzyń i roz­legł się głos Szalonego Cervantesa, nadwornego trefni- sia wielkorządcy:

He, he, don Diego, dzień dobry! Aleś sobie wybrał kapitana. Uważaj, by ci nie zwiał z flotą. Bacz, don Diego, by nie trzeba było potem nań polować w taki upał. He, he...

Halabardnik sięgnął ramieniem, ale błazen zręcznie uchylił się i wciąż w podskokach dorzucił:

Strzeż się Estremadury, strzeż się zwłaszcza Me- dellinu, don Diego. Gdybym nie bał się, że płakać po mnie będziesz, sam bym się z nim wybrał do tych bo­gatych krain, oj, wybrałbym się. Ale kocham cię, więc i tych krajów nigdy nie zobaczę, i nie ujrzę więcej Kapitana z Medellin.

Gubernator zmarszczył się, spojrzał z ukosa na Kor­teza, zrobił ruch ustami, jakby chciał coś rzec, ale bez słowa ruszył z miejsca. W tłumie rozległy się ledwie hamowane chichoty. Idący z drugiej strony Hernanda Duero szepnął ze złością:

Zapłacili mu, łajdakowi, kuzyni.

A gdy wciąż błaznujący pajac znalazł się w zasięgu jego ręki, uderzył go silnie w kark i powiedział:

Zamilknij wreszcie( opoju. Wiadomo, kto autorem twoich przygan, błaźnie!

mm fis

Don Diego znowu spod oka spojrzał na Korteza.

Mszy słuchano w ciężkim nastroju. Kortez poziera- I jąc ukradkiem raz po raz na gubernatora nie mógł po- ■ zbyć się wrażenia, że myśli Velazqueza są bardzo od- ■ ległe od spraw boskich. On sam nie potrafił się sku- I pić, a żarliwość modlitw do patrona psuło natręctwo I wpadających co chwila w ucho słów błazna.

Po nabożeństwie Kortezowi wydawało się, że guber- I nator pożegnał go jakoś za szybko i ozięble. Dzień cały I spędził niespokojnie w domu i właściwie nie zdziwił I się zupełnie, gdy pod osłoną wieczornych ciemności I zjawili się u niego potajemnie zausznicy wielkorządcy. I Krótko mu rzecz przedstawili:

Nie ma chwili do stracenia, przyjacielu. Jeśli I chcesz pozostać dowódcą floty, znikaj.

Kortezowi nie trzeba było powtarzać ostrzeżenia. Za- I wiadamia ludzi, wydaje rozkazy zaokrętowania się. I Późnym wieczorem odwiedza kwatermistrza Santiago. I Trochę prośbą, więcej groźbą, ale wspartą złotym me- I dalionem, bierze odeń wszystkie zapasy żywności, co I jest w jego kampanii pierwszym, ale nie ostatnim I aktem rekwizycji. Ściska Catalinę, całuje śpiące dziec­ko i już...

Czyjaś dłoń ciężko dotyka ramienia Korteza. Her- nando uwalnia się ze wspomnień, nie ma już więcej czasu na przeszłość, należy zająć się teraźniejszością.

Już Macaca.

W Macaca, a potem w Trynidad Kortez kompletował ekwipunek per fas et nefas *, rekwizycje traktując jako pożyczki zaciągnięte u króla. Zapasy żywności rosły, magazyny okrętowe wypełniały się amunicją, bronią, odzieżą i obuwiem. Ładował na statki konie i stada świń oraz sfory groźnych, zaprawnych w polowaniach

na Indian psów. Zakupił nowe okręty i werbował dal­szych ochotników. W Trynidad pod jego chorągwie za­ciągnął się rycerski Pedro de Alvarado z czterema braćmi: Jorge, Gonzalo, Gomez i Juan, nieustraszony Cristobal de Olid, Alonso Hernández de Puertocarrero i wielu innych hidalgów, wśród których najmłodszy Gonzalo de Sandoval stał się z czasem ulubieńcem i najbliższym powiernikiem Korteza.

Tymczasem w Santiago gubernator szalał. Rzucone przez błazna ostrzeżenie potrąciło w jego umyśle stru­nę nieufności i podejrzeń wobec nominanta. Jego wy­glądający wręcz na ucieczkę odjazd wzmógł jeszcze niepokój tłustego wielkorządcy. Sie więc listy do alka- da I Trynidadu i zarazem własnego szwagra Francisco Verdugo z poleceniem zatrzymania siłą floty. Kortez poinformowany o tych dyspozycjach radził dobrotliwie alkadowi, by siedział spokojnie, gdyż może się zdarzyć drobne nieporozumienie w postaci na przykład splądro­wania miasta. Verdugo poszedł za dobrą radą, guber­nator więc śle z kolei listy do komendanta Hawany — gdzie Kortez kończy ekwipunek — Pedro Barby, tym razem z wyraźnym rozkazem aresztowania Korteza. Ale Barba zdążył już się pokumać z Hernandem, odpi- I sze więc wielkorządcy, że rozkaz jego był niewykonal­ny, a on sam wierzy, iż Kortez nie zawiedzie zaufania. I Estremadurczyk także wysłał pismo do Velázqueza z czołobitnym pożegnaniem i zapewnieniem, że godnie i szczęśliwie wypełni zleconą mu misję ku chwale Bo­ga i ojczyzny.

Od 18 listopada 1518 roku, daty opuszczenia Santia­go, minęły osiemdziesiąt trzy dni. Wreszcie wszystkie przygotowania są zakończone. 10 lutego 1519 r., po wy­słuchaniu uroczystej mszy, dziewięć statków w ślad za

¡r SHKjMw *

»w v

uprzednio wysłanymi dwoma opuszcza Hawanę. Kor- tez wyrusza na podbój indiańskiego imperium. Armia jego liczy 508 żołnierzy, w tym 13 muszkieterów i 32 kuszników oraz 110 marynarzy. Na pokładzie było poza tym około dwóch setek Indian z kilku kobietami i 16 koni. Dziesięć ciężkich brązowych armat i cztery fal- konety składały się na artylerię.

Tak zaczyna się jedna z najbardziej awanturniczych wypraw wojennych w dziejach świata.

Br r «

Rozdział drugi — BIALI NIEWOLNICY

Kubę od lądu stałego dzieli Kanał Jukatański, szero­ki ledwie na dwieście kilometrów. Aż dziw więc bierze, że Hiszpanie właściwie dopiero w 1517 roku poznali wybrzeża Jukatanu. Wyprawa trzech statków pod do­wództwem hidalga Francisco Hernandeza de Córdova nie miała wtedy szczęścia. Polowa jej uczestników po­legła w walkach z wojowniczymi plemionami Majów, którzy nieskorzy byli wchodzić w bliższe stosunki z białymi przybyszami. Reszta okryta ranami dobiła z powrotem do Kuby, gdzie w kilka dni później Córdo- va zmarł schorowany i wycieńczony przebytymi tara­patami.

Chociaż ekspedycja wróciła z pustymi rękami, przy­niosła jednak zadziwiającą wiadomość. Oto Indianie,

| którymi porozumiewano się zresztą tylko na migi, widząc, że statki hiszpańskie przybyły ze wschodu,

WIMyJrf W* 9

A»**! ty* M.JIMl

wskazywali tamtą stronę i po wielekroć wymawiali słowa: „Castilan, Castilan”. Działo się to samo podczas ubiegłorocznej wyprawy Grijalvy. Tym razem jednak Kastylijczycy mieli do dyspozycji tłumacza, przywiezio­nego przez niedobitków Córdovy, Indianina, któremu na chrzcie dano imię Melchior, a nazywano Melcho- rejo. Przy jego pomocy Grijalva dowiedział się, że ani on, ani też jego poprzednik nie byli pierwszymi Euro­pejczykami, z jakimi zetknęli się krajowcy, i że nieda­leko wyspy Cozumel Indianie trzymają białych nie­wolników. Grijalva przyniósł także wieść o potężnym państwie tubylczym na zachodzie, a jego nazwa „Me­xico” po raz pierwszy wówczas obiła się o hiszpańskie ucho. Dysponując tymi informacjami, Kortez jako wstępny swój cel postawił wyswobodzenie białych cierpiących niewolę u Indian. I dlatego zlecił kurs na wyspę Cozumel, znaną już z tamtej wyprawy.

Odległość między Kubą a Cozumel jest stosunkowo niewielka. Wody Kanału Jukatańskiego są jednak za­zwyczaj niespokojne, a tym razem szalejąca właśnie burza znacznie opóźniła podróż. Zanim tedy ekspedy­cja stanęła u płaskich wybrzeży wyspy, wysłany for- pocztą na chyżej galeocie „San Sebastián” Pedro de Alvarado zdążył już zrobić swoje. Ten lekkomyślny, piękny i bohaterski rycerz niejeden ciężki kłopot ściąg­nie na głowę Korteza. Teraz zrabował indiańskie osie­dle, obdarł z marnych złotych ozdób świątynie i spło­szył krajowców, którzy zbiegli w gąszcza głębi kraju. Kortez zatem znalazł strąd* zupełnie bezludny. Obu­rzony taką nierozwagą, w ostrych słowach zwymyślał oficera wobec frontu całego wojska i kazał zwolnić pojmanych przezeń dwóch tubylców i jedną Indiankę. Przy pomocy towarzyszącego znowu wyprawie tłuma­

cza Melchorejo wyjaśnił im, że zaszło pożałowania god­ne nieporozumienie. Hiszpanie bowiem przybyli w cał­kowicie pokojowych zamiarach, a jedynym ich celem jest zaopatrzyć się tu w słodką wodę i zawrzeć przy­jaźń z ludnością. Zwrócił złoto, ozdoby i zrabowany sprzęt, a jako rekompensatę za znajdujące się w żołąd­kach żołnierzy czterdzieści indyków ofiarował szklane paciorki i koszule.

Nazajutrz zjawili się naczelnicy plemienia. Rozwinęli na ziemi maty, zwane p e t a t e, złożyli na nich po­darki: pieczone mięso pekari *, pachnący ciemny miód, słodkie pataty ** i wiele wonnych egzotycznych owo­ców. Hiszpanie ze swej strony częstowali ich cywilizo­wanymi przysmakami. Rozmowa, utrudniona brakiem tłumacza dobrze znającego kastylijski, biegła chropa­wo, ale w jak najprzyjaźniejszym utrzymana tonie. Kortez pragnął uzyskać informacje o białych, rzekomo znajdujących się w pobliżu. Tak, to prawda, przed wie­lu, wielu słońcami, tak wielu, że ich zliczyć nie można, jacyś obcy przybyli na te brzegi. Ściślej nie na wyspę, lecz na ląd stały i tam do dziś jeszcze, stąd niespełna

o dwa dni drogi, żyje u Indian dwóch cudzoziemców. Mieszkańcy Cozumel przy okazji handlu z tamtejszymi plemionami czasami ich widują.

Jak dostać się do nich? — spytał chciwie Kortez.

Siedzący przed nim na indiańską modłę w kucki

stary kacyk miał inteligentne spojrzenie brunatnych oczu i trochę filuterny uśmiech.

Dam ci przewodników. To niedaleko, ale nie na wybrzeżu, tylko w głębi lądu, bo tamten naczelnik

j boi się, by mu nie uciekł Castilan. Daj przewodnikom I ładne dary, to może naczelnik go puści.

Myśl wydala się Kortezowi dobra, ale dlaczego stary I mówi tylko o jednym, skoro dwóch Hiszpanów ma tam I przebywać?

Sędziwy calachion (naczelnik plemienia) znowu I chytrze się uśmiechnął:

O, tamten drugi to nie przyjdzie.

Dlaczego?

Wiekowy Indianin chichotał zupełnie wyraźnie.

Bo jego nie ma kto puścić.

Kortez zmarszczył czoło, nie rozumiał słów starca, ale nic więcej z niego wydobyć nie można. Powtarza tylko raz jeszcze, co powiedział, nie wie nic ponadto.

Hernando był człowiekiem czynu. Wysłał Diego de Ordasa z dwoma małymi brygami do widocznego na horyzoncie przylądka Cotoche. Wziętym z Cozumel przewodnikom indiańskim wpiął w gęste czupryny listy

o następującej treści:

Bracia i panowie. Na Cozumel dowiedziałem się, że przebywacie w niewoli u indiańskiego kacyka. Posyłam wam na pomoc statki z żołnierzami oraz podarki na wykup. Okręty będą czekały na was osiem dni. Po tym terminie musimy wyruszyć w dalszą podróż do krainy Tabasco. Bądźcie pewni serdecznego i przyjacielskiego przez nas przyjęcia. Hernández Cortés”.

Skracając sobie czas oczekiwania Kortez przystąpił do badania wyspy. Stwierdził, że była skąpo zaludnio­na, wszelako mieszkańcy znajdowali się na wyższym poziomie kultury niż znani mu Indianie z .Antyli- Świadczyły o tym między innymi ich domy mieszkal­ne, niektóre pokaźnych rozmiarów, z kamienia i gliny. W zdumienie zaś wprawił go widok wielkiej paropię- trowej świątyni, do której szczytu wiodły szerokie, cięte w kamieniu schody. Cztery strzeliste wieże koro­nowały tę budowlę zwaną c u. Krajowcy zupełnie już oswojeni z przybyszami nie czynili im wstrętu w zwie­

dzaniu obiektu. Wszedłszy na dziedziniec świątyni, Hiszpanie stanęli jak wryci w nagłym osłupieniu. Za chwilę żołnierskie dłonie gwałtownie obnażą głowy. Przed nimi wyrastał olbrzymi, kamienny krzyż. Krzyż w pogańskim kraju, nie tkniętym stopą chrześcijanina... Kortezowi zdało się, że oblewa go fala mistycznego za­czarowania. Czyżby trafił tu któryś z zaginionych apo- I stołów? Czyżby zleconą mu przeznaczeniem misję kto inny przed nim tu spełnił? Kortez nie wiedział, że | znak krzyża był symbolem boga deszczu, a także atry­butem i innych bóstw meksykańskich. Zresztą i później uczeni wysuną hipotezę o apostolacie św. Tomasza j w Nowym Swiecie lub też o misjonarskiej działalności Islandczyków we wczesnym jeszcze średniowieczu- W głębokim więc zamyśleniu, pogrążony w spekula­cjach religijnych, Kortez powoli kroczył kamiennymi stopniami ku najwyższej platformie. Tam ze zgrozą ' cofnął się raptownie o krok, a z ust jego wyleciało ’ przekleństwo. Dwa ogromne bazaltowe bałwany stra- [ szyły potworną maszkarą twarzy-pysków z rozdzia- [ wionymi paszczękami o wężowatych jęzorach, wywró- [ conych oczach i płaskich, zwierzęcych nozdrzach. Okropne nienazwane stwory wiły się wokół ich szyj.

Ohyda diabelska — szepnął Kortez, uczynił znak | krzyża i cofnął się jeszcze dalej.

To na pewno robota szatana, a ten zły duch niepra- I wości czyni piekielne swe sztuczki, byle tylko ściągać i na dusze potępienie i pomnażać niewolników ognistego I państwa. Więc może i ten krzyż jest jego dziełem, prze- I znaczonym do wciągania w manowce i zbijania z dróg I! prawdy? Pełen wątpliwości i wewnętrznej rozterki I opuścił Kortez indiańską świątynię. Obsesją myśli drę- I czony wezwał na naradę towarzyszących wyprawie I patra Bartolomeo de Olmeda i braciszka Juana Diaza. I Duchowni także pełni byli wiary w sprytne arkana złe-

IliSiSIS™

... 1'. * '.\/V 0.1 /u - . V-

I IllSt!il^ :l 1 i’: ■' - ■ lyłMjWfgMPc

H '.M xfe K’í

IÍÍÍÍͧS

go ducha. Postanowili bez zwłoki rozpocząć dzieło na-1 wracania. Zwołanym kacykom i starszyźnie plemienia! przedstawili zasady katolickiej wiary. Subtelności teo-| logiczne w interpretacji Melchoreja, władającego tyl-l ko nader szczupłym zasobem, i to ściśle utylitarnych! słów hiszpańskich, musiały zapewne wypaść nieco | dziwnie, tubylcy jednak zachowywali powagą, słuchali | uważnie, potakiwali, ale nie zdradzali zainteresowania! przedmiotem. Rozmowa utykała. Melchorejo na dwa-1 dzieścia słów Olmedy tłumaczył dwa — trzy, a i to nikt | nie wie, czy poprawnie. Wreszcie zmęczeni kapłani! zrezygnowali z dalszego wtajemniczania pogan w taj-! niki Chrystusowej religii. Jedynym rezultatem paro-1 godzinnych wysiłków misyjnych było zdobycie infor-l macji, że nazajutrz w świątyni odbędą się uroczyste I obrzędy, a Hiszpanie, jeśli chcą, mogą być ich uczest-| nikami.

Kortez moment ten uznał za zesłany przez niebo znak | przystąpienia do czynnego nawracania. Skoro Indianie I nie rozumieją łagodnej perswazji w tej materii, trzeba I uciec się do siły. Hernando, który sam przed paru led-| wie dniami zżymał się na przemoc zastosowaną wobec I krajowców przez Alvarada, teraz uważał gwałt za I usprawiedliwioną konieczność. W średniowiecznej! wciąż jeszcze duszy tego konkwistadora miecz by) I ostatnią kaznodziejską instancją. Stateczny Bartolomeol de Olmedo żywił pokaźną dozę nieufności co do tego I typu nawróceń, napominał więc do umiaru i rozwagi, zalecał ostrożność i łagodną pracę uświadamiającą

o urokach chrześcijaństwa. Ale Kortez nie miał czasu, jutro minie osiem dni wyznaczonych Ordasowi. Pora ruszać w dalszą drogę. Kortez nie ma czasu, unosi go przypływ fanatyzmu religijnego i on jest wodzem.

Stanie się więc tak, jak chce wódz.

Kiedy Hernando przypatrywał się tańcom kapłanól

I i pokłonom, bitym potwornym posągom, kiedy słuchał [dzikiego zawodzącego śpiewu i w mgle kadzideł z no­palu widział półnagie sylwetki, zdawało mu się, że to [korowód czartów wiedzie nieobyczajny tan przed tro- ! nem księcia ciemności. Podejmuje decyzję.

Po skończonym obrzędzie przez usta Melchoreja [zwrócił się do kacyków i kapłanów z żądaniem, by na- [tychmiast obalili sprośne bałwany fałszywych bogów.

Indianie stali rilemiy słuchali w osłupieniu zuchwałego [rozkazu. Zaniepokojony pater Olmedo próbował inter­weniować. Kortez nie dopuścił do tego jednym wład- [czym ruchem ręki. Żąda, by po wyrzeczeniu się swej [wiary tubylcy przyjęli naukę Chrystusa, religię naj­potężniejszego monarchy na świecie, cesarza Karola | Piątego *. Melchorejo jąkał się. Krajowcy dalej mil- [czeli, nie bardzo rozumiejąc, o co chodzi. Wiedzieli tyl- [ko, że mają swych bogów wygnać ze świątyni. Pomruk I przeszedł przez mroczny tłum tubylców. Ręce stojących Iw zwartym szeregu żołnierzy spoczęły na głowicach I mieczy. Sędziwy kapłan, o włosach przyprószonych si- Iwizną, wysunął się przed ciżbę rodaków. W powietrzu I unosił się jeszcze łaskoczący nozdrza dym kadzideł. ■Zdenerwowany starzec zakaszlał i drżącym głosem ■począł:

I — Bogowie nasi są dobrzy, oni zsyłają nam deszcze Iw porze dojrzewania owoców naszej ziemi i pogodę, I gdy czas zbiorów nadchodzi. Żywią nas i nasze dzieci, ■dają nam zdrowie i płodność łon niewiastom. My bo- Igów kochamy. Chronią nas od nieprzyjaciół i klęsk ■morza. Czcili ich ojcowie i ojcowie ojców. Najstarsza ■pamięć nie zna czasu, żeby wśród nas bogów nie było. ■My się ich nie wyrzeczemy, nie możemy i nie chcemy ■tego zrobić. Nie przyłożymy ręki, by im krzywdę uczy­

nić. A jeśli wy to zrobicie, to — tu głos starego ka-" piana stężał groźbą — to wiedzcie, że bogi zemstą wezmą. Pogubią was w morzu. Zatopią w falach P i zniszczą.

W tłumie panowało zupełne milczenie. Żołnierze sły­sząc tłumaczenie Melchoreja niespokojnie przestępo-1 wali z nogi na nogę i ukradkiem spoglądali na siebie. Pogański czar zerwał Kor tez:

Przyjaciele i bracia, żołnierze Marii Panny, ryce­rze sławnej Kastylii. Precz z bałwanami! W imię Boga precz z nimi!

Ciężkie buty zadudniły po kamiennych schodach. Przygotowane zawczasu obuchy i młoty uderzyły w ca­liznę prastarych posągów, liny oplotły kamienne ciel­ska. Potrzaskane, połamane, pohańbione bogi lecą w dół... A u stóp świątyni rozlega się przeciągły jęk, Indianie rzucają się na ziemię, tarzają w prochu, wy­rywają sobie włosy, szloch kobiecy miesza się z pła­czem dzieci i rykami zgrozy mężczyzn. Tylko stary I kapłan wraz z dwoma pomocnikami stoi nieruchomo I jak obumarły pień wiekowego drzewa. Może myślą, że I lada moment rozszaleje się nawałnica piorunów i ogni-1 stymi grotami porazi zuchwalców, może liczą, że bogi I rozszarpią gwałcicieli na ołtarzu świątyni. Ale niebo jest j bezchmurne, błękitne i spokojne, żaden najdrobniejszy bodaj powiew wiatru nie kłoni czół olbrzymów puszczy. A na miejscu, gdzie przed chwilą jeszcze od wieków stały ich bogi, j.uż drwale wznoszą improwizowany oł­tarz, już inni stawiają smukły krzyż, już obraz łagod- ] nolicej kobiety wyrasta w górze. Kapłani stoją ciągle bez ruchu, ale w ich wyniosłych sylwetkach już coś się jakby rozluźniło, zwiotczało, zmiękło. Bogi nie nad­chodzą z rachunkiem zemsty. Głowy kapłanów opa­dają na piersi. Za chwilę znikną oni w gęstwinie leśnej.

Wibrujący w powietrzu jęk ustaje. Z traw, gdzie padli lękiem porażeni, powstają Indianie, Indianki, In- dianięta i z coraz wyraźniejszym zainteresowaniem przyglądają się temu, co się dzieje na górnej platformie. A tam już pater Olmedo w długiej liturgicznej szacie celebruje mszę. Służy mu braciszek Diaz. Tubylcy za­intrygowani nieznanym ceremoniałem podchodzą bli­żej. Śmielsi mieszają się z klęczącymi Hiszpanami. A kiedy po nabożeństwie Olmedo z Diazem idą z wol­na po schodach w białych powłóczystych komżach, w oparach kadzideł, nie wydają się już Indianom bar­dzo różni od własnych kapłanów. Z kropielnic pada obficie święcona woda na głowy mieszkańców Cozumel, którzy bogobojnie słuchają niezrozumiałych, ale na­maszczonych słów księdza:

Ja was chrzczę w imię Jezusa, Pana naszego i bio­rę do królestwa jego kościoła.

W taki to sposób Kościół wzbogacił się o paręset j zbłąkanych i żyjących dotąd w niewiedzy dusz, Kor tez uzyskał ileśset lat odpustu, a tylko jeden pater Olme- | do powtarzając sakramentalne słowa podobno raz po I raz lekko wzruszał ramionami.

Tymczasem Ordas powrócił bez żadnych wiadomości, a właściwie z tą tylko nowiną, iż przewodnicy krajow­cy zniknęli z wykupem i więcej się nie pokazali. Kortez nie chciał nadaremnie zwłóczyć i nazajutrz rankiem flotylla opuściła gościnne wybrzeże. Nie na długo jed- I nak. Po paru godzinach bowiem okazało się, że załado­wany chlebem z kassawy okręt Juana de Escalante na­biera niebezpiecznie wody. Do stałego lądu było wprawdzie niedaleko, ale Kortez bał się ryzyka i kazał I zawrócić. Wielki konkwistador był święcie przekonany, I że jedyny prawdziwy bóg jest bogiem chrześcijan, wie- I rzył niezłomnie w przewagę własnej religii nad pogań-

skimi czarami. Ale wierzył niemniej silnie w złą moc

n

szatana. Na meldunek więc o przeciekającym statku przypomniał sobie groźby starego kapłana: ..Pochłonie was morze”. Nachodziła go obawa, iż przez usta In- dianina przemawiał pan piekieł, a że przeznaczenie jego sięgało wyższych celów, wrócił na Cozumel.

Ledwie przybito z powrotem do znajomego brzegu, zauważono, że od strony odległego tylko o cztery lę­gu a * kontynentu zdąża duża łódź. Niebawem też długa piroga zaryła się w piasek plaży i wyszło z niej siedem prawie nagich postaci. Zdumienie, nieodłączny towarzysz wyprawy, kazało za chwilę Hiszpanom otworzyć szeroko usta. Oto któryś z tych ludzi, ze ską­pą i dziurawą opaską na biodrach, w kapeluszu z pal­mowych liści i w jednym tylko sandale, z dziwnym przedmiotem zawieszonym na szyi, padł na kolana i zawołał łamaną hiszpańszczyzną:

Dios i Santa Maria de Sevilla! (Boże i Matko Boska z Sewilli). Panowie, czyście chrześcijanami?

Kiedy otrzymał potwierdzającą odpowiedź, ucałował w uniesieniu ziemię, odsłonił ogoloną do skóry głową I i bełkotał jakieś niezrozumiałe, bez związku słowa. I Dziwny przedmiot u szyi przy bliższym wglądzie oka-1 zał się starym modlitewnikiem. Przyprowadzony doi Korteza ów spieczony przez słońce na brąz i pokryty 1 tatuażem osobnik przypadł w kucki do jego stóp, in-1 diańskim zwyczajem wziął ziemię w dłoń i przytknął I ją do ust, po czym dłuższy czas ze wzruszenia wyda-1 wał tylko nieartykułowane dźwięki. Kortez okrył go I własnym płaszczem, podniósł z klęczek i trzymał É I serdecznym uścisku, aż wreszcie po sporej chwili od-1 zyskał władzę mówienia.

Hiszpanie dowiedzieli się wtedy, że był to kleryk Geromino Aguilar, pochodzący z Encija w Starej Kas­

tylii. Powoli, z niejakim trudem przypominając sobie zapomniane słowa i dobierając mozolnie fraz snuł opo­wieść o swoich losach. Przebywał w Darienie na służ­bie prawnika Enciso. Przed ośmiu laty w rezultacie niesnasek między Balboą * i Enciso, sporów, z których zwycięsko wyszedł odkrywca Pacyfiku, kleryka wraz z innymi zwolennikami jurysty odesłano na Santo Do­mingo. Rozszalała podczas podróży tropikalna burza zatopiła statek. Aguilar z siedemnastoma rozbitkami, w tym dwie kobiety, uratował się na szalupie, którą po kilku dniach fale wyrzuciły na brzegi Jukatanu. Nieszczęsna gromadka wpadła w ręce krwiożerczych plemion. Część natychmiast została złożona na ofiarę bogom, kilkoro, w tym obie niewiasty, zmuszonych do ciężkiej ponad siły pracy, zmarło niebawem. Samego Aguilara zamknięto w klatce i tuczono z przeznacze­niem na kanibalską ucztę. Udało mu się jednak pew­nej nocy zbiec. Zbłąkany w głębi lądu został pojmany przez inne plemię. Ah kin’Kuc, kacyk tych Indian, przyjął go życzliwie i nawet jedną z córek chciał dać mu za żonę. Gdy wszakże kleryk odmówił, wzbudziło to nieufność naczelnika. Nie mógł pojąć, że bezbronny i zdany na jego łaskę cudzoziemiec odmawia wdzię­ków barbarzyńskiej piękności. Na rozkaz wodza inne dziewczęta uwodziły Hiszpana bezwstydną krasą na­gich ciał, ba, próbowały użyć siły, byle tylko zmusić kleryka do skosztowania ponęt miłosnych misterii. Biedny księżulo bronił się znakiem krzyża i często zwykłą ucieczką i z tych burzliwych kuszeń, podobnie jak ongi święty Antoni, potrafił wyjść zwycięsko. To samozaparcie wobec wyzwania zmysłów w niemałe zdumienie wprawiło indiańskiego naczelnika i oprócz

podziwu zjednało swoisty szacunek wodza. W swej osa-1 dzie uczynił on z Hiszpana coś w rodzaju majordoma I czuwającego nad haremem i całym gospodarstwem,! Trzymał go jednak pod silną strażą, która nie spusz-1 ■czała zeń oka. Wskutek tego kleryk niewiele miał oka-1 zji do poznania kraju i pod tym względem nieduże I mógł przynieść wyprawie korzyści, natomiast jego zna-1 jomość tubylczego języka stała się Kortezowi już nie-1 bawem bardzo przydatna. Kiedy przybyli posłańcy z I wykupem, kacyk bez trudu zgodził się przywrócić wol-1 ność Aguilarowi. Przed udaniem się do okrętów kle-1 ryk podążył do Nachencana, kacyka sąsiedniego ple-1 mienia w Chectemal, wśród którego żył drugi ocalały! z pogromu Hiszpan. Z tym wszakże była inna historia. I Marynarz z Palos, Gonzalo Guerrero, ożenił się z In-1 dianką, miał z nią troje dzieci i przybrał całkowicie! 'tryb życia i zwyczaje krajowców. Tatuowany, nosił! kolczyki w uszach i drewienko w dolnej przedziura-| wionej wardze, przyswoił sobie nawet praktyki religij­ne tubylców, słowem, zerwał zupełnie z cywilizacją. Na nalegania Aguilara odrzekł, że w takim stanie wstydziłby się pokazać Hiszpanom, i odmówił powro­tu. Prawdziwe przyczyny tej decyzji były inne. Oto Guerrero sam już uchodził za kacyka. Z jego na-, mowy i pod jego osobistym dowództwem Indianie sto- j czyli walkę z oddziałem białych podczas wyprawy Franciska de Córdova, przyprawiając ich o niemałe straty.

Słuchając tego opowiadania Kortez teraz dopiero zrozumiał dziwne słowa naczelnika z Cozumel na jego pytania o drugiego Hiszpana. Chętnie by dostał w swo* je ręce renegata, ale czasu dość już tu zmitrężono, dal więc znak do dalszej drogi.

Rozdział trzeci — PIERWSZE WAŁKI

Po kilku dniach spokojnej podróży, 12 marca, flo­tylla hiszpańska stanęła u ujścia rzeki Tabasco, miej­sca pamiętnego z wyprawy Grijalvy pokojowym uspo­sobieniem krajowców i dobrym interesem zrobionym z nimi w handlu zamiennym.

Kortez postanowił odbyć krótką wycieczkę w górę rzeki, gdzie w odległości pół legua od brzegu znajdo­wało się znaczne miasto. Jednakże rozległa piaszczysta plaża uniemożliwiała okrętom przybicie do brzegu. Hiszpanię więc na szalupach próbowali lądowania. Tu spotkała ich niemiła niespodzianka. Pobrzeża porastały zwartą ścianą drzewa mangrowe *, a za zaroślami wi­dać było dziesiątki i setki krajowców pomalowanych w

Hi

kolory wojenne. Zachowanie ich — wyzywające okrzy­ki i potrząsanie oszczepami — świadczyło niedwuznacz­nie o ich bynajmniej nie pokojowych zamiarach. Na próżno znający język Aguilar po trzykroć usiłował 1 wdać się z nimi w pertraktacje, zapewniając o przyja- cielskim celu przybycia Hiszpanów. Jedynym odzewem była groźna zapowiedź, że wszyscy biali, którzy spró­bują dostać się do ich miasta, zostaną zabici.

Zatem z uwagi na opóźnioną porę dnia Kortez wy­cofał się i lądowanie odłożył do następnego ranka.

Nazajutrz o brzasku Hiszpanie ujrzeli brzegi rojące się od tłumów wojowników, a morze u ujścia Tabasco pokryte chmarą canoa*.

Dowódca hiszpański ciągle jeszcze ufał, że uda mu się dojść do porozumienia z krajowcami, z drugiej stro­ny wszakże tak czy owak zdecydowany był dotrzeć do miasta. Z poprzedniej podróży wiedziano, iż do Tabas­co prowadziła lądem dobrze utrzymana droga, dlatego nieco powyżej rzeki wysadzony został Alonso de Avila z setką żołnierzy, a sam Kortez z główną siłą w szalu­pach i na paru mniejszych statkach stanął u ujścia rzeki. Na widok gotującej się do ataku flotyllijpirog Kortez raz jeszcze spróbował pokojowych perswazji. Przez usta Aguilara prosił o pozwolenie nabrania słod­kiej wody i zakupienia żywności, zapewniał o przyja­cielskich uczuciach, ostrzegał, że opór byłby niepo­trzebnym szaleństwem, a rozlana krew spadnie na ich głowy. W odpowiedzi rozległ się grzmot bębnów i ryk muszli. Wojownicy indiańscy rzucili się z głośnym krzykiem do ataku. Pirogi podpłynęły gęsto pod hisz­pańskie statki. Na głowy lądujących padł grad strzał kamieni i włóczni. Kastylijczycy okryci tarczami, po pas w wodzie, a potem grzęznąc w błocie, odpierali za­

jadłe natarcie. Kortez w lekkiej kolczudze, ze skrwa­wioną już szpadą w pierwszym szedł szeregu. Z lądu, skryci za pniami, Indianie miotali na głowy najeźdźców płonące polana i rozpoznając w Hernandzie przywód­cę wołali donośnie:

Ala lala al calachoni! — co znaczy: bijcie w wo­dza. Jakoż ulewa pocisków grzechotała po jego szczycie, ale szpada błyskawicznymi zygzakami tworzyła rucho­mą ścianę, o którą rozbijały się ciężkie oburęczne sza­ble krajowców. Miecze te, zwane przez Hiszpanów montantes, miały długie ostrza wysadzane ostry­mi jak brzytwa krzemieniami. W ręku doświadczonego wojownika razy nimi zadawane były okropne, ale broń ta rychło tępiała i po paru ciosach stawała się bez­użyteczna.

Tymczasem wrzawa wojenna oddalała się coraz bar­dziej od morza. Hiszpanie już się wdzierają na brzeg. Wtem Kortez się potyka. Trwa to jedną tylko chwilę, gubi w mule sandał i już bosonogi walczy na stałym lądzie. Teraz nareszcie mogą znaleźć czas muszkietni- cy. Salwa rozprasza oddziały dzikich. Już są w odwro­cie. Ale cofają się wciąż w bojowym ordynku, twarzą zwróceni do napierającego wroga. Miasto Tabasco nie­daleko. Ciągle jeszcze dzielni wojownicy bronią się zza palisad, zza wykrotów obalonych drzew. W oszań- cowaniach osady opór ich przybiera na mocy, gdy wtem z lewa rozlega się wojenny okrzyk kastylijski:

Santiago! Santiago!

To Avila rzucił do akcji setkę swoich żołnierzy. In­dianie przerwali walkę. Zwycięzcy wkroczyli do mia­sta. Tabasco było zupełnie opustoszałe. Wojownicy za- bralf z sobą kobiety, dzieci i cały dobytek. Trochę tylko sprzętu i baidzo mało złota wpadło w ręce Hiszpanów. Mimo to Kortez promieniał- Zwycięstwo było bez­sprzeczne. Zmęczony jeszcze podszedł do rosnącego na

EjíkuIkí

íPííMíf’

[mSisfilB

IméW ■»- w»

placu miejskim potężnego drzewa c e i b a | i skrwa­wioną szpadą uczynił trzy głębokie wcięcia w pniu, znakiem tym biorąc kraj w posiadanie dla Jego Maje­statu Don Carlosa. Oświadczył, że wobec wszystkich, którzy by się temu sprzeciwić chcieli, będzie bronić swoich praw szpadą i puklerzem. Rotę tę powtórzyli przytomni żołnierze, a notariusz królewski Diego de Godoy natychmiast spisał odpowiedni uroczysty akt.

Teraz Kortez zabezpieczył drogę wiodącą do okrę­tów na morzu. Okazało się, że w wodzie i na pobrzeżu leżało osiemnaście trupów indiańskich, straty hiszpań­skie zaś wyniosły tylko czternastu rannych. Noszone przez białych grube kaftany bawełniane zdały egzamin w starciu z prymitywnym orężem tubylczym. Niepo­kojem natomiast zdjęła Korteza wiadomość o ucieczce tłumacza Melchoreja, który we wrzawie bitewnej po­rzucił europejskie ubranie i połączył się z pobratym­cami. Nie bez racji Kortez obawiał się, że odkryje on przed Indianami słabość liczebną obozu hiszpańskiego, jak również odrze Kastylijeżyków z nimbu istot wyż­szego rodzaju. Rozłożył się więc obozem na podworcu głównej świątyni miasta, rozstawił straże i nie bez lęku czekał następnego dnia.

Ranek wstał cichy i spokojny. Wokół panowało mil­czenie, przerywane tylko z rzadka świergotem nielicz­nego ptactwa. Nigdzie śladu Indian. Wspięci na konary wyniosłych drzew zwiadowcy jak okiem sięgnąć nie zauważyli nic podejrzanego. Ale to właśnie nie podo­bało się hiszpańskiemu wodzowi, który wietrzył nie­bezpieczeństwo. Posłał więc na rekonesans Pedra de Alvarado z setką żołnierzy oraz drugi centurion pod wodzą Franciska de Lugo. Ten ostatni nie ujdzie dale­

ko. W odległości jednej legua od głównego obozu wpa­dnie w indiańską zasadzkę. W ciężkiej opresji pośpie­szył mu na ratunek zwabiony wrzawą wojenną Alva­rado, jednakże obaj nie mogli się oprzeć naporowi kil­ku tysięcy tubylców i ścigani przez śmiało nacierają­cego przeciwnika musieli się schronić pod osłonę obwałowań w Tabasco. W walce tej Lugo stracił dwóch żołnierzy — pierwsi w wyprawie meksykańskiej zabici Hiszpanie. Jedenastu było rannych. Udało się jednak wziąć trzech jeńców, którzy udzielili cennych infor­macji.

Okazało się, że cały kraj wzdłuż i wszerz stoi pod bronią] Z Tabaskami połączyli się naczelnicy sąsiednich plemion i kilkunastotysięczna armia Indian czatowała w pogotowiu, by za radą Melchoreja nazajutrz oskrzy­dlającym szturmem ze wszystkich stron wziąć obóz Hiszpanów, według słów zbiegłego tłumacza zbyt sła­bych, żeby wytrzymać taki jednoczesny atak. Na pyta­nie Korteza, dlaczego Tabaskowie, którzy poprzednio przyjaźnie powitali Hiszpanów, są obecnie tak nieprze­jednani, otrzymano odpowiedź, że właśnie z powodu ówczesnej postawy i handlu z białymi byli oni bardzo ganieni przez sąsiadów. Zarzucano im zdradę i tchó­rzostwo, więc tym razem przyrzekli nie wchodzić w żadne związki z obcymi intruzami. Mimo tego oświad­czenia Kortez wciąż łudził się nadzieją pokojowego uregulowania konfliktu. Kazał więc zwolnić jednego | jeńców i dał mu duży zapas zielonych paciorków na dary dla kacyków z ponowięniem pokojowych propo­zycji.

Ale wysłany jeniec nie powrócił.

Kortez żałował, iż daleko od celu wyprawy wdał się niepotrzebnie w kampanię, która zaczęła przyjmować charakter małej wojny, lecz nie widział teraz drogi odwrotu. Wycofać się — oznaczało uznać własną po-

rażkę, co miałoby ujemny wpływ na samopoczucie1 żołnierzy. Bał się tego ryzyka. Postanowił przeto, 1 przedzając inicjatywę wroga, samemu wydać jutro de­cydującą bitwę. Odesłał ciężko rannych i chorych na okręty, ściągnął stamtąd resztę swych sił, sześć dział i konie. Wydał szczegółowe dyspozycje. Piechotę po­wiedzie Diego de Ordśs, artylerię — Mesa, on sam stanie na czele konnicy. 25 marca o świcie, po wysłu­chaniu mszy, piechurzy z działami wyruszyli z Tabas- co na spotkanie wroga. Mają go zaatakować od czoła, a uderzenie od flanki przez jazdę w sposobnej chwili zapewni według planów zwycięstwo.

Szlak wiódł przez pola kukurydzy i kakao, poprze- rzynane licznymi kanałami. W parnej, dusznej atmo­sferze droga ta wydawała się podwójnie ciężka. Żoł- | nierze z trudem toczyli armaty po wąskich ścieżkach, nasypach i groblach. Koła dział grzęzły w mokradłach, w miękkie błocko zatapiały się głęboko nogi piechoty. Znój rosił czoła strudzonych Hiszpanów, a nieprzyja­ciela nie widać. Wyszli już na płaską równinę sawan- B ny Cintla. I wtedy wyrósł przed nimi wróg. Ciemne jego szeregi gubiły się gdzieś aż na horyzoncie. India­nie zbliżali się z dzikim rykiem przy ogłuszającym & wtórze bębnów i piszczałek. Już widać ich nagie gib- 2 kie ciała, malowane na czerwono, biało i czarno. W bie- 1 gu powiewały groźnie strojne pióropusze dowódców. J Bezlik strzał i kamieni miotanych z proc spadł na Hiszpanów. W Europejczyków waliły się długie lance i krótkie dziryty. O hełmy i blachy pancerzy rozpry­skiwały się dźwięcznie groty pocisków, krzemień i kość strzał. Rażony włócznią w ucho zginął Saldana; ponad siedemdziesięciu jego towarzyszy w pierwszym starciu odniosło rany. Muszkiety, kusze i szpady odtrąciły I wreszcie napastników.

W gęsto zbitej chmarze Indian artyleria Mesy żło-

bila długie szczeliny. Ale fala nieprzyjacielska odpły­wała tylko na krótką chwilę, by zaraz potem z tym większą furią uderzyć. Najwięcej trupa padało od stali I szpad. Tabaskowie więc odstępują, lecz tylko na od- I ległość, która ich chroni od tej broni, a lepiej pomaga I wykazać biegłość własnych łuczników, procarzy i I oszczepników. Trawa sawanny zginała się pod ciężą- I rem poległych i rannych, a zażartego zmagania się I dwóch stron nie mitygował ni żar płynący z nieba, ni I ciągnące się powoli długie kwadranse. Ręce Hiszpa- I nów mdlały od zadawanych ciosów, lufy muszkietów I stały się tak gorące, że już strzelać niepodobna, lecz I bitwa ani na chwilę nie folgowała.

Z coraz większym niepokojem gorączkowo rozglą- I dali się Kastylijczycy za konnymi Korteza. Po stronie I indiańskiej głos trąb i bębnów przybrał raptownie I na sile. Dobywany z tysiąca piersi ryk wojenny prze- I taczał się złowrogo niby ciężki, śmiercionośny grom I po nieboskłonie. Czyżby Indianie gotowali się do de- I cydującego uderzenia? W szeregach Ordasa narastał I lęk. Trwoga osiadła na poszarzałych ze zmęczenia, po- I krwawionych twarzach żołdaków. Lecz cóż to? Tam I gdzieś na tyłach nieprzyjaciół chwieje się mrowie in- I diańskie, rozpada zbita masa, a jej szpalerami na rą- 1 czych rumakach czternastu kawalerzystów błyskiem I szpad i lanc kole, tnie, rąbie i tratuje osłupiałego wro- I ga. Nieznajome potwory — Indianie sądzą, że końJ i jeździec tworzą jedną istotę — sieją śmierć, popTucn I i trwogę. Na widok nadciągającej pomocy w oddziały I Ordasa wstąpił nowy duch. W gwałtownym ataku | wzięli Tabasków w dwa ognie. Poszli oni teraz w zu­pełną rozsypkę i w panice szukali schronienia w nie­dalekiej puszczy. Tak wielogodzinne mordercze zma­gania w niewiele chwil rozstrzygnęła szarża ledwie I czternastu .jeźdźców. Na pobojowisku zaległo trupem

blisko ośmiuset Indian. Straty Hiszpanów wynosiły tylko dwóch zabitych, ale ponad stu rannych, w tym spora liczba ciężko. Po opatrzeniu ran ludziom i ośmiu koniom, używszy do tego tłuszczu z poległego Indiani­na hiszpańscy tryumfatorzy powrócili na dobrze zasłu­żony odpoczynek do Tabasco. Wśród pięciu wziętych do niewoli tubylców znajdowało się dwóch naczelni­ków. Kortez zwrócił im wolność, obdarował błyskot­kami i odesłał z poselstwem pełnym pogróżek. Żądał mianowicie natychmiastowego przybycia głównych ka­cyków dla podjęcia pertraktacji pokojowych, grożąc w przeciwnym razie zagładą całej ludności.

Tabaskowie mieli dość walki ze straszliwymi przy­byszami. Początkowo co prawda przesłali tylko żyw­ność — kury, suszoną rybę i chleb z kukurydzy. Nie­bawem jednak zjawiło się trzydziestu niższych kacy­ków przynosząc dalsze dary i prosząc o pozwolenie spalenia zwłok poległych, w obawie, by ich ciał nie pożarły jaguary i pumy. Kortez łaskawie wyraził zgo­dę, a w rozmowie z nimi dowiedział się, że nazajutrz przybędzie grupa najwyższych naczelników w celu uroczystego zawarcia pokoju.

Jakoż rzeczywiście wczesnym rankiem ukazało się kilkunastu kacyków z podarkami w postaci różnych wyrobów ze złota, żywności i krajowych tkanin. Wiedli oni z sobą dwadzieścia urodziwych młodych niewolnic. Kortem dary przyjął, ale dziewczęta odrzucił, mówiąc, iż poganek Hiszpanie brać nie mogą. Skoro jednak ofiarodawcy, jak i same ofiary nic przeciwko temu nie mieli, szybko załatwiwszy ceremonię chrztu, Hernan- jedną z neofitek wziął sobie, inne rozdzielił między oficerów, przy czym najpiękniejsza dostała się Alon- sowi de Puertocarrero. Wódz Hiszpanów żądał, by wy­dano zdrajcę Melchorejo, ale znaleźć go nie było moż­na. Tubylcy twierdzili, że widząc przegraną zbiegł w

nieznanym kierunku, ale niektórzy poszeptywali, iż I został złożony bogom na ołtarzu, gdy jego rady okaza-1 ły się fatalne w skutkach. Kortez chciał również, byl na znak prawdziwego między obu stronami pokoju 1 mieszkańcy Tabasco powrócili do opuszczonego miasta. I Gdy i temu żądaniu stało się zadość, a krajowcy po-1 stanowili wyrzec się swych krwawych bóstw, nic już 1 nie mąciło harmonii między wczorajszymi wrogami. 1 Rozpoczął się ożywiony handel ku obopólnemu zado- I woleniu i można przypuszczać, iż nie tylko wyróżnię- I ni oficerowie, ale i wielu innych członków korpusu I miało okazję do uprzyjemniania sobie samotnych do-1 tąd nocy. Wreszcie po uroczystościach Palmowej Nie-1 dzieli Hiszpanie ruszyli w drogę w kierunku na Me-1 xico, skąd według opowiadań krajowców miało po- fl chodzić posiadane przez nich złoto.

Rozdział czwarty — W PAŁACU MOTECUHZOMY

Dziwne znaki i osobliwe wydarzenia od lat sączyły lęk w zabobonne dusze mieszkańców Tenochtitlanu. Od lat nad imperium azteckim unosił się czad zło­wróżbnej legendy.

Coraz częściej ukazywały się nocami upiorne stra­szydła, przerażeniem napawając pospólstwo, po ulicach łniast i wiejskich bezdrożach włóczyły się widziadła bezgłowe, potwory nocnych ciemności.

Przez rok cały na niebie od strony wschodniej, wi­dniał jm i x p a m i 11 — ólbrzymi język ognia stożko­waty jak piramida, rodzący się gdzieś w oceanie i za­wieszony u środka nieba w wieńcu krwawych iskier. Astrolodzy i magowie nie mogli znaleźć wytłumacze­nia tego zjawiska. Niepokoiło ono Motecuhzomę.

| król porusza się nerwowo na przepysznym złotym, tręnowym krześle. Ogromną komnatę zalega półmrok.

W dalekim jej końcu tkwią nieruchome sylwetki zgię.1 tych w pokornym schyleniu marszałków! dworu. W mil-* czeniu czekają na rozkazy pana, ale pan nie ma na I razie rozkazów. Poprawia się na tronie, drobne stopył obute w misterne złote cactli — sandały wysadza-1 ne szmaragdami i rubinami, opiera wygodnie o potęż-1 ną głowę rozpostartej skóry jaguara. Oliwkową, smagłą 1 twarz o delikatnych rysach przebiega skurcz, czarne,! inteligentne i nieco mgłą melancholii powleczone oczy I nikną pod powiekami. Pan nie ma rozkazów, pan teraz] rozpamiętywa.

Co to mu wtedy powiedział „Poszczący Książę” — j Nezahualpilli? Królowi Azteków zdawało się, że słyszy smętne słowa zmarłego władcy Texcoco: „Za niewiele] odtąd dni miasta tego kraju zostaną zniszczone i zbu- ] rzone, my sami i nasze dzieci pomrzemy. Więcej d powiem: wkrótce zobaczysz nowe na niebie znaki, pro- j gnostyk tego, co mówię, ale rzuć zmartwienie i niepo­kój, skoro niemożliwe jest skryć twarz przed tym, co i tak nastąpić musi”. .

A kiedy Motecuhzoma zażądał bliższych dowodów na potwierdzenie tych złowróżbnych przepowiedni, Ne­zahualpilli zaproponował partię gry w tlachtli Oi najniezwyklejszą chyba stawkę. Władca Acolhuacanu postawił. całe swe królestwo przeciwko trzem kogu­tom. Gra miała być rozegrana do trzech punktów. P° wygraniu z rzędu dwóch pierwszych Motecuhzoma pe­wien już pomyślnego dla siebie rezultatu powiedział:

Wydaje mi się, panie Nezahualpilli, że jestem już władcą ludów Acolhua.

A na to spokojnie Texcokańczyk:

A ja, panie Motecuhzoma, widzę cię bez podda­nych i wiem, że na was się skończy królestwo meksy­kańskie. Żeby cię w tym upewnić, nuże do gry.

I rzeczywiście, ku nieprzyjemnemu zdumieniu Mo-

tecuhżomy, „Poszczący Książę” w krótkim czasie wy­grał partię. -

Quetzalcoatl — mruczy król Azteków i znów nie­spokojnie porusza się na tronie.

A niedługo potem przy gwiaździstym, cichym niebie i nagle wybuchł pożar w sanktuarium wielkiej świąty­ni HuitzilopocfSliegoTkrwistą wstęgą ognia niszcząc I całą kaplicę. Innej zaś mglistej nocy, wśród rzęsistego | gradu, zapaliła się bez znanej przyczyny i doszczętnie (spłonęła teocalli — świątynia boga ognia Xiuhte- I cuhtli.

i To znów w dzień jasny od zachodu nadleciała trój- K głowa' kometa j powłóczystym warkoczem i w deszczu I kwiatźwTognistych zniknęła gdzieś na wschodzie.

Wkrótce potem stała się rzecz jeszcze bardziej dziw- j na. Zmarła siostra Motecuhzomy, Papantzin, wdowa I po gubernatorze Tlatelolco. Pogrzebano ją w ogrodzie I pałacowym w podziemnej grocie przy sadzawce, a I wejście do grobowca przywalono wielkim głazem.

Następnego dnia po pogrzebie sześcioletnia dziew- I czynka zobaczyła zmarłą księżniczkę, siedzącą nad sa- I dzawką. Papantzin poleciła małej zawezwać żonę za- I rządcy pałacu. Ta wszakże na jej widok zemdlała z I przerażenia. Nadbiegła matka dziewczynki z dwiema

służebnymi i również bliskie były utraty zmysłów, I gdyby nie zapewnienia księżniczki, że żyje i nie jest I duchem. Rządca bał się o tym nadzwyczajnym wyda- I rżeniu powiadomić Motecuhzomę, którego sprowadzo- I no dopiero za pośrednictwem pana Texcoco. Wtedy I Papantzin zaczęła przedziwną opowieść:

■— Po śmierci — mówiła — znalazłam się na roz- | ległej

równinie, przez którą płynęła wielka rzeka. Na- I gle zjawU się jakiś piękny młodzian w długiej białej I szacie, ze skrzydłami u ramion i z krzyżem na pier- 1 «ach, wziął mnie za rękę i tak rzekł: „Stój, jeszcze

dla ciebie nie czas przekraczać tę rzekę. Kocha cię Bóg, którego nie znasz”. I poprowadził mnie brzegami wody. Pełno w niej było trupich czaszek i kości, a wo­kół rozlegały się żałosne skargi i jęki. Po rzece płynęły wielkie łodzie, a w nich brodaci biali ludzie, ze sztan­darami w dłoniach i w hełmach na głowie. „Bóg — odezwał się znów ów młodzian — chce, byś żyła i dała świadectwo zmian, jakie zajdą w tych krajach. To jęczą dusze twych przodków, torturowanych za karę ich przewin. Ludzie, których widzisz w łodziach, zo­staną panami tej ziemi, a z nimi przyjdzie wiadomość

0 prawdziwym Bogu. Kiedy zaś skończy się wojna

1 będzie rozdawana kąpiel oczyszczająca grzechy, ty pierwsza ją przyjmiesz i swym przykładem poprowa­dzisz wszystkich mieszkańców tego kraju”. Tak po­wiedział i znikł, a ja powstałam, odsłoniłam kamień i zeszłam do ogrodu, gdzie znalazła mnie służba.

Ze zgrozą słuchał opowieści Motecuhzoma. Nigdy więcej już nie chciał widzieć swej siostry, teraz jesz­cze dreszcz zimny przebiega mu ciało i w gęstniejącym mroku rozlega się jego posępny i drżący głos:

Światła!

Wniesiono pochodnie. Uspokojony nieco król znów i tonie we wspomnieniach. Mieszkańcy Cuctlachtla od­mówili płacenia daniny, bo ich czarownicy w dole wy­kopanym w ziemi ujrzeli obcych brodatych ludzi w lśniącej zbroi na dziwnych czworonogich potworach. A. za nimi widzieli idących z wiązkami drzewa Azte­ków, z czego wnioskowali o bliskiej zgubie Meksyku.

Quetzalcoatl — znowu zgrzyta król, lecz pamięta dobrze, że nie miał odwagi ukarać tego jawnego buntu.

A słup kamienny, który spadł z nieba tuż obok świ3' tyni boga wojny? A jacyś ludzie, których widziano toczących straszną walkę w przestworzach? Co to zna-

[ czy, do czego to zmierza? A może rację miał „Poszczą­cy Książę”, kiedy nie pozwolił zabić zająca, który wpadł do jego pałacu, bo, jak mówił, tak samo obcy ludzie bez oporu mieszkańców wejdą w nasze drzwi?

A ta fantastyczna historia z kamieniem mówiącym?

Motecuhzoma postanowił sprawić nowy cuauhxi- c a 11 i — kamień ofiarny dla świątyni „Kolibra z Po­łudnia” — Huitzilopochtliego. Sposobną skałę znale­ziono na pagórku Aculco w prowincji Chalco. Po na­daniu jej sakralnej formy i odpowiednim wyrzezaniu daremne były wysiłki ruszenia głazu z miejsca. Tęgie liny rwały się jak słaby sznurek papierowy i wreszcie z głębi kamienia ozwał się głos głuchy: „Nędznicy, próżna wasza praca, bo nie moją wolą jest iść stąd. Skoro się jednak tak upieracie, wiedzcie, że pójdę tam tylko, gdzie mi się spodoba, i to na waszą zgubę”. Kamień dał się ciągnąć aż do Atozititlan i tam na grobli biegnącej przez jezioro koło Xoloc zerwał nagle powrozy i runął w przepaść, pociągając za sobą kapła­nów i rzeszę. Wielu nigdy już nie powróciło z głębo­kich toni. Kamień znikł, a nazajutrz znaleziony został na starym miejscu na Aculco.

Więc na skinienie króla tysiące, dziesiątki tysięcy niewolników broczyło krwią ołtarze ofiarne i stopnie świątyń. Przebłagane będą bogi? Chyba, bo złe moce jakoś milczały czas dłuższy. Ale i ten czas minął i na­deszła/fatalna kometa 1517 roku. {

Fałśzywi astrolodzy, źli wieszczkowie, niedobrzy wróże zapełniają cuauhcalli — więzienia, gryzą kamienie, pożerają siebie nawzajem, zanim umrą, ska­zani rozkazem władcy na śmierć głodową.

A tymczasem nocami słychać głos strwożonej nie- wiasty-zjawy: „O dzieci moje, już nadszedł czas wa­szej zguby. O dzieci moje, dokąd was zawiodę, byście uszły zagładzie?”

53

A rybacy w jeziorze wyłowili ptaka, podobnego doB uch0 jego łowi w wieczornej ciszy pałacowego otocze- żurawia z czymś w rodzaju lusterka na głowie. Spój- ■ jjttj g}0śny, miarowy tupot sandałów po bruku. Dźwięk rzał w nie Motecuhzoma i ujrzał niebo pokryte mro-H ^en wytrąca go z bezwładu gorzkich wspomnień. Tak, wiem gwiazd, potem z gwiazd tych od strony wschód-1 Są zwykłe, rytmiczne kroki szybkobiegacza — szta- niej zaczęli spływać wojownicy na ogromnych czwo-H fetowej poczty Azteków. Są coraz bliższe, nagle usta- ronogach i błyskiem mieczy w kurzu pożogi wojennejI ją. Do komnaty wbiegł petlacalcatl — marsza- śmierć za sobą zostawiali. ■ j|| dworu. Z trudem zachowując przepisany rytuałem

Quetzalcoatl znów jęczy władca Azteków. B ceremoniał, zbliżał się do monarchy. Ten płonąc z nie- Wreszcie przed niespełna rokiem przyszło najgorsze, fl cierpliwości dał przyzwalający ruch ręką.

Sztafetowa poczta przyniosła wiadomości, że ze wscho-H Petlacalcatl powiedział:

du z oceanu na pływających domach przybyli biali H — Panie, goniec od gubernatora Teuhtlile ważne długobrodzi ludzie, z których rąk wystrzela śmiercio-H przynosi nowiny, nośny ogień. * .. \. -e • - —Niech wchodzi!

Przemożny lęk omotał wtedy duszę pana Azteków.® Ukazał się smukły Indianin tylko z opaską na bio- Teraz jeszcze na to wspomnienie piekąca ciemna łuna I drach, boso — bo nikomu poza rodziną nie wolno było wstydu oblewa lica monarchy. Siłą woli usiłuje od- ■ w przytomności króla nosić obuwia na nogach. Miedź rzucić od siebie pamięć tych dni, kiedy to żalił się jak ■ jego skóry spływała strugami potu. Przypadł kornie słaba kobieta, że nie jest ptakiem, co mógłby ulecieć ■ do ziemi, po czym głęboko schylony rzekł cicho: w przestworza, i chciał być kołkiem czy kamieniem ■ — Tlatoani, panie.

nieczułym na wszystkie sprawy świata. I ta haniebna ■ Zrobił parę małych kroków, jeszcze niższy pokłon: próba ucieczki do mitycznej groty Cicalco — „Domu ■ — Notlatocatzin, panie mój..

Babki”... Motecuhzoma słyszy dziś jeszcze oburzony ■ Dalsze trzy kroki, skłon do samej ziemi i głos ści-

głos texiptla — żywego wcielenia bóstwa, który ■ szony prawie do szeptu:

zawrócił go z drogi słowami zgorszenia i gniewu: „Cóż ■ — Hueitlatoani, wielki panie.

to za płochość w osobie twego znaczenia i wagi? Co ■ — Mów.

powie Tlaxcala, Huexotzinco, Cholula i Tliliuhquite* I W uległej postawie biegacz wyrecytował: pec, Michoacan i Metztitlan? Za co mieć będą Meksyki ■ — Gubernator Cuetlaxtlanu, Teuhtlile, zawiadamia serce całej ziemi? Zaiste wielki wstyd będzie dla nńa* ■ swego pana i władcę: dziesięć albo dwanaście wielkich sta i wszystkich jego mieszkańców, gdy rozlegnie się ■ pływających domów pełnych uzbrojonych białych głos i obwieści twą ucieczkę. Co powiemy pytającym V i brodatych ludzi zbliża się w drodze z Tabasco. Za-

0 naszego króla? Odpowiemy im ze wstydem, że zbiegi ■ pewne jutro spróbują lądowania. Co robić?

1 opuścił nas. Wracajcie tedy, panie, do swego miasta ■ p0 tych złowieszczych słowach cisza zaległa komna- i tronu i porzućcie podobny niestatek, bacząc na hań- ■ tę.

bę, jaką nam czynicie”. Motecuhzoma jęczy w poczu- B Już 0d 1509 roku obiegały Anahuac pogłoski o przy- ciu własnej bezsiły i przejmującego wstydu. Wtem ■ byciu jakichś straszliwych cudzoziemców. Były to nie-

55

wątpliwie zniekształcone wieścią gminną echa pobytu w Darien najpierw Alonsa de Ojedy, a potem de Ni- cuesy. Po zeszłorocznej zaś wizycie Grijalvy u wy-1 brzeży Meksyku Motecuhzoma rozstawił nad morzem I gęste straże i dzięki szybkonogim sztafetom w ciągu | jednej doby informowany był o wypadkach na wy. brzeżu. Przed kilku już dniami otrzymał relację o i walkach obcych przybyszy z mieszkańcami Tabasco i od tego czasu sztafety bez przerwy kursowały mię­dzy stolicą a morzem. Wiadomość więc przyniesiona przez szybkobiegacza nie powinna była być dla niego zaskoczeniem. Jednakże król w skrytości ducha liczył, | że podobnie jak w ubiegłym roku, tak i teraz po pa­rodniowej bytności biali ludzie znowu znikną w bez-1 miarze wód. Meldunek zaś w nicość obrócił jego na-1 dzieje i na chwilę sparaliżował mu moc mówienia.

Milczenie się przedłużało, wreszcie od strony tronu | padło zdławione:

Czekać na rozkazy!

Goniec kornie wycofał się tyłem z sali.

Narada! — Motecuhzoma krótko rzucił swemu marszałkowi.

Jakoż rada odbyła się bezzwłocznie. Wzięli w niej udział zaprzyjaźnieni królowie Texcoco i Tlacopanu, I bratanek królewski Cuauhtemoc, który zajmował sta­nowisko naczelnego wodza, tlacatecatl — sędzia wyższy. Obecni byli także arcykapłan Pan Boży i Wiel­ki Kapłan, główni ofiarnicy Tezcatlipoki i „Kolibra z Południa”, członkowie bractw wojennych i duchow­ni dostojnicy. Motecuhzoma przybrany w pełne insyg' nia swej władzy, z copilli na głowie, stanowiący® rodzaj małej mitry ze złotych blaszek, zdobnej pysZ' nym pióropuszem, i okryty wspaniałą błękitno-bia^ szatą, zwaną xiuhtilmatli, na piersiach mia* arcydzieło złotniczej sztuki azteckiej — własny herb

ze złota i szmaragdów: orła z wczepionymi szponami w jaguara. Zagaił obrady mówiąc, że nadszedł czas ziszczenia się starej przepowiedni — oto powrócił Quetzalcoatl z armią białych i brodatych duchów. Zbliża się koniec imperium, więc pyta o radę.

Ubrany w biały bawełniany płaszcz, główny kapłan krwiożerczego boga wojny, z twarzą pomalowaną na czarno i z długim, sięgającym pasa pomierzwionym włosem, zaciska okrutne, wąskie wargi i gwałtownie oponuje. Prawdą jest, że stary bóg Quetzalcoatl miał białe lica i wielką brodę, prawdą jest, że zgniewany "na mieszkańców pradawnego Tollanu znikł gdzieś we wschodnim kierunku i zapowiedział po latach swój po­wrót po odbiór władzy, ale kto może twierdzić, iż czas już się teraz iści, przecież obcy przybysze w Tabasco gwałcili ołtarze „Pierzastego Węża”. Czyż więc możli­we, by wracający bóg własne obalał posągi? Nie jest też prawdą, że są to t e u 1 e — duchy, bo Tabaskowie kilku z nich położyli trupem. A to, że jeżdżą na ja­kichś potworach, także jeszcze nie świadczy o ich bo­skim pochodzeniu. Świat jest szeroki, my sami nie wiemy, co za dziwy mogą istnieć poza rubieżami na­szego kraju, co się na przykład kryje za Tehuantepec. Może więc te potwory to jakieś wielkie, oswojone ta- piry. Stary kapłan zapala się i krzyczy:

To są ludzie, tylko ludzie, i za te świętokradz­twa na ołtarze zawlec ich należy!

Wywody powszechnie respektowanego starca trafiły do przekonania wielu zebranym.

Cuauhtemoc, król Tlacopanu, rycerze zakonni radzą zebrać potężną armię i udając przyjaźń wciągnąć ob­cych w zasadzkę i w sposobnej chwili wygnieść co do nogi. Ale inni, trwożliwsi, u których zabobon miał większą moc niż instynkt wojenny, doradzali ostroż­ność i zwłokę. Oddany stronnik Motecuhzomy, któremu

57

\\\V V

zawdzięczał tron Texcoco, Cacamatzin * dowodził, | skoro ludzie ci mienią się być wysłannikami potężne­go władcy, należy przyjąć ich godnie, jak przystoi to świętej osobie posła. Decyzja była w ręku króla Azte« ków. Chwiejny, omroczony czadem przesądów i drżą­cy jednocześnie o własną przyszłość monarcha podjął najgorszą. Przyjąć cudzoziemców życzliwie, obsypać ich bogatymi darami, ale za żadną cenę nie dopuścić do stolicy, po prostu zakazać im przybywania tutaj.

Decyzja ta niebawem okaże się wyrokiem śmierci dla całego państwa. Tymczasem uczestnicy narady z pomieszanymi uczuciami opuszczali pałac Motecuhzo- my, a w kilka chwil potem głęboką ciszę późnej nocy Tenochtitlanu zbrukał energiczny stukot sandałów biegnącego z samobójczymi rozkazami gońca poczty królewskiej.

Rozdział piąty — PIERWSZE DNI NA MEKSYKAŃSKIEJ ZIEMI

Rozkazy Motecuhzomy zaczęły działać \ w dwadzieś­cia cztery godziny później. Kiedy więc flotylla Korte- za przybiła do małej przybrzeżnej wyspy, nazwanej przez Grijalvę San Juan d’Ulloa, niebawem zjawili się tubylcy, przynosząc podarki w postaci owoców i kwia­tów oraz drobne przedmioty ze złota, które wymie­niali chętnie na bezwartościowe szklane świecidełka. Wystąpiły wszakże trudności w porozumiewaniu się | nimi, Aguilar nie znał bowiem języka Azteków. Okazało się jednak rychło, że piękna niewolnica ofia­rowana przez Korteza Puertocarrerowi świetnie wła­dała tą mową, gdyż był to jej język macierzysty. Po­nieważ zaś przy tym doskonale znała narzecze Majów i ta trudność stała się nieistotna. Zresztą wkrótce opa­nowała także hiszpański, a wtedy rozmowy z Azteka­mi zyskały znacznie na szybkości. O dziewczynie tej,

która ważką rolę odegrała w podboju, godzi się słów parę powiedzieć.

Na imię miała Malintzin. Urodziła się w Painalla 1 prowincji Coatzacualco, na południowo-wschodnich ru­bieżach meksykańskiego państwa, jako córka możne­go kacyka. Jeszcze w dzieciństwie ojciec ją odumarł, a matka wyszła ponownie za mąż za innego naczelni­ka i całą miłość macierzyńską przelała na syna z tego małżeństwa. Rodzice postanowili, że przejmie on wszelkie godności po ojcu. Torując dla niego drogę, matka sprzedała Malintzin kupcom z Xicallanco, a ci z kolei odprzedali ją do Tabasco. Tam znalazła się w liczbie dwudziestu niewolnic podarowanych Kortezo- wi i na chrzcie otrzymała imię Marina. W ekspedycji przeciwko Meksykowi stała się bezcenną pomocą i zdradziwszy swą rasę zawsze dochowywała wierności Hiszpanom. Kortez, poznawszy jej talenty lingwistycz­ne, teraz dopiero zwrócił uwagę na uderzającą urodę młodej dziewczyny, która w wianku czerwonych róż w kruczych włosach, smagła i gibka przypominała ru­sałkę z zapomnianych bajek. Przy pierwszej też okazji postanowił odesłać Puertocarrera do Europy. Z cza­sem Marina stała się najbardziej, zaufaną powiernicą Korteza, niezrównaną informatorką, wierną towarzysz­ką zarówno w dniach powodzenia, jak i klęski, dzie­lącą z nim łoże i we wspaniałych komnatach pałaców azteckiej stolicy, i pod gołym niebem w wojennych biwakach. Wreszcie obdarzyła go synem don Martin Kortezem, którego smutne losy nie należą już jednak do tej opowieści.

Tu właśnie w San Juan d’Ulloa za pośrednictwem Mariny po raz pierwszy Kortez dowiedział się, że po­tężny władca państwa Azteków nosi imię Motecuhzo- ma i że stolica jego znajduje się na płaskowyżu w głębi kraju w odległości około siedemdziesięciu legua

Tą zaś prowincją włada w jego imieniu Teuhtlile, z siedzibą o kilka mil stąd.

Nie omieszkał on wkrótce złożyć wizyty w obozie hiszpańskim znajdującym się już na stałym lądzie, Kastylijczycy bowiem z pomocą Indian zdążyli wyła­dować artylerię i konie oraz wznieść setki szałasów, chroniących przed zabójczym działaniem słońca. Teuh­tlile z licznym orszakiem zachowywał się grzecznie, ale ceremonialnie i sztywno. Oświadczenie Korteza, że jest wysłannikiem najpotężniejszego władcy na świe- cie, cesarza Karola V, nie zrobiło na indiańskim do­stojniku większego wrażenia. Kiedy zaś Hernando po­wiedział, że musi osobiście skontaktować się z Mote- cuhzomą, i zapytał, kiedy może to nastąpić, Teuhtlile wręcz się obruszył i rzekł z wielkopańską arogancją:

Cudzoziemcze, ledwie dwa dni tu jesteś i już byś chciał posłuchania u Motecuhzomy?

Potem jednak jakby się nieco zreflektował, więc dodał, że jego władcy niewątpliwie przyjemnie będzie poznajomić się z wysłannikiem zamorskiego mocarza, ale tylko sam Motecuhzoma w tej sprawie może pod­jąć decyzję. Teraz na skinienie Teuhtlile niewolnicy rozłożyli przyniesione dary: cienkie materie bawełnia­ne, wspaniałe płaszcze tkane przedziwnie z delikat­nych piór ptasich i wiele kunsztownych jubilerskich wyrobów ze złota i srebra.

W rewanżu Kortez w imieniu swego władcy prze­kazał królowi Azteków: rzeźbiony fotel drewniany, karmazynową czapkę, naszyjnik ze sztucznych pereł, złoty medalion z figurą świętego Jerzego w walce ze smokiem, i trochę ozdób ze szkła i markazytu. Jest rzeczą wątpliwą, czy skromne te raczej podarki mogły zaimponować indiańskiemu dygnitarzowi, który przy­jął je wprawdzie z powagą, ale nie bez lekko drgają­cego na wąskich wargach szyderczego uśmieszku. Nie-

wysokiego zdawał się być mniemania o potężnym mo­narsze Kastylii. Kortez więc za wszelką cenę chciał ukazać wielkość swego mandatariusza. Na uczyniony przezeń znak kanonierzy, używając maksymalnego la- ■ dunku prochu, dali salwę z bombard. Potężny huk I i przeciągły szum tnących powietrze kamiennych kul I zrobiły swoje. Teuhtlile i jego eskorta z trudem opa- I nowali drżenie ciała i innym teraz okiem spojrzeli na I rewię kawalerii i przemarsz piechoty w pełnym ryn- I sztunku bojowym.

Te widome objawy siły militarnej sprawiły wyraźne I wrażenie na zaprawionych w rzemiośle wojennym I Aztekach. W pewnym momencie Teuhtlile z jawnymi I oznakami podniecenia wskazał na jednego z piechurów. I Marina wyjaśniła, że wysłannika Motecuhzomy zain- I teresował pozłacany hełm noszony przez tego żołnie- I rza. Podobny szłom przekazany przez przodków okry- I wa głowę posągu boga Quetzalcoatla w stolicy. Mote- I cuhzoma byłby go rad widzieć.

Kortezowi ze zwierzeń Mariny nie taj na była wiado- I mość, że cudownym zbiegiem okoliczności Meksykanie I wiążą ich przybycie z prastarą legendą o białym bogu I Quetzalcoatlu. Dojrzał więc w owym przypadku zna- I komitą okazję do utwierdzenia Motecuhzomy w tym ! jakże korzystnym dla Hiszpanów mniemaniu.

Za chwilę hełm był już w rękach Korteza, który I przekazując go Teuhtlilemu dodał — i tu ujawnia się rzadka przytomność umysłu, spryt i przebiegłość kon­kwistadora — że Kastylijczycy cierpią na pewne scho­rzenia serca, na co jedynym skutecznym środkiem jest złoto. Wypożycza wi«*c ten hełm z nadzieją, iż otrzyma go z powrotem wypełniony grudkami samo­rodnego złota, chciałby bowiem porównać, czy jakość kruszca Azteków dorównywa metalowi dobywanemu i rzek Hiszpanii.

Gdy to się działo, dwaj towarzyszący naczelnikowi malarze — słynni meksykańscy 11 a c u i 1 o, na zwo­jach z włókna agawy pilnie odrysowywali to, co ich w obozie hiszpańskim uderzyło, a więc ludzi, konie, statki, broń, armaty i całą masę nie znanego im euro­pejskiego wyposażenia w naturalnych barwach i ze zdumiewającą dokładnością. Lepiej niż wszelki mel­dunek ustny ten malowany raport miał dać prawdę Motecuhzomie o cudzoziemcach.

Wreszcie Teuhtlile pożegnał się ceremonialnie i o- biecując zdanie monarsze dokładnej relacji z rozmów | Hiszpanami przyrzekł swój powrót za niewiele dni.

W obozie hiszpańskim pozostał jego zastępca Pital- pitoąue, który zajął się aprowizacją przybyszów. Dzię­ki niemu Hiszpanie byli obficie zaopatrzeni w placki i chleb kukurydziany, banany, ananasy i różne potra­wy krajowe z mięsa, warzyw i ryb. Jednocześnie roz­winął się ożywiony handel wymienny z tubylcami. Kastylijczycy bowiem, korzystając z doświadczeń z poprzednich wypraw, byli tym razem wszyscy bardzo dobrze zaopatrzeni w zapasy różnych świecidełek, zwłaszcza paciorków, które w oczach nie znających szkła Indian uchodziły za cenny i pożądany produkt. Kiedy więc czasem jadła oficjalnie dostawianego bra­kło, bez trudu prywatnie je otrzymywali, gromadząc w tym handelku także pewne ilości złota.

Mimo wszakże przyjaznego stosunku Indian położe­nie Hiszpanów nie należało do najweselszych. Znajdo­wali się w niezdrowym pasie tierra caliente*. na piaszczystym pustynnym wybrzeżu, gdzie upał i podnoszone wirami powietrznymi masy piachu do­tkliwie dawały im się we znaki. Z okolicznych zaś mokradeł unosiły się trujące malarią i febrą wyziewy.

Miliardy moskitów i plaga pcheł ziemnych ustawicj. nie atakowały Europejczyków. Ciała ich były obolałe od ukłuć insektów, rany jątrzyły się niebezpiecznie a gorączka i spiekota niemiłosiernie osłabiały przyby. szów. Brakowało dobrej wody. W takich warunkach chorzy i ranni nie mieli wielkich szans na rekonwa­lescencję, zdrowi chorzeli. Wkrótce trzydzieści małych krzyży znaczyć będzie miejsce pierwszego europej­skiego obozowiska na meksykańskiej ziemi. W dodat­ku tubylcze osiedla leżały szmat drogi w głąb kraju, gdyby więc zmieniła się postawa Indian, widmo głodu stanąć by musiało przed hiszpańskim biwakiem. Wresz­cie przystań była zdecydowanie zła, zupełnie odsło­nięta od strony morza, nie dawała żadnej ochrony przed groźnym dla żeglugi na Morzu Karaibskim wia­trem n o r t e *. Ze zniecierpliwieniem przeto czekano na powrót azteckiego poselstwa.

Po tygodniu delegaci Motecuhzomy stanęli przed Kortezem. Wiódł ich Teuhtlile wraz z Quintalborem— rosłym Indianinem o tak podobnych do hiszpańskiego wodza rysach twarzy, że go wraz „meksykańskim Kortezem” nazwano. Okazało się, że azteccy malarze wyśmienicie oddali portret Hernanda. Przypadek, usta­wiczny towarzysz wypraw konkwistadorów, zrządził, że w stolicy znajdował się wykapany, choć o czerwo­nej skórze, sobowtór Korteza i na osobiste zlecenie króla został włączony w skład poselstwa.

Teuhtlile ze zwykłym ceremoniałem powitał Hisz­panów, każąc swym niewolnikom na indiański sposób okadzić Korteza i jego oficerów. Zaraz na rozwinię­tych petate stu tragarzy rozłożyło podarki Motecuhzo­my. Hiszpanom zdawało się, że śnią. Mocno szczypali się w uda. Z trudem hamowali okrzyki zachwytu.

Oto olbrzymie jak koło wozu złote słońce, zdobne

w misternie odtworzone zwierzęta i rośliny; miało w obwodzie trzydzieści piędzi i później było ocenione na dwadzieścia tysięcy pesos de oro *. Jeszcze większy i cięższy dysk srebrny przedstawiający księżyc z bo­gatą symboliczną ornamentyką. Cudownie odrobione w szlachetnym kruszcu kaczki, papugi i inne ptactwo, jaguary, pumy, małpy oraz itzcuintli, czyli miej- iscowe psy, a dalej — tarcze, hełmy i pancerze z ko­wanego srebra zdobne w złote desenie, cudowne ma­katy nieznanej w Europie sztuki, polegającej na wy­szywaniu tkaniny delikatnym puchem i kosztownymi piórami, pyszne pióropusze ćmiące wzrok bogactwem barw, wachlarze, laski srebrne, perły, drogie kamienie, zwrócony hełm pełen po brzegi żółtych bryłek „hisz­pańskiego lekarstwa na serce” i bezlik innych arcy- [ dzieł sztuki jubilerskiej i tkackiej. I złoto, złoto,

I złoto...

Hiszpanom wzruszenie podchodziło gorącą falą do gardła, oczy lśniły nieposkromioną łapczywością. Na­iwny władca indiański, który sądził, że tym królew­skim darem zaspokoi chciwość obcych przybyszów, nim właśnie w tej chwili wydawał na siebie wyrok śmierci. Większość obecnych na ten widok z bajki zaprzysięgła sobie — niech kosztuje, co chce — dotrzeć do jego siedziby.

'Teuhtlile\ bacznie obserwował reakcję Hiszpanów. Duma go rozpierała na widok sprawionego wrażenia. Usta wydął lekko w znak pogardy dla łapczywości, jakiej ukryć nie mogli ci obcy mężowie, i miarowym, spokojnym głosem mówił:

Nasz pan Motecuhzoma ucieszył się wielce z da­rów króla Hiszpanii. Radość mu sprawia, że może goś­cić na swej ziemi tak dzielnych jego wysłanników.

Pan Motecuhzoma raduje się szczerze, że wielki 9 Hiszpanii, mimo iż przebywa hen za morzami i góraJ mi, słyszał już o nim, raduje się tym więcej — tu pi Indianina zadźwięczał ledwie uchwytną nutą ironii - że sam dotąd jakoś nie miał okazji usłyszenia o dru.l gim tak wielkim jak on monarsze. Prosi więc o prze-| kazanie mu wyrazów najwyższego szacunku. Pan Mo- tecuhzoma żałuje, że osobiście nie będzie mógł zetknąć się z jego wysłannikami, albowiem zbyt daleka i nie­bezpieczna jest droga od morza do stolicy. Jedyne! więc, co mu pozostaje, to po okazaniu w ten sposób swoich przyjaznych uczuć życzyć cudzoziemcom szczę-H śliwego powrotu do ich ojczyzny.

Dwaj przywódcy stoją naprzeciw siebie, obaj męs-B cy, młodzi, energiczni i pełni godności. Wpół kroku w ■ bok od nich wiotka postać czarnowłosej kobiety — I Marina tłumaczy. Bezchmurne niebo wylewa okrutny ■ żar białego słońca. Cienkie strumyki potu zbiegają z I wysokiego czoła Korteza i na jego smagłej twarzy I spotykają się z rumieńcem gniewu, którego wybuch I z trudem tylko udaje mu się opanować.

W rozważnie dobieranych, wyszukanych słowach I Hemando podziękował za dary i dodał:

Ale ta szczodrobliwość waszego monarchy czym 1 tym bardziej konieczną potrzebę osobistego mu po- I dziękowania. Zresztą niemożliwą jest dla nas rzeczą I stanąć przed naszym panem bez osiągnięcia celu da- I lekiej podróży, a dla tego, kto przebył morzem dwa I tysiące legua, największe nawet niebezpieczeństwa na I drodze lądowej stanowią bagatelkę.

Prosił o przekazanie tego poselstwa jak najśpiesz- niej Motecuhzomie i ze szczupłych komór swego ta" boru dobył kryształowy puchar florencki, kilka ni' derlandzkich koszul i parę innych drobiazgów. Z ocią­ganiem się posłowie przyjęli skromny dar i żegnają0

się z wyraźnym chłodem, stwierdzili z całą pewnoś­cią, że misja ich będzie bezcelowa.

Tymczasem Kortez wysłał dwa statki pod wodzą Franciska de Montejo z poleceniem poszukania do­godniejszego portu i zdrowszego miejsca, o ile to moż­liwe w bezpośrednim sąsiedztwie jakiegoś osiedla in­diańskiego. Podane bowiem już powody czyniły pobyt na tym wybrzeżu bardzo uciążliwym. Do tego doszły i inne jeszcze. Oto po drugiej wizycie poselstwa me­ksykańskiego coś nieuchwytnego legło cieniem na do­tychczasową pogodę stosunków indiańsko-hiszpańskich. Pozostający wciąż jeszcze w obozie Pitalpitoąue jaw­nie zaniedbywał swoje obowiązki. JDostawy żywności prawie ustały. Aztek tłumaczył to wzrostem prac rol­nych wskutek zbliżania się okresu żniw oraz ogólnym brakiem w tym czasie żywności. Wyjaśnienia te nie wydawały się szczere. Również liczba Indian odwie­dzających obóz gwałtownie zmalała, a ich usposobie­nie uległo widocznej zmianie. Rzadko tylko rozbrzmie­wał śmiech i dotąd tak zwykłe wesołe przekomarza­nie się na migi.

Żądali teraz wyśrubowanych cen za żywność lub też jej w ogóle wymieniać nie chcieli. Więc głód zaglądał w oczy Hiszpanów. Żywili się głównie przegniłym chlebem z kassawy, resztę zdobywali na własną rękę w maruderce, co w każdej chwili grozić mogło otwar­tym konfliktem z Aztekami. Liczba chorych wzrastała j codziennie.

Kortez z ulgą zatem powitał posłów meksykańskich, którzy po dziesięciu dniach wrócili ze stolicy. Przy­nieśli tym razem znacznie skąpsze podarki w postaci tkanin i złotych ozdób oraz dużych, podobnych do szmaragdów kamieni, zwanych chalchihuitl. Te ostatnie znacznie wyżej złota cenione przez krajowców były osobistym podarkiem Motecuhzomy dla Karola V.

W Europie wszakże większej wartości nie przedsta- wiały. Jednocześnie posłowie przynieśli odpowiedź króla na ostatnie sugestie Korteza. Była ona tym ra- zem wyraźniejsza. Motecuhzoma nie życzył sobie, by cudzoziemcy odwiedzili jego stolicę, i wyrażał nadzie­ję, że teraz już bez zwłoki wyruszą w powrotną po­dróż do swej ojczyzny.

Z przygryzionymi wargami w zapadającym zmroku słuchał Hernando słów odprawy, gdy wtem rozległ się dzwonek na Anioł Pański. Cały obóz padł na kolana przed wzniesionym w piaskowej diunie. krzyżem z Męką Pańską. Z zainteresowaniem przyglądali się te­mu naczelnicy indiańscy i wyrazili zdziwienie, że wo­jownicy tak się korzą przed kawałkiem drewna. Kor- tez uznał chwilę za odpowiednią do misjonarskiego czynu. Na jego polecenie przy pomocy Aguilara i Ma­riny pater Olmedo podjął trud wtajemniczenia Azte­ków w tajniki chrześcijaństwa. Ci z tego wszystkiego prawdopodobnie zrozumieli tyle, że mają się wyrzec swoich bogów. Wywołało to zresztą u nich jeno wy­buch szyderczego śmiechu. I tak nieprzekonani, zimni i niechętni wodzowie indiańscy udali się na spoczynek do postawionych dla nich opodal szałasów.

Nazajutrz konsternacja w obozie. Pod osłoną nocy wszyscy Indianie zniknęli. Nikt też nie odwiedzał Hisz­panów. Wczorajsze zachowanie się Azteków i ich noc­na ucieczka budziły u Korteza najgorsze przypuszcze­nia. Liczył się nawet z możliwością napaści, podwoił straże, sam wielokrotnie nocą obchodził posterun1'/ i następnego dnia z zadowoleniem przywitał powrót Monteja. Rekonesans znalazł w odległości dwunastu legua na północ od d’Ulloa miejsce zarówno dla stat­ków, jak i dla obozu znacznie korzystniej położone. Nie było co dłużej zwlekać. Decyzja podjęta. Ale tym-

Rozdział szósty — NIESNASKI I KOLONIA

Ale tymczasem trudności powstały w samym obozie hiszpańskim. Załoga Korteza bynajmniej nie była jed­nolita. Wśród starszyzny korpusu Velazquez miał wie­lu zwolenników. Ludzie ci już poprzednio sprzeciwiali się prywatnemu handlowi z Indianami, uważając za bezprawny ten sposób nabywania złota, bo przepada przy tym należna koronie piąta część. Z tego powodu dochodziło między nimi a Kortezem do nieporozumień. Na wiadomość zaś, że wódz zamierza przenieść obóz dalej na północ, adherenci gubernatora Kuby zdecy­dowali się na stanowczy protest. Zażądali powrotu na wyspę w celu zdania szczegółowego raportu wielko­rządcy, argumentowali, że dłuższy pobyt w tym kraju prędzej czy później ściągnie im na karki całą armię indiańską i zakończy się katastrofą. Zadania rekone­sansowe zostały przecież w zasadzie wykonane, zgro­madzono pokaźne ilości złota, a to było wszystko, do

czego zmierzały udzielone Kortezowi przez Velázque-1 za instrukcje. Na czele niezadowolonych stał bliski I kuzyn gubernatora Juan Velázquez de León, a między I nimi znajdowali się tacy mężowie, jak Diego de Ordás I i Francisco de Monte jo, którzy cieszyli się znacznym I mirem u żołnierzy. ■

Kortezowi oczywiście ani się śniło spieszyć na roz- I mówki z rozsierdzonym kumem. Co bardziej awantur- I nicze elementy, a tych nie brakowało w Kortezowej I zbieraninie, także marzą o bajecznych łupach, których I próbkę widzieli w podarkach indiańskich, i nie myślą I

o odwrocie. Hernando więc z wojownika zmienia się ■ w dyplomatę, lew przedzierzga się w lisa.

Potoczyły się zatem nocne rozmowy z udziałem braci I Alvarado, Sandovala, Puertocarrera, Olida, Alonsa de Avila, Juana de Escalante, Franciska de Lugo. Brał w nich udział Bernal Díaz del Castillo, późniejszy hi­storyk wyprawy, a pater Olmedo także nie był ich nieświadom.

Ukradkiem odbywane spotkania się mogły długo po­zostać tajemnicą dla zwolenników Velázqueza. Otwar­cie zarzucili oni Kortezowi niegodny spisek i zażądali okrętów na powrót do Kuby.

Hernando, mając już plan działania omówiony i w szczegółach uzgodniony, odpiera zarzuty, jakoby prze­kraczał uprawnienia otrzymane od gubernatora, i z sy­mulowanym żalem godzi się na żądanie jego stronni­ków, zapowiadając, że jutro wyda rozkaz zaokręto­wania.

Nazajutrz Kortez stanął przed zebranym wojskiem.

W krótkich słowach polecił przygotować się do powrot- I nej drogi. Wyjaśnił, że on osobiście wolałby wprawdzie pozostać w tym kraju, o którego bogactwach każdy miał możność się przekonać, i powetować sobie koszty poniesione na wyekwipowanie wyprawy, skoro jednak

większość tego żąda, on w żadnym wypadku nie za­mierza przekraczać posiadanych pełnomocnictw i sto­suje się do tych życzeń.

Oświadczenie Kor teza wywołało ogólne poruszenie. Nawet ci, którzy wczoraj jeszcze gardłowali za po­wrotem, teraz w obliczu tej decyzji zaczynają się wa­hać, żałują znikających perspektyw wielkiego mająt­ku. A zwolennicy Korteza, tak jak to z góry ukarto- wano, czynią jawny szum i larum. Jakże ta'* można — powiadają — oni na Kubie cały swój majątek wyłożyli i wracać mają znowu nędzarzami? Nie przebierając w słowach zarzucają mu zdradę i wyprowadzenie ich w pole. Gdzież obietnice, jakimi Kortez tak niedawno jeszcze szafował? Myśleli, że jadą do bogatej krainy po to, by ją zdobyć dla kastylijskiej korony i wywieźć łupy, jakie by im spokojną starość zapewniły. A tu Kortezowi wystarczył nędzny handelek nadbrzeżny. Chyba że myśli on, iż uda mu się umknąć z darami Motecuhzomy. Ale myli się, po stokroć myli. Założą przeciw temu protest u Velazqueza, znajdą, jeśli trzeba, drogę i do króla. Tu w chór oskarżeń i wymysłów wpa­da coraz więcej głosów popleczników wielkorządcy. A spiskowcy tymczasem zmieniają niedostrzegalnie ton.

Jeżeli, jak można sądzić, Kortez nie dysponuje wy­starczającymi pełnomocnictwami, choć oni na Kubie myśleli, że inaczej rzeczy się mają, to przecież można temu zaradzić przez założenie kolonii i bezpośrednie poddanie jej zwierzchności korony. Czy Kortez jest tak naiwny, że sądzi, iż później z większymi nawet siłami łatwiej będzie wylądować na tym brzegu? Wszakże Motecuhzoma zakazał im wjazdu do stolicy, następnym razem na pewno cała armia indiańska bronić będzie dostępu do wybrzeża. Nie na Kubę więc, lecz miasto założyć trzeba. Założyć miasto! Założyć kolonię! Cztery te słowa skanduje teraz wzburzone wojsko.

71

i. ■ / ■ \ \ \ V V >

v\\ V \ V

Kortez z udanym gniewem słuchał obelg i oskarżeń I patrzył chmurnie w czerwone z podniecenia i upahi I nie golone, dzikie twarze swoich żołnierzy. Kiedy |H I i tumult nieco ucichły, zrobił ruch ręką na znak, 11 chce mówić. Pokrótce oświadczył, że kierował się zawsze tylko dobrem kościoła, sławą Kastylii oraz in- teresem ogółu. Jeśli taka wojska wola, on się do niej I zastosuje. Niech mu tylko złożą formalną, zaopatrzoną 1 w podpisy petycję.

Petycja przy pomocy notariusza królewskiego rychło I była gotowa. Teraz Kortez w imieniu hiszpańskiego I władcy proklamował\założenie Villa Rica de la Vera I Cruz, czyli „bogatego miasta prawdziwego krzyża". I Alkadami mianował Puertocarrera i Monteja. Ta ostat-1 nia nominacja okazała się doskonałym chwytem, gdyż I Montejo uchodził za zdecydowanego zwolennika Ve-1 lázqueza, więc wybór ten wywołał niemałą konster-1 nację w jego partii. Powołał rajców miejskich, algua-j cila *, skarbnika i innych urzędników. Na znak zwierz-1 chności wystawił pręgierz i szubienicę, n ten sposób wojskowy obóz przekształcił się w gminę miejską. Po­wstało miasto-kolonia z własną, zależną już obecnie tylko od korony władzą. I tu nastąpił majstersztyk Korteza. Z obnażoną głową pojawił się przed zebraną radą miejską, którą przed chwilą sam powołał, i złożył jej otrzymane od Velázqueza pełnomocnictwa, które, jak oświadczył, „w rzeczy samej wygasły, jako że zwierzchnictwo przejęły władze nowej kolonii”, i jed­nocześnie rezygnację ze swego stanowiska. Głównodo­wodzący staje się zwykłym mieszczaninem i ginie | obywatelskiej masie. Ale nie na długo, bo jego nomi- nanci z całą powagą grają farsę do końca i wybierają go gubernatorem oraz dowódcą sił zbrojnych nowej

kolonii. W tym charakterze podlega teraz bezpośrednio samemu tylko królowi.

Wszystko to działo się tak szybko, że oficerowie — poplecznicy Velazqueza — zorientowali się w machina­cji dopiero wtedy, kiedy było już za późno. Tym więk­sza ich wściekłość. Dali jej nie hamowany wyraz, chcieli opanować jeden ze statków i wracać na Kubę. Ale nie znali oni jeszcze nowego gubernatora. Na jego rozkaz Alvarado z setką żołnierzy wyruszył na rekone­sans w głąb lądu z poleceniem niewracania bez żyw­ności. Dziwnym zbiegiem okoliczności w jego oddziale znalazła się większość zwolenników Velazqueza. Kiedy zaś Alvarado zniknął na horyzoncie, Kortez głównych malkontentów: Velazqueza de León, Diega de Ordśs, Pedra de Escudero, Escobara zwanego Paziem i kilku innych kazał po prostu zakuć w dyby.

Rozdział siódmy — NIEOCZEKIWANY SPRZYMIERZENIEC

Pewnego poranka w hiszpańskim obozie zjawiło sią pięciu Indian. Ubrani byli w błękitną i białą odzież .z bawełny, w uszach i nosie mieli ozdoby z dziwnych jasnych kamieni, a w przedziurawionej dolnej wardze złote cienkie pręty. Ich ubiór i wygląd różnił się zna­cznie od Azteków, a język stanowiący osobliwą mie­szankę dialektów maya i meksykańskiego nie był Ma­rinie znany. Jednakże dwóch z nich biegle władało azteckim, rychło więc udało się z nimi porozumieć.

Indianami tymi byli(Totonakowig. Ze swej stolicy Cempoala przynieśli Kortezowi zaproszenie od ich władcy. Z rozmowy okazało się, że sązaciętymLyC1'0®3' mi Azteków. Przez wiele lat tworzyli niezależne pań­stwo Totonacapan, rządzone przez własnych królów, i należeli do wielkiej rodziny Indian Chichimeca, roz­padającej się na liczne plemiona. Długi czas stawiali

silny opór Meksykanom, ostatnio jednak z powodu we­wnętrznych niesnasek osłabli i Aztekom udało się ich ujarzmić. Odtąd znosili niebywałą tyranię i pełni nie­nawiści czekali sposobnej, chwili, by zerwać okowy nie­woli i odzyskać utraconą niezawisłość. Władca ich na wiadomość o przybyciu białych, dzielnych cudzo­ziemców — wieść bowiem o zwycięstwie Hiszpanów nad Tabaskami rozeszła się lotem ptaka po kraju — pomyślał, że może z ich pomocą uda mu się odzyskać niepodległość. Wysłannicy od kilku dni ukrywali się w sąsiedztwie obozu, gdyż wobec Azteków obawiali się ujawnić. Informacji tych uważnie i z radością słu­chał wódz Europejczyków, w mig zdając sobie sprawę z ich niesłychanej wagi. Tu, w obcym kraju, znalezienie sojusznika, i to sprzymierzeńca znającego dobrze oby­czaje i siłę militarną Azteków — otwierało nowe moż­liwości przed jego ekspedycją. Uradowany Kortez hoj­nie obdarzył wysłanników i obiecał niebawem wizytę ich kacykowi.

Niespodziewane posłannictwo w znacznym stopniu umocniło decyzję Hernanda pozostania za wszelką cenę w tym kraju. Kazał więc załadować artylerię na statki, a sam z konnicą i piechotą ruszył lądem w kierunku Chiahuitztlan, miasta indiańskiego, w którego pobliżu znajdował się port odkryty przez Monteja.

Droga wiodła kilka mil pustynną równiną śród gorą­cego piasku. Monotonię jej przerywały tylko stada ścierwników — zopilote. Wielkie, karmiące się pad­liną sępy okrążały niskimi kręgami oddział hiszpański. Dalej, stopniowo zaczęła się pojawiać rzadka roślin­ność — suche, spalone słońcem dziwacznokształtne kępy kaktusów i agaw. Powoli piasek ustępował sawannie, a trawa przybierała coraz soczystszą barwę zieleni. Wreszcie rzeka. Z trudem dokonawszy przeprawy, woj­sko znalazło się nagle w innym świecie. Hen ciągnął się

kobierzec łąk kwietnych, cienistym gąszczem łakomiły I oczy gaje palm i kakaowca, a w bezkresnej dali wid-1 niał wyniosły w poszarpanym pasie innych olbrzymów I biały szczyt Citlaltepetl — „Gwieździstej Góry" I mitów indiańskich, nazwanej przez Hiszpanów Orizaba. I Trzymając się rzeki, oddział kroczył pośród z każdą I chwilą bujniejszej wegetacji pasma tropikalnego. Wspa- I niałe cedry, mahonie, drzewo różane i inne o pniu tak I twardym, że odeń odskakuje topór, stąd nazwane ła- I misiekierą — ąuebrahacha, pokrywała orgia pa- I protników i orchidei. Wśród przepychu kwiecia bujały I żywe pąki — motyle strójnoskrzydłe. Lasy rozbrzmię- I wały melodią pieni ptasich, a między drzewami mi­gały płowe, ruchliwe sylwetki sarn i jeleni.

Niebawem Hiszpanie weszli na dobrze utrzymaną drogę biegnącą na północ. Mijali osiedla indiańskie, puste zupełnie i ciche. Tylko walające się wszędzie na niskich ołtarzach świątyń bezrękie i beznogie kadłuby ofiar, w tym liczne dzieci, tylko świeży jeszcze swąd I krwi stygnącej na kamieniach i porzucone bezładnie zbroczone posoką noże z obsydianu świadczyły, że przed chwilą jeszcze tętniło tu życie i życie było za­bierane dla sławy krwawych bóstw. Ze zgrozą odwra­cali Hiszpanie oczy od potwornych ochłapów ciał, ale wkrótce aż nadto dobrze oswoją się z widokiem ludz- I kich jatek. Wreszcie spotkali grupkę dwunastu Indian. Byli to wysłannicy kacyka Cempoali, którzy mieli wskazywać dalszą drogę. Po biwaku pod gołym nie­bem przewodnicy powiedli ich na przełaj śród upraw­nych milpą * pól i wyprowadzili na szeroki gościniec.

Po obu jego stronach biegły długie szeregi sadów i wa- 1 rzywnych ogrodów. Na trakcie spotykano gromady tu- I bylców. Bez obawy, a nawet z niejaką przyjacielską I

* m-v V ’’sf

poufałością witali Hiszpanów. Strojne od szyi aż po kolana w bogate szaty z wielokolorowej bawełny ko­biety zarzuciły bez trwogi wieniec z kwiatów na głowę konia Korteza, a jego hełm ozdobiły koroną z czerwo­nych róż. Wtem kilku wysłanych przodem jeźdźców powraca galopem i przynosi wieść niezwykłą. Domy są ze srebra. Srebrne miasto — szepcą podnieceni Hiszpanie i baśń jawi się ich oczom. Ale zaraz pomyłka ' się wyjaśniła. Oto ściany powleka rodzaj stiuku tak oślepiającej białości, że w żarze słonecznym można istotnie ulec mirażowi.

Ze zdumieniem wkraczali Hiszpanie do Cempoali. Jeszcze czegoś podobnego w Nowym Swiecie nie wi­dzieli. Miasto było duże, liczyło około trzydziestu ty­sięcy mieszkańców. Miało wielkie kamienne domy, obok nich inne budowane z suszonych na słońcu cegieł. Gęste nieprzeniknione poszycie z liści palmowych tworzyło dachy. Całość tonęła w rozkrzyczanej gamą wszystkich kolorów i zapachów feerii ogrodów. W wą- I skich brukowanych uliczkach tłoczył się barwny tłum, I wesoły i przyjazny. Miejscowi notable, strojnie odzia- I ni, otoczyli konia Korteza i prowadzili go wolno i god- I nie do pałacu kacyka, znajdującego się na wielkim I placu. Wsparty na ramionach dwóch niewolników stał I tam w ceremonialnych szatach potwornej tuszy, do- I broduszny i jowialny Indianin w sile wieku. Zeskaku- I jącemu z konia Kortezowi tłumaczył się, wskazując I wymownym ruchem na siebie, że nie mógł wcześniej I go powitać. Za chwilę obaj mężowie ściskali się ser­decznie, a w zalanych tłuszczem, ale żywych i inteli­gentnych oczkach grubasa pojawiły się łzy wzruszenia.

Hiszpanom przydzielono kwatery opodal w budyn­kach olbrzymiej teocalli. Indianie dostarczyli różne po­trawy z mięsa, placki kukurydziane i dzbany ze wspa­niałym kakaowym napojem. Specjalni posłowie przy-

nieśli podarki: piękne wyroby bawełniane i trochęI lichej jakości ozdób ze złota. Noc minęła strudzonymi spokojnie, aczkolwiek Hernando nie zaniedbał żadnych« środków ostrożności i pod karą śmierci nikomu nie I pozwalał wydalać się poza obręb świątyni.

Nazajutrz rozpoczęły się rozmowy. Poczciwy kacyki żalił się, że stać go było tylko na tak niegodne prezen-1 ty, ale Aztekowie odebrali mu wszystko złoto. Od lat I Totonakowie cierpieli niebywałe gwałty i poniżenia. I Potęga Motecuhzomy jest tak wielka, że nic się jej ■ oprzeć nie może, oni sami, chociaż naród Totonaków I zajmuje trzydzieści osiedli i potrafi wystawić wiele I wybornego wojownika, sprostać Aztekom przecie nie I mogą. Z nadzieją więc przyjął wiadomość o wielkim I zwycięstwie białych nad Tabaskami i chciałby dalsze I swe losy związać z Kortezem.

Cieszyły te słowa hiszpańskiego wodza, na razie I wszakże, zanim nie założy sobie nadmorskiej bazy, nic I podjąć nie może, zapewnił tylko, że jeden Hiszpan I starczy za cały huf Azteków, obiecał rychły powrót I i po serdecznym pożegnaniu ruszył w dalszą drogę.

Otyły naczelnik dał czterystu tragarzy — t a m a n e

dzięki którym marsz szedł znacznie raźniej i nieba­wem Hiszpanie stanęli w odległym o cztery legua Chia- I huitztlanie, położonym w pobliżu morza. Miasteczko wznosiło się wśród panujących nad okolicą skał i two­rzyło rodzaj naturalnej, i trudno dostępnej fortecy. Mieszkańcy jednak w popłochu opuścili siedziby, tylko piętnastu starszych Indian czyniło honory panów do­mu. Wraz jednak wrócili i pozostali, a niedługo potem zjawił się tęgi kacyk Cempoali, niesiony w wielkiej lektyce przez muskularnych niewolników.

Z dalszych rozmów Kortez dowiedział się o istnieniu niepodległej republiki Tląxcala1 odwipp7.npp>r> zaciętego wroga Azteków/TTa wiadomość napawa go nadzieją-

Mieszkańcy Chiahuitztlanu skarżyli się, że okrutni Me­ksykanie co roku zwiększają nakładane daniny, że stale uprowadzają młodzież na ofiary bogowi wojny, że napastują kobiety. Wtórował tym żalom otylec, a po jego świecącej od tłuszczu twarzy spływały grube pa­ciorki łez. Tymczasem nagłe poruszenie rozbiło tłum tubylców. Na placu miejskim ukazała się malownicza grupa. Pięciu szczupłych Indian ubranych w bogaty strój z długim, lśniącoczarnym, spiętym u góry cza­szki w wysoki czub włosem z wetkniętymi weń barw­nymi piórami kroczyło powoli, opierając się na cien­kich laskach i z lubością wdychając zapach trzyma­nych w ręku bukietów róż. Otaczała ich ciżba służby i niewolników. Wachlarzami odpędzała od dostojników natrętne owady, okadzała ich wonią copalu i torowała drogę...

Torować drogi nie potrzeba. Tłum Totonaków roz­stępowa! się kornie z oznakami szacunku i przerażenia. Naczelnicy wybiegli na spotkanie Azteków. Zgięci krę­cili się koło nich z jawną służalczością. Tluściochowi z Cempoali drgały w zdenerwowaniu usta, nadaremnie usiłował skryć swą rozlaną, szeroką postać za plecami Korteza. Nieczuli na sprawione wrażenie, butni dostoj^ nicy indiańscy mijali powoli plac, ledwie rzucając zim­ne spojrzenia na Hiszpanów. Odprowadzani przez wciąż korzących się naczelników zniknęli w jakimś budynku- Za chwilę od tamtej strony zerwał się jęk najpierw cichy, rósł, przybierał na sile i u stóp Korteza wy­buchł już głośnym szlochem niewieścim. Zdziwiony Hiszpan rozejrzał się naokoło. Wzrok jego spotkał cie­płą toń źrenic Mariny. Piękna tłumaczka wmieszała się w ciżbę. Za chwilę była już z powrotem.

To poborcy podatków. Są bardzo gniewni za goś­cinę w Cempoala i żądają od Totonaków natychmias­towego wydania dwudziestu młodych chłopców i dziew­

cząt na ofiarę „Kolibrowi z Południa”. Mówią, że to samo i was niezadługo spotka, panie.

Twarz Korteza pociemniała z gniewu, ale zaraz pół­uśmiech wygładził zmarszczki. Ten niedopieczony pra­wnik z Salamanki znał się na mitologii. Miła mu rola Tezeusza, który ongi uwolnił młodzież Aten od ofiar składanych Minotaurowi.

Ale otylec z Cempoali i inni naczelnicy z przeraże­niem słuchali jego wywodów. Jak to, podnieść rękę na wysłanników wielkiego Motecuhzomy? Przecież zastę­py jego zmiotą ich za ten czyn z ziemi. Kortez był nie­wzruszony. Indianie zaczęli rozumieć, że i tak nic ich przed gniewem pana Azteków nie uchroni, że odtąd los związali z białymi przybyszami. A zrozumiawszy, ochoczo ruszyli do dzieła. Osłupiali tym świętokradz­twem poborcy'nie stawiali nawet oporu. Wnet leżeli powiązani, bezwładni i bezsilni jak martwe kloce. ] Przerażona służba pierzchła, a ucieszeni z okazji niewolnicy szukają drogi do ojczystych wiosek, roz­nosząc po kraju wieść o niezwykłym wyczynie Toto- naków.

Ci, przezwyciężywszy własny strach, teraz długo tłu­mioną nienawiść wylać chcieli na jeńców. Z trudem udało się Kortezowi ocalić Azteków od śmierci na ołta­rzu ofiarnym. Nakazał naczelnikom posłać gońców do wszystkich osiedli Totonaków z wielką nowiną: odtąd mają nie płacić żadnych danin, nie słuchać rozkazów z Meksyku i gotować broń do walnej rozprawy.

Zbliżał się wieczór. Hernando obawiał się, że pod osłoną nocy rozsierdzeni mieszkańcy Chiahuitztlanu rozprawią się z nieszczęsnymi poborcami, a miał co do nich własne plany, więc straż nad nimi powierzył swoim ludziom. Nawiązał kontakt z flotyllą, cumującą

o pół legua od tego miejsca. Kortez ma plany, zagra podwójną partię. Prosi na radę Sandovala, Puertocar-

rera, Alvaradów. Niedługo trwają wojskowe rozmowy. Oficerowie rozchodzą się do swoich kwater.

Cisza nocna okrywa granatem nieba indiańskie mia­steczko. Totonakowie po raz pierwszy od wielu lat śpią spokojnie pod osłoną potężnych opiekunów. Tylko długo jeszcze, bardzo długo błyszczy światło w izbie gubernatora. Kortez waży plany. Przed chwilą stało przed nim dwóch azteckich poborców. Potajemnie ka­zał ich uwolnić i sprowadzić do siebie. Grał wobec nich chytrą, przebiegłą komedię. Udawał, że dopiero teraz ich widzi, pytał, skąd pochodzą. A gdy dowie­dział się prawdy dobrze znanej, wyraził radość, że może zrobić przysługę królowi Azteków, dla którego żywi najlepsze uczucia i którego przyjaźń bardzo by sobie cenił. Odesłał więc Indian do domu z serdecz­nymi pozdrowieniami dla Motecuhzomy i wyraził na­dzieję, że również ich towarzyszy uda mu się uwol­nić. Oburzał się na Totonaków, że tak pogwałcić mogli święte prawa królewskich legatów, i życzył poborcom pomyślnej podróży. Ale Indianie bali się, po tym do­świadczeniu, ruszać w drogę przez Totonacapan, słusz­nie przypuszczając, że wiadomość o ich uwięzieniu już się rozeszła i że w tych warunkach nie będą pewni życia. Kortez zatem Oddał ich pod opiekę marynarzy i kazał szalupą wysadzić na bezpieczny brzeg.

Działo się tó przed chwilą, a teraz gubernator nowe waży plany. Wiele ich ma w głowie, jeden z nich już dojrzewa.

W migotliwym świetle łuczywa patrzy na rysujący się na ścianie cień drobnej kobiecej głowy. Podnosi oczy. Przed nim stoi prosta jak trzcina młoda kobieta. Głos Korteza nieco drży — dzień był pełen przeżyć — gdy się odezwie:

Marina, czy bardzo będziesz się smucić, jeśli Pu­erto carrero odjedzie na jakiś czas?

Piękna Indianka patrzy mu przez krótką chwilę pro. I sto w źrenice, zaraz spuszcza powieki i mówi cichor j

Jeśli tak trzeba, panie.

Leciutki uśmiech drga na pełnych karminowych war-1 gach tłumaczki. Kortez przygląda się jej bacznie i na-1 gle niezwykle łagodnym u niego tonem powiada:

.— Już bardzo późno, idź na spoczynek.

Dziewczyna pochyla nisko głowę. Kortez odprowa-1 dza ją wzrokiem do wyjścia, wzdycha i nie gasząc! światła rzuca się w ubraniu na przygotowane maty. 1 Nazajutrz Totonakowie pienili się ze złości na wia*l domość o zniknięciu dwóch Azteków. Kortez także uda-1 wał gniew, przeprowadził upozorowane śledztwo, które] oczywiście nie dało rezultatu, i trzech ' pozostałych! Azteków skutych w łańcuchy dla większego — po-1 wiada — bezpieczeństwa kazał umieścić na okrętach;] Stąd wnet zwolnieni pójdą tą samą co wczoraj ichj towarzysze drogą.

Tymczasem Hernando odebrał od naczelników uro-j czystą przysięgę wierności dla Karola V -r spisanffi zaraz na pergaminie przez notariusza, i w ten sposób? pozyskawszy nowych poddanych dla swego władcy, udał się do portu.

Rozdział ósmy — SPALONE MOSTY

Przy pomocy okolicznych Indian, a właściwie głów­nie ich siłami, w ciągu kilku następnych tygodni po­wstało miasto Villa Rica de la Vera Cruz. Zresztą przy “Budowie pomagali wszyscyV 'sam Kortez na własnych barkach dźwigał kamienie i belki, podobny przykład dawali oficerowie. W ten sposób istniejąca dotąd na papierze kolonia stała się rzeczywistością, choć oczy­wiście wygląd jej nie był jeszcze zbyt imponujący.

W osiedlu zastało Hiszpanów nowe poselstwo Mote- cuhzomy, złożone z dwóch jego siostrzeńców oraz czte­rech dostojnych starców.

Okazało się, że wiadomość o despekcie, jaki spotkał poborców, wywołała taki paroksyzm wściekłości u kró- 1®» iż natychmiast kazał gotować się wojsku do zbroj­nej wyprawy, poprzysięgając sobie, że wszyscy biali oddadzą życie na ołtarzach stolicy. Kiedy jednak uwol-

nieni przez Korteza dostojnicy opowiedzieli o jego za-1 chowaniu się, zabobonne obawy przyćmione na razie zranioną dumą znowu zwyciężyły w chwiejnej naturze! indiańskiego władcy. Zamiast armii wysłał więc nową:] delegację z podarkami. Jednakże wysłannicy nie omigl szkali dodać, że Motecuhzoma ma żal .do Hiszpanowi iż pod ich wpływem Totonakowie dopuścili się tak niesłychanej zbrodni. Biorąc wszakże pod uwagę, żel goszczą oni cudzoziemców, których przybycie zapowia-1 dały stare wyrocznię, będą tymczasem pozostawieni] w spokoju, ale później nadejdzie dla nich czas zemsty i kary.

Z kolei i Kortez poskarżył się na postępek Pitalpito-| ąuiego, ale dorzucił, jśst pewien, że wszystkie te drobił ne nieporozumienia zostaną ku obopólnemu zadowolę-j niu wyjaśnione w czasie jego wizyty, którą niebawem] zamierza złożyć w stolicy. '

Totonaków ciągle nie opuszczał lęk przed straszlij wym Motecuhzomą, ale na wiadomość, iż król ¿Azteków! przysłał podarki Kortezowi, nabrali jeszcze większego j respektu dla Hiszpanów i już naprawdę uwierzyli w' ich półboskie pochodzenie.

Niedługo potem gruby kacyk poprosił Korteza o po-1 moc przeciwko zamieszkanemu także przez tptonackie plemię i odległemu o dwa dni drogi od Cempoali mia-1 stu Cingapacinga, gdzie stacjonujący garnizon meksy- i kański miał się dopuszczać licznych wrażych czynów.

Hernamdo przystał na wyprawę, w której towarzy- szyło mu dwa tysiące zbrojnych Totonaków. Kiedy jed­nak po uciążliwym marszu Kortez stanął u bram mia­sta, wyszła z nieg® delegacja starców. Padając przed hiszpańskim wodzem na ziemię, z płaczem pytali, czyn1 zawinili, że chce ich zgubić. Prawda, że Meksykanie byli w Cingapacinga, ale po uwięzieniu poborców zbie­gli, a Cempoala ma do nich zadawnione pretensje te­

rytorialne. Kortez w lot zrozumiał sytuację. Tymcza­sem cempoalańczycy już rabowali miasto. Hemando zły, że chciano go użyć za narzędzie dla własnej pry­waty, zapłonął gniewem. Na jego rozkaz zrabowany dobytek został bezzwłocznie «wrócony, towarzyszący mu naczelnicy musieli na miejscu zawrzeć pokój, a To- tonakom zabronił spędzenia nocy w mieście. Cingapa­cinga zaś bez oporu uznała zwierzchność Kastylii.

W drodze powrotnej, <■ Kortez wciąż jechał gniewny, a ofiarą jego złego nastroju padł niejaki Mora. Żołnierz ten skradł w mijanej wiosce parę kur, za co Hernando kazał go powiesić na przydrożnym drzewie. Wszelako Pedro de Alvarado, sądząc, że szkoda jest w ten sposób pomniejszać własne szeregi, szablą odciął le­dwie powieszonego,, którego udało się przywrócić do życia.

W Cempoali,' poinformowany już o wypadkach, cze­kał tłusty kacyk, bardzo nieswój i zawstydzony. Wi­docznie dla załagodzenia sprawy przyprowadził Korte­zowi osiem strojnie przybranych Indianek i wskazując ńa najbrzydszą powiedział:

Teule, oto moją córka, weź ją sobie za żonę, a po­zostałe daj swoim oficerom.

Kortez podziękował uprzejmie, ale odpowiedział, iż chrześcijanom nie godzi się łączyć z pogankami, że przedtem muszą one zostać ochrzczone. Przy okazji zrobił mały wykład o swojej misji. „Jesteśmy tu wy­słani -— mówił — przez najpotężniejszego władcę świa- !|| aby karać złoczyńców i nieprawość, wynagrodzić krzywdy i nieść prawdę o prawdziwym bogu, a także wypędzić fałszywe bóstwa i skończyć z krwawymi o- ftarami”. Dłuższą prelekcję teologiczną wygłosił także Pater Olmedo. W sprawach religii otyły naczelnik i in- dostojnicy byli jednak niewzruszeni. Położenie sta- ' wało się groźne. Kacyk skrzyknął wojowników. Uwi-

jali się wśród nich w czarnych bawełnianych i krwią splamionych szatach kapłani, zagrzewając do obrony bogów. Z lukami w ręku Totonakowie otoczyli Kasty- lijczyków.

Ale Kortez działał energicznie. Na jego rozkaz żoł­nierze zaaresztowali kacyka, naczelników i pochwycili I paru kapłanów indiańskich. Padła groźna zapowiedź, że I w razie wypuszczenia choćby jednej strzały wszyscy I mieszkańcy zginą. Sytuację uratowała Marina. W prze- I konywających słowach wytłumaczyła starszyźnie, że I narażając na szwank swą przyjaźń z Hiszpanami wy- ■ stawiają się na straszną zemstę Azteków. Kacyk rozu­miał polityczne argumenty. Na jego znak wycofali się wojownicy. Oświadczył, że ani on sam, ani nikt z To- i tonaiców nie przyłoży ręki do obalenia własnych bo- I gów i... zakrył twarz dłonią. To samo uczynili inni I naczelnicy. I

I powtórzyła się historia znana z Cozumel... A naza- I jutrz na tym samym miejscu, gdzie wczoraj jeszcze I stały krwawe bałwany, wznosił się ołtarz katolicki, na ■ którym tonął w powodzi zieleni i róż obraz Matki Bos- I kiej. Wczorajsi groźni i obskurni kapłani dziś wymyci, I z uciętym włosem, zmieniwszy czarne szaty na białe, ■ trzymali w rękach zapalone świece... Ekstatyczna wi- I dowiskowość rzymskiego obrzędu czyniła potężne wra- H żenie na Indianach, wszyscy ze wzruszenia mieli łzy I w oczach, a po księżycowej twarzy tłustego kacyka I płynęły słone potoki...

Osiem Indianek ochrzczono, jedną z nich Franciszkę, J córkę naczelnika Cuesco, dziewczynę wyjątkowo ładną.

Kortez dał... Puertocarrerowi, inne rozdzielił między najbardziej zasłużonych żołnierzy. Stary, kulawy we­teran Juan de Torres, niezdolny do dłuższych marszów, pozostał na miejscu jako strażnik kaplicy i nauczyciel chrześcijańskich obrzędów.

W porcie czekała Korteza niespodzianka. Na małym H statku przybył nieoczekiwanie ^Francisco de Saucedo. ■ Awanturnik ten ruszył z Kuby śladami Korteza, prag- I nąc przyłączyć się do jego ekspedycji. Przyjazd Sauce- I da oznaczał wzmocnienie sił hiszpańskich o dwunastu I ludzi i dwa konie. Ważniejsze były jednak wiadomości,

I jakie przynosił. Oto Velázquez otrzymał tytuł adelan- I tado * i królewskie pełnomocnictwa do kolonizacji sta­łego lądu. Wieści te zaalarmowały Hernanda. Należało "się spieszyć i nie tracąc czasu wysłać własnych posłów na dwór Kastylii. Kortez bowiem zdawał sobie spra­wę, że jego samowolna kolonizacja przy niepomyślnej dlań koniunkturze uznana zostanie za bezprawie, ko­nieczne więc było uzyskanie królewskiej aprobaty. Aby zaś władcę życzliwie do siebie usposobić, zrzekł się I przypadającej na niego piątej części złota, za nim po- K szli oficerowie, doskonale rozumiejący doniosłość tej I misji, a za ich przykładem, co jest najbardziej zdumie- I wające, wszyscy żołnierze. Zdumienie to co prawda I nieco maleje, gdy się zważy, w jakich okolicznościach nastąpiło uzyskanie zgody. Oto każdemu żołnierzowi, któremu żal było rozstawać się ze złotem, podsuwano do podpisu oświadczenie treści następującej: „Nie wy­rażam zgody na rezygnację z przypadającej mi części złota na rzecz króla Kastylii".

Skarb oddano w opiekę Montejowi i Puertocarrero­wi, którym zlecono misję na dworze. Kortez przeka­zał także próbki pisma Azteków oraz czterech Indian, uwolnionych w Cempoali od śmierci na ołtarzu. Zaopa­trzona w list Korteza oraz pismo rady miejskiej, do­kładnie relacjonujące wypadki, 26 lipca na najlepszym statku flotylli delegacja opuściła Villa Rica de la Vera Cruz. , \ v v v v X \

V

Tego samego wieczoru Kortez w swoim mieszkaniu I długo rozmawiał z Mariną. Dziewczyna mówiła jujfl prawie swobodnie po hiszpańsku. Hernando wypytywał | ją o zwyczaje wojenne Azteków, zwierzał się ze swo-8 ich planów, wspominał o dalekiej ojczyźnie. W końcu« rozmowa rwać się zaczęła. Zapanowało dłuższe milczę-1 nie. Przerwał je Kortez:

Marina... Marina, wiesz, oddałem dziś Xochitll Sandovalowi.

Xochitl (kwiat) nazywała się piękna niewolnica z Ta-1 basco, którą Kortez zatrzymał dla siebie.

Urocza Indianka spłonęła ciemnym rumieńcem.

To dobrze, to bardzo dobrze, panie — powiedzia-1 ła cicho.

Cieszysz się?

Tak, bardzo, panie — padło ledwie dosłyszalne I wyznanie.

Hernando powstał. Podszedł do niej. Indianka się nie | cofała. Kiedy był tuż przy niej, zamknęła oczy i roz- I chyliła ramiona...

Wiadomości przywiezione przez Sauceda nie tylko zelektryzowały Korteza, lecz także wywołały niemałe wrażenie na zwolennikach Veläzqueza, zwłaszcza no­wina, że otrzymał on wysoki tytuł i godność adelan-1 tado.

W kilka dni po odjeżdzie wysłanników, wczesny® wieczorem do kwatery hiszpańskiego wodza wpadł zalterowany żołnierz Bernardino de Coria. Runął do nóg Korteza i całując go po butach, z łkaniem i szlo­chaniem powtarzał:

Łaski, łaski...

Zdumiony Kortez podniósłgo z ziemi, posadził na ławie i zaczął wypytywać. Oto mała grupka siedmiu zwolenników Veläzqueza, kierowana przez kapłana Ju' ana Diaza, zamierzała tej nocy na jednym z pomniej-

szych statków potajemnie uciec na Kubę i powiadomić

0 wszystkim adelantada. Nietajne było bowiem w obo­zie, że list rajców zawierał różne oskarżenia pod adre­sem wielkorządcy.

Kortez działał z błyskawiczną szybkością. W pół go­dziny wszyscy spiskowcy zostali uwięzieni. Następnego dnia sąd wydał dwa wyroki śmierci, pilota Gonzalo de Umbria skazano na okaleczenie nóg, pozostali otrzy­mali solidne porcje batów. Główny instygator, braci­szek Diaz, ze względu na suknię duchowną uniknął kary. Kronikarze wyprawy podają, jakoby Kortez pod­pisując wyroki śmierci miał zakrzyknąć: „Obym nigdy nie był się nauczył pisać”. Wszelako wydaje się to tylko jednym z licznych upiększeń historycznych, wśród straconych bowiem znalazł się niejaki Pedro de Escudero, który kiedyś na Kubie pojmał niebacznie opuszczającego azyl kościelny Korteza. A mściwość skomplikowanemu charakterowi wielkiego konkwista­dora bynajmniej nie była obca. Wypadek ten, choć w istocie rzeczy dość błahy, poważnie zaniepokoił Kor­teza. Baza nadmorska została zorganizowana, wszystko już właściwie gotowe do zdobycznej wyprawy w głąb kraju, a tymczasem te okręty, jak widać, ciągną nie­których do powrotu. Te okręty... Zaczynają się nocne, potajemne spotkania z najbliższymi, najwierniejszymi przyjaciółmi. Do kwatery Korteza często pukają piloci, marynarze... Pedro de Alvarado wyruszył do Cempoali z dwiema setkami żołnierzy, by przygotować potrzeb­ny na wyprawę zapas żywności. W parę dni później1 podążyło tam dalszych dwustu Hiszpanów. Tymczasem piloci złożyli meldunek, że pięć statków stoczonych jest przez robactwo i zupełnie się nie nadaje do dalszej żeglugi. Padł rozkaz ogołocenia ich z takielunku, żagli

1 wszelkich metalowych części, a następnie zatopienia. Po czym Kortez odjechał do Cempoali, a mianowany

aa

v\A

komendantem Vera Cruz Juan de Escalante załatwił sis w podobny sposób z resztą flotylli, pozostawiając w od­wodzie jeden tylko z mniejszych okrętów. Następnie z wolnymi już marynarzami dołączył do Hernanda.

Dramatyczny, pełen heroizmu gest. U progu niebez­piecznej wyprawy w zupełne niemal nieznane, szyku­jąc się do podboju potężnego imperium, którego mili­tarna siła stanowi dlań właściwie całkowitą niewiado­mą, dysponując ledwie pół tysiącem żołnierza, Kortez świadomie pali za sobą mosty, odcina jedyną możli­wość ratunku. Historia uchyla w tym momencie przed nim kapelusza, w momencie, który w razie niepowo­dzenia przyniósłby mu tylko osławę szaleńca i zwyk­łego głupca.

Ale żołnierze jego, nieczuli na powiew heroizmu, głusi byli na głos patosu historii, który nie zamilknie przez stulecia. Kiedy więc ujrzeli w Cempoali mary­narzy i zrozumieli wszystko, nie rozumiejąc niczego, rozpacz, oburzenie, wściekłość mieszała im zmysły. Okręty — przysłowiowa, jedyna i ostatnia dla nich deska ratunku... Okręty — dzięki którym, dziwnymi prawami wyobraźni, bliska jest im nie tylko Kuba, ale i ojczysta Hiszpania... Okręty — dom, do którego wró­cić można, do którego wrócić w każdym razie istnieje szansa... Teraz nie ma domu i nie ma powrotu... Kor­tez znajduje się na bodaj najniebezpieczniejszym eta­pie swojej wyprawy. Otaczają go twarze złe, dzikie, wrogie. Ręce sięgają mieczy. Usta wyrzucają straszliwe klątwy. Wojsko jest w tej, chwili stadem zapędzonych, zagonionych i zrozpaczonych wilków. A rozpacz jest złym doradcą.

Więc Kortez zabiera glos. Mówi poważnie, spokojnie) nie dba o figury retoryczne:

Żołnierze sławnej Kastylii. Rozumiem wasz nie­pokój, ale czerw istotnie stoczył statki, nie można ich

było więcej powierzać falom. Podzielam wasz niepo­kój, ale w moim przypadku dzielę go z wielką osobistą materialną stratą. Przecież te statki to jest wszystko, co posiadałem. Pozostały mi teraz tylko długi, ta szpa­da, wy, przyjaciele, i ufność w Bogu. Mamy tylko dwie drogi: zwyciężyć lub umrzeć. Jeśli przegramy, i tak z głębi lądu nie dotarlibyśmy do okrętów, jeśli wygramy, i bez nich damy sobie radę. Jest nas mało, ale jak dotąd przezwyciężyliśmy wszystkie trudności. Teraz będzie nas więcej, bo stu marynarzy zwiększa naszą siłę. Wszelkie znaki wskazują, że cel osiągnie­my, a z podarków Motecuhzomy, które widzieliście, można sądzić, jakie nas w stolicy czekają bogactwa. Bóg jest z nami i wspierać będzie nadal kasty li jskie ramię. Warunkiem sukcesu jest wszakże jedność i mę­stwo. U początku wyprawy myśleć o środkach ucieczki, niegodne to myśli chrześcijańskiego rycerza. Patrzeć w tył, ledwie zaczęło się iść naprzód, tego nigdy nie czynili Hiszpanie, nigdy też ich dotąd nie spotkała przygana tchórzostwa. Ja dawno już dokonałem wy­boru. Wytrzymam tu, dopóki choć jeden z was stać będzie przy mnie. Jeśli zaś kogoś strach oblatuje, wol­na droga z Panem Bogiem, jest jeszcze jeden ocalały statek, niech go biorą, przeszkód nie będzie — i niech wracają na Kubę. Niech tam opowiadają, jak to opuś­cili w potrzebie dowódcę i swych towarzyszy, i niech sobie spokojnie czekają, aż my obładowani skarbami Azteków także powrócimy.

Kortez chce mówić dalej, ale znów tumult się pod­nosi, tym razem jednak radosny, dufny, męski:

Na Meksyk! Na Meksyk!

Mimo spalonych mostów partię wygrywa Kortez.

Rozdział dziewiąty — ATAK ROZPOCZĘTY

Wreszcie wszystko gotowe. | Armia Korteza; liczyła I 400 piechurów, 15 konnych, 7 dział, 1300 wojowników I totonackich oraz 1000 tamane — tragarzy indiańskich. I Hernando zabrał z sobą-także czterdziestu dostojników I z Cempoali, na poły w charakterze przewodników, a j na poły zakładników.

Właśnie miał być już dany znak do odmarszu, gdy nadbiegł zziajany goniec od Escalantego, który pozo­stał w Vera Cruz jako komendant miasta. Przyniesio­ne wiadomości mocno zaniepokoiły Korteza. Oto w po­bliżu wybrzeży krążyły cztery statki i zdawały się nie zauważać dawanych im z lądu znaków. Trzy legua na północ od nowego miasta rzucić miały one kotwice.

Kortez był człowiekiem męskiej decyzji, więc na­tychmiast z kilku jeźdźcami ruszył galopem we wska­zanym kierunku. W pewnym miejscu nad morzem spot-

kał czterech nieznanych Hiszpanów. Okazało się, że właśnie dokonują oni oficjalnego aktu wzięcia tych ziem w posiadanie na rzecz gubernatora Jamajki Fran­cisco de Garaya, który uzyskał od króla patent na ko­lonizację kontynentu i w tym celu wysłał cztery statki pod dowództwem kapitana Pinedo. Kortez odetchnął z ulgą. Nie byli to bowiem ludzie Velazqueza, czego najbardziej się obawiał. Bez większego trudu namówił też Kastylijczyków, by do niego przystali. Postanowił | także spróbować, czy nie da się zawładnąć brygantyną, która w tym momencie ukazała się na horyzoncie. Z pokładu jednak nie reagowano na sygnały. Widocz­nie na okręcie zauważono nieznajomych i podejrzewa- | jąc obecność Korteza, którego Pinedo polecił unikać, [ trzymano się w bezpiecznej odległości.

Wobec tego Hernando uciekł się do podstępu. Kazał I [ nowo zwerbowanym zamienić odzież z jego ludźmi I i udał, że odjeżdża do miasta, a w rzeczywistości skrył I się w nadbrzeżnych zaroślach. Zasadzka powiodła się I tylko połowicznie. Dwóch dalszych marynarzy, którzy I łódką dostali się na brzeg, zaciągnięto w służbę Kor- I teza, lecz statek pośpiesznie zginął za nieboskłonem...

Nareszcie marsz można było rozpoczynać i 16 sier- I pnia mały korpus, ufny w swą szczęśliwą gwiazdę, I opuścił Cempoalę. Droga wiodła zrazu przez bujną pod- I zwrotnikową dżunglę, przesyconą aromatem wanilii I i drzew kakaowych. Wysokie bambusy tworzyły tam I dziką ścianę nieprzebytego gąszczu. Wyniosłe palmy I wachlarze swych liści roztaczały nad głowami masze- I rującego oddziału, który na bardziej odkrytej prze- ■ strzeni chętnie łowił cień poziomo zwisających gałęzi I potężnych ceib. Droga szła powoli pod górę wśród I błotnistej mazi dzikiego szlaku, rozmiękłego czasu desz- I czowej pory. Rozedrgane trzepotem wielobarwnych I skrzydeł ptasich, migocące od pstrej ulewy motyli po-

93

HM

¡S1

wietrze stawało się stopniowo mniej duszhe, ale wilgo.® tne mgły utrudniały marsz i zakrywały perspektywy® Obsypana tysiącem krasnego kwiecia, zatopiona w ga.l jach palmowych, w ćmie m a m e y * i sapotylli ** Xa-B łapa przyjęła życzliwie obcych przybyszów. Podobnie I pobliska Socochima i Texutla, wszystko miejscowości« totonackiego plemienia.

Ale wprędce klimat się zmienił. Znikła wspaniała, I wiecznie zielona szata tierra caliente. Przenikliwy I chłód sztyletował półnagie ciała Indian, kilku z nichl nie ukończy mozolnej wędrówki. Hiszpanie, choć ubra-l ni w grube bawełniane kaftany, także cierpieli dotkli-1 wie od lodowatego podmuchu wichru i ostrych ziarnl padającego gradu. Z klątwami na ustach lub w zaciek-1 łym milczeniu, pod udręczonymi stopami kastylijskie-1 go żołnierza ginęły długie kilometry. Miną trzy, czte-1 ry dni, aż wreszcie przez przełęcz nazwaną Sierra del I Agua dostaną się do strefy o łagodniejszym, przyjem­nym klimacie, o ziemi zdradzającej złotem kukurydzy! pobliże jakiegoś większego osiedla. Bezkresny płasko­wyż usiany krzewami m a g u e y *** powoli niknął za strudzoną armią i głodni Hiszpanie stanęli pod murami znacznego miasta.

To Cocotlan,j duże osiedle podległe Motecuhzomie. Trzynaście wielkich teocalli królowało nad wysokimi i rozległymi budowlami z kamienia. Hiszpanie mieli nadzieję na wygodny odpoczynek, łaknęli jadła i na­poju. Jednakże Olintecle, naczelnik miejscowości, przy­jął ich chłodno, dosyłał bardzo skąpo pożywienia, a je­go zachowanie wskazywało wyraźnie, że traktuje pr^'

byszy jako nieproszonych i uciążliwych gości. Osobisty z nim kontakt nie zmienił postawy azteckiego przywód­cy. Kacyk miał stale na ustach Motecuhzomę. Europej­czycy dowiedzieli się tu po raz pierwszy, że stolica le­ży na wyspie dużego jeziora, że dostęp do niej w każ­dej chwili może być zamknięty, dzięki urządzeniom przypominającym zwodzone mosty. Olintecle nie szczę­dził słów dla odmalowania potęgi władcy, którego armia jest nieprzeliczona niczym piasek rzeczny, a sil­ne garnizony pokrywać mają cały olbrzymi kraj, sięga­jący od jednego po drugie morze. Wojska Motecuhzo- my znajdują się nieustannie na wyprawach wojennych i we wszystkich stronach świata, a rokrocznie co naj- | mniej dwadzieścia tysięcy jeńców ponosi śmierć na ofiarnych kamieniach świątyń azteckiej metropolii. W to ostatnie Hiszpanie nie mieli powodu wątpić, i w Cocotlanie bowiem na ogromnej drewnianej konstruk- I cji t z o m p a n 11 i, służącej do wystawiania głów po- I mordowanych, naliczono około stu tysięcy czaszek, co I dla miasta liczącego kilkanaście tysięcy dusz stanowiło I zaiste zawrotną i chyba przesadzoną cyfrę. Na każdym

I zresztą kroku spotykano tu ślady krwawego kultu

I praktyk ludożerczych, co popędliwemu Kortezowi na-

I sunęło niewczesną myśl oświecenia Indian światłem

I prawdziwej wiary. Wszelkie jednak jego sugestie na temat porzucenia barbarzyńskich praktyk naczelnik zbywał pogardliwym milczeniem i nie tajoną wrogoś­cią. Roztropny Olmedo, duch zdrowego rozsądku w za­konnej sukni, odwiódł wreszcie Korteza od próby wzniesienia krzyża, twierdząc, że przy takim nasta-

I wieniu tubylców narażałoby to tylko święte drzewo

na profanację, a pożytku nie przyniosłoby żadnego, nie

I pora bowiem była teraz wdawać się w rozprawy wo- jenne.

także nie żałowali kolorów dla zobrazowania pot^l Hiszpanów, ich męstwa i bitewnych przewag. Zwlasz-■ cza opis złożonych przez Motecuhzomę darów zrobił* wrażenie na dumnym kacyku. Zdobył się wreszcie na-1 wet na skromne podarki, przysłał kilka Indianek doi wypieku placków kukurydzianych, na koniec obficie! zaopatrywał obóz hiszpański w żywność. Dzięki temu* parę dni spędzonych w Cocotlanie znakomicie zregene-1 rowało siły utrudzonych przeprawą przez góry Kasty-1 lijczyków.

Zapytany na odjezdnym, którędy najlepsza droga I wiedzie do Meksyku, Olintecle radził iść na wielkie miasto Cholula. Jednakże towarzyszący wyprawie no­table z Cempoali zdecydowanie się temu sprzeciwili. Według nich bowiem cholulanie byli ludźmi skłonnymi do zdrady, a ponadto stale miała tam przebywać silna załoga aztecka. Lepsza, ich zdaniem, droga biegła przez Tlaxcalę, niezawisłe, wrogie Motecuhzomie, a zaprzy­jaźnione z Totonakami państewko.

I Kortez wybrał tę drogę.

Rozdział dziesiąty — SPARTANIE MEKSYKU

Między IX a XIII wiekiem naszej ery dzisiejszy Mek­syk był widownią wielkich wędrówek ludzkich. Z nie­znanych bliżej przyczyn rćżne plemiona indiańskie I z północnego wschodu oraz znad Zatoki Kalifornijskiej

I opuszczały swoje siedziby i szły na południe, zatrzy- | mując się na wyżynie Anahuaku. Między nimi znaleźli

I się bliscy krewni Azteków — Techichimekowie. Wy- | borni łucznicy i znakomici łowcy, wierni wyznawcy krwiożerczego boga wojny Camaxtli, początkowo osie­dlili się na równinach Poyauhtlan między Texcoco

i Chimalhuaean. Z jakiegoś powodu ściągnęli na siebie nienawiść okolicznych sąsiadów. Pan Texcoco Quina- tzin w 1324 roku zmobilizował siły i ruszył na barba­rzyńców, których rozbił w niesłychanie krwawej i za­jadłej bitwie. Tak o niej mówi legenda:

W TO W S1

Na wodzie i ziemi dwie armie walczą z taką zaciekłość.

i męstwem, że od Coatlinchan aż po Chimalhuacan

Ul ziemią

i brzegi jeziora zalega trup krwią okryty. Woda przestała by{ wodą, jest już samą krwią, wszystko krwią przepojone, ¡fi zioro wypełnia krew.

Szaleństwo męstwa odpycha wrażych Techichimeków z wiel- ką ich hańbą. Zwycięzcy pełni sławy wracają do rodzinnych 1 domów. A pokonanym bóg Camaxtli zwinąć każe obóz, po- wiadając, że inne znajdą miejsce, gdzie będą żyć mogli w spo­koju. Bóg mówi:

Idźcie przed siebie, niekoniecznie tu właśnie musi wsta­wać słońce i lśnić swym dobroczynnym świetlanym promie­niem. Dziś na pamiątkę bitwy pod Coatlinchan jadają skoru­piaki, które się tam rodzą. Są one szkarłatne niby krew. Mówią, że to od krwi wówczas rozlanej szlam przejął kolor, a z nim barwę tę wzięły ślimaki.

Uchodźcy i Poyauhtlan pociągnęli najpierw na po­łudniowy wschód w okolice potężnego wulkanu Popo­catepetl, a potem przenieśli się bardziej na północ w I żyzne doliny gór Tlaxcala. Tam przekształcili się w gó- I rali i zajęli uprawą roli. Ich bóg domagał się ciągle | ofiar ludzkich. Ustawicznymi więc wypadami ze swych górskich fortec nękali sąsiadów, aż ci wreszcie zawią­zali sojusz i olbrzymią armią w roku 1384 obiegli główne miasto Techichimeków — Tepeticpac. Przed Tlaxcalanami stanęło widmo klęski. Ale z opresji — tak chcą podania — uratował ich bóg Camaxtli. Za jego radą wyszukano dorodną dziewczynę o jednej piersi większej, niż druga. Napojono ją magicznym trunkiem i z obfitszej piersi wyciśnięto kroplę mleka do święte­go naczynia. Dzban ten przykryty liśćmi wawrzynów ustawiono na ołtarzu boga i złożono ofiary z papie­ru, kolców, cierni zroszonych krwią, z węży, kró­lików i przepiórek. Dym kadzideł oparami mgły osnuł ołtarz.

Kiedy zaś nadszedł decydujący dzień bitwy i wro­gowie szykowali się do ostatecznego szturmu, główny kapłan uchylił pokrywę świętego garnka. Bulgotał w nim mleczno-krwawy, pienisty płyn, a na ołtarzu le­żały stosy strzał i oszczepów, których już nie dosta­wało Tlaxcalanom. Złożono bogowi ofiarę z jeńca, kap­łan wdział jego skórę i gotujących się do walki wojo­wników pokropił płynem z teocaxitl — świętego dzbana, co uczyniło ich odpornymi na ciosy. W mo­mencie zaś najzażartszej bitwy wziął z ołtarza strzałę i rzucił ją w nieprzyjaciela. Za nią z głośnym świstem same się zerwały do śmiercionośnego lotu inne strzały i oszczepy, siejąc spustoszenie w szeregach napastni­ków. Pocisków było tyle, że zasłoniły słońce, a od ich ćmy poszarzał dzień. Jednocześnie z ołtarza podniósł się tuman oparu, zgęstniał i białą płachtą nieprzenik­nionej mgły miotnął w oczy wroga, który zupełnie stracił orientację i wzajemnie się mordował. Wtedy zza murów wybiegli Tlaxcalanie. Klęska napastników była okropna. Wyschłe potoki górskie zaszumiały wo- dą-krwią. Tylko nieliczni uciekinierzy dotarli w po­płochu do swych ojczystych miast.

Niedługo po owym zwycięstwie wódz podzielił się władzą z bratem, potem czynią to samo ich synowie. W ten sposób kraj rozpadł się na cztery prowincje: Tepeticpac, Ocotelolco, Cuahuitztlan i Tizatlan, rzą­dzone przez niezależnych naczelników. Tym z kolei podlegali panowie mniejszych osad, a im jeszcze niżsi Wasale. Tak powstał, zbliżony do europejskiego, sys­tem feudalny. Czterej naczelnicy, lubo na terenie swo­ich prowincji całkowicie od siebie niezawiśli, narodem rządzili wspólnie, tworząc z niższymi rangą dostojni­kami rodzaj senatu. Miasto Tlaxcala zbudowano właś­nie na siedzibę tej zwierzchniej władzy.

Żyzna gleba dolin pasma Tlaxcalan (nazwa znaczy

tyle co „Kraj Chleba”) zapewniała pomyślny rozkwit rolnictwa. Całe też państewko pokrywały żółte pól)» kukurydzy i magueyu, a szeroko rozwinięty handel przysparzał republice znacznych dochodów.

Mimo że Tlaxcalanie nie mieli ambicji rozszerzania! swego terytorium siłą oręża, to przecież najwyżej ce- nili zawód wojownika. Młodzież od chłopięcego wieku kształciła się w sztuce wojennej, a współczesny sport reprezentowały tam popularne turnieje bitewne. Istnia­ły także zakony rycerskie, a przynależność do nich poczytywano za najwyższy honor, jaki może spotkaó śmiertelnika, gdyż uzależniona była od wykazania się] bohaterskimi czynami na polu chwały. Często więc ze swych gniazd górskich zastępy Tlaxcalan spadały na okoliczne plemiona niby lawina pozostawiająca za sobą pustkę i zniszczenie. Ich krzyk wojenny odbijał się niejednokrotnie o mury Choluli, Chalco i wielu innych miast doliny.

O wojowniczej naturze Tlaxcalan świadczy wymow­nie ciekawy epizod z historii tego kraju. Oto w poło­wie XV wieku Meksyk nękała klęska powodzi, potem śnieżyc i gradów, to znów szalonych upałów i niszczy­cielskich huraganów; W następstwie tego panował straszliwy głód, a za nim zarazy roznosiły śmierć po Anahuaku. Dla przebłagania bogów ołtarze wszystkich świątyń całego kraju broczyły krwią tysięcy jeńcoW wojennych. W Tenochtitlanie, Texcoco, Tlacopanie i Tlaxcali najbardziej srożyły się żywioły, głód i cho­roby największe zbierały żniwa. Więc władcy tych państw zwołali naradę, by zastanowić się, jakie znaleźć środki zaradcze dla uniknięcia całkowitej katastrofy Kapłani żądali wciąż nowych ofiar, a tymczasem bra­kło już jeńców i niewolników. Wtedy właśnie | Wk cjatywy Xicotencatla, jednego z panów TlaxcalanU. powstała przedziwna instytucja „wojny kwiecistej >

zwanej także „wojną nieprzyjaciół domu”. Oto kiedy zabrakło ofiar dla bóstw, trzy zaprzyjaźnione państwa: Tenochtitlan (Meksyk), Acolhuacan (Texcoco) i Tlaco- pan (Tacuba) staczały bitwę z Tlaxcalą, Cholulą, Hu- exotzinco, a także z innymi państewkami. Walki pro­wadzono według ściśle określonych reguł z jedynym celem — zdobycia jeńców na ołtarze, a zwycięzca nie miał prawa do żadnych roszczeń terytorialnych ani pretensji do uzyskania trybutu. Udział w wojnie kwie­cistej uchodził za wielki zaszczyt, zresztą nikt z uczest­ników na niej nie tracił. Jeśli żywy odzierżył plac boju, okrywał się sławą wojenną, jeśli ginął, ciało jego uroczyście palono, podczas gdy dusza wędrowała do raju wojowników. Wzięty zaś do niewoli umierał na ołtarzu, a w teologicznych i filozoficznych koncep­cjach tych ludów nie było nadto piękniejszej i chwa­lebniejszej śmierci. Instytucja wojny kwiecistej prze­trwała do czasów konkwisty i daje najlepsze świa­dectwo o wojowniczym duchu plemion starego Mek­syku.

W późniejszych czasach król Tenochtitlanu Axaya- catl zażądał od Tlaxcalan płacenia daniny. Dumni wszakże górale odrzucili ultimatum Azteków i po krwa­wych walkach odnieśli zwycięstwo. Z tego czasu da­towała się głęboka nienawiść obu ludów. Od dziecka i wzajemnie uczono jej i w Meksyku, i w Tlaxcali. W wojnie ostatniej z pomocą Tlaxcalanom pośpieszyli Otomisi, wojownicze i mężne plemię koczowników z [ północy Anahuaku. Część z nich osiedliła się na tery- J torium republiki i brała czynny udział w jej życiu. M Tlaxcalan prawie ze wszystkich stron otoczony był górami, które tworzyły naturalną ścianę chroniącą od obcej inwazji. Tylko od wschodu granica z podległymi Aztekom prowincjami leżała otworem. Tam na dłu­gości sześciu legua Tlaxcalanie wznieśli mur obronny,

wysoki na dziesięć i gruby na dwadzieścia stóp, i obro.' nę tej granicy powierzyli Otomisom.

Za następnych władców Meksyku walki z Tlaxcala- nami nie ustawały. Oddziały azteckie odcięły ich wszelkiego kontaktu ze światem zewnętrznym, spara­liżowały cały handel. Przez lat pięćdziesiąt górale ci byli całkowicie pozbawieni soli, bawełny i kakao.

Mimo tych niedogodności i strat wojennych, dzięki] płodności kobiet oraz temu, że Tlaxcala chętnie uży­czała gościny uciekinierom spod azteckiego jarzma,' ludność republiki wzrastała i w swym górskim bas-i tionie wśród meksykańskiego zalewu uparcie broniła! wolności. MRfc Mfct* * ta***

W początkach XVI wieku doszło do wojny mięli Tlaxcalą i Cholulą, i tą ostatnią sprzymierzyli się mieszkańcy Huexotzinco. Po pierwszych jednak suk­cesach zostali zdecydowanie rozgromieni i zwrócili się

0 pomoc do Motecuhzomy. Ten czekał tylko na okazją. Uważał się bowiem za samodzierżcę znanego świata

1 powtarzał często: „Należy zniszczyć i spustoszyć Tlaxcalę. Musi być tylko jeden świat, jedna wola i je­dna absolutna władza, a dopóki Tlaxcala istnieje, nie mogę uchodzić za pana całej ziemi”.

Jednakże wysłana pod wodzą brata królewskiego Tlacahuepana armia meksykańska wpadła w górach w zasadzkę i została całkowicie rozbita. Na pobojo­wisku, oprócz naczelnego dowódcy, zebrano trupy j dwóch innych braci Motecuhzomy.

Wściekły władca Azteków wezwał wtedy wojska] sprzymierzonych. Potrójna armia z posiłkami z pro-1 wincji granicznych, wbrew zwyczajowi, bez wypowie­dzenia wojny wtargnęła na teren rzeczypospolitej. Ale dzielni Otomisi wytrzymali pierwszy napór napastni­ka i dali czas Tlaxcalanom na zorganizowanie kom­binowanego ataku. Bitwa skończyła się zupełną klęską

sprzymierzonych, którzy stracili olbrzymie tabory i najlepszych wojowników. Żałoba i wstyd zapanowa- ly w Meksyku, gdy tymczasem w Tlaxcali radosnymi festynami obchodzono świetne zwycięstwo. Wielu pa- nów oddało wówczas swe córki za walecznych Otomi- sów i przyjęło ich do rycerskich herbów, a świątynie 1 Camaxtliego spłynęły krwią licznych jeńców. O mę­stwie nieujarzmionych górali i ich sojuszników krą­żyły legendy po Meksyku, a sława narodowego boha- tera Tlaxcali — Tlalhuicole — w okresie przybycia Korteza zyskiwała już rangę mitu.

Był to wódz Otomisów w służbie Tlaxcali. Człowiek i atletycznej budowy, choć niskiego wzrostu, tak silny, że jego macuahuitl (rodzaj ciężkiego miecza),któ­rym władał jak piórkiem, mało kto był w stanie j udźwignąć. Przysłowiowej odwagi, w niezliczonych bitwach dokonał czynów, których chwałę po całym Anahuaku roznosili ludowi pieśniarze. W 1514 roku dowodził wojskiem w zwycięskiej wojnie z Huexotzin- co. Kiedy na pomoc Huexotzinkom pośpieszyły armie sprzymierzonych królów, Tlalhuicole ze szczupłym od­działem przez dwadzieścia dni stawiał im skuteczny opór, wreszcie napadnięty znienacka w moczarach za­padł się po pas w bagnach i w tej pozycji, zanim zo­stał pojmany, zdążył jeszcze położyć trupem dwa tu­ziny napastników. Przyprowadzony do Meksyku, był z wielkimi honorami powitany przez Motecuhzomę, który, kierowany nierzadkim u Indian odruchem ry­cerskości, darował mu życie i obsypał licznymi za­szczytami. Słynny Otomis wszelako przyjmował wszystko z kamienną twarzą i smutkiem w sercu. Wodzowi pozwolono sprowadzić ukochaną żonę i Mo- tecuhzoma po wielekroć ofiarowywał mu wolność. Ale w kodeksie wojownika Anahuaku nie było wolności dla raz wziętego do niewoli i zgodnie z tym Tlalhui­

cole nie chciał przyjąć łaski króla Azteków. Jednakże zgodził się wziąć dowództwo nad armią w wojnie z Taraskami. Po świetnym zwycięstwie, do którego się walnie osobiście przyczynił, w nagrodę zażądał ofiar­nej śmierci na kamieniu gladiatorów. Zdumiał się Mo- tecuhzoma na to żądanie, ale wobec stanowczej po­stawy Tlalhuicolego ustąpił. Oznaczonego dnia w obec­ności pana Tenochtitlanu i najwyższych dostojników państwa wódz Otomisów stanął na wielkim kole ka­miennym — temalacatl, do którego przywiązano go za lewą nogę mocną liną. Dano mu tarczę, macua­huitl i cztery krótkie oszczepy. Zaraz na głos bębna wybiegł wojownik w masce jaguara i obskakując pra­wie nieruchomego Otomisa wszczął z nim śmiertelny pojedynek. Tlalhuicole, mimo bardzo niekorzystnej sy­tuacji, zwyciężył. Kiedy zaś w ten sposób kolejno po­łożył siedmiu przeciwników, Motecuhzoma dał znak przerwania nierównej walki. Tradycją bowiem było, że jeniec, kładący na kamieniu gladiatorów siedmiu wojowników trupem, otrzymywał wolność i bogato by­wał obdarowany, co zresztą ze względu na bardzo ni­kłe szanse niesłychanie rzadko się wydarzało. Tlal­huicole jednak pragnął tylko śmierci i zażądał konty­nuowania pojedynku. Zranił w nim z górą dwudziestu i zabił jeszcze jednego przeciwnika, wreszcie głęboko cięty w głowę padł nieprzytomny i zawleczony na są­siedni kamień ofiarny skonał pod nożem kapłana.

Odtąd przez cały czas panowania Motecuhzomy Tlaxcalanie prawie nieustannie potykali się z Azteka­mi, niezwalczeni i niezłomni.

Rozdział jedenasty — TRUDNY SOJUSZNIK

Do ojczyzny tych dzielnych górali podążał Kortez z nadzieją w sercu. Opowieści o ich męstwie i głębo­kiej, odwiecznej nienawiści do Azteków zrobiły na nim silne wrażenie. Zawrzeć przyjaźń z nimi i pozyskać sobie w wojnie takiego sojusznika była’ y t r iebywt pomyślna okoliczność. Sposób bowie'

Meksykiem ciągle jeszcze rysówał się mgliście w umyśle konkwistadora. V-'óc Ihszr *( nie zaniedbywał więc niczego, by pomr j wojsk. Ze wszystkich niechętnych Mot..‘całr'.or//H? rflftj scowości, przez które przechodził, ś.ciągal posiłk ■cnie jego pomocnicze oddziały indiański, sikały trzech tysięcy. Jednakże co do ich warte ii żywił niejakie wątpliwości. Byli to Wszystko azteccy, a Kortez pamiętać dobrze, | jaką r B i przestrachem Totonakowie przyjęli prZ^Bycic tylko, pokojowych zresztą, wysłannik a,, i my. Jak się oni zachowają w obliczu pęłn) j siły

kiei armii? Kortez wolał na razie nie znać odpowie­dzi.

Tym bardziej zależało mu na sojuszu z nieujarzmio- nymi, otwartymi wrogami Meksyku. A tymczasem wiadomość; że Hiszpanie ciągną z posiłkami Indian — lenników Motecuhzomy — spowodowała, iż cały ten góralski kraj stanął pod bronią i gotował się do walki z przybyszami. Informacje te zebrane w Xalacingo, miejscu ostatniego postoju przed Tlaxcalą, zaniepokoi­ły Korteza. Postanowił wysłać stąd w poselstwie do wojowniczych górali dwóch dostojników z Cempoali. Przekazał im w podarku czerwoną podbitą futrem czapkę flandryjską, miecz i kuszę. Wysłannicy mieli prosić o pozwolenie przemarszu przez Tlaxcalan oraz wystąpić z propozycją zawarcia sojuszu wojennego przeciw Aztekom.

Kiedy jednak trzy dni minęły, a posłów nie było widać, Kortez dał znak wymarszu. Oddział ruszył w pełnym szyku bojowym, z wywiadowcami konnymi w przedzie i z zachowaniem wszelkich środków ostroż­ności, do Tlaxcali bowiem miało być nie więcej niż dwie legua drogi.

A tymczasem w stolicy państewka toczyły się burz­liwe narady senatu. Czterej naczelnicy nie byli zgod­ni. Stary Maxixcatzin) pan Ocotelolco, uważał, że Hisz­panie są białymi brodaczami przepowiedzianymi przez dawne legendy, i radził powitać ich przyjaźnie. Drugi wódz nie był wprawdzie pewien boskiej natury cu­dzoziemców, ale sądził, że sojusz z wrogami Azteków nigdy nie zaszkodzi. Trzeci zaś, który władał w Tepe- ticpac, nie myślał, by mogli to być teule — istoty boskie, gdyż znaczą swój szlak obalonymi posągami bóstw. Również nie miał podstaw do wiary, żeby biali przybysze byli wrogami Azteków, skoro Motecuhzoma wysyła do nich przyjazne poselstwa i obsypuje boga-

107

i W\ V V ■ >

tymi darami, a oni sami idą wraz z wojskami lenni- ków króla azteckiego. Kaczej przypuszczać należy, że jest to nowy podstęp Motecuhzomy, który przy po- mocy Hiszpanów chce zniszczyć Tlaxcalę. Nie pokój więc z nimi, lecz wojna, przyjaźń bowiem, którą ofia­rują, jest zaprawiona fałszem. Wywody te spotkały I się z aprobatą większości członków rady i teraz oczy wszystkich spoczęły na najbardziej szanowanej oso­bistości senatu.

Xicotencatl, naczelnik Tizatlanu, któremu sto zim bielą oszroniło kruczy kiedyś włos, osiemdziesiąt bli­sko lat spędził wśród wojennych zawieruch. Znał jak nikt z obecnych sztuczki Azteków, wiedział, że po nich każdej się zdrady spodziewać można. Nie ustępował im przecież w chytrości i przebiegłości. Był na wpół ślepy, lecz trzymał się wciąż prosto, a głos jego pło­nął młodzieńczym ogniem, studzonym rozwagą dojrza­łości.

Nie wiemy — mówił — czy to są boskie istoty, czy zwykli jak my ludzie. Nie wiemy także, czy są wrogami Motecuhzomy, czy też, przeciwnie, jego sprzy­mierzeńcami i przyjaciółmi. Może być tak i może być inaczej. Jeśli są nieprzyjaciółmi Azteków, źle byłoby odrzucać ich dłoń, ale jeśli w rzeczywistości są z nimi, jeszcze gorzej byłoby wpuszczać ich do naszej stolicy. Myślę — ciągnął — że skoro prawdy o nich nie zna­my, nie powinniśmy pierwsi występować do boju, bo może są to naprawdę wrogowie naszych wrogów. Ale walkę z nimi stoczyć trzeba. Biali przyjdą do nas od wschodu, wschodnich granic pilnują Otomisi. Niech oni się zetrą z Hiszpanami. Jeśli Otomisi zwyciężą( sprawa będzie załatwiona i bogowie nasi ucieszą się | ofiarnej nowej krwi. Jeśli zaś Otomisi zostaną poko­nani, wtedy będziemy się kłopotać, a zawsze można

fSm

/ÍW'

_'. Ii

oświadczyć, że do walki doszło z samowoli dowódcy, a nie na rozkaz senatu.

Sprytna rada została jednomyślnie przyjęta. Syn starca, młody Xicotencatl (imię to od wieków powta­rzało się w kronikach Tlaxcali), naczelny wódz połą­czonych tlaxcalsko-otomiskich sił, otrzymał polecenie zorganizowania napaści na Hiszpanów. Wysłanników Korteza zaś na razie zatrzymano w areszcie.

Tymczasem jednak słabo strzeżonym cempoalańczy- kom udało się zbiec i gdzieś w połowie drogi między Xalacingo a granicą Tlaxcali spotkali oni ciągnący od­dział.

Posłowie byli tak zziajani biegiem i przerażeni tym, co ich spotkało, że z trudem tylko Kortez dowiedział się od nich, iż bitni górale_szykują się do wojny i o- biecują wszystkich białych i towarzyszących im In­dian, jako sojuszników Motecuhzomy, wymordować, a ciała ich pożreć. Zasępił się Kortez, ale nie tracił jeszcze nadziei wyjaśnienia tych nieporozumień.

Po niespełna jednej mili drogi zastęp hiszpański sta­nął przed wspomnianym już murem — obronną bu­dowlą Tlaxcalan. W potężnej kamiennej konstrukcji widniało wąskie na dziesięć stóp przejście. Wojsko się zawąhało, mniemając, iż za murem czeka nieprzyja­ciel. Wtedy Kortez wskazał na łopoczący na wietrze sztandar i zawołał:

Panowie, na naszej banderze krzyż widnieje, on nas ocali. Za mną, caballeros*!

I pierwszy wraz z chorążym Corralem przekroczył granicę Tlaxcali. Przed nimi ciągnęła się falista rów­nina, a w dali wyrastał gąszcz niewysokich krzewów, zapewne znaczących linię jakiejś rzeki.

Na polecenie wodza kilku konnych ruszyło przo-

/ . ■ ■ / \\\ V V ■

te

dem. Dzień był słoneczny, ale w powietrzu snuła się I mgła, utrudniając obserwację terenu. Zwiadowcy nie I ujechali daleko, kiedy zoczyli trzydziestu Indian I zbrojnych w łuki, tarcze i ciężkie drewniane miecze I z wmontowaną klingą z ostrego obsydianu. Na widok I jeźdźców Indianie zaczęli się cofać. Kawalerzyści na 1 rozkaz Korteza mieli wziąć któregoś z Tlaxcalańczy- I ków żywcem, dodali więc ostróg. W równym terenie I piesi Indianie nie mieli szans wobec koni. Ale w mo- I mencie, gdy ich już dopędzali Hiszpanie, nagle od- I wrócili się i wystrzeliwszy pociski, z furią rzucili się I na napastników. Rozgorzała krótka, dramatyczna wal- * ka, w której przewaga była po stronie konnych, ra­żących śmiertelnymi pchnięciami lanc.

Tymczasem pościg przybliżył się do nadrzecznych zarośli. W chwili kiedy' rozbity oddział tubylców, po stracie pięciu ludzi, pierzchał w pojedynkę, a trium­fujący Hiszpanie rzucili za nimi w skok konie, rozległ się przeraźliwy gwizd i wojenne wycie. Parotysięczna masa wojowników wybiegła z zasadzki...

Na Hiszpanów lunęła lawina kamieni indiańskich procarzy. Sytuacja była groźna, lecz zaalarmowana zgiełkiem reszta kawalerii, trzymająca się dotąd głów­nego oddziału, galopem pomknęła na pomoc zwiadow­com. Tymczasem Indianie, po wystrzeleniu pocisków, zerwali się do walki wręcz. Półnagie, malowane w ko­lory wojenne postacie otoczyły gromadkę Kastylijczy- ków. Ci, stojąc w strzemionach, na prawo i lewo za­dają pchnięcia lancami. Toledańska * stal błyska w słońcu, jej nieomylne sztychy sieją rany i gwałtowny zgon. Ale z absolutną pogardą śmierci dzicy Otomisi skaczą do koni. Chwytają za drzewce piki i starają siĘ wysadzić jeźdźca z siodła. Mimo całego napięcia bi-

* - »»nrT nbU

tewnego Kortez jest pełen uznania dla brawury, z jaką atakują przeciwnicy. Oto potężny wojownik wysoko nad głową podnosi oburącz ciężki macuahuitl. W roz­machu pochyla się głęboko w tył. Ze świstem miecz rozcina powietrze. W tej samej chwili łeb koński od­skakuje daleko, a jeździec wali się z bezgłowego ru­maka na ziemię. Spieszy mu z pomocą na rączej bu- łance Alvarado. Wokół końskiego trupa gorzeje zacię­ta walka. Obalonego ratuje to tylko, że celem Indian jest pojmanie żywcem jeńców, a nie śmierć wroga. Wtem rozlega się nowy krzyk trwogi w szeregach hiszpańskich i dziki ryk tryumfu' Otomisów; Jednemu z nich udało się wybić z kulbaki jeźdźca, którego za­raz opada chmara groźnych postaci. Już go nie uratu­ją towarzysze, tym razem cios maczugi gęsto obitej miedzią zrobił swoje. Ciężko ranny koń uszedł w pole.

Najwięcej we znaki dawały się Hiszpanom 11 a - ■ cochtli — krótkie dziryty, które, przywiązane sznu- ¡1 rem do ramienia, po wyrzuceniu wracają do wojow­nika. Indianie miotali nimi z ogromną wprawą i szyb- I kością i one to były głównymi sprawcami obrażeń, I jakie odnosiły zwłaszcza konie. Mimo męstwa i tech- I nicznej wyższości europejskiej broni konnica hiszpań- I ska zapewne nie sprostałaby liczebnej przewadze wro- I §ai gdyby nie to, że tubylcy, walcząc w zwartej masie, I do bezpośredniego starcia wprowadzali stosunkowo i tylko niewielu wojowników. Ale i tak sytuacja małe- I go oddziału stawała się bardzo krytyczna i Kortez za- I myślał już dać sygnał ucieczki z hasłem „ratuj się, kto I może”, gdy nagle potężny huk rozdarł powietrze.

I To przynaglonym marszem pędziła na pomoc pie-

chota. Kanonierzy, ustawiwszy pośpiesznie działa, dali I salwę trochę bezładną i niecelną. Bali się zresztą po- I razić uwikłanych w walkę towarzyszy. Na znajomy I głos otucha wstąpiła w serca omdlewających od ciąg­

łej rąbaniny jeźdźców, a Indianie poniechali na chwi- lę boju, nie tyle nawet przerażeni, co zdumieni wido­kiem ognia i dymu. Zaraz w tylnych ich szeregaćS rozległ się glos trąbki, wzywającej do odwrotu. Po. woli, w porządku i spokoju watahy dzikich wojowni- 1 ków ustępowały pola, unosząc z placu boju rannych 1 druhów. Niebawem znikną znanym sobie brodem po drugiej stronie rzeki.

Kortez odetchnął i zachmurzył się. Ten atak był naj­cięższy z przeżytych na meksykańskiej ziemi. Po raz pierwszy padły dwa konie. Hernando kazał je zaraz zakopać, by jak najdłużej utrzymać Indian w mnie- | maniu o ich nadprzyrodzonym pochodzeniu. Jeden po­legły i czterech poważnie rannych kawalerzystów na | siedemnastu tylko zabitych przeciwników stanowiło : również stosunkowo nader poważną stratę. Najbar­dziej przy tym Korteza niepokoił niedostateczny efekt artylerii. Wprawdzie Indianie po salwie wycofali się, ale uczynili to w takim ordynku, jakby z bronią tą byli dobrze obeznani.

Zrobiło się wszakże późne popołudnie, nie czas więc było na snucie refleksji. Należało znaleźć miejsce na nocleg i rozłożenie obozu. Wódz dał sygnał dalszego marszu.

Droga wiodła przez kwietne pola kukurydzy i ma- gueyu, gęsto usiane opustoszałymi teraz chatami in­diańskimi. Przy większym ich skupisku nad brzegami leniwie płynącej rzeki Hiszpanie zatrzymali się na noc. Chaty były co prawda zupełnie ogołocone z żyw­ności, ale znaleźli ją pod postacią tłustych t e c h i - chi — osobliwego gatunku całkowicie niemych psów meksykańskich, hodowanych przez tubylców dla smacz­nego mięsa. Ten krajowy przysmak urozmaiciły owo­ce w dużej liczbie rosnących t u n a. Po spokojnej nocy nazajutrz przed wyruszeniem w dalszy pochód

Kortez napominał żołnierzy, by trzymali się w zwar­tych szeregach i nie dawali się rozbijać na mniejsze grupki. Kawalerzystom zaś nakazał, aby w czasie szar­ży i boju celowali pikami w głowy napastników i wie­dli broń równolegle do konia, z obserwacji bowiem wczorajszych widoczne było, że przy sztychach w dół Indianie usiłują wyrwać lancę z ręki jeźdźca, co im się też w kilku wypadkach udało.

Bardzo rychło Hiszpanie mieli okazję wypróbowania tych cennych rad w praktyce, gdyż po paru godzinach marszu drogę zastąpiło im kilkuset Indian. Na propo­zycje pokojowe odpowiedzieli gradem strzał i kamie­ni. Jednakże nie dążyli do starcia wręcz, tylko z dala razili Kasty li jeżyków ulewą pocisków, od czasu do czasu symulując atak. Hiszpanie nękani, mimo tarcz i zbroi, dokuczliwymi grotami nieuchwytnych Indian, usiłowali dojść z nimi do bezpośredniego kontaktu i przewagą broni otrząsnąć się od napastnika. I tak niepostrzeżenie dali się wciągnąć w podgórską kotlinę, którą płynął szeroki strumień. Tu, na wąskim terenie, w dodatku grząskim i bagnistym, nie można było roz­winąć kawalerii, a koła bombard zapadały się głęboko w trzęsawisku.

Teraz Indianie przestali się cofać i ze zwykłym swym wojennym okrzykiem zaatakowali ściśnięty od­dział Hiszpanów. Kortez zrozumiał, że dał się wprowa­dzić w zasadzkę, i odgadł niebezpieczeństwo. Na szczęś­cie wąwóz był niedługi. Rąbiąc, kłując i koląc na wszystkie strony Kastylijczycy torowali sobie drogę, otoczeni tłumem napastników, którym także niedogod­ności terenowe dawały się we znaki. Wreszcie jadący przodem Kortez stanął u gardzieli wąwozu i... zamarł z przestrachu. Jak okiem sięgnąć, całą równinę pokry­wała chmara wojowników indiańskich. Przerażonej imaginacji Hernanda wydawało się, że jest ich sto ty-

v v v \ V V ^

i \W X \

li

sięcy. Nie miał zresztą czasu liczyć, bo już wielka cho- rągiew z białą czaplą stojącą na skale — znak domu Xicotencatla — zachwiała się w szybkim biegu, roz­legł się przeraźliwy gwizd i bataliony indiańskie ru. nęły naprzód.

Kortez zrozumiał powagę położenia, należało za wszelką cenę zdobyć teren, by dać czas na wyprowa­dzenie z wąwozu i rozstawienie artylerii. Nie czekając więc na nieprzyjaciela sam z tuzinem konnych ruszył na jego spotkanie. Rozgorzała bezpardonowa walka nad brzegiem rzeczki. Część Indian, chroniąc się od kopyt końskich, skoczyła w strumień, skąd raziła Hisz­panów pociskami. Posiłkowe oddziały Korteza poszły w ich ślady i w wodzie po pas zmagał się Indianin z Indianinem. Wśród sprzymierzeńców uwijała się Ma­rina i z zapałem neofity zagrzewała ich do boju wiarą w zwycięstwo boga chrześcijan. Tymczasem konny od- działek Korteza, tworząc ruchomą żelazną zaporę, o którą rozbijały się wściekłe ataki Tlaxcalan, stale, acz powoli posuwał się naprzód.

Jakiś wysoki Indianin w hełmie wyobrażającym orła i we wspaniałym pióropuszu z rzadkich piór padł z rozpłataną piersią, zanim jego długa włócznia doszła Korteza. Drugi, którego maska w kształcie węża z otwartą paszczęką mogła nocą przyśnić się złym snem, z odciętym ramieniem zwalił się pod kopyta końskie. Śmierć dwóch przywódców przyjęli Tlaxcalanie okrzy­kiem boleści, lecz z tym większą zajadłością atakowali wychodzącą z kotliny resztę wojsk hiszpańskich. Jeźdź­cy dwoili się i troili, ciężkie bojowe rumaki pokryty­mi blachą piersiami rozbijały Indian. Nagle tryumfal­ny okrzyk targnął doliną i zimnym dreszczem grozy przejął tyły wojska kastylijskiego. Kilku Tlaxcalań- czykom udało się wymanewrować ze zwartego oddzia­łu Pedro Morona, jednego z najlepszych jeźdźców dru­

żyny. Obskoczony przez Indian bronił się zacięcie szpa­dą i puścił wolno cugle. Parę pchnięć lancy dosięgło już kawalerzystę, jego bawełniany kaftan zaczął nasią­kać krwią. Kolanami tylko kierując odważną klacz, powoli zbliżał się z powrotem do oddziału. Wtem jeden z wojowników zaszedł konia od przodu i potężnym cio­sem macuahuitl rozpłatał mu łeb. Trupem końskim przygnieciony leżał bezbronny Moron i nieprzytomny odbierał ciosy rozjuszonych Tlaxcalan. Konającego już wyrwali towarzysze z rąk Indian, którzy unieśli trupa konia. Szybko więc skończył się mit nieśmiertelności tych istot, a poćwiartowane na części resztki klaczy Tlaxcalanie roześłali na znak tryumfu po wszystkich swoich osiedlach.

1 Tymczasem bitwa nie ustawała na chwilę, ale czas pracował dla Hiszpanów. Kanonierzy rychtowali dzia­ła. Za chwilę przenikliwa woń siarki unosiła się w po­wietrzu, a ciężkie kule pokotem kładły zwarte masy indiańskie. Hukowi armat wtórowały salwy muszkie­terów, miarowe i celne. Kawaleria zdobyła swobodę ruchów i wreszcie rozległy się już znane Hiszpanom glosy trąb. Xicotencatl dał znak odwrotu. Zdyscyplino­wani wojownicy zebrali zabitych i rannych, cofnęli się, dalecy jednak od popłochu i rozsypki.

Nadciągnął wieczór i ciemne chmury pokryły niebo. Zaczęło padać, kiedy Hiszpanie ulokowali się na wzgó­rzu Tzompachtepetl. Na skalistym wzniesieniu znajdo­wał się rodzaj kamiennej strażnicy, gdzie rozmieszczo­no opatrzonych znowu tłuszczem z zabitego Indianina rannych. W pobliżu w pustych chatach znaleziono spo­ro jadła. Zmęczone, lecz zadowolone z osiągniętego suk­cesu wojsko poszło na zasłużony odpoczynek.

Parę następnych dni panował spokój. Kortez nie po­rzucał ciągle nadziei, iż uda mu się zrobić z Tlaxcaian sprzymierzeńców, i w tym celu pojmanych w ostatniej

walce jeńców puścił wolno z nowym poselstwem po- I koju. Sam zaś dokonywał wypadów w okolicę w po- I szukiwaniu pożywienia i przy najmniejszym oporze I wyrzynał w pień mieszkańców i palił nędzne domo- j stwa lub też godził się, by to czynili indiańscy sojusz- | nicy, którym dwukrotnie nie trzeba było powtarzać pozwolenia.

W dwa dni później wrócili wysłani jako parlamenta- riusze jeńcy. Raport ich nie nastrajał optymistycznie.

W odległości dwóch legua w miejscowości Tecuacin- pacingo rozłożył się obozem z wielką armią młody Xicotencatl, który polecił dać taką odpowiedź:

Jeśli cudzoziemcy chcą koniecznie iść do Tlaxcali, niech próbują, ale dojdą tam tylko w charakterze ofiar na ołtarze bogów. Jeśli zaś wolą pozostać w obozie, to on im jutro złoży wizytę.

Kortez wciąż ufał swej gwieździe, ale tego wieczoru odbył spowiedź u patra Olmedo...

Dzień piątego września wstał słoneczny i ciepły. Kor­tez zwinął obóz i w normalnym bojowym ordynku ru­szył na spotkanie wroga, uważając, iż czekanie na nie­przyjaciela demoralizowałoby tylko żołnierzy. Marsz nie trwał długo, gdy na kwietnej prerii zamigotały w słońcu strojne panasze i pozłacane hełmy nieprzyjacie­la. Widok był malowniczy, choć jego piękna w tej chwili zapewne nie byli w stanie ocenić Kastylijczycy. Wyrastała przed nimi najpotężniejsza z dotychczas wi­dzianych armia nieprzyjacielska. Wśród lasu chorągwi i wojennych godeł na wysokim drzewcu górowała nad innymi państwowa bandera Tlaxcali: złoty orzeł z roz­postartymi do lotu skrzydłami. Z oddali widać było na­czelników i dowódców odzianych w gruby na dwa pal" ce i sięgający kolan kaftan bawełniany, z szyszakami w kształcie głów jaguarów, pum, węży i sępów. Po­trząsając groźnie mieczami i włóczniami obiegali oni

oddziały, wydając ostatnie rozkazy. Na oko sądzić moż­na było, że posłowie nie skłamali przynosząc wiado­mość o pięćdziesięciu tysiącach wojowników. Zaraz też rozległo się głuche dudnienie bębnów i przejmujący gwizd. Kilkutysięczna zwarta masa półnagich wojow­ników ruszyła do pierwszego ataku.

Hiszpanie czekali, aż wróg zbliży się na odległość gwarantującą skuteczny ogień. Wtedy padł rozkaz. Sal­wa żelaza zahamowała bieg napastnika. Drewniane tarcze obciągnięte skórą nie stanowiły zapory dla śmiercionośnego pędu kul z muszkietów. Dobrze mie­rzona artyleria utworzyła szpalery w zbitej chmarze nieprzyjaciela. Za chwilę druga salwa ostatecznie wstrzymała zapędy indiańskie. Ale zaraz następna fala atakuje, za nią trzecia, czwarta, piąta i szósta. Wszyst­kie załamały się w celnym ogniu wytrawnych żołnie­rzy Kastylii. Za siódmym razem Indianie dochodzą pra­wie do celu, lecz nie odnoszą sukcesu. Jest wprawdzie moment, kiedy oddział hiszpański przeżywa krytyczne chwile, pod gradem strzał i pocisków i naporem in­diańskich szermierzy chwieją się jego szeregi, a zagła­da wydaje się bliska. Ale trwa to tylko parę minut. Odwaga rozpaczy i nieodparta stal robią swoje. Pora­nione konie stają dęba i zwiększają zamieszanie, ale atak indiański już słabnie, pozbawiony wsparcia od czekających w odwodzie towarzyszy.

Hiszpanie znowu zwarli swoje szeregi, znowu czwo­rokąt kastylijski pluł regularnymi salwami i stanowił żywy nieprzebyty mur. Na próżno muskularny India­nin w wysadzanym szmaragdami hełmie — głowie ja­guara, zachęcał wojowników do walki, szli za nim z ociąganiem się, nieskoro. Wtem celna kula raziła do­wódcę prosto w sam środek czoła. Tlaxcalanie porwali trupa wodza i w rozsypce ustąpili pola. Dwunastu jeź­dźców z Kortezem na czele ruszyło w pościg. Nie

117

trwał on długo, gdyż okaleczone konie stawiały opór I Kortez więc cofa się do swoich i oczekuje nowego ata- I I ku. Ten nie następuje. Z dala widać w szeregach in- I diańskich jakieś wzburzenie i zamieszanie. Duże od- I działy opuszczają główne siły i kierują się w prawo I od Hiszpanów. W przejrzystym powietrzu wyraźnie j I dostrzec można żywo gestykulujących indiańskich do- j I wódców. Hernandowi przyszło na myśl, że może zabi- I tym wodzem był sam Xicotencatl, to '..nów, że India- I nie, przekonani o bezskuteczności frontalnego ataku, I chcą go wziąć od skrzydeł. Wydał więc rozkazy odpo- I wiedniego ustawienia falkonetów, objeżdżał szeregi I i dodawał ducha dobrze już strudzonym żołnierzom.

Po chwili suną nowe ataki. Były one jednak ane- ; I miczne, przeprowadzane bez zdecydowania. Widać, że wróg stracił wiarę we własne siły. Nieczęsto wojowni- j cy dochodzili na odległość strzału. Coraz rzadziej oszczepy i groty dźwięczały o blachy hiszpańskiego I pancerza. Posiłkowe oddziały krajowców wysunęły się I na przedpole. Szermierze indiańscy rozpoczęli pojedyn­cze harce. Kastylijczycy mieli wytchnienie. Widoczne było, że bitwa się kończy, choć czujny Kortez wciąż węszył jakiś podstęp. Ciągle też grzmiała broń palna, gdy tylko któraś grupa indiańska zbliżała się niebez­piecznie. Jeszcze dwie godziny drobnych utarczek I i dźwięk trąb w obozie tubylców położył kres bitwie. Oddziały Tlaxcalan, bogatsze o jedno więcej doświad­czenie, odstąpiły, ale — wytrawne oko Korteza na­tychmiast to oceni — odwrót odbywał się w całkowi­tym porządku i spokoju. Armia nie sprawiała wrażenia pobitej, wydawać się mogło, iż dokonuje tylko mane­wru taktycznego.

Kortez wrócił do swej bazy na wzgórzu Tzompachte- petl. Tam od wziętych jeńców poznał przyczynę dziw­nego zachowania się Indian w czasie walki. Oto mię-

dzy Xicotencatlem a innymi wodzami doszło do niepo­rozumień, ponieważ głównodowodzący zarzucał im tchórzostwo i opieszałość w poprzednich walkach. Więc dwaj obrażeni dowódcy wycofali oddziały liczące około trzydziestu tysięcy wyborowego wojownika, co w nie­małym stopniu wpłynęło na zmniejszenie bojowej siły Tlaxcalan.

Tymczasem w stolicy wiadomość o nowej porażce zdenerwowała senat. Stary Maxixcatzin ponowił poko­jowe propozycje, ale żądza odwetu u większości przy­głuszyła jego głos. Wezwano do pomocy kapłanów, sta­wiając im jasno sformułowane pytanie. Niech przy po­mocy bogów orzekną, czy biali są teule, czy też zwyk­łymi, tylko innej barwy ciała ludźmi.

Kapłani długo radzili się bóstw, wreszcie padła nieco zaskakująca odpowiedź: biali nie są bogami, lecz isto­tami podlegającymi śmierci, ale jako dzieci słońca w jasny dzień nie mogą być zwyciężeni. W mrokach nocy natomiast tracą swe niezwykłe siły. O tej więc porze należy z nimi walczyć. Orzeczenie to rewolucjonizo­wało, rzec by można, całą teorię i praktykę wojenną ludów Anahuaku, dla których zachód słońca kładł nieodmiennie kres bitwom, ale niechaj się stanie za­dość radzie bogów.

Nie pomoże ona. Straże hiszpańskie jasną, gwiaździ- I stą nocą z daleka zauważyły ostrożnie następujące od­działy indiańskie. Kortez urządził zasadzkę i zasko­czeni Tlaxcalanie niemal bez oporu pierzchli. Dopie­ro teraz senat skłonny był do kapitulacji. Wysłał po­selstwo pokojowe. Jednakże wysłanników w drodze za­trzymał młody Xicotencatl, który dysponując jeszcze I dwudziestu tysiącami wojownika, wciąż roił plany wo­jenne. Zatem w miejsce delegatów posłał do hiszpań­skiego obozu czterdziestu swoich ludzi z żywnością,

I drobnymi podarkami i propozycją zawieszenia broni.

Hiszpanie odetchnęli. Większość z nich była ranna lub chora, warunki klimatyczne bowiem bardzo się po- gorszyły. Padał ciągle dokuczliwy deszcz, nocami od strony gór zacinał lodowaty wiatr, a z żywnością było skąpo. Stronnicy Velazqueza znowu zaczęli podnosić głos. Sam Kortez i wielu oficerów cierpieli na febrę, a mimo odniesionych zwycięstw nastrój w obozie był więcej niż minorowy. Pokój przychodził w porę. Ale... Ale Marina, bacznie obserwując myszkujących po obo­zie Tłaxcalan, zauważyła, że niektórzy z nich ukrad­kiem opuszczają Tzompachtepetl, podsłuchała także strzępy ich rozmowy, w której była mowa o posłach senatu i wojsku. Słowem, zachowanie ich mocno się jej nie podobało. Z podejrzeń zwierzyła się kochanko­wi. Kortez zareagował natychmiast i energicznie. Dwaj Indianie po krótkiej, indagacji wyznali, że są szpiega­mi i że Xicotencatl zatrzymał pokojową delegację se­natu, a sam gotuje się do napaści. Dwaj inni powtó­rzyli te zeznania. Wódz Hiszpanów nie tracił czasu. Pojmanym siedemnastu wysłannikom-zwiadowcom ka­zał uciąć prawe pięści i tak okaleczonych odesłał Xico- tencatlowi ze słowami: „Niech wojownicy Tlaxcali przychodzą, w dzień czy w noc zawsze znajdą Kasty- lijczyków gotowych na ich przyjęcie”. To wreszcie za­łamało młodego wodza Indian, pierwszego człowieka na meksykańskiej ziemi, który poprzez zapewnianie Hiszpanów o przyjaźni widział gotowany jego ojczyź­nie los i z bronią w ręku nadaremnie usiłował go od­wrócić.

Rozdział dwunasty — W TLAXCALI

j Po rozpoczęciu pokojowych pertraktacji obóz hisz­pański był dostatecznie zaopatrywany w żywność, lu­dzie powoli leczyli się z ran i dochodzili do siebie po ostatnich trudach, choć ciągle wielu z nich cierpiało na febrę i gorączkowało.

W Tenochtitlanie pilnie śledzono wydarzenia tych dni. Motecuhzoma wszędzie miał swych szpiegów i na bieżąco informowano go o każdym kroku Korteza. Naj­pierw niemało się ucieszył na wiadomość, iż Hiszpanie wyruszyli na Tlaxcalę, liczył bowiem, że na ziemiach tego wojowniczego i nieujarzmionego państewka spo­tka ich zagłada. Meldunki o zwycięstwach Kastylij- czyków przyjmował początkowo z niedowierzaniem, a potem ze złością, kiedy zaś przyszła wieść o całkowitej klęsce Tlaxcalan, ogarnął go przemożny strach. I roz­pacz znowu podsunęła mu jak najgorszy plan. Skiero­wał do Korteza nowe poselstwo.

Wysłannicy — pięciu notabli azteckich w towarzyst-

wie dwustu niewolników niosących cenne dary

stali Hiszpanów w Tzompachtepetl. Motecuhzoma — mówili posłowie — cieszy się z sukcesu Hiszpanów i gratulując zwycięstwa, w dowód swej życzliwości przysyła im złoto, wyroby jubilerskie i bogate szaty. Władca Meksyku jednak nie może ich przyjąć w swo­jej stolicy, bo mieszkańcy jej są niechętnie do białych usposobieni, boi się zatem, że mogłyby spotkać Korte- za nieprzyjemności, którym zapobiec nie jest on mo- cen. Jednakże jeżeli Hiszpanie poniechają zamiaru ® wiedzenia Tenochtitlanu, Motecuhzoma skłonny jest- płacić co roku wysoki trybut królowi Kastylii. Niech tylko Kortez powie, czego żąda, czy ma to być czyste złoto, drogie kamienie, wyroby jubilerskie, czy też cenne materiały, rzadkie pióra bądź też jeszcze co in­nego.

Trudno było o kapitalńiejszy błąd. Naiwność i lęk są zaiste złymi doradcami. Zachłannemu oku Hiszpa­nów pokazywać bezcenne skarby, a jeszcze większe obiecywać po to tylko, by ich do źródeł tych bogactw nie dopuścić — fatalniejszej taktyki w postępowaniu z nimi naprawdę nie sposób było wymyślić.

Więc Kortez w grzecznych słowach podziękował wiel­kodusznemu monarsze, żałował, iż nie miał w tej chwili w dyspozycji środków, którymi mógłby się zrewanżo­wać za jego szczodrobliwość, wyraził jednak nadzieję, że w niedalekiej przyszłości, jak tylko stanie w stoli­cy, dokąd posłuszny woli swego władcy tak czy owak udać się musi, potrafi mu się odpłacić usługami.

Po wymianie wzajemnych komplementów dwóch posłów udało się w drogę powrotną do Meksyku, nio­sąc Motecuhzomie nowe smutne wieści, reszta zaś de­legacji pozostała przy Kortezie, który chciał, by byli oni obecni przy jego wjeżdzie do Tlaxcali.

122

Niebawem w obozie zameldował się naczelny wódz Tlaxcalan. Więcej niż średniego wzrostu, silnie zbu­dowany trzydziestopięcioletni Xicotencatl miał uderza­jąco dużą głowę, owalną twarz i zapadnięte od tru­dów wojennego żywota policzki. W rysach jego malo­wała się energia i nieugiętość charakteru.

Po zwykłych ceremoniach powitalrych wódz utkwił mroczne spojrzenie („dziwnie chłodne” — zauważył w myślach Kortez) w twarzy Hemanda i opanowanym głosem w surowych żołnierskich słowach powiedział:

Tlaxcalanie, a przede wszystkim ja sam, byli przekonani, że Hiszpanie są sojusznikami naszych śmiertelnych wrogów Azteków. Nie wierzyłem w wa­sze zapewnienia, bo Motecuhzoma chwytał się nieraz różnych niegodnych podstępów. Że walki się przewle­kały, jest moją winą, nie usłuchałem bowiem polece­nia senatu, który już wcześniej chciał nawiązać poko­jowe pertraktacje. Kocham jednak moją ojczyznę i przyzwyczaiłem się jej bronić przed każdym wro­giem, a was za wroga miałem. Omyliłem się i pierwszy raz w życiu przegrałem. Skoro widoczne jest, że Hisz­panie są ludźmi, o których stara wyrocznia mówiła, iż przyjdą ze wschodu i zapanują nad krajem, składam broń i w imieniu mieszkańców Tlaxcalanu gotów jes­tem przyjąć zwierzchnictwo hiszpańskiego władcy. Wyrażam przy tym nadzieję, że zwycięzcy uszanują prawa rzeczy pospolitej, a przekonają się wtedy, iż Tlaxcalanie będą im tak samo wierni w przyjaźni, jak się okazali mężnymi na placu boju.

Kortez cierpiał od febry i osłabiony gorączką ledwie trzymał się na nogach, ale kiedy przemówił, głos jego miał metaliczne brzmienie. Hiszpan wyrzucał Xicoten- catlowi, że jego upór tyle niepotrzebnych cierpień przy­sporzył Tlaxcalanom. Ponieważ jednak tego, co się stało, nic już nie zmieni, najlepiej jest pogrzęść prze-

szłość w niepamięci i więcej, do niej nie wracać. Przyj, mując Tlaxcalan jako lenników swego króla ufa, że dochowają wiary, a wtedy zawsze mogą liczyć na jego pomoc i opiekę. Gdyby jednak mieli okazać się wiaro­łomnymi, niech będą pewni, że spotka ich straszliwa kara, jaka nie ominęłaby ich stolicy, gdyby dłużej jesz­cze zwlekali z zawarciem pokoju.

Kiedy zaś Xicotencatl wręczył mu nader skromne dary, tłumacząc to biedą mieszkańców, którzy nie mają nawet soli i bawełny, i dodał, że podarunek ten trak­tuje tylko jako symboliczny wyraz przyjaznych uczuó Tlaxcali oraz rękojmię ich przyszłego sojuszu, Kortez odrzekł z dyplomatyczną zręcznością:

Jako taki właśnie go przyjmuję, a że pochodzi od dzielnych Tlaxcalan, więcej go cenię, niż gdyby ktoś inny cały dom ze złota ofiarował.

Na wszystko to z głębokim, choć skrywanym nieza­dowoleniem spóglądali obecni w obozie Aztecy. Już sa­mo zwycięstwo Hiszpanów było im bardzo nie na rękę, możliwość zaś ich wojennego sojuszu z Tlaxcalanami stanowiła śmiertelne niebezpieczeństwo dla Meksyku. Postanowili więc do tego nie dopuścić. Zaczęli zatem Kortezowi odradzać wjazd do Tlaxcali, zapewniali, że za słowami o przyjaźni kryje się zdrada. Opowiadali różne historie o wiarołomności Xicotencatla i ostrzegali, że pragnie on wpuścić Hiszpanów w mury swego mia­sta tylko dlatego, by tam tym łatwiej się z nimi roz­prawić.

Wobec Azteków Kortez kryje starannie zrodzone tymi podszeptami własne obawy („w oczach Xicoten- catla czai się zapiekła nienawiść” — powiedziała mu wczoraj Marina) i butnie zapewnia, że Hiszpanom ani w otwartym polu, ani w mieście nie ostoi się żaden wróg, ale wobec samego siebie nie jest tego tak bar­dzo pewien. Kiedy więc posłowie proszą go, by za­

trzymał się przynajmniej do czasu nadejścia wiado­mości z Meksyku, przyjmuje tę propozycję. Skłaniało go do tego także i to, że ciągle jeszcze był chory, po­dobnie jak i wielu jego oficerów, a chciałby do Tlax- cali wejść w pełni sił. Wysłannicy Motecuhzomy po­wrócili po sześciu dniach, przynosząc ze sobą jeszcze bogatsze dary, jak również powtarzając ostrzeżenie, by nie dał się zwieść i nie wyruszał do Tlaxcali, gdzie mieszkańcy kryją niechybną zdradę.

Tymczasem Tlaxcalanie widząc opieszałość Korteza codziennie przysyłali posłów, ponawiając zaproszenie do wizyty w odległej o sześć mil stolicy. Młody Xico- tencatl, podejrzewając, że Ażtecy oczerniają go w oczach wodza białych, wyraził gotowość zostania za­kładnikiem w jego ręku. Wreszcie delegacja złożona z najwybitniejszych przywódców Tlaxcali ze starym Maxixatzinem na czele odwiedziła Korteza w hiszpań­skim obozie.' Ich zachowanie było tak szczere i przy­jacielskie, że w końcu Hęrnando porzucił swoje wa­hania.

23 września nastąpił tryumfalny wjazd do Tlaxcali. Położone w górskiej kotlinie miasto przyjęło zwycięz­ców zgiełkiem pełnej dysonansu chropowatej muzyki, głuchym i ponurym dźwiękiem teponaztli — wy­drążonego walca z drewna, przeraźliwym gwizdem piszczałek i szorstkimi tonami wojennych rogów. W tę kakofonię wmieszały się chrapliwe, zawodzące głosy pieśni sławiących bohaterstwo bitewne. Tłumy barw­nie odziane w szaty z neąuenu | zalegały wąskie ulicz­ki. Na płaskich dachach ziemianek i domów budowa­nych z kamienia i wysuszonej na słońcu gliny tłoczyli się Indianie. Girlandy kolorowego kwiecia i wieńce purpurowych róż zawisły na szyjach końskich i ra-

mionach białych zdobywców. Łuki zieleni strojnej pstrym kwiatem przeskakiwały ulice. Szmaragdowy®^ szpalerem soczystych gałązek umajonych fioletem viznayi *, różem malw, purpurą koralowca, żółcią, bie­lą i czerwienią nie nazwanych kwiatów kroczył po­woli Kortez ze swym oddziałem. Dziesiątki kapłanów w białych powłóczystych szatach kurzem wonnych ka­dzideł owiewały ojrszak Kastylijczyków.

Egzotyczny aromat dusznych a przyjemnych woni* oszałamiał Hiszpanów, płynących wolno wśród malow-: niczego, rozkrzyczanego i rozśpiewanego tłumu przez ciasne ulice stolicy. Wreszcie przewodnicy przystanęli j na niewielkim placyku przed rozległą, niską budowlą. To pałac Xicotencatla. Kortez zsiadł z konia i za chwi­lę tonął w ramionach wysokiego ślepego starca. W wy- ■ blakłych oczach Indianina kręciły się łzy wzruszenia, drżącą ręką wodził po twarzy Hiszpana, wysuszone 1 palce niemą pieszczotą gładziły brodę Hernanda, wizją dotyku odczarowując zaginione wrażenia wzrokowe. Przyjęcie było wspaniałe. W rozległych salach rezy­dencji senatu, lubo skromnie tylko umeblowanych w kilka icpalli — rodzaj gustownie w drzewie rzeźbionych foteli, odbyła się uczta z całym skąpym wykwintem góralskiej kuchni. Nastrój przy gęsto krą­żących kubkach o c 11 i panował radosny, niewymu­szony i przyjacielski. Ale kiedy wieczorem zakwate­rowano Hiszpanów w budynkach wokół wielkiej teo- calli, Kortez rozstawił gęste straże i trzymał wojsko w pełnej gotowości bojowej. Te środki ostrożności wy­wołały u Tlaxcalan nieprzyjemne zdziwienie. Usunęły je dopiero zapewnienia, że należą one do zwykłej woj­skowej dyscypliny hiszpańskiej armii.

Kilka dni minęło na festynach, gdyż każda z czte-

rech dzielnic miasta wydawała na cześć zwycięzców uroczyste bankiety. Hiszpanie powoli leczyli się z ran i dochodzili do siebie po chorobach. Rozmowy z kacy­kami doprowadziły do zawarcia formalnego sojuszu | rzecząpospolitą i znowu zwyczajem indiańskim na­czelnicy ofiarowali swe córki na towarzyszki Kastylij- czykom. I znów, jak już parokrotnie poprzednio, Kor- tez widział tu odpowiedni moment do oświecenia kra­jowców blaskiem Chrystusowej nauki. Stary Maxix- catzin i sędziwy Xicotencatl z uszanowaniem słuchali wieści o bogu białych, nie mieli wątpliwości, co do jego wielkiej potęgi, ale choć gotowi byli przyjąć go do swego panteonu, zdecydowanie odrzucili sugestie i wyparcia się własnych bogów.

Od dziecka im cześć oddawaliśmy — mówili — cóż by o nas naród powiedział, gdybyśmy się ich u progu śmiefci wyrzec mieli. Powstałaby wtedy cała młodzież przeciwko nam i oręż swój podniosła do wal-

' ki z białymi przyjaciółmi.

Pater Olmedo, jeszcze schorowany przebytą febrą, nie I pochwalał gwałtowności Korteza w sprawach religii.

Panie — powiedział — lepiej nie nagabujcie ich w tym przedmiocie. Nie jest dobrą rzeczą na siłę ro-

£ bienie z Indian chrześcijan. Cóż z tego, że ołtarz ich I zburzymy, kiedy bożków nie wyrwiemy im z serca. Nie pochwalam tego, co się stało w Cempoali, i nie chcę, by się to powtórzyć jeszcze miało. Niech naj­pierw stopniowo poznają i zrozumieją prawdy naszej wiary, a na to czas potrzebny, dopiero wtedy mogą | zostać chrześcijanami. Niewiele radości przysporzy się niebu, gdy chrztem pomaże się tych, co w sercu poga­nami pozostaną.

Oficerowie Korteza, raczej świeckimi względami kie­rowani, gdyż lękali się wznowienia działań wojennych, gorąco wzięli stronę księdza. Hernando więc pohamo-

127

V W\ |

wał swój fanatyzm i zadowolił się zgodą naczelników 1 na wypuszczenie z klatek jeńców przeznaczonych na I krwawą ofiarę. Długie godziny spędzał teraz Kortez I na przyjacielskich pogawędkach z kacykami, chciwie I łowiąc wszelkie informacje o Aztekach. Xicotencatl, I żywa kronika dziejów swego narodu, mówił chętnie

o przeszłości Tlaxcalan i opowiedział niejedną zadzi­wiającą historię. Oto ongi w zamierzchłych czasach kraj ten zamieszkiwał lud złych i dzikich olbrzymów, wytępionych w zaciętych walkach przez przodków. Na potwierdzenie tej opowieści Indianie pokazali Hiszpa­nom kości gigantycznych rozmiarów. Owe resztki wy­marłych wielkoludów — prawdopodobnie szczątki ko­palne • słonia lub konia, zwierząt, które w odległych epokach geologicznych zamieszkiwały kontynent ame­rykański — przywiezione do Europy wywołały sensa­cję na dworze Kastylii i niemałe zamieszanie w świat­ku ówczesnych uczonych.

Podczas parotygodniowego pobytu w Tlaxcali do Ka- stylijczyków przybywały delegacje z różnych osiedli indiańskich, składając hołd i propozycje sojuszu, mię­dzy jnnymi poselstwo Ixtlilxochitla, pretendenta do tronu Texcoco. Ten ostatni od miesięcy toczył walk? z uzurpatorem i kreaturą Motecuhzomy Cacamatzinem, wydawał się więc bardzo cennym sprzymierzeńcem. Również wysłannicy azteccy stawili się w Tlaxcali, niosąc nowe podarki i nareszcie tym razem zaproszenie do stolicy z równoczesną prośbą, by Kortez obrał dro­gę przez przyjazną Motecuhzomie Cholulę. Jednakże Tlaxcalanie węszyli w tym podstęp króla Azteków, ale Kortez zlekceważył ich rady i dłużej nie zwlekając postanowił iść do wytkniętego celu.

Cholula, Rzym Anahuaku, miasto stu świątyń i dzie­siątka tysięcy kapłanów, prastara stolica Tolteków, twórców przedazteckiej jeszcze świetnej cywilizacji, cel pobożnych pielgrzymek ze wszystkich stron kraju, była owiana poetyką historycznych legend i religij­nych mitów. To tutaj przed wiekami najdziwniejsza postać Nowego Świata, biały bóg-człowiek, Quetzal- coatí, uczył mieszkańców monoteistycznego kultu i na ołtarzu zamiast ludzi kazał składać owoce i kwiaty. Nad stutysięcznym miastem górowała gigantyczna pi­ramida, większa od podobnych dzieł starego Egiptu. W zamierzchłych czasach, kiedy straszliwy kataklizm targnął ziemiami Anahuaku, wybudować ją mieli zroz­paczeni mieszkańcy, by znaleźć schronienie przed ewentualnością nowego potopu. Inne zaś podania gło­siły, iż wzniósł ją Xelhua, mityczny król rodu olbrzy­mów, którzy w ten sposób chcieli dotrzeć do nieba

i strącić bogów, ale przerażony Tezcatlipoca roztrzaskał ich piorunami, zanim celu dopięli. Teraz z piramidy królował Quetzalcoatl, wspaniały, z mitrą na głowie w panaszu z krwistych piór i berłem z najdroższych i kamieni w ręku. Ale dziś na ołtarzu jego świątyni lała się krew tak samo jak w innych teocalli całego Mek­syku, z biegiem czasu bowiem nauki tego geniusza dobra zwyrodniały w interpretacji strażników jego i kultu. Kapłanów Quetzalcoatla z Choluli otaczała w Anahuaku zabobonna trwoga. Potężni czarownicy rzą­dzili nieziemską siłą, w ich mocy było sprowadzić po­wódź i ogień piorunów. Z wierzchołka piramidy wiecz­nie płonący olbrzymi znicz rzucał nocami krwawy od­blask na okolicę i dawał świadectwo niezmiennego czu­wania kapłanów.

We wszystkich częściach świata teokratyczny system j rządzenia znakomicie umie łączyć praktyki religijne z materialnymi korzyściami. Nie inaczej było w Cho­luli. Na wielkim targowisku mrowie ludzkie sprze­dawało towary ze wszystkich stron Meksyku. Można tam było dostać wspaniałe wyroby słynnych złotników | Azcapotzalco, używany do malowideł cynober z Chi- lapanu, szmaragdy Yoaltepecu, pięknokształtne mor­skie muszle Chihuatlanu, bajeczne pióra ptactwa tro- j pików, produkty żywnościowe południa i północy, wschodu i zachodu, koszenilę z Jukatanu, obok cu­downych tkanin Huaxteków i Mixteków oraz zapote- kańskich wyrobów ceramicznych. Wszędzie także świą- tynia i targowisko mają wspólne, nieodmienne cechy, przeto Kortez w rojach żebraków znajdzie podobień­stwo między Cholulą a dużymi metropoliami Europy’ Pod murami tego potężnego i bogatego miasta stanę­ła pod wieczór armia hiszpańska i tutaj Hernando p°" stanowił przenocować. Niebawem obóz kastylijski od­wiedziła grupa cholulańskich dostojników z przyj8'

cielskim powitaniem. Indianie wyrazili jednak obawę, że pobyt w stolicy śmiertelnych wrogów, Tlaxcalan, może dać powód do rozruchów ludności. Kortez uznał te racje i nazajutrz do Choluli weszli sami tylko Hisz­panie i Totonacy, sześć tysięcy zaś sprzymierzonych górali pozostało poza obrębem miasta. Przez parę pierwszych dni na każdym kroku mieszkańcy mani­festowali przyjaźń dla zamorskich przybyszy. Potem jednak nastąpiła zmiana w ich stosunku, dostawy żyw­ności spadły poniżej niezbędnego minimum, co tłuma­czono brakiem kukurydzy w okresie przedżniwnym, a zapraszani na rozmowy naczelnicy z reguły wyma­wiali się chorobą.

Nagła epidemia, Titórej ulegli wszyscy dostojnicy miasta, bardzo nie podobała się Kortezowi. Niepokój jego zwiększali jeszcze cempoalańczycy. Myszkując po mieście zauważyli oni nie wróżące nic dobrego przy­gotowania. Na płaskich tarasach domów gromadzono sterty ciężkich kamieni i zapasy różnych pocisków, barykadowano wyloty ulic, a na szerokich alejach wio­dących do bram miasta kopano dobrze zamaskowane wilcze doły z ostrymi palami. Chodziły także słuchy, że w mieście przebywa delegacja Motecuhzomy i obra­duje z naczelnikami Choluli. Równocześnie zza murów I Tlaxcalanie donieśli, iż ostatniej nocy w podmiejskiej świątyni złożono na ofiarę siedmiu Indian, w tym pię- | cioro dzieci, prawdopodobnie dla uzyskania pomocy j bogów w jakimś nieczystym przedsięwzięciu. Sprzy­mierzeńcy zauważyli również, że bogatsi mieszkańcy, zwłaszcza starcy, kobiety i dzieci, opuszczają pośpiesz- | ®ie miasto ze swym dobytkiem.

IByły to wieści alarmujące i Kortez przyzwyczajony do rad Mariny z nieukontentowaniem stwierdził jej nieobecność w obozie, 1 tym większym więc niepoko- i Hi zwołał oficerów na naradę.

A tymczasem Marina w odległej dzielnicy miasta I prowadziła interesującą rozmowę...

Piękna Indianka w życiu swoim nie widziała dotąd I tak potężnego skupiska ludzkiego, chętnie więc prze- I chadzała się po mieście, z ciekawością wmieszała się I w barwny tłum zalegający targowisko i ruchliwe uli-i I ce. Można było na nich spotkać stroje wszystkich lu- I dów Meksyku, egzotykę najbardziej zapadłych jego I kątów. W spacerach tych towarzyszył jej często młody i I cholulanin należący do najwyższej arystokracji miej-ii scowej. Urzeczony urodą dziewczyny, zapłonął do niej I gorącym afektem i wprowadził ją do swego domu.;l Okazało się, że jest synem wojennego naczelnika jed- I nej z dzielnic miasta. Matka jego, stara zwiędła In­dianka, polubiła Marinę i żartami nazywała ją już sy­nową. Tłumaczka narzekała na Hiszpanów, żaliła się, że ją, córkę wielkiego kacyka, trzymają w niewoli, iw ten sposób zyskała sobie pełne zaufanie starej. Teraz zaś już musi się z nią pożegnać, bo Hiszpanie mogą I ukarać za tak długie przebywanie poza obozem, ale I starucha nie chciała jej puścić.

Przyjdę znowu jutro, matko.

Jutro będzie za późno.

Twarz Mariny wyrażała tylko głębokie zdziwienie' Jest przy tym tak ładna i szczera, iż stara Indianka porzuciła wszelką ostrożność. Z polecenia Motecuhzo- my jutro cholulanie znienacka napadną na Hiszpanów- W pobliżu miasta stoi dwudziestotysięczna armia me­ksykańska. Wszystko jest przygotowane, nawet zapa* sy sznurów do wiązania jeńców. Dwudziestu z nicn pójdzie na ołtarze Choluli, reszta zostanie zawleczona do Tenochtitlanu. Bóg Huitzilopochtli powiedział ka­płanom, że grobem białych będzie Cholula, dlatego też naczelnicy miasta zgodzili się na ten atak. Nikogo °n nie oszczędzi. Stara chce jednak uratować Marinę, W

I trzyma więc ją na noc w swym domu. Mąż i syn są

właśnie na wojennej radzie, ale wiedzą o projekcie I i całkowicie się nań zgadzają.

Marina jest cała uosobieniem wdzięczności. Łzy krę- I cą się w jej oczach, kiedy ściska starą Indiankę i mówi: [ — O matko moja, jakże ci się odwdzięczę. Natural- I nie | całego serca przyjmuję gościnę, zwłaszcza że I i mnie syn twój nie jest obojętny. Tylko... tylko że nie I wiem, jak to zrobić — zamyśla się chwilę. — Widzisz, mam piękne klejnoty, są wśród nich pamiątki po mo- I im ojcu. Mogą zginąć w walce, lepiej zabiorę je z obo- I zu. Pójdę więc teraz, a przed wieczorem wymknę się li i wrócę do ciebie.

Dziękuje raz jeszcze wylewnie i łatwowierna matka jej niedoszłego męża puszcza ją już bez przeszkód.

I Niedługo potem Kortez wie o wszystkim. Dwaj. ka- I płani, przy pomocy Mariny przekupieni wielkimi ka- ! mieniami chalchihuitl — osobistym prezentem Mote- I cuhzomy dla Karola V — potwierdzili te informacje. I Kortez oświadczył, że wobec tak nieprzyjaznej posta- I wy Choluli opuści jutro z samego rana miasto, prosi I więc przez nich, by naczelnicy przybyli na pożegnanie I i przyprowadzili mu odpowiednią liczbę tragarzy.

Przedajni kapłani powtórzyli to życzenie, oczywiście I skrywając swą zdradę. Dowództwo miasta było zado- I wolone, napad na maszerujących ulicami Hiszpanów wydawał się łatwiejszy, a zaskoczenie pewniejsze. Tymczasem noc całą obóz konkwistadorów czynił przy­gotowania, nawiązano połączenie z Tlaxcalanami. Na | umówiony wystrzał z muszkietu sprzymierzeńcy mieli j wpaść do miasta. Hiszpanie kwaterowali w budynkach i wokół wielkiego pałacu, który częściowo otaczał wy- | I soki mur. Pod nim Kortez rozłożył piechotę. Trzy | I bramy wchodowe obstawił gęsto strażą zbrojną w dłu- r | gie piki. A na zewnątrz ulokował kawalerię i artylerię

w ten sposób, że lufy dział panowały nad wylotami B wiodących do placu ulic.

O brzasku Kortez konno wydawał ostatnie dyspozyJ I cje, kiedy zjawili się naczelnicy z parotysięczną gro. I madą tamane. Tragarzy wpuszczono na plac. Hernan-■ do kilku znaczniejszych kacyków wziął na stronę i ¡§1 ostrych słowach wyrzucił im zdradę. Osłupiali India-1 nie'próbowali bełkotać nie powiązane słowa usprawie- li dliwienia, ale Kortez dał umówiony znak ręką. Z mu- Ij rów huknął pojedynczy strzał muszkietu. Echo jego I toczyło się jeszcze między domami stolicy, a już gęsta I ulewa żelaza spadła na półnagie szeregi zaskoczonych I i bezbronnych Indian. Ci, którzy ostali przy życiu, za-! I marli w niemym przerażeniu, a wtedy runęła na nich I druga fala ołowiu. Przeraźliwy krzyk wzbił się w po-1 wietrze. Hiszpanie z dobytymi mieczami skoczyli na- I przód. Na próżno zrozpaczeni cholulanie wdrapywali I się na mury — stanowią tam łatwy cel dla łuczników I cempoalańskićh lub też zdejmowani są długimi włócz­niami. Inni skakali do bram i tu nadziewali się na las sterczących pik. Sfory spuszczonych z uwięzi dzikich psów siały dzieło zniszczenia. Wielu Indian stawało bez ruchu i zakrywszy twarz dłońmi w milczeniu przyjmowało śmiertelny chłód stali. Tylko nieliczni padłszy na ziemię, przykryci stosami trupów towarzy­szy, uratowali życie. Na placu długo jeszcze unosił się jęk rannych i charkot konania, tłumiony paszczękaffli psów wżerających się chciwie w krtanie obalonych) gdy z zewnątrz tłumy Indian z wściekłym rykiem za­atakowały pozycje hiszpańskie.

Kule bombard miażdżyły tłoczących się w wąskich wylotach ulic wojowników, w przerwach między na­bijaniem dział kawaleria zwiększała wały trupów. De­pcąc po ciałach poległych towarzyszy, obłąkani | roz­paczy cholulanie usiłowali dojść nieprzyjaciela. Ginęli

i niemilknącym grzechocie broni palnej, padali ra­żeni nielitościwym ostrzem toledańskiej stali.

Bezpardonowa rzeź trwała jeszcze, gdy na tyłach I bezradną furią atakujących cholulan rozległ się prze­nikliwy wojenny gwizd Tlaxcalan. Sześciotysięczna armia sprzymierzeńców z głowami przybranymi w si­towie — Kortez kazał im w ten sposób się wyróżnić, by nie mylić ich z cholulanami — runęła na odwiecz­nego wroga. Ten już nie wytrzymał. Poszedł w bez­ładną rozsypkę, kryjąc się po drewnianych domach i świątyniach. Zaraz łuny pożarne przysłoniły światło słoneczne. W trzasku przepalonych spadających bali ginęli od europejskiego i tlaxcalańskiego oręża miesz­kańcy wczoraj jeszcze wspaniałej stolicy.

Duża grupa wojowników pod wodzą fanatycznych kapłanów schroniła się w mury świątyni Quetzalcoatla. Cholulanie w pośpiechu wyłamują z piramidy potężne bloki skalne; zgodnie z legendą ma to sprowadzić na-

tychmiastową powódź, w której, liczą, zginą najeźdźcy. I Ale bogowie niełaskawi są dla swych czcicieli. A kiedy 9 opadnie kurz, w oczy obrońcom zaświeci skrwawiona I stal Hiszpana. Kastylijczycy już biorą sto dwadzieścia stopni wielkiej teocalli. Z górnej platformy rażą ich obrońcy gradem kamieni i zapalonymi polanami. Zbrojnym w hełmy i pancerze żołnierzom Karola V niewiele szkody uczyniły prymitywne pociski. Zdzie­siątkowani obrońcy wyparci z górnego tarasu schronili się w drewnianych wieżycach wieńczących potężną bu­dowlę. Wezwani do poddania, odpowiadają nowymi strzałami. Wtedy Hiszpanie podpalili ostatnią ich re- . dutę. Czciciele Quetzalcoatla giną w płomieniach lub | skokiem sponad pięćdziesięciometrowej wieży miaż­dżą zrozpaczone głowy o bruk podworca świątyni. Po­dobno jeden tylko i obrońców skorzystał z łaski zwy- cięzcy.

Miasto wydano na rzeź i rabunek. Pijani krwią zdo- I bywcy wynosili z domów i świątyń co droższy sprzęt. Odwieczm wrogowie Choluli w blasku szalejących po- żarów gwałcili córki, siostry i żony swych zaprzysię- i żonych nieprzyjaciół. Oporne lub pohańbione już ciała rzucali na żertwę płomiemi. Ucichł grom broni palnej. W łunę ponadmiejską wznosiły się przedśmiertny char- kot i okrzyki bólu. Nagle głuchy, daleki, niby spod ziemi dobyty huk przygłuszył jęki konania. Bóg Po- pocatepetlu — „Dymiącej Góry” zbudził się z drzem­ki i rozgniewany wyrzucił z potężnego krateru jęzory ognia, olbrzymie kamienie i bryły lawy. Obłok siar- czanego dymu osłaniał jego gigańtyczny czub, wiecz­nym pokryty śniegiem. Zabobon pohamował dzieło zemsty i ułatwił Kortezowi wstrzymanie ręki od­wetu;

Przed hiszpańskim wodzem jawią się ocalali naczel­nicy i starcy z błaganiem o litość i zaprzestanie dal­szego przelewu krwi. Kortez odwołuje strudzone mor­dem wojsko i nie bez trudu udaje mu się na Tlaxca- lanach wymóc wypuszczenie pojmanych jeńców. Na rozkaz Hernanda z placu, ulic i ma pół spalonych bu­dowli usuwane są trupy, zbiegli mieszkańcy wracają i przystępują do prac porządkowych, likwidując stop­niowo wojenne zniszczenia.

Nazajutrz po walce Kortez z Mariną i kilku oficera­mi obchodził miasto i w eskorcie żołnierzy oglądał rozmiary spustoszeń. Hiszpan był roztargniony, nie­uważnie słuchał uwag caballeros i niedbałych udzielał na nie odpowiedzi. Snuły mu się po głowie nieswoje myśli. Zakłopotanie, rzadki gość u konkwistadora, psuło mu rytm kroków. Z natarczywością moskita na- latywało nań pytanie: „Co też powiedzą o krwawej łaźni?" Nie myślał wcale o sądzie historii, nie chodził0 mu bynajmniej o głos potomnych. Kortez żył teraz-

niejszością, a przyszłość liczył tylko miarą tygodni. Niepokoiło go więc, jaki oręż z wydarzeń w świętym mieście wykują jego wrogowie już nie na Kubie, lecz u królewskiego tronu. A tych między samymi bodaj przyjaciółmi Velśzqueza przecież nie brakowało. We własnym sumieniu Hernando był spokojny. Z punktu widzenia militarno-politycznego tutaj w Anahuaku czyn ten uważał za słuszny, pożyteczny, nawet po­trzebny, jego zaś moralna godziwość była mu co naj­mniej obojętna.

Śmierć i cierpienia bezbronnych i niewinnych, kaźń miasta nie wzruszały opancerzonej na wojenne okru­cieństwa duszy zdobywcy, martwiły go tylko ewentu­alne niepomyślne reperkusje tego w Hiszpanii. Dlatego też liczbę sześciu tysięcy ofiar w liście do króla zmniej­szył o połowę.

Zadumany przystanął przed okazałym, tonącym w zalewie ogrodowej zieleni budynkiem. Chciał właśnie coś rzec do Mariny, gdy wtem zza krzaków wyrzuco­ny widocznie słabą ręką oszczep poszybował z wolna, strącił jedną różę z wianuszka na głowie Indianki i tuż za nią padł bezradnie na ziemię. Żołnierze przesko­czyli żywopłot i za chwilę wyciągnęli z zarośli nie opierającą się staruchę.

Utkwiła w Marinie płonące nienawiścią oczy i wy- buchnęła potokiem klątw i złorzeczeń.

Co ona mówi? — spytał ostro Hernando.

Piękna córka Azteków zakryła twarz rękami i za­częła żałośnie płakać.

Co ona mówi? — Kortez szarpnął dziewczynę za ramię.

Urocza tłumaczka podniosła zalaną łzami twarz, w lęj oczach mglił się bezbrzeżny smutek, kiedy z ję­kiem powiedziała cichym, złamanym głosem:

Zdraj... zdrajczynią ja... jestem.

Tej nocy Marina długo nie mogła się uspokoić. Łza- mi obficie rosiła pierś Hernanda. Tuliła się do niego jak chore zwierzątko. Dopiero kiedy Kortez zapewni} ją uroczyście, że zwolni staruchę, uspokoiła się nieco ale nawet we śnie od czasu do czasu targał jej ciałem bolesny dreszcz.

Kortez miał rację. Rzeź sprawiona w Choluli pora­ziła strachem okolicę. Z wielu miast podległych Mo- tecuhzomie przybywały delegacje składając hołd zwy­cięzcom i uznając zwierzchnictwo króla Kastylii. Wład­cę Meksyku zdrada jego wasali przeraziła więcej niż wszystkie inne wypadki. Pośpieszył z nowym posel­stwem do Korteza.

Wysłannicy azteccy wyrazili ubolewanie z powodu wydarzeń w Choluli i małoduszną radość z przykład­nego ukarania mieszkańców. Jednocześnie wyparli się wszelkiego współudziału, stwierdzając, że obecność ar- I mii w pobliżu była spowodowana niepokojami w oko- I licy. A na zakończenie tych nieudolnych wykrętów powtórzyli w imieniu monarchy gotowość płacenia sta­łego wysokiego trybutu, byle tylko Hiszpanie zaprze­stali dalszego marszu.

Nieczuły na te propozycje, Kortez był obecnie wię­cej. niż kiedykolwiek przekonany, że jego plan uwień­czony zostanie powodzeniem. Nauczka dana w Choluli zabezpieczała mu tyły. Wydawało się pewne, że miesz­kańcy mijanych miejscowości, nawet w wypadku nie­powodzeń w dalszym piochodzie, nie odważą się pod­nieść broni przeciwko strasznym cudzoziemcom. Z dru­giej strony chwiejne stanowisko króla zdawało się świadczyć, że Motecuhzoma jest słabym, pogrążonym w zabobonach, jeżeli nie wręcz tchórzliwym monarchą, a z władcą o takich cechach zawsze łatwiejsza sprawa. Zdziwili więc Korteza cempoalańczycy, którzy mówiąc

o panu Azteków nigdy nie omieszkali dodawać przy-

domka „wielki”, a teraz na wiadomość, że Hiszpanie ruszają w dalszą drogę, kategorycznie odmówili towa­rzystwa. Hernando był tym nieprzyjemnie zaskoczo­ny, ale ponieważ Totonakowie oddali mu tyle bezcen­nych usług, wynagrodził ich hojnie podarkami Mo- tecuhzomy i odesłał do domu wraz z listami do Esca- lantego.

Przed opuszczeniem Choluli paru Kastylijeżyków do­konało śmiałej wspinaczki na Popocatepetl. Według miejscowych legend na górze tej dokonano w prehi­storycznych czasach wynalazku octli — musującego, pienistego trunku, i od tej pory góra stała się wulka­nem spowitym w siną pianę wieczystego dymu. India­nie wierzyli, że na jej szczycie mieszka bóg, żonaty ze strojną we wspaniały śnieżny płaszcz „Białą Pa­nią” — Ixtaccihuatl. Kiedy zaś między tą parą wynik­ną spory małżeńskie, góra tryska ogniem i lawą. Nikt z mieszkańców Anahuaku nie ważył się iść w wysokie rejony śnieżnych olbrzymów, a pierwszy Hiszpan w Nowym Swiecie, którego nogi stąpały po amerykańskim śniegu — Diego de Ordas — otrzymał od Karola V płonący wulkan w herbie.

Rozdział czternasty — NA PRZEDPOLACH MEKSYKU

Szli śród złotych pól kukurydzy i magueyu, żółtych upraw pieprzu i białej fasoli. Równiną pokrywała mi­sterna siatka kanalików, rowów nawadniających i gro­bli. Słońce przygrzewało dotkliwie, w kurzu polnej drogi leniwie podnosiły się stopy wędrowców. Gardło schło, dręczyło pragnienie. Nie brak było na szczęście czerwonawych, gruszkowatych owoców pewnego ga­tunku nopalu. Goryczką zaprawny, cierpkosłodki smak soczystych fig indiańskich dawał żołnierzom przyjemne orzeźwienie. Łapczywie je też z mijanych krzaków zrywali. A na postoju konsternacja i przestrach. Hisz­panie moczą krwią. Budzą się podejrzenia, że miesz­kańcy Choluli struli ich i sprowadzili na nich straszną, nieznaną epidemię. Ale Tlaxcalanie rozwiewają oba­wy — to tylko normalny efekt spożywania tych owo­ców. Wśród śmiechów i żartów ruszają więc w dalszą drogę:

Witają ich liczne osiedla Indian — sprzymierzeń­ców Tlaxcalan, zatopione w sadach i starannie pielęg­nowanych ogrodach warzywnych. Nowe podarki: zło­to, tkaniny, kobiety...

Życzliwi mieszkańcy ostrzegali Korteza przed pod­stępami Azteków. W pewnym miejscu, gdzie rozwid­lała się droga do Tenochtitlanu, jedną z odnóg wiodą­cą na Tlalmanalco z rozkazu Motecuhzomy zataraso­wano olbrzymimi głazami i potężnymi pniami, drugą zaś pozostawiono otworem. Aztekowie licząc, że Kor- tez wybierze wolną odnogę, urządzili zasadzkę i w wą- ; skich jarach, przez które prowadził szlak, zamierzali napaść na Hiszpanów. Nowi przyjaciele radzili więc I właśnie wybrać pierwszą. Usłuchał ich kapitan białych I i przy pomocy sprzymierzeńców usunąwszy nagroma- I dzone przeszkody poszedł na Tlalmanalco.

I Krajobraz i klimat zmieniły się zasadniczo. Droga I pięła się górskimi rozpadlinami między Popocatepet- I lem i Ixtacciuhuatl. Lodowaty wiatr z wysokich I stoków strącał dokuczliwy śnieg i ostre bryłki [ gradu.

Kaszel suchy, męczący coraz częściej, rozlegał się w I szeregach maszerujących z trudem żołnierzy. Na szczęście na wszystkich traktach Meksyku dla wygody karawan kupieckich i podróżnych co jakiś czas wzno- I siły się duże budowle kamienne zaopatrzone w żyw- [ ność i udogodnienia noclegowe. W takim azteckim hotelu oddział Korteza schronił się na noc, a rozpa­lone ogniska przywróciły ciepło skostniałym członkom.

I Nazajutrz Hiszpanie osiągnęli grzebień Ahualco i zna­leźli się już na właściwej ziemi Motecuhzomy. Scho- j dząc drogą wijącą się nad wąwozem, minęli jeden I i drugi załom skalny, ostatni jeszcze zakręt i krzyk zachwytu wyrwał się z europejskich piersi.

U ich stóp leżała Dolina Meksyku.

141

We wsze strony ciągnęły się ciemne pasy pięknych' lasów morwowych i dębiny, majestatyczne wodne drzewa — ahuehuetl, wspaniale wyniosłe cyprysy rysowały wyraźnie w przejrzystym powietrzu dumne sylwetki. Za nimi zaś wszędzie widniały żółte pola kukurydzy poprzetykane sadami. W głębi, w lazurze niebios, błyszczało sześć tafel wody. Na jednej z lagun potężne skupisko kamiennego masywu ze strzelistymi świątyniami i bielą licznych wieżyc. Tenochtitlan — Wenecja Azteków, siedziba Motęsuhzómy, nad którą panował Chapultepec, pasem cyprysów podwiązany górski zamek królów Meksyku. Z prawa, mało widocz­ne, częściowo zielenią gajów przykryte, Texcoco — Ateny Nowego Świata — majaczyło wieżycami starych budowli. A dalej jeszcze, już gdzieś w ginącej panora­mie, łańcuch gór porfirowych zamykał dolinę.

Raźno teraz szedł hiszpański marsz do krainy indiań­skich cudów. Osady stawały się gęstsze, rzadsze lasy ustępowały coraz częściej miejsca polom i ogrodom. Ludność wszędzie skarżyła się na despotyzm władcy Azteków. Liczba nieoczekiwanych potencjalnych soju­szników Hiszpanów stale wzrastała.

A zrozpaczony Motecuhzoma pcha nowe poselstwo. Spotkanym w drodze Kastylijczykom przynoszą cenne podarki i powtórzenie poprzedniej propozycji: dorocz­na danina dla króla Hiszpanii, cztery miary złota dla Korteza i po jednej dla jego oficerów pod warunkiem, że poniechają wizyty w Tenochtitlanie.

Kortez uśmiechnął się pod gęstym wąsem, uściskał serdecznie wysłanników i kontynuował marsz.

Witało go przyjaźnie kilkutysięczne Ameąuemecan, a potem Ajotzinco w większej części na jeziorze Chał" co na palach wzniesione. Wszędzie po drodze tłoczyli się ciekawi Indianie płci obojga, a przyjazne ich zbie- gowisko czyniło niemałe przeszkody pochodowi. Mim°

ciągłych oznak przyjaźni Kortez zanotował wyraźną zmianę w stosunku Indian do swego monarchy. Im bliżej dworu, tym rzadsze były skargi, tym częściej tu­bylcy prawili o wspaniałomyślności, wielkoduszności i dobroci pana Meksyku. A tymczasem nieszczęsny władca snuł się po olbrzymich komnatach pałacu, zda­ny na żer zabobonnej trwogi i rozpaczy. Wreszcie skrył się w prywatnej kaplicy, przez dwa dni odmawiał jadła, czas spędzał na modłach. Złotym kolcem pruta skóra króla spływała cienkimi pasemkami ofiarnej krwi. Ale bogowie milczeli. Obłąkany niemal z prze­rażenia Motecuhzoma spożył w pszczelim miodzie „bo- j skie ciało” — teonanacatl, grzyb czarodziejski,

I który omraczając umysł sprowadza niezwykłe halucy­nacje i daje moc widzenia bogów. Mirażami przeraża- I jących zjaw zapełniła się świecąca od drogich kamie- | ni kaplica zbolałego pana Azteków. Ale z marami Mo­tecuhzoma nie mógł znaleźć wspólnego języka. Nie poznawał w nich bóstw własnego narodu. Śmiertelnie zmęczony król wezwał kapłanów. Magowie z lepszym od niego skutkiem szukali rady bogów. I Huitzilopochtli sługom swym kazał wpuścić Hiszpanów do miasta, by w odpowiedniej chwili tym łacniej ich wytracić. Mo­tecuhzoma nową więc zwołał naradę i na spotkanie białym wysłał króla Texcoco.

Władca Acolhuacanu Nezahualpilli, umierając nie­długo. przed przybyciem Hiszpanów, nie wyznaczył swego następcy, a dzieci pozostawił ni mniej,, ni wię­cej, tylko sto pięćdziesiąt... Jednakże z całej tej czeredy jedynie czterech mogło legalnie pretendować do koro­ny. Intrygi Motecuhzomy sprawiły, że tron dostał nie i najstarszy ze spadkobierców, lecz Cacama, młodzieniec ambitny i całkowicie oddany władcy Azteków. Wybór I ten spowodował nawet wojnę domową i — jak wi- I ^zieliśmy pretendent do korony Ixtlilxochitl ofiaro­

wał już był swe usługi Kortezowi w zamian za pomoc w uzyskaniu tronu.

Ów Cacama zastał Korteza w Ajotzinco. Przybył w asyście indiańskich arystokratów i oficerów, niesio- ny w pięknej, złotem i drogimi kamieniami wysadza­nej lektyce, pod baldachimem z zielonych piór. W Mg niu Motecuhzomy powitał uprzejmie hiszpańskiego wodza i oficjalnie zaprosił go do stolicy.

Po wymianie zwyczajowych podarków wojsko ru­szyło w dalszą drogę pobrzeżem jeziora Chalco, mija­jąc uprawne pola przetykane pasmami lasów. W pob­liżu Toliahuaco armia opuściła ląd stały i weszła na prostą jak strzała groblę z kamienia i gliny, dzielącą jezioro Chalco od Xochimilco. Grobla ta miejscami była tak szeroka, że ośmiu jeźdźców mogło jechać w jednym szeregu.

Tu też Hiszpanie po raz pierwszy zetknęli się z chi- n a m p a — pływającymi sztucznymi wyspami — ogro­dami Azteków. Na lewo i prawo, dokąd oko sięgało, wśród połyskliwej tafli wody widniały nawodne osady indiańskie, a oślepiającą biel ich jasnych budynków : matowiła zieleń nadbrzeżnej roślinności. Na jeziorach roiło się od łódek transportowych, którymi Indianie dowozili towary do stolicy i utrzymywali komunikację między miastami jezior. Tłumy krajowców wdzierały j się na groblę i tak poważnie utrudniały marsz, że Hisz­panie dla utorowania sobie drogi nieraz byli zmuszeni ! uciekać się do gróźb.

Wreszcie grobla minięta. Jeszcze krótki odcinek lą* dem i oddział stanął nad jeziorem Texcoco w liczący® kilkanaście tysięcy domów mieście I,xlapalapan. ...Wł®*- dający tutaj brat Motecuhzomy Cuitlahuąc zgoto_wał. Kastylijczykom królewskie przyjęcie,_ a zdumieni Euro* pejczycy z podziwem oglądali wspaniałe ogrody, pełne fontann, kunsztownych grot i sadzawek. Ponoć wszyst*

kie okazy flory meksykańskiej były tu reprezento­wane, a wspaniała ptaszarnia i olbrzymie akwarium nie miały w owym czasie równych sobie w Europie, jak to jednogłośnie przyznawały największe obieży­światy w hiszpańskim obozie.

Noc spędzili konkwistadorzy w olbrzymich pałaco­wych komnatach, wykładanych pachnącym cedrem i nie znanym im, wydającym odurzające wonie drze­wem.

Jutro mieli stanąć u celu.

* • *.v %J5 fiiSHSKWMmffliSfflm 1

Rozdział piętnasty — MORITURI TE SALUTANT...*

W okresie wielkiej wędrówki ludów na kontynencie amerykańskim gdzieś w siódmym wieku Aztecy opuś­cili swą mityczną praojczyznę A z 11 a n, położoną nad brzegami Rio Gila lub na plażach Zatoki Kali­fornijskiej, i wraz z ośmiu innymi plemionami długim zygzakowatym marszem ruszyli na południe.

Wojowniczy ten naród rządzony był teokratycznie przez najwyższego kapłana, który w bezpośrednim znajdując się kontakcie z bóstwem odbierał od niego rozkazy. Bóstwo to, krwiożerczy Huitzilopochtli, zwa­ny także Mexitli, poleciło wznieść stolicę na kawałku ziemi otoczonej wodą, tam gdzie znajdą na krzaku nopalu orła trzymającego w szponach węża. Wyrocznia spełniła się po kilku wiekach wędrówki i w ten sposób

1 1325 roku powstało miasto Mexico-Tenochtitlan. Pierwsza część jego nazwy przypomina opiekuńczego boga plemienia, druga zaś jest wyrazem czci dla ów­czesnego szefa — kapłana imieniem Tenoch. Stąd też pochodzi rzadziej używana nazwa Tenochkowie na określenie Azteków. Przez długie lata byli oni wasa­lami potężniejszych sąsiadów, cierpieli różne zniewagi i poniżenia, ale wojowniczy ich duch, dyscyplina i orga­nizacja wewnętrzna zatryumfowały w końcu nad prze­ciwnościami losu. Już czwarty władca Itzcoatl — „Wąż Zbrojny w Noże” — w pierwszej połowie XV stulecia wyzwolił się spod wszelkich obcych wpływów i zawarł przetrwały do czasów konkwisty sojusz z Texcoco i Tlacopanem.

Jego następca Motecuhzoma Ilhuicamina — „Łucz­nik Niebiański” — rozpoczął okres militarnej ekspansji Azteków. Ósmy zaś król Ahuitzotl — „Pies Wodny” — rozszerzył dzierżawy azteckie aż po Chiapas. Wreszcie Motecuhzoma II Xocoyotzin — „Młodszy”, syn szóste­go króla Azteków Axayacatla, zdobył całkowitą hege­monię w trójaliansie i uważał się za niepodzielnego władcę Anahuaku. Jego żołnierze ponieśli zwycięskie sztandary po Tehuantepec, a meksykańscy kupcy i po­słowie docierali do Jukatanu, Nikaragui i, być może, jeszcze dalej na południe.

Sam Motecuhzoma przez wiele lat był naczelnym wodzem — tlacochcalcaUL, a w chwili wyboru sprawował funkcje najwyższego kapłana. Z niepoha­mowaną ambicją i dumą osobistą łączył ślepą wiarę w krwiożercze bogi. Rządy przekształcił w najbardziej okrutną formę despotyzmu, uważając się za pełnomoc­nika bogów na ziemi.

Jednym z pierwszych jego kroków po wstąpieniu na i tron było usunięcie wszystkich gubernatorów prowin- | H i urzędników zmarłego poprzednika. Ahuitzotl co -

147

w - i

prawda nie ustępował Motecuhzomie w despotycznych zapędach — do dziś jeszcze w Meksyku tyrana, nie­znośną osobę zwą azuihote — ale pozbawiony by} przesądów klasowych i na najwyższe nawet stanowis­ka w państwie powoływał ludzi z gminu, o ile zasłu- | żyli się w wojnie czy też wyróżnili zdolnościami i roz- I sądkiem. Motecuhzoma zaś zamknął plebejuszom drogą I do urzędów, zastępując ich wyłącznie potomkami ary- I stokracji. Stanowisko swoje tak zwykł uzasadniać: I „Podobnie jak drogie kamienie źle wyglądają wśród I zwykłych i marnych, tak samo ludzie krwi królew­skiej niedobrze się czują wśród pospólstwa; tak jak | różnią się płaszcze z wykwintnej delikatnej bawełny od odzieży z prostego neąuenu, podobnie istnieje różni­ca między panami a tymi, którzy nie są nimi”.

Pierwotnie w społeczeństwie azteckim dominowały elementy demokracji wewnętrznej, z czasem w miarę wzrostu ekspansji terytorialnej zaczął się rysować wy­raźny podział klasowy. Za panowania Motecuhzomy 1 przybrał on już formę w najwyższym stopniu drasty- I czną, jednając mu powszechną nienawiść upośledzone- I go chłopstwa i biedoty miejskiej, pozbawionej możli- I wości wszelkiego awansu społecznego. Bajeczny prze- I pych, jakim otaczał swój dwór, pochłaniał krocie ścią- I gane z podbitych prowincji. Daniny więc nakładane I na wasali niepomiernie rosły, -a poborcy azteccy bez I miłosierdzia grabili opanowane ludy. Ślepa dewocja władcy żądała ciągle nowych ofiar na ołtarze bogów, a młodzież niewolonych plemion żyła pod stałą groźbą okrutnej śmierci.

Tenochtitlan zatem okrążał pierścień nienawiści wa­salnych prowincji, we własnym zaś społeczeństwie głu­cha wrogość klasowa rozdzierała jedność narodową. |

utrzymywał się tylko dzięki sile oręża i niezgodzie między potencjalnymi wrogami. Czy sam Motecuhzoma zdawał sobie z tego sprawę, jest nader wątpliwe. Nie­wolnik tradycji i religijnych przesądów, dumny ponad wszelką miarę i odgrodzony szczelnym parawanem etykiety dworskiej od tłumu, prawdopodobnie bardzo słabo orientował się w prawdziwych nastrojach Ana- huaku. Nie znał społeczeństwa i czując się namiestni­kiem bogów, nie chciał się do niego zniżać. Dla ludzi stojących nisko w hierarchii społecznej miał tylko po­gardę. Przybycie Hiszpanów — istot zapowiadanych starymi przepowiedniami — wprawiło go w stan lęku i skłoniło do zajęcia stanowiska jak najgorszego z punktu widzenia interesów państwa. W postępowaniu kierował się przede wszystkim prywatą. Dlatego naj­pierw usiłował przekupstwem skłonić groźnych cudzo­ziemców do opuszczenia Meksyku, a gdy to okazało się bezskuteczne, gdyż jego podarki jeszcze bardziej roz­budziły chciwość najeźdźców, nie zawahał się dla ra­towania własnej pozycji zrezygnować z dumy plemien­nej i oddać lud w wasalstwo nieznanemu imperatoro­wi. Pycha osobista zwyciężyła w nim poczucie godno­ści narodowej. Ratować własną pozycję kosztem wol­ności całego kraju — to jedynie miał w tej chwili na uwadze nieszczęsny monarcha, szykując się do osobi­stego powitania Hiszpana w stolicy.

Teraz właśnie szedł na jego spotkanie. W lśniącej od złota lektyce nieśli go wysocy dostojnicy, czterech in­nych trzymało srebrne drzewce baldachimu utkanego przedziwnie z piór i bogato zdobnego w drogie kamie­nie. Obok lektyki postępowali panowie Texcoco i Ixta- palapanu. Przed nią trzech urzędników kroczyło po­woli, dzierżąc w ręku grube laski. Czereda służby za­miatała przed monarchą drogę. Towarzyszące mu osoby szły z oczyma pokornie spuszczonymi, boso. Spoty­

kani zaś na grobli Aztecy na widok władcy padali na i twarze.

Na pół mili przed miastem stała warownia Xoloc a grobla była zatarasowana przez kamienny barbakan uwieńczony wieżycami z wąską bramą pośrodku. Opo­dal tego punktu doszło do historycznego spotkania.

Lektyka stanęła. Tłum niewolników rzucił się na­przód, rozwijając na ziemi długie rulony bawełnianych mat, by się stopa monarchy nie skalała dotknięciem jakiegoś nieczystego pyłu. Podtrzymywany przez ku­zynów, Motecuhzoma wysiadł z palankinu powoli i z godnością. Na plecach miał wspaniały t i 1 m a 11 i naj­delikatniejszego wyrobu z wszytymi weń perłami. Płaszcz ten u szyi spięty był kunsztownym fontaziem. Szczerozłote sandały błyszczały od rubinów i szmarag­dów. Zielony pióropusz opadał mu z głowy na plecy, a kiedy w lekkim podmuchu wiatru i płaszcz ten stroj­ny, i pyszny panasz zamigotały barwami rzadkich ka­mieni, Motecuhzoma wydał się Hiszpanom egzotycz­nym władcą kraju z najbardziej fantastycznych ba­jek.

Na widok Azteków jadący wraz z Alvaradem na czele oddziału Kortez zatrzymał konia. Mimo że był w pełnej zbroi, lekko zeskoczył z rumaka i zbliżył się do czekającego nań króla.

Motecuhzoma patrzył mu prosto w oczy. Bez uśmie­chu powiedział:

Malintzin — Indianie widząc stale Korteza w to­warzystwie Mariny, nazwali go indiańskim imieniem tłumaczki — Malintzin, szczęśliwy jestem, że mogę cię powitać w mojej stolicy. Żałuję, że to dopiero dziś na­stępuje, ale twoi i moi wrogowie opowiadali mi tyle

o was złego, że wahałem się długo z zaproszeniem. Te­raz, kiedy już wiem, iż opowieści te były nikczemnym fałszem, tym serdeczniej witam walecznych wysłań-

ników potężnego zamorskiego władcy. Za zaszczyt so­bie poczytuję zostać jego sojusznikiem, a twoim przy­jacielem. Mam nadzieję, że będziecie się czuli w moim mieście jak u siebie w domu, a wczorajsze urazy nie zaćmią pogody dni przyszłych.

Skonfundowany słuchał Kortez słów Indianina. Na podstawie dotychczasowych doświadczeń zupełnie in­nego był o nim wyobrażenia. Myślał, że spotka barba­rzyńcę, pogrążonego w ciemnocie i zabobonie, tymcza­sem jego dworne, gładkie powitanie, wypowiedziane głosem świadczącym o dużej kulturze wewnętrznej, zadawało kłam wyrobionemu o nim poglądowi. Inte­ligentny wyraz oczu, pełna królewskiej godności i swo­body postawa zaskoczyły wodza Hiszpanów. Zaraz jed­nak ze swadą dworaka zalał Motecuhzomę potokiem podziękowań za okazane grzeczności. Po czym zawiesił mu na szyi gruby łańcuch z wielobarwnego szkła i zrobił przy tym ruch, jakby chciał Azteka porwać w objęcia. Ale towarzyszący Motecuhzomie kacykowie chwycili Korteza za ramię i stanowczo, choć grzecznie, odciągnęli od monarchy. Ten z wyrozumiałym uśmie­chem przyjął nietakt Hiszpana i po wymianie kilku jeszcze komplementów ruszył w drogę powrotną, po­zostawiając Korteza pod opieką swych kuzynów.

Dalszy pochód Kastylijczyków szedł raźniej, bo z rozkazu władcy ludność zachowywała się obecnie po­wściągliwiej i mitygowała natręctwo. Kapitan bacznie obserwował otoczenie. Zrobiło mu się trochę nieprzy­jemnie, gdy zauważył, że w kilku miejscach groblę przerywały zwodzone mosty. Podniesienie czy znisz­czenie ich odcinało Tenochtitlan od komunikacji ze stałym lądem i czyniło miasto niedostępnym. Hiszpa­nie szli w pułapkę... Meksykańska Wenecja przyjęła Kastylijczyków przyjazną wrzawą tysiącznych tłumów. Roiły się Gd~nTih ttłtceTpTasKIe farasy niskich przewa­

żnie budynków. Hiszpanie wkraczali do stolicy dziar­skim krokiem przy wtórze wojskowej kapeli, której harmonijne tony wydawać się musiały Aztekom or­kiestrą bogów. Europejczycy szli szpalerem rozentuz­jazmowanych mężczyzn, kobiet i dzieci, obsypywani tysiącem róż i innego kwiecia. Ale głośne wyrazy sym­patii zaraz przechodziły w pomruk gniewu na widok odwiecznych wrogów, Tlaxcalan, dumnie idących w tylnej straży oddziału. Nie podobało się to Kortezo- wi. Zaniepokoił go widok płaskich dachów opatrzo­nych wysoką balustradą, zza której można było z ukry­cia miotać pociski. Nie stało jednak czasu na snucie dalszych refleksji, bo już zbliżano się do pałacu Axa- yacatla, przeznaczonego na hiszpańską kwaterę.

Był to kompleks niskich, ale bardzo rozległych, ka­miennych budynków, stanowiących ongi rezydencję ojca Motecuhzomy. Olbrzymie, pokryte bawełnianymi matami i umeblowane małymi krzesłami komnaty za­pewniały dosyć miejsca dla całej siły Korteza. W bar­dziej zaś zdobnych salach urządzono dla oficerów wy­kwintne pomieszczenia z łożami w postaci stosu mat z baldachimem. Motecuhzoma czekał tu już na swych gości. Obdarował Korteza wspaniałym złotym naszyj­nikiem, a między żołnierzy rozdano bele delikatnych materii. Wystawna uczta na cześć Hiszpanów zakoń­czyła pierwszy dzień ich pobytu w stolicy Azteków.

Kortez przez cały czas nie mógł pozbyć się niemiłe­go wrażenia, że znajduje się w zasadzce i że lada chwi­la usłyszy wojenny okrzyk Indian. Zaraz też po zakwa­terowaniu rozlokował w bojowej pozycji artylerię. Wieczorem zaś za radą najbliższych powierników roz­kazał dać salwę ze wszystkich naraz armat. Złowrogi huk przetoczył się nad Tenochtitlanem i zgodnie z in­tencjami Korteza napoił jego mieszkańców zabobonną trwogą przed strasznymi gośćmi.

Rozdział szesnasty — PIERWSZE KROKI W TENOCHTITLANIE

Kortez nie spał tej nocy. Zbyt wiele męczyło go my­śli, by mógł znaleźć spoczynek. Nieustraszony konkwi­stador, bezmiernie ufny w potęgę krzyża i własną gwiazdę, dopiero teraz, kiedy stanął u celu swej pod­róży, w pełni zdał sobie sprawę z szaleńczego zuchwal­stwa wyprawy. Czuł się osaczony w matni bez wyjścia, w matni, do której sam się śpieszył. Przewracał się więc niespokojnie na królewskim łożu, bezładną pro­wadził rozmowę z Mariną i szukał wciąż odpowiedzi na jedno pytanie: „Co dalej?”

Kortez wyruszając na ekspedycję, zwłaszcza od chwili gdy kazał spalić okręty, wiedział, że ryzykuje życiem. Ale życie w XVI wieku, stuleciu wojen i awanturnic- twa, było tanie, nikt wtedy lepiej tego od Hiszpanów nie rozumiał. Śmierci na polu bitewnym nieraz nie­ustraszenie stawiał czoło, w zgiełku walki nie odczu­wał nigdy przykrego dreszczu lęku. A teraz bał się, bał

się pierwszy raz w życiu. Bał się okropnych, zbruka- ! nych krwią kapłanów indiańskiego diabła. Straszyła go okrutna śmierć na kamieniu ofiarnego ołtarza. Wi­zja ciemnej, dzikiej postaci z długim nożem chylącej się nad bezwolną piersią spętanego jeńca zjawiła się nagle przed oczyma wodza. Kortez targnął ramieniem śpiącej dziewczyny.

Indianka oparła się na łokciu.

Marina, powiedz, co robić?

Co robić? Ty wiesz najlepiej, panie mój.

Ale co byś zrobiła, gdybyś była mną... gdybyś była na moim miejscu?

Co bym zrobiła? — powtórzyła rozlewnie piękna tłumaczka. — Motecuhzoma musiałby być ze mną albo... — urwała.

Albo? — Kortez nachylił się niespokojnie nad Indianką.

Albo sprawiłabym to, choćby wbrew jego woli. Nazajutrz od rana Kortez w towarzystwie dostojni­ków azteckich przystąpił do zwiedzania miasta.

Nędzna pierwotnie rybacka osada w ciągu niespeł­na dwu stuleci przekształciła się w piękną, pulsującą życiem metropolię. Położone w północno-zachodniej części jeziora rozległe miasto miało w obwodzie około trzy legua i dzieliło się na cztery główne dzielnice, zwane Teopan, Aztacalco, Cuepopan i Moyotlan. Two­rzyły one mniej więcej regularne kwadraty, zamknięte groblami i prostymi szerokimi alejami. Trzy wielkie szlaki groblowe łączyły Tenochtitlan z lądem stałym: południowy, znany już Hiszpanom, oraz północny i za­chodni. Ulice w mieście były kombinacją dróg ziem­nych i wodnych, a nad kanałami przerzucone mosty łączyły dzielnice. Domy mieszkalne, przeważnie parte­rowe, były budowane z kamienia lub z cegły wysuszo­nej na słońcu. Powleczone gęstą masą wapienną poły­

skiwały olśniewającą bielą. Stosunkowo nieliczne jed­nopiętrowe budowle przeważnie były rezydencjami prowincjonalnych władców, którzy z rozkazu Motecuh- zomy niemal stale musieli przebywać w stolicy. Na przedmieściach i samym pobrzeżu jeziora nie brako­wało nędznych lepianek skleconych z gliny i trzciny, zamieszkanych przez rybaków, wyrobników i w ogóle pospólstwo miejskie. W sumie miało być około 60 000 domów mieszkalnych, ludność miasta zatem wynosiła­by nie mniej niż 300 tysięcy.

Wielkością i pięknem ozdób wyróżniały się siedziby trybunałów, pałace naczelników poszczególnych dziel­nic, szkoła wojenna, cuicoyan — rodzaj muzycz­nego konserwatorium, i różne kolegia — calmecac. Centrum miasta zajmował potężny blok wielkiej teo- calli „Kolibra z Południa”, obok niej rozległa rezyden­cja Motecuhzomy ze zwierzyńcem i ptaszarnią, do których od północy przylegał pałac Axayacatla, obec­na siedziba Hiszpanów.

Między zwierzyńcem zaś a pałacem azteckiego wład­cy leżała druga pod względem wielkości świątynia Tez- catlipoki. Opodal niej na obszernym placu mieścił się targ, który wszakże mniejsze na Hiszpanach niż po­dobny w Choluli zrobił wrażenie. Główne bowiem tar­gowisko Tenochtitlanu znajdowało się w Tlatelolco, na malej wysepce, na północ od Meksyku. Miejscowość ta, ongi stanowiąca niezależne królestwo, została pod­bita przez Axayacatla i połączona ziemną groblą z Te- nochtitlanem, uchodziła za piątą dzielnicę stolicy. Tam też odbywały się pantomimy i igrzyska gimnasty­czne.

Kortez z czujnością stratega badał w czasie spaceru topografię miasta, a zebrane obserwacje nie mogły mu dostarczyć powodów do zadowolenia. Każdy bowiem niemal punkt można było z łatwością przekształcić

w trudną do zdobycia twierdzę, zamknąć komunika­cję z resztą miasta i co najgorsze — odciąć zupełnie od dowozu żywności. Wracając więc do swej kwatery w myślach raz po raz powtarzał radę Mariny: „Mote- cuhzoma musi być z nami”.

A Motecuhzoma także nie przespał tej nocy. Bezpo­średnie spotkanie z Hiszpanami przywróciło mu i znacznym stopniu spokój ducha. Był teraz pewien, że Kortez nie jest powracającym z dobrowolnego wygna­nia Quetzalcoatlem. Bystremu oku byłego wojownika nie uszły liczne bandaże pokrywające Hiszpanów. Ale nurtowała go jeszcze obawa, że może ów Carlos, o któ­rym mu Kortez prawił i którego mienił się wysłanni­kiem, jest właśnie białym bogiem prastarej Tuli. W ta­kim razie Hiszpanie byliby jego poddanymi. Co praw­da ludźmi, ale zawsze istotami wyższego od Azteków rzędu. Władcę niepokoił także kunszt militarny przy­byszy. Tlaxcalanie, których nigdy nie udało mu się zdecydowanie rozgromić, teraz są ich groźnymi sprzy­mierzeńcami... I ta straszna rzeź w Choluli... Kortez jest niewątpliwie tylko człowiekiem z krwi i kości, ale ma widocznie na usługach tajemnicze, potężne, cza­rodziejskie moce, dar odgadywania myśli przeciwnika i niezwykłą energię działania... I w środku nocy zal- terowany władca kazał przywieść do swej łożnicy naj­piękniejszą i najmłodszą z żon. Wkrótce ją jednak ode­słał i znów toczył potyczkę z rojowiskiem niespokoj­nych myśli. Nad ranem zapadł w krótki sen, z którego wstał nie wypoczęty i rozdrażniony.

Ledwie wyszedł z długich modłów ze swej kaplicy, zameldowali się u niego Cuauhtemoc i Huedteopixqui- Trzydziestokilkoletni bratanek króla, energiczny i śmiały wódz, bez ogródek zabrał głos:

Chyba już się przekonałeś, że nie są to bogo­wie? — spytał z nie tłumioną ironią.

Motecuhzoma zmarszczył brwi.

Jak śmiesz... — zaczął.

Ale stary kapłan Huitzilopochtliego niecierpliwie przerwał:

Nie przyszliśmy tu na spory, nie czas na kłótnie, panie, pora decydować. Bóg mój wyraził już swą wo­lę. Tlacochcatecatl — skinął lekko głową w kierunku Cuauhtemoka — ma wszystko przygotowane. Synowie Azteków czekają tylko na twój rozkaz.

Motecuhzomie ciężko zdobyć się na decyzję. Nocne rozmowy z sobą doradzały zwłokę. Milczał i zbierał słowa. Od pobliskiego zwierzyńca dobiegł niski gniew­ny pomruk. Ryczały jaguary i pumy.

Kapłan skrzywił w okropnym uśmiechu kościstą twarz i rzekł:

Zwierzęta wietrzą nowe mięso. Jest go siedem tysięcy w mieście.

A po chwili dodał:

Kiedy o wschodzie słońca składałem ofiarę — wskazał ręką na odzież zbrukaną świeżą krwią — nad głową moją zawisł olbrzymi orzeł. Patrzył chwilę na dymiące serce w mej dłoni, a potem spadł na pałac Axayacatla. Aztecy chcą iść jego śladem.

Motecuhzoma z zainteresowaniem spojrzał na stare­go kapłana.

Orzeł, powiadacie, ojcze?

Tak, jako żywo, olbrzymi orzeł i spadł na pałac Axayacatla — wolno powiedział Hueiteopixqui.

Motecuhzoma prostuje się.

Daj znak, królu i bracie — niepotrzebnie odzywa się Cuauhtemoc.

Motecuhzoma, którego ostatnio drażnił Cuauhtemoc, bo ten w sprawach hiszpańskich z reguły innego odeń bywał zdania, zatrzymał się i znowu gra na zwłokę.

Jakie są meldunki? — spytał niechętnie.

Pozostali na wybrzeżu Hiszpanie fortyfikują się ! Oddziały nasze są w pobliżu i mają ich stale na oku Na wschód od Choluli cały kraj w buncie. Prowincje odmawiają płacenia danin. Nasi kupcy i poborcy nie­pewni życia. Jeśli zaraz nie zniszczymy najeźdźców, jutro cały Anahuac stanie przeciwko nam. Nie ma wy- boru, panie, daj znak.

Motecuhzoma ruchem ręki przerwał bratu.

U Malintzina jest tłumaczka. Azteckiej to krwi dziewczyna, trzeba by ją przeciągnąć na naszą j stronę.

To zdrajczyni — wzburzony kapłan cedził przez i wąskie wargi — dać ją należy ofiamikom Toci, niech żywcem skórę ściągają z dziewczyny. Ale, prawda, na razie możemy ją kupić.

Zajmę się tym — wtrącił Cuauhtemoc. — Ale to nieważne. Rozkazy, panie.

Motecuhzoma jest rozdrażniony.

Zorganizować napad na wybrzeżu, tutaj na miej­scu zupełny spokój — mówi władczo, zimno i odwra­ca się niegrzecznie.

U wyjścia Cuauhtemoc półgłosem odezwał się do sta­rego kapłana:

Brat mój zgubi i siebie, i cały kraj.

I bogów — westchnął ciężko Hueiteopixqui. — Gdybyż żył jego ojciec...

Zbliżało się południe.

Trzystu paziów z najstarszych rodów Meksyku wno­siło trzysta potraw na serwisach z najdelikatniejszej cholulańskiej glinki. Ustawiano je na rozżarzonych okrągłych kamieniach dla utrzymania ciepła. Wnet król wszedł do sali. Długą złotą laską wskazał kilka naczyń. Zaraz służba pod nadzorem majordoma prze­niosła je do jadalni. Na niskiej ławeczce przy stole z grubej wspaniałej poduszki zasiadł znużony Mote­

cuhzoma. Cztery najpiękniejsze z jego żon podały mu na srebrnej misce wodę do umycia rąk. W zupełnym milczeniu usługiwali ministrowie dworu, stojąc w pew­nej odległości, czńjni na najlżejsze skinienie mo­narchy.

Ale Motecuhzomie nic dzisiaj nie smakowało. Naj­wyborniejsze potrawy z pawi i dziczyzny odsuwał nie­chętnie. Zażądał muzyki, lecz porównanie jej chropa­wych dźwięków | harmonią tonów hiszpańskiej kapeli wypadło zdecydowanie na niekorzyść indiańskich osiągnięć w tej dziedzinie, król odesłał więc muzykan­tów. Nie znaleźli w jego oczach uznania ani akroba- ci, ani kuglarze. Nawet ze złotego kielicha pity aroma­tyczny napój z kakao, który zwykle tak przyjemnie łechtał podniebienie królewskie, dziś wydał mu się mdły i cierpki. Proces smakowania nie da się bowiem pogodzić z intensywną funkcją myślenia, a po głowie władcy Azteków pędziły nieprzerwanie tabuny my­śli.

Dopiero zaprawiony pachnącą ambrą tytoń palony w długiej, pociągniętej lakierem trzcinie przywrócił myślom niejaki porządek. Dym uspokoił wątpliwości i wkrótce potem wydało się Motecuhzomie, że jego poranne rozkazy były bardzo mądre. Napaść na Hisz­panów nad zatoką można będzie zawsze przypisać czy­jejś samowoli, a tymczasem należy z Kortezem zacho­wać dobre stosunki.

Wielce już w sobie uspokojony, król udał się na krót­ki wypoczynek do sypialni w towarzystwie zaszczy­conej jego wyborem żony. W parę godzin później w rozległej komnacie przeznaczonej na audiencje,

o ścianach wykładanych jaspisem i srebrnej posadzce, Motecuhzoma przyjmował rewizytę Hiszpanów.

Rozmowa toczyła się w przyjacielskim tonie, pełna z obu stron komplementów i ceremonialnych grzecz-

ności. Motecuhzoma dopytywał się ciekawie o dalekiego władcę Korteza, a ten nie szczędził oczywiście ko- lorów dla odmalowania jego potęgi. Kiedy wszakże wódz Kastylijczyków w pewnym momencie bez żad- nych ogródek przystąpił do dzieła nawracania, Mote­cuhzoma, lubo uważnie słuchał namaszczonego kaza­nia, nie dał się przekonać, że jego bogi są tylko bez­dusznymi bałwanami, i oświadczył równie arbitralnie, iż nie warto tracić więcej słów na ten temat, bo on się nigdy swoich bóstw nie wyrzecze. Jednakże chętnie zgodził się oprowadzić Hiszpanów po głównej teo- calli.

Wielka ta świątynia, budowana przez lata, ukończo­na została w 1487 roku przez stryja Motecuhzomy Ahuitzotla. W czasie jej poświęcenia osiemdziesiąt ty­sięcy gorących serc wyrwano z piersi jeńców wojen­nych i niewolników, co jest prawdopodobnie rekordem w historii ludzkości. Budowla, choć mniejsza od po­krewnej w Choluli, zajmowała rozległy obszar otoczo­ny wysokim na osiem stóp murem, zwanym od pokry­wającej go płaskorzeźby Ścianą Wężową. Na olbrzy­mim podworcu znajdowało się ponad osiemdziesiąt bu­dynków przeznaczonych na różne praktyki religijne. Sto czternaście stopni wiodło serpentyną na szczyt pię­ciokondygnacyjnej budowli. Kiedy Hiszpanie z nieja­kim trudem — wielu z nich bowiem chorowało — stanęli na ściętym wierzchołku świątyni, wspaniały wi­dok roztoczył się przed nimi. Barwna panorama Mek­syku urzekała oczy lśnieniem niebieskich jezior, roją­cych się od ruchliwych łodzi, pasmami okolicznych la­sów i poszarpanym grzbietem niedalekich gór.

Motecuhzoma ujął Korteza za rękę. Strojny płaszcz indiańskiego władcy powiewał na lekkim wietrze, gdy pan Tenochtitlanu zataczając ręką szeroki łuk mó­wił:

Wszystko to moje, Malintzin.

Cienką blachą okrytą pierś zdobywcy poruszyło wes­tchnienie, serce zabiło mu głośniej ze wzruszenia, a w myślach powiedział sobie:

Wszystko to będzie moje.

Nasyciwszy wzrok i pobudziwszy niewygasłe prag­nienia, Kortez zauważył, że miejsce znakomicie nada­wałoby się na wzniesienie wielkiego krzyża, ale prze­zorny pater Olmedo zaraz pohamował go w misjonar­skich zapędach mówiąc, że przy okazanej w tych spra­wach przez Motecuhzomę niechęci na razie lepiej po­niechać tego zamiaru.

Z kolei Kortez zapragnął obejrzeć posągi bogów i Mo- tecuhzoma po krótkiej naradzie z kapłanami zaprowa­dził go do świętych wieżyc, gdzie mieściły się sanktua­ria „Kolibra z Południa” i „Dymiącego Zwierciadła”. Bóg wojny siedział na czymś w rodzaju tronu, z obu jego boków szczerzyły potworne paszczęki drewniane węże. W złotej maszkarze widniały ogromne lustra oczu, które widzą wszystko. Na głowie wspaniały pió­ropusz w kształcie ptasiego dzioba ujęty był w opra­wę z czystego złota. W lewej ręce bóstwo trzymało białą tarczę, w prawej zaś błękitną laskę w formie węża. Gigantyczną statuę zdobiły klejnoty i drogie kamienie w kunsztownej postaci ptaków, żab, motyli, ryb, kwiatów i owoców. Opasany grubym wężem ze złota, bóg miał naszyjnik z dziesięciu złotych i srebr­nych serc. Na ołtarzu zaś przed nim leżały trzy serca ludzkie dopiero co z piersi niewolników wyrwane.

Obok młodzieńczy bóg Tezcatlipoca trzymał w lewej ręce lustro, w którym widział przeszłość, teraźniej­szość i czas przyszły. W prawicy dzierżył tarczę i czte­ry strzały. Z szyi zwisający pyszny złoty klejnot za­krywał mu całe piersi. Wspaniały płaszcz- na barkach zdobiły turkusy i szmaragdy, wielki chalchihuitl osła-

Ł\\\ w

niał pępek, a kostki nóg opasywały szczerozłote grze» chotki. I przed nim także w złotej misie leżało skrwawionych serc. Ściany świętego miejsca pokryte barwnymi malowidłami przedstawiały meksykański kalendarz, zbrukany świeżymi pasmami krwi. W kom­natach bóstw panował zaduch i odór szlachtuza.

Z ulgą Hiszpanie odetchnęli świeżym powietrzem.

Kortez zwrócił się do Motecuhzomy:

Doprawdy nie rozumiem, że wy, wielki i światły władca, możecie wierzyć w te demony zła, fałszywe bożki i służki wroga ludzkości. Pozwólcie wznieść mi tutaj krzyż i postawić obok wizerunek Dziewicy, a zo­baczycie, jak wasze diabły zadrżą przed potęgą praw­dziwego boga.

Władca Azteków stał otoczony czeredą krwawych kapłanów. Na dźwięk tłumaczonych przez Marinę słów twarze ich wykrzywił dziki grymas, a pobladły z gnie­wu Motecuhzoma z trudem zachowując spokój powie­dział gwałtownie:

Panie Malintzin, nigdy bym cię nie wpuścił tu, gdybym mógł przypuszczać, że takie usłyszę bluźnier- stwa. To są nasi bogowie, bogowie odwieczni, którzy dali memu narodowi wielkość i prowadzili go zawsze! do zwycięstw. W przyszłości ani słowa więcej przeciw­ko nim, pamiętaj, panie — w głosie króla zabrzmiała źle maskowana groźba.

Kiedy zaś Kortez oświadczył, że po zwiedzeniu świą­tyni nie pozostaje chyba nic innego jak wracać, Mo­tecuhzoma, ciągle gniewny, odrzekł:

Idźcie, panie, ja zostanę, bo z powodu tego świę­tokradztwa bogi trzeba przebłagać nowymi ofiarami. I ja się tym osobiście zajmę — dodał nie bez ironii, p° czym lekko skłonił się i odwrócił.

Zły i strapiony wracał Kortez do swej kwatery. Zaj­ście z Motecuhzomą mogło wywrzeć niekorzystny

wpływ na żołnierzy. Po krótkiej więc na ten temat wymianie uwag z księdzem postanowił nie zwlekając wznieść w swoich koszarach kaplicę, gdzie by wojsko mogło znaleźć pociechę religijną. Polecił przeto wy­szukać odpowiednią komnatę w pałacu Axayacatla i bez zwłoki zaprząc murarzy do dzieła. Sam zaś z Sandova- lem i paru przyjaciółmi zebrał się na naradę.

Tymczasem jedna z kilkunastu Indianek przysłanych Hiszpanom do wypieku chleba podeszła do kręcącej się na podwórzu Mariny.

Siostro — powiedziała w ojczystym języku — chciałabym zamienić z tobą na osobności słów kilka.

Marina zaprowadziła ją do jednego z wolnych poko­jów pałacu.

Czy ci się podoba Cuauhtemoc? — spytała wręcz młoda Indianka.

Zdziwiona Marina podniosła brwi. Wojowniczą po­stać brata Motecuhzomy dobrze zapamiętała. Nie wie­działa jednak, dokąd zmierza pytanie nieznajomej, ostrożnie więc rzekła:

Tak, owszem, podoba mi się, lecz nie rozumiem,

0 co ci chodzi.

Indianka uśmiechnęła się.

Cuauhtemoc jest wielkim wodzem, po Motecuhzo- mie jemu zapewne przypadnie tron Azteków. Widział cię i tyś mu się także podobała. Chce ci ocalić życie

1 gotów jest zaliczyć cię w poczet swoich żon.

Oferta była wyraźna. Marina jeszcze bardziej zdzi­wiona spytała:

Ale któż na me życie nastaje?

Kapłani — zabrzmiała krótka odpowiedź.

Kapłani? — powtórzyła piękna tłumaczka. — Nie

rozumiem...

Indianka patrzyła na nią nieufnie.

—■ Czy w twoich żyłach nie płynie aztecka krew?

163

WWW

Tak.

Czy choć jeden Aztek służy białym przybłędom?

Marina zrozumiała i ciemną łuną spłonęła jej sma­gła twarz.

Wstydzisz się — tryumfowała Indianka. — Ale

uważaj, by nie było na wstyd za późno.

Marina chwyciła ją za ramię.

O co tu chodzi, powiedz, bo ja doprawdy ciągle nie rozumiem.

Chodzi o to, głupia — głos młodej kobiety brzmiał twardo — byś porzuciła wroga i przystała do nas, będziesz miała pałace, służbę i klejnoty, a ina­czej... — urwała.

Co inaczej? — rzuciła szybko Marina.

Inaczej skórę twą wdzieją kapłani Toci, mówią ci to, ja żona wielkiego Cuauhtemoka. Wybieraj!

Oczy Mariny zaszkliły się gniewem, mocno ujęła za rękę Indiankę, ale ta nagle uderzyła ją silnie w piersi, wyrwała się i już od wnijścia krzyknęła:

Zdrajczyini...

Marina opowiadała właśnie o tej scenie Kortezowi, gdy wtem wpadł do kwatery Juan Velazquez de León.

Hernando, Hernando, chodź prędko, Hernando — wołał w podnieceniu i bez ceremonii pociągnął Korte- za za rękę.

Prawie pędem powlókł go przez kilka sal pałacu do komnaty, w której pater Olmedo na czele murarzy sposobić miał ołtarz. W jednej ze ścian bocznych dużej sali widniał w murze otwór. Stał przy nim ksiądz, a zza jego ramienia ciekawie patrzyli trzej Hiszpanie. Kortez podskoczył i w oczach mu się zaćmiło. Z otwo­ru bił blask złota, widniały stosy szmaragdów, pereł, rubinów i zielonych chalchihuitl. W półmroku ryso­wały się szczerozłote sprzęty — krzesła królewskie, niskie taborety, korony, naszyjniki, napierśniki, cień-

H kowane blachy złote i srebrne. I cała masa wiel­kich brył samorodnego żółtego kruszcu.

Kortez odwrócił się, twarz mu pałała.

Juan — powiedział krótko — do drzwi i nikogo

| nie wpuszczaj.

A do księdza:

Ojcze, odbierzcie przysięgę od wszystkich tutaj,

I że będą milczeć i nie zdradzą tego, co widzieli.

Był to skarb Axayacatla. Motecuhzoma uważał go f za swą prywatną szkatułę i kazał wejście doń zamuro­wać. Hiszpańscy murarze zaintrygowani znalezionymi śladami odłupali mur, odkrywając w ten sposób tajem­nicę króla Azteków. Kortez, po krótkiej naradzie z obecnymi, kazał otwór z powrotem zamurować i za­kryć go jeszcze postawieniem ołtarza, w taki wszakże sposób, by w razie potrzeby mieć łatwy dostęp do skarbca. Poprosił patra, by dopilnował osobiście wy­konania rozkazów, a potem przyszedł do jego kwatery na naradę.

Rada trwała długo, ale dyskusja o najbliższej przy­szłości była jałowa. Jednogłośnie przyjęto sugestię Ma- riny, by z Motecuhzomy za wszelką cenę uczynić za­kładnika. Nikt wszakże nie umiał powiedzieć, jak tego dopiąć, jednakże, z typową dla konkwistadorów ufno­ścią w dzień jutrzejszy, postanowiono sprawę pozo­stawić losowi i okazji, która prędzej czy później się nadarzy. Wszyscy też byli zdania, że im prędzej, tym lepiej.

Wreszcie oficerowie zaczęli się rozchodzić, jeden pa­ter Olmedo kręcił się niespokojnie i ociągał z wyjściem. Zauważył to Kortez i z uśmiechem spytał:

■— Co was gryzie, ojcze, co tam znowu macie mi do wyrzucenia?

Ksiądz usiadł % powrotem. Milczał chwilę i nagle Spytał:

165

Czy ty, synu, lubisz Indian?

Kortez był wyraźnie zaskoczony dziwnym pyta- ' niem.

Mówiąc prawdę, nigdy się nad tym nie zastana- wiałem. Marina...

Nie o Marinę chodzi, tylko ogólnie o Indian — przerwał mu duchowny.

Napijecie się wina, pater? — i nie czekając na odpowiedź Hemando sięgnął po kubki. Złocista struga spływała z gąsiorka.

Lubić Indian? — powiedział w zamyśleniu. — Lubić jako ludzi? Czy ja wiem? Przecież to poganie, ludożercy- grzesznicy, którzy z piekła nie wyjdą.

Nieświadomi, tylko nieświadomi, a nigdzie nie jest powiedziane, żeby Bóg miał karać niewiedzę.

Ale przecież oni nawet słuchać nie chcą nauki.

I nie dziw. Nowa prawda nie obali od razu wiary, choćby fałszywej, ale od wieków uznawanej. Chrystus musiał na krzyżu umierać, żeby jego prawdę uznano.

Kortez spojrzał przeciągle na księdza, lecz się nie odezwał.

Ale ja wierzę — ciągnął Olmedo — że Indianie ci będą z czasem dobrymi synami Kościoła. Ba, ich religia, choć fałszywa, ma wiele z prawdziwą podo­bieństw. Święcą krzyż, podobno nawet, jak słyszałem, znają spowiedź, posty, umartwiają ciało w pokucie za grzechy. Tak, oni naprawdę są bliscy chrześcijaństwa.

Co też ojciec mówi? — oburzył się Kortez. — A ich wielobóstwo, a krwawe ofiary, a ludożerstwo?

Ach, synu, a jak my im prawimy o jedynym Bo­gu w trzech osobach, o Matce Boskiej i o różnych świętych, to czyż nie mają oni prawa i o nas mówić jako o wyznawcach wielu bóstw? A kiedy uczę ich, że cudem przemienienia w hostii spożywamy ciało i krew Chrystusa Pana, to czyż to im nie może się wydawać

166

czymś okropniejszym jeszcze niż spożywanie ludzkie­go ciała?

Kortez spoglądał na księdza prawie z przerażeniem

i drżącą ręką dolał sobie wina.

A pater Olmedo, jakby nieświadom wywołanego wrażenia, ciągnął:

Tak, na pewno będą dobrymi, łagodnymi chrześ­cijanami. Widziałeś przecież, jak w Cempoali z za­chwytu we łzach tonęli na naszej mszy. I ja już w my­ślach widzę... — pater westchnął i umilkł.

Co ksiądz widzisz, mówże — rzucił dziwnie po­denerwowany Kortez.

Widzę Cesarstwo Rzymskie Narodu Meksykań­skiego — poważnie i z rozmysłem powiedział Olmedo.

Kortez zerwał się.

Co ksiądz mówisz? Co mówisz? A nasz miłości­wie panujący pan, Karol V?

I Karol jest synem Kościoła, a królem królów namiestnik boży — głos Olmeda nabrał mocy. — Pa­pież może mianować swego namiestnika w Nowej Hisz­panii, a Meksyk potrzebuje cesarza. Przy tym skarbie bajecznym otworzy się droga do Cesarstwa Rzymskie­go Narodu Meksykańskiego.

Po tych słowach zapanowała w komnacie cisza. Wą­tły blask łuczywa dogasał. Ksiądz powstał ociężale, jakby nagle postarzały. ,

Późno już, dobranoc — rzekł cicho. — Pomyśl czasem o tym i staraj się trochę pokochać Indian, bo, mówię ci, niezadługo będą z nich dobre dzieci Koś­cioła.

Tej nocy Marinę często budził niespokojny sen Kor- teza( który miotał się na łożu i mówił coś do siebie

o krwi i złocie i parę razy wyraźnie powtórzył: Ce­sarstwo Rzymskie Narodu Meksykańskiego.

Rozdział siedemnasty — KROL W KAJDANACH

Pozostawiony na wybrzeżu Juan de Escalante, ener­giczny i młody hidalgo, rozbudowywał i fortyfikował miasto przy pomocy marynarzy i schorowanych żoł­nierzy. Prace szły jednak dość tępo — sprzymierzeni Indianie wykazywali coraz mniej ochoty do wspoma­gania Hiszpanów. Powoli cempoalańczykom zaczęła prześwitywać myśl, że biali przybysze bynajmniej nie są teule., jak na bogów bowiem zbytnie wykazywali zainteresowanie dziewczętami i chętnie też raczyli się miejscowym trunkiem, a wtedy zaiste trudno było za­liczać ich do istot wyższego rzędu. Stopniowo więc stracili wiele z respektu dla cudzoziemców, a chociaż ciągle jeszcze odczuwali strach przed nirrn7T;o przecież w uczucie to mieszać się zaczęła i odrobina pogardy.

Namiestnicy azteccy znowu domagali się danin i P° obozie hiszpańskim chodziły słuchy, że niektóre osady Totonaków korzą się z powrotem przed wysłannikami

Motecuhzomy. Wszystko to mocno niepokoiło komen­danta. Z trudem tylko utrzymywał dyscyplinę wśród załogi zdemoralizowanej, bezczynnością. Niewiele skut­kowały napomnienia, by żołnierze nie spoufalali się z Indianami i unikali wszelkich zadrażnień. Z zado­woleniem więc Escalante przyjął wiadomość, iż na­miestnik aztecki Quauhpopoca, zawiadujący terena­mi na północ od Villarica, pragnie złożyć wizytę i od­dać hołd.

Zgłoszenie to przychodziło bardzo w porę i mogło w pewnym stopniu odrestaurować gasnący u Totona­ków prestiż Hiszpanów. Ponieważ jednak droga do kastylijskiej osady wiodła przez ziemie buntowniczych Indian, Quauhpopoca prosił o przysłanie czterech bia­łych, których osłona gwarantowałaby mu przejście przez niebezpieczny kraj. Escalante me podejrzewając podstępu wyraził zgodę.

Po drodze wszakże Hiszpanie wraz z towarzyszącymi im Totonakami wpadli w zasadzkę. Dwóch Kastylij- czyków legło w pierwszym ataku, dwaj pozostali okry­ci ranami salwowali się ucieczką. Wiadomość o wiaro- łomstwie Quauhpopoki wywołała niepohamowany gniew u Escalantego. Natychmiast zorganizował kor­pus ekspedycyjny i na czele czterdziestu żołnierzy ru­szyli by przykładnie ukarać zdrajcę. Z Hiszpanami .szło dwa tysiące Totonaków. Ale dowódca kastylijski, zdaje się, zaniedbał nakazanych środków ostrożności lub też wysłani na zwiady sprzymierzeni Indianie spi­sali się, być może świadomie, źle. Z kolei i ten oddział dał się wciągnąć w zasadzkę, a Totonaćy z samego po­czątku natarcia AzfekÓw- poszli w rozsypkę, pozosta­wiając garstkę białych wobec przygniatającej przewa­gi liczebnej nieprzyjaciela.

Ośmiu Hiszpanów odniosło ciężkie rany, jeden z nich Argiiello dostał się do niewoli, gdzie zresztą zaraz wy­

zionął ducha, a głowę jego odesłano do Tenochtitlanu, Wykrzywione męką śmierci rysy zmarłego były tak przerażające, że Motecuhzoma nie pozwolił głowy tej złożyć bogom w ofierze i kazał ją wynieść poza obręb miasta. Oddział hiszpański zmuszony był wycofać się do Vera Cruz, gdzie wszyscy ranni, w tym komendant Escalante, po paru dniach zmarli. Pierwsza poraż­ka doznana przez Hiszpanów z rąk Azteków wywarła przygnębiające wrażenie w osadzie, a relacja o niej przyniesiona przez indiańskich gońców, którzy pota­jemnie przekradli się do stolicy, wzburzyła Korteza.

Równocześnie Tlaxcalanie uzyskali informacje o taj­nej naradzie wojennej, jaka miała się odbyć u Mote- cuhzomy. Podobno kapłani nastawali, by przerwać do­stawy żywności dla Hiszpanów, zniszczyć tamy dzielą­ce miasto od stałego lądu i po odcięciu w ten sposób odwrotu dokonać napaści na intruzów. W tym stanie rzeczy każda chwila zwłoki groziła śmiertelnym nie­bezpieczeństwem. Powtarzając więc sobie w myślach starą formułkę łacińską, iż „audaces fortuna iuvat” *, Kortez w towarzystwie Alvaradów, Luga, Sandovala, Velázqueza, obojga tłumaczy udał się na rozmowę z Motecuhzomą. Żołnierzom polecił zatrzymać się przed siedzibą monarchy, po czym po dwóch, trzech wcho­dzić niepostrzeżenie do pałacu. Władca Azteków uprzejmie przyjął Hiszpanów. Był tego dnia w wyjąt­kowo dobrym usposobieniu, wesół i skłonny do żartów. Toczyła się więc lekka, pełna uśmiechów rozmowa. Kiedy jednak Kortez stwierdził, że dość już żołnierzy zebrało się w sali, zmienił raptownie ton i w ostrych słowach oskarżył Motecuhzomę o zdradę, żądając przy* kładnego ukarania bezpośrednich winowajców. Zasko­

czony Motecuhzoma wyparł się wszelkiego współudzia­łu w napaści na Escalantego i wyraził gotowość spro­wadzenia Quauhpopoki i innych naczelników, aby dcjść prawdy. W tym celu zdjął z palca królewski pierścień z wizerunkiem „Kolibra z Południa” i oddał go jedne­mu z urzędników z poleceniem sprowadzenia winnego przemocą, gdyby ten nie usłuchał rozkazu.

Ale gdy Kortez zażądał, by aż do wyjaśnienia spra­wy zamieszkał z Hiszpanami w pałacu Axayacatla, Motecuhzoma zatrząsł się z oburzenia i z pogardą od­rzucił propozycję. Po zdecydowanym naleganiu wyraził gotowość oddania jako zakładników syna i córek. Dys­puta się przeciągała, obecni zaś dygnitarze meksykań­scy nié taili gniewu. Znudzony bezpłodną wymianą zdań, niecierpliwy i gwałtowny Juan Velâzquez de León zawołał wreszcie tubalnym głosem:

|S Wasza miłość, po co tracić czas. Zabrać go, a w razie oporu wykończyć na miejscu!

Zaniepokojony groźnym tonem Motecuhzoma spy­tał Marinę, co znaczą słowa rozsierdzonego wojaka. Dziewczyna poradziła monarsze, by bez dalszego opo­ru udał się do kwatery Hiszpanów, gdzie nic mu nie grozi, bo w przeciwnym razie rozjuszeni Kastylijczycy rozniosą go ha mieczach.

Twarz króla poszarzała z trwogi, w oczach jego za­szkliły się łzy. Starając się ratować resztę godności monarszej, oświadczył, że pójdzie z Hiszpanami, ale nie na rozkaz, tylko z własnej woli.

Przyniesiono lektykę. Załamany władca otoczony ofi­cerami Korteza po raz ostatni przekraczał próg swego pałacu. Na podworcu zdumieni tym widokiem Aztecy przyjęli groźną postawę, ale Motecuhzoma pośpieszył z wyjaśnieniem, że dobrowolnie zamierza spędzić kilka dni z Hiszpanami. Tak powiedział król, ale na twarzy ^iejednego dworaka "zadrgał szyderczy uśmiech.

171

V W\ X

\

W pałacu Axayacatla zachowane zostały wszelkie, po- zory. Wydawać się mogło, że Motecuhzoma posiada na­dal pełnię władzy. Otoczony był dworem i nałożnica­mi, przyjmował poselstwa z dalekich stron, wydawał rozkazy i orzeczenia sądowe. Nie zmieniony pozostał także ceremoniał i . porządek dnia króla. Nikt jednak w Tenochtitlanie nie łudził się co do prawdziwej jego roli. Gęsta hiszpańska straż stojąca u wnijścia do kom­nat zajmowanych przez króla rozwiewała wszelkie złudzenia. Nie Motecuhzoma też, lecz Hiszpanie sądzili Quauhpopokę. Po krótkiej komedii procesowej został on wraz z trzema innymi naczelnikami skazany na stos. W tym samym dniu spotkał Motecuhzomę naj­większy z dotychczas przeżytych despektów. Zaraz po wydaniu wyroku zjawił się u niego Kortez w towa­rzystwie żołnierza niosącego żelaza. Hiszpan ostrym to­nem oświadczył, że Motecuhzoma zasłużył tak samo na śmierć, ale daruje mu życie, choć dla należnej po­kuty zakuć go musi w kajdany.

Upokorzony król zalewał się łzami, bolejąc nad nie­szczęsnym losem. Tymczasem jego czterej wierni słu­dzy konali powoli straszną śmiercią na stosie ułożonym ze strzał, włóczni i pocisków indiańskich. Po zakoń­czeniu każni Kortez osobiście rozkuł Motecuhzomę, ten zaś szlochając dziękował Hiszpanowi za to jak za naj­większą łaskę. Wtedy Kortez, zdjęty prawdopodobnie litością, oświadczył monarsze, iż może wracać do swe­go pałacu.

I stała'się rzecz dziwna. Motecuhzoma nie chciał opuścić Hiszpanów. Tę trudno zrozumiałą decyzję nie­którzy próbują wyjaśnić rolą, jaką w tej chwili ode­grał podobno Aguilar. Miał on rzekomo, tłumacząc propozycję Korteza, dodać, że kryje się w niej podstęp

i że skoro tylko król opuści hiszpańską kwaterę, zo­stanie zamordowany przez żołnierzy. Wydaje

wszakże, że nie w tej naciąganej opowieści, lecz w ko­deksie honorowym Anahuaku kryje się tajemnica po­stępku króla. W pojęciach indiańskich dostanie się do niewoli było równoznaczne ze śmiercią. Jeniec szedł na ołtarz ofiarny, jeżeli zaś nawet bywał dobrowolnie puszczany przez zwycięzcę, dotykała go śmierć cywil­na, tym pewniejsza, im wyższe piastował stano­wisko.

Część

druga

NOC

Rozdział osiemnasty — SPISEK C AC A MY

Noc zapanowała nad ogrodami Texcoco. Za dnia ol­śniewające bielą budowle starej stolicy Acolhuan od­cinały się teraz burą plamą śród głębokiej czerni. Strzeliste wieżyce licznych teocalli wyciągnęły się vi siny pion i gubiły gdzieś w górze. Z jeziora i mocza­rów odezwały się chrapliwe głosy wodnych kruków. Zawtórował im syczący chrap śpieszącego do swych pieleszy królewskiego orła, a w tę kapelę ptactwa wpadł zaraz zgiełkliwy rechot żabiego plemienia. Umilkł już dawno głos kapłanów przeciągle obwiesz­czający zachód słońca. Zmęczone spiekotą dnia miasto odpoczywało leniwie. Z rzadka tylko gdzieniegdzie między listowiem przebłyskiwały mdłe światełka po­chodni.

W olbrzymim parku królewskim milczenie mącił skrzyp żwiru, którym pokryte były ogrodowe ścieżki, a roztrącanego teraz nerwowym krokiem Cacamy. Mło-

w

dy władca był wyraźnie zdenerwowany. Chodził szyb. ko tu i tam, srebrną laską ze złotą głowicą postukiwał gwałtownie, gubiąc rytm kroków. Chwilami zatrzymy. wał się nad jakimś egzotycznym krzewem i piersią chwytał w płuca przenikliwą woń.

Cacama — „Niedojrzały Kaczan Kukurydzy” — roz­myślał, ale nerwowy krok nie pozwalał mu regulować biegu myśli mąconych gmatwaniną wspomnień z nie­dawnej przeszłości. Kiedy zmarł Nezahualpilli, nie Ca- camie z porządku dziedziczenia tron się należał. Pra­wym spadkobiercą był najstarszy z synów — Coana- coch, Motecuhzoma jednak już od dawna nie uznawał zasad równorzędności w trójaliansie. Pan Meksyku uważał się za władcę świata i wykorzystując okolicz­ność, że „Poszczący Książę” nie wskazał następcy, przeforsował wybór Cacamy, przyrodniego brata Coa- nacocha, pewien, iż młodzieniec okaże się w jego rę­kach uległy.

Z wyborem Cacamy nie chciał pogodzić się inny z braci, Ixtlilxochitl. Rozgorzała tedy wojna domowa, która doprowadziła do podziału państwa. W nadziei pozyskania tronu Ixtlilxochitl ofiarował później swej usługi Kortezowi, a Cacama był tym, który pierwszy] u wrót miasta witał hiszpańskiego wodza. Dziś wszak­że Motecuchzoma jest jeńcem i powolnym narzędziem w twardych dłoniach komendanta białych, a Ixtlilxo- chitl gotów zostać jego zaprzedanym sojusznikiem. Ca­cama dość ma zatem powodów do obaw. Coraz gwał­towniej skrzypiał żwir pod stopami władcy Texcoco, coraz mocniej stukała o ziemię srebrna laska króla. Cacama przystanął na moment, kroki przecież nie [ milkły, tyle że szły teraz od strony pałacu. Cacama | odwrócił się, na próżno usiłował przebić oczyma za­słonę nocy. Z mroku dobył się komy głos dworaka:

Już są, panie.

__ Wszyscy? — głos króla drga lekko.

Wszyscy, o panie.

Rzeczywiście byli już wszyscy. Jest więc pan Tlaco- panu i Cuitlahuac, przybył rządca Coyoacanu i włady­ka Matlatzinco, bardzo popularny wśród ludu i słynny

i ambicji brat monarchy Azteków. W wielkiej komna­cie królewskiego dworu stali dumni panowie z naj­wyższych rodów szczepu Tenochca. Zaległa cisza. Przez otwory okienne wpływał wieczorny powiew i cień z płonących łuczyw znaczył się drgając na sędziwych ścianach stołecznego pałacu.

W milczenie wpadł wysoki, rwący się trochę z po­czątku, lecz potem jak spiż dźwięczny głos młodzieńca w królewskim płaszczu:

Panowie wielkiego narodu Tenochków, wojowni­cy w setce bitew nie pokonani, przyjaciele i krewni, hańba, po trzykroć hańba wam i hańba mnie.

Obecni poruszyli się i zaraz znów zesztywnieli.

Nie pokonani przez wroga, a przecież przestaliśmy już być władcami Anahuaku. Pan Motecuhzoma, któ­rego imię rzucało postrach od wschodu do zachodu słońca, został porwany i znajduje się w niewoli. A wszakże my nie rozbrojeni. Nie łudźcie się i niechże on sam was nie oszukuje, iż niewola jego dobrowolna

| jest gościną. Hiszpanie mają czelność wydawać rozka­zy, bo ten, co winien nami rządzić, słucha ich, jak po­wolna niewiasta słucha męża.

Cacama nie był mówcą, głos mu się łamał, rzucał urywane zdania.

Bogami ich mienił — ciągnął — kazał bramy miasta otworzyć, a teraz sam zamknięty. Połączyć siły | uwolnić władcę albo... W Meksyku dość ludzi do ko­rony.

W sali wszczął się pomruk. Cuitlahuac zakrzyknął:

Na ołtarze białych! Bogowie łakną ich krwi!

1 \W

mmmau

Inni potakiwali. Przenikliwe głosy ostro krzyżowały się w zgęstniałym od dymu pochodni powietrzu.

Ponura twarz Cacamy jaśniała dziko w krwistym5 świetle kaganków. Oddychał ciężko i wodził tryumfal- nie wzrokiem po zebranych. Klasnął w dłonie. Zza kotary wysunęli się słudzy, niosąc czarki wypełnione ciemnym, gęstym płynem.

Cacama podniósł w górę rzeźbiony w srebrze roz- truchan i rzekł:

Pijcie, przyjaciele. To święte przez kapłanów spo­rządzone octli. Pijcie.

Czekajcie, panie Texcoco. — Mazacoyotzin, wład­ca Matlatzinco, milczał do tej pory, nie łączył swego głosu z wrzawą klątw. Nie mniej od innych nienawi­dził Hiszpanów, lecz kiedy Cacama mówił, że są w Me­ksyku ludzie godni królewskiej copalli, twarz Maza- coyotzina skurczyła się gniewnie. Są, na pewno są, ale nie Cacama.

Czekajcie, panie — powtórzył mocnym głosem. Podniesione do warg czarki powoli opadły. Wszyscy

z napięciem czekali słów jednego z najznamienitszych panów Anahuaku. Cienie na ścianach rozedrgały się fantastyczną arabeską.

Głos Mazacoyotzina brzmiał sucho i twardo:

Młodości zwyczajem jest mówić przed myślą. Wiek dojrzały myśli godzi ze słowem. Czy napaść na Hiszpanów to nie śmierć dla władcy Azteków? Prze­cież biali mają go w swym ręku. Czyż więc nie należy wprzódy wtajemniczyć w te plany Motecuhzomyi ostrzec go, zanim...

Szmer protestu przerwał mowę dumnego pana, ale u większości protest ten był pełen szacunku i respek­tu. Jeden tylko Cacama pogardliwie zauważył, że uprzedzić Motecuhzomę, to to samo, co ostrzec Hisz­panów.

Władyka Matlatzinco nie wypił ofiarowanej mu czar­ki z krwią Kastylijczyka. Wymówił się ważkimi po­wodami i opuścił pałac królów Acolhua. Niemłody ka plan Quetzalcoatla w milczeniu przysłuchiwał się ob ­radom, teraz podszedł do podpitego Cacamy i odcif *a- jąc go na bok, powiedział:

Ciemna jest noc, pan Matlatzinco może zbłą­dzić...

Nie bój się, zna drogę, da sobie rade — nie zro­zumiał Cacama.

Kapłan wzruszył ramionami i ponie .nał rozmowy. Jeszcze tej samej nocy Motęc'.nzoma wiedział o wszystkim, wczesnym zaś rankieni spisek nie był tajny

i Kortezowi.

Konkwistador z właściwa sobie gwałtownością chciał zaraz maszerować na Texcoco, ale tu wmieszał się Mo- tecuhzoma. Bunt bez jego wiedzy przyjął jako osobistą obrazę. Wysłał do bratanka posłów z rozkazami. Caca­ma wszakże przyjął wysłanników drwinami, nie szczę­dząc obelg dla hiszpańskiego jeńca1. Poniżeń gotowa­nych mu przez własnych poddanych nie mógł ścier- pieć pan Azteków. Autorytet jego był już wprawdzie mocno nadwątlony, ale na dworach miast-państewek Anahuaku miał on wciąż jeszcze zauszników. Niejeden dostojnik z Texcoco był na jego tajnym żołdzie. Zresz­tą sam Cacama nie stanowił najlepszego kandydata na wodza powstania, jego buta i młodzieńcza chełpliwość me jednały mu przyjaciół. Aztecy obawiali się nawet, że zwycięstwo Cacamy zmieni układ sił w Anahuaku na niekorzyść Tenochków. Biegły tedy w intrygach Motecuhzoma zwołał naradę najbardziej oddanych do­stojników...

; W parę dni później ciemną nocą po cichej toni wód

I jeziora Texcoco sunęły dwa duże czółna pełne uzbro-

I jonych wojowników. W sporej za nimi odległości pły-

nęła mniejsza łódka, w której siedziało trzech star- I szych mężczyzn. Pióra wioseł rozcinały bezszelestnie I mroczną taflę i statki ślizgały się szybko po spokojnym I jeziorze. Wreszcie przed wioślarzami wyrosła czarna pręga znaczących brzeg zarośli. Dwa pierwsze czółna zwolniły biegu, podpływały ostrożnie do lądu i w koń- cu prawie bez szelestu wsunęły się w gąszcz sitowia. Trzecia łódka stanęła w miejscu. Mijały długie minu­ty, uzbierało się ich parę tuzinów, gdy ostry chrapli­wy krzyk wodnego orła rozerwał ciszę. Woda ugięła się pod silnym uderzeniem wioseł i łódź, już bez nad­miernej ostrożności, skierowała się do brzegu. W od- 1 legł ości kilkunastu kroków od ziemi zatrzymała się znowu, a jeden z Indian powstał i przyłożył obie dło­nie do ust. Odezwał się podobny do żałosnego mucze- nia krowy ryk żaby-olbrzymki, niezmiernie rzadkiego gościa tych jezior. W chwilę potem z lądu odpowie­dział drugi taki sam głos. Na ten znak łódź podpłynęła jeszcze bliżej. Siedzący w niej Indianie usłyszeli nie­bawem od strony brzegu kroki swobodnie idącej małej gromadki ludzi. W ciemnościach zabrzmiały głośne sło­wa:

Pan Texcoco wita wysłannika wielkiego Motecuh- zomy. Bezpieczeństwo zupełne, możecie spokojnie lą­dować.

W łódce podniósł się rosły mężczyzna.

„Orzeł z Obsydianu” dziękuje panu Texcoco. Ale wokoło czyhają wrogowie i wszędzie czai się zdrada. Niechże więc odezwie się czcigodny Cacamatzin, „Orzeł z Obsydianu” zna jego głos.

Z brzegu rozległ się drwiący śmiech, a za nim padły słowa:

O panie Tlatelolco, i ja znam twój głos. Ale wiedz, że dokąd sięga moje ramię, tam nie potrzebujesz oba­wiać się zdrady.

Dalsze słowa Cacamatzina utonęły w nagłej szamo­taninie. Z łódki słychać było wyraźnie głuche razy, zduszony krzyk, żałosny jęk, łoskot padających ciał, półgłośne przekleństwa. I zaraz ucichły odgłosy bójki.

Wszystko w porządku, panie — odezwał się inny silny głos, snadź dobrze znany „Orłowi z Obsydianu”, bo łódź przybiła teraz do samego brzegu.

Mocne ramiona podały wioślarzom ciężki bezwładny tłumok. Na dnie czółna legł ogłuszony ciosem w tył głowy pan Texcoco.

Trzy czółna szybkimi uderzeniami wioseł ruszyły w drogę powrotną...

Kiedy Cacama ocknął się i zrozumiał, że rzekoma schadzka z delegatem Motecuhzomy była zastawioną nań z premedytacją pułapką, znajdował się już pod czujną strażą żołnierzy Korteza i w dodatku zakuty w dyby. Los jego rychło podzielili inni przywódcy pa­triotycznego ruchu z Cuitlahuakiem, bratem królew­skim, na czele.

Rozdział dziewiętnasty —■ BOGOWIE GROŻĄ

Garść awanturników hiszpańskich została tedy pana­mi rozległego kraju. Nominalny jego władca był jedy­nie tubą, rozkazów wydawanych przez zuchwałego do­wódcę białych.

A tupet Korteza nie miał granic. Wysyłał oficerów w towarzystwie urzędników i poborców azteckich na penetrację złotodajnych rejonów. Badał topografię kra­ju, zbierał informacje o rozmieszczeniu głównych osie­dli, o sile wojskowej różnych plemion, o ich stosun­ku do Motecuhzomy. Hiszpanie bez przeszkód buszo­wali po odległych od stolicy ziemiach, w górskich żdżarach, w korytach złotonośnych rzek szukali żół­tego metalu. Znikąd nie nadchodziły wieści o wrogiej postawie ludności. Najeźdźców ciągle otaczał nimb istot wyższego rzędu. A przecież Hemando pod maską niewzruszoności skrywał wciąż go nurtujący niepokój.

184

Ilekroć spojrzał na potężne tamy łączące miasto ze stałym lądem, nie mógł oprzeć się myśli, iż jest w pu­łapce. Niech tylko tym Indianom zechce się zerwać groble—

A na ulicach Tenochtitlanu za Kastylijczykami bie­gły ciężkie, pochmurne spojrzenia mieszkańców. Obec­ność śmiertelnych wrogów Azteków — sprzymierzeń­ców z Tlaxcali — nie sprzyjała tworzeniu się atmo­sfery przyjaźni. Informacje Mariny były skąpe — dziewczyna niewiele ich zbierała. Wobec niej nawet usta gadatliwych niewiast indiańskich sznurowało mil­czenie. Kortezowi więc ciągle się wydawało, że siedzi na beczce prochu...

Musi za wszelką cenę umocnić swą pozycję. Jest rze­czą wątpliwą, czy Motecuhzoma w pełni zdaje sobie sprawę, czego odeń żąda Hiszpan. Ale poniżony władca na wszystko się zgadza. Więc w cztery strony świata bieżą szybkonodzy posłańcy. Do stolicy ściągają wo­dzowie sprzymierzonych szczepów, namiestnicy podbi­tych prowincji, gubernatorzy i rządcy ziem na samych rubieżach imperium. Wypadki w Tenochtitlanie nie były im obce, ale wieść gminna_ nie zawsze równała się bezstronnej relacji. Teraz dopiero wasale dumnego monarchy zrozumieją, jak nisko upadł pan Anahuaku, którego jedno skinienie nieledwie wczoraj jeszcze wy­znaczało historię ludów mieszkających między dwoma oceanami. Tak oto w piękny poranek majowy roku 1520 spełnia się akt groteski. Motecuhzoma wraz z naj­wyższymi dostojnikami składa formalny hołd poddań- czy. Butne imperium staje się lennem obcej zamor­skiej korony. Nie jest to przecież uroczystość ani pod­niosła, ani radosna. Po twarzach wielu Indian płyną Izy nie ciepłych wzruszeń, lecz bólu i goryczy...

Świat feudalny niezmierną przywiązywał wagę do zewnętrznego blichtru ceremonii prawno-państwo-

185

wych, Kortez jednak nie byłby sobą, gdyby tej okazji nie wykorzystał także dla celów już zupełnie przy­ziemnych. Pod stopy Hiszpana walą się hałdy cennego I kruszcu, wspaniałe naszyjniki z wisiorami, naramien­niki, bransolety, opaski i kolce, złota blacha nagolen­ników, przedziwne wyroby nie znanej Europie sztuki jubilerskiej, kunsztownie wymodelowane w żółtym metalu ptaki, ryby, owady i kwiaty, misterne ozdoby, złoto w sztabach i grudach, perły i drogie kamienie, królewskie klejnoty z turkusów. Trzy stosy bogactw z prywatnej szkatuły sypie Motecuhzoma obcemu kró­lowi Hiszpanii. Ale konkwistador jest nienasycony — więc znów we wsze strony rozbiegają się poborcy, zno­szą daninę z podbitych miast, haracz należny panu Az­teków. Ze skarbcem Axayacatla będzie tego, nie li­cząc srebra i jubilerskich arcydzieł, na 162 000 złotych pesos, co w owych czasach stanowiło zawrotną sumę.

Trujący czad złota burzy krew, mąci jasność myśli. Żołnierze żądają natychmiastowego podziału. Kortez próbuje zwlekać, ale kiedy głośno miotane są oskar­żenia, że starszyzna rozkrada skarb, i otwarty bunt za­wisa w powietrzu, ulega. Słynni złotnicy z Azcapotzal- •co wyłamują klejnoty z artystycznych opraw — ogień trawi bezcenne arcydzieła azteckiej sztuki. Z przeto­pionych sztab odliczają królewszczyznę, jedną piątą dla Korteza. Wódz nie zapomina o załodze z Vera Cruz... Na szarym końcu zostają prości żołnierze. Bez­mierny łup w przeliczeniu na głowę wydaje się wręcz znikomy. Wartka jest krew kastylijska. Oskarżenia, kłótnie, spory dzielą wczorajszych towarzyszy broni. Popędliwe usta miotają obelgi, ręka łatwo sięga po szpadę — nie zabraknie bratobójczych pojedynków. Zamiłowanie do hazardu jest wrodzone hiszpańskiej naturze. Pojawiają się kości, skóra bębnów dostarcza

kart. Stary pałac Axayacatla zmienia się w szulerską jaskinię...

Kortez z rozmysłem pozwala wojsku utopić namięt­ności w hazardzie. Oszołomienie złotem mija rychło. Stygną serca i uspokajają się umysły. Powrót do rze­czywistości jest nieunikniony. A tymczasem rzeczywi­stość ta nie była budująca. Cień nieufności, który od samego początku kładł się na stosunki aztecko-hisz- pańskie, wyraźnie gęstnieje, nabiera mroku. W Tenoch- titlanie panuje jeszcze spokój, ale w ciszy ulic kryjel się coś złowrogiego. Miasto milczy lub szepce. Głośno ciskane są tylko obelgi. Rośnie skrycie stronnictwo wojny.

Spadający Orzeł” — Cuauhtemoc, naczelny wódz Azteków, z pogardą patrzył na nikczemną rolę Mote- cuhzomy — kukły w hiszpańskim ręku. Z dostojników narodu po dobrej woli został przy nim tylko „Orzeł z Obsydianu” — rządca dzielnicy Tlatelolco. W wię­zieniach leżeli brat królewski Cuitlahuac, Cacama i pan Tlacopanu — Tetlepanqueca. Wszyscy więc przywódcy trzech miast meksykańskiej ligi znaleźli się w niewoli najeźdźcy. Ale członkowie naczelnej rady państwowej Tenochków —'stróż Domu Oszczepów, najwyższy ka­płan, arcysędzia i administrator wód i kanałów — ukryli się w mieście. Próżno ich wzywał na narady Motecuhzoma. Woleli się znosić ze „Spadającym Or­łem”. Słynni wojownicy z bractw rycerskich także nie przekraczali progu pałacu-więzienia. W obawie przy- gan z ich strony inni pomniejsi dostojnicy tylko ukrad­kiem, bez zdradzających ich rangę kolczyków z gór­skiego kryształu, przemykali do siedziby króla Azte­ków.

Kortez ma więc powody do niepokoju. Myśl o kana­łach trapi go nieustannie, więc przy pomocy indiań­skich cieśli buduje dwie brygantyny. Z Vera Cruz do-

187

y\\\

chodzą także niepomyślne wieści. Następca Escalante- go nie jest właściwym człowiekiem na tej eksponowa- 9 nej pozycji. Zmienia go energiczny i roztropny San- j doval. Ale sam port był źle usytuowany, trzeba szu­kać innego, lepiej zabezpieczonego przed napaścią za­równo ze strony lądu, jak i morza. Więc Hernando I rzuca się w wir prac organizacyjnych.

A tymczasem w stolicy krwawy reżim sprawują ka­płani. Dzień w dzień po stopniach wielkiej teocalli spadają trupy z otwartą nożem ofiamika piersią.

Z kwatery hiszpańskiej widać wyraźnie długie szeregi nieszczęśników, prowadzonych na kamień ofiarny. Dłu­żej Kortez nie może tego tolerować. Żąda, by świąty­nię oddano na służbę boga chrześcijan. Reakcja Mote- cuhzomy jest gwałtowna, dochodzi do nieprzyjemnej wymiany zdań, a ostatnie nie do Hiszpana należy. Więc Kortez mityguje żądania — niech bodaj w jednej z wież teocalli stanie ołtarz Matki Boskiej*. Po prze­wlekłych pertraktacjach z kapłanami Motecuhzoma . daje przyzwolenie. W parę dni później z wieży aztec­kiej świątyni rozlegają się majestatyczne dźwięki Te Deum*, ale dzikie pienia na cześć krajowego boga wojny tłumią podniosłą melodię ambrozyńskiego ■ hymnu.

A Motecuhzoma wyraźnie unika Hiszpanów. Zamyka się w pokojach, odbywa jakieś tajsmnicze narady. Paź Orteguilla, ulubieniec Korteza, przydany do osoby mo­narchy, nie jest do tych rozmów dopuszczany. Z mu­rów często widać wśród azteckiego tłumu żywo gesty­kulujących kapłanów. Hernanda nawiedzają złe prze­czucia. A kiedy po kilku dniach Motecuhzoma w tonie

prawie zbliżonym do rozkazu wzywa Korteza, Hiszpan po raz pierwszy czuje się nieswojo, stając przed swym jeńcem. Grzeczność Azteka jest chłodna i wymuszona. Beznamiętnie wyłuszcza sprawę:

Oburzeni zbezczeszczeniem świątyni bogowie za­grozili, że opuszczą miasto. Sam bóg wojny przemówił do mieszkańców, żąda wypędzenia cudzoziemców bądź zawleczenia ich na ofiarne ołtarze. Cały kraj gotuje się do wypełnienia rozkazu Huitzilopochtliego. Aztecy sto­ją pod bronią. Więc...

Kortez nie wie, że meksykańscy kapłani znali sztukę brzuchomówstwa i przy pomocy „mówiących posągów” nierzadko narzucali swą wolę ludowi, ale Hiszpan zda­je sobie sprawę z powagi sytuacji i rozumie ultima­tum. Odpowie więc, że misję swoją już wykonał i tylko brak okrętów nie pozwala mu opuścić kraju. Kiedy zaś od Motecuhzomy otrzyma cieśli, potajemnie zleci San- dovalowi przewlekanie budowy statków dla zyskania na czasie. Kortez bowiem z dnia na dzień oczekuje z Hiszpanii posiłków, po które już przed rokiem wysłał Puertocarrera. Czeka więc na wieści. Wreszcie nadcho­dzą, lecz są tego rodzaju, że niebezpieczeństwo grożące ze strony Azteków wydaje się nieledwie bagatelą.

Któregoś ranka Motecuhzoma znów poprosił Korteza na rozmowę. Aztek był nad podziw wesół, co mu się ostatnio nader rzadko zdarzało. Zaraz po wymienieniu zwykłych formułek powitania powiedział:

Już moi cieśle są niepotrzebni.

Co? — Kortez nie zrozumiał.

Masz przecież osiemnaście pływających domów.

Marina tłumaczy, a Hiszpan chmurzy się z widoczną

dezaprobatą dla niewczesnego żartu. Motecuhzoma śmieje się serdecznie:

I— Patrz i przed zaskoczonym konkwistadorem

Łwija płachtę neąuenu, na której malarze azteccy ze

189

V \\\ \

zwykłym sobie realizmem odtworzyli potężną armadą u wybrzeży Meksyku.

Hernando zachowuje jeszcze tyle przytomności umy­słu, by zakrzyknąć z udaną radością:

Chwała Zbawicielowi za jego łaskę! — i wraz się żegna, bo nie jest zdolny ukryć zdenerwowania.

Tfhpirfr i oBBBBPB

iÉÍ¡&

Rozdział dwudziesty

KTO JEST BUNTOWNIKIEM?

Od lipca ubiegłego roku brak było wiadomości o po­selstwie wysłanym z Vera Cruz do Hiszpanii. Kortez nie wiedział, że Puertocarrero nie znalazł przychylne­go ucha ani u Karola, który przyjmował właśnie koro­nę cesarską, ani, co ważniejsze, u wszechwładnego szefa Rady Indii spokrewnionego z Velázquezem, bi­skupa z Burgos Juana de Fonseca. Kiedy więc w Euro­pie prokurenci konkwistadora nadaremnie kołatali do niechętnych drzwi, tu w Ameryce przystąpił do dzia­łania gubernator Kuby. Wyposażony w tytuł adelan­tada, wielkorządca sierdził się na wieść o sukcesach swego niedawnego podwładnego i teraz sposobił po­tężną silę dla ukarania „buntownika”. Trybunał Kró­lewski w Santo Domingo wprawdzie sprzeciwiał się Wszelkim krokom, które mogłyby przynieść uszczerbek

autorytetowi białych w oczach krajowców, jednakże Velśzquez był głuchy na ten głos rozsądku.

Świetnie wyekwipowana flotylla ekspedycyjna liczyła 19 statków. Na jej pokładzie znalazło się 900 żołnierzy, w tym 80 konnych, tyluż muszkieterów i 150 kuszni­ków, poza tym silny park artyleryjski i 1000 indiań­skich posługaczy. Dowództwo nad wyprawą objął Pan- filo de Narvaez. Ten pięćdziesięcioletni oficer, który zasłynął później z nieudanego podboju Florydy, był mężem o dużej odwadze osobistej, ale większej jeszcze chełpliwości i lekkomyślności. Przymioty, jakie cechu­ją wielkich wodzów, ostrożność, roztropność, dyploma­cja i dar przewidywania, były mu zupełnie obce. Na­zbyt skonny do wygód osobistych i doczesnych uciech, nie umiał trzymać ludzi w ryzach i nie był dowódcą, -za którym ludzie idą w ogień. Powtarzając mniej wię­cej ubiegłoroczny kurs Korteza, eskadra po starcie jednego z mniejszych statków, 23 kwietnia stanęła w pobliżu miejsca pierwszego lądowania Hiszpanów w San Juan de Ulloa. Wiadomość o tym piorunem ro­zeszła się po okolicy i dotarła do przebywających w okolicy trzech Kastylijeżyków, którzy z rozkazu Korteza badali bogactwa naturalne kraju. Od nich Narvaez dowiedział się szczegółów o wydarzeniach w Meksyku. Nie bawiąc się tedy w politykę, zaczął buńczucznie głosić, że celem jego jest ukaranie Korte- . -za i uwolnienie więzionego nielegalnie Motecuhzomy. Mimo niejakich trudności językowych Indianie ze zdu­mieniem rychło zrozumieli, że nowi przybysze nie są przyjaciółmi, lecz wrogami Korteza. Poszły raporty do Tenochtitlanu.

Łatwo można sobie wyobrazić alterację pana Azte­ków. Czyżby złożony przezeń Kortezowi hołd lenny był aktem wiernopoddańczym wobec uzurpatora i warcho­ła? Któż jest prawdziwym wysłannikiem potężnego

monarchy zza morza? Zapewne reszta wiary, że Kor- tez spełnia misję legendarnego Quetzalcoatla, ustąpiła H sercu nieszczęsnego władcy przekonaniu, iż padł ofiarą własnego zaślepienia. Nie ma rzeczowych do­wodów na to, by słaby, miotany wewnętrznym nie­pokojem król zamyślał o zdradzie i zemście, ale faktem jest, że polecił swoim ludziom szczodrze zaopatrzyć Narvaeza i posłał mu kosztowne podarki. Przybycie wrogiej ekspedycji nie uszło także uwagi Sandovala. Energiczny oficer miał na pobrzeżu sprawnie zorga­nizowaną służbę informacyjną, a jego indiańscy wy­wiadowcy bez trudu wśliznęli się do obozu karnego korpusu. Kiedy więc do Villa Rica weszli legaci Nar­vaeza z żądaniem poddania miasta, po burzliwej roz­mowie Sandoval zakuł w łyka księdza Guevarę i jego pięciu towarzyszy i odesłał do stolicy. Niesieni w ha­makach przez indiańskich tragarzy sztafetowym eta­pem przez cztery dni i noce, jak mówi Diaz del Castillo, „podróżowali nie wiedząc, zali to czary, zali sen”, albo­wiem „jedni ich zdejmowali z ramion, inni ich podno­sili i szli dalej w drogę”. I w ten sposób sponiewierani parlamentariusze stanęli na przedpolach stolicy.

Tymczasem Kortez przeżywał ciężkie chwile. Garść jego źle uzbrojonych i utrudzonych ludzi nie była w stanie otwarcie stawić czoła tak wielkiej sile. W do­datku niebezpieczeństwo nadciągało w chwili, kiedy Aztecy postawili mu niedwuznaczne ultimatum. Miał wreszcie powody obawiać się, że rozpowszechniane przez Narvaeza wiadomości, jakoby śpieszył z odsieczą Motecuhzomie, mogą w ramiona konkurenta pchnąć całą potęgę indiańskiego imperium. I oto lew staje się lisem. Kazał bezzwłocznie uwolnić z więzów parlamen- tariuszy, wysłał po nich konie, powitał z uprzedzają­cą grzecznością. Dwa dni ciągnęły się na ich cześć ban­kiety, pokazał im zgromadzone bogactwa, hojne czynił

Kortez był zbyt przebiegłym wojownikiem i wytraw­nym wodzem, by tego nie rozumiał. Ale stał przed niezwykle trudnym dylematem. Czekać na przeciwni­ka w stolicy — to dać czas Narvaezowi na skupienie wokół siebie wszystkich przychylnych Aztekom sił ca­łego kraju, a wtedy mur obronny pałacu Axayacatla nie będzie stanowił żadnej przeszkody dla tak zmaso­wanej potęgi. Opuścić zaś miasto — znaczyłoby albo zrezygnować z uzyskanej przewagi, albo też przez po­zostawienie załogi na straży skarbca i króla-zakładnika osłabić i bez tego już skąpe siły. I niezłomnie ufny w szczęśliwą swą gwiazdę zdobywca decyduje się na tę właśnie ewentualność, licząc, że zręczny manewr taktyczny oraz rozprzężenie w szeregach przeciwnika przechyli szalę losów na jego stronę.

We wrogiej stolicy, mieście, które wyraźnie grozi białym i żąda ich odejścia, które dostarcza coraz ską­piej i coraz niechętniej żywności, Kortez postanawia pozostawić niewielką załogę. Wszystkiego 140 ludzi, w tym potencjalnych stronników don Velazqueza. Parę dni mija na wznoszeniu barykad i umacnianiu słabszych punktów obronnego wału. Z Tlaxcali przy­chodzą zapasy kukurydzy i innego prowiantu. Motecuh- zoma wie o zamiarach Korteza, proponuje 5000 wo­jowników, ale nieufny Hiszpan odrzuca tę pomoc. Przypomina sobie natomiast o Chinantekach. Ten za­mieszkały na* południowy wschód od Choluli dziki szczep wzdragał się płacić trybut Aztekom i niedawno- wysłał do Korteza poselstwo z ofertą sojuszu. Szeroko w Anahuaku słynęła broń wojowniczych Chinante- ków — bardzo długie włócznie z obsydianowymi os­trzami u obu końców.

Do nich pchnął teraz wódz hiszpański jednego 1 żoł­nierzy z prośbą o 2000 wojowników i 300 włóczni obi­tych miedzią zamiast obsydianu.

podarki. W wesołej pogwarce przy kielichu rychło zdo- był ich serca. Dowiedział się, że Narvaez nie jest po. pularny, nie cieszy się szacunkiem własnych oficerów. Wreszcie odesłał księdza Guevarę z towarzyszami, Oprócz listów do namiestnika Velazqueza, w których Kortez proponował współpracę, zabrali cenne dary dla różnych wojskowych, osobistych znajomych konkwi­stadora. Także sprytny pater Olmedo z kieszeniami wypchanymi złotem i pismem do przyjaciela Korteza Andresa de Duero wybierze się w tę samą drogę.

Listy zastały Narvaeza w Cempoali, gdzie namiestnik rozbił kwatery. Drwinami i szyderstwem przyjął do­wódca ofertę Korteza. Ale opowiadania o cudach me­ksykańskiej stolicy, o bogactwie i pięknych niewolni­cach kortezowskiej drużyny, elokwencja i szczodro­bliwość Olmeda niemało fermentu zaszczepiły w umy­sły żołnierzy. Większość oficerów otwarcie opowiada­ła się za przyjęciem propozycji Korteza i czyniła sar­kastyczne uwagi na temat gołosłownych przechwałek swego dowódcy. W końcu rozwścieczony Narvaez wy­rzucił z obozu patra Olmedo, którego uważał za głów­nego sprawcę powstałego zamieszania.

Cempoalańczycy w lot się zorientowali, że ci Hiszpa­nie są wrogami pierwszych teule. Narvaez odebrał gru­bemu kacykowi kosztowności dane mu na przechowa­nie przez Korteza, ale królik Cempoali miał duży dar przystosowywania się do okoliczności. Chociaż cierpła mu ze strachu skóra, gdy słyszał, iż Narvaez idzie na ratunek Motecuhzomie, to przecież i tym Hiszpanom nie szczędził jadła i wszelkiej pomocy. Ale zdemora­lizowanemu oddziałowi wszystkiego było mało. Bez­karny gwałt i rabunek szedł ich śladem. Liczni więc zbiegowie indiańscy kryli się w mury Villa Rica, skąd Sandoval ponaglał listami Korteza do niezwłocznej akcji.

W Tenochtitlanie pozostał Pedro de Alvarado. Świet­ny żołnierz, mąż pięknej postawy i nie znającego trwo­gi serca, zdobył dużą popularność u Indian, którzy dla płowych włosów nazywali go Tonatiuh, co znaczy „Słońce”. U samego początku wyprawy przysporzył on sporo kłopotów, teraz więc Kortez zaklina go, by mitygował wrodzoną swą porywczość i kierował się rozsądkiem. Wreszcie w połowie maja przygotowania zakończono. Cała artyleria, proch, prawie wszystkie konie i większość muszkietów pozostały w stolicy, j Garść ludzi, ledwie 80, niemal bez bagażu, z ciężkim sercem opuszcza Tenochtitlan.

Południową groblą marsz wiedzie na Cholulę. W Rzy­mie Anahuaku, noszącym jeszcze ślady zeszłorocznych spustoszeń, radosne spotkanie. Czeka tu Veldzquez de León ze 130 żołnierzami. Ten bliski krewny gubernato­ra Kuby, wysłany niedawno w celu kolonizowania re­jonów leżących nad zatoką Campeche, nie wahał się ani chwili, kiedy doszedł go goniec.

W pobliżu Tlaxcali dołączył do pochodu pater Olme- do, a opowiadania księdza o stanie umysłów w obozie przeciwnika dodały otuchy gromadzie śmiałków. W stolicy sprzymierzeńców — zasłużony odpoczynek. Senat rzeczypospolitej wystawił kilkutysięczny od­dział posiłkowy. Ale Tlaxcalan, zawsze gotowych iść w bój z Aztekami, nie obchodziły wewnętrzne spory białych. Dezerterują tak masowo, że po paru dniach Kortez odesłał pozostałą niewielką ich resztę.

W iście księżycowym krajobrazie wulkanicznych osypisk i rumowisk Nauhcampatepetl (Cofre de Perote), w małej miejscowości Panganeguita, nowe spotkanie. Dzielny Sandoval przywiódł załogę z Villa Rica i sie­dmiu dezerterów z obozu Narvaeza. Tu także przybył' Chinantekowie z włóczniami, które mają być straszli' wą bronią w walce przeciwko kawalerii.

A dufny Narvaez na dobre rozgościł się w Cempoali. Gnuśnie upływał mu czas i nic sobie nie robił z na- pominań grubego kacyka. Ną, próżno dowódca indiań­ski malował mu zręczność wojenną Korteza, jego prze­biegłość, męstwo i kunszt strategiczny. Namiestnik drwił sobie z tych przestróg. Jedyne, na co się zdobył, to proklamowanie wojny ogniem i mieczem do ostat­niego tchu oraz wyznaczenie dwóch tysięcy pesos na­grody za głowę Korteza oraz wysłanie doń nowych listów z pogróżkami. A Kortez jest już niedaleko. Nie­całe cztery legua od Cempoali spotyka go poselstwo wiozące listy. I jacyż to posłowie... Andres de Due­ro — stary wspólnik Hernanda z Kuby, i ksiądz Gue­vara.

Narvaez lekceważy przeciwnika. Rzeczywiście liczeb­nie nie jest on najmocniejszy. Kortez ma tylko 266 lu­dzi i zaledwie pięć koni, bardzo mało muszkietów i kusz, zbroja w rozpaczliwym stanie, ale potargany bawełniany kaftan kryje serca stalowe, wilcze i nie­złomne.

Wśród wilgotnego upału początków pory dżdżystej zmęczona i głodna drużyna staje nad niewielkim stru­mieniem, nazwanym swego czasu od wielu znalezio­nych tu czółen indiańskich — Río de Canoas: Stąd raptem mila do Cempoali. Tu wódz zarządził odpoczy­nek. Nie trwał on długo. Wraz ze zmrokiem nadeszła gwałtowna tropikalna burza. Zygzaki błyskawic orały czarne niebiosa. W powietrzu unosiło się przeciągłe echo gromów. Wymarzona pora do nocnej napaści. Przemówienie Korteza jest krótkie, światło błyskawic raz po raz ukazuje męską twarz wodza. Ostatnie sło­wa płomiennej oracji: „po zwycięstwo!” — podchwy­tują gromko junacy Kastylii, a ich bojowy okrzyk Przygłusza huk bijącego gdzieś opodal gromu. Nieduży strumień, teraz burzą przemieniony w porywisty po­

tok, wyrywał kamienie spod stóp brodzących, którzy, posługując się włóczniami, z trudem utrzymywali rów­nowagę. Nie wszyscy. Dwóch Hiszpanów uległo zdra­dliwemu nurtowi. Ich towarzysze stoją już na przeciw- 1 nym brzegu. Niedaleko stąd w ciemnościach natkną się na straże Narvaeza. Jeden z wartowników ucieka i do uśpionego miasta niesie krzyk alarmu. Próżne są obawy Korteza, że zastanie Cempoalę przygotowaną do obrony. Oficerowie ukryci przed nawałnicą w przy­tulnych izbach nie uwierzą strażnikowi, oskarżą go

o tchórzostwo, o to, że widział zjawy...

A oddział tych zjaw już kroczył cichymi uliczkami zaspanej stolicy Totonaków. Kortez nie pojmował tak karygodnego niedbalstwa przeciwnika. Tylko z wieży teocalli, głównej kwatery namiestnika, jedno nikłe światełko sączyło mdły blask. Lekko jak hufiec du­chów kroczyła drużyna Korteza, ale duchy tej nocy były w zbroi. Jej szczęk ktoś wreszcie słyszy, zapewne spóźniony indiański przechodzień. Dopiero wtedy krzyk przerażenia stawia obóz na nogi. Błyskają latarnie. Panfilo de Narvaez budzi się z gnuśności. Padają energiczne rozkazy. Ale jest już za późno. Zle w nie­widocznego przeciwnika mierzone działa biją na oślep. W kilka chwil pozbawione są kanonierów i obrócone przeciwko tym, których miały bronić. Zarechotały muszkiety. W rozgardiaszu nocnej bitwy plątała się komenda. Mieszały się hasła: „Santa Maria!” — trwoż­liwe i słabe obrońców, oraz donośne „Espíritu San­to!” — napastników.

Sandoval już opanował schody świątyni, ale na gór­nej platformie Narvaez z garstką najwierniejszych to­warzyszy nie chce słyszeć o pardonie. Dach teocalli jest z łatwo palnego materiału, ogień wykurza nie­szczęsnego dowódcę i ranny ciężko w oko pchnięciem włóczni wpada w ręce Sandovala. Wieść o losie na­

miestnika biegnie szybko. Jego żołnierze skwapliwie składają broń i wkrótce z całej ekspedycji pozostaje tylko 40 kawalerzystów dzięki temu, że właśnie pa­trolowali drogi wiodące do Cempoali. Na wiadomość

o przegranej bitwie wrócili, bez oporu oddając się w ręce Korteza.

O świcie zwycięski wódz odebrał przysięgę wierności od armii Narvaeza. Nikt się nie wzdragał. Tylko sam Narvaez wraz z jednym z najbardziej nieprzejedna­nym oficerów pozostał w kajdanach. Kiedy się jednak zupełnie rozwidniło, dysproporcja między łachmania­rzami z Tenochtitlanu a świetnie wyekwipowanymi ludźmi Narvaeza była tak uderzająca, że wielu z nich tłumaczyło swą pochopność złożenia broni... owadami. Migot tysięcy meksykańskich świetlików — cocuyo

wzięli mylnie za błysk muszkietów. Ale zwycięzca był także w nie lada kłopocie. Wzmocnienie własnej siły militarnej to dla niego sprawa życia i śmierci. Musi być wszakże zupełnie pewien nowych ochotni­ków. Wątpliwe bowiem, czy drugie z nimi starcie za­kończyłoby się tak gładko. Jego weteranom brakowa­ło broni i wierzchowców. Decyzja Korteza, żeby zwró­cić pokonanym wzięty na nich łup wojenny, budzi jawne oburzenie. Wzmoże się ono jeszcze, kiedy kon­kwistador zagarnięte przez Narvaeza złoto rozdzieli także między jego ludzi. Podboju Meksyku dokonuje zdobywca orężem i oracją. Orężem bije wroga, mową próbuje trafić do rozsądku przyjaciołom.

Stanie się w końcu tak, jak chce tego wódz, ale mal- kontenctwa nie usunie. Sięga więc znów po tylekroć już stosowaną metodę. Z 200 ludźmi posyła Franciska de Lugo do Vera Cruz, mają tam opanować flotę Nar­vaeza, zedrzeć z okrętów takielunek, a ładunek prze­nieść do Cempoali. Taki sam oddział pod Diego de Or- dásem kieruje w celu kolonizowania Coatzacualco,

199

a Velśzqueza de León do Panuco nad Zatoką Meksy­kańską. W każdej i drużyn obok żołnierzy Narvaeza znalazło się 20 najbardziej niezadowolonych wetera­nów.

Ale, jak często w historii tej wyprawy, przezorny i chytry plan pokrzyżowały nowe wiadomości, tak po­sępne i przerażające, że przy nich wczorajsze niebez­pieczeństwo grożące od strony armady Velśzqueza dziś już się wydało tylko dziecinną igraszką.

Rozdział dwudziesty pierwszy — TANIEC ŚMIERCI

...W czasach bardzo odległych w pobliżu Tollan, koło Coatepec, na Górze Węży, żyła pobożna, oddana czci bogom niewiasta Coatlicue, to jest „Ta, Która Nosi Wężową Skórę”, matka „Czterystu Mieszkańców Po­łudnia” i córki jedynaczki Coyolxauhqui — „O Twarzy Tatuowanej Grzechotnikami”. Pewnego razu, jak mia­ła w zwyczaju, pokornie zamiatała świątynię. Gdy wieczór już nadchodził, gdzieś z góry spadł przed nią pęk pysznych piór, kula wielobarwna. Coatlicue, nie chcąc przerywać pracy, schowała kolorowe pióra za zapaskę. Kiedy zaś podłoga świątyni zalśniła czysto­ścią, świątobliwa niewiasta wyprostowała zgarbione ramiona i sięgnęła za zapaskę, by się piórom przyjrzeć. Ale ich już nie było. Coatlicue nic nie rozumiała, za­raz jednak pojęła, że jest w ciąży. Stanu tego ukryć nie mogła. Zauważyli to rychło jej synowie. Zdumieli się bardzo i opanował ich gniew.

201

Najbardziej zaś gniewa się ich siostra Coyolxauhqui która ciągle powtarza, że matka wstyd i hańbę na nich sprowadza.

Coatlicue bolą słowa dzieci. Martwi się i smuci, ogar- nia ją lęk. Pociesza ją jednak głos syna, który ma się narodzić:

Nic się nie bój, wiem, co należy zrobić.

Serce Coatlicue przestaje trzepotać, opuszcza ją lęk.

Tymczasem w czterystu braciach gniew coraz sroż- szy wzbiera. Siostra gniewu tego nie łagodzi, jeszcze go podsyca. Z ust jej co chwila padają słowa: hańba i śmierć. W końcu bracia postanawiają zgładzić matkę, jej życiem zmazać osławę, jaką wniosła w ich rodzinę. Stroją się jak do bitwy, malują ciało w kolory wojen­ne, włosy przetykają piórami, gotują broń do walki.

Ale jeden z nich — Cuahuitlicac — pozornie tylko trzyma z rodzeństwem. Udaje się do tego, co ma się narodzić — a imię jego „Koliber z Południa” — i o wszystkim mu donosi.

A ten na to rzecze:

Czuwaj pilnie, czuwaj bacznie. Wiem, co robić.

Bracia ruszają w pochód wojenny. Idą butni, wiatr

wieje pióropuszami na ich głowach i roztrząsa papie­rowe ozdoby, w które się przybrali. Idą z bronią lśnią­cą wojennymi kolorami.

Cuahuitlicac wszedł na wierzchołek góry i oznajmił:

Widzę ich. Już idą.

Huitzilopochtli rzecze:

Dobrze kieruj wzrok. Gdzie są teraz?

Już w Tzompantitlan. Już na Plaży Wężowej.

Już na Przednim Tarasie'. Już na Stoku Góry.

Patrz dobrze, gdzie są teraz? — odzywa się zno­wu Huitzilopochtli.

Już dochodzą do szczytu. Wiedzie ich Coyolxauh­qui. Już są tu!

I w tejże chwili rodzi się Huitzilopochtli. Sięga po broń, przybory i ozdoby wojenne. Już dzierży w ręku bambusową tarczę — tehuehueli, przetykaną orli­mi pióry, już trzyma luk i strzały z błękitnego tur- kusu, maluje lica kolorem zwanym „barwiczką dziec­ka", już głowę zdobi mu panasz z kosztownego puchu kolibrów, już wielkie złote kolce obciążają mu uszy. Prawą nogę miał nie obutą, a na lewej sandał zdobny w pióra. Błękitem powleka mocarne uda i krzepkie ramiona. Sosnową pochodnią zapala groty. Już tnie Coyolxauhqui w szyję, głowa złej dziewczyny pada na stok Wężowej Góry, martwe jej ciało toczy się po urwisku i rozpada na strzępy. A Huitzilopochtli znów się do boju sposobi. Atakuje braci, pędzi ich przed so- | bą i ściga. Uciekają w dół, to znów pną się w górę.

I Czterystu braci, a za nimi on, „Koliber z Południa”.

I Biegną przed nim w popłochu jak oszalałe z trwogi I nędzne króliki. Cztery razy biegiem opasują Wężową Górę.

Na próżno chcą go przerazić łoskotem grzechotek, nadaremnie za tarczą szukają osłony. Huitzilopochtli ich ściga i dogania, razi i kłuje, tnie i przeszywa. Ściele się gęsto trup braci.

Już dosyć! Daruj! — rozlega się wreszcie ich bła- I galny krzyk.

Koliber z Południa” pracy nie przerywa, z coraz większą furią atakuje. Nieliczni tylko wymykają się karzącej dłoni i uchodzą w odległe rejony...

Bóg opiekuńczy azteckiego plemienia, krwawy Huit­zilopochtli, nie zajmował jednak pierwszego miejsca w panteonie Anahuaku. Zeusem meksykańskiego Olim­pu był Tezcatlipoca, pan nieba i ziemi. W Tenochtitla- nie miał on żyjącego reprezentanta w postaci doro­dnego młodzieńca bez skazy na ciele, któremu odda­wano bałwochwalczą cześć, kornie na jego widok przy-

203

k. \\ v, \

padając do ziemi. Młodzieniec ten ubrany bogato miał prawo siadania na momuztli — boskiej lawie ka­miennej, na której nawet królom spoczywać nie było wolno. Czas spędzał na praktykach religijnych i oto­czony zawsze czeredą dworaków żył wśród kwiatów i muzyki. Rolę żywego bóstwa pełnił przez jeden rok. Na dwadzieścia dni przed upływem terminu dostawał do towarzystwa cztery hoże dziewczyny noszące imio­na boginek miłości, wiosny, pól i wegetacji. Ostatnie dni upływały mu na hucznych bankietach. Wreszcie stawał u stóp wielkiej teocalli i wchodząc powoli na górę, na każdym ze stopni porzucał jedną ze swoich ozdób. W końcu już nagi przystępował do kamienia ofiarnego, gdzie czekali nań ofiarnicy. W niewiele chwil później trup jego spadał po schodach świątyni, a miejsce zabitego zajmował nowy na jeden rok, żywy bóg.

W końcu miesiąca T o x c a 11, czyli w maju, świę­cono uroczyście narodziny opiekuńczego boga Azteków i w tymże czasie umierał młodzieniec — żywe wciele­nie „Dymiącego Zwierciadła”. Święto to obchodzono na dziedzińcu wielkiej teocalli, a połączone z panto­mimą i rytualnym tańcem widowisko stanowiło tea­tralne misterium, w którym oczywiście nie brakowało ofiar ludzkich. Taniec, muzyka, śpiew i poezja składa­ły się w sumie na prymitywny, dziki balet operowy. Ciało boga, ulepione w wielkości naturalnej z ciasta, zdobiono w boskie atrybuty. Czterystu młodzieńców z najszlachetniejszych domów odgrywało mitologiczną rolę starszych braci Huitzilopochtliego. W tym roku uroczystości przypadły w parę dni po opuszczeniu przez Korteza miasta, a Tenochkowie obrażeni profa­nacją ich świątyni pragnęli nadać im szczególnie uro­czysty charakter. Udział więc w nich wziąć miała młodzież najbardziej arystokratycznych rodów stolicy-

Motecuhzoma uprzedził Hiszpanów o święcie, Alvara­do zaś przystał na nie pod warunkiem, że uczestnicy nie będą mieli przy sobie broni i zrezygnują z ofiar ludzkich, na co zgodzili się kapłani.

I nadszedł dzień uroczystości. Na Dziedzińcu Bogów, wyłożonym kamienną płytą, zebrał się barwny tłum, strojny w pyszne pióra i klejnoty. Już posąg Huitzilo­pochtliego, ustawiony na łożu z gałęzi „krzewu koli­brów”, osnuwa gęsty opar kopalu bogów — teoco- palli. Głuchy głos wielkiego bębna rytmicznie roz­rywa powietrze, a posępny ten ton podejmuje wydrą­żony walec drewniany teponaztli i bity raz po raz pałeczkami poddaje tancerzom takt matowy i po­ważny. Wpada weń przenikliwy świst kościanych gwizdków, ostry dźwięk glinianych fletów, bojowych muszli i łowieckich rogów. Kapłani intonują pieśni monotonne, bez kadencji, pienia złowróżbne, groźne, które zdają się przechodzić w paroksyzm wojennego wyzwania. Długi wąż tancerzy gnie się dookolnym ro­zedrganym ruchem. Dwóch koryfeuszy stojąc w miej­scu obraca się w oszałamiającym tempie, w przeciw­nym kierunku obiega ich pstry korowód. Chwilami muzyka cichnie i milknie, słychać wtedy tylko jeszcze stłumiony jęk wielkiego bębna. Z uszu, policzków i ję­zyków kaleczonych ostrym cierniem boskiego kaktusa spływa krew. I znów pieśniarz wysokim głosem into­nuje werset. Węższe koło tancerzy wyrzuca raz wraz tę samą nogę to znów ramię. Drugi i trzeci krąg przy­śpiesza taneczny bieg. Furkocą w powietrzu pióropu­sze, dźwięcznie drżą złote ozdoby. Gęsty mroczący zmysły dym kadzidlany osnuwa mgłą Dziedziniec Bo­gów. W przyćmionym słońcu ekstaza ogarnia tancerzy. Oddani dzikiemu rytmowi, porwani zgiełkiem muzy­ki, która przynosi zapamiętanie, nie wiedzą, co się Wokół nich dzieje. Nieszczęśni synowie narodu Tenoch-

ków nic już nie widzą. A tymczasem dzisiaj właśnie* potrzebne są otwarte oczy...

Ściana Wężowa” — Coatepantli otaczała ka- miennym murem labrowanym w gady — stąd na- I zwa — dziedziniec ze świątynią meksykańskiego pa- I trona. Cztery jego wyloty obsadzają Hiszpanie. W bra- I mie Orła, wiodącej na wielki plac, na którym stały pa- I łace Axayacatla i Motecuhzomy, szczególnie rojno sta- I ją Kastylijczycy. Wielu z nich z orężem w ręku groma- I dzi się „Na Tyłach Pałacu”, skąd wiedzie szlak do Tla- I copanu, we wschodniej bramie zwanej Zwierciadłem I Węży także ich niemało, tłoczą się również w północ- I nej, która wychodzi na Tepeyacac i zwie się „Ostrzem I Strzały”. Hiszpanom towarzyszy silnie zbrojny tłum I Tlaxcalan. Nie widzą tego Aztecy. Kwiat ich młodzie- I ży w orgii tańca, w oparach kadzideł, w kaskadzie I hymnów i dzikiej muzyki nie ma dziś oczu i uszu. I Usłyszy i zobaczy, kiedy będzie już za późno. Przenik- I liwy dźwięk nie z orkiestralnego arsenału Tenochtitla- I nu wibruje w powietrzu, przeszywa wrzawę azteckiej kapeli. I wraz cichnie. Zaraz ręce bijące w bęben od­skakują od tułowia. Świst mieczy nadaje uroczystości inny rytm. Setka Hiszpanów i dzikie wilki z gór Tlax- cali rzucają się z dobytą bronią na półnagą rzeszę. świętujących. Pada gęsto indiański trup. Krzyk prze­znaczonych na śmierć uderza w powietrze. Już bruk śliski od strug rozlanej krwi. Próżna ucieczka w bra­my, a wspinać się na mur nadaremna praca, bo ucie­kiniera zdejmuje zeń długa lanca. Skryć się pod zwał zwłok — może się uda, ale z trupów oprawcy zdzie­rają ozdoby, biada ci więc, jeśli źle udajesz zmarłego. „Krew wojowników płynęła jak woda... z krwi podno­sił się odór jak ze spalenizny, a wnętrzności były wszędzie porozciągane” — pisał anonimowy świadek ówczesnych wydarzeń. Niedobitki chronią się w do­

mach kapłanów, skąd wyciąga ich niesyte mordu żoł- dactwo.

Tymczasem krzyk mordowanych przeleciał przez wielkie miasto z jednego krańca w drugi. I stamtąd już nadciąga krzyk inny, potężniejszy, który tłumi jęk i skargę konających, krzyk rozpaczy, wściekłości i ze­msty. Łódkami z dalekich dzielnic płyną wojownicy, bez rozkazu powstaje stolica i już na dziedziniec świą­tyni wali się lawina strzał, dzirytów i kamieni. W bra­mie Orła tłoczą się zlani posoką Hiszpanie i czereda krwią upojonych sprzymierzeńców. Ratunku szukać muszą w murach pałacu, skąd ogień armatni wstrzy­ma na krótko ataki rozwścieczonych mścicieli. Wstrzy­ma na tyle tylko, ile trzeba czasu, by z Dziedzińca i Bogów zebrać ciała pomordowanych synów, braci i oj­ców. Nie było omal rodziny w Tenochtitlanie, która nie opłakiwałaby straty bliskiego. Kilkuset młodzień- I ców i kapłanów padło przed wizerunkiem boga, które­mu tym razem przecież miano nie składać ofiar. Niecny czyn Alvarada wykopał przepaść, jakiej nic I już nie wyrówna. Na próżno pod wieczór tego fatalne- I go dnia „Orzeł z Obsydianu” próbował z tarasu uspo- I koić wzburzonych Meksykanów. Gniewu ludu, ugo- I dzonego boleśnie, nie ukoją już słowa i obietnice. I W ciągu kilku dni zginęło siedmiu Hiszpanów i mnó- I stwo sprzymierzonych, prawie wszyscy zaś biali po- I nieśli różne obrażenia. Potem jednak ataki się kończą, I &le gęsty pierścień czujnych wart otacza pałac. Wszyst- I kie drogi doń i kanały obsadzone ćmą wojowników. I Każdy, kto chce opuścić hiszpańską redutę lub do niej I się z zewnątrz dostać, oddaje życie w kamiennym gra­dzie albo pod nieubłaganym ciosem maczugi. W samym mieście stronnicy Motecuhzomy są tropieni, osaczani i gubieni. W tym prawdziwym polowaniu przyznaje i Aztek-Anonim: „wielu pokutowało za nie spełnione

czyny; ci, którzy przez ślepotę zostali zamordowani pokutowali nie za swoje winy”.

Tenochkowie głodem chcą wziąć oblężonych. Gęstym wałem w milczeniu otaczają stary dwór Axayacatla a tymczasem ich bracia wznoszą barykady, kopią na przejściach wilcze doły, palisadują ulice, pogłębiają kanały, zwężają groble.

Alvarado żałuje. Żywności i wody zaczyna nie do­stawać. Alvarado żałuje, ale nie rozpamiętuje. Ten dzikiego serca konkwistador nie ma dziś czasu na my­śli o dniu wczorajszym. Ale historia nie mogła przejść do porządku nad jego zbrodnią. Sam sprawca tłumaczył się później, iż otrzymał informacje, jakoby święto miało być sygnałem do generalnego powstania Indian, którzy w pobliżu poukrywali broń. Być może istotnie takie wiadomości przynieśli chciwi mordu Tlaxcalanie. Argumenty Alvarada, który powoływał się także na to, że wbrew zakazowi Indianie gotowali się do złożenia krwawych ofiar, nie wytrzymują kry­tyki. Gdyby tak być miało, dlaczego Hiszpan nie pod­niósł wobec Azteków zarzutu zdrady i dlaczego nie pokazał dowodów rzeczowych w postaci owej rzekomo skrytej broni? Wydaje się, że źródeł tej okrutnej rzezi w innych należy szukać przyczynach. Załoga hiszpań­ska w coraz wyraźniej niechętnym mieście nie czuła się pewnie. Alvarado i jego towarzysze nie wiedzieli nic o losie Korteza w nierównym starciu z siłą Nar- vaeza, mieli prawo mniemać, że rozpuszczane przez uzurpatora wieści, jakoby śpieszył z odsieczą Motecuh- zomie, mogą skłonić Indian do otwartego powstania. Samowolny i brutalny Tonatiuh pomyślał więc, że po­wtórka krwawego wyczynu szefa z Choluli ostudzi nie­wczesne zamiary Azteków. Nie zastanawiając się tedy dłużej, skorzystał ze świetnej sposobności, jaką ®u dał świąteczny festyn tubylców. Alvarado nie rozumiał

przy tym ducha narodu, z dwuznacznej postawy sła­bego władcy wysnuwał zapewne mało pochlebne wnio­ski dla plemiennego charaktem Azteków. Przeliczył się i popełnił czyn, który w obfitującej w haniebne akty historii konkwisty zajmuje niechlubnie jedno z czoło-' wych miejsc.

Dopiero teraz położenie Hiszpanów rzeczywiście stało się omal beznadziejne, a Alvarado nie wie, czy jeśli nawet jego gońcy przejdą szczęśliwie pas wrogich straży, znajdą jeszcze Korteza przy życiu i zwycię­stwie.

Rozdział dwudziesty drugi — OBLĘŻENIE

Ale posłańcy nieszczęścia przeszli kordony. Aztecy świadomie nie czynili im przeszkód. Meksykanie mieli dokładne relacje o wydarzeniach w Cempoali. Przy­gotowując się do ostatecznej rozprawy z najeźdźcami uważali, że w mieście obrażonego boga wojny najła­twiej będzie wygnieść białych. W godzinę zwycięstwa ciężki więc cios spadł na Korteza. Wódz nie tracił cza­su. Żałował, że pochopnie odesłał posiłki z Chinantla, lecz było już za późno. Wstrzymał porozsyłane oddzia­ły, pod wodzą niejakiego Rodrigo Rangre zostawił w Vera Cruz stu ludzi, chorych i rannych powierzy! opiece grubego kacyka, który znów stał się najlepszym przyjacielem. I wnet forsownym marszem ruszył do Tlaxcali. Droga prowadziła skąpo zaludnioną krainą, nigdzie nie widać oznak niepokoju, a nieliczni miesz­kańcy witali oddział życzliwie. Hernando nabierał więc otuchy, chociaż martwił go stan fizyczny armii. W bez­

210

litośnie duszym upale początków pory deszczowej zwłaszcza ludzie Narvaeza zupełnie opadali z sił, źle znosząc głód i pragnienie.

Z ulgą więc wkroczył Hiszpan do zawsze przyjaznej stolicy sprzymierzonej republiki. Zaprzysiężeni wro­gowie Azteków dysponowali szczegółami wydarzeń, przypisując winę podstępnym knowaniom Motecuhzo- my. 2000 świeżego wojownika dołączyło do europej­skiego korpusu. Setka konnych, sto kusz i tyleż musz­kietów oraz 800 zbrojnej w broń białą piechoty repre­zentowało poważną siłę militarną. Odpoczynek przy­wrócił nadwątlone siły. Nie trwał on długo, bo czas naglił, co rozumieli wszyscy.

Krótsza, bezpośrednia droga na Texcoco prowadzi górską przełęczą, wysoko położoną między wulkanami. Dziki pejzaż sierry, malowniczo pokrytej lasami pinii, cedrów i majestatycznych cyprysów, nie zatrzymuje oka zdobywców. Z dala przed nimi, skryte w zieleni gajów, leżą meksykańskie Ateny. Po zejściu ze stoków, już w ludniejszej krainie, rzuca się w oczy wyraźna zmiana stosunku do Hiszpanów. Nigdzie nie gromadzą się tłumy ciekawych, jak to czasu pierwszej wyprawy było normalnym zjawiskiem. Żywności wprawdzie jaw­nie ludność nie odmawia, lecz jej dostawy są skąpe i niechętne. W starej stolicy Acolhuan nikt nie wy­chodzi na spotkanie, mieszkańców prawie nie widać. Nawet następca Cacamy, przez Korteza na tron posa- dzony, gdzieś się ukrywa.

Dowódca nakazał dłuższy odpoczynek, niepewny, ja­kie Tenochtitlan zgotuje mu przyjęcie, chciał wejść do miasta z wywczasowanym wojskiem. Hernando stal się nerwowy, opryskliwy. Oficerom Narvaeza nakolo- ryzował wprzódy co niemiara, teraz unikał ich, jakby drążył go wstyd, nie znane mu dotąd uczucie. Wreszcie 24 czerwca dał znak wymarszu, gromadząc przezornie

ile się da żywności. Oddział kroczył znaną mu groblą na której po raz pierwszy witał go Motecuhzoma. Ale jakże uderzający dziś kontrast w porównaniu z tam. tym czasem. Nigdzie śladu żywego ducha. Nawet po- kryte barwnymi chinampami jezioro wydaje się zupę}, nie puste. Przez chwilę tylko daleko widać samotnego wioślarza w chybkiej łódce, lecz kiedy wywiadowca — niechybnie taką spełniał rolę — zauważył, iż jest przedmiotem zainteresowania, zniknął gdzieś w szu- warach i odtąd do samego miasta nie ujrzano już ani jednego Azteka.

Przygnębienie wodza, który w Cempoali roił sny

0 tryumfalnym wjeździe do Tenochtitlanu, udzieliło się wojsku. Z pochyloną głową żołnierz szedł znojnym,, opornym krokiem. Bez radości zbliżał się do wielkiego miasta, z każdym przebytym metrem groźniejszego, Kortez znał się na psychologii tłumu, więc z przymu­sem otrząsając się z ponurych myśli, uderzyć kazał w trąby. Na ich dźwięk, daleko rozniesiony po wodzie, za chwilę z miasta odpowiedziała artyleryjska sal-1 wa — to Alvarado dawał znak, że jeszcze żyje. Przy­śpieszono marsz. Już oddział mijał pierwsze domy. Stolica aztecka wydawała się zupełnie wymarła — w pustynnej ciszy słychać tylko tupot kopyt końskich

1 żołnierskich butów, szczęk europejskiego oręża. Nie widać ani jednego Indianina, a przecież Hiszpanie nie mogli oprzeć się wrażeniu, że ciąży na nich gorą­ce, nienawistne spojrzenie tysięcy wrogich oczu nie­widzialnych za szparami w murach mijanych bu­dowli.

Za przybywającym oddziałem śpiesznie zamknęły si? bramy pałacu Axayacatla, ale powitanie nader przy' pominało żegnanie się przyjaciół przed czekającą i®1 ciężką próbą. Z pierwszych indagacji Kortez w lot g| zorientował, że nie sprowokowany Alvarado samorzut'

nie dokonał okrutnej rzezi. W obecnym stanie rzeczy niepodobna było jednak wyciągać konsekwencji, cały więc gniew porywczego zdobywcy spadł na głowę nie- I szczęsnego Motecuhzomy, z którym wódz nie chciał się w ogóle widzieć, a w rozmowach z oficerami nazwał go parokrotnie psem.

Kortez nigdy nie miał jeszcze tylu i tak dobrze uzbrojonych ludzi, ale sytuacja nie była wesoła. Roz­ległe komnaty kompleksu budynków pałacowych za­pewniały schronienie białym, lecz posiłki indiańskie zmieścić się tam nie mogły. Sprzymierzeńcy musieli więc rozlokować się w prowizorycznych szałasach na dziedzińcach bądź też spędzali noce pod gołym nie­bem. Tlaxcalanom, przyzwyczajonym do znacznie su­rowszego klimatu gór ojczystych, mimo dżdżystej pory nie sprawiało to szczególnych niedogodności. Wzmoc­nione szańce i ufortyfikowane mury tworzyły niezłą warownię i przy istniejącym zapasie amunicji można się było trzymać długi czas. Ale wręcz źle wyglądała sprawa aprowizacji. Po przeszło miesięcznym oblęże­niu kończyły się zapasy żywności, jeszcze gorzej było z pitną wodą, w którą Meksyk zaopatrywał się ruro­ciągiem | Chapultepec. Na szczęście odkryto na tere­nie pałacowym kilka cystern i studzien, jednakże przy­bycie | Kortezem ponad trzech tysięcy ludzi pogarsza­ło wielce i tak smutny w tym względzie stan rzeczy. Przywieziony prowiant nie na długo mógł wystarczyć. Wódz zażądał przeto od Motecuhzomy otwarcia tar­gów i zapewnienia pełnych dostaw. Upokorzony i mro­czny król wyznał otwarcie, że nie wierzy w skutecz­ność swoich rozkazów. Poradził przy tym, żeby zwoł­ać jego brata Cuitlahuaka, zamieszanego w spisek Ca- canay. Obecnie po rozmowach z Motecuhzomą miał on wyrazić gotowość podjęcia się roli pośrednika w zała­godzeniu sporu.

Na próżno Kortez czekał na jego powrót. Ambitny I pan głęboko nosił w sercu doznane krzywdy i oferu-1 jąc swe usługi zamyślał o srogiej zemście. Radośnie I przyjęty przez Azteków, stanął na czele walczących. I Cuitlahuac podczas niewoli dobrze poznał Hiszpanów, I ich siłę i słabości i teraz tę wiedzę oddał bez reszty I w służbę narodu. Milczące miasto niepokojem napa­wało Korteza, a bezczynność nie leżała w naturze kon- I kwistadora. Wysyłał więc na wszystkie strony patrole, I pchał gońców z listami do Villa Rica, rozrzucał indiań- I skich szperaczy. Nie myliły go złe przeczucia. Nim I minie pół godziny, zwiadowca wróci z przerażającym | meldunkiem, że zwodzone mosty zostały zerwane, a In- | dianie gotują się do napaści. W niewiele minut potem I nadbiegł ciężko ranny Hiszpan, wysłany z małym od- I działkiem Tlaxcalan do pobliskiego Tlacopanu, skąd I miał sprowadzić córkę Motecuhzomy i inne Indianki— I żony oficerów. I na tej drodze most był zburzony, j I a chmara dzikich wojowników napadła na patrol, za- | bijając wszystkich Tlaxcalan. A przecież wokół pała.- | cu panowała zupełna cisza. Strach ma wielkie oczy — wie o tym wódz, a zależy mu bardzo na dotarciu do I Tlacopanu. Sie więc Diego de Ordasa z kilku konnymi i paru setkami żołnierza.

Niedaleko uszedł oddział. Rannemu Hiszpanowi nie strach malował przesadne obrazy. Ledwie Ordśs zna­lazł się w głębi szerokiej ulicy, nagle z tarasów oko­licznych domów lunął na nich grad pocisków, a rów­nocześnie wyrosły jak spod ziemi tłum półnagich wo­jowników z ogłuszającym wrzaskiem runął na zasko­czonych Hiszpanów. W pierwszym starciu kolumna straciła osiemnastu ludzi, dowódca odniósł ranę, a stłoczeni i pozbawieni swobody ruchów żołnierze w ciasnej walce wręcz próżno rąbali sobie przej- i ście...

Tymczasem do pałacu Axayacatla od strony miasta dobiega gęstniejący głuchy szum, niczym stłumiona dalą groźba rozjuszonego morza. Minęło kilka chwil i już w polu widzenia ukazuje się ciemne mrowie Az­teków. Padają krótkie, męskie rozkazy. Trzynastu ka- nonierów pochyla się nad wyrychtowanymi działami, muszkieterzy i kusznicy zajmują pozycje przy zawcza­su przygotowanych strzelnicach. Przeraźliwy gwizd unosi się nad pstrą chmarą, przyśpieszającą biegu. Po­wietrze już ciemnieje od kamiennych grotów...

I wtedy plunęła artyleria. Śmiercionośny grzmot tar­gną! murami Tenochtitlanu, w oparach dymu błyskał długą strugą ogień muszkietów. Atak załamuje się na moment, ale wnet znów się zwierają ulice wyżłobione w żywej masie. Straszliwy ryk wojenny potężnieje i mimo gradu kul nieprzyjaciel podbiega pod pałac. Słychać rozkazy wodzów indiańskich: — Pod mur! Pod mur! — tam mniej im straszny ogień broni palnej.

I na Hiszpanów wali się lawina strzał i pocisków. Na dachach sąsiednich domów ustawieni znakomici pro- carze i wyborowi miotacze a 11 - a 11 szczególnie duże szkody zadają załodze. Nieustanne salwy obrońców po­kotem kładą dziesiątki napastników. Po trupach po­ległych towarzyszy pną się w górę Tenochkowie. Wsparci o dzidy usiłują sforsować niezbyt wysoką przeszkodę, ale ledwie który wystawi nad nią głowę, już pada rozpłatany cięciem tlaxcalańskiego miecza lub ginie od kuli nieomylnego Strzelca. Nie dbają o śmierć mężni synowie Anahuaku. Wiedzą, że polegli w boju pójdą do rozkosznego domu słońca, gdzie przemienieni w boskie kolibry spijać będą błogi nektar niebiańskich róż. Tratując więc konających braci, nowe zastępy idą tą sarm drogą śmierci i wieczystej chwały...

I tak zażarty bój trwał nieustępliwie naokoło pałacu, ze wszystkich naraz stron atakowały azteckie watahy.

Cofający się w upartej walce Ordśs stawić musiał czo- ło wrogowi nacierającemu z tyłu i od frontu, i | boków. Stracił jeszcze kilkunastu ludzi, zanim do zbawczej bramy wykuł przejście. Walka ciągnęła się I długie kwadranse, a obrońcy z zimną wprawą zawo­dowców odpierali stale wszystkie szturmy. Daremnie * ciężkimi belami Indianie usiłowali dokonać wyłomu. 1 Walący się gęsto trup utrudniał Aztekom poruszanie się po esplanadzie. Wreszcie ataki słabną, fala napast- ników ustępuje, odchodzi, rozpływa się bokami, cich- ! nie wrzawa wojenna. Zmęczona załoga oddycha swo- I bodniej. Na zakurzone twarze wybiega uśmiech, roz­luźniają się zesztywniałe z napięcia muskuły.

Nie na długo. Albowiem fala indiańska cofnęła się po to tylko, by zebrać więcej sił, i zaraz jeszcze wściek­le jszy jej przypływ uderza o mury. I nagle krzyk prze- j rażenia roznosi się wśród obrońców. Indianie sięgnęli I po ogień. W śmiałym skoku przez otwory strzelnicze j wrzucają płonące żagwie. Płonące strzały kierowane dłonią wprawnych łuczników nieomylnie trafiają w drwniane obudowania i prowizoryczne blokhauzy wzniesione przez Tlaxcalan. Karminowy język płomie­nia pełga złowieszczo, liże wyschłe bierwiona, przerzu­ca się na pobliskie budynki. — Wody! — podnosi się krzyk. Ale wody jest niedostatek. — Ziemią gasić! — wołają inni. Kamiennego pałacu Axayacatla nie ima się żywioł, ale zewnętrzne przybudówki i umocnienia z łatwo palnego materiału nie stawiają mu oporu. Zie­mią pożarowi tamy się nie położy. Trzeba zerwać część ochronnego muru — do wyłomu sami ręce przykłada­ją obrońcy. Plująca śmiercią armata i silny czworo­bok muszkieterów wzmacniają pas obronny. Kurz, dym i czerwone języki płomieni biją wysoko w górę. Te- nochtitlan dygoce od grzmotu wystrzałów i wojennego ryku swoich synów, który ścichnie dopiero nocą. Nocą

nie przespaną przez białych. W blasku gwiazd żołnierze gorączkowo naprawiali uszkodzone mury, wzmacniali słabsze punkty. W miejscach szczególnie na pożar na­rażonych przygotowywali piasek. Stolica także tej nocy sposobiła się do boju. W cieniach mroku Indianie usuwali z przedpola walające się trupy. Gotowali za­pasy pocisków. A kiedy blady świt rzucił pierwsze mdłe światło, z wysokich wieżyc setki świątyń rozległ się głos kapłanów składających ranną ofiarę i zaraz z murów ujrzano ćmę wojowników jeszcze gęstszą niż dnia poprzedniego. Tym razem wszakże w szeregach indiańskich widoczny był wojenny ordynek. Wczoraj był to tylko bezładny tłum w paroksyzmie wściekłości i szału. Dziś do walki gotowała się regularna armia. Z kwatery hiszpańskiej widziano uwijających się koło swych oddziałów dowódców, strojnych w emblematy odniesionych zwycięstw. Rozpoznawano także sylwetki kapłanów. Cuitlahuac zdążył już ściągnąć z Iztapala- panu wojowników i osobiście objął kierownictwo nad operacjami.

Kortez przykładał do Azteków miarę własnych do­świadczeń, zdobytych w walkach z Tlaxcalanami. Liczył, że podobnie jak wtedy, przy niepomiernej prze­wadze uzbrojenia męstwo i nieustępliwy atak zatryum­fują nad prymitywną strategią opartą na masie. Wczo­raj, zamknięty w murach, był w niekorzystnej sytua­cji obrońcy. Dziś wyjdzie w pole i jedną energiczną szarżą pokaże, kto jest panem Tenochtitlanu.

Kiedy więc Aztecy zbliżyli się na odległość strzału,, a dobrze wymierzona salwa położyła ze czterdziestu wojowników, otwarły się bramy. Jak burza wyskoczył Kortez na czele konnych, a za nim ruszyło paruset. pieszych i kilka tysięcy indiańskich posiłków. Furii natarcia nie zdzierżyli Meksykanie. Ginąc od włóczni i mieczy, miażdżeni ciężką podkową krótko tylko trwali

w śmiertelnym zwarciu i wnet poszli w rozsypkę. Nie była to jednak paniczna ucieczka porażonych. Zaraz znaleźli schronienie za wielką barykadą, skąd kąsali Hiszpana. Równocześnie z tarasów okolicznych domów setki lżejszych pocisków i ciężkich głazów spadały na żołnierzy Kastylii. Z bocznych zaś ulic coraz nowe ko­horty wojownika szarpały oddział nagłymi wypadami. Długi czas ciągnęły się mordercze zmagania, a atak Hiszpana nie zdobywał terenu. Dopiero ostrzał wypro- wadzonych z fortu dział rozbił szaniec i otworzył dro- j gę. Tymczasem nieprzyjaciel zerwał mosty, łączące po­szczególne budowle, aby więc dom jakiś zburzyć czy podpalić, trzeba było wchodzić w kanał o zboczach I stromych i pod gradem ciosów wymierzanych z da­chów walczyć z flotyllą indiańskich łódek. I tak dzień cały zszedł na pojedynczych potyczkach, małych bit­wach o każdy punkt. Wojownicy azteccy z absolutną pogardą śmierci wskakiwali z tyłu jeźdźców na konie, a już na ziemi, ranni, uściskiem słabnących ramion starali się krępować wierzchowcom ruchy. I chociaż Hiszpan wszędzie był zwycięski, to przecie jego prze­ciwnik nigdzie nie poniechał pola. A kiedy pod wie­czór głodny i w dodatku boleśnie ugodzony w lewą rękę Kortez dał sygnał odwrotu, miał znów Azteków na karku przez całą drogę do samych bram.

Nocy tej, wbrew odwiecznym zwyczajom ludów Ana- huaku, Indianie nie dali oblężonym spokoju. Wpraw­dzie nie ważyli się na szturm, ale raz po raz oddzia­ły śmiałków podchodziły pod mury, wyrzucały na chybił trafił pociski, miotały obelgi i krwawe groźby.

Nocą tą w pobliskim zwierzyńcu szczególnie często ryczały dzikie zwierzęta.

Słuchajcie'. Słuchajcie! — wołali Aztecy. — Be­stie już dwa dni jeść nie dostały — tym lepiej sma-

kować im będą wasze ciała. Ofiarnicy szlifują ostrza noży. Techcatl — kamień ofiarny, czeka na was, nędznicy.

Od rana znów nie słabnące ataki. Kortez poniechał dziś wycieczki. Bez pomocy machin oblężniczych bez­nadziejne wydawały mu się walki uliczne. Rzemieśl­nicy więc gorączkowo sposobili wysoką wieżę drew­nianą poruszaną walcami i zabezpieczoną przed tak nękającymi pociskami z dachów. Machina ta zaopa­trzona w otwory strzelnicze dla armaty, kusz i musz­kietów mogła pomieścić 25 żołnierzy. Prace konstruk­cyjne nie dały czasu na działania zaczepne. Aztecy nie pozwolili odebrać sobie inicjatywy. Bezustannie przez cały dzień w kilkunastu jednocześnie punktach usiłowali sforsować mury za pomocą drabin i wiąza­nych włóczni. Mimo czujności obrońców w pewnym miejscu udało się napastnikom wedrzeć do środka, ale tylko w niewielkiej liczbie. Zostali co prawda wybici, ale wydarzenie to stropiło załogę.

Wśród Hiszpanów nie brakowało zawołanych zabi­jaków i obieżyświatów, weteranów krwawych wojen, którzy potykali się z fanatyzmem Maurów i bezprzy­kładnym zuchwalstwem janczarskich oddziałów sułta­na, wszyscy jednak zgodnie byli zdania, że takiego le­kceważenia śmierci i nieludzkiej zaciekłości w walce, jaką zademonstrowali Aztecy, świat jeszcze nie wi­dział. Podobne myśli nachodziły Korteza. Dzień cały doglądał budowy machiny, czuwał nad obroną i w razie potrzeby śpieszył w najbardziej zagrożone miejsca. Czynił to wszystko jakby automatycznie, daleki od bieżącej chwili. Wieczorem zaś, kiedy wróg odciągnął od murów, konkwistador wezwał do swojej komnaty księdza Olmedo i Marinę.

Rozdział dwudziesty trzeci — SM1ERC INDIAŃSKIEGO WŁADCY

Noc 26 czerwca 1520 roku była cicha i łagodna. Az- tecy po całodziennych atakach o zmierzchu, starym zwyczajem, wycofali się na spoczynek, zbierając siły na dzień następny. Miriady gwiazd lśniły na granacie nieba, rzucając blade światło na upiorne w mrokach bezksiężycowej nocy sylwetki wspaniałych budowli Tenochtitlanu. W obozie Hiszpanów nikt nie myślał

o śnie, wykorzystując przerwę w działaniach wojen­nych na gorączkową naprawę uszkodzonych fortyfi­kacji.

Ociężałych powiek Motecuhzomy nie sklejał sen. Dziewiąty król Meksyku krążył niespokojnie po roz­ległej komnacie i w niczym w tej chwili nie przypo­minał gniewnego pana, co oznaczało jego imię w języku nahua. Syn Axayacatla ciężki miał wczoraj dzień. I najwyższej wieżycy pałacu obserwował szyki bitew­ne poddanych. Widział oficerów w grubym na palec bawełnianym pancerzu, w metalowej zbroi osłaniają­cej korpus, lędźwia i część ramion. Z hełmów ich po­wiewały na wietrze wspaniałe pióropusze. Widział pro­stych żołnierzy, którzy nagość swą kryli pstrym kolo­rem barw wojennych. Migotliwy połysk lanc i krót­kich oszczepów — tlacochtli — skrzył się w słońcu po­łudnia tak samo jak wtedy, kiedy on osobiście w dzie­więciu wielkich wyprawach wiódł ich na podbój pod­zwrotnikowych krajów, do dzisiejszej Nikaragui, Gwa­temali, Hondurasu, lub kiedy krwawo uśmierzał rebe­lię w Tehuantepec. Okrutny bóg wojny — Huitzilo- pochtli — prowadził raz jeszcze zastępy Azteków na bezlitosną rozprawę. Ale tym razem Motecuhzoma nie stał na czele kohort wojowników — on, który kiedyś sam był przecież arcykapłanem tego boga mordów i pożogi wojennej.

Władca jęknął z rozpaczą i przystanął nieruchomo, załamując ręce na piersiach w geście bezradności. Po­woli obrócił twarz ku wschodowi, skąd według prasta­rej legendy powrócić miał Quetzalcoatl — „Skrzy­dlaty Wąż” — boski nauczyciel ludów Anahuaku.

A tymczasem przybył stamtąd Hernando Kortez, a z nim tchnienie okrutnego losu zawisło nad całym Te- nochtitlanem.

Motecuhzoma od dawna przeczuwał nieszczęście i złorzeczył losowi. Na próżno setki i tysiące dymią­cych serc, wydzieranych kamiennym nożem z piersi jeńców, wznosili kapłani ku słońcu. Hekatomby ofiar

nie pomagały. Bóg wojny odwrócił zagniewane 8 1 od dawnego ulubieńca i arcykapłana. Motecuhzoma 1 rzucił się w odmęt rozkoszy i uciech. Najpiękniejsze ' dziewice azteckie otwierały mu ramiona, ale daremne było głuszenie złych przeczuć i niepokoju wewnętrz­nego warem krwi i cielesnych wzruszeń. Zła gwiazda zawisła nad Meksykiem. Cóż z tego, że ten, według ] wyrażenia Prescotta *, Ludwik XIV barbarzyńskich potentatów Nowego Świata, otoczył się przepychem, etykietą i ceremoniałem iście burbońskim; cóż z tego, że arystokracja uginała kolana na jego widok, skoro rak niepokoju toczył go od wewnątrz, a nie mógł go zabić ani rozpustą, ani szalonym, nie znanym przedtem u Tenochków despotyzmem.

Nie tylko bogowie, ale i ludzie zaczynali się odeń j odwracać. Motecuhzoma jednak, choć czuł niełaskę bo­gów, nie zdawał się rozumieć ludzi. A dawno już prze­stał być ulubieńcem tłumu. Surowość przechodziła u niego coraz częściej w okrucieństwo; pogarda wobec ! nisko urodzonych wzbudzała głuchą, tłumioną tylko wierzeniami religijnymi nienawiść. Zabobon zaś rów­nocześnie mącił jasność myśli polityka i wodza.

Dawno już wiedział, że to ńie Quetzalcoatl ze swym orszakiem powrócił do kraju, ale mistyczny lęk wciąż paraliżował jego energię wobec Korteza. Oburzał się, lecz zachował absolutną bierność, gdy Alvarado wy­mordował kwiat meksykańskiej szlachty. Czy jest to jednak tylko potęga zabobonu, która pęta jego wo­lę i osłabia serce? Czy nie powtarza się stale w histo­rii fakt, że przedstawiciele klas posiadających zawsze są gotowi wysługiwać się wrogowi ojczyzny i zdra­dzać interes narodowy dla osobistych celów? A Mote-

cuhzoma już się upoił haszyszem władzy i chce przy niej pozostać, bodaj jako wasal dalekiego króla Hisz­panii...

Brzask uderzył w ściany pałacu. W oddali zamaja­czyła kędzierzawa czupryna wulkanu Popocatepetl. Niebawem po wyżynie Anahuaku rozleją się zwycię­skie strugi słońca. Rósł dzień, a z nim rozterka Mote- cuhzomy. Już do komnat króla dobiegały głosy rozka­zów wydawanych przez jego własnych oficerów. Z no­wą furią Aztecy obiegli budowlę. Motecuhzoma wie­dział, że Hiszpanie znajdują się w poważnej opresji. Dwunastu zabitych i wielka liczba rannych — to plon dnia wczorajszego. Ile takich dni przetrzymać może Kortez? Motecuhzoma bał się odpowiedzi na to py­tanie.

Uchylono drzwi. W izbie stanęła dońa Marina, która ma tę przewagę nad Motecuhzomą, że dawno już opo­wiedziała się po jednej strome, choć była nią strona zdrady plemiennej. Marina przynosi posłannictwo od swego kochanka. Zdaniem Korteza „wobec obecnego stanu rzeczy byłoby pożądane, żeby król ukazał się na murach i polecił wycofać się tłumowi, a szlachcie ka­zał zebrać się bez broni celem przedstawienia żądań jednych i drugich”.

Hernando Kortez jest nie tylko nieustraszonym kon­kwistadorem, lecz z energią wodza umie łączyć spryt i przebiegłość polityka. Wie dobrze, że Motecuhzoma gardzi plebsem, i dlatego moment ten wysuwa w swej propozycji.

Czarne oczy nieszczęsnego władcy przez krótką chwi­lę wpijają się w ciemną toń źrenic szczęśliwej kochan­ki. I potem mówi:

Czego to jeszcze chce ode mnie Malinche? Pragnę umrzeć i więcej go nie widzieć. On jest przyczyną rozpaczliweego położenia, w jakim się znajduję.

Brzmi to nie jak wybuch gniewu, lecz jak skarga Motecuhzoma i teraz myśli nie o losie ojczyzny, alé tylko o tronie.

Doña Marina znika bezszelestnie, a Motecuhzoma znowu rozpoczyna wędrówkę po opustoszałej sali. Za­raz jednak każe sługom wieść się na wieżę, by stamtąd spojrzeć na pole walki. Powtórzył się widok z dnia wczorajszego. Ale wtem błądzący wzrok Motecuhzomy zatrzymał się w jednym punkcie. Władca Meksyku ujrzał1 swój wspaniały sztandar cesarski. Opodal jakiś wojownik okryty bogatą zbroją z płytek złocistych, j w lśniącym, świetnym panaszu z bezcennych piór wy­dawał rozkazy szpadą — macuahuitl, wysadzaną kosz­townymi kamieniami.

To jego brat Cuitlahuac — wódz powstania, nowy ulubieniec tłumu. Motecuhzoma marszczy brew. Jeśli ¡ Hiszpanie przegrają, kto zostanie królem?... Dwór pa- , trzy na zastygłe w grymasie rysy pana, który nagle | czyni władczy ruch ręką... tak jak ongi:

Motecuhzoma chce zaraz mówić z Malinche.

...Ż ramion zwisa mu pyszny płaszcz królewski z pur­pury i bieli, zdobny gęsto klejnotami. Skroń okala przebogaty diadem z pereł i szmaragdów. Smukłe nogi okrywają sandały, inkrustowane drogocennym chal- chihuitl. Otoczony grupą wiernych mu arystokratów, Motecuhzoma ukazuje się w przepychu szat tronowych na tarasach pałacu, naprzeciw głównej ulicy Tenochti- tlanu. Jak za ruchem batuty kapelmistrza zamiera nagle zgiełk bitewny. Strzała pozostaje w kołczanie, kamień wypada z procy, a wyprężony do rzutu dziryt wraca z dłonią do ziemi. Nastaje nagła cisza. A potem setki półnagich postaci padają na skrwawiony bruk, notable chylą kolana lub skłaniają czoła.

Błysk tryumfu migoce w oczach Motecuhzomy, któ-

ry wodzi spojrzeniem po przedpolu i wreszcie nie bez wzruszenia zaczyna mówić:

Tak daleki jestem, wasalowie moi, od traktowa­nia jako przestępstwa poruszenia waszych serc, że nie mogą oprzeć się skłonności, by uznać was za niewin­nych. Występkiem było chwycić za broń bez mego zezwolenia, ale jest to występek waszej wierności. Są­dziliście nie bez pewnej racji, że byłem gwałtem trzy­many w tym pałacu, a chęć wyrwania z opresji wa­szego króla jest dostateczną rękojmią, by nie uważać tego zamiaru za bezprawie. Choć więc zbyt nikła pod­stawa była przyczyną waszego niepokoju — ponieważ ja jestem bez gwałtu wśród cudzoziemców, których uważacie za wrogów — uznaję, że omyłka waszych myśli i uczuć nie okrywa hańbą waszej dobrej woli.

Z własnego wyboru pozostałem z nimi i winien byłem tę uprzejmość księciu, który ich tu przysłał. Osiągną­łem już to, że się wycofują i niebawem opuszczą mój dwór. Ale nie byłoby ładnie, gdyby mnie usłuchali przedtem, nim wy mnie usłuchacie, albo żeby ich grzeczność szła przed waszą powinnością. Porzućcie więc broń i tak jak należy chodźcie do mnie, abyście, kiedy ścichnie hałas i umilknie zgiełk, byli zdolni zro­zumieć, jaką łaskę wam świadczę, i jednocześnie, co wam przebaczam. Poniechajcie przeto walki, niech ustanie wasz niepokój. Okażcie posłuszeństwem res­pekt i wierność, do których mam prawo. Obcy odjadą bez zwłoki, zapewniam raz jeszcze, a miasto wolne od okropności wojny, która je niszczy, na nowo stanie się wesołe i roześmiane, darząc swe dzieci szczęściem i po­wodzeniem...

Początkowe wzruszenie Motecuhzomy mijało w mia- rę wypowiadania tych słów, a pod koniec przemówie­nia był to znowu ten sam wyniosły absolutny władca,

1 i \\\ 1 Mi

który gardził motłochem, a na szlachtę patrzył z wv. soka.

Cisza zaległa plac, gdy umilkł król. Ze schylonych twarzy nie można było nic wyczytać. Wtem czterech notabli wystąpiło z tłumu i głosem pełnym emocji, ale stanowczym, oświadczyło, że panowie i lud zgodnie wybrali już władcą jego brata.

Postanowiono, że nie przerwie się wojny, póki nie skończy się z białymi ludźmi, którzy sprofanowali świątynie i rozlali krew aztecką. Ciała ich są ofiaro­wane bogowi Huitzilopochtli, a konieczne złożenie tej ofiary jest wypełnieniem ślubów wobec bóstw. 'Wy­baczcie więc, że będziemy dalej prowadzić walką, i bądźcie spokojni, że skoro wytępimy tych, któ­rzy was gnębią, będziemy was znów respektowai jako naszego kochanego i prawdziwego pana.

Smagłą twarz Motecuhzomy zalała łuna rumieńca. Nie zdążył odpowiedzieć, gdy tłum zafalował i rozległ się silny głos jego bratanka Cuauhtemoka:

Nie jest już królem, niech opuści koronę i berło, a weźmie się do kołowrotka i wrzeciona!

Oczy Motecuhzomy cisnęły błyskawicę, ale na próż­no gestem ręki usiłował utorować sobie drogę do słów, bo oto znów z tłumu padły okrzyki:

Tchórz, niech żyje w hańbie nędzny niewolnik J naszych wrogów! My kochamy więcej honor niż życie.

Motecuhzomie przemknęła przed źrenicami ponura wizja dnia czternastego listopada — kiedy go Kortez okuł w kajdany. Nie zdążył jednak uprzytomnić sobie całego poniżenia owych dni, gdy oto serce jego poraził okrzyk: — Zdrajca! — na jedną chwilę przedtem, za­nim strzała ukąsiła go w ramię, jeden kamień ugodził w nogę, a drugi, trafiając w skroń, odebrał mu przy* tomność.

Na ten widok przerażenie ogarnęło oblegających

i z głośnym krzykiem wojownicy azteccy opuścili esplanadę, pozostawiając dnia tego w spokoju Hiszpa­nów po to, by nazajutrz z nową werwą przystąpić do szturmu.

Tymczasem Motecuhzoma odzyskał przytomność, ale za to jak powiada naoczny świadek wypadków, stracił rozsądek. Opatrzony i leczony przez Hiszpanów, zry­wał bandaże, z uporem odmawiał posiłków. Kortez na­tomiast niewiele czasu mógł poświęcać rannemu, albo­wiem nowe niebezpieczeństwo zaświeciło w oczy za­łodze.

Opodal pałacu znajdowała się teocalla opiekuńczego boga Meksyku. Wysoka na czterdzieści metrów świą­tynia na wierzchołku, do którego wiodło serpentyną sto kilkanaście stromych schodów, miała platformę z sanktuariami bóstw azteckich. Ulokowało się tam kilkuset wojowników — przeważnie młodzież ze szkół rycerskich, lecz także wypróbowani w dziesiątkach walk członkowie bractwa orłów. Byli wśród nich tak zwani „kawalerowie słońca” z włosem na czubku gło­wy przewiązanym czerwonym rzemieniem, z którego na plecy spadało tyle szkarłatnych chwostów, ile zwy­cięstw odnieśli w boju. Mniej liczni od nich przesław­ni cuachic mieli wygoloną czaszkę, pomalowani w połowie na błękit i jaskrawą czerwień z kusym tylko kosmykiem włosów nad lewym uchem. Oznaczało to, że zabili lub wzięli do niewoli co najmniej dwudziestu wrogów. W kampaniach azteckich z reguły wystawia­no ich na najbardziej zagrożone miejsca, gdyż pod groźbą utraty honoru wojownika nie wolno im było ustąpić miejsca przed mniej niż dwudziestu przeciwni­kami. Teraz skryci na panującej nad pałacem wieżycy teocalli siali spustoszenie w szeregach obrońców, sami j niedostępni razom Hiszpanów. W tych warunkach o- brona murów stawała się prawie niepodobieństwem i w

razie równoczesnego szturmu załoga lada moment mo­gła się znaleźć w śmiertelnym niebezpieczeństwie.

Kortez zrozumiał w lot powagę sytuacji. Jednakże oddział 100 ludzi trzykrotnie spychany ze schodów świątyni wrócił ze znacznymi stratami, a elita aztec­kiego wojownika wciąż słała śmiercionośne pociski. Wtedy Hernando, choć dotkliwie ranny w dłoń, do le­wego ramienia przywiązał sobie pawęż i z 300 Hiszpa­nami wyszedł zza murów. Z nim poszło kilka tysięcy Tlaxcalan.

Na Dziedzińcu Bogów, pamiętnym krwią rozlaną przez Alvarada, atak zbrojnych w długie włócznie Az­teków załamał się po krótkiej chwili. Wspierani z dołu silnym ogniem Hiszpanie wdzierali się po schodach mimo strącanych belek i głazów. O blachy pancerza i stal tarczy rozpryskiwały się indiańskie groty. 30 sto­pni, 50, 100, jeszcze kilkanaście i zdobywcy stanęli na brukowanej szerokimi, płaskimi kamieniami platfor­mie. Miejsca dosyć na tysiąc ludzi. Tylu obrońców nie było. I 400 Azteków zwarło się w bezpardonowym boju z trzema setkami białych. Nikt tu nie znał miłosierdzia i nikt błagać nie będzie o litość. Nie ma czasu na roz­wagę, próżne są fortele. W walce wręcz, gdy broni nie starczy, pięść, zęby i pazury zostają ostatnią nadzieją. Platforma pozbawiona była jakiegokolwiek obwałowa­nia czy balustrady, raz po raz tedy spleceni morder­czym uściskiem przeciwnicy ,walą się z zawrotnej wy­sokości | Po trzech godzinach krwawego znoju z Azte­ków przy życiu pozostało tylko dwóch wysokiej rangi kapłanów. Żywcem wziąć ich zleci Kortez.

Po ołtarzu Marii nie ma już śladu. Nie odzierży placu złowrogi wojenny bóg Azteków. Po schodach teocalli spada pohańbiony posąg „Kolibra z Południa W chwilę później czerwony język płomienia liże drewnianą wieżycę świątyni. Z podniesioną głową zwy­

cięscy Hiszpanie opuszczają miejsce morderczej walki, ale choć sparaliżowany grozą wróg nie czyni im prze­szkód w powrotnej drodze, w bramy pałacu Axayacatla wejdzie ich o 45 mniej, niż stąd przed kilku godzinami wychodziło. Efekt psychologiczny tego świetnego zwy­cięstwa Kortez postarał się wzmocnić nocną wyciecz­ką, w której spalił 300 domów i położył trupem dzie­siątki zaskoczonych mieszkańców.

Kortez jednak wciąż nie rozumie Azteków. Sądzi, że wczorajsza nauczka ich załamała, proponuje rozmowy starszyźnie. Na tej samej wieży, z której przemawiał Motecuhzoma, staje Hernando, a obok wierna Marina. Wódz białych więcej miał szczęścia w mowach do własnych żołnierzy. Z Aztekami w fatalny uderza ton. Obciąża ich winą, przypomina zadane straty, żąda złożenia broni i przysięgi posłuszeństwa. Wreszcie gro­zi, że w przeciwnym razie zniszczy doszczętnie miasto i nie pozostawi żywej duszy, by je opłakiwać. Niepo­hamowana buta, pycha i wzgarda biją z tych słów. W szeregach indiańskich nie rozlega się śmiech. Ale głos dostojnika dźwięczy drwiną i pełen jest niena­wiści. Tak, to prawda, co Kortez o swych przewagach mówi. Na pewno zginą jeszcze setki wojowników, lecz Aztecy będą szczęśliwi, jeśli życiem tylko tysiąca ludzi zapłacą za jednego białego. Niech się Hiszpanie rozej­rzą, na ulicach dziś jeszcze większe tłumy niż wczoraj. Straty białych są nie do wyrównania, Azteków ubytek °mal niewidoczny. Biali zginą z głodu, pragnienia i chorób. Wszystkie groble są zerwane, żaden Hiszpan gie ujdzie z Tenochtitlanu, ba, za mało ich pozostanie, by nasycić zemstę bogów.

I zaraz Kortez z Mariną muszą pośpiesznie opuszczać wieżę, bo znów w nią bije ulewa pocisków.

Groble zerwane. Odcięci. Wiadomość paraliżuje Hisz­panów. Ludzi ogarnia zwątpienie, a rozpacz jest złą

i

doradczynią. Szczególnie jawnie sarkają żołnierze Nar- vaeza. Bunt wisi w powietrzu. Kortez rozumie, że nic po układach z Aztekami, trzeba opuszczać miasto. Naj­dogodniejsza wydaje się droga na Tlacopan. Niezależne to państewko, położone na zachód od jeziora, odgry­wało podrzędną rolę w lidze trzech miast Anahuaku. Ludność była mniej wojownicza, a na jej terytorium znajdowały się gęsto rozsiane osady Mazahuanów, ple­mienia z wielkiej rodziny Otomi, sprzymierzonego z Tlaxcalanami. Droga tędy, chociaż dłuższa, wyda­wała się łatwiejsza niż ta, którą po dwakroć już szedł | Kortez. Tlacopan łączył z Meksykiem szeroki trakt | rzucony groblą na wody, przecięty trzema szerokimi i czterema mniejszymi kanałami.

Powziąwszy decyzję, wódz postanowił sprawdzić fak­tyczny stan rzeczy. Niestety, aztecki rzecznik mówił prawdę. Mosty zostały zerwane. Pierwszy wprawdzie kanał nie był ani zbyt szeroki, ani też głęboki, jednak­że wprowadzone w akcję machiny — tortugas , pierwsze czołgi użyte w Nowym Swiecie, stanęły wo­bec przeszkody nie do przebycia. Zresztą okazało się, że oszalowania machin nie wytrzymywały naporu po­tężnych głazów spychanych z dachów. Więc Kortez poniechał tych urządzeń, bardziej martwiło go, że i ja­zda nie może przejść. Kamieniami, belkami, rumowi­skiem zasypuje wyrwę, aż wreszcie most staje. Mek­sykanie nie są bezczynni. Atakują z furią. Historia po­wtarza się wśród ciężkich walk siedmiokrotnie. Wresz­cie, po nieopisanych trudach, linia komunikacyjna na całej długości znalazła się w hiszpańskim ręku.

I wtedy doszła Korteza wiadomość, że naczelnicy Azteków zmęczeni walką i zdumiewającym uporem Hiszpanów oczekują go z propozycjami pokojowymi'

* tortuga

Im trudniejsze jest położenie, tym łacniej człowiek chwyta się bodaj nikłego cienia nadziei, a Kortez wciąż nie rozumie psychiki Indian. Z 60 jeźdźcami po­śpiesznie wrócił do kwatery. Naczelnicy zażądali zwol­nienia dwóch pojmanych w teocalli kapłanów, którzy służyć będą za pośredników w pertraktacjach. Przez nich przekażą swe warunki. Życzeniu temu stało się zadość.

Kortez czekał w napięciu i nadziei. Kapłani jednak, wśród których był sam teoteuctli, już się więcej nie pokazali. Zamiast nich inna, zła przyszła wia­domość. Olbrzymia siła Indian spadła na strażujących przy mostach piechurów i całodzienną pracę rujnuje1.

Teraz dopiero wódz Hiszpanów zorientował się, że padł ofiarą podstępu. Dysząc zemstą i wściekły na siebie galopem ruszył na pole bitwy. W mozolnej pra­cy nad restauracją pontonów znowu Kortez gnał na karkach uciekających Indian do samego końca groblo- wego traktu.

A tymczasem za jego plecami z flank wyskakują świeże watahy Azteków i rozbijają piechurów, strze­gących jednego z głównych mostów. Kortez ma drogę odciętą. Zawraca. Z obu stron grobli setki wojowników miotają pociski. Otoczony ze wszystkich stron oddział kawalerii z trudem toruje sobie drogę. Zanim wyrwa będzie z powrotem zasypana, kilku Hiszpanów obalo­nych z koni traci życie w kanale, a sam wódz dwu­krotnie ugodzony w kolano dokonuje cudów męstwa i ostatni przechodzi przez most. Do zmierzchu toczą się dramatyczne walki, w których brawura chrześcijan szła w paragon z nieludzką pogardą śmierci Azteków.

I zmroku dopiero Hiszpanie jako zwycięzcy wchodzą do pałacu, ale nie ma w nich radości tryumfatorów.

Tu zaś czekały Korteza nowe, złe nowiny. Motecuh- zoma umierał. Obrażenia jego nie były groźne, ale

237 V. \

rany, jaką otrzymał w serce, nie dało się uleczyć. Des­pota i ambitny władca gardzący tłumem za późno zro­zumiał, że racja była właśnie po stronie ludu. Odtrą- cił europejskiego cyrulika, nie dopuścił do siebie kra­jowych lekarzy, odmawiał jadła, targając bandaże, zło­rzecząc losowi, Hiszpanom i Aztekom uparcie dążył do śmierci. Na posłaniu z puchowych kołder, pomierz- wionych i posklejanych od krwi broczącej z nie pod­wiązanych ran, leżał pan Tenochtitlanu. W szarej i wy­chudzonej twarzy gorzały gorączkowym światłem czar­ne oczy, które przymknął, gdy Kortez z Mariną i pat- rem Olmedo stanęli u jego łoża. Ksiądz mamrotał jakieś formułki łacińskie, a potem zaczął któryś już raz znowu dzieło nawracania. Na dźwięk tłumaczonych przez Marinę słów Motecuhzoma powoli podniósł ręce i zakrył sobie nimi uszy. A po dłuższej chwili, nie otwierając powiek, powiedział niespodziewanie silnym głosem:

Niech odejdzie. Zostanę do końca z moimi boga­mi. — Straciwszy honor królewski, ratował w ten spo­sób przynajmniej godność arcykapłana.

Na nieme skinienie dłoni Korteza Olmedo ustąpił kilka kroków i ukląkłszy począł półgłosem odmawiać modlitwy za konających. Hemando zwilżył wargi, chciał coś powiedzieć, ale w tej samej chwili Mote­cuhzoma z trudem uniósł się na posłaniu i nieruchomy wzrok wbił w twarz Hiszpana.

Malinche — powiedział cicho. — Malinche, wiesz dobrze, co dla ciebie zrobiłem. Nic Więcej już nie zro­bię. Odchodzę, ty weż po mnie rządy. Ale błagam cię, weż także zemstę na zdradzieckim ludzie, który śmiał rękę podnieść na swego pana. Weź ją, proszę, przy­rzeknij.

Przyrzekam, bądź spokojny — padły męskie sło­wa z ust Korteza.

Motecuhzoma opadł na posłanie, oddychał ciężko, ale na spieczone wargi wybiegł mu blady uśmiech. Po­wiedział jeszcze cichym głosem:

Dziękuję ci, dziękuję ci bardzo. Jeszcze jedno — król mówił z coraz większym trudem. — Patrz tam — ręką wskazał kąt sali, gdzie gromadka kobiet i dzieci kuliła się z cichym łkaniem — to moi najbliżsi. Przy­sięgnij na twego boga, że otoczysz ich opieką. Przy­sięgnij.

Przysięgam — powiedział uroczyście Kortez.

Motecuhzoma znów się uśmiechnął i przymknął po­wieki. Po dłuższej chwili rozległ się jego szept:

Dzięki. A teraz idź już. Motecuhzoma chce zostać ze swymi bogami.

Biali opuścili na palcach pokój umierającego.

Późną nocą śmierć zabrała ostatniego suwerena az­teckiego, który zmarł świadom własnej zdrady wobec swego narodu, ale ze zdradą tą pogodzony.

Rozdział dwudziesty czwarty — NOCHE TRISTE *

O świcie 30 czerwca zwłoki nieszczęsnego króla przy­odziane w szaty monarsze wynieśli na noszach słudzy z pałacu i wraz z ciałem zmarłego również od ran „Orła z Obsydianu” złożyli na brzegu opodal biegnącego ka­nału. Zaraz w to miejsce, zwane od stojącej tam ka­miennej statuy Boskim Żółwiem, zbiegli się z głośnym lamentem Aztecy. Nie wiadomo dokładnie, jaki po­grzeb zgotowano Motecuhzomie. Według jednych wer­sji ciało jego spalono na placu w Copalco. Inne źródła głoszą, iż stało się to w parku Chapultepec śród od­wiecznych cyprysów ahuehuetl, w których cieniu zmarły wódz lubił spoczywać po trudach łowów. Zapewne oddano mu honory, przysługujące władcy, acz bez zwykłej w takich przypadkach pompy. Powia-

dają, że podczas pogrzebu plebs miał miotać klątwy ! i złorzeczenia. Natomiast „Orła z Obsydianu” opłakiwa­no szczerze. Ciało jego przywieziono łodzią żałobną do Tlatelolco i owinięte w sztandar rodowy spalono wśród pełnego ceremoniału, należnego dostojnikom jego ran­gi. Pogrzeby, przygotowania intronizacji następcy oraz uroczystość na cześć bogini soli Huixtocihuatl spra­wiły, że w dniu tym Aztecy z rzadka tylko niepokoili Hiszpanów. Kortez uznał, że nie ma co dłużej zwlekać i należy jak najrychlej wynieść się z groźnego miasta. W słusznym przewidywaniu, iż mosty zostały znowu zburzone, Hernando nakazał skonstruować odpowied­niej długości ponton z grubych bali. Zaopatrzony w że­lazne łapy ten przenośny pomost miano w razie po­trzeby kolejno przerzucać przez wyrwy grobli. Z po­wodów, o których już wcześniej była mowa, zdecydo­wano próbować szlaku na Tlacopan. Wybór pory marszu spowodował trochę kontrowersji i sporów. Wielu wolałoby w dzień stawić czoło niebezpieczeń­stwu, ostatecznie jednak opowiedziano się za nocą, jako porą niezwykłą u Azteków dla działań wojennych. Niejaki wpływ na tę decyzję miał prosty żołdak, Blas Botello — nigromanta, który parał się astrologią i za­słynął w obozie z kilku trafnych przepowiedni. Zapy­tany przez Korteza, był za nocą, chociaż gwiazdy — mówił — o tym właśnie czasie jemu osobiście zwia­stują śmierć.

Dżdżysty dzień dobiegał końca, kiedy czyniono osta­tnie przygotowania. W tronowej sali pałacu Axayacat- la zwalone w olbrzymi stos migotało złoto zgromadzo­nego skarbu. Królewscy urzędnicy otrzymali piątą część, kilka szkap i silną straż piechurów kastylijskich. Resztę niech bierze wojsko. Wódz ostrzegał, by nie obarczać się nadmiernie balastem, ale zwłaszcza żoł­nierze Narvaeza byli głusi na przestrogi. Gdzie się da,

po kieszeniach, w tajstry, sakwy, worki ładują ciężki ' metal, ile tylko — głupi — udźwignąć zdołają. !

Kolumna marszowa gotowa. Dzielny Gonzalo de San- doval z dwustu pieszymi i dwudziestu konnymi w awangardzie. Ponton niesie 450 sprzymierzeńców osła­nianych przez 150 żołnierzy. Dalej główna siła pod dowództwem Korteza, skarbiec, tabor, część artylerii, jeńcy i kobiety pod osłoną 300 najdzielniejszych Tlax- calan. W tylnej straży Pedro de Alvarado i Juan Velśzquez de León- z resztą artylerii i podstawową masą piechoty.

Minęła już północ. Noc była mroczna, wełniste chmu­ry przetaczały się nisko po ciemnym niebie, a wscho­dząca z wód mgła i padający bez przerwy drobny deszcz potęgowały pomrokę. Otwarto bramy. Zaczą! się już 1 lipca 1520 roku. Długi wąż kolumny opusz­czał niegościnny pałac. Z zachowaniem, o ile to moż­liwe, jak największej ciszy armia ruszyła przez opu­stoszały plac w uśpione, ciche miasto. Marsz wiódł szeroką aleją tlacopańską. W ciemnościach le­dwie rozróżnić można było wyloty uliczek, gdzie wczo­raj jeszcze toczono zacięte potyczki. Już został za nimi kanał Tecpatzinco — Na Tyłach Pałacu, i drugi dla towarowych łodzi, zwany „Wśród Sapot”* Bez prze­szkód dochodzą na Wybrzeże Amarantowe, mają juz za sobą cienie wielkich bloków domowych, są u miejs­ca, gdzie aleja łączy się z główną groblą. Już na wyrwę rzucony ponton, gdy wtem przenikliwy głos kobiecy rozdziera powietrze:

Meksykanie, o Meksykanie, śpieszcie! Biali ucho­dzą!

To jakiejś Indiance zachciało się czerpać wodę o tak niezwykłej porze. Jej alarm wraz podniosły inne głosy

i wnet rozszalało się pandemonium. Z osmalonej ogniem wieżycy teocalli, znów przez Azteków obsa­dzonej, kapłan-strażnik uderzył w bęben trwogi, a jego głos rzadko, tylko w momentach śmiertelnego niebezpieczeństwa słyszała stolica. Sygnał przejęły warty setek świątyń. Dźwięk muszel, piszczałek i gwizdków niósł się nad miastem. Nikt już w Tenoch- titlanie nie spał, miasto rozbłysło tysiącem ogni.

I zaraz indiańska furia uderzyła w straż tylną ko­lumny. Już w pierwszym starciu poległ dzielny Velaz-| quez de León. Tymczasem Sandoval ze strażą przednią i Kortez z taborem przeszli na drugą stronę przełazu. Od Tlatelolco mkną kanałami flotylle chyżych łódek, z Nonoalco śpieszą kohorty szybkonogich wojowników.

Z wody i lądu grad pocisków okrywa Hiszpanów. Przemarsz kilkutysięcznego oddziału, bitego z wszyst­kich stron, ciągnie się w nieskończoność. Już pierwsi stają, w ulewie strzał bezradni, nad drugą przepaścią, a ciągle jeszcze straż tylna w morderczej walce wręcz z rosnącą stale masą wroga nie może dotrzeć do bez­piecznego brzegu. Wreszcie ostatni żołnierz przebiega ponton. I teraz dramat. Most wgnieciony ciężarem ar­mat, taboru i ludzi ani drgnie. Próżne są rozpaczliwe wysiłki, by ponton zdjąć i co rychlej przerzucić na drugą wyrwę. Wieść o nieszczęściu przebiega lotem błyskawicy. Nad dziki krzyk wojenny Indian wzbija się przeraźliwy jęk rozpaczy. Już nie ma dowódców, nikt na ich głosy nie zważa, każdy zdany wyłącznie na własne siły gna oszalały na oślep, byle przed siebie.

Zdjęty paniką tłum napiera od tyłu na straż przed­nią stojącą nad urwiskiem Łyku Żółwia, nad wodą ro­jącą się od azteckich czółen. Ordds, Sandoval, za nimi Kortez i inni skaczą w bagnistą przepaść. Nie wszyst­kim uda się wypłynąć na zbawczy brzeg. Na grobli

237

/' > A\VV V

wśród nocnych ciemności gęsto zadawane niewidocz­ną ręką ciosy sieją śmierć. Rozdzierający krzyk kobiet, kwik koni, szczekanie brytanów, wycie Azteków i jęki konających unoszą się wzdłuż całej grobli.

Wojownicy Tenochtitlanu rozbijają czółna o nasyp, wdzierają się po stromiźnie usypiska, w morderczym I zwarciu ściągają w odmęt Hiszpanów, chciwi wziąć jak ' najwięcej jeńca na ołtarze bogów. Walą się w przepaść armaty, wozy, skrzynie taborowe, trupy końskie i ludz­kie. Po ciałach ginących towarzyszy przechodzą na drugą stronę uciekinierzy. Kortez znalazł płytsze miej­sce, stoi w nim po pas w wodzie, ale krzyk jego ginie w straszliwej wrzawie, w śmiertelnym obłąkaniu nikt nie słucha wodza. U jego boku pada z czaszką roz- trzaskaną indiańską maczugą ulubiony giermek Her- nanda — Juan de Salazar. W upiornej nocnej bitwie nie ma komendanta i Kortez rusza do przodu.

Przed trzecią luką, w tak zwanym Miejscu Xolotla, znajdzie Sandovala. Odwaga opuszcza tu najmężniej­szych. Wprawdzie mniej się tu wróg tłoczył, ale kanał był znacznie szerszy, brzegi bardziej strome, a woda głębsza. Tumult bitewny z każdą chwilą przybierał na sile. Rycerze więc spinają konie, za nimi wpław rzu­cają się piesi. Tutaj za późno poznają śmiercionośny ciężar złota żołnierze Narvaeza. Brzemię skarbu ciągnie ich w topiel i więcej w tym miejscu zginie od fatal­nego kruszcu niż od wrażych ciosów.

Uratowani oddalają się traktem lądowym, byle dalej od przeklętej grobli, już mniej razi ich uszy zgiełk bi­tewny, gdy wtem nie wiadomo skąd nadchodzi wieść, iż bez natychmiastowej pomocy cała straż tylna zosta­nie wybita do nogi. Kortez zawraca rumaka. Za nim biegną nigdy boju niesyci Tlaxcalanie. I znów konie i ludzie rzucają się w kanał i już na drugim brzegu podejmują walkę.

Tymczasem straszliwa noc, która w annałach kon- kwisty zasłynie pod mianem „nocy smutne]”, miała się ku końcowi. Niebo wciąż pochmurne pobladło i słaby świt obielił plac boju. Opóźniona część kolumny, z każ­dą chwilą krótsza, wiła się niczym w konwulsyjnych drgawkach w morderczym zmaganiu z chmarą wroga. Choć dawno już umilkły ostatnie armaty, grobla zda­wała się drżeć jak gdyby miotana trzęsieniem ziemi. Hen po wodzie niósł się głuchy jęk, po wodzie prawie niewidocznej teraz od ćmy łódek indiańskich i lśniącej od obsydianowych ostrzy tysięcy mieczy.

Waleczny Alvarado, pokiereszowany, z długą włócz­nią w ręku, ostatni ze straży z czwórką rannych Hisz­panów i kilku Tlaxcalanami osłaniał odwrót i po­wstrzymywał napór nieprzyjaciela, który na wąskiej grobli nie mógł w pełni wykorzystać liczebnej prze­wagi. Flotylle łódek są coraz bliżej, za chwilę przepły­nięcie kanału nie będzie już możliwe. Kortez i towa­rzysze konni, z nimi owi czterej żołnierze i sprzymie­rzeńcy raz jeszcze rzucają się w wodę. Nie wszyscy brzeg osiągną. Ginie tu od zębatej indiańskiej strzały syn Motecuhzomy „Dymiąca Tarcza” — Chimalpopoca, z kanału nie wróci mężny Tlaltecatzin — „Dostojny Pan Ziemi”, wojenny wódz plemienia Tepaneków. Ci, którzy szczęśliwie stanęli na drugim brzegu, wstrzy­mują bieg, zamarli w niemej zgrozie. Na przeciwnym skraju przekopu pozostał samotny, ostatni z armii, do­wódca straży tylnej, Pedro de Alvarado. W zbroczo­nych krwią muskularnych dłoniach dzierży długą włó­cznię. Indianie nie miotają pocisków. Tego, który wy­gubił kwiat azteckiej młodzieży, mściciele chcą żyw­cem zawlec na ołtarz ofiarny. Biegną z radosnym wrzaskiem tryumfu. Są o trzydzieści, dwadzieścia kro­ków. Alvarado staje nad brzegiem przepaści. Patrzy W dół. Rojno tam od indiańskich cfcółen. Hiszpan się

waha. Sekundę, nie ma więcej czasu, i wtem błysk wschodzącego słońca rozbija się o wzniesioną w górę włócznię. Z potężnym rozmachem Alvarado wbija lan­cę w jakiś wystający z wody drewniany przedmiot — porzuconą skrzynię. Jego ciało wygięte w długi hik przez chwilę chyboce wysokim koziołkiem nad prze­paścią i już śmiałek jest u swoich. A z wody i grobli podnosi się wrzask, w którym jedno powtarza się imię — Tonatiuh, a w głosach tych więcej jest po­dziwu niż wściekłości.

Lecz nie ma czasu. Kortez z towarzyszami biegnie do przednich szeregów, które w nieładzie pośpiesznie opuszczają fatalną groblę. Pijani zwycięstwem Aztecy rzucają się na opuszczone łupy, zbierają zabitych z je­ziora i kanałów, przeszukują sitowia. Tylko nieliczni z daleka niepokoją strzałami uciekinierów.

Prawie bez przeszkód dotarli Hiszpanie do Popotlan, osady położonej już na stałym lądzie. W opustoszałej I wiosce pod słynnym cedrem, do dziś zachowanym, znu­żony Kortez usiadł na stopniach świątyni i wodził, smutny, wzrokiem po zdziesiątkowanym oddziale. Pa­trzył na zbiedzone, okryte ranami, w podartej odzieży, ociekające wodą i zgniłym szlamem postacie towarzy­szy. Szukał niespokojnym okiem przyjaciół i choć wzruszenie rzadko miało dostęp do twardego serca konkwistadora, skrył wreszcie twarz w dłoniach, przez palce potoczyły się łzy. Wyschły mu one, kiedy doń podeszli ocaleni Sandoval, Alvarado, Olid, Ordás, Avi­la. A blady uśmiech wybiegł mu na wargi, gdy ujrzał dońę Marinę i Luizę, córkę głównego kacyka Tlaxcali> gdzie liczył, że znajdzie schronienie. Nie miejsce jed­nak i pora, by dać się unieść rozrzewnieniu. Hiszpa­nie wciąż zbyt blisko znajdowali się groźnej stolicy- Więc półżywa i głodna armia ruszyła do Tlacopanu, ale tu skrzyknięci okoliczni Indianie nie wpuścili woj­

ska do miasta, a od ich pocisków poległo trzech bia­łych. Przewodnicy tlaxcalañscy powiedli zatem druży­nę krętą drogą przez mniej ludne okolice i po kilku drobnych potyczkach pod wieczór, przekroczywszy rzeczkę Tepzolatl, już u północnego brzegu jeziora Texcoco, Kastylijczycy stanęli na wzgórzu Otoncal- polco.

Z pobliskiej wioski przybył zaprzyjaźniony z Tlaxca- lanami Otoncoatl, wódz miejscowych Otomisów, przy­nosząc pokaźne ilości spyży. Tu przy ogniu wysuszo­no odzież; opatrzono rany, tu wreszcie obliczono straty. A były one straszliwe. Współcześni różną dają ich oce­nę. Najbliższe chybą_ prawdy będą liczby objmujące 450 Hiszpanów i ponad cztery tysiące posiłków indiań­skich. Największe straty poniosła straż tylna, z której mało kto wyniósł życie. Zginęło 46 kawalerzystów, a liczba koni zmniejszyła się do 23. Postradano arty­lerię, muszkiety, cały zapas prochu. Padł dzielny Sau­cedo, Moría i wielu walecznych żołnierzy. Astrologowi Botello ostatni raz udała się przepowiednia i jego bo­wiem nie znaleziono wśród ocalałych. Przepadli wszys­cy zakładnicy z Cacamą na czele.

Hernando Kortez już się jednak otrząsnął z przy­gnębienia, wódz rozbitej armii znów podnosi głowę. Cieszy go widok budowniczego statków Martina Lope- za. Już nowe plany roi rogata dusza zdobywcy. Plany? Szpady, kilka uszkodzonych kusz i broń krajowców, garstka rannego i padającego z nóg żołnierza w morzu straszliwego nieprzyjaciela, trudna droga do Tlaxcali, tego góralskiego gniazda, któremu Kortez, czy to zwy­cięski, czy też pokonany, zawsze niesie tylko żałobę. Więc jakież snuć tu plany?

Rozdział dwudziesty piąty — W UCIECZCE

Realniejsze plany snuje Cuitlahuac. Wódz aztecki nie uległ, tak jak jego poddani, euforii zwycięstwa. Znie­nawidzony przywódca białych zdołał się wymknąć. Sukces więc nie był pełny. Mieszkańcom stolicy trzeba jednak było dać trochę czasu na usunięcie zniszczeń, pogrzebanie trupów grożących epidemią, opłakanie bliskich, a także przygotowanie uroczystości formalnie intronizujących Cuitlahuaka.

Hiszpanie opuścili Tenochtitlan nocą z 30 czerwca na 1 lipca, ale przez wiele jeszcze dni w mieście roz­brzmiewał krzyk hiszpański, krzyk śmiertelnej trwogi jeńców mordowanych na ołtarzach ofiarnych. Pamięt­nej nocy bowiem wielu Europejczyków — rannych bądź ogłuszonych — dostało się w ręce Azteków. Ich krzyk nieustannie przypominał Cuitlahuakowi o obec­ności nieprzyjaciela na terytorium Anahuaku. Na roz­kaz władcy indiańscy zwiadowcy szli trop w trop za

znękanym oddziałem białych, a gońcy bez przerwy donosili I wszystkich krokach wroga. Z jego marsz­ruty wódz Azteków łacno domyślił się, że okrężnym szlakiem od północy zamierzają dotrzeć do dzierżaw wolnej republiki Tlaxcala. Zanim dojdą w gościnne progi, należy ich wygnieść. Pod ścianą pasma, które Hiszpanie muszą sforsować, by się dostać do górskiego gniazda, Cuitlahuac zgotuje im śmiertelną niespo­dziankę.

A tymczasem po solidnym odpoczynku w Świątyni Jeziora, przyjaznej osadzie Otomisów, Kastylijczycy ruszają w dalszą znojną wędrówkę. Stalowy duch Korteza wprowadza ordynek w kolumnę. Środek jej zajmują ranni, chorzy i nieliczne kobiety. Zdolna do walki piechota osłania front i tyły. Na czele jeźdźcy, którzy także czuwają nad flankami. Oddział posuwa się powoli i | zachowaniem wszelkich środków ostrożności. Stale bowiem widać zbrojnych Indian, którzy jednak trzymają się przyzwoitej odległości. Czasem tylko, kie­dy niedobitki armii przechodzą mimo jakiegoś wzgó­rza, walą się na nich głazy.

Biack pozostającym w tyle maruderom, biada tym, którzy gdzieś opodal w gęstwie zoczą jakiś owoc i na chwilę opuszczą kolumnę. Ci już nie wrócą i nie zawsze nawet krzyk przedśmiertnej trwogi zasygnalizuje Hi­szpanom, że znów zmniejszyła się ich gromadka. A dzi­kie wiśnie i inny leśny owoc stanowią teraz główne pożywienie. Rzadko tylko trafiają się małe poletka uprawne, a wtedy garść niedojrzałej kukurydzy uroz­maica żebracze menu

Przewodnicy z Tlaxcali prowadzą oddział przez wro­gie tereny, gdzie nie można liczyć na gościnność Oto- misów, unikają ludniejszych okolic, wiodą głuszą nie­przychylną spragnionemu wędrowcy. Zwierzyny pra­nie nie widać, czasem tylko uda się złowić kilka prze-

243

piórek. W posępnej scenerii pustkowia raz po raz pJ mykają jedynie nędzne kujoty. W parnym powietrzu! pory dżdżystej strudzona drużyna ledwie wlecze nogi. Ranni gorączkują i marsz posuwa się żółwim tem­pem.

Mijają Quauhtitlan, nieco dalej na zachód od jeziora Tzompanco wyrasta przed nimi niewielkie podgórskie miasteczko azteckie, Tepotzotlan. Wzmaga się aktyw­ność harcowników indiańskich. Rzekłbyś, że kolumna ciągnie się wzdłuż widomego szpaleru brunatnych po­staci, które ze wzgórz, wraz z obelgami, miotają także pociski. Kortez unika starć, czasem tylko, gdy jakaś grupa wojowników poczyna sobie zbyt śmiało, szarża kawalerzystów zaraz rzuca ich w rozsypkę.

Ma się ku wieczorowi. Tepotzotlan był wymarły Mieszkańcy skryli się w górach, w głębokich wąwo-| Zach i niedostępnych skalnych pieczarach, przezornie unosząc żywność. To samo czeka Hiszpanów i następ-! nego wieczora, już na północ od Tzompanco w osadzie Zitlaltepec. Podobna historia powtarza się nazajutrz, kiedy skręciwszy na północny wschód znaleźli się w Xoloque, na północ od jeziora Xaltocan. W tym czasie jedynego posilniejszego jadła dostarczyły im dwa czy trzy padłe od ran konie. Ciągle też towarzyszy pocho­dowi krzyk wojenny Azteków, który wciąż przybiera na sile, a Kortez w obawie zasadzki zwiększa jeszcze środki ostrożności.

Strudzona i rozdrażniona głodem drużyna wchodź: wreszcie do słynnego miasta piramid Teotihuacan - „U Bogów”. I tu nie zastanie żywej duszy. Setki ka miennych głów olbrzymich węży gadzim spojrzeniem oczu z lśniącego szkliwa wulkanicznego do wściekłości doprowadzają Hiszpanów, którzy upust jej dają w bez myślnym mszczeniu prastarych pomników zapomnia nej kultury. Kastylijczycy nie wiedzą, że to święte

miejsce mitów Anahuaku w ogóle nie jest zamieszkane, prawdopodobnie stolica pradawnych Olmeków z pira­midami, bajecznym dziełem gigantów meksykańskich, już od paru wieków była zastrzeżona dla bogów. Lu­dzie tylko w czasie pobożnych pielgrzymek trwożnie stąpali po kamiennych flizach śród odwiecznych pa­miątek Mieszkania Bogów. Niedługo jednak trwa furia niszczenia, Kortez podrywa oddział do marszu. Są teraz niebezpiecznie blisko Texcoco. Trzeba co rychlej pokonać .stromy pas i wejść na gładką równinę, skąd prosta już droga wiedzie do Tlaxcali.

Nazajutrz, kiedy Hiszpanie stanęli na grzbiecie sierry i gotowali się do zejścia, wysłani przodem wywiadowcy przynieśli wiadomość, że zbawczą drogę zatarasowały tysiące wojowników. Powrotu nie było, bo setki In- już zajęły dopiero co przez białych opuszczone podejście pod górę. Szperacze nie przesadzali. Jak okiem sięgnąć, rozległa dolina Otompan bielała od mnóstwa kaftanów-pancerzy azteckich. Na zew Cuitla- huaka zbiegły się plemiona z Texcoco, Atenco, z Papa- lotla i Chiantla, ze wszystkich osad położonych mię- ky jeziorami a Tlaxcalą ściągnęli kacykowie z całą swą świtą.

Szli jak na radosną uroczystość, strojni w pyszne szaty wojenne, lśniącą broń, barwne pióropusze i ho­norowe oznaki chwały zdobytej w niezliczonych potycz­kach. Nad mrowiem ludzkim powiewały chorągwie, źródła hiszpańskie z niewątpliwą przesadą oceniły siły wroga na dwieście tysięcy. Naprzeciw tej potęgi stanę- 1 garść chorych i okrytych ranami, głodnych Kastylij- c*yków i parę tysięcy w nie lepszej kondycji Indian | Tlaxcali. W obozie hiszpańskim przygotowywano się ina ostatnią godzinę. Ale bitwa, choć jej wynik wyda­jał się z góry przesądzony, była nieunikniona.

I Kortez uderzył pierwszy.

Przewagę europejskiej stali mnożyła rozpacz i pew- ność, że tylko w zwycięstwie ratunek. U boku Hiszpa­nów Tlaxcalanie walczyli z męstwem śmiertelnie ran-! nego jaguara, jakby sam bóg Camaxtli prowadził ich do boju. Kawaleria siała straszliwe spustoszenie w bez­ładnej masie wroga, a wyżłobioną przez konie drogą kroczyli groźni piechurzy. Ale cóż z tego, że Aztecy gęstym trupem zalegali pole, kiedy zaraz poległych zastępowały ściągane z tyłów odwody, tak że liczba walczących mimo olbrzymich strat się nie zmniejszała. Tymczasem Hiszpanów i sprzymierzeńców ciągle uby- wało. Jezdni i rozbita na mniejsze grupy piechota były I niczym wysepki w nieprzyjacielskim oceanie.

Kilka godzin już trwa bezlitosny bój. Hiszpanom j mdleją ręce od zadawania ciosów, kawalerzyści zaczy- .nają tracić teren, padá kilka koni, zamieszanie wkrada j się w szeregi, a Indianie, zda się, jeszcze wzmagają ] ataki. Słońce praży bezlitośnie, topnieją resztki wątłych sił kastylijskiego żołnierza. Mdleje wiara, wygasa w sercach nadzieja. Kortez widzi upadek ducha żołnie­rzy. Ratunek nie przyjdzie z zewnątrz. Zwycięstwo przynieść może tylko silne ramię i brawura. Hernando j jest już parokrotnie draśnięty nieprzyjacielskim poci­skiem. Krew z potem zmieszaną ściera z twarzy, nie przestaje robić młynka szkarłatną szpadą, staje wyso­ko w strzemionach. Wypatruje wodza wrogiej armii. Wreszcie dostrzega go. Stoi na wzgórzu w srebrzystym pióropuszu, zza pleców Azteka wystaje krótka laska zakończona złotą siecią — oznaka dowódcy. Grupa mło­dych wojowników otacza dostojnika. — W nich! — skrzykuje Hernando druhów. Cristobal de Olid, Alva­rado, Avila, Gonzalo Dominguez i Juan de Salamanca oraz czujny Sandoval zrozumieli w lot dowódcę. Sied­miu nieustraszonych mężów wbija się w mur nieprzy- ^ jaciela. Szpady i włócznie rozgarniają półnagich wo­

jowników. Ciężkie kopyta miażdżą konających. Minu­ta, trzy, pięć śmiertelnej młócki i otwiera się przed nimi przestrzeń. Żelaźni rycerze wbijają żelazo w brzu­chy zmordowanych rumaków.

Zaskoczenie jest zupełne. Ledwie otaczająca naczel­nika młodzież przygotowała broń do obrony, już roz­trącona pada na ziemię. Kortez, który wyprzedził to­warzyszy, z rąk osłupiałego wodza wyrwał chorągiew. Daremnie Aztek uskakuje w bok i mieczem zasłania się od sztychu. Lanca Juana de Salamanca broczy się nową krwią, z głowy umierającego Hiszpan zdziera kun­sztowny pióropusz, który jego potomkowie umieszczą w herbie.

Wieść o śmierci wodza wiatrem przebiega po równi­nie. Rozlega się głośny lament. Zmaltretowana groma­da Hiszpanów nie wierzy własnym oczom. Wróg po­rzuca broń, cofa się, za chwilę w panice ustępuje pola. Rany, zmęczenie, głód i pragnienie, żar nielitościwy słońca nagle przestają dokuczać rozbitkom z Tenochti- tlanu. I długo jeszcze na karkach uciekających Azte­ków gnać będzie żołnierz Korteza.

Słynna bitwa pod Otompan — 8 lipca 1520 roku — otworzyła wolną" "drogę d(TTIaxcaIi. Armia została uratowana, a gloria nowego wspaniałego zwycięstwa stłumi niedolę klęski w „smutną noc”. Pokonany nie­dawno Kortez wjedzie do stolicy sprzymierzeńców znów jako zwycięzca z bogatym łupem zdartym z dwu­dziestu tysięcy wojownika poległego na krwawych błoniach Otompanu.

Rozdział dwudziesty szósty — CUITLAHUAC NA TRONIE L

Przed odrestaurowanym już ołtarzem „Kolibra z Po­łudnia” srogi kapłan boga wojny włożył na ramiona Cuitlahuaka zielony płaszcz — x i c o 11 i zdobny w czaszki i piszczele, a głowę opasał mu czarną wstąż­ką z podobnymi wizerunkami. Cuitlahuac w korona­cyjnej szacie okadzał wonnym kadzidłem posąg krwa­wego bóstwa, podczas gdy na techcatl nóż ofiamika wyrywał serca z piersi pojmanych Hiszpanów.

Cuitlahuac patrzy dalej niż jego poddani, przeto wbrew azteckim upodobaniom do widowisk przerywa uroczystości. Sztafetowa poczta przyniosła właśnie nie­pomyślne nowiny. Nie udała się planowana zagłada pod Otompan. Hiszpanie uszli na tereny Tlaxcali. Wódz Indian w niewoli poznał lepiej białych niż jego kra­janie, zna ich chciwość złota. Bał się, że wrócą. Z całą więc energią usuwał ślady ich obecności w stolicy' Naprawiał uszkodzone budowle i mosty, tworzył prze­

myślny system wewnętrznych fortyfikacji. Odwiecz­nym zwyczajem Azteków wziętą łupem broń zatapia­no bóstwu wód Tlalokowi na ofiarę. Z tradycją tą zerwał Cuitlahuac. Ostre klingi zdobycznych mieczy kazał umocowywać do długich pik, strasznej broni przeciw kawalerii. Arsenały zapełniały się pociskami, rosły stosy dzirytów, łuków, proc i strzał.

We wszystkie strony bieżeli szybkobiegacze z rozka­zami do lenników, by gotowali się do walnej rozprawy z zamorskim najeźdźcą. Nie zawsze jednak misje te się udawały. Wprawdzie miejscowości w bezpośrednim pobliżu Meksyku ulegle poddawały się woli pana Azte­ków, ale im dalej w głąb kraju, tym trudniejszą spra­wę mieli wysłannicy królewscy. Sto lat tyranii zrobiło swoje. Totonakowie i inne plemiona znad zatoki nie chcą słuchać posłów, podobnie zachowują się szczepy Otomisów, mieszkające na zachód i północ od jezior. Wiele miast tepaneckich odwraca się także od wodza znienawidzonych Azteków.

Na próżno Cuitlahuac obiecywał zniesienie danin i innych ciężarów nałożonych na podbite ludy przez jego poprzedników. Nagromadzona latami nienawiść nie znikła w dobie, w której rozsądek nakazywał jed­ność wszystkich tubylców. Więc Cuitlahuac obsadzał niepewne i chwiejne miejscowości silnymi garnizo­nami pod wodzą wytrawnych wojowników. Tropił też małe grupki Hiszpanów, które uprzednio rozesłane po Anahuaku przez Korteza uniknęły tragedii noche tri- ste, a teraz giną w zasadzkach śród bezdroży aztec­kiego państwa.

Wreszcie Cuitlahuac zdobył się na akt, który za­szczyt przynosi jego patriotyzmowi. Sie uroczyste po­selstwo do Tlaxcali...

Do stolicy bitnego plemienia górali wkraczały właś­nie w tej chwili niedobitki żelaznej armii konkwista­

dora. Z mieszanymi uczuciami wchodził w bramy mia- 1 sta Kortez. Przed kilku dopiero miesiącami wjeżdżał tu w blasku świetnych zwycięstw, wśród fanfar w świątetznym nastroju radosnego festynu. Dzisiaj ma­szerowały ulicami wynędzniałe i okryte ranami resztki, niewiele przypominające zuchwałych awanturników. Sukces pod Otompan i liczne zdobyte tam łupy dodały wprawdzie trochę pewności Hiszpanom, ale Kortez z niepokojem obserwował reakcję mieszkańców. A we wrzawę powitań mieszał się często, bardzo często, głoś­ny płacz i klątwy tych, co w zdziesiątkowanych szere­gach wojowników Tlaxcali na próżno wypatrywali sy­nów, mężów i braci. Jednakże wodzowie szczepu, stary Xicotencatl i Chichimecatl, otwierają serdecznie ra­miona przyjaźni. Sędziwy zaś- Maxixcatzin, choć płacze z żalu po stracie córki dońi Elwiry i zięcia Velazqueza de León, zapewnia, że czy to w godzinę pomyślności, czy to w dobie niedoli Tlaxcala stać będzie zawsze u boku Kor teza.

Manifestacje przyjaźni, na co zapewne niejaki wpływ miało rozdanie bogatych łupów wziętych pod Otom­pan, uspokoiły na razie Hernanda. Niebawem zresztą zapomni on o wszystkich troskach. Ciężka rana głowy bowiem oraz utrata dwóch palców rzuciły wodza na łoże' boleści. Przyjdą nań długie dni maligny i gorączki. Posłania chorego nie odstępuje wierna Malintzin

i dziwnie ostatnimi czasy sposępniały pater Olmedo. Wreszcie Hernando wraca do zdrowia i zaczyna znów snuć plany odwetu.

W dniach, kiedy Marina w trwodze o życie ukocha­nego przywoływała na pomoc stare bogi plemienne, niedobre wiadomości zaczęły dochodzić do kwatery Korteza.

Nie wszyscy bynajmniej Tlaxcalanie podzielali uczu­cia starszyzny dla białych. Młody Xicotencatl nie mógł

nigdy zapomnieć klęski zadanej mu przez Hiszpanów. Wiele kobiet, które straciły mężów, ze zrozumiałych przyczyn nie żywiły sympatii do najeźdźców. Koniecz­ność żywienia oddziału Korteza również nie wzbudza­ła zachwytu ludności. W tej sytuacji rosła liczba mal­kontentów. Hiszpanie coraz częściej widywali niechętne

i ponure twarze.

Nic więc dziwnego, że w obozie europejskim pano­wał posępny nastrój. Napływały ze wszystkich stron informacje o wymordowaniu różnych grup Hiszpanów, rozesłanych swego czasu po kraju. Villa Rica, jedyny łącznik ze światem zewnętrznym, na szczęście uniknę­ła złego losu. Decyzja Korteza, by stamtąd ściągnąć wszystkie rozporządzalne posiłki, omal nie doprowa­dziła do jawnego buntu byłych żołnierzy Narvaeza, którzy nie chcieli słyszeć o żadnych nowych awantu­rach wojennych i domagali się powrotu na Kubę. Trzeba było dyplomacji, sprytu i przebiegłości Korte­za, by obietnicami, pochlebstwem, a także groźbą skło­nić niezadowolonych do pozostania u jego boku.

Przybycie w takim momencie poselstwa azteckiego wywołało sensację w Tlaxcali i prawie przerażenie Korteza. Sześciu wysokich dostojników z Tenochtitlanu przyniosło cenne dary w postaci zapasów bawełny

i soli oraz propozycje sojuszu. Cuitlahuac wskazywał, iż należy zapomnieć o złej przeszłości. Ludy Anahuaku powinny zrozumieć, że biali przybysze stanowią śmier­telne niebezpieczeństwo. Niosą zagładę nie tylko lu­dziom, lecz także prastarym bogom. Wszystko, co dla Meksykanów było święte, zostało przez Hiszpanów znieważone i pogwałcone. Tenochtitlan więc proponuje walkę wszystkich plemion Meksyku w obronie wspól­nego dobra — wolności i religii.

Młody Xicotencatl żarliwie nawoływał do przyjęcia azteckich propozycji. Na burzliwym posiedzeniu tlax-

calańskiego senatu sprawę przegrał. Spoliczkowany

i wyrzucony | sali obrad przez własnego ojca, wojow­nik o mężnym sercu i otwartej głowie odszedł, mimo że słuszność była po jego stronie. Interesów narodo­wych i racji politycznych nie rozumiała rada starców, przekreślając w ten sposób ostatnią szansę strząśnięcia hiszpańskiego jarzma.

Kortez tryumfował, ale niepowodzenia, jakich osta­tnio los mu nie szczędził, nauczyły go ostrożności. Nie będzie przeciągał struny1. Pobyt w Tlaxcali zdemorali­zowanej wojną czeredy awanturników stwarzał stałe niebezpieczeństwo zatargów z mieszkańcami. Oddział wypoczął wystarczająco. Można go już pchnąć do no­wych akcji. Sukcesy militarne były potrzebne. Nale­żało przywrócić prestiż hiszpańskiemu orężowi. A pre­tekstów do działań wojennych nie brakowało. Pierwsi dostarczyli ich Tepeakanowie, którzy złożyli swego czasu hołd Karolowi V, ale po „smutnej nocy” stanęli po stronie Meksykanów. Niedługo mogli się opierać oddziałowi Korteza, wspomaganemu przez kilka tysięcy wojowników Tlaxcali. Na kukurydzianych polach nie­daleko wulkanu Orizaba zostali rozbici w paru gwał­townych bitwach. Po niespełna tygodniu Kortez stanął w ich stolicy Tepeaca. Skwierczy skóra jeńców pod ukąszeniem gorącego żelaza. Znakiem niewolnictwa „G” — początkową literą hiszpańskiego słowa „guer- ra” (wojna) — piętnują Kastylijczycy nieszczęsnych tu­bylców. Ten sam los podzieliły i inne miasta, w tym trzydziestotysięczne Quauhquechollan, uwolnione od azteckiej załogi.

JPo tych sukcesach z kwatery w Tepeaca Kortez ro­zesłał oficerów na pacyfikację okolicznych plemion. Wyprawy obfitowały w akty okrucieństwa, w których prześcigali się dzicy synowie Tlaxcali i Europejczycy z Półwyspu Iberyjskiego. Kortez nie stawiał tamy tym

wybrykom, ba — świadomie nawet je podsycał, prag­nąc terrorem sparaliżować sympatyzującą z Aztekami ludność. Więc przerażone plemiona ślą czołobitne po­selstwa...

Po kilku tygodniach Kortez panował nad ludną kra­iną Mazatlan i częścią Tlahuacanu. W ten sposób zaczął okalać stolicę dalekim łukiem z południowego wschodu. Na bezpośredni atak było jeszcze za wcześnie. Musiał czekać na posiłki z Europy. W „smutną noc” poznał prawdę o sile rezerw azteckich. Nie ufał stolicy - miastu półwodnemu, półlądowemu. Szturm na Tenoch- titlan od strony lądu nie wystarczy, musi być prowa­dzony także na wodzie. Kortez wierzył, że fłota mor­ska przywiezie posiłki. Ale potrzeba mu także floty jeziornej. „Brygantyny... López” — mieszały się myśli konkwistadora. Brygantyny przepadły w Tenoehtitla- nie, ze „smutnej nocy” wyszedł López. I Kortez wydał jeden z najśmielszych w swojej karierze rozkazów: trzynaście składanych statków mistrz tego fachu zbu­duje w Tlaxcali.

Tymczasem na udręczoną ziemię aztecką spadło nowe nieszczęście, ^czarna ospa. Plagę tę przyniósł ponoć czarnoskóry niewolnik z ekspedycji Narvaeza, Fran­cisco Eguia. Od dawna siała ona spustoszenie w Euro­pie, gdzie zwłaszcza w średniowieczu była prawdziwym biczem bożym. Jednakże w ciągu wieków biała rasa w poważnym stopniu się uodporniła, tak że zaraza w Meksyku prawie oszczędziła Hiszpanów. Tym srożej szerzyła się wśród tubylców. Wybuchła w Cempoali

i wichrem przebiegła kraj. Nie zatrzymały jej mury Tlaxcali, gdzie padł jej ofiarą sędziwy przyjaciel Kor- teza — Maxixcatzin.

Krajowcy byli bezradni. By łagodzić cierpienia, za­nurzali chorych w zimnej wodzie, co przynosiło jak najgorsze rezultaty. Potem, broniąc się przed zarażę-

niem, pozostawiano chorych w szałasach, z dala od ludzkich skupisk i nieszczęśnicy, jeśli nie zginęli od choroby, marli z głodu. Zgubny pochód zarazy dotarł również do Tenochtitlanu. Jako jednego z pierwszych zabrała tam ona Cuitlahuaka. Wkrótce epidemia prze­skoczyła do Chalco, Xochimilco i Matlatzinco. W końcu jednak zaczęła wygasać. Wprawdzie wciąż jeszcze po­rażała ludzi, ale już nie tak okrutnie jak na początku. Na długie dni rzucała ich na łoża, ale coraz rzadziej raziła śmiercią. Wreszcie w początkach grudnia zagu­biła się gdzieś w pustkowiach Zacatotlanu, by więcej już nie powrócić.

Rozdział dwudziesty siódmy — GWIAZDA KONKWISTADORA

Na Kubie ciągle nic nie wiedziano o losach Narvaeza. Zaniepokojony gubernator posłał więc parę statków, by zasięgnąć języka. Załoga ich w Villa Rica bez trudu dała się nakłonić do przejścia w szeregi Korteza. Po­dobnie się stało z trzema okrętami ekspedycji wysłanej przez Garaya z Jamajki. I tak w krótkim czasie Her­nando znów miał konie, proch, nowy ekwipunek i kilka setek świeżego żołnierza.

Szczęśliwa gwiazda konkwistadora błyszczała znowu jasnym światłem, a jego plany nabrały realniejszych kształtów. Myśl o Tenochtitlanie spędzała mu sen z po­wiek, ale tym razem nie rzucał się na ślepo w awan­turę. Zagładę azteckiego państwa przygotowywał sy­stematycznie. Trapiło go wciąż wspomnienie o uciecz­ce ze stolicy. Gdyby w pamiętną noc miał więcej, a nie tylko jeden ponton do dyspozycji, kto wie, czy nie dałoby się wówczas uniknąć tylu bolesnych strat. Sie­

cią posterunków zabezpieczył sobie nieprzerwaną ko­munikację z Villa Rica. Tepeaca, gdzie pod nazwą Segura de la Frontera („Bezpieczeństwo Granicy”) za­łożył drugie w Meksyku osiedle hiszpańskie, jest zbyt daleko położona od Tenochtitlanu, by można stąd ! sprawnie kierować operacjami przeciwko azteckiej stolicy. Na bazę wypadową na pewno lepiej się nadaje Texcoco. Wprawdzie bez statków nie zaryzykuje bez­pośrednio szturmu, lecz zanim będzie ukończona ich budowa, warto oczyścić przedpola metropolii Tenoch- ków.

U konkwistadora za rozwagą myśli rychło postępr- wał czyn. W połowie grudnia znów jako tryurafatw, opromieniony blaskami świeżych zwycięstw, wjeżd':xł do Tlaxcali, a pod koniec tego miesiąca wyprawił się do starej stolicy Acolhuan. Armia jego liczyła 450 pie­szych, 40 koni i wiele tysięcy posiłków indiańskich. Kortez nie bez kozery wybrał Texcoco na bazę opera­cyjną. Miasto, chociev. o trzy legua oddalone od jeziora, było połączone z nim kląłem, co stwarzało doskonałe warunki do spuszczenia na wodę i wypróbowania bry- gantyn. Mieszkańcy, pod względem kulturalnym bodaj najwyżej stojący lud Anahuaku, odznaczali się mniej­szą wojowniczością i krwiożerczością od Azteków, wy­dawało się więc, że łatwiej dadzą się podporządkować. Wprawdzie po „smutnej nocy” podstępnie wymordo­wali czterdziestu Hiszpanów, lecz niewątpliwie insty- gatorami tego czynu byli Tenochkowie. Zresztą Kortez miał prawo liczyć na wdzięczność władcy — Cuicuitzca, którego sam mianował na miejsce Cacamy. Książę ten przybył wraz z Hiszpanami do Tlaxcali, skąd potajem­nie, w porozumieniu z Hernandem, już kilka dni temu udał się do swej ojczyzny.

Kortez nic nie wiedział, że Cuicuitzca po przybyciu do Texcoco został ofiarowany bogom, a rządy objął

Kolczykowaty Wąż” — Coanacoch, pierworodny syn „Poszczącego Księcia” i prawowity jego następca. Marsz Hiszpanów odbywał się bez przeszkód, ale wszę­dzie na wzgórzach widoczne pasma dymu świadczyły, iż wróg czuwa, z zadowoleniem przeto przyjął Kortez wiadomość o nadchodzącym poselstwie. Siedmiu do­stojników na znak pokoju wręczyło Hemandowi złotą chorągiew i w imieniu swego władcy zaprosiło Hiszpa­nów do miasta, ale jednocześnie nalegało o opóźnie­nie wjazdu o jeden dzień, żeby mieć czas na odpo­wiednie przygotowanie kwater dla tak znamienitych gości.

Zachowanie się posłów i fakt, że nie przynieśli z sobą żywności, budziły podejrzenia co do szczerości ich in­tencji. Kortez zatem nakazał przyśpieszenie pochodu

i ostatniego dnia roku wkroczył do Texcoco. Rojne za­zwyczaj miasto było zupełnie wyludnione, nieliczni pozostali mieszkańcy ponuro spoglądali na przybyszów. Próżno szukał Kortez „Kolczykowatego Węża”. Wódz zdążył już zbiec do Meksyku, a z nim pociągnęła więk­szość ludności zdolnej do noszenia broni. I tu jednak udało się Kortezowi zdobyć sojuszników. Jeden z pre­tendentów do korony „Kwiat Czarnolicy” — Ixtil- xochitl, jeszcze w okresie rządów Cacamy proponował Hiszpanom przymierze. Teraz pośpieszył z nową ofertą. Ten dwudziestojednoletni syn „Poszczącego Księcia” przyszedł na świat przy tak fatalnym układzie konste­lacji gwiezdnych, że przerażeni horoskopem astrolodzy królewscy radzili ojcu zgładzenie syna, ponieważ ściąg­nie nieszczęście na państwo. Z rad tych nie skorzystał Nezahualpilli, a Ixtlilxochitl istotnie przyłożył ręki do zagłady azteckiego imperium. Na razie Kortez jeszcze w pełni mu nie ufał i by go wypróbować, polecił po­głębienie i poszerzenie kanału łączącego miasto z je­ziorem.

O kilka legua na południowy wschód od stolicy Acol. i huan leżało na wąskim języku lądu miasto Ixtapala- pan, liczące około pięćdziesięciu tysięcy mieszkańców. Blisko połowa jego domów zbudowana była na palach wbitych w wodę. Tę prywatną własność zmarłego ! władcy Azteków Cuitlahuaka wybrał Kortez za cel ; pierwszych działań wojennych i osobiście powiódł wyprawę: Mimo bohaterskiego oporu Hiszpanie wtarg­nęli do grodu, czyniąc straszliwą rzeź, zwłaszcza wśród kobiet i dzieci. W gorączce zaciętych walk upłynęło wiele godzin i już zmrok zapadał, kiedy zajęci grabieżą i mordem zwycięzcy usłyszeli głuchy, tępy szum. Pierwsi zrozumieli niebezpieczeństwo Indianie z Tex- coco. Przerwane groble. Ixtapalapańczycy otworzyli kanały i potężny wał wody lunął na najeźdźców. W pa­nicznej ucieczce stracono wszystkie łupy, całą amuni­cję, a wielu nie umiejących pływać Tlaxcalan utonęło. Mimo stosunkowo małych strat w ludziach, pierwsze starcie z Aztekami poważnie zaniepokoiło Korteza. Wróg jest groźniejszy, niż sądził, a jego bezkompromi- sowość w walce budzić musi nie tylko szacunek, lecz także obawy, że zwycięstwo będzie ciężko opłacone.

Jednakże rzeź w Ixtapalapanie grozą zdjęła różne miasta doliny. Otompan, Tepetezcuco, Mizquic, Tlal- manalco oddają się pod opiekę Korteza, tłumacząc wro­gą dotychczas postawę naciskiem ze strony Azteków. Najważniejsze zaś było poselstwo z Chalco. Prastare to miasto, ongiś groźny konkurent Tenochtitlanu, po­łożone nad jeziorem tej samej nazwy, zajmowało klu­czową pozycję na drodze do Tlaxcali. Wymienione miejscowości częściowo miały garnizony azteckie. Kor­tez przy pomocy nowych sprzymierzeńców oczyszcza więc zaplecze z drobnych załóg meksykańskich. Przy okazji tych operacji w niewielkiej osadzie Zoltepec Hiszpanie przeżywają gorzkie wzruszenie. W świątyni

mianowicie znajdują rozwieszone skóry koni i głowy wielu żołnierzy, spreparowane w ten sposób, że w ry­sach ich twarzy bez trudu rozpoznają znajomych. Opo­dal zaś w innym budynku odnajdą skreślony węglem na ścianie po hiszpańsku napis: „Tu, w tej miejsco­wości uwięziony, siedział wraz z wielu towarzyszami nieszczęśliwy Juan Yuste.”

Dla hiszpańskich konkwistadorów XVI wieku nie istniały rzeczy niemożliwe. Iści się więc i ostatni wa­riacki rozkaz Korteza. W górach Tlaxcali zbudowano flotę. Długi wąż Indian " trasą prawie stu kilometrów niesie elementy trzynastu brygantyn do Texcoco. Wy­czyn jednorazowy w historii. W stolicy Acolhuan ra­dosne święto. Zapał, jaki ogarnął Hiszpanów, udziela- się poddanym Ixtlilxochitla. Prace przy kanale idą i szparko. López z brygadą budowniczych już przystę­puje do zestawiania statków. A Kortez ciągle waży plany. Naprzeciw Texcoco, na zachód od Meksyku leżał Tlacopan, najsłabszy człon triumwiratu azteckiej ligi. Zanim nadejdzie czas bezpośredniego szturmu na stolicę, warto od północy i od południa rekonesanso­wym zagonem dotrzeć do tego punktu.

Po drodze najpierw wyrasta Xaltocan, podobnie jak Tenochtitlan, położony na wyspie jeziora i połączony ze stałym lądem wąską groblą, teraz przez mieszkańców przerwaną. Jeden z miejscowych Otomisów zdradził jednak przejście płytkim brodem i Hiszpanie w mieś­cie sprawili rzeź straszliwą, oszczędzając tylko co ład­niejsze Indianki. Nie czeka biernie tego losu ludność Cuauhtitlanu i prastarego ośrodka Chichimeków — Tenayuca. Także dawna stolica Tepaneków Azcapotzal- co, duże miasto słynące z targów niewolników, jest zupełnie opustoszałe. Ze wszystkich osiedli, przez które Wiedzie marsz kolumny, znikają Indianie, unosząc i sobą cały dobytek. Hiszpanie zostawiają za sobą

259

. V V

wszędzie łuny pożarów, a krwawy ich odblask przej. mu ją okoliczne wzgórza, z których szczytów rozpalone I indiańską ręką ognie znaczą wojenny szlak Korteza.

Chociaż Hiszpanie znajdowali się w najludniejszej I części Anahuaku, wróg był nieuchwytny i niewidoczny. I Silny opór przeciwnika biali spotkali dopiero pod mu- rami Tlacopanu. Zacięty bój szybko jednak na korzyśó najeźdźców rozstrzygnęła kawaleria. Aztecy pośpiesz­nie opuścili miasto, które, wydane na rabunek, w jed­nej czwartej zostało spalone. W czasie sześciodniowego pobytu w Tlacopanie nieustannie dochodziło do starć z Tenochkami, a jedno z nich omal nie skończyło się tragicznie. Kortez dał się nieopatrznie wciągnąć na ] fatalną groblę i nagle zaatakowany z zasadzki przez i chmarę Indian z wielkim trudem i dużymi stratami wyrąbał sobie odwrót.

Wypad do Tlacopanu pogrzebał wszelkie nadzieje na rokowania z Aztekami. Tenochtitlan gotował się do śmiertelnej walki, a miasto było lepiej do niej przy­gotowane, niż to sobie wyobrażał Kortez. Powrót Hi­szpanów do Texcoco Meksykanie potraktowali jako ucieczkę i prawie całą drogę nękali białych napa­dami.

Aztecy są niezłomni. W tym czasie znów obsadzili Chalco, w miejscowościach oczyszczonych przed dwoma tygodniami przez Sandovala znowu pojawiają się gar­nizony Tenochtitlanu. Rekonesans od strony południo­wo-wschodniej jest znacznie trudniejszy. Ciężkie walki w górach nie zawsze są dla Hiszpanów pomyślne i cza­sem nie Indianin jest tym, który opuszcza pole. W al­pejskiej scenerii, tam gdzie konnica niewiele może zdziałać, wyraźnie maleje przewaga europejska. Nad zawrotnymi przepaściami, w wysokogórskiej wspinacz­ce Hiszpan bierze Quauhnahuac — stolicę Tlahuaka- nów. Zmęczony żołnierz próżno schyla się nad bystry®

potokiem, zamiast wody płynie w nim krew — po go­dzinie dopiero zwycięzca ugasi pragnienie.

Szturm na Xochimilco został odparty, wprawdzie Hi­szpanie wtargnęli do miasta i wzięli bogate łupy, ale długo nie mogli się utrzymać. Po morderczych walkach ekspedycja została wyparta z murów, a na lagunie sam Kortez znalazł się w śmiertelnym niebezpieczeń­stwie. Ranny w głowę i obalony z konia wódz białych, półprzytomny już, był wleczony przez wroga, kiedy na ratunek rzucił się dzielny Tlaxcalanin, potężnie zbudo­wany Cristobal de Olea, i dwóch pacholików Korteza. Po krótkiej potyczce odsiecz wyrwała Hernanda z rąk nieprzyjaciela. Celem wojen prowadzonych przez In­dian Anahuaku nie było zabijanie wroga, lecz branie żywego jeńca na ofiarę bogom. Tej okoliczności Kortez i wielu innych Hiszpanów niejednokrotnie zawdzię­czało-wyniesienie życia z beznadziejnych sytuacji.

Następne dni znów wypełniały ciężkie walki. Azte­kom udało się parę razy wciągnąć oddział białych w za­sadzkę. Kilku Hiszpanów dostało się do niewoli, a od­cięte ich ramiona, nogi i głowy pan Tenochtitlanu ro­zesłał jako groźne memento po miastach, które poddały się Kortezowi.’ Wreszcie zmęczeni Kastylij czycy/Weszli do opuszczonego przez przeciwnika Tlacopahu. Ze szczytu teocalli Kortez oglądał leżącą w oddali piękną stolicę, miasto, któremu przeznaczył zagładę. Konkwi­stadorowi, być może, przypomniał się moment, kiedy Przed niewielu miesiącami z wierzchołka piramidy Mo- tecuhzoma pokazywał mu swe włości. Wtedy już Her- nando powiedział sobie, że Tenochtitlan będzie jego, teraz wie, iż weźmie tylko gruzy. Zadanie zostało wy­konane. Tlacopan osiągnięty z obu stron. Oddział po­śpiesznym marszem w kierunku północnym powrócił H kwatery w Texcoco.

Rozdział dwudziesty ósmy — CUAUHTEMOC OSTRZY BROS

Wśród szaleństwa czarnej zarazy Meksyk gotował się do śmiertelnej walki. Nie było czasu na opłakiwanie dzielnego Cuitlahuaka. Naród Tenochków, jak nigdy w swej historii, potrzebował męża czynu. Wielki kapłan boga wojny, okrutny teoteuctli, w błagalnych modłach wzywał opiekuna plemienia o łaskę jasności w wybO' rze króla. Po zwyczajowych obrzędach, zbroczony świeżą krwią ofiar, na szczycie świątyni, w pierwszym blasku rodzącego się słońca, rozmawiał z bóstwem:

Ziemski pan ludu poszedł za twą wolą drogą, którą wszyscy pójdziemy. Udał się do domu wiecznych ciemności, gdzie nikt mu nie zamąci spokoju. Jest ci on winien wielką wdzięczność, boś zwolnił go od cięż­kiego brzemienia, dał ciszę i odpoczynek. Ale, o panie, my jeszcze pozostaliśmy... Któż ma się teraz troszczyć

o lud i państwo? Któż ma kazać bić w bębny, wzywać wojowników i możnych do boju? O panie i opieko na-

sza! Zechciej w swej niezgłębionej mądrości dać nam wybrać tego, kto godzien będzie zasiąść na tronie twe­go królestwa, a udręczony lud kochać będzie i pocie­szać, tak jak matka kocha i pociesza dzieci. O litoś­ciwy boże, rozlej światło swej łaski i blask twej chwały na to państwo...

Z dawnych dustojników-elektorów niewielu zacho­wało życie. Ale w stolicy obecni byli: Tetlepanąueca z Tlacopanu, „Kolczykowaty Wąż” i schorowany pan Tlatelolco, imieniem Moquihuix.

Arcykapłan miał kandydata, ale nie chciał, by od niego wyszedł wybór, więc przypomina starą legendę: Na początku była woda, o której nikt nie wie, skąd się wzięła, i byli także bogowie. Światem rządzili wtedy zgodnie Tezcatlipoca i Quetzalcoatl. Nie było jeszcze ziemi. Więc pew­nego dnia bogowie zesłali z niebios Panią Ziemi — Tlaltecuhtli. Był to olbrzymi potwór, o żabim oślizłym ciele, którego całą powierzchnię pokrywały oczy, tysiące oczu, i paszcze, tysiące paszcz, a w nich głucho kłapały okrwawione zęby.

A świat pełen był wody. Po niej tam i sam brodziła Pani Ziemi. Jej nieforemne, bezkształtne cielsko przelewało się le­niwie wśród roztoczy. Na ten widok bogowie powiadają:

Tak dłużej być nie może. Musimy Ziemi nadać kształt.

| rzekłszy to, zamienili się w dwa węże-olbrzymy. Jeden j z nich chwycił Potwora Ziemi za prawą rękę i lewą nogę, i drugi za prawą nogę i lewą rękę. Ze wszystkich sil ciągną go, rwą, szarpią i wykręcają. Jeszcze dwa gwałtowne wysiłki bogów, jeszcze jeden — i oto potężne cielsko monstrum roze­rwane na połowy. Bogowie dolną jego część podnoszą i robią zen niebo, górną zaś obniżają i tak powstała ziemia.

A Pani Ziemi tonie we łzach z bólu i upokorzenia. Ale wraz zbiegają wszyscy pozostali bogowie i rozszlochaną po­cieszają, obsypują darami. Obiecują, że z jej ciała zrodzi się wszystko, co człowiekowi potrzebne do życia. I rzeczywiście włosy jej zamieniają się w drzewa, kwiaty I zioła. Z jej skóry wyrasta trawa ląk i zdobiące Je kwiecie. Tysiąc jej oczu prze­kształcą cię w małe groty, źródła i fontanny. Tysiąc Jej ust tworzy jaskinie — prastare mieszkania człowieka — a z nosa powstają wysokie góry i wesołe doliny.

Tlaltecuhtli już nie płacze. Zdarza się to jej teraz niekiedy*1 tylko nocą, gdy złakniona jest smaku serc ludzkich. Krąży wtedy żałośnie wśród mroków, szlocha rozpaczliwie i nie uspokoi się, póki serc nie dostanie. Odmawia bowiem swych owoców, jeżeli pozbawić ją rosy krwi...

Po wiekach zgody doszło do sporu między bogami. Potężnym ciosem kija „Skrzydlaty Wąż” strącił z nieba „Dymiące Zwier­ciadło” i zajął jego miejsce jako słońce. Tezcatlipoca spadając przemienił się w Ojca-Jaguara, a zrodzone przez niego dra­pieżniki nękały mieszkańców ziemi. Niebawem miały na nich nadejść jeszcze gorsze czasy. Ulewne deszcze zalały ziemię i za­padły się niebiosa grzebiąc ród ludzki.

Na widok tego kataklizmu bogowie postanowili przekopać cztery podziemne korytarze, dotrzeć nimi do środka ziemi i podnieść zapadłe niebiosa. Dla ich podtrzymywania stworzyli czterech gigantów — Tzitzimime. Przebiwszy się od środka ziemi na jej powierzchnię, Tezcatlipoca i Quetzalcoatl prze­mienili się w olbrzymie drzewa. Pierwszy — w Drzewo Luster, a drugi — w Szmaragdową Wierzbę. Między tymi drzewami a czterema Tzitzimime bogowie rozpięli niebo, po czym przy­wrócili życie ziemi i z powrotem ją zaludnili.

Ścieżka zaś, którą wydeptali, udając się na spotkanie, jest dzisiaj Drogą Mleczną, widoczną na niebie.

A pierwszy z czterech Tzitzimime miał na imię Cuauhtemoc...

-i- Cuauhtemoc — „Spadający Orzeł”, niech nam bę­dzie panem! — wykrzyknęli zgodnie elektorowie.

Cuauhtemoc — półbóg ocalił kiedyś z kataklizmu świat i rodzaj ludzki. „Spadający Orzeł” — człowiek wybawi z obieży naród, na którego czele stanie. Mistyczna siła starej legendy otuchą napawa lud. Bratanek i zięć Motecuhzomy, wódz Azteków, był pierwszym, który w czasie pamiętnego wystąpienia Motecuhzomy cisnął pocisk w nieszczęsnego władcę- Męstwo osobiste, niezachwianą wiarę w stare bogi i fanatyczną miłość ojczyzny oddawał w służbę naro . W krwawych walkach noche triste nie oszczędzał s1?» był stale w pierwszych szeregach i gardząc Tlaxca a nami jako przeciwnikiem, szukał zwady | biały1111.

Wybór przyjął bez wahań. Nominant — tak kazał od­wieczny zwyczaj — odbywał wyprawę wojenną w celu zdobycia jeńców na ofiarę. Bez tego koronacja nie była pełna. Ostatnimi czasy dziesiątki miast lennych zdra­dziły Azteków. Pretekstów więc nie brakowało. Ale Cuauhtemoc jest nie tylko wojownikiem, umie być politykiem i dyplomatą. Nie krwi braci, ofiar z białych chce wódz na swą intronizację.

Bezmierna pycha jego poprzedników na tronie Te- nochków sprawiła, że wiele plemion indiańskich łączy­ło się z Hiszpanami, bynajmniej nie z powodu żywio­nych do nich uczuć przyjaźni. Żądza zemsty, tępa nienawiść do Azteków, często zresztą jak najbardziej usprawiedliwiona, kazała zdradzać im własną rasę i w zaślepieniu popierać tych, co przyszli, by wyzuć ich z ziemi, odebrać wolność i zniszczyć świat ich wierzeń. Cuauhtemoc zbierał smutne dziedzictwo przodków. Ro­zumiał to i chciał przeszłość wykreślić. Więc słał po-_ słów do Totonaków z Huaxtecapanu, do okrutnych Matlatzinków i prymitywnych Tlahuakan, wysyłał legatów do uchodzących za synów Quetzalcoatla boga­tych Mixteków. Pchał wysokich dostojników do dale­kiej ziemi Zapoteków, których daremnie usiłował ■ujarzmić Motecuhzoma. Wysłannicy azteccy docierali nawet do kresów Anahuaku, tam gdzie nad plażami Pacyfiku miał swe rewiry łowieckie lud Xoconochco. Cuauhtemoc trzymał też szpiegów w Tlaxcali — po­tajemnie znoszą się ze zwolennikami młodego Xico- tencatla.

Jednakże szeroka ta akcja niewielkie dała efekty. Myśliwskie plemię Mazahua nie lubi pracy, uśmiecha się im polowanie na białych. Ale w Dolinie Meksyku Azteków otacza nienawiść. Na próżno „Spadający Orzeł” wabił procarzy z Metztitlanu. Opowiedzą się oni ■za Hiszpanem.

Huatecy, Matlatzinca, Mixtecy i Zapotecy, Otomisi, Huexotzinca, wszystkie prawie szczepy Anahuaku, głusi są na głos rozsądku. Skwapliwiej nastawiają ucha na obietnice groźnego Hiszpana. I nierzadko legatów „Spa­dającego Orła” nie ochroni nietykalność posła. Odsta­wiają ich w łykach do Korteza. Wódz białych pamiętał straszliwy gniew Azteków w „smutną noc”. Celu sobie wytkniętego za żadną cenę się nie wyrzeknie, ale chciałby oszczędzić Hiszpanom strat. Łudzi się, że moż­liwe jeszcze są pertraktacje. Zwalnia więc uwięzionych i odsyła do stolicy z propozycjami pokojowego za­łatwienia konfliktu. Gotów jest wszystko, co się stało, puścić w niepamięć, byleby tylko Cuauhtemoc uznał zwierzchnictwo króla Hiszpanii.

Ale Meksyk wzgardliwie milczy. Dialogu nie będzie. „Spadający Orzeł” rozmów nie podejmie. Osamotnieni Aztecy mają inne pojęcia o honorze od przypisywa­nych im przez Korteza. Miasto przekształca się w coraz potężniejszą twierdzę. Każdy dom zamienia się w wa­rownię. Tenochtitlan gromadzi olbrzymie arsenały, ściąga zapasy żywności. Cuauhtemoc sprowadza z oko­licy wojowników, zbędną i nieprzydatną ludność od­syła daleko w bezpieczniejsze miejsca. „Spadający Orzeł” chce białych na ołtarze swoich bogów, a jeśli tak każe los, gotów jest wraz z miastem zginąć. Kortez jednak ciągle jeszcze nie rozumie duszy tego narodu, który pokochać zalecał mu kiedyś pater Olmedo, ma­rząc o Królestwie Rzymskim Narodu Meksykańskiego. Nic to, że z rozkazu konkwistadora w perzynę idą ludne osady, nic to, że miecz zdobywcy nie oszczędza ani starców, ni dzieci, że na czołach pięknolicych dziewcząt żelazo z bolesnym sykiem wypala haniebne piętno niewoli — śmierć i cierpienie nie zastraszy Azteka, a naród zaprzysiągł z białymi walkę na śmierć.

Rozdział dwudziesty dziewiąty — NA WOJENNEJ FALI

W Texcoco „Kwiat Czarnolicy” był samą gorliwością. Tysiące krajowców przekopało kanał i 28 kwietnia trzynaście statków spłynęło majestatycznie na wody jeziora. W powiewie łagodnej bryzy wydęty biały ża­giel niósł chyżo brygantyny, z dala podobne do wiel­kich łabędzi. Jedna z nich tylko okazała się mało zwrotna i oporna w manewrowaniu. Serce Korteza ro­sło dumą. Mimo strat w ostatnich walkach, dzięki no­wym posiłkom, siły hiszpańskie wzrosły do 900 pie­szych, blisko 90 konnych i ponad 100 muszkieterów i kuszników oraz kilkunastu armat. Z taką lądowo- -wodną armią można już kusić się na serio o zdobycie Tenochtitlanu.

Ale nie wszyscy palili się do nowych walk. Już w Segura de la Frontera Kortez zmuszony był ustąpić i pewna grupa malkontentów wróciła na Kubę. Ku niezadowoleniu konkwistadora znalazł się wśród nich

nawet jego stary wspólnik Andres de Duero. Pozostali ludzie Narvaeza byli ogniskiem ciągłego malkontenc- twa. Wielu z nich miało na Kubie plantacje, teraz, po zdobyciu w ostatnich potyczkach pokaźnego łupu, chcieli jak najprędzej opuścić groźny kraj. Statki przy­byłe do Villa Rica, oprócz posiłków, przywiozły także wiadomości o niezbyt udanych poczynaniach proku­rentów Korteza w Hiszpanii, w sporze więc Hernan­do — Velśzquez nie wszyscy dawali szanse zdobywcy. Wreszcie nie brakowało także ludzi żywiących osobiste urazy do wodza, a wielu wręcz bało się potęgi aztec­kiej, mając w pamięci nieszczęsny los pojmanych przez Indian towarzyszy.

Było sprawą jasną, że Kortez, który kontrolował je­dyny port, nie zgodzi się po dobrej woli na odjazd. Rozpoczęły się więc potajemne zmowy i powtórzyła się scena sprzed przeszło roku. Kuląc się u kolan Korteza, jakiś żołnierz odkrywa spisek. Wodzowi ma być prze­kazany rzekomy list od ojca, a kiedy Kortez zajmie się czytaniem, sztylety zamachowców zrobią swoje. Ten sam los gotowany jest Sandovalowi, Alvaradom, Olido- wi i jeszcze kilku oficerom.

Niewiele minut upłynie od tego wyznania, gdy Kor­tez z wiernymi przyjaciółmi wyrywa z rąk prowodyra buntu listę z nazwiskami spiskowców. W kilka pacie­rzy potem trup nieznanego skądinąd Antonio de Villa- fańa zwisa z okna własnej kwatery. Z ust Korteza do­wiaduje się zaskoczone wojsko o zmowie, a spiskowcy, że... Villafana nie wydał swoich kamratów. Nigdy też Kortez nie zdradzi się, że zna ich imiona, a znajdowały się wśród nich takie, o których całkowitej lojalności był święcie przekonany.

Wódz nie dał wojsku czasu na snucie domysłów. Kończyły się przygotowania do wyprawy. Do Texcoco przybyła świetnie, na tubylczą modłę, wyekwipowana

269

1MMGM

50-tysięczna armia Tlaxcalan. Po ostatnich awantu­rach w senacie Xicotencatl został znów przywrócony do łask, ale tym razem dzielił dowództwo z Chichime- catlem, ambitnym i zazdrosnym o honory wojowni­kiem. Inne sprzymierzone plemiona indiańskie otrzy­mały rozkaz zgromadzenia wojsk w Chalco. Atak od strony lądu iść będzie trzema groblami, wiodącymi do stolicy. Pedro de Alvarado z 200 Hiszpanami i 25 ty­siącami Tlaxcalan stanie w Tlacopanie i kontrolowaó będzie groblę zachodnią. Olid z taką samą siłą opanuje Coyoacan, skąd wiódł akwedukt i niedługa grobla łą­cząca się z wielką południową drogą. Tę ostatnią miał zająć Sandoval z dwiema setkami żołnierzy, który po | zebraniu posiłków indiańskich z Chalco otrzymał roz- kaz dokończenia zaczętego dawniej dzieła zniszczenia w Ixtapalapanie.

Ale wyprawa na Tenochtitlan zaczęła się nie najle­piej.

Starym indiańskim zwyczajem wojownikom towa­rzyszyły na wyprawie liczne kobiety i dziewczęta. Zda­rzyło się, że jakiś podpity żołdak hiszpański pozwolił 1 sobie na zbyt obcesowe zalecanki w stosunku do żony jednego z niższych wodzów tlaxcalańskich. Stając w obronie czci niewiasty jej mąż został ciężko ranny przez napastnika. Poszkodowany był bliskim krewnym Xicotencatla, który na próżno domagał się u białych satysfakcji. Wreszcie oburzony na tę jawną niespra­wiedliwość z niewielką grupą przyjaciół opuścił wojsko. Kortez znajdował się podówczas poza Texcoco, a Hisz­panie chcieli cały incydent ukryć przed wodzem, który pod groźbą surowych kar zabronił picia alkoholu. Ale w sprawę wmieszał się Chichimecatl, który dojrzał szansę pozbycia się rywala. Ledwie Kortez powrócił do miasta, Tlaxcalanin oskarżył przed nim Xicoten­catla o zdradę i usiłowanie zagarnięcia siłą władzy

Ś

w republice, korzystając z nieobecności tylu wojowni­ków. Korteza oczywiście nie wtajemniczono w praw­dziwe tło wypadku, ale Hernando wiedział, że Xico- tencatl w prywatnych rozmowach nie wahał się głosić, iż wojna z Aztekami u boku Hiszpanów jest złą sprawą i w rezultacie obrócić się musi przeciwko wszystkim Indianom. Z kolei więc Kortez zwietrzył okazję po­zbycia się zaprzysiężonego wroga i wysłał w pościg za nim silny oddział kawalerii. Już niedaleko granic Tlax- cali jezdni dopędzili uciekiniera, pojmali go i zawieźli z powrotem do Texcoco, gdzie na głównym placu miej­skim czekała na indiańskiego patriotę szubienica.

I, rzecz dziwna, mimo obecności tylu Tlaxcalan nikt nie stanął w obronie wodza, a senat republiki aprobo­wał egzekucję, potępił pośmiertnie Xicotencatla jako dezertera, a jego rozległe majątki stawił do dyspozycji Kortezowi.

Tymczasem Alvarado z Olidem od strony północno- -zachodniej bez przeszkód dotarli do Tlacopanu i przy­stąpili do pierwszych operacji. Z dawien dawna Teno- chtitlan cierpiał na brak dobrej wody do picia. Dopiero ocK1465 roku problem został rozwiązany przez wybu­dowanie z „Góry Króliczej” — Chapultepec, wspania­łego wodociągu. W katorżniczej pracy przy przeciąga­niu akweduktu poniosły wtedy śmierć setki Indian obojga płci z podbitego Chalco. Pyszne dzieło azteckich inżynierów, zbudowane z kamienia i cegły, obejmo­wało dwa przewody rurociągowe, pokaźnej grubości. Aztecy świadomi znaczenia wodociągu dla stolicy, bro­nili zacięcie urządzeń, ale zwycięstwo odnieśli Hiszpa­nie i przez cały czas oblężenia Tenochtitlan nie otrzy­mał z Chapultepec ani kropli wody.

Natomiast próba opanowania na grobli pierwszego mostu skończyła się zupełnym fiaskiem. Ośmiu poleg­łych i ponad stu rannych białych, nie mówiąc już

o wielkich stratach wśród Tlaxcalan, kosztował niefor- 1 tunny wypad, a odwrót Hiszpanów do kwatery przy. pominął bardziej ucieczkę niż planowany manewr. Roz- goryczony niepowodzeniem Olid, który już dawniej miał na pieńku z Alvaradem, mimo groźby ataku roz- zuch walonych powodzeniem Azteków, opuścił Tlaco- I pan i w końcu maja, zgodnie z dyspozycjami Korteza, ! stanął w „Wilczych Wodach” — Coyoacan.

Kortez objął bezpośrednie dowództwo nad flotą, któ­ra w jego przekonaniu miała być „kluczem” całej tej wojny. W tym czasie, kiedy Sandoval, wzmocniony posiłkami indiańskimi z Chalco, toczył zacięte walki pod Ixtapalapan, Kortez wypływał z Texcoco. Słupy ognia na szczytach okolicznych wzgórz dały natych­miast znać do Meksyku o ruchach wodza białych. I za­raz wody jeziora poczerniały od czółen. Kronikarskie źródła podają ich liczbę na 500 do tysiąca. Szczęście uśmiechnęło się do najeźdźcy. Pomyślna bryza nadała impet flotylli i wielka bitwa wodna zakończyła się pełnym zwycięstwem brygantyn, niemal bez strat w ludziach. Od pierwszego uderzenia Kortez panował prawie niepodzielnie na wodach, a pod wieczór tegoż dnia zajął warownię Xoloc, pamiętną z pierwszego wjazdu do miasta.

Punkt ten leżał w miejscu, gdzie grobla z Coyoacan łączyła się z wielką drogą biegnącą z Ixtapalapanu. Od­dalony o niespełna trzy kilometry od miasta świetnie nadawał się na kwaterę, gdzie ją też Kortez założył- Alvarado panował nad dostępem do stolicy z zachodu, południe kontrolował Olid i Sandoval, brygantyny wła­dały wodami jeziora, lecz Tenochtitlan ciągle jeszcze miał połączenie ze stałym lądem. Ta linia komunika­cyjna biegła na północ do Tepeyacac i przechodząc środkiem miasta, stanowiła przedłużenie drogi z Ixta­palapanu. Dopiero kiedy przy pomocy brygantyn poło­

żona na jeziorze część tego ostatniego miasta została oczyszczona z Indian, a oddział Sandovala po wyko­naniu zadań przerzucono do Tepeyacac, zamknął się pierścień oblężenia.

W okresie tych pierwszych przygotowawczych dzia­łań Indianie oczywiście nie pozostawali bierni. Kortez z niepokojem stwierdził wiele zmian w ich taktyce wojennej. Nowością były przede wszystkim ataki noc­ne. Na jeziorze roiło się ciągle od łódek wojennych, wprawdzie w obawie przed hiszpańskimi galerami trzymały się one zazwyczaj w bezpiecznej odległości, ale pod osłoną mroku podpływały wystarczająco blisko, by strzałami zasypywać białych. Szczególnie śmiało po­czynali sobie indiańscy wioślarze-wojownicy po za­chodniej stronie grobli. Wreszcie Kortez nakazał prze­kopanie nasypu i przeprowadzenie dwóch brygantyn na drugą stronę, co ostudziło trochę odwagę azteckich łódkarzy. Czółna Indianie zaopatrzyli w oszalowania, chroniące w pewnym stopniu ich załogi. Do ataków szli w sposób przemyślany, nie był to już jak dawniej masowy bezładny szturm. Dziś grupy walczących zmie­niały się, tak że Hiszpan miał do czynienia ciągle ze świeżym wojownikiem. Używane zaś obecnie przez Az­teków długie piki zakończone zdobycznym hiszpań­skim ostrzem stanowiły bardzo groźną broń dla kawa­lerii, a przed końmi wykazywali Indianie znacznie mniej lęku niż wprzódy.

Przez pierwszy tydzień utarczki nie przyniosły bia­łym zdecydowanej przewagi. Kortez uważał, że prze­wlekanie oblężenia może mieć zły wpływ na sprzymie­rzonych i spowodować niepokoje na tyłach. Postanowił tedy jednym gwałtownym szturmem wziąć miasto.

Oznaczonego dnia Kortez poprowadził osobiście pie- I churów do walki. Z konnicy zrezygnowano, bo na grobli stanowiła zbyt dogodny cel dla pocisków prze-

ciwnika, a niewiele mogła przynieść korzyści. Po wie­logodzinnych walkach Hiszpanie sforsowali, wspierani ogniem płynących wzdłuż grobli brygantyn, poprzery­wane mosty i azteckie szańce i stanęli na przedmieś- ! ciach stolicy. Tu bój przybrał na sile, statki nie mogły się posuwać w zbyt płytkich kanałach, a opór ukry­tych za barykadami Azteków złamała dopiero artyle­ria. W końcu jednak Kortez stanął na tak dobrze zna­nym placu z wielką teocalli. Za chwilę kilkunastu śmiałków wycięło straż na tarasie piramidy i zniszczyło ołtarz „Kolibra z Południa”. Jeszcze moment i w prze­raźliwym ryku wojennym Azteków zginęły słowa ko­mendy białych. Hiszpanie nie potrafili wstrzymać gwałtownego ataku Indian. W bramie Orła pozosta­wiono armatę. Panika ogarnęła oddział. Na szczęście Tlaxcalanie zdążyli zasypać zerwane mosty i droga odwrotu była wolna.

Wieczór znów zastał Korteza w Xoloc, ale nocą Az- tecy nie dali mu spokoju. Wsparcie ze strony Alvarada i Sandovala było mało skuteczne, atakowani z lądu i wody obaj dowódcy nie dotarli do przedmieść. Bez pomocy brygantyn znajdowali się oni w dużo gorszej od Korteza sytuacji i Hernando posłał im połowę galer, co znacznie zwiększyło ich siłę uderzeniową.

Jednakże łatwość, z jaką Kortez dostał się do serca Tenochtitlanu, wywarła w okolicy duże wrażenie. Wie­le miast niedaleko położonych, w tym Xochimilco, przysłało posłów z prośbą o przymierze. Miało to o tyle znaczenie, że zabezpieczało oblegającym tyły. Nieba­wem także przybył „Kwiat Ciemnolicy”, wiodąc aż 50 000 świeżego wojownika, ale liczba ta w kronikach hiszpańskich jest chyba przesadzona.

Kortez nie był w pełni zadowolony z pierwszego wy­padu — powtarza go już nazajutrz. I znów to samo. Niezmordowani Aztecy nocą pozrywali naprawione

mosty, wznieśli nowe barykady. Mijają długie godziny morderczej walki, ale w końcu Hiszpanie znów stoją na głównym placu. Kortez każe palić i niszczyć naro­dowe pamiątki azteckie, chce w ten sposób złamać nie­złomnego ducha obrońców. Dym wnet spowija stary pałac Axayacatla, rezydencję Motecuhzomy i przepięk­ną ptaszarnię. Cudowny pomnik architektury tubyl­czej, lekka budowla z drzewa i hambusu, ginie szybko w płomieniach przy przeraźliwym pisku jej lokato­rów — wszystkich gatunków meksykańskiego ptactwa: Jęk żalu wyrywa się z azteckiej piersi. Wojownicy z furią rzucają się na oddział białych.

I znów jak wczoraj Kortez wycofuje się wśród cięż­kich walk do swej kwatery na grobli.

I tak mijają długie dni. Każda zdobycz wywalczona za dnia tracona jest nocą. Zasypane mosty i przywró­cone połączenia nazajutrz znów są pozrywane. Codzien­nie powtarzane wypady praktycznie nie przynoszą te­renowych zysków. Odcięte miasto ciągle jeszcze otrzy­muje z zewnątrz dostawy żywności, mimo że dniem i nocą po jeziorze krążą brygantyny w pogoni za in­diańskimi łódkami. Kortez raz po raz odsyła wzię­tych do niewoli Azteków z propozycjami pokojowych pertraktacji. Cuauhtemoc milczy uparcie.

Spadający Orzeł” nie chce rozmów, nie ma na nie czasu w wirze codziennych akcji. Często przejmuje inicjatywę. Parokrotnie koncentryczny jego atak na pozycje Alvarada przy użyciu na tyłach sił wiernych jeszcze lenników ze stałego lądu zadał Hiszpanom poważne straty. Niejeden biały jeniec padł już na kamieniu ofiarnym, niejednego los ten jeszcze czeka.

W bezpośredniej walce z Hiszpanem niewielkie są szanse Azteków. Wraz z indiańskimi posiłkami Kortez toa więcej żołnierza, niż liczy go załoga stolicy. Sprawa jest beznadziejna i miasto skazane. Cuauhtemoc nie

97S

chce się z tym pogodzić. Sądzi, że przewagę białych można zniwelować chytrością, męstwem i podstępem. Więc na lądzie i grobli, w mieście i na wodzie toczyć się będzie bój nieprzerwany. Woda jest ostatnim szla­kiem komunikacyjnym ze światem. Na jeziorze panują brygantyny...

Pewnego dnia ze statków patrolujących wody doj­rzano kilka pirog płynących do oblężonego miasta. Dwie brygantyny rzuciły się w pościg. Na ten widok czółna zawróciły i pomknęły szybko w kierunku gęsto zarosłego sitowiem brzegu. Statki już były przy nich i nagle rozległ się krzyk trwogi. Brygantyny wpadły na wbite w dno pale. Z trzciny błyskawicznie wy­chynęły ukryte tam łodzie z azteckimi wojownikami. Grad pocisków spadł na hiszpańską załogę. Jeden ze statków został uprowadzony, zanim nadpłyną inne z pomocą, pada trupem kilku białych, wielu odnosi ciężkie rany. W wigilię rocznicy „smutnej nocy” rów­noczesny atak aztecki na Korteza, Alvarada i San- dovala był szczególnie zajadły i dobrze przygotowany, co na własnej skórze odczuli Hiszpanie tracąc wielu żołnierzy.

Po miesiącu oblężenia opór Azteków nic nie stracił na sile.;

Rozdział trzydziesty — NOC NAD TENOCHTITLANEM

Pora deszczowa dawała się mocno we znaki oblega­jącym. W najlepszej jeszcze sytuacji znajdował się od­dział Korteza. Przynajmniej na tym odcinku warow­nie Xoloc użyczały białym schronienia. Alvarado na­tomiast i Sandoval biwakowali pod gołym niebem. Żoł­nierz więc cierpiał bardzo od słoty i dotkliwego nocami chłodu. W obozie brakowało lekarstw, źle opatrywane rany jątrzyły się, stan fizyczny armii, zmuszonej do ciągłego czuwania w złych pod względem higienicznym warunkach, pogarszał się wyraźnie. Oficerowie naga­bywali więc Korteza, by jednym zdecydowanym ude­rzeniem zawładnąć miastem albo chociaż opanować wielki plac targowy w Tlatelolco w północno-zachod- niej części stolicy. Miejsce to otoczone rozległymi kruż­gankami zapewniłoby wygodne pomieszczenie dla całej siły hiszpańskiej i można by stąd skuteczniej prowadzić operacje. Nie brak było wprawdzie głosów zwracają-

cych uwagę na ryzykowność przedsięwzięcia i niebez­pieczeństwo, że wróg po zniszczeniu grobel i mostów mógłby otoczyć Hiszpanów w mieście i odciąć ich od pomocy, jaką niosły brygantyny, jednakże Kortez zde­cydował się na realizację planu.

Oznaczonego dnia, pewnej niedzieli, dano więc znak do szturmu całą siłą wszystkich trzech oblężniczych oddziałów. Alvarado i Sandoval uwikłali się zaraz w zaciętą walkę, a kolumny ich z trudem zdoby­wały teren. Tymczasem hufiec Korteza natrafił na nad­spodziewanie słaby opór przeciwnika. W kilku jedynie punktach doszło do krótkich bezpośrednich zwarć. Zre­sztą Aztecy wszędzie ustępowali, a rozgrzani walką tryumfujący Hiszpanie coraz głębiej wdzierali się w miasto. Za nimi jak psy gończe biegli mordu nigdy nie­syci Tlaxcalanie i inni sprzymierzeńcy. Przednie sze­regi oddziału dawno już znikły z pola widzenia, tylko z daleka od strony Alvarada i Sandovala dochodziło głuche echo pojedynczych wystrzałów, kiedy Kortez zawrócił konia. Zbyt łatwy i szybki wydawał się po­chód wojska. Hernando zaczął podejrzewać nowy pod­stęp aztecki. I nagle przyszła mu myśl, czy też jego rozkazy, nakazujące zasypywanie za sobą wszelkich przekopów w grobli i zerwanych mostów zostały wy­konane. Niedługo miał się o tym przekonać. Gorączką sukcesów podnieceni caballeros oczywiście nie trosz­czyli się o zabezpieczenie sobie odwrotu. Kortez stanął nad wyrwą szerokości kilkunastu kroków i głęboko na wiele sążni wypełnioną wodą. Podejrzenia stały się pewnością, kiedy zauważył zupełnie świeże ślady. Wróg już po przejściu Hiszpanów nadał większą stromiznę ścianom fosy. Oddział, jasne już było, dostał się w pu­łapkę.

I nagle rozległ się ponury, głuchy głos wielkiego bę­

bna z wężowej skóry. To Cuauhtemoc przejmował w swe ręce inicjatywę. Na ten sygnał straszliwy ryk wo­jenny wyrwał się z tysiąca piersi sprytnie poukrywa­nych wojowników. Hiszpanie nie mieli już wsparcia swej flotylli. Dla brygantyn bowiem kanały były tu albo za wąskie, lub tak najeżone podwodnymi prze­szkodami, że nie mogłyby się poruszać. Natomiast po­jawiło się wiele setek zwinnych i zwrotnych indiań­skich czółen. Okropne uderzenie ze wszystkich stron spadło nagle na Hiszpanów. Natarcie białych z miej­sca zostało wstrzymane. W ulewie pocisków miotanych z grobli, z okolicznych budynków i wody załamał się zwycięski atak. I nagle panika zawładnęła żołnierzem, jeszcze przed chwilą upojonym sukcesem. Rozmiękła od deszczu grobla przemieniła się w lepkie błoto, w śliski moczar wiążący stopy uciekinierów. Zamiesza­nie potęgowały tłumy posiłków indiańskich, tłoczących się na wąskim przekopie. Od zadawnych gęsto ciosów padały konie, ginęli żołnierze Kastylii w ciężką okuci zbroję, marli masowo półnadzy wojownicy sprzymie­rzonych plemion.

Stojąc nad przepaścistą wyrwą puente cuidada (fatalnego mostu), Kortez nadaremnie usiłował wpro­wadzić porządek w oddziałach. Oszalały trwogą żoł­nierz nie słuchał rozkazów, posłuszny był tylko ślepe­mu instynktowi, który kazał mu, tratując rannych i obalonych na ziemię, przeć naprzód przez wodę i bło­to, byle dalej od pocisków wroga. Do stóp Kor teza potoczyły się rzucone indiańską ręką głowy kilku Hisz­panów. Łamaną hiszpańszczyzną Aztek tryumfalnie do­nosił, że Sandoval i Tonatiuh zabici, a ich szwadrony zniesione. Kortez nie wierzył w śmierć swoich ofice­rów, ale w chwilę potem wydało się, że i na niego przychodzi ostatnia godzina.

Hernanda dobrze znali Aztecy. Teraz więc w niego I celują groty. Świetna zbroja konkwistadora z meta- I licznym brzękiem odbiera dziesiątki pocisków, z któ- rych żaden jednak nie trafia w miejsca słabiej chro- I nione. Cma czółen mknie tam, gdzie na grobli walczy Hiszpan. Kilku indiańskich junaków wdziera się na j wał i z okrzykiem „Malinche, Malinche” rzuca na Her­nanda. Głęboko cięty w nogę pada wódz białych, z try­umfalnym rykiem wloką go Indianie do łodzi. Za chwi­lę rozgrywa się scena niczym z Iliady. Jak nad leżącym na ziemi herosem greckim poległym pod Troją, tak tu nad obalonym Kortezem toczy się zacięty bój. Chwacki Cristobal de Olea pierwszy skacze na pomoc wodzowi, który w wodzie coraz słabiej boryka się z przewagą indiańską. Żołnierz ma niedźwiedzią siłę, potężnym ciosem odrąbuje ramię jednemu z Indian, drugiemu głowę. Za chwilę sam padnie, ale zdąży jeszcze prze­bić dwóch innych Azteków. Tymczasem drugi żołnierz, Lerma, i kilku Tlaxcalan wyrywają Korteza, wycią­gają go z kanału i osłaniają własnym ciałem od wciąż sypiących się ciosów. Wódz nie ma konia, ubito go pod nim. Wierny giermek Guzman przyprowadza innego rumaka. Kortez z trudem dosiada wierzchowca.

W tym momencie, zanim ktokolwiek z otoczenia się zorientował, trzymający przed sekundą cugle Guzman znika. Słychać tylko jego krzyk trwogi i za chwilę widać aztecką łódź unoszącą nieszczęsnego jeńca. Pół­przytomny Hernando chce się rzucić na ratunek swe­mu ulubieńcowi, ale już się odnalazła przyboczna straż wodza i wyprowadza Korteza do Xoloc.

Tymczasem Sandoval i Alvarado nie zginęli, stracili wprawdzie wielu żołnierzy, ale w ciężkich walkach dotarli w końcu do placu w Tlatelolco. W tej chwili właśnie ozwały się bojowe rogi „Spadającego Orła”. Za chwilę obaj dowódcy z oddalającej się wrzawy biteW-

! nej zrozumieli, że Korteza dotknęło niepowodzenie. Niebawem też i na ich odcinku wzmogła się furia ata­ków azteckich. Impetu natarcia nie mogli powstrzy­mać Hiszpanie, zwłaszcza kiedy po pokonaniu Korteza dowództwo indiańskie przerzuciło tu część zwycięskich oddziałów. Rozległy się więc trąbki wzywające do od­wrotu. Nie brakowało momentów, kiedy przypominał on ucieczkę. Podnieceni zwycięstwem Aztecy ścigali Hiszpanów aż do samych obozowisk, gdzie dopiero ogień baterii dział z pokładów brygantyn zahamował zapędy wojowników „Spadającego Orła”.

Długi był dzień klęski, a kiedy zapadł wieczór wyjąt­kowo łagodny, jasny i ciepły, z wierzchołka Krzywego Szczytu, świątyni boga kupców w Tlatelolco, rozległ się znów ponury, drażniący nerwy głos wojennego bębna. Tym razem nie wzywał on Azteków do boju, lecz zapraszał na radosną uroczystość. W przezroczy­stym powietrzu • przedwieczerza Hiszpanie z oddziału Alvarada z odległości nie przekraczającej półtora kilo­metra widzieli wyraźnie, jak po stromych stopniach wysokiej świątyni powoli wspinał się długi orszak. To krwawi kapłani wiedli na ofiarę nieszczęśliwych jeńców. Kijami zmuszali niewolników do tanecznych podrygów przed ołtarzem boga. Wleczony na kamień ofiarny, tracił życie u stóp złowieszczego bóstwa Hisż^- pan, Tlaxcalanin, sprzymierzeniec z Texcoco, Huexot- zinco i dziesiątka innych miast Anahuaku. A potem przy dźwiękach dzikiej muzyki barbarzyńska uczta za­kończyła dzień ciężkiej klęski najeźdźcy. Kilkanaście razy' z rzędu co wieczór Hiszpanie będą bezsilnymi świadkami śmierci swych towarzyszy, ginących na cześć azteckich bogów. Owego bowiem pamiętnego dnia Meksykanie wzięli żywcem 62 białych i parę ty­sięcy sprzymierzonych. Kortez poniósł poważne straty, w ręku nieprzyjaciela pozostały dwa działa i kilka

koni, poległo parę dziesiątków Hiszpanów, a nieliczni tylko wyszli bez szwanku.

Tenochtitlan po raz ostatni w swej historii upajał się zwycięstwem. „Spadający Orzeł” wbite na tyki głowy Hiszpanów i koni rozesłał po miastach, które wypo­wiedziały mu posłuszeństwo, z posłannictwami obiet­nic i pogróżek. Kapłani „Kolibra z Południa” obwieś­cili uroczyście, iż ukazał im się bóg, zapowiadając pełne zwycięstwo w ciągu tygodnia. Kortez wyśmiewał prze­powiednie wróżów azteckich, ale zabobon napełniał trwogą serca sprzymierzonych. Pod osłoną nocy umy­kały oddziały z Choluli, Huexotzinco, z Chalco i Te- peaca. Topniały szeregi Indian z Texcoco, nawet Tlax- calanie przypominali sobie ostrzeżenia powieszonego Xicotencatla i także masowo wracali do ojczyzny w obawie przed gniewem bogów.

W hiszpańskim obozie panowało przygnębienie. Kor­tez ciężką raną nogi znów przykuty do łoża, mroczne, ponure snuł myśli. Nie wszyscy jednak Indianie opuś­cili białych. Pozostał Chichimecatl z garścią Tlaxcalan. Niezachwiany w przyjaźni był lxtlilxochitl. On właś­nie w godzinach trudnej próby dodawał Kortezowi otuchy.

Tenochtitlan upaść musi — mówił — zbyt wiele w jego murach ludzi, by odcięte miasto mogło ich wy­żywić. Radzi więc wzmóc kontrolę nad szlakami do­wozowymi, zaostrzyć blokadę. Niech bez przerwy statki krążą po jeziorze, niech żywa noga nie przeciśnie się do otoczonej stolicy. Głód i pragnienie zrobią swoje. Jeszcze tydzień, dwa i Cuauhtemoc będzie musiał roz­począć pertraktacje, miasto skapituluje. Na razie więc wstrzymać działania zaczepne, dać wypoczynek ludziom i cierpliwie czekać.

Kortez poszedł za radą Ixtlilxochitla. I bez agresyw­nych akcji żołnierz miał ręce pełne roboty. Rozzuch­

waleni ostatnim powodzeniem Aztecy nieustannie nę­kali napaściami Hiszpana. Ale ataki na grobli z reguły odpierał ogień artylerii, na wodzie zaś niepodzielnie panowały brygantyny. Wśród codziennych walk Hisz­panie mocno trzymali swe pozycje wypadowe. Wresz­cie minął termin wyznaczony przez kapłanów. Aztecy nie osiągnęli w tym czasie żadnych istotnych korzyści. Z niemałym wstydem wracać zaczęli dezerterzy, cho­ciaż nie tak liczna jak wprzódy armia oblężnicza miała znowu liczebną przewagę nad Tenochkami. Zaopatrze­nie poprawiło się dzięki przybyciu do Villa Rica statku z prochem, którego już nie dostawało, i innym mate­riałem wojennym.

Kortez był człowiekiem ze stali. Już dawno otrzą­snął się z chwilowego przygnębienia. Próbuje pertrak­tacji z Cuauhtemokiem. Wódz Azteków zbywa je mil­czeniem bądź odpowiada tym gwałtowniejszymi ata­kami. Ciągną się powolne słotne dnie. Zaostrzona blo­kada daje się już dotkliwie we znaki stolicy. Obrońcy piją słoną wodę z jeziora i kanałów. Miasto głoduje. „Jedzono same jaszczurki, jaskółki i zielone liście ku­kurydzy, i trawę, i żywiono się owocami włochatych drzew, i zjadano lilie, i tynk, i garbowaną skórę... Po­żerano i zielska, i cegły, i burzany” — pisze Aztek-Ano- nim o końcowej fazie oblężenia. Szerzą się choroby, szaleje dyzenteria. U wyschłych piersi matek konają niemowlęta. Głodowa śmierć zabiera starców, niewia­sty, dzieci. Ludożerstwo u Azteków było aktem rytuału religijnego. Jedzono podczas określonych uroczystości ciała jeńców wojennych, zabitych bóstwom na ofiarę. Codziennie setkami tracili życie Aztecy, lecz to bynaj­mniej nie" wpływało na urozmaicenie ich głodowego menu. Kanibalizm aztecki nie obejmował bowiem Współplemieńców. Jadła mogli dostarczyć im Hiszpanie i ich sprzymierzeńcy, ale od czasu zmiany przez Kor-

teza taktyki w oblężeniu, bardzo rzadko udawało się Aztekom wziąć jeńca.

Kortez w listach do Karola V pisał o Tenochtitlanie jako ó „najpiękniejszym mieście świata”, wielokrotnie zapewniał, że zrobi wszystko, by je oszczędzić. Teraz wszakże stosował metody spalonej ziemi, wydał roz­kaz niepozostawiania kamienia na kamieniu. Postano­wił „burzyć kolejno każdy dom w miarę naszego po­suwania się w głąb miasta i nie postępować kroku na­przód, dopóki nie będzie zrównane wszystko z ziemią”. Gruzami zaś kazał zasypywać kanały, wyłomy w gro­blach, tak by zostawiać za sobą całkowicie wyrównane pustkowie. W ten sposób wśród codziennych walk trzy oddziały Hiszpanów powoli wprawdzie, ale nieustan­nie zdobywały teren. Dzieło systematycznego niszcze­nia ogromnie przypadło do gustu sprzymierzeńcom. Szczególną gorliwość wykazywali tu mieszkańcy Tex- coco. Meksykanie z oburzeniem patrzyli na wyczyny niedawnych sojuszników, z którymi często łączyły ich bliskie więzy pokrewieństwa. Zapowiadali nie bez pro­roczej iskry, że to, co teraz z taką lubością druzgocą, jutro na rozkaz białych będą odbudowywać.

W słocie deszczowej pory konały ostatnie dnie lipca. Tenochtitlan leżał w agonii. Codziennie wojownicy Tenochków z nieludzką pogardą śmierci atakowali bia­łych, rozbici wnet zwierali szeregi, a kiedy Hiszpan cofał się, szli za nim i szarpali go z doskoków. Jednakże Kortez zauważył, że już nie zmieniali tak często od­działów, nie kopali rowów, nie wznosili rozbitych ba­rykad i coraz rzadziej słychać było nocami ich krzyk wojenny. Na tarasach domów kobiety i nieletnia mło­dzież walczyły u boku starych wojowników, ale ręce ich mdlały szybko, a miotane pociski nie miały już dawnej mocy.

Stolica umierała. Zaczęły się zdarzać wypadki, że

?fU

wynędzniałe matki z małymi dziećmi próbowały przejść oblężniczy pierścień, a ujęte opisywały warun­ki w stolicy obrazami z dantejskiego piekła. Już dwie trzecie miasta leży w gruzach, zaraza i głód szaleją w pozostałej części. Indianie nie mają już nadziei, po­został im tylko fanatyzm nienawiści. Kortez raz po raz podejmuje próby rozmów pokojowych. Wysyłani parla- mentariusze — jeńcy azteccy — są ponoć z miejsca traceni. Cuauhtemoc wykreślił z języka słowo pokój. Hernando z tym większą radością dowiaduje się, żu jedna z jego propozycji spotkała się wreszcie z przy­chylnym odzewem. Wódz Azteków gotów jest odbyć osobistą rozmowę z Kortezem. On stanie po jednej stronie niewielkiego kanału, Hiszpan niech czeka po drugiej.

Oznaczonego czasu Hernando przybył na umówione miejsce. Niebawem zjawia się kilku dostojników in­diańskich, ale nie ma wśród nich Cuauhtemoka. „Spa­dający Orzeł” chce gwarancji bezpieczeństwa, boi się, że Hiszpanie zdradziecko go ustrzelą. Kortez składa uroczystą przysięgę. Jeden z Indian odchodzi z posel­stwem. Pozostali rozsiadają się wygodnie, wyjmują z tobołków pieczone indyki, placki kukurydziane i cze­reśnie. Niedługo się pożywiają. W szlam kanału rzu­cają płaty mięsa i inne jadło. Chcą pokazać, że żyw­ności u nich w bród, że głodem Hiszpan ich nie weź­mie. Ostatecznie do spotkania nie dojdzie. Oczekiwany nad kanałem przez Korteza Cuauhtemoc w innej części miasta rzucił się na czele Azteków z furią na oddział Sandovala i zaskoczonemu oficerowi zadał duże straty. Kortez porzuca tedy pertraktacje. Przyśpiesza dzieło zniszczenia. Metodycznie burzy domy, których miesz­kańcy z głodu tak osłabli, że nie mają nawet sił na ucieczkę. W zdobywanych budynkach leżą bezwładni obrońcy. Tylko dziki żar oczu zdradza, że jeszcze koła­

cze się w nich życie. Żaden nie prosi o łaskę. Giną w milczeniu od ciosów nieczułych Tlaxcalan, podczas gdy twardy Hiszpan odwraca oczy na taki widok ludz­kiej niedoli. Im dalej w głąb miasta, tym więcej tru­pów pokrywa ulice i place. Drzewa odarte z kory, ziemia zryta w poszukiwaniu korzonków świadczą wymownie, że tu głód spotykał się ze śmiercią. W powietrzu wisi zaduch rozkładających się dał tak okropny, że Hiszpanie zasłaniają nosy i wstrzymują oddech.

Miasto umiera, ale jeszcze w godzinę konania wy­mierza śmiertelne ciosy. W parę dni potem Alvarado dotarł do wielkiego targowiska w Tlatelolco, jednego z ostatnich bastionów azteckiego oporu. Tu raz jeszcze męstwo indiańskiego wojownika zajaśniało pełnym bla­skiem heroizmu, jakich mało przykładów poda histo­ria. Wyczerpani obrońcy usiłowali wśród walących się domów odebrać Hiszpanom pozycję. Daremna praca. Od indiańskiego trupa jest tak gęsto, że nie można postawić stopy inaczej, jak na ciele zabitego lub ko­nającego — powiedzą później ówcześni obserwatorzy tych walk. Siłom azteckiego ducha nie mogło sprostać słabe od ran i głodu ciało. Wycofać się muszą na osta­tnią piędź Tenochtitlanu — południową część wyspy, na której leżała dzielnica Tlatelolco.

Z opalonej piramidy „Kolibra z Południa” spoglądał pater Olmedo na żałosne kikuty ginącego miasta. Su­che było oko osowiałego zakonnika, gdy drewnianym głosem powiedział jedno słowo:

Jeruzalem...

Wątpliwe, czy stojąca obok dońa Marina zrozumiała aluzję, ale kiedy ksiądz obrócił się do niej, ujrzał łzy ściekające po jej policzkach.

Dlaczego płaczesz, dziewczyno? — gorycz i zmę­czenie były w tym pytaniu.

Urodziłam się z krwi tego ludu — odpowiedziała

Indianka bezdźwięcznie i, kryjąc wzruszenie, zaraz za­częła schodzić zniszczonymi stopniami ostatniej w Me­ksyku teocalli boga wojny.

Na surowej twarzy konkwistadora rysowały się głę­bokie bruzdy znużenia. I on patrzał tam, gdzie „Spa­dający Orzeł” znalazł ostatnie swe gniazdo. „Najpięk­niejsze miasto świata” przestało istnieć. Ale na jego miejscu musi stanąć stolica Nowej Hiszpanii. Może więc warto byłoby ocalić tę nie tkniętą jeszcze część Tenochtitlanu.

Da Aztekom jeszcze jedną szansę. Ach, ci Aztecy... W uszach wodza zabrzęczały słowo „oro” i „agua" (zło­to i woda) — hiszpańskie wyrazy, jakie w ostatnich dniach z szyderstwem stale Aztecy wykrzykiwali, da­jąc do zrozumienia, że miasto padnie, oni zginą, ale złota Hiszpanie nie wezmą. I gniew skurczył męską twarz Korteza...

Szansy przezeń ofiarowywanej wysłannik Cuauhte- moka nie podjął:

„Spadający Orzeł” jest gotów na śmierć wraz ze swoim ludem. Woli zupełną zagładę niż rozmowy z Hiszpanem.

Ostatnio Kortez nie dopuszczał do pierwszej linii frontu sprzymierzonych oddziałów indiańskich. Nawet zatwardziała dusza konkwistadora nie mogła ścierpieć okrucieństw, jakich dopuszczali się oni na udręczonych Aztekach. Teraz dał wolną rękę. Dzień cały więc wy­pełniły długie godziny bezlitosnej rzezi, ale kiedy wieczór zapadł, jeszcze niecałe miasto należało do Hiszpana.

Noc tego dnia była wyjątkowo łagodna. Kwatery Azteków spowijał gęsty mrok, ani jedno światło nie rozjaśniało ostatniej nocy Tenochtitlanu. Nie było po co palić ogni. Skazani na samobójstwo obrońcy nie

mieli już czego warzyć. Śmiertelna cisza chyliła się nad nędzną resztką wolnego miasta. Przerywało ją tylko chrapliwe rzężenie konających i skowyt matek patrzących na zgon swoich dzieci.

A nazajutrz trzynastego sierpnia nie Hiszpan pierw­szy ruszył do boju. Niezłomny Aztek nie czekał ataku. Sam wyruszył w pole. Głód, cierpienie, szaleństwo, nienawiść wprawiły go w stan ekstazy. Nad Tlatelolco, ostatnią redutą pognębionych bogów, ujrzano ni to ognisty kwiat w wirze trąby powietrznej, kołujący wysoko. Wnet z sykiem i. gwizdem dziwne zjawisko zginęło w środku jeziora. Kapłani schylili głowy. Na­ród aztecki wydany na zniszczenie. Śmiercią w walce Aztecy dogonią uchodzące z miasta bóstwa. Rzucają się więc do boju. Mdlejącą ręką na próżno zasłaniają się od ciosów. Nieliczni tylko mają jeszcze dość sił, by przed zgonem śmiertelnie ukąsić przeciwnika.

Jezioro od dawna leżało puste. Dziś nie wiadomo skąd pojawiły się na nim znów indiańskie czółna i z dawną brawurą zaatakowały brygantyny. Kapitan Gar­da Holguin, dowódca jednego ze statków, trzymał się na uboczu. Podejrzewał, że nagły atak wynędzniałych i ledwie poruszających wiosłami wojowników jest ma­newrem dowodzącym, że kryje on jakąś niespodziankę. Bacznie przeto lustrował w słońcu niebieskawe wody. Bystry wzrok oficera wkrótce dostrzegł dużą łódź po­mykającą chyłkiem w przeciwną stronę. Mimo znacz­nej odległości widać było wyraźnie strojne pióropusze na głowach pasażerów. Holguin ruszył w pościg. Wio­ślarze indiańscy pracowali jednak bardzo szparko i brygantyna niewiele straciła dystansu. W końcu zniecierpliwiony Hiszpan kazał wypalić z działa. Na huk strzału łódź stanęła. Jakiś wojownik podniósł się i białą płachtą w ręku i krzyczał coś niezrozumiale.

W kilkanaście minut później Hiszpan holował pirogę

przywódcy bohaterskiego ludu. Ostatni, straceńczy atak aztecki miał osłonić ucieczkę króla. Nie udało się. Wojna była zakończona.

Kortez kazał wyłożyć szkarłatem stopnie wiodące do podwyższenia, na którym zajął miejsce. Cuauhtemoka okrywa ' zbrukany płaszcz z włókien agawy, u jego boku małżonka, córka Motecuhzomy. Za nimi także w zniszczonych opończach „Kolczykowaty Wąż” i pan Tlacopanu.

Pojmani naczelnicy zatrzymali się przed zwycięskim wodzem.

Kortez milczy, dobiera słów. Uprzedza go „Spadają­cy Orzeł”:

Panie Malinche, uczyniłem wszystko, co było można w obronie miasta. Weź ten sztylet — dotyka puginału u boku Hernanda — i zabij mnie, jak przy­stało zwycięzcy.

Kortez odpowiada ustami dońi Mariny. Hiszpanie cenią męstwo. Cuauhtemoc pozostanie panem Meksy­ku, poddanym wielkiemu Karolowi. Jego winą były tak straszne ofiary i zniszczenia, ale od dzisiaj niech miejsce wrogiej przeszłości zajmie przyszłość pojed­nania. Żona Cuauhtemoka wbija gorące spojrzenie w oczy tłumaczki. Marina widzi ją po raz drugi i spusz­cza oczy...

I następuje przeraźliwy exodus ocalałych niedobit­ków. Wlecze się długi wąż mężczyzn, kobiet i dzieci. Pochód półszkieletów, wynędzniałych do ostatniego stopnia, pokrytych ranami i wrzodami ludzi, ciągnie się prawie trzy doby. Słaniający się na nogach nędza­rze spoglądają raz po raz za siebie, tam gdzie minęła ich młodość, wiek męski, tam gdzie skonała jedyna w swoim rodzaju cywilizacja.

A tej nocy rozszalała się burza tak gwałtowna, jakiej w Meksyku jeszcze nie przeżywali Hiszpanie. W blasku

nie kończących się błyskawic na groźnym tle ponurych niebios rysowały się upiorne kontury tego, co wczoraj było dumą Nowego Świata. I znów nikły w granatowej czerni nocy bez nadziei i rozpaczy indiańskiego ludu, Łoskot nie milknących gromów wstrząsnął wnętrznoś­ciami ziemi Anahuaku, prastarej kolebki ludów...

* *

Minęły wieki. Z połączenia pierwiastków indiańskie­go i europejskiego zrodził się nowy, wielki naród me-' ksykański.

Jednakże historii tego narodu nie tworzy dzisiaj duch dawnych konkwistadorów hiszpańskich.

Hernando Kortez złamał rycerskie słowo honoru, nie pierwszy raz w swojej karierze, zdetronizowanego władcę Azteków posadził na gorącym tronie węglo­wym, a kiedy „Spadający Orzeł”, mimo tortur, nie zdradził tajemnicy ukrytego złota swoich przodków, w parę lat potem powiesił go haniebnie.

Dziś wszakże ziemie Meksyku nie noszą pomnika hiszpańskiego zdobywcy, natomiast na głównym placu stolicy króluje znów bohaterski ostatni pan Ana­huaku.

A kochanka krwawego konkwistadora, Marina, In­dianka z krwi Azteków, która w niemałym stopniu przyłożyła ręki do kaźni swego ludu — opowiadają starzy tubylcy znad brudneigo stawku w Tlacopanie — w godzinach deszczowej pory zwabia, głosem wodnicy zapóźnionego wędrowca po zatopiony skarb władców Tenochtitlanu.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Zmierzch Bogów, Matura - Język Polski, Mitologia Nordycka (Ragnarok)
Zmierzch bogów nad Nilem, Ciekawostki złapane w sieci !
Mitologia Nordycka (Ragnarok), Zmierzch Bogów, Zmierzch Bogów
kody do gothic 3 zmierzch bogów edycja rozszerzona
Gothic 3 zmierzch bogów Nieofocjalny poradnik
Gothic 3 Zmierzch Bogow poradnik do gry
Kody do Gothic 3 Zmierzch Bogów
Zmierzch bogów
kody gothic 3 zmierzch bogów
trainer do gothic 3 zmierzch bogów chomikuj
kody do gothic 3 zmierzch bogów
kody Gothic 3 Zmierzch Bogów
Zmierzch bogów
Wagner zmierzch bogów libretto
Kody do gry Gothic 3 Zmierzch Bogów 2
kody do gothica 3 zmierzch bogów
82 Dzis moj zenit moc moja dzisiaj sie przesili przeslanie monologu Konrada
1 Nie będziesz miał cudzych bogów przede Mną

więcej podobnych podstron