Herbert George Wells Pokarm Bogów (mandragora76)

HERBERT GEORGE WELLS





POKARM BOGÓW







SPIS TREŚCI

Słowo wstępne ................................. 7

Księga Pierwsza

U ZARANIA POKARMU

I. Odkrycie ................................... 15

II. Ferma eksperymentalna ................... 26

III. Olbrzymie szczury ......................... 60

IV. Olbrzymie dzieci ........................... 97

V. Zniknięcie Bensigtona ..................... 128 Księga Druga DZIEJE POKARMU NA WSI

I. Pojawienie się Pokarmu ................... 143

II. Gigantyczny berbeć ....................... 165 Księga Trzecia ŻNIWO POKARMU

I. Zmieniony świat ........................... 185

II. Miłość olbrzymów ......................... 211

III. Młody Caddles w Londynie .............. 231

IV. Dwa dni Redwooda ....................... 246

V. Wielki przywódca ......................... 268




SŁOWO WSTĘPNE

Uwudziestego pierwszego września 1866 roku, w pokoju przylegającym do małego sklepiku w Bromley w Anglii, właścicie-lowi sklepu i jego żonie, państwu Josephom Wells, urodził się syn. Nikt w Bromley nie mógł nawet przypuścić, że nowo na-rodzone dziecko kiedykolwiek osiągnie wiele więcej niż jego ro-dzice, stosunkowo ubodzy ludzie, należący do tego, co w owych czasach określano jako klasy niższe. W końcu dziewiętnastego wieku otrzymywało się takie wykształcenie, na jakie rodzice mogli sobie pozwolić, a wykształcenie to bywało stosowne do pozycji w życiu, z jaką się rodzono. Zapewne więc syn Wellsów - Her-bert George - otrzymałby nieco wyszkolenia w rachunkach i księgowości i nauczyłby się prowadzić tego rodzaju sklep. Ale sklep jego rodziców zbankrutował i poszli oni „na służbę” do zamożnej posiadłości w Up Park. I z tego powodu chłopiec uzyskał - przez ową bliskość z „lepszymi od siebie” - pierwszy kontakt ze światem myśli i pisarstwa, którego nigdy nie miałby w Bromley. Tam właśnie, w Up Park, poszedł do szkoły podsta-wowej i dał dowody talentu literackiego wydając amatorskie cza-sopismo. Inteligencja chłopca ucierpiała jednak, gdy sytuacja fi-nansowa zmusiła go do pracy praktykanta w sklepie tekstylnym - czyli u sukiennika, zgodnie z brytyjskim określeniem. (Przez resztę swego życia dobrze urodzeni pomiatali nim jako „tym po-mocnikiem sukiennika”.)

Ucząc się w wolnym czasie - a miał go naprawdę niewiele - H. G. Wells uzyskał wreszcie kwalifikacje asystenta wykładowcy w szkole, gdzie również zdołał do tego stopnia zapełnić luki swej edukacji, by uzyskać stypendium w Normal School of Science - college’u, który ukończył z najwyższym wyróżnieniem i stopniem bakałarza nauk biologicznych. I tak ów syn sklepikarza wypłynął na wody - choć początkowo niepewnie - świata idei, nauki i książek.

Na owym oceanie wyrosnąć miał na jednego z największych w literaturze angielskiej i jednego z wielkich przywódców myśli postępowej przez resztę swego życia. Zaczynał od wykładowcy, potem był dziennikarzem, aż wreszcie stał się osobą powszechnie znaną dzięki powieści Wehikuł czasu, wydanej w roku 1895. Przez większość swego życia pisywać miał nowele i powieści z zakresu fantastyki naukowej, ale najważniejsze jego dokonania na tym polu nastąpiły w ciągu najbliższych dziesięciu lat, gdy położył podstawy tematyczne pod większość znanych nam obec-nie fantazji naukowych. Jako twórca nowych idei Wells nie ma sobie równych. Praktycznie w pojedynkę stworzył i zbadał wszystkie główne szlaki tzw. „romansu naukowego” (ówczesne określenie SF).

W Wehikule czasu rozwinął i przestudiował pomysł podróży w czasie i przedstawił obraz dalekiej przyszłości i końca świata. W Wojnie światów przeraził czytelników pomysłem innych za-mieszkanych planet i zetknięcia się ich mieszkańców z nami - była to pierwsza naprawdę wielka powieść o „inwazji z kosmosu”. W Wyspie doktora Moreau stworzył prototyp szalonego naukowca, twórcy człekopodobnych potworów. W kilkadziesiąt lat później filmy, magazyny groszowe i książki zaroiły się od takich postaci. W Pierwszych ludziach na Księżycu opisał antygrawitacyjny po-jazd kosmiczny, przy równoczesnym założeniu, iż Księżyc został wydrążony, by nadawać się do zamieszkania wewnątrz przez spo-łeczeństwo istot inteligentnych, wzorowane na mrowisku. Niewi-dzialny człowiek to studium psychiki naukowca, który dokonał eksperymentu na samym sobie. Gdy Śpiący się zbudzi to podróż w czasie dzięki zawieszeniu czynności życiowych i równocześnie przerażająca satyra na społeczeństwo opanowane przez komercja-lizm. Wojna w przestworzu to zdumiewająco trafna wizja wpływu lotnictwa na sposób prowadzenia wojen.

W swych licznych nowelach Wells również był pionierem no-wych, pełnych polotu idei. Należą tu koncepcje tak zwanego czwartego wymiaru, przyspieszania metabolizmu człowieka, obrazu życia w epoce jaskiniowej, skutków superchirurgii i jesz-cze zaskakująca ilość innych, jedynych w swoim rodzaju idei - wszystkich wyprzedzających swoją epokę, wszystkich zmuszają-cych do myślenia i zasadniczych dla świata, który miał rozwinąć się w połowie dwudziestego wieku. Nie było mu sądzone dożyć ich rozkwitu, gdyż umarł w roku 1946 w wieku lat osiemdziesię-ciu.

Ale Wells, choć tworzył przyszłościowe fantazje naukowe, równocześnie czynnie próbował przekształcić swe wizje w działa-nia polityczne. Był jednym z tych, którzy decydująco przyczynili się do ukształtowania wczesnych, utopijnych wizji brytyjskiej Labour Party, która dziś jest jedną z dwóch wielkich partii poli-tycznych Wielkiej Brytanii (i w bardzo ogólnych zarysach jest odpowiednikiem Partii Demokratycznej w Stanach Zjednoczo-nych). Pisał wiele, wierząc, iż ludzkość wskutek rozwoju nauki musi w końcu zjednoczyć się w jedną wielką, światową federację i ustanowić światowe społeczeństwo obfitości i pokoju. (Posuwając się w latach Wells coraz bardziej rozczarowywał się uporem świata, który nie chciał przyjmować żadnych z jego suges-tii ulepszenia społeczeństwa. W ostatnich latach życia fakt, że pod względem politycznym świat nie mknie ku Utopii, uczynił go człowiekiem zgorzkniałym, co jest typowe dla rozczarowanych marzycieli, którzy mając przed oczami swą czystą wizję nie do-strzegają wahań przeciętnego człowieka, a także nie doceniają zło-żoności wszelkich ruchów masowych.)

Owa idealistyczna wizja zaczęła przejawiać się coraz mocniej w je-go pisarstwie i w takich późnych powieściach jak: Ludzie jak bogo-wie czy The Shape of Things to Come, w których ukazuje czytelni-kom, jak świat mógłby wyglądać, gdyby tylko słuchano jego słów. Pokarm Bogów jest jedną z ostatnich jego wielkich powieści fan-tastyczno-naukowych. Został napisany w okresie, gdy Wells już całkowicie pogrążył się w działalności politycznej. Jest powieścią pobudzającą wyobraźnię wspaniałym tematem - co by się stało, gdybyśmy po prostu nie przestawali rosnąć? Opowiada o dwóch biologach, którzy odkrywają substancję (tytułowy „Pokarm”) zmieniającą tempo wzrostu, mianowicie w sposób taki, by ów wzrost, zamiast przebiegać w trybie skoków i zatrzymań, czyli w krótkich zrywach rośnięcia, po których następują okresy spo-koju - a tak to naprawdę przebiega w przyrodzie - był równy i ciągły.

Bez względu na motywy owych biologów Pokarm wymyka się spod kontroli, ponieważ Wells wcześnie rozpoznał wrodzoną zdolność człowieka do sfuszerowania wszystkiego, czego się do-tknie. Tak więc „zainfekowane” zostały osy, szczury, uprawy, chwasty oraz bezbronne dziecko niczego nie podejrzewającego farmera. To zaś, co rozpoczyna się jako relacja o eksperymencie naukowym, szybko przekształca się w przykuwającą uwagę opo-wieść o gigantycznych ludziach i o potworach w świecie, w któ-rym nie ma dla nich miejsca.

Powieść ukazuje też ambiwalencję postaw Wellsa. Z jednej strony jego wyobraźnią zawładnęły perspektywy eksperymentu biologicznego. Z drugiej jednak, jako społecznik, nie mógł pow-strzymać się od spożytkowania tej powieści dla przemycenia od-robiny swego idealizmu. W Pokarmie Bogów ujawnia się to w szczególnie jaskrawy sposób.

Bowiem mówi on: Popatrzcie, co mogłoby nastąpić, gdybyście potrafili wznieść się ponad wszystkie owe miałkie interesy życio-we i ujrzeć szersze horyzonty. Gdy ludzie pospolici pełzają w codziennej rutynie, gdy kręcą się jak mrówki za okruchami, prawdziwie wielki umysł może wzbić się w niebo i spojrzeć, co leży w przyszłości, może zaiste ujrzeć cały las, a nie tylko otacza-jące go drzewa.

Ostatnie akapity tej książki zawierają niektóre z najpiękniej-szych i najbardziej poetyckich kawałków w twórczości Wellsa. Pi-sarz przedstawia swych gigantycznych ludzi w taki sposób, że choć nie zawsze ich rozumiemy, czujemy do nich sympatię za to, co w nich próbuje wznieść nas ponad nasze możliwości. Autor zwraca się do nas nieustannie: Próbujcie myśleć na wielką ska-lę. Świat jest ważny, wy jesteście ważni, ale tylko wówczas, jeśli potraficie myśleć na większą skalę. Wznieście się ponad swe drobne, codzienne problemy i pomyślcie o rzeczach większych, 0 wiekach leżących za nami i o niesłychanych obietnicach wie-ków leżących przed nami. To - mówi Wells - jest naprawdę ważne, bo jeśli nie potraficie sięgać myślą od horyzontu do hory-zontu jak synowie Cossara, marnujecie swe życie. Spójrzcie - pisze - a pod groteskowymi kształtami i wyda-rzeniami teraźniejszości zobaczycie nadchodzący świat gigantów 1 wszystkich wielkich rzeczy, oczekujących w przyszłości, świat mglisty lecz wspaniały niczym błyszczący pałac ujrzany nagle w dali, w świetle przelotnego promienia słońca. I zaiste miał rację, bo świat dwudziestego wieku okazał się światem gigantycznych odkryć i olbrzymich możliwości, hory-zontów rozciągających się już do innych planet, do gwiazd, i światem czerpiącym energię nawet z atomu. Wizję tych rzeczy dostrzegał oczyma Cossara, my zaś już wśród nich żyjemy. Ale, dodaje Wells, nie możemy żyć wśród takich rzeczy z oczy-ma nie dostrzegającymi niczego poza naszym małym życiem, na-szymi drobnymi, codziennymi czynnościami. Jeśli świat stał się wielki i nieskończony, musimy nauczyć się działać i myśleć podobnie. Inaczej bowiem znajdziemy się w sy-tuacji biednego Caddlesa, olbrzyma, który nic nie mógł zrozu-mieć, który snuł się w zdumieniu, pytając nieustannie: „I po co jest to wszystko”?

To pytanie zadaje również Pokarm Bogów. Wielka, barwna po-wieść o zadziwiającym eksperymencie naukowym i stworzeniu ra-sy nadludzi, która stawia każdemu z nas pytanie: I po co jest to wszystko? A potem, w niezapomnianym rozdziale końcowym, Wells w jednej ze swych najbardziej natchnionych chwil poetyc-kich, daje nam odpowiedź.

Jeśli choć na moment Pokarm Bogów dla każdego czytelnika staje się czymś żywym, pozwalając mu przez tę krótką chwilę wy-rosnąć umysłem na olbrzyma oglądającego wszechświat, wówczas marzenie Wellsa nigdy nie pójdzie na marne. Bo bez wątpienia taka jest istota wielkiej fantastyki naukowej - rozszerzanie granic umysłu, które pozwolą lepiej stawiać czoło nieskończonym hory-zontom dnia dzisiejszego i jutrzejszego.

Donald A. Wollheim

¦





Księga Pierwsza

U ZARANIA

POKARMU

Rozdział I

ODKRYCIE

1

W połowie dziewiętnastego wieku po raz pierwszy w naszym dziwnym świecie pojawiła się liczna grupa ludzi, w większości skłaniających się ku podeszłemu wiekowi, których określa się, jakże adekwatnie - mimo że bardzo tego nie lubią - mianem „Naukowców”. Nie lubią do tego stopnia, że użycie takiego określenia na łamach Naturę, która od początku była charakterystycznym i wyróżniają-cym się czasopismem, jest całkowicie wykluczone, jako słowa, które przyczynia się do tworzenia brzydkiego języka w naszym kraju. Ale tzw. opinia publiczna i jej prasa wie-dzą lepiej, więc pozostali „Naukowcami”. Gdy zaś dostąpią jakiegokolwiek rozgłosu, nazywa się ich co najmniej „Wy-bitnymi Naukowcami”, „Znakomitymi Naukowcami” lub „Powszechnie Znanymi Naukowcami”.

Z pewnością zarówno pan Bensington jak i profesor Redwood w zupełności zasługiwali na wszystkie te określe-nia na długo przed tym, zanim dokonali cudownego odkry-cia, o którym opowiada ta książka. Pan Bensington był członkiem Towarzystwa Królewskiego oraz byłym prze-wodniczącym Towarzystwa Chemicznego, natomiast Red-wood profesorem fizjologii w College’u Bond Street Uni-wersytetu Londyńskiego i - wielokrotnie - ofiarą oszczerstw ze strony ruchu antywiwisekcjonistów. Od naj-wcześniejszej młodości prowadzili akademicki tryb życia. Oczywiście, jak wszyscy prawdziwi Naukowcy, mieli wy-gląd bynajmniej niedystyngowany. Najmniej nawet zmanie-rowany ze wszystkich żyjących aktorów ma więcej dy-stynkcji, niż wszyscy członkowie Royal Society razem wzięci. Bensington był człowiekiem niskiego wzrostu i bar-dzo, ale to bardzo, łysym, garbił się też nieco; nosił okulary w złotej oprawie i filcowe buty z licznymi rozcięciami z powodu równie licznych odcisków, profesor Redwood zaś wyglądał zupełnie pospolicie. Zanim natknęli się na Pokarm Bogów (upieram się przy tej nazwie), żyli pracowi-cie w tak niezwykłym odosobnieniu, że trudno znaleźć co-kolwiek, co można by powiedzieć o nich czytelnikowi. Bensington zdobył ostrogi (jeśli można użyć takiego wyrażenia w stosunku do gentlemana chodzącego w pocię-tych filcowych butach) swymi wspaniałymi Badaniami nad Jeszcze Bardziej Toksycznymi Alkaloidami, natomiast pro-fesor Redwood wzniósł się ku sławie... nie pamiętam do-kładnie, w jaki sposób wzniósł się ku sławie! Wiem, że był bardzo sławny i to wszystko. Takie rzeczy się zdarzają. Przypuszczam, że stało się to dzięki obszernemu działu „O Czasie Reakcji”, z- licznymi tablicami wykresów sfig-mograficznych (piszę to z zastrzeżeniem prawa do popraw-ki), oraz wspaniałą nową terminologią.

Publicznie owych gentlemanów widywano rzadko, albo i wcale. Niekiedy, w takich miejscach jak Royal Institution albo Towarzystwo Sztuk Pięknych, można było, w pew-nym sensie, ujrzeć Bensingtona - jego zaczerwienioną ły-sinę i fragment kołnierzyka oraz marynarki, albo też usły-szeć urywek odczytu czy doniesienia naukowego, które - we własnym mniemaniu - wygłaszał w sposób słyszalny. Pamiętam jak raz - było to któregoś popołudnia w minio-nej przeszłości - gdy Stowarzyszenie Brytyjskie odbywało swą sesję w Dover, natknąłem się na Sekcję C, D, albo jakąś podobną literę, które obrały sobie za siedzibę wynaję-tą knajpę, i podążając za dwiema paniami o poważnych minach, niosącymi w rękach paczki zawinięte w papier, za drzwiami z napisem Bilardy czy też Totalizator znalazłem się w przeraźliwej ciemności, rozjaśnianej tylko przezro-czami wykresów Redwooda.

Patrzyłem, jak przezrocza pojawiają się i nikną oraz słu-chałem głosu (zapomniałem, co mówił) który, jak sądzę, był głosem profesora Redwooda. Prócz tego słychać było tylko syczenie latarni magicznej oraz jeszcze jeden dźwięk, którego osobliwość zatrzymała mnie tu, póki światło nie zostało nagle włączone. Zauważyłem wówczas, że tajemni-czy dźwięk był odgłosem żucia bułek, kanapek i tym po-dobnych, które Brytyjscy Stowarzyszeni zaczęli jeść pod osłoną ciemności latarni magicznej.

Redwood zaś, jak pamiętam, nie przestawał mówić przez cały czas po zapaleniu świateł oraz dotykać ekranu w miejscu, gdzie powinien być widoczny jego wykres - a także potem, gdy powróciła ciemność. Pamiętam go jako najzupełniej pospolicie wyglądającego, nieco nerwowego ciemnowłosego człowieka z miną taką, jakby myślał o czymś zupełnie innym, a robił to, co właśnie robił, wyłącznie z niewytłumaczalnego poczucia obowiązku. Raz jeden - w minionych dniach - usłyszałem rów-nież Bensingtona, na konferencji oświatowej w Bloomsbu-ry. Jak większość chemików i botaników, Bensington wy-powiadał się bardzo autorytatywnie o nauczaniu - chociaż jestem pewien, że półgodzinna wizyta w przeciętnej klasie szkolnej przeraziłaby go śmiertelnie. O ile mogę sobie teraz przypomnieć - przedłożył projekt ulepszenia metody heu-rystycznej profesora Armstronga, która umożliwiłaby kosz-tem trzech czy czterech setek funtów na aparaturę, kosz-tem całkowitego pominięcia jakichkolwiek innych przed-miotów nauczania, oraz zupełnego poświęcenia się przez wyjątkowo uzdolnionego nauczyciela, opanowanie w ciągu dziesięciu czy dwunastu lat przez przeciętne dziecko, obda-rzone wszakże szczególnie wyraźnym darem sumienności, niemal tyle wiadomości z chemii, ile zawarte jest w któ-rymś z tych najczęściej spotykanych, odrażających podrę-czników za szylinga...

Jak więc widzicie, poza terenem nauki były to dwie zu-pełnie zwyczajne osoby. W każdym razie nader dalekie od praktycznych zagadnień życia codziennego. A przekonacie się, że dotyczy to „Naukowców” jako klasy na całym świe-cie. To, co w nich wielkie, tylko irytuje innych „Naukow-ców”, natomiast w powszechnej opinii okryte jest tajemni-cą. To zaś, co nie jest wielkie, jest widoczne dla wszystkich. Nie ulega wątpliwości, że żadna inna rasa ludzka nie posiada tego, co nie jest wielkie w takich ilościach. Jeśli idzie o stosunki międzyludzkie, naukowcy żyją w maleńkim świecie; ich badania wymagają niesłychanej koncentracji i niemal klasztornego odosobnienia; z życia pozostaje im więc niewiele. Gdy widzi się jakiegoś cudacznego, płochli-wego, nieszczęsnego, siwowłosego, zarozumiałego, małego odkrywcę wielkich odkryć, komicznie przyozdobionego szeroką wstęgą jakiegoś rycerskiego orderu i wydającego przyjęcia dla swych bliźnich; gdy czyta się w Naturę boles-ne wypowiedzi na temat „lekceważenia nauki”, ponieważ anioł roznoszący odznaczenia, nadawane w dniu urodzin króla, pominął Royal Society; albo też słucha, jak jeden niestrudzony lichenolog komentuje prace innego niestru-dzonego lichenologa - małość rodzaju ludzkiego staje się oczywista.

A przecież rafa koralowa Nauki, którą ci mali „Nau-kowcy” zbudowali i nadal budują, jest tak wspaniała, tak cudowna, tak pełna tajemniczych, niejasnych perspektyw wielkiej przyszłości człowieka! Wydaje się, że „Naukowcy” nie zdają sobie sprawy z tego, co czynią! Niewątpliwie dawno temu Bensington, gdy odczytał swoje powołanie i poświęcił życie alkaloidom oraz pokrew-nym związkom, miał jakąś ulotną wizję przyszłości - wię-cej niż ulotną. Bez odrobiny tego rodzaju natchnienia któ-ryż z młodych ludzi oddałby takiej pracy życie, za sławę i stanowiska, jakich tylko „Naukowiec” może oczekiwać? A przecież młodzi ludzie to robią. Nie, oni musieli widzieć choć przez chwilę blask chwały, musieli mieć wizję przy-szłości. Lecz stanęła tak blisko przed oczami, że ich oślepi-ła. Poraził ich blask wielkości po to, by przez resztę życia strzegli światła wiedzy - abyśmy i my mogli je ujrzeć! Być może pewne objawy niepokoju u Redwooda tłuma-czy - teraz nie ma już co do tego wątpliwości - jego odmienność wśród kolegów. Był inny, tak jak pozostały w jego wzroku blask dawnej wizji.

Substancję, którą stworzyli we dwóch Bensington i profe-sor Redwood, nazywam Pokarmem Bogów. Biorąc pod uwagę to, czego już dokonała oraz to, czego jeszcze na pewno dokona, nie ma w tej nazwie przesady. Dlatego przez całe moje opowiadanie będę ją nadal tak określał. Ale oczywiście Bensington nie mógł z zimną krwią nadać jej takiej nazwy, podobnie jak nie mógł wyjść na ulicę ze swe-go mieszkania przy Sloane Street przyodziany w królew-skie szkarłaty i laurowy wieniec. Określenie to wyrwało mu się tylko jako pierwszy okrzyk zdumienia. Nazwał ją bo-wiem entuzjastycznie Pokarmem Bogów na jedną najwyżej godzinę, czy coś koło tego. Następnie zdecydował, że brzmi niedorzecznie. Oczywiście wraz z pierwszą myślą o Po-karmie dostrzegł nadzwyczajne jego możliwości - dosłow-nie nadzwyczajne możliwości - lecz ujrzawszy perspekty-wę tak oszałamiającą, jako rzetelny „Naukowiec” po pierwszym uniesieniu zdecydowanie zamknął oczy. Później nazwa Pokarm Bogów brzmiała mu aż do nieprzyzwoitości krzykliwie. Był zdumiony, że użył takiego wyrażenia. Ale od tej chwili ślad tego jasnowidzenia towarzyszył mu i przypominał się od czasu do czasu...

- Naprawdę, wie pan - mówił, zacierając ręce i śmiejąc się nerwowo - to ma nie tylko teoretyczne znaczenie. Na przykład... - zwierzył się, przysuwając twarz tuż do twa-rzy profesora i zniżając głos -...być może, jeśli się do tego odpowiednio podejdzie, da się to sprzedawać... Ściśle mówiąc - dodał, cofając się - jako Pokarm. Albo przy-najmniej jako dodatek odżywczy. Oczywiście zakładając, że będzie smaczny. A tego nie możemy być pewni, zanim go nie wytworzymy.

Zrobił w tył zwrot na dywaniku przed kominkiem i za-czął się przyglądać starannie rozmieszczonym przecięciom swych filcowych butów.

- Nazwa? - odpowiedział na pytanie. - Ze swej strony skłaniam się do starej, dobrej aluzji z czasów klasycz-nych. To... to czyni Naukę szan... To znaczy nadaje jej odcień staromodnej godności. Myślałem sobie... nie wiem, czy nie uznałby pan tego za pewną niedorzeczność z mojej strony... Od czasu do czasu można sobie pozwolić na odro-binę fantazji... Herakleophorbis. Co? Pożywienie poten-cjalnego Herkulesa? Wie pan, to może... Oczywiście, jeśli sądzi pan, że nie...

Redwood zastanowił się nie odwracając wzroku od ognia i nie zgłosił sprzeciwu.

- Sądzi pan, że to się nada?

Redwood z powagą kiwnął głową.

- Mogłoby być Titanophorbis. Pokarm Tytanów...

Woli pan tamtą nazwę?

- A czy jest pan zupełnie pewien, że to nie jest zbyt...

- Nie.

- Ach! Cieszę się.

Tak więc podczas swych badań i w sprawozdaniu na-zywali to Herakleophorbią - sprawozdaniu, które nigdy nie zostało opublikowane z powodu nieoczekiwanych wy-darzeń, które pokrzyżowały wszystkie ich plany. Tak się nieuchronnie zdarza. Zanim natrafili na tę substancję, której oczekiwali w trakcie badań teoretycznych, stworzyli przedtem trzy zbliżone, które określili jako Herakleophor-bię I, Herakleophorbię II i Herakleophorbię III. Herak-leophorbią IV jest tą, którą - upierając się przy pierwot-nej nazwie wymyślonej przez Bensingtona - nazywam tu Pokarmem Bogów.

Pomysł należał do Bensingtona. Ale ponieważ nasunął mu go jeden z artykułów profesora Redwooda w Philosophical Transactions, Bensington postąpił nader stosownie, kon-sultując się z nim, zanim zaczął dalej rozwijać pomysł. Po-nadto zakres badań obejmował tak zagadnienia fizjologii, jak chemii.

Profesor Redwood należał do gatunku pracowników nauki oddanych nałogowi krzywych i diagramów. Znacie dobrze - jeśli należycie do mego ulubionego gatunku czy-telników - ten rodzaj doniesień naukowych, jaki mam na myśli. Jest to całkowicie niezrozumiały artykuł, zaopatrzony na końcu w pięć albo sześć składanych tablic, które po roz-łożeniu ukazują dziwne zygzakowate linie, przesadnie na-kreślone błyskawice albo niepojęte fale, zwane krzywymi wygładzonymi, rozpięte na rzędnych i wyrastające z odcię-tych. Długo łamiecie sobie nad nimi głowę i na koniec do-chodzicie do wniosku, że nie tylko wy tego nie rozumiecie, ale autor także. Chociaż tak naprawdę wiecie, że wielu lu-dzi nauki zupełnie dobrze rozumie własne referaty; bariera między nami wynika jedynie z niedostatków języka. Jestem skłonny przypuszczać, że Redwood myślał dia-gramami i krzywymi. Do publikacji swego monumentalne-go dzieła „O Czasie Reakcji” (nienaukowy czytelnik pro-szony jest jeszcze o chwilę cierpliwości, a wszystko stanie się jasne jak słońce) Redwood zaczął produkować wygładzone krzywe oraz sfigmogramy wzrostu, a właśnie jeden z jego artykułów nasunął Bensingtonowi pomysł. Redwood mierzył wszystkie rzeczy, które rosną: kocię-ta, szczenięta, słoneczniki, grzyby, fasolę, oraz (póki jego żona nie położyła temu kresu) swoje dziecko i wykazał, że rośniecie nie przebiega w sposób równomierny, czyli, jak to nakreślił: ale skokami i pauzami typu: i że, jak się okazuje, nic nie rośnie regularnie i jednostaj-nie. Wyglądało to tak, jakby wszystko co żyje musiało naj-pierw zakumulować siłę do rośnięcia, potem mogło znów poczekać, zanim będzie mogło dalej podjąć rośniecie. W ogólnym więc i wysoce technicznym języku prawdziwie sumiennych „Naukowców” Redwood sugerował, że proces wzrostu być może wymaga obecności we krwi znacznych ilości jakiejś niezbędnej substancji, tworzącej się powoli, która (gdy zostaje zużyta w procesie wzrostu) jest nie-zmiernie powoli uzupełniana, i że w tym czasie organizm musi wyczekiwać. Przyrównał tę nieznaną substancję do oleju maszynowego. Rosnące zwierzę, sugerował, było w pewnym sensie podobne do silnika, który może się poru-szać przez pewien czas, a następnie musi zostać naoliwiony, zanim ruszy ponownie. „Ale czemu nie można by oliwić silnika z zewnątrz?”, powiedział Bensington, czytając refe-rat. „A wszystko to”, orzekł Redwood, robiąc zachwycają-cy skok myślowy tak charakterystyczny dla jego klasy ludzi, „może w bardzo prawdopodobny sposób rzucić świa-tło na tajemnice, związane z niektórymi gruczołami do-krewnymi”. Jakby miały one z tym w ogóle coś wspól-nego!

W następnym komunikacie Redwood posunął się dalej. Dostarczył doskonałego zestawu diagramów, które wyglą-dały jak tory wystrzelonych rakiet, natomiast sens odkrycia - o ile posiadało ono jakikolwiek sens - polegał na tym, że krew szczeniaków i kociąt oraz sok słoneczników i soki grzybów znajdujących się w tym, co Redwood nazwał fazą wzrostową, różniły się proporcją niektórych składników (od tejże proporcji) w dniach, w których kocięta i grzyby nie oddawały się szczególnie rośnięciu.

Gdy zaś Bensington, najpierw patrząc na diagramy przewrócone na bok, a następnie do góry nogami, zaczął pojmować na czym polegała różnica, ogarnęło go wielkie zdumienie. Ponieważ, rozumiecie, różnica ta prawdopo-dobnie wynikała z obecności tej właśnie substancji, którą starał się wyodrębnić w swych badaniach nad alkaloidami, działającymi najbardziej pobudzająco na system nerwowy. Odłożył artykuł Redwooda na patentowy pulpit do czyta-nia, który w bardzo niewygodny sposób wyrastał z oparcia jego fotela, zdjął swe oprawiane w złoto okulary, chuchnął na nie i bardzo starannie wytarł.

- Na Jowisza? - rzekł.

Następnie, wkładając znów okulary, zwrócił się ku osobliwemu pulpitowi do czytania, który natychmiast, w chwili gdy jego łokieć na nim spoczął, wydał kokieteryjny kwik i rozłożył artykuł, ze wszystkimi towarzyszącymi mu wykresami, w stanie rozproszonym i pogniecionym na podłodze.

- Na Jowisza! - powtórzył Bensington, wyciągając się na brzuchu przez oparcie fotela, spokojnie ignorując zwyczaje tego urządzenia. Widząc jednak, że broszura na-dal jest poza zasięgiem jego ręki, udał się za nią w pogoń na czworakach. I właśnie na podłodze przyszło mu na myśl, by nazwać tę substancję Pokarmem Bogów... Jeśli, jak się domyślacie, i on, i Redwood mieliby rację, wówczas wstrzykując lub podając w pożywieniu nową sub-stancję, będzie się można pozbyć fazy spoczynkowej i miast wzrostu, przebiegającego w ten sposób: będzie on (jeśli mnie rozumiecie) przebiegał tak:

W noc następującą po rozmowie z Redwoodem Bensington prawie nie mógł zmrużyć oczu. Raz jeden, jak się zdawało, zapadł w coś w rodzaju drzemki, ale trwało to ledwie mo-ment. Śnił wówczas, że wykopał głęboki dół w ziemi i lał weń tony Pokarmu Bogów, a ziemia puchła i puchła i wszy-stkie granice państwowe pękały i Królewskie Towarzystwo Geograficzne, na podobieństwo ogromnego cechu kraw-ców, poszerzało Równik.

Oczywiście był to głupi sen, lecz o wiele jaśniej ukazu-jący stan podniecenia umysłu, w jaki popadł Bensington i prawdziwą wartość, jaką przywiązywał do swego odkry-cia, niż cokolwiek, co mówił na jawie i trzymając wodze fantazji.

Dziwnym zbiegiem okoliczności tej samej nocy miał również sen Redwood, a śnił:

Był to diagram, nakreślony ogniem na długim zwoju przestrzeni kosmicznej, on zaś (Redwood oczywiście, nie diagram) stał na jakiejś planecie obok jakiejś czarnej estra-dy i miał wykład o nowym, obecnie możliwym, sposobie rośnięcia, wobec audytorium Bardziej Niż Królewskiego Instytutu Sił Pierwotnych. Sił, które zawsze dotychczas, nawet gdy dotyczyło to rośnięcia ras, imperiów, systemów planetarnych i światów, objawiały się tak: a w niektórych wypadkach nawet tak:

I tłumaczył im bardzo jasno i przekonywająco, że te powolne, a w niektórych wypadkach nawet prowadzące do uwstecznienia metody, bardzo szybko wyjdą z mody wsku-tek jego odkrycia.

Oczywista bzdura! Ale ona również wskazuje, że... Ani przez chwilę nie sugerowałem, że któryś z tych snów może w jakikolwiek sposób być uważany za znaczący czy proroczy w granicach szerszych niż to, co tu jednoznacz-nie wyłożyłem.

Rozdział II

FERMA EKSPERYMENTALNA

1

1 oczątkc

kowo Bensington zaproponował, aby materiał, gdy tylko zdoła go wytworzyć, wypróbować na kijankach. Jako że tego rodzaju rzeczy zawsze wypróbowuje się na kijan-kach: po to właśnie one istnieją. I uzgodniono, że to on, a nie Redwood, przeprowadzi eksperyment, ponieważ labo-ratorium Redwooda było zajęte przez aparaturę balistyczną oraz zwierzęta, niezbędne dla badań nad Dobowymi Zmia-nami Częstotliwości Bodzenia Przez Cielę Płci Męskiej. Ba-dań, których wynik stanowiły krzywe niezwykłego i zupeł-nie zdumiewającego rodzaju, zaś obecność szklanych kolb z kijankami była skrajnie niepożądana w czasie, gdy badania te znajdowały się w toku.

Gdy jednak Bensington częściowo wtajemniczył swą kuzynkę Jane w swoje zamiary, założyła natychmiast veto przeciw importowi tak znacznych ilości kijanek lub jakich-kolwiek podobnych do nich zwierząt eksperymentalnych do ich wspólnego mieszkania. Nie zgłaszała najmniejszych sprzeciwów co do używania przez niego jednego z pokoi na wybuchowe doświadczenia chemiczne, z których (jeśli o nią chodziło) nic nie wynikało; pozwoliła mu na posiada-nie pieca gazowego, zlewu, oraz pyłoszczelnej szafy, jako miejsca chronionego przed cotygodniową burzą sprzątania, którego nie zamierzała się wyrzec. Znając zaś ludzi oddają-cych się nałogowi pijaństwa uważała jego zapobiegliwość w staraniach o wyróżnienia w towarzystwach naukowych za doskonały substytut wulgarniejszej formy zdeprawowa-nia. Ale z jakimikolwiek żyjącymi stworzeniami w więk-szych ilościach, skłonnymi do „wiercenia się” za życia i „śmierdzenia” po śmierci nie chciała i nie zamierzała się pogodzić. Twierdziła, że takie rzeczy muszą być szkodliwe dla zdrowia, a Bensington był w sposób nader widoczny człowiekiem słabowitym. I byłoby całkowitym nonsensem twierdzić, że tak nie jest. Gdy zaś Bensington usiłował jej wytłumaczyć kolosalną wagę przypuszczalnego odkrycia powiedziała, że gdyby nawet wyraziła zgodę na wszystkie paskudne i niezdrowe rzeczy, które on chce wyczyniać w domu (a do tego przecież wszystko się sprowadzało), sam skarżyłby się jako pierwszy.

W tym czasie Bensington chodził tam i z powrotem po pokoju bez żadnych względów dla swych odcisków i prze-mawiał do niej całkiem zdecydowanie i gniewnie bez naj-mniejszego skutku. Stwierdził, że nic nie powinno stać na drodze Postępu Nauki, a ona powiedziała, że Postęp Nauki to jedno, a masa kijanek w mieszkaniu to drugie; zauważył więc, że jest stwierdzonym faktem, iż w Niemczech czło-wiek z takim pomysłem miałby natychmiast do dyspozycji dwadzieścia tysięcy stóp sześciennych należycie wyposażo-nego laboratorium, na co ona rzekła, że jest i zawsze była zadowolona, że nie jest Niemką; gdy z kolei powiedział, że zapewni mu to wieczną sławę, ona odpowiedziała, że po-siadanie masy kijanek w mieszkaniu takim, jak ich, praw-dopodobnie znacznie szybciej wywoła chorobę u niego; wtedy on powiedział, że jest panem we własnym domu, a ona zareplikowała, że zamiast opiekować się masą kijanek woli zaangażować się jako gospodyni w szkole; a wówczas powiedział jej, by była rozsądna, ona zaś zażądała, by to on był rozsądny i dał jej spokój z tymi wszystkimi kijankami; stwierdził więc, że powinna odnosić się z szacunkiem do jego idei, a ona odrzekła, że jeśli będą śmierdziały, to się nie odniesie; a wtedy on kompletnie przestał panować nad sobą i - pomimo klasycznych wypowiedzi Huxleya na ten temat - wypowiedział brzydkie słowo. Nie było to bardzo brzydkie słowo, niemniej jednak dość brzydkie. Wobec czego ona poczuła się mocno obrażona i trzeba było ją przeprosić, a perspektywa wypróbowania kiedykolwiek Po-karmu Bogów w ich mieszkaniu całkowicie rozpłynęła się w przeprosinach.

Tak więc Bensington musiał zastanowić się nad jakimś innym sposobem przeprowadzenia tych eksperymentów w odżywianiu, które staną się konieczne dla udowodnienia jego odkrycia, jak tylko będzie miał już wyodrębnioną i przygotowaną swoją substancję. Przez parę dni medyto-wał nad możliwością umieszczenia swych kijanek jako pensjonariuszy u jakiejś godnej zaufania osoby, ale przy-padkowo przeczytane zdanie w gazecie skierowało jego myśli ku Fermie Eksperymentalnej.

Oraz kurczętom. Od razu bowiem pomyślał o fermie kurzej. Nagle zawładnęła nim wizja burzliwie rosnących kurcząt. Wyobrażał sobie coraz większe kojce i wybiegi. Kurczęta są tak przystępne, tak łatwe do karmienia i ob-serwowania (a ileż bardziej suche w dotknięciu i przy mie-rzeniu), że z punktu widzenia jego potrzeb kijanki, w po-równaniu z kurczętami, wydawały mu się bestiami wręcz dzikimi i nieokiełznanymi. Był po prostu zdumiony, czemu od początku nie pomyślał o kurczętach zamiast kijanek. Między innymi oszczędziłoby to wszystko kłopotów z ku-zynką Jane. Gdy zaś zaproponował kurczęta Redwoodowi, ten zgodził się z nim całkowicie.

Redwood powiedział, że jest przekonany, iż fizjologo-wie eksperymentalni robią wielki błąd, wkładając niepo-trzebnie tak wiele pracy w doświadczenia z małymi zwie-rzętami. To dokładnie tak, jakby robić doświadczenia chemiczne z niedostateczną ilością odczynników; błędy ob-serwacyjne i manipulacyjne stają się nieproporcjonalnie duże. Było sprawą najwyższej wagi właśnie w chwili obec-nej, aby pracownicy Nauki dochodzili uznania ich prawa do posiadania dużego materiału eksperymentalnego. Dla-tego właśnie wykonywał obecną serię doświadczeń w Bond Street College z cielętami płci męskiej, nie bacząc na^pe-wien stopień niewygody, którą ich lekkomyślne pojawienie się od czasu do czasu na korytarzach sprawia studentom i profesorom innych przedmiotów. Ale krzywe, które uzys-kiwał, były wręcz wyjątkowo interesujące, a gdy zostaną opublikowane, w pełni usprawiedliwią jego decyzję. Ze swej strony, gdyby nie niedostateczne dotowanie Nauki w tym kraju, mając wybór, nigdy by się nie zdecydował pracować nad jakimkolwiek zwierzęciem mniejszym niż wieloryb. Ale publiczne wiwarium, wielkości dostatecznej, by to umożliwić, było - jak się obawiał - żądaniem uto-pijnym. W Niemczech... itd.

Ponieważ męskie cielęta Redwooda wymagały jego co-dziennej obecności, wybór i wyposażenie Fermy Ekspery-mentalnej w znacznej mierze spadły na Bensingstona. Rów-nież całkowite pokrycie kosztów, jak się rozumiało, przypadło Bensingtonowi; przynajmniej do czasu, gdy bę-dzie możliwe uzyskanie dotacji. Zgodnie z tym na prze-mian pracował w domowym laboratorium i oddawał się pogoni za fermą do wydzierżawienia. Szukał wzdłuż linii kolejowych wybiegających z Londynu ku południowi, a je-go badawczo spoglądające okulary, prostoduszna łysina i pocięte filcowe buty napełniały płonnymi nadziejami po-siadaczy rozlicznych, nikogo nie interesujących, nierucho-mości. Ogłosił też w dziennikach oraz w Naturę, iż poszu-kuje stosownej pary (małżeńskiej) - punktualnej, aktywnej 1 z doświadczeniem drobiarskim - do objęcia całkowitej opieki nad Fermą Eksperymentalną o powierzchni trzech akrów.

Siedzibę, która zdawała się odpowiadać jego potrzebom, znalazł w Hickleybrow, koło Urshot w hrabstwie Kent. Było to cudaczne, małe, samotne miejsce w dolince otoczonej starym lasem sosnowym, który w nocy wyglądał czarno i odpychająco. Garbata odnoga wydmy odgradzała je od wschodu, a ponura studnia, uwieńczona zrujnowanym daszkiem, przewyższała dom mieszklany. Domek miał nagie ściany, kilka powybijanych okien i przylegającą szopę, która rzucała od południa czarny cień. Leżał o półto-rej mili od ostatniego domu w wiosce, a jego odosobnienie w nader zagadkowy sposób rozpraszały liczne niejasne odgłosy.

Na Bensingtonie miejsce to zrobiło wrażenie znakomi-tego do prowadzenia badań naukowych. Obszedł posiad-łość, szkicując szerokimi ruchami ręki kojce i wybiegi; przekonał się też, że kuchnia - (po minimalnej adaptacji) - nadaje się do pomieszczenia całego szeregu inkubato-rów i sztucznych kwok. Natychmiast wydzierżawił fermę, zaś w drodze do Londynu zatrzymał się w Dunton Green i zawarł umowę ze stosowną parą małżeńską, która odpo-wiedziała na jego ogłoszenie; tego samego wieczoru udało mu się wyodrębnić dostateczną ilość Herakleophorbii I, by więcej niż uzasadnić poczynione kroki.

Stosowna para małżonków, których przeznaczeniem by-ło stać się pod kierownictwem Bensingtona pierwszymi na Ziemi rozdawcami Pokarmu Bogów, była nie tylko bar-dzo wyraźnie posunięta w latach, ale także nadzwyczajnie brudna. Tego ostatniego Bensington nie zauważył, ponie-waż nic tak nie unicestwia ogólnych zdolności obserwacyj-nych, jak zajmowanie się nauką eksperymentalną. Małżon-kowie nosili nazwisko Skinner, pan i pani Skinner. Bensington odbył z nim rozmowę w malutkim pokoju z hermetycznie zamkniętymi oknami, plamistym lustrem nad kominkiem i kilkoma słabowitymi roślinami pantofel-nika.

Pani Skinner była maleńką staruszką, z gołą głową, brudnymi siwymi włosami zaczesanymi bardzo ciasno do tyłu znad twarzy, która niegdyś składała się głównie, obec-nie zaś niemal wyłącznie - na skutek utraty zębów i pod-bródka oraz pomarszczenia się wszystkiego poza nimi - z nosa. Nosiła suknię koloru szarego (o ile w ogóle posia-dała ona jakikolwiek kolor), załataną w jednym miejscu czerwoną flanelą. Wpuściła Bensingtona do środka i roz-mawiała w sposób wymijający, oglądając go badawczo z kwaśną miną, podczas gdy pan Skinner, jak oświadczyła, coś uzupełniał w swoim ubiorze. Miała jeden ząb, który utrudniał jej wymowę i trzymała długie, pomarszczone dłonie nerwowo zaciśnięte. Powiedziała Bensingtonowi, że hodowała drób przez całe lata i wie wszystko o inkuba-torach; że prawdę mówiąc swego czasu oni sami prowadzili fermę drobiarską, która ostatecznie upadła jedynie z powo-du braku uczniów.

- Bo z uczniów, znaczy się, idzie dochód - powie-działa pani Skinner.

Pan Skinner, gdy się pojawił, okazał się mężczyzną o szerokiej twarzy, sepleniącym oraz zezowatym, przez co sprawiał wrażenie, że spogląda powyżej czubka głowy roz-mówcy. Miał na nogach pocięte miękkie pantofle, które wzbudziły sympatię Bensingtona, i w oczywisty sposób cierpiał na brak guzików. Jedną ręką utrzymywał na właś-ciwych miejscach marynarkę i koszulę, palcem zaś wska-zującym drugiej rysował esy-floresy na czarnozłotym obru-sie, śledząc wolnym okiem miecz, że tak powiem, Demoklesa, w osobie Bensingtona, z wyrazem smutnej obojętności.

- Pan nie fce prowadzić tej fermy dla sysku. Nie. Fir.

Supełnie wsyssko jedno, Fir. Efsperyment! Abfolutnie. Powiedział, że mogą udać się na fermę natychmiast, w Dunton Green nie zajmował się niczym, z wyjątkiem nie-wielkiego krawiectwa.

- To nie jeft tak wysforne miefsce, jak ossekiwałem, ze bessie i samówienia jakie mam, nie fą prawie niss warte, - powiedział - więss jeśli to panu jess dogodne, abyśmy pfybyli...

W ciągu tygodnia pan i pani Skinner zainstalowali się na fermie, zaś zatrudniony na akord cieśla z Hickleybrow urozmaicał sobie zadanie wzniesienia kurników i wybiegów systematycznym obmawianiem Bensingtona. - Tuszo go jesse nie fissiałem - powiedział pan Skinner. - Ale f tego so fiem, paffsy mi na gupiego ftare-go wariasa.

- Ja myślę, że un patrzy trochę na pomieszanego - powiedział cieśla z Hickleybrow.

- Spsikował na punkcie drobiu - powiedział pan

Skinner. - Dobra bosiu! Jakby nikt nis nie wiessiał o dro-biu possa nim.

- Un wygląda jak kura - powiedział cieśla z Hick-leybrow - z unymi jego okularami, co nosi. Pan Skinner podszedł bliżej do cieśli z Hickleybrow i przemówił poufnym tonem, z jednym okiem smutno pa-trzącym na odległą wioskę, a drugim błyszczącym i złośliwym.

- Mają być miezzone kassdego cholernego dnia, kass-da cholerna kura, mówił. Sseby wiezzieś tsy dobsse rosną. Co u... eee? Kassda cholerna kura kassdego cholernego dnia.

I pan Skinner podniósł dłoń do ust, by wybuchnąć pod jej osłoną śmiechem w wytworny i zaraźliwy sposób. Bar-dzo mocno ruszał przy tym ramionami i tylko jego drugie oko nie brało udziału w śmiechu. Ale zwątpiwszy, czy cieś-la w pełni pojął, o co chodzi, powtórzył przenikliwym szeptem:

- Miezzone!

- Un je gorszy jak nasz stary dziedzic, niech mnie złe porwie, jeśli nie je - powiedział cieśla z Hickleybrow. Prace eksperymentalne są najtrudniejszą rzeczą pod słoń-cem (jeśli nie brać pod uwagę sprawozdań z nich, ogłasza-nych w Philosophical Transactions), i Bensingtonowi wy-dawało się, że upłynął długi czas, nim w miejscu jego pierwszego marzenia o ogromnych możliwościach pojawił się okruch realizacji. Wynajął Fermę Eksperymentalną w październiku, a był już maj, zanim po raz pierwszy pojawi-ły się oznaki sukcesu. Trzeba było wypróbować najpierw Herakleophorbię I, II oraz III, co przyniosło porażkę; na Fermie Eksperymentalnej zaś wystąpiły trudności ze szczu-rami oraz Skinnerami. Jedynym sposobem skłonienia Skinnera do zrobienia czegokolwiek z tego, co mu poleca-no, było dawanie mu wypowiedzenia. Wtedy zaczynał trzeć płaską dłonią swój nie ogolony podbródek - w sposób graniczący z absolutnym cudem był zawsze nie ogolony, ale nigdy brodaty - spoglądał na Bensingtona jednym okiem, a ponad nim drugim i mówił:

- Ooo, otsywissie, Fir, jeśli pan to mówi ferio...! I wreszcie zaświtało powodzenie. Jego heroldem był list, pisany wysokimi, szpiczastymi literami, ręką Skinnera. Nowy wyląg jest na wybiegu, pisał pan Skinner. / nie całkiem mi się podoba ich wygląd. Są bardzo wybujałe. Zu-pełnie nie tak jak był poprzedni wyląg, nim pan dał ostatnie polecenie. Poprzedni, zanim kot się do niego dobrał, to były bardzo ładne, silne kurczaki, ale te rosną jak oset. Nigdy te-goś nie widziałem. Dziobią tak mocno, wyżej cholewy buta, że nie mogę dawać dokładnych ilości jak wymagane. To są po prostu Olbrzymy i jedzą jak takie. Bardzo prędko będziemy potrzebowali więcej ziarna, bo pan nigdy nie widział takich żarłocznych kurcząt. Większe niż Bantamy. Rosnąc w takim tempie będą z nich ptaki wystawowe, tak są wybujałe. Ply-muth Rocki nie dadzą im rady. Miałem stracha zeszłej nocy myśląc, że dostał ich kot i kiedy spojrzałem przez okno mógł-bym przysiąc, że widziałem jak przechodził do środka pod dru-tami. Kurczaki były całkiem obudzone i z głodem dziobały wokoło kiedy wyszłem, ale nie widziałem nic z kota. Więc dałem im garniec ziarna i zamkiem na fest. Bardzo bym chciał dowiedzieć się, czy Karmienie ma być dalej jak dotychczas.

Pokarm, który pan zmieszał już prawie się cały skończył a ja

nie chcę mieszać nic więcej sam z powodu wypadku z budy-

niem. Z najlepszymi życzeniami od nas obojga i upraszając

okazywania nam nadal cennej łaskawości,

Pozostaję z Szacunkiem,

ALFRED NEWTON SKINNER

Aluzja końcowa odnosiła się do budyniu mlecznego, do którego dostało się nieco Herakleophorbii II, z bolesnymi i niemal śmiertelnymi skutkami dla obojga Skinnerów. Ale Bensington, czytając między wierszami, ujrzał w tym wybujałym wzroście osiągnięcie swego tak długo niedoścignionego celu. Następnego ranka wysiadł na stacji Urshot, niosąc w ręcznej torbie, zamknięty w trzech pusz-kach, zapas Pokarmu Bogów dostateczny dla wszystkich kurcząt hrabstwa Kent.

Był to piękny, słoneczny poranek w drugiej połowie maja, zdecydował więc odbyć drogę przez Hickleybrow do fermy pieszo, na czym skorzystały przede wszystkim jego odciski. Wszystkiego trzy i pół mili, przez park i wioskę, a później wzdłuż zielonych polan hickleybrowskich ostoi zwierzyny. Późną wiosną drzewa stały w obłokach młodej zieleni, żywopłoty usiane były gwiazdnicą i firletkami, lasy niebieskimi hiacyntami i szkarłatnymi storczykami. Wszę-dzie hałasowały ptaki - drozdy, kosy, rudziki, zięby i wie-le innych, a w jednym z ciepłych zakątków parku rozpoś-cierały się paprocie i dobiegał stamtąd odgłos skoków i galopów danieli.

Wszystko to przypominało Bensingtonowi jakże dawno zapomniany smak życia; perspektywy, które otwierało je-go odkrycie, stawały przed nim pełne blasku i radości i zda-ło mu się, że chyba naprawdę jest to najszczęśliwszy dzień jego życia. A gdy na słonecznym wybiegu koło piaszczystej wydmy skrytej w cieniu sosen ujrzał kurczęta (nakarmione pożywieniem, które dla nich stworzył), olbrzymie i nie-zdarne, większe od wielu kur zamężnych i ustabilizowa-nych życiowo i nadal rosnące, nadal odziane w pierwszy, miękki, złoty puch (lekko tylko przetykany brązowymi piórkami wzdłuż grzbietu), przekonał się, że jego najszczęś-liwszy dzień istotnie nastąpił.

Na zaproszenie Skinnera wszedł na wybieg, lecz gdy raz czy dwa razy został podziobany przez rozcięcia w swych butach, wyszedł stamtąd i zaczął oglądać owe potwory zza ogrodzenia. Przyglądał się im z twarzą tuż przy siatce i śledził ich ruchy tak, jakby nigdy w życiu nie widział kurcząt.

- Niemossliwe wyobrassiś jakie będą, gdy juss wyrof-ną - powiedział Skinner.

- Wielkie jak konie - powiedział Bensington.

- Prawie sakie - dorzucił Skinner.

- Kilka osób będzie miało obiad z jednego skrzydełka! - powiedział Bensington. - Rzeźnicy będą je rąbać na kotlety jak inne rodzaje mięsa.

- Ale one nie będą rofnąś tak fybko pssef długi ssas - powiedział Skinner.

- Nie? - spytał Bensington.

- Nie - odpowiedział Skinner. Snam ten gatunek.

Na possątku fą wybujałe, ale to nie trwa, niemossliwe! Nie.

Nastąpiła chwila milczenia.

- To właściwa opieka - zaznaczył skromnie Skinner. Nagle Bensington skierował na niego szkła swych okularów.

- Mieliśmy ich prafie tak dussych na tamtej nafej fermie - powiedział Skinner, ze zdrowszym okiem pobo-żnie zwróconym ku górze, pozwalając sobie na nieco fan-tazji. - Ja i moja ssona.

Bensington dokonał swej zwykłej ogólnej inspekcji po-siadłości, ale szybko wrócił do nowego wybiegu. Tak na-Crawdę, było to o wiele więcej, niż ośmielał się oczekiwać. Ścieżka Nauki jest tak kręta i wyboista; między wyraźnymi zapowiedziami a nadejściem praktycznej realizacji niemal zawsze upływają długie lata wymyślania skomplikowanych rozwiązań, a tutaj - tutaj był Pokarm Bogów, uzyskany krócej niż w ciągu roku! To wyglądało zbyt dobrze. Zbyt dobrze. Więc Nadzieja Na Przyszłość, która jest codzien-nym posiłkiem imaginacji naukowej, miała już nie być jego udziałem! Przynajmniej w tej chwili tak mu się zdawało. Podszedł bliżej i jeszcze raz wytrzeszczył oczy na swe nie-słychane kurczęta.

- Zastanówmy się - powiedział. - Mają dziesięć dni. I w porównaniu ze zwykłymi kurczakami są, jak sądzę, sześć albo siedem razy większe...

- Dobry tsass prosić o podwyfkę penfji - powiedział Skinner do żony. - Jwft ssęśliwy jak tsiessko fpofobem ja-kimśmy mu wychowali te kurssęta na drugim wybiegu. Ssęśliwy jak tsiessko .jeft widotsnie.

Pochylił się ku niej dyskretnie.

- Myfli, sse to pssef to jego śmiefne ssarcie - powie-dział, przysłaniając usta dłonią i wydając odgłos śmiechu stłumionego głęboko w gardzieli.

Bensington był tego dnia naprawdę szczęśliwym czło-wiekiem. Nie miał nastroju do wyszukiwania usterek w za-rządzaniu fermą. Jasny dzień z pewnością uwypuklił rosną-ce niechlujstwo Skinnerów dobitniej, niż widać to było kiedykolwiek poprzednio, ale uwagi Bensingtona należały do kategorii najdelikatniejszych. Ogrodzenie wielu wybie-gów zostało uszkodzone, ale zdawał się przyjmować jako całkowicie zadowalające wyjaśnienie Skinnera, że winowaj-ca jest „lif albo pief, albo soś podobnego”. Zwrócił uwagę, że inkubator nie jest wyczyszczony.

__ I nie jest, sir - powiedziała pani Skinner z rękami założonymi na piersiach, uśmiechając się skromnie zza wy-niosłości swego nosa. - Jakoś nie mieliśmy na to wolnej chwili od czasu jak tu jesteśmy.

Wszedł na piętro, by przyjrzeć się szczurzym norom, które, jak mówił Skinner, wymagały ustawienia pułapek. Były to olbrzymie dziury. I wykrył, że pokój, w którym Pokarm Bogów mieszano z ziarnem i otrębami, znajduje się w najhaniebniejszym nieporządku. Skinnerowie należeli do tego gatunku ludzi, którym przydają się pęknięte spodki, stare puszki, słoiki po marynatach i pudełka po proszku musztardowym, więc pomieszczenie było nimi wręcz zawa-lone. W jednym z kątów gniła wielka sterta jabłek, zaosz-czędzonych przez Skinnera, z gwoździa w pochyłej części sufitu zwisało kilka skórek króliczych, na których zamierzał wypróbować swe zdolności kuśnierskie.

- Mało jeft fpraw o fkórkach i takich zzessach, któ-rych ja bym nie snął - powiedział Skinner. Na pewno Bensington zmarszczył nos z niechęcią na widok tego bałaganu, ale nie robił zbędnych historii, a na-wet gdy odkrył osę, pożywiającą się ze słoja na wpół wy-pełnionego Herakleophorbią IV, tylko łagodnie zwrócił uwagę, że substancję należałoby raczej zamykać przed wil-gocią, niż wystawiać w ten sposób na wpływy atmosfery-czne.

I zaraz odwrócił się plecami do tego wszystkiego, by zrobić uwagę - miał ją już od pewnego czasu na myśli:

- Sądzę, Skinner, rozumiecie, że powinienem ubić jedno z tych kurcząt. Na pokaz. Myślę, że zrobimy to po południu i zabiorę je ze sobą do Londynu. Udał, że zagląda w głąb drugiego słoja, po czym zdjął okulary i zaczął je przecierać.

- Chciałbym istotnie - powiedział. - Istotnie bar-dzo chciałbym mieć jakąś pamiątkę - coś dla przypo-mnienia - tego szczególnego wylęgu w ten szczególny dzień. A propos - powiedział - chyba nie dajecie tym kurczętom mięsa?

- O, nie, Fir - powiedział Skinner. - Mogę pana sapewnić, Fir, se sbyt fiele flemy o opiesse nad drobiem wsselkich rossajów, by srobiś soś do tego podobnego. - Na pewno nie wrzucacie im żadnych odpadków z obiadu? Wydawało mi się, że w najdalszym kącie wybiegu widziałem kości królika...

Ale gdy podeszli, by je obejrzeć, okazało się, że są to tylko większe kości z kota, obrane bardzo czysto i do sucha.

- To nie jest kurczak - powiedziała Jane, kuzynka Ben-singtona. - No, wydawałoby się, że potrafię rozpoznać kurczaka, gdy go widzę. Ale to tutaj jest po pierwsze za duże na kurczaka; a po drugie doskonale widać, że to nie kurczak. Wygląda bardziej na dropia niż kurczaka. - Ze swej strony - powiedział Redwood, niechętnie pozwalając Bensingtonowi wciągnąć się w sprzeczkę - muszę przyznać, że biorąc pod uwagę wszystkie dostępne dowody...

- Och, jeśli pan zamierza mi coś wmawiać - powie-działa Jane - zamiast wierzyć własnym oczom jak rozsąd-ny człowiek...

- Ależ, naprawdę, panno Bensington!

- Och! Proszę bardzo! - powiedziała kuzynka Jane.

- Wy mężczyźni jesteście wszyscy jednakowi. - Biorąc pod uwagę wszystkie dowody, to z całą pew-nością podpada pod definicję. Niewątpliwie jest anormal-ne i dotknięte hipertrofią, niemniej biorąc pod uwagę, że wylęgło się z jajka normalnej kury... Tak, panno Bensing-ton, muszę przyznać, że To, jeśli w ogóle musi nosić jakąś nazwę, jest rodzajem kurczaka.

__ Chce pan powiedzieć, że to kurczak? - powiedziała kuzynka Jane.

__ Mniemam, iż jest to kurczak - powiedział Redwood.

- Co za nonsens! - powiedziała Jane oraz: - Och! __ skierowane w stronę Redwooda. - Nie mam do was cierpliwości - dodała nagle, odwróciła się i opuściła pokój, trzaskając drzwiami.

- Mnie również jego widok przyniósł ogromną ulgę, Bensington - powiedział Redwood, gdy zamarły echa trzaśnięcia drzwiami. - Pomimo że jest To aż tak duże. Bez żadnej zachęty ze strony Bensingtona usiadł w nis-kim fotelu przy kominku i przyznał się do postępku, który nawet u naukowca należałby do nieroztropnych. - Będziesz pan poczytywał mnie, Bensington, za wiel-kiego zuchwalca, wiem o tym - powiedział - ale faktem jest, że domieszałem trochę tego, naprawdę odrobinę, do butelki niemowlaka, już prawie tydzień temu! - Ale jeżeli...?! - krzyknął Bensington. - Wiem - powiedział Redwood i spojrzał na giganty-czne kurczę, spoczywające na półmisku na stole. - Ale wszystko poszło dobrze, dzięki niebiosom - i sięgnął do kieszeni po papierosy.

Dodał parę urwanych szczegółów:

- Biedny maluszek nie przybywał na wadze... Stra-szliwie zaniepokojony... Winkles, okropny tuman... Mój były uczeń., do niczego... Pani Redwood, jej nieposkro-mione zaufanie do Winklesa.. Pan rozumie, człowiek jak skała, dominujący... Ledwo pozwalano mi wejść do dzie-cięcego... Coś trzeba było zrobić... Wśliznąłem się, gdy pie-lęgniarka była na śniadaniu... złapałem butelkę... - Ale on będzie rósł - powiedział Bensington. - On już rośnie. W zeszłym tygodniu dwadzieścia siedem uncji... Powinieneś pan posłuchać Winklesa. Sku-tek właściwej opieki, powiedział.

- Czyżby? Tak samo twierdził Skinner!

Redwood znów spojrzał na kurczaka.

- Cały problem w tym, jak to kontynuować - powie-dział. - Samego nie dopuszczają mnie do pokoju dziecka, ponieważ kiedyś chciałem uzyskać krzywą wzrostu naszej córki Georginy Phyllis, rozumiesz pan? I jak mam teraz chłopakowi dać drugą dawkę?

- Czy trzeba?

- Płacze już od dwóch dni. Nie chce przyjmować zwykłego pokarmu. Chce teraz więcej tamtego. - Powiedz pan Winklesowi.

- Do diabła z Winklesem!

- Możesz pan namówić Winklesa, by dał dziecku tro-chę proszku na próbę.

- Chyba będę musiał tak zrobić - powiedział Red-wood, opierając brodę na dłoni i wpatrując się w ogień. Bensington stał przez pewien czas i wygładzał puch na piersi gigantycznego kurczęcia.

- To będą potworne ptaki - powiedział.

- Będą - potwierdził Redwood, nie odwracając oczu od żaru.

- Wielkie jak konie - powiedział Bensington. - Większe - mruknął Redwood. - W tym cała rzecz!

Bensington odwrócił się od swego okazu. - Redwood - rzucił. - To ptactwo wzbudzi sen-sację.

Redwood twierdząco kiwnął kominkowi głową. - I na Jowisza! - powiedział Bensington, nagle zbli-żając się z błyskiem w okularach - to samo będzie z pań-skim chłopcem.

- O tym właśnie myślę w tej chwili - westchnął Redwood.

Wyprostował się, wrzucił nie dokończonego papierosa do ognia i wsadził ręce głęboko w kieszenie spodni. - Dokładnie o tym myślę w tej chwili. Ta Herakleo-phorbia okaże się środkiem niełatwym w stosowaniu. Tempo, w jakim to kurczę musiało rosnąć...

- Chłopczyk rosnący w tym tempie! - powiedział powoli Bensington, patrząc równocześnie na kurczaka. - Słowo daję! - dorzucił. - On będzie Duży. - Będę mu podawał malejące dawki - odpowiedział Redwood. - Albo przynajmniej Winkles będzie je dawał. - To jednak zbyt wielki eksperyment.

- Wielki - przytaknął Redwood.

- Niemniej, wiesz pan, muszę przyznać... Jakieś dziecko prędzej czy później musiałoby to wypróbować. - Och, wypróbujemy to na jakimś dziecku. Na pewno.

- Bez żadnych wątpliwości - powiedział Bensington, podszedł do kominka, stanął na dywaniku i zdjął okulary, by je przetrzeć. - Póki nie ujrzałem tych kurcząt, Red-wood, nie sądzę, bym nawet zaczął zdawać sobie sprawę, w jakiejś mierze, z możliwości tego, co robimy. Ledwo za-czynają mi świtać ewentualne konsekwencje... Ale wiedzcie, że nawet wówczas Bensington zupełnie nie zdawał sobie sprawy, jaki pożar wybuchnie z tej iskry. Nastąpiło to w początkach czerwca. Przez parę tygodni os-try rzekomy katar uniemożliwił Bensingtonowi ponowne odwiedziny Fermy Eksperymentalnej i jedyną niezbędną, przelotną wizytę złożył tam Redwood. Powrócił jako jesz-cze bardziej zaniepokojony rodzic, niż tam wyjechał. Już siedem tygodni trwał stały, nieprzerwany wzrost... I wtedy rozpoczęła się kariera Os.

Było to pod koniec lipca. Prawie na tydzień przed ucieczką kur z Hickleybrow została zabita pierwsza wielka osa. Sprawozdanie o tym ukazało się w kilku dziennikach, ale nie wiem, czy wiadomość dotarła do Bensingtona. A tym bardziej, czy powiązał ją z generalnym rozluźnieniem obowiązków, panujących na Fermie Eksperymentalnej. Obecnie nie ulega wątpliwości, że podczas gdy Skinner wpychał kurczętom Bensingtona do gardeł Herakleophor-bię IV, liczne osy równie pracowicie - a być może jeszcze bardziej - nosiły zapasy tej samej pasty swej wczesnolet-niej dziatwie na piaszczyste urwiska za pobliskie lasy sos-nowe. I nie może być wątpliwości, że te wczesne wylęgi uzyskały dzięki preparatowi tyleż zdolności wzrostu oraz korzyści, co kury Bensingtona. Leży jednak w naturze osiej szybsze niż u drobiu domowego osiąganie pełnej dojrza-łości - a faktycznie szybsze, niż u wszystkich innych stworzeń żyjących. Dzięki zaś szczodrobliwemu niedbal-stwu Skinnerów - przez uczestnictwo w dobrodziej-stwach, którymi Bensington obsypywał swoje kury - osy jako pierwsze odegrały swą rolę w dziejach świata. Pierwszy zanotowany w historii wyczyn spotkania i ubicia takiego potwora przypisany jest gajowemu imie-niem Godfrey, z majątku podpułkownika Ruperta Hicka koło Maidstone. Szedł on po kolana w paprociach z ga-tunku orlic przez otwartą przestrzeń wśród bukowych za-gajników, które urozmaicają park podpułkownika, niosąc strzelbę - bardzo szczęśliwie dla niego była to dubeltó-wka - na ramieniu, gdy po raz pierwszy To ujrzał. Le-ciało ku ziemi od strony słońca, nie widział Tego więc dobrze, a nadlatując wydawało warkot „jak automobil”. Przyznawał, że się przestraszył. Osa była w oczywisty spo-sób tej wielkości co sowa płomykówka, albo i większa, i dla jego doświadczonego oka jej lot, a szczególnie mgli-ste wirowanie skrzydeł, musiały wyglądać niesamowicie. Instynkt samozachowawczy, jak sądzę, złączył się z długo-letnim przyzwyczajeniem, gdy jak mówi, „wygarnął .do Tego z miejsca”.

Cudaczność wydarzenia wpłynęła zapewne na celność Godfreya; w każdym razie większość ładunku poszła bokiem i stworzenie opadło na chwilę na ziemię z gniewnym „wuzzz”, które natychmiast zdradziło w nim osę, po czym uniosło się, a wszystkie pasy na ciele owada połyskiwały pod słońce. Gajowy twierdził, że rzuciło się na niego. W każdym razie wystrzelił z drugiej lufy na dystans poniżej dwudziestu jardów, rzucił strzelbę, odskoczył na krok i zrobił unik.

Był pewien, że przeleciało o jard od niego, uderzyło o ziemię, uniosło się znowu, po czym spadło o może trzy-dzieści jardów dalej i przekoziołkowało z ciałem wijącym się i żądłem dźgającym wokół w śmiertelnej agonii. Nim odważył się zbliżyć, raz jeszcze wpakował w nie ładunki z obu luf.

Gdy podszedł, by zmierzyć stworzenie, odkrył, iż miało rozpiętość skrzydeł na dwadzieścia siedem i pół cala, a żąd-ło trzy calowej długości. Odwłok był dokładnie odstrzelony od tułowia, lecz długość stwora od głowy do żądła God-frey ocenił na osiemnaście cali - co odpowiadało niemal ściśle rzeczywistości. Złożone, pryzmatyczne oczy stworze-nia były wielkości monet pensowych.

Jest to pierwsze poświadczone pojawienie się owych gi-gantycznych os. Następnego dnia cyklista zjeżdżający z pa-górka między Sevenoaks i Tonbridge omal nie przejechał drugiego z gigantów, pełznącego w poprzek drogi. Przejazd bicykla wprawił stworzenie, jak się zdaje, w niepokój. Po-derwało się, wydając dźwięk podobny do odgłosów pracu-jącego tartaku. Pod wpływem wywołanej tym emocji, cykli-sta zboczył ze ścieżki, a gdy był już w stanie obejrzeć się, osa odlatywała w stronę Westerham wznosząc się nad lasami.

Po krótkiej niepewnej jeździe cyklista nacisnął hamulec i zsiadł - trząsł się tak bardzo, że upadł przy tym na swą maszynę. Zamierzał dotrzeć do Ashford, ale tego dnia nie przejechał nawet za Tonbridge...

Nader dziwnym jest fakt, że nie odnotowano spotkania żadnych dużych os przez następne trzy dni. Zaglądając do zapisów meteorologicznych z tego okresu przekonałem się, że było pochmurno i chłodno z lokalnymi opadami, co mo-że tłumaczyło tę przerwę. Zaś czwartego dnia powróciło błękitne niebo i blask słońca. I nastąpił taki wyrój os, jakie-go z pewnością świat nigdy przedtem nie widział. Nie sposób odgadnąć, ile wielkich os wyleciało tego dnia. Istnieje przynajmniej pięćdziesiąt doniesień o ich po-jawieniu się. Była jedna ofiara, kupiec ze sklepu kolonial-nego, który wykrył jednego z potworów w beczułce cukru i bardzo brutalnie zaatakował łopatą, gdy ten zerwał się do lotu. Na chwilę zwalił bestię na ziemię, ale ta użądliła go przez but w momencie, gdy człowiek uderzył ją ponownie i przeciął na pół. Z nich dwojga wcześniej martwy był kupiec...

Najbardziej teatralnym z pięćdziesięciu było pojawienie się osy, która odwiedziła British Museum około południa. Spadła z jasnego nieba na jednego z nie zliczonych gołębi i odleciała na gzyms budynku,by spokojnie pożreć swą ofia-rę. Następnie pospacerowała przez pewien czas po dachu muzeum, dostała się przez jeden ze świetlików pod kopułę czytelni, przez chwilę polatywała w niej z brzękiem - czy-telnicy rzucili się w panice do ucieczki - wreszcie odnalaz-ła inne okno i znikła w nagłej ciszy z pola ludzkiej obserwacji.

Większość pozostałych relacji dotyczyła przelotów lub lądowań. W Aldington Knoll rozpędzone zostało towarzy-stwo na pikniku, a wszystkie słodycze i dżemy skonsumo-wane; koło Whitsbale zabity został szczeniak i na oczach jego pani rozerwany na kawałki...

Tego wieczoru ulice rozbrzmiewały krzykami, a plakaty reklamowe gazety informowały wyłącznie dużymi literami o GIGANTYCZNYCH OSACH W KENT. Podnieceni redaktorzy i zastępcy redaktorów biegali w górę i w dół po krętych schodkach, wrzeszcząc coś o osach. Profesor Red-wood, wynurzywszy się ze swego college’u przy Bond Street, z wypiekami wywołanymi gorącą dyskusją z radą wydziału na temat cen młodych byczków, kupił popołud-niowy dziennik. Otworzył go, zbladł, natychmiast zapo-mniał o swych cielętach i popędził dorożką na łeb na szyję do mieszkania Bensingtona.

Mieszkanie - jak mu się wydawało - było wypełnione, z wykluczeniem jakichkolwiek innych przytomnych obiek-tów, wyłącznie osobą Skinnera i jego głosem, jeśli istotnie można określić jego lub jego głos jako przytomne! Głos wznosił się bardzo wysoko, rozbrzmiewając boles-nymi tonami:

- Niemossebne dla naf jeft ssoftać, Fir. To nie tylko ofy, Fir. Fą tess fielkie ftonogi, Fir. Fielkie jak o tak, Fir. - (Pokazał tę wielkość na całej dłoni i prawie trzech calach tłustego, brudnego nadgarstka.) - Psef nie, o włoff, a pani Fkinner miałaby atak, Fir. I te pazzące poksywy ko-ło wybiegów, Fir, one rofną, Fir, i wissiokssew, Fir, cośmy pofadzili koło ftudni, Fir - on ffadził w nocy wąfy pssef okno, Fir, i prafie ze słapał panią Fkinner sa nogę, Fir. To te pańfkie ssarcie, Fir. Gssie się nam tylko trochę roffy-pało, Fir, trosetskę, fssyssko tam mosniej rośnie, Fir, niss ja kiedy myślałem sse co mosse rofnąć. Niemosseb-ne byśmy tam sostali miesiąs, Fir. Nase ssycie więsej war-te, Fir. Nawet jeśli ofy naf nie sakłują, to naf sadusi to pnątse, Fir. Pan fobie nie pssedftawia, Fir, as pan pssy-jessie sobatsyć.

Zwrócił swe sprawniejsze oko ku gzymsowi nad głową Redwooda.

- Jak mamy fiessieś tsy stsury tego nie doftały, Fir?! Na okrągło o tym myślę, Fir. Nie ffissiałem sądnego wiel-kiego stsura, ale fkąd mossna wiessieś, Fir. Ftrach mieliśmy pses tsałe dni f powodu ftonóg cośmy wissieli. Jak lan-gufty wielkie były, dwie były, Fir. I ftrafny fpofób jak to pnątse rofto i naras uflyfałem ofy. Saraz, Fir, szosumia-łem. Nis nie tsekałem tylko pfyfyłem gusik com go ftracił i saras psyjechałem. Nawet teraf, Fir, ssaleję f niepokoju, Fir. Fkąd ja mogę wiessieś so się ssieje f panią Fkinner, Fir! Tamto pnątse rośnie wsęssie jak węże, Fir. Bossę do-pomós, konietsnie uwasaś na nie, Fir, i fkakać f drogi! I ftonogi tsoraz więkse i więkse i ofy. A ona nie ma nic, Fir, na wypadek jakby się tsoś zdassyło, Fir! - Ale kury - powiedział Bensington. - Co się dzieje z kurami?

- Nakarmiliśmy je wtsoraj, Bossę dopomós - powie-dział pan Skinner. - Ale ssiś rano nie mieliśmy śmiałości, Fir. Hałaf of, to było soś ssrafnego, Fir. Oni nadchossili tusinami. Wielkie jak kury. Więs powiessiałem jej ty tylko pfyfyj mnie gusik albo dwa, tak powiessiałem, bo tak nie mogę pojechać do Londynu, powiessiałem, i pójdę do pa-na Benfingtona, powiessiałem, i powiem ffyftko jak jeft. A ty fieś w tym pokoju póki ja wrósę, powiessiałem, i fssy-maj okno samknięte tak mosno jak potrafis, powiessiałem. - Gdybyście nie byli tak okropnie niedbali... - zaczął Redwood.

- O, niech pan tak nie mówi, Fir - powiedział Skin-ner. - Nie teras, Fir. Nie pfy mojej takiej rospatsy, Fir, co się tsieje f panią Fkinner, Fir! Och, nie, Fir! Nie mam feras panu tłumatsyś. Bossę dopomós, Fir, nie mam! To te stsury o których siągle myślę... Fkąd mam wiessieś, tsy się nie dobrały do pani Fkinner, gdy ja jeftem tutaj? - I nie zdjęliście nawet jednorazowego pomiaru z tych wszystkich cudownych krzywych wzrostu! - powiedział Redwood.

- Byłem spyt fsbusony, Fir - odrzekł Skinner. - Gdyby pan wiesiał cośmy pffessyli, ja i moja pani! Pfes ten tsały oftatni miefiąs. Nie wiessieliśmy tso myśleś, Fir. W tymi kurami so rofły jak ftrafnie fybko i tfonogami i fi-siokssewem. Nie wiem tsy jus panu mówiłem, Fir. Fissio-kssew...

- Mówiliście już o wszystkim - powiedział Red-wood. - Istotne jest, Bennsington, co będziemy robić? - A sso my bęssiemy robiś? - zapytał Skinner. - Macie wracać do pani Skinner - powiedział Red-wood. - Nie możecie jej zostawić samej na całą noc. - Fam nie mogę, Fir. Sa nis. Nawet gdyby tam był tusin paniów Fkinner. Jeśli pan Benfington... - Nonsens - powiedział Redwood. Osy w nocy się nie ruszą. A stonogi ustąpią przed wami. - Ale sso bessie se stsurami?

- Nie ma tam żadnych szczurów - powiedział Red-wood.

Skinner mógł sobie oszczędzić niepokoju o swoją małżon-kę. Pani Skinner tego dnia nie pozostała w domu. Około jedenastej wiciokrzew, który przez całe rano działał w milczeniu, zaczął wdrapywać się na okno i mocno je zacieniać, a im ciemniej się robiło, tym jaśniej pani Skinner zdawała sobie sprawę, że jej pozycja obronna stanie się szybko nie do utrzymania. I że przeżyła już wieki od chwili wyjazdu Skinnera. Patrzyła przez ciemniejące okno, poprzez drgające wici przez pewien czas, po czym bardzo ostrożnie podeszła do drzwi sypialni, uchyliła je i zaczęła nasłuchiwać...

Wszystko zdawało się trwać w spokoju, tak więc, pod-kasawszy wysoko spódnicę, skoczyła do pokoju sypialnego i spojrzawszy najpierw pod łóżko i zamknąwszy się na klucz, zaczęła z metodycznym pośpiechem doświadczonej kobiety pakować rzeczy do wyprowadzki. Łóżko było nie pościelone, pokój zaś zasiany kawałkami pnącza, które Skinner odrąbał, by móc zamknąć okno na noc, lecz nie zważała na te nieporządki. Pakowała się do całkiem przy-zwoitego prześcieradła. Zawinęła całą swą garderobę oraz welwetową marynarkę, którą Skinner nosił na lepsze oka-zje. Dołożyła nie otwierany słoik marynat i aż do tej chwili jej pakowanie było uzasadnione. Ale zapakowała także dwie hermetycznie zamknięte puszki, zawierające Herakleophor-bię IV, które Bensington przywiózł przy ostatnich odwie-dzinach. (Pani Skinner była uczciwą, dobrą niewiastą - ale była też babcią i serce jej się krajało, gdy widziała jak dobrym wzrostem obdarza się hojnie kupę przeklę-tych kurcząt).

Zapakowawszy wszystko, włożyła czepek, zdjęła far-tuch, obwiązała parasolkę nowym sznurowadłem. Po dłu-gim nasłuchiwaniu pod drzwiami i oknem otworzyła drzwi frontowe i wyskoczyła na pełen niebezpieczeństw świat. Pod pachą miała parasolkę, a w dwóch sękatych dłoniach zdecydowanie ściskała zawiniątko. Był to jej najlepszy nie-dzielny czepek; a dwa maki, które wznosiły na nim swe głowy wśród przepychu wstążek i paciorków zdawały się tchnąć tą samą płochliwą odwagą, która ją przepajała. Twarz u nasady nosa ściągnięta była zmarszczkami de-terminacji. Miała dość tego wszystkiego! Być samą w takim miejscu! Skinner mógł tu sobie wracać, jeśli miał ochotę. Wyszła frontowymi drzwiami. Nie dlatego, by chciała udać się do Hickleybrow (celem jej było Cheasing Eye-bright, gdzie zamieszkiwała jej zamężna córka), lecz dlatego, że tylne były nie do przejścia w związku z wiciokrzewem, który rósł tak szaleńczo od chwili, gdy przewróciła puszkę Pokarmu przy jego korzeniach. Nasłuchiwała przez chwilę, po czym bardzo starannie zamknęła za sobą drzwi. Przy rogu domu zatrzymała się i zbadała teren... Wielka piaszczysta blizna na zboczu pagórka za lasem sosnowym zdradzała gniazdo olbrzymich os i temu przyj-rzała się z wielką powagą. Poranne loty już się skończyły, żadna osa nie ryzykowała pojawienia się i poza dźwiękiem, nieco głośniejszym, niż wydawałaby pracująca wśród sosen parowa piła do drewna, było cicho. Jeśli idzie o stonogi, nie ujrzała żadnej. W kapuście istotnie coś się ruszało przy ziemi, ale mógł to być równie dobrze kot, skradający się do ptaków. Przyglądała się temu przez pewien czas. Dała kilka kroków za róg domu, ujrzała wybieg miesz-czący olbrzymie kurczęta i znów się zatrzymała. - Ach - powiedziała i z wolna pokiwała na ich widok głową. Były już mniej więcej wysokości strusi emu, ale oczywiście o wiele grubsze - w ogóle większe. Były to kurki, obecnie zaledwie pięć, gdyż dwa koguciki zatłukły się nawzajem. Tak opadły z sił, że zawahała się na ten widok.

- Biedne maleństwa! - powiedziała i położyła zawi-niątko na ziemi. - Nie mają wody. I nie dostały jeść już całe dwadzieścia cztery godziny! Z ich apetytem! - poło-żyła chudy palec na ustach i odbyła naradę sama ze sobą. Po czym ta brudna stara kobieta zrobiła coś, co uważam za całkowicie bohaterski czyn miłosierdzia. Zostawiła swe zawiniątko i parasolkę na środku ceglanej ścieżki, poszła do studni i wyciągnęła nie mniej niż trzy pełne wiadra wody, wlała do pustego koryta dla kurcząt, a gdy zaczęły się przy nim tłoczyć, po cichutku otworzyła furtkę wybiegu. Na-stępnie zaczęła przejawiać wzmożoną ruchliwość: wzięła swój pakunek, przedostała się przez płot na końcu ogrodu, przeszła przez bujną łąkę (w celu uniknięcia zbliżenia z gniazdem os) i z trudem zaczęła się wspinać krętą ścieżką w stronę Cheasing Eyebright.

Dysząc wdrapywała się na pagórek, a idąc zatrzymywa-ła się co chwila, by położyć zawiniątko, złapać oddech i popatrzeć na domek koło sosnowego lasu w dole. A gdy wreszcie była już blisko szczytu pagórka, ujrzała w oddali trzy osy ciężko opadające jedna po drugiej w stronę zacho-du, co zachęciło ją bardzo do dalszej drogi. Wkrótce opuściła otwartą przestrzeń, wchodząc na biegnącą dalej po nasypie i górą przez Hickleybrow Coom-be ku wydmom ścieżkę (która wydała się jej bezpieczniej-szym miejscem). Tam u podnóża wydm, gdzie wielkie drzewo zdawało się udzielać schronienia, odpoczęła chwilę na przełazie.

Potem znowu poszła naprzód bardzo zdecydowanie. Wyobrażacie ją sobie, mam nadzieję, z białym zawi-niątkiem, podobną do wyprostowanej czarnej mrówki, śpieszącą białą niteczką ścieżki poprzez zbocza wydm pod palącym słońcem letniego popołudnia. Z wysiłkiem podąża-ła naprzód, za swym dzielnym, niezmordowanym nosem; maki na czepku trzepotały nieustannie, a trzewiki staruchy z gumami po bokach były coraz bielsze i bielsze od wa-piennego pyłu. Człap-człap, człap-szłap - brzmiało stąpa-nie w nieruchomym upale, a jej parasolka uparcie starała się wysunąć spod ramienia, które ją przytrzymywało. Fałdę poniżej nosa, stanowiącą usta, zacisnęła w wyrazie skrajnej determinacji. Co jakiś czas zwracała się do parasolki z żą-daniem powrotu na miejsce lub mściwie potrząsała mocno trzymanym zawiniątkiem. I niekiedy jej wargi mamrotały urywki jakiejś przewidywanej sprzeczki ze Skinnerem. W oddali, o całe mile dalej, z mglistego błękitu nieznacz-nie wyłaniał się szczyt wieży i zalesiony stok, znacząc coraz wyraźniej cichy zakątek, gdzie Cheasing Eyebright chroniło się przed zgiełkiem tego świata, niewiele, albo i wcale nie troszcząc się o Herakleophorbię ukrytą w bia-łym zawiniątku, które tak uparcie i z wysiłkiem podążało ku spokojnej osadzie.

0 ile mogłem się dowiedzieć, kurczęta przybyły do Hick-leybrow około trzeciej po południu. Zapewne wkroczyły dziarsko, choć na ulicy nie było nikogo, kto by to widział, Dzikie wrzaski małego Skelmersdale’a były, jak się zdaje, pierwszą oznaką, że dzieje się coś niezwykłego. Panna Durgan z urzędu pocztowego siedziała jak zwykle w oknie 1 widziała kurę w szalonej ucieczce wzdłuż ulicy ze swą ofiarą - pochwyconym nieszczęsnym dzieckiem - przed dwiema innymi depczącymi jej po piętach. Znacie ten roz-kołysany krok wyzwolonego, atletycznego współczesnego kurczęcia! Znacie, zawzięty upór głodnej kury! Jak mi mówiono, krew Plymuth Rocków płynęła w tych ptakach, a nawet bez Herakleophorbii jest to ponura, wielkimi kro-kami postępująca rasa.

Prawdopodobnie panna Durgan nie była całkowicie za-skoczona tym widokiem. Mimo nalegań Bensingtona na zachowanie tajemnicy, plotki o wielkich kurczakach, jakie hodował Skinner, krążyły po wiosce od paru tygodni. - Rety! - zawołała. - Tego się właśnie spodziewa-łam!

Można przyjąć, że zachowała się z wielką przytomnoś-cią umysłu. Chwyciła zapieczętowany worek listów, ocze-kujący na wysyłkę do Urshot i bez chwili zwłoki wypadła przez drzwi. Niemal równocześnie na końcu wsi ukazał się bardzo blady na twarzy pan Skelmersdale we własnej oso-bie, ściskający za wylot polewaczkę. I oczywiście, prawie w jednej chwili wszyscy we wsi podbiegli do drzwi lub okien.

Widok panny Durgan po drugiej stronie ulicy, z cało-dniową korespondencją Hickleybrow w ręce, powstrzymał kurczę będące w posiadaniu młodego Skelmersdale’a. Niezdecydowanie zatrzymało się na chwilę, a następnie skręciło ku otwartej bramie podwórza Fulcherów. Chwila ta okazała się fatalna w skutkach. Drugie kurczę zgrabnie podbiegło, celnym dziobnięciem przejęło w posiadanie dziecko i przeskoczyło przez mur do ogrodu plebanii. - „Czarauk, czauk, czauk, czauk, czauk, czauk!” - wrzasnęło ostatnie kurczę, trafione boleśnie polewaczką, rzuconą przez Skelmersdale’a. Z dzikim trzepotem prze-frunęło nad domkiem pani Głue i dalej na pole doktora, natomiast reszta olbrzymich ptaków pogoniła za kurczę-ciem trzymającym w dziobie dziecko przez trawniki ple-banii.

- Wielkie nieba! - wykrzyknął proboszcz, czy też (jak twierdzą niektórzy) coś znacznie bardziej walecznego i pobiegł, wymachując młotkiem do krykieta, na czele pogoni.

- Stój, łajdaku! - krzyczał, jakby gigantyczne kury należały do najpospolitszych stworzeń na świecie. Po czym, widząc, że nie ma szans dogonić porywacza, rzucił z całej siły swym młotkiem, który przeleciał pełnym gracji łukiem blisko o stopę od głowy młodego Skelmersda-le’a oraz na wskroś cieplarni. Brzęk! Nowa cieplarnia! Pięk-na nowa cieplarnia pani pastorowej!

Przestraszyło to kurę. Przestraszyłoby każdego. Upuści-ła swą zdobycz w krzak wawrzynu portugalskiego (z które-go ofiara została natychmiast wydobyta; rozczochrana ale, z wyjątkiem nieco intymniej szych części garderoby, nie uszkodzona), skoczyła z trzepotem na dach stajni Fulche-rów, stanęła łapą na miejscu, gdzie dachówki były osłabio-ne i zleciała, że tak powiem, z jasnego nieba w sam środek pokoju pogrążonego w zadumie, sparaliżowanego pana Bumpsa - który, jak to jest obecnie dowiedzione ponad wszelką wątpliwość - w tym jedynym w całym swym ży-ciu przypadku przebiegł przez całą długość ogrodu i do domu bez jakiejkolwiek pomocy, zaryglował za sobą drzwi i natychmiast znów popadł w stan chrześcijańskiej rezyg-nacji i bezradnej zależności od swej żony... Pozostałym kurczętom odcięła drogę reszta graczy w krykieta, przebiegły więc przez ogródek warzywny pro-boszcza na pole doktora, gdzie na spotkanie przybyło na koniec piąte, gdacząc nie pocieszone po nieudanej próbie spaceru po ogródkowych inspektach pana Witherspoona. Ponoć zatrzymały się na chwilę w typowo kurzy spo-sób, trochę grzebiąc i pogdakując z namysłem, po czym jedna dziobnęła i wydziobała pszczeli ul doktora. Potem wszystkie wyruszyły niezdarnie, w podskokach, lekko i kapryśnie przez pola w kierunku Urshot, a Hickleybrow Street więcej ich nie oglądała. Koło Urshot natrafiły na stosowną ilość pożywienia w postaci pola brukwi i dziobały tam z zapałem przez tak długi czas, aż dogoniła je ich sława.

Główną natychmiastową reakcją ludzkich umysłów na to zadziwiające wtargnięcie gigantycznego drobiu było po-budzenie niezwykłej namiętności do wrzasków, biegania i rzucania różnymi przedmiotami; bardzo prędko cała zdolna do działania ludność Hickleybrow płci męskiej a także liczne panie wyległa, niosąc w rękach godny uwagi asortyment przedmiotów trzepoczących i bębniących - by rozpocząć przepędzanie olbrzymich kur. Zagoniono je do Urshot, gdzie odbywał się Festyn Wiejski, zaś Urshot po-witało je jako chlubne ukoronowanie pięknego dnia. Koło Findon Beeches zaczęto je ostrzeliwać, na szczęście tylko z małokalibrowej śrutówki. Oczywiście ptaki tej wielkości były w stanie wchłonąć nieograniczoną ilość drobnego śru-tu, nie odczuwając niedogodności. Rozproszyły się gdzieś w okolicy Sevenoaks, a koło Tonbridge jedna z nich mknę-ła przez pewien czas, gdacząc w skrajnym podnieceniu, równolegle (i nieco wyprzedzając) popołudniowy pociąg po-śpieszny z przesiadką na statek - ku wielkiemu zdumieniu wszystkich jego pasażerów.

Zaś koło wpół do szóstej dwie z nich zostały bardzo sprytnie schwytane przez właściciela cyrku w Tunbridge Wells, który - sypiąc chleb i herbatniki - zwabił je do klatki opróżnionej na skutek zgonu owdowiałego droma-dera...

8

Gdy nieszczęsny Skinner wysiadł tego popołudnia z po-ciągu Linii Południowo-Wschodniej, już prawie zmierz-chało. Pociąg był spóźniony, ale nie nadmiernie, i Skinner taką właśnie uwagę wypowiedział do zawiadowcy stacji. Być może dostrzegł coś znaczącego w jego spojrzeniu, bo zawahawszy się na jedno mgnienie i dyskretnie przy-słoniwszy usta dłonią zapytał, czy „coś” się dziś wyda-rzyło.

- Co pan masz na myśli? - powiedział zawiadowca stacji, człowiek o surowym i dobitnym głosie. - Te fsysskie ofy i temuż podobne.

- Nie mieliśmy czasu myśleć o „ofach” - odpowie-dział uprzejmie zawiadowca stacji. - Za wiele było roboty z pańskimi cholernymi kurami - po czym rzucił Skinne-rowi wieści o kurczakach z taką energią, jakby rzucał ka-mieniem w okno polityka przeciwnej partii. - Niss nie flysał pan o pani Fkinner? - udało się wtrącić Skinnerowi w nawałnicę soczystych informacji i komentarzy.

- Ani trochę! - powiedział zawiadowca stacji, kreśląc w ten sposób granicę swych zasobów wiedzy. - Musę zafięgnąś jęsyka f tej fprawie - powiedział Skinner, uchodząc chyłkiem poza zasięg końcowych uogól-nień zawiadowcy na temat odpowiedzialności związanej z nadmiernym odżywianiem kur...

Przechodząc przez Urshot Skinnera pozdrowił wypa-lacz wapna z pieców położonych dalej koło Hankey i zapy-tał, czy szuka swoich kur.

- Niss pan nie fłysał o pani Fkinner? - usłyszał w odpowiedzi.

Wypalacz wapna - dokładne sformułowanie jakiego użył nie powinno nas obchodzić - wyraził swe najwyższe zainteresowanie kurami...

Było już ciemno - przynajmniej tak ciemno, jak może być w jasną czerwcową noc w Anglii, gdy Skinner - a w każ-dym razie jego głowa - wsunęła się do baru „Pod We-sołymi Pastuchami” i powiedziała:

- Tseśś! Tsyśsie sos może fłyseli s tej hiftorii o moich kurach, byś może?

- Och, czyśmy słyszeli! - powiedział pan Fulcher. - A jakże, część tej „historii” była na dachu mej stajni i go przebiła, a jeden „rozdział” wybił dziurę w szklarni pani pastorowej, przepraszam, w cieplarni.

Skinner wszedł do środka.

- Fciałbym soś trochę fsmasniajątsego - powiedział. - Pafowałby mi gorąsy dssin s wodą - dodał, a wszyscy zaczęli mu opowiadać niemiłe rzeczy na temat kurczaków. - Dobry Boże! - powiedział Skinner. - Niss nie fłyseliśsie o pani Fkinner, pssypatkiem? - udało mu się wtrącić.

- Czyśmy nie słyszeli!? - powiedział pan Withers-poon. - Nawet o niej nie myśleliśmy. Nie myśleliśmy ani troszeczkę o żadnym z was.

- W domu dziś nie byłeś? - spytał Fulchner znad pełnego kufla.

- Gdyby jeden z tych cholernych ptaków ją dziobnął... - zaczął pan Witherspoon i przerwał, pozostawiając całą grozę sytuacji wyobraźni słuchaczy.

Zebranym przyszło wtedy do głowy, że tak bogaty w wydarzenia dzień można by zakończyć interesująco, uda-jąc się wraz ze Skinnerem, by zobaczyć, czy coś nie przy-darzyło się pani Skinner. Nigdy nie wiadomo, co kogo cze-ka, a wypadki chodzą po ludziach. Ale Skinner, stojąc przy barze i popijając swój gorący dżin z wodą, jednym okiem błądząc po przedmiotach w głębi baru, z drugim zaś utk-wionym w Absolut, przeoczył moment psychologiczny. - Mam nassieję, sse ssiś nie było kłopotów z ssadną s tych wielkich of gssiekolwiek? - spytał z wyszukaną obo-jętnością w głosie.

- Za wiele było roboty z twoimi kurami - warknął Fulcher.

- Mam nassieję, sse tak tsy inatsej one fsyftkie juss fobie pofły - powiedział Skinner.

- Co - kury?

- Ratsej barssiej myślałem o ofach - odpowiedział Skinner.

Po czym, z namysłem, który wzbudziłby podejrzenie u tygodniowego niemowlęcia, i silnie podkreślając więk-szość starannie dobieranych słów, zapytał:

- Mam nassieję, sse nikt nie fłyfał o ssadnych innych dussych zzecach w okolicy, niepraftass? Wielkich pfach tsy kotach tsy tsymkolwiek w takim gatunku? Po-noś jak fą wielkie kury i wielkie ofy dokoła... Zaśmiał się wdzięcznie, udając, że gada po próżnicy. Ale na twarzach mężczyzn z Hickleybrow pojawił się wyraz zastanowienia. Fulcher pierwszy ubrał w słowa nara-stające myśli.

- Kot, co by dał rady unym kurom... - mruknął. - Ano! - powiedział Witherspoon. - Kot, co by dał rady tym kurom.

- Musi, co by był jak tygrys - dodał Fulcher.

- Większy jak tygrys - dorzucił Witherspoon. Gdy na koniec Skinner podążył odludną ścieżką, przez wygrabione pole, oddzielające Hickleybrow od posępnego, ocienionego przez sosny zagłębienia, w którym olbrzymi krzak wiciokrzewu zmagał się w milczeniu z Fermą Ekspe-rymentalną, szedł nią samotnie.

Widziano go wyraźnie, wspinającego się na tle horyzon-tu__na tle ciepłego, jasnego ogromu północnego nieba - tak daleko towarzyszyło mu jeszcze publiczne zaintereso-wanie - i schodzącego ponownie w noc, w mroki, z któ-rych jak się okaże, nigdy się nie wynurzy. Zszedł - w ta-jemnicę. Nikt do dzisiaj nie wie, co się z nim stało po przejściu szczytu. Gdy nieco później dwóch Fulcherów i Witherspoon, poganianych przez własną wyobraźnię, we-szło na pagórek i patrzyło za nim, noc pochłonęła go już całkowicie.

Trzej mężczyźni stali tuż przy sobie. Żaden dźwięk nie dobiegał z leśnej ciemności, skrywającej przed ich wzro-kiem fermę.

- W porządku jest - przerwał milczenie młodszy z Fulcherów.

- Nie widzę żadnych świateł - powiedział Wither-spoon.

- Stąd nie zobaczysz.

- Mgła się podniosła - mruknął starszy Fulcher.

Zastanawiali się jakiś czas.

- Wróciłby nazad, jakby coś było nie tak - powie-dział młodszy Fulcher. Wydało się to tak oczywiste i za-mykające sprawę, że starszy Fulcher zaraz dodał: „Dobra”. I cała trójka wróciła do domów spać. Przyznam jednak, że w zamyśleniu.

Pasterz koło fermy Huckstera usłyszał w nocy skowyt, ale pomyślał, że to lisy, rano zaś znalazł jedną ze swych owiec zagryzioną, zaciągniętą do pół drogi do Hickleybrow i częściowo pożartą...

Niewytłumaczoną stroną tego wszystkiego jest brak ja-kichkolwiek szczątków po Skinnerze!

Wiele tygodni później w okopconych ruinach Fermy Eksperymentalnej odkryto coś, co mogło być, ale mogło i nie być, ludzką kością łopatkową; w innej części ruin dłu-gą kość, mocno pogryzioną i równie nieidentyfikowalną. Koło przełazu wiodącego w górę ku Eyebright zostało zna-lezione szklane oko i wiele osób pojęło, iż Skinner znaczną część osobistego czaru zawdzięczał posiadaniu czegoś takie-go. Patrzyło ono na świat z takim nieodpartym wyrazem obojętności, z taką poważną melancholią, że mogłoby to być zadośćuczynieniem za jego doczesny wyraz. Natomiast pracowite poszukiwania w pobliżu ruin pozwoliły wykryć metalowe kółka i zwęglone pokrycia dwóch płóciennych guzików, trzy guziki na nóżkach (w ca-łości) oraz jeden owego metalicznego rodzaju, używanego dla mniej rzucających się w oczy produktów ludzkiej wyt-wórczości. Szczątki te zostały przyjęte przez upoważnione osoby jako rozstrzygająco przynależne do unicestwionego i rozproszonego Skinnera. Ja jednak - i biorąc pod uwagę jego charakterystyczne przyzwyczajenia - wyznać muszę, iż wolałbym mniej guzików, a więcej kości, by uzyskać cał-kowitą pewność.

Szklane oko oczywiście wydaje się być całkowicie prze-konujące, ale jeśli rzeczywiście należało do Skinnera - a nawet pani Skinner nie ma pewności, czy tamto jego nie-ruchome oko było szklane - to jakoś zmieniło swą barwę z jasnego brązu na pogodny i ufny błękit. Owa kość łopat-kowa jest także wyjątkowo wątpliwym dowodem i wolał-bym położyć ją dla porównania tuż obok pogryzionych ło-patek paru pospolitszych zwierząt domowych, nim przy-znam jej człowieczeństwo.

A gdzie na przykład są buty Skinnera? Nawet biorąc pod uwagę dziwny i wynaturzony apetyt szczurzy; czy jest do pomyślenia, że te same stworzenia, które pozostawiły nie do jedzoną w połowie owcę, dojadłyby Skinnera - z włosami, kośćmi, zębami i butami?

Wypytywałem dokładnie, ile tylko się dało, osoby zna-jące Skinnera choć trochę bliżej i wszyscy oni razem oraz każdy z osobna przyznali, że nie mogą sobie wyobrazić czegokolwiek, co by go pożarło. Należał do gatunku ludzi - jak powiedziała mi emerytowana osoba (wykonująca po-przednio zawód marynarza, a zamieszkała w jednym z domków pana W.W. Jacobsa w Dunton Green), wyraża-jąc się w ostrożny, nierzadko w tych stronach spotykany sposób - którzy „tak czy inaczej przynosili pecha”, a jeśli idzie o pożerający żywioł, to ten: „wolałby skonać niż go pożreć”. Była zdania, że Skinner byłby bezpieczny nawet wśród wygłodniałych rozbitków na tratwie ratunkowej. Emerytowana osoba wykonująca poprzednio zawód mary-narza dodała, że nie jest jej pragnieniem mówienie o Skin-ner ze czegokolwiek negatywnego, ale fakty są faktami. A zamiast nosić odzież wykonaną przez Skinnera wolałby raczej dać się zamknąć u czubków. Te uwagi z pewnością nie przedstawiały Skinnera jako osobnika pociągającego. Chcąc być całkowicie szczerym wobec czytelnika muszę powiedzieć, iż nie wierzę, by w ogóle udał się do Fermy Eksperymentalnej. Przypuszczam, że długo krążył z waha-niem po hickleybrowskich polach i na koniec, gdy zaczęły się wspomniane skowyty, przyjął linię najmniejszego oporu i rozwiązał swój dylemat wybierając ukrycie w nieprzeni-knionym Incognito.

I przy tym rozwiązaniu, na tym czy innym nieznanym świecie, uparcie i całkowicie niezaprzeczalnie, trwa do dziś...

Rozdział III

OLBRZYMIE SZCZURY

1

W dwie noce po zniknięciu Skinnera lekarz z Pod-bourne późną porą jechał swą bryczką przez okolice Han-key. Był na nogach przez całą noc, pomagając jeszcze jed-nemu szaremu obywatelowi pojawić się na naszym osobli-wym świecie. Wypełniwszy zaś to zadanie zmierzał do domu w nastroju raczej sennym. Było to około drugiej nad ranem i wschodził księżyc w ostatniej kwadrze. Letnia noc po-chłodniała, a leżący nisko nad ziemią białawy opar zacie-rał kształty przedmiotów. Doktor był zupełnie sam. Jego woźnica leżał chory w łóżku. Nie było nic widać ani z pra-wej ni z lewej strony, prócz tajemniczo sunących do tyłu w żółtawym świetle jego latarni żywopłotów i nie słychać, prócz tupotu końskich kopyt i odbijającego się od płotów skrzypienia kół. Koń lekarza był nie mniej godny zau-fania niż on sam, nic więc dziwnego, że powożący drze-mał...

Znacie ten rodzaj przerywanego półsnu na siedząco, z opadającą głową, kiwaniem się w rytm kół, podbródkiem opartym o piersi i nagłym prostowaniu się co pewien czas. Stuk-puk-stuk.

- Co to było?

Doktorowi wydało się, że usłyszał tuż blisko wysoki, os-try pisk. Otrzeźwiał w jednej chwili. Powiedział słówko czy dwa niezasłużonej nagany swemu koniowi i rozejrzał się. Próbował przekonać sam siebie, że słyszał daleki skowyt ljsa - a może pisk młodego królika, schwytanego przez łasicę.

Szuru-buru-szuru-stuk-puk-stuk.

- Co to było?

Uznał, że coś mu się przywidziało. Wzruszył ramiona-mi i rzekł do konia, by się pospieszył. Zaczął nasłuchiwać, ale nic nie usłyszał.

- Czy rzeczywiście nic?

Miał dziwne wrażenie, że coś podgląda go znad płotu, wielka cudaczna głowa. Z okrągłymi uszami! Wytężył wzrok, lecz nie ujrzał nic.

- Bzdury - powiedział.

Wyprostował się. Przyszło mu na myśl, że to tylko sen, lekko dotknął konia batem, przemówił do niego i znowu wpatrzył się w żywopłot. Ale blask latarni bryczki w połą-czeniu z mgłą powodował, że całe otoczenie miało mętny wygląd i nie można było niczego rozróżnić. Przyszło mu do głowy, jak mówił, że nic tam nie może być, bo gdyby było, koń by się spłoszył. Mimo to miał wszystkie zmysły napięte.

I wtedy zupełnie wyraźnie usłyszał miękki tupot łap, goniących go na drodze.

Nie chciał wierzyć własnym uszom. Nie mógł się obej-rzeć, bo właśnie w tym miejscu droga biegła ostrymi zakrę-tami. Zaciął konia batem i rzucił okiem na boki. I wtedy ujrzał bardzo wyraźnie w miejscu, gdzie światło latarni padło na niski odcinek płotu, wygięty grzbiet jakiegoś wiel-kiego zwierza - nie mógł rozróżnić jakiego - biegnącego równolegle szybkimi, konwulsyjnymi skokami. Opowiadał, że przypomniały mu się stare opowiadania o czarach - było to tak niepodobne do jakiegokolwiek znanego mu zwierzęcia, że mocniej ujął lejce z obawy przed przerażeniem konia. Choć był człowiekiem wykształ-conym przyznał, że zapytywał sam siebie, czy nie mogło być to coś niewidzialnego dla jego konia. Przed nim i coraz bliżej na tle wschodzącego księżyca rysowała się sylwetka wioseczki Hankey, uspokajająca, choć nie widać było ani jednego światła. Strzelił z bata, powie-dział coś do konia łagodnie - i nagle szczury rzuciły się na niego!

Właśnie przejeżdżał koło bramy, kiedy nabliższy szczur jednym skokiem znalazł się na drodze. Z mgły wyskoczył na doktora w pełną jasność, z ostrym, pożądliwym piskiem, okrągłymi uszami, długim cielskiem jeszcze wydłużonym w ruchu; najbardziej zaś uderzył doktora widok różowych, płetwowatych przednich łap bestii. Najstraszniejsze wraże-nie w tym momencie wywarł brak podobieństwa zwierza do jakiegokolwiek ze znanych mu stworzeń. Z powodu wielkości nie rozpoznał w nim szczura. Gdy opadł na drogę obok bryczki, koń dał susa. Wiejska uliczka wypełniła się odgłosami uderzeń bata i krzyków doktora. Nagle wszystko zaczęło rozgrywać się z wielką szybkością. Stuk-stuk-świst-stuk.

Doktor, jak można wnosić, zerwał się na nogi. Wrzesz-czał na konia, a potwora walił biczem z całej siły. Podniosło go na duchu, że szczur skręcał się i drgał od jego ude-rzeń - w świetle latarni mógł dostrzec, jak sierść pokry-wa się od jego ciosów bruzdami. I ciął dalej i dalej w zapa-miętaniu, nieświadom, że drugi napastnik przybliża się z boku.

Rzucił lejce, obejrzał się i zobaczył w pościgu za sobą trzeciego szczura...

Koń rzucił się do przodu, bryczka wyskoczyła wysoko w powietrze na wyboju. Przez może jedną szaloną minutę wszystko wokół zdawało się poruszać skokami i susami... Było czystym przypadkiem, że koń upadł w Hankey, a nie przed nim, ani minąwszy jego zabudowania. Nikt nie wie, czemu koń się przewrócił - czy się potknął, czy też szczur atakujący z boku dosięgnął go jednym tnącym pionowym uderzeniem zębów (popartym całym ciężarem ciała); doktor zaś nie wiedział, że sam został ukąszony, zanim nie znalazł się wewnątrz domu ce-glarza. Tym bardziej też nie dowiedział się, kiedy ukąsze-nie nastąpiło, choć był ugryziony i to paskudnie - miał długą ranę, podobną do zranienia podwójnym tomahaw-kiem, który wyciął mu dwie równoległe wstęgi ciała z ramienia.

W jednym momencie stał na bryczce, a w następnym już na ziemi, mając, choć o tym nie wiedział, fatalnie wy-wichniętą nogę w kostce i wściekle siekł batem trzeciego szczura, który leciał w powietrzu wprost na niego. Ledwie pamiętał susa, jakiego musiał dać nad kołem, gdy bryczka się przewracała - tak szybko i gwałtownie następowały po sobie wrażenia, że się wzajem zacierały. Osobiście sądzę, że koń stanął dęba, gdy szczur znowu rzucił mu się do gardła, upadł na bok pociągając wszystko za sobą, doktor zaś w rzeczywistości skoczył odruchowo. Gdy powozik upadł, rozbił się zbiornik latarni, nagle wznosząc pochodnię pło-nącego oleju, i powodując wybuch białego płomienia nad polem walki.

Ten właśnie widok najpierw ujrzał ceglarz. Słyszał łoskot z jakim nadjeżdżał lekarz oraz - choć pamięć doktora wcale tego nie zachowała - jego dzikie wrzaski. Wyskoczył z łóżka i w tym momencie usłyszał straszliwy trzask, a za podnoszoną roletą wzbił się w górę płomień. „Było jaśniej niż we dnie”, opowiadał. Stał ze sznurem od rolety w ręce i gapił się przez okno na znajo-mą drogę przed domem, zmienioną w nocny koszmar. Czarna sylwetka doktora z wirującym batem w ręce tańczy-ła na ognistym tle. Koń na wpół widoczny zza płomieni kopał we wszystkie strony, ze szczurem uwieszonym u gardła. Na tle muru cmentarnego wściekle błyskały w ciemności oczy drugiego potwora. Trzeci - kłąb przera-żającej czerni ze świecącymi czerwono oczyma i cielistymi łapami - trzymał się kurczowo szczytu muru, na który wskoczył na błysk wybuchającej lampy.

Znacie widok zawziętej szczurzej mordy z dwoma ostry-mi zębami i bezlitosnymi oczami. Powiększona na długość sześciokrotnie i jeszcze sprawiająca wrażenie większej dzię-ki ciemności, zaskoczeniu i złudnym drganiom tańczącego płomienia, musiała być dla ceglarza, dopiero co wyrwanego ze snu, okropnym widokiem.

Wtedy właśnie doktor wykorzystał okazję, której do-starczyło chwilowe przygaśnięcie płomienia. Znikł z pola widzenia ceglarza, ale zaczął łomotać w jego drzwi drugim końcem biczyska...

Ceglarz nie chciał go wpuścić, póki nie zapalił światła. Są tacy, którzy go za to potępiali, ale póki nie zgłębię zasobów własnej odwagi, wahałbym się przed przyłącze-niem do nich.

Doktor wrzeszczał i dobijał się...

Ceglarz mówi, że doktor płakał ze strachu, gdy w końcu drzwi się otworzyły.

- Rygiel - mamrotał doktor. - Rygiel. Nie był w stanie wypowiedzieć: „Zarygluj drzwi.” Chciał przy tym pomóc, ale nie mógł. Ceglarz zamknął drzwi, lekarz zaś musiał siedzieć na krześle obok zegara przez dłuższy czas, nim był zdolny wejść na piętro...

- Nie wiem, co to jest! - powtarzał w kółko. - Nie wiem, co to jest! - z piskliwym akcentem na „jest”. Ceglarz chciał mu przynieść whisky, ale doktor bał się zostać sam, z migoczącym światełkiem za jedynego towa-rzysza.

Wiele czasu upłynęło, nim ceglarz skłonił go do wejścia na górę...

A gdy płomienie na zewnątrz zgasły, olbrzymie szczury wróciły, zabrały martwego konia i zawlokły go przez dzie-dziniec kościelny do ciegielni i tam zżarły nim nastał pora-nek; a nawet wówczas nikt nie ośmielił się im prze-szkadzać...

Redwood wrócił do Bensingtona nazajutrz rano około je-denastej, z drugimi wydaniami trzech wieczornych dzien-ników w ręce.

Bensington spojrzał na niego, porzucając smutne za-myślenie nad zapomnianymi stronicami „najbardziej zaj-mującej” powieści, jaką księgarz z Brompton Road był w stanie dla niego znaleźć.

- Coś nowego? - zapytał.

- Dwóch ludzi zakłutych żądłami koło Chartham. - Powinni nam pozwolić wypalić to gniazdo. Na-prawdę powinni. To ich własna wina.

- Oczywiście, to ich własna wina - powiedział Redwood.

- Czy wiesz cokolwiek na temat kupna fermy? - Każdy pośrednik handlu nieruchomościami - po-wiedział Redwood - jest zwierzęciem o wielkiej gębie, wykonanym z litego drewna. Udaje, że ktoś inny też inte-resuje się nieruchomością. Zawsze to robi, wiesz, i nie mo-że zrozumieć, że ci się śpieszy. „To sprawa życia i śmier-ci”, powiedziałem mu. „Czy pan tego nie rozumie?” Na wpół przymknął oczy i odpowiedział: „To czemu nie opuś-ci pan jeszcze ze dwieście funtów?” Wolałbym raczej żyć w świecie zamieszkanym przez uczciwe osy, niż ustąpić przed zatwardziałą głupotą tej ohydnej kreatury. Ja... Przerwał czując, że zdanie tego rodzaju może popsuć kontekst dotychczasowej wypowiedzi.

- Czy byłoby zbyt wielką nadzieją spodziewać się, że któraś z os...

- Osa nie ma więcej poczucia obowiązku obywatel-skiego niż... niż pośrednik handlu nieruchomościami - powiedział Redwood.

Przez pewien czas wypowiadał się na temat pośredni-ków handlowych, doradców prawnych i podobnego rodza-ju ludziach w niesprawiedliwy, nierozsądny sposób, jak wiele innych osób mówiących o tych kamieniach węgiel-nych biznesu (ze wszystkich zbzikowanych rzeczy na tym zbzikowanym świecie, najbardziej zbzikowane dla mnie jest to, że podczas gdy od lekarza czy żołnierza, jako rzeczy oczywistej oczekujemy honoru, sprawności i odwagi, do-radcy prawnemu czy pośrednikowi nieruchomości nie tylko pozwala się na okazywanie, ale wręcz oczekuje się od niego jedynie chciwości, służalczości, zatwardziałości, podstęp-nego idiotyzmu... itd.), po czym, z wielką ulgą, podszedł do okna i zaczął się przyglądać ruchowi ulicznemu na Sloane Street.

Bensington odłożył „najbardziej zajmującą ze wszyst-kich dotychczas napisanych” powieści na mały stolik, na którym stała elektryczna lampa biurowa. Złożył dłonie bardzo dokładnie czubkami palców i spojrzał na nie. - Redwood - zapytał. - Czy dużo się o nas mówi?

- Nie aż tyle, ile bym się spodziewał.

- W ogóle nas nie oskarżają?

- Ani trochę. Ale, z drugiej strony nie popierają tego, co stale podkreślam, że trzeba zrobić. Wiesz, napisałem do Timesa wyjaśniając całą sprawę.

- Kupujemy Daily Chronicie - powiedział Ben-sington.

- Ale Times dał na ten temat długi artykuł wstępny. Najwyższej jakości, dobrze napisany wstępniak, z trzema okazami timesowej łaciny. Jeden z nich to status quo, a czyta się go jak wypowiedź kogoś bezosobowego o naj-wyższym znaczeniu, cierpiącego na grypową migrenę i przemawiającego spod wielu warstw filcu, lecz nie od-czuwającego z tego powodu żadnej ulgi. Czytając między wierszami, uważasz, widać jasno, że Times jest zdania, iż nie ma co sprawy owijać w bawełnę i że natychmiast na-leży coś przedsięwziąć (nie określonego oczywiście). W prze-ciwnym razie wynikną jeszcze bardziej niepożądane kon-sekwencje (angielszczyzna Timesa, rozumiesz) w związku z rosnącą liczbą os i użądleń. Artykuł godny męża stanu! - A tymczasem Wielkość się rozprzestrzenia na wszel-kie brzydkie sposoby.

- Najdokładniej.

- Zastanawiam się, czy Skinner nie miał racji co do tych wielkich szczurów...

- Ach, nie! Tego byłoby już za wiele - powiedział Redwood.

Podszedł i stanął przy krześle Bensingtona. - A propos - powiedział, zniżając nieco głos. - Jak ona...?

- Kuzynka Jane? Po prostu nic o tym nie wie. Nie łączy nas z tym i nie chce czytać artykułów. „Olbrzymie osy”, mówi. „Nie mam cierpliwości do czytania gazet”. - To bardzo szczęśliwie - powiedział Redwood.

- Też tak sądzę. A pani Redwood...?

- Nie - powiedział Redwood. - W tej chwili, tak się składa, że jest straszliwie zaniepokojona dzieciakiem. On, rozumiesz, nadal...

- Rośnie?

- Tak. W dziesięć dni przybyło mu czterdzieści jeden uncji. Waży blisko pięćdziesiąt sześć funtów. W wieku sześciu miesięcy! Oczywiście, to się staje zatrważające. - Zdrowy?

- Pełen wigoru. Pielęgniarka złożyła wymówienie, bo za mocno kopie. No i oczywiście jest okropnie przerośnię-ty. Wszystko, uważasz, trzeba mu robić na zamówienie, ubranka i wszystko inne. W wózeczku - lekkiej konstruk-cji - złamało się koło i chłopaka trzeba było odwozić do domu na ręcznym wózku mleczarza. Tak. Niemały tłum... I przenieśliśmy Georginę Phyllis na jego posłanie, a jego na łóżeczko Georginy Phyllis. Jego matka jest oczywiście zaniepokojona. Najpierw była dumna i skłonna do wychwa-lania Winklesa. Teraz nie. Ma wrażenie, że to nie może być zdrowe. Sam rozumiesz.

- Zdawało mi się, że miałeś mu dawać malejące dawki.

- Próbowałem.

- Żadnych rezultatów?

- Wrzaski. Normalnie płacz dziecka jest głośny i roz-paczliwy: tak musi być dla dobra gatunku. Ale od czasu, gdy jest na kuracji Herakleophorbią.... - Hmmm - mruknął Bensington, oglądając swe palce z większą, niż dotychczas okazywaną, rezygnacją. - To się nieuchronnie musi wydać. Ludzie usłyszą o tym dziecku, powiążą sprawę z naszymi kurami i innymi rzeczami i wszystko dojdzie do mojej żony... Nie mam najmniejszego pojęcia, jak ona to przyjmie. - Trudno tu stworzyć jakikolwiek plan. Na pewno - rzekł Bensington - jest to jeszcze jeden przykład - uo-gólnił - sprawy, która trwa nieustannie. My, jeśli istotnie mogę sobie pozwolić na takie określenie, ludzie Nauki oczywiście pracujemy zawsze, by uzyskiwać nowe wyniki teoretyczne. Czysto teoretyczne. Ale przy okazji urucha-miamy siły, nowe siły. Nie musimy ich kontrolować; a nikt inny nie może. W praktyce, Redwood, jesteśmy tu niekompetentni. My dostarczamy materiałów. - A oni - powiedział Redwood, odwracając się do okna - ponoszą skutki.

- O ile chodzi o te kłopoty w Kent, nie jestem skłon-ny więcej się tym zajmować.

- Chyba że zajmą się nami.

- Właśnie. Ale jeśli chcą się wplątać w afery z praw-nikami, pokątnymi doradcami i przeszkodami prawnymi, i ważkimi względami błazeńskiej natury, do chwili, gdy po-jawi się cały szereg gigantycznych odmian skutecznie roz-powszechnionych szkodników... Każdą sprawę zawsze po-trafiono zabałaganić, Redwood.

Redwood narysował w powietrzu krętą, poplątaną linię. - A nasze prawdziwe zainteresowania w tej chwili doty-czą twego chłopca.

Redwood odwrócił się, podszedł i wlepił wzrok w swe-go współpracownika.

- Co o nim sądzisz, Bensington? Może bardziej obiektywnie ode mnie ocenisz tę sprawę. Co powinienem z nim zrobić?

- Karm go dalej.

- Herakleophorbią?

- Herakleophorbią.

- To będzie rósł.

- Będzie rósł, a o ile mogę wyliczyć na podstawie kur i os, póki nie osiągnie wzrostu trzydziestu pięciu stóp. Wszystkie inne wymiary proporcjonalnie.

- A co wtedy będzie robił?

- Właśnie to - powiedział Bensington - czyni całą sprawę tak interesującą.

- Człowieku, niech to diabli wezmą! Pomyśl o jego ubraniach. A kiedy dorośnie - rzucił Redwood - będzie samotnym Guliwerem w świecie Pigmejów.

Spojrzenie Bensingtona, rzucone nad złotem oprawki monokla, było brzemienne myślami.

- Czemu samotnym? - spytał i powtórzył jeszcze bardziej tajemniczo: - Czemu samotnym?

- Nie proponujesz chyba...

- Powiedziałem - rzekł Bensington z samozadowole-niem człowieka, któremu udało się wypowiedzieć dobrą, ważną myśl: - Czemu samotnym?

- Miałeś na myśli, że można by wyhodować inne dzieci?

- Nie miałem na myśli niczego wykraczającego poza zakres mego pytania.

Redwood zaczął chodzić po pokoju.

- Oczywiście - mruknął. - Można by... A jednak!

Jakie wnioski?

Bensington wyraźnie napawał się swą postawą wysoce intelektualnej bezstronności.

- Sprawą, która interesuje mnie najbardziej, Red-wood, ze wszystkich, jest myśl, że mózg pod czaszką osiąg-nie również, zgodnie z moim rozumowaniem, rozmiar oko-ło trzydziestu pięciu stóp większy od naszego... Co się stało?

Redwood stał przy oknie i wpatrywał się w afisz na wózku gazeciarskim, turkoczącym po ulicy. - Co się stało? - powtórzył Bensington, wstając.

Redwood krzyknął głośno.

- Co takiego? - powiedział Bensington.

- Idę po gazetę - powiedział Redwood, kierując się ku drzwiom.

- Po co?

- Po gazetę. Coś... Nie zrozumiałem dobrze... Olb-rzymie szczury!

- Szczury?

- Tak, szczury. Jednak Skinner miał rację!

- Co masz na myśli?

- Skąd u diabła mogę wiedzieć, póki nie przeczytam gazety? Olbrzymie szczury! Dobry Boże! Kto wie, czy go nie zjadły?

Rozejrzał się za kapeluszem i zdecydował wyjść bez niego.

Gdy biegł schodami po dwa stopnie na raz, dobiegły go z ulicy głośne wrzaski biegających tam i z powrotem, roz-noszących gazety łobuziaków, robiących reklamę. - Straśna afera w Kent! Straśna afera w Kent! Dok-tor... zjedzony przez ściury! Straśna afera... Straśna afe-ta..- Ściury... zjedzony przez niesłychane ściury! Wszystkie ściegóły! Straśna afera!

Cossar, znany inżynier budownictwa, spotkał ich w bramie kamienicy. Redwooda trzymającego wilgotny różowy ar-kusz i Bensingtona, wspiętego na palce, czytającego mu przez ramię. Cossar był zwalisty, miał chude kończyny niedbale rozmieszczone na dogodnych rogach jego tułowia i twarz podobną do rzeźby, porzuconej we wczesnej fazie wykonania, jako całkowicie nie zachęcającą do wykończe-nia. Nos pozostawiony został w formie kanciastej, a dolna szczęka wystawała przed górną. Oddychał głośno. Niewiele osób uważało go za przystojnego. Miał włosy sterczące, na wszystkie strony, a głos, którego używał oszczędnie, był wysoki i na ogół nastawiony na ton gorzkiego protestu. Na wszystkie okazje wkładał szary sukienny żakiet i jedwabny cylinder. Wielką czerwoną dłoń zagłębił w przepastnej kieszeni spodni, zapłacił dorożkarzowi i dysząc poszedł zdecydowanie, trzymając w dłoni, jak Jowisz pioruny, zgnieciony egzemplarz różowej gazety.

- Skuiner? - spytał Bensington, nie zwracając uwagi na zbliżającego się inżyniera.

- Nic na jego temat - powiedział Redwood. - Pew-no zjedzony. Oni oboje. To straszliwe... Hello! Cossar! - Wasza robota? - spytał Cossar, wymachując gaze-tą. - No to czemu z tym nie skończycie? Nie da się skoń-czyć? - zapytał. Kupić to miejsce! - zawołał. - Co za bzdura! Spalić je! Wiedziałem, że wy chłopcy będziecie się z tym guzdrać. Co macie robić? Oto, co wam powiem. Przejść się ulicą do sklepu myśliwskiego, oczywiście. Po co? Po strzelby. Tak, jest tu tylko jeden sklep. Kupić osiem strzelb. Sztucerów. Na słonie, nie! Za duże. Nie karabiny wojskowe. Za małe. Powiecie, że chcecie zastrzelić... za-strzelić byka. Powiecie, że do polowania na bawoły! Jasne? Co szczury? Nie! Jak u licha mieliby to zrozumieć?... Po-nieważ potrzebujemy ośmiu. Weźcie dużo amunicji. Nie bierzcie strzelb bez amunicji. Nie! Załadujcie to wszystko na dorożkę. Gdzie to jest? Urshot? No to dworzec Charing Cross. Pociąg jest... Wszystko jedno. W pierwszy pociąg odchodzący po drugiej. Dacie radę? W porządku. Pozwo-lenie? Weźcie osiem, w urzędzie pocztowym, oczywiście. Pozwoleń na broń, rzecz prosta. Nie karty myśliwskie.

Dlaczego? Przecież to szczury, człowieku. Ty, Bensington. Masz telefon? Tak. Wyciągnę pięciu moich kumpli z Ea-ling. Czemu pięciu? Bo to właściwa liczba. Dokąd idziesz, Redwood? Po kapelusz? Nonsens! Weź mój. Potrzebne ci strzelby, człowieku, nie kapelusze. Pieniądze masz? Dosyć? Dobra. Tymczasem! Gdzie telefon, Bensington?

Bensington posłusznie zrobił w tył zwrot i poprowadził. - Więc są tam osy - powiedział. - Siarka z saletrą je załatwi. Oczywiście. Zagipsować. Jesteś chemikiem. Gdzie mogę kupić siarkę na tony w poręcznych woreczkach? Do czego? O Boże, zmiłuj się nade mną i mą duszą! By pod-kurzyć gniazdo, oczywiście! Myślę, że to powinna być siar-ka, co? Ty jesteś chemik. Siarka najlepsza, co? - Tak, wydaje mi się, że to mogłaby być siarka. - Nic lepszego? Słusznie. Twoja sprawa. W porząd-ku. Kup tyle siarki, ile zdołasz. I saletry, żeby się paliła. Dostawa? Na Charing Cross. Natychmiast. Dopilnuj te-go. Przyjedź z tym. Coś jeszcze? - Zastanawiał się przez chwilę.

- Gips sztukatorski. Jakikolwiek gips. Zaszpuntować gniazdo. Dziury, rozumiesz? Tym ja się lepiej zajmę. - Ile?

- Co ile?

- Siarki.

- Tonę. Jasne?

Bensington poprawił okulary ręką drżącą z determi-nacji.

- Tak jest - powiedział zawzięcie.

- Masz pieniądze w kieszeni? Wypchaj się czekami. Mogą cię nie znać. Płać gotówką. Oczywiście. Gdzie twój bank? W porządku. Wstąp po drodze i weź czterdzieści funtów - banknoty i złoto.

Ponowny namysł.

- Jeśli zostawimy tę robotę urzędnikom państwowym, całe Kent pójdzie w strzępy - powiedział Cossar. - Czy jest jeszcze cokolwiek? Nie? Hej!

Wyciągnął ogromną dłoń w stronę dorożki, która na-chalnie chciała go obsłużyć.

- Dorożkę, sir? - zapytał dorożkarz.

- Jasne - rzekł Cossar.

Natomiast Bensington, nadal z gołą głową, podreptał w dół po schodach i zaczął się przygotowywać do wsiadania. - Sądzę - powiedział z ręką na fartuchu pojazdu, rzucając nagle spojrzenie w górę ku oknom swego mieszka-nia - że powinienem powiedzieć kuzynce Jane... - Więcej czasu na tłumaczenie będziesz miał po pow-rocie - powiedział Cossar, wpychając go do środka wielką dłonią przytkniętą do pleców...

- Mądre chłopy - zauważył - ale bez cienia inicja-tywy. Kuzynka Jane, coś podobnego! Znam ją. Cholera z kuzynkami Jane! Zaraza z nich na cały kraj. Myślę, że musiałbym z nimi spędzić całą bożą noc pilnując, by zrobi-li to, co jak doskonale wiedzą, tak czy inaczej muszą zrobić. Zastanawiam się, czy to Nauka tak na nich wpływa, kuzyn-ka Jane, czy coś jeszcze?

Dał sobie spokój z tym niejasnym problemem, pomedy-tował przez chwilę nad swym zegarkiem i zdecydował, że starczy akurat czasu, by wpaść do restauracji na lunch za-nim upoluje gips sztukatorski i zawiedzie go na Charing v-JOSS.

Pociąg odchodził pięć po trzeciej i Cossar, przybywszy na stację za kwadrans trzecia, zastał Bensingtona w trakcie gorącej sprzeczki z udziałem dwóch policjantów i woźnicy platformy przed dworcem, zaś Redwooda w ekspedycji ba-gażowej, uwikłanego w jakieś trudności techniczne, doty-czące amunicji. Wszyscy udawali, że nic nie wiedzą albo nie mają stosownych uprawnień, w sposób tak charaktery-styczny dla urzędników Kolei Południowo-Wschodniej gdy zauważą, że się spieszysz.

- Szkoda że nie można odstrzelić tych wszystkich urzędników i mieć ich z nowej dostawy - zauważył z westchnieniem Cossar. Było jednak zbyt mało czasu na zasadnicze poczynania, pominął więc zupełnie to skromne marzenie. Wykopał spod ziemi, z jakiejś tajemniczej kry-jówki kogoś, kto mógł być, ale mógł i nie być naczelnikiem stacji, przeszedł (trzymając go) przez wszystkie pomiesz-czenia, wydając rozkazy w jego imieniu i odjechał ze wszy-stkimi i wszystkim na pokładzie, zanim urzędnik ów uświadomił sobie w pełni wszystkie pogwałcenia najświęt-szych zasad i przepisów.

- Kto to był? - powiedział wysoki urzędnik, dotyka-jąc ramienia, które trzymał Cossar, i uśmiechając się ze ściągniętymi brwiami.

- Musi będzie jakiś dżentelmen, sir - powiedział któryś tragarz. - On i jego towarzysze wsiedli do pierw-szej klasy.

- No to damy sobie z nim i jego bagażem radę bardzo skutecznie, kimkolwiek był - powiedział wysoki urzędnik, rozcierając ramię z poczuciem zbliżonym do satysfakcji. Lecz idąc powoli z powrotem, mrugając oczami w nie-zwykłym dziennym świetle, w kierunku godnego schronie-nia, w którym wyżsi urzędnicy dworca Charing Cross ukrywają się przed natarczywością profanów, uśmiechał się nadal na wspomnienie swej niezwyczajnej energii. Było to bardzo przyjemne objawienie jego własnych możliwości, pomimo zdrętwiałej ręki. Chciałby, aby mogli to zobaczyć ci przeklęci krytycy zza biurka, którym nie podoba się spo-sób zarządzania koleją.

O piątej po południu tegoż dnia zadziwiający Cossar, bez jakichkolwiek zewnętrznych oznak pośpiechu, wyładował w Urshot i wyekspediował do Hickleybrow wszystkie rzeczy potrzebne do walki z buntowniczą Wielkością. Dwie be-czułki nafty i furmankę suchego chrustu kupił w Urshot. Liczne worki z siarką, osiem strzelb na grubego zwierza z amunicją, trzy lekkie odtylcówki z amunicją małokalibro-wą na osy, toporek, dwie halabardy, kilof i trzy łopaty, dwa zwoje lin, piwo w butelkach, whisky i wodę sodową, dwa-naście tuzinów paczek trucizny na szczury i suchy pro-wiant na trzy dni przybyły z Londynu. Wszystkie te rzeczy wysłał węglarką oraz furgonem na siano, nadzwyczajniej zamawiając je, z wyjątkiem strzelb z amunicją, które zosta-ły wetknięte pod siedzenia breku towarzystwa Red Lion, wynajętego, by przewieźć Redwooda i pięciu wybranych, którzy przybyli z Ealing na wezwanie Cossara. Cossar załatwił to wszystko z obojętną miną, jakby nic się nie działo, choć całe Urshot wpadło w panikę z powodu szczurów i wszystkim woźnicom trzeba było płacić pod-wyższone stawki. Sklepy w miasteczku były zamknięte, na ulicach niemal żywej duszy, a gdy Cossar stukał do drzwi, uchylało się okno. Zachowywał się tak, jakby załatwianie interesów przez okna było całkowicie oczywiste. Na koniec on i Bensington wynajęli dwukółkę Red Lion i wyruszyli brekiem, by dogonić bagaż. Cel osiągnęli wkrótce za skrzy-żowaniem dróg i w ten sposób pierwsi dotarli do Hickleybrow.

Bensingtona, ze strzelbą między kolanami siedzącego obok Cossara w dwukółce, ogarnęło długo kiełkujące zdu-mienie. Wszystko co robili było, bez wątpienia, jak upierał się Cossar, rzeczą zupełnie oczywistą do zrobienia, a jed-nak... W Anglii tak rzadko robi się to, co oczywiste. Prze-sunął spojrzenie od nóg swego sąsiada do jego mocno zary-sowanych dłoni ściskających lejce. Gossar wyraźnie nigdy przedtem nie powoził i szedł po linii najmniejszego oporu środkiem drogi, bez wątpienia pod wpływem całkiem oczywistej, ale z pewnością niezwyczajnej zdolności orien-towania się w nowych sytuacjach.

Czemu wszyscy nie robimy tego, co oczywiste? - myś-lał Bensington. Jak toczyłby się świat, gdyby tak postępo-wano? Dlaczegóż nie robię takiej masy rzeczy, o których wiem, że powinny być zrobione. Ba, rzeczy, które chcę robić. Czy wszyscy są tacy, czy to moja szczególna cecha? Pogrążył się w niejasnych rozważaniach na temat woli. Pomyślał o zorganizowanych w skomplikowany sposób błahostkach życia codziennego, porównując je ze zwykłymi i oczywistymi rzeczami do zrobienia. Słodkimi i cudow-nymi rzeczami do zrobienia, których jakieś niewiarygodne wpływy nigdy nie pozwalały nam zrealizować. Kuzynka Jane? Zaczął pojmować, że w jakiś wyrafinowany i zawiły sposób odgrywała w tej. sprawie ważną rolę. Czemuż wreszcie jemy, pijemy i śpimy, pozostajemy bezżenni, idziemy tam, wstrzymujemy się od pójścia ówdzie, wszyst-ko z uległości wobec kuzynki Jane? Stała się symbolem, nie przestając być zagadką!

Przełaz i ścieżka przez pola zwróciły jego uwagę i przy-pomniały mu tamten jasny dzień, tak bliski w czasie i tak odległy emocjonalnie, gdy szedł z Urshot do Fermy Ekspe-rymentalnej, by ujrzeć olbrzymie kurczęta... - Los się nami bawi - mruknął.

- Pst, pst - powiedział Cossar. - Wstawaj. Było gorące, wczesne popołudnie, ani tchnienia wiatru, a kurz leżał na drogach grubą warstwą. Jeleń za parkowym ogrodzeniem pasł się w głębokim spokoju. Dostrzegli parę wielkich os zbierających agrest z krzaka tuż przed Hick-leybrow, a jeszcze jedna pełzała tam i z powrotem przed małym sklepikiem spożywczym, starając dostać się do środka. Wewnątrz majaczyła postać kupca, ze starym flo-werem w ręce, obserwującego jej wysiłki. Woźnica breku zatrzymał się przed „Wesołymi Pastuchami” i poinformo-wał Redwooda, że z jego strony umowa została wykonana. Tę opinię natychmiast podtrzymali woźnice węglarki i fur-gonu. Nie tylko ją podzielili, ale i odmówili zgody na za-branie koni w dalszą drogę.

- Te wielkie ściury, uni żrą kunie jak szalone - pow-tarzał w kółko woźnica furgonu.

Cossar przez chwilę obserwował trwający spór. - Wyładujcie rzeczy z braku - powiedział i jeden z jego ludzi, wysoki, jasnowłosy, brudny mechanik wyko-nał polecenie.

- Daj mi strzelbę - powiedział Cossar.

Potem podszedł do grupy woźniców.

- Nie żądamy, żebyście wy powozili - powiedział. - Być może macie rację - zgodził się - ale my potrzebu-jemy tych koni.

Zaczęli się spierać, ale on nie przestawał mówić. - Jeśli spróbujecie ze mną siłą, to ja w obronie włas-nej dam wam śrutem po nogach. Konie pójdą dalej. Potraktował sprawę jako zamkniętą.

- Wsiadaj na furgon, Flack - powiedział do małego, krępego i żylastego człowieka. - Boon, bierz węglarkę. Dwaj woźnice zaczęli wygrażać Redwoodowi. - Wykonaliście swe obowiązki wobec pracodawców - powiedział Redwood. - Zostaniecie w tej wsi do nasze-go powrotu. Nikt wam nic nie zarzuci, biorąc pod uwagę, że mamy broń. Nie zamierzamy robić niczego niepotrzeb-nie czy gwałtem, ale sprawa jest pilna. Nie obawiajcie się. Jeśli cokolwiek stanie się koniom, zapłacę. - Tak będzie - powiedział Cossar, który rzadko co-kolwiek obiecywał.

Brek zostawili, a wszyscy, którzy nie powozili, poszli pieszo. Każdy niósł na ramieniu strzelbę. Była to najdziw-niejsza, jak na angielską polną drogę, wyprawa. Raczej po-dobna do grupy Jankesów wędrujących na Zachód w daw-nych dobrych czasach, gdy byli jeszcze Indianie. Wspinali się drogą, aż na szczycie koło przełazu ukazała im się Ferma Eksperymentalna. Zastali tam grupkę męż-czyzn z jedną czy dwiema strzelbami - wśród nich obu Fulcherów - i jednego obcego, z Maidstone, stojącego opodal i obserwującego okolicę przez teatralną lornetkę. Odwrócili się i zaczęli przyglądać oddziałowi Red-wooda.

- Co nowego? - powiedział Cossar.

- Widać osów jak przylatują i odlatują - powiedział stary Fulcher. - Ale nie wiem, czy coś noszą czy nie. - Wiciokrzew jest już między sosnami - powiedział człowiek z lornetką. - Rano go tam jeszcze nie było. Gdy się na niego patrzy, widać jak rośnie.

Wyjął chusteczkę do nosa i z największą starannością przetarł przednie soczewki.

- Widzi mi się, co idziecie tam na dół - zaryzykował Skelmersdale.

- Pójdziecie z nami? - powiedział Cossar.

Skelmersdale zaczął się wahać.

- Robota na całą noc.

Skelmersdale zadecydował, że nie idzie.

- Szczury w okolicy? - spytał Cossar.

- Był rano jeden tam w sosnach. Musi co polował na króliki.

Cossar polazł na czoło swego oddziału.

Bensington, patrząc na Fermę Eksperymentalną, przy-słoniwszy oczy dłonią, był teraz w stanie ocenić moc zawar-tą w Pokarmie.

Na pierwszy rzut oka dom wydał mu się mniejszy niż pamiętał - o wiele mniejszy; po drugim zorientował się, że cała roślinność między domem i lasem sosnowym niezwyk-le wybujała. Daszek nad studnią wyglądał spośród kęp wy-sokiej trawy przynajmniej na osiem stóp, a wiciokrzew oplatał komin domu, gestykulując sztywnymi wiciami w kierunku nieba. Jego kwiaty były bryzgami jaskrawej żółcieni, dobrze widocznymi jako oddzielne plamy z odleg-łości mili. Gruby zielony kabel przebił się przez wielkie druciane ogrodzenie wybiegu olbrzymich kur i zarzucił zwoje pędów na dwie wysunięte naprzód sosny. Połowy ich wysokości sięgał zagajnik pokrzyw, wyrastający zza wo-zowni. Cały ten krajobraz, w miarę jak się do niego zbliżali, coraz bardziej przypominał najazd Pigmejów na domek dla lalek, porzucony w zapomnianym zakątku jakiegoś wielkie-go ogrodu.

Ujrzeli, że koło gniazda panuje wielki ruch przylatują-cych i odlatujących os. Chmura czarnych kształtów wiro-wała w powietrzu nad rdzawym zboczem pagórka za sos-nowym laskiem, a co chwila jeden z nich wzbijał się w niebo z niewiarygodną szybkością i odlatywał na jakieś dalsze poszukiwania. Ich brzęczenie było słychać już dalej niż o pół mili od Fermy Eksperymentalnej. Jeden z pasia-stoźółtych potworów sfrunął w ich kierunku i zawisł na chwilę, przyglądając się wielkimi złożonymi oczami, ale po niecelnym strzale Cossara odleciał błyskawicznie. Na pra-wo od nich na ziemi w kącie pola kilka os pełzało po jakichś poszarpanych kościach, które prawdopodobnie były reszt-kami owcy, przyniesionej przez szczury z fermy Huxtera. Konie, zbliżając się do tych potworów, stały się bardzo niespokojne. Nikt z oddziału nie był doświadczonym wo-źnicą, każdemu koniowi towarzyszył więc człowiek, który go prowadził i zachęcał głosem.

Zbliżając się do domu nie dostrzegli ani śladu szczu-rów. Zdawała się tu panować absolutna cisza, jeśli nie li-czyć dobiegającego z osiego gniazda „bzzzzzz, bzzuu-bzuuu”.

Wprowadzili konie na podwórko, a jeden z ludzi Cossa-ra, widząc otwarte drzwi - cała ich środkowa część została wygryziona - wszedł do środka. Przez chwilę nikt nie za-uważył jego zniknięcia, gdyż reszta zajęta była baryłkami nafty. Pierwszym sygnałem jego nieobecności był dopiero odgłos strzału i gwizd pocisku. „Bum, bum” z obu luf. Okazało się, że pierwszy z pocisków przebił beczkę z siar-ką, odwalił klepkę z drugiej strony i wypełnił przestrzeń żółtym pyłem. Redwood, który trzymał strzelbę w ręku, wystrzelił do czegoś szarego, co przeskakiwało koło niego. W przelocie ujrzał szeroki zad, długi łusko waty ogon i wielkie podeszwy tylnych łap szczura. Wystrzelił z drugiej lufy. Zobaczył, że pada Bensington, a zwierzę znika za rogiem.

Jakiś czas potem wszystkie strzelby znalazły się w uży-ciu. Przez trzy minuty życie na terenie Fermy Ekspery-mentalnej było nader tanie, a powietrze wypełniały huki wystrzałów. Redwood, nie zwracając w podnieceniu uwagi na Bensingtona, rzucił się w pogoń i dostał po głowie masą odłamków cegieł, zaprawy murarskiej, tynku i zgniłych odprysków drewna, które poleciały na niego, gdy czyjś po-cisk łupnął w ścianę.

Znalazł się na ziemi, siedząc z krwią na rękach i ustach, a wokół niego zapanowała wielka cisza.

Po czym rozległ się stłumiony głos wewnątrz domu:

Ohoho!

- Hej! - odpowiedział Redwood.

- Hej tam! - odpowiedział głos. A następnie: - Chło-paki, dostaliście go?

Redwoodowi powróciło poczucie obowiązków wynika-jących z przyjaźni.

- Czy Bensington jest ranny? - powiedział.

Człowiek wewnątrz nie słyszał zbyt dokładnie. - Nikomu nie robię wyrzutów, że mnie nie trafił - powiedział głos z domu.

Do Redwooda docierało, że postrzelił Bensingtona. Zapomniał o skaleczeniach na twarzy, wstał i wrócił na dawne miejsce, znajdując Bensingtona siedzącego na zie-mi i rozcierającego ramię. Bensington spojrzał znad oku-larów.

- Dosunęliśmy mu, Redwood - powiedział i dodał:

- Próbował przeskoczyć nade mną i przewrócił mnie, ale wygarnąłem do niego z obu luf i, prawdę powiedziawszy, nie do wiary, jak to naruszyło moje ramię. W drzwiach ukazał się człowiek. - Trafiłem go raz w pierś i raz w bok - powiedział.

- Gdzie są wozy? - powiedział Cossar, ukazując się w gąszczu olbrzymich liści wiciokrzewu. Stało się oczywiste, ku zdumieniu Redwooda, że po pierwsze nikt nie został ranny, a po drugie, węglarka i fur-gon przemieściły się o pięćdziesiąt jardów i stały obecnie ze sczepionymi kołami wśród plątaniny byłego ogródka wa-rzywnego Skinnerów. Konie przestały stawać dęba. W po-łowie drogi do nich na ścieżce leżała rozbita beczka siarki, a nad nią unosiła się chmura siarkowego pyłu. Pokazał to Cossarowi i skierował się w tamtą stronę. - Czy ktokolwiek widział szczura? - krzyknął idący za nim Cossar. - Trafiłem go raz między żebra i raz w pysk, gdy zwrócił się do mnie.

Gdy zastanawiali się nad sczepionymi kołami, dołączy-ło do nich dwóch ludzi.

- Zabiłem tego szczura - powiedział jeden.

- Czy już go mają? - zapytał Cossar.

- Jim Bates znalazł go za płotem. Trafiłem go w chwi-li> gdy skręcał za róg... Tuż za łopatką... Gdy wszystko trochę uporządkowano, Redwood pod-szedł i przyjrzał się potężnym, nieszczęsnym zwłokom. Be-stia leżała na boku z lekko skręconym ciałem. Zęby gryzo-nia, przesłaniające cofniętą dolną szczękę, nadawały jego pyskowi wyraz niesłychanej słabości, bezsilnej chciwości. W najmniejszym nawet stopniu nie wyglądał drapieżnie czy strasznie. Jego przednie łapy przypominały Redwoo-dowi chude, zmizerowane ręce. Prócz czystych, okrągłych dziur z opalonymi brzegami po obu stronach szyi, stwo-rzenie było absolutnie nietknięte. Zastanowił się przez chwilę nad tym faktem.

- Musiały tu być dwa szczury - powiedział na ko-niec, odwracając się od trupa.

- Tak. I ten drugi, trafiony przez wszystkich, uciekł.

- Jestem pewien, że mój strzał...

Wąs wiciokrzewu, pochłonięty tajemniczymi poszuki-waniami podpory - od czego zależy rozrost wici - schylił się ujmująco w stronę jego karku, co skłoniło Redwooda do pośpiesznej zmiany miejsca.

Bzzzuuu-z-z-z-z-z-z-z-z” - rozległo się od strony dalekiego gniazda os. „Bzuu-uu-zzuu-uu.” Wydarzenie to postawiło oddział w stan gotowości, ale bez paniki. Myśliwi przenieśli swe zapasy do domu, który w widoczny sposób został splądrowany przez szczury po ucieczce pani Skinner, a czterech mężczyzn odprowadziło dwa konie do Hickleybrow. Zaciągnięto martwego szczura za płot w miejsce widoczne z okien domu, po drodze naty-kając się na stado olbrzymich stonóg w rowie. Stworzenia te pośpiesznie się rozbiegły, ale Cossar wyciągnął swe nie-obliczalne kończyny i zdołał ubić wiele butami i kolbą strzelby. Następnie dwóch ludzi przerąbało szereg głów-nych pędów wiciokrzewu - były to potężne parostopowej średnicy cylindry, które dostały się tu przez rurę kanali-zacyjną z tyłu domu i podczas gdy Cossar porządkował mieszkanie na nocleg, Bensington, Redwood i jeden z elek-tryków ostrożnie poszli wzdłuż wybiegów dla drobiu w poszukiwaniu szczurzych nor.

Obeszli wielkim łukiem ogromne pokrzywy, które gro-ziły im jadowitymi kolcami długimi na dobry cal. Po czym zaraz za pogryzioną, rozwaloną furtką natknęli się nagle na ogromny, przepastny wylot położonej najbardziej na za-chód od domu gigantycznej jamy; tak złowieszczą otchłań, że zbili się w ciasną grupkę.

- Mam nadzieję, że one będą wyłazić - powiedział Redwood, zerkając na daszek nad studnią. - Gdyby zaś nie... - namyślał się Bensington.

- Będą - powiedział Redwood.

Zaczęli się zastanawiać.

- Jeśli mamy tam wejść trzeba będzie zmajstrować ja-kąś pochodnię - stwierdził Redwood.

Poszli wąską ścieżką białego piasku przez lasek sosnowy i wkrótce zatrzymali się na widok osich gniazd. Słońce już zachodziło i osy wracały do domu na nocleg; ruch skrzydeł w złocistych promieniach sprawiał wrażenie, jakby otaczały je wirujące aureole. Trzej mężczyźni wyglą-dali zza drzew - nie zależało im na dojściu do samego skraju lasu - i przyglądali się, jak insekty-kolosy opadały na ziemię, przez chwilę pełzały, a następnie znikały w ot-worach jam.

- Za parę godzin będą spały - powiedział Redwood.

- Czuję się znowu jak uczniak.

- Nie przeoczymy tych dziur - odpowiedział Ben-sington. - Nawet jeśli noc będzie ciemna. A propos światła.

- Pełnia księżyca - mruknął elektryk. - Spraw-dzałem.

Wrócili i naradzili się z Cossarem.

Uznał za konieczne przeniesienie siarki i gipsu sztuka-torskiego przez lasek przed zmrokiem, podzielili więc ła-dunek i wzięli worki. Po nieuchronnych krzykach pierw-szych poleceń nie padło już ani jedno słowo i gdy bzyczenie w gnieździe os zamarło w oddali, nie słychać już było pra-wie żadnych dźwięków prócz tupotu nóg, dyszenia ludzi niosących ciężary i głuchych odgłosów zwalanych worków. Wszyscy na zmianę brali udział w tym trudzie, z wyjątkiem Bensingtona, który wyraźnie nie czuł się najlepiej. Zajął po-sterunek ze sztucerem w sypialni Skinnerów, pilnując ścierwa zabitego szczura. Pozostali zaś po dwóch odpoczy-wali na zmianę po noszeniu worków jako wartownicy przy szczurzych norach za zagajnikiem pokrzywowym. Od czasu do czasu stojącym na posterunkach czuwanie urozmaicały trzaski pękających dojrzałych koszyczków pyłkowych po-krzyw, brzmiące dokładnie jak wystrzały pistoletowe, zaś spadające ziarna pyłku wielkości grubego śrutu stu-kały o ziemię wokoło.

Bensington siedział przy oknie na twardym, wypcha-nym końskim włosiem fotelu, przykrytym brudnym po-krowcem, który przez wiele lat nadawał salonowi Skinnerów wyraz towarzyskiej dystynkcji. Obcy mu do niedawna sztucer spoczywał na parapecie okna, zaś jego szkła albo czuwały nad ciemnym cielskiem nieżywego szczura w gęst-niejącym zmroku, albo błądziły po nim z osobliwą dumą. Z zewnątrz dobiegał nikły zapach nafty (gdyż jedna z bary-łek przeciekała) mieszając się z przyjemniejszym zapachem pociętego i zmiażdżonego pnącza.

Wewnątrz, gdy odwracał głowę, mieszanina słabych aromatów domowych - piwa, sera, zgniłych jabłek i sta-rych butów jako motywów wiodących bukietu zapachowe-go - przypominała o zaginionych Skinnerach. Rozglądał się przez chwilę po słabo widocznym pokoju. Meble były w wielkim nieładzie - może w wyniku działań dociekliwego szczura - ale płaszcz na wieszaku przy drzwiach, brzytwa, parę brudnych strzępków papieru i kawałek mydła, który przez lata nieużywania stwardniał w zrogowaciały sześcian, zachowały woń szczególnej indywidualności Skinnera. Bensington nagle uświadomił sobie zupełnie na nowo, że według wszelkiego prawdopodobieństwa ten człowiek zos-tał zabity i zjedzony, przynajmniej w części, przez potwora, który teraz leżał martwy w ciemnościach. Kto by pomyślał, do czego doprowadzi tak niewinne odkrycie chemiczne!

Był niby w swojskiej Anglii, a przecież groziło mu śmiertelne niebezpieczeństwo. Siedział samotnie ze strzel-bą w mrocznym, zrujnowanym domu, z dala od wszelkich wygód, z ramieniem okropnie posiniaczonym przez odska-kującą po strzale strzelbę i - na Jowisza! Pojął teraz, jak zmienił się jego porządek świata. W jed-nej chwili zdobył tak niezwykłe doświadczenie, nie mó-wiąc nawet słowa kuzynce Jane!

Ciekawe, co ona o nim myśli?

Starał się to sobie wyobrazić i nie potrafił. Miał prze-dziwne uczucie, że ona i on rozstali się i nigdy już się nie spotkają. Czuł, że zrobił krok i wszedł w świat nowych wymiarów. Jakie jeszcze potwory mogą się skryć w tych gęstniejących cieniach?... Czubki olbrzymich pokrzyw os-tro i czarno rysowały się na jasnozielonym i bursztynowym zachodnim nieboskłonie. Wszędzie było bardzo cicho - naprawdę bardzo cicho. Dziwił się, czemu nie słyszy in-nych, tam za rogiem domu. Cień w wozowni był teraz nie-przeniknioną czernią.

Bum... Bum... Bum!

Parę razy odbite echo i krzyk.

Długa cisza.

Bum! i ciągnące się echa.

Milczenie.

I wreszcie, dzięki Bogu! Redwood i Cossar wychylili się z głuchej ciemności. Redwood zawołał: - Bensington! Bensington! Położyliśmy następnego szczura! Cossar poło-żył następnego szczura!

Gdy wyprawa skończyła się pokrzepiać, była już głęboka noc - niebo usiane jasnymi gwiazdami, a rosnący w kie-runku Hankey blask zwiastował wzejście księżyca. Poste-runki przy szczurzych norach utrzymano, ale wartownicy przenieśli się na zbocze pagórka ponad dziurami, oceniając, iż jest to lepsze stanowisko strzeleckie. Kucnęli tu w dość obfitej rosie, walcząc z wilgocią za pomocą whisky. Reszta wypoczywała w domu, a trzech przywódców omawiało z ludźmi zadania na tę noc. Księżyc wzeszedł około półno-cy i gdy tylko na wydmach zrobiło się jasno, wszyscy z wy-jątkiem strażników nor wyruszyli rzędem, z Cossarem na czele, w stronę gniazda os.

W wypadku os zadanie okazało się wyjątkowo łatwe - zadziwiająco łatwe. Poza tym, że praca wymagała wię-cej czasu, nie była to większa robota niż z jakimkolwiek zwyczajnym gniazdem os. Niebezpieczeństwo oczywiście istniało - zagrożenie dla życia, ale nawet nie wychyliło głowy ze złowrogiego zbocza pagórka. Myśliwi wepchnęli do środka siarkę i saletrę, solidnie zatkali dziury i podpa-lili ładunki. Po czym, pod wpływem wspólnego odruchu, cały oddział prócz Cossara zrobił w tył zwrot i pobiegł wzdłuż długich cieni sosen. Zauważywszy, że Cossar po-został z tyłu, zatrzymał się w zwartej grupie w odległości stu jardów, w pobliżu rowu zapewniającego schronienie. Tylko przez minutę, może dwie, księżycowa noc, cała w czerni i bieli, rozbrzmiewała przytłumionym brzękiem, który narastał, zmieszał się z niskim, głośnym rykiem, doszedł do szczytu i zamarł. Potem noc była już niewia-rygodnie cicha.

- Na Jowisza - powiedział Bensington niemal szep-tem. - Zrobione!

Wszyscy stali w napięciu. Zbocze nad czarną koronką sosnowych cieni zdawało się jasne jak w dzień i białe jak śnieg. Twardniejący gips w dziurach wręcz błyszczał. Nie-zgrabna sylwetka Cossara zbliżała się do nich. __ jak dotąd... - powiedział Cossar.

Trzask - bum!

Strzał w okolicy domu, a po nim - cisza.

- A to co? - powiedział Bensington.

- Jeden ze szczurów wystawił łeb - podpowiedział któryś z ludzi.

- A propos, zostawiliśmy strzelby na górze - powie-dział Redwood. - Koło worków.

Wszyscy zawrócili w stronę pagórka.

- To musiały być szczury - powiedział Bensington.

- Jasne - powiedział Cossar, obgryzając paznokcie.

Bum!

- Cóż to? - zapytał jeden z mężczyzn.

Nagle rozległ się krzyk, dwa strzały, znowu głośny krzyk, który był niemal wrzaskiem, trzy strzały następujące szybko po sobie i trzask łamanego drewna. Wszystkie te dźwięki były bardzo wyraźne a jednocześnie nikłe w ogro-mie ciszy nocnej. Przez parę następnych chwil dobiegał je-dynie stłumiony odgłos niewielkiej szamotaniny z kierunku szczurzych nor i znowu dziki wrzask... Wszyscy wybiegli z całych sił po strzelby.

Rozległy się dwa strzały.

Bensington zorientował się, że podąża tak szybko jak może, ze strzelbą w dłoni, za kilkoma oddalającymi się ple-cami. Może to wydawać się dziwne, lecz w tym momencie myślał przede wszystkim o tym, że chciałby, aby kuzynka Jane mogła go widzieć. Jego bulwiaste, pocięte buty miga-ły w olbrzymich susach, a twarz wykrzywiał nieustanny uśmiech, ponieważ w ten sposób marszczył mu się nos i utrzymywał na miejscu okulary. Lufę strzelby trzymał wyciągniętą prosto przed siebie, biegnąc przez księżyco-wą noc. Z całym rozpędem wpadł na nich uciekający czło-wiek. Zgubił strzelbę.

- Hej! - powiedział Cossar i złapał go w ramiona. - A to co?

- Wylazły wszystkie razem - wysapał uciekinier.

- Szczury?

- Tak, jest ich sześć.

- Gdzie Flack?

- Tam, w dole.

- Co on mówi? - zapytał ostatnim tchem Bensing-ton, który podbiegł niezauważony. - Flack na dole? - Upadł.

- Wyszły jeden za drugim.

- Co?

- Rzuciły się. Zaraz wypaliłem z obu luf.

- Chodź - powiedział Cossar. - Idziesz z nami.

Gdzie jest Flack? Pokaż.

Cały oddział ruszył naprzód. Człowiek, który uciekł, rzucał urywkami dalsze szczegóły potyczki. Reszta tłoczyła się przy nim, prócz idącego na czele Cossara. - Gdzie one są?

- Może wróciły do nor, gdy zszedłem z drogi. Pogna-ły w stronę nor.

- Co mówisz? Żaszliście je od tyłu?

- Zeszliśmy w dół koło nor. Widzieliśmy, jak wycho-dzą, więc chcieliśmy im odciąć drogę. Wyskakiwały z jam jak króliki. Zbiegliśmy na dół i daliśmy ognia. Po pierw-szym strzale zaczęły się miotać i nagle rzuciły się na nas. Zaatakowały.

- Ile?

- Sześć czy siedem.

Cossar doprowadził oddział na skraj sosnowego lasu i zatrzymał się.

- Chcesz powiedzieć, że one mają Flacka?

- Jeden z nich skoczył na niego.

- Nie strzelałeś?

- A jak miałem to zrobić?

__ Broń załadowana? - powiedział Cossar przez ramię.

Otrzymał twierdzące gesty.

- Ale Flack... - ktoś powiedział.

- Czy to znaczy, że Flack...? - powiedział ktoś inny. - Nie ma czasu do stracenia! - zawołał idący na czele Cossar. - Flack!

Cała grupa skierowała się ku szczurzym norom; czło-wiek, który uciekł, pozostał nieco w tyle. Przebrnęli przez wybujałe, przerośnięte chwasty i wyminęli ciało drugiego martwego szczura. Szli ciasnym szeregiem, z bronią goto-wą do strzału, rozglądając się w jasnym świetle księżyca za jakąś skuloną złowieszczą postacią, za przyczajonym kształ-tem. Znaleźli strzelbę kompana, który uciekał bardzo szybko.

- Flack! - wołał Cossar. - Flack!

- Przebiegł koło pokrzyw i upadł - odezwał się czło-wiek zamykający pochód.

- Gdzie?

- Mniej więcej tutaj.

Zawahał się, prowadził ich przez pewien czas poprzez długie czarne cienie, po czym rozejrzał się z namysłem. - Myślę, że tu.

- Ale tutaj go nie ma.

- A jego strzelba?

- Niech to diabli! - zaklął Cossar. - Co tu się na-prawdę stało?

Zrobił krok w stronę gęstych cieni na zboczu zakrywa-jących jamy i stanął, patrząc przed siebie. Po czym znów zaklął.

- Jeśli zaciągnęły go do środka...

Stali tak przez chwilę, wymieniając urywki myśli. Oku-lary Bensingtona błyszczały jak diamenty, gdy spoglądał to na jednego, to drugiego towarzysza niedoli. Twarze męż-czyzn nabierały ziemistej barwy lub tajemniczego mroku w zależności od tego czy zwracali je ku księżycowi czy od niego odwracali. Wszyscy mówili urywanymi zdaniami. I wtedy Cossar nagle podjął decyzję. Machał rękami we wszystkie strony i wyrzucał rozkazy jak pociski. Było jasne, że domaga się lamp. Wszyscy prócz Cossara skierowali się ku domowi.

- Wejdziesz do nor? - zapytał Redwood.

- Jasne - powiedział Cossar.

Raz jeszcze wyjaśnił, że należy przynieść mu latarnie od węglarki i furgonu.

Bensington, pojąwszy w czym rzecz, ruszył ścieżką koło studni. Obejrzał się przez ramię i ujrzał ogromną postać Cossara w zamyśleniu przyglądającego się norom. Na ten widok Bensington zatrzymał się na moment i niemal za-wrócił. Wszyscy opuścili Cossara!

Cossar da sobie radę sam, oczywiście!

Nagle Bensington ujrzał coś, co wydusiło z niego bezdźwięczny okrzyk: - Hej! - W jednej chwili z ciemnej plątaniny pnączy na Cossara wypadły trzy szczury. Przez kilka sekund Cossar pozostawał w nieświadomości, po czym stał się najbardziej ruchliwą istotą na świecie. Nie strzelił. Widać nie miał czasu, by wycelować lub nawet pomyśleć o celowaniu: Bensington dostrzegł, że zrobił unik przed skaczącym szczurem - i zmiażdżył mu tył głowy uderzeniem kolby. Potwór dał susa i fiknął kozła. Cossar nagle zniknął w trawie wysokiej jak trzcina, po czym wynurzył się znowu. Biegł teraz ku drugiemu szczu-rowi kręcąc nad głową strzelbą młynka. Do uszu Bensing-tona dobiegł przyciszony okrzyk, po czym spostrzegł dwa szczury uciekające w różne strony i Cossara biegnącego w kierunku nor.

Wszystko to było baletem mglistych cieni; trzy walczą-ce cienie wyolbrzymiała i odrealniała łudząca jasność księ-życowego światła. Chwilami postać Cossara była kolosal-nych rozmiarów, innym razem stawała się niewidoczna. Szczury przelatywały przez pole widzenia w nagłych, nie-spodziewanych susach lub biegły tak szybko poruszając ła-pami, że zdawały się toczyć na kołach. Wszystko skończyło się w pół minuty. Nikt prócz Bensingtona nic nie widział. Słyszał za plecami innych, wciąż oddalających się w stronę domu. Wydał jakiś nieartykułowany dźwięk i pobiegł w kierunku Cossara. Szczury znikły.

Dotarł do niego koło nor. W blasku księżyca grupa cie-ni stanowiących oblicze Cossara wyrażała spokój. - Hej - powiedział Cossar. - Już z powrotem? Gdzie lampy? Wszystkie już wlazły znowu do nor. Jedne-mu złamałem kark, gdy przelatywał koło mnie... Widzisz? Tam!

I pokazał chudym palcem.

Bensington był zbyt zdumiony, by podjąć rozmowę...

Wydawało się, że latarnie nie przybędą tu już nigdy. Wreszcie się pojawiły, najpierw jedno błyszczące spokojne oko, poprzedzone chyboczącym się żółtym blaskiem, a po nim, mrugając od czasu do czasu, dwa dalsze. Wraz z ni-mi przybyły maleńkie figurki o cichych głosach i na koniec olbrzymie ich cienie. Grupa ta tworzyła niejako punkt zapalny wśród olbrzymiej sennej krainy księżycowego światła.

- Flack! - rozlegały się głosy. - Flack!

Dało się słyszeć wyjaśniające zdanie:

- Zamknął się na strychu.

Cossar wzbudzał coraz większe zdziwienie. Wyciągnął dwie wielkie garście waty i wepchnął sobie do uszu. Ben-sington zastanawiał się po co. Po czym załadował strzelbę jedną czwartą ładunku prochowego. Któż inny by o tym pomyślał? Czary sięgnęły szczytu, gdy dwie olbrzymie po-deszwy butów Cossara znikły w środkowej norze. Cossar pełzł na czworakach z dwiema strzelbami ciąg-nionymi na sznurku pod brodą, a jego najbardziej zaufany pomocnik, mały człowieczek z uroczystą miną, miał poda-żać za nim zgięty, trzymając nad głową latarnię. Wszystko to wyglądało tak rozsądnie, i oczywiście, i słusznie, jak ro-jenia wariata. Jak się okazało, wata potrzebna była przeciw grzmotom wystrzałów; pomocnik też ją miał. Jasne! Tak długo, póki szczury będą uciekać przed Cossarem, nic mu się nie stanie, gdy zaś odwrócą się by zaatakować, ujrzy ich oczy i pomiędzy nie strzeli. Ponieważ muszą nadejść rurą tunelu, jest niemal wykluczone, by spudłował. Była to, upierał się Cossar, oczywista metoda, może trochę nudna, ale absolutnie pewna. Gdy pomocnik schylił się, by wejść, Bensington ujrzał, że koniec motka szpagatu miał przywią-zany do poły marynarki. W ten sposób rozwinie za sobą sznurek, jeśli okaże się konieczne, by wyciągnąć ciała szczurów.

Bensington zauważył, że przedmiot, który trzymał w swej ręce, jest jedwabnym cylindrem Cossara. - Skąd on się tu wziął?...

Był to w każdym razie fakt godny uwagi. Przed każdą z przyległych rur stała grupka ludzi z la-tarnią na ziemi, świecąc w głąb jamy. W każdej klęczał i celował w okrągłą pustkę przed sobą jeden człowiek, cze-kając na cokolwiek, co się wynurzy.

Oczekiwanie ciągnęło, się bez końca.

Wreszcie, jak wybuch w kopalni, usłyszeli pierwszy strzał Cossara...

Wszystkim napięły się nerwy i muskuły. Bum! Bum! Bum! - szczury próbowały ucieczki, ale dwa dalsze padły od kul. Człowiek trzymający motek sznura zameldował, że czuje szarpnięcie.

- Zabił tam jednego - powiedział Bensington - i potrzebny mu sznurek.

Widział, jak sznur niemal ze zręcznością węża wpełza do dziury - ponieważ ciemność czyniła motek niewidzial-nym Wreszcie zaprzestał pełzania i nastąpiła długa przer-wa. Po czym coś, co wydało się Bensingtonowi najdziw-niejszym potworem na świecie, a wylazło z dziury tyłem, okazało się być małym mechanikiem. Po nim, ryjąc głębo-kie bruzdy, wychynęły buty Cossara i na koniec pojawiły się jeg°5 oświetlone latarnią, plecy... Tylko jeden szczur pozostawał nadal przy życiu. Nie-szczęsne, skazane na zagładę biedaczysko kuliło się ze strachu w najdalszym zakamarku jamy, póki Cossar i jego latarnia nie wtargnęły tam znowu i nie uśmierciły go. Na koniec Cossar, ta ludzka łasica, przetrząsnął wszystkie zakątki, by uzyskać pewność.

- Załatwiliśmy je - powiedział do swego niemal przejętego grozą towarzystwa. - A gdybym nie był kom-pletnym tumanem, rozebrałbym się do pasa. Jasne. Dotknij moich rękawów, Bensington! Jestem przemoczony potem na wylot. Strasznie trudno myśleć o wszystkim naraz. Tyl-ko pół flaszki może mnie uratować od przeziębienia. W ciągu tej cudacznej nocy były chwile, gdy Bensingtono-wi zdawało się, że natura zamierzała przeznaczyć go do ży-cia pełnego fantastycznych przygód. Odnosiło się to szcze-gólnie do godziny, która nastąpiła po wypiciu czystej whisky.

- Nie wracam na Sloane Street - zwierzył się wyso-kiemu, jasnowłosemu, brudnemu technikowi. - Nie chcesz, co?

- Nie ma strachu - powiedział Bensington, kiwając tajemniczo głową.

Wysiłek wyciągania siedmiu martwych szczurów na stos pogrzebowy koło zagajnika pokrzywowego spowodo-wał, że był skąpany w pocie, co zdaniem Cossara, było oczywistą reakcją organizmu na whisky, stanowiącą ratu-nek przed nieuniknionym zaziębieniem. W starej wyłożo-nej cegłami kuchni zrobili sobie coś na podobieństwo wie-czerzy rozbójników; z martwymi szczurami leżącymi szeregiem w świetle księżyca koło wybiegu dla kur. Po mniej więcej trzydziestu minutach wypoczynku Cossar za-pędził wszystkich do roboty, która pozostała jeszcze do wykonania. Powiedział, że muszą „zlikwidować to miejsce. Brak śmieci - brak skandalu”.

Podniecił ich pomysłem, by zniszczenie uczynić komp-letnym. Rozbili w drzazgi wszystkie drewniane elementy domu; wszędzie, gdzie wyrastały wielkie rośliny rozłożyli na ziemi szczapy; zbudowali stos pogrzebowy dla szczurów i oblali go naftą. Bensington pracował jak sumienny wy-robnik. Przeżył coś na kształt szczytu rozbawienia i pod-niecenia około drugiej w nocy. Gdy w zapale niszczenia brał w rękę siekierę, najdzielniejsi uciekali z jego są-siedztwa. Później otrzeźwiał nieco z powodu chwilowego zagubienia okularów, które wreszcie odnaleziono w bocznej kieszeni jego marynarki.

Wokół Naukowca krążyli brudni, mocni mężczyźni.

Cossar chodził wśród nich jak bóg.

Bensington rozkoszował się bliskością innych ludzi, która pojawia się w zwycięskich armiach, w śmiałych wy-prawach - a nigdy wśród pędzących w miastach życie trzeźwych obywateli. Gdy Cossar odebrał mu siekierę i odesłał do noszenia drzewa, chodził tam i z powrotem po-wtarzając, że wszyscy oni to „fajne chłopy”. Chodził dalej - jeszcze długo po tym, jak zdał sobie sprawę, że jest zmęczony.

Na koniec wszystko było gotowe i rozpoczęło się rozle-wanie nafty. Księżyc, pozbawiony już swej szczupłej świty nocnych gwiazd, błyszczał w górze nad rodzącym się świtem.

- Palić wszystko - mówił chodzący między nimi Cossar. - Wypalić ziemię i pozbyć się tego do reszty. Jasne?

Bensington dostrzegł go, bardzo zmizerowanego i prze-rażającego w bladym świetle nadchodzącego dnia, śpieszą-cego z wysuniętą dolną szczęką i płonącą w dłoni pochod-nią z hubki.

- Uciekaj stąd! - powiedział ktoś, ciągnąc Bensing-tona za rękę.

Cichy świt - żadne ptaki tu nie śpiewały - wypełniło nagle burzliwe trzeszczenie; ciemnoczerwony płomyk przebiegł u podstawy stosu, na ziemi zmienił się w niebie-ski i zaczął się wspinać, liść za liściem, po łodydze olbrzy-miej pokrzywy. Świszczący dźwięk zmieszał się z trzas-kami...

Wszyscy porwali strzelby z kąta saloniku Skinnerów i rzucili się do biegu, tylko Cossar podążał za nimi ciężki-mi krokami...

Stali teraz w bezpiecznej odległości i patrzyli na Fermę Eksperymentalną. Gotowało się w niej, dym i płomienie wylewały się z drzwi i okien, jak spanikowany tłum z tysią-cznych szpar i pęknięć w dachu. Ufajcie Cossarowi, gdy układa ognisko! Wielki słup dymu, przetykany krwawoczer-wonymi językami, strzelający iskrami, wzbił się w niebo. Niczym olbrzym, który wstaje, pręży się w górę i nagle rozkłada wielkie ręce na szerokość nieba. Na patrzących rzucił cień powracający nocny mrok, skrywając i przesła-niając całkowicie blask wstającego za nim słońca. W całym Hickleybrow zauważono wkrótce ten niesamowity słup dymu, a ludność w rozmaitych negliżach wyległa na grzbiet pagórka, oczekując powracających. Za nimi, jak jakiś fantastyczny grzyb, słup dymu chwiał się i kołysał, w górę, w górę, ku niebu. Wzgórza przy nim zdawały się niskie, a wszystkie przedmioty drobne. Na pierwszym planie, pod wodzą Cossara, podążali ścieżką au-torzy tej psoty. Osiem czarnych figurek zbliżało się zmę-czonym krokiem, z bronią na ramionach, przez łąki. Gdy Bensington obejrzał się, zaświtało w jego zmęczo-nej głowie i odbiło się echem znajome zdanie. Jak brzmia-ło? „Zapaliliście dzisiaj...? Zapaliliście dzisiaj...?” I nagle przypomniał sobie słowa przywódcy Reforma-cji, Latimera: „Zapaliliśmy dziś w Anglii taką świecę, że żaden człowiek nigdy nie zdoła jej zgasić...” Cóż to był za człowiek, ten Cossar. Bez cienia wątpli-wości! Przez chwilę podziwiał widok jego pleców i był du-mny, że trzymał w ręce jego cylinder. Dumny! Choć sam był wybitnym badaczem, a Cossar tylko pracownikiem techniki.

Nagle poczuł, że ma dreszcze, straszliwie ziewa, i nade wszystko chciałby leżeć ciepło otulony w łóżku w swym małym mieszkanku przy Sloan Street (o kuzynce Jane na-wet nie pomyślał). Nogi miał jak z waty, stopy ołowiane. Ciekaw był, czy ktokolwiek w Hickleybrow zrobi im kawy. Od trzydziestu trzech lat nigdy nie był na nogach przez całą noc.

8

Podczas gdy ośmiu poszukiwaczy przygód walczyło ze szczurami na Fermie Eksperymentalnej, dziewięć mil dalej, w wiosce Cheasing Eyebright stara kobieta z nadmiernie rozwiniętym nosem z wielkim trudem walczyła przy świet-le migocącej świecy. W jednej sękatej dłoni trzymała klucz od sardynek, w drugiej puszkę Herakleophrobii, którą po-stanowiła otworzyć lub umrzeć. Walczyła niestrudzenie, chrząkając przy każdej kolejnej próbie, za nędznym zaś przepierzeniem kwiliło niemowlę Caddlesów. - Boże zmiłuj się nad nim! - powiedziała pani Skin-ner, po czym, gryząc wargę samotnym zębem w przystępie determinacji, dodała: - Pokaż się!

I nagle - trzask! - świeży zapas Pokarmu Bogów został wypuszczony, by oddać światu swą moc wywoływa-nia gigantyzmu.

Rozdział IV

OLBRZYMIE DZIECI

1

1 rzynaj mniej na pewien czas rosnący krąg pozostałych konsekwencji wydarzeń na Fermie Eksperymentalnej musi zniknąć z kart naszego opowiadania - choć przez długi czas siła wielkości, zawarta w grzybach i muchomorach, w trawie i chwastach, promieniowała z tego osmalonego, ale nie całkiem startego z powierzchni ziemi ośrodka. Nie możemy też poświęcić wiele miejsca opowiadaniu, jak owe posępne stare panny - dwie pozostałe przy życiu kury - stały się dziwem i widowiskiem, spędzając resztę swych lat w bezjajecznym stanie. Czytelnika spragnionego dalszych szczegółów odsyłamy do dzienników z tego okresu - obszernej, notującej wszystko bez różnicy kartoteki współ-czesnego Kronikarza Anioła. Nas interesuje Bensington, pozostający w centrum tych wydarzeń.

Po powrocie do Londynu przekonał się, że jest nie-słychanie słynnym człowiekiem. W ciągu jednej nocy sto-sunek całego świata do jego osoby uległ zmianie. Wszys-cy go rozumieli. Kuzynka Jane, jak się okazało, wiedziała wszystko; przechodnie na ulicy wiedzieli wszystko, dzienniki wszystko i jeszcze więcej. Spotkanie z kuzynką Jane było rzeczą okropną, ale gdy już nastąpiło, okazało się w końcu nie tak straszne. Istniały granice władzy tej dobrej kobiety nad faktami; jasnym było, że po naradzie z samą sobą uznała Pokarm za coś należącego do natury rzeczy.

Przyjęła postawę osoby, której sumienność została za-kwestionowana. Potępiała zdecydowanie, co było widoczne, ale nie zabraniała. Ucieczka Bensingtona, gdy o niej myśla-ła, powinna była nią wstrząsnąć, ale zdobyła się z gorzkim uporem na leczenie go z przeziębienia, którego nie dostał oraz przemęczenia, o którym dawno zapomniał, a także za-kupu jednoczęściowej czysto wełnianej bielizny nowego ty-pu, która miała właściwość skręcania się i po części wywra-cania na lewą stronę, i do której roztargnionemu człowiekowi tak trudno było wniknąć, jak do wyższego to-warzystwa. Trwało to przez pewien czas, Bensington zaś w stopniu, w jakim te trykoty pozostawiały mu swobodę, na-dal brał udział w rozwijaniu nowego czynnika historii ludzkości - Pokarmu Bogów.

Opinia publiczna, posłuszna własnym tajemnym pra-wom wyboru, uznała go za jedynego i jedynie odpowie-dzialnego wynalazcę i krzewiciela tego owego specyfiku; nie chciała nawet słyszeć o Redwoodzie i bez protestu pozwoliła Cossarowl podążyć za naturalnym dla niego pragnieniem ponownego pogrążenia się w straszliwie czyn-nym zapomnieniu. Nim uświadomił sobie kierunek, w ja-kim sprawy dążą, Bensington był już, że się tak wyrażę, nagi i rozpięty na tablicach z afiszami. Jego łysina, intere-sująca ogólna różowość oraz złote okulary stały się włas-nością narodową. Zdecydowani młodzi ludzie, z wielkimi kosztownymi aparatami fotograficznymi i poczuciem po-siadania wszelkich uprawnień, obejmowali we władanie je-go mieszkanie na krótkie, lecz płodne okresy. Strzelali bły-skami magnezji, które napełniały dom na całe dni gęstym, nieznośnym dymem i oddalali się, by zapełniać zachwycają-cymi zdjęciami stronice magazynów będących własnością wielkich towarzystw wydawniczych, ukazującymi samego Bensingtona oraz w domu, odzianego w gorszą z dwóch posiadanych przezeń marynarek i pocięte buty. Inne rezo-lutne osoby różnego wieku i płci wpadały na chwilę, by wyrazić swoje zdanie na temat Bomba-Pokarmu (Punch pierwszy nazwał preparat Bomba-Pokarmem), a następnie drukowały to, co same mówiły, jako autentyczny wkład Bensingtona w treść wywiadu. Dla Broadbeama, popular-nego humorysty, rzecz stała się całkowitą obsesją. Zwęszył w niej kolejną cholerną sprawę, której nie rozumiał i strasz-liwie wściekał się z wysiłku, by „ją obśmiać”. Widywano go w klubach, wielką niezdarną figurę z wyraźnymi ślada-mi bezssennych nocy na szerokiej, niezdrowej twarzy, tłu-maczącego każdemu, kogo zdołał złapać za guzik: „Te na-ukowe typy, uważasz pan, nie mają poczucia humoru, uważasz pan. Tak to jest. Ta nauka zabija je.” Jego żarty na temat Bensingtona przybrały formę złoś-liwych paszkwilów...

Agencja wycinków prasowych przesłała Bensingtonowi długi artykuł o nim z sześciopensowego tygodnika, zatytu-łowany „Nowa Groźba” i zaoferowała dostarczanie stu ta-kich wzmianek za jedną gwineę, zaś dwie absolutnie czaru-jące młode panie, całkowicie mu nieznane, złożyły wizytę i ku milczącemu oburzeniu kuzynki Jane zabrały na herbatę, a następnie przysłały swe sztambuchy z prośbą o autograf. Szybko uodpornił się na łączenie swojego nazwiska w pra-sie z najbardziej bzdurnymi pomysłami, oraz na artykuły o Bomba-Pokarmie i o nim samym, napisane w tonie naj-bliższej zażyłości przez ludzi, o których nigdy nie słyszał. Złudzenia pielęgnowane w czasach, gdy był zapoznanym naukowcem, na temat rozkoszy sławy, zostały rozproszone doszczętnie i na zawsze.

Początkowo - z wyjątkiem Broadbeama - nastroje opinii publicznej były zupełnie pozbawione choćby naj-mniejszych nawet oznak wrogości. Opinii publicznej nie przyszłoby do głowy, może tylko w formie żartobliwych i przypuszczeń, że Herakleophorbia jeszcze kiedykolwiek wydostanie się na wolność. Nie przychodziło też na myśl, że dojrzewająca mała grupka niemowląt karmionych obec-nie Pokarmem, wkrótce wyrośnie „w górę” bardziej niż kiedykolwiek i ktokolwiek z nas. Najbardziej opinii publicz-nej podobały się karykatury wybitnych polityków po kura-cji Bomba-Pokarmem, zastosowanie go w plakatach rekla-mowych, oraz tego typu budujące wystawy, jak pokazy martwych os, które nie zostały spalone oraz pozostałych przy życiu kur.

Ludzie nie zadawali sobie trudu spoglądania poza ho-ryzonty, zanim nie podjęto intensywnych wysiłków, by zwrócić ich uwagę na odleglejsze konsekwencje używania Pokarmu. Ale nawet wówczas do pewnego momentu chęć do działania była niewielka.

- Zawsze jest coś nowego - orzekła tzw. powszech-na opinia, tak opchana po uszy nowościami, że nie zdziwi-łaby się usłyszawszy, iż Ziemię przekrojono tak, jak kroi się jabłko. Rzekłaby wówczas tylko: „Ciekawe, co oni jeszcze tam wymyślą?”

Ale było parę osób, nie należących do opinii publicznej jako takiej, które patrzyły bardziej dalekowzrocznie i nie-które, jak dało się zauważyć, przeraziły się tego, co ujrzały. Był wśród nich na przykład młody Caterhan, kuzyn hra-biego Pewterstone, jeden z najbardziej obiecujących angiel-skich polityków, który - ryzykując uznanie za dziwaka - napisał długi artykuł do Nineteenth Century and After, do-magając się całkowitego zakazu stosowania Pokarmu. Nale-żał do nich również - gdy ogarniały go nastroje niepokoju - Bensington.

- Zdaje się, że oni nie zdają sobie sprawy... - powie-dział do Cossara.

- Nie, nie zdają.

- A my? Niekiedy, gdy pomyślę, co to oznacza... To biedne dziecko Redwooda. I, oczywiście, twoja trójka... Może nawet do czterdziestu stóp! Czy powinniśmy to kontynuować?

__ Kontynuować! - wykrzyknął cieńszym niż kiedy-kolwiek głosem wstrząśnięty Cossar, którego twarz nieele-gancko wyrażała zdumienie. - Oczywiście, że należy to kontynuować! A jak sobie wyobrażacie? Po co jesteście? Tylko po to, aby leniuchować między posiłkami? Poważne konsekwencje? - jęknął. - Oczywiście! Niesłychane. Jas-ne. Jasne? Człowieku, przecież to twoja jedyna szansa w życiu spowodowania poważnych konsekwencji! I chcesz ją zaprzepaścić!? Na chwilę oburzenie odebrało mu głos. - To jest po prostu niegodziwe! - powiedział na koniec i powtórzył, wybuchając gniewem: - Niegodziwe! Ale Bensington pracował teraz w swym laboratorium bardziej ze wzruszeniem, niż z zapałem. Nie wiedział, czy chce w swym życiu poważnych konsekwencji, czy nie; był z natury cichym człowiekiem. Było to cudowne odkrycie, niewątpliwie, naprawdę cudowne, ale... Stał się już właścicielem paru akrów wypalonej, osławionej nieru-chomości koło Hickleybrow, za cenę niemal 90 funtów szterlingów za akr i od czasu do czasu skłaniał się ku re-fleksji, że jest to najpoważniejsza konsekwencja chemii teoretycznej, o jakiej może marzyć człowiek pozbawiony ambicji. Oczywiście był sławny - straszliwie sławny. Sława, którą osiągnął była bardziej niż zadawalająca, o wiele bardziej niż zadowalająca.

Ale nawyk pracy badawczej u Bensingtona był tak mocny...

Czasami, głównie w rzadkich chwilach spędzonych w laboratorium, przynaglało go do pracy coś więcej, niż przyzwyczajenie i argumenty Cossara. Może wówczas, gdy będzie się starał utrzymać w równowadze na wysokim stoł-ku laboratoryjnym, z pociętymi butami zaczepionymi o je-go nóżki, a ręką trzymającą pincetę nad szalkami wagi, ten mały człowieczek w okularach, znowu ujrzy błysk podobny olśnieniom wieku młodzieńczego, dozna ulotnej wizji nie-ustannego kiełkowania ziarna, zasianego w jego umyśle, dostrzeże w pełnej jasności za groteskowymi kształtami i wypadkami chwili obecnej nadchodzący świat olbrzymów i wszystkich potężnych zjawisk, które przyniesie przyszłość - niewyraźny lecz wspaniały, podobny do błyszczącego pałacu ujrzanego w dali w blasku biegnącego promienia słonecznego... I zaraz po tym będzie tak, jakby te dalekie cuda nigdy nie rozbłysły w jego umyśle i nie będzie widział przed sobą nic, prócz ponurych cieni, bezdennych cie-mnych przepaści, odpychających ogromów, zimnych, dzi-kich i przerażających rzeczy.

Pośród skomplikowanych i powikłanych wydarzeń - od-głosów wielkiego, zewnętrznego świata, gdzie narodziła się sława skromnego naukowca, pojawiła się wkrótce błys-kotliwa i aktywna postać, która w oczach Bensingtona stała się niemal ich twórcą i dysponentem. Był to doktor Winkles, ów pełen daru przekonywania młody internista, wymieniony już w tym opowiadaniu jako środek, przy pomocy którego Redwood był w stanie przekazywać Po-karm swemu synowi. Jeszcze przed dramatycznym ujaw-nieniem afery było oczywiste, że tajemnicze proszki od Redwooda, wzbudzą w nim olbrzymie zainteresowanie, a gdy tylko pojawiły się wielkie osy, potrafi on wyciągnąć właściwe wnioski.

Należał do tego gatunku lekarzy, których pod względem zachowania, etyki, metod postępowania i wyglądu ze-wnętrznego najzwięźlej i najprecyzyjniej określa się mia-nem „robiący karierę”. Był duży, z jasną cerą, twardymi, czujnymi, ślizgającymi się po wszystkim pobieżnie oczami koloru aluminium i włosami barwy szarej gliny, o regular-nych i wyrazistych rysach wygolonej twarzy, wyprostowanej sylwetce i energicznych ruchach. Nosił frak z długimi po-łami, czarne jedwabne krawaty, proste złote spinki i łań-cuszki do zegarków, a w swych cylindrach o specjalnym kształcie i rondzie robił wrażenie mądrzejszego i lepszego niż ktokolwiek inny. Wyglądał na swój wiek, jak każdy doj-rzały człowiek. Po pierwszych zaś zadziwiających doniesie-niach objął w posiadanie Bensingtona, Redwooda i Pokarm Bogów z tak przekonującym poczuciem własności, że nie-kiedy, pomimo przeciwnych sprawozdań prasy, Bensington skłonny był jego uważać za rzeczywistego wynalazcę preparatu.

- Te wypadki - powiedział Winkles, gdy Bensington zwrócił uwagę na niebezpieczeństwo dalszych przecieków Herakleophorbii - są niczym. Niczym. Odkrycie jest wszystkim. Należycie wykorzystując, odpowiednio postępu-jąc, rozsądnie kontrolując, mamy... mamy w tym naszym Pokarmie coś naprawdę cudownego... Nie możemy spusz-czać z niego oka... nie możemy też zrezygnować z jego używania.

W każdym razie on na bezczynność nie pozwalał. Był teraz u Bensingtona prawie codziennym gościem. Bensing-ton, wyglądając przez okno, widział nadjeżdżający przez Sloane Street nienaganny powóz i w niewiarygodnie krót-kim czasie lekkim, elastycznym krokiem wchodził do poko-ju Winkles, wypełniając go sobą, wyciągał jakiś dziennik, udzielał informacji i robił uwagi.

No”, mówił, zacierając ręce. „Jakie robimy postępy?” Następnie przechodził do omawiania bieżącego stanu spraw.

Zauważył pan”, mówił na przykład, „że Caterham wypowiadał się na temat naszego preparatu w Stowarzy-szeniu Kościelnym?”

- Boże mój! - powiedział Bensington. - On jest ku-zynem premiera, prawda?

- Tak - powiedział Winkles. - Bardzo zdolny mło-dy człowiek. Bardzo zdolny. Okropnie, wie pan, uparty, wściekły reakcjonista. Ale wybitnie zdolny. I najwidoczniej jest zdecydowany zbić majątek na naszym preparacie. Zajął bardzo zdecydowane stanowisko. Mówił o naszej propozy-cji stosowania go w szkołach podstawowych. - Naszej propozycji stosowania go w szkołach pod-stawowych?

- Wspomniałem o tym onegdaj, zupełnie przelotnie, podczas małego spotkania na Politechnice. Próbowałem wyjaśnić, że preparat jest naprawdę wysoce zbawienny. Je-go używanie nie stanowi najmniejszego niebezpieczeństwa, pomimo pierwszych drobnych wypadków. Które nigdy nie mogą się powtórzyć... Pan wie, że to byłby całkiem dobry środek... Ale on się za to wziął.

- Co pan powiedział?

- Parę oczywistości bez znaczenia. Ale, jak pan wi-dzi...! Uczepił się tego całkiem na serio. Potraktował to ja-ko napaść. Mówi, że „nawet bez tego i tak marnuje się dosyć publicznych pieniędzy na szkoły podstawowe”. Znowu opowiada stare historie o lekcjach gry na fortepia-nie, pan rozumie? „Nikt”, powiada, „nie zamierza unie-możliwiać dzieciom z niższych klas zdobywania wykształ-cenia odpowiedniego dla ich pozycji społecznej, ale dawanie im tego rodzaju pożywienia byłoby równoznaczne z całkowitym zburzeniem poczucia hierarchii.” Po czym rozwija temat i pyta, „co uczynilibyśmy dobrego, pozwala-jąc ubogim na wzrost trzydziestu sześciu stóp?” On na-prawdę wierzy, rozumie pan, że oni mieliby trzydzieści sześć stóp wzrostu.

- I mieliby - odpowiedział Bensington - gdyby pan im dawał nasz Pokarm nader regularnie. Ale nikt nie mówił...

- Ja coś powiedziałem.

- Ależ, mój drogi Winkles!

__ Będą jeszcze wyższe, oczywiście - przerwał Wink-les z miną, jakby już wszystko na ten temat wiedział i był przeciwny prymitywnym pomysłom Bensingtona. Nie-wątpliwie wyższe. Ale słuchaj pan, co on mówi! „Czy to uczyni ich szczęśliwszymi?” To jest jego argument. Dzi-waczny, nieprawdaż? „Czy uczyni ich lepszymi? Czy będą bardziej szanować właściwie ustanowioną władzę? Czy to jest sprawiedliwe wobec tych dzieci?” Ciekawe, jak ludzie jego typu troszczą się o sprawiedliwość, przynajmniej jeśli idzie o nią w przyszłości. „Już dziś”, mówi, „zarobki rodzi-ców nie pokrywają kosztów związanych z wyżywieniem i ubieraniem ich dzieci, a jeśli pozwoli się na coś takiego...!” Co? Widzi pan, że on moją przelotną sugestię pokazuje ja-ko konkretną propozycję. A następnie oblicza, ile będzie kosztować para spodni dla wciąż rosnącego chłopca około dwudziestu stóp wzrostu. „Minimalnie dziesięć funtów”, ocenia. Dziwny człowiek, ten Caterham! Taki konkretny! „Dokładać będzie musiał do tego uczciwy i pracujący z najwyższym wysiłkiem podatnik”, mówi dalej. „Musimy więc brać pod uwagę prawa rodzicielskie.” To jest wszyst-ko. Dwie kolumny. „Każdy rodzic ma prawo do wycho-wywania dziecka na własną miarę...” Po czym następują kwestie pomieszczeń szkolnych, koszt powiększonych ła-wek i klas w naszych już i tak nadmiernie obciążonych szko-łach państwowych. „I po co to? By stworzyć proletariat głodnych olbrzymów”. Rzecz kończy bardzo poważnym ustępem. Mówi, że „jeśli nawet ta szalona sugestia”, mój zwykły przelotny kaprys, rozumie pan?, i do tego opacznie zinterpretowany, „ta szalona sugestia w związku ze szko-łami kończy się na niczym, to nie zamyka sprawy”. Jest to dziwny Pokarm, tak dziwny, że wydaje mu się niemal wstrętny. „Rozsypywano go bez żadnych ograniczeń”, tak on mówi, „i może zostać rozsypany ponownie. Gdy raz zosta-nie podany, jest niebezpieczny dla życia, jeśli się podawa-nia nie kontynuuje”. („To jest prawda”, wtrącił Bensing-I ton.) Jednym słowem proponuje utworzenie Stowarzysze-nia Narodowego dla Ochrony Właściwych Proporcji Rzeczy. Dziwne? Co? Ludzie trzymają się tej idei jak wściekli.

- Ale co oni zamierzają zrobić?

Winkles wzruszył ramionami i rozłożył ręce. - Stworzyć Stowarzyszenie - powiedział - i za-mieszanie. Chcą prawnie zakazać wytwarzania Herakleo-phorbii, a w każdym razie rozpowszechniania wiadomości 0 niej. Napisałem artykulik, by wykazać, że idee Caterhama na temat preparatu są bardzo przesadne. Naprawdę bardzo przesadne. Ale zdaje się, że to niewiele pomogło. Interesu-jące, jak ludzie odwrócili się przeciw Pokarmowi. Zaś Narodowe Towarzystwo Wstrzemięźliwości, nawiasem mówiąc, stworzyło sekcję Wstrzemięźliwości Wzrostu. - Hmm - mruknął Bensington i podrapał się po nosie.

- Po tym wszystkim, co się zdarzyło, musiał nastą-pić ten wrzask. Na pierwszy rzut oka rzecz jest... zaska-kująca.

Winkles pokręcił się jeszcze po pokoju, zawahał się 1 wyszedł.

Stało się oczywistym, że coś ukrywa, jakiś aspekt o klu-czowym znaczeniu, z którego ujawnieniem zwleka. Które-goś dnia, gdy Redwood i Bensington byli razem z nim w mieszkaniu, odkrył się nieco z tym, co trzymał na odpo-wiednią chwilę.

- Jak sprawy stoją? - powiedział, zacierając ręce.

- Układamy pewne sprawozdanie.

- Dla Royal Society?

- Tak.

- Hm - mruknął Winkles bardzo znaczącym tonem i podszedł do kominka. - Hm. Ale... Oto problem. Czy powinniście?

- Czy powinniśmy? Co?

- Czy powinniście to publikować?

- Nie żyjemy w średniowieczu - powiedział Red-wood.

- Wiem o tym.

- Jak mawia Cossar, wymiana myśli to istota pracy naukowej.

- W większości wypadków na pewno. Ale... to wyjąt-kowa sprawa.

- Przedstawimy ją w Royal Society we właściwy sposób.

Winkles powrócił do sprawy przy następnej okazji.

- Pod wieloma względami jest to wyjątkowe odkrycie.

- To nie ma znaczenia - powiedział Redwood. - »Tego typu wiedza może być łatwo poważnie nad-użyta i bardzo niebezpieczna”, jak mówi Caterham. Redwood nie odpowiedział.

- Nawet zaniedbania, wiecie... Gdybyśmy stworzyli komitet z osób godnych zaufania dla kontroli wytwarza-nia Bomba-Pokarmu, a raczej Herakleophorbii, mogli-byśmy...

Przerwał, a Redwood, zaniepokojony w głębi duszy, udał, że nie zauważył tej indagacji.

Poza domami Redwooda i Bensingtona Winkles, po-mimo niekompetencji, stał się głównym autorytetem w za-kresie Bomba-Pokarmu. Pisał listy w obronie jego stoso-wania; notatki i artykuły wyjaśniające jego możliwości; wyrywał się bez związku z tematem spotkań w stowarzy-szeniach naukowych i lekarskich, by o nim mówić; utożsa-miał się z nim w oczach ludzi. Wydał broszurę Prawda o Bomba-Pokarmie, w której pomniejszył sprawę wydarzeń w Hickleybrow niemal do zera. Twierdził, że jest absur-dem mówić, że Bomba-Pokarm spowoduje, iż ludzie będą mieli trzydzieści siedem stóp wzrostu. To było oczywistą przesadą. Spowoduje on oczywiście, że będą więksi, ale to wszystko...

Ii!1

Dla dwóch zaprzyjaźnionych naukowców było jasne, że Winkles z wielką chęcią chciałby wziąć udział w pro-dukcji Herakleophorbii, uczestniczyć w autorskiej korekcie wszelkich przygotowywanych na jej temat artykułów, po prostu robić wszystko, co wprowadzałoby go w szczegóły wytwarzania Pokarmu. Bez przerwy opowiadał im, że czuje, iż jest to Wielka Rzecz. Że otwiera wielkie możli-wości. Gdyby tylko były one „zabezpieczone w jakiś spo-sób”. Aż wreszcie któregoś dnia wprost zapytał, jak się go wyrabia.

- Zastanawiałem się nad tym, co pan mówił - po-wiedział Redwood.

- No i...? - ożywił się Winkles.

- Jest to taki gatunek wiedzy, którego można powa-żnie nadużyć - powiedział Redwood.

- Ale nie widzę, jaki to ma związek... - zdziwił się Winkles.

- Ma - zimno powiedział Redwood.

Przez kilka dni Winkles rozmyślał nad tą rozmową. Wreszcie przyszedł do Redwooda i oświadczył, że wątpi, czy powinien dawać proszki, o których nic nie wie, synko-wi Redwooda. Doszedł do wniosku, że jest to niczym nie uzasadnione branie na siebie odpowiedzialności. Tym ra-zem Redwood zaczął się zastanawiać.

- Zauważył pan, że Towarzystwo dla Całkowitego Zakazu Bomba-Pokarmu liczy już, jak podaje prasa, kilka tysięcy członków - powiedział Winkles, zmieniając temat. - Zredagowali Ustawę i prosili młodego Caterhama o wnie-sienie jej w Parlamencie. Zgodził się bardzo chętnie. Ostro się do tego biorą. Tworzą komitety lokalne dla naci-sku na kandydatów do Izby. Chcą, aby wytwarzanie i po-siadanie Herakleophorbii bez specjalnego zezwolenia zosta-ło uznane za zbrodnię, zaś podawanie Bomba-Pokarmu - jak go nazywają - jakiejkolwiek osobie poniżej dwudziestu jeden lat za przestępstwo. Karane bezwzględnym wiezie-niem. Ale do tego, rozumie pan, pojawiły się równoległe stowarzyszenia. Towarzystwo dla Zachowania Dotychcza-sowych Rozmiarów będzie miało, jak podaje, w swym za-rządzie pana Fredericka Harrisona. Jak panu wiadomo, napisał on esej na ten temat; powiedział, że „nadmierny wzrost jest rzeczą wulgarną, pozostającą w całkowitej nie-zgodzie z Objawieniem Ludzkości, zawartym w naukach Augusta Comte’a. Jest czymś, czego Osiemnasty Wiek, nawet w swych najgorszych chwilach, nie mógłby wypro-dukować. Comte’owi nigdy nie przyszedł do głowy po-mysł stworzenia Pokarmu, co dowodzi, jak niegodziwą jest on rzeczą. Nikt, mówi, kto naprawdę rozumie Comte’a...” - Ale nie chce pan przez to powiedzieć... - rzekł Redwood tak zaniepokojony, że zapomniał o swej pogar-dzie dla Winklesa.

- Oni tego wszystkiego nie zrobią - powiedział Winkles. - Ale opinia publiczna jest opinią publiczną, a głosy są głosami. Wszyscy zdają sobie sprawę, że przygoto-wuje pan rzeczy niepokojące. A ludzie instynktownie, jak pan wie, są przeciwni wszystkiemu, co ich niepokoi. Mało kto wierzy w pomysł Caterhama na temat ludzi wysokości trzydziestu siedmiu stóp, niezdolnych pomieścić się w żad-nym kościele, domu modlitwy czy budynku publicznym. Ale mimo wszystko są tym zaniepokojeni. Czują, że coś w tym jest. Coś więcej, niż w zwykłym odkryciu. - Coś więcej - powiedział Redwood - jest w każ-dym odkryciu.

- W każdym razie ludzie zaczynają się burzyć. Cater-ham bez przerwy ględzi, co mogłoby się wydarzyć, gdyby Pokarm znów wydostał się spod kontroli. Ja powtarzam w kółko, że się nie może wyrwać i nie wyrwie. Ale, sytuacja jest taka, a nie inna!

Krótko pospacerował jeszcze po pokoju, jakby chciał powrócić do sprawy tajemnicy produkcji, ale wreszcie rozmyślił się i wyszedł.

Naukowcy spojrzeli na siebie. Przez chwilę mówiły tyl-ko ich oczy.

- Jeśli wydarzy się najgorsze - powiedział Redwood z wymuszonym spokojem w głosie - będę własnoręcznie podawał Pokarm memu małemu Teddy’emu.

Upłynęło ledwie parę dni i Redwood wyczytał w gazecie, że Premier obiecał powołanie Komisji Królewskiej do Spraw Bomba-Pokarmu. Z gazetą w ręku pobiegł do miesz-kania Bensingtona.

- Jestem przekonany, że to Winkles szkodzi sprawie preparatu. Gra na rękę Caterhamowi. Bez przerwy opo-wiada o skutkach użycia Pokarmu i straszy ludzi. Jeśli potrwa to dłużej, jestem pewien, że zacznie przeszkadzać nam w badaniach. Przecież nawet teraz - przy wszystkich kłopotach z moim chłopcem...

Bensington miał te same obawy.

- Czy zauważyłeś, że teraz stale już nazywa to Bomba-Pokarmem?

- Nie lubię tej nazwy - powiedział Bensington, spo-glądając znad okularów.

- Ale dla Winklesa Herakleophorbia jest właśnie tym.

- Czemu się tak przyczepił właśnie do Pokarmu?

Przecież nie jest jego własnością?

- On to robi dla tak zwanej reklamy - powiedział Redwood. - Ja tego nie rozumiem. Oczywiście nie jest jego właścicielem, ale wszyscy będą przekonani, że jest. Chociaż to nie ma żadnego znaczenia.

- Ale jeśli ta oparta na ignorancji groteskowa agitacja stanie się rzeczą poważną...? - zaczął Bensington. - Mój chłopak nie przeżyje bez preparatu - powie-dział Redwood. - Nie wiem, jak dać sobie z tym radę. Jeśli przyjdzie do najgorszego...

Przytłumione, sprężyste kroki zapowiedziały przybycie Winklesa. Pojawił się w środku pokoju, zacierając ręce. - Wolałbym, żeby pan pukał - powiedział Bensing-ton, patrząc groźnie znad okularów.

Winkles przeprosił. Następnie zwrócił się do Redwoo-da: - Cieszę się, że pana tu spotykam - zaczął. - Tak się składa...

- Czy wie pan coś o tej Królewskiej Komisji? - przerwał mu Redwood.

- Tak - powiedział zmieszany Winkles. - Tak.

- Co pan o tym sądzi?

- Znakomity pomysł - powiedział Winkles. - Skończy z tym całym hałasem. Przewentyluje sprawę. Zamknie usta Caterhamowi. Ale nie w tej sprawie przy-szedłem, Redwood. Idzie o to, że...

- Nie podoba mi się ta Królewska Komisja - wtrącił Bensington.

- Zapewniam pana, że wszystko będzie w porządku. Powiedziałbym - nie sądzę, że byłoby to naruszeniem ta-jemnicy - że bardzo prawdopodobnie ja również wejdę w jej skład.

- Hmmm - mruknął Redwood patrząc w ogień. - Teraz mogę wszystko należycie wytłumaczyć. Po pierwsze: mogę wyjaśnić, że preparat można trzymać pod kontrolą; a po drugie, że chyba tylko cudem mogłaby się ponownie wydarzyć taka katastrofa, jak w Hickleybrow. Tego właśnie brakuje, autorytatywnego zapewnienia. Oczy-wiście mówiłbym z większą pewnością siebie, gdybym znał... Ale to tylko nawiasem mówiąc. Lecz właśnie wynik-ło coś jeszcze, drobiazg, na temat którego chciałbym się 2 panami naradzić. Mhm. W istocie... No cóż... Tak się zda-rzyło, że mam drobne trudności, w których moglibyście mi dopomóc.

I

Redwood podniósł brwi, uradowany w duchu.

- Sprawa jest wysoce poufna.

- Proszę mówić - powiedział Redwood. - Niech się pan nie boi.

- Powierzono mi niedawno dziecko... dziecko pew-nej... pewnej Wysokiej Osobistości.

Winkles odkaszlnął.

- Muszę wyznać, że głównie z powodu waszego proszku. I rozgłosu, jaki zyskał mój sukces z pana syn-kiem. Istnieją, nie będę ukrywał, poważne nastroje prze-ciwko jego stosowaniu. Niemniej spostrzegłem, że wśród inte-ligentniejszych... Należy działać ostrożnie w tych spra-wach, wie pan, pomaleńku. Niemniej, w wypadku Jej Książęc... chciałem powiedzieć mojej nowej małej pacjent-ki... Prawdę powiedziawszy - sugestia wyszła ze strony jej ojca. Inaczej nigdy bym...

- Sądziłem, że miał pan wątpliwości co do stosowania preparatu - powiedział Redwood.

- Zaledwie przelotną wątpliwość.

- I nie proponuje pan, by przerwać...

- W wypadku pana chłopca? Na pewno nie! - Według mnie równałoby się to morderstwu - rzu-cił Redwood.

- Nie dopuściłbym do tego za nic na świecie.

- Otrzyma pan proszki - powiedział Redwood.

- A czy nie mógłby pan...

- Nigdy w życiu - powiedział Redwood. Nie ma za-pisanego sposobu wytwarzania Pokarmu. Nie róbcie dare-mnych wysiłków, Winkles, jeśli wybaczy mi pan szczerość. Sam będę dla pana przygotowywał proszki. - No cóż, być może to wszystko jedno - powiedział Winkles, rzucając Redwoodowi wrogie spojrzenie. - Wszyst-ko jedno. - Po czym dodał: - Mogę pana zapewnić, że w naj-mniejszym stopniu nie czuję się dotknięty. Gdy Winkles wyszedł, Bensington stanął przed komin-kiem, patrząc na Redwooda.

- Jej Książęca Wysokość! - powiedział.

- Jej Książęca Wysokość! - powtórzył Redwood.

- Idzie o księżniczkę Weser-Dreiburg!

- Królewską kuzynkę.

- Redwood - powiedział Bensington. - Wiem, że to brzmi zabawnie, ale... czy sądzisz, że Winkles rozu-mie?

- Co?

- To, na cośmy się zgodzili. Czy on naprawdę orien-tuje się - powiedział Bensington, zniżając głos i nie spusz-czając drzwi z oczu - że w Rodzinie... Rodzinie jego no-wej pacjentki..

- Dalej - powiedział Redwood.

- Która w każdym razie zawsze była nieco poniżej, poniżej...

- Średniego...?

- Tak. I w ogóle w niesłychanie taktowny sposób nie wyróżniała się w żaden sposób, teraz zamierza dać światu bardzo dużą osobę królewskiego rodu... Wiesz, Redwood, nie jestem pewien, czy to nie jest bliskie... zdra-dzie stanu.

Przeniósł wzrok z drzwi na Redwooda. Redwood pogroził palcem kominkowi.

- Na Jowisza! - powiedział. - On się nie orientuje. Ten człowiek nic nie rozumie. To było najtrudniejsze do wytrzymania w czasach, gdy był studentem. Nic zupełnie. Zdawał wszystkie egzaminy, znał cały program. Miał tyle w głowie, co obrotowy regał, na którym stoi Encyklopedia Timesa. I nadal nic nie rozumie. To jest Winkles, człowiek niezdolny do rzeczywistego przyswojenia sobie czegokol-wiek, nie związanego wprost i bezpośrednio z jego płytką osobowością. Jest całkowicie pozbawiony wyobraźni, a w wyniku tego niezdolny do nabycia wiedzy. Nie sądzę, by ktokolwiek mógł zdać tak wiele egzaminów i być tak dob-rze ubrany, dobrze ułożony i mieć takie wzięcie jako lekarz przy takiej właśnie ułomności. Nawet mimo tego wszyst-kiego co widział i słyszał, i cośmy mu mówili, takim pozo-stał. Nie ma pojęcia, co uczynił. Zrobił sobie reklamę, oparł ją na Bomba-Pokarmie i ktoś mu powierzył małe dziecko z królewskiej rodziny, a to największa reklama! Fakt, że Weser-Dreiburgowie będą wkrótce mieli do czy-nienia z gigantycznym problemem w postaci trzydziestopa-rustopowej księżniczki nie przyszedł mu do głowy, bo nie mógł, po prostu nie mógł!

- Będzie straszliwa awantura - powiedział Bensing-ton.

- Za rok mniej więcej.

- Jak tylko zauważą, że ona nadal rośnie. - Chyba że postąpią jak zwykle. Zatuszują całą sprawę.

- Będą mieli dużo do tuszowania.

- Jeszcze jak!

- Zastanawiam się, co zrobią.

- Nigdy nic nie robią. Na tym polega królewskie po-czucie taktu.

- Ale będą musieli coś zrobić.

- A może Ona coś zrobi?

- O Boże? Tak.

- Usuną ją. Zdarzały się takie rzeczy.

Redwood wybuchnął histerycznym śmiechem. - Jej Nadmierną Wysokość, kwitnące dziecko w żelaz-nej masce! - powiedział. - Będą musieli ją wsadzić do najwyższej wieży w zamku Weser-Dreiburg i przebijać dziury w sufitach w miarę, jak będzie rosła piętrami!... No cóż, jestem w takich samych opałach. I Cossar ze swymi trzema chłopakami. Cha, cha!...

- Będzie straszliwy skandal - powtórzył Bensing-ton, nie podzielając rozbawienia Redwooda. Straszliwy skandal, przypuszczam - kontynuował - że naprawdę przemyślałeś to dokładnie, Redwood. Jesteś przekonany, że nie byłoby lepiej ostrzec Winklesa, a twemu chłopcu stopniowo zmniejszać dawki? I zadowolić się triumfem teorii?

- Bardzo bym chciał, abyś spędził u mnie pół godziny w dziecięcym pokoju, gdy Pokarm się trochę spóźnia - powiedział Redwood poirytowanym tonem - a wtedy byś tego nie mówił, Bensington. Ponadto... Co za pomysł, by ostrzegać Winklesa?!... Nie. Prąd wydarzeń pochwycił nas nagle i czy się tego boimy czy nie, trzeba płynąć! - Obawiam się, że trzeba - powiedział Bensington, patrząc na czubki swoich butów. - Tak. Trzeba będzie płynąć. I twój chłopak będzie musiał płynąć i chłopcy Cos-sara. Dawał Pokarm całej trójce. Cossar nie uznaje pół-środków. Wszystko, albo nic! I Jej Książęca Wysokość. I tak dalej. Będziemy nadal produkować Pokarm. I Cossar także. To zaledwie początek początku, Redwood. Oczywistym jest, że po tym wydarzy się jeszcze wiele potwornie wiel-kich rzeczy. Ale nie potrafię ich sobie wyobrazić, Red-wood. Z wyjątkiem...

Przyjrzał się swoim paznokciom, po czym rzucił Red-woodowi przez okulary ironiczne spojrzenie. - Czasem mi się wydaje - wyznał - że Caterham ma rację. Niekiedy. To na pewno zniszczy proporcje rzeczy. Wywróci... Czegóż to nie wywróci?

- Cokolwiek by wywróciło - powiedział Redwood - moje dziecko musi otrzymywać Pokarm.

Usłyszeli ciężki tupot kogoś biegnącego w górę po schodach, po czym Cossar wsadził głowę do mieszkania. - Hej! - powiedział, dostrzegłszy ich miny. - No i co?

Opowiedzieli mu o Księżniczce.

- Trudny problem?! - zawołał. - Nic podobnego. Ona będzie rosła. Twój człopiec będzie rósł. I wszyscy in-ni, którym dałeś Pokarm, też będą rosnąć. Jak wszyscy diabli. Co w tym trudnego? Tak powinno być. Dziecko by to zrozumiało. Co was gnębi?

Próbowali mu wytłumaczyć.

- Zaprzestać!? - wrzasnął. - Ależ...! Teraz się nie wywiniecie. Po to właśnie istniejecie. Po to jest Winkles. Tak powinno być. Często myślałem, po co istnieje Wink-les. Teraz to jasne. O co chodzi? Wstrząsy? Jasne. Wy-wróci proporcje? Wszystko wywróci. A na koniec, wywró-ci losy ludzkości. Jasne jak słońce. Będą się starali to powstrzymać, ale będzie za późno. Oni zawsze decydują się za późno. A wy róbcie swoje i wyrabiajcie tyle Pokar-mu, ile zdołacie. I dziękujcie Bogu, że nie na darmo żyjecie na Ziemi!

- Ale jakie konflikty - powiedział Bensington. - Ja-kie napięcia! Nie wiem, czy wyobraziłeś sobie... - Ty, Bensington, powinieneś być małą kapustką - powiedział Cossar. - Albo roślinką w skalnym ogródku. Siedzisz tutaj, przerażająco i wspaniale zdolny, a myślisz tylko o tym, by zajadać kaszkę. A po co, według ciebie, istnieje świat? Żeby panoszyły się na nim stare baby? No, tak czy inaczej nie możecie się już wykręcić. Musicie dalej robić swoje.

- Obawiam się, że musimy - przytaknął Redwood.

- Powoli...

- Nie! - wrzasnął potężnie Cossar. - Nie! Róbcie tyle Pokarmu, ile zdołacie i tak szybko, jak zdołacie. Za-sypcie nim świat!

Był tak podniecony, że posunął się do żartu. Ruchem ręki ostro do góry sparodiował jedną z krzywych Redwooda.

- Redwood! - powiedział, by wszystko było jasne. - Rób wszystko. Tak!

Zdaje się, że macierzyńska duma posiada górną granicę. Ta zaś w przypadku pani Redwood, została osiągnięta w chwili, gdy jej potomek ukończył szósty miesiąc ziemskiego istnienia, załamał swój kosztowny wózek i ryczący, został odwieziony do domu wozem mleczarza. Młody Redwood ważył w tym czasie pięćdziesiąt dziewięć i pół funta, mie-rzył pięćdziesiąt osiem cali wzrostu i podnosił około sześć-dziesięciu funtów. Na górę do dziecinnego pokoju został zaniesiony przez kucharkę i pokojówkę. Po tym wydarze-niu za parę dni sprawa musiała wyjść na jaw. Pewnego po-południa Redwood, powróciwszy do domu z laboratorium, zastał swą nieszczęsną żonę pogrążoną w lekturze fascynu-jącej powieści The Mighty Atom Marie Corelli. Na jego widok odłożyła książkę, rzuciła się do męża i wybuchła płaczem na jego ramieniu.

- Powiedz mi, coś ty mu zrobił? - szlochała. - Po-wiedz, coś zrobił?

Redwood wziął ją za rękę i poprowadził w stronę kana-py, obmyślając po drodze linię obrony.

- Wszystko jest w porządku, kochanie - powiedział.

- Wszystko w porządku. Jesteś tylko nieco przemęczona. To ten tandetny wózek. Na jutro zamówiłem już człowieka z jakimś mocniejszym fotelem na kółkach... Zapłakana pani Redwood spojrzała nań znad chusteczki.

- Niemowlę w fotelu na kółkach?

- No, a czemuż by nie?

- Będzie wyglądał jak inwalida.

- Będzie wyglądał jak młody olbrzym, kochanie, i nie ma powodu, byś się go wstydziła.

- Co mu zrobiłeś, Dandy? - spytała. - Mogę to wyczytać z twojej twarzy.

- No cóż, w każdym razie nie przeszkodziło mu to rosnąć - odpowiedział bez współczucia Redwood. ii I - Wiedziałam - powiedziała pani Redwood i zgniot-ła w dłoni chusteczkę w kulkę. Spojrzała na męża z nag-łą surowością. - Co zrobiłeś naszemu dziecku, Dandy? - A jest z nim coś nie w porządku?

- Jest taki wielki. Istny potwór!

- Nonsens. Zgrabny, zdrowy chłopak, o jakim marzy każda kobieta. Jest najładniejszym dzieckiem... - Ale jego wzrost!

- Ma taki, jak trzeba. Rozejrzyj się, ile dokoła brzyd-kich, słabowitych niedorostków. Jest najpiękniejszym dzieckiem...

- Jest zbyt piękny - powiedziała pani Redwood. - To nie potrwa długo - powiedział uspokajającym tonem Redwood. - Jest tak tylko na początku. Ale wiedział doskonale, że to nie koniec. I tak było. Gdy dziecko skończyło dwanaście miesięcy, brakowało mu tylko jednego cala do pięciu stóp wzrostu, ważyło sto pięt-naście funtów; było zupełnie podobne do cherubina na katedrze św. Piotra w Rzymie, a siła, z jaką serdecznie chwytało za włosy lub twarze odwiedzających, stała się tematem rozmów w całym West Kensington. Aby wnosić je do pokoju dziecięcego lub znosić stosowano fotel inwa-lidzki, a opiekunka - młoda muskularna pielęgniarka świeżo po kursie - zabierała malucha na spacery w spe-cjalnie zbudowanym dla jego potrzeb przez firmę samo-chodową Panhard motorowym wózku dziecięcym z ośmio-konnym silnikiem i przekładnią do jazdy pod górę. Szczęśliwym zbiegiem okoliczności Redwood, prócz kated-ry profesorskiej, miał znajomości wynikające z funkcji bieg-łego sądowego.

Gdy już mijał szok wywołany widokiem jego olbrzy-miego wzrostu, dostrzegało się - jak mi mówiły osoby spotykające go prawie co dzień na spacerach w Hyde-Par-ku w pykającym wózku - że jest to wyjątkowo inteligent-ne i piękne dziecko. Rzadko płakało i potrzebowało smocz-ka. Najczęściej ściskało wielką grzechotkę, a od czasu do czasu pozdrawiało w drodze woźniców omnibusów lub sto-jących na posterunkach policjantów wesołymi „Dadda!” lub „Babba!” całkowicie przyjacielskim, towarzyskim to-nem.

Tutaj jadzie to wielkie dziecko karmione Bomba-Po-karmem”, zwracali głośno uwagę woźnice. „Wygląda na zdrowego”, odpowiadał zwykle siedzący z przodu pasażer.

Na butelce karmiony”, wyjaśniał woźnica. „Mówią, że cały galon do niej włazi i musieli dla niego osobno taką robić”.

Jak by nie było, dziecko wydaje się być zdrowe”, mó-wił na zakończenie pasażer.

Kiedy pani Redwood zdała sobie sprawę, że wzrost dziecka trwa nadal, prawidłowo, ale przekracza wszelkie granice - a doszło to do jej świadomości, gdy dostarczano do domu motorowy wózeczek - popadła w najgłębszą rozpacz. Oświadczyła, że nigdy więcej nie wejdzie do poko-ju dziecięcego, że wolałaby umrzeć; wolałaby, aby dziecko umarło; wolałaby, aby wszyscy umarli; wolałaby nigdy nie wychodzić za mąż za Redwooda; wolałaby, aby nikt za nie-go nie wychodził za mąż. Następnie wycofała się do swego pokoju, gdzie pozostawała przez trzy dni, żywiąc się niemal wyłącznie rosołem z kury. Gdy przyszedł Redwood by ją upomnieć, zaczęła rzucać poduszkami, płakać i rwać włosy z głowy.

- Nic mu nie brakuje - powiedział Redwood. -

Tym lepiej, że jest duży. Nie chciałabyś chyba, żeby był mniejszy niż inne dzieci.

- Chciałabym, żeby był taki, jak inne dzieci; ani mniejszy ani większy. Pragnęłam grzecznego małego chłopca, tak jak Georgina Phyllis jest grzeczną małą dziewczynką i chciałam go dobrze wychować na dobre dziecko i czego się doczekałam? - tu głos jej się załamał. - Nosi męskie buty numer cztery, a wożą go na wózku, buhuhuhuhuuu! benzynowym. Nigdy go nie poko-cham - lamentowała. - Nigdy! Jest dla mnie za du-ży. Nigdy nie zdołam być dla niego taką matką, jaką chciałam.

Wreszcie dała się namówić na pójście do pokoju dzie-cięcego, w którym na specjalnie wzmocnionym bujaku ko-łysał się i mówił „guuu” oraz „uau”, uśmiechnięty Edward Monson Redwood (później przezwany Pantagruelem). Te-go matczyne serce pani Redwood nie wytrzymało. Podbieg-ła, wzięła go w ramiona i rozpłakała się. - Co oni z tobą zrobili - szlochała. - Będziesz teraz rósł i rósł, i rósł, ale ja wychowam cię jak należy, bez względu na to, co powie twój ojciec.

Redwood zaś, który z trudem ją tu przyprowadził, westchnął z ulgą i wyszedł.

(Ech, ciężka harówka takie bycie mężczyzną - gdy ko-biety są takie, jakie są!)

Zanim skończył się rok, w zachodnim Londynie, obok pio-nierskiego pojazdu Redwoodów, motorowe wózki dziecięce pojawiły się w niemałej liczbie. Mówiono mi, że było ich nie mniej niż jedenaście; ale najdokładniejsze dochodzenia dostarczyły godnych zaufania dowodów na istnienie w tym okresie na terenie metropolii zaledwie sześciu. Okazało się, że preparat działa odmiennie na różne typy budowy fizy-cznej. Początkowo nie było Herakleophorbii w zastrzykach i stało się wiadomym, że całkiem znaczna liczba ludzi nie potrafi przyswajać tej substancji podawanej doustnie. Dano ją, na przykład, najmłodszemu synkowi Winklesa; ale oka-zał się tak niezdolny do niepowstrzymanego rośnięcia jak - jeśli Redwood miał rację - jego ojciec do przyswajania prawdziwej wiedzy. Innym znów dzieciom, wedle danych Towarzystwa dla Całkowitego Zakazu Bomba-Pokarmu, Herakleophorbia wręcz szkodziła i umierały w atakach cho-rób dziecięcych. Natomiast chłopcy Cossara pochłaniali ją z zastanawiającą chciwością.

Z pewnością tego rodzaju odkrycie niełatwo znajduje zastosowanie w życiu ludzkim; w szczególności rośniecie jest procesem złożonym i wszelkie uogólnienia muszą tu być w pewnej mierze nieścisłe. Ale ogólna prawidłowość działania Pokarmu polegała na tym, jak się okazało, że wprowadzony w dowolny sposób do organizmu, w prawie wszystkich wypadkach pobudzał go niemal w tym samym stopniu. Zwiększał współczynnik wzrostu od sześciu do siedmiu razy i tej wartości nie przekraczał, niezależnie od podawania nawet nadmiernych jego ilości. Wręcz przeciw-nie, nadmiar Herakleophorbii ponad konieczne minimum prowadził, jak się okazało, do chorobliwych zaburzeń przemiany materii, nowotworów i guzów, zwapnień itd. Jeśli dziecko zaczęło raz rosnąć w zwiększonych propor-cjach - jak wkrótce udowodniono - proces ten trwał już nieprzerwanie, a co za tym idzie, systematyczne i ciągłe podawanie Herakleophorbii w małych, lecz wystarczają-cych dawkach, było bezwarunkowo konieczne. Jeśli jednak przerwano podawanie specyfiku podczas trwającego nadal rośnięcia, najpierw występowały objawy nieokreślonego niepokoju i przygnębienia, następnie okres nienasyconej żarłoczności (tak było w wypadku młodych szczurów w Hankey), aż wreszcie rosnąca istota wpadała w rodzaj złośliwej anemii, chorowała i umierała. Rośliny ulegały podobnym procesom. To jednak odnosiło się tylko do okresu wzrostu. Osiągnięcie wieku młodzieńczego - które u roślin objawia się tworzeniem pączków kwiatowych - hamowało potrzebę i chęć przyjmowania Herakleophor-bii, a gdy tylko roślina lub zwierzę osiągały pełną dojrza-łość, stawały się zupełnie niezależne od dalszego dopływu Pokarmu. Były już bowiem w pełni ustabilizowane w no-wych proporcjach. Były tak kompletnie ustabilizowane, że (jak wskazywały na to osty w okolicach Hickleybrow i tra-wa od strony dolinki przy Fermie Eksperymentalnej) z ich nasion wyrastało olbrzymie potomstwo, podobne do rodziców.

Wkróce mały Redwood, pionier nowej rasy ludzkiej, pierwsze dziecko karmione Pokarmem, pełzał po swym po-koju rozbijając meble, gryząc jak koń, szczypiąc palcami jak cęgami i, gaworząc potężnym głosem, wołał „nianię”, „mamę” i zdjętego grozą „papę”, który umożliwił wszyst-kie te psoty.

Dziecko miało dobry charakter. „Padda dobry, dobry” mawiało, gdy wszystko w zasięgu jego rąk rozpryskiwało się w kawałki. „Padda” był to jego sposób wymawiania na-danego mu przez Redwooda przydomku Pantagruel. Cossar zaś, nie biorąc pod uwagę, że zasłania światło domom są-siadów, co niebawem dostarczyło mu kłopotów i spowodo-wało konflikty na tle lokalnych przepisów budowlanych, wystawił na pustym placu, przyległym do domu Redwoo-da, wygodny, słoneczny budynek o wymiarach sześćdzie-siąt na sześćdziesiąt stóp, a wysokości czterdziestu, stano-wiący pokój zabaw, klasę szkolną i równocześnie żłobek dla czterech swoich chłopców.

Redwood zakochał się w tej budowli, którą stawiał wraz z Cossarem, a w obliczu pilnych potrzeb swego syna jego zainteresowanie krzywymi zbladło do tego stopnia, jakiego nigdy nie podejrzewał.

- To wielka sprawa - powiedział - należycie wypo-sażyć pokój dziecięcy. Wielka. Ściany, przedmioty w nim zawarte, wszystko to będzie przemawiało do nowych umy-słów bardziej czy mniej wymownie i nauczy je, albo nie zdo-ła nauczyć, tysiąca rzeczy.

- Jasne - powiedział Cossar, sięgając pośpiesznie po kapelusz. pracowali razem w pełnej zgodzie, ale większość roz-wiązań opartych na teorii pedagogiki pochodziła od Red-wooda.

Ściany i stolarkę budowlaną kazali pomalować na weso-łe kolory; w większości były to pastele, ale na ich tle wid-niały pasy czystych barw podstawowych, podkreślające proste linie konstrukcji.

- Musimy mieć tu żywe kolory - powiedział Red-wood i w jednym miejscu dał prosty poziomy pas złożony z kwadratów, wśród których świeciły szkarłatne i purpurowe, pomarańczowe i cytrynowe, błękitne i zielone figury we wszystkich odcieniach. Olbrzymie dzieci miały układać i przekładać te kwadraty dla przyjemności. - Dekoracja to późniejsza sprawa - powiedział Red-wood. - Niech najpierw poznają wszystkie kolory, a wte-dy będzie to można usunąć. Nie ma powodu, by wyrabiać w dzieciach skłonności do jakiegoś określonego koloru czy kształtu.

Następnie orzekł: - To miejsce musi budzić prawdzi-we zainteresowanie. Ciekawość jest dla dziecka pokarmem, a nuda torturą i głodzeniem. Musi tu być mnóstwo obrazów.

Niemniej nie zawieszano w pokoju żadnych obrazów na stałe, umieszczono tam natomiast puste ramy dla ciągle nowych płócien, które będą wycofywane do magazynu, gdy tylko przestaną budzić zainteresowanie. Budynek miał jed-no wielkie okno wychodzące na ulicę, aby było ciekawiej. Redwood umieścił na dachu prosty projektor, który do dziecięcego pokoju przenosił obraz Kensington High Street oraz znacznej części Parku Kensingtońskiego.

W jednym z rogów ustawiono czcigodny instrument:

liczydło, cztery na cztery stopy, o specjalnie wzmocnionej żelaznej konstrukcji i zaokrąglonych rogach, które oczeki-wało pierwszych rachunków i obliczeń młodych Olbrzy-mów. Było tylko kilka miękkich wełnistych jagniąt i tym po-dobnych zwierzątek, natomiast pewnego dnia Cossar, nie tłumacząc się, przywiózł na trzech konnych platformach całą masę zabawek (na tyle dużych, by mali Olbrzymi nie mogli ich połknąć), które można było układać w stosy, w szeregi, turlać, gryźć, trzepotać nimi i grzechotać, zderzać, obmacywać, otwierać, zamykać lub szarpać i które nadawa-ły się do eksperymentów bez końca. Było tam wiele drew-nianych klocków w różnych kolorach, podłużnych i sześ-ciennych, z glazurowanej porcelany, przezroczystego szkła i klocków gumowych; były tam płyty i tabliczki, stożki ścięte i cylindry, były spłaszczone i biegunowo wydłużone bryły obrotowe, kule z różnych materiałów, pełne i puste w środku, liczne pudełka w różnych kolorach i rozmiarach, z pokrywkami na zawiasach, zakręconymi, nasadzanymi oraz parę z pokrywkami sprężynowymi; były pasy z gumy i ze skóry a także wiele mocnych i wytrzymałych niewielkich przedmiotów, które można było układać w kształty przy-pominające stojącego człowieka.

- Dawajcie im to - powiedział Cossar. - Po jednym na raz.

Wszystkie te rzeczy Redwood ułożył w stojącej w rogu pokoju szafie. Wzdłuż jednej ze ścian, na wysokości do-godnej dla sześcio- czy ośmiostopowego dziecka, rozpoście-rała się tablica, na której młodzieńcy będą mogli mazać bia-łą i kolorową kredą, a obok niej coś w rodzaju bloku rysunkowego z kartkami do zrywania, umożliwiającego na przykład rysowanie węglem i małe biurko z wielkimi ołów-kami stolarskimi o różnych twardościach i obfitymi zapa-sami papieru, by chłopcy mogli na nim najpierw bazgrać, a z wiekiem coraz częściej rysować. Ponadto Redwood za-mówił - tak dalece wybiegała w przyszłość jego wyobraźnia - specjalnie wielkie tuby farb i pudła kredek na okres, gdy maluchy będą ich potrzebowały. Postawił parę beczułek plasteliny i gliny modelarskiej.

- Na początku zacznie rzeźbić wraz ze swym wycho-wawcą - powiedział - a gdy nabierze zręczności będzie mógł kopiować odlewy, a może i zwierzęta. To mi przypo-mina, że muszę również zamówić dla niego skrzynię narzędzi!

Potem przyszła kolej na książki.

- Muszę się postarać, aby był otoczony wielką ilością książek, wydrukowanych ogromną czcionką. Ale jakich? Z nich przecież jego syn będzie sycił swą wyobraźnię. Ona bowiem jest koroną wszelkiego wykształcenia. Koroną - zaś zdrowe nawyki myślenia i zachowania są tronem. Zu-pełny brak wyobraźni to zbydlęcenie, nikczemna wyobra-źnia to lubieżność i tchórzostwo, a szlachetna wyobraźnia jest jak bóg chodzący znowu po Ziemi. Dziecko musi też umieć marzyć o cudownej krainie baśni, o pięknych i nie-zwykłych przygodach - po to jest dzieciństwo. Ale najwa-żniejszym pokarmem jego duszy powinna być wspaniała rzeczywistość. Niech zna opowieści o podróżach po całym świecie; podróżach, przygodach i odkryciach; trzeba go za-poznać z życiem zwierząt, dając mu wielkie mądre i wspa-niale ilustrowane księgi o zwierzętach, ptakach, roślinach i owadach; księgi o głębinach nieba i tajemnicach oceanów; powinno zgłębiać historię i mapy wszystkich wielkich mo-carstw, które istniały kiedykolwiek na świecie, znać obrazy i opowiadania o wszystkich plemionach, zwyczajach i oby-czajach rasy ludzkiej. Musi mieć księgi i obrazy pobudzają-ce jego poczucie piękna; subtelne malowidła japońskie, by pokochał delikatną urodę ptaków, pędów roślinnych, opa-dających kwiatów, ale i dzieła malarstwa zachodniego - portrety pięknych mężczyzn i kobiet, cudowne martwe na-tury i wielkie pejzaże ziemi i morza. A wśród nich książki o architekturze i urbanistyce, które uczyłyby go projektowa-nia budynków i miast.

Myślę też, że trzeba zbudować mu teatrzyk.

No i oczywiście muzyka!

Redwood zastanowił się nad tą sprawą i zdecydował, że jego syn powinien zacząć od gry na małej, doskonale na-strojonej harmonijce o rozpiętości jednej oktawy, którą na-stępnie można będzie rozbudowywać o dalsze. - Nauczy się na niej grać, śpiewać przy niej i nazywać nuty - powiedział Redwood. - A co potem? Przyjrzał się parapetowi okna wysoko nad głową, mie-rząc wzrokiem wielkość pokoju.

- Fortepian trzeba mu będzie zbudować tu na miejs-cu - powiedział - przywożąc go w częściach. Spacerował po pokoju - drobna, czarna, pogrążona w myślach postać. Gdybyście go tam ujrzeli, wyglądałby dla was jak dziesięciocalowy człowieczek w zwyczajnych roz-miarów pokoju dziecięcym. Wielki dywan - był to praw-dziwy turecki kobierzec - mierzący czterysta stóp kwadra-towych, po których już wkrótce miał pełzać młody Redwood, rozpościerał się aż do umieszczonego za siatką ochronną elektrycznego promiennika, mającego ogrzewać całe pomieszczenie. W górze na rusztowaniu wisiał czło-wiek z ekipy Cossara i przymocowywał ramę na wymienne obrazy. Zielnik z bibułowymi kartami wielkości drzwi w zwykłym domu stał oparty o ścianę; spomiędzy jego stronic wystawał ogromny pęd roślinny, brzegi paru liści i kwiat pta-siego ziela - wszystko ogromnych rozmiarów, pochodzące z Urshot, które wkrótce miało się stać sławne w świecie botaników...

Redwooda, stojącego pośród tego zbioru, ogarnęło lek-kie niedowierzanie.

- Jeśli to wszystko istnieje naprawdę... - powiedział do siebie, patrząc na odległy sufit.

Z dala, jakby w odpowiedzi, doleciał dźwięk przypomi-nający ryk rozbawionego byka.

- Tak, to jest prawda - zgodził się ze sobą. - Bez wątpienia.

Rozległy się gromkie odgłosy walenia w stół, a po nich radosne piski: „Guluuu! Buzuuu! Bzzz!”

__ Najlepiej będzie - powiedział Redwood, idąc śla-dem nowego toku myśli - jeśli sam będę go uczył. Stukanie stało się bardziej natarczywe. Przez chwilę Redwoodowi zdawało się, że przypomina rytm maszyny parowej - lokomotywy, ciągnącej ogromny pociąg zbliża-jących się do niego wydarzeń. Lecz tu wmieszały się paro-krotne, cichsze i szybsze stukania, powtórzone po chwili. - Proszę wejść! - zawołał zrozumiawszy, że ktoś stu-ka do drzwi. Te zaś, wielkości wrót katedralnych, uchyliły się powoli. Nowe zawiasy przestały skrzypieć i w szparze ukazał się Bensington, dobrotliwie uśmiechnięty, z wydat-ną łysiną i okularami.

- Pozwoliłem sobie wstąpić, by zobaczyć - wyszep-tał tajemniczym tonem.

- Wejdź - powiedział Redwood, co też Bensington uczynił, zamykając za sobą drzwi.

Zrobił parę kroków z rękami założonymi na plecach, jeszcze posunął się trochę i unosząc głowę ptasim ruchem, zaczął się rozglądać. Potarł podbródek w zamyśleniu. - Zawsze kiedy tu wchodzę - powiedział zniżonym głosem - uderza mnie ta wielkość.

- Tak - powiedział Redwood, rozglądając się po-nownie, jakby chciał utrwalić wrażenia. - Tak. Oni też będą wielcy, wiesz?

- Wiem - odpowiedział Bensington tonem bliskim zgrozy. - Bardzo wielcy.

Spojrzeli po sobie z wyrazem prawdziwego przerażenia. - Bardzo, bardzo wielcy - powiedział Bensington, gładząc się po nosie i patrząc z ukosa na Redwooda z po-wątpiewaniem, ale i oczekiwaniem potwierdzenia. - Wszys-cy oni, wiesz, przerażająco wielcy. Nie jestem sobie w stanie wyobrazić, nawet tutaj, jak wielcy będą naprawdę.

Rozdział V

ZNIKNIĘCIE BENSINGTONA

1

Vv łaśnie w chwili, gdy Komisja Królewska do Spraw Bomba-Pokarmu przygotowywała swe sprawozdanie, He-rakleophorbia w pełni wykazała swe zdolności do przecie-ków. Chociaż wedle oceny Cossara ucieczka ta była tym bardziej przedwczesna, że (jak wiadomo z zachowanego brulionu) Komisja, pod kuratelą swego najzdolniejszego członka, doktora Stephena Winklesa (Członka Royal Socie-ty, Doktora Medycyny, Członka Królewskiego Kolegium Lekarskiego, Doktora Nauk Przyrodniczych, Sędziego Po-koju, Doktora Nauk Literackich itd., itd.) była już prawie pewna, że przypadkowe przecieki są niemożliwe i gotowa do ogłoszenia zalecenia, by produkcję Bomba-Pokarmu powierzyć wykwalifikowanemu komitetowi (złożonemu głównie z Winklesa), który sprawowałby całkowitą kontrolę także nad jego sprzedażą - co powinno zlikwidować wszel-kie rozsądne zastrzeżenia, dotyczące sposobu jego roz-powszechniania. Komitet ten musiałby posiadać absolutny monopol. I bez wątpienia należy uważać za ironię losu fakt, że pierwszy i najbardziej alarmujący przypadek z drugiej serii przecieków wydarzył się w odległości pięćdziesięciu jardów od domu w Keston, zajmowanego w letnich miesią-cach przez doktora Winklesa.

Obecnie nie ulega już wątpliwości, że odmowa Bensing-tona zapoznania Winklesa ze składem chemicznym Herak-leophorbii IV, wywołała u tego dżentelmena nie istniejącą wcześniej, potężną namiętność, skierowaną ku chemii analitycznej.

Eksperymentator był z niego raczej pośledniej miary i prawdopodobnie z tego właśnie powodu uznał za możliwą pracę nie w doskonale wyposażonych laboratoriach, stoją-cych do jego dyspozycji w Londynie, lecz - nie konsultu-jąc się z nikim i otoczywszy sprawę tajemnicą - rozpoczął próby analiz w małym prymitywnym laboratorium ogro-dowym w Keston. Nie wykazał w tych badaniach ani znacznej energii, ani wielkich zdolności; okazało się bo-wiem, że zaniechał ich, po około miesiącu, i tak pracując z przerwami.

Laboratorium ogrodowe, w którym eksperymentował, miało wręcz prymitywne wyposażenie: wodę pobierało się z kranu w hydrancie, a zużytą wylewało rurą kanalizacyjną, biegnącą do bagnistego, otoczonego krzakami stawu, ocie-nionego olchami, w zacisznym kącie łąki tuż za płotem ogrodu. Rura była popękana i resztki Pokarmu Bogów wypłynęły przez dziurę, tworząc małą kałużę wśród kęp si-towia, właśnie w chwili przebudzenia się wiosny. W tym zapomnianym kąciku kipiało życie. Pływał żabi skrzek, drżący od kijanek, właśnie przebijających swe klei-ste otoczki; budziły się do życia małe ślimaki wodne, a pod zieloną osłoną łodyg sitowia larwy wielkiego żuka wodnego wyswobadzały się ze skorupek jaj. Wątpię, czy czytelnikowi znaną jest larwa żuka zwanego (nie wiem czemu) Dytiscus. Jest to dziwaczne stworzenie o segmentowanym ciele, bardzo muskularne, o szybkich ruchach i z upodobaniem pływają-ce głową w dół, a ogonem wystającym z wody. Długość ma dwucalową - taką jak górny człon wielkiego palca męż-czyzny (oczywiście odnosi się to do tych larw, które nie wy-rosły na Pokarmie) i uzbrojone jest w dwie ostre szczęki, zgięte cęgowato przed głową; rurkowate szczęki z ostrymi końcami, przez które ma w zwyczaju wysysać krew swych ofiar...

Pierwsze dopadły do płynących ziarenek Pokarmu mło-de kijanki i małe ślimaczki. Szczególnie małe trzepoczące się kijanki, już po pierwszej degustacji, zabrały się doń z zapałem. Ledwie jednak któraś z nich zdołała dorosnąć do znaczącej pozycji w kijankowym światku i popróbować które-goś ze swych małych braci czy innego podobnego stworze-nia celem urozmaicenia wegetariańskiej diety, gdy hap! - już larwa żuka zatapiała w jej sercu swe krzywe, krew wy-sysające zębiska, skutkiem czego roztwór Herakleophorbii IV zaczął płynąć w strumieniu czerwieni w głąb organizmu nowego jej klienta. Jedyną, choć także niewielką szansę dobrania się do Pokarmu miały w konkurencji z tymi po-tworami sitowie, śluzowata zielona piana na wodzie, oraz kiełkujące w mule dennym chwasty. Porządki robione w pracowni znowu zapewniły kałuży kolejny przypływ sub-stancji, który ją przepełnił, przelał się przez brzegi, a wraz z nim do przyległego stawu, pod korzenie olchy popłynęli wszyscy uczestnicy walki o życie w zwiększonej złowiesz-czo skali...

Pierwszą osobą, która odkryła co się tam działo, był nie-jaki pan Lukey Carrington, zawodowy wykładowca nauk przyrodniczych w szkołach Kuratorium Okręgu Londyń-skiego, w wolnych zaś chwilach specjalista od alg słodko-wodnych. Na pewno nie należy mu zazdrościć tego odkry-cia. Przyjechał na Łąki Kestońskie na cały dzień, aby zapełnić szereg probówek dla dalszych eksperymentów. Przyszedł więc, z mniej więcej tuzinem zakorkowanych ru-rek szklanych cicho pobrzękujących w kieszeni, przez piaszczysty pagórek w dół, w stronę stawu, trzymając w dłoni laskę ze spiczastym końcem. Uczeń ogrodnika, stojąc na szczycie schodów kuchennych i przycinając żywopłot doktora Winklesa, zauważył go w tym odludnym zakątku i uznał jego obecność i czynności za dostatecznie niezrozu-miałe, by uważnie śledzić za nim wzrokiem. Ujrzał, jak Carrington pochyla się nad brzegiem stawu, jedną ręką trzymając się pnia starej olchy, ale oczywiście z tej odległości nie był w stanie należycie ocenić zaskoczenia i przyjemności, z jaką profesor dostrzegł wielkie, nieznane mu dotychczas plamy i nitki glonów, zalegających na dnie. W polu widzenia nie było kijanek - wszystkie już zostały w tym czasie pożarte - i zapewne Carrington nie dostrzegł tu nic niezwykłego, prócz ponad miarę rozrośniętej roślin-ności. Obnażył przedramię aż do łokcia, pochylił się ku przodowi i zatopił probówkę w poszukiwaniu nowych oka-zów. Jego badawcza ręka zanurzyła się głęboko. W tym momencie jak błyskawica spod chłodnego cienia pod ko-rzeniami drzewa coś wystrzeliło.

Błysk! Zapuściło kleszcze głęboko w jego ramię - dzi-waczne stworzenie, długie przeszło na stopę, brązowe i segmentowane jak skorpion. Jego paskudny wygląd i nie-bywale ostry, nagły ból ukąszenia - było tego aż nadto, by Carrington mógł jeszcze zachować równowagę. Poczuł, że pada. Wrzasnął z całej siły i runął na twarz do stawu. Chłopiec ujrzał, jak Carrington znika i usłyszał, jak walczy rozbryzgując wodę. Nieszczęśnik wynurzył się znowu w polu widzenia chłopca bez kapelusza, ociekający wodą i wrzeszczący. Nigdy dotychczas chłopak nie słyszał takiego wrzasku dorosłego mężczyzny.

Zadzwiający obcy człowiek szarpał coś z boku swej twa-rzy. Płynęły stamtąd strugi krwi. Zamachał rozpaczliwie rę-kami, skoczył w powietrze jak oszalały, przebiegł wściek-łymi skokami dziesięć czy dwanaście jardów, upadł i potoczył się na ziemię już poza zasięgiem wzroku chłopca. Ten w mgnieniu oka znalazł się u stóp schodów i za płotem - na szczęście nadal z nożycami ogrodniczymi w ręku. Gdy przebiegł z trzaskiem przez cierniste zarośla ja-łowca, miał ochotę rzucić się do ucieczki, sądząc, że ma do czynienia z wariatem, lecz nożyce w ręku przywróciły mu pewność.

- Jak by nie było - wyjaśniał później - mogłem go dziabnąć po oczach.

Gdy tylko zauważył go Carrington, jego zachowanie zmieniło się na bardziej odpowiednie dla zrozpaczonego, ale pozostającego przy zdrowych zmysłach człowieka. Z trudem podniósł się na nogi, zachwiał, wyprostował i pod-biegł do chłopca.

- Patrz! - wrzasnął. - Nie mogę ich oderwać! Chłopiec ze zgrozą ujrzał trzy okropne larwy, które wpiły się w policzek, w obnażone ramię i udo Carringtona, miotając wściekle giętkimi, brązowymi, muskularnymi odwłokami, zaś wielkimi szczękami wbitymi głęboko w je-go ciało wysysały z niego życie. Miały chwyt buldoga i wy-siłki Carringtona, by oderwać potwora od twarzy, dopro-wadziły tylko do tego, że poszarpał sobie ciało, a na jego twarz, szyję i ubranie pociekły strugi świeżej krwi. - Ja go ciachnę, sir! - zawołał chłopiec. - Niech się pan trzyma!

I z zapałem właściwym jego wiekowi przy takich czynnościach, odciął po kolei głowy ciał napastników. - Ano! - wołał z wykrzywioną z odrazy twarzą, gdy padały na ziemię. Lecz nawet wówczas tak mocno i zaciekle się trzymały, że ich odcięte łby nadal dziko wpijały szczęki w ciało nauczyciela i ciągle ssały krew, która nieprzerwaną strugą ciekła z ich przeciętych szyj. Ale chłopak paru ko-lejnymi cięciami nożyc - jedno z nich dotknęło także Car-ringtona - przerwał masakrę.

- Nie mogłem ich oderwać - powtarzał Carrington stojąc chwiejnie i krwawiąc obficie. Do ran przyłożył słabe ręce i spojrzał na widoczne na dłoniach skutki całego zajś-cia. Wtedy ugięły się pod nim kolana i padł bez zmysłów na ziemię u stóp chłopca, między ciągle wijące się ciała swych pobitych wrogów. Bardzo szczęśliwie chłopakowi nie przyszło do głowy, by zaczerpnąć wody ze stawu i spry-skać twarz zemdlonego - pod korzeniami olchy kryło się jeszcze więcej tych potworów - poszedł natomiast brze-giem do ogrodu z zamiarem przywołania pomocy. Tam spotkał ogrodnika (pełniącego również funkcję stangreta) doktora Winklesa i opowiedział mu o wszystkim. Gdy przyszli do Carringtona, siedział na ziemi, słaby i oszołomiony, ale na tyle przytomny, by ostrzec ich przed niebezpieczeństwem w stawie.

Takie były okoliczności, dzięki którym świat otrzymał pierwszą wiadomość, że Pokarm jest znowu na wolności. W tydzień później Łąki Kestońskie były dynamicznym, jak nazywają to naturaliści, ogniskiem rozpowszechniania. Tym razem nie było ani os czy szczurów, ni stonóg, ni pokrzyw, natomiast doliczono się przynajmniej trzech ro-dzajów pająków wodnych, niemałej ilości larw ważek (które wkrótce przemieniły się w dojrzałe ważki, rzucające po ca-łym hrabstwie Kent oślepiające błyski swych szafirowych ciał) oraz brzydkiej, kleistej i pienistej masy, która przelała się przez brzegi stawu i wyciągnęła śliskie zielone odnogi wzdłuż ścieżki ogrodowej na pół drogi do domu doktora Winklesa. Rozpoczął się też gwałtowny wzrost sitowia, skrzypu i wodorostów, który przerwało dopiero osuszenie stawu.

Bardzo szybko stało się powszechnie wiadomym, że tym razem miano do czynienia nie tylko z jednym ogniskiem rozpowszechniania, ale z całym ich szeregiem. Jedno znaj-dowało się w Ealing - co do tego nie ma obecnie wątpli-wości - i stamtąd przyszła plaga much i czerwonych pają-ków; drugie w Sunbury, płodne w ogromne drapieżne węgorze, zdolne do wychodzenia na brzeg i mordowania owiec; trzecie zaś mieściło się w starym domu w Blooms-bury. Ono z kolei obdarzyło świat nowym rodem naprawdę straszliwych karaluchów. Nagle świat zorientował się, że znów stoi twarzą w twarz z wydarzeniami takimi jak w Hickleybrow, z tym, że miejsce ogromnych kur, szczurów oraz os zajmowały teraz dziwaczne powiększenia innych dobrze znanych żyjątek. Z każdego ogniska rozszerzała się jemu tylko właściwa fauna i flora...

Obecnie wiemy, że każdy z ośrodków odpowiadał miejscu zamieszkania jednego z pacjentów doktora Wink-lesa, ale podówczas nie było to wiadomym. Doktor Winkles był ostatnią osobą, na którą spadłoby jakiekolwiek odium w tej sprawie. Oczywiście wybuchła panika, namiętne obu-rzenie, ale nie było ono skierowane przeciw doktorowi Winklesowi, lecz przeciwko Pokarmowi, a prawdę mówiąc nie tyle nawet przeciwko samemu Pokarmowi, ile nie-szczęsnemu Bensingtonowi, którego od samego początku powszechnie uważano za jedyną, wyłącznie odpowiedzialną za nowe zjawiska osobę.

Zaistniała wkrótce potem próba linczu, należy do rzędu tych wybuchowych wydarzeń, którym historia przyznaje wielką wagę, ale które w rzeczywistości zupełnie pozba-wione są znaczenia.

Dzieje tego wybuchu pozostają tajemnicą. Wiadomo, że jądrem tłumu byli uczestnicy Anty-Bomba-Pokarmowego wiecu w Hyde-Parku, zorganizowanego przez ekstremistów z partii Caterhama. Ale wydaje się, że nie istniał na świe-cie nikt, kto to naprawdę pierwszy zaproponował; nikt, kto pierwszy zrobił choć aluzję do możliwości pogwałcenia prawa, w której to próbie tak wielu ludzi w końcu wzięło udział. Tajemnica psychologii tłumu - problem dla Gu-stawa le Bon. Wiadomym jest natomiast - jako fakt sprawdzony - że około trzeciej w niedzielne popołudnie wy-jątkowo wielki i wrogi tłum londyńczyków, ogarnięty zbiorowym szaleństwem, toczył się po Thursday Street zamiarem wymierzenia Bensingtonowi kary śmierci, jako odstraszającego przykładu, mającego ostrzec wszystkich tych tam Naukowców, i że tłum ten był bliższy spełnienia swych zamiarów, niż jakikolwiek londyński tłum od dnia, gdy ogrodzenia Hyde-Parku zostały przełamane w odleg-łych, średniowiktoriańskich czasach. Na tyle bliski, że przez ponad godzinę jedno słowo zakończyłoby życie nieszczęśnika.

Pierwszym sygnałem wydarzeń, jaki do niego doszedł, był zgiełk na ulicy. Podszedł do okna i wyjrzał, nie zdając sobie zupełnie sprawy z zagrożenia. Przez blisko minutę obserwował ludzi, kłębiących się u wejścia do swojego domu i dwunastu nieudolnych policjantów, którzy próbowali za-grodzić im drogę, zanim pojął własne znaczenie w tej spra-wie. Olśniła go myśl, że ten ryczący, kipiący tłum poluje na niego. W mieszkaniu był - może i szczęśliwie - zu-pełnie sam, gdyż kuzynka Jane pojechała do Ealing na her-batę u krewnej ze strony matki, a nie miał większego poję-cia jak się zachować w takich okolicznościach niż o etykiecie, która będzie obowiązywać w dniu Sądu Ostatecz-nego. Biegał po mieszkaniu pytając mebli, co ma robić, zamykał drzwi na klucz, po czym znowu je otwierał, rzucał się do drzwi i okien sypialni, aż zjawił się u niego odźwierny.

- Nie ma chwili do stracenia, sir - powiedział. Zna-leźli numer pana mieszkania na tablicy lokatorów w holu! Idą tu na górę!

Wyciągnął Bensingtona na korytarz, już rozbrzmiewa-jący zbliżającym się od frontowych schodów tumultem, zamknął za sobą drzwi i poprowadził do mieszkania na-przeciw, które otworzył zapasowym kluczem. - To teraz pańska jedyna szansa - powiedział. Otworzył okno prowadzące na ślepe podwórko i poka-zał, że w ścianę zewnętrzną wmurowany jest szereg żela-znych klamer, stanowiących najbardziej prymitywną i nie-bezpieczną drabinę ścienną, służącą jako wyjście pożarowe z górnych pięter. Wypchnął Bensingtona za okno, pokazał mu gestem, by wspinał się na górę i podążył za nim po dra-binie, dźwigając i kłując go w nogi kluczami, gdy tylko ów zaprzestawał wspinaczki. Chwilami Bensingtonowi wyda-wało się, że tą pionową drabiną wspina się przez całą wie-czność. Wyżej niego była niedostępna daleka krawędź da-chu, być może o milę, niżej zaś... Nie chciał myśleć, co było niżej.

- Teraz uwaga! - krzyknął odźwierny i chwycił go za kostkę. To było coś okropnego - być tak schwytanym za kostkę, więc Bensington desperacko ścisnął żelazną klamrę nad sobą i wydał cichy pisk przerażenia. Odźwierny rozbił jakąś szybę, po czym, jak się Bensing-tonowi zdawało, skoczył w bok na ogromną odległość. Rozległ się trzask otwieranego okna. Odźwierny klął głośno.

Bensington ostrożnie rozejrzał się, aż dostrzegł swego przewodnika. Ten zakomenderował:

- Zejdź pan sześć stopni w dół!

Wszystko wyglądało zupełnie bezsensownie, ale Ben-sington bardzo, ale to bardzo ostrożnie, opuścił jedną nogę. - Niech mnie pan nie ciągnie! - wrzasnął, gdy o-dźwierny wychylił się z otwartego okna, by mu pomóc. Wydało mu się, że dosięgnięcie okna z drabiny byłoby nader wielkim wyczynem nawet dla latającej wiewiórki, więc raczej z przekonaniem, że dokonuje skutecznego sa-mobójstwa niż z nadzieją, że uda mu się dotrzeć do okna, dał na koniec krok, odźwierny zaś brutalnie wciągnął go do środka.

- Tu musi pan zostać - powiedział odźwierny. - Moje klucze nie pasują do zamka yale. Wyjdę, zatrzasnę drzwi za sobą i poszukam człowieka z tego piętra. Pan zo-stanie zamknięty. Proszę nie podchodzić do okna, to wszystko. W życiu nie widziałem tak rozwścieczonego tłumu. Jeśli tylko uda mi się ich przekonać, że pan wyszedł z do-mu, pewno im wystarczy, gdy połamią panu meble. __ Wskazówka na drzwiach pokazuje, że jestem w do-mu __ powiedział Bensington. - Do diabła! W każdym razie lepiej, żeby mnie tu nie znaleźli... Znikł za zatrzaskiwanymi drzwiami. Był znowu sam pozostawiony własnej inicjatywie, która zaprowadziła go pod łóżko.

I tam wkrótce odnalazł go Cossar. Był już wtedy nie-przytomny ze strachu, bo Cossar wyłamał drzwi ramie-niem, rzucając się na nie przez całą szerokość korytarza. - Wyłaź, Bensington - powiedział. - Wszystko w porządku. To ja. Musimy się stąd wydostać. Podpalają dom. Portierzy już uciekają. Posługaczki uciekły. Szczęś-ciem, złapałem człowieka, który wiedział gdzie jesteś. Ano, popatrz!

Bensington, wyglądając spod łóżka, zauważył na ramie-niu Cossara jakiś dziwny kłąb odzieży, a do tego wszystkie-go - w dłoni czarny damski czepiec!

- Przetrząsają cały dom - powiedział Cossar. - Jeśli go nie podpalą, to przyjdą i tutaj. Wojsko nie przybędzie wcześniej niż za godzinę. Połowa tłumu to chuligani, a im więcej mieszkań rozbijają, tym bardziej im się to podoba. Jasne... Chcą zrobić rewizję. Wkładaj tę suknię i czepek i zwiewaj ze mną.

- Czy chcesz powiedzieć...? - zaczął Bensington, wysuwając głowę jak żółw ze skorupy.

- Mówię, żebyś wkładał i szedł. Jasne. - Gwałtownym ruchem Cossar wyciągnął Bensingtona spod łóżka i zaczął go przebierać za starszą kobietę z ludu. Podwinął mu nogawki spodni, kazał zrzucić nocne pan-tofle, ściągnął kołnierzyk, krawat, marynarkę i kamizelkę, naciągnął przez głowę czarną suknię, czerwony flanelowy kaftan, a na to bezrękawnik. Kazał mu zdjąć nazbyt cha-rakterystyczne okulary i wcisnął na głowę czepek. - Wyglądasz jakbyś się już urodził starą kobietą - powiedział i zawiązał tasiemki. Po tym przyszła kolej na buty z gumami po bokach - straszliwa tortura dla odci-sków - oraz szal i przebranie było gotowe. - Obróć się w kółko - powiedział Cossar, a Bensing-ton usłuchał.

- Ujdzie w tłoku - mruknął inżynier.

I w tym przebraniu, niezgrabnie przydeptując kraj spódnicy, wykrzykując dla większego prawdopodobieństwa dziwnym falsetem babskie przekleństwa pod własnym ad-resem, zgodnie z ryczącym tłumem, który zamierzał go zlinczować, prawdziwy twórca Herakleophorbii IV podążył korytarzem Chesterfield Mansions, wmieszał się w rozpa-loną, rozpasaną tłuszczę i znikł całkowicie z toku wydarzeń stanowiących nasze opowiadanie.

Po swej ucieczce nigdy już nie wziął udziału w dalszych zdumiewających postępach Pokarmu Bogów. On, który zrobił dla niego u zarania najwięcej ze wszystkich. Tak więc mały człowieczek, który zapoczątkował wszystko, znika z naszej relacji, a wkrótce także ze świata spraw dają-cych się obejrzeć i opowiedzieć. Jednak jako, bądź co bądź, właściwemu autorowi wszystkiego, przyzwoitość nakazuje poświęcić uprzejmie dodatkową stronicę. Jego podeszły wiek daje się odmalować dzięki wspomnieniom z uzdrowi-ska Tunbridge Wells. Bowiem tam właśnie, w Tunbridge Wells, po czasowym zniknięciu, pojawił się ponownie, gdy tylko pojął, jak całkiem przypadkowa i bez znaczenia była furia rozszalałego tłumu. Pod skrzydełkami kuzynki Jane leczył się z szoku nerwowego i pozostawał całkowicie obo-jętny na wszystko, nawet na bitwy rozgorzałe w związku z nowymi ogniskami rozpowszechniania oraz niemowlętami—Dziećmi Pokarmu.

Zamieszkał w Hotelu Hydroterapeutycznym Mount Glory, wyposażonym w nadzwyczajne wręcz urządzenia do kąpieli - kąpieli kwasowęglowych, kreozotowych, galwa-nizacji i faradyzacji, masażu, kąpieli w ekstrakcie sosno-wym, kąpieli krochmalowo-cykutowych, radowych, świetl-nych, cieplnych, otrębowo-szpilkowych, ze smoły i pierza __ jednym słowem wszelkich kąpieli, poświęcając wszystkie swe zdolności udoskonaleniu tego systemu zabie-gów leczniczych, który w chwili jego śmierci wciąż nie osiągnął doskonałości. Od czasu do czasu odbywał prze-jażdżki wynajętym powozem, ubrany w schludne fokowe futro, innym razem, jeśli odciski na to pozwalały, szedł na spacer do pijalni i tam sączył pod okiem kuzynki Jane żela-zistą wodę mineralną.

Jego pochylona postać, różowa cera i błyszczące okula-ry stały się wkrótce „osobliwością” Tunbridge Wells. Nikt nawet w najmniejszym stopniu nie był dla niego nie-uprzejmy, zaś miasto i hotel były bardzo zadowolone, że wyróżnia je swoją obecnością. Nic już nie mogło go po-zbawić pozycji człowieka wyróżniającego się. I choć wolał nie śledzić w prasie codziennej wydarzeń związanych ze swym wielkim odkryciem, niemniej, gdy szedł przez hote-lowy hol lub spacerem do pijalni i słyszał szepty: „Patrzcie! To on!” - przelotny błysk jego oczu i lekki uśmiech na pewno nie zdradzały niezadowolenia.

Ten człowieczek, ten malutki człowieczek dał światu Pokarm Bogów! Trudno zdecydować, co u ludzi nauki i filozofii jest bardziej zadziwiające - ich wielkość czy ma-łość? Wyobraźcie go sobie w pijalni, ubranego w futrzany płaszcz. Stoi koło wyłożonego porcelanowymi płytkami źródła, trzymając w dłoni szklankę, z której sączy żelazistą wodę. Błyszczącymi oczami śledzi ukosem nad złotymi okularami, z wyrazem nieprzeniknionej surowości, kuzynkę Jane. - Mmm - mruczy i popija wodę.

Tak więc, poświęciliśmy mu wspomnienie. Sporządzi-liśmy fotograficzny portret naszego odkrywcy po raz ostat-ni, opuszczamy go - punkcik na pierwszym planie - i przechodzimy do szerszego ujęcia problemu, który zapo-czątkował; do dziejów Pokarmu i tego, jak rozproszone olb-rzymie dzieci dzień za dniem wzrastały w świecie, który był dla nich za mały i jak sieć ustaw o Bomba-Pokarmie i Konwencji o Bomba-Pokarmie, którą splatała wówczas Komisja do Spraw Bomba-Pokarmu, z każdym rokiem ich życia zaciskała się coraz mocniej. Dopóki...

Księga Druga

DZIEJE

POKARMU

NA WSI

Rozdział I

POJAWIENIE SIĘ POKARMU

1

vJłówny wątek naszych wspomnień, tak początkowo zwarty, dopóki dotyczył wydarzeń w laboratorium Ben-singtona, rozbudował się i rozgałęził już w różnych kierun-kach. Od tej chwili nasza opowieść dotyczyć będzie jego rozpowszechniania. Dalsze podążanie za Pokarmem Bogów zmusza nas do prześledzenia jego historii niczym roz-rostu drzewa, nieustannie wypuszczającego nowe gałązki. Wkrótce bowiem, w czasie równym jednej czwartej ludzkiego życia, Pokarm rozprzestrzenił się wzbierającym strumie-niem od swego pierwotnego źródła na małej fermie koło Hickleybrow - on, jego echa i cień przezeń rzucany - na cały świat. Granice Anglii przekroczył bardzo szybko. Wkrótce płynął w Ameryce, na całym kontynencie europej-skim, w Japonii, w Australii, aż wreszcie na całym świecie Pokarm Bogów dążył ku przeznaczonej mu misji. Zawsze działał z wolna, okrężnymi drogami i z oporami. Był zbun-towaną wielkością. Mimo przesądów, mimo praw i ustaw, oraz upartego konserwatyzmu leżącego u podstaw wszel-kich oficjalnych ludzkich instytucji, Pokarm Bogów - raz ruszywszy z miejsca - ostrożnie, krok po kroku lecz nie-pohamowanie podążał swoją drogą.

Przez wszystkie te lata Dzieci Pokarmu rosły nieustan-nie i to stało się największym wydarzeniem epoki. Szcze-gólnie intrygujące były przecieki specyfiku. Dzieci, które otrzymały Pokarm, rosły, wkrótce jednak zaczynały rosnąć i inne dzieci, a wszystkie najbardziej w świecie zdecydowa-ne kroki nie mogły zatamować wciąż nowych i nowych przecieków. Pokarm upierał się przy ucieczkach z zawzię-tością żywej istoty. Mąka, do której trafił, przy suchej po-godzie jakby umyślnie rozsiewała się w nieuchwytny pył, który podnosił i niósł daleko najsłabszy wietrzyk. To jakiś kolejny owad na chwilę wygrał decydującą walkę o nową skalę wzrostu, to znów ze ścieków wyłaniały się szczury albo inne robactwo. Przez kilka dni wieś Panghourne w Berkshire walczyła z olbrzymimi mrówkami. Trzy osoby zmarły na skutek ukąszeń. Wybuchła panika, wywiązywała się walka i pojawiającą się plagę niszczono, ale w najciemniej-szych zakątkach - zmienione na zawsze, zawsze coś pozo-stawało. I znów następował gwałtowny, niepokojący wy-buch, szybki rozwój monstrualnych zarośli, rozprzestrze-nianie się po świecie niewiarygodnie rozrośniętych ostów, potężnych much czy klęska karaluchów, które zwalczano strzałami z dubeltówek.

W odległych zakątkach toczyły się niezwykłe i zawzięte boje. Pokarm zrodził bohaterów sprawy małości... Wydarzenia te stały się częścią ludzkiego życia. Wal-czono doraźnymi środkami i opowiadano sobie, że „nic się w istocie rzeczy nie zmieniło”. Po pierwszej wielkiej fali paniki, Caterham, pomimo siły swej elokwencji, stał się drugorzędną figurą świata politycznego, zapamiętany przez ludzi jako przedstawiciel skrajnych poglądów. Powoli i z wysiłkiem powracał znowu na utraconą pozycję.

- W istocie rzeczy nic się nie zmieniło - czołowy przedstawiciel myśli współczesnej, doktor Winkles, stwier-dził to bardzo jasno. Wyraziciele zaś tego, co w owym cza-sie nazywano Postępowym Liberalizmem, z wielkim prze-konaniem głosili pochwałę postępu, do którego odnosili się z głęboką nieszczerością. Ich marzenia, jak się okazało, się-gały wyłącznie małych narodów, mało rozpowszechnionych języków, małych gospodarstw domowych, samowystarczal-nych małych ferm. Narodziła się i utrwaliła moda na wszystko, co małe i wdzięczne. Bycie wielkim równało się by-ciu „wulgarnym”, zaś kluczowymi określeniami przychyl-nej krytyki stały się słowa: filigranowy, drobny, malutki, maciupeńki i miniaturowo doskonały...

Tymczasem jednak, powoli, bez pośpiechu, jak przysta-ło malcom, Dzieci Pokarmu wzrastały w świecie zmieniają-cym się na ich powitanie, nabierały sił, postawy i wiedzy, indywidualnych osobowości, z wolna dorastając do prze-znaczonych wymiarów. Obecnie wydawały się naturalną cząstką świata; całe to rodzenie się wielkości zdawało się być oczywistym biegiem rzeczy, a ludzie dziwili się, jak świat mógł wyglądać dawniej bez niej. Krążyły opowieści o tym, co ogromni chłopcy są w stanie zrobić, ludzie zaś mówili: - Zadziwiające! - bez cienia zdziwienia. Popu-larne gazety drukowały opowiadania o trzech synach Cossa-ra i o tym, jak te zdumiewające dzieci potrafią przenosić w rękach ciężkie działa artyleryjskie, rzucać cetnarami że-laza na setki jardów i skakać wzwyż na dwieście stóp. Mó-wiono, że kopią studnię głębszą, niż jakakolwiek sztolnia czy szyb kopalniany kiedykolwiek wykopany przez ludzi, poszukując, jak relacjonowano, skarbów ukrytych w ziemi od jej zarania.

Te dzieci, twierdziły wielonakładowe magazyny, będą równały góry, budowały mosty przez morza, nawiercą Zie-mię tunelami jak plaster miodu.

Zadziwiające!”, mówił przeciętny człowiek. „Nie-prawdaż? Ile z nimi będzie wygody!”, i dalej zajmował się swoimi sprawami, jakby Pokarm Bogów w ogóle nie istniał. A przecież były to zaledwie pierwsze oznaki i objawy siły Dzieci Pokarmu; dziecinne zabawy, pierwsze próby mocy, dla której nie było jeszcze wytkniętego celu. Wciąż nie zdawały sobie sprawy, kim są. Były dziećmi - powoli ros-nącymi dziećmi nowej rasy. Olbrzymia siła rosła z dnia na dzień - ale Olbrzymy musiały dopiero dorosnąć do posia-dania celów i zamierzeń.

Patrząc na to ze skróconej perspektywy, owe lata przejściowe wydają się mieć charakter jednego ciągłego zjawiska; choć w rzeczywistości nikt wówczas nie dostrze-gał, że na świat przychodzi wielkość, jak nikt w świecie nie dostrzegał - nim nie minęły stulecia - schyłku i upadku Rzymu. Żyjący w tamtych czasach byli zbyt zajęci bieżą-cymi wydarzeniami, by móc zobaczyć je łącznie. Mądrym ludziom wydawało się nawet, że Pokarm nie przyniósł światu nic oprócz garści niesfornych, niepowiązanych drobnych zjawisk, które oczywiście mogły powodować kło-poty i wstrząsy, ale w żaden sposób nie zdołałyby wpłynąć na ustalony porządek i strukturę ludzkości. Dla bacznego obserwatora najbardziej zadziwiającą ce-chą owego okresu narastającego napięcia jest niewzruszona inercja wielkich mas ludzkich, ich spokojny upór w igno-rowaniu istnienia Olbrzymów i zapowiedzi rzeczy jeszcze większych, które przecież rosły wśród nich. Tak jak wiele wyglądających na najspokojniejsze rzek, z gładką po-wierzchnią ale głębokim, mocnym nurtem u samego progu wodospadu, tak wszystko co w człowieku najbardziej kon-serwatywne, panowało w pogodnej atmosferze nad wyda-rzeniami owych dni. Wstecznictwo stało się popularne: mówiono o bankructwie nauki, o agonii postępu, o nadejś-ciu Epoki Mandarynów - pośród rozbrzmiewającego tu-potu kroków Dzieci Pokarmu. Hałaśliwe, bezsensowne re-wolucje z dawnych czasów, gdy tłum głupich małych ludzi wypędzał jakiegoś głupiego małego monarchę czy kogoś podobnego, odeszły w zapomnienie. Ale zmiany zachodzi-ły. Nowe nadchodziło na swój własny sposób, czego współ-cześni nie byli w stanie pojąć.

Aby w pełni opisać to nadejście, trzeba by sporządzić wielotomowe dzieło, choć wszelkie wydarzenia miały po-dobny przebieg. Zatem relacja nadejścia z jednego miejsca, jest powiedzeniem czegoś o całości. Na przykładzie dziw-nego kiełkowania jednego zagubionego ziarna ogromu, któ-re spadło na milutką, maleńką wioseczkę Cheasing Eye-bright w hrabstwie Kent i tragizmu późniejszej tego bezowocności można usiłować - idąc po jednej nitce - ukazać kierunek, w którym cała wielka wzorzysta tkanina wydarzeń spłynęła z warsztatu Czasu.

Cheasing Eyebright miało oczywiście proboszcza. Istnieją proboszczowie i proboszczowie, a ze wszystkich ich rodza-jów najmniej lubię proboszcza nowatora - pstrokatego, postępowego, zawodowego reakcjonistę. Ale proboszcz w Cheasing Eyebright był jednym z najmniej pomysłowych - za to bardzo szanownym, pulchnym, dojrzałym i kon-serwatywnie myślącym człowieczkiem. Wypada cofnąć się nieco w naszej relacji, by o nim opowiedzieć. Pasował do swej wioski i najlepiej będzie wyobrazić go sobie razem z nią, wieczorem, o zachodzie słońca, gdy pani Skinner - pamiętacie jej ucieczkę - nie podejrzewana przez nikogo wniosła Pokarm do tej oazy sielskiego spokoju. O tej porze, przy świetle zachodzącego słońca, wioska prezentowała się najlepiej. Rozłożona była jak naszyjnik szeregiem domków pod strzechą i dachówkami wzdłuż do-liny pod bukowym lasem Hanger; sznurem chałupek z we-randowymi gankami, fasadami porosłymi szkarłatnymi pnączami, stojącymi coraz gęściej w miarę jak droga zniżała się od rosnących przy kościele cisów w kierunku mostu. Zza drzew w okolicy gospody w niezbyt ostentacyjny spo-sób wyglądała plebania. Miała wczesnogeorgiański fronton nadgryziony zębem czasu, a szczyt wieży kościelnej wesoło wznosił się nad utworzonym przez dolinkę zagłębieniem między pagórkami. Kręty strumień - wąska przeszkoda z błękitu i piany, błyszczał pośród gęsto porastających brzegi trzcin, tojeści i wierzb płaczących, wił się środkiem zielonej łąki jak haft na sztandarze. Cały ten widok przedstawiał ów przedziwnie angielski obraz od dawna zadbanej uprawy - widok łagodnej pełni, która w cieple zachodzącego słońca małpuje doskonałość.

Również proboszcz wyglądał łagodnie. Był wcieleniem odwiecznej, głęboko zakorzenionej łagodności, jak niegdyś urodzone w spokojnej mieszczańskiej rodzinie łagodne dziecko, które stało się teraz dojrzałym, pulchnym małym chłopcem. Było się pewnym, zanim jeszcze o tym wspom-niał, że uczęszczał do pogrążonej w zgrzybiałej starości prywatnej szkoły ze wspaniałymi tradycjami, artystycznymi koneksjami, brakiem laboratoriów chemicznych i murami porośniętymi bluszczem, po której wstąpił do czcigodnego college’u z epoki schyłkowego gotyku. Niewiele podręczni-ków, z jakich się uczył, miało mniej niż tysiąc lat, ich auto-rami w głównej mierze byli Yarrow i Ellis a pokaźną ich część stanowiły dobre,” pochodzące z czasów przedmetody-stycznych, zbiory kazań. Był człowiekiem umiarkowanego wzrostu, jeszcze skróconym przez wypukłość swych okolic równikowych, twarzy niegdyś łagodnej, obecnie jednak z dawna przejrzałej. Patriarchalna broda skrywała nadmier-nie wystający podbródek; przez wyszukaną elegancję nie nosił łańcuszka do zegarka, zaś jego skromny księżowski ubiór wyszedł z pracowni najlepszego londyńskiego krawca z West Endu...

Siedział z rękami opartymi na udach i patrzył przez zmrużone oczy na swoje sioło z wyrazem głębokiej aproba-ty. Pomachał w jego kierunku tłustą dłonią. Śpiewał w duchu swej wiosce codzienną pieśń wieczorną. Czegóż więcej może pragnąć człowiek?

__ Cóż za piękne miejsce - powiedział łagodnie. - Wokół nas pagórki jak fortece - dodał. - Światu nic do nas, ani nam do świata - zakończył swoją myśl. Rozmawiał bowiem z przyjacielem o okropnościach te-go wieku demokracji, szkolnictwie świeckim, drapaczach chmur, samochodach, amerykańskiej inwazji, niewłaści-wych lekturach oraz o kompletnym upadku dobrego smaku.

- To wszystko nas nie dotyczy - powtórzył i właśnie gdy wymawiał te słowa, usłyszał odgłos kroków. Z wysił-kiem zwrócił w tamtą stronę otyłe ciało. Wyobraźcie sobie zadyszaną starą kobietę, podążającą wytrwale, choć potykającą się od czasu do czasu, ściskającą w sękatej, chudej dłoni zawiniątko, z nosem (stanowiącym większą część jej twarzy) zmarszczonym w wyrazie nie-złomnego postanowienia. Na jej czepku z powagą kiwają się maki, zaś białe od pyłu dróg buty z gumami po bokach, wy-suwające się spod jej obszarpanych spódnic w powolnym rytmie, wskazują na przemian wschód i zachód, wschód zachód. Pod pachą ściska krnąbrnego jeńca - doszczętnie zniszczoną, kiwającą się i wyślizgującą parasolkę. Cóż w tym widoku mogło zdradzić proboszczowi, że oto ta grote-skowa starucha jest, przynajmniej o ile dotyczy to jego wioski - wcieleniem brzemiennego następstwami nie-przewidzianego Losu, czarownicą, którą słabi nazywają Przeznaczeniem? Dla nas jednak, jak się domyślacie, była to tylko pani Skinner.

Zbyt obładowana, by złożyć dworski ukłon, udawała, że w ogóle nie dostrzega proboszcza i jego przyjaciela. I tak przeszła, człapiąc, o trzy jardy od nich, przed siebie w dół, w stronę wioski. Proboszcz w milczeniu śledził jej powolny przemarsz, pozwalając, by w myśli pojawił się stosowny, jędrny komentarz...

Zdarzenie wydało mu się zupełnie pozbawione znacze-nia. Stare kobiety, aere perennius, dźwigały pakunki od początku świata. Czy pojawienie się tej właśnie stanowiło jakąkolwiek różnicę?

- To wszystko nas nie dotyczy - powtórzył pro-boszcz. - Żyjemy w otoczeniu prostego, wiecznego po-rządku rzeczy. Narodzin i trudu. Zwykłego czasu siewów i zwykłego zbiorów. Omija nas wrzawa - lubował się zawsze tym, co nazywał sprawami wiecznotrwałymi. - Rzeczy się zmieniają - mawiał - ale Ludzkość... aere perennius. Tyle proboszcz, który uwielbiał cytaty z klasyków, za-wsze nieco mylnie je stosując. W dole pani Skinner, nie wytwornie lecz zdecydowanie, przeciskała się przez furtkę w płocie Wilmerdinga.

Nie wiadomo, czy pojawienie się gigantycznych purchawek wywołało u proboszcza jakieś głębsze myśli. Niewątpliwie był jednym z pierwszych ich odkrywców. Rosły luźno rozrzucone wzdłuż ścieżki od pobliskiego wzgórza do skraju wsi - ścieżki, którą przechodził codziennie podczas zdrowotnego spaceru. W sumie owych anormal-nych grzybów było, od pierwszego do ostatniego, równo trzydzieści. Proboszcz długo przyglądał się każdemu, większość szturchnął parę razy laską. Jedną purchawkę pró-bował zmierzyć rękami, ale pękła w jego iksjonowych objęciach.

Opowiedział o nich paru osobom, określając je jako „Zdumiewające!”; a przynajmniej siedmiu słuchaczom powtórzył dobrze znaną opowieść o grzybach, które rosnąc pod podłogą piwnicy uniosły kamienną płytę posadzki. Zaj-rzał do podręcznika botaniki Sowerby’ego, by stwierdzić, czy ma do czynienia z Lycoperdon coelatum czy gigan-teum - ludzion jego pokroju nie wystarczają naukowe lau-ry Gilberta White’a. Zaczął żywić nadzieję, że dotychcza-sowę giganteum niesłusznie nosi swą nazwę, przynależną raczej jego odkryciu.

Nie jest wiadomym czy zauważył, że te białe kule leżały dokładnie na drodze, którą wczoraj przemierzyła stara ko-bieta, ani - że ostatnia rosła mniej niż dwadzieścia jar-dów od bramy domku Caddlesów. Jeśli nawet zaobserwo-wał te szczegóły, nie utrwalił ich na piśmie. Jego obserwacje botaniczne należały bowiem do rodzaju, który jako niezbyt wysokiej miary, naukowcy nazywają „obser-wacją wyćwiczoną”. Polega ona na tym, że poszukuje się pewnych określonych rzeczy, a pomija wszystkie inne. I nie uczynił nic, by powiązać ten fenomen z niebywałym rozrostem niemowlęcia Caddlesów, trwającym już od kilku tygodni, a ściśle od chwili, kiedy około miesiąca temu Caddles wybrał się pewnego popołudnia z wizytą do teś-ciowej i usłyszał, jak pan Skinner (obecnie uznany za zmar-łego) przechwala się swą umiejętnością hodowania kurcząt. Pojawienie się wielkich purchawek tuż po tym, jak nagle zaczęło rosnąć niemowlę Caddlesów, zaiste powinno było otworzyć proboszczowi oczy. Ten drugi fakt bowiem - o zdecydowanie nadmiernej wadze - wpadł mu prosto w ramiona podczas chrztu...

Młodzieniec wrzeszczał ogłuszająco w chwili, gdy zim-na woda, która miała przypieczętować jego prawo do bo-żego dziedzictwa oraz prawo do imienia Albert Edward Caddles, lała się na jego czoło. Już wtedy noszenie go było ponad siły matki i Caddles-senior, potykając się, ale trium-falnie uśmiechnięty do dalszych krewnych nowo ochrzczo-nego, zataszczył je do ławek zajmowanych przez rodzinę. - Takiego dziecka jeszcze nie widziałem! - powie-dział proboszcz.

Było to pierwsze publiczne stwierdzenie, że młody Caddles, rozpoczynający swą ziemską karierę w wadze po-niżej siedmiu funtów, mimo wszystko zamierza zostać du-mą rodziców. Bardzo szybko okazało się, że chciał być nie tylko powodem do dumy, ale i do chwały. A po miesiącu chwała ta błyszczała tak jasno, że dla ludzi po pozycji spo-łecznej Caddlesów było to wręcz niestosowne. Jedenaście razy ważono młodzieńca u rzeźnika. Był to człek milkliwy i wkrótce wyczerpał swój zapas komentarzy.

Za pierwszym razem powiedział: „Ale chłop!”; za drugim:

Coś takiego!”; za trzecim: „Nooo, hmm”; za następnymi tylko głośno wycierał nos, drapał się w głowę i spoglądał na swoją tuszę z kompletnym niedowierzaniem. Wszyscy przychodzili oglądać wielkie dziecko - tak je jednogłośnie nazwano, a większość odwiedzających mówiła: „Ale kolos”, a niemal wszyscy dodawali: „Widziano to kiedy?” Pojawiła się też panna Fletcher i stwierdziła, że ona czegoś takiego „nigdy nie widziała”, co było całkowicie zgodne z prawdą. A nazajutrz po trzecim ważeniu przybyła także, tyranizująca całą wioskę, Lady Wondershoot i z bli-ska, przez szkła, zlustrowała fenomen, co wywołało jego paniczne wycie.

- Jest to niezwykle wielkie dziecko - powiedziała do jego matki głośno, pouczającym tonem. - Niech się nim Caddlesowa niezwykle starannie opiekuje. Oczywiście nie potrwa to długo, gdyż jest karmione butelką, ale musimy dla niego zrobić wszystko, co w naszej mocy. Przyślę jeszcze flaneli.

Przyszedł doktor i zmierzył dziecko taśmą, zapisując cyfry w notesie, natomiast stary Drifthassock, który miał fermę koło Up Marden, zboczył dwie mile z drogi, by po-kazać je komiwojażerowi nawozów sztucznych. Komiwoja-żer trzy razy z niedowierzaniem pytał o wiek dziecka i orzekł na koniec, że „niech go ściśnie”. Pozostawił domys-łom jak i dlaczego ma być ściśnięty; widocznie przycisnął go ciężar dziecka. Powiedział także, że powinno zostać umieszczone na wystawie. Przez cały dzień, poza godzina-mi szkolnymi, przychodziły dzieci, prosząc: „Pani Caddles, czy można popatrzeć na pani synka, bardzo prosimy, pa-ni”, aż wreszcie pani Caddles musiała z tym skończyć. Na drugim zaś planie każdej takiej sceny podziwu pojawiała się pani Skinner. Stała i obejmując szpiczaste łokcie kościsty-mi dłońmi uśmiechała się niewymownie tajemniczo, ciągle uśmiechała się pod nosem i w jego okolicy. - Nawet ta stara, okropna babka wyglądała przy Tym całkiem przyjemnie - powiedziała lady Wondershoot. - Choć żałuję, że wróciła do naszej wsi.

Oczywiście, jak w każdym przypadku dziecka wyrobni-ków wiejskich, było na miejscu udzielenie pewnej jałmuż-ny. Ale dziecię Caddlesów wkrótce dało znać potężnym wrzaskiem, że jego butelka napełniona jest całkowicie nie-zadowalającą ilością pokarmu.

Niemowlę miało prawo stać się sensacją tygodnia, wszyscy jednak szybkością jego wzrastania dziwili się ogrom-nie dwa i więcej razy dłużej. Po czym, jak sami się do-myślacie, nie tylko nie zeszło ze sceny, by zrobić miejsce innym sensacjom, ale rosło dalej jeszcze szybciej! Lady Wondershoot z najwyższym zdumieniem wysłu-chała słów swej gospodyni, pani Greenfield. - Znów ten Caddles na dole. Nie ma czym karmić dziecka! Moja Greenfield, to się robi nie do wytrzymania. To stworzenie żre jak hipopotam! Jestem pewna, że to kłamstwo.

- A ja jestem pewna, że nie śmieliby pani oszukiwać, milady - powiedziała pani Greenfield.

- O tych ludziach tak trudno coś wiedzieć na pewno - westchnęła lady Wondershoot. - Życzę sobie, moja dobra Greenfield, abyś dziś po południu poszła do nich sama i przyjrzała się, dopilnowała, jak mu dają butel-kę. Nie wyobrażam sobie, by nawet takie wielkie dziecko potrzebowało więcej niż sześć półkwaterek mleka dzien-nie.

- Nie powinien dostawać więcej, milady - powie-działa pani Greenfield.

Ręka lady Wondershoot zadrżała pod wpływem uczu-cia właściwego członkiniom Zjednoczonych Towarzystw Dobroczynnych, owej wściekłej podejrzliwości, rodzącej się natychmiast w każdym prawdziwym arystokracie na myśl, że może mimo wszystko ludzie podłego stanu są... tak podli, jak przedstawiciele wyższych klas, oraz - i tu cały kamień obrazy! - nawet potrafią ich zakasować. Ale pani Greenfield nie zauważyła żadnych dowodów malwersacji, więc wydane zostało polecenie, by zwiększyć dzienne dostawy do pokoju dziecięcego Caddlesów. Led-wie jednak przybyła pierwsza z nich, gdy Caddles znów odwiedził dwór, przepraszając uniżenie. - Opiekujem się nim jak trza, pani Greenfield, daję słowo, pani. Ale un je po porządku rozpycha! I tak łostro, pani, że jeden guzik szybę w oknie rozbił, pani, a jeden nabił mnie łokropnego siniaka, pani.

Lady Wondershoot, gdy usłyszała, że na tym zadziwia-jącym dziecku wprost rozlatują się jej śliczne dobroczynne ubranka zdecydowała, że sama musi pomówić z Caddle-sem. Stawił się przed jej obliczem z włosami spiesznie zmoczonymi i przygładzonymi dłonią, bez tchu, kurczowo trzymając się swego kapelusza, jakby to było koło ratunko-we, potykając się z przerażenia o skraj dywanu. Lady Wondershoot uwielbiała znęcać się nad Caddle-sem. Caddles był dla niej wzorcowym przedstawicielem gminu - nieuczciwym, wiernym, nikczemnym, pracowi-tym i niewyobrażalnie wręcz nieodpowiedzialnym. Powie-działa mu, że uważa to, co się dzieje z jego dzieckiem, za bardzo poważną sprawę.

- To ten jego apetyt, dopraszam się łaski jaśnie pani dziedziczki - powiedział Caddles piskliwie. - Powstrzy-mać go, jaśnie pani dziedziczko, nie idzie - dorzucił. - Un tak leży i un kopie, jak kuń, jaśnie pani dziedziczko i un krzyczy, że strach. Serca nie mamy jaśnie pani dzie-dziczko. Jakbyśmy mu wstrzymali, sumsiady będą krzycza-ły...

Lady Wondershoot zasięgnęła opinii lekarza parafialne-go—Chcę wiedzieć - spytała - czy jest słuszne, by to dziecko otrzymywało tak ogromne ilości mleka? - Właściwą rację żywnościową dla dziecka w tym wieku są dwie półkwaterki mleka dziennie, a nawet mniej. Nie sądzę, by ciążył na pani jakikolwiek obowiązek zapew-niania większej ilości. Jeśli pani tak robi, to tylko z własnej szczodrobliwości. Oczywiście należałoby przez parę dni popróbować dawania mu przepisowej ilości. Lecz to dziec-ko, muszę przyznać, z jakichś przyczyn zdaje się być fizjo-logicznie odmienne. Być może stanowi to3 co określa-my mianem anomalii i stanowi przypadek Ogólnej Hiper-trofii.

- To nie jest uczciwe wobec innych dzieci w parafii - powiedziała lady Wondershoot. - Jestem pewna, że jeśli tak będzie nadal, nastąpią skargi. - Nie sądzę, by można oczekiwać od kogokolwiek, aby dawał więcej, ponad ustalony przydział. Powinniśmy nalegać aby się tym zadowalał. Jeśli to nie poskutkuje, wy-słać go do szpitala.

- Przypuszczam - rzekła lady Wondershoot po na-myśle - że prócz jego wzrostu i apetytu, nie znalazł pan w nim nic nienormalnego... nic potwornego? - Nie. Nie znalazłem. Lecz bez wątpienia, jeśli utrzyma się to tempo wzrostu, wywoła u niego poważne ułomności moralne i intelektualne. Można to przewidzieć na podstawie prawa Maxa Nordaua, niezwykle hojnie ob-darzonego przez naturę i uhonorowanego filozofa, lady Wondershoot. Zauważył mianowicie, że nienormalne jest nienormalne. Jest to odkrycie najwyższej wagi, godne za-pamiętania. Okazało się niezwykle pomocne w mojej prak-tyce. Gdy tylko spotykam się z czymś nienormalnym, na-tychmiast mówię: „To jest nienormalne.” Zniżył głos, jego oczy stały się natchnione, a zachowanie prawie poufałe. Uniósł rękę sztywno do góry.

- I leczę je w tym duchu - powiedział.

- Ajajaj! - zwrócił się proboszcz do swej zastawy śniada-niowej nazajutrz po przybyciu pani Skinner. - Ajajaj! A to znowu co takiego? - i skierował okulary na gazetę z wyrazem całkowitej nagany.

- Olbrzymie osy! Ku czemu zmierza świat?... Pewno to wymyślili amerykańscy żurnaliści! Do licha z tymi no-winkami! Olbrzymi agrest zupełnie mi wystarczy. - Bzdury! - zakończył proboszcz i jednym łykiem wypił kawę, nie odrywając wzroku od gazety i cmokając z niedowierzaniem.

- Koszałki-opałki! - dodał, całkiem odrzucając wia-rygodność informacji.

Lecz nazajutrz przyszło ich więcej, a wraz z nimi zro-zumienie. Nie od razu, oczywiście. Gdy wyszedł tego dnia na codzienny spacer dla zdrowia, ciągle jeszcze chichotał na wspomnienie bzdur, które chciała mu wmówić gazeta. Osy zabiły psa - duby smalone! Przypadkiem przecho-dząc koło miejsca gdzie rosły wielkie purchawki zauważył, że rośnie tutaj również bardzo bujna trawa; ale nie do-strzegł związku między tym faktem a śmieszną wiadomością z gazety.

- Na pewno coś byśmy o tym wiedzieli - powiedział.

- Whitstable jest bliżej niż dwadzieścia mil stąd. Na końcu ścieżki spotkał kolejną purchawkę, z drugiego już pokolenia, wystającą jak jajo ptaka roka z rozrośniętej nad wszelką miarę trawy.

I nagle olśniło go.

Tego ranka nie dokończył zwykłej trasy, skręcił przy następnej furtce i poszedł prosto do domku Caddlesów. - Gdzie leży dziecko? - zapytał. Ujrzał i tylko krzyk-nął: - Mój Boże!

Zdumiony zawrócił do wsi i natknął się na doktora, śpieszącego do Caddlesów. Chwycił go za ramię. - Co to wszystko znaczy? - rzucił. - Czytał pan gazety z ostatnich dni?

Doktor potwierdził.

- Cóż więc się dzieje z tym dzieckiem? Co się dzieje ze wszystkim: osami, purchawkami, co? Dlaczego rosną ta-kie wielkie? To zupełnie niespodziewane. Gdyby to była amerykańska now...

- Trochę trudno określić, co to właściwie jest - po-wiedział doktor. - O ile mogłem zorientować się w symptomach...

- Tak?

- Jest to Hypertrofia. Ogólna Hypertrofia.

- Hypertrofia?

- Tak. Ogólna. Obejmująca całość struktur cieles-nych. Cały organizm. Między nami mówiąc, jestem w głębi duszy przekonany, że tak właśnie jest... Ale trzeba być bardzo ostrożnym w głoszeniu takiej opinii. - Ach - powiedział proboszcz z uczuciem ulgi, że doktor dorasta do sytuacji. - Ale jak to się dzieje, że wybu-cha ona, ogarniając całe miejscowości?

- Tu znów - powiedział doktor - trzeba być ostroż-nym w sądach.

- Urshot. Tutaj. Przecież to się wyraźnie rozsze-rza.

- Tak - powiedział doktor. Tak też uważam. W znacz-nym stopniu przypomina wybuch epidemii. Prawdopo-dobnie Hipertrofia Epidemiczna byłaby właściwym okreś-leniem.

- Epidemiczna! - wykrzyknął proboszcz. - Nie chce pan chyba powiedzieć, że to jest zaraźliwe! Doktor uśmiechnął się uprzejmie i zatarł ręce.

- Tego bym nie powiedział - odrzekł.

- Ależ...! - wykrzyknął proboszcz, wytrzeszczając oczy. - A jeśli to się udziela, to... to my się zara-zimy!

Zrobił krok w stronę wsi, zatrzymał się i odwrócił. - Właśnie stamtąd wracam! - zawołał. - Czy nie powinienem...? Natychmiast wracam do domu, biorę ką-piel i każę okadzić swoją odzież.

Przez chwilę doktor spoglądał na jego oddalające się plecy, po czym zawrócił ku swemu domowi. Lecz po drodze przyszło mu na myśl, że we wsi od miesiąca istnieje przypadek tej choroby i nikt się nie zara-ził, po krótkim więc wahaniu zdecydował, że postąpi tak dzielnie, jak na lekarza przystało, i po męsku stawi czoła niebezpieczeństwu.

Ten tok myślenia zaiste okazał się właściwym. Ze wszystkiego bowiem, co mogło się wydarzyć, najmniej zagra-żało mu właśnie rośniecie. Mógłby jeść - a proboszcz ra-zem z nim - Herakleophorbię na tony, jako że proces wzrostu zakończył się u nich już dawno. Słowem, problem nie dotyczył obu panów w ogóle.

Było to w dzień czy dwa po tej rozmowie - a także w dzień czy dwa po spaleniu Fermy Eksperymentalnej - gdy Winkles przyszedł do Redwooda i pokazał mu obraź-liwy list. Był to anonim, zaś autor tej opowieści musi strzec sekretów jej bohaterów.

Sobie przypisujecie zasługę za coś, co jest zjawiskiem cał-kowicie naturalnym - pisał anonimowy autor - i staracie zrobić sobie reklamę listem do Timesa. Wy i wasz Bomba-Po-karm! Przyjmijcie do wiadomości, że ten wasz pokarm o ab-surdalnej nazwie jest tylko przypadkowo powiązany z wiel-kimi osami i szczurami. Mamy, oczywiście, do czynienia z Hipertrofią, Zaraźliwą Hipertrofią, ale macie z nią tyleż wspólnego, co z kierowaniem systemem słonecznym. Ta sprawa jest stara jak świat. Hipertrofia występowała w rodzinie biblijnego Anaka. Zupełnie poza waszym zasięgiem, w Chea-sing Eyebright, znajduje się w tej chwili niemowlę... etc. - Chwiejny charakter pisma. Starszego pana, jak wi-dać - powiedział Redwood. - Ale to dziwne, że niemowlę...

Przeczytał jeszcze parę linijek i doznał olśnienia. - Na Jowisza! - zawołał. - To nasza zaginiona pani Skinner!

Następnego popołudnia pojawił się u niej jak grom z jasnego nieba.

Zajęta była rwaniem cebuli w małym ogródku przed domkiem córki, gdy ujrzała go wchodzącego przez ogro-dową bramę. Stała przez chwilę „zdębiała”, jak mawiają wieśniacy, po czym założyła ręce na piersi i trzymając pod pachą pęczek cebuli jako broń defensywną, czekała aż się zbliży. Parę razy bez słowa otworzyła i zamknęła usta, jak-by coś żuła swym jedynym zębem i nagle, błyskawicznie, złożyła głęboki ukłon.

- Byłem pewien, że panią tu znajdę - powiedział Redwood.

- Przypuszczałam, że tak będzie, sir - odpowiedziała bez cienia radości.

- Gdzie jest Skinner?

- Wcale do mnie nie napisał, sir, ani razu, ani mi się nie pokazał na oczy od chwili, gdy tu jestem, sir. - I nie wie pani, co się z nim stało?

- Jak nie napisał, to nie wiem, sir - i posunęła się nieznacznie o krok w lewo, ze słabą nadzieją, że odetnie Redwoodowi drogę do drzwi stodoły.

- Nikt nie wie, co się z nim stało - mruknął Redwood.

- Myślę, co może on wie - powiedziała pani Skinner.

- Ale o tym nie mówi.

- Zawsze bardzo doskonale sam sobie dawał radę, a swoich drogich bliskich zostawiał w kłopotach, znaczy Skinner. Sprytny, jak nikt - powiedziała pani Skinner. - Gdzie jest dziecko? - zapytał nagle Redwood.

Udała, że nie rozumie.

- To dziecko, o którym słyszałem. To dziecko, które-mu pani daje nasze lekarstwo. To dziecko ważące dwa-dzieścia osiem funtów.

Pani Skinner zamachała rękami, wypuszczając cebulę. - Jakże, jakże, sir - zapewniała. - Ja nic nie wiem, sir. Co pan mówi? Moja córka, sir, pani Caddles, ma dzie-ciaka, sir - nagle znowu ukłoniła się głęboko, po czym zwróciła nos na bok, starając się przybrać niewinny wygląd.

- Lepiej niech mi pani pokaże to dziecko, pani Skin-ner - powiedział Redwood.

Pani Skinner, prowadząc go do stodoły, zaczęła się po trosze przyznawać.

- To może chyba na pewno była odrobinka, w ma-lutkiej puszeczce tego dobrego, com ją dała jego ojcu, co by ją wziął ze sobą z fermy, albo może maleńko co przypad-kiem przyniosłam, co by powiedzieć, tu ze sobą. Jakiem się pakowała nagle i w ogóle...

- Hm! - cmoknął Redwood, rzuciwszy okiem na niemowlę. - Hohoho!

Pani Caddles powiedział, że jest to naprawdę bardzo piękne dziecko, które rozwinie się doskonale - po czym przestał zwracać na nią uwagę. Wkrótce opuściła stodołę - doszedłszy do wniosku, że nie jest potrzebna. - Jakeście raz z nim zaczęli, musicie kontynuować. Pani o tym wie, pani Skinner - powiedział. I dodał os-trym tonem: - Tylko proszę tym razem tego nie rozsypać.

- Rozsypać, sir?

- Och, wie Skinnerowa, o czym mówię.

Paru konwulsyjnymi gestami potwierdziła, że rozumie. - Nie powiedzieliście tu o tym nikomu? Rodzicom, dziedzicowi, czy komuś we dworze, doktorowi, komukol-wiek?

Pani Skinner zaprzeczyła ruchem głowy.

- Nie radziłbym - powiedział Redwood... Podszedł do drzwi stodoły i rozejrzał się wkoło. Na wprost drzwi znajdowała się główna droga, przesłonięta bramą; na jednym skraju placu stał domek Caddlesów, na drugim nie używana chlewnia. Za gościńcem ciągnął się wysoki mur z czerwonej cegły z tłuczonym szkłem na szczycie, porośnięty bluszczem, pnącymi lakami i wąkrotką. Za rogiem muru, wśród zielonych i pożółkłych gałązek, wznosiła się jasno oświetlona słońcem tablica, odbijająca kolor pierwszych opadających liści, która głosiła, że „Wstęp do lasu wzbroniony pod karą”. W żywopłocie ciem-nym piętnem rysowała się dziura, przesłonięta kolczastym drutem.

- Hmmm - mruknął Redwood, po czym dodał za-myślonym tonem: - Hohoho.

Rozległ się tętent kopyt, skrzyp kół, a wkrótce po tym pojawił się zaprzęg siwoszy powozu lady Wondershoot. Gdy się zbliżył, uwagę Redwooda zwróciły twarze stangre-ta i lokaja. Stangret był doskonałym okazem gatunku, tę-gim i pyzatym, powoził z namaszczoną godnością. Inni mogli wątpić w swe powołanie i pozycję w świecie, on jed-nak swoich był pewien - woził milady. Lokaj siedział koło niego na koźle z założonymi na piersiach rękami i wyrazem niezłomnej pewności siebie. Później ukazała się sama jaśnie pani, w pogardliwie nieeleganckim kapeluszu i palcie, pa-trząca przez szkła. Obok niej siedziały dwie młode panienki, wyglądając z wyciągniętymi szyjami.

Idący drugą stroną gościńca proboszcz zerwał kapelusz ze swej głowy godnej biblijnego proroka... Długo po przejeździe powozu Redwood stał w drzwiach stodoły, z rękami założonymi z tyłu. Błądził wzro-kiem po szaro-zielonych pagórkach, pokrytym obłoczkami niebie i znowu po wysadzanym szkłem murze. Cofnął się w głąb chłodnego cienia stodoły - w smugach i barwnych plamach rembrandtowskiego światła raz jeszcze przyjrzał się ogromnemu dziecku, niedbale okrytemu kawałkiem fla-neli, które siedziało na wielkiej kupie siana i bawiło się pal-cami u nóg.

- Zaczynam rozumieć, cośmy narobili - powiedział. Pogrążył się w myślach, w których młody Caddles, jego własne dziecko i trójka Cossarów zaczęli zlewać się w jed-no.

Parsknął śmiechem. - Boże mój! - mruknął do włas-nych myśli. Wstał i zwrócił się do pani Skinner. - W każdym razie nie wolno go męczyć przerywa-niem Pokarmu. Temu przynajmniej możemy zaradzić. Co sześć miesięcy przyślę wam puszkę. To mu powinno wystarczyć.

Pani Skinner wybełkotała coś w rodzaju:

- Jak pan sobie życzy, sir - oraz: - Chyba zapako-wałam przez pomyłkę... Myślałam, że odrobina mu nie zaszkodzi. - Po czym drżącymi gestami starała się dać do zrozumienia, że wie, co ma robić.

Tak więc dziecko rosło nadal.

- Prawdę mówiąc - powiedziała lady Wondershoot

- on zjadł już wszystkie cielęta we wsi. Jeśli ten Caddles jeszcze raz ośmieli się na coś podobnego... Nawet tak odcięta od świata miejscowość jak Cheasing Eyebright nie mogła długo zadowolić się teorią Hipertrofii - obojętnie - zakaźnej czy nie, biorąc pod uwagę coraz większy rozgłos, jaki zdobywał Pokarm. Wkrótce pani Skinner została zmuszona do udzielania przykrych wyjaś-nień (co spowodowało, że pod koniec odpowiadała tylko mamlaniem swego jedynego zęba), poddana gruntownej, dojmującej i obnażającej podejrzaną indagacji. Na koniec została zmuszona do zasłonięcia się przed potokiem potę-pień godnością niepocieszonej wdowy. Zwróciła oczy - które udało jej się zapełnić łzami - na zagniewaną panią z pałacu i otarła ręce z mydlin.

- Pani zapomina, milady, jaki krzyż niosę.

Po tej ostrzegawczej uwadze dodała z nutą wyzwania:

- Ja o nim myślę, milady, dniami i nocami.

Zacisnęła wargi, a jej głos stał się płaczliwie drżący:

- Zjedli go, milady.

A utwierdziwszy swą pozycję na tym gruncie, powtórzy-ła twierdzenie odrzucone przez jaśnie oświeconą:

- Żebym to ja mogła wiedzieć, co ja daję dziecku, mi-lady, ale kto by to wiedział...

Milady zwróciła myśli w bardziej obiecujących kierun-kach, co nie przeszkodziło jej nadal straszliwie rugać Cadd-lesów. W i tak burzliwe życie Bensingtona i Redwooda wkrótce wtargnęli wysłannicy z dyplomatycznymi pogróż-kami. Przedstawili się jako członkowie Rady Parafialnej, obojętnie przekazujący z wiernością fonografu uprzednio podyktowany tekst:

Czynimy pana odpowiedzialnym za szkody wyrządzone naszej parafii, sir. Czynimy pana odpowiedzialnym! Firma adwokacka o nazwie długiej jak wąż: „Banghurst, Brown, Flapp, Codlin, Brown, Tedder i Snoxton”, obja-wiająca się niezmiennie w postaci niewielkiego, ryżego i chytrego dżentelmena ze szpiczastym nosem także ro-biła niejasne aluzje na temat wyrządzonych szkód. Wresz-cie pojawiła się elegancka osobistość, pełnomocnik jaśnie oświeconej, który pewnego dnia zwalił się na Redwooda z pytaniem:

- I cóż, sir, co pan proponuje ze swej strony? Na co Redwood odpowiedział, że proponuje wstrzymać dostawy Pokarmu dla dziecka, jeśli jemu lub Bensingtono-wi nadal będzie się zawracać głowę tą sprawą. - Dawałem mu dotychczas za darmo - powiedział - a dziecko, jeśli nie będzie dostawać preparatu zanim zdąży umrzeć, samym rykiem obróci waszą wieś w ruinę. Jest pod waszą opieką i to wy macie się nim zajmować. Zdaje pan sobie chyba sprawę, że lady Wondershoot nie może bez przerwy odgrywać roli pani dobrodziejki oraz ziemskiej opatrzności, nie biorąc za to odpowiedzialności. - Zło zostało dokonane - zdecydowała lady Won-dershoot, gdy przekazano jej (oczywiście w ocenzurowanej wersji) wypowiedź Redwooda.

- Zło zostało dokonane - powtórzył jak echo proboszcz.

Choć w rzeczywistości był to zaledwie początek.

Rozdział II

GIGANTYCZNY BERBEĆ

1

Ugromne dziecko jest brzydkie, upierał się pro-boszcz: „Zawsze będzie brzydkie; jak wszystko, co nadmierne.”

Poglądy proboszcza pozbawiły go zdolności sprawiedli-wego osądu. Nawet w tym wiejskim zakątku zrobiono dziecku mnóstwo amatorskich zdjęć, które są jawnym dowo-dem przeciw opinii proboszcza, dokumentując, że młody potwór był ładny od początku, z lokiem gęstych włosów opadających na czoło i nieustanną gotowością do śmiechu. Drobnej budowy Caddles, zwykle na zdjęciach stoi uśmiechnięty za dzieckiem, w perspektywie jeszcze bardziej podkreślającej jego relatywnie niższy wzrost. Po ukończeniu drugiego roku życia uroda dziecka stała się subtelniejsza i nie tak sporna. Zaczął rosnąć w tempie, jaki jego nieszczęsny dziadek niewątpliwie określiłby sło-wem: bujny. Zbladł rumieniec na jego policzkach i chło-piec coraz bardziej robił wrażenie równocześnie ogromne-go, ale w jakiś sposób drobnego. Był bardzo delikatny. W jego twarzy i spojrzeniu pojawiło się coś subtelnego, stała się - jak to się mówi - „interesująca”. Jego włosy, po pierwszym obcięciu, zaczęły się splątywać i zbijać. - Zaczynają się ujawniać oznaki degeneracji - orzekł 100 wioskowy doktor, zauważywszy te objawy. Jest jednak kwestią otwartą, w jakim stopniu miał rację, w jakim zaś zdrowie dziecka pogorszyło się dlatego, że mieszkało stale w bielonej wapnem stodole, uzależnione całkowicie od ograniczonego poczucia sprawiedliwości wobec innych dzieci miłosierdzia lady Wondershoot.

Na fotografiach pokazujących go w wieku od trzech do sześciu lat widać, jak z wolna staje się okrągłookim, lniano-włosym chłopcem z zadartym nosem i przyjacielskim spojrzeniem, z ustami zawsze gotowymi do uśmiechu, tak nieustannie widocznym na wcześniejszych zdjęciach. Bosy w lecie, ma na sobie luźną koszulę z materiału na wsypy powiązanego sznurkami, na głowie w roli kapelusza sło-miany koszyk, jakiego robotnicy zwykli używać do nosze-nia narzędzi. Na jednym ze zdjęć jest szeroko uśmiechnięty i trzyma w dłoni nadgryziony melon.

Zdjęcia z okresu zimowego są mniej liczne i niezadowa-lające. Dziecko nosi na nich ogromne drewniane saboty - niewątpliwie bukowe, oraz (co można odczytać z fragmen-tów na odwrocie, podpisanych „John Stickelle Iping”) worki zamiast skarpetek-. Jego spodnie i kurtka niewątpli-wie wycięte są z resztek starego dywanu w wesołych kolo-rach. Pod nimi owinięty jest zwojami flaneli, której pięcio-czy sześciojardowy kawałek oplata też jego szyję w charakterze szalika. Spogląda, czasem wesoło, czasem ze smutkiem, w obiektyw. Nawet już w wieku zaledwie pięciu lat, można było dostrzec zadumany wyraz zmrużonych piwnych oczu, tak charakterystyczny dla jego twarzy. Proboszcz twierdził zawsze, że dziecko jest dla wioski czymś okropnie dokuczliwym. Miało, acz umiarkowaną, skłonność do zabawy, wiele ciekawości i towarzyskości, a w dodatku - co z przykrością przyznaję - nieustający ape-tyt. Pomimo tego, co pani Greenfield nazywała „nadmier-nie szczodrobliwym” przydziałem od lady Wondershoot, ujawniał nadal coś, co doktor określił natychmiast jako ape-tyt zbrodniczy. Najgorsze doświadczenia lady w stosun-kach z niższymi klasami znalazły tu ponowne potwierdze-nie - mimo przydziału żywności niezmiernie przekraczają-cego ilość uznaną za maksymalną dla potrzeb dorosłego człowieka, stworzenie to było przyłapywane na kradzie-żach. A to, co ukradło, zjadało z pozbawioną wszelkiej ele-gancji żarłocznością. Jego długie ręce sięgały ponad murem ogrodu; nawet na chleb w wózku piekarza młody Caddles patrzył pożądliwie. Ze składu na strychu domu Mariowa znikały sery, a żadne świńskie koryto nie było przed nim bezpieczne. Farmerzy na swych zagonach z brukwią znaj-dowali ogromne ślady jego stóp i dowody jego dojmującego głodu - tu i ówdzie powyrywane rośliny oraz jamy po nich zatarte starannie z dziecięcą chytrością. Chrupał bru-kiew jak inni chrupaliby rzodkiewkę. Stawał, gdy nikt nie patrzył, pod drzewami i objadał je z jabłek jak inne dzieci objadają krzaki jeżynowe. Niemniej, dla spokoju Cheasing Eyebright nazbyt skromne do jego potrzeb dostawy żyw-ności miały jeden zasadniczy plus - przez wiele lat zjadał każde otrzymane ziarenko Pokarmu Bogów... choć niewąt-pliwie dziecko było kłopotliwe i niewygodne dla otoczenia. - Ciągle się włóczy wokoło - mawiał proboszcz. Nie mogło chodzić do szkoły, nie mogło chodzić do kościoła (z powodu jego, oczywiście ograniczonej, pojem-ności). Podjęto wszakże próby realizacji „najgłupszego i najszkodliwszego prawa” - cytuję tu proboszcza - czyli Ustawy o Powszechnym Nauczaniu Podstawowym z 1870 r., polecając mu siedzieć na zewnątrz pod oknem podczas lekcji. Ale jego obecność w tym miejscu działała destruk-cyjnie na dyscyplinę innych dzieci. Zawsze wstawały z miejsca, by na niego popatrzeć, a za każdym razem gdy coś powiedział, wszystkie wybuchały śmiechem. Miał taki dziw-ny głos! Dano więc spokój ze szkołą.

Nie domagano się też zbyt uporczywie, by uczęszczał do kościoła, gdyż jego ogromny wzrost niewiele przyczyniał się do wyrażania uczuć religijnych. A przecież było to łat-wiejsze niż zdobycie wykształcenia szkolnego. Istnieją wszakże podstawy, by przypuszczać, że w tym ogromnym cie-le kiełkowały uczucia religijne. Przyciągała go również muzyka. W niedzielne poranki często widywano chłopca na przykościelnym cmentarzu, ostrożnie stawiającego kroki między grobami, a gdy wierni weszli już do środka, siedzą-cego przez całe nabożeństwo przy wejściu, i nasłuchującego tak, jak pszczelarz nasłuchuje brzęku w ulu. Wykazywał też w pewnym sensie brak taktu; modlący się albo słyszeli, dobiegające zewsząd, jego niespokojne kroki, albo przez witraże dostrzegali niewyraźnie jego twarz, wówczas gdy zaglądał do środka z wyrazem cieka-wości pomieszanej z zazdrością. Niekiedy też, zaskoczony śpiewem zwykłego hymnu kościelnego, próbował dołączyć się do unisona, wydając ponure wycia. Na co mały Sloppet, który był organistą i kościelnym, i woźnym, i zakrystianem w niedziele, obok pełnienia funkcji listonosza czy kominia-rza w pozostałe dni tygodnia, dzielnie wypadał na dwór i odpędzał go, posmutniałego, precz. Sloppet - miło mi to stwierdzić - zdawał sobie sprawę ze swego postępowania, przynajmniej w chwilach zastanowienia.

- To jest tak, jakbym, idąc na spacer odpędzał psa do domu - powiedział mi, gdyśmy o tym rozmawiali. Zapewniono jednak młodemu Caddlesowi, aczkolwiek wyrywkowe, wychowanie intelektualne i moralne. Od sa-mego początku połączonymi wysiłkami proboszcza, matki i wszystkich dokoła wyjaśniono mu, że nie wolno mu uży-wać swojej ogromnej siły. Było to nieszczęście, z którym musiał się pogodzić. Musiał słuchać uwag, wypełniać pole-cenia, uważać, by nic ani nikogo nie uszkodzić. W szcze-gólności nie wolno mu było na nic nastąpić, niczego potrą-cić ani podskakiwać. Szlachetnie urodzonych miał pozdra-wiać z szacunkiem i okazywać wdzięczność za żywność i odzież, które otrzymywał z ich majątków. Wszystkich tych nauk słuchał pokornie, będąc z natury i przyzwyczajenia istotą maluczką, jedynie zaś z powodu Pokarmu i przypad-ku - Olbrzymem.

Od najwcześniejszego dzieciństwa największą grozę wzbudzała w nim lady Wondershoot. Doszła do wniosku, że najlepiej z nim rozmawiać w stroju do konnej jazdy i z pejczem w ręku, którym mu wymachiwała przed nosem, odzywając się zawsze pogardliwie i ostrym tonem. Od cza-su do czasu w podobny sposób zabawiał się proboszcz - malutki, podstarzały i cierpiący na zadyszkę Dawid, obrzu-cający dziecinnego Goliata gradem wymówek, upomnień i bezwzględnych rozkazów. Potwór był obecnie tak wielki, że wszyscy zapomnieli, iż jest to w końcu siedmioletnie dziecko, pragnące po dziecinnemu zainteresowania, zabawy i doznawania nowych wrażeń, po dziecinnemu żądne mi-łości, pieszczot i uwagi, z całym właściwym jego wiekowi uzależnieniem od innych i głębokim przeżywaniem przy-gnębienia i cierpień.

Proboszcz, przechadzając się po wsi w jasne poranki, spotykał niezdarne, osiemnastostopowe monstrum (tak mu niemiłe i niebywałe, jakby było jakąś nową herezją) jak stą-pało nierównym krokiem przed siebie z wyciągniętą szyją, zawsze w poszukiwaniu zaspokojenia dwóch podstawowych potrzeb wieku dziecięcego - czegoś do zjedzenia i czegoś do zabawy.

W oczach stworzenia nagle pojawiał się wyraz zalęknio-nego szacunku i dokonywało ono próby ukłonu. W pewnym ograniczonym stopniu proboszcz posiadał wyobraźnię - a w każdym razie jej resztki. W odniesieniu do młodego Caddlesa tworzyła ona wizję obrażeń cieles-nych spowodowanych przez siły kryjące się w jego potęż-nych mięśniach. A gdyby tak nastąpił nagły atak szaleń-stwa...! A gdyby po prostu zaniechał należnego sza-cunku...! Niemniej, prawdziwie odważnym jest nie ten człowiek, który nie odczuwa strachu, lecz ten, który go przezwycięża. Zawsze jednak proboszcz potrafił okiełznać swą imaginację, i zwracał się do młodego Caddlesa moc-nym, jasnym głosem, jakim wygłaszał kazania. - Byłeś grzeczny, Albercie Edwardzie?

Zaś młody Olbrzym, tuląc się do ściany i mocno czerwieniąc, odpowiadał: - Tak, prósz paa, starałem się. - Pamiętaj robić tak zawsze - mawiał proboszcz i przechodził obok z ledwie dostrzegalnie przyśpieszonym oddechem. Z szacunku dla własnej odwagi uczynił regułą, że bez względu na obawy, nigdy nie będzie się odwracał, by spojrzeć na właśnie wyminięte niebezpieczeństwo. Od czasu do czasu proboszcza nachodziła chęć udziela-nia młodemu Caddlesowi prywatnych lekcji wychowania. Nigdy nie uczył potwora czytać - to było zupełnie zbęd-ne, natomiast nauczył go ważniejszych punktów anglikań-skiego katechizmu - na przykład jego obowiązków wobec bliźnich, oraz istnienia Bóstwa, które ukarałoby Caddlesa ze skrajną mściwością za najmniejsze próbę nieposłuszeń-stwa wobec proboszcza oraz lady Wondershoot. Lekcje odbywały się na podwórzu plebanii, a przechodnie słyszeli potężny, nieznośny, dziecięcy głos, recytujący podstawowe nauki Kościoła Państwowego.

- Bedem czcić i słuchać Króla i wsielkiej władzy ja-kom ustanowił. Bedem siem podporzontkował moim prze-łożonym, nałuczycielom, duśpasterzom i panom. Bedem się odnosieł z uniżeniem i siacunkiem do wsistkich wyziej ode mnie stojących...

Wkrótce okazało się, że widok rosnącego Olbrzyma tak samo przeraża konie, jak widok wielbłąda, wobec tego po-lecono mu trzymać się z dala od drogi, nie tylko w pobliżu parku (gdzie jego głupkowaty uśmiech niebywale irytował jaśnie panią), ale w ogóle. Nigdy w pełni nie podporząd-kował się temu zarządzeniu, ponieważ droga była dla niego niezmiernie interesująca. Okazało się więc, że i z tej przy-jemności może korzystać tylko ukradkiem. Ostatecznie pozwalano mu się poruszać niemal wyłącznie po terenie starego pastwiska na Kredowych Wzgórzach. Nie wiem, co by robił, gdyby Kredowe Wzgórza nie istniały- Po ich rozległych przestrzeniach mógł wędrować milami. I wędrował. Zanim mu i tego zakazano zrywał z drzew gałęzie i robił z nich kolosalne bukiety, łapał owce i ustawiał je w równych szeregach, z których natychmiast się rozłaziły (co zawsze w równym stopniu wywoływało u nie-go wybuchy śmiechu) i bawił się wykopywaniem w mura-wie ogromnych dziur...

Wędrował więc po Kredowych Wzgórzach aż po pa-górek koło Wreckstone, ale nie dalej, ponieważ tam już za-czynały się pola uprawne. Mieszkańcy zaś, z powodu jego rajdów na uprawy roślin okopowych, a ponadto pod wpły-wem bojażliwej wrogości, jaką często wywoływała jego wielka zaniedbana postać, wypadali w towarzystwie ujada-jących psów, by go przepędzić. Grozili i strzelali w jego stronę z batów. Słyszałem, że czasem nawet strzelali z du-beltówek. Idąc w drugą stronę dochodził do okolicy, z któ-rej widać było Hickleybrow. Zaś ze szczytu Thursley Han-ger mógł w oddali dostrzec kolej Londyn-Chatham-Dover, ale orne pola i osada, której wolał się wystrzegać, nie poz-woliły mu podejść bliżej.

Po pewnym czasie pojawiły się też tablice - wielkie tablice z czerwonymi napisami, które zagradzały mu drogę. Nie umiał przeczytać, wkrótce jednak zrozumiał, że napisy brzmiały „Wstęp wzbroniony”. W owych dniach pasaże-rowie kolei widywali go często, siedzącego z podbródkiem opartym na kolanach, gdzieś blisko szczytu pagórka, opodal kamieniołomu kredowego Thursley, gdzie później został posłany do pracy. Pociąg wywoływał w nim niejasne przy-jacielskie uczucia i czasem machał do niego olbrzymią ręką, czasem sam wydawał niezrozumiałe, proste okrzyki. - Wielki - wrzeszczał któryś z wyglądających przez okno pasażerów. To jedno z tych Bomba-Dzieci. Mówią, panie, że całkiem nie umieją nic robić koło siebie. Faktycznie niewiele mądrzejsi od idiotów, i są wielkim ciężarem dla okolicy.

- Z bardzo biednych rodziców, słyszałem.

- Żyje z miłosierdzia miejscowej szlachty. Wszyscy przez chwilę rozumnie przyglądali się skulo-nej, dalekiej postaci potwora.

- No i dobrze, że z tym skończono - zauważył ktoś na-strojony refleksyjnie. - Fajnie by było mieć na utrzymaniu parę tysięcy takich podatników, cooo?

Zwykle znajdował się ktoś dostatecznie mądry, by od-powiedzieć domorosłemu filozofowi: Masz pan słuszną rację, panie - tonem gorącej aprobaty.

Miał też złe dni. Na przykład te kłopoty z rzeką. Z gazety robił małe łódeczki - sztukę tę podpatrzył u syna Spende-ra - i puszczał je z biegiem strumienia. W rzeczywistości były to wielkie papierowe kapelusze. Gdy znikały za mo-stem, stanowiącym granicę ściśle prywatnych terenów wo-kół Dworu Eyebright, wykrzykiwał potężnym głosem i biegł przez świeżo uprawione pole Tormata (Boże! Jakżeż pierzchały dla pewności świnie Tormata, zmieniając swą dobrą słoninę w chude mięso!), aby spotkać swe łódki przy brodzie. Jego papierowe łodzie przepływały koło najbliż-szych trawników, tuż przed frontem Dworu Eyebright, dosłownie przed oczyma lady Wondershoot! Niechlujne, poskładane gazety! Cóż za piękny widok! Zachęcony bezkarnością, zajął się dziecinną inżynierią wodną. Przy pomocy starych drzwi od szopy, służących mu jako szpadel, wykopał wielki port dla swej papierowej floty, a ponieważ tak się złożyło, że w tym momencie nikt nie śledził jego poczynań, zaprojektował pomysłowy kanał (który przypadkiem spowodował powódź w lodowni lady Wondershoot), na koniec zaś na strumieniu postawił tamę. przegrodził go całkowicie paru dobrze naładowanymi na drzwi szopy porcjami ziemi - musiał pracować z szyb-kością błyskawicy - i oto przez krzaki popłynęła zdumiewają-ca masa wody, zmywając pannę Spinks wraz z jej sztalu-gami i najlepszymi z akwarelowych szkiców, jaki kiedy-kolwiek zaczęła malować; w każdym razie zmyło jej sztalugi, po kolana zmoczyło ją ij zmusiło do niesławnej ucieczki do domu z podwiniętą spódnicą; potem wody ru-nęły przez dworski ogród warzywny i dalej przez furtkę jaa błonia ścieżką i jeszcze dalej, póki nie wróciły do łożyska rzeki koło kanału melioracyjnego pól Shorta. Proboszcz, któremu te wydarzenia przerwały rozmowę z kowalem, ujrzał wówczas ze zdumieniem przerażone ry-by, próbujące wydobyć się z opresji rozpaczliwymi skoka-mi z paru pozostałych kałuż, oraz sterty wodorostów w ło-żysku strumienia, w miejscach, gdzie jeszcze dziesięć minut wcześniej było ponad osiem stóp czystej, chłodnej wody.

Po tym wszystkim, przerażony skutkami własnych dzia-łań, młody Caddles uciekł z domu na dwa dni i dwie no-ce... Powrócił dopiero pod naciskiem nieznośnego głodu, by ze stoickim spokojem przyjąć dawkę gwałtownego besz-tania bardziej proporcjonalną do jego wzrostu niż cokol-wiek, co go przedtem spotkało w szczęśliwej wiosce. Natychmiast po tej aferze lady Wondershoot, dorzucając swój głos do przykładnych złorzeczeń i głodówek, które już spadły na głowę dziecka, wydała ukaz. Najpierw do swego kamerdynera i to z taką nagłością, że aż drgnął. Sprzątał właśnie zastawę po śniadaniu, podczas gdy ona wyglądała z wysokiego okna na ogrodowy taras, na którym karmiono jelenie.

- Jobbet - powiedziała swym najbardziej władczym tonem. - Jobbet, ten Stwór musi zarabiać na swoje życie. I wyjaśniała bardzo dokładnie nie tylko Jobbetowi (co było łatwe) ale i wszystkim we wsi, włączając w to młodego Caddlesa, że w tej sprawie, tak jak we wszystkich innych, ma być tak, jak powiedziała.

- Niech będzie stale zajęty - powiedziała lady Wondershoot. - To rada dla panicza Caddlesa. - W moim przekonaniu jest to wskazówka dla całej ludzkości - powiedział proboszcz. - Proste obowiązki, skromne utrzymanie, czas siewu i żniw... - Absolutnie - poparła go lady Wondershoot. - Ja zawsze byłam tego zdania. Szatan zawsze znajdzie dla le-niwych dłoni coś do zepsucia. W każdym razie wśród klas pracujących. Zawsze wychowujemy nasze młodsze poko-jówki według tej zasady, zawsze. Tylko co każemy mu robić?

Z tym były pewne trudnos’ci. Myśleli o różnych rze-czach, a tymczasem przyuczali go do pracy, używając za-miast konnego gońca, gdy trzeba było z wielką szybkością dostarczyć telegramy i przesyłki ekspresowe, jak również do noszenia bagażu i pak z towarami (bardzo wygodnie) w wielkiej sieci, którą mu znaleźli. Lubił takie zajęcia, uważając je za rodzaj zabawy i Kinkle, administrator lady Wondershoot, ujrzawszy, jak w ciągu jednego dnia prze-niósł z miejsca na miejsce ogród skalny dla lady, wpadł na wspaniały pomysł umieszczenia go w kredowym kamienio-łomie dziedziczki w Thursley, obok Hickleybrow. Ten po-mysł zrealizowano i, jak się wydawało, problem został roz-wiązany.

Pracował w kamieniołomie, najpierw z zapałem bawią-cego się dziecka, później zaś z przyzwyczajenia - kopiąc, ładując, holując wozy ciężarowe, spuszczając pełne na li-nach do bocznicy kolejowej i wciągając puste wielkim kołowrotem - samotnie wykonując wszelkie prace w ko-palni.

Mówiono mi, że Kinkle zrobił na nim dla lady Won-dershoot bardzo dobry interes, dając młodemu Caddlesowi za pracę tylko wyżywienie, co zresztą nigdy nie powstrzy-mało lady przed nieustannym rzucaniem oskarżeń, że „Stwór jest gigantycznym pasożytem na jej miłosierdziu...” W tym okresie nosił rodzaj chałata z worków, połatane skórzane spodnie i podkute żelazem saboty. Na głowie zaś od czasu do czasu dziwny przedmiot - dziurawe, wypla-tane ze słomy siedzenie starego krzesła; zwykle jednak cho-dziło z gołą głową. Pracując w kamieniołomie rozważnie używał swej potężnej siły, a gdy proboszcz około południa odwiedzał go podczas swego zdrowotnego spaceru, pożerał ogromną masę jedzenia, wstydliwie odwrócony plecami. Żywność przynoszono mu codziennie. Była to pasza dla bydła z surowego ziarna z plewami, wypełniająca wagonik - wąskotorowy wagonik z tych, które bez przerwy napeł-niał kredą. Tę porcję ogrzewał sobie w starym piecu do wypalania wapna i chciwie pożerał. Czasami dosypywał do niej worek cukru. Innym razem lizał wielką bryłę soli byd-lęcej lub zjadał z pestkami potężny kawał prasowanych daktyli, jakie w Londynie sprzedają na wozy. Aby się na-pić, szedł na spacer koło wypalonych resztek Fermy Eks-perymentalnej w pobliżu Hickleybrow i zanurzał twarz w strumieniu. Ten sposób zaspokajania pragnienia po jedze-niu spowodował, że Pokarm Bogów znów wymknął się spod kontroli. Ujawniło się to najpierw pojawieniem się ko-ło strumienia ogromnych chwastów, następnie wielkich żab, pstrągów i karpi, na koniec zaś fantastycznym wybu-chem wzrostu roślin, które osiągały gigantyczne rozmiary w całej dolince.

Gdy przeszedł rok, na polu koło kuźni dziwaczna pot-worna roślinność była już tak wielka i roiła się od przeraża-jących koników polnych i żuków - chłopcy nazywali je żukami motorowymi - że lady Wondershoot została zmuszona do wyjazdu za granicę.

Wkrótce jednak działanie Pokarmu Bogów na chłopca we-szło w nową fazę. Nie bacząc na wskazówki proboszcza - których celem było definitywne zaadoptowanie go do pro-stego, naturalnego, stosownego dla ogromnego chłopa try-bu życia - zaczął zadawać pytania, dociekać sensu spraw, myśleć. Gdy wyrastał z dziecka na chłopca, stawało się coraz jaśniejszym, że w jego umyśle coś się działo, coś co pozostawało poza zasięgiem kontroli proboszcza. Ten robił co mógł, by zignorować alarmujące zjawisko - niemniej odczuwał, że ono istnieje.

Tematy do przemyśleń znajdowały się tuż pod nosem młodego Olbrzyma. Zupełnie mimo woli, z właściwej sobie perspektywy obserwując nieustannie nowe zjawiska, musiał wiele dostrzec i powoli coraz wyraźniej zdawał sobie spra-wę, że i on, pomimo niezdarnego ogromu, był także istotą ludzką. Coraz lepiej uświadamiał sobie, od jak wielu spraw odcięła go tragiczna odmienność. Miły szum szkoły, tajem-nica obrzędów religijnych, w których z takim skupieniem uczestniczyli inni, słodkie dźwięki melodii dolatujących z kościoła, wesołe śpiewy w gospodzie, ciepłe blaski w oknach pokoi oświetlonych świecami i ogniem na kominku do których zaglądał z ciemności, czy podniecone krzyki dobiegające przy jakichś słabo zrozumiałych wydarzeniach na polu krykietowym - wszystko to brzmiało w jego stęsk-nionym sercu jak głośne wezwania. Wchodząc w okres dojrzewania, bardzo zainteresował się poczynaniami zako-chanych, ich spotkaniami, dobieraniem się w pary, ich bli-skością, tak ważną w życiu człowieka.

Pewnej niedzieli, w porze, w której ukazują się gwiaz-dy, nietoperze i namiętności towarzyszące wiejskiemu ży-ciu, w Alejce Zakochanych - biegnącej wąwozem ocienio-nym krzakami w kierunku Upper Lodge - dostrzegł mło-dą Pare »całującą się trochę”. Kochankowie swobodnie dawali upust swym uczuciom, czując się zupełnie bezpiecz-nie w cichym, ciepłym mroku. Byli przekonani, że mógł-by im przeszkodzić tylko ktoś nadchodzący ścieżką i z dala widoczny. Dwunastostopowy żywopłot od strony milczą-cych wzgórz zdawał się zapewniać absolutną osłonę. Nagle - nie do wiary - coś uniosło ich z ziemi i rozdzieliło.

Znaleźli się w powietrzu, trzymani pod pachami przez gigantyczne kciuki i palce wskazujące. Zakłopotany młody Caddles przyglądał się ich zaczerwienionym twarzom brązowymi oczyma. Przeżycie odebrało im mowę. - Czemu lubicie to robić? - zapytał młody Caddles. Jak słyszałem, wzajemne zakłopotanie trwało dopóty, dopóki zakochany młodzieniec, przypomniawszy sobie, że jest mężczyzną, nie wybuchnął gwałtownie gniewem i głośnym krzykiem, pogróżkami i męskimi przeklęstwa-mi stosowanymi przy takiej okazji, nie nakazał pod groź-bą srogich kar młodemu Caddlesowi, by postawił ich na ziemi. Na co ten, przypomniawszy sobie odebrane nauki, grzecznie i bardzo ostrożnie postawił oboje tak blis-ko, by znów mogli wygodnie zabrać się do przerwanych uścisków, po czym, zawahawszy się chwilę, znikł w pół-mroku...

- Ależ żem się czuł jak kompletny głupiec - zwierzył mi się wiejski kochanek. - Patrzeć żeśmy na siebie ze wstydu nie mogli. Tak dać się złapać! Żeśmy się tak całowali, pan rozumi. A dziw bierze, że una wszystko zwaliła na mnie - powiedział na koniec. - Cóś mi krzykła do słuchu i całom drogę do domu ani mówić nie chciała. Nie ma wątpliwości, że Olbrzym rozpoczął poznawanie świata. Z czego wynika, że zaczął zadawać sobie pytania. Jak dotąd postawił je niewielu osobom, ale widać było, że go niepokoją. Matce, o ile wiem, od czasu do czasu urzą-dzał krzyżowe przesłuchania.

Przychodził zwykle na podwórze za jej domkiem i, jeśli nie było na nim żadnych kur ani kurcząt, powoli opuszczał się na ziemię i siadał oparty plecami o stodołę. Po chwili kurczaki, które bardzo lubiły Olbrzyma, zaczynały na niego wskakiwać i wydziobywać ze szwów odzieży wilgotny szlam kredowy, a gdy zanosiło się na deszcz, kotka pani Caddles, która zawsze darzyła go zaufaniem, wyginała grzbiet w łuk i zaczynała biegi: do domu, na okap nad kuchnią, z powrotem na dwór, po jego nodze do góry, po tułowiu na ramię, tam chwila refleksji i nagle hop! z po-wrotem na ziemię i wszystko od początku. Czasami tylko, pod wpływem zwykłego rozbawienia zatapiała w jego po-liczku pazurki, lecz on nigdy nie ośmielał się jej dotknąć, z obawy przed krzywdą, jaką mogłaby tak słabemu stwo-rzonku wyrządzić jego ciężka ręka. Poza tym lubił, gdy go łaskotano. Po chwili zaczynał zadawać matce niezdarnie sformułowane pytania:

- Mamo - pytał - jeśli dobrze jest pracować, czemu nie pracują wszyscy?

Ona patrzyła na niego z zadartą głową i odpowiadała:

- To je dobre dla takich, jak som my.

Zastanawiał się chwilę, po czym pytał:

- Dlaczego? - A nie otrzymując odpowiedzi, mówił dalej: - Po co jest praca, matko? Czemu ja kopie kryde, ty pierzesz i tak dzień po dniu, a lady Wondershoot spaceruje powozem, podróżuje do tych pięknych zagra-nicznych krajów, a ty i ja nie możemy ich zobaczyć? - Bo ona je pani - mówiła matka.

- Aaaa - odpowiadał młody Caddles i popadał w głę-boką zadumę.

- Jakby dobrze urodzone państwo nie dawało nam roboty - mówiła pani Caddles - jakbyśmy my bidoki mieli za co żyć?

To też trzeba było przemyśleć.

- Matko - próbował znowu. - Gdyby nie było dob-rze urodzonych, to czy by wszystko nie należało do ludzi takich jak ja i ty? A gdyby tak było... - Boże zlituj się nad tem chłopcem! - wołała pani Caddles (o ile pamiętam, od śmierci pani Skinner stała się całkiem mocną i krzykliwą kobietą). - Po tym, jak odeszła twoja biedna babcia, już i wytrzymać z tobom nie idzie. Nie pytaj, to ci i nikt nie nakłamie. Jakże bym zaczęła ci poważnie odpowiadać, to twój ociec by musiał iść i koguś innego o wieczerzę prosić. A co dopiero skuńczyć pranie. - Dobrze, matko - odpowiadał, rzuciwszy na nią zdziwione spojrzenie. - Nie chciałem ci przecież przeszkadzać.

I dalej siedział zamyślony.

Cztery lata później zastanawiał się nadal, gdy proboszcz (już nie w dojrzałym a przejrzałym wieku) ujrzał go po raz ostatni. Wyobraźcie sobie starego dżentelmena, tym razem wyraźnie starszego, z jeszcze tłuściej szym obwisłym ciałem, 0 nieco zgrubiałych rysach, nieco osłabionej zdolności myś-lenia i mówienia, z trzęsącą się dłonią i równie chwiejnymi przekonaniami, ale mimo wszystkich zmartwień, jakie jemu 1 jego wiosce Pokarm Bogów przysporzył, nadal z żywym i wesołym spojrzeniem. Niegdyś Pokarm niepokoił go i przerażał, ale czy nie pozostawał wciąż przy życiu? Pięt-naście długich lat - niezły kawałek wieczności - zmieniły te niepokoje w zjawiska codzienne i zwyczajne. - Przyznaję, był z tym kłopot - mawiał. - I dużo się zmieniło. Dużo i na różne sposoby. Kiedyś chwasty mógł wyrywać chłopczyk, teraz musi iść mężczyzna z siekierą i łomem - w każdym razie tam, gdzie są gąszcze. I dla nas, ludzi starej daty, ciągle dziwnym się zdaje, że cała ta dolina wraz ze starym łożyskiem rzeki, którą teraz zamienili w ka-nał, porośnięta jest dwudziestopięciostopową pszenicą, bo taka wyrosła w tym roku. Przed dwudziestu laty zboże ści-nano tu sierpem, jak od wieków, a plon zaważono do do-mów furami, ze śpiewem, szczerze i tak zwyczajnie. Na koniec trochę wypijano, trochę ściskano się po krzakach... Biedna, kochana lady Wondershoot. Nie lubiła tych no-wości. Kochana biedna lady, bardzo konserwatywna! Było w niej coś osiemnastowiecznego, zawsze to mówiłem. Jej język na przykład... Wyrazisty, rubaszny... Zmarła raczej w biedzie. Ogromne chwasty zarosły jej ogród. Nie należała do amatorek-ogrodniczek, ale. lubiła mieć ogród w porządku. Żeby wszystko rosło pod kontrolą, tam gdzie było, i tam jak było zasadzone... Wytrącało ją więc z równowagi, że wzrastało z nieprzewidzianą mocą... Nie lubiła też, gdy ten młody potwór nieustannie się tu kręcił, aż w końcu wyobraziła sobie, że ją ciągle podgląda znad muru... Nie podobało jej się, że jest niemal tak wyso-ki, jak dwór... Raził jej zmysł proporcji. Biedna, kochana lady! Myślałem, że mnie pczeżyje. Do podjęcia ostatecz-nej decyzji zmusiły ją wielkie żuki, które były tutaj ponad rok. Miały olbrzymie larwy. Paskudne robaki wielkości szczurów żerowały na trawie w dolinie... No i te wielkie mrówki - tego już za wiele. Skoro wszystko stanęło na głowie i nie było tu już spokoju, stwierdziła, że może mieszkać gdziekolwiek, choćby w Monte Carlo. I wyjecha-ła. Mówiono mi, że bardzo ostro grała. Zmarła tam w hote-lu. Smutny koniec, bardzo smutny... Wygnanie... Nigdy człowiek nie wie, co mu los zgotuje... Urodzona przywód-czyni naszego angielskiego ludu... Korzenie wyrwane z gleby... Tak... A przecież - ględził dalej proboszcz - to w końcu są drobiazgi. Trochę kłopotliwe, oczywiście. Dzieciaki nie mogą biegać wszędzie, jak dawniej bywało, mrówka może ukąsić i tak dalej. A może to i lepiej? Gadali, że ten Pokarm wszystko zrewolucjonizuje. Ale jest przecież coś, czego nie zwyciężą siły Nowego. Ja zresztą nic nie wiem. Nie należę do tych waszych nowoczesnych filozo-fów, co wyjaśnią wszystko eterem i atomami. Ewolucja. Bzdury! Tego, o czym mówię, nie wyjaśnią żadne „logie”.

To sprawa rozumu - nie rozumienia. Dojrzała mądrość.

Natura ludzka. Aereperennius... Mówicie sobie, co chcecie.

I tak doszedł do końca swych dni.

Wkrótce jednak proboszcza spotkało coś, czego się zu-pełnie nie spodziewał. Był na codziennym spacerze, jak zwykł to czynić z górą dwadzieścia lat, przemierzając Wzgórze Farthing i stamtąd kierując się do miejsca, z któ-rego mógł się przyglądać młodemu Caddlesowi. Do skraju kredowego kamieniołomu dotarł trochę zadyszany - od dawna już nie sadził takich kroków, zwykłych u młodego silnego chrześcijanina. Ale Caddlesa w kamieniołomie nie było. Proboszcz obszedł gąszcz gigantycznych, tak wybuja-łych paproci, że zaczęły rzucać na hangar gęsty cień, na-tknął się na ogromną postać potwora, który siedział na szczycie, i w sposób widoczny rozmyślał nad światem. Z podkulonymi kolanami, policzkiem wspartym na dłoni, głową lekko pochyloną znajdował się do proboszcza bo-kiem, tak że ten nie mógł zauważyć jego zdumionych oczu. Musiał myśleć bardzo intensywnie - w każdym razie sie-dział zupełnie bez ruchu.

Nie odwrócił się. I nigdy się nie dowiedział, że czło-wiek, który odegrał tak wielką rolę w kształtowaniu jego losów, patrzył wówczas na niego po raz ostatni. Nie wie-dział nawet, że był tutaj (tak często bywa z ostatnimi po-żegnaniami). Proboszcza w tym momencie uderzyła myśl, że przecież nikt na świecie nie ma najmniejszego pojęcia, o czym ten potwór myśli, gdy ma ochotę odpocząć od pra-cy. Był jednak zbyt leniwy, by zastanowić się nad tym jesz-cze tego samego dnia, jego myśli znów wpadły w utarte koleiny.

- Aere perennius - szepnął, wolno posuwając się w stronę do ścieżki, która nie biegła już jak dawniej prosto przez murawę, lecz wiła się kreto, omijając nowo wyrosłe kępy olbrzymiej trawy. - Nie! Nic się nie zmieniło. Roz-miary są niczym. Proste prace, wspólna droga. Ale tejże nocy, zupełnie bezboleśnie i nieświadomie, on sam podążył wspólną drogą - precz od świata tajemni-czych przemian, których istnieniu zaprzeczał przez całe życie.

Pochowano go na cmentarzu w Cheasing Eyebright pod największym drzewem cisowym. Skromny nagrobek z jego epitafium - kończyło się ono słowami „ Ut in Prin-cipio, nunc est et semper” - został niemal natychmiast skryty przed ludzkim wzrokiem przez kępy olbrzymiej, zdobnej szarymi kitami trawy zbyt twardej dla sierpów czy owiec, spowijającej całą wieś, począwszy od żyznych łąk doliny, w której działał Pokarm Bogów.

Księga Trzecia

ŻNIWO

POKARMU

Rozdział I

ZMIENIONY ŚWIAT

Zabawa w przekształcanie świata trwała przez dwa-dzieścia lat. W życiu większości ludzi nowe pojawiało się pomaleńku, krok za krokiem; dość widocznie, ale nie tak nagle, by przytłaczać. Lecz jednemu przynajmniej człowie-kowi gromadzące się przez dwadzieścia lat skutki działania Pokarmu ujawniły się raptownie i zadziwiająco w ciągu jednego dnia. Dla celów naszej relacji wygodne będzie, jeśli spędzimy ten dzień wraz z nim i opowiemy, co ujrzał. Człowiek ten był więźniem, skazanym na dożywocie - nie jest nasze sprawą za jaką zbrodnię - któremu prawo przyznało ułaskawienie po dwudziestu latach. Pewnego letniego poranka nieszczęśnik ten, który opuścił świat jako młody, dwudziestoparoletni mężczyzna, został pozbawiony szarej codzienności ciężkiej pracy i dyscypliny, które stały się jego życiem, otrzymał oszałamiającą wolność. Ubrany w odzież od jakiej odwykł, z zapuszczanymi przez kilka ty-godni włosami, które już od paru dni czesał z przedział-kiem - stał oto, jakby mu dano inne ciało i inny umysł; niezdarny i zniszczony, upośledzony na duszy i ciele, zno-wu na zewnątrz, usiłując zrozumieć rzecz niewiarygodną. Wchodził w zupełnie nowy świat, we wszystkie niewiary-godne wydarzenia jakie on niesie, całkowicie nie przygoto-wany. Na szczęście miał brata, który na tyle jeszcze cenił wspomnienia z dawnych wspólnych czasów, że przyjechał pod więzienie, powitał go i uścisnął mu rękę - brat, z któ-rym się rozstał, gdy ten był małym chłopcem, teraz zaś brodatym, zamożnym mężczyzną. Nie pamiętał nawet ko-loru jego oczu. Razem więc - on i ten obcy z jego rodu, pojechali do Dover, mało do siebie mówięc, za to wiełe czując.

Trochę posiedzieli w barze. Brodaty odpowiadał na py-tania brata o tę czy inną dawniej znaną osobę, wysłuchiwał jego dziwacznych, przestarzałych poglądów, nie liczących się z zaistniałymi zmianami, z niczym nowym w ogóle, aż nadszedł czas, gdy trzeba było iść na dworzec i wsiąść do londyńskiego pociągu. Nazwiska mężczyzn i sprawy osobi-ste, o których rozmawiali, do naszego opowiadania nie na-leżą - obchodzą nas natomiast dziwne zmiany, zastane przez wracającego nieszczęśnika w niegdyś dobrze sobie znanym świecie.

W samym Dover nie zauważył niczego, poza świetnym smakiem piwa w cynowych kuflach - dawniej nie znał tak doskonałego gatunku. Łzy wdzięczności zabłysły mu w oczach.

- Piwo tak dobre, jak. zawsze - powiedział, będąc równocześnie przekonany, że jest nieskończenie lepsze... Dopiero kiedy pociąg turkotał za Folkestone, udało mu się opanować wzruszenie i rozejrzał się po świecie. Wyjrzał przez okno.

- Słońce - powtórzył po raz dwunasty. - Nie mogłem trafić na lepszą pogodę. - I wtedy pierwszy raz dostrzegł, że na zewnątrz jakby zmieniły się proporcje rzeczy. - O rany! - zawołał prostując się z podnieceniem nie odczuwanym od chwili opuszczenia więzienia. - Co za osty rozrosły się tam na brzegu koło żarnowca? To jest oset, czy ja już nie pamiętam?

Ale to był naprawdę oset. Natomiast roślina, którą wziął za krzaki żarnowca, była wielką, wyrosłą na Pokarmie trawą. W tych zaroślach kompania żołnierzy brytyjskich - w czerwonych mundurach jak przed dwudziestu laty - ćwiczyła musztrę bojową zgodnie z wymaganiami regula-minu, częściowo zmodyfikowanego po wojnie burskiej. Nagle - łup! - pociąg wpadł do tunelu, a za nim na sta-cję Sandling Junction, pogrążoną w mroku, odciętą od światła dziennego - wszystkie lampy były zapalone - przez gigantyczną kępę rododendronów, które wypełzły z któregoś z przyległych ogrodów i wybujały niebywale w ca-łej dolinie. Na bocznicy Sandgate stał pociąg towarowy, za-ładowany pniami rododendronów. Wtedy właśnie człowiek powracający do normalnego życia usłyszał po raz pierwszy o Bomba-Pokarmie...

Pociąg pędził znów przed siebie, przez okolice, które zdawały się zupełnie nie zmienione, a bracia ciągle jeszcze nie mogli się porozumieć. Jeden zapalczywie wypytywał w - zdawało się - bezsensowny sposób; drugi, który nig-dy ani nie potrafił, ani nie chciał ogarnąć całości zjawiska, dawał mętne i niezrozumiałe odpowiedzi. - To ten, znaczy się, Bomba-Pokarm to robi - po-wiedział, wyczerpawszy cały zasób swej wiedzy. - Nie słyszałeś? Nic ci nie mówili? Bomba-Pokarm, no wiesz, Bomba-Pokarm! Dlatego właśnie wybory. Uczona sztucz-ka. A żeś o tym nic nie słyszał?

Pomyślał, że jego brat stał się w więzieniu zupełnym tępakiem - jak można było o tym nie wiedzieć? Ciągle się rozmijali w pytaniach i odpowiedziach. Na przemian z urywkami rozmowy eks-więzień wyglądał przez okno. Początkowo sprawa Pokarmu interesowała go tylko w bardzo ogólnych zarysach. Jego myśli zajmowały pyta-nia, co stary taki-a-taki powie na jego zwolnienie, jak może taka-i-taka dziś wyglądać, co będzie wszystkim opowiadać aby przyczyny swej „odsiadki” przedstawić w korzystniej-szym świetle. Bomba-Pokarm wydał mu się najpierw dzi-waczną gazetową wiadomością, potem zaś przyczyną trud-ności w prozumieniu z bratem. Aż wreszcie zorientował się, że poruszenie jakiegokolwiek tematu zawsze prowadzi do rozmowy o Bomba-Pokarmie.

W owych dniach świat pogrążony był w chaosie fazy przejściowej, kolejne informacje o wielkim wydarzeniu szokowały go więc swą kontrastowością. Proces przemian nie przebiegał jednolicie; każde ognisko rozpowszechniania miało swoją specyfikę. Kraj wyglądał jak łaciaty dywan - były obszary wolne od Pokarmu, były też takie, gdzie przeniknął już do gleby i powietrza, jak spory zakaźnej bakterii.

Szczególnie ostre kontrasty występowały w tym okresie wzdłuż torów z Dover do Londynu. Chwilami jechał przez okolice nie różniące się niczym od tych, jakie znał z dzie-ciństwa - małe prostokąty pól otoczonych niskimi żywo-płotami, w sam raz do zaorania kucykami; drogi, gdzie dwie furmanki ledwie się mijały; wiązy, topole i dęby roz-rzucone po miedzach; kępki wikliny u brzegów strumieni, stogi siana nie sięgające Dzieciom Pokarmu wyżej niż do kolan; zabawne wiejskie domki z dachami z ułożonych w romby płytek, cegielnie, krzywe uliczki we wsiach, większe domy wiejskich notabli, porośnięte kwiatami nasypy kole-jowe, ukwiecone stacje. I tyle jeszcze różnych innych pozo-stałości po minionym dziewiętnastym wieku, ciągle sprze-ciwiających się ogromowi. Ale tu i ówdzie widać już było kępę zasianego przez wiatr i wiatrem szarpanego giganty-cznego ostu, nie do ścięcia siekierą; gdzieniegdzie dmu-chawce dziesięciostopowej średnicy, albo spłacheć ziemi pokryty popiołem po wypalonej kępie gigantycznej trawy - były to jednak zaledwie oznaki nadejścia Pokarmu. Przez kilkadziesiąt następnych mil trasy nic nie wska-zywało, że tylko dwanaście mil dalej, tuż za wzgórzami skrywającymi dolinę Cheasing Eyebright, zaczyna się krai-na dziwnej, olbrzymiej pszenicy i takichże chwastów. I na-gie znów pojawiły się ślady Pokarmu. Pierwszym uderzają-cym objawem jego działalności był wielki nowy wiadukt w Tonbridge, gdzie w owym czasie zaczynały się bagna dawnej rzeki Medway, całkowicie zatrzymanej w swym biegu przez gigantyczną odmianę wodorostu Chara. Za nim drobny skrawek dawnych wymiarów, dalej zaś, w mia-rę tego, jak z mgły wynurzały się pierwsze budynki gęsto zaludnionego Londynu, coraz częściej pojawiały się kolejne ślady wałki człowieka z następującą nań wielkością. W tym okresie w południowo-wschodnim Londynie i wszędzie tam, gdzie mieszkał Cossar i jego dzieci, zbun-towany Pokarm tajemniczo pojawiał się w setkach miejsc. Nadal w cieniu tych złowróżbnych znaków, których tylko dlatego nie uważano za ostrzeżenie, że ich powolne poja-wianie się wywoływało stopniowe przyzwyczajenie do ich obecności toczyło się dotychczasowe, małe życie. Ale po-wracający eks-więzień dostrzegał z okna pociągu po raz pierwszy, jak dziwne i potężne są skutki Pokarmu - tu zryty i poczerniały od ognia teren, tam przygotowane wiel-kie, szpetne fortyfikacje, koszary i arsenały, utworzone do walki z jego upartym, ledwie uchwytnym parciem naprzód. W tych okolicach nieustannie opowiadano o wydarze-niach z Fermy Eksperymentalnej. Tylko drobne, przypad-kowe niemal zjawiska - przyziemne i szeroko rozrzucone, nieregularne i oderwane od siebie, wskazywały nadejście nowych sił i nowych starć z nimi. Na wielkich, smrodli-wych podwórkach i dziedzińcach fabrycznych, niepokona-na dżungla chwastów dostarczała nieustannie paliwa dla olbrzymich maszyn (mali londyńczycy przychodzili tu, by za wsunięte stróżowi sześć pensów popatrzeć na ten lśniący oliwą, hałaśliwy ogrom). Zbudowano drogi i trakty dla ciężkich zaprzęgów i samochodów, z nawierzchnią ze sple-cionych włókien niebywale wielkich konopi; można też by-ło dostrzec wieże z syrenami parowymi, gotowymi zawyć natychmiast, gdyby nastąpił nowy nieprzyjacielski napad, a także, co dziwniejsze, podobne urządzenia widniejące na czcigodnych wieżach kościelnych. Były wreszcie pomalo-wane na czerwono schrony bojowe i forty, każdy z 300-jar-dowym polem ostrzału, gdzie codziennie żołnierze ćwiczyli strzelanie pociskami dum-dum do celów o kształtach gi-gantycznych szczurów.

Od czasu zniknięcia Skinnerów sześciokrotnie następo-wały najazdy gigantycznych szczurów, za każdym razem wychodzących z kanałów ściekowych południowo-zachod-niego Londynu. Obecnie uważano to za fakt tak oczywisty, jak istnienie tygrysów w delcie koło Kalkuty... W Sandling brodaty brat mimochodem kupił gazetę, która zwróciła uwagę zwolnionego. Rozłożył nieznane stronice - wydały mu się mniejsze, liczniejsze i złożone inną czcionką niż dawniej - i natknął się na niezliczone zdjęcia rzeczy tak obcych, że aż nieinteresujących i na dłu-gie szpalty artykułów z nagłówkami, które w większości by-ły dla niego tak niezrozumiałe, jak by je napisano w ob-cym języku: „-Wielka Mowa Mr Caterhama” albo „Ustawy o Bomba-Pokarmie”.

- Co to za jeden ten Caterham? - zapytał, starając się nawiązać rozmowę.

- Fajny facet - odpowiedział mu brat.

- Aha! Znaczy się, polityk, nie?

- Wziął się do obalenia tego rządu. Dawno już pora! - Aha - zastanowił się eks-więzień. - Musi będzie, co typy które znałem, Chamberlain, Rosebery, te wszystkie typy... Cooo?

Brat schwycił go za rękę i pokazał palcem widok za oknem.

- To te Cossary! - oczy eks-więźnia podążały we wskazanym kierunku i ujrzały...

- Rany! - krzyknął, tak dalece zdumiony po raz pierwszy od zwolnienia. Gazeta upadła mu pod nogi, po-padając w ostateczne zapomnienie. Nad drzewami bardzo wyraźnie widać było stojącą w swobodnej postawie na sze-roko rozstawionych nogach, ze ściskaną, jakby do rzutu, w dłoni kulą ogromną, liczącą dobre czterdzieści stóp wzrostu, postać ludzką. Błyszczała w promieniach słońca, odziana w utkane z nitek białego metalu, przepasane stalo-wym pasem ubranie. Tylko przez chwilę skupiła na sobie całą jego uwagę, dopóki jego wzroku nie przyciągnął Olb-rzym, stojący w większym oddaleniu, w postawie gotowości do schwycenia piłki. Widać było, że cały obszar wielkiej enklawy wśród wzgórz na północ od Sevenoaks został zry-ty, by służyć olbrzymim celom.

Kredowy kamieniołom, w którym stał niewyobrażalnej wielkości dom, podobny do budowli starożytnego Egiptu, postawiony przez Cossara dla synów, gdy olbrzymi dzie-dziniec spełnił już swoje zadania, otaczał potężnie umoc-niony pierścień okopów. Za nim w wielkiej, ciemnej hali, w której swobodnie skryłaby się katedra, skąd dobiegały ogłuszające dźwięki tytanicznych uderzeń młotów, błysz-czał trzaskający ogień. Uwagę patrzących znów przykuła postać Olbrzyma, który cisnął w powietrze wielką kulę z okutego żelazem drewna.

Obaj mężczyźni zerwali się z miejsc i patrzyli. Kula by-ła rozmiarów dużej kadzi.

- Złapał! - wykrzyknął człowiek z więzienia w chwi-li, gdy drzewa skryły rzucającego.

Wszystko to widać było z okna wagonu ledwie przez niecałą minutę, po czym pociąg wpadł do tunelu Chisle-hurst.

- Rany! - powtórzył człowiek z więzienia w chwili, gdy ogarnęła ich ciemność. - Jak rany? Onżeż wyrósł do góry na kamienicę!

- Toteż są te młode Cossary - odpowiedział mu brat, robiąc głową ruchy w stronę, z której jechali - co od nich poszła ta cała draka...

Gdy wynurzyli się z tunelu, wokół nich było jeszcze więcej syren alarmowych na wieżach, więcej czerwonych schronów, aż wreszcie wille przedmieści. Sztuka rozlepia-nia plakatów nie poniosła uszczerbku przez ubiegłe dwa-dzieścia lat, więc z niezliczonych wielkich tablic, ze ślepych ścian domów, z ogrodzeń i setek podobnie dogodnych miejsc rzucały się w oczy wielobarwne wezwania do wiel-kich Bomba-Pokarmów wyborów. Słowa: „Caterham”, „Bomba-Pokarm” i „Jaś Pogromca Gigantów” powtarzały się w kółko, bez końca, obok potwornych karykatur i wy-koślawień - wielu sposobów fałszywego przedstawienia wielkich, błyszczących postaci, koło których przejechali ledwie przed paroma minutami...

Zamiarem młodszego brata było urządzenie starszemu wspaniałego powrotu do wolności - zabranie go na obiad do restauracji wysokiej kategorii, po nim zaś do music-hal-lu, który w owych czasach serwował doskonałą porcję barwnych wrażeń. Był to dobry plan, by okazałym zaspo-kojeniem wszelkich pragnień zetrzeć bardziej powierz-chowne ślady pobytu w więzieniu. Jednak w zakresie dru-giego punktu plan został zmieniony. Po obiedzie starszy mężczyzna wyraził pragnienie jeszcze silniejsze od potrze-by oglądania widowiska estradowego i znacznie skute-czniejsze aniżeli teatr w odwracaniu uwagi od ponurych wspomnień przeszłości. Wynikło ono z ogromnego zainte-resowania i zdumienia Bomba-Pokarmem i Bomba Dzieć-mi - przerażającymi gigantami, którzy zdawali się domi-nować nad światem.

- Oni mi sie nie podobują - powiedział. - Oni mnie przeszkadzają.

Wielkodusznie młodszy gotów był w inny sposób obja-wić swą gościnność.

__ To twój wieczór, mój stary - powiedział. - Posta-ramy się dostać na wiec w Pałacu Ludowym. I wreszcie szczęśliwy człowiek z więzienia wciśnięty w gęsty tłum, obserwował z daleka malutką, jasno oświet-loną estradę, nad którą znajdował się balkon i organy. W takt granej przez organistę melodii wmaszerowali uczestnicy spektaklu.

Zaledwie były więzień zajął miejsce i odbył kłótnię z natrętnym nieznajomym, próbującym się tam wcisnąć, pojawił się Caterham. Wynurzył się z cienia i wyszedł na środek estrady, wyglądając z tej odległości jak nic nie zna-czący Pigmej, jak mała czarna figurka z różową plamką zamiast twarzy i wydatnym orlim nosem widocznym gdy zwracał się profilem. Figurka, która z niezrozumiałych względów wywołała swym pojawieniem się - entuzjazm. Owację, która wzmagała się i rozszerzała od jego osoby na całą salę. Najpierw był to cichy bełkot głosów tuż przy estradzie, który wybuchł nagle jak burza, zagarniająca masę ludzką z budynku i na zewnątrz niego. Co za entuzjazm! „Hura! Hura! Huraaaa!”

Ale nikt z tysięcy obecnych nie krzyczał tak głośno, jak człowiek z więzienia. Łzy płynęły mu po twarzy, a przestał wznosić okrzyki dopiero, gdy wzruszenie odebrało mu głos. By to zrozumieć, a przynajmniej zacząć rozumieć, czym jest dla człowieka możność wykrzyczenia się w tłumie na całe gardło (nie usiłując nawet zrozumieć, czego ów cały entuzjazm dotyczy), musielibyście spędzić w więzieniu tyle czasu ile on. „Hura! Boże mój! Hurrraaaa!” Po czym - niemal cisza. Caterham zaczął wyraźnie manifestować zniecierpliwienie, a bardziej zdyscyplinowa-ne i niesłyszalne z tej odległości osoby przepisowo mówiły lub robiły coś bez znaczenia. Wrażenie było podobne, jak podczas słuchania niewyraźnych głosów przy szumie wio-sennego wiatru. „Uauauaua...” Kogo to obchodziło? Lu-dzie na widowni rozmawiali między sobą. „Uauauauaua” trwało nadal. Czy ten siwowłosy tuman nigdy nie skończy? Że mu się przeszkadza! Oczywiście, że się przeszkadza!

Ua, ua, ua, ua...” I tak nie będzie go lepiej słychać? Tymczasem można było przynajmniej przyglądać się Caterhamowi; wstać i z oddali wpatrywać się w twarz wiel-kiego człowieka. Zaiste łatwy był do sportretowania i świat mógł go już podziwiać na abażurach i dziecięcych okry-ciach, na Anty-Bomba-Pokarmowych medalach i Anty—Bomba-Pokarmowych flagach, na jedwabnych i baweł-nianych caterhamowskich chustkach oraz podszewkach dobrych starych angielskich caterhamowskich kapeluszy. Niemal wszystkie karykatury z tego okresu przedstawiają jego osobę. Rysowano go jako marynarza stojącego przy starożytnej armacie, trzymającego lont z napisem „Nowe Ustawy o Bomba-Pokarmie”, w falach zaś przewalał się ten ogromny, paskudny, groźny potwór - Bomba-Pokarm. Albo jako uzbrojonego od stóp do głowy pancernego ryce-rza, z krzyżem świętego Jerzego na hełmie i tarczy, przed którym tchórzliwy gigantyczny Kaliban, siedzący na kupie obrzydlistwa u wejścia do wstrętnej jaskini, uchyla się od podjęcia jego rękawicy z napisem „Nowe Przepisy o Bom-ba-Pokarmie”. A także spadającego z nieba jak Perseusz, by ratować zakutą w łańcuchy i piękną Andromedę (wyraź-nie określoną napisem na pasku jako „Cywilizacja”) od ta-rzającego się w odpadkach morskiego potwora, opatrzone-go na licznych szyjach i pazurach napisami: „Bezbożność”, „Brutalny Egoizm”, „Bezduszność”, „Potworność” i po-dobnymi. Ale zbiorowa wyobraźnia uważała, że Caterham najwierniej portretowany jest jako „Jaś Pogromca Gigan-tów” i dlatego na własny użytek człowiek z więzienia wyobrażał sobie Caterhama jako Jasia Pogromcę Gigantów. Dźwięk „uauauaua” urwał się nagle.

Skończył. Siada. Tak! Nie! Tak! To Caterham! Cater-ham! Caterham! Teraz oklaski.

A potem znowu cisza, równie głęboka jak ta, która na-stąpiła po burzliwej owacji i równie przez tłum pożąda-na. Jeśli nawet samotny na pustyni człowiek (na pewno jest tam cisza) słyszy jednak własny oddech, ruchy, i wie-le innych odgłosów, tak tutaj jedyną słyszalną rzeczą był głos Caterhama, bardzo dźwięczny i wyraźny, jak świa-tełko płonące we wnęce wyłożonej czarnym aksamitem. Słyszało się go tak, jak by mówił stojąc tuż tuż, o pół kroku dalej.

Ta mała gestykulująca figurka w aureoli światła miała na byłego więźnia zdumiewająco skuteczny wpływ. Za nią, częściowo zasłonięci, siedzieli na trybunie pomocnicy Ca-terhama, szeroko zaś na pierwszym planie rozpościerał się widok niezliczonej ilości pleców i profilów, zastygłych w pozie zbiorowej uwagi. Karzełek na estradzie jakby wy-ssał i skupił w sobie ich dusze, istotę ich osobowości. Caterham mówił o starych angielskich obyczajach.

- Suszniesuszniesusznie! - ryczał tłum. - Susznie! Susznie! - powiedział człowiek z więzienia, gdy Caterham mówił o starodawnym duchu prawa i porządku. - Suszniesusznie! - ryknął tłum.

- Susznie! Susznie! - krzyczał głęboko wzruszony starszy brat, gdy Caterham mówił o mądrości naszych przodków, o powolnym narastaniu czcigodnych obyczajów narodowych, o tradycjach moralnych i społecznych, tak zrośniętych z naszym angielskim charakterem narodowym, jak skóra z ciałem. - Susznie! Susznie! - jęknął człowiek z więzienia, ze łzami wzruszenia na twarzy. A teraz wszyst-ko to miało pójść do pieca. Tak, do pieca! Dlatego, że w Londynie dwadzieścia lat temu trzech ludzi uznało za właściwe zmieszać w butelce coś obrzydliwego. Cały święty porządek rzeczy... Krzyki: „Nigdy! Nigdy!” No cóż, jeśli zamierza się z tym walczyć, należy zrobić wysiłek, trzeba skończyć z wahaniami... W tym miejscu zerwała się burz-liwa owacja. Należy pożegnać się z wahaniami i półśrod-kami!

- Słyszeliśmy, panowie! - krzyczał Caterham - 0 pokrzywach, które przybrały olbrzymie rozmiary. Z po-czątku wyglądają jak zwyczajne pokrzywy - małe roślinki, które twarda ręka może chwycić i wyrwać. Ale pozostawio-ne, rosną z taką siłą, że wreszcie trzeba wam siekiery 1 sznurów, trzeba wam ryzykować życie i zdrowie, trzeba wam walczyć z trudem i zwątpieniem. A karczując je mogą ginąć ludzie! Mogą ginąć ludzie...

Na widowni poruszenie i okrzyki, po czym człowiek z więzienia znów usłyszał głos Caterhama, używający moc-no i wyraźnie: - Uczcie się walczyć z Bomba-Pokarmem od samego Bomba-Pokarmu i... - tu zrobił pauzę - wyr-wijcie pokrzywy zanim jest za późno!

Przerwał i otarł usta.

- Jasne! - krzyknął ktoś na sali. - Jasne jak słońce! I znowu zagrzmiał potężny ryk wszystkich obecnych, aż na koniec zdawało się, że to cały świat ryczy z entuzjaz-mu.

Wreszcie były więzień wydostał się z sali, cudownie podniecony, z wyrazem twarzy, jaki mają ci, co doznali objawienia. Już wiedział, wszyscy wiedzieli, w jego prze-konaniach nie było już miejsca na niejasności. Powrócił do świata w chwili przesilenia, chwili podejmowania na-tychmiastowych decyzji o fundamentalnym znaczeniu. W tym wielkim konflikcie musi odegrać swą rolę jako mężczyzna - jako wolny, odpowiedzialny człowiek. Uj-rzał konflikt w formie obrazu. Po jednej stronie owe obo-jętne, gigantyczne, odziane w kolczugi, widziane dziś rano postacie - teraz ujrzał je w odmiennym świetle - po drugiej zaś mała, gestykulująca figurka w czarnym ubra-niu w świetle reflektorów, ten karzełek, melodyjnym i cu-downie przenikliwym głosem objawiający głęboko słuszne argumenty. John Caterham - „Jaś Pogromca Gigantów”. Wszyscy muszą się zjednoczyć, by „wyrwać chwast” nim będzie „za późno”.

Najważniejszymi, najsilniejszymi i najczęściej ogląda-nymi Dziećmi Pokarmu byli trzej synowie Cossara. Kwad-ratowa mila czy nawet więcej terenu koło Sevenoaks, na którym spędzili wiek chłopięcy, została tak umocniona, pokryta okopami i zryta, tak zabudowana halami i wielkimi czynnymi modelami stworzonymi przez nich w zabawie rozwijającej siłę, że nie miała podobnego sobie miejsca na Ziemi. I od dawna stała się za mała dla doświadczeń, które zamierzali przeprowadzić. Najstarszy syn był znakomitym projektantem pojazdów kołowych. Zbudował dla siebie ro-dzaj gigantycznego motocykla, który nie mieścił się na żad-nej szosie świata i którego ciężaru nie wytrzymałby żaden most. Stał więc tutaj - ogromna konstrukcja z kołami i silnikami, rozwijająca szybkość dwustu pięćdziesięciu mil na godzinę. Od czasu do czasu twórca dosiadał go, by prze-jechać parę kroków do przodu i do tyłu po zbyt ciasnym podwórku zakładów. Chciał się nim wybrać w podróż do-okoła małego świata - w tym właśnie celu go zbudował - gdy był tylko pełnym marzeń dzieckiem. Teraz wszędzie tam, gdzie odpadła emalia jak krwawe rany szprychy pla-miła głęboka rdza.

- Ale najpierw, synku, zanim wyruszysz w podróż, musisz zbudować dla niego drogę - powiedział Cossar. Pewnego więc ranka młody Olbrzym i jego bracia wzię-li się o świcie do budowania drogi dookoła świata. Zdaje się, że przeczuwali, iż napotkają opór, pracowali więc z wielką szybkością. Świat jednak odkrył dość wcześnie, że rozpoczęli budowę prostej jak strzała drogi w kierunku Kanału La Manche i, już zdążyli wyrównać i ubić kilka mil trasy. Przed nastaniem południa, zatrzymał ich ogromny tłum podnieconych ludzi: właścicieli ziemi, ich agentów, przedstawicieli władz lokalnych, prawników, policjantów, a nawet żołnierzy.

- Budujemy drogę - wyjaśnił najstarszy z synów. - Oczywiście, budujcie - odpowiedział najważniejszy z obecnych prawników. - Ale bądźcie łaskawi szanować prawa innych ludzi. Już naruszyliście prawa cywilne dwu-dziestu siedmiu prywatnych właścicieli; nie mówiąc już 0 szczególnych uprawnieniach i własności rejonowego urzę-du miejskiego, dziewięciu rad parafialnych, rady powiato-wej, dwóch gazowni oraz towarzystwa kolei żelaznej... - Ojojoj! - wykrzyknął najstarszy chłopak Cossara.

- Musicie zaprzestać.

- Ale czy zamiast tych wszystkich byle jakich ścieżek nie chcielibyście pięknej, prostej drogi? - Nie mówię, że nie byłoby to pożyteczne, ale... - Nie da się tego zrobić - powiedział najstarszy syn Cossara, zbierając narzędzia.

- Na pewno nie w ten sposób - powiedział prawnik.

- A jak?

Odpowiedź czołowego prawnika była niejasna i skom-plikowana.

Przybył Cossar, by obejrzeć psotę wyrządzoną przez sy-nów, zrobił im ostrą wymówkę, uśmiał się potężnie i był niesłychanie rozbawiony całą aferą.

- Musicie chłopcy trochę poczekać - zawołał do nich w górę - zanim będziecie mogli robić takie rzeczy. - Prawnik powiedział nam, że musimy zacząć od przygotowania planu, uzyskania specjalnych uprawnień 1 tym podobnych bzdur. Powiedział, że to będzie wymaga-ło całych lat.

- Będziemy mieli nasze plany już niedługo, chłopacz-ku - krzyczy Cossar z dłońmi złożonymi przy ustach. - Nic się nie bój. Jeszcze trochę się pobawcie, budując mode-le TT.zc7y, które chcecie stworzyć.

Jako posłuszni synowie zrobili jak im powiedział. Po-mimo tego zaczęli rozmyślać.

- To wszystko bardzo ładnie - powiedział drugi do pierwszego - ale nie zawsze mam ochotę tylko na zabawę i rysowanie planów. Wiesz, ja chcę robić coś realnego. Jeśli przyszliśmy na świat tacy silni, to nie po to, żeby się bawić na tym brudnym skrawku gruntu, chodzić na małe spacery i trzymać się z dala od miast - bowiem w tym czasie wydano już im zakaz pojawiania się w osiedlach i regionach miejskich. - Nic nie robić, to po prostu nie-godziwość. Czy nie możemy znaleźć czegoś, czego chcieli-by mali ludzie? I zrobić to po prostu dla przyjemności? Cała ich masa nie ma domów odpowiednich do zamiesz-kania - kontynuował. - Zbudujemy im dom blisko Londynu, który pomieści całe tłumy, a będzie bardzo wy-godny i ładny. I zróbmy im malutką ładną drogę do miejsc, gdzie załatwiają swoje sprawy. Śliczną, prostą, ma-łą drogę i niech to wszystko będzie takie ładne, jak tylko się da. Zbudujemy to tak czysto i pięknie, że odtąd żaden z nich nie będzie w stanie mieszkać tak prymitywnie i o-kropnie, jak obecnie większość. Doprowadzimy dosyć wo-dy, by mogli się myć. Przecież wiesz, że teraz są bardzo brudni, że w dziewięciu na dziesięć mieszkań nie mają nawet łazienek; małe, brudne śmierdziele! Wiesz, że ci co je mają, rzucają obelgi pod adresem tych, którzy nie mają, zamiast im dopomóc, by mieli. I nazywają ich strasznymi brudasami. Zmienimy to wszystko. I założymy im elek-tryczność do oświetlania, gotowania i sprzątania i tak da-lej. Pomyśl tylko? Oni zmuszają swe kobiety... kobiety, które będą matkami, do pełzania i skrobania podłóg! Mo-żemy to wszystko zrobić bardzo pięknie. Możemy posta-wić tamę nad doliną rzeki na tych wzgórzach i wybudo-wać im zbiornik wodny z wielką elektrownią i będzie to po prostu śliczne. Zrobimy tak, bracie?... A wtedy może pozwolą nam zrobić parę innych rzeczy.

- Tak - powiedział starszy brat. - Możemy to zro-bić dla nich bardzo ładnie.

- No to róbmy - odpowiedział drugi brat. - Ja się nie sprzeciwiam - rzekł starszy i zaczął się rozglądać za odpowiednimi narzędziami.

To jednak doprowadziło do nowych, okropnych kłopo-tów.

W mgnieniu oka otoczyły ich podniecone, bełkoczące, różnorodne tłumy z tysiąca powodów żądając, by wstrzy-mali budowę, żądając, by ją wstrzymali w ogóle bez powo-du. Wznoszony budynek był zbyt wysoki - na pewno więc niebezpieczny. Był brzydki, przeszkadzał w wynaj-mowaniu mieszkań w sąsiednich domach o słusznych pro-porcjach, rujnował klimat i charakter okolicy, był sprzecz-ny z Lokalnymi Przepisami Budowlanymi, naruszał prawo miejscowych władz do guzdrania się z dostarcze-niem własnych mikroskopijnych ilości energii elektrycznej po wygórowanych cenach, przeszkadzał interesom miejs-cowego przedsiębiorstwa wodociągowego.

Urzędnicy miejscowych władz otrząsnęli się ze śpiączki i wzięli za tworzenie przeszkód prawnych. Znów pojawił się malutki prawnik, reprezentujący około tuzina zagrożo-nych interesów, miejscowi posiadacze ziemscy wyrazili sprzeciw, osoby z niejasnymi roszczeniami do terenów żą-dały ich wykupu pó przesadnych cenach, zabrały głos związki zawodowe wszystkich rzemiosł budowlanych, zaś grupa dostawców wszelkich materiałów budowlanych uzy-skała nakaz wstrzymania budowy. Jakieś niesłychane zrze-szenie ludzi dotkniętych proroczymi wizjami estetycznych straszydeł wystąpiły wspólnie w obronie krajobrazu miej-sca, w którym chłopcy chcieli wybudować wielki dom i do-liny, w której chcieli spiętrzyć wodę. Ci ludzie, doszli do wniosku synowie Cossara, byli największymi osłami ze wszystkich, którzy im przeszkadzali. Piękny dom młodych Cossarów w mgnieniu oka okazał się kijem wetkniętym w mrowisko.

- Nigdy tego nie oczekiwałem! - powiedział naj-starszy.

- Nie możemy kontynuować budowy - powiedział średni.

- Cóż za parszywe zwierzątka - powiedział trzeci. - Nic nie możemy zrobić!

- Nawet, jeśli to jest dla ich wygody. Mogliśmy im wybudować taki ładny dom...

- Okazuje się, że swoje małe głupiutkie życie spędzają na wzajemnym wchodzeniu sobie w drogę - powiedział najstarszy. - Prawa i ustawy, przepisy i łajdactwa; bawią się, jak małe dzieci... No cóż, przynajmniej przez pewien czas będą teraz musieli dalej mieszkać w małych, niechluj-nych, brudnych domach. Jest oczywiste, że nie możemy kontynuować tej budowy.

Dzieci Cossara zostawiły więc ledwie zaczęty wielki dom - wykop pod fundamenty i początek jednej ściany - i nadąsane wróciły do swej wielkiej zagrody. Po niejakim czasie wykop wypełniła stojąca woda, a wraz z nią chwasty, robactwo oraz nieco Pokarmu Bogów - albo upuszczone-go tam przez synów Cossara, albo w postaci pyłu przynie-sionego z wiatrem. Wszystko zaczęło rosnąć w zwykły spo-sób. Po okolicy rozeszły się piżmowce, powodując nie-słychane spustoszenie, pewnego zaś dnia jeden z farme-rów, który przyłapał swoje świnie na piciu tej wody, wyka-zując się wielką przytomnością umysłu - bo słyszał już o gigantycznym wieprzu z Oakham - zarżnął wszystkie. Z głębin tego stawu wyszły komary, straszliwe komary, których jedyną zasługą było to, że synowie Cossara, trochę przez nie pogryzieni, nie mogli już tego wytrzymać, i pew-nej księżycowej nocy, gdy prawo i porządek spały snem sprawiedliwych, spuścili całą wodę do rzeki koło Brook. Ale nie ruszyli wielkich chwastów ani wielkich piż-mowców, ani żadnego z wielu niepożądanych stworzeń, nadal mieszkających i mnożących się w wybranym przez nich miejscu - miejscu, gdzie mógł wznieść się ku niebu piękny wielki dom dla małych ludzi...

Wszystko to zdarzyło się w okresie chłopięcym, ale teraz synowie Cossara byli już prawie mężczyznami. A z każdym rokiem ich poczynania były coraz bardziej krępowane przez maluczkich. Rośli w górę rok po roku, a Pokarm rozszerzał obszar swojego działania i mnożyły się wielkie rzeczy. Nieustannie rosła też presja i napięcie. Dla wielkich mas ludzkich Pokarm Bogów początkowo był jakimś dalekim cudem, ale teraz stał u progu każdego domu i groził, naciskał i zniekształcał cały porządek rze-czy. Coś zablokował, coś przewrócił, zmieniał skład natu-ralnych produktów, zmniejszając przez to zatrudnienie. Setki tysięcy ludzi pozbawił pracy zarobkowej, nie liczył się z granicami, a światowy handel zmienił w światowy kataklizm. Nic więc dziwnego, że został przez ludzi znie-nawidzony.

A ponieważ łatwiej jest nienawidzić to, co żyje niż to, co jest martwe, zwierzęta łatwiej niż rośliny, a bliźniego swego doskonalej niż jakiekolwiek zwierzę, tak więc, lęk i nie-pokój wzbudzony przez gigantyczne pokrzywy i sześcio-stopową trawę, okropne insekty i szkodniki rozmiaru tygrysów, zlały się w jedną wielką siłę nienawiści, skiero-waną z bezpośrednią prostotą przeciw rozproszonej grupce olbrzymich ludzi - przeciw Dzieciom Pokarmu. Stała się ona główną siłą napędową polityki. Stare partyjne podziały zostały złamane, a następnie całkiem zatarte pod naciskiem tych nowych problemów. Obecnie linia konfliktu przebie-gała między grupą wyczekujących, którzy wysuwali malut-kich polityków, jako ludzi mających kontrolować i regulo-wać sprawy Pokarmu a partią reakcjonistów, których rzecznikiem był Caterham, przemawiający z coraz bar-dziej złowieszczą jednoznacznością, wyrażając swe intencje w coraz częstszych groźbach; raz mówił ludziom, że muszą „przyciąć kłujące krzaki”, innym, że muszą znaleźć „lek na elephantiasis”, na koniec zaś, w przeddzień wyborów, że muszą „wyrwać chwasty”.

Pewnego dnia trzej synowie Cossara, którzy już nie byli chłopcami, lecz mężczyznami, siedzieli otoczeni masą własnych, nikomu nie potrzebnych wytworów i we właści-wy sobie sposób wszystko omawiali. Przez cały dzień pra-cowali nad jednym z serii wielkich i skomplikowanych okopów, o które prosił ich ojciec, teraz zaś podczas zacho-du słońca siedzieli w małym ogródku, przed swym wielkim domem i odpoczywali, czekając, aż mali służący zawiado-mią ich, że wewnątrz kolacja gotowa.

Musicie sobie wyobrazić ich potężne postacie - naj-niższy miał czterdzieści stóp - półleżące na skrawku tra-wy, która zwykłym ludziom wydałaby się gąszczami trzci-ny. Jeden z nich wyprostował się i żelaznym dźwigarem zaczął oskrobywać ziemię ze swych olbrzymich butów trzymanych w dłoni, drugi pozostał oparty na łokciu, trzeci strugał jakiś kształt w pniu sosny, napełniając powietrze zapachem żywicy. Nie byli odziani w sukno, lecz w bieliz-nę tkaną ze sznurów i ubrania ze spilśnionego drutu alu-miniowego. Mieli drewniane, podkute żelazem obuwie, zaś sprzączki, guziki i pasy ich odzieży były z pancernej stali. Wielki parterowy dom, w którym mieszkali, masywny jak piramidy egipskie, zbudowany w połowie z monstrualnych bloków kredy, w połowie zaś wykuty w żywej skale pagór-ka, miał od frontu pełne sto stóp wysokości, za nim zaś ciągnęły się kominy i koła, dźwigi i dachy warsztatów, się-gające wysoko ku niebu. Przez okrągłe okno domu widać było rurę spustową, z której do niewidocznego naczynia wciąż kapał odmierzonymi kroplami roztopiony metal. Ca-łe to miejsce było otoczone i mocno ufortyfikowane potęż-nymi nasypami ziemnymi, umocnionymi stalą, ciągnący-mi się podwójnym łańcuchem przez szczyty pagórków kredowych i przez zbocze leżącej u ich podnóża doliny. Aby uzmysłowić sobie skalę tego przedsięwzięcia, potrzeba czegoś zwyczajnej wielkości: na przykład pociągu, wygląda-jącego na tym tle jak dziecinna zabaweczka, który pozosta-jąc w polu ich widzenia, turkocząc nadjechał z Sevenoaks. - Zakazali nam wstępu do wszystkich lasów po tej stronie Ightham - powiedział jeden - i przesunęli tablicę z napisem, stojącą dotychczas koło Knockholt, o całe mile w naszą stronę.

- To jeszcze nic takiego - powiedział po chwili naj-młodszy. - Próbują tym sposobem zabrać Caterhamowi wiatr z żagli.

- Ale to za mało, by go unieszkodliwić, a dla nas już za dużo - powiedział trzeci.

- Izolują nas od Brata Redwooda. Ostatnim razem jak poszedłem go odwiedzić, czerwone napisy przesunęły się o milę w każdą stronę. Droga do niego przez wzgórza stała się tylko wąziutką ścieżką.

Przemawiający zastanawiał się chwilę:

- Co stało się naszemu Bratu Redwoodowi?

- Czemu pytasz? - powiedział najstarszy brat. Rzeźbiący w pniu sosny odciął od niego konar. - Wyglą-dał na nie całkiem przytomnego. Nie słuchał tego, co do niego mówiłem. I coś sam mówił. O miłości. Najmłodszy popukał trzymanym w ręce dźwigarem w kant żelaznej podeszwy buta i zaśmiał się. - Brat Redwood - powiedział - marzy.

Przez chwilę wszyscy milczeli. Wreszcie odezwał się najmłodszy.

- To ciągłe zamykanie nas w klatce przekracza granice mojej cierpliwości. Skończy się na tym, jak sądzę, że na-rysują linie wokół naszych butów i powiedzą, że to jest te-ren, na jakim mamy żyć.

Średni brat zmiótł na bok ruchem dłoni stertę konarów sosnowych i zmienił pozycję.

- To, co robią dziś, jest niczym w porównaniu z tym, co zrobią, gdy Caterham dojdzie do władzy. - Jeżeli dojdzie do władzy - poprawił najmłodszy, stukając w ziemię swym dźwigarem.

- Dojdzie - powiedział najstarszy, patrząc w ziemię. Średni przerwał okrzesywanie drzewa i popatrzył na otaczające ich wielkie umocnienia.

- Wówczas, bracia - powiedział - skończy się nasza młodość i jak dawno temu powiedział Ojciec Redwood, będziemy musieli postąpić jak mężczyźni. - Tak - odpowiedział najstarszy. - Ale co to do-kładnie znaczy? Co oznacza nadejście Czarnego Dnia? Z kolei on spojrzał na potężne umocnienia okalające ich teren, a raczej nie tyle na nie, co poprzez nie i poprzez pagórki, na mieszkające za nimi niezliczone mrowie ludz-kie. A wszystkim równocześnie przyszła do głowy wizja małych ludzi wydających im wojnę, niewyczerpanego, nie-powstrzymanego, złośliwego potoku maluczkich... - Są mali - powiedział najmłodszy - ale ich liczba jest nieprzeliczalna, jak ziarenek piasku w morzu. - Mają broń. A jeszcze i tę nową, którą dla nich zrobi-li nasi bracia w Sunderland.

- Ponadto, Bracia, jeśli nie liczyć szczurów i małych utarczek z innymi szkodnikami, co my wiemy o zabijaniu? - Tak, to prawda - powiedział średni. - Ale, mimo wszystko, jesteśmy kim jesteśmy. Gdy nadejdzie Czarny Dzień, zrobimy co konieczne.

Zamknął z trzaskiem scyzoryk - ostrze było długości człowieka - i wstając podparł się swą nową sosnową laską. Wyprostował się i odwrócił w stronę ich ogromnego, przy-sadzistego domu. Purpurowa łuna zachodu padła na jego postać, kolczugę i stalowe spinki przy szyi, na metalową tkaninę na ramionach i ukazał się oczom braci, jakby nagle oblała go krew...

Z wysokości, na tle rozpalonego do czerwoności za-chodniego nieba na szczycie wału dostrzegł malutką czarną figurkę, biegnącą szczytami pagórków. Wymachiwała nie-zdarnie czarnymi ramionami. Młody Olbrzym zrozumiał, że gesty te wyrażają pośpiech. Pomachał swym sosnowym masztem w odpowiedzi, ryknął potężne „hallo!” na całą dolinę, rzucił w stronę braci krótkie: - Coś się stało - i ruszył przed siebie dwudziestostopowymi krokami, na spotkanie i pomoc ojcu.

Dokładnie w tym samym czasie o tychże synach Cossa-ra wypowiadał się również pewien młody człowiek, który nie był Olbrzymem, otwierając serce przed przyjacielem. Obaj przyszli tu przez wzgórza za Sevenoaks, on zaś był głównym mówcą w tej rozmowie. Przechodząc koło żywo-płotu usłyszeli żałosne piszczenie i wkroczyli, by ocalić troje piskląt sikorki przed atakiem kilku olbrzymich mrówek. Wypadek ten sprowokował całe przemówienie. - Reakcjonista! - wykrzyknął, gdy ujrzeli obozowi-sko Cossarów. - A któż by nie był reakcjonistą? Spójrz na ten kwadrat terenu, ten obszar bożej ziemi, niegdyś piękny i wonny, zryty, zbeszczeszczony, wypatroszony! Te okrop-ne hale fabryczne! Ten wielki wiatrak! Te potworne ma-szyny na kołach! Te zapory! Spójrz na te trzy potwory co tam siedzą i knują jakieś nowe diabelstwa! Patrz! Patrz na ten cały kraj!

Przyjaciel rzucił mu przelotne spojrzenie. - Słuchałeś Caterhama - powiedział.

- Sam dobrze widzę, co się dzieje. Przypomniałem sobie nasz miniony spokój i porządek. Ten ohydny Pokarm to najnowsze wcielenie Szatana, skierowane ku zagładzie naszego świata. Pomyśl, jaki był świat przed naszym uro-dzeniem, jaki był wówczas, gdy rodziły nas matki, a jakim jest dziś! Pomyśl, jak niegdyś uśmiechały się te zbocza, odziane złotym zbożem, jak żywopłoty, pełne słodkich ma-łych kwiatków oddzielały od siebie skromne poletka właści-cieli, jak czerwone domki farmerów błyszczały w pejzażu, a głos kościelnych dzwonów z owej dalekiej wieży w każdy Dzień Pański wzywał cały nasz kraj do cichej niedzielnej modlitwy. A dziś, z roku na rok, coraz więcej potwornych chwastów, potwornych szkodników, Gigantów, którzy nie-ustannie wyrastają ponad nas, stają nad nami rozkraczeni, depcząc wszystko co delikatne i święte w naszym kraju. A zresztą... patrz!

Wyciągnął oskarżycielsko palec, a przyjaciel spojrzał we wskazanym kierunku.

- Ślady ich stóp. Patrz! Dziury w ziemi na przeszło trzy stopy - to pułapka dla konia i jeźdźca, dla każdego nieostrożnego. Oto dzika róża zmiażdżona doszczętnie, a tu trawa wyrwana z korzeniami i ziele zdeptane na miazgę, przerwana linia drenów z chłopskiego pola i zniszczony skraj ścieżki. Zagłada! Tak postępują z całym światem, z porządkiem i obyczajami stworzonymi przez rodzaj ludz-ki. Depczą wszystko. Reakcja! A co jeszcze nam pozostało? - Ale... reakcja. Cóż zamierzacie zrobić? - Powstrzymać to! - zawołał młody człowiek z oks-fordzkim akcentem. - Zanim będzie za późno. - Ale...

- To jest wykluczone! - zawołał łamiącym się głosem młodzieniec z Oxfordu. - Trzeba nam silnej ręki, spryt-nego planu i niezłomnej woli. Do tej pory mówiliśmy pół-gębkiem i siedzieliśmy z założonymi rękami, traciliśmy czas na błahostki, a Pokarm rósł i rósł w siłę. Przecież na-wet teraz...

Przerwał na moment.

- Powtarzasz pacierz za Caterhamem - powiedział jego przyjaciel.

- Nawet teraz... Nawet teraz jest jeszcze nadzieja. Ogromna nadzieja, jeśli tylko będziemy jasno zdawać sobie sprawę, czego chcemy i co chcemy zniszczyć. Masy ludzi są z nami, o ileż większe niż parę lat temu; prawo jest z nami, konstytucja i porządek społeczny, duch wszystkich uznanych religii, zwyczaje i obyczaje są za nami... i prze-ciw Pokarmowi. Czemuż mielibyśmy tracić czas? Po cóż mamy kłamać? Nienawidzimy Pokarmu, nie chcemy go, więc czemu miałby dalej istnieć? Czy nadal chcesz tylko narzekać, stawiać bierny opór i nic nie robić, aż będzie za późno?

Przerwał i odwrócił się w miejscu.

- Spójrz na tamte gąszcza pokrzyw. W ich środku by-ły, dziś opuszczone, domy, gdzie kiedyś uczciwe rodziny prostych ludzi pędziły poczciwe życie! A tam! - gwałtow-nie zwrócił się w stronę, gdzie młodzi Cossarowie cichymi głosami rozmawiali o wyrządzonych im krzywdach. - Spójrz na nich! Znam ich ojca, chama, nieokrzesane bydlę z bezwzględnym, wrzaskliwym głosem; kreaturę, która sza-leje w naszym nazbyt już miłosiernym kraju od przeszło trzydziestu lat. Inżynier!? Wszystko co nam drogie i święte dla niego jest niczym. Niczym! Wspaniałe tradycje naszej rasy i kraju, szlachetne zwyczaje, uświęcony porządek, rozważny, powolny marsz od precedensu do precedensu, który uczynił Anglików wielkim narodem, a tę słoneczną wyspę ostoją wolności, to .dla niego puste słowa, stare ba-jeczki. Frazesy o przyszłości więcej są warte, niż te wszyst-kie świętości... To człowiek, który poprowadziłby linię tramwajową przez grób własnej matki, gdyby obliczył, że tak wypadnie najtaniej... A ty chcesz zwlekać, stworzyć ja-kiś zarys kompromisu pozwalającego ci żyć po swojemu, temu zaś... tym maszynom! też po swojemu. Mówię ci, że to beznadziejne... Beznadziejne! To tak, jakby podpisać kontrakt pokojowy z tygrysem! Oni chcą, by wszystko było potworne, my zaś, by zdrowe i powabne. I będzie albo tak, albo tak.

- A cóż możecie zrobić?

- Dużo! Wszystko! Skończyć z Pokarmem! Ci Gigan-ci są jeszcze rozproszeni, jeszcze niedojrzali i podzieleni. Skuć ich w kajdany, zakneblować, nałożyć kagańce. Za wszelką cenę powstrzymać. Świat będzie albo nasz, albo ich! Koniec z Pokarmem. Trzeba wsadzić do więzienia wszystkich, którzy go stworzyli! W jakiś sposób powstrzy-mać Cossara! Ty chyba nie pamiętasz... Jedno pokolenie. Wystarczy, że jedno pokolenie przetrzyma to, a wtedy... Wtedy możemy zrównać z ziemią te wszystkie wały, zasy-pać ślady ich stóp, zdjąć te okropne syreny z wieżyc koś-cielnych, rozbić wielokalibrowe strzelby i znów powrócić do starego porządku, do drogiej naszym duszom prastarej, dojrzałej cywilizacji.

- To ogromny wysiłek.

- Dla wielkiego celu. A jeśli go nie zrobimy? Czyż nie widzisz, że wtedy perspektywy są jednoznaczne? Wszędzie będą rosnąć i mnożyć się Olbrzymi, wszędzie będą wytwa-rzać i rozsiewać Pokarm. Na naszych polach wyrośnie po-tworna trawa, chwasty w naszych żywopłotach, pojawi się robactwo w gajach i szczury w kanałach. I tak bez końca. A to dopiero początek. Przeciw nam powstaną owady, roś-liny, morza zaroją się od ryb, które będą topić nasze statki. Straszliwe zarośla pogrążą w cieniu i skryją nasze domy, rozwalą nasze kościoły, zmiażdżą i zniszczą nasze piękne miasta, a my staniemy się tylko słabym robactwem pod stopami nowej rasy. Ludzkość zostanie wdeptana w błoto i utopiona we własne dzieło! Wszystko pójdzie na marne! Wzrost! Tylko wzrost! Rosnąć, rosnąć i da capo. Już dzi-siaj musimy omijać z daleka wszystkie te zapowiedzi nad-chodzącej epoki. A umiemy tylko mówić: „Jakie to niewy-godne!” Utyskiwać i nic nie robić. Nie! Podniósł rękę.

- Niech czynią, co należy czynić! Tak i ja postąpię.

Jestem za reakcją nieograniczoną i nieustraszoną reakcją. Nic więcej nie pozostało nam na świecie, chyba że sami zaczniemy jeść ten Pokarm. Zbyt dużo straciliśmy, trzyma-jąc się półśrodków. Wy wszyscy! Bałamucenie półśrodkami to wasz nawyk, wasz sposób życia, to powietrze, jakim od-dychacie. Ale nie ja! Ja jestem wrogiem Pokarmu. Ze wszy-stkich mych sił zdecydowanie jestem wrogiem Pokarmu. Odwrócił się, usłyszawszy pomruk sprzeciwu swego towarzysza.

- A ty z kim jesteś?

- To skomplikowana sprawa...

- Och! Ty liściu na wietrze! - powiedział z głęboką goryczą człowiek z Oxfordu, wyrzucając ręce w górę. - Połowiczność to zguba. Będzie albo tak, albo tak. Można tylko jeść Pokarm albo niszczyć. Jeść albo niszczyć! Co in-nego można zrobić?

.

Rozdział II

MIŁOŚĆ OLBRZYMÓW

Vv owych dniach, gdy Caterham prowadził kampanię przeciw Bomba-Dzieciom w przeddzień wyborów po-wszechnych, które miały go (w najtragiczniejszych i stra-szliwych okolicznościach) wynieść do władzy, olbrzymia księżniczka - ta sama Książęca Wysokość, której niemow-lęca dieta odegrała tak wielką rolę w błyskotliwej karierze doktora Winklesa - z ważnej przyczyny przybyła z króle-stwa swego ojca do Anglii. Ze względu na rację stanu zarę-czona była z pewnym księciem - a ich ślub miał się stać wydarzeniem wagi międzynarodowej. Tymczasem z tajem-niczych przyczyn sprawa się opóźniała. Plotka sprzymie-rzyła się z imaginacją i powtarzano sobie wiele różnych głupstw. Dawano do zrozumienia, że oporny książę oświadczył, iż nie zgadza się wyjść na durnia - a w każ-dym razie na aż tak wielkiego durnia. Ludzie mu współczu-li. To było najistotniejszym aspektem sprawy. Choć może to wydawać się dziwne, jest jednak faktem, że olbrzymia Księżniczka przybywszy do Anglii nie wie-działa w ogóle o istnieniu innych Olbrzymów. Żyła w świe-cie, w którym takt stanowi niemal namiętność, a przemil-czanie - powietrze, którym się oddycha. Istnienie innych Gigantów zatajono przed niąj strzeżono jej przed widokiem jakichkolwiek olbrzymich zjawisk, a nawet podejrzeniami, że mogą istnieć, aż do chwili podróży do Anglii. Zanim nie spotkała młodego Redwooda nie miała pojęcia, że na świe-cie istnieją inne Olbrzymy.

W królestwie ojca Księżniczki były rozległe, odludne wyżyny i góry, w których miała zwyczaj błądzić samotnie. Uwielbiała wschody i zachody słońca, i wielką scenerię otwartego nieba bardziej niż cokolwiek innego w świecie. Lecz pośród narodu równocześnie tak demokratycznego i tak bezgranicznie poddanego jak Anglicy, jej wolność zo-stała poważnie ograniczona. Ludzie przyjeżdżali wozami, pociągami wycieczkowymi, całymi masami, w zorganizo-wanych grupach, by ją zobaczyć; gotowi byli nawet prze-bywać ogromne przestrzenie na rowerach, musiała więc wstawać przed świtem, by swobodnie pospacerować. Zbli-żał się świt w ów poranek, gdy spotkał ją młody Redwood. Wielki park koło pałacu, w którym ją umieszczono, roz-ciągał się na przeszło dwadzieścia mil na zachód i południe od zachodniej bramy pałacowej. Kasztany w jego alejach sięgały wysoko ponad jej głowę. W miarę jak koło nich przechodziła, każdy zdawał się być strojny jeszcze obficiej kwiatami. Przez pewien czas wystarczył jej sam widok i za-pach, ale w końcu, nie mogąc przezwyciężyć pragnienia, pogrążyła się w zbieraniu bukietu tak bardzo, że nie spo-strzegła młodego Redwooda, póki nie stanął tuż przy niej. Szła wśród drzew kasztanowych, coraz bliżej prze-znaczonego jej przez los kochanka, nie zdając sobie sprawy, ani nie podejrzewając jego istnienia. Sięgała pomiędzy ga-łęzie, łamała je i układała w bukiet. Była samotna na tym świecie. I wtedy...

Spojrzała i stało się.

Trzeba wielkiej wyobraźni, wyobraźni wielkoluda, aby ujrzeć piękno, jakie on ujrzał. Nie istniała dla niego bariera wielkości, która nam, z braku odpowiedniej miary, nie pozwoliłaby poczuć natychmiast sympatii do tego, co od-rnienne. Stała przed nim pełna wdzięku dziewczyna, jedy-na z istniejących na świecie stworzona na jego towarzyszkę, smukła i wiotka, lekko odziana; świeży poranny wiatr mo-delował fałdy lekkiego płaszcza wedle miękkich linii jej sil-nego ciała. W rękach trzymała ogromny bukiet kwitnących gałęzi kasztanów. Otwarty kołnierz stroju ukazywał białość jej szyi i rzucał lekki cień na okrągłe ramiona. Podmuch wiatru chwycił kosmyk jej czerwonozłotych włosów i rzu-cił na policzek. Jej oczy błyszczały błękitem, a wargi, gdy sięgała po ukwiecone gałęzie uśmiechały się lekko. Odwróciła się drżąca i ujrzała go - przez chwilę pa-trzyli na siebie. Jego widok był dla niej tak zdumiewający i tak niewiarygodny, że przynajmniej przez moment strasz-ny. Wstrząsnął nią, jakby był zjawiskiem nadnaturalnym, w jednej chwili zmieniając cały obraz świata. Redwood był wówczas młodzieńcem dwudziestojednoletnim, smukłej budowy, ciemnowłosym jak jego ojciec i jak on poważnym. Obcisłe, wygodne ubranie z brązowej skóry, podkreślało jego piękną budowę. Bez względu na pogodę nie nosił na-krycia głowy. Stali tak patrząc na siebie - ona zdumiona i niedowierzająca, on z mocno bijącym sercem. Ta nie-oczekiwana chwila zdecydowała o życiu obojga. Dla niego ich spotkanie było mniejszą niespodzianką. Szukał dziewczyny, a mimo to jego serce biło przyśpieszo-nym rytmem. Podszedł powoli, nie odrywając wzroku od jej twarzy.

- Ty jesteś Księżniczką - powiedział. - Mój ojciec opowiadał mi o tobie. Jesteś Księżniczką, której dano Po-karm Bogów.

- Tak, jestem Księżniczką - odpowiedziała z rozma-rzonym wzrokiem. - Ale... kim ty jesteś? - Jestem synem człowieka, który stworzył Pokarm Bogów.

- Pokarm Bogów?!

- Tak, Pokarm Bogów.

- Ale... - Jej twarz wyrażała bezbrzeżne zdumienie.

- Co? Nie rozumiem. Pokarm Bogów?

- Nie słyszałaś o tym?

- Pokarmie Bogów? Nie!

Zadrżała gwałtownie. Zbladła.

- Nie wiedziałam - powiedziała. - Czy chcesz przez to powiedzieć...?

Czekał, aż dokończy pytanie.

- Czy chcesz powiedzieć, że istnieją inni... Olbrzymi?

- Nie wiedziałaś? - powtórzył.

Na co ona odrzekła z rosnącym zdumieniem wobec nowej wieści:

- Nie!

Nagle zmienił się dla niej cały świat i jego sens. Gałąź kasztana wyślizgnęła jej się z dłoni.

- Czy chcesz powiedzieć - powtórzyła pópłrzytom-nie - że są na świecie jeszcze inni Olbrzymi? Że jakiś pokarm...?

Udzieliło mu się to zdziwienie.

- Nic nie wiedziałaś? - krzyknął. - Nigdy o nas nie słyszałaś? Ty, którą Pokarm uczynił jedną z nas? Patrzyła na niego oczami ciągle pełnymi strachu. Pod-niosła, rękę do gardła i opuściła bezwiednie. Szepnęła:

- Nie...

Myślała, że się rozpłacze albo zemdleje. Lecz po chwili odzyskała panowanie nad sobą i zaczęła jasno myśleć i mó-wić.

- Wszystko to ukrywano przede mną - powiedziała. - To chyba sen. Marzyłam... Śniłam o czymś takim. Ale po obudzeniu... Nie, powiedz mi! Powiedz! Kim ty jesteś? Czym jest ten Pokarm Bogów? Opowiedz mi powoli i wy-raźnie. Czemu ukrywano przede mną, że nie jestem sama na świecie?

- Opowiedz mi - zażądała i młody Redwood, drżący i podniecony, zaczął opowiadać. Przez chwilę była to smutna i chaotyczna opowieść: o Pokarmie Bogów i jego olbrzymich dzieciach, rozproszonych po całym świecie. Musicie teraz ich sobie wyobrazić, z wypiekami, spło-szonych, nawzajem starających się pojąć sens swych słów z niedokończonych, przyciszonych, niedopowiedzianych zdań, powtórzeń, pełnych zakłopotania przerw i nowych myśli - w cudownej rozmowie, która dla Księżniczki była przebudzeniem z ignorancji do nowego życia. I bardzo powoli zrozumiała, że nie jest wyjątkiem wśród ludzkości, lecz jedną z rozproszonego braterskiego kręgu ludzi, którzy, jedząc Pokarm, na zawsze wyrośli z ograniczeń ma-luczkich pod ich stopami. Młody Redwood opowiadał 0 swym ojcu, o Cossarze, o braciach rozproszonych po kra-ju, o wielkim otwarciu nowych horyzontów, które pojawiły się w historii po raz pierwszy.

- Nasze życie to dopiero zaranie nowej ery - powie-dział. - Ten ich świat jest tylko preludium do świata, któ-ry stworzy Pokarm. Mój ojciec wierzy, i ja także, że nadej-dzie czas, gdy małość zniknie zupełnie z ludzkiego świata, gdy Olbrzymi swobodnie będą poruszać się po tej Ziemi. Ich Ziemi! Tworząc nieustannie coraz większe i wspanial-sze rzeczy. Ale to dopiero nadejdzie. Nie jesteśmy nawet pierwszym pokoleniem tej epoki. Jesteśmy jej pierwszym eksperymentem.

- Nic nie wiedziałam - odrzekła.

- Czasem wydaje mi się, jakbyśmy pojawili się zbyt wcześnie. Ale ktoś przecież musiał być pierwszy. Lecz świat jest zupełnie nie przygotowany na nasze przyjście 1 na pojawienie się innych, mniej ważnych wielkich stwo-rżeń, czerpiących swą wielkość z Pokarmu. Popełniono błędy, zrodziły się konflikty. Mali ludzie nienawidzą na-szego rodu... Z powodu swojej małości są wobec nas okrutni. Dlatego, że nasze stopy są zbyt ciężkie i miażdżą rzeczy, stanowiące sens ich życia. Ale tak czy inaczej nie-nawidzą nas już teraz; nie chcą, abyśmy istnieli. Może wy-baczyliby nam wszystko, gdybyśmy mogli skurczyć się do ich pospolitych wymiarów... Są szczęśliwi w domach, które dla nas są więziennymi celami. Ich miasta są dla nas zbyt małe, z trudem poruszamy się po ich wąskich drogach, nie możemy modlić się w ich kościołach.

Nasz wzrok sięga powyżej ich murów i osłon, czasem mimowolnie zaglądamy w okna na najwyższych piętrach, jesteśmy ponad małe obyczaje, a ich prawa są dla nas tylko sieciami krępującymi ruchy...

Za każdym razem kiedy zabłądzimy, gdy przekroczymy granice, które nakreślili, słyszymy ich wrzaski. Lub, gdy chcemy dokonać jakiegoś wielkiego czynu... Nasze powolne kroki są dla nich wściekłym biegiem. Wszystko, co oni uważają za wielkie i wspaniałe, jest dla nas domkami dla lalek. Małostkowość ich metod, urządzeń i wyobraźni stanowi hamulec i przeszkodę dla naszych sił. Nie mają maszyn stosownych do naszych rąk ani środków stosownych do naszych potrzeb. Tysiącem niewidzialnych więzów trzymają naszą wielkość w niewoli. Każdy z nas jest setki razy silniejszy, ale jesteśmy bezbronni; już sama wielkość czyni z nas ich dłużników. Żądają dla siebie ziemi spod naszych stóp; każą nam drogo płacić za to, że potrze-bujemy więcej pożywienia i większego dachu nad głową. Musimy przez to pracować w trudzie narzędziami, które te karły dla nas wytwarzają i zaspokajać ich lilipucie kapry-sy...

Jesteśmy ich więźniami pod każdym względem. Aby żyć, musimy przekraczać wyznaczone przez nich granice. Nawet by spotkać tu ciebie, musiałem popełrić czyn nie-dozwolony. Zakazali nam wszystkiego, co rozsądne i godne uwagi. Nie wolno wchodzić do miast, nie wolno przecho-dzić przez mosty, nie wolno stąpnąć na orne pole i wcho-dzić do rewirów, w których zabijają zwierzynę łowną. Je-stem już odcięty od wszystkich Braci z wyjątkiem trzech synów Cossara, ale z każdym dniem nawet i to przejście się zwęża. Można sądzić, że szukają przeciw nam pretekstu, by dokonać czegoś jeszcze gorszego...

- Ale my jesteśmy silni - odpowiedziała. - Powinniśmy być silni. Tak. Wszyscy czujemy... wiem, że i ty musisz to odczuwać... że mamy siłę, siłę czy-nienia rzeczy wielkich, siłę, która się w nas buntuje. Ale zanim będziemy zdolni cokolwiek uczynić... Machnął ręką, jakby zmiatał wszystko z powierzchni Ziemi.

- Choć sądziłam, że jestem na Ziemi samotna - po-wiedziała po chwili - miałam takie same myśli. Uczono mnie zawsze, że siła jest czymś nieomal grzesznym, że le-piej być małym niż wielkim, że jedynym nakazem praw-dziwej religii jest osłaniać i ośmielać słabych i małych, po-magać im, by się mnożyli, aż będzie ich nieskończenie du-żo; wszystkie nasze siły poświęcać dla ich sprawy. Ale... zawsze wątpiłam w to, czego mnie uczono. - Nasze ciała - powiedział - stworzone są dla życia, nie dla śmierci.

- Tak.

- Ani by spędzić życie na błahostkach. Ponieważ dalej tak być nie może, dla wszystkich naszych Braci jest już jasne, że nastąpi starcie. Nie wiem jak gorzki konflikt musi wybuchnąć, zanim mali ludzie pozwolą nam żyć. Wszyscy Bracia o tym myśleli. Cossar, o którym ci opowiadałem, też o tym myślał.

- Są tacy mali i słabi.

- W pewnym sensie. Ale mają w rękach broń. Przez setki tysięcy lat mali ludzie, do świata których się wdzie-ramy, uczyli się na różne sposoby nawzajem zabijać. Są bardzo zdolni w tym zakresie. A prócz tego umieją oszuki-wać i nagle zmieniać zdanie... Nie wiem... Konflikt nad-chodzi. Ty... ty może jesteś inna niż my. Dla nas z pew-nością konflikt się zbliża... Coś, co oni nazywają wojną. Wiemy o tym. W pewien sposób przygotowujemy się do niej. Ale wiesz, ci mali ludzie! Nie wiemy, jak się zabija i na pewno nie chcemy zabijać...

- Spójrz - przerwała, on zaś usłyszał sygnał samo-chodowej trąbki.

Podążył za jej wzrokiem i ujrzał jasnożółty samochód, z szoferem w ciemnych okularach i pasażerami odzianymi w futra, który charczał, warczał i brzęczał nienawistnie, utknąwszy zderzakiem w jego obcasie. Przestawił nogę i maszyna, wydawszy trzy gniewne parsknięcia, niepewnie potoczyła się w stronę miasta.

- Całą drogę zastawił - dobiegło do jego uszu z dołu. A ktoś powiedział: - Patrzcie! Widzieliście? To ta potworna Księżniczka, tam za drzewami! - i wszystkie twarze w goglach uniosły się do góry.

- No wiecie! - odezwał się inny pasażer. - Tak być nie powinno!

- To jest bardziej zdumiewające - powiedziała Księż-niczka - niż umiem to wyrazić.

- A oni ci nic nie powiedzieli... - nie dokończył zda-nia młody Redwood.

- Póki do mnie nie podszedłeś, żyłam w świecie, w którym byłam wielka... sama jedna. Więc stworzyłam sobie własne życie. Myślałam, że jestem wybrykiem natu-ry. A teraz mój świat w ciągu pół godziny przeistoczył się zupełnie i zobaczyłam inne, szersze możliwości. Nie jestem już samotna.

- Nie jesteś samotna - potwierdził.

- Chcę, żebyś mi opowiedział więcej, znacznie więcej - powiedziała. - To wszystko jest dla mnie jak bajka. Nawet ty... Może jutro, a może za kilka dni uwierzę, że istniejesz. Teraz... Teraz ja śnię... Słuchaj! Dobiegło do nich pierwsze uderzenie zegara na budyn-ku pałacowym. Liczyli mechanicznie.

- Siedem!

- Już muszę wracać - powiedziała. - Przyniosą dla mnie filiżankę kawy do sali, w której sypiam. Malutcy urzędnicy i służący, nawet sobie nie wyobrażasz jak poważ-ni, będą krzątać się wokół swych malutkich obowiązków. - Będą zdziwieni... Ale chcę jeszcze z tobą porozma-wiać.

Zastanowiła się.

- Ale najpierw muszę pomyśleć. Chcę być sama i przemyśleć tę zupełną zmianę, pożegnać się z moją do-tychczasową samotnością i oswoić się z myślą, że istniejesz ty i inni tacy sami... Pójdę teraz. Dzisiaj muszę wrócić na moje miejsce w zamku, a jutro, przed świtem, znowu przyjdę tutaj.

- Będę na ciebie czekał.

- Przez cały dzień będę śnić i marzyć o nowym świe-cie, który mi podarowałeś. Ale nawet w tej chwili ledwie mogę uwierzyć...

Cofnęła się o krok i obejrzała go od stóp do głowy. Ich spojrzenia spotkały się na moment.

- Tak - powiedziała ze śmiechem podobnym do łka-nia. - Naprawdę istniejesz. Ależ to zupełnie cudowne! Czy sądzisz, że rzeczywiście...? A jeśli jutro wrócę i spot-kam cię jako Pigmeja, takiego jak oni wszyscy?! Tak, muszę to przemyśleć. A więc tymczasem, i zwyczajem małych lu-dzi...

Wyciągnęła rękę i po raz pierwszy dotknęli się wzajem-nie. Ich dłonie połączyły się w mocnym uścisku, a oczy znów spotkały.

- Do widzenia - powiedziała. - Do widzenia, do jutra. Do widzenia! Do widzenia, Bracie Olbrzymie! Przez chwilę walczył z jakimiś słowami, które nie chcia-ły mu przejść przez gardło i wreszcie odpowiedział jej po prostu:

- Do widzenia.

Przez chwilę trzymali się za ręce, wpatrzeni w siebie. A gdy się rozstali, w drodze do pałacu Księżniczka odwra-cała się wiele razy, z niedowierzaniem patrząc na niego, on zaś stał nieruchomo w miejscu, w którym się spotkali... Szła w stronę swych apartamentów przez wielki pod-wórzec pałacowy jak lunatyczka, ciągle jeszcze trzymając w ręce ogromny bukiet kwitnących kasztanów. Zanim nastąpił początek końca, spotkali się jeszcze czter-naście razy. Spotykali się to w wielkim parku, to na wyży-nach i w jarach wrzosowisk, przez które biegły pokryte ru-dym pyłem drogi, z ciemnymi lasami sosnowymi ciągną-cymi się na skrajach ku południowemu wschodowi. Dwukrotnie widzieli się w wielkiej alei kasztanowej i pięć razy przy wielkim ozdobnym stawie, założonym przez kró-la, jej pradziadka. Zazwyczaj siadywała w miejscu, gdzie potężny strzyżony trawnik, wysadzany wielkimi drzewami iglastymi, łagodnie spływał ku wodzie, on zaś kładł się u jej kolan, patrzył w twarz i mówił. Opowiadał o tym, co było i o pracach, które zlecił mu ojciec i o wielkim, świetlistym marzeniu - kim staną się olbrzymi ludzie pewnego dnia. Przeważnie spotykali się przed świtem, raz jednak po po-łudniu, a wówczas natknęli się na tłumy - przybyłych na rowerach, bądź pieszo - zerkających ku nim podsłuchiwa-czy. Podglądano ich zza krzaków, szeleszcząc wśród su-chych liści, jak szeleszczą wróble w londyńskich parkach, z otaczających drzew, przez jezioro podpływano łodziami, by ich ujrzeć, starano się podsunąć jak najbliżej i podsłu-chiwać.

Była to pierwsza oznaka olbrzymiego zainteresowania, jakie w tej okolicy wzbudziły ich spotkania. A pewnego razu - była to ich siódma randka, która przyśpieszyła wybuch skandalu - spotkali się na wietrznym wrzosowisku w jas-nym świetle księżyca i szeptali, a noc była cicha i ciepła. Bardzo szybko przeszli od zrozumienia, że w nich i przez nich na Ziemi przybiera kształt nowy wiek Olbrzymów, od kontemplacji wielkiego starcia między wielkim i małym, w którym oczywiście przeznaczone im będzie uczestniczyć, do spraw równocześnie szerszych i bardziej osobistych. Za każdym razem gdy się spotkali i patrzyli na siebie, coraz lepiej zdawali sobie sprawę, że łączy ich coś gorętszego i cudow-niejszego od przyjaźni; że uczucie to jest obecne przy nich ciągle i powoduje, że ich ręce szukają się wzajemnie. Niewiele trzeba było czasu, aby wypowiedzieli właściwe słowa i stali się kochankami. Adamem i Ewą nowej rasy na Ziemi. Zagłębili się w cudowną dolinę miłości, pełną ciepła i spokoju. Świat wokół nich zmieniał się w rytmie prze-mian ich uczucia, aż w końcu stał się prawdziwą świątynią piękna ich spotkań; gwiazdy - świetlistymi kwiatami pod stopami ich miłości; zorze wschodu i zachodu - barwnymi zasłonami oddzielającymi ich od świata. Dla siebie wzajem i dla siebie samych przestali być istotami z krwi i kości, stali się wcieleniem czułości i pożądania. Krótko szeptali, by później zatopić się w ciszy, przytulić do siebie i patrzeć na swe oświetlone księżycem i ocienione nocą twarze pod nieskończonym sklepieniem niebios. A milczące, czarne sosny otaczały ich niczym wartownicy.

Kroki postępującego czasu zamilkły, im zaś wydawało się, że w ciszy zamarł cały wszechświat. Słyszeli tylko bicie swych serc. Było tak, jakby przenieśli się do świata, w któ-rym nie ma śmierci i zaiste w takim świecie wówczas byli. Zdawało im się, że dosięgli - i rzeczywiście dosięgli - takich wspaniałości skrytych w sercu wszechrzeczy, jakich nie osiągnął nikt przed nimi. Bo nawet dla podłych i ma-łych miłość jest objawieniem cudu. Oni byli olbrzymimi kochankami, dziećmi Pokarmu Bogów...

Możecie sobie wyobrazić, jaka wybuchła konsternacja w tym uporządkowanym świecie, gdy stało się wiadomym, że Księżniczka zaręczona z Księciem, Księżniczka (Jej Wy-sokość! z królewską krwią w żyłach!) często spotyka się z przerośniętym potomkiem prostego profesora chemii - kreaturą bez tytułu, pozycji społecznej czy bogactwa - i rozmawia z nim, jakby nie było królów i książąt, nie było porządku rzeczy ani należnej czci. Rozmawia z nim oraz - co było niestety aż nazbyt pewne - wzięła go sobie za kochanka.

- Jeśli tylko ci gazeciarze się o tym dowiedzą! - jęk-nął sir Artur Pudel-Butolit.

- Mówiono mi, że... - szepnął stary biskup Megiery. - Nowa afera tam u góry - powiedział pierwszy lo-kaj, skubiąc nakrycie z deserem. - O ile się orientuję, ta tam olbrzymia Księżniczka...

- Mówią, że... - plotkowała właścicielka kiosku pa-pierniczego przy głównej bramie pałacu, gdzie małe Ame-rykanki kupowały bilety, by zwiedzić paradne apartamen-ty...

I wreszcie:

Upoważniono nas do kategorycznego zdementowa-nia. .. - objawił felietonista podpisujący się „Pirat” w gazecie Plotka.

I tak wszystko wyszło na jaw.

- Mówią, że musimy się rozstać - powiedziała Księż-niczka do swego kochanka.

- Ale dlaczego? - wykrzyknął. - Jakie nowe szaleń-stwo ogarnęło tych ludzi?

- Czy wiesz - zapytała go - że miłość do mnie jest najpoważniejszym przestępstwem?

- Najdroższa! - zawołał. - Ale co to ma za znacze-nie? Czym jest dla nas ich prawo, prawo bez cienia rozsąd-ku, ich zdrady czy lojalność wobec nas? - Opowiem ci - rzekła i powtórzyła mu wszystko, co jej powiedziano. - Był to najdziwaczniejszy człowieczek - jaki mnie odwiedził, z cichym, prześlicznie modulowa-nym głosem i bezszelestnymi ruchami. Wśliznął się jak kot do mego pokoju i unosił do góry ładniutką białą dłoń za każdym razem, gdy miał coś ważnego do powiedzenia. Ma łysinę, choć oczywiście nie jest całkiem łysy, malutką pyza-tą twarzyczkę i różowiutki nosek, a bródkę tak starannie uczesaną, że nie odstaje nawet jeden włosek. Wiesz, to jest bardzo bliski przyjaciel tutejszej rodziny królewskiej. Mó-wił do mnie „Moja droga młoda damo” i od samego po-czątku był pełen najgłębszego współczucia. „Moja droga młoda damo”, powiedział, „przecież wie pani, że jej nie wolno” i powtarzał to szereg razy, a na koniec dodał:

Musi pani wypełnić swój obowiązek”.

- Skąd biorą się tacy ludzie? - zapytał.

- Jemu to odpowiada - rzekła.

- Ale nie rozumiem...

- On mówił bardzo poważnie.

- Chyba nie myślisz - powiedział, zwracając się do niej nagle - że w tym, co mówił, jest jakikolwiek sens? - Coś w tym jest na pewno.

- To znaczy...?

- To znaczy, że nie zdając sobie z tego sprawy, po-deptaliśmy najświętsze przekonania małych ludzi. My z królewskiej krwi jesteśmy osobnym gatunkiem. Więźniami na ołtarzach, lalkami wystawianymi na pokaz przy uroczy-stych okazjach. Za uwielbienie płacimy utratą elementarnej wolności. A ja miałam poślubić tego Księcia... Zresztą i tak nic o nim nie wiesz. Oczywiście to Książę Pigmejów. On się w ogóle nie liczy... Idzie o to, że wzmocniłoby to więzy między naszymi krajami. Anglia też miała na tym zyskać. Pomyśl tylko! Wzmocnić więzy!

- I co teraz?

- Chcą, żebym go poślubiła. Jakby nic między nami nie było.

- Nic!

- Nic. Ale to nie wszystko. Ten człowieczek powie-dział...

- Twój specjalista od taktu?

- Tak. Powiedział, że będzie lepiej dla ciebie, lepiej dla wszystkich Olbrzymów, jeśli my dwoje... przestaniemy rozmawiać. Tak to określił.

- A cóż oni mogą zrobić, jeśli nie posłuchamy?

- Powiedział, że możesz stracić wolność.

- Moją?!

- Powiedział z naciskiem: „Moja droga młoda damo, lepiej będzie, będzie dostojniej, jeśli rozstaniecie się do-browolnie”. Tyle tylko powiedział. Z naciskiem na „do-browolnie”.

- Ale... Co to obchodzi tych małych nikczemników, gdzie się kochamy i jak się kochamy?! Co ich świat ma wspólnego z nami?

- Oni są innego zdania.

- Oczywiście - powiedział - nie będziesz zważać na to wszystko.

- To są kompletne głupstwa.

- Ich prawa nie będą zakuwać nas w kajdany! Jakim prawem nas młodych miałyby krępować ich stare umowy, ich bezsensowne decyzje! Och... Nie będziemy brać tego pod uwagę.

- Jestem twoja. Jak dotąd.

- Jak dotąd? Czy to nie wszystko?

- Ale oni... Jeśli oni zechcą nas rozdzielić...?

- Cóż mogą zrobić?

- Nie wiem, co mogą zrobić?

- A kogóż obchodzi, co inni mogą lub co chcą zrobić? Jestem twój, a ty jesteś moja. Na zawsze. Czy myślisz, że powstrzymają mnie ich malutkie przepisy, ich malutkie za-kazy czy nawet ich czerwone tablice z napisami?! Że roz-dzielą mnie z tobą?

- Nie. A jednak, co oni mogą zrobić?

- Chcesz chyba powiedzieć - odrzekł - co my zro-bimy?

- Tak.

- My? To, co dotychczas.

- A jeśli będą starali się nam przeszkodzić? Zacisnął pięści. Rozejrzał się wokół, jakby mali ludzie już się zbliżali, by ich rozdzielić. Po czym odwrócił się do niej i spojrzał w dal.

- Tak - powiedział. - Masz słuszność. Co oni mogą zrobić?

- Tu, w tym małym kraju... - powiedziała i zamilkła.

- Są wszędzie - mruknął.

- Ale moglibyśmy...

- Dokąd?

- Moglibyśmy stąd wyjechać. Moglibyśmy razem przepłynąć morza. A za morzami...

- Nigdy nie byłem za morzami.

- Są tam wielkie, bezludne lądy i góry, wobec których będziemy zdawać się nie więksi niż mali ludzie. Są odległe, puste doliny, są ukryte jeziora i wyżyny okryte śniegiem nie tkniętym ludzką stopą. Tam...

- Ale by tam dotrzeć, dzień za dniem musieli-byśmy torować sobie przejście przez milionowe tłumy ludzkie.

- To nasza jedyna nadzieja. W tym zatłoczonym kraju nie ma dla nas kryjówki, nie ma schronienia. Gdzie jest dla nas miejsce wśród tego mrowiska? Mali mogą się przed so-bą ukrywać, lecz gdzie my się ukryjemy? Nie ma miejsca, gdzie dano by nam jeść, gdzie moglibyśmy spać. Jeśli uciek-niemy - będą nas tropić krok w krok.

Nagle nowa myśl przyszła mu do głowy:

- Jest takie miejsce - powiedział. - Nawet na tej wyspie.

- Gdzie?

- Miejsce stworzone przez naszych Braci, tam za wzgórzami. Otoczyli swój dom wałami od północy, połud-nia, wschodu i zachodu; wykopali głębokie fosy i tajne schroniska i nawet niedawno jeden z nich przyszedł do mnie. Powiedział... nie wiem dokładnie, co wówczas po-wiedział. Mówił coś o broni. Być może tam znajdziemy schronienie...

Po chwili dodał: - Przez wiele dni nie widziałem naszych Braci... Czyżby? Marzyłem, nie pamiętałem! Mijały dni, a ja tylko czekałem, aż cię znów ujrzę... Muszę pójść i porozmiawiać z nimi, opowiedzieć im o tobie i o groźbie wiszącej nad nami. Jeśli zechcą, mogą nam pomóc. Wtedy naprawdę możemy mieć nadzieję. Nie wiem, jak bardzo ich dom jest umocniony, ale na pewno Cossar chciał, aby był potężną fortyfikacją. Nim przy-szłaś do mnie i zdarzyło się to wszystko, przypominam sobie teraz, że szykowało się coś złego. Były wybory. To znaczy, że wszyscy mali ludzie rozstrzygali sprawy, licząc swe główki. Już się pewno zakończyły. Były groź-by przeciw całemu naszemu gatunkowi. To znaczy przeciw całemu gatunkowi prócz ciebie. Muszę zobaczyć się z Braćmi. Muszę im opowiedzieć o wszystkim, co było między nami i wszystkim, co nam teraz zagraża. Na następne spotkanie spóźnił się. Umówieni byli około południa na wielkim terenie parkowym, stanowiącym pół-wysep otoczony korytem rzeki. Gdy czekała, wypatrując go z południowej strony, osłaniając oczy dłonią, zauważy-ła, że jest bardzo cicho, że naprawdę zalega złowieszcza cisza. Dostrzegła, że pomimo późnej pory jej stała świta dobrowolnych szpiegów nie pojawiła się. Choć rozglądała się na prawo i na lewo, nie było nikogo, ani jednej łodzi na srebrnym zakręcie Tamizy. Usiłowała odgadnąć przy-czynę tej dziwnej, wszechobecnej ciszy... Wreszcie z ulgą dostrzegła młodego Redwooda w przerwie między drzewami zasłaniającymi jej widok. Jeszcze go zakryły, ale za moment znów było widać, jak się przez nie przeciska. Spostrzegła zmianę w jego zachowaniu, a po chwili, że idzie z niezwykłym pośpie-chem i przy tym kuleje. Przywołał ją gestem. Zbliżając się lepiej widziała jego twarz i zauważyła z niezmierną trwogą, że przy każdym kroku krzywi się z bólu. Pobiegła ku niemu przerażona, z cisnącymi się na usta pytaniami. Podszedł i przemówił bez zwykłych po-witań.

- Czy mamy się rozstać? - zapytał, z trudem chwytając powietrze.

- Nie - odrzekła. - Czemu pytasz? Co się stało?

- Bo jeśli się nie rozstajemy, to... To już pora!

- Co się stało?

- Nie chcę się z tobą rozstawać - powiedział. - Ale...

Przerwał gwałtownie i spytał:

- Nie odejdziesz ode mnie?

Nie odrywała od niego wzroku.

- Co się stało? - powtórzyła z naciskiem.

- Nawet na pewien czas?

- Jak długi?

- Może całe lata.

- Rozstać się? Nie!

- Przemyślałaś to? - nalegał.

- Nie odejdę od ciebie - ujęła jego dłoń. - Na-wet, gdyby to znaczało śmierć już w tej chwili, nie poz-wolę ci odejść.

- Nawet, gdyby oznaczało śmierć - powtórzył. Po-czuła, jak jego palce zaciskają się na jej dłoni. Obejrzał się, jakby z obawą, że mali ludzie już nad-chodzą. Aż wreszcie powiedział: - To może oznaczać śmierć.

- Teraz mów - poprosiła.

- Chcieli mi przeszkodzić przyjść do ciebie.

- W jaki sposób?

- Gdy wychodziłem z warsztatu, w którym wyra-biam Pokarm Bogów dla Cossarów do magazynowania w ich obozie, spotkałem małego oficera policji. Takiego ubranego na niebiesko człowieczka w czystych białych rękawiczkach, który zażądał, abym się zatrzymał. „Ta droga jest zamknięta!”, powiedział. Nie przywiązywałem do tego znaczenia, obszedłem warsztat, by dotrzeć do drugiej drogi, idącej na zachód, ale tam był drugi oficer. „Ta droga jest zamknięta!”, powiedział i dodał: „Wszyst-kie drogi są zamknięte!”

- A wtedy?

- Próbowałem trochę się z nim spierać. „To są dro-gi publiczne!”, powiedziałem. „O to chodzi”, odpowie-dział, „A pan je niszczy”. „Doskonale”, odrzekłem. „Więc pójdę przez pola”. A wtedy zza płotu wyskoczyli inni policjanci i jeden z nich oświadczył: „Te pola są prywatne”. „Gwiżdżę na wasze publiczne i prywatne”, odpowiedziałem. „Idę do mojej Księżniczki”. Schyliłem się, wziąłem go bardzo łagodnie - ależ przy tym kopał i wrzeszczał - i usunąłem z mojej drogi. W jednej chwi-li pola wokół mnie zaroiły się od biegnących ludzi. Jeden z nich galopował koło mnie i krzycząc, czytał coś z pa-pierka. Skończył i pogalopował w drugą stronę - z po-chyloną głową. Nie mogłem zrozumieć, o co im chodzi. I wtedy usłyszałem salwę z karabinów.

- Karabinów?!

- Karabinów. Strzelali do mnie jak do szczura. Poci-ski świszczały w powietrzu, a jeden trafił mnie w nogę. - A ty?

- Poszedłem do ciebie, a oni biegli za mną krzycząc i strzelając. A teraz...

- Teraz...?

- Teraz to tylko początek. Żądają, abyśmy się rozstali.

Nawet w tej chwili mnie ścigają.

- Nie rozstaniemy się.

- Nie. Ale jeśli tak ma być, to musisz pójść ze mną do naszych Braci.

- W którą stronę? - spytała.

- Na wschód. Tu jest droga, po której przyjdą ci, co mnie gonią. Więc musimy iść tamtą. Wzdłuż alei. Pójdę pierwszy, bo jeśli na mnie czekają...

Zrobił krok, ale schwyciła go za rękę.

- Nie! - zawołała. - Będą szła przytulona do ciebie, obejmując cię. Może ich powstrzyma moja królewska krew, to że należę do pomazańców. Jeśli będę cię obejmować... Boże mój, gdybym cię mogła objąć i ulecieć! Może wów-czas nie strzelaliby do ciebie? - Objęła go za ramiona i chwyciła jego dłoń, przytulając się jeszcze bliżej. - Może nie będą do ciebie strzelać - powtórzyła, on zaś w nagłym wybuchu czułości objął ją i pocałował. Przez chwilę stali przytuleni.

- Nawet, jeśli to oznacza śmierć - szepnęła.

Objęła go za szyję i podniosła do niego twarz.

- Najdroższy, pocałuj mnie raz jeszcze. Przyciągnął ją do siebie. W milczeniu całowali się znowu, nie mogąc się od siebie oderwać. Po czym ręka w rękę, ona trzymając się tuż przy nim, wyruszyli w drogę z myślą, że może uda im się dotrzeć do obozu obronnego synów Cossara, nim doścignie ich pogoń ma-łych ludzi.

Gdy tak przemierzali wielkie przestrzenie zamkowego parku, spośród drzew wypadli galopujący jeźdźcy, starając się na próżno dotrzymać im kroku. Nagle pojawiły się przed nimi domy, z domów zaś wypadli uzbrojeni ludzie. Na ten widok, choć Redwood był gotów iść prosto, a nawet walczyć i przebić się tą stroną, Księżniczka przekonała go, by skręcił ku południowi.

Gdy odchodzili, kula świsnęła nad ich głowami.

Rozdział III

MŁODY CADDLES W LONDYNIE

Zupełnie nieświadom rozwoju sytuacji, nieświadom praw, które wymierzono przeciw wszystkim Braciom, nie-świadom nawet, że na Ziemi istnieje jakikolwiek jego Brat, młody Caddles w tej właśnie chwili zdecydował się wyjść ze swego kredowego kamieniołomu i obejrzeć świat. Do tej decyzji doprowadziły go rozważania. W Cheasing Eye-bright nie znalazł odpowiedzi na wszystkie swoje pytania; nowy proboszcz był jeszcze mniej oświecony od starego, a z biegiem lat zaczęła młodego Caddlesa wyprowadzać z równowagi zagadka bezsensownej pracy w kamienioło-mie.

- Czemu mam pracować w tej dziurze dzień za dniem? - pytał. - Czemu mam się poruszać tylko w ciasnych granicach, czemu mi się zabrania oglondania wszystkich cudów świata poza ich obrembem? Com ja ta-kiego popełnił, że mnie na to skazano?

I pewnego dnia wstał, wyprostował się i powiedział głośno:

- Nie! Nie chcę - powtórzył i z wielkim zapałem obrzucił kamieniołom przekleństwami.

Po tym zaś, znając niewiele słów, starał się wyrazić swe myśli czynami. Podniósł wagonik na wpół wypełniony kre-dą i cisnął go z trzaskiem na drugi. Następnie chwycił cały rząd pustych wagoników i zrzucił je po zboczu. W ich śla-dy posłał olbrzymi głaz kredowy, który rozbił się wśród nich, a potężnym kopnięciem zerwał z tuzin jardów toru kolejowego. W ten sposób rozpoczął metodyczną dewasta-cję kamieniołomu.

- Każden mój dzień pracowałem tutaj! - powiedział. Dla małego geologa, którego Caddles nie zauważył, pochłonięty swym działaniem, nastąpiło pięć zadziwiają-cych minut. To biedne stworzonko, uskoczyło o włos przed pędzącymi na niego dwoma głazami, wydostało się z ka-mieniołomu w zachodnim jego kącie i uciekło wzdłuż pa-górka, z trzepoczącym plecakiem i migającymi w biegu odzianymi w krótkie spodenki nogami, zostawiając za sobą trop z pyłu kredowych szkarłupni; podczas gdy młody Caddles, zadowolony z dokonanych zniszczeń, wyszedł na świat, by dokończyć to, co zamierzał.

- Harować w tyj staryj dziurze aże zdechnę, zgnije i sie zaśmierdne!... Czy uni myślom, że moje wielkie ciało ma dusze robaka? Kopać kryde w Bóg wie jakiem durnem celu! Nie ja!

Czy poszedł za biegiem torów kolejowych i drogi, czy też był to zwykły przypadek, w każdym razie podążył w stronę Londynu. I tamże przybył, idąc wielkimi krokami przez wzgórza i łąki, upalnym popołudniem, ku bezgranicz-nemu zdumieniu wszystkich. Nic mu nie mówiły podarte czerwono-białe plakaty, trzepoczące na każdej ścianie i szo-pie, zawierające spis nazwisk; nic nie wiedział o rewolucyj-nych zmianach, o wyborach, które wyniosły Caterhama, „Jasia Pogromcę Gigantów” do władzy. Nie wiedział też, że tego popołudnia na ogrodzeniach wszystkich posterun-ków policji na jego drodze pojawiły się tablice z czymś, co nazwano „Ukazem Caterhama”, który głosił, że żaden Olb-rzym, w ogóle żadna istota wyższa niż osiem stóp, nie ma prawa oddalać się bardziej niż na pięć mil od „wyznaczo-nego jej miejsca pobytu” bez specjalnego zezwolenia. Nie wiedział także, że biegnący w trop za nim spóźnieni funk-cjonariusze policji, którzy z ulgą stwierdzali swe opóź-nienie, ostrzegawczo machali zadrukowanymi papierkami w kierunku jego oddalających się pleców. Biedny, ogarnię-ty wątpliwościami głupiec chciał obejrzeć co jest do zoba-czenia w świecie, i nie przychodziło mu do głowy, że trafia-jące się z rzadka, pełne animuszu osoby, wołające „Hej!” pod jego adresem, chcą go zatrzymać w podróży. Drogą przez Rochester i Greenwich dotarł do gęściej zabudowa-nych domami okolic i tu zwolnił kroku, rozglądając się wo-koło i wymachując olbrzymim toporem do cięcia skały kre-dowej.

Mieszkańcy Londynu już o nim słyszeli. Wiedzieli, że jest idiotą, ale łagodnego usposobienia, znakomicie kiero-wanym przez przedstawiciela lady Wondershoot oraz pro-boszcza; słyszeli z jaką, mimo tępoty, czcią odnosił się do tych autorytetów i jak był im wdzięczny za opiekę nad sobą i tak dalej. Tak więc, gdy dowiedzieli się tego południa z gazetowych plakatów reklamowych, że i on „zastrajko-wał”, dla wielu wyglądało to na zorganizowaną, przemyśla-ną akcję.

- Chcą popróbować, czy jesteśmy silni - mówi-li pasażerowie w pociągach, powracający do domów z pracy.

- Dobrze, że mamy Caterhama.

- To jest ich odpowiedź na jego obwieszczenia. Bywalcy klubów byli lepiej poinformowani. Tłoczyli się przy taśmach aparatów telegraficznych lub rozmawiali grupkami w palarniach.

- Nie jest uzbrojony. Poszedłby do Sevenoaks, gdyby robił to na polecenie Cossarów.

- Caterham da sobie z nim radę...

Sklepikarze informowali klientów. Kelnerzy w restau-racjach, w przerwach od usługiwania gościom, chwytali popołudniowe gazety. Dorożkarze czytali je zaraz po wia-domościach o wynikach totalizatora...

Plakaty reklamowe głównej rządowej popołudniówki głosiły otwarcie „Wyrywanie chwastów”. Inne uważały, że lepszy efekt daje wiadomość, że: „Olbrzymi Redwood Na-dal Spotyka Się Z Księżniczką”. Echo uderzyło w inne to-ny, donosząc: „Pogłoski o Rewolcie Gigantów w Północnej Anglii. Olbrzymi z Sunderland maszerują na Szkocję”. Westminister Gazette swoim zwyczajem odezwała się ostrze-gawczo: „Strzeżcie się Gigantów!” i rozwinęła tę myśl w nadziei, że może posłuży ona do zjednoczenia Partii Li-beralnej, podówczas rozdartej na frakcje przez siedmiu kompletnie egocentrycznych przywódców. W późniejszych wydaniach dzienniki donosiły unisono: „Olbrzym idzie przez New Kent Road.”

- Chciałbym wiedzieć - rzekł blady młodzieniec sie-dzący w herbaciarni - czemu nie ma żadnych wiadomości o młodych Cossarach. Przecież oni wyraźnie za tym stoją... - Mówiono mi, że jeszcze drugi z tych młodych Olb-rzymów zerwał się ze smyczy - oświadczył barman, wy-cierając kieliszek. - Zawsze żem mówił, że to niebez-pieczne ptaszki, żeby ich wolno nie puszczać, zaraz od początku... To się musi skończyć. Tak czy inaczej mam nadzieję, że tu nie dotrze.

- Popatrzyłbym sobie na niego - odezwał się boha-tersko młody człowiek stojący przy barze i dodał: - A ja żem widział Księżniczkę.

- Myślisz pan, że mu dadzą bobu? - zapytał bar-man.

- Może być, że i na to przyjdzie - odrzekł młody człowiek przy barze, dopijając kielicha. W poszumie dziesięciu milionów takich wypowiedzi młody Caddles przybył do Londynu...

Zawsze wyobrażam sobie młodego Caddlesa takim, jakim go widziano w New Kent Road, z ciepłym blaskiem zacho-dzącego słońca na zakłopotanej twarzy i wytrzeszczonymi oczami. Pod jego ostrożnie stąpającymi stopami rozciągała się zatłoczona różnymi pojazdami ulica - omnibusami, tramwajami, furgonami, wozami, wózkami, rowerami, sa-mochodami; i przewalający się po niej zdumiony tłum - próżniaków, kobiet, nianiek, kupujących, dzieci, przedsię-biorczych wyrostków. Na tablicach ogłoszeniowych widnia-ły strzępy afiszów wyborczych. Do jego uszu dolatywał szmer zmieszanych głosów. Kupcy i klienci stali w wejś-ciach do sklepów, w oknach ukazywały się i znikały twarze, mali łobuziacy biegali i krzyczeli, policjanci stali sztywno i z godnością, robotnicy budowlani na rusztowaniach prze-rywali robotę, kotłowało się zbiegowisko małych ludzi. Wy-krzykiwali pod jego adresem niezrozumiałe zachęty, prze-kleństwa i głupie popularne hasła, on zaś gapił się na mrowisko u swych stóp, na tłum żywych istot, którego ist-nienia nawet nie podejrzewał.

Potem, gdy już zagłębił się w ulice Londynu, musiał posuwać się coraz wolniej, tak tłoczyli się ku niemu mali ludkowie. Zbiegowisko za każdym krokiem gęstniało. Wreszcie, na skrzyżowaniu dwóch szerokich ulic, tłum oto-czył go i zagrodził dalszą drogę.

Stanął więc, na lekko rozstawionych nogach, oparty plecami o wielką narożną, krzykliwie udekorowaną knajpę, dwukrotnie od niego wyższą i zwieńczoną reklamą na da-chu, wytrzeszczył oczy na Pigmejów w dole, starając się - jak sądzę - porównać to wszystko ze swym dotychczaso-wym życiem. Pojąć, co ma do tego dolina wśród wzgórz kredowych, wieczorni kochankowie, śpiew chóralny w koś-ciołku, wyrąbywana co dzień kreda, instynkt, śmierć i nie-bo nad głową, objąć to wszystko jednym spojrzeniem jako zjawisko spójne i znaczące. Instynktownie myślał zmarsz-czywszy brwi. Podniósł olbrzymie łapsko, by podrapać się po zmierzwionych włosach i jęknął głośno:

- Nic nie rozumiem - powiedział.

Mówił z obcym londyńczykom akcentem. Nad skrzyżowaniem unosiła się głośna wrzawa, przez którą dzwonki tramwajów, torujących sobie drogę wśród zgro-madzonych mas, przebijały się jak czerwień maków w zbożu.

Co on powiedział?” „Powiedział, że nic nie rozumie”. „Powiedział, że siekierą umie?” „Powiedział, że siedzieć umie?” „Słuchajcie, on chce usiąść.” „To nie może przy-siąść na domu czy gdzie?”

- Po co się tak mrowicie, wy małe ludzie? Co wy wszy-stkie robicie, po co wyście są? Co wy wszystkie tu robiliś-cie, wy małe mrówki-ludzie, jakem ja rąbał dla was kry de, tam w onej dziurze?

Dziwne brzmienie jego głosu, które tak ujemnie wpły-wało na dyscyplinę szkolną w Cheasing Eyebright, do tego stopnia poraziło obecnych, że zamurowało ich na na chwi-lę, po czym znowu wywołało wrzawę. Jakiś dowcipniś krzyczał na całe gardło: „Mowa! Mowa!” Wszyscy pytali:

Co on powiedział?” i poszła plotka, że jest po prostu pija-ny. „Hej! hej! hej!” - wrzeszczeli woźnice omnibusów, z trudem torując sobie przejazd. Pijany amerykański ma-rynarz przepychał się, płaczliwie wykrzykując: „Czego on wreszcie chce?” Nagle nad wszystkim wzniósł się nawykły do wrzasku głos. Handlarz starzyzną, z twarzą wyprawioną jak rzemień przez słońce i wiatr, siedzący na wózku zaprzę-żonym w kucyka, rozdarł się: „Won do domu, ty cholerny Gigancie! Won do domu, ty cholerna paskudo, wyrodku! Nie widzisz, że kunie płoszysz? Jazda stąd i to już! Porząd-ku nikt cię nie uczył?”

A wśród tego całego zamętu stał młody Caddles, wy-trzeszczając oczy, zaskoczony, wyczekujący, milczący. Z bocznej ulicy wyłonił się mały oddział policjantów z uroczystymi minami i zręcznie zaczął się przeciskać przez zgromadzonych.

- Proszę się cofnąć - mówiły ich głosiki. - Proszę przechodzić.

Młody Caddles poczuł, że coś stuka go w goleń. Spoj-rzał w dół i ujrzał małą, ciemnoniebieską figurkę gwałtow-nie gestykulującą białymi dłońmi.

- Czegój? - powiedział, pochyliwszy się nad nią.

- Tutaj nie wolno stać! - krzyczał w górę inspektor.

- Nie! Tu ci stać nie wolno! - powtórzył.

- Ale dokąd mam pójść?

- Z powrotem do twojej wsi. Do wyznaczonego miejsca. Tak czy inaczej musisz stąd odejść. Tamujesz ruch uliczny.

- Jaki ruch?

- Ruch na ulicy.

- Ale dokąd uni wszystkie idą? I skąd idą? Co to sie ma znaczyć? Wszystkie stój om dokoła mnie. Czego une chcom? Chce rozumieć. Mam dosyć rąbania krydy i bycia samy jedny. Co une robili dla mnie jakem rąbał te kryde? Chce to rozumieć tutaj teraz, lepiej jak gdzie indziej. - Przykro mi. Nie do nas należy wyjaśnianie takich rzeczy. Muszę cię wezwać do opuszczenia tego miejsca. - To ty nie wisz?

- Muszę cię wezwać do opuszczenia tego miejsca. Bardzo cię proszę. I radzę ci, żebyś się stąd zabrał do domu. Jak dotąd nie mamy specjalnych instrukcji, ale po-stępujesz niezgodnie z przepisami... Zbieraj się stąd. No, idź już!

Chodnik z lewej strony Caddlesa zapraszająco opusto-szał. Chłopiec ruszył więc w drogę. Ale język mu się roz-wiązał.

- Nie rozumiem - mruczał. - Nie rozumiem - zwrócił się do ciżby, która nadal biegła za nim i obok nie-go. Mówił z trudem, oddzielnymi zdaniami. - Żem nie wiedział, że są takie miejsca jak to. Co wy ludzie wszystkie tu ze sobą robita? Po co to wszystko jest? Po co to wszyst-ko i co ja mam do tego?

Nie wiedział, że puszcza w obieg nowe popularne po-wiedzonko. Dowcipni młodzi ludzie zaczęli zwracać się do siebie nawzajem: „Hej tam, Harry O’Cock. Po co to wszy-stko jest? Ej? Po kiego jasnego licha to wszystko jest?” Na co natychmiast stworzono wielką liczbę odpowiedzi, w większości nieparlamentarnych. Najpopularniejszym i najlepiej, jak się zdaje, dostosowanym do powszechnego użytku, było stwierdzenie: „Zamknij się!” Albo też, wypo-wiadane pogardliwie obojętnym tonem „Won!” Były też inne, nie mniej popularne.

Czego szukał? Pragnął czegoś, czego nie mógł mu dać świat Pigmejów; celu, którego świat pigmejów nie pozwalał mu osiągnąć, nie pozwalał, na wet jasno dostrzec; celu, któ-rego miał nigdy wyraźnie nie ujrzeć. Samotnego, tępego potwora ogarnęła namiętna tęsknota za własnym gatun-kiem, za stworzeniami podobnymi jemu, za czymś, co mógłby pokochać i czymś, czemu mógłby służyć, za celem, który mógłby pojąć i za rozkazami, które mógłby wykony-wać. Lecz niestety, musicie sobie zdawać sprawę, że nie potrafił wszystkich tych tęsknot ująć w słowa, że szalały w nim milcząco, że gdyby nawet spotkał Brata-Olbrzyma nie wiedziałby, jak je przekazać. Wszystko co znał, ograni-czało się do tępej jednostajności wiejskiego życia, posługi-wał się tylko słowami i pojęciami używanymi w wiejskich chatach, one zaś były zbyt ciasne dla wyrażenia, choćby w najprostszy sposób, jego olbrzymiej tęsknoty. Ten bied-ny prostak nie wiedział, że istnieją pieniądze, nie wiedział, że istnieje handel, nie wiedział nic o tkance skomplikowanych pozorów, na której opierało się życie społeczne małych lu-dzi. Tęsknił... tęsknił... Tęsknił za czymś, i nigdy nie było mu dane znaleźć zaspokojenia.

Przez cały dzień i całą letnią noc, głodny ale jeszcze nie zmęczony, przyglądał się różnorodności życia i ruchu na różnych ulicach, niezrozumiałej krzątaninie wszystkich tych mikroskopijnych stworzonek. W sumie nie tylko nic z tego nie rozumiał, ale popadł w jeszcze większą rozterkę...

Mówiono, że w Kensington wyjął z powozu jakąś lady w najmodniejszej sukni wieczorowej, że przyjrzał się jej nie-zmiernie uważnie, od trenu u sukni do gołych pleców i na koniec odłożył ją - trochę niedbale - na miejsce, z naj-głębszym westchnieniem. Za to jednak nie mogę ręczyć. Przez ponad godzinę przyglądał się ludziom walczącym o miejsce w omnibusie na końcowej stacji Picadilly. Widziano go pochylonego przez pewien czas nad stadionem Kensing-ton podczas popołudniowego meczu, lecz gdy zauważył, że ta ciżba pogrążona jest całkowicie w tajnikach krykieta, że w ogóle nie zwraca na niego uwagi, oddalił się z jękiem. Między jedenastą i dwunastą w nocy powrócił na Pica-dilly Circus i zastał tam zupełnie inny rodzaj tłumu. Widać było, że ci ludzie są pochłonięci czymś całkowicie, śpiesząc do czegoś, co z niezrozumiałych powodów mieli robić oraz do innych rzeczy, których robić nie powinni. Wytrzeszczali na niego oczy, drwili z niego i śpieszyli dalej. Dorożkarze jak szakale ciągnęli rzędem obok rojnych trotuarów. Lu-dzie wychodzili z restauracji lub wchodzili do nich, poważ-ni, przejęci, godni, miło i przyjemnie podnieceni lub by-strzy i czujniejsi - ponad umiejętność naciągania przez najsprytniejszych kelnerów. Olbrzym, stojąc na rogu, przyglądał się wszystkim.

- Po co to wszystko jest? - mruczał grzmiącym pół-głosem. - Po co to wszystko jest? Wszystkie są takie przeję-te. Co to jest, czego ja nie rozumiem?

Zdawało się, że w przeciwieństwie do niego, nikt nie

zwraca uwagi na nędzne postacie kobiet o umalowanych,

pijackich twarzach na rogu, na łachmaniarzy przemykają-

cych się koło rynsztoków, na niezmierną błahość całej tej

krzątaniny. Niezmierna błahość! Nikt z tych ludzi zdawał

się nie odczuwać nawet cienia tęsknoty, która ogarnęła

Olbrzyma, cienia przyszłości, która miała przeciąć im dro-

gc-

Wysoko po drugiej stronie ulicy zapalały się i gasły ta-

jemnicze litery, które, gdyby umiał je odczytać, mogłyby

stanowić dla niego miarę ludzkich zainteresowań, mogłyby

mu opowiedzieć o podstawowych potrzebach i właściwoś-

ciach życia takiego, jakim je pojmowali mali ludzie. Naj-

pierw pojawiło się płomienne

T

po czym nastąpiło U

kolejno P

TUP...

Aż wreszcie na niebie widniało w całości radosne posła-nie do wszystkich odczuwających ciężar powagi życia:

TUPPERA WINO TONIZUJĄCE ZAPEWNI CI WIGOR.

Pstryk! i znikło w ciemnościach nocy, by ustąpić miejs-ca równie powolnie ukazującemu się wezwaniu do wszyst-kich:

MYDŁO PIĘKNOŚCI.

Zauważcie, nie zwykły chemiczny środek higieny, ale coś, jak mówią, „idealnego”. Aż wreszcie ostatnia brakują-ca podpora trójnogu, na którym wspierało się całe życie małych ludzi:

YANKERA ŻÓŁTE PIGUŁKI.

A potem znowu pojawił się Tupper, płonący szkar-łatnymi literami, pojawiającymi się - pstryk, pstryk - w pustce kosmosu:

TUPP ............................................

Zbliżał się poranek, gdy młody Caddles, jak się okazało, wstąpił w cichy, zacieniony Regent’s Park, przeszedł nad ogrodzeniem, ułożył się na trawiastym zboczu koło miejsca, gdzie w zimie znajduje się ślizgawka, i tu spał nieco ponad godzinę. Około szóstej rano rozmawiał z zabłoconą kobietą, którą napotkał śpiącą w rowie koło Hampstead Heath, pyta-jąc ją z wielką powagą po co, jej zdaniem, żyje ona na świe-cie...

Drugiego dnia wędrówek po Londynie, rano, nie mogąc już wówczas opanować głodu, Caddles podjął dramatyczną decyzję. Zawahał się na widok wonnych bochenków chleba wrzucanego do wozu, po czym cichutko przyklęknął i rozpo-czął grabież. Podczas gdy pomocnik piekarza pobiegł po policję, wsadził swą wielką rękę do sklepu i opróżnił półki oraz kosze. Następnie, z pełnymi dłońmi chleba, nadal je-dząc, poszedł dalej, w poszukiwaniu następnego sklepu, by kontynuować posiłek. Było to w okresie narastającego bezro-bocia i dużych podwyżek żywności. Dlatego w tej dzielnicy tłum nawet sympatyzował z Olbrzymem, zabierającym je-dzenie, którego wszyscy byli spragnieni. Drugą część posiłku nagrodził brawami i śmiał się, gdy robił głupie grymasy do policjantów.

- Byem odny - powiedział z pełnymi ustami.

- Brawo! - krzyczał tłum. - Brawo!

Jednak przed trzecią piekarnią zatrzymał go tuzin poli-:jantów, walących w jego golenie gumowymi pałkami. - Słuchaj no, mój miły olbrzymie, teraz pójdziesz ze mną - oświadczył dowodzący oddziałem oficer. - Nie wol-no ci się tak oddalać od domu. Pójdziesz ze mną. Robili co mogli, by aresztować Caddlesa. Mówiono mi, że była nawet platforma, pędząca za nim po ulicach, pełna łańcuchów i lin okrętowych, które miały pełnić rolę kajdanek w tym wielkim aresztowaniu.

- On nie należy do spisku - oświadczył Caterham. - Nie chcę krwi niewinnego na moich rękach. - Dodał jednak. - Póki nie wypróbujemy wszelkich innych środków...

Początkowo Caddles nie pojmował znaczenia wszyst-kich świadczonych mu grzeczności. Gdy zrozumiał o co naprawdę chodzi, powiedział policjantom, by przestali się wygłupiać i ruszył przed siebie wielkimi krokami, zostawia-jąc wszystkich daleko za sobą. Piekarnie znajdowały się na Harrow Street, on zaś przeszedł przez Kanał Londyński do St. John’s Wood, gdzie usiadł w prywatnym ogrodzie, by podłubać w zębach, ale został natychmiast zaatakowany przez inny oddział policyjny.

- A odwalta się wy ode mnie - warknął i poczłapał przez ogrody niszcząc szereg trawników oraz wywalając kopniakami płoty, zaś energiczni mali policjanci podążali w ślad za nim, niektórzy, ogrodami, inni zaś ulicą przed domami. Paru z nich miało już karabiny, ale nie robili z nich użytku. Gdy wyszedł z ogrodów na Edgware Road, tu w tłumie panował już zupełnie inny nastrój, zaś poli-cjant na koniu najechał mu na stopę, zyskując na tym tyle, że wyleciał z siodła.

- Odwalta się wy ode mnie - powiedział Caddles do milczącego tłumu. - Ja żem wam nic nie zrobił. Nie miał w tym momencie żadnej broni, bo topór do cięcia kredy zostawił w Regent’s Parku. A teraz nieszczęś-nik poczuł potrzebę uzbrojenia się jakkolwiek. Zawrócił na stację towarową Wielkiej Kolei Zachodniej, wyrwał maszt reflektorów elektrycznych, który w jego rękach stał się strasz-liwą maczugą i zarzucił go sobie na ramię. Widząc zaś, że policjanci ciągle krążą wokół, by mu dokuczać, zawrócił wzdłuż Edgware Road w stronę Cricklewood i ociężale po-dążył na północ.

Włócząc się tak dotarł aż do Waltham, tam skręcił na zachód, po czym znów w stronę Londynu i przechodząc cmentarzami a następnie grzbietem Highgate, około po-łudnia znów stanął na rogatkach wielkiego miasta. Zszedł na bok, usiadł w ogrodzie, oparłszy się plecami o ścianę, skąd otwierał się widok na cały Londyn. Był zadyszany, policzki mu się zapadły, ludzie zaś nie tłoczyli się już do niego tak jak wtedy, gdy po raz pierwszy pojawił się w Londynie, lecz czaili się w przyległych ogrodach i z bez-piecznych miejsc zerkali ostrożnie. Wiedzieli już, że Olb-rzym jest o wiele groźniejszy niż początkowo sądzili. - Czego mnie sie nie przestanom czepiać? - warknął młody Caddles. - Muszę jeść. Czego mnie sie nie prze-stanom czepiać?

Siedział z pociągłą twarzą, gryząc pięści i patrząc w dół na panoramę Londynu. Zmęczenie, udręka, zmieszanie i bezsilny gniew wzbudzony włóczęgą, wszystko to zwaliło się na niego brzemieniem.

- Nic nie znaczo - szepnął. - Nic nie znaczo. A nie dadzo mi spokoju! I bedo włazić w drogę - i ciągle mru-czał do siebie: - Nic nie znaczo. Tfu! Małe ludziki! Zacisnął mocniej zęby na pięściach i zachmurzył się jeszcze bardziej.

- Żem rąbał kryde dla nich - szepnął. - A cały świat jest jeich. A ja tu po co, i gdzie? Nagle ze wstrętem i złością dostrzegł znajomą już po-stać policjanta siedzącego okrakiem na ogrodowym murze. - Odwalta sie ode mnie - warknął Olbrzym. - Od-walta sie ode mnie.

- Muszę wykonywać moje obowiązki - oświadczył mały policjant z twarzą zbielałą, ale zdecydowaną. - Ty sie odwal ode mnie. Musze żyć jak ty musisz.

Musze pomyślić. Musze zjeść. Ty sie odwal. - Ale jest prawo - powiedział mały policjant. - I to nie myśmy prawo stworzyli.

- Ja tyż nie - odpowiedział młody Caddles. - Wy małe ludzie zrobiliśta to wszystko, zanim żem sie rodził. Wy i wasze prawo! Co ja musze i co ja nie musze! Żadnego żarcia dla mnie jak nie pracuje niewolnikiem, bez odpo-czynku, bez dachu nad głowom, bez niczego, a ty mnie mówisz...

- Ja z tym nie mam nic wspólnego - powiedział po-licjant. - Nie ze mną się spieraj. Ja mam tylko wykonywać prawo.

Przełożył drugą nogę przez mur, jakby miał zamiar zejść na dół. Za nim pojawili się inni policjanci. - Ja z tobom nie mam kłótni, pamiętaj - powiedział młody Caddles, mocno ująwszy swą żelazną maczugę, z pobladłą twarzą, wyciągnąwszy dla pewności w stronę policjanta wychudzony palec wskazujący. - Ja z tobom nie mam kłótni. Ale ty mnie daj pokój.

Policjant starał się zachować spokój, jakby stał w obli-czu codziennej sprawy, choć zdawał sobie już sprawę, że zaraz dojdzie do tragedii..

- Daj mi obwieszczenie - powiedział do jakiegoś niewidocznego podwładnego i po chwili wręczono mu biały papierek.

- Dajta mi pokój - warknął chmurny, napięty i przyczajony Caddles.

- To co tu napisano znaczy, że masz iść do siebie - powiedział policjant, zanim zaczął czytać. - Idź do siebie do kamieniołomu. Jeśli nie, będzie źle z tobą. Caddles wydał nieartykułowany pomruk.

Gdy obwieszczenie zostało przeczytane, oficer dał znak. Ukazało się czterech ludzi z karabinami, przybierając wy-muszenie swobodne postawy. Nosili mundury oddziałów policyjnych do walki ze szczurami. Na widok karabinów miody Caddles wybuchł gniewem. Przypomniał sobie pie-kący ból od strzelb farmerów z Wreckstone. - Wy z tego chcecie we mnie strzylać? - powiedział, pokazując palcem, a oficerowi zdawało się, że Olbrzym się przestraszył.

- Jeśli nie pójdziesz zaraz z powrotem do kamienio-łomu...

W następnej chwili oficer rzucił się za mur, a z wyso-kości sześćdziesięciu stóp spadł na niego żelazny maszt i rozbił na miazgę. Bum! bum! bum! - gruchnęły wielko-kalibrowe strzelby i pac! - mur ogrodowy rozleciał się w okruchy i posypała ziemia. Spadło też coś, co zostawiło czerwone krople na dłoni jednego ze strzelających. Strzelcy czmychnęli na wszystkie strony, walecznie odwracając się w biegu, by znowu dać ognia. A młody Caddles, już dwu-krotnie trafiony w tułów, zawrócił w miejscu, by zobaczyć, kto go tak mocno uderzył w plecy. Bum! Bum! W oczach mignęły mu domy, szklarnie i ogrody, sylwetki ludzkie zmykające od okien, wszystko dziwnie i przerażająco falu-jące. Potknął się, dał trzy kroki, podniósł do góry i wypuś-cił swą ogromną maczugę. Chwycił się rękami za piersi. Zwijał się od palącego bólu.

Co to takiego, gorącego i mokrego, na jego dłoni? Ktoś wyglądający z okna pokoju sypialnego ujrzał jego twarz, ujrzał, jak z szeroko otwartymi oczami, z grymasem bolesnej konsternacji Olbrzym patrzy na krew na swej ręce, a potem uginają się pod nim kolana i pada z trzaskiem na ziemię. Pierwszy z gigantycznych chwastów wyrwanych zdecydowaną ręką Caterhama, i zarazem ostatni, który wpadł w jego łapy.

Rozdział IV

DWA DNI REDWOODA

Gdy

tylko Caterham zdał sobie sprawę, że nadszedł moment usuwania chwastów, nie oglądając się na nikogo, polecił aresztować Cossara i Redwooda.

Wzięcie Redwooda było łatwe. Przeszedł właśnie ciężką operację i lekarze nie dopuszczali do niego niepokojących wiadomości, zanim nie nadeszła rekonwalescencja. Teraz wypuścili go spod opieki. Właśnie wstał z łóżka i siedział przy zapalonym kominku ze stertą gazet przed sobą, czyta-jąc po raz pierwszy o wzburzeniu, które ogarnęło kraj pod rządami Caterhama i o chmurach zbierających się nad Księżniczką i jego synem. Było to rankiem w dniu, gdy zginął młody Caddles, a policjanci starali się zatrzymać młodego Redwooda w drodze do Księżniczki. Najświeższe gazety, jakie miał Redwood, niejasno tylko wskazywały na możliwość tego, co nastąpiło później. Ze ściśniętym sercem od początku zaczął czytać zapowiedzi nieszczęścia, coraz wyraźniej dostrzegając w nich cień śmierci. Czytał, by wy-pełnić czas czymkolwiek do nadejścia następnych wiado-mości, gdy tuż za plecami służącego pojawili się w pokoju policjanci. Podniósł głowę w oczekiwaniu. - Myślałem, że to gazeta popołudniowa - powie-dział. - Nagle zmienił się na twarzy i wstał ze słowami:

- Co to ma znaczyć?...

Po czym przez dwa dni Redwood był odcięty od ja-kichkolwiek wiadomości.

Przyjechali samochodem, by zabrać go ze sobą, ale gdy stało się oczywiste, że mają do czynienia z chorym człowie-kiem, zdecydowali zostawić Redwooda na miejscu przez parę kolejnych dni, póki nie będzie go można przetranspor-tować bezpiecznie. Jego dom został więc zajęty przez poli-cję i przekształcony w prowizoryczne więzienie. Był to ten sam dom, w którym urodził się olbrzymi Redwood i, w któ-rym po raz pierwszy Herakleophorbię podano ludzkiej istocie. Redwood był obecnie wdowcem i od ośmiu lat żył tu samotnie.

Przez ten czas mocno posiwiał, nosił teraz szpiczastą bródkę, ale jego brązowe oczy nadal płonęły młodzieńczym blaskiem. Był szczupły, mówił jak zawsze przyciszonym głosem, choć rysy jego twarzy miały ten nieopisany wyraz, który nadaje długie rozmyślanie nad wielkimi sprawami. Dla urzędnika policji, który przybył go aresztować, wygląd Redwooda stał w jaskrawej sprzeczności z ogromem jego zbrodni.

- Ten tutaj facet - powiedział do jednego z pod-władnych - wyłaził ze skóry, żeby wszystko diabli wzięli, a ma twarz porządnego wiejskiego dżentelmena. Za to sę-dzia Hangbrow, który znakomicie pilnuje powszechnego porządku, ma łeb jak knur. A ich maniery! Ten tu to cho-dząca uprzejmość, drugi tylko parska i warczy. Czyli jak z tego wynika, pozory mylą, jak by na to nie patrzeć. Ale jego pochwały pod adresem dobrego wychowania Redwooda natychmiast okazały się przedwczesne. Policjan-ci przekonali się, że jest nieznośny. W końcu musieli mu wprost powiedzieć, że nie ma sensu zadawanie im pytań ani domaganie się gazet. Ponadto zrobili małą rewizję w je-go gabinecie i zabrali nawet te dzienniki, które miał w do-mu. Redwood głośno protestował.

- Ależ czy wy nie rozumiecie? - powtarzał - że idzie o mojego syna? Mego jedynego syna, który jest w niebezpieczeństwie. O syna mi idzie, nie o Pokarm. - Bardzo bym chciał móc pana poinformować, sir - odpowiedział oficer policji - ale mamy bardzo surowe rozkazy.

- Kto wydał takie rozkazy? - krzyknął Redwood. - No, w tej sprawie, sir... - odrzekł oficer i skierował się ku drzwiom...

- Chodzi tam i na powrót po swoim pokoju - mel-dował drugi policjant, gdy jego przełożony zszedł na dół. - To i dobrze. Może mu trochę przejdzie.

- Miejmy nadzieję - odpowiedział oficer dowodzący. - Prawdę mówiąc, nie przyszło mi do głowy, że ten tam Olbrzym co się zadał z Księżniczką to, rozumiesz, jest jego syn.

Trzej policjanci spojrzeli po sobie.

- To mu jest chyba trochę ciężko - powiedział trze-ci.

Było jasne, że Redwood nadal nie zdawał sobie w pełni sprawy, że między nim i resztą świata zapadła żelazna kur-tyna. Słyszeli jak podchodzi do drzwi, naciska klamkę, szczęka zamkiem, po czym rozlega się głos policjanta stoją-cego na podeście, że nic z tego nie wyjdzie. Następnie usły-szeli, jak podchodzi do okna i zobaczyli na ulicy ludzi, pa-trzących w górę.

- Tak nie można, proszę pana - powiedział drugi po-licjant.

Następnie Redwood zaczął bez przerwy naciskać przy-cisk dzwonka. Oficer dowodzący poszedł na górę i bardzo cierpliwie mu wyjaśniał, że takie dzwonienie nic nie da, że jeżeli Redwood będzie dzwonił bez powodu, to nie zwrócą uwagi na dzwonek, nawet gdy będzie czegoś potrzebował. - Jesteśmy na pańskie usługi, w granicach rozsądku, sir - powiedział oficer. - Ale jeśli będzie pan dzwonił tylko na znak protestu, sir, my będziemy zmuszeni dzwo-nek wyłączyć.

Wychodząc usłyszał przenikliwy krzyk Redwooda:

- Przynajmniej moglibyście mi powiedzieć, czy mój syn...?

Po tym wszystkim większość czasu Redwood spędzał przy oknie.

Ale z okien trudno było dostrzec, jak toczą się wypadki.

Była to zawsze cicha ulica, tego zaś dnia niezwykle cicha. Przez cały ranek ledwie przejechała dorożka i jakiś wóz do-stawczy. Od czasu do czasu przechodzili ludzie - z ich min nie można było nic wyczytać o tym, co się dzieje - czasem grupka kilkorga dzieci, niańka, kobieta idąca po za-kupy. Pojawiali się na ulicznej scenie to z prawa to z lewa, z jednej lub drugiej strony, robiąc irytujące wrażenie, że nie obchodzi ich nic więcej poza własnymi sprawami. Ze zdziwieniem spoglądali na otoczony przez policję dom i znikali idąc chodnikiem, nad którym zwisały wielkie balda-chy hortensji, oglądali się, albo pokazywali palcami. Od czasu do czasu ktoś podchodził, pytał któregoś z policjan-tów, i odchodził otrzymując lakoniczną odpowiedź... Przeciwległe domy zdawały się wymarłe. Raz w oknie sypialni ukazała się pokojówka, przez chwilę wyglądała na ulicę, Redwoodowi zaś przyszło do głowy, by dać jej znaki. Przez pewien czas przyglądała się jego gestom z pewnym zainteresowaniem, zrobiła niejasny ruch, aż nagle obejrzała się, odwróciła i znikła. Spod numeru 37 wyszedł kulejący starzec, zszedł po schodkach na chodnik i znikł po prawej stronie, nawet nie spojrzawszy w górę. Przez dziesięć mi-nut jedyną żywą istotą na ulicy był kot... Nieskończenie długi, pełen doniosłych wypadków po-ranek wlókł się wśród takich wydarzeń.

Około południa rozległy się wołania gazeciarzy z są-siedniej ulicy; wkrótce jednak zamilkły w oddali. Wbrew swoim zwyczajom nie pojawiali się na ulicy Redwooda, co wywołało w nim podejrzenie, że policjanci pilnują także skrzyżowań. Próbował otworzyć okono, ale natychmiast w pokoju zjawił się policjant...

Zegar na kościele parafialnym wydzwonił dwunastą, a po całej wieczności - pierwszą.

Jak na ironię podano mu wówczas lunch. Zjadł jeden kęs i trochę pogrzebał w jedzeniu, by móc je spokojnie odesłać, wypił dużą porcję whisky, po czym wziął krzesło i wrócił z nim do okna. Minuty rozciągały się w nieskoń-czoność, niespodziewanie zapadł w chwilową drzemkę... Obudziło go niejasne wrażenie, że gdzieś nastąpił wybuch. Usłyszał drżenie szyb jak podczas trzęsienia ziemi, które trwało ponad minutę nim ucichło. Po chwili milczenia znowu zadrżały... I znowu ucichły. Pomyślał, że pewno główną ulicą przejeżdżał jakiś ciężki pojazd. Cóżby innego?

Po pewnym czasie nawet zwątpił, czy rzeczywiście sły-szał taki odgłos.

Nawiedziły go natrętne myśli. Czemuż właściwie został aresztowany? Caterham sprawował rządy od dwóch dni - akurat tyle, ile trzeba, by zacząć tępić chwasty! Wyrwać chwasty! Wyrwać Olbrzymie Chwasty! Raz pomyślane słowa uczepiły się go jak natrętny refren i nie dawały się uciszyć.

Co w końcu ten Caterham może zrobić? Jest człowie-kiem wierzącym. To w jakiś sposób powinno go powstrzy-mywać od stosowania przemocy bez istotnej przyczyny. Wyrwać Chwasty! Może na przykład chcieli zatrzymać i odesłać za granicę Księżniczkę? Może coś się stało z jego synem? W takim wypadku...! Czemu więc został areszto-wany? Dlaczego Caterham usiłował trzymać przed nim w tajemnicy taką rzecz? Sposób, w jaki z nim postępowano, podsunął Redwoodowi wniosek, że dzieje się coś na więk-szą skalę.

Może, na przykład, chcieli chwycić za gardło wszyst-kich Olbrzymów! Aresztować ich wszystkich równocześnie. W mowach przedwyborczych były takie aluzje. I co dalej?

Bez wątpienia złapali także Cossara...

Caterham był człowiekiem wierzącym. Redwood ucze-pił się tej myśli. Ale w głębi jego świadomości zawisła czarna kurtyna, na której ciągle pojawiało się i znikało jed-no słowo - słowo wypisane ognistymi zgłoskami. Bez przerwy walczył, by je odpędzić. Gdy tylko na czarnym tle pojawiał się początek Redwood przepędzał je, zanim ukaza-ło się do końca.

Wreszcie zdecydował stawić mu czoła. „Masakra!” Tak brzmiało to słowo w całej swej potworności. Nie! Nie! Nie! To niemożliwe! Caterham był człowie-kiem religijnym, cywilizowanym. I to jeszcze po tylu la-tach, po tylu nadziejach!

Redwood zerwał się z miejsca, zaczął niespokojnie cho-dzić po pokoju. Mówił do siebie, krzyczał:

- Nie!

Ludzkość nie mogła być aż tak szalona - na pewno nie! To było niemożliwe, nie do wiary, nie do pomyślenia. Cóż by zyskano mordując olbrzymich ludzi, gdy gigan-tyczne wymiary niższych form życia były już nie do zwal-czenia? Takimi szaleńcami być nie mogli! - Muszę odrzucić takie myśli - powiedział głośno do siebie. - Odrzucić takie myśli! Bezwzględnie! Drgnął i zamilkł. Co to było?

Na pewno zabrzęczały szyby. Podszedł do okna i wyj-rzał na ulicę. Widok naprzeciwko natychmiast potwierdził świadectwo jego uszu. W oknie sypialni pod 35-ym stała kobieta z ręcznikiem w ręce, zaś w jadalni numeru 37 za wielkim wazonem z olbrzymim bukietem złotej paproci widać było mężczyznę. Oboje rozglądali się, zaniepokojeni i zaciekawieni. Dostrzegł też zupełnie wyraźnie, że i poli-cjant na chodniku coś usłyszał. A więc nie był to twór jego wyobraźni.

Odwrócił się do ciemniejącego pokoju.

- Armaty - powiedział.

Zamyślił się.

- Armaty?

Zgodnie ze swoim przyzwyczajeniem otrzymał mocną herbatę. Wynikało to z tego, że zasięgnięto porady u gos-podyni. Po wypiciu napoju był już zbyt podniecony, by wysiedzieć przy oknie. Zaczął niecierpliwie przemierzać pokój. Mógł teraz rozumować logicznie.

Przez dwadzieścia cztery lata pokój ten był jego gabine-tem. Został urządzony z okazji ślubu i większość mebli po-chodziła z tego okresu: wielkie biurko z licznymi szuflada-mi i szufladkami, obrotowe krzesło, fotel koło kominka, obrotowy regał na książki, kartoteka wypełniająca przeciw-ległą niszę. Turecki kobierzec w żywych kolorach oraz póź-nowiktoriańskie dywany i kotary z biegiem lat nieco wy-blakły, robiąc bardziej dystyngowane wrażenie, miedź i mosiądz ciepło błyszczały w świetle kominka. Stare lampy naftowe zastąpiła elektryczność i to była najważniejsza zmiana w pierwotnym umeblowaniu. Wszędzie były ślady jego związków z Pokarmem Bogów. Wzdłuż jednej ściany nad boazerią biegł zwarty szereg czarno oprawionych zdjęć i fotograwiur, ukazujących jego syna, synów Cossara i inne Bomba-Dzieci w różnych okresach życia i w różnym oto-czeniu. Nawet dla bezmyślnej twarzy młodego Caddlesa znalazło się miejsce w tej kolekcji. W kącie stał snop kwia-tów gigantycznej trawy łąkowej z Cheasing Eyebright, a na biurku leżały trzy puste makówki wielkości kapeluszy. Prę-ty karniszy stanowiły źdźbła trawy. A nad kominkiem, jak złowieszcza rzeźba z kości słoniowej, pyskiem w dół, z chiń-ską wazą w każdym oczodole wisiała, straszliwa czaszka wielkiego wieprza z Oakham.

Redwood podszedł i zaczął oglądać fotografie, przede wszystkim fotografie syna.

Obudziły w nim niezliczone wspomnienia spraw, które wyszły z pamięci - pierwszych dni Pokarmu, nieśmiałego zachowania Bensingtona, kuzynki Jane, Cossara i nocnych wydarzeń na Fermie Eksperymentalnej. Wszystko to ujrzał jako barwne, wyraźne i dalekie obrazy, oglądane przez lu-netę w słoneczny dzień. A tu znów pamiątki olbrzymiego pokoju dziecięcego, dzieciństwa Olbrzymów, ich pierw-szych wypowiadanych słów, pierwszych wyraźnych oznak przywiązania.

Armaty?

Nagle z przemożną siłą ogarnęła go myśl, że za jego domem, na zewnątrz przeklętej strefy milczenia i tajemnicy jego syn i synowie Cossara i wszystkie te wspaniałe dzieci, zwiastujące nadejście wielkiej epoki, w tej samej chwili walczą! Walczą o życie! W tej samej chwili jego syn został podle osaczony w jakimś ślepym zaułku, zraniony, schwytany...

Odskoczył od ściany ze zdjęciami i zaczął biegać po po-koju gestykulując.

- To niemożliwe! - krzyczał. - To niemożliwe! To nie może się tak skończyć!

Co to było?

Stanął jak wryty.

Znów zaczęły drżeć szyby, a następnie rozległ się huk - potężny wybuch, który wstrząsnął domem. Zdawał się trwać całą wieczność. Musiał być bardzo bliski. Przez chwilę miał wrażenie, że coś uderzyło w dach jego domu - potężny wstrząs z następującym po nim brzękiem tłuczo-nego szkła, po tym cisza i wreszcie wyraźny tupot nóg biegnących ulicą pod jego oknami.

Ten tupot wyrwał go z osłupienia. Podszedł do okna i ujrzał, że szyby popękały doszczętnie. Serce biło mu mocno. Oto nadszedł przełom, decydują-ce wydarzenia, wyzwolenie. Ale znowu myśl, że jest tu zamknięty i obezwładniony spadał na niego jak krępująca sieć.

Na zewnątrz dostrzegł tylko, że mała lampka elektrycz-na naprzeciwko nie była zapalona. Po pierwszym wraże-niu ogólnego alarmu niczego też nie słyszał. Nie miał żad-nych danych, by zinterpretować lub rozproszyć otacza-jącą go tajemnicę prócz tego, że nagle na niebie w południowo-wschodnim kierunku pojawiła się czerwona-wa pulsująca łuna.

Światłość rozpalała się i przygasała. Gdy gasła, zaczynał wątpić, czy kiedykolwiek zajaśniała. Ale na dworze zmierz-chało i blask stawał się coraz wyraźniejszy. Stał się naj-większym wydarzeniem tej długiej, pełnej napięcia nocy. Czasem zdawało mu się, że blask drży jak płomienie ognia, czasem zaś, że było to tylko zwykłe odbicie nocnych świateł miasta. Zorza rozpalała się i przygasała przez długie godzi-ny i znikła dopierwo wówczas, gdy przyćmił ją blask wscho-dzącego słońca. Co to znaczyło...? Co to w ogóle miało znaczyć? Niemal z pewnością był to jakiś ogień, bliski lub odległy, ale Redwood nie wiedział nawet, czy ciemne smu-gi na niebie pochodzą od dymu, czy od chmur płynących po niebie. Lecz około pierwszej nad ranem na tle czerwo-nej zorzy zaczęły błyskać reflektory i błyskały tak aż do świtu. To musiało wiele oznaczać? Ale co mogło oznaczać? Jedyne dane, jakimi dysponował, to niespokojne, świecące niebo i wrażenie potężnego wybuchu. Później już nie było żadnych odgłosów, żadnych biegnących kroków. Nic, tylko krzyki w oddali, które mogły być głosami pijanych... Nie zapalił światła w pokoju, stał przy rozbitym oknie, przez które wiał wiatr. Wyglądał jak majacząca w ciemnoś-ci, pełna niepokoju, niewyraźna postać, którą zaglądający co chwila do pokoju policjant daremnie starał się namówić do odpoczynku.

Redwood stał tak przy oknie przez całą noc, patrząc na niezrozumiale światła na niebie i dopiero z nadejściem świ-tu zmogło go zmęczenie. Legł na polowym łóżku, które ustawiono mu między biurkiem a czaszką wielkiego wiep-rza, zwisającą nad gasnącym kominkiem.

Redwood był uwięziony, zamknięty i odcięty od wielkiego dramatu Dwóch Dni przez trzydzieści sześć godzin, w ciągu których u zarania epoki Wielkości mali ludzie wal-czyli z Dziećmi Pokarmu. Po czym nagle żealzna kurtyna uniosła się, a Redwood znalazł się niemal w samym cen-trum walki. Podniosła się równie niespodziewanie, jak po-przednio zapadła. Późnym popołudniem Redwood usłyszał przez okno turkot dorożki, zatrzymującej się przed jego domem. Wysiadł z niej młody człowiek i w minutę potem stał przed nim w pokoju szczupły, wygolony, elegancko ubrany i dobrze wychowany trzydziestolatek. - Panie Redwood - zaczął. - Czy zgodziłby się pan udać do pana Caterhama? Chciałby się z panem niezwłocz-nie spotkać.

- Chciałby się spotkać! - Nagle błysnęło mu w myśli pytanie, którego przez chwilę nie miał siły wyrazić sło-wami. Zawahał się, po czym łamiącym się głosem zapytał:

- Co on zrobił z moim synem? - i z zapartym tchem czekał na odpowiedź.

- Z pana synem, sir? Pański syn czuje się dobrze.

Przynajmniej, o ile nam wiadomo.

- Czuje się dobrze?

- Został zraniony, sir. Wczoraj. Czy pan o tym nie słyszał?

Te wszystkie wykręty doprowadziły do tego, że Red-wood wybuchnął. W jego głosie nie było już obawy, tylko gniew.

- Pan wie, że nie słyszałem. Pan doskonale wie, że nic nie słyszałem.

- Pan Caterham obawiał się, sir... Czasy niespokojne. Wszyscy zostali zaskoczeni. Nakazał izolację sir, by uchronić pana przed możliwością nieszczęśliwego wypadku... - Aresztował, by mi uniemożliwić ostrzeżenie czy da-nie rady synowi. Co dalej? Proszę powiedzieć, co nastąpiło. Wygraliście? Zabiliście ich wszystkich? Młody człowiek zrobił parę kroków w stronę okna i zawrócił.

- Nie, sir - powiedział krótko.

- Co ma mi pan do przekazania?

- Mogę pana zapewnić, sir, że to starcie nie wynikło z naszej winy. Oni nas zaskoczyli... Zupełnie nie przygotowa-nych.

- Co to znaczy?

- To znaczy, sir, że Olbrzymom udało się, do pewne-go stopnia, utrzymać swoje pozycje.

W oczach Redwooda świat nagle się rozjaśnił. Przez chwilę drgały mu konwulsyjnie mięśnie twarzy i szyi. Wreszcie westchnął z głębi serca: - Aaaa! Wszystko w nim podskoczyło z radości: - Olbrzymi utrzymali swe pozycje!

- Była straszliwa bitwa. Straszliwe zniszczenia. Wskutek potwornego nieporozumienia... W północnej i środkowej Anglii byli zabici wśród Olbrzymów... Wszę-dzie...

- Czy walczą nadal?

- Nie, sir. Wysłano parlamentariuszy.

- Oni?

- Nie, sir. Pan Caterham prosił o rozejm. To wszyst-ko jest potwornym nieporozumieniem. Właśnie dlatego chce z panem rozmawiać i przedłożyć panu swoje racje. Nalegają, sir, aby pan interweniował...

Redwood mu przerwał:

- Czy wie pan, co się stało z moim synem?

- Był ranny.

- Mów pan! Mów pan!

- On i Księżniczka nadeszli, zanim... zanim manewr okrążenia obozu Cossarów został zakończony... Okrążenia ich umocnień w Chislehurst. Pojawili się niespodziewanie, sir, wypadając z gęstych zarośli olbrzymiego owsa koło Tamizy na kolumnę piechoty... Żołnierze przez cały dzień byli w ogromnym napięciu nerwowym i to wywołało panikę.

- I zastrzelono go?

- Nie, sir. Uciekł. Paru żołnierzy strzelało do niego...

Na oślep... Wbrew rozkazom.

Redwood parsknął niedowierzająco.

- Ależ to prawda, sir. Nie będę pana oszukiwał. Taki rozkaz wydano nie z powodu pańskiego syna, lecz z powo-du Księżniczki.

- Tak. W to można uwierzyć.

- Para Olbrzymów uciekła z krzykiem w stronę obo-zu. Żołnierze biegali we wszystkie strony i kilku zaczęło strzelać. Mówią, że widzieli, jak się potknął... - Ach!

- Tak, sir. Ale wiemy, że rana nie jest ciężka.

- Skąd?

- Przyszła wiadomość, że czuje się dobrze.

- Dla mnie?

- Dla kogóżby innego, sir?

Przez prawie minutę Redwood stał z założonymi ręka-mi, przetrawiając informacje. Wreszcie odezwał się z naj-wyższym oburzeniem:

- Ponieważ więc byliście takimi głupcami, by rozpę-tać wojnę, ale przeliczyliście się z siłami i wpadliście w opre-sję, chcielibyście wmówić we mnie, że nie jesteście zim-nymi, pozbawionymi skrupułów mordercami. A ponad-to... Co z resztą?

Młody człowiek spojrzał pytająco.

- Z innymi Olbrzymami?

Przestał już udawać, że nie rozumie i zniżył głos. - Trzynastu, sir, nie żyje.

- A reszta ranna?

- Tak, sir.

Redwoodowi z oburzenia zaparło dech. - I Caterham chce się ze mną spotkać! Gdzie jest reszta Olbrzymów? - Część dostała się podczas walk do obozu, sir... Zda-je się, że byli uprzedzeni...

- No, oczywiście byli. Gdyby nie Cossar... Cossar jest z nimi?

- Tak, sir. I wszyscy pozostali przy życiu Olbrzymi - także ci, którzy nie przedostali się przedtem, zrobili to w czasie walki, reszta obecnie, podczas rozejmu. - To znaczy - powiedział Redwood - że zostaliście pobici.

- Nie jesteśmy pobicie. Nie, sir, Nie może pan tak twierdzić. Ale pana synowie złamali prawa wojenne. Raz zeszłej nocy i teraz znowu, po cofnięciu się naszego natar-cia. Dziś po południu zaczęli bombardować Londyn... - Mają do tego prawo!

- Ale strzelają granatami wypełnionymi... trucizną.

- Trucizną?

- Tak. Trucizną. Pokarmem...

- Herakleophorbią?

- Tak, sir. Pan Caterham, sir...

- Jesteście pobici! Oczywiście, że was pobili. To za-sługa Cossara! Nie macie już żadnej nadziei. Nic już nie możecie zrobić! Będziecie wdychać Pokarm z kurzem wszystkich ulic. I o cóż wam jeszcze walczyć? Prawa wojen-ne! Śmiechu warte! A teraz Caterham chce mnie nabrać, żebym pomagał mu się targować. Puknij się w głowę, czło-wieku! Po cóż miałbym rozmawiać z tym bankrutem? Mordował, oszukiwał... a teraz z nim koniec. Co mnie do tego?

Młody człowiek słuchał z pełną szacunku powagą. - Stwierdzić muszę, sir - przerwał Redwoodowi - że Olbrzymi domagają się pańskiego przybycia. Nie przyj-mą żadnego ambasadora poza panem. Jeśli pan do nich nie pójdzie, obawiam się, sir, że znów dojdzie do rozlewu krwi.

- Owszem, po waszej stronie.

- Nie, sir. Po obu stronach. A świat jest zdecydowany położyć temu kres.

Redwood obiegł wzrokiem swój gabinet. Zatrzymał się na chwilę na fotografii syna. Odwrócił się i spotkał błagalne spojrzenie młodego człowieka.

- Dobrze - powiedział na koniec. - Pójdę. Spotkanie z Caterhamem przebiegło zupełnie inaczej, niż się spodziewał Redwood. Widział go tylko dwa razy w ży-ciu - raz podczas jakiegoś przyjęcia i raz w kuluarach Parlamentu - i wyobrażał go sobie nie jako żywego czło-wieka, lecz jako stworzoną przez dziennikarzy i karykatu-rzystów legendarną postać, „Jasia Pogromcy Gigantów”, Perseusza. Spotkanie z żywym człowiekiem zniszczyło ten stereotyp.

Nie ujrzał znanej z karykatur i portretów twarzy, lecz oblicze wymęczonego bezsennością człowieka, poryso-waną zmarszczkami i zapadniętą, z pożółkłymi białkami, z opuszczonymi kącikami ust. Oczywiście, Caterham miał nadal brązowe, choć przekrwione, oczy, czarną czuprynę i charakterystyczny orli profil wielkiego demagoga. Lecz prócz tego było w nim jeszcze coś, co nie pozwoliło Red-woodowi ani na upust nagromadzonego gniewu, ani na wygłoszenie przygotowanej mowy. Ten człowek cierpiał, cierpiał ogromnie, żył w straszliwym napięciu. Na począt-ku zdawało się, że tylko gra rolę samego siebie. Ale zaraz potem jeden gest, maleńki ruch ręki ujawnił Redwoodowi, że człowiek ten podtrzymuje swe siły narkotykami. Odru-chowo sięgnął w stronę kieszonki kamizelki, a po kilku zdaniach, porzuciwszy wszelkie pozory, wyjął i połknął ma-łą tabletkę.

Jednak, pomimo napięcia w rysach twarzy, pomimo zła, jakiego się dopuścił, pomimo tego wreszcie, że był o dwa-naście lat młodszy od Redwooda, ten dostrzegł w nim tę niezwykłą siłę, coś - z braku lepszego określenia można to nazwać osobistym magnetyzmem - co, choć pchnęło go na drogę całkowitej zguby, ciągle jeszcze z niego promie-niowało. Tego się Redwood nie spodziewał. Od samego początku, przez cały czas rozmowy, Caterham dominował nad Redwoodem. Narzucił przebieg całej pierwszej części ich spotkania, jego ton i kierunek, czyniąc z nich sprawy oczywiste. Jego obecność zniweczyła cały plan Redwooda. Caterham uścisnął mu dłoń, zanim Redwood przypomniał sobie, że ma odrzucić taki objaw poufałości, z miejsca na-dał ich rozmowie ton wspólnego poszukiwania środków za-radczych przeciw katastrofie.

Jeśli przy tym popełniał jakiekolwiek błędy, to tylko wówczas, gdy co pewien czas znużenie brało górę nad uwagą, skupioną na celu ich spotkania, i gdy ponosiły go nawyki mówcy wiecowego. Wtedy prostował się - pod-czas całego spotkania obaj stali - zapominał, że jest to rozmowa w cztery oczy, patrzył nad głową Redwooda i za-czynał szermować argumentami i odparowywać zarzuty. Raz nawet powiedział: „Panowie!”

Zaczął mówić cicho, ale stopniowo jego głos nabierał mocy...

Chwilami nawet Redwood nie czuł się jak rozmówca, lecz jak słuchacz monologu. Miał zaszczyt stać się widzem niezwykłego wydarzenia. Nawet odczuwał jakąś szczególną różnicę między sobą i tą istotą, która hipnotyzowała go pięknym głosem mówiąc, mówiąc... Miał przed sobą umysł potężny a jednocześnie jakże ograniczony. Jego ogromna energia, siła jego osobowości, nieuleczalna ślepota na pew-ne fakty wywołała w umyśle Redwooda absolutnie grote-skowy i dziwaczny obraz. Zamiast przeciwnika, będącego przecież człowiekiem, od którego można żądać odpowie-dzialności moralnej i do którego można kierować rozsądne argumenty, ujrzał Caterhama jako coś w rodzaju potwor-nego, w jakimś stopniu ucywilizowanego nosorożca, poczę-tego w dżungli ustroju demokratycznego; potwora o nieod-partej sile przebicia i niewzruszonej odporności. Zawsze wychodzącego zwycięsko z gąszczu konfliktów. W naj-wyższym stopniu przystosowany był do przebijania się przez tłumy. Za jedyny błąd uznawał sprzeczność z samym sobą, za jedyną godną uwagi wiedzę - umiejętność godze-nia „rozbieżnych interesów”. Realia ekonomiczne, koniecz-ności geograficzne, ledwie muśnięte skarby odkryć i me-tod naukowych istniały dla niego w nie większym stopniu, niż koleje żelazne, gwintowane strzelby czy pamiętniki podróżników istnieją dla jego dzikiego prototypu zwierzę-cego. Liczyły się tylko wiece, kombinacje klik politycznych i głosy wyborców - nade wszystko głosy. On sam był ich wcieleniem - wcieleniem milionów głosów. A teraz, w chwili wielkiego przełomu, gdy atak Olb-rzymów został tylko powstrzymany, ale nie odparty, ten wyborczy potwór gadał.

Było oczywiste, że nawet teraz mógłby się wiele na-uczyć. Nie miał pojęcia, że istnieją prawa fizyki i prawa ekonomiczne, że istnieją stosunki ilościowe i reakcje, któ-rych cała ludzkość, głosując nemine contradicente, nie mo-że zmusić do nieistnienia i że ceną za nieposłuszeństwo wobec nich jest zniszczenie. Nie wiedział, że istnieją prawa moralne, których nie da się naruszyć żadną mocą czaru osobistego; a jeśli się je odepchnie, to z całą mściwością wezmą odwet na sprawcy. Stało się jasne, że w obliczu wy-buchu szrapnela lub w dniu Sądu Ostatecznego ten czło-wiek będzie próbował się zasłonić jakąś dziwacznie wykręt-ną uchwałą Izby Gmin.

W tej chwili nie obchodziły go ani siły, które trzymały w swych rękach wielką twierdzę na południu Londynu, ani porażka, ani śmierć, ale wrażenie, jakie te wydarzenia mogą wywrzeć na jego większości parlamentarnej - w życiu nie istniało dla niego nic ważniejszego. Musiał pobić Olbrzy-mów albo przegrać z kretesem. I bynajmniej nie stracił nadziei. W godzinie największej porażki, z krwią na rękach, z nieszczęściami, jakie sprowadził, i zapowiedzią jeszcze straszliwszych wydarzeń, z ogromnym problemem losów całego świata wiszącym nad nim i walącym mu się na gło-wę, jeszcze zdolny był do wiary, że samym brzmieniem swego głosu, wyjaśniając, stawiając zastrzeżenia i przereda-gowując oświadczenia, będzie w stanie utrzymać się przy władzy. Na pewno był zdziwiony i strapiony, zmęczony i cierpiący, ale jeśli uda mu się dokończyć, jeśli nie uda się przerwać mu mówienia...

Podczas gdy przemawiał, Redwoodowi zdawało się, że Caterham zbliża się i oddala, rozszerza i kurczy. Udział Redwooda w rozmowie był całkowicie nieistotny, od czasu do czasu udawało mu się wtrącić: „To jest zupełny non-sens.” „Nie.” „Ta propozycja nie ma sensu.” „No to po co pan zaczynał?”

Wątpliwe, czy Caterham w ogóle go słuchał. Potok jego przemówienia omijał te wtręty jak płynąca woda kamienie. Ten oto niesamowity człowiek stał na dywanie w swym urzędowym gabinecie i przemawiał z niebywałą siłą i zręcz-nością; przemawiał tak, jakby najmniejsza pauza w jego mowie, wyjaśnieniach, prezentacji swego punktu widzenia i zapatrywań, jego rozważań i wskazań, pozwoliła ujawnić się jakiejś wrogiej sile - a raczej wrogiemu głosowi - je-dynej rzeczywistości, jaką uznawał. Stał tu, w nieco przy-blakłej świetności urzędowego gabinetu, w którym wszyscy kolejni jego rezydenci wpadli w pułapkę złudzenia, że pew-ne skromne możliwości wywierania wpływu są równoznacz-ne z twórczym kierowaniem imperium...

Im więcej mówił, tym wyraźniej Redwood widział, że wypowiadane przez Caterhama frazesy są zupełnie bez znaczenia. Czy zdawał sobie sprawę, że w chwili gdy tak stbi i mówi, cały ogromny świat ruszył z miejsca, że z każ-dą sekundą przybiera nieodparta fala ogromnego wzrostu, że istnieje jakikolwiek inny czas, niż czas debat parlamen-tarnych a nosiciele rozlanej krwi mają w rękach inną broń, niż słowa? Za oknem, zasłaniając zupełnie światło w gabi-necie, jeden gigantyczny liść dzikiego wina stukał niezau-ważony w szyby.

Redwood miał ochotę skończyć z tym zadziwiającym monologiem, uciec stamtąd w świat rozsądku i zdrowia psychicznego, do oblężonego obozu - do twierdzy przy-szłości, gdzie w samym jądrze rosnącej wielkości zgroma-dzili się Synowie Pokarmu. Tylko z ich powodu wysłuchi-wał tego gadania. Miał dziwne wrażenie, że jeśli ten monolog się nie skończy, zostanie uniesiony z jego nurtem, że musi podjąć walkę z głosem Caterhama, jak walczy się z działaniem narkotyku. Pod wpływem jego słów fakty zmie-niały się bezustannie.

Co ten człowiek mówił?

Ponieważ Redwood miał zdać z tego sprawę Dzieciom Pokarmu, doszedł do wniosku, że może to mieć znaczenie. Musi więc wysłuchać Wielkiego Jasia, broniąc ze wszyst-kich sił swego poczucia rzeczywistości. O tym, jak mu ciąży na sumieniu przelana krew. To puste słowa. Bez znaczenia. Co dalej?

Caterham proponuje zawarcie traktatu!

Proponuje, by pozostałe przy życiu Dzieci Pokarmu złożyły broń, odeszły stąd i stworzyły własną wspólnotę. Były, jak powiedział, precedensy w tej sprawie.

- Przydzielimy im terytorium...

- Gdzie? - przerwał Redwood, zniżając się do dyskusji.

Caterham podchwycił to ustępstwo. Odwrócił się wresz-cie twarzą do Redwooda i zmienił głos z wiecowego na pe-łen przekonującego umiarkowania. Miejsce będzie można ustalić. To, utrzymywał, jest zupełnie drugorzędną kwe-stią. Po czym zaczął wysuwać żądania.

- Ale oprócz nich samych i ich miejsca pobytu, reszta świata musi być pod naszą całkowitą kontrolą. Pokarm i wszystkie jego skutki muszą zostać unicestwione...

Redwood, ku swojemu zdziwieniu, zaczął się targować:

- A Księżniczka?

- Jej to nie dotyczy.

- Nie? - odrzekł Redwood, z trudem odzyskując grunt pod nogami. - To jest absurd.

- Potem to ustalimy. W każdym razie zgodziliśmy się, że produkcja Pokarmu musi zostać przerwana... - Na nic takiego się nie zgodziłem. Niczego podobne-go nie mówiłem...

- Ależ na jednej planecie nie mogą istnieć dwie rasy ludzkie; jedna wielka, a druga mała! Niech się pan zasta-nowi, co się stało! Niech pan pomyśli, że to przecież przedsmak tego, do czego doszłoby natychmiast, gdyby działanie Pokarmu było nieograniczone! Niech pan sobie zda sprawę, co pan już sprowadził na ten świat? Jeśli istnia-łaby rasa Olbrzymów, rosnących i mnożących się... - Nie mam zamiaru spierać się z panem - powiedział Redwood. - Muszę pójść do naszych Synów. Chcę iść do mego syna. Tylko dlatego tu przyszedłem. Proszę mi dok-ładnie powiedzieć, co ma pan do zaproponowania. Caterham wygłosił mowę na temat własnych warun-ków.

Dzieciom Pokarmu wyznaczy się duży rezerwat - mo-że w Północnej Ameryce, może w Afryce - w którym bę-dą mogły pędzić życie na własny sposób. - Ależ to nonsens - odrzekł Redwood. - Za granicą są także Olbrzymi. Rozrzuceni po całej Europie! - To można zawrzeć traktat międzynarodowy. To jest możliwe. Prawdę mówiąc, już wspomniano o czymś ta-kim... A w rezerwacie będą mogli żyć po swojemu. Będą mogli robić co zechcą i jak zechcą. Będziemy bardzo zado-woleni, jeśli będą dla nas coś produkować. Tam mogą być szczęśliwi. Pomyśl pan tylko!

- Pod warunkiem, że nie będzie więcej Dzieci Pokarmu.

- Oczywiście. Dzieci możemy mieć tylko my. I tak, sir, ocalimy świat, uchronimy go całkowicie przed skutka-mi pańskiego strasznego wynalazku. Jeszcze nic stracone-go. Jesteśmy nawet skłonni miłosiernie wstrzymać się od najbardziej drastycznych środków. Nawet w tej chwili wy-palamy i wyżarzamy miejsca, gdzie wczoraj uderzyły ich pociski. Damy sobie z tym radę. Niech mi pan wierzy, da-my radę. Chcielibyśmy w ten sposób, bez okrucieństw, bez niesprawiedliwych...

- A jeśli Dzieci się nie zgodzą?

Po raz pierwszy od początku rozmowy Caterham spoj-rzał Redwoodowi prosto w oczy.

- Muszą!

- Nie sądzę.

- Ależ czemu miałyby się nie zgodzić? - spytał Ca-terham ze starannie odegranym zdziwieniem. - Więc jeśli się nie zgodzą?

- Cóż innego pozostanie, prócz wojny? Nie możemy się zgodzić, by trwało to nadal. Nie możemy, sir. Czy wy, naukowcy, nie macie wyobraźni? Czy nie znacie litości? Nie możemy pozwolić, by nasz świat podeptało rosnące stado tych potworów, by zarósł potwornymi roślinami, któ-re wybujały na pańskim Pokarmie! Pytam pana, sir, co nam zostaje prócz wojny? I niech pan pamięta, że to co się zdarzyło, to tylko początek! To była zaledwie potyczka. Zwykła akcja policyjna. Wierz mi pan, zwykła akcja poli-cyjna. Niech pana nie łudzi fałszywa perspektywa, obecna przejściowa wielkość tych dużych rzeczy. Za nami stoi na-ród; stoi ludzkość. Za tysiącami, które padły, stoją miliony. Gdyby nie obawa przed rozlewem krwi, sir, po naszych pierwszych atakach przygotowywalibyśmy już w tej chwili następne. Czy zniszczymy, czy nie, pański Pokarm, z całą pewnością możemy pozabijać pana Synów! Zbyt ufa pan doświadczeniom minionego czasu, wydarzeniom ledwie dwudziestolecia, wynikom jednej bitwy. Nie rozumie pan, jak powoli biegnie historia. Proponuję zawarcie owego trak-tatu, by oszczędzić dalszych ofiar; a nie dlatego, by to mog-ło zmienić wynik ostateczny, który jest nieuchronny. Jeśli pan myśli, że pana żałosne dwa tuziny Olbrzymów mogą się opierać wszystkim siłom zbrojnym naszego narodu i za-granicy, która przyjdzie nam na pomoc, jeśli spodziewa się pan zmienić Ludzkość w jednej chwili, w czasie jednego pokolenia, zmienić naturę i wygląd Człowieka... Teatralnym gestem wyrzucił rękę w górę. - Niech pan do nich idzie, sir! Niech pan zobaczy, jak oni, którzy wyrządzili tyle zła, kulą się wśród swoich rannych...

Zamilkł, jakby nagle przypadkiem ujrzał syna Redwoo-da.

Zapadła chwila milczenia.

- Niech pan do nich idzie - powtórzył.

- Niczego więcej nie pragnę.

- Więc proszę iść zaraz...

Odwrócił się i nacisnął przycisk dzwonka. Za ich ple-cami natychmiast dały się słyszeć pośpieszne kroki i trzask otwieranych drzwi.

Koniec rozmowy. Przedstawienie się skończyło. Nagle Caterham skurczył się, zwiądł i znowu przybrał postać podstarzałego, niewielkiego wzrostem, wyczerpanego czło-wieka z pożółkłą twarzą. Dał krok naprzód jakby wycho-dził z ram obrazu i najbardziej przyjacielskim gestem, przekonany, że tak należy rozwiązywać wszelkie konflikty polityczne rodu ludzkiego, wyciągnął dłoń do Redwooda. I jakby to było oczywistą sprawą, Redwood po raz dru-gi tego dnia uścisnął mu rękę.

Rozdział V

WIELKI PRZYWÓDCA

1 o chwili Redwood siedział już w pociągu jadącym na południe przez most na Tamizie. Mignęła mu na sekundę w świetle płonących ogni: zaś na północnym brzegu, gdzie padły pociski Olbrzymów i gdzie zmobilizowano tłumy do wypalania Herakleophorbii z gleby ciągle unosiły się dy-my. Na przeciwległym brzegu było ciemno, z jakichś po-wodów nie zapalono nawet ulicznych latarń i widać było tylko zarys wysokich wież alarmowych, ciemne bryły ka-mienic i budynków szkolnych. Po minucie wpatrywania się Redwood odwrócił się od okna i pogrążył w myślach. Nie było nic więcej do oglądania ani do roboty, dopóki nie uj-rzy Synów...

Zmordowało go napięcie dwóch ubiegłych dni; zdawało mu się, że wyczerpał wszystkie siły psychiczne, ale przed wyjazdem pokrzepił się mocną kawą, więc jego umysł pra-cował jasno i precyzyjnie. Myślał o wielu rzeczach. Raz jeszcze prześledził krok po kroku, tym razem w świetle fak-tów dokonanych sposób, w jaki Pokarm Bogów pojawił się i rozprzestrzenił na świecie.

- Bensington sądził, że będzie to doskonała odżywka dla noworodków - szepnął do siebie ze słabym uśmiesz-kiem. Stanęły mu w pamięci, jakby się jeszcze nie rozwiały, jego straszne wątpliwości, których był ofiarą, gdy podał Pokarm swemu synowi. Od tego momentu, nieugięcie i nieprzerwanie, wbrew wszelkim wysiłkom ludzi, którzy starali się temu czy to przeszkodzić czy pomóc, Pokarm rozprzestrzenił się na cały zamieszkały świat. A co teraz? - Nawet jeśli wymordują ich wszystkich - znów szepnął Redwood - dzieło zostało dokonane. Sposób produkcji Pokarmu był już powszechnie znany. Było to dziełem jego rąk. Rośliny, zwierzęta, masy zrozpa-czonych, rosnących dzieci zawiążą spisek nie do zwalcze-nia, by zmusić do akceptacji Pokarmu niezależnie od wyni-ku obecnej walki.

- Dzieło zostało dokonane - powtórzył, choć umysł Redwooda nie bacząc na wolę, znów się wymknął spod kontroli i skupił na obecnym losie Dzieci Pokarmu i włas-nego syna. Czy ujrzy ich wyczerpanych wysiłkiem bitew-nym, poranionych, głodnych, na skraju porażki, czy też nadal silnych i pełnych nadziei, gotowych do jeszcze groź-niejszej walki jutra?... Jego syn był ranny! Ale przecież przysłał wiadomość!

Pomyślał o niedawnym spotkaniu z Caterhamem. Z zamyślenia wyrwało go przybycie pociągu na stację Chislehurst. Rozpoznał miejscowość po potężnej wieży do alarmów o nadejściu szczurów, stojącej na szczycie Cam-den Hill i gigantycznych, kwitnących wzdłuż drogi cykutach...

Z drugiego wagonu przyszedł osobisty sekretarz Cater-hama i zawiadomił go, że z powodu zniszczenia linii kole-jowej o pół mili dalej resztę drogi trzeba odbyć samocho-dem. Redwood wysiadł na peron oświetlony tylko jedną ręczną latarką i owiany chłodnym wieczornym wiatrem. Cisza panująca na tym opuszczonym, zabudowanym drew-nianymi domkami i zarośniętym chwastami przedmieściu - wszyscy jego mieszkańcy uciekli do Londynu gdy wy-buchły wczorajsze walki - robiła wielkie wrażenie. Jego przewodnik proprowadził go z peronu po schodkach do samochodu czekającego z zapalonymi światłami - były to jedyne widoczne tu światła - polecił go opiece szofera i pożegnał się.

- Mamy nadzieję, że zrobi pan dla nas wszystko, co możliwe - powiedział, naśladując manierę swego szefa i ściskając dłoń Redwooda.

Gdy tylko Redwood owinął się pledem, ruszyli w ciem-ność nocy. Samochód miękko i szybko potoczył się po stromym podjeździe stacji. Zakręcili parę razy, zgodnie z biegiem wijącej się wśród willi uliczki i znaleźli się na dro-dze. Wóz mknął z najwyższą szybkością, a ciemności pierz-chały w przeciwną stronę. W słabym świetle gwiazd wszystko wokół zdawało się czarne, jakby cały świat tajemniczo się skurczył i znikł bezgłośnie. Najlżejsze tchnienie nie poruszało niejasnych kształtów na skraju drogi; opuszczone, martwo-białe wille po jednej stronie, z czar-nymi dziurami nie oświetlonych okien, przypominały mil-czącą procesję trupich czaszek. Siedzący obok szofer był albo małomówny z natury, albo do milczenia zmusiły go warunki jazdy. Na zwięzłe pytania Redwooda odpowiadał burkliwymi monsylabami. Na tle południowego nieboskło-nu przemykały milcząco promienie reflektorów - jedyne dziwaczne znaki życia w bezludnym świecie, przez który pędził samochód.

Wkrótce droga stała się jeszcze ciemniejsza - po obu stronach rosły tutaj ogromne krzaki tarniny wśród wielkiej trawy, a gigantyczne firletki i jasnoty, wysokie jak drzewa, migały nad ich głowami.

Za Keston droga biegła przez stromy pagórek i szofer zwolnił. Na szczycie zatrzymał się. Silnik warknął i zgasł. - Tam - powiedział kierowca, wyciągając przed sie-bie gruby, nieforemny palec w rękawiczce. W oddali - tak się przynajmniej zdawało - na tle nieba widniał ogromny nasyp, zwieńczony u szczytu bla-skiem, z bijących w niebo świateł reflektorów. Pojawiały się i znikały jak zaczarowane, oświetlając chmury i pagórkowa-ty teren dokoła.

- Nie wiem - powiedział wreszcie szofer i było jasne, że boi się jechać dalej.

Nagle strumień światła z reflektora spełzł z nieba i przesunął się po nich, drgnął jakby zdziwiony, skierował wprost na nich swój oślepiający blask, który tylko przerywa-ły, ale nie zmniejszały pędy gigantycznych chwastów. Sie-dzieli z przysłoniętymi rękami oczyma, starając się dostrzec cokolwiek w tym świetle przez szpary między palcami. - Naprzód - rzekł po chwili Redwood.

Szofer nadal miał wątpliwości, chciał dać temu wyraz, ale zdobył się tylko na powtórzenie: - Nie wiem. Wreszcie odważył się ruszyć. - Jazda - powiedział i ponownie uruchomił swą maszynę, pozostającą pod czuj-nym spojrzeniem wielkiego białego oka.

Przez długi czas Redwoodowi zdawało się, że nie prze-bywają już na Ziemi, lecz z drżeniem suną w pośpiechu przez świetlisty obłok. Tuf, tuf, tuf, tuf - prychał silnik, co chwila zaś, posłuszny jakiemuś nieznanemu odruchowi nerwowemu, szofer uruchamiał klakson.

Wjechali w przyjemny mrok osłoniętej wysokim płotem uliczki, zjechali w dół, a minąwszy kilka domów znowu znaleźli się w oślepiającym blasku reflektora. Później był nieosłonięty odcinek drogi przez wyżynę i tu zdawało im się, że z warczącym silnikiem zawiśli w nieskończonej przestrzeni. Raz po obu stronach pojawiły się ogromne chwasty ale natychmiast umknęły w przeciwnym kierunku. Aż nagle, tuż przed nimi wyrosła na tle nieba czarna sylwet-ka Olbrzyma, oślepiająco błyszcząca, gdy padał na nią promień reflektora.

- Hej tam! - krzyknął. - Stać! Dalej nie ma drogi...

Czy to Ojciec Redwood?

Redwood wstał i w odpowiedzi wydał niejasny okrzyk, a wtem obok niego na drodze pojawił się Cossar, ściskając mu obie dłonie i wyciągając z auta.

- Co z moim synem? - spytał Redwood.

- W porządku - odpowiedział Cossar. - On jest tylko lekko ranny.

- A twoi chłopcy?

- Wszyscy cali i zdrowi. Ale musieliśmy walczyć. Olbrzym mówił coś do kierowcy. Redwood odstąpił na bok, po czym maszyna zakręciła w miejscu i nagle znikł Cossar, znikło wszystko i Redwood na chwilę znalazł się w całkowitej ciemności. Reflektor prowadził samochód w drodze powrotnej aż do szczytu wzgórza Keston. Red-wood patrzył, jak wehikuł oddala się w białej aureoli. Wyg-lądało to dziwnie, jakby pojazd nie poruszał się wcale, na-tomiast aureola oddalała. W blasku pojawiła się kępa poszarpanego pociskami olbrzymiego czarnego bzu, jakby gestykulująca okaleczonymi gałęziami i zatonęła w czarnym mroku... Redwood znowu zwrócił się do ledwie widoczne-go w ciemnościach Cossara i schwycił go za rękę. - Byłem aresztowany i odcięty od wiadomości przez całe dwa dni - powiedział.

- Ostrzelaliśmy ich Pokarmem - powiedział Cossar.

- Jasne! Trzydzieści pocisków. O!

- Przysłał mnie Caterham.

- Wiem o tym. - Cossar zaśmiał się z goryczą. - Pewnie stara się to teraz zetrzeć z powierzchni ziemi. - Gdzie mój syn? - spytał Redwood.

- Dobrze się czuje. Olbrzymi czekają na wiadomość, z jaką przybyłeś.

- Dobrze, ale mój syn...

Poszedł za Cossarem przez długi, pochylony w dół tu-nel, na moment czerwono oświetlony i zaraz znów ciemny a w chwilę później znalazł się w ogromnej jamie, służącej Olbrzymom za schron.

Początkowo Redwood miał wrażenie, jakby dostał się na kolosalną arenę, otoczoną bardzo wysokimi urwiskami i zatłoczoną masą różnych przedmiotów. Spowijały ją ciem-ności, rozświetlone tylko przelotnie odbiciami reflekto-rów wartowniczych, nieustannie wirujących wysoko nad głowami, i czerwonego blasku, który zapalał się i gasł w odległym kącie, gdzie dwóch Olbrzymów pracowało nad czymś wśród szczęku metalu. Na tle nieba, gdy rozjaśniło się na chwilę, dostrzegł znajome zarysy starych warsztatów i hal zabaw dziecinnych, zbudowanych dla synów Cossara. Teraz stały przylepione do skraju urwiska, dziwacznie po-kręcone i podziurawione po bombardowaniu przez armaty Caterhama. Wyżej rysowały się też stanowiska olbrzymich armat, bliżej zaś stosy ogromnych cylindrów, które zapew-ne były pociskami. Na całej otwartej przestrzeni areny ma-jaczyły, rozrzucone w nieładzie, kształty gigantycznych maszyn i tajemniczych urządzeń. Pomiędzy nimi w nie-pewnym świetle pojawiali się i znikali Olbrzymi - wielcy na miarę rzeczy, pośród których się poruszali. Jedni po-śpiesznie pracowali, inni siedzieli lub leżeli, być może stara-jąc się zasnąć. Najbliższy, cały obandażowany, spoczywał na grubej podściółce z sosnowych konarów i najwidoczniej spał. Redwood przyglądał się tym niewyraźnym kształtom, błądząc spojrzeniem od jednej ruchomej sylwetki do drugiej. - Cossar, gdzie jest mój syn?

I wtedy go ujrzał.

Jego syn siedział w cieniu ogromnej stalowej ściany, Ledwie było widać jego czarną postać, możliwą do rozpoz-nania tylko po znajomej pozie - twarz była niewidoczna. Siedział z brodą opartą na dłoni, jakby zmęczony lub po-grążony w myślach. Obok niego Redwood dostrzegł słabo zarysowaną w ciemności postać Księżniczki. I nagle, w przelotnym blasku rozpalonego w oddali żelaza ujrzał na chwilę w czerwonym świetle jej delikatne rysy twarzy, 0 wyrazie nieskończonej dobroci. Stała patrząc w dół na swego kochanka, oparta ręką o stalową ścianę. Zdawało się, że coś do niego szepcze.

Redwood chciał do niego podbiec.

- Później - powiedział Cossar. - Najpierw twoje sprawozdanie.

- Tak - odpowiedział Redwood. - Ale...

Przerwał. Jego syn patrzył teraz w górę i mówił do Księżniczki, lecz zbyt cicho, by mogli to usłyszeć. Młody Redwood podniósł głowę, ona zaś schyliła się nad nim 1 rozejrzała, zanim przemówiła.

- A jeśli zostaniemy pobici? - usłyszał szept młode-go Redwooda.

Księżniczka milczała przez chwilę, a czerwony blask ukazał jej oczy pełne łez. Pochyliła się niżej i przemówiła jeszcze ciszej. W ich zachowaniu, cichych głosach było coś tak intymnego i osobistego, że Redwood - ten Redwood, który przez dwa dni nie myślał o niczym i nikim poza swoim synem, poczuł się tu intruzem. Stanął jak wryty. Może po raz pierwszy w życiu zrozumiał, o ile syn może być ważniejszy dla ojca niż ojciec zdoła być dla syna; zro-zumiał w pełni wyższość przyszłości nad przeszłością. Między tym dwojgiem nie było miejsca dla niego. Swoją rolę odegrał do końca. Pojąwszy to nagle, zwrócił się do Cossara. Spojrzeli sobie w oczy. Głos Redwooda zabrzmiał ponuro, ale zdecydowanie.

- Teraz zdam sprawę - powiedział. - A później...

I tak, będzie to w porę.

Jama była tak ogromna i zatłoczona, że do miejsca, z którego Redwood mógł przemówić do wszystkich, szli długą i krętą drogą.

Podążył za Cossarem stromo opadającą rampą, prze-chodząc pod łukiem splątanej maszynerii i tak doszli do sze-rokiego i głębokiego wykopu, biegnącego przez całą jamę. Wykop ten, obszerny i pusty, a przecież wobec otaczające-go ogromu wąski, jakby sprzysiągł się ze wszystkim dokoła, by pogłębić u Redwooda poczucie własnej małości. Wyglą-dał, jak wykopany przez człowieka wąwóz. Wysoko nad ich głowami, za ścianami ciemności, płonęły i wirowały światła reflektorów, a błyszczące kształty pojawiały się i znikały. Słychać było nawoływanie mocnych głosów, zwołujących Olbrzymów na radę wojenną, by wysłuchać warunków Ca-terhama. Wykop zniżał się nadal w głąb ogromnej czarnej czeluści, ku cieniom, tajemnicom i rzeczom niepojętym, w które Redwood zanurzał się powoli niechętnymi kroka-mi, w przeciwieństwie do pewnego siebie Cossara. Redwood pogrążył się w myślach.

Znaleźli się teraz w całkowitej ciemności i Cossar ujął rękę przyjaciela. Teraz musieli już posuwać się powoli. Wzruszenie Redwooda zmusiło go do zabrania głosu.

- To wszystko - powiedział - jest bardzo dziwne.

- Wielkie - odrzekł Cossar.

- Dziwne. I dziwne, że to jest dla mnie dziwne. Dla mnie, który w pewnej mierze wszystko to zapoczątkowa-łem. To jest...

Przerwał, starając się pochwycić umykające sformuło-wanie i zrobił niewidoczny w ciemności gest w stronę urwiska.

- Nie myślałem o tym przedtem. Byłem zajęty, a lata płynęły. Ale dziś widzę. To nowe pokolenie, Cossar, nowe uczucia i nowe potrzeby. To wszystko, Cossar... Cossar dostrzegł teraz niejasny ruch ręki Redwooda, obejmujący wszystko wokół.

- To wszystko, to młodość.

Cossar nie odpowiedział i niepewnym krokiem ciężko podążał przed siebie.

- To już nie nasza młodość, Cossar. Oni przejęli wszystko w swoje ręce. Mają własne uczucia, własne do-świadczenia, własne metody. Stworzyliśmy nowy świat, ale on do nas nie należy. Nie jest nawet... przyjemny. Ta ogromna forteca...

- Ja ją planowałem - powiedział Cossar z twarzą tuż przy twarzy Redwooda.

- A co teraz?

- Och! Podarowałem ją synom.

Redwood wyczuł, choć nie mógł zobaczyć, swobodny ruch jego ręki.

- O to właśnie idzie. Z nami koniec, albo prawie koniec.

- A twoje sprawozdanie?!

- Złożę je. A po tym...

- Koniec z nami.

- No więc...?

- Oczywiście my, dwaj starcy, już wypadliśmy z gry - odrzekł Cossar ze znanym Redwoodowi nagłym wybu-chem gniewu. - Oczywiście, że tak. Jasne. Każdy czło-wiek w swoim czasie. A teraz - zaczyna się ich czas. I w porządku. Zbudowaliśmy fundament. Robota zrobiona i jazda. Zrozumiane? Po to istnieje śmierć. Pracujemy do zużycia naszych małych mózgów i naszych małych uczuć, a ci tutaj zaczynają od nowa. Od nowa i od nowa! Absolut-nie proste. Co za problem?

Przerwał, by wprowadzić Redwooda na jakieś schody.

- Tak - odpowiedział Redwood. - Ale czuję...

Nie dokończył zdania.

- Po to istnieje śmierć - upierał się idący za nim Cossar. - Jakże inaczej można coś zdziałać? Po to istnieje śmierć.

Kreto wijącymi się podejściami wznieśli się wreszcie na wysuniętą platformę, z której można było widzieć większą część fortu Olbrzymów, a głos Redwooda mogło usłyszeć całe wielkie zgromadzenie. Olbrzymi zebrali się już na dole i wokół niego na różnych poziomach wykopu, by wysłu-chać sprawozdania. Najstarszy syn Cossara stał na górnym skraju, śledząc, co ukazują światła reflektorów, ponieważ obawiano się złamania zawieszenia broni. W świetle tego urządzenia dobrze było widać Olbrzymów pracujących w kącie wykopu przy wielkiej aparaturze. Byli półnadzy; zwró-cili twarze do Redwooda, lecz równocześnie bez przerwy śledzili procesy odlewnicze, którymi kierowali. Nawet oni, stojący najbliżej, byli dla Redwooda niezbyt dobrze widocz-ni w drgającym świetle, odleglejszych zaś z obecnych jeszcze trudniej było dostrzec. Ukazywali się na moment i nikli w bezdennej ciemności. Olbrzymi bowiem starali się mieć w wykopie jak najmniej świateł, by przyzwyczajonymi do ciemności oczami dobrze widzieć nieprzyjacielskie siły, w każdej chwili mogące ich zaatakować z otaczających mroków.

Od czasu do czasu przypadkowe rozbłyski wydobywały z ciemności zarysy wysokich, potężnych postaci - Olb-rzymów z Sunderland w zbrojach z zachodzących na siebie płyt metalu, innych odzianych w skórę, w tkaniny z lin lub metalowych nici, zależnie od tego, gdzie dotychczas miesz-kali i czym się zajmowali. Siedzieli, opierali się lub stali wyprostowani wśród maszyn i uzbrojenia tak potężnego, jak oni sami, a wszystkie twarze, wynurzające się i niknące w mroku, miały ten sam wyraz spokojnego zdecydowania. Redwood chciał przemówić - i nie mógł wydobyć gło-su. A wtedy na sekundę w gorącym rozbłysku czerwonego światła ukazała się twarz patrzącego nań syna, równie wraż-liwa jak mocna, i to pozwoliło mu odzyskać głos, by prze-mówić przez zalegający mrok do wszystkich tak, jakby mówił tylko do niego.

- Przychodzę od Caterhama - powiedział. - Wysłał mnie do was, bym przekazał warunki, jakie proponuje. Przerwał na chwilę.

- Teraz, widząc was tu wszystkich wiem, że są to wa-runki nie do przyjęcia, lecz choć są nie do przyjęcia, zgo-dziłem się wam je przekazać, ponieważ chciałem ujrzeć was wszystkich. I mego syna. Chciałem... jeszcze raz zobaczyć syna...

- Podaj im warunki - powiedział Cossar. - Oto, co proponuje Caterham. Chce, abyście stąd odeszli i opuścili jego kraj!

- Dokąd?

- On sam nie wie. Gdzieś tam na świecie wydzielono by dla was obszerne terytorium... I nie będzie wam wolno wytwarzać Pokarmu, ani mieć dzieci. Mielibyście przeżyć do końca życia na swój sposób, a potem wymrzeć na zawsze.

Przerwał.

- I to wszystko?

- To wszystko.

Nastąpiła głęboka cisza, Redwoodowi zdało się, że sama ciemność spowijająca Olbrzymów patrzy na niego z na-mysłem.

Poczuł na ramieniu czyjeś dotknięcie. Cossar podsuwał mu fotel - zabawny okruch umeblowania domku dla lalek wśród panującego tu ogromu. Usiadł i skrzyżował nogi, po czym założył stopę na kolano i nerwowo ścisnął dłońmi but, czując się małym, zażenowanym, wystawionym na wszystkie spojrzenia człowiekiem w absurdalnym po-łożeniu.

Ale na słowa Olbrzyma znowu szybko o sobie zapomniał.

- Słyszeliście, Bracia - rzekł ów głos z ciemności.

Drugi zaś odpowiedział:

- Słyszeliśmy.

- Co odpowiemy, bracia?

- Caterhamowi?

- Odpowiemy: „Nie”!

- A co później?


Przez parę sekund panowała cisza.

Po czym rozległ się głos:

- Ci ludzie mają rację. Oczywiście tylko własną rację. Mają słuszność zabijając wszystko, co wyrasta ponad włas-ny gatunek: zwierzęta, rośliny i wszystko inne, co wielkie. Mieli słuszność, próbując nas wymordować. I teraz też ma-ją słuszność, żądając, abyśmy się ze sobą nie żenili. Z ich punktu widzenia mają słuszność. Wiedzą oni, i czas, że-byśmy i my to zrozumieli, że na jednej ziemi nie mogą razem żyć Pigmeje i Olbrzymi. Caterham bardzo jasno bez przerwy to powtarza: „Świat będzie albo ich, albo nasz.” - Jest nas teraz mniej niż pół setki - zabrzmiał inny głos - a ich niezliczone miliony.

- Być może. Ale sprawa wygląda tak, jak powiedzia-łem.

Panowała długa cisza.

- Czy mamy więc umrzeć?

- Za nic!

- A oni?

- Też nie.

- Ale tego właśnie żąda Caterham! Pozwoli nam żyć i wymierać po kolei, aż zostanie tylko jeden i ten jeden też na koniec umrze, a oni wytną wszystkie wielkie rośliny uprawne i chwasty, wybiją ogromne zwierzęta, wypalą wszystkie ślady Pokarmu, skończą z nami i z Pokarmem Bo-gów na zawsze. A wtedy malutki świat pigmejów będzie bezpieczny. Wtedy karły poczują się na zawsze bezpieczne. Pędząc swe karle życie, wyrządzając sobie wzajem karle uprzejmości i karle okrucieństwa. Może nawet dożyją do karlego millenium, skończą z wojnami, skończą z przelud-nieniem, zamieszkując w pokrywającym całą Ziemię mieś-cie, by uprawiać swe karle sztuki i wielbić się nawzajem aż do końca świata...

W kącie wykopu arkusz żelaznej blachy padł z grzmo-tem na ziemię.

- Bracia, wiemy co robić.

W odblasku świateł reflektorów Redwood ujrzał poważ-ne twarze, zwrócone ku jego synowi.

- Teraz produkować Pokarm jest łatwo. Łatwo może-my go wytwarzać dla całego świata.

- Chcesz powiedzieć, Bracie Redwood - rozległ się głos z ciemności - że mali ludzie mają jeść Pokarm? - Cóż innego nam pozostało?

- Jest nas mniej niż pół setki, a ich wiele milionów.

- Ale obroniliśmy się.

- Jak dotychczas.

- Jak Bóg da, obronimy się nadal.

- Tak. Ale pomyśl o tych, którzy zginą.

Rozległ się inny głos:

- Zabici... - powiedział. - Ale pomyślcie o nie narodzonych...

- Bracia - odezwał się znowu młody Redwood. - Co możemy zrobić innego, niż walczyć z nimi, a jeśli ich pobijemy, zmusić do przyjmowania Pokarmu? W tej chwili już Pokarmu uniknąć nie mogą. Załóżmy, że zrezygnujemy z naszego dziedzictwa i zgodzimy się na szaleństwo propo-nowane przez Caterhama! Załóżmy, że to możliwe! Przyj-mijmy, że zrezygnujemy z wielkości, która jest w nas, wy-rzekniemy się wszystkiego, co uczynili dla nas nasi ojcowie. Coś ty, Ojcze, dla nas uczynił. I dożywszy naszych dni sta-niemy się zgnilizną i nicością. Co wtedy? Czy ich malutki świat zostanie taki, jak dawniej? Mogą walczyć z wielkością w nas, dzieciach człowieczych, ale czy mogą ją zwalczyć? A gdyby nawet wybili nas do nogi, to co dalej? Czy to ich ocali? Nie! Bo wielkość jest wszędzie, nie tylko w nas, nie tylko w Pokarmie, lecz w istocie wszystkiego! Leży w natu-rze rzeczy, jest częścią czasu i przestrzeni. Rosnąć i dalej rosnąć, od początku po koniec Czasów - takie jest prawo życia. Jakież inne mogłoby istnieć?

- Pomagać innym?

- Pomagać, by rośli. By nieustannie rośli. Chyba że pomożemy im pozostać małymi...

- Będą walczyć, by nas zniszczyć - dał się słyszeć

głos.

Inny zaś:

- I co z tego?

- Będą walczyć - powiedział młody Redwood. -

Jeśli odrzucimy ich warunki, niewątpliwie będą walczyć. Mam nadzieję, że zrobią to otwarcie. Bo jeśli ofiarowują nam pokój, to tylko po to, aby nas zaskoczyć, gdy nie będziemy się tego spodziewać. Nie oszukujmy się, Bra-cia, tak czy inaczej oni będą z nami walczyć. Zaczęła się wojna i musimy bić się do końca. Jeśli nie będziemy dość rozważni, okaże się, że żyliśmy tylko po to, by wykuć dla nich mocniejszą broń przeciw naszym dzie-ciom i naszemu rodowi. To, co było dotychczas, to ledwie początek bitwy. Całe nasze życie będzie bitwą. Niektórzy z nas padną w boju, niektórych wezmą pod-stępem. Nie ma łatwach zwycięstw. A dla nas każde zwycięstwo będzie na wpół porażką. Tego możemy być pewni. I co z tego? Mamy tylko utrzymać przyczółek, mamy tylko zostawić po sobie rosnące zastępy, które będą walczyć, gdy nas już nie stanie! - A co jutro?

- Rozsiejemy Pokarm. Cały świat zasypiemy Pokar-mem.

- A jeśli oni przyjmą nasze warunki? - Naszym warunkiem jest spożywanie Pokarmu. Mali i wielcy nie mogą osiągnąć doskonałego współżycia. Albo będziemy my, albo oni. Żadni rodzice nie mają prawa mó-wić: „Moje dziecko nie może mieć więcej rozumu, niż ja miałem, nie wolno mu wyrosnąć ponad moją miarę!” Czy zgoda na to Bracia?

Odpowiedziały mu pomruki zgody. - Nie mają prawa tak mówić ani o dzieciach, które są przyszłymi kobietami, ani o przyszłych mężczyznach - rozległ się głos z ciemności.

- Szczególnie o przyszłych kobietach, które będą matkami nowej rasy...

- Ale przez następne pokolenia muszą istnieć nadal wielcy i mali - powiedział Redwood, nie odrywając wzro-ku od twarzy syna.

- Przez wiele pokoleń. I mali będą przeszkadzać wiel-kim, a wielcy przygniatać małych. To nie do uniknięcia, Ojcze.

- Więc będzie walka.

- Bezustanna walka. Nieustanne nieporozumienia. Całe życie jest walką. Wielki i mały nie mogą się porozu-mieć. Ale, Ojcze Redwood, w każdym dziecku zrodzonym z człowieka drzemie zalążek wielkości czekającej na Pokarm.

- Mam więc wrócić do Caterhama i powiedzieć mu...

- Zostaniesz z nami, Ojcze Redwood. Caterham otrzyma naszą odpowiedź o świcie. - Groził, że będzie walczyć...

- Niech się tak stanie - odpowiedział młody Red-wood, przy szmerze zgody wszystkich Braci. - Żelazo stygnie! - wykrzyknął ktoś w ciemności i dwóch Olbrzymów pracujących w kącie zaczęło rytmicz-nie kuć młotami, których potężna muzyka rozlegała się nad obozem. Metal zaświecił o wiele jaśniej niż przedtem i Redwood ujrzał twierdzę Olbrzymów wyraźniej, niż kiedy-kolwiek. Zobaczył owalny wykop, w którym stały w sze-regach potężne machiny wojenne, gotowe do użycia. Za nimi i wyżej stał dom Cossarów. Wokół młodzi Olbrzymi, ogromni i piękni, w błyszczących kolczugach, zajęci byli przygotowaniami do jutrzejszego dnia. Ten widok podniósł go na duchu. Tak łatwo posługiwali się swą siłą! Byli tak wysocy i zgrabni! Tak pewni w ruchach! Jednym z nich był jego syn i była też pierwsza wśród Olbrzymów kobieta. Księżniczka...

Nagle - niezwykły kontrast! - przypomniał mu się bardzo wyraźnie mały Bensington. Bensington gładzący dłonią miękki puch na piersi pierwszego olbrzymiego kur-częcia, stojący pośrodku swego banalnie urządzonego poko-ju, w pełnym rozterki spojrzeniem znad okularów w chwili, gdy kuzynka Jane trzasnęła drzwiami... To wszystko wydarzyło się wczoraj; ledwie przed dwu-dziestu jeden laty.

Nagle ogarnęło go dziwne zwątpienie. Może cała ta twierdza z jej ogromem jest tylko sennym zjawiskiem, mo-że on sam śni, a za moment zbudzi się zamknięty w swym gabinecie jak w więzieniu. Olbrzymi okażą się wymordowa-ni, Pokarm zniszczony i zakazany. Kimże innym był przez całe życie? Zawsze tylko zamkniętym gdzieś więźniem! To, co widział, to tylko kulminacja i koniec sennego dramatu. Obudzi go wrzawa bitewna i rozlew krwi, jego Pokarm okaże się najgłupszą fantazją, jego wiara i nadzieja na większy i lepszy świat - ledwie tęczową warstewką na po-wierzchni bezdennego odmętu zgnilizny. Małość jest nie-zwyciężona...!

Tak silnie i głęboko wstrząsnęła nim ta fala zwątpienia, za zapowiedź nadchodzącego rozczarowania, że zerwał się na równe nogi. Stał przyciskając do powiek zaciśnięte pięś-ci, bojąc się otworzyć oczy i spojrzeć, czy jego sen już się nie rozwiał...

Usłyszał głosy swych rozmawiających ogromnych dzie-ci, zmieszane z dźwięczną melodią kowalskich młotów. Opuściło go zwątpienie. Słyszał nadal głosy Olbrzymów, słyszał, jak się poruszają. To była rzeczywistość, prawdziwa rzeczywistość - nie mniej realna niż podłe czyny jej wro-gów! Bardziej realna, bo rzeczy wielkie są tym, co nadcho-dzi, a małość, bestialstwo i ułomność ludzka tym, co musi odejść. Otworzył oczy.

- Gotowe! - zawołał jeden z kowali i obaj opuścili młoty.

Z góry rozległ się głos. Syn Cossara, stojący na szczycie nasypu fortecy, zwrócił się do wszystkich:

- Nie dlatego usuwamy z tego świata małych ludzi - mówił - abyśmy my, którzy jesteśmy ledwie pierw-szym krokiem wzwyż od ich małości, mieli na zawsze posiadać świat dla siebie. Walczymy nie o siebie, lecz by ten pierwszy krok został zrobiony... Po co istniejemy tutaj, Bracia? Aby służyć celowi i duchowi, który został tchnię-ty w nasze piersi. Nie walczymy dla siebie, bo jesteśmy tylko na chwilę ramieniem i oczami Życia Ziemi. Tegoś nas, Ojcze Redwood, nauczył. Przez nasze oczy i przez oczy małego ludu Duch Ludzkości patrzy i uczy się. A od nas, od naszych słów, naszych dzieci i czynów musi pójść dalej, do jeszcze wyższych form życia. Nasza Ziemia nie jest miejscem odpoczynku, nasza Ziemia nie jest placem zabaw. Gdyby tak było, powinniśmy nastawić gardła pod noże karłów, bo nie mieliśmy większego prawa do życia niż oni. Oni zaś ze swej strony powinni ustą-pić mrówkom i robactwu. Walczymy nie za siebie, lecz za wzrastanie, za ruch naprzód - który jest wieczny. Czy jutro będziemy żywi czy martwi, wzrastanie zwycię-ży. Przez nas. Takie jest prawo ducha na wieki wieków. Taki jest boski zamiar! Wyrosnąć z tych jam i szcze-lin, z tych mroków i ciemności do światła i wielkości! Wyżej! - powiedział z wielką siłą. - Wyżej, Bracia! A po tym jeszcze wyżej. Rosnąć, i jeszcze wyżej ros-nąć. Dorosnąć do wspólnoty i do rozumu Boga. Rosnąć... Aż Ziemia stanie się tylko podnóżkiem ludzkich stóp... Aż duch ludzki zwalczy i wypędzi lęk i wyruszy - wzniósł rękę ku wygwieżdżonemu niebu - TAM! Zamilkł. Oślepiający blask reflektora zawirował i na moment spoczął na nim, stojącym z ogromną dłonią wznie-sioną ku niebu.

Przez chwilę błyszczał tak, patrząc bez lęku w roz-gwieżdżoną otchłań, odziany w stalową kolczugę, młody i silny, spokojny i zdecydowany. A potem strumień światła przesunął się w bok i Olbrzym był już tylko czarną sylwet-ką na tle gwiezdnego nieba - wielką, czarną sylwetką z rę-ką groźnie wzniesioną ku niebieskiemu firmamentowi i je-go gwiazdom.

KONIEC



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Herbert George Wells Kuszenie Harringaya (mandragora76)
Herbert George Wells Wehikuł Czasu (mandragora76)
Herbert George Wells Wojna Światów (mandragora76)
Herbert George Wells Sen (mandragora76)
Herbert George Wells Niewidzialny (mandragora76)
Herbert George Wells Historia Pana Polly (mandragora76)
Herbert George Wells Wojna światów
Herbert George Wells Wehikuł czasu
Herbert George Wells [Kuszenie Harringaya]
Herbert George Wells Wojna światów
Herbert George Wells Wyspa Doktora Moreau
Herbert George Wells Wojna Światów
!Herbert George Wells Wojna światów
Herbert George Wells Krysztalowe jajo wersja PDF
Herbert George Wells Doce historias y un sueño
Herbert George Wells Kuszenie Harringaya
Herbert George Wells Wojna swiatow
Herbert George Wells Atak z głębiny
Herbert George Wells L île du docteur Moreau

więcej podobnych podstron