Herbert George Wells Wojna swiatow

background image

1

Herbert George Wells



Wojna światów

background image

2

KSIĘGA PIERWSZA

PRZYBYCIE MARSJAN

W przededniu wojny


Nikt pod koniec dziewiętnastego wieku nie uwierzyłby chyba, iż życie ludzi bacznie i wszechstronnie
obserwują istoty mądrzejsze od człowieka, a przecież jak i on śmiertelne; że krzątających się wokół swych
spraw codziennych ludzi badają i analizują one równie być może skrupulatnie, jak skrupulatnie bada
człowiek pad mikroskopem rające się i mnożące w kropli wody drobnoustroje. Snując się, niezmiernie radzi
z siebie, po naszym globie, szczerze jesteśmy przekonani o swej władzy nad materią. Możliwe, że żyjątka
pod mikroskopem czują tak samo. Ale nikomu z nas nie przyszła do głowy myśl, że są inne, starze od
naszego światy, które mogą być źródłem niebezpieczeństwa dla ludzkości. Każdą myśl o życiu na nich
odpędzaliśmy od siebie, uważając je za nieprawdopodobne, a przynajmniej mocno wątpliwe.
Dzisiejszego czytelnika zainteresuje niezawodnie nasz sposób myślenia z tamtych odległych dni.
Przypuszczano podówczas, że na Marsie mogą żyć co najwyżej inni jacyś ludzie, na niższym od naszego
stopniu rozwoju, którzy z radością powitaliby ziemskie wyprawy misjonarskie. A tymczasem poprzez
otchłań międzyplanetarnej przestrzeni spoglądały na naszą. Ziemię zazdrosnym okiem istoty obdarzane
umysłami o tyleż wyższymi od naszych, o ile ludzkie wyższe są od umysłów zagładą zagrożonych zwierząt;
o intelekcie szerokim, lecz chłodnym i niechętnym. I powali, lecz nieuchronnie opracowywały swe plany
przeciwka nam. W pierwszych latach wieku dwudziestego przyszło WIELKIE ZASKOCZENIE.
Nie muszę chyba przypominać czytelnikowi, iż Mars krąży dookoła Słońca w odległości 140 000 000 mil, a
ś

wiatła i ciepła otrzymuje zaledwie dwa razy mniej od naszej Ziemi. Mars, jeśli teorie mgławicowo kryją w

sobie choć ziarno prawdy, musi być znacznie od Ziemi starszy i życie na nim musiało pojawić się na długo
przed ukształtowaniem się ziemskiej skorupy. To, że masa Marsa wynosi zaledwie jedną siódmą masy
Ziemi, przyspieszyło jego ostyganie do temperatury, w której pojawia się życie. Co więcej, posiada on
powietrze i wodę, a więc to wszystko, co niezbędne jest do podtrzymywania żywego istnienia.
Człowiek jednak jest tak próżny i tak w swej próżności zaślepiony, iż do samego schyłku XIX stulecia nie
znalazł się żaden pisarz, który wyraziłby pogląd, że mogła się tam rozwinąć życie istot rozumnych, na
poziomie wyższym od ziemskiego. Nie pojmowano też na ogół, że na Marsie, który o wiele jest od Ziemi
starszy, powierzchnię ma czterokrotnie mniejszą i znacznie dalej leży od Słońca - życie musi być nie tylko
odleglejsze od swych początków, ale bliższe końca.
Nieustanne stygnięcie, któremu podległa jest przecież i nasza planeta, posunęło się u naszego sąsiada
znacznie dalej. Warunki fizyczne tam panujące są dla nas, co prawda, wciąż jeszcze tajemnicą - wiemy
jednak, że nawet na równiku temperatura południa osiąga zaledwie temperaturę naszych najostrzejszych zim.
Atmosfera Marsa jest o wiele bardziej rozrzedzona od naszej, oceany zaś skurczyły się tak dalece, iż
pokrywają już tylko jedną trzecią powierzchni tej planety. Potężne lodowce zalegają oba jej bieguny, a
wskutek powolnych zmian pór roku spełzają coraz groźniej na obszary strefy umiarkowanej. Ten najwyższy
stopień wyczerpania, tak niewiarygodnie jeszcze dla naszej Ziemi odległy, stał się palącym problemem dla
mieszkańców Marsa. Pod bezpośrednim naciskiem konieczności rozkwitła ich nauka, urosła ich wiedza -
lecz stwardniały serca. Spoglądając przez przyrządy, o jakich nam się nawet nie śniło, w przestrzeń, w
kierunku Słońca, ujrzeli oni odległą od siebie o zaledwie 35 000 000 mil jutrzenkę nadziei, naszą cieplejszą
planetę, pokrytą zielenią roślinności, szarą od wód, z atmosferą pełną chmur - wymownym świadectwem
płodności, z przelotnym pośród tych chmur widokiem gęsto zaludnionych lądów i upstrzonych statkami
mórz.
My zaś, ludzie, stworzenia zamieszkujące tę Ziemię, byliśmy dla nich czymś tak samo obcym i niższym, jak
obce i niższe są dla nas małpy i lemury. Umysł człowieka pojął już prawdę, iż życie jest nieustanną walką o
byt. Wydaje się, że prawdę, tę wyznawali również Marsjanie. Ich świat stygł coraz bardziej, nasz zaś pełen
był życia, życia obcego im, niższego, pierwotnego. Jedyną ucieczką od groźby nieuniknionego końca,
groźby wzrastającej z pokolenia na pokolenie, było dla nich przedsięwzięcie wyprawy wojennej bliżej
Słońca.
Zanim osądzimy ich zbyt surowo, przypomnijmy sobie, jak bezlitośnie tępił własny nasz gatunek nie tylko
zwierzęta, bizony czy ptaki dodo, ale i inne rasy ludzkie, na niższym stające szczeblu rozwoju. Choćby
Tasmańczycy wytępieni doszczętnie w ciągu pięćdziesięciu lat przez przybyszów z Europy. Czyż tacy z nas
apostołowie litości, byśmy mieli prawo żalić się na Marsjan postępujących tak samo z nami?
Obmyślili oni swoje lądowanie na Ziemi z zadziwiającą wprost precyzją - ich wiedza matematyczna stoi
niewątpliwie znacznie wyżej od naszej - i poprowadzili przygotowania prawie zupełnie jednomyślnie.

background image

3

Gdyby nasze przyrządy pozwalały na to, wzbierające niebezpieczeństwo można by dostrzec znacznie już
wcześniej w XIX wieku. Tacy ludzie jak Schiaparelli obserwowali wprawdzie czerwoną planetę - nawiasem
mówiąc ciekawe, że Mars z dawien dawna uchodził za symbol wojny - lecz nie potrafili pojąć zmian
zachodzących w wyglądzie pewnych wycinków jej powierzchni, choć tak dokładnie umieli zmiany te
nanosić na mapy. A przez cały ten czas Marsjanie przygotowywali się.
W 1894 roku, w czasie wielkiej apozycji Marsa, dostrzeżono jasny błysk na oświetlonej części jego tarczy.
Pierwsze ujrzało go obserwatorium Licka, nieco później Perrotin w Nicei, potem zaś inne obserwatoria.
Angielska publiczność dowiedziała się o tym po raz pierwszy 2 sierpnia z artykułów w Przyrodzie. Ja
osobiście skłonny jestem przypuszczać, iż zjawiska to było błyskiem wystrzału oddanego z głębokiego
szybu wyrytego w skorupie Marsa, niby z potężnego działa wyrzucającego skierowane na Ziemię pociski.
Pojawienie się szczególnych punkcików dostrzeżonych w pobliżu miejsca błysku podczas dwu następnych
opozycji nie zastała dotychczas wyjaśnione.
Burza zwaliła się na nas przed sześciu laty. Gdy Mars osiągnął największe przybliżenie, Lavelle z Jawy
zelektryzował cały świat astronomiczny zadziwiającą wiadomością a potężnym na tej planecie wybuchu
rozżarzonych do białości gazów. Stała się to dwunastego przed północą, przy czym użyty przezeń
natychmiast spektroskop wykazał wielką masę płonących gazów, głównie wodoru, mknącą z błyskawiczną
szybkością w kierunku Ziemi. Ten strumień ognia przestał być widoczny mniej więcej po piętnastu
minutach. Astronom porównywał go do olbrzymiego kłębu płomieni wytrysłych gwałtownie z planety,
„zupełnie jak płomień z wylotu lufy”.
Później dopiero okazało się, jak trafne była ta porównanie. Następnego jednak dnia nie znalazłbyś, z
wyjątkiem drobnej wzmianki w Daily Telegraph ani słowa o tym zjawisku w żadnej gazecie i świat żył dalej
nic nie wiedząc o największym niebezpieczeństwie, jakie kiedykolwiek zagrażało rodzajowi ludzkiemu. Nie
dowiedziałbym się i ja o tym wybuchu, gdybym przypadkiem nie spotkał w Ottershaw słynnego astronoma
Ogilvy’ego. Wiadomość o niezwykłym zjawisku bardzo go poruszyła i temu właśnie zawdzięczałem
zaproszenie, by tegoż wieczoru obserwować z nim razem czerwoną planetę.
Mimo wszystko, co potem zaszło - wieczór ów pamiętam bardzo dokładnie. Ciemne i milczące
obserwatorium, nikłą plamę światła przyćmionej latarni w kącie, monotonne tykanie mechanizmu
zegarowego przy teleskopie, wreszcie szczelinę w kopule dachu - podłużną głębię przeciętą smugą
gwiezdnego pyłu. Słychać było, jak niewidoczny Ogilvy poruszał się gdzieś w pobliżu. W teleskopie widniał
krąg głębokiego granatu z unoszącą się w samym niemal jego środku planetą. Wydała mi się okruchem
ś

wiatła - taka była jasna, maleńka i nieruchoma. Przecinały ją ledwie dostrzegalne poprzeczne kreski, a na

biegunach była leciutko spłaszczona. Taka drobna, taka srebrzyście ciepła kropelka światła! Wydawało się,
ż

e drży, naprawdę jednak drżał tylko utrzymywany nieustannym działaniem mechanizmu zegarowego na

wprost gwiazdy teleskop.
Gdy tak patrzyłem, gwiazda rosła, to malała, zbliżała się nieco, to znów oddalała. Było to złudzenie
wywołane po prostu wysiłkiem wzroku. Dzieliła ją ode mnie 40 000 000 mil - ponad czterdzieści milionów
mil próżni. Niewielu tylko spośród nas potrafi wyobrazić sobie bezmiar kosmicznej pustki usianej
gwiezdnym ziarnem światów.
W pobliżu Marsa, pamiętam, tkwiły trzy świetlne kropki, trzy nieskończenie odległe, widoczne tylko przez
teleskop gwiazdy, wokół zaś roztaczała się nieprzenikniona ciemność próżni. Wiecie, jak wygląda ciemność
nieba w gwiaździstą mroźną noc. W teleskopie wydaje się ona daleko głębsza. A niewidzialne dla mnie, bo
tak odległe i małe, mknęło bez wytchnienia poprzez niezmierzoną przestrzeń, zbliżało się o tysiące mit z
każdą chwilą; nadchodziło wysłane przez tamtych COŚ - co miało przynieść nam walkę i nieszczęścia i
ś

mierć. Patrząc na nieruchomą gwiazdę nie śniłem nawet o tym. Nikt na całej kuli ziemskiej nie śnił o

bezbłędnie wymierzonych w nas pociskach.
Tej nocy także nastąpił wybuch gazów na odległej planecie. Dojrzałem go. Czerwony błysk na krawędzi
tarczy, ledwie dostrzegalny zarys wytrysku światła - akurat, gdy chronometr wydzwaniał północ.
Przywołałem Ogilvy'ego, by zastąpił mnie przy teleskopie. Noc była upalna i chciało mi się pić. Stąpając
niezdarnie i potykając się poszedłem po omacku do stolika z syfonem, podczas gdy Ogilvy wykrzykiwał coś
o pędzących w naszą stronę kłębach gazów.
Tej nocy wyruszył z Marsa na Ziemię jeszcze jeden niewidzialny pocisk, prawdopodobnie już drugi w ciągu
dwudziestu czterech godzin. Pamiętam, jak siedziałem na stole tam, w ciemności, a przed oczami migotały
mi zielone i szkarłatne plamy. Pamiętam, jak bardzo chciało mi się zapalić światło. Nie podejrzewałem, co
oznaczał ów przelotny błysk ani co miał mi on przynieść. Ogilvy obserwował do pierwszej, potem także dał
spokój. Z jasno już płonącą latarnią wracaliśmy do domu. Gdzieś niżej, w ciemnościach, leżały ciche
miasteczka Otershaw i Chertsey z setkami śpiących spokojnie mieszkańców.

background image

4

Ogilvy zastanawiał się tej nocy nad warunkami, jakie panują na Marsie, i wydrwiwał prostackie pomysły, że
jego mieszkańcy dają nam jakieś znaki. Twierdził, że to gęsty deszcz meteorytów spada na tę planetę lub też,
ż

e rozwija się tam potężny wybuch wulkanu. Udowadniał mi, jakim niepodobieństwem jest identyczny

rozwój życia organicznego na dwu sąsiadujących ze sobą planetach.
- Jest może jedna szansa na milion - mówił - aby na Marsie żyło coś podobnego do człowieka.
W setkach obserwatoriów widziano tej nocy błysk i następnej, i znów następnej, i tak dziesięć razy z rzędu,
noc w noc, około dwunastej - błysk. Gdy wybuchy, po dziesiątym, ustały - nikt na Ziemi nie usiłował sobie
tego wytłumaczyć. Być może, gazy tworzące się przy wystrzałach sprawiły w jakiś sposób kłopot
Marsjanom. W każdym razie, dostrzeżone przez najsilniejsze ziemskie teleskopy, gęste chmury dymu i
kurzu długo jeszcze unosiły się w postaci szarych plamek o zmiennych kształtach w przejrzystej atmosferze
planety przesłaniając przelotnie tak dobrze znane astronomom szczegóły jej powierzchni.
Ocknęła się wreszcie codzienna prasa. Poczęły się ukazywać popularnie podawane wiadomości o wulkanach
na Marsie. Pamiętam, że satyryczny tygodnik Punch wykorzystał, nawet dosyć dowcipnie, temat ten do
satyry politycznej. A tymczasem; nie oczekiwane przez nikogo, szybowały ku nam wystrzelone przez
Marsjan pociski. Mknęły z chyżością wielu mil na sekundę przez pustą otchłań przestrzeni, godzina za
godziną, dzień za dniem, wciąż bliżej. i bliżej. Dzisiaj wydaje się czymś niemal niewiarygodnym, że mimo
wiszącej wówczas nad nami groźby zajmowaliśmy się powszednimi swoimi kłopotami. Pamiętam, jak
cieszył się Markham, gdy udało mu się uzyskać dla swojego tygodnika najnowszą fotografię Marsa. Jeśli o
mnie idzie - dzieliłem czas między dwa zajęcia naukę jazdy na bicyklu i pracę nad szeregiem artykułów na
temat prawdopodobnych dróg rozwoju moralności w miarę postępu cywilizacji.
Pewnego wieczoru - pierwszy z pocisków był już wtedy o niespełna dziesięć milionów mil od Ziemi -
wyszedłem z żoną na przechadzkę. Niebo było wygwieżdżone i pokazywałem jej znaki zodiaku, a potem
Marsa, jasny punkcik wspinający się powali coraz wyżej, ku zenitowi, punkcik, na który patrzyło w tej
chwili tyle potężnych teleskopów. Noc była ciepła. Wracając minęliśmy grupę spacerowiczów z Chertsey
czy może z Isleworth. Szli, grali i podśpiewywali. W oddaleniu jaśniały okna domów. Ludzie kładli się spać.
Ze stacji kolejowej dochodziły, zmienione odległością w jakąś niemal melodię, dźwięki dzwonków,
dudnienie, szczęk przetaczanych wagonów. Jaskrawa siatka czerwonych, zielonych i żółtych świateł
sygnałowych była - wedle słów żony - jakby wpięta w ciemną ramę nieba. Wszystko tu wydawało się takie
spokojne, takie bezpieczne.

Spadająca gwiazda


Nadeszła wreszcie noc, gdy spadł pierwszy pocisk. Późnym wieczorem ujrzano wysoko w górze krechę
ognia. Przemknęła nad Winchesterem kierując się na wschód i zgasła. Patrzyły na nią setki ludzi, biorąc je
niezawodnie za ślad zwykłego meteoru. Według opisu reportera Albina ciągnął on za sobą zielonkawy,
jarzący się przez kilka sekund ogon. Profesor Denning, największy nasz autorytet w dziedzinie meteorytów,
stwierdził, iż dostrzeżono go na wysokości około dziewięćdziesięciu, a może stu mil. Zdawało mu się, że
bolid spadł o jakieś sto mil na wschód.
Nocy tej byłem w domu, pracowałem w gabinecie, a chociaż okno wychodzi na Ottershaw i zasłona była
podniesiona (lubiłem w tamtych czasach spoglądać w nocne niebo) - nie dostrzegłem nic. A przecież
najdziwniejszy ten przedmiot, jaki kiedykolwiek nadleciał z przestworzy na Ziemię, spadł wtedy właśnie i
ujrzałbym go niewątpliwie, gdybym patrzył w okno. Niektórzy świadkowie jego lotu twierdzą, iż mknął ze
ś

wistem. Nic takiego nie słyszałem. Musiało go widzieć wiele osób w Berkshire, Surmy i Middlesex, ale

wydawało im się pewnie, że to spada jakiś zwyczajny meteoryt. Nikt chyba nie pomyślał, by go odszukać tej
jeszcze nocy.
Tymczasem biedak Ogilvy, który widział spadającą gwiazdę, przekonany, iż leży ona gdzieś na polach
między Horsell, Ottershaw i Woking, zerwał się skoro świt i ruszył na poszukiwania. Odnalazł ją
rzeczywiście, krótko po wschodzie słońca, w pobliżu żwirowiska. Pocisk uderzając z wielką siłą o ziemię
wyrył ogromną jamę i rozrzucił we wszystkie strony żwir i piasek zasypując wrzosowisko. Powstałe w ten
sposób zwały widać było o półtorej mili. Wschodnia część wrzosowiska płonęła i na tle wschodzącego
właśnie słońca snuty się przezroczyste niebieskawe dymki.
Bolid niemal całkowicie zagrzebany był w piachu. Dokoła walały się pogruchotane resztki połamanych przy
upadku sosen. Widoczna jego część przypominała ogromnych rozmiarów walec pokryty grubą okładziną z
płyt lub raczej z prostokątnych ciemnobrązowych łusek. Średnica walca mogła wynosić ze trzydzieści
jardów. Ogilvy zdumiony wielkością, a jeszcze bardziej kształtem - meteory są zazwyczaj mniej lub bardziej
kuliste - chciał podejść do bryły, była ona jednak wciąż jeszcze tak rozgrzana tarciem wskutek przelotu przez
atmosferę ziemską, że zamiar ten spełznął na niczym. Zgrzyty dochodzące z wnętrza walca wziął za odgłosy

background image

5

wywołane nierównomiernym ostyganiem powierzchni, gdyż nie przyszła mu jeszcze wtedy do głowy myśl,
ż

e walec może być wydrążony.

Gdy stał tak na skraju wyrytej przez bolid jamy podziwiając niezwykły jego wygląd, przede wszystkim zaś
barwę i kształt, poczęło mu świtać mgliście, iż jest może jakaś celowość w przybyciu walca na Ziemię.
Poranek byt cudownie cichy, słońce nieźle już przypiekało sponad rozsypanych kępami w stronę Weybridge
sosen. Nie było słychać świergotu ptaków, nie zaszemrał najlżejszy wietrzyk, tylko z okopconego walca
dochodziły słabe jakieś dźwięki. Ogilvy był samiuteńki na całej tej wielkiej równinie.
Wtem spostrzegł ze zdziwieniem, iż wzdłuż kolistej krawędzi walca skruszyło się i odpadło trochę brązowej,
zwęglonej, pokrywającej bolid skorupy. Zaczęła ona odrywać się i spadać na piasek płatami. Nagle odpadł
duży kawał z takim łoskotem, że w Ogilvym serce zamarło.
Chcąc zdać sobie w pełni sprawę z tego, co to oznacza, zsunął się mimo bijącego z jamy żaru na dno, aby
obejrzeć walec z bliska. Nawet wtedy jeszcze sądził, że przyczyną odpadania okładziny jest stygnięcie
walca, chociaż nurtować go już zaczęło zdziwienie, dlaczego odrywa się ona tylko wzdłuż krawędzi. I wtedy
spostrzegł, że koliste dno walca obraca się powolutku dokoła swej podłużnej osi. Ruch ten był tak powolny,
ż

e niemal niedostrzegalny. Zauważył go dopiero wówczas, gdy zorientował się, że czarna plama na skraju

dna będąca pięć minut temu tuż przed nim zawędrowała teraz na przeciwległą stronę. Olśniła go myśl.
Walec był sztuczny! Wydrążony! Z odkręcanym dnem? Ktoś je od wewnątrz odkręcał!
- Wielkie nieba! - krzyknął Ogilvy. - Tam w środku jest człowiek... ludzie! Na wpół zwęgleni! Usiłują się
wydostać!
Nagle, w ogromnym skrócie myślowym; skojarzył walec z błyskiem na Marsie.
Myśl o uwięzionej istocie była tak straszliwa, iż niepomny na gorąco y przypadł do dna, by dopomóc w
odkręcaniu. Na szczęście silne promieniowanie uchroniło go przed spaleniem rąk grożącym przy zetknięciu
ą

z wciąż jeszcze rozżarzonym metalem. Stał chwilę niezdecydowany, potem odwrócił się, wyskoczył z

jamy i popędził jak szalony do Woking. Dochodziła akurat szósta rano. Po drodze spotkał jakiegoś woźnicę i
próbował mu tłumaczyć, ale zarówno wygląd jego - kapelusz zgubił w jamie jak i to, co mówił, było tak
niesamowite, że chłopina zaciął konia i odjechał bez słowa. Nie lepiej powiodło mu się też z pomywaczem
otwierającym właśnie oberżę przy moście w Horsell. Człowiek ten wziął go za wariata i nawet usiłował,
bezskutecznie na szczęście, zamknąć w komórce. To go nieco otrzeźwiło, kiedy więc ujrzał w ogródku
londyńskiego dziennikarza Hendersona krzyknął do niego przez płot i począł opowiadać bardziej już
zrozumiale.
- Henderson! - zawołał. - Widział pan ten wczorajszy meteor?
- A bo co? - zapytał Henderson.
- Leży na polu, za Horsell!
- Mój Boże! - zawołał Henderson. - Meteor! To ciekawe!
- To nie jest zwykły meteor! Człowieku, to walec! Sztuczny walec! I coś jest w środku!
Henderson podniósł się trzymając w ręku łopatę.
- Co takiego? – zapytał. Henderson był przygłuchy na jedno ucho. Ogilvy opowiedział mu wszystko, co
widział. Henderson zastanawiał się chwilę, potom rzucił łopatę, wdział marynarkę i wybiegł na ulicę.
Popędzili we dwójkę z powrotem na pole i stwierdzili, że walec nie zmienił położenia. Nie było też słychać
zgrzytów, za to pomiędzy ścianą a dnem ukazał się wąziutki paseczek lśniącego metalu. Przez tę szczelinę
wchodziło do walca lub, być może, uchodziło z niego z lekkim sykiem powietrze. Chwilę nasłuchiwali,
postukali kijem w okładzinę i nie otrzymawszy żadnej odpowiedzi doszli zgodnie do wniosku, że człowiek
czy ludzie w walcu muszą być nieprzytomni lub zgoła martwi.
Sami oczywiście nie mogli im w niczym dopomóc, wykrzykiwali więc, tylko przez chwilę słowa otuchy i
obietnic, po czym udali się z powrotem po pomoc. Można ich sobie wyobrazić, jak ubrudzeni piaskiem,
podnieceni, z odzieżą w nieładzie gnali pogodnym rankiem przez miasteczko pełne trzasku odsłanianych
ż

aluzji wystawowych i okiennic sypialni. Henderson popędził prosto na pocztę, aby nadać depeszę do

Londynu. Artykuły w prasie przygotowywały już, bądź co bądź, umysły ludzkie do uznania takiej
wiadomości za wiarygodną.
Już o ósmej wielu wyrostków i dorosłych poszło na pola, by obejrzeć „nieboszczyków z Marsa”. Tak się ta
historia rozpoczęła. Ja dowiedziałem się o wszystkim od gazeciarza, gdy mniej więcej za. kwadrans
dziewiąta wyszedłem jak zwykle po Daily Chronicle. Wiadomości te poruszyły mnie oczywiście bardzo,
toteż nie tracąc ani chwili poszedłem na przełaj przez Ottershaw ku żwirowisku.



background image

6

świrowisko pod Horsell


Zastałem tam tłumek złożony z dwudziestu może ludzi otaczających wielką jamę, w której Spoczywał
walec. Wcześniej już opisałem wygląd tej olbrzymiej, wbitej głęboko w ziemię bryły. świr i trawa dokoła
wyglądały jak osmalone nagłym wybuchem. Był to niewątpliwie skutek zderzenia z rozżarzonym bolidem.
Nie zastałem przy jamie ani Hendersona, ani Ogilvy’ego. Widocznie przekonawszy się, że nie ma na razie
nic do zrobienia; udali się na śniadanie do domu Hendersona.
Kilku wyrostków siedziało na skraju jamy i wymachując nogami zabawiało się, dopóki im tego nie
zabroniłem, rzucaniem w walec kamieniami. Odpędzeni - zaczęli bawić się w berka uwijając się między
grupami gapiów.
Byli tu dwaj cykliści, ogrodnik, którego niekiedy zatrudniałem w naszym ogródku, dziewczynka z
niemowlęciem na ręku, rzeźnik Gregg z synkiem i kilku łazików obijających się zazwyczaj koło dworca i
wynajmujących się jako pomoc do noszenia kijów golfowych. Nie było słychać żadnych prawie rozmów. W
tamtych czasach astronomia była dla prostych ludzi w Anglii czymś zupełnie nieznanym. Większość
zebranych gapiła się bez słowa na podobne do stołu dno walca. Pozostawało ono zresztą od czasu odejścia
Ogilvy’ego i Hendersona w niezmienionym położeniu. Wyobrażam sobie, jak rozczarowali się wszyscy ci
ludzie zastając tu zamiast spodziewanego stosu zwęglonych trupów - nieruchomą bryłę metalu. Niektórzy
odchodzili, na ich miejsce przybywali inni. Zszedłem do jamy i wydało mi się, że z dołu, spad mych nóg,
słychać słabe jakieś dźwięki. Pewien natomiast byłem jednego - że dno przestało się obracać.
Niezwykłość walca stała się dla mnie oczywista wtedy dopiero, gdy ujrzałem go z bezpośredniej bliskości.
Na pierwszy rzut oka nie robił większego wrażenia niż przewrócony wagon czy zwalone w poprzek drogi
drzewo. A może nawet mniejsze. Najbardziej przypominał zagrzebany w piachu, zardzewiały ze starości
zbiornik z gazowni.
Trzeba było posiadać pewien zasób wiedzy, aby zauważyć, że rdzawa jego okładzina to nie zwyczajna rdza,
a żółtawobiały metal połyskujący między ścianą i dnem też nie wygląda zwyczajnie. Pojęcie „nieziemski”
dla większości tu zebranych nie zawierało żadnej treści.
Już wtedy byłem przekonany, że przedmiot ten przybył do nas z Marsa. Nie sądziłem jednak, aby mogła w
nim być jakaś żyjąca istota. Przypuszczałem, iż dno odkręca się automatycznie. Pomimo wywodów
Ogilvy'ego wciąż jeszcze wierzyłem, że na Marsie żyją ludzie. Wyobrażałem sobie, że znajdziemy w walcu
jakieś wzorce i monety, jakieś rękopisy, myślałem o trudnościach połączonych z ich rozszyfrowaniem.
Walec był jednak zbyt duży, by zawierać taki tylko ładunek. Z wielką tedy niecierpliwością czekałem na
całkowite wykręcenie się dna. Kiedy koło jedenastej spostrzegłem, że nadal nic się nie dzieje, ruszyłem z
głową nabitą myślami do Maybury, do domu. Ale i tu nie dały mi one spokojnie pracować nad moimi
abstrakcyjnymi badaniami.
Po południu wygląd pola zmienił się nie do poznania. Wczesne wydania wieczornych gazet poruszyły
Londyn ogromnymi tytułami w rodzaju: ,,POSŁANIE Z MARSA” lub „GODNE UWAGI WYDARZENIE
W WOKING” itd. W dodatku depesza Ogilvy’ego do Instytutu Astronomicznego postawiła na nogi
wszystkie obserwatoria w Zjednoczonym Królestwie.
Na polu opodal jamy stało ze sześć przynajmniej dorożek z Woking, bryczka z Cobham, a nawet jakaś
wielkopańska kareta. Nie mówiąc już o mnóstwie bicykli. Prócz tego, choć dzień był upalny, wielu ludzi z
Woking i Chertsey musiało ściągnąć tu na piechotę, tak, iż tłum zebrał się niemały. Było w nim nawet kilka
jaskrawo odzianych kobiet.
Upał był, jak się już rzekło, piekielny. Niebo bez chmurki i ani tchnienia wietrzyku, tylko rozsiane tu i
ówdzie pojedynczo sosny rzucały nieco skąpego cienia. Płonące wrzosowisko już ugaszono, cała jednak
równina, jak okiem sięgnąć w stronę Ottershaw, wypalona była i sczerniała, a gdzieniegdzie sączyły się z
niej pionowe smużki dymu. Przedsiębiorczy piwiarz z Cobham przysłał syna z wózkiem pełnym butelek
piwa i jabłek.
Zbliżając się do jamy spostrzegłem nad samym jej brzegiem grupkę złożoną z sześciu ludzi. Byli między
nimi Ogilvy, Henderson i wysoki jasnowłosy mężczyzna, jak się później dowiedziałem - astronom Stent z
Królewskiego Obserwatorium, a także paru robotników z łopatami i kilofami. Stent ostrym podniesionym
głosem wydawał im jakieś rozkazy. Stał przy tym na walcu, który oczywiście ostygł już znacznie. Stent był
purpurowy, po twarzy spływał mu strumieniami pot, widać było wyraźnie, że coś go bardzo zirytowało.
Duża część walca została już odkopana, dolny jednak koniec wciąż jeszcze tkwił w ziemi. Ogilvy
dostrzegłszy mnie w tłumie gapiów natychmiast przywołał mnie do jamy i poprosił, bym udał się do lorda
Hiltona, właściciela tej posiadłości. Rosnący nieustannie tłum, a zwłaszcza wyrostki - mówił - bardzo
utrudniają odkopywanie. Trzeba na gwałt ogrodzić, prowizorycznie chociażby, jamę, by oddzielić ją od
gapiów. Powiedział także, iż od czasu do czasu słychać jeszcze w walcu słabe zgrzyty, ale odkręcić dna nie

background image

7

udało się, gdyż nic ma ono żadnych uchwytów. Ściany są niewątpliwie bardzo grubo, być więc może, iż
dochodzące do nas słabe dźwięki są w rzeczywistości głośnym zgiełkiem.
Prośba Ogilvy’ego ucieszyła mnie bardzo, gdyż spełnienie jej czyniło mnie widzem uprzywilejowanym,
dopuszczonym niechybnie poza projektowane ogrodzenie. Co prawda lorda Hiltona nie zastałem,
powiedziano mi jednak, że spodziewają się jego przyjazdu z Londynu pociągiem przybywającym o szóstej
po południu. Ponieważ było dopiero piętnaście po piątej, wróciłem do domu na podwieczorek, potem zaś
pośpieszyłem na dworzec, aby tam na niego czatować.
4 Walec otwiera się
Na żwirowisko powróciłem, gdy słońce skłaniało się już ku zachodowi. Od strony Woking wciąż napływały
w pośpiechu grupy ludzi, podczas gdy nieliczni tylko wracali do domu. Tłum zarysowany ciemnym
konturem na tle cytrynowożółtego nieba urósł tymczasem do kilkuset chyba osób. Dochodziły z niego jakieś
krzyki, a bliżej jamy słychać było odgłosy szamotania się. Przez głowę przelatywały mi najdziwniejsze
myśli. Podchodząc bliżej usłyszałem głos Stenta:
- Cofnąć się Cofnąć się!
W moją stronę pędził jakiś chłopczyk.
- Rusza się! - wołał przebiegając obok. - Kręci się i kręci! Ja się boję! Wracam do domu!
Zbliżyłem się pospiesznie do tłumu. Stało tam może dwieście, może trzysta rozpychających się łokciami,
tłoczących się ze wszystkich sił osób. Parę znajdujących się tam pań wykazywało nie mniejszą aktywność.
- Wpadł do jamy! - wrzasnął ktoś. - Cofnąć się! - krzyczały inne głosy.
Tłum falował, ja zaś przepychałem się siłą ku przodowi. Wszyscy byli niezwykle podnieceni. Z jamy
rozlegało się jakieś szczególne brzęczenie
- Słuchaj! - zawołał Ogilvy. - Pomóż odpędzić tych idiotów Przecież nie wiadomo, co jest w tym przeklętym
walcu!
Ujrzałem młodego człowieka, zdaje się sprzedawcę z Woking, stojącego na walcu i usiłującego wydostać się
z jamy, do której zepchnął go falujący tłum.
Dno walca odkręcało się od wewnątrz. Widać już było ze dwie stopy lśniącego gwintu. Ktoś popchnął mnie
tak silnie, że omal nie spadłem na obracające się dno. Odwróciłem się i w tej właśnie chwili śruba musiała
wykręcić się do końca, gdyż dno upadło z brzękiem na piach. Odepchnąłem łokciem napierającego na mnie
mężczyznę i znowu zwróciłem wzrok ku jamie. Kolisty otwór walca był przez chwilę całkowicie czarny.
Zachodzące słońce raziło prosto w oczy.
Myślę, że wszyscy spodziewali się ujrzeć wydobywającego się z walca człowieka, być może niezupełnie
podobnego do ziemskich ludzi, ale przecież człowieka. Przynajmniej ja się tego spodziewałem. Tymczasem
w głębi tej czerni ujrzałem jakieś ruchy, jakieś wciąż bliższe i bliższe, nakładające się szare falowania,
następnie dwie połyskujące tarcze, jakby ogromne oczy. Potem z wnętrza wysunęło się coś na kształt
szarego węża grubości zwykłej laski i poczęło wić się w powietrzu wprost ku nam. Po chwili za pierwszym
wężem ukazał się następny.
Wstrząsnął mną nagły dreszcz. Jakaś kobieta za mną krzyknęła głośno. Na wpół odwrócony, ze wzrokiem
wciąż utkwionym w walcu, skąd wytryskały następne macki, począłem przepychać się dalej od skraju jamy.
Widziałem wyraźniej, jak zdumienie malujące się na twarzach otaczających mnie ludzi zmieniało się w
przerażenie. Zewsząd słychać było niezrozumiałe okrzyki. Tłum zaczął się cofać. Patrzyłem, jak sprzedawca
wspina się z pośpiechem po zboczu jamy, nagle spostrzegłem, że jestem sam, a po przeciwnej stronie jamy
tłum, ze Stentem na czele, uchodzi co sił w pole. Znów spojrzałem na walec i porwał mnie nieokiełznany
strach. Stałem skamieniały i patrzyłem.
Z walca powoli, z trudem, wydobywało się duże, wielkości niedźwiedzia, szare kuliste cielsko. Wychynęło z
otworu i zalśniło w promieniach słońca jak wilgotna skóra. Fara wielkich ciemnych oczu wpatrywała się we
mnie przenikliwie. Cielsko było owalne i, można by rzec, miało twarz. Poniżej oczu widniał otwór gębowy,
wąska szrama bez warg, drgająca bez ustanku, sapiąca, ociekająca śliną. Całe ciało dyszało i pulsowało
konwulsyjnie. Cienkim, mackowatym ramieniem trzymało się krawędzi walca, podczas gdy druga macka
bujała w powietrzu.
Ktoś, kto nigdy nie widział żywych Marsjan, z trudem tylko może wyobrazić sobie niezwykłe obrzydzenie,
jakie budził ich wygląd. Zwłaszcza drgające nieustannie usta wygięte w kształt litery V, z obwisłą ku
przodowi górną wargą, brak łuków brwiowych, brak podbródka pod klinowatą wargą dolną, wężowe macki,
głośne i pośpieszne sapanie wywołane obcą im atmosferą ziemską, wyraźna trudność w poruszaniu się
spowodowana silniejszym niż na Marsie przyciąganiem, a przede wszystkim niesamowita wprost
przenikliwość ogromnych oczu - widok ten przyprawiał nieomal o mdłości. W ich oleistej brunatnej skórze
było coś gąbczastego, w niezręcznej celowości powolnych ruchów - coś niewypowiedzianie potwornego. Już
pierwsze z nimi zetknięcie, pierwszy rzut oka napełnił mnie wstrętem i przerażeniem.

background image

8

Wtem potwór znikł. Przewinął się przez krawędź walca i, z głuchym hukiem upuszczonego na ziemię
ciężkiego zwoju skór, spadł na dno jamy. Usłyszałem, jak wydał z siebie przy tym szczególny ochrypły
okrzyk, po czym z głębi ciemnego otworu wypełzło następne straszydło.
Na ten widok nie udało mi się już dłużej opanować przestrachu. Odwróciłem się i pędząc jak szalony
dopadłem oddalonej o sto może jardów kępy drzew. Biegłem w skos i potykałem się co krok, gdyż nie
mogłem, na chwilę nawet, oderwać od tych istot wzroku.
Zatrzymałem się wreszcie, dysząc ciężko, wśród karłowatych sosenek przerośniętych krzewami jałowca i
czekałem, co będzie dalej. Calutkie wrzosowisko usiane była ludźmi przykutymi jak i ja do ziemi
przerażającym jakimś urokiem, wpatrującymi się w te wstrętne istoty, a właściwie w skrywające je zwały
ż

wiru. Nagłe ujrzałem, z nową falą przerażeni, wysuwający się spoza nasypu jakiś czarny okrągły przedmiot.

Była to ostro zarysowana na tle płonącego zachodem nieba głowa sprzedawcy. Dostrzegłem, jak przełożył
rękę i kolano przez krawędź zwału, po chwili jednak znów pozostała widoczna tylko głowa. Wyglądało to,
jakby ześliznął się z powrotem. Nagle znikła i głowa i wydawało mi się, że w jamie rozległ się słaby krzyk.
Poderwałem się, by przyjść nieszczęsnemu z pomocą, lecz po krótkiej rozterce strach przeważył. Potem nie
było już widać nic więcej. Wszystka skrywało hałdy piasku i żwiru, utworzone po upadku cylindra. Ktoś
nadchodzący gościńcem od Cobham lub Woking zadziwiłby się niewątpliwie widokiem topniejącego tłumu
około setki ludzi rozsypanych półkolem po polu, kryjących się w zagłębieniach, za krzewami, za pniami
drzew, porozumiewających się między sobą krótkimi gorączkowymi wykrzyknikami i wpatrującymi się w
kilka wielkich kup piasku. Jak niesamowity wrak wózek czerniał na tle płomiennego nieba porzucony wózek
piwiarza, a nieco opodal - rząd opuszczonych pojazdów. Konie chrupały owies z nadzianych na łby
mieszków lub skubały trawę.

Snop Gorąca


Przelotny widok Marsjan wydobywających się z walca, w którym przybyli ze swej planety na Ziemię,
zafascynował mnie paraliżując me ruchy. Stałem po kalana we wrzosach, z oczami utkwionymi w
skrywający ich nasyp, i czułem, że ścierają się we mnie strach i ciekawość.
Nie miałem odwagi powrócić do jamy, równocześnie jednak pragnąłem namiętnie zajrzeć do niej znowu.
Ruszyłem wreszcie wolniutko, wielkim łukiem, szukając jakiegoś punktu obserwacyjnego. Nadal nie
odrywałem wzroku od nasypu, za którym schowali się przybysze. Raz nad jamą zabłysło na chwilę w słońcu
i znowu skryło się kłębowisko czarnych cienkich węży podobnych do macek ośmiornicy. Potem, bardzo
powoli, wynurzyła się długa tyczka zakończona okrągłą tarczą wirującą nieustannym, szybkim, drgającym
ruchem. Co się tam mogło dziać?
Większość gapiów skupiła się w dwóch miejscach - jedna gromada bliżej Woking, druga od strony Cobham.
Widocznie wszyscy przeżywali rozterkę podobną do mojej. W pobliżu stało paru mężczyzn. Podszedłem do
jednego z nich. Był to mój sąsiad, nie znany mi zresztą z nazwiska. Choć nie była to najwłaściwsza do
rozmowy chwila, zagadnąłem go.
- Cóż to za wstrętne bydlaki - odrzekł. - O, mój Boże! Co to za wstrętne bydlaki! - powtarzał w kółko.
- Widział pan tego człowieka w jamie? - zapytałem; nic na to nie odpowiedział. Milczeliśmy obaj,
zapatrzeni, czując się we dwóch nieco raźniej. Po chwili przesunąłem się trochę w bok, by wspiąć się na
niewielki, lecz zapewniający lepszą widoczność pagórek, kiedy zaś obejrzałem się za sąsiadem, zobaczyłem,
jak oddalał się w stronę Woking.
Dopiero roztapiający się w mroku zachód przyniósł nowe wydarzenia. Na lewo, w stronę Woking, tłum
gęstniał. Donosił się stamtąd gwar rozmów. Znikła natomiast grupka pod Cobham. W jamie panowała
zupełna cisza.
Natchnęło to widocznie ludzi odwagą. Sądzę, że odegrali też pewną rolę nawa przybyli z Woking. W
każdym razie równocześnie z zapadającym mrokiem rozpoczął się przerywany ruch w kierunku jamy, tym
ż

ywszy, im cichszy i spokojniejszy wydawał się gęstniejący wokół walca wieczór. Czarne pionowe figurki

posuwały się parami, trójkami ku przodowi, przystawały niepewnie, wpatrywały się w ciemność i znów
ruszały przed siebie opasując żwirowisko szerokim nieregularnym półksiężycem. Ja także począłem zbliżać
się do jamy.
Na żwirowisko wkroczyło śmiało kilku woźniców, po czym rozległ się tupot kopyt i skrzypienie kół.
Zobaczyłem też chłopaka popychającego wózek z jabłkami. Nagle, o trzydzieści maże jardów od jamy,
ujrzałem nadchodzącą od Horsell małą gromadkę. Wiódł ją jakiś człowiek wymachujący białą chorągwią.
Było to poselstwo. Widząc, że Marsjanie mimo odpychającej powierzchowności są istotami niewątpliwie
myślącymi, postanowiono po gorączkowych naradach przekonać ich za pomocą znaków, że my również
obdarzeni jesteśmy inteligencją.

background image

9

Chorągiew powiewała w lewo i w prawo. Odległość dzieląca mnie od poselstwa zbyt była wielka, bym mógł
rozpoznać, kto brał w nim udział. Później dopiero dowiedziałem się, że w próbie porozumienia
uczestniczyli, prócz innych, także Ogilvy, Stent i Henderson. W bezpiecznym za parlamentariuszami
oddaleniu posuwało się dość dużo ciemnych postaci. Wyglądało to, jakby ktoś przebił w jednym miejscu
otaczający jamę, dosyć już teraz szczelnie, krąg.
Nagle zabłysło jaskrawe światło i z jamy buchnęły unoszące się pionowo w górę, jeden za drugim, trzy
potężne kłęby zielono jarzącego się dymu. Dym ten, trafniej maże byłoby nazwać go płomieniem, świecił
tak jaskrawo, że w jego blasku i ciemnobłękitne niebo nad głowami, i zamglone brązowe zarośla ciągnące
się aż pod Chertsey, i czarne rozrzucone tu i ówdzie sosny pociemniały jeszcze bardziej i pozostały czarne,
kiedy dym się rozwiał. Równocześnie rozległo się ciche syczenie.
Zbliżająca się klinem ku jamie, z chorągwią na czele, grupka parlamentariuszy, małych czarnych figurek na
czarnej rozległej płaszczyźnie, zatrzymała się na ten widok jak wryta. Gdy zielony dym wzbił się w górę,
twarze rozświetliły się bladą zielenią i zgasły. Syczenie przeszło z wolna w brzęczenie, potem w długi
donośny warkot. Równocześnie z jamy wysunął się powoli sklepiony, podobny do garbu kształt wysyłający
w przestrzeń ledwie dostrzegalny, wąski, cieniutki promyk światła.
Po chwili w rozproszonej grupie zaczęły przeskakiwać z człowieka na człowieka jasne iskry, oślepiające
błyski płomienia. Wydawało się, jakby niewidzialny strumień światła uderzał ich i zapalał po kolei, jakby
jeden po drugim stawali nagle w płomieniach.
Widziałem w zabójczym, niszczącym ich ogniu, jak zataczali się i padali, gdy towarzyszący im dotychczas
tłum rzucił się do ucieczki.
Stojąc tak i przyglądając się nie zdawałem sobie sprawy, że to śmierć grasuje wśród tej małej odległej
gromadki. Czułem tylko, że dzieje się tam coś dziwnego. Oślepiający, bezgłośny błysk światła i człowiek
wali się na ziemię. Kiedy zaś niewidoczny snop gorąca sięgał dalej wydając głuchy odgłos - stawały w
płomieniach sosny, buchały ogniem wysuszone kępy janowca. Nawet hen, daleko, gdzieś aż pod Knaphill
dostrzegłem płonące drzewa, żywopłoty i drewniane zabudowania.
Niewidzialny gorący grot, ognista śmierć, szybko i nieuchronnie raził wszystko dokoła. Pałające krzewy
znaczyły jego drogę ku mnie, tak jednak byłem osłupiały, tak oszołomiony, że nie mogłem ruszyć się z
miejsca. Słychać było wyraźnie ogień potrzaskujący na wrzosowisku. Jakiś koń zarżał i urwał nagle. Jakby
ktoś przeciągnął po oddzielających mnie od Marsjan wrzosach niewidzialnym rozżarzonym palcem i
natychmiast szerokim śladem zadymiła i potrzaskała ziemia. Na lewo, u wylotu gościńca z Woking na
ż

wirowisko, coś runęło z hukiem. Wtem syczenie i warkot umilkły, a kopulasty garb skrył się za okalającym

jamę nasypem.
Wszystko odbyło się tak szybko, tak mnie oślepiły i zaskoczyły te błyski, że nie zdążyłem nawet poruszyć
się. Gdyby śmierć zatoczyła pełny krąg wokół jamy - byłbym zgubiony. Przeszła jednak bokiem, oszczędziła
mnie i pozostawiła po sobie nagle ciemną, niezwykłą noc.
Pod granatowym sklepieniem wieczornego nieba leżały ciche, ciemne aż do czerni, pagórkowate
wrzosowiska przecięte popielatą wstęgą gościńca. Ciemność zdała się całkiem bezludna. W górze migotały
już pierwsze gwiazdy, niebo na zachodzie jaśniało jeszcze bladym, seledynowym błękitem. Na jego tle
rysowały się czarno wierzchołki sosen i dachy domów w Horsell. Z wyjątkiem tyczki z wirującym
nieustannie zwierciadłem na czubku nie była widać ani Marsjan, ani żadnych ich narzędzi. Gdzieniegdzie
dopalały się dymiące drzewa i kępy krzaków, zaś z domów w Woking biły w ciche, pogodne niebo języki
płomieni.
Prócz tych pożarów i przerażonego zdumienia wszystko było jak przedtem. Wydawało się, że zniknięcie z
powierzchni Ziemi kilku czarnych figurek z białą chorągiewką w niczym nie zakłóciło ciszy wieczoru.
Nagle poczułem się na całym tym ciemnym, bezkresnym polu sam, bezbronny i bezsilny. Ogarnęło mnie
przerażenie.
Odwróciłem się i z wysiłkiem pobiegłem, potykając się, przez wrzosowisko.
Nie tylko Marsjanie napawali mnie grozą, groźna była ciemność, groźna cisza. Przerażenie załamało cały
mój męski hart ducha. Biegnąc płakałem bezgłośnie, jak płaczą małe dzieci. Raz odwróciwszy się - nie
ś

miałem już spoglądać za siebie.

Pamiętam, jak ogarnęła mnie dziwna pewność, że ktoś ze mną igra, że właśnie teraz, kiedy od ocalenia dzieli
mnie tylko krok, dopędzi mnie i schwyta przyczajona w jamie koło walca, szybka jak błyskawica,
tajemnicza śmierć.



background image

10

Snop Gorąca na gościńcu do Cobham


Bezgłośna szybkość, z jaką Marsjanie potrafili zabijać, zdumiewa nas wciąż jeszcze. Mniema się ogólnie, że,
umieli oni w sobie tylko wiadomy sposób wytwarzać zasoby intensywnego ciepła w komorach o
minimalnym przewodnictwie. Potem, używając wykonanego z nieznanego stopu parabolicznego
zwierciadła, rzucali snop tego gorąca, podobnie jak zwierciadło latarni morskiej rzuca snop światła, na
dowolny przedmiot. Nikt oczywiście nie potwierdził naukowo tych szczegółów. W każdym jednak razie
pewne jest, iż podstawą tej broni był snop gorąca. Gorąca i niewidzialnego, zamiast widzialnego, światła.
Pod jego dotknięciem wszystko, co palne, stawało w płomieniach, ołów płynął jak woda, miękło żelazo,
pękało i topiło się szkło, woda zmieniała się gwałtownie w parę.
Czterdziestu bez mała zwęglonych, zmienionych do niepoznania ludzi legło owego pogodnego wieczora
dokoła jamy, zaś rozświetlone pożarami pola między Horsell i Maybury pozostawały przez całą noc pusto i
jaskrawo płonące.
Wiadomość o masakrze dotarła równocześnie niemal do Cobham, do Woking i do Ottershaw. Gdy na
ż

wirowisku rozgrywała się tragedia, w Woking zamykano właśnie sklepy - toteż niemało pociągniętych

zasłyszanymi wieściami ludzi udało się przez most pod Horsell i dalej drogą pomiędzy żywopłotami
prowadzącą ku żwirowisku.
Nietrudno wyobrazić sobie wyświeżoną po całodziennej pracy młodzież, jak korzystając z okazji stworzonej
przez nowinę wybierała się na wieczorną przechadzkę wypełnioną zwykłymi zalotami. Nietrudno wyobrazić
sobie płynący nad gościńcem gwar młodych głosów...
Choć nieszczęsny Henderson pchnął gońca na bicyklu, aby nadać z poczty w Woking depeszę do
wieczornych gazet londyńskich, to jednak mało kto, nawet w Woking, wiedział, że walec już się otworzył.
Ciekawi, nadchodzący dwójkami, trójkami, widzieli jedynie gorączkowo rozprawiające gromadki ludzi
wpatrzonych w wirujące nieustannie na czubku tyczki nad jamą zwierciadła. Trudno wątpić, by panujące tu
podniecenie nie udzieliło się także i nowo przybyłym.
Około wpół da dziewiątej, to znaczy w chwili, kiedy ginęli parlamentariusze, na gościńcu zebrało się już, nie
licząc śmiałków, którzy udali się w pole, by obejrzeć Marsjan z bliska, około trzystu osób. Było też trzech
policjantów, w tym jeden konny, usiłujących za wszelką cenę wykonać polecenie Stenta, to jest utrzymać
gapiów z daleka od walca. Nie obeszło się przy tym bez wrzawy ze strony tych bezmyślnych i ulegających
podnieceniu ludzi, dla których zbiegowiska jest okazją do hałasowania i głupich dowcipów.
Stent i Ogilvy natychmiast po ukazaniu się Marsjan, przewidując możliwość jakichś starć, depeszowali z
Horsell do najbliższych koszar z prośbą o przysłanie kompanii piechurów, aby uchronić te dziwne
stworzenia przed gwałtem. Dokonawszy tego powrócili czym prędzej do jamy, aby stanąć na czele owego
nieszczęsnego poselstwa. Opis jego zagłady dokonany przeze mnie nie różni się niczym od opisu wydarzeń
widzianych przez tłum ciekawych. Trzy kłęby zielonego dymu, odgłos głuchego warkotu w jamie, błyski
płomienia.
Cały ten tłum był jednak znacznie bliższy śmierci ode mnie. Ocaliły go zarosłe wrzosami piaszczyste
pagórki, które przegrodziły drogę dolnemu pasmu Snopa Gorąca. Gdyby paraboliczne zwierciadło uniosło
się o kilka jardów wyżej, nie zostałby przy życiu ani jeden świadek. Najpierw ujrzano błyski, padających
ludzi i zapalane, jakby niewidoczną w mroku ręką, coraz bliżej i bliżej, krzaki. Patem, z sykiem
zagłuszającym dochodzący z jamy warkot, łysnął nad głowami Snop Gorąca i natychmiast stanęły w ogniu
czubki obrzeżających gościniec buków. Poczęły kruszyć się cegły, trzaskać w oknach szyby, zapłonęły
drewniane framugi, a z narożnego domu posypały się na ziemię szczątki dachu.
Wśród nagłego syku, trzasku i huku, oślepiany blaskiem płonących drzew, zdjęty paniką tłum zamarł na
chwilę.
Na gościniec poczęły się sypać iskry, a za nimi płonące liście i gałęzie. Zajmowała, się od nich odzież i
kapelusze. Na wrzosowisku rozległy się krzyki. W cały ten rozgardiasz wtargnął wrzeszcząc coś i osłaniając
głowę rękami konny policjant. Jakaś kobieta krzyknęła rozdzierającym głosem: - Idą! - i wszyscy rzucili się
do niepowstrzymanej ucieczki. Gnali na oślep jak stado owiec. Tam, gdzie gościniec zwęża się, przebiegając
w wykopie, zrobił się zator, ścisk i wybuchła rozpaczliwa bójka. Nie wszyscy uszli z niej cało - zduszone i
stratowane pozostały, konając w okrutnych ciemnościach, dwie kobiety i dziecko.

Jak dotarłem do domu


Jeśli o mnie idzie - z ucieczki pozostało mi w pamięci tylko ślepe błąkanie się pośród drzew i pełen potknięć
bieg przez wrzosowisko. Dokoła była groza i pewność, że gorące ostrze krąży i unosi się nieustannie nad

background image

11

głową, aby spaść i zgładzić mnie bezlitośnie, Na gościniec wyszedłem pomiędzy Horsell a skrzyżowaniem,
ku któremu pognałem co sił.
W pewnej chwili poczułem, że dalej już biec nie mogę. Wyczerpany gwałtownością wrażeń i wysiłkiem
ucieczki zatoczyłem się i padłem na skraju drogi. Było to tuż przy moście nad kanałem, w pobliżu gazowni.
Upadłem i leżałem bez ruchu.
Leżałem tak, zdaje się, dość długo.
Wtem, jakby czymś zaniepokojony, usiadłem. Przez chwilę nie mogłem pojąć; skąd się tu wziąłem.
Przerażenie opadło ze mnie jak płaszcz. W ucieczce zgubiłem kapelusz, a kołnierzyk zsunął się z ułamanej
spinki. Jeszcze przed chwilą oczywiste były dla mnie trzy tylko rzeczy: bezmiar nocy, przestrzeni i przyrody
- własna moja trwoga i niemoc - i bliskość śmierci. Teraz, jakby coś się we mnie odmieniło, zacząłem
widzieć wszystko inaczej. Nie było to świadome przejście z jednego stanu w drugi. Po prostu poczułem się
znowu zwykłym sobą, poważnym i statecznym obywatelem. A te ciche pola, ta instynktowna ucieczka, te
buchające płomienie - wydały mi się snem. Zadawałem sobie pytanie, czy wszystko to działo się naprawdę.
Nie mogłem uwierzyć.
Powstałem niepewnie i wstąpiłem na stromo sklepiony most. Przepełniało mnie zdumienie. Nerwy i mięśnie
osłabły, jakby z nich uszły wszelkie siły. Rzec można: potykałem się niczym pijany. Spoza sklepienia mostu
ukazała się wpierw głowa, patem reszta czyjejś postaci. Był to robotnik. Szedł obarczony koszykiem, a obok
biegł mały chłopczyk. Mijając życzyli mi dobrej nocy. Chciałem odpowiedzieć i nie mogłem. Mruknąłem
tylko coś niezrozumiale i powlokłem się dalej. Pod mostem Maybury zadudnił pociąg. Długa gąsienica
oświetlonych okien, biała falująca smuga dymu oświetlonego ogniem, stukot kół - i znikł mknąc na
południe: Przy furtkach willowych ogródków (wchodziłem od strony pięknego przedmieścia zwanego
Wschodnim Tarasem) gwarzyły spokojnie ciemne gromadki mieszkańców. Wszystko było tu takie
zwyczajne, takie rzeczywiste. A tam - poza mną! Jak nierealny gorączkowy sen! Nie, wmawiałem w siebie,
tego być nie mogło!
Jestem, być może, obdarzony wyjątkowym usposobieniem. Nie wiem, czy dużo jest ludzi podobnych w tym
do mnie. Otóż odczuwam czasami dziwne jakieś oderwanie się od samego siebie, od otaczającego mnie
ś

wiata; wydaje mi się wówczas, że patrzę na wszystko jakby z zewnątrz, spoza czasu, spoza przestrzeni, z

niezmiernego oddalenia, spoza napięcia rozgrywającej się nieustannie tragedii bytu. Uczucie to było we
mnie tej nocy niezwykle silne. Jakbym dopłynął do drugiego brzegu snu.
Największej troski przyczyniła mi niepojęta sprzeczność między otaczającą mnie ciszą a śmiercią grasującą
o niecałe dwie mile stąd. W gazowni słychać było odgłosy normalnej pracy, elektryczne lampy płonęły jak
co wieczór.
Przystanąłem przy najbliższej grupce gwarzących.
- Co słychać na żwirowisku? - zapytałem.
Przy furtce stało dwóch mężczyzn i kobieta.
- Co? - jeden z nich zwrócił się ku mnie.
- Co słychać na żwirowisku? - powtórzyłem pytanie.
- A pan nie stamtąd wraca? - odparł.
- Powariowali z tym żwirowiskiem! - zawołała kobieta. - Co tam się dzieje?
- Nic pani nie słyszała o ludziach z Marsa? - zagadnąłem. - O stworzeniach z Marsa?
- Aż za wiele - odpowiedziała na to. - Bardzo dziękuję! - Wszyscy troje roześmieli się.
Poczułem się ośmieszony, i to mnie rozgniewało. Próbowałem opowiadać im, co widziałem, lecz nie
udawało mi się. Urywane słowa bawiły ich tylko.
- Jeszcze o nich usłyszycie! - wykrzyknąłem i ruszyłem do domu. Już w progu przeraziłem żonę
niesamowitym wyglądem. W jadalni usiadłem przy stole, wypiłem nieco wina i gdy trochę przyszedłem do
siebie, zacząłem opowiadać o wszystkich swych przejściach. Gotowa od dawna zimna kolacja stała nie
tknięta na stole przez cały czas opowiadania.
- Jedno jest pewne – kończyłem, chcąc choć trochę złagodzić wywołane wrażenie. - Nigdy jeszcze nie
widziałem stworzeń poruszających się równie niezdarnie. Mogą, rzecz prosta, siedzieć sobie w tej swojej
jamie i zabijać każdego, kto tylko zbliży się do nich, ale na pewno nie potraf ą z niej wyjść... Wyglądają
jednak okropnie.
- Przestań, kochanie! - zawołała żona ściągając brwi i kładąc rękę na mojej.
- Biedny Ogilvy! - ciągnąłem. - Pomyśl, może leży tam martwy!
ś

ona w każdym razie nie wątpiła w prawdziwość moich przygód. Widząc jej śmiertelną bladość natychmiast

umilkłem.
- Oni tu przyjdą! - powtarzała bez ustanku.
Nakłoniłem ją do przełknięcia paru kropel wina i próbowałem uspokoić.

background image

12

- Przecież ledwie łażą - tłumaczyłem.
Chcąc pocieszyć i ją, i siebie powtarzałem to, co wczoraj mówił Ogilvy: że niepodobieństwem jest, by
Marsjanie mogli zadomowić się na Ziemi. Szczególny nacisk kładłem na trudności grawitacyjne. Siła
ciężkości jest trzykrotnie większa na Ziemi niż na Marsie. Wskutek tego Marsjanin waży na Ziemi trzy razy
tyle, choć siła jego mięśni pozostaje ta sama. Ciało jego będzie jak z ołowiu! Takie zresztą było powszechne
mniemanie. Przytoczę tu dla przykładu, iż następnego poranka i Times, i Daily Telegraph twierdziły słowo
w sławo to samo, zapominając jak i ja o działaniu dwu zupełnie oczywistych czynników.
Atmosfera ziemska zawiera, jak wiadomo, więcej tlenu, a mniej argonu od atmosfery Marsa. Ta nadwyżka
tlenu oddziaływała na Marsjan dostatecznie pobudzająco, aby w znacznym stopniu zrównoważyć
zwiększony ciężar ich ciała, Po drugie, przeoczano na ogół fakt, że wysoki poziom myśli technicznej
pozwalał Marsjanom obchodzić się doskonale bez pracy mięśni.
Nie zastanawiałem się jednak wówczas nad tym, toteż całe moje rozumowanie pozbawiało najeźdźców
najmniejszej nawet szansy w walce z ludźmi. Konieczność uspokojenia żony i ufność, jaką natchnął mnie
,suto zastawiony stół, smaczne jedzenie i dobre wino sprawiły, iż z minuty na minutę stawałem się
odważniejszy i pewniejszy siebie.
- Popełnili głupstwo - twierdziłem dolewając sobie wina. - Oszaleli ze strachu i to uczyniło ich
niebezpiecznymi. Może nie spodziewali, się zastać tu, na Ziemi, istot żyjących i obdarzonych do tego
inteligencją. W ostateczności dość będzie jednego pocisku, aby wytłuc ich wszystkich w tej jamie.
Niezwykłe podniecenie wywołane wypadkami tamtego dnia musiało wprawić mą spostrzegawczość w stan
wysokiego uczulenia. Wieczór ów pamiętam dzisiaj jeszcze niezwykle żywo. Zwrócona ku mnie, słodka w
różowym cieniu abażuru, zaniepokojona twarz żony; biały obrus, srebrna i kryształowa zastawa - w tamtych
czasach nawet filozoficzni pisarze mogli sobie pozwolić na pewien przepych - purpurowe wina w kielichu
wryły się w mą pamięć z fotograficzną dokładnością. Siedziałem przy stole, koiłem nerwy papierosem,
współczułem nierozważnemu Ogilvy’emu i krytykowałem tchórzliwą krótkowzroczność Marsjan.
Zupełnie tak samo, myśląc o dostrzeżonych za dnia myśliwych, poruszył się w swym gniazdku jakiś
szacowny ptak dodo. „Zadziobiemy ich jutro na śmierć” - ćwierkał zapewne do swej małżonki.
Skądże mogłem wówczas wiedzieć, że była to ostatnia wykwintna kolacja, jaką miałem zjeść w ciągu wielu
dziwnych i straszliwych dni.

Piątkowa noc


Ze wszystkich niezwykłych zjawisk oglądanych przeze mnie w ów piątek za najniezwyklejsze uważam
trwałość zwyczajów panującego podówczas porządku społecznego w momencie, gdy rozpoczynały się
zdarzenia, które miały ten porządek obalić.
Gdyby w piątek wieczorem zatoczyć koło w promieniu pięciu mil ze środkiem w żwirowisku pod Woking -
nie sądzę, by choć jeden człowiek (poza, być może, krewnymi nielicznych cyklistów, Stenta i kilku leżących
wokół jamy martwych londyńczyków) przebywający poza tym okręgiem zmienił z uwagi na zaziemskich
przybyszów, choć w nieznaczny sposób, codzienne swe nawyki.
O walcu słyszało oczywiście wiele osób. Na pewno rozmawiano nawet o nim w wolnych chwilach, jednak
niemieckie ultimatum, na przykład, zrobiłoby, z wszelką pewnością, większe wrażenie.
Telegram Hendersona o odkręcaniu się walca uznano tego wieczoru w Londynie za zwykłą kaczkę.
Redakcja zadepeszowała doń żądając potwierdzenia wiadomości, a nie otrzymawszy odpowiedzi - biedak
nie żył już przecie - postanowiła nie wydawać dodatku nadzwyczajnego.
Nawet jednak wewnątrz tego pięciomilowego kręgu większość ludzi pozostawała bezczynna. Wspomniałem
już o zachowaniu się zagadniętych przeze mnie mężczyzn i kobiety. W całej okolicy ludzie spożywali
obojętnie posiłek, grzebali po pracy w ogródkach, dzieci kładziono spać, młode pary spacerowały po
zagajnikach, uczniowie ślęczeli nad książkami.
Być może, uliczna plotka w wioskach, nowy interesujący temat w piwiarni, słowa któregoś naocznego
ś

wiadka ostatnich wydarzeń wywołały gdzieniegdzie trochę zamętu, krzyków i bieganiny, w ogromnej

jednak większości ludzie pracowali, jedli, pili, szli spać, zupełnie tak samo jak co dzień, jak co rok, od
najdawniejszych czasów, jakby na niebie nie było żadnego Marsa. Nawet na stacji w Woking, w Horsell i w
Cobham było tak sama.
Na dworcu w Woking najzwyczajniej w świecie, do późnej nocy, przyjeżdżały i odchodziły pociągi, niektóre
przetaczano na boczne tory, pasażerowie wysiadali i czekali na połączenia. Wszystko szło normalnym
trybem. Jakiś chłopak z miasta usiłował przełamać monopol Smitha sprzedając na stacji popołudniowe
gazety. Jego okrzyki: - Ludzie z Marsa! - mieszały się z ostrymi gwizdami parowozów i stukotem kół. Gdy
około dziewiątej pojawili się na dworcu wstrząśnięci niewiarygodnymi wprost przeżyciami ludzie - nie

background image

13

zrobili tam większego wrażenia od zwykłych pijaków. Jadący do Londynu spoglądali z okien wagonów w
ciemność, a widząc gdzieś pod Horsell z rzadka tylko ukazujące się iskry, słaby czerwony odblask i nikłe
smużki dymu wijące się po wygwieżdżonym niebie sądzili, iż patrzą na zwykły o tej porze roku pożar
wrzosowisk. Sprawa wyglądała poważniej dopiero w obrębie wrzosowiska. Na skraju Woking płonęło sześć
domków. We wszystkich trzech wioskach okna od strony pól były oświetlone, a ludzie nie spali aż do świtu
Tłum ciekawskich zebrany na mostach w Cobham i w Horsell nie topniał ani przez chwilę. Gdy jedni
odchodzili, przybywali nowi i zbiegowisko nie zmniejszała się. Później dopiero stwierdzono, iż kilku
ś

miałków podsunęło się w ciemnościach bardzo blisko do Marsjan - nie powrócili oni już jednak nigdy,

promień światła bowiem, jak reflektor okrętowy, omiatał od czasu do czasu pole, a Snop Gorąca był zawsze
w pogotowiu. Poza tym rozległe pola puste były i ciche, tylko zwęglone ciała leżały nietknięte przez całą noc
i dzień następny. Wiele osób słyszało dochodzące z jamy odgłosy kucia.
W piątek wieczorem sytuacja wyglądała następująco: w środku, jak zatrute żądło w naskórku naszej starej
Ziemi, tkwił wale. Trucizna jednak nie działała jeszcze z pełną macą. Dalej rozciągał się pas cichych,
miejscami okopconych pól z rozrzuconymi tu i ówdzie ciemnymi, poskręcanymi dziwacznie figurkami.
Gdzieniegdzie paliło się drzewo i krzak. Poza nimi przebiegała obwódka podniecenia, lecz zapalenie nie
sięgało jeszcze dalej w głąb. Przez resztę świata płynął, jak od niepamiętnych czasów, codzienny potok
ż

ycia. Gorączka wojenną, która miała wkrótce zasklepić żyły i arterie, zabić nerwy i zniszczyć mózg,

dopiero miała się rozwijać,
Marsjanie, jak noc długa, bez zmrużenia oka i bez chwili wytchnienia kuli i hałasowali przygotowując swe
machiny. Co chwila buchały w wygwieżdżone niebo kłęby białozielonego dymu. Po godzinie jedenastej
przemaszerowała przez Horsell i, tworząc kordon, zaciągnęła posterunki dokoła żwirowiska kompania
piechoty. Przez Cobham przeszła druga, zamykając żwirowisko od północy. Opowiadano, że tego dnia było
tam już kilku oficerów i że jeden z nich, major Eden z pułku Inkermana, zaginął. Na moście w Cobham
zatrzymał się dowódca pułku i niezwłocznie, choć dochodziła już północ, zabrał się do przesłuchiwania
zebranych tam gapiów. Trzeba przyznać, że władze w wojskowe nie zlekceważyły sytuacji. Jak doniosły
nazajutrz poranne dzienniki, już przed jedenastą wyruszyły z Aldershot w pole oddziały w sile jednego
szwadronu huzarów, dwóch karabinów maszynowych typu Maxim i czterystu piechurów z pułku Cardigana.
W parę dosłownie sekund po północy tłum zebrany na gościńcu wiodącym z Woking do Chertsey ujrzał, jak
w pobliskim sosnowym lesie spadł meteor. Lot jego do złudzenia przypominał letnią błyskawicę, lecz
ś

wiatło było zielone. Na Ziemię spadł drugi walec.

Walka rozpoczyna się


Sobota, pamiętam, była dniem zawieszenia. Także i dniem znużenia, gdyż upał i duchota były straszliwe.
Barometr bez przerwy niemal skakał to w dół, to w górę. W przeciwieństwie do żony spałem bardzo krótko i
z łóżka zerwałem się już wczesnym rankiem. Przed śniadaniem wyszedłem do ogrodu. Nasłuchiwałem długo
i uważnie, lecz nad polami unosił się tylko śpiew skowronka.
Mleczarz zjawił się jak co dzień. Turkot wózka wywołał mnie do furtki, gdyż chciałem posłuchać
najnowszych plotek. Dowiedziałem się, że w nocy Marsjan otoczyło wojsko i teraz czekają tam już tylko na
armaty. Rozmowę przerwało nam tak dobrze znane, tak pokrzepiające dudnienie pociągu pod Woking,
- Nie powinni ich zabijać bez koniecznej potrzeby - mówił mleczarz
Przez płot zobaczyłem sąsiada dłubiącego w grządkach. Gawędziliśmy chwilkę, po czym poszedłem na
ś

niadanie. Ranek był najzupełniej powszedni. Sąsiad mój twierdził, że Marsjanie zostaną dziś jeszcze

uwięzieni lub zgładzeni przez wojsko.
- Szkoda, że tacy są nieprzystępni - mówił. - Ciekawe byłoby dowiedzieć się czegoś o życiu na ich planecie.
Niejednego mogliby nas pewno nauczyć.
Podszedł do płotu częstując mnie garścią truskawek, gdyż ogrodnik był z niego równie szczodry, co
zapalony. Opowiadał też o płonącym lesie sosnowym pod Byfleet.
- Opowiadają - rzekł - że spadło tam drugie takie paskudztwo. Jakby jednego było mało. No,
ubezpieczeniowcy zapłacą za to wszystko parę ładnych groszy. - Ubawiło go to widocznie, bo chichotał.
przez chwilę. Pokazywał mgliste dymy wyjaśniając, że to właśnie pali się las i, śmiejąc się, mówił:
- Długo im będzie gorąco, bo igły i mchy tlą się powoli. - Później jednak wspomniał „tego biedaka
Ogilvy’ego” i znów spoważniał.
Po śniadaniu, zamiast zasiąść jak co dzień do pisania - postanowiłem przejść się na żwirowisko. Pod mostem
kolejowym natknąłem się na oddziałek żołnierzy, saperów zdaje się, w okrągłych czapkach, w rozpiętych
brudnych czerwonych bluzach, spod których wyzierały niebieskie koszule, w ciemnych spodniach i krótkich,
do pół łydki, butach. Oświadczyli mi, że nikomu nie wolno przechodzić na tamten brzeg kanału. Na

background image

14

gościńcu za mostem też stał wartownik. Gawędziłem z żołnierzami dość długo, Opowiadałem im o
Marsjanach i o tym, co wydarzyło się tutaj wczorajszego wieczora. śaden z nich nie widział jeszcze
Marsjan, toteż wyobrażali ich sobie bardzo mgliście. Zasypali mnie oczywiście pytania mi. Nie wiedzieli, na
czyj rozkaz wystąpiło wojsko, słyszeli tylko o jakichś sporach z gwardią konną. Przeciętny saper stoi
znacznie wyżej od zwykłego piechura, toteż spierali się o różne sposoby możliwej walki z dość dużą
bystrością, Gdy opisałem snop gorąca, spór rozgorzał na nowo.
- Podczołgać się w ukryciu i skoczyć na nich - dowodził jeden
- Akurat! - odrzekł inny - Co ci pomoże ukrycie przed takim gorącem? Od razu cię usmażą. Trzeba podejść
jak najbliżej, a potem robić podkop.
- Do cholery z podkopem! Wiecznie te twoje podkopy! Ty, Snippy, powinieneś był urodzić się kretem!
- To znaczy jak? Szyi zupełnie nie mają? - dopytywał się trzeci, smagły, zamyślony człeczyna z fajką w
zębach.
Opisałem raz jeszcze ich wygląd.
- Nazwałbym ich ośmiornicami. Co tu gadać o ludojadach - tym razem będą z nas rybojady!
- Myślę, że zabić takie bydlę to nie żadna zbrodnia - powiedział pierwszy.
- Dlaczego nie wybić po prostu tego draństwa szrapnelami? - mówił smagły z fajką. - Nigdy nie wiadomo,
co wymyślą!
- A gdzież te twoje szrapnele? - odparł pierwszy.- Zresztą na co czekać? Skoczyć, powiadam, na nich i już!
Czasu nie ma?
Tak się spierali. Po chwili zostawiłem ich, by pójść na dworzec po poranne gazety; których kupiłem całą
stertę.
Nie będę więcej nużył czytelnika opisem długiego tego poranka i dłuższego jeszcze popołudnia. Nie udało
mi się rzucić okiem na żwirowisko, gdyż władze wojskowe obsadziły nawet wieże kościelne w Horsell i w
Cobham. Zapytywani żołnierze nic nie wiedzieli, oficerowie zaś byli tyleż tajemniczy, co zajęci.
Stwierdziłem tylko, że obecność wojska całkowicie uspokoiła ludność miasteczka. Od Marshalla, właściciela
trafiki, dowiedziałem się, że wśród wczorajszych ofiar był także i jego syn. śołnierze nakazali tymczasem
mieszkańcom przedmieścia w Horsell pozamykać i opuścić domy.
Na obiad wróciłem dopiero po drugiej, bardzo zmęczony, gdyż, powtarzam, dzień był niezwykle upalny i
parny. Po południu, chcąc nieco się odświeżyć, wziąłem zimną kąpiel. Około wpół do piątej znów udałem
się na dworzec po wieczorne dzienniki, gdyż w porannych był tylko, bardzo zresztą niedokładny, opis
ś

mierci Stenta, Hendersona, Ogilvy'ego i innych, Znałem zresztą wszystko to szczegółowo. Marsjanie nie

pokazywali się już więcej ani razu. Pracowali widocznie w swej jamie, bo unosiły się nad nią bez przerwy
kłęby dymu, nie milkły też ani na chwilę odgłosy kucia. Gotowali się zapewne do walki. „Poczyniono nowe
próby porozumienia, jednak bezskutecznie” - zdanie to powtarzało się we wszystkich gazetach. Jakiś saper
opowiedział mi, że próbowano machać z ukrycia chorągiewką na długim kiju, ale Marsjanie tyle akurat
zwracali na to uwagi, co my na ryki krów.
Muszę wyznać, że widok wszystkich tych zbrojnych przygotowań podziałał na mnie niezwykle
podniecająco, Wyobraźnia malowała niesłychanie wojownicze obrazy coraz to innej zguby najeźdźców.
Ożyły we mnie chłopięce sny o bohaterskich bojach. Wałka wydawała mi się jednak aż nazbyt nierówna.
Wróg był w swej jamie taki bezbronny.
O trzeciej usłyszeliśmy, od Chertsey czy też Addlestone powtarzający się w równomiernych odstępach huk
działa. Okazało się, że to bombardowano leżący w sosnowym lesie drugi walec chcąc zniszczyć go, zanim
się jeszcze otworzy, Armata przeznaczona do walki z pierwszym oddziałem Marsjan przybyła do Cobham
dopiero o piątej.
Nieco po szóstej siedziałem z żoną w altance przy podwieczorku rozmawiając z ożywieniem o zbliżającej się
bitwie, gdy wtem na żwirowisku rozległa się głucha detonacja, a w ślad za nią gęsta strzelanina. Nie
przebrzmiały jeszcze strzały, gdy tuż koło nas wstrząsnął ziemią gwałtowny głuchy huk. Wyskoczyłem z
altany i oczom mym przedstawił się zdumiewający widok. Czubki drzew okalających Kolegium Wschodnie
stały w płomieniach, wieża pobliskiego kościółka rozsypywała się właśnie w gruzy, igły minaretu już nie
było, a dach Kolegium wyglądał jak ostrzelany z ciężkiego działa. Pękł jeden z kominów na naszym domku,
a czerwone jego szczątki sypały się na klomb pod oknem mojego gabinetu, postukując po dachówkach.
Staliśmy oboje jak wryci. Pojąłem w jednej chwili, że po zniszczeniu dachu Kolegium grzbiet wzgórza
Maybury musi znaleźć się w zasięgu Snopa Gorąca: Chwyciłem żonę z ramię i wyciągnąłem bez ceremonii
na gościniec. To samo zrobiłem ze służącą, choć dopominała się płaczliwie o pozostawiony na strychu
kuferek. Obiecałem przynieść go za chwilę.
- Nie będziemy w żadnym wypadku mogli pozostać tu dłużej - powiedziałem; równocześnie na żwirowisku
znów zagrzmiały strzały.

background image

15

- A gdzież się podziejemy? - pytała wystraszona żona.
Zastanowiłem się, zmieszany. Wtem przypomniałem sobie krewnych w Leatherhead.
- Leatherhead! - usiłowałem przekrzyczeć panujący dokoła zgiełk. Zona patrzyła poza mną, w dolinę.
Przerażeni sąsiedzi wybiegali z domów.
- Jakże my się tam dostaniemy? - zapytała.
Dolinką, pod mostem kolejowym, pędził oddziałek huzarów. Trzech wpadło galopem na dziedziniec
Kolegium, dwaj inni zeskoczyli z koni i poczęli biegać od domu do domu. Poprzez dymy płonących drzew
przeglądało czerwone jak krew słońce, rzucając na świat niezwykłe, wyblakłe jakby promienie.
- Czekaj tu - zawołałem - tutaj jest bezpiecznie - i popędziłem co tchu do zajazdu Pod Łaciatym Psem,
którego właściciel posiadał konia i bryczkę. Spieszyłem się, rzecz jasna, bardzo, gdyż nietrudno było
odgadnąć, że za chwilę ruszą się wszyscy zamieszkujący tamtą stronę wzgórza. Oberżysto stał spokojnie za
ladą nie mając najmniejszego pojęcia o tym, co się dzieje dokoła. Targował się z jakimś odwróconym do
mnie plecami jegomościem.
- Muszę dostać funta - mówił - i nie mam woźnicy.
- Dam panu dwa - krzyknąłem obcemu przez ramię.
- Za co?
- I zwrócę przed północą!
- Na miłość boską? - zawołał oberżysta. - Co to jest? Sprzedaję wieprzka, a pan chce dać za niego dwa funty
i zwrócić przed północą? Nic nie rozumiem.
Wyjaśniłem pośpiesznie, że muszę natychmiast wyjechać, do czego potrzebny mi jest za wszelką cenę jego
zaprzęg: Nawet nie pomyślałem, że oberżysta także zechce może uciekać. Wziąłem bryczkę od razu;
podjechałem pod dom i zostawiając ją pod opieką żony i służącej wpadłem do mieszkania, by zabrać
nieliczne nasze kosztowności: śywopłoty i przydrożne drzewa płonęły coraz gwałtowniej. Pakując rzeczy
dostrzegłem, jak jeden ze spieszonych huzarów biegł w naszym kierunku. Pędząc od domu od domu wzywał
mieszkańców do ucieczki. Kiedy dźwigając zawinięte w obrus nasze skarby stanąłem w drzwiach - akurat
przebiegał koło nas. Krzyknąłem za nim: - Co się dzieje?
Odwrócił się, spojrzał, wybełkotał coś w rodzaju: „czołgają się przykryci rondlami”, i wpadł do bramy
stojącego na szczycie domku, Przepływający nad gościńcem kłąb czarnego dymu przesłonił go na chwilę.
Podbiegłem do drzwi sąsiadów i zapukałem chcąc upewnić się, czy wyjeżdżając dziś do Londynu zamknęli
mieszkanie, po czym wróciłem raz jeszcze do domu po kuferek służącej, przyniosłem go i wpakowałem do
bryczki, uchwyciłem lejce i wskoczyłem na kozioł obok żony. Jeszcze chwila - i zjeżdżaliśmy stokiem
pagórka do Starego Woking pozostawiając za sobą zgiełk i dym.
Przed nami leżał cichy słoneczny krajobraz, na polach przeciętych tasiemką gościńca kołysała się pszenica,
powiewał na wietrze szyld oberży w Maybury. W przodzie dostrzegłem bryczuszkę doktora. U stóp wzgórza
obejrzałem się, by rzucić okiem na stok, z którego zjeżdżałem. W nieruchomym powietrzu, kładąc się
szarym cieniem na zielone czubki drzew, płynęły ciężkie kłęby czarnego dymu przetykane czerwonymi
pręgami płomieni. Dym rozpościerał się od lasu pod Byfleet na wschodzie aż po Woking na zachodzie.
Gościniec za nami usiany był uchodzącymi w panice ludźmi, zaś poprzez nieruchome, nagrzane powietrze
roznosił się słabo, lecz bardzo wyraźnie terkot karabinu maszynowego, który po chwili ustał, i przerywany
grzechot strzałów. Widocznie Marsjanie palili wszystko, czego tylko dosięgnął Snop Gorąca.
Nie jestem doświadczonym woźnicą, toteż całą uwagę musiałem skupić na koniu. Gdy obejrzałem się znowu
- czarny dym skrył się już za następnym pagórkiem. Zaciąłem konia i nie zwalniałem, dopóki nie zostawiłem
za sobą Woking i Send. Doktora prześcignęliśmy jeszcze przed Send.

Nawałnica


Leatherhead leży o dwadzieścia bez mała mil od wzgórza Maybury. Za Pyrford powietrze była przesycone
wonią świeżego siana, która mieszała się ze słodkim zapachem oplatających, przydrożne żywopłoty polnych
róż. Gwałtowna strzelanina, która wybuchła przy naszym zjeździe z pagórka Maybury, ucichła równie nagle,
jak się przedtem zaczęła, pozostawiając po sobie niczym nie zamąconą ciszę i spokój wieczoru. Do
Leatherhead dotarliśmy, beż żadnych przygód, około dziewiątej. Podczas krótkiego odpoczynku, którego tak
potrzebował nasz konik, zjedliśmy kolację, po czym poprosiłem krewnych o opiekę nad żoną.
Przez całą drogę żona dziwnie była milcząca, jakby przeczuwała przyszłe nieszczęście. Kiedy próbowałem
dodawać jej otuchy dowodząc, że Marsjanie przykuci są do jamy swoim ciężarem, że mogą się po niej co
najwyżej czołgać, odpowiadała półsłówkami albo milczała. Gdyby nie obietnica dana oberżyście, iż
odprowadzę konia - bez wątpienia nalegałaby, abym pozostał tej nocy w Leatherhead. Czemuż nie
pozostałem! Pamiętam jej bladość przy rozstaniu.

background image

16

Co do mnie - przez cały ten dzień byłem jak w gorączce. Opanowało mnie coś w rodzaju gorączki wojennej,
która czasami udzielała się cywilizowanemu społeczeństwu, i w głębi duszy cieszyłem się, że muszę wracać
tej nocy do Maybury. Obawiałem się nawet, iż ostatnia kanonada mogła oznaczać zagładę najeźdźców z
Marsa. Najlepiej zresztą określę swój stan, jeśli powiem, iż pragnąłem być przy ich zniszczeniu.
W drogę powrotną wyruszyłem tuż przed jedenastą. Noc była nadspodziewanie ciemna; kiedy wyszliśmy z
oświetlonego przedpokoju - wydała mi się czarna. Upał i duchota panujące przez cały dzień nie zmniejszyły
się ani odrobinę. Chociaż nie -było nawet tchnienia wiatru, po niebie mknęły chmury. Ktoś ze służby zapalił
boczne światła u bryczki. Drogę na szczęście znałem doskonale. Dopóki nie wskoczyłem na kozioł, żona
stała w rozwartych oświetlonych drzwiach. Wtem odwróciła się i odeszła, pozostawiając na ganku
ż

yczących mi szczęśliwej drogi krewnych.

Z początku obawy zony udzieliły mi się, wkrótce jednak powróciłem myślami do Marsjan. Nie miałem
wówczas pojęcia o przebiegu wieczornej potyczki. Nie wiedziałem nawet, co przyśpieszyło starcie. Gdy
przejeżdżałem przez Ockham (wracałem nie przez Send i Stare Woking, lecz inną drogą), dostrzegłem, iż
cały zachodni widnokrąg rozświetla krwawa łuna, zajmująca w miarę zbliżania się do niej coraz więcej
nieba. Chmury zwiastujące burzę mieszały się z kłębami czarno-czerwonego dymu.
W Ripley ulica była pusta i z wyjątkiem kilku oświetlonych okien nie było tam widać ani śladu życia. Na
zakręcie do Pyrford omal nie wpadłem na gromadkę ludzi. Stali w milczeniu, gdy ich mijałem. Nie mam
pojęcia, czy wiedzieli, co się działo poza pagórkiem; nie mam też pojęcia, czy domki, obok których
przejeżdżałem, spały spokojnie, czy stały próżne i opuszczone, czy może Wpatrywały się z niepokojem w
okropną ciemność tej nocy.
Gościniec z Ripley do Pyrford przebiega doliną rzeki Wey, toteż łuny nie było widać. Wjeżdżając na
pagórek przy kościółku w Pyrford ujrzałem ją znowu, równocześnie zaś zaszeleściły drzewa pod pierwszym
tchnieniem ścigającej mnie burzy. Usłyszałem wydzwaniający północ zegar na wieży kościelnej i w tejże
chwili wyłoniło się przede mną, obrzeżone wyraźnie rysującymi się na tle łuny czubkami drzew i
wierzchołkami dachów, wzgórze Maybury.
Gdy oglądałem ten widok, gościniec rozświetliła nagle bladozielona poświata ukazując dalekie lasy w
kierunku Aldershot. Uczułem gwałtowne szarpnięcie lejców. Nagle błysk zielonego płomienia przebił grubą
warstwę chmur, ukazał na moment splątane ich kłębowisko i znikł gdzieś w polu, na lewo od drogi. Była to
trzecia z kolei spadająca gwiazda.
Na niebie roztańczyły się oślepiająco fioletowe, przez kontrast z zielenią, błyskawice i zahuczał pierwszy
grom. Koń zagryzł wędzidło i poniósł.
Gnaliśmy zbiegającym po lekkiej pochyłości gościńcem ku podnóżu pagórka Maybury. Nigdy dotąd nie
widziałem tak szybko następujących po sobie błyskawic. Pioruny zdawały się deptać sobie z trzaskiem po
piętach, bardziej przypominając pracę jakiejś potężnej machiny elektrycznej niż zwykłe wyładowania
atmosferyczne. Migotliwe światło oślepiało i myliło, począł siec drobny grad.
Z początku patrzyłem tylko na biegnący przede mną gościniec, nagle jednak uwagę mą zwróciło coś
sunącego z dużą szybkością w dół po przeciwległym stoku wzgórza. Wziąłem to w pierwszej chwili za
mokry dach domu, jednak w nieustannym niemal świetle błyskawic widać było wyraźnie jego szybki,
posuwisty ruch. Zjawisko było ledwo dostrzegalne: moment obezwładniającej ciemności, potem znów stało
się jasno jak w dzień, ujrzałem pod samym szczytem pagórka czerwone mury sierocińca, zielone wierzchotki
sosen i ten zagadkowy, ostro i wyraźnie rysujący się przedmiot.
I to jakie zjawisko! Jak je opisać? Ogromny, wyższy od domów trójnóg łamiący i depczący w pędzie sosny,
potężna machina z połyskującego metalu krocząca przez wrzosowisko, wymachująca giętkimi stalowymi
mackami! Hałaśliwy grzechot jej ruchu mieszał się z rykiem burzy. Błysk i widać wyraźnie, jak dwie nogi
unoszą się nad ziemią, błysk gaśnie zapala się następny i trójnóg wydaje się już o sto jardów bliżej. Czy
możesz, czytelniku, wyobrazić sobie trójnogi stołek skaczący i pędzący na szczudłach? Tak to w blasku
błyskawic wyglądało. Tylko że zamiast małego stołka sunęła przede mną olbrzymia machina na trójnogim
statywie.
Wtem, w coraz bliższym lesie, drzewa poczęły rozchylać się jak zeschłe zielsko, przez które przedziera się
człowiek. Sosny łamały się na boki i do przodu, zdawało się, wprost na mnie. A koń galopował co sił na jego
spotkanie! Na widok drugiego potwora nerwy me nie wytrzymały. Nie patrząc na niego szarpnąłem konia w
prawo, bryczka przechyliła się, dyszel pękł z trzaskiem, ja zaś wyleciałem jak ź procy w bok i zwaliłem się
ciężko w niegłębokie bajoro.
Natychmiast zerwałem się i po kolana w wodzie przykucnąłem za kępą krzaków. Koń leżał bez ruchu -
biedne zwierzę złamało sobie kark. W blasku błyskawic widziałem czarny zarys obalonej bryczki i ciągle
jeszcze obracające się wolniutko koła. Chwila - i ogromny mechanizm przestąpił przeze mnie i począł
wspinać się na wzgórze, ku Pyrford.

background image

17

Z bliska wyglądał niewiarygodnie dziwacznie, wcale nie jak zwykła bezduszna maszyna sunąca z góry
wytyczoną prostą drogą. Krok jego dźwięczał metalicznie, wokół kadłuba zaś wiły się z chrzęstem długie,
giętkie i lśniące macki. Jedna z nich, jakby mimochodem, wyrwała z korzeniami sosnę. Sunąc przez las
potwór wybierał sobie drogę, a obracający się we wszystkie strony wysoko w górze mosiężny kaptur do
złudzenia przypominał głowę rozglądającego się człowieka. Z tyłu, za plecami kadłuba, umocowane było
metalowe pudło podobne do ogromnego rybackiego kosza, ze stawów zaś potwora, gdy mnie mijał, tryskały
strugi zielonego dymu. Po chwili znikł mi z oczu.
Wszystko to widziałem niezbyt wyraźnie, gdyż migotliwe i oślepiające światło błyskawic przerywała co
chwila gęsta czarna ciemność. W biegu potwór wydawał z siebie ogłuszający triumfalny ryk – „aluu! aluu!”,
głośniejszy od huku gromów. Po chwili dopędził towarzysza i obaj przystanęli, nachylając się nad czymś
leżącym w polu o dobre pół mili ode mnie. Nie ulegało dla mnie żadnej wątpliwości, iż zatrzymali się przy
trzecim przybyłym z Marsa walcu.
Leżałem pewien czas na deszczu, przyglądając się w przerywanej błyskawicami ciemności uwijającym się
ponad żywopłotami potwornym metalowym istotom. Chwilami zacinał drobny grad to przesłaniając cieniem,
to znów odsłaniając ostre ich zarysy. W przerwach między błyskawicami noc pochłaniała je całkowicie.
Woda z bajora i gęsto sypiący grad przemoczyły mnie do suchej nitki. Długo trwało, nim otrząsnąłem się ze
zdziwienia na tyle, aby wyczołgać się z bajora i pomyśleć o grożącym mi niebezpieczeństwie.
Nie opodal, na kartoflisku, stała samotna chałupa jakiegoś osiedleńca. Podniosłem się w końcu i skulony
pobiegłem szukać tam schronienia. Wołałem w drzwi, nikt jednak się nie odezwał - być może nie słyszeli lub
w chacie nie było nikogo. Po chwili zrezygnowany podążyłem kryjąc się w przydrożnych rowach do
ciągnącego się aż pod Maybury lasu.
Lasem, przemoczony i drżący z zimna, skierowałem się do domu. Błąkałem się wśród drzew szukając
ś

cieżki. Było bardzo ciemno, gdyż błyskawice stawały się coraz rzadsze, a rzęsisty deszcz z gradem

wypełniał każdą szczelinę między drzewami.
Gdybym zdał sobie wówczas w pełni sprawę, co oznaczają widziane przeze mnie wydarzenia, zawróciłbym
od razu do Byfleet i Cobham, aby dostać się czym prędzej do Leatherhead, do żony. Niesamowitość jednak
otaczającej mnie nocy i zmęczenie nie pozwoliły mi na to; byłem mokry, podrapany, ogłuszany i oślepiony
nawałnicą.
Kołatało we mnie podświadome pragnienie powrotu do domu i sądzę, że ono właśnie kierowało moimi
krokami. Obijałem się o pnie, wpadałem do wądołów, kaleczyłem kolana o sterczące zdradziecko sęki, aż
wbrodziłem wreszcie na łąkę na stoku poniżej College Arms. Mówię: wbrodziłem, gdyż łąką rwały potoki
brudnej deszczowej wody. Tutaj w ciemnościach wpadł na mnie jakiś mężczyzna, i to z taką siłą, że ledwie
utrzymałem się na nogach.
Wydał okrzyk przerażenia, odskoczył w bok i zanim zdążyłem się opanować i przemówić doń - uciekł.
Wicher dął tak gwałtownie, iż wlokłem się pod górę z największym trudem. Chcąc posuwać się jako tako
naprzód, musiałem podejść do pobliskiego parkanu i pomagać sobie czepiając się sztachet.
Tuż przed szczytem stanąłem na czymś miękkim. Przy świetle błyskawicy ujrzałem pod nogami czarny
płaszcz i trzewiki. Nim mogłem rozpoznać, że to leży człowiek - światło zgasło. Przystanąłem czekając na
następny błysk. Przy jego świetle udało mi się rozpoznać tęgiego mężczyznę odzianego skromnie, lecz nie
ubogo; głowa była przygięta tak mocno ku przodowi, że skryła się zupełnie pod ciałem. Leżał skulony tuż
koło parkanu, jakby gwałtownie odrzucony.
Pokonując zrozumiały u tego, kto nigdy nie dotykał trupa, wstręt nachyliłem się i odwróciłem leżącego,
sprawdzić, czy bije w nim jeszcze serce. Był martwy. Widocznie skręcił kark. Błysnęło po raz trzeci i
poznałem go. Wyprostowałem się wstrząśnięty. Był to oberżysta, właściciel pożyczonej bryczki.
Przestąpiłem ostrożnie przez trupa i dalej piąłem się pod górę. Minąłem posterunek policji, College Arms i
doszedłem wreszcie do domu. Po tamtej stronie wzgórza nie było widać pożarów, na żwirowisku tylko wciąż
jeszcze połyskiwał czerwony odblask rozświetlający pędzone wichrem, podcinane gradem kłębowiska
rudego dymu. Domy dokoła, o ile mogłem zauważyć w błyskach burzy, stały nienaruszone. Jakiś czarny
kształt leżał na gościńcu koło College Arms.
Nieco dalej w kierunku Maybury słychać było na drodze głosy i kroki, brakło mi jednak sił, by krzyknąć czy
podejść tam. Otworzyłem drzwi z klucza, wszedłem do domu, zamknąłem je za sobą na zasuwę, dowlokłem
się do wiodących na piętro schodów i usiadłem na stopniu. Wyobraźnię mą przepełniały sunące polami
metalowe potwory i zmiażdżone o płoty trupy.
Siedziałem na schodku wsparty o ścianę i dygotałem jak w febrze.


background image

18

U okna


Wspomniałem już, zdaje się, iż najburzliwsze nawet uczucia wygasają we mnie nad podziw szybko. Toteż
wkrótce poczułem dotkliwy chłód. Ociekałem wodą do tego stopnia, że dokoła mnie na schodach i na
chodniku stały kałuże. Podniosłem się mechanicznie, poszedłem do jadalni i pociągnąłem łyk whisky, po
czym odczułem potrzebę przyodziania się w coś suchego.
Nieco później wspiąłem się na górę do gabinetu. Po co tam poszedłem nie mam pojęcia. Okna mego
gabinetu wychodzą na tory i pola Horsell. W pośpiechu ucieczki zapomniałem je zamknąć przed odjazdem.
Korytarz i wnętrze pokoju; w przeciwieństwie do widoku oprawionego w ramę okna, wydawały się pełne
nieprzeniknionej ciemności. Stałem w progu jak wryty.
Nawałnica już przeszła. Wieżyczki Kolegium i otaczające go drzewa znikły bez śladu i widać teraz było
doskonale ciągnące się w dali pola i żwirowisko rozświetlone jaskrawym czerwonym blaskiem. W blasku
tym krzątały się ciemne, dziwaczne, groteskowo ogromne postacie.
Wydawało się, że cała okolica płonie, tak gęsto usiana była malutkimi, migocącymi w podmuchach
zamierającej burzy i rzucającymi krwawy blask na gęste chmury płomykami. Przed oknem przepływały co
chwila, przesłaniając sylwetki Marsjan, kłęby dymu. Nie mogłem dojrzeć, co robili, gdyż zarysy ich były
bardzo niewyraźne. Nie mogłem także ustalić przeznaczenia czarnych urządzeń, przy których trudzili się z
taką gorliwością. Niewidoczny też był najbliższy pożar, choć odblask jego tańczył po ścianach i suficie.
Powietrze przepełniał ostry odór palonej gumy.
Zamknąłem bezszelestnie drzwi i podkradłem się do okna. Widziałem teraz przestrzeń leżącą między
otaczającymi dworzec w Woking domami a osmalonym, sczerniałym lasem pod Byfleet. Na torze, koło
mostu, coś się świeciło, a z kilku domostw stojących przy gościńcu do Maybury i w pobliżu stacji zostały
jedynie tlące się ruiny. Światło na torze zadziwiło mnie; widać tam było czarny, płonący jasnym płomieniem
stos, a nieco w bok, na prawo, ciągnął się łańcuch żółtych prostokącików. Zrozumiałem po chwili, że to leży
rozbity pociąg ze zdruzgotanym parowozem. Kilka pierwszych wagonów płonęło, podczas gdy reszta stała
spokojnie na szynach.
Pośród tych trzech głównych ognisk, to znaczy między grupą domów, pociągiem i pożarem pod Cobham,
ciągnęły się nieregularne, ciemne plamy pól przerywane gdzieniegdzie pasmami tlących się i dymiących
zgliszcz i wrzosowisk. Przedziwny był ten widok czarnej przestrzeni przetykanej ogniem. Najbardziej
przypominał mi ogromną hutę nocą. Ludzi z początku nie widziałem nigdzie. Później dopiero ujrzałem w
blasku płonącego dworca w Woking kilka czarnych figurek przebiegających pojedynczo przez tory.
Czyżby ten dziki chaos miał być tym samym światkiem, gdzie tak bezpiecznie żyło się od tylu już lat? Nie
wiedziałem jeszcze, co zaszło w ciągu ubiegłych siedmiu godzin, nie wiedziałem też, choć zaczynałem już
po trosze odgadywać, jaki był związek między mechanicznymi kolosami a niezdarnie pełzającymi istotami,
które z takim trudem wyłaziły przymnie z walca. Z dziwnym uczuciem bezosobowego zainteresowania
przywlokłem do okna fotel, usiadłem i przyglądałem się sczerniałym łąkom, a zwłaszcza trzem
gigantycznym postaciom krzątającym się po żwirowisku.
Wydawały mi się zadziwiająco czynne. Zastanawiałem się, czym one są. Czy myślącymi mechanizmami?
Czułem, że to niepodobieństwo, Być może w każdym z nich krył się Marsjanin kierując, rządząc,
rozkazując, jak ludzki mózg kieruje, rządzi i rozkazuje ciału? Porównywałem je do naszych maszyn; po raz
pierwszy w życiu zapytałem siebie, czym mogą być ludzkie krążowniki i parowce dla zwierząt o niższej
inteligencji.
Niebo po burzy było jasne. Kiedy migocący ponad dymami, malutki jak łepek szpilki Mars skłaniał się już
ku zachodowi - do ogródka wszedł żołnierz. Najpierw zatrzeszczał cicho płot. Rozejrzałem się jak człowiek
obudzony z letargu i spostrzegłem go. Przełaził przez ogrodzenie. Na widok istoty ludzkiej minęło
dotychczasowe osłupienie. Wychyliłem się gorączkowo z okna.
- Pst! - szepnąłem.
Zatrzymał się niezdecydowany, siedząc okrakiem na parkanie. Potem zeskoczył i pobiegł trawnikiem do
najbliższego narożnika domu. Pochylony posuwał się wolno wzdłuż ściany.
- Kto tam? - zapytał, także szeptem, przystając pod oknem i zadzierając głowę.
- Dokąd pan idzie? - spytałem.
- Bóg wie.
- Chce się pan ukryć?
- Tak.
- Niech pan wejdzie do domu - powiedziałem.
Zszedłem na dół, uchyliłem drzwi, by go wpuścić, i natychmiast zamknąłem je znowu. Twarzy żołnierza nie
mogłem dojrzeć. Był bez czapki, mundur miał rozchełstany.

background image

19

- O Boże! - powtarzał, gdy wciągałem go do pokoju.
- Co się stało? - pytałem.
- Niech pan lepiej zapyta, co się nie stało! - W ciemności ujrzałem, jak załamał w rozpaczy ręce. - Zmietli
nas! Po prostu nas zmietli! - powtarzał w kółko.
Jak automat wszedł za mną do jadalni.
- Niech no pan się napije - powiedziałem napełniając szklankę whisky.
Wypił. Potem padł na krzesło, podparł głowę rękami i rozszlochał się jak dziecko. Ja zaś, zapomniawszy o
niedawnej własnej rozpaczy, stałem nad nim zaskoczony.
Wiele upłynęło czasu, zanim opanował się na tyle, by móc odpowiedzieć na me pytania. Mówił bezładnie,
zacinał się co chwila. Był jezdnym w artylerii, do akcji weszli dopiero około siódmej. Opowiadano, że
pierwszy oddział Marsjan - posuwał się powoli pod osłoną metalowej tarczy w kierunku drugiego walca.
Tarcza ta, ustawiona później na trójnogu, stała się pierwszą machiną bojową, którą zresztą i ja potem
widziałem. Działo, przy którym był jezdnym, odprzodkowano niedaleko Horsell, aby panować nad
ż

wirowiskiem. Przybycie artylerii przyśpieszyło działania. Gdy jezdni odprowadzali przodek, jego koń

potknął się i upadł zrzucając go w jakąś rozpadlinę. Równocześnie działo pękło, amunicja wybuchła,
wszystko, dokoła stanęło w płomieniach, a on znalazł się pod stosem martwych, zwęglonych ludzi i koni.
- Leżałem bez ruchu - mówił - nieprzytomny ze strachu, przyciśnięty zadem końskim. Zmietli nas! A ten
smród - dobry Boże! Jak przypalone mięso! Plecy bolały mnie po upadku, leżałem więc czekając, aż ból
przejdzie. Przed chwilą wszystko było jak na paradzie i raptem koniec! Zmietli nas! - wykrzyknął.
Długo leżał pod martwym koniem, od czasu do czasu tylko wyglądając w pole. Piechurzy próbowali
atakować jamę tyralierą, po to tylko, by zginąć. Potem potwór zaczął przechadzać się po żwirowisku, między
uciekającymi, kręcąc podobnym do głowy kapturem, zupełnie jak rozglądający się człowiek. W czymś, co
przypominało rękę, trzymał siejącą zielonymi iskrami, metalową, skomplikowanej budowy skrzynkę
opatrzoną tubą, z której raził Snop Gorąca.
Starczyło kilka chwili by na polu nie pozostało nic żywego, przynajmniej w zasięgu wzroku żołnierza, a
reszta nie zmienionych jeszcze dotąd w czarne, osmalone szkielety drzew i krzewów stanęła w płomieniach.
Huzarów ukrytych za wyniosłością terenu nie widział. Przez krótką chwilę słyszał grzechot maxima, potem i
to ucichło. Olbrzym do ostatka oszczędzał dworzec w Woking i przyległe doń, domy, potem jednak
skierował Snop na miasteczko. Pozostały zeń tylko ruiny. Wtedy potwór wyłączył Snop, zwrócił się do
artylerzysty tyłem i naszył w stronę dymiących lasów, gdzie leżał drugi walec. Równocześnie z jamy wyłonił
się następny tytan.
Gdy i ten podążył w ślad za pierwszym, artylerzysta począł czołgać się ostrożnie polem, przez gorące
jeszcze popieliska wrzosów, do Horsell. Udało mu się dotrzeć do przydrożnego rowu i ujść nim do Woking.
Dalsza jego opowieść pełna była wykrzykników. O przejściu przed miasteczko nie było mowy. Zachowała
się tam, być może, garstka żyjących, ale byli to bez wątpienia ludzie bądź obłąkani ze strachu, bądź też
straszliwie poparzeni. Widząc, iż jeden z Marsjan - powraca żołnierz ukrył się za dymiącymi ruinami
jakiegoś muru. Stamtąd widział, jak gigant dopędziwszy człowieka schwycił go w jedną ze swych stalowych
macek i zmiażdżył o pień sosny. Po zapadnięciu mroku artylerzysta skoczył ku nasypowi kolejowemu i
przebiegł na drugą stronę.
Przemykał się następnie do Maybury w nadziei, iż idąc w kierunku Londynu uniknie niebezpieczeństwa
Ludzie kryli się po piwnicach i rowach, a większość tych, co uszli z życiem, wędrowała do Send i Woking.
Męczyło go pragnienie, dopóki nie natrafił na rozbitą pompę kolejową tryskającą strumieniem wody aż na
gościniec.
Taką to wydobyłem z niego, słowo po słowie, historię. Opowiadanie o wszystkim, co widział, uspokoiło go
nieco. Od ubiegłego popołudnia, jak mówił, nie miał nic w ustach, poszedłem więc do spiżarni, skąd
przyniosłem trochę baraniny i chleba. Bojąc się zwabić Marsjan nie paliliśmy lampy, toteż ręce nasze często
stykały się nad talerzem. W miarę jak mówił, wyłaniały się z ciemności otaczające nas przedmioty, a
podeptane krzewy i połamane krzaki róż za oknem stawały się coraz widoczniejsze. Wyglądało to, jakby
przez ogród przewaliła się czereda ludzi czy zwierząt. Coraz wyraźniej też widziałem poczerniałą, posępną,
niewiele zapewne różniącą się od mojej, twarz żołnierza.
Zakończywszy posiłek wspięliśmy się wolniutko na piętro, do gabinetu, by dalej patrzeć przez okno. Dolina
nasza w ciągu jednej nocy zmieniła się w popielisko. Pożary dogasały. Tam gdzie niedawno szalały
płomienie, teraz wzbijały się smugi dymu; bezlitosne światło poranka obnażało osłonięte dotąd mrokiem
nocy straszliwe, odpychające w swej grozie, nieprzeliczone ruiny zburzonych domów i szkielety
zwęglonych, sczerniałych drzew. Gdzieniegdzie widniały, jakby cudem ocalałe, jakiś semafor na torach,
jakaś altanka w ogrodzie - jasne i żywe pośród zagłady. Nigdy dotąd w dziejach wojen zniszczenie nie było

background image

20

tak zupełne, tak powszechne. A koło jamy, pobłyskując w promieniach wschodzącego słońca, stali trzej
metalowi olbrzymi i kręcąc kapturami przyglądali się dokonanym spustoszeniom.
Wydawało mi się, że jama została powiększona. W niebo biły z niej co chwila, unosiły się wirując i
rozpływały w przestworzach kłęby jaskrawozielonej pary.
Widniejące w oddali, w Cobham, słupy płomieni zmieniły się za pierwszym dotknięciem dnia w słupy
krwawego dymu.

Co widziałem z zagłady Weybridge i Sheppertonu


Ś

wiat zdawał się zbyt jasny, toteż zaprzestaliśmy podglądania Marsjan, opuściliśmy okno i zeszliśmy

cichutko na dół.
Artylerzysta przyznał mi rację, iż dom nie jest bezpiecznym schronieniem. Chciał iść dalej, jak mówił, na
Londyn, do swojej baterii Dwunastej konnej. Mój plan, powstały pod przemożnym wrażeniem potęgi
Marsjan, polegał na niezwłocznym powrocie do Leatherhead po żonę, zabraniu jej do Newhaven i
opuszczeniu kraju. Pojąłem już bowiem zupełnie jasno, iż okolice Londynu muszą stać się, zanim straszliwe
te istoty nie zostaną zgładzone, polem okrutnych walk.
Pomiędzy mną wszakże a Leatherhead leżał pilnowany przez olbrzymów trzeci walec. Myślę, iż będąc sam
próbowałbym szczęścia i poszedł na przełaj. Artylerzysta jednak powstrzymał mnie od tego. Dla kochającej
ż

ony, tłumaczył mi, to żadna przyjemność zostać wdową. Ostatecznie ustąpiłem i postanowiliśmy iść razem,

pod osłoną lasu, na północ, do Street Cobham. Stamtąd dopiero miałem udać się zataczając wielki krąg przez
Epsom do Leatherhead.
Byłbym wyruszył bez zwłoki, towarzysz mój jednak, zawodowy wojskowy, znał się na tym lepiej ode mnie.
Musiałem przetrząsnąć cały dom, aby znaleźć manierkę i napełnić ją whisky. Kieszenie wypchaliśmy
sucharami i pokrojonym w plasterki mięsem. Wtedy dopiero wymknęliśmy się z domu i popędziliśmy co sił
tą samą kiepską drogą, którą przyszedłem wczorajszej nocy. Domy wydawały się opuszczone. No gościńcu
natknęliśmy się na trzy zbite w ciasną gromadkę zwęglone ciała, niewątpliwie ofiary Gorącego Snopa.
Gdzieniegdzie poniewierały się pogubione przez uciekających drobiazgi, jakiś zegarek, jakiś pojedynczy
pantofel, jakaś srebrna łyżka i tym podobne kosztowności. Na zakręcie do poczty stał okulawiony na trzech
kołach, zapchany gratami wózek. Pośród rozrzuconych dokoła szczątków leżała rozbita w pośpiechu
skarbonka.
Z wyjątkiem wciąż jeszcze płonącego sierocińca żaden z pobliskich domów nie ucierpiał wiele. Snop zgolił
tylko kominy i przemknął dalej. Mimo to wydawało się, że w owym Maybury nie ma prócz nas żywego
ducha. Większość mieszkańców uszła, jak sądziłem, drogą na Stare Woking, tą samą, którą jechaliśmy
wczoraj do Leatherhead. A może ukrywała się gdzieś w pobliżu.
Schodząc łąką po stoku minęliśmy ciało mężczyzny w czarnym przemokłym od nocnej ulewy ubraniu i u
podnóża wzgórka weszliśmy w las. Lasem, nie napotykając nikogo, podążaliśmy ku linii kolejowej. Po
drugiej stronie toru ciągnęły się czarne zgliszcza. Większość drzew leżała pokotem, gdzieniegdzie tylko
sterczały szare pnie z kikutami konarów pokrytych zwęglonym ciemnobrązowym listowiem.
Po naszej stronie pożarowi nie udało się rozszerzyć, osmalony był sam tylko skraj lasu. W pobliżu niedawno,
widocznie w sobotę jeszcze, pracowali drwale. Na polanie obok kupy trocin i wielkiej mechanicznej piły
leżały świeżo zrąbane i pocięte klocki. Tuż przy nich stał nieduży pusty barak. Ranek był dziwnie cichy, bez
tchnienia wiatru. Nawet ptaki przycichły, my zaś, krocząc ż pośpiechem, także rozmawialiśmy tylko
szeptem. Oglądaliśmy się co chwila, parę razy przystawaliśmy nasłuchując.
Po pewnym czasie, gdy zbliżaliśmy się już do gościńca, doszedł nas stamtąd tupot kopyt końskich. Poprzez
rozchylone gałęzie ujrzeliśmy jadącą powoli w kierunku Woking trójkę kawalerzystów.
Zawołaliśmy na nich, a kiedy przystanęli, pośpieszyliśmy na drogę. Byli to porucznik i dwaj huzarzy z
ósmego pułku. Wieźli z sobą podobny do teodolitu przyrząd na statywie. Artylerzysta wyjaśnił mi, że to
heliograf.
- Pierwsi spotkani na tej drodze od rana ludzie! - wykrzyknął porucznik
- Co się tu dzieje?
Minę i głos bardzo miał przejęte. Stojący za nim żołnierze przyglądali się nam ciekawie. Artylerzysta
przeskoczył przez równa drogę i zasalutował.
- Melduję posłusznie, panie poruczniku, w nocy rozbito nam działo. Ukrywałem się. Próbuję odnaleźć
baterię. Jadąc dalej tą drogą natknie się pan o pół mili stąd na Marsjan.
- A cóż to znów za diabły?
- Melduję posłusznie, opancerzone olbrzymy. Wysokość sto stóp. Trzy nogi. Ciało aluminiowe. Ogromne
głowy w kapturach.

background image

21

- Nie wygłupiajcie się! - zawołał porucznik. - Co za przeklęte bzdury!
- Przekona się pan porucznik. Mają też skrzynki, z których strzelają ogniem.
- Chyba armaty?
- Nie, panie poruczniku - tu artylerzysta począł żywo opisywać Snop Gorąca.
Nie dając mu dokończyć porucznik zwrócił się do mnie. Dotychczas stałem na skraju drogi bez słowa.
- Pan też ich widział? - zapytał.
- Opis jak najzupełniej dokładny - odparłem.
- Tak - zakonkludował porucznik. - Myślę, że i ja powinienem to zobaczyć. A wy - tu spojrzał na
artylerzystę - idźcie najlepiej zameldować się u dowódcy brygady, generała Marvina, i powtórzcie mu to
wszystko. My mamy rozkaz usuwać ludzi z domów. Generał jest w Weybridge. Znacie drogę?
- Ja znam - odezwałem się, po czym oficer zawrócił konia na południe.
- Pół mili, mówicie? - rzucił.
- Co najwyżej - odparłem wskazując wierzchołki drzew na południe.
Podziękował i ruszyli drogą. Więcej ich nie widzieliśmy.
Nieco dalej natknęliśmy się na trzy kobiety z dwojgiem dzieci zajęte wynoszeniem rzeczy z chałupy. Ręczny
wózek pełen był ubogich sprzętów i brudnych węzełków. Kobiety tak były zajęte, że nie miały nawet czasu,
by z nami rozmawiać.
Z lasu wyszliśmy niedaleko dworca w Byfleet. Cała ta okolica, skąpana w promieniach porannego słońca,
cicha była i spokojna. Snop Gorąca nie sięgał aż tutaj, toteż gdyby nie milcząca pustka wielu domów, gdyby
nie wybuchający gdzieniegdzie zgiełk i gwar pakowania się, gdyby nie oddział żołnierzy rozstawionych na
moście kolejowym i spoglądających na Woking, byłaby to najzwyczajniejsza letnia niedziela.
Do Addlestone ciągnął gościńcem szereg skrzypiących wozów i bryczek. Ujrzeliśmy na drugim krańcu łąki
sześć armat, dwunastofuntówek, ustawionych w jednakowych odstępach i wymierzonych w Woking. Przy
armatach stała obsługa, czekały w pogotowiu bojowym jaszcze. Ludzie wyglądali jak na paradzie.
- To rozumiem! - zawołałem. - Ci na pewno oddadzą choć jeden celny strzał.
Artylerzysta zawahał się. - Idą dalej - mruknął.
Bliżej Weybridge, tuż przy moście, gromada żołnierzy w białych roboczych drelichach sypała długi szaniec,
za którym widniały liczne działa.
- Łuki i strzały przeciwko piorunom - powiedział artylerzysta. - Nie widzieli jeszcze ognistego promienia!
Wolni od pracy przy szańcu oficerowie wypatrywali czegoś ponad drzewami, a sypiący go żołnierze
przerywali co chwila robotę, aby też rzucić okiem w południową stronę.
Zamieszanie w Byfleet panowało niewiarygodne: Ludzie pakowali się; a huzarzy, jedni wierzchem, inni
pieszo, popędzali ich beż wytchnienia. Na wiejskiej uliczce ładowano w pośpiechu, prócz innych pojazdów,
trzy czy cztery ambulanse oznaczone krzyżami na białych polach i stary omnibus. Wszędzie uwijały się
grupki odświętnie odzianych ludzi. śołnierzom z największym trudem udawało się wyjaśnić im powagę
sytuacji.
Jakiś staruszek chciał zabrać ogromną skrzynię pełną doniczek z orchideami i wykłócał się ząb za ząb z
usiłującym mu to wyperswadować kapralem.
- Wie pan, co stamtąd nadchodzi? - krzyknąłem wskazując przesłaniające Marsjan drzewa.
- Hę? - odparł zwracając się ku mnie. - Toć tłumaczę, że to drogie rzeczy. .
- Śmierć! - wrzasnąłem. - Śmierć nadchodzi! Śmierć! - i pozostawiwszy go głowiącego się nad tymi słowami
pośpieszyłem za artylerzystą. Na zakręcie obejrzałem się. śołnierz odszedł, a staruszek stał przy swej
skrzynce i gapił się na dalekie drzewa.
Nikt w całym Weybridge nie potrafił nas objaśnić, gdzie mieści się kwaterą główna: takiego bałaganu nie
widziałem jeszcze, jak żyję, w żadnym miasteczku. Wszędzie pełno było bryk, wozów, przedziwnej jakiejś
mieszaniny pojazdów i koni. Pięknie odziane damy i szacowni obywatele miasta w golfowych wioślarskich
strojach pakowali się na gwałt przy energicznej pomocy rozmaitych próżniaków. Dzieciaki były podniecone
i raczej zachwycone tą niezwykłą odmianą w coniedzielnej nudzie.
A pośród całego tego zgiełku i tumultu dzielny jakiś pastor odprawiał wczesne nabożeństwo zwołując na nie
wiernych przeraźliwą sygnaturką.
Przysiedliśmy z moim artylerzystą na stopniach studni, by posilić się nieco zapasami. Patrole wojskowe, tym
razem nie huzarzy, lecz biało odziani grenadierzy, ostrzegały ludność, aby w razie strzelaniny kryć się
natychmiast po piwnicach albo niezwłocznie opuszczać mieścinę. Mijając most kolejowy ujrzeliśmy na
dworcu tłum ludzi i perony zawalone walizami i tobołami. Normalny ruch prawdopodobnie wstrzymano, aby
przepuścić transporty wojska do Chertsey. Dopiero później dowiedziałem się o dzikich walkach o miejsca w
pociągu specjalnym, podstawionym po długim oczekiwaniu.

background image

22

W Weybrigde pozostaliśmy do południa, a wkrótce potem znaleźliśmy się koło przystani Shepperton, w
miejscu gdzie Wey wpada do Tamizy. Zatrzymaliśmy się tam nieco dłużej pomagając dwu starowinom
załadować rzeczy na wózek. Ujście Wey składa się z trzech koryt, przez rzekę kursuje prom, jest tam też
przystań i wynajem łódek. Na brzegu od strony Sheppertonu stała wówczas oberża okolona rozległym
trawnikiem, nieco głębiej zaś - kościół z wieżą (odbudowano ją potem bardziej strzelistą) wznoszącą się
wysoko ponad drzewa.
Zastaliśmy tam podniecony i hałaśliwy tłum uciekinierów. Wprawdzie ucieczka nie była jeszcze paniczna,
tyle jednak zebrało się tutaj ludzi, że nie zdołałyby ich przewieźć wszystkie łodzie z całej rzeki razem
wzięte. A wciąż jeszcze napływały nowe, zadyszane, obładowane tobołami gromady. Jakieś małżeństwo
niosło dobytek ułożony na zdjętych z zawiasów drzwiach domku. Ktoś udowadniał, że łatwiej będzie
wyjechać z Sheppertonu pociągiem.
Hałasu było tu co niemiara, a jakiś facet próbował nawet kpić i dworować. Najwidoczniej cały ten tłum
wyobrażał sobie Marsjan jako ludzi groźnych wprawdzie, którzy mogą napaść i zrabować miasteczka i
wioski, ale którzy wcześniej czy później nie unikną zagłady. Wzrok wszystkich zwracał się co chwila ku
łąkom za Wey, ciągnącym się aż po Chertsey, lecz panował tam zupełny spokój.
W przeciwieństwie do wybrzeża po stronie Surrey, na przeciwległym brzegu Tamizy, z wyjątkiem miejsca
gdzie przybijają łodzie, cicho było i spokojnie. Lądujący rozchodzili się w pośpiechu polnymi drożynami.
Akurat wielki prom dobijał do brzegu. Kilku stojących na trawniku koło oberży żołnierzy pokpiwało sobie z
uciekinierów nie udzielając im pomocy. Oberża, jak zwykle w niedzielę, była zamknięta.
- Co to? - krzyknął przewoźnik.
- Stul pysk, przeklęty!- zawołał ktoś do ujadającego niedaleko nas psa. Od Chertsey rozległ się głuchy huk,
odgłos strzału armatniego.
Walka rozpoczęła się. Niemal natychmiast zaczęły przyłączać się do chóru, strzelając co sił, jedna po
drugiej, niewidoczne, ukryte bardziej na prawo, za porastającymi przeciwległy brzeg drzewami, baterie.
Któraś kobieta krzyknęła. Tłum stał nieporuszony, wsłuchany w nagły zgiełk tak bliskiej, a przecież
niewidocznej bitwy. Dostrzec można było tylko płaskie łąki, krowy skubiące trawę i srebrzyste, nieruchome
w upalnym słońcu płaczące wierzby.
- Chyba ich wojsko zatrzyma - odezwała się z powątpiewaniem stojąca koło mnie paniusia. Nad drzewami
unosiła się leciutka mgiełka.
Nagle daleko w górze rzeki ujrzeliśmy chmurę dymu, która kłębiła się i szła wciąż wyżej i wyżej, aż zawisła
wysoko w nieruchomym powietrzu. Potem ziemia zadrżała pod nogami i powietrzem targnął głośny wybuch
wybijając szyby w oknach i ogłuszając nas na długą chwilę.
- Już tu są! - wrzasnął jakiś człek w błękitnej koszuli. - Tam! Widzicie ich? Tam!
W oddali spoza drzew ukazał się nagle jeden, drugi, trzeci, czwarty Marsjanin. Gnali ciągnącymi się od
Chertsey polami ku rzece. Z dala wyglądali jak niewielkie zakapturzone figurki mknące posuwistym,
szybkim jak lot ptaków ruchem. Potem pojawił się piąty. Pędził na przełaj, wprost na nas. Szli-na działa.
Lśniły w słońcu metalowe cielska rosnących z każdym krokiem potworów. Najodleglejszy, ostatni w lewo,
wymachiwał wzniesioną wysoko skrzynką i nagle upiorny, straszliwy Snop Gorąca, tak dobrze znany mi od
piątku, pomknął ku Chertsey i uderzył w nieszczęsne miasteczko.
Wydawało się, że widok tych przedziwnych, okropnych istot poraził na chwilę zebrany nad rzeką tłum.
Zapanowała zupełna cisza, nikt nie krzyknął, nikt nie jęknął. Potem rozległ się ochrypły pomruk, tupot setek
nóg i plusk wody. Jakiś mężczyzna, zbyt wystraszony, by rzucić trzymaną na ramieniu walizę, odwrócił się i
wyrżnął mnie nią tak mocno, aż się zatoczyłem. Biegnąca ku rzece kobieta popchnęła mnie z
niespodziewaną siłą. Ja też rzuciłem się wraz z tłumem do ucieczki, mimo przerażenia jednak nie
przestawałem myśleć. Ani na chwilę nie zapominałem o Snopie Gorąca! Ukryć się pod wodą! Oto jedyny
ratunek!
- Kryć się pod wodą! - ryknąłem. . Rozejrzałem się i popędziłem na spotkanie nadchodzącego Marsjanina,
prosto ku piaszczystej zatoce i do wody. Inni uczynili to samo. Gdy biegłem, obok z zawracającej do brzegu
łodzi, wyskakiwali ludzie. Kamienie na dnie oślizłe były i zamulone, woda zaś tak płytka, że chcąc zagłębić
się do pasa, musiałem odbiec ze dwadzieścia kroków od brzegu. Kiedy olbrzymia postać Marsjanina była o
paręset już tylko jardów ode mnie dałem nurka. Plusk, z jakim ludzie wyskakiwali z łodzi, grzmiał mi w
uszach z siłą piorunów. Ludzie z pośpiechu lądowali po obu stronach rzeki.
Marsjanin nie zwracał chwilowo uwagi na uwijających się w popłochu ludzi, jak człowiek nie zwraca uwagi
na mrówki krzątające się wokół kopniętego przypadkiem mrowiska. Gdy wytknąłem nareszcie, na pół
uduszony, głowę z wody, kaptur Marsjanina patrzył ku strzelającym jeszcze zza rzeki bateriom. Potem
olbrzym ruszył dalej wymachując w takt kroków zbiornikiem gorąca.

background image

23

Po chwili był już nad rzeką i począł brnąć przez wodę. Wychodząc na przeciwległy brzeg przyklęknął na
chwilę, natychmiast jednak powstał i ruszył ku Sheppertonowi. Równocześnie wypaliło sześć ukrytych
wśród podmiejskich domków armat. Niespodziane, bliskie, następujące szybko po sobie wybuchy przeraziły
mnie. Potwór unosił właśnie skrzynię ze Snopem, gdy o kilka stóp od kaptura rozerwał się granat.
Wydałem okrzyk zdumienia: Nie parzyłem już na tamtych czterech, nie myślałem o nich, całą uwagę
skupiłem na najbliższym. Dwa następne pociski wybuchły tuż koło metalowego cielska, a czwarty rąbnął w
usiłujący uniknąć go obrotem kaptur. Kaptur pękł, błysnął i rozleciał się w kawałki sypiąc wkoło odłamkami
metalu i krwawymi strzępami mięsa.
- Trafili! - krzyknąłem z zachwytem.
Odpowiedziały mi okrzyki radości. W podnieceniu omal nie wyskoczyłem na brzeg.
Pozbawiony głowy kolos zataczał się jak pijany; nie przewrócił się jednak. Cudem niemal zachował
równowagę, ale nie panując nad ruchami pomykał ze wzniesionym w górę zbiornikiem gorąca ku
Sheppertonowi. śywa inteligencja, zamknięty w kapturze Marsjanin, została zgładzona, rozprysła się na
cztery wiatry i potwór był już tylko metalowym mechanizmem sunącym ku nieuchronnej zagładzie. Nie
kierowany przez nikogo pędził wprost przed siebie. Uderzył jak taran w wieżę kościelną, zdruzgotał ją jak
szklaną zabawkę, skręcił w bok, potknął się i ginąc z oczu runął w rzekę z potężnym łoskotem.
Gwałtowny wybuch wstrząsnął powietrzem. W niebo strzelił słup wody, pary, błota i odłamków metalu. To
komora ze Snopem dotknęła wody zmieniając ją niepowstrzymanie w parę. Rzeką runęła jak wrzący
błotnisty przypływ potężna fala. Widziałem ludzi uciekających na brzegi, zewsząd rozlegały się jęki i krzyki
zagłuszane sykiem i zgiełkiem upadku Marsjanina.
Nie zwracając uwagi na gorąco, stłumiwszy instynkt samozachowawczy przepychałem się wśród
uciekających, pędziłem z pluskiem przez nadbiegające fale w górę rzeki, do zakrętu, chcąc ujrzeć, co się tam
dzieje. Kilka porzuconych łódek obijało się bez celu po wzburzonych falach. Wreszcie zobaczyłem
Marsjanina. Leżał w poprzek koryta, zupełnie niemal zatopiony.
Nad szczątkami unosiły się gęste obłoki pary. Widać przez nie było, jak olbrzymie członki młócą w
nieustannych drgawkach wodę, jak rozpryskują w powietrzu błotnistą pianę. Macki niby żywe ramiona to
splatały się konwulsyjnie, to rozplatały i gdyby nie bezradna jałowość tych ruchów wydawałoby się, że to
ś

miertelnie zraniona istota walczy z falami o życie. Z machiny tryskały z głośnym sykiem olbrzymie strugi

rdzawobrązowej cieczy.
Od widoku tego odwróciły mą uwagę wściekłe ryki przypominające dźwięki rozpowszechnionych w
przemysłowych miastach syren fabrycznych. Jakiś jegomość stojący tuż przy brzegu, po kolana w wodzie,
krzyczał coś do mnie pokazując palcem w tył, poza mnie. Odwróciłem się i ujrzałem sadzących ogromnymi
susami brzegiem, od Chertsey, Marsjan. Z Sheppertonu znów odezwały się działa, tym jednak razem bez
skutku.
Na ten widok dałem nurka i płynąłem pod wodą wstrzymując oddech dopóty, dopóki każdy ruch nie stał się
męką. Woda dokoła burzyła się coraz gwałtowniej, temperatura rosła błyskawicznie.
Gdy wynurzyłem się na chwilę, by zaczerpnąć tchu, i przetarłem oczy białe kłęby pary przesłoniły Marsjan
niemal całkowicie. Hałas panował ogłuszający. Wreszcie ujrzałem niewyraźnie ogromne, bo powiększone
jeszcze przez mgłę, szare postacie. Minęły mnie, po czym dwie nachyliły się nad parującymi szczątkami
towarzysza.
Dwie pozostałe stanęły koło nich, w wodzie, jedna o dwieście mniej więcej jardów od mnie, druga bliżej ku
Laleham. Wzniesione wysoko zbiorniki ze Snopem Gorąca siały z sykiem śmiercionośne promienie.
Powietrze pełne było wrzawy, ogłuszającej mieszaniny skłóconych ze sobą hałasów; podobnych do głosu
trąb, ryków Marsjan, łoskotu walących się domów, trzasku płonących drzew, płotów i zabudowań. Gęsty,
czarny dym łączył się z bijącą z rzeki parą, w Weybridge zaś miejsca dotknięte Snopem łyskały oślepiającą
białością i w jednej chwili zmieniały się w dymiące, roztańczone płomienie. Pobliskie domy wciąż jeszcze
stały nietknięte, wyczekując swego losu. Przesłaniały je drżące, blade obłoczki pary, oświetlały buzujące
pożary.
Dysząc ciężko, stałem chwilę po pierś we wrzącej niemal wodzie, oszołomiony beznadziejnością położenia,
pewny nieuchronnej zguby. Poprzez opary widziałem ludzi uchodzących na brzeg i przezierających się przez
gęstwę trzcin, na podobieństwo żab przerażonych zbliżaniem się człowieka.
Nagle biała smuga Snopa poczęła pomykać w mą stronę. Pod jej dotknięciem z domów tryskały płomienie,
drzewa stawały w ogniu. Przejechała po brzegu w jedną stronę, potem w drugą, zlizując uciekających, i
dotknęła rzeki niespełna pięćdziesiąt kroków ode mnie. Musnęła wodę przesuwając się od brzegu do brzegu,
a śladem jej pobiegło białe pasmo wrzącej, buchającej parą piany. Skoczyłem ku brzegowi.
Uszedłem parę zaledwie kroków, gdy runęła na mnie potężna, wrząca niemal fala. Wrzasnąłem
nieprzytomnie i poparzony, na pół oślepiony, czując, że ginę, zataczając się wśród syczącej, rwącej wody

background image

24

przedzierałem się resztkami sił ku brzegowi. Gdybym potknął się-byłby to koniec. Nie potknąłem się jednak.
Upadłem wyczerpany na szerokiej, piaszczystej łasze, przy samym ujściu Wey do Tamizy, tuż pod nosem
nadchodzących Marsjan. Byłem pewien, że czeka mnie śmierć.
Jak przez mgłę pamiętam ogromną stopę Marsjanina. Wparła się w ziemię o kilkanaście zaledwie jardów od
mej głowy, rozrzucając na wszystkie strony piach, po czym znów uniosła się w górę. Pamiętam długą, pełną
niepewności chwilę wyczekiwania, a potem widok, to wyraźny, to przesłonięty welonem dymu, czterech
kolosów dźwigających szczątki zgładzonego towarzysza. Uchodziły one nieskończenie wolno, jak mi się
zdawało, przez rzekę i dalej, nadbrzeżnymi łęgami. Dopiero wtedy zacząłem pojmować coraz jaśniej, że
chyba cudem jakimś - ocalałem.

Jak spotkałem się z wikarym


Po tej niespodzianej lekcji naszej potęgi, udzielonej przez ziemską broń, Marsjanie wycofali się na pola pod
Horsell; do swych wyjściowych pozycji; że zaś odchodzili w pośpiechu i do tego obciążeni szczątkami
powalonego kompana - przeoczyli niewątpliwie wielu takich rozsianych w pojedynkę rozbitków jak ja.
Gdyby nie zajmowali się wówczas swym towarzyszem, lecz atakowali dalej, to nieliczne baterie broniące
dostępu do Londynu nie byłyby w stanie ich powstrzymać i stanęliby w stolicy wcześniej niż wieść o ich
pochodzie. Byłoby to natarcie tak nagłe, straszliwe i niszczące, jak trzęsienie ziemi, które przed stu laty
zburzyło Lizbonę.
Nie śpieszyli się jednak. Poprzez międzyplanetarne przestrzenie mknął przecież walec za walcem. Każda
doba przynosiła posiłki. A tymczasem nasze sztaby, lądowy i morski, znając już w pełni niesłychaną moc
wroga pracowały z wściekłą energią. Dosłownie co minutę stawało na stanowisku nowe działo, tak że o
zmierzchu z każdego zagłębienia, zza każdego krzaka i domku, ze stoków wzgórz Kingstonu i Richmondu
wyzierały czujne, choć zamaskowane czarne paszcze armatnie. A przez zwęglone, martwe pola, wszystkiego
ze-dwadzieścia może mil kwadratowych, otaczające obozowiska Marsjan w Horsell, przez spalone,
zrujnowane wioski, między sczerniałymi, zeschłymi kikutami wczoraj jeszcze szumiących drzew przemykali
się ofiarni zwiadowcy z heliografami, które miały ostrzegać artylerzystów o każdym ruchu Marsjan. Ci
jednak pojęli już znakomicie działanie naszej artylerii, pojęli niebezpieczeństwo ludzkiej bliskości, toteż
podejść bliżej niż o milę do któregoś z walców można było tylko za cenę życia.
Wydaje się, że wczesnym popołudniem olbrzymy przeniosły zawartość drugiego i trzeciego walca z
Adlestone i Pyrfordu do pierwszej swej jamy na polach Horsell. Na wzniesieniu, ponad wypalonymi
wrzosowiskami i zrujnowanymi budynkami, stanął na warcie jeden, podczas gdy inni opuścili swe machiny
wojenne i zeszli do jamy. Pracowali tam zawzięcie do późnej nocy. Świadczył o tym piętrzący się nad jamą
słup zielonego dymu widoczny wyraźnie z pagórków pod Merrow, a nawet, jak mówiono, z Banstead,
Epsom i Downs.
Podczas gdy za mymi plecami Marsjanie gotowali się do następnego wypadu, a przede mną ludzkość
zbierała siły do walki, ja w niewypowiedzianej męce, bólu i trudzie przedzierałem się przez ogień i dym
płonącego Weybridge ku Londynowi.
Dostrzegłszy jakieś porzucone czółno płynące w dół rzeki, zrzuciłem przemoczone zwierzchnie odzienie,
dotarłem do łódki i w ten sposób opuściłem teren zagłady. Wioseł w czółnie nie było, toteż grzebiąc w
wodzie poparzonymi rękami posuwałem się z wielkim tylko trudem do Hallifordu i Waltonu. Oglądałem się
przy tym nieustannie, co zresztą łatwo chyba przyjdzie czytelnikowi zrozumieć. Wybrałem rzekę, bo
wiedziałem teraz, że najwięcej szans ocalenia, gdyby potwory pojawiły się znowu, zapewnia woda.
Fala wywołana upadkiem Marsjanina tak była gorąca, że przez większą część pierwszej mili para całkowicie
przesłaniała mi widok brzegów rzeki. Raz tylko, przez krótką chwilę, widziałem czarny sznur sylwetek
uciekających polami od Weybridge. Halliford, jak mi się zdawało, był całkowicie opuszczony, a szereg
nadbrzeżnych domków płonęło. Dziwny to był widok - zupełny spokój, zupełna pustka pod upalnym,
błękitnym niebem i tylko dym i płomienie tańczące w popołudniowym skwarze. Nigdy jeszcze nie zdarzyło
mi się widzieć płonących domów bez zgiełkliwego tłumu gapiów: Nieco dalej tliły się i dymiły suche
przybrzeżne szuwary, zaś nie skoszonymi jeszcze łąkami posuwała się niepowstrzymanie w głąb lądu krecha
ognia.
Tak byłem obolały i zmordowany gwałtownością przeżyć, tak straszny panował skwar na rzece, iż długi czas
dawałem bezwolnie nieść się prądowi. W końcu jednak strach przemógł i znów zacząłem wiosłować. Na
dobitek słońce spiekło mi obnażone plecy, toteż gdy wyłonił się wreszcie zza zakrętu most w Waltonie - upał
i wyczerpanie przemogły przerażenie. Przybiłem do brzegu i śmiertelnie znużony wyciągnąłem się wśród
wysokiej trawy. Była może czwarta, może piąta po południu. Po chwili podniosłem się, uszedłem z pół mili
nie spotykając po drodze żywej duszy i znów ległem, tym razem w cieniu żywopłotu. Pamiętam: idąc

background image

25

mówiłem coś półprzytomnie sam do siebie. Okropnie chciało mi się pić i gorzko żałowałem, że wypiłem tak
mało wody. Ciekawe, że zły byłem na żonę; nie potrafię tego objaśnić, lecz winiłem ją za jałowość mych
prób powrotu do Leatherhead.
Duchowny zjawił się prawdopodobnie w czasie mej drzemki, gdyż nadejścia jego zupełnie sobie nie
przypominam. Ujrzałem go siedzącego przy mnie, w wybrudzonej sadzami bluzie, z wygoloną twarzą
wzniesioną w górę, zapatrzonego w migocące na niebie błyski. Niebo pokryte było barankami, kłębkami
puchowych chmurek zabarwionych leciutkim różem letniego zachodu.
Usiadłem, a ksiądz na odgłos tego ruchu spojrzał pośpiesznie na mnie.
- Nie ma pan wody? - spytałem krótko.
Zaprzeczył ruchem głowy.
- Dopomina się pan o wodę już od godziny - odrzekł.
Milczeliśmy przyglądając się sobie badawczo. Śmiem twierdzić, że wyglądałem dość dziwacznie, nagi do
pasa, w mokrych spodniach i skarpetkach, poparzony, umorusany. Jego zaś twarz była wcieleniem słabości.
Cofnięta broda, kędzierzawe, lniane niemal loki opadające na niskie czoło, dość duże bladoniebieskie bez
wyrazu oczy. Mówił urywanie, patrząc gdzieś w bok, w próżnię.
- Co to ma znaczyć? - rzekł. - Co to wszystko ma znaczyć?
Patrzyłem nań bez słowa.
Wyciągnął białą, wątłą dłoń i zaczął pełnym skargi głosem:
- Dlaczego pozwala się na to? Za jakie grzechy? Wyszedłem po rannym nabożeństwie w pole, by odświeżyć
nieco umysł, i nagle ogień, trzęsienie ziemi, śmierć! Jak Sodoma i Gomora! Cała nasza praca zniszczona,
cała praca... Kim są ci Marsjanie?
- Kim my jesteśmy? - odparłem ochryple.
Opasał kolana ramionami i znów zwrócił się ku mnie. Długą chwilę patrzał na mnie w milczeniu.
- Wyszedłem na spacer, by odświeżyć się nieco - powtórzył - i nagle ogień, trzęsienie ziemi, śmierć!
Zamilkł, skłaniając głowę tak nisko, iż brodą sięgał niemal kolan. Wtem począł wymachiwać ręką. - Cała
praca, wszystkie szkoły... Cóżeśmy zawinili? Co zawiniło Weybridge? Wszystko zniszczone! Nic nie
zostało! Kościół! Odbudowany trzy lata temu! Nie ma! Zmieciony! Za co?
Chwila milczenia i znów wybuch - jak u szaleńca.
- Dymy pożarów unosić się będą na wieki wieków! - krzyczał.
Oczy płonęły mu, cienkim palcem wskazywał Weybrigde. Zacząłem pojmować. Straszliwa tragedia, jaką
przeżył - uszedł najwidoczniej z Weybridge - doprowadziła go niemal do obłędu.
- Daleko stąd do Sunbury? - zapytałem rzeczowo.
- I cóż mamy czynić? - pytał. - Czy te istoty są wszędzie? Czy całą Ziemię otrzymały we władanie?
- Daleko stąd do Sunbury?
- Przecież dziś rano odprawiałem jeszcze mszę...
- Od rana zmieniło się wiele rzeczy - odparłem spokojnie. - Proszę się opanować. Nie należy tracić nadziei.
- Nadziei!
- Tak. Gorącej nadziei, mimo wszystkich tych zniszczeń!
Zacząłem wyjaśniać swój pogląd na sytuację. Z początku słuchał, w miarę jednak jak mówiłem,
zainteresowanie w jego oczach zmieniało się w poprzednią bezmyślność. Odwrócił wzrok.
- To początek końca - wykrzyknął nie dając mi dokończyć. - Koniec! „Wielki, straszliwy dzień Pana! I ludy
wzywać będą pagórki i skały, by spadły na nie i ukryły je... ukryły przed obliczem Tego, który zasiada na
tronie!”.
Zacząłem rozumieć sytuację. Zaprzestałem wypracowanego rozumowania, powstałem i pochylając się nad
nim oparłem mu dłoń na ramieniu.
- Trzeba, być mężczyzną - wyrzekłem. - Pan jest nieprzytomny ze strachu. Cóż za pożytek z religii, jeśli
kruszy się ona w obliczu nieszczęścia? Proszę pomyśleć, ile zła wyrządziły ludzkości trzęsienia ziemi,
powodzie, wojny, wybuchy wulkanów! Czy panu zdaje się, że Bóg ubezpieczył Weybrigde od wypadku?
Człowieku, Bóg to nie agent ubezpieczeniowy.
Siedział czas jakiś w bezmyślnym milczeniu.
- I jakże możemy ocaleć? - spytał nagle. - Oni są niedosiężni, oni są bezlitośni...
- Ani jedno, ani prawdopodobnie drugie- odparłem. - Poza tym im są potężniejsi, tym mądrzejsi i ostrożniejsi
powinniśmy być my. Jeden z nich zginął, o, tam, niespełna trzy godziny temu.
- Zginął! - wykrzyknął rozglądając się dokoła. - Jakże mógł zginąć wysłannik Pana?
- Widziałem na własne oczy - odparłem. - Przypadkowo wpadliśmy w sam gąszcz wydarzeń... i to wszystko
- zakończyłem.
- Co to za iskry na niebie? - zapytał urywanie.

background image

26

Wyjaśniłem, że są to sygnały przesyłane heliografami, znaki na niebie wysiłków i pomocy ludzkiej na ziemi.
- Jesteśmy w samym środku - mówiłem. - Choć teraz panuje tu spokój, błyski te zwiastują nadchodzącą
burzę. Tam, zdaje się, są Marsjanie, a pod Londynem, tam gdzie widać pagórki, koło Richmondu i
Kingstonu, usypano szańce i ustawiono działa. Niedługo Marsjanie znów nadejdą
Nie skończyłem jeszcze mówić, gdy przerwał mi gestem. - Słyszy pan? - zawołał.
Spoza płaskich pagórków na tamtym brzegu rzeki doszedł nas głuchy huk dalekich dział i odległy
tajemniczy krzyk. Potem wszystko ucichło. Nad krzakami przemknął hucząc głośno czarny trzmiel. Na
zachodzie wysoko nad dymami Weybrigde i Sheppertonu, nad płomienną świetnością gasnącego słońca
zawisł na niebie biały, wąski sierp księżyca.
- Chodźmy lepiej w tamtą stronę - rzekłem - na północ.

W Londynie


Kiedy Marsjanie lądowali w Woking, młodszy mój brat przebywał w Londynie. Studiował tam medycynę i,
przygotowując się do bliskich już egzaminów, aż do soboty rano nie słyszał nic o ich przybyciu. Sobotnie
dzienniki poranne, prócz przydługich artykułów na temat Marsa, życia na innych planetach i tak dalej,
przyniosły krótką i mgliście sformułowaną, a więc tym bardziej zaskakującą depeszę.
„Marsjanie wystraszeni zbliżaniem się tłumu użyli szybkostrzelnego działa i zabili trochę ludzi”. Tyle
mówiła depesza. Kończyła się zaś słowami: „Jakkolwiek Marsjanie wydają się groźni, to jednak nie ruszają
się ze swej jamy, co więcej, nie są chyba do tego zdolni. Przyczyną tego jest prawdopodobnie względna
wielkość siły ziemskiego ciążenia”. Nad tą to właśnie tezą komentatorzy rozwodzili się w artykułach
redakcyjnych najbardziej optymistycznie.
Rzecz jasna, zaciekawiło to niesłychanie wszystkich studentów katedry biologii, gdzie tego właśnie dnia brat
miał zajęcia, na ulicach jednak nie można było dostrzec ani śladu jakiegoś podniecenia. Wieczorna prasa
rozdmuchiwała strzępy wiadomości opatrując je ogromnymi tytułami. Nie mogła jednak podać nic ponad to,
ż

e na żwirowisko skierowano oddziały wojskowe i że pomiędzy Woking a Weybrigde wybuchł pożar lasu.

Tak było aż do ósmej wieczór. Później St. James’ Gazette doniosła w dodatku nadzwyczajnym, ber żadnych
zresztą komentarzy, o przerwaniu linii telegraficznej. Przypuszczano, iż walące się drzewa uszkodziły
przewody. Nocy tej, nocy mojej wyprawy do Leatherhead i powrotu do domu, nie nadeszły już żadne dalsze
wiadomości o walce.
Brat nie martwił się o nas wiedząc z prasy, iż walec spadł o dobre dwie mile od naszego domku. Postanowił
jednak skoczyć do nas wieczorem, aby - jak potem mówił - zobaczyć te stwory, zanim zostaną zabite. Około
czwartej nadał depeszę, która nigdy do mnie nie dotarła, wieczór zaś spędził na koncercie.
W noc sobotnią nad Londynem także przeszła nawałnica, toteż mój brat na dworzec Waterloo udał się
dorożką. Na peronie, z którego zazwyczaj odchodzą nocne pociągi, po dość długim wyczekiwaniu
dowiedział się, że jakiś wypadek na trasie nie pozwala dostać się tej nocy do Woking. Nie zdołał upewnić
się, o jaki to wypadek chodziło; prawdę powiedziawszy, władze kolejowe same jeszcze wówczas dobrze nie
wiedziały, co się tam stało. Na dworcu nie było widać podniecenia, gdyż kolejarze, przypuszczając, że
chodzi po prostu o zwykłe uszkodzenie toru między Byfleet a Woking, puszczali pociągi idące normalnie
przez Woking okólną trasą, przez Virginia Water lub przez Guildford. Czyniono także niezbędne
przygotowania do zmiany tras wycieczek niedzielnych do Southampton i Portsmouth. Pewien nocny reporter
jednej z gazet, biorąc mego brata za zawiadowcę stacji, jako że istotnie był do niego trochę podobny,
usiłował po długim czatowaniu przeprowadzić z nim wywiad. Mało kto prócz kolejarzy kojarzył sobie
przerwę w ruchu z Marsjanami.
W jednym z późniejszych opisów ówczesnych wydarzeń czytałem, iż w niedzielę rano „cały Londyn
zelektryzowany został wiadomościami z Woking”. W rzeczywistości jednak nie działo się tam nic, co
mogłoby usprawiedliwić to przesadne twierdzenie. Mnóstwo ludzi w Londynie w ogóle nie słyszało o
Marsjanach aż do poniedziałkowej paniki. Ci zaś, którzy słyszeli - potrzebowali dość dużo czasu, by pojąć,
co kryło się naprawdę za pośpiesznymi, krótkimi słowami depesz w niedzielnych dziennikach. Wszak
większość mieszkańców Londynu w ogóle nie czyta niedzielnej prasy.
Co więcej, nawyk osobistego bezpieczeństwa tak głęboko tkwi w świadomości przeciętnego londyńczyka,
zaś zadziwiające informacje w gazetach są rzeczą tak zwykłą, iż czytał on bez żadnego niepokoju: „Wczoraj,
około siódmej wieczór, Marsjanie wydostali się z walca i poruszając się pod osłoną metalowych tarcz
zniszczyli całkowicie dworzec w Woking wraz z pobliskimi domami oraz rozgromili cały batalion pułku
Cardigana. Bliższe szczegóły nie są dotychczas znane. Karabiny maszynowe są zupełnie bezskuteczne
wobec pancerzy używanych przez Marsjan, działa zaś polowe zostały przez nich obezwładnione. Szwadron
huzarów przecwałował w ucieczce przez Chertsey. Wydaje się, że Marsjanie posuwają się wolno w kierunku

background image

27

Chertsey lub Windsoru. W zachodniej części Surrey panuje poważne zaniepokojenie. Prowadzi się roboty
ziemne, aby powstrzymać marsz Marsjan na Londyn”. Tak pisał Sunday Sun, zaś Referee w krótkim,
zręcznie zredagowanym artykuliku porównywał Marsjan do „dzikich zwierząt, które wyrwały się nagle z
menażerii i rozbiegły po wiosce”.
Nikt w Londynie nie wiedział nic dokładnego o uzbrojeniu Marsjan i wciąż jeszcze panowało tu
przekonanie, że potwory te są „nieruchawe”, że „czołgają się” lub „pełzają z trudem” - jak to z początku
określały wszystkie niemal doniesienia. śadna depesza nie pochodziła przecież od naocznego świadka ich
marszu. W niedzielę redakcje drukowały dodatki nadzwyczajne w miarę napływu nowych wiadomości,
niektóre zaś nawet i bez tego. Aż do późnego jednak popołudnia, kiedy to władze przekazały agencjom
prasowym pierwsze oficjalne komunikaty, gazety nie miały właściwie dla swych czytelników żadnych
nowości. Ograniczały się więc do drukowania wiadomości o tłumach mieszkańców Walton, Weybridge i
okolicy ciągnących wszystkimi drogami do Londynu.
Brat mój, dalej nic nie wiedząc o wydarzeniach ubiegłej nocy, był z rana w kaplicy szpitalnej Foundling.
Tam usłyszał pogłoski o najeździe i uczestniczył w specjalnych modłach o pokój. Wychodząc kupił numer
Referee. Wiadomości, jakie w nim znalazł, przeraziły go, udał się więc ponownie na dworzec Waterloo, by
dowiedzieć się, czy jest już połączenie z Woking. Omnibusy, pojazdy, cykliści, nieprzeliczone tłumy
odświętnie odzianych przechodniów, wszystko to nie wydawało się wcale poruszone dziwnymi
wiadomościami, wykrzykiwanymi przez gazeciarzy. Owszem, udzie byli zaciekawieni; jeśli zaś niepokoili
się, to przede wszystkim o los mieszkańców zagrożonych okolic. Na dworcu brat usłyszał po raz pierwszy o
przerwaniu linii do Windsoru i Chertsey. Tragarze mówili, że z rana nadeszła z Byfleet i Chertsey wiele
ważnych depesz; lecz napływ ich został nagle przerwany. Brat mój uzyskał od nich jednak bardzo niewiele
szczegółów. Wiadomości ich ograniczmy się do tego, że „koło Weybrigde biją się”.
Ruch pociągów był mocno zdezorganizowany. Pod dworcem stało mnóstwo łudzi oczekujących przyjazdu
znajomych z licznych miejscowości objętych siecią Południowo - Zachodniego Towarzystwa Linii
Kolejowych. Jakiś starszy, szpakowaty jegomość podszedł do brata i żalił się gorzko na dyrekcję linii. -Będą
się jeszcze z tego tłumaczyć! - powtarzał.
Z Richmondu, Putney i Kingstonu nadeszło parę pociągów wypełnionych ludźmi, którzy pojechali na łódki i
zastali przystanie pozamykane i ogólną atmosferę paniki. Jakiś pan w biało-niebieskiej marynarce zasypał
brata niezwykłymi nowinami.
- Do Kingstonu zjechały całe gromady ludzi wozami, bryczkami, Bóg wie czym jeszcze, z pakami, ze
wszystkim - opowiadał. - Jechali z Molesey, z Weybridge, z Waltonu i mówili, że w Chertsey słychać
armaty, gęstą kanonadę, a jacyś kawalerzyści kazali im się czym prędzej wynosić, bo nadchodzą Marsjanie.
My też na stacji w Hampton Court słyszeliśmy huk dział, ale myśleliśmy, że to burza. Co to wszystko ma, do
licha, znaczyć? Przecież Marsjanie nie potrafią wyleźć z jamy, prawda?
Brat nie umiał mu na to nic odpowiedzieć.
Nieco później przekonał się, że nieokreślone uczucie niepokoju, szerzyło się również wśród pasażerów kolei
podziemnej i że niedzielni wycieczkowicze zaczęli powracać tłumnie z poludniowo - zachodnich „płuc”
Londynu: z Barnes, z Wimbledonu, z parku w Richmond, z Kew i tak dalej, o niezwykle wczesnej porze;
nikt jednak nie mógł nic powiedzieć oprócz niepewnych plotek. Wszyscy przybywający wydawali się za to
bardzo poirytowani.
Około piątej tłum zebranych pod dworcem obiegła niezwykle podniecająca wiadomość. Oto uruchomiono
połączenie, zawsze prawie zamknięte, pomiędzy stacją Południowo - Wschodnią a Południowo - zachodnią i
skierowano tam transportery wojskowe załadowane ogromnymi działami i wojskiem. Były to armaty
wysłane z Woolwich i Chatham dla ochrony Kingstonu. Publiczność wymieniała z żołnierzami dowcipy w
rodzaju: „uważajcie, bo was pożrą”, „zrobili z nas pogromców dzikich zwierząt” i wiele innych. Wkrótce
przybył na dworzec oddział policji i przystąpił do usuwania tłumu z peronów. Wówczas brat mój wyszedł z
innymi na ulicę.
Dzwony kościelne biły na wieczorne nabożeństwo, zaś ulicą Waterloo przemaszerowała śpiewając grupka
dziewcząt z Armii Zbawienia. Na moście gromada gapiów przyglądała się płatom dziwnej, brązowej piany
niesionej prądem w dół rzeki. Słońce zachodziło i na tle złocistego, przeciętego długimi ukośnymi pasmami
purpurowych chmur nieba rysowały się dachy Parlamentu i wieża Clock Tower. Mówiono coś o topielcach.
Jakiś człowiek, rezerwista, jak wynikało z jego słów, opowiadał bratu o widocznych na zachodzie błyskach
heliografów.
Na ulicy Wellingtona brat natknął się na kilku obdartusów wybiegających z Fleet Street z wilgotnymi
jeszcze, prosto z drukarni, gazetami i afiszami. - Straszliwa klęska - wrzeszczeli jeden przez drugiego,
pędząc jezdnią. - Bitwa pod Weybridge! Dokładny opis! Marsjanie odparci! Londyn w niebezpieczeństwie! -
Za gazetę brat musiał zapłacić trzy pensy.

background image

28

Wtedy, i dopiero wtedy, zaczął zdawać sobie po trosze sprawę ze straszliwej potęgi tych istot. Dowiedział
się, że nie są one tylko garstką niezdarnych potworów, że potrafią kierować potężnymi mechanizmami, że
poruszają się z błyskawiczną szybkością, że zadają niespodziewane ciosy, którym nie mogą sprostać
najcięższe nawet działa.
Opisywano ich jako „wielkie, podobne do pająków machiny około stu stóp wysokości, rozwijające szybkość
pociągu pośpiesznego i wyrzucające snop intensywnego gorąca”. Tereny wokół Horsell, a zwłaszcza
pomiędzy Woking i Londynem naszpikowane zostały zamaskowanymi bateriami, przede wszystkim artylerią
polową. Dostrzeżono pięć machin podążających ku Tamizie, jedna z nich dzięki szczęśliwemu trafieniu
została zniszczona. Inne działa spudłowały i wszystkie je natychmiast unicestwił Snop Gorąca. Wspomniano
o ciężkich stratach wśród żołnierzy, ogólny jednak ton komunikatu był raczej optymistyczny.
Marsjanie zostali odparci; nie byli niezniszczalni. Wycofali się do wyznaczonego walcami koła ze środkiem
w Woking. Ze wszystkich stron tropili ich zwiadowcy z heliografami. Przewożono pośpiesznie działa z
Windsoru, Portsmouth, Aldershot, Woolwich, nawet z Północy; były nawet długie, potężne
dziewięćdziesiątki piątki z Woolwich. Ogółem ustawiono z pośpiechem na stanowiskach sto szesnaście
armat, głównie jako osłonę Londynu. Jak Anglia Anglią, nigdy dotąd nie było tak wielkiego i tak szybkiego
skoncentrowania narzędzi wojny.
Wyrażano nadzieję, iż każdy następny lądujący walec będzie można natychmiast niszczyć pośpiesznie
wytwarzanymi i dosyłanymi na plac boju materiałami wybuchowymi. Niewątpliwie, głosiło dalej
sprawozdanie, sytuację należy określić jako mocno niepewną i jako najpoważniejszą, lecz wzywa się
ludność, by nie ulegała panice. Wprawdzie Marsjanie wydają się nam bezgranicznie obcy i straszliwi, jednak
jest ich najwyżej dwudziestu przeciw milionom ludzi.
Władze przypuszczały na podstawie rozmiarów walców, iż w każdym z nich pomieścić się mogło co
najmniej pięciu Marsjan, czyli razem piętnastu. Co najmniej zaś jeden, a być; może więcej, został zgładzony.
W wypadku niebezpieczeństwa ludność zostanie ostrzeżona na czas, ponadto przedsięwzięto szczegółowo
przemyślane środki zabezpieczenia mieszkańców zagrożonych południowo - zachodnich przedmieść.
Komunikat kończył się ponownymi zapewnieniami o bezpieczeństwie Londynu i wezwaniem, by ludność
ufała władzom, iż potrafią one opanować trudności.
Wszystko to wydrukowane było ogromnymi czcionkami i najwidoczniej przed chwilą dopiero, gdyż papier
nie zdążył nawet jeszcze wyschnąć. Nie starczyło też widocznie czasu na jakiekolwiek komentarze.
Zadziwiło brata, jak mi później opowiadał, że usunięto bez litości z numeru wszelkie inne wiadomości, aby
zostawić jak najwięcej miejsca dla komunikatu.
Wzdłuż całej ulicy Wellingtona widać było przechodniów czytających i wymachujących różowymi
płachtami gazet. Strand zaś zapełnił się nagle hałaśliwymi nawoływaniami całej czeredy gazeciarzy pędzącej
w ślad za grupką swych obdartych przywódców. Ludzie wyskakiwali z omnibusów, aby tylko zaopatrzyć się
w gazetę. Komunikat ten niewątpliwie zaniepokoił ludzi poważnie, niezależnie od uprzedniej apatii. śaluzje
jednego ze sklepów z mapami przy Strandzie zostały podniesione, opowiadał brat, a jakiś jegomość w
niedzielnym ubraniu, nie zdjąwszy nawet rękawiczek cytrynowej barwy, pojawił się za szybą przyklejając do
niej z pośpiechem mapę hrabstwa Surrey.
Idąc tak z gazetą w ręku Strandem do Trafalgar Square, brat ujrzał pierwszych uchodźców z zachodniego
Surrey. Był to jakiś mężczyzna z żoną i dwoma chłopcami, jadący na wyładowanym gratami zieleniarskim
wózku. Jechali od strony mostu Westminsterskiego, a tuż za nimi ciągnął drabiniasty wóz, na którym
znajdowało się pięć czy sześć zamożnych z pozoru osób oraz kilka pak i kufrów. Twarze ich były posępne, a
cały wygląd raził zdecydowanie na tle odświętnych strojów przechodniów. Z dorożek przyglądali się im
wyelegantowani spacerowicze. Uciekinierzy przystanęli na placu, jakby niezdecydowani, w którą udać się
stronę, i ostatecznie skręcili na wschód, Strandem. W pewnym za nimi oddaleniu ukazał się jadący na
staromodnym trzykołowym rowerze mężczyzna w roboczym odzieniu. Był brudny i bardzo blady.
Brat mój skręcił do dworca Victoria, gdzie natknął się także na wielu uchodźców Nurtowała go myśl, że być
może spotka wśród nich i mnie. Spostrzegł też, że ruch uliczny reguluje niezwykle dużo policjantów.
Niektórzy uciekinierzy opowiadali coś pasażerom omnibusów. Ktoś zapewniał, iż widział Marsjan na własne
oczy. - Kotły na szczudłach, mówię wam, a chodzą jak ludzie. - Większość podniecona była i wzburzona
niezwykłymi przygodami.
Za Victoria Station bary prowadziły z przybyszami ożywiony handel. Na wszystkich narożnikach ulic
gromadki ludzi czytały gazety lub rozprawiały z ożywieniem, gapiąc się na tych niezwykłych niedzielnych
gości. W miarę jak noc gęstniała, napływało ich wciąż więcej i więcej, aż w końcu, jak mówił brat, ulice
były tak przepełnione, jak główna ulica Epsom w dniu Derby. Zagadywał on kilkakrotnie niektórych
uchodźców, od większości jednak otrzymywał nic nie mówiące odpowiedzi.

background image

29

O Woking nikt nie umiał nic powiedzieć, tylko jakiś pan zapewniał go, iż miasteczko zostało ubiegłej nocy
zrównane z ziemią.
- Idę z Byfleet - odpowiadał. - Wczesnym rankiem przyjechał tam jakiś cyklista i chodząc od domu do domu
ostrzegał nas i radził uciekać. Potem nadeszli żołnierze. Chodziliśmy patrzeć; na południu widać byto
chmury dymu - nic, tylko dym i dym, i ani żywego ducha. Od Chertsey słyszeliśmy armaty, a z Weybridge
zaczęli nadchodzić ludzie. Zamknąłem wtedy dom i też poszedłem.
Na ulicach panowało ogólne przekonanie, że wszystkiemu winien był rząd, bo nie potrafił zawczasu
obezwładnić najeźdźców i dopuścił do wszystkich tych kłopotów.
Około ósmej wieczorem w całym południowym Londynie słychać było wyraźnie huk dział. Wprawdzie duży
ruch na głównych ulicach nie pozwalał bratu go słyszeć, wystarczyło jednak skręcić w spokojniejsze zaułki,
bliżej rzeki, aby natychmiast nieomylnie odróżnić strzelaninę.
Z Westminsteru powrócił brat do swego pokoju przy Regent’s Park koła godziny drugiej. Martwił się o mnie
bardzo i niepokoiła go oczywista już teraz powaga sytuacji; Umysł jego zaprzątały, podobnie jak mój w
sobotę, działania wojenne. Myślał o wszystkich tych wyczekujących w ukryciu działach, o mieszkańcach
wielkiej połaci kraju zmienionych niespodziewanie w tułaczy i usiłował wyobrazić sobie „kotły na
szczudłach” stustopowej wysokości.
Przez Oxford Street i Marylebone Road przejechało parę wozów z uchodźcami, lecz wiadomości
rozchodziły się tak wolno, iż Regent’s Street i Portland Road wciąż jeszcze pełne były przechadzających się
grupkami i gawędzących spokojnie zwykłych niedzielnych spacerowi ozów. Alejkami Regent’s Park
spacerowały przy świetle gazowych latarni milczące pary. Noc była spokojna i trochę parna, grzmot dział
rozlegał się nieprzerwanie, po dwunastej zaś niebo na południu poczęły przecinać błyskawice.
Brat odczytywał wielokrotnie gazetę obawiając się dla mnie najgorszego. Nie mógł usiedzieć na miejscu i po
kolacji wyszedł, by powałęsać się bez celu po mieście. Po powrocie na próżno usiłował skupić się nad
skryptem. Spać poszedł nieco po północy, a o świcie obudziło go z koszmarnych snów walenie w bramę
dochodzące z ulicy, tupot nóg, odległe bicie w bębny i dźwięk dzwonów. Po suficie tańczyły czerwone
błyski. Leżał długą chwilę oszołomiony nie wiedząc, czy to dzień już nasiał, czy też świat nagle oszalał.
Wyskoczył wreszcie z łóżka i pobiegł do okna.
Pokój był na poddaszu. Brat, chcąc wyjrzeć, otworzył z hukiem okno. Odpowiedział mu echem tuzin innych
okien, a w każdym pojawiła się głowa odziana w czepek lub szlafmycę. Na zewnątrz rozlegały się pytająca.
okrzyki. Jakiś policjant bił pięścią w bramę i wykrzykując: - Nadchodzą! Marsjanie nadchodzą - pędził do
następnej bramy.
W koszarach przy Albany Street grzmiały bębny i trąby, wszystkie zaś okoliczne kościoły robiły, co mogły,
by gorączkowym, przeraźliwym dźwiękiem dzwonów spędzić z miasta resztki snu. Wszędzie słychać było
hałas otwieranych w pośpiechu drzwi, a w domach naprzeciwko wszędzie dotychczas ciemne okna
rozświetlały się, jedno po drugim, żółtym światłem.
Zza rogu ukazała się mknąca galopem karoca. Turkot kół, słaby z początku, potężniał pod oknami
przechodząc w grzmot, potem zamierał wolno w oddali. Tuż za nią goniło kilka dorożek, zwiastunów długiej
procesji uciekających pojazdów. Wszystko to podążało przeważnie w kierunku dworca Chalk Farm, skąd -
zamiast jak zazwyczaj z Euston odchodziły specjalne pociągi Towarzystwa Północno - Zachodniego.
Brat mój długi czas patrzył w osłupiałym zadziwieniu przez okno, jak policjant dobija się do bram i
wykrzykuje swe niezrozumiałe posłanie. Potem drzwi jego pokoju otwarły się i stanął w nich sąsiad. Miał na
sobie tylko koszulę, spodnie i nocne pantofle, szelki zwisały luźno po bokach, był rozczochrany; wprost z
łóżka.
- Co się dzieje, u diabła? - pytał. - Pali się? Co za piekielne hałasy?
Obaj wyglądali oknem usiłując dosłyszeć, co wykrzykują policjanci. Z bocznych uliczek wybiegali ludzie i
gromadząc się na narożnikach rozprawiali o czymś gorączkowo.
- Co to wszystko ma znaczyć, do diabła? -zawołał sąsiad do brata. Brat odkrzyknął coś niezrozumiale i
począł ubierać się z gorączkowym pośpiechem biegając z każdą częścią odzieży do okna, aby nie stracić nic
z rosnącego podniecenia ulicy. Nagle pojawili się rozkrzyczani sprzedawcy niezwykle dziś wcześnie
wydanych gazet:
- Londynowi grozi wytrucie! Opór pod Richmondem i Kingstonem złamany! Straszliwa masakra w dolinie
Tamizy!
A wszędzie dokoła, w mieszkaniu pod nim, w domach po obu stronach ulicy i w Park Terrace, i na stu
innych ulicach dzielnicy Marylebone, i na północ w w Kilburn, w St. John’s Wood, w Hampstead, i na
wschód w Shoreditch, i w Highbury, i w Haggeston, i w Hoxton, i dosłownie w całym ogromnym Londynie
od Ealing po East Ham - ludzie przecierali oczy, otwierali okna, wyglądali na ulicę, zadawali bezsensowne
pytania i odziewali się w pośpiechu przy pierwszym odgłosie nadciągającej nawałnicy przerażenia. Był to

background image

30

ś

wit wielkiej paniki. Londyn zasypiając beztrosko w niedzielę wieczorem ocknął się wczesnym rankiem w

poniedziałek przepełniony żywym poczuciem niebezpieczeństwa.
Gdy brat, nie mogąc dowiedzieć się przez okno, co się właściwie stało, zbiegł na dół i wyszedł na ulicę -
pierwsze promienie słońca malowały właśnie różem prześwitujące między dachami niebo. Tłum uciekający
końmi i na piechotę gęstniał z każdą chwilą. - Czarny dym! - krzyczeli ludzie i znowu: - Czarny dym! -
Strach szerzył się jak płomień. Brat, niezdecydowany, stał w bramie. Przebiegający gazeciarz sprzedał mu
ś

wieży numer dziennika i popędził dalej zdzierając po szylingu za sztukę groteskowa mieszanina chciwości i

przerażenia. W gazecie brat wyczytał następujący tragiczny komunikat Naczelnego Dowództwa:
„Marsjanie wyrzucają rakiety napełnione ogromnymi chmurami czarnego, trującego oparu. Zniszczyli nasze
baterie, zburzyli Richmond, Kingston i Wimbledon i zbliżają się powoli do Londynu niszcząc wszystko po
drodze. Powstrzymać ich niepodobna, jedynym środkiem ocalenia przed Czarnym Dymem jest
natychmiastowa ucieczka”.
Było to wszystko, lecz starczyło i tego. Cała ludność wielkiego; sześciomilionowego miasta kotłowała się i
wrzała, teraz zaś miała wylać się en masse na północ.
- Czarny Dym! - rozlegało się. - Gore!
Dzwony pobliskiego kościoła jęczały przeraźliwie, jakiś nieostrożnie powożony wóz rozbił się wśród
krzaków i przekleństw o hydrant uliczny. W domach na przemian zapalały się i gasły blade, żółtawe
ś

wiatełka, niektóre dorożki paradowały z zapalonymi latarniami. Tylko niebo było coraz jaśniejsze, coraz

czystsze, coraz cichsze i spokojniejsze.
W sąsiednich pokojach i na schodach brat słyszał bieganinę i krzyki. Do bramy podeszła gospodyni odziana
w szlafrok, z zarzuconym na ramiona szalem. Za nią śpieszył, pokrzykując coś, mąż.
Gdy groza wydarzeń dotarła wreszcie do świadomości brata, popędził do pokoju, zabrał całą posiadaną
gotówkę - było tego około dziesięciu funtów - i wybiegł ponownie na ulicę.

Co stało się w Surrey


W tym samym czasie, kiedy wikary gadał od rzeczy siedząc ze mną pod żywopłotem na łączce niedaleko
Hallifordu, a brat mój przyglądał się płynącemu mostem Westminsterskim potokowi uchodźców - Marsjanie
rozpoczęli kolejne natarcie. Jeśli można wierzyć późniejszym sprzecznym częstokroć sprawozdaniom,
większość z nich zajmowała się aż do dziesiątej wieczór pośpiesznymi przygotowaniami w jamie pod
Horsell, skąd wydobywały się ogromne ilości zielonej pary.
Pewne też było, iż trzej Marsjanie wyruszyli już około ósmej. Posuwając się ostrożnie i powoli, minęli
Byfleet i Pyrford, po czym zdążając ku Ripley i Weybridge pojawili się na tle zachodzącego słońca przed
przyczajonymi tam bateriami. Marsjanie nie szli zwartym szykiem, lecz tyralierą, o jakieś półtorej mili jeden
od drugiego. W marszu porozumiewali się wyciem o zmiennej tonacji, podobnym do głosu syren
fabrycznych.
Te właśnie wycia, zmieszane z armatnimi strzałami pod Ripley i St. George’s Hill, usłyszeliśmy wraz z
wikarym w Górnym Hallifordzie, Kanonierzy broniący dostępu do Ripley, niedoświadczeni ochotnicy,
jakimi nigdy w życiu nie należało obsadzać tak trudnego i odpowiedzialnego stanowiska, oddali na oślep
jedną jedyną, przedwczesną i zupełnie bezskuteczną salwę, po czym rzucili się konno i pieszo przez
opuszczoną wieś do ucieczki, Marsjanie zaś po prostu przestąpili przez porzucone działa nie używając nawet
Snopa Gorąca. Krocząc ostrożnie dalej stanęli znienacka przed armatami ukrytymi w parku Painshill i
natychmiast, zniszczyli je.
Załoga wzgórza St. George miała jednak lepszych dowódców, a może była dzielniejsza, w każdym razie
wydaje się, że ukrycie jej w sosnowym lasku stanowiło dla najbliższego Marsjanina prawdziwą
niespodziankę. Z dział wymierzono dokładnie jak na poligonie i wypalono z odległości tysiąca jardów.
Pociski wybuchły tuż koło olbrzyma. Ten zrobił jeszcze kilka kroków, zatoczył się i upadł. śołnierze
wrzasnęli z radości i z gorączkowym pośpiechem znów załadowali armaty. Obalony Marsjanin zawył
przeciągle. W odpowiedzi natychmiast pojawił się nad lasem drugi połyskujący olbrzym. Wydaje się, że
wybuch pocisku uszkodził jedną z nóg trójnoga. Następna salwa nie trafiła leżącego Marsjanina, obaj zaś
jego sąsiedzi natychmiast użyli przeciwko baterii Snopów Gorąca. Amunicja poszła w powietrze, sosnowy
lasek wokół dział stanął w płomieniach, a z obsługi ocaleli tylko ci nieliczni, którzy wcześniej już uciekli i
zdążyli skryć się za szczytem pagórka..
Po tym, co zaszło, cała trójka przystanęła, by się naradzić; obserwujący ją bacznie zwiadowcy donieśli, że
pozostawała ona bez ruchu dobre pół godziny. Obalony Marsjanin z trudem wypełzł z kaptura i wziął się do
naprawy trójnoga. Mała jego brązowa postać podobna była z oddali do plamki rdzy na lśniącym metalu

background image

31

machiny. Zakończył pracę około dziewiątej, gdyż o tej właśnie porze zwiadowcy zameldowali o ponownym
pojawieniu się nad lasem trzeciego kaptura.
Parę minut po dziewiątej do trójki wartowników dołączyli się czterej następni Marsjanie. Uzbrojeni byli w
grube czarne rury. Takie same rury wręczyli trzem pozostałym i cała siódemka ustawiła się półkolem, w
równych odstępach, między wzgórzem St. George, miasteczkiem Weybridge a leżącą na południowy zachód
od Ripley wioską Send.
Zaledwie ruszyli z miejsca, już z pasma ciągnących się przed nimi wzgórz wystrzelił w niebo tuzin rakiet
ostrzegając przyczajone pod Ditton i Esher baterie. Cztery uzbrojone w czarne rury machiny bojowe przeszły
jednocześnie w bród rzekę, zaś ciemne sylwetki dwóch innych ukazały się na tle zachodniego nieba naszym
oczom, gdy zmęczony wlokłem się wraz z wikarym drogą wiodącą z Halliford na północ. Wydawało się, że
suną ponad chmurami, gdyż pola spowite były mleczną, zatapiającą olbrzymy powyżej kolan, mgłą.
Wikary krzyknął na ten widok głucho, ochryple i rzucił się do ucieczki. Co do mnie - wiedziałem dobrze, że
nie ma sensu uciekać przed Marsjanami, że nie zda się to na nic, skręciłem więc gwałtownie w bok i pełznąc
wśród wilgotnych od rosy pokrzyw i ostów ukryłem się w głębokim rowie przydrożnym. Wikary obejrzał się
i widząc, co robię, zawrócił w moją stronę.
Obaj Marsjanie przystanęli. Bliższy zwrócony był ku Sunbury, odleglejszy zaś, podobny do szarej plamy na
tle wieczornej gwiazdy, w drugą stronę, ku Staines.
Ryki, jakie wydawali od czasu do czasu, ustały. Stanowiska rozrzucone ogromnym półksiężycem wokół
walców zajęte zostały w głębokim milczeniu. Półksiężyc ten mierzył od krańca do krańca ze dwanaście mil.
Nigdy chyba jeszcze, od dnia kiedy wynaleziono proch, żadna bitwa nie zaczynała się tak cicho. I nam, i
obserwatorom od Ripley mogło wydawać się, że jedynymi władcami nocnych ciemności, rozświetlanych
wąziutkim sierpem księżyca, gwiazdami, zamierającą poświatą dnia i czerwoną łuną płonących w dali lasów
byli groźni przybysze z Marsa.
Zwrócone zaś ku półksiężycowi, pod Staines i pod Hounslow, pod Ditton i Esher, i Ockham, na lesistych
pagórkach południowego brzegu rzeki i pośród rozległych nizinnych łąk na północ od niej, wszędzie gdzie
tylko kępka drzew czy wiejska chałupa zapewniała jakie takie ukrycie, czyhały na nich armaty. Gdy sypiąc
deszczem iskier i ginąc w nocnych ciemnościach wzbijały się sygnałowe race - napięcie wyczekiwania przy
bateriach wzrosło jeszcze bardziej. Dość było jednego kroku Marsjan w polu ognia, by znieruchomiałe
czarne sylwetki ludzkie i połyskujące w wieczornym mroku paszcze dział rozszalały się burzliwą
wściekłością walki.
Bez wątpienia tysiące czuwających umysłów nurtowała na równi z moim jedna uporczywa myśl - jak dalece
oni nas pojmują? Czy zrozumieli, że jesteśmy w swej mnogości zorganizowani, zdyscyplinowani, że
potrafimy współdziałać ze sobą? Czy też patrzyli na nasze nawały ogniowe, na kąśliwe wybuchy naszych
pocisków, na nieustanne oblężenie ich obozowiska, jak my patrzymy na gniewną jedność pszczelich ataków
obronie niszczonego ula? Czy łudzili się, że potrafią nas wytępić? (Nikt przecież nie wiedział jeszcze wtedy,
czym żywią się Marsjanie.) Kiedy patrzyłem na olbrzymią postać wartownika, umysł mój kipiał setką takich
wątpliwości. Wyczuwałem podświadomie, że na drodze między nami a Londynem czekają w ukryciu
wielkie, potężne siły. Czy przygotowano zasadzki? Czy pracuje wytwórnia prochu w Hounslow? Czy nie
zabraknie męstwa londyńczykom, by z potężnego morza swych domostw uczynić drugą, większą jeszcze
Moskwę?
Wreszcie po nieskończenie, jak się zdawało, długim czasie doszedł nas, skulonych, wypatrujących, dźwięk
podobny de odległego huku działa. Potem następny bliżej i znów następny. W końcu stojący koło nas
Marsjanin podniósł wysoko rurę i wypalił z niej jak ze strzelby z grzmotem, od którego zadrżała ziemia.
Zawtórował mu kompan stojący pod Staines. Nie było przy tym żadnego błysku ani dymu, tylko głuchy
wybuch. Tak podnieciły mnie te głośne, szybko następujące po sobie wystrzały, że zapomniałem zupełnie o
bezpieczeństwie, o poparzonych dłoniach i przedarłem się przez krzewy, by widzieć, co stanie się z Sanbury.
W tej samej chwili rozległ się następny grzmot i ogromny pocisk przemknął nad naszymi głowami ku
Hounslow. Spodziewałem się dostrzec ogień, a przynajmniej dym wybuchu czy jakiś inny ślad jego
działania, tymczasem nie ujrzałem nic prócz granatowego nieba, jednej jedynej gwiazdki i ławicy białej
mgły ścielącej się szeroką i cienką smugą. Nie słyszałem żadnego y wybuchu. Zapanowała przedłużająca się
z minuty na minutę cisza.
- Co to było? - zapytał wikary stojąc koło mnie. - Bóg jeden wie! - odrzekłem.
Obok przemknął nietoperz i znikł w ciemnościach. W dali rozległ się zgiełk, krzyki, potem wszystko nagle
ucichło. Spojrzałem na Marsjanina i dostrzegłem, jak ruszył posuwiście brzegiem rzeki na wschód.
Czekałem na ogień ukrytych tam baterii, nic jednak nie zakłóciło wieczornej ciszy. Postać Marsjanina malała
w oddaleniu, aż roztopiła się i wreszcie we mgle i gęstniejącej nocy. Pchnięci tą samą siłą wspięliśmy się
wyżej. Nad Sunbury pojawiło się coś ciemnego, jakby wyrósł tam nagle stożek górski przesłaniający widok

background image

32

na dalszą okolicę. Dalej, za rzeką, koło Walton, dostrzegliśmy drugą taką górę. Obie opadały rozszerzając
się w oczach.
Tknięty nagłą myślą spojrzałem na północ. Tam także wznosił się taki sam mglisty pagórek.
Było zupełnie cicho. Tylko bardzo daleko na południowych wschodzie, jakby dla podkreślenia tej ciszy,
rozległo się pohukiwanie Marsjan, później zaś znów wstrząsnęły powietrzem odległe grzmoty ich strzałów.
Lecz ziemska artyleria nie odpowiadała.
Nie pojmowaliśmy jeszcze wówczas tego, co się stało; później dopiero zrozumiałem znaczenie
złowróżbnych czarnych wzgórz pojawiających się w mroku. Każdy z Marsjan ustawionych, jak już
mówiłem, w półksiężyc wyrzucił z rury na dany znak wielki zbiornik mierząc w znajdujące się przed nim
wzgórza, kępy drzew, zabudowania, w każde jednym słowem ukryte działo. Niektórzy oddali tylko jeden
strzał, inni dwa, jak ten, którego myśmy obserwowali; stojący pod Ripley, jak mówiono, wystrzelił aż pięć
pocisków. Zbiorniki te nie wybuchały, lecz rozbijały się przy zderzeniu z ziemią i wyrzucały gwałtownie
ogromne ilości kłębiącego się, gęstego, atramentowego oparu wzbijającego się potężną chmurą w górę. Po
chwili chmura opadała rozpościerając się na całą okolicę. Zetknięcie się z oparem, wciągnięcie do płuc tej
mgły gryzącej przyprawiało o śmierć wszystko, co oddycha.
Oparł był ciężki, cięższy od najgęstszego dymu, tak że po gwałtownym wydostaniu się ze zbiornika i
rozprężeniu w atmosferze opadał powoli i rozpływał się po ziemi, podobniejszy w tym do cieczy raczej niż
do gazu. Spływał z pagórków, wypełniając doliny, rowy i łożyska potoków, podobnie jak czyni to uchodzący
ze szczelin wulkanicznych kwas węglowy. W miejscu jego zetknięcia się z wodą następowała reakcja
chemiczna i powierzchnia wody pokrywała się pienistą warstwą, opadającą wolno na dno, by ustąpić miejsca
następnej. Piana ta była całkowicie nierozpuszczalna, co najdziwniejsze zaś, jeśli weźmie się pod uwagę
zabójczą szybkość działania gazu, przefiltrowana woda była zupełnie nieszkodliwa. Opar nie rozpraszał się,
jak zwykły to czynić gazy, lecz utrzymywał się zwartymi ławicami spływając powoli po stokach wzgórz lub
ustępując niechętnie przed podmuchami wiatru. Wiązał się też powoli z wilgocią atmosferyczną i opadał na
ziemię w postaci pyłu. Prócz tego, że w skład jego wchodził nieznany pierwiastek, dający w niebieskim polu
widma cztery linie - do dziś dnia nie wiemy nic o innych jego właściwościach.
W miarę opadania kłębiących się wzniesień czarny dym tak ściśle przywierał do ziemi, że zanim jeszcze
osiadł zupełnie, można było schronić się przed zatruciem na wysokości pięćdziesięciu stóp, na dachach, na
górnych piętrach domów, na wierzchołkach wysokich drzew. Stwierdzono to zresztą tej właśnie nocy w
Cobham i Ditton.
Jeden z ocalałych opowiadał dziwy, jak przyglądał się z wieży kościelnej zjawom domków wynurzających
się z atramentowej nicości. Przesiedział na niej półtora dnia, osłabły, wygłodniały, prażony słońcem, widząc
najpierw tylko błękit nieba i aksamitną czerń rozpościerającą się aż po odległe wzgórza. Tu i ówdzie
przezierały z niej czerwone dachy i zielone czubki drzew, później dopiero poczęły z wolna wyłaniać się
okryte jakby czarnym szronem krzaki, zabudowania, mury i bramy.
Było to w Cobham, gdzie opar unosił się swobodnie w powietrzu, dopóki nie opadł samorzutnie na ziemię. Z
reguły jednak Marsjanie oczyszczali powietrze z gazu, gdy spełnił już swe zadanie, kierując nań strumień
przegrzanej pary. Tak właśnie postąpili z chmurami oparu w pobliżu nas. Przyglądaliśmy się temu w świetle
gwiazd z okna pustego domu, po powrocie do górnego Hallifordu. Widzieliśmy stamtąd reflektory z
Richmondu i Kingstonu, migające tu i tam, koło jedenastej zabrzęczały szyby i rozległ się grzmot ciężkich
fortecznych dział. Biły one nieprzerwanie przez kwadrans wysyłając pocisk za pociskiem na oślep, w
niewidocznych Marsjan pod Hampton i Ditton, potem zaś blade strumyczki światła elektrycznego zgasły
ustępując miejsca jasnoczerwonej łunie.
A potem spadł czwarty walec, zielono lśniący meteor, jak się później dowiedziałem, w parku Bushey. Zanim
jeszcze zagrały działa na wzgórzach Richmondu i Kingstonu, gdzieś daleko, na południowym zachodzie,
słychać było gęstą kanonadę. Prowadzili ją; jak sądzę, strzelający na chybił trafił artylerzyści, zanim nie
rozprawił się z nimi czarny opar.
Tak oto, posługując się nim metodycznie jak ludzie podkurzający gniazdo os, Marsjanie pokryli tym
dziwnym duszącym oparem cały kraj aż po Londyn. Rogi półksiężyca rozchodziły się z wolna, aż zmienił
się on wreszcie w linię prostą od Hanwell do Coombe i Malden. Jak noc długa niszczące rury posuwały się
naprzód. Ani razu już, od obalenia Marsjanina pod St. George’s Hill, nie pozostawili oni naszej artylerii
cienia nawet możliwości. Wszędzie, gdzie tylko było prawdopodobieństwo ukrycia wymierzonego przeciw
nim działa - spadł nowy zbiornik czarnego oparu, tam zaś gdzie stanowiska armat były odkryte, rozprawiał
się z nimi Snop Gorąca.
Przed północą płonące drzewa na stokach Richmondu i łuna Kingstonu oświetlały sieć stożków Czarnego
Dymu, pokrywającą jak okiem sięgnąć całą dolinę Tamizy. Brodzili w niej wolno dwaj Marsjanie, kierując
to tu, to tam syczące strumienie pary.

background image

33

Nocy tej oszczędzali oni widocznie Snopa Gorąca; być może mieli ograniczony tylko zapas surowca do jego
wytwarzania, a może nie chcieli niszczyć kraju, poprzestając na zastraszeniu tylko i zgnieceniu oporu. Cel
ten zresztą osiągnęli w zupełności. W niedzielną noc ustało wszelkie zorganizowane przeciwdziałanie
ruchom Marsjan. Przekonano się, że żadna broń ziemska nie mogła im dotrzymać pola, że jakakolwiek próba
walki z nimi była beznadziejna. Nawet załogi wysłanych w górę Tamizy, ze względu na szybkostrzelność,
torpedowców i niszczycieli odmówiły lądowania, zbuntowały się i odpłynęły z powrotem. Jedyne działania
bojowe, na jakie ludzie odważyli się jeszcze po tej nieszczęsnej nocy, polegały na minowaniu dostępu do
Londynu i kopaniu wilczych dołów, ale nawet i one były dorywcze tylko i zupełnie żywiołowe.
Można bez trudu wyobrazić sobie los baterii przyczajonych w mroku pod Esher. Nikt tam nie ocalał. Można
wyobrazić sobie, jak w ciszy wieczoru stoją w ordynku gotowe do strzału obsługi z czujnymi oficerami na
czele, jak leżą przygotowane pod ręką stosy amunicji, jak jezdni trzymają konię, a gromadki ciekawych
cywilów przysuwają się możliwie jak najbliżej. Gdy rozległy się huki pierwszych oddanych przez Marsjan
wystrzałów i wirujące w locie ponad drzewami i dachami niezdarne pociski zaczęły rozbijać się na
sąsiednich polach - ambulansy i namioty szpitalne pełne były poparzonych i pokaleczonych uciekinierów z
Weybridge.
Nietrudno wyobrazić sobie, jak uwaga wszystkich skupia się nagle na kłębiącym się czarnymi kręgami i
wybrzuszeniami, podpełzającym coraz bliżej, piętrzącym się pod niebo, zmieniającym półmrok w dotykalną
niemal ciemność, dziwnym i straszliwym oparze. Można sobie wyobrazić, jak rzuca się on na swe ofiary, na
ledwie widoczne w mroku sylwetki ludzi i koni. Można sobie wyobrazić bieganinę, jęki, okrzyki
przerażenia, porzucone armaty, walące się na ziemię ciała ludzi duszących się w konwulsjach. A potem już
tylko noc i cisza, i bezgłośny całun nieprzeniknionego oparu okrywający martwych. O świcie Czarny Opar
przelewał się ulicami Richmondu, zaś rozkładający się organizm państwowy czynił ostatnie wysiłki, by
powiadomić mieszkańców Londynu o konieczności ucieczki.

Ucieczka z Londynu


Łatwo pojąć burzliwą falę przerażenia przewalającą się poniedziałkowym rankiem przez największe miasto
ś

wiata. Strumień ucieczki przeradzał się w powódź, zalewał spienionym wirem dworce kolejowe, piętrzył się

straszliwą kipielą wokół przystani na Tamizie, by ruszyć w końcu wszelkimi możliwymi kanałami na północ
i na wschód. O dziesiątej policja, v południe zaś koleje straciły swą dotychczasową spoistość i sprawność,
uległy i rozpłynęły się bez śladu w topniejącym porządku społecznym.
Wszystkie linie kolejowe na północnym brzegu Tamizy oraz ludność dzielnic leżących na południowy
wschód od Cannon Street zostały ostrzeżone już w niedzielę o północy, toteż od drugiej nad ranem pociągi
odchodziły przepełnione, a ludzie walczyli dziko o każde miejsce w wagonie. O trzeciej ludzie tłoczyli się i
tratowali nawet na ulicach Bishopsgate. O kilkaset jardów od liverpoolskiego dworca strzelano z
rewolwerów, kłuto się nożami, a rozwścieczeni policjanci rozbijali pałkami głowy tych, do których ochrany
byli przecież powołani.
W ciągu dnia w miarę jak maszyniści i palacze odnawiali powrotu do Londynu, pęd ucieczki odciągał od
dworców rosnące nieustannie rzesze, kierując je w biegnące na północ gościńce. W południe w Barnes
ukazał się Marsjanin i opadająca powali chmura czarnego oparu poczęła suną wzdłuż Tamizy, przez pola
Lambeth, odcinając ślimaczym ruchem wszelkie drogi ucieczki przez mosty.
Druga taka chmura rozlała się po Ealing, okalając wzgórza Castle jak wysepkę z ocalałymi wprawdzie, lecz
odciętymi od świata ludźmi.
Po bezowocnej walce o miejsce w pociągu linii Północno - Wschodniego Towarzystwa na stacji Chalk Farm,
gdzie parowóz, ciągnąc nabite ludźmi wagony, przeorywał się dosłownie przez rozwrzeszczany tłum, zaś
tuzin tęgich chłopów ochraniał z wysiłkiem maszynistę przed zmiażdżeniem o własny jego kocioł, brat mój
wydostał się na drogę, przedarł się przez rój pędzących pojazdów i trafił szczęśliwie, jako jeden z
pierwszych, na dopiero co rozbity sklep z bicyklami. Przebił co prawda przednią oponę, wyciągając pojazd
przez okno wystawowe, wsiadł nań jednak i odjechał nie odnosząc żadnych, prócz lekkiego skaleczenia
napięstka, obrażeń. Stroma drożyna wiodąca wzgórzem Haverstock była nie do przebycia, gdyż przegradzały
ją cielska padłych koni, toteż brat udał się gościńcem do Belsize.
Uszedł w ten sposób wściekłej panice i skręcając drogą do Edgware, dotarł około siódmej do tego
miasteczka, głodny i zmęczony, jednak wyprzedzając znacznie cały tłum. Na przydrożnych ścieżkach pełno
było miejscowych gapiów. Brata prześcignęło tylko kilku cyklistów, paru jeźdźców i dwa samochody. O
milę przed Edgware rozleciało się jedno z kół i bicykl trzeba było porzucić. Brat zostawił go przy drodze i
pobrnął przez miasteczko na piechotę. Drzwi sklepów przy głównej ulicy były pouchylane, a ludzie tłoczyli

background image

34

się na jezdni, w drzwiach i oknach domów, przyglądając się ze zdziwieniem rozpoczynającemu się właśnie
niezwykłemu pochodowi uciekinierów. W oberży udało się bratu dosiać trochę żywności.
Nie wiedząc, co dalej począć ze sobą, pozostawał czas jakiś w Edgware. Liczba uciekających wzrastała
nieustannie. Widać było, iż wielu z nich ma chętkę, jak mój brat, pozostać w miasteczku. O najeźdźcach z
Marsa nie było żadnych nowin.
Szosą szło już wówczas wiele łudzi, tłoku jednak na niej jeszcze nie było. Większość uciekinierów jechała
dotąd na bicyklach, kiedy jednak pojawiły się samochody, powozy i bryczki, nad gościńcem do St. Albans
zawisły gęste chmury kurzu.
Brat mój wspomniał widocznie przyjaciół mieszkających w Chelmslord, gdyż skierował kroki w cichy
zaułek wiodący na wschód. Po drodze przebył kładkę i dalej kroczył ścieżką wśród pól na północny wschód,
Mijał liczne rozsiane chaty i wioseczki o nieznanych mu nazwach. Nie napotkał tu zbyt wielu uciekinierów,
aż dopiero na polnej drodze wiodącej do górnego Barnet natknął się na dwie panie, które stały się odtąd jego
towarzyszkami podróży. Natknął się zaś w sam czas, aby je wyratować z opresji. Usłyszał jakieś krzyki i
wybiegając zza węgła ujrzał dwóch mężczyzn usiłujących ściągnąć je przemocą z zaprzężonej w kucyka
bryczuszki, podczas gdy trzeci z trudem przytrzymywał łeb wystraszonego zwierzęcia. Jedna z kobiet,
niższa, odziana w białą suknię, krzyczała tylko, druga natomiast, smagła, wysmukła, chłostała batem
ciągnącego ją za ramię napastnika.
Brat mój od razu pojął, co się święci, i popędził z krzykiem ku miejscu walki, a wówczas jeden z mężczyzn
porzucił wózek i zwrócił się ku niemu. Brat poznał po minie przeciwnika, że bójka jest nieunikniona, będąc
zaś doświadczonym bokserem dopadł go i zwalił jednym ciosem pod koła wózka. Nie było czasu na
pięściarską rycerskość, toteż dodał mu kopniaka, po czym chwycił za kołnierz łotra wyciągającego z
bryczuszki smukłą dziewczynę. Równocześnie usłyszał stuk podków, bicz chlasnął go po twarzy, trzeci
przeciwnik wyrżnął go pięścią między oczy, zaś trzymany za kołnierz obwieś wyrwał się i popędzie w
stronę, z której nadszedł właśnie brat.
Na poły ogłuszony brat mój znalazł się twarz w twarz z mężczyzną przytrzymującym dotychczas kucyka,
dojrzał też, jak oddalał się podskakując po wybojach powozik z oglądającymi się co chwila wystraszonymi
kobietami. Stojący przed nimi krzepki drab rzucił się na brata, ten jednak powstrzymał go potężnym ciosem
w szczękę. Natychmiast też, zdając sobie sprawę, że jest osamotniony, odwrócił się i pognał za oddalającym
się powozikiem. Tuż za nim pędził drab, nieco dalej zaś sunął trzeci napastnik, który zdążył już tymczasem
powrócić.
Wtem brat potknął się i rozciągnął jak długi; przez niego przewrócił się jego prześladowca. Gdy brat zerwał
się - stało przed nim już znów dwóch złoczyńców. Niewielkie miałby przeciw nim szanse, gdyby dzielna
smagła dziewczyna nie wróciła, by przyjść mu z pomocą. Okazała się, że przez cały ten czas miała
rewolwer, jednak w chwili napaści był on ukryty pad siedzeniem bryczki. Teraz wypaliła zeń z odległości
sześciu może jardów, o mały co prawda włos nie trafiając w brata. Tchórzliwszy z napastników znów rzucił
się do ucieczki, kamrat zaś jego, przeklinając tchórza, pobiegł za nim. Obaj przystanęli, widoczni z dała, nad
leżącym wciąż jeszcze nieprzytomnie trzecim łotrem.
- Niech pan weźmie - rzekła dziewczyna podając bratu rewolwer.
- Proszę wracać da bryczki - odparł brat ocierając krew z rozciętej wargi.
Odwróciła się bez słowa, zdyszani byli oboje, po czym razem już poszli ku pani w bieli usiłującej
powstrzymać rwącego kucyka. Rabusie mieli już widocznie dosyć, kiedy bowiem brat spojrzał ponownie w
ich stronę dostrzegł, jak się oddalali.
- Ja także wsiądę - rzekł brat - jeśli panie pozwolą - i wskoczył na wolne miejsce na koźle. Dziewczyna
spojrzała nań z ukosa.
- Proszę dać mi lejce - powiedziała i zacięła biczem kucyka. Jeszcze chwila i trzej bandyci znikli za
zakrętem.
Tak oto, zupełnie nieoczekiwanie, brat mój, zasapany, z rozplataną wargą, skaleczoną szczęką i poobijanymi
da krwi pięściami, znalazł się wraz z dwiema kobietami w bryczuszce podążającej nieznaną drogą.
Dowiedział się, iż jedna z nich jest żoną, a druga, młodsza, siostrą lekarza ze Stanmore, wezwanego
wczesnym rankiem do ciężko chorego w Pinner. Na jednej ze stacji kolejowych doktor dowiedział się o
natarciu Marsjan, wrócił czym prędzej do domu, obudził obie panie (służąca odeszła akurat dwa dni temu),
zapakował nieco żywności, schował pod siedzenie pistolet - bardzo szczęśliwie dla brata - i kazał im jechać
do Edgware myśląc, że uda im się tam dostać do pociągu. Sam pozostał, by obudzić sąsiadów; obiecując
dopędzić je najdalej a wpół do piątej rano, mimo jednak, iż dochodziła już dziewiąta, nie zjawił się jeszcze.
W Edgware nie mogły czekać nań przy głównej ulicy, gdyż ruch wzrastał nieustannie, toteż skręciły w tę
właśnie boczną uliczkę.

background image

35

Całą tę historię opowiedziały bratu memu urywkami, po drodze do Nowego Bagnet, gdzie znów przystanęli
na chwilę. Aby dodać paniom otuchy, brat obiecał pozostać z nimi przynajmniej do chwili, aż postanowią,
co robić dalej, lub aż pojawi się nieobecny doktor. Przechwalał się też, że włada świetnie pistoletem, choć
broń ta była mu zupełnie obca. Rozbili przy szosie coś w rodzaju biwaku, przede wszystkim ku wielkiej
uciesze kucyka. Tu z kolei brat opowiedział towarzyszkom o ucieczce z Londynu, jak również a wszystkim,
czego dowiedział się o Marsjanach i ich zachowaniu. Słońce wzbijało się coraz wyżej. Rozmowa wygasła,
pozostał niemiły nastrój wyczekiwania. Brat starał się uzyskać od nielicznych mijających ich podróżnych jak
najwięcej wiadomości. Każda jednak pośpieszna odpowiedź pogłębiała tylko wrażenie wielkiego
nieszczęścia, jakie spadła na ludzkość, pogłębiała pewność, że dalsza, i to niezwłoczna, ucieczka jest
koniecznością. Brat starał się przekonać o tym obie panie.
- Mamy pieniądze - oświadczyła smukła panna i zawahała się. Oczy jej napotkały spojrzenie brata i wahanie
znikło.
- I ja mam - odparł brat.
Wtedy wyjaśniła, że prócz pięciofuntowego banknotu mają trzydzieści funtów w złocie. Zaproponowała też,
aby spróbować dostać się z tym do pociągu w St. Albans lub w Nowym Barnet. Zdaniem brata było to
jednak beznadziejne. Widział on już przecież szał, jaki ogarnął londyńczyków na dworcach i w pociągach,
toteż upierał się, aby pojechać przez Essex do Harwich, a stamtąd morzem ujść w ogóle z kraju.
Pani Elphinstone, takie bowiem nazwisko nosiła biało odziana dama, nie chciała o niczym słyszeć i
powtarzała tylko bez ustanku: - Jureczku, Jureczku! - szwagierka jej natomiast zachowywała się nad wyraz
spokojnie i rozważnie, zgodziła się też wreszcie na pomysł mego brata. Podążyli więc ku Barnet zamierzając
przeciąć tam wielki trakt północny. Brat prowadził kucyka, a sam szedł obok piechotą, gdyż zwierzę
należało jak najbardziej oszczędzać.
Im wyżej wznosiło się słońce, tym dzień stawał się upalniejszy. Gruby biały piach pad stopami palił i
oślepiał. Posuwali się niezmiernie wolno. śywopłoty szare były od kurzu. Im bliżej Barnet - tym głośniejszy
stawał się burzliwy pomruk tłumu.
Ludzi napotykali coraz więcej. Zmordowani, posępni, brudni szli wpatrzeni przed siebie i mruczeli coś
niezrozumiale. Jakiś jegomość odziany w strój wieczorowy szedł pieszo z oczami utkwionymi w ziemię.
Głos jego Słychać była z daleka, jedną rękę wplątał we włosy, drugą wymachiwał, jakby bijąc przed sobą
kogoś niewidzialnego. Potem atak wściekłości minął, on zaś szedł dalej nie oglądając się na nikogo.
Zbliżywszy się do skrzyżowania, na południe od Barnet, brat ujrzał nadchodzącą polami kobietę z dwojgiem
dzieci. Na ręku dźwigała trzecie. Potem minął ich brudny, czarno odziany mężczyzna z grubą laską w jednej,
z niewielką walizką w drugiej ręce. Dalej, u wylotu zaułka, pomiędzy obrzeżającymi go willami, ukazał się
kary spocony koń ciągnący nieduży wózek. Powoził blady, szary od kurzu młodzieniec w meloniku. Na
wózku siedziały stłoczone trzy dziewczyny wyglądające na robotnice z East-Endu i kilkoro małych dzieci.
- Objadziem tom drogom Edgware?- pytał dzikooki, wyblakły woźnica; gdy brat wyjaśnił, że należy w tym
celu skręcić w lewo - zaciął konia i odjechał bez słowa podzięki.
Brat mój dostrzegł bladoszary dym czy mgłę unoszącą się między domami i przesłaniającą jakby welonem
białe ściany will ze szosą. Pani Elphinstone krzyknęła nagle na widok dymu i języków płomienia tańczących
na tle gorącego błękitnego nieba po dachach pobliskich domów. Zgiełk gościńca zmienił się teraz w
nieskładną mieszaninę ludzkich głosów, turkotu kół, skrzypienia wozów i stukotu kopyt. O jakieś
pięćdziesiąt jardów od skrzyżowania zaułek skręcał ostro ku szosie.
- Boże drogi, dokąd pan nas wiezie? - krzyknęła pani Elphinstone. Brat zatrzymał kucyka.
Szosa wyglądała jak wrzący ludzki potok, jakby burzliwa rzeka pędząca niepowstrzymanie na północ. Kurz
zalegający gęstą, białą, połyskującą w słońcu ławicą rozmazywał i czynił wszystko szarym i niewyraźnym
co najmniej do wysokości dwudziestu stóp. Ławicę tę zasilały coraz to nowe tumany wzbijane nogami
ś

pieszących gęstym tłumem ludzi i koni i kołami pojazdów wszelkich możliwych gatunków i typów.

- Z drogi! - rozległy się okrzyki. - Z drogi!
Wylot zaułka na szosę wyglądał jak wjazd do dymiącego pieca. Tłum huczał jak ogień, gorący zaś kurz gryzł
jak dym. Nieco dalej w górę szosy rzeczywiście płonęła willa i buchający kłębami na drogę czarny dym
jeszcze bardziej wzmagał zamieszanie.
Przeszło dwóch mężczyzn, za nimi zakurzona kobieta dźwigająca z łkaniem ciężki tobół. Jakiś zbłąkany pies
z wywieszonym językiem krążył niepewnie wokół wózka, wystraszony, dopóki brat nie odpędził go precz.
W prawo od willi, w stronę Londynu, droga zmieniła się, jak okiem sięgnąć, w jeden wielki, zamknięty po
brzegi dwoma rzędami domów strumień brudnych, śpieszących się ludzi; coraz wyraźniej widoczne w miarę
zbliżania się do zakrętu czarne głowy i stłoczone ciała roztapiały się w pośpiesznie oddalającej się masie,
ginęły tonąc w chmurach kurzu.
- Dalej! Dalej! - krzyczał tłum. - Z drogi! Z drogi!

background image

36

Idący z tyłu wpierali ręce w plecy poprzedników. Brat stał i patrzył trzymając kucyka przy pysku. Po chwili,
wsysany bezpowrotnie potokiem ludzi począł posuwać się z wolna, krok za krokiem, ku szosie.
W Edgware panowało zamieszanie, w Chalk Farm zgiełkliwy tumult, tu natomiast wydawało się, że
gościńcem wali cała ludność kraju. Trudno sobie po prostu wyobrazić te zastępy. Nie miały one jakiegoś
wyraźnego oblicza. Postaci ludzkie wysypywały się zza zakrętu i ginęły za następnym zakrętem zwrócone
plecami ku grupie stojącej w zaułku. Piesi potykając się i potrącając szli skrajem drogi. Wisiała nad nimi
nieustanna groźba przejechania. Wozy i bryki zbijały się w gromady niechętnie ustępując z drogi szybszym
lub bardziej niecierpliwym pojazdom, te zaś przy każdej sposobności usiłowały wyrwać się do przodu. Piesi
rozbiegali się wówczas na strony, kuląc się pod płotami i w bramach.
- Prędzej - krzyczano. - Prędzej! Już nadchodzą!
Na jednym z wozów stał ślepiec w mundurze Armii Zbawienia i wymachując rękami wrzeszczał: -
Wieczność! Wieczność! - Ochrypły głos tak był donośny, że brat mój słyszał go jeszcze po zniknięciu wozu
w obłokach kurzu. Niektórzy stłoczeni w pojazdach ludzie okładali bezmyślnie batem konie i wykłócali się z
innymi woźnicami; niektórzy siedzieli bez ruchu wpatrzeni zgaszonym wzrokiem w próżnię; niektórzy
gryźli palce z pragnienia lub leżeli bezwładnie w swych wozach. Konie ociekały pianą, oczy miały
przekrwione.
Drogą sunęły nieprzeliczone dorożki, bryczki, wozy, platformy, przejechał wóz pocztowy, za nim karawan z
napisem: „Dom modlitwy św. Pankracego”, za nim ogromna platforma opałowa pełna jakichś oberwańców.
Potem przetoczyła się dwukółka piwiarza z planami świeżej krwi na kołach.
- Z drogi! - ryczały liczne głosy. - Z drogi!
- Wie-e-czność! Wie-e-eczność! - brzmiało jak echo nad drogą. Obok przeszły smętne, posępne, choć
zamożnie ubrane kobiety prowadzące za rękę płaczące potykające się dzieci. Wytworne ich suknie pokryte
były kurzem, po zmęczonych twarzach płynął pot i łzy. Obok szli mężczyźni, jedni usiłowali im pomagać,
inni patrzyli ponuro i dziko. Za nimi pchał się tłum jakichś włóczęgów odzianych w spłowiałe czarne
szmaty, rozwrzeszczanych, klnących. Przeszli krzepcy robotnicy przepychając się nieustępliwie przez tłum;
przeszli zmęczeni, nie ogoleni mężczyźni podobni z odzienia do urzędników lub sprzedawców sklepowych;
potykając się i rozpychając przeszedł raniony żołnierz; grupa tragarzy kolejowych parła za nim, a dalej
wlokło się jakieś nieszczęsne stworzenie w nocnej koszuli z narzuconym na ramiona płaszczem.
Chociaż tak różny w składających się nań jednostkach - cały ten tłum jedną miał przecież cechę wspólną.
Było nią przerażenie i ból malujący się na twarzach, był nią gnający ich przemożny strach. Każdy hałas na
drodze, każda kłótnia o miejsce na wazie przyśpieszała kroki tłumu. Ci nawet, którym zmęczenie podcinało
nogi, zrywali się za chwilę z nową siłą. Upał i kurz dały się już uciekającym dobrze we znaki. Twarze ich
były spalone, wargi czarne i spękane. Wszyscy byli spragnieni, znużeni, wyczerpani. Pośród rozlicznych
okrzyków słyszało się swary, narzekania, jęki słabości i zmęczenia; głosy brzmiały ochryple i słabo. A
poprzez całą tę wrzawę przebijało jedno powtarzające się zdanie: - Z drogi! Z drogi! Marsjanie nadchodzą!
Nieliczni tylko próbowali wydostać się z tej lawiny. Zaułek wychodził na drogę skośnym wąskim wylotem i
pozornie prowadził w stronę Londynu. Mimo to wir ludzki rzucał tam osłabłych tylko po to, by po
chwilowym odpoczynku mogli zanurzyć się w nim ponownie. Nieco głębiej w zaułku leżał z obnażoną,
owiniętą skrwawionymi szmatami nogą jakiś człowiek, a nad nim pochylali się dwaj jego przyjaciele.
Szczęśliwiec! Miał jeszcze przyjaciół.
Staruszek z siwym wojskowym wąsem, w brudnym czarnym surducie, pokuśtykał na bok, usiadł przy
wózku, zdjął but ukazując okrwawioną skarpetkę, wytrząsnął kamyki, wdział z powrotem but i powlókł się
dalej; nadeszła malutka, ośmioletnia może dziewczynka, zupełnie sama, i padła płacząc u żywopłotu, tuż
koło mego brata.
- Nie mogę już dalej! Nie mogę już dalej!
Brat ocknął się z osłupienia, chwycił ją na ręce i przemawiając łagodnie zaniósł do pani Elphinstone. Mała
pod jego dotknięciem ucichła natychmiast, jakby czymś przestraszona.
- Helenko! Helenko! - wołała kobieta w tłumie pełnym łez głosem. Helenko! - Dziecko wyrwało się bratu i
biegnąc ku drodze krzyczało: - Mamo!
- Nadchodzą! - wołał mijając zaułek jadący wierzchem mężczyzna. - Z drogi tam! - wrzeszczał woźnica
stając na koźle. Brat ujrzał skręcającą w zaułek karetę.
Ludzie uchodzili z drogi popychając się gwałtownie w obawie, by nie wpaść pod koła. Brat cofnął kucyka i
bryczuszkę pod sam żywopłot, kareta zaś przejechała obok i stanęła. Była dwukonna, jednak w zaprzęgu
szedł tylko jeden koń.
Poprzez tumany kurzu brat dostrzegł niewyraźnie; jak dwaj ludzie wynoszą z niej i składają ostrożnie na
trawie pod krzewami żywopłotu rozpostarte na białych noszach ciało.
Jeden z nich podbiegł do brata.

background image

37

- Gdzie tu jest woda? - zawołał. - To lord Garrick. Umiera i chce pić!
- Lord Garrick! - wykrzyknął brat. - Prezes Sądu Najwyższego?
- Gdzie tu woda? - powtórzył tamten.
- Może w którymś z tych domków. My nie mamy wody. Bałbym się zresztą odejść od moich pań.
Woźnica począł przepychać się przez tłum do bramy narożnego domu. - Uciekaj! - wołano za nim. -
Marsjanie nadchodzą! Uciekaj! Nagle uwagę brata zwrócił orlą swą twarzą mężczyzna ciągnący za sobą
niewielką walizkę. W tej właśnie chwili otwarła mu się. Sypnęły z niej potokiem rulony złotych suwerenów
rozpryskując się w zderzeniu z ziemią w grad złotych krążków, pojedynczych monet. Toczyły się we
wszystkie strony pośród depczących nieustannie drogę ludzkich i końskich nóg. Człowiek o orlej twarzy
stanął patrząc tępo na stos rozsypanego złota. Nagle potrącił go w ramię i odrzucił na bok dyszel wozu.
Tamten krzyknął i skoczył w bok omal nie wpadając pod koła.
- Z drogi! - zaczęto krzyczeć z tłumu. - Na bok! Z drogi!
Gdy wóz oddalił się nieco, mężczyzna padł z rozpostartymi ramionami na stos monet i pełnymi garściami
począł napychać nimi kieszenie. Tuż nad nim ukazał się łeb koński i usiłujący właśnie powstać człowiek
znów legł na ziemi tratowany kopytami.
- Stój! - krzyknął brat i odepchnąwszy idącą ścieżką kobietę próbował pochwycić konia za wędzidło.
Zanim mu się to jednak udało, usłyszał jęk i poprzez tuman pyłu ujrzał, jak po plecach nieszczęśnika
przetoczyły się koła wozu. Woźnica zamierzył się biczem na przebiegającego na drugą stronę, za wozem,
brata. Dokoła podniosły się krzyki. Leżący wił się w kurzu, pośród rozsypanych monet, z przetrąconym
kręgosłupem, usiłując powstać na bezsilne, zmartwiałe nogi. Brat stanął nad nim krzycząc na napierającego
następnego woźnicę; z pomocą przyszedł mu jakiś jeździec dosiadający rumaka.
- Zabierzcie go z drogi! - wykrzyknął; brat schwycił wolną ręką leżącego za kołnierz i powlókł go na ścieżkę
obok szosy. Ten jednak walił brata po ręku pięścią pełną złota, przeszywając go przy tym wściekłym
spojrzeniem.
- Naprzód! Naprzód! - krzyczały za nimi gniewne głosy. - Z drogi! Rozległ się trzask. To dyszel powozu
wbił się w zatrzymany przez jeźdźca wóz. Brat rzucił okiem w tamtą stronę, równocześnie zaś człowiek ze
złotem przekrzywił głowę i ugryzł trzymającą go za kołnierz rękę. Wóz ruszył; kary koń uskoczył w bok, a
zaprzęg przeszedł tak blisko brata, że kopyta omal nie zmiażdżyły mu stóp. Brat cofnął się pośpiesznie
puszczając leżącego. Dostrzegł jeszcze złość zmieniającą się na twarzy nieszczęsnego w przerażenie, po
czym znikł on pod kołami, brat zaś pociągnięty potokiem ludzkim i uniesiony poza wylot zaułka ciężko
musiał walczyć, by dotrzeć doń z powrotem.
Powróciwszy do bryczuszki zobaczył, że pani Elphinstone przysłania oczy rękami, obok niej zaś stoi jakieś
dziecko i przygląda się ze zwykłym u dzieci brakiem współczucia, szeroko rozwartymi oczami, leżącej na
szosie czarnej, zakurzonej, nieruchomej, tratowanej kopytami i miażdżonej kołami postaci.
- Zawracajmy! - krzyknął brat i zaczął wyprowadzać kucyka z zaułka. - Nie przejedziemy przez to piekło!
Wrócili ze sto jardów przebytą niedawno drogą. Oszalały tłum znikł im wreszcie z oczu. Mijając zakręt, brat
ujrzał śmiertelnie bladą, ściągniętą i lśniącą od potu twarz umierającego w rowie pod ligustrem lorda
Garricka. Obie panie siedziały w bryczce bez słowa, skulone i drżące.
Za zakrętem brat znów zatrzymał wózek. Panna Elphinstone była blada, szwagierka zaś jej zalewała się
łzami, zbyt wystraszona nawet, by wzywać swego „Jureczka”. Brat mój też był zmieszany i wstrząśnięty.
Gdy tylko zawrócili, pojął, jak pilnie i nieodzownie należało przebić się na przeciwległy skraj gościńca.
Nagle zwrócił się pełen zdecydowania do panny Elphinstone.
- Musimy przejechać! - zawołał i znów zawrócił kucyka ku szosie. Po raz wtóry już tego dnia dziewczyna
dała dowód wielkiej siły ducha. Chcąc wedrzeć się w potok ludzki na szosie brat skoczył w sam gąszcz
pojazdów i zatrzymał najbliższy zaprzęg, a tymczasem panna wprowadziła przedeń bryczuszkę.
Zahamowany na chwilę wóz ruszył gwałtownie odłupując od bryczuszki lewy błotnik wraz ze stopniem. W
następnej chwili prąd porwał ich i poniósł z innymi. Brat z czerwonymi pręgami od smagnięć biczem po
twarzy i rękach wdrapał się na kozioł i odebrał dziewczynie lejce.
- Proszę grozić temu za nami pistoletem - rzekł, wręczając jej broń - jeżeli zanadto będzie się pchał. Nie!
Lepiej niech pani mierzy w konia.
Następnie podjął wysiłki, by przedrzeć się na drugą stronę drogi. Dać nura jednak w ten odmęt oznaczało
utracić wolną wolę, zlać się w jedno ż całym tym zakurzonym, oszalałym motłochem. Niesieni potokiem
płynęli przez Chipping Barnet i dopiero o jakąś milę za śródmieściem udało im się przedostać na
przeciwległy brzeg nurtu. Hałas i zamieszanie panowały tu nie do opisania, w samym jednak miasteczku i
poza nim szosa rozwidla się parokrotnie, rozluźniło więc to w pewnym stopniu ścisk na drodze.
Podróżni nasi skręcili na wschód, przez Hadley. Po drodze widzieli tłumy ludzi gaszących pragnienie wodą
ze strumienia, gdy niektórzy walczyli o dostęp do niego. Nieco dalej, z pagórka w pobliżu Wschodniego

background image

38

Barnet, dostrzegli dwa sunące bardzo wolno, bez żadnych sygnałów, jeden za drugim, pociągi zapchane
ludźmi siedzącymi nawet w tendrach, na węglu. Zdążały one na północ trasą Wielkiej Kolei Północnej. Brat
mój przypuszczał, iż musiały wyruszyć spoza Londynu, gdyż w tym czasie obłąkane przerażenie ludności
uniemożliwiało już odjazd z londyńskich dworców.
Niedaleko pagórka zatrzymali się na południowy wypoczynek, gdyż gwałtowność całodziennych przeżyć
wyczerpała w najwyższym stopniu całą trójkę. Zaczął im również doskwierać głód, a że wieczór był
chłodny, żadne nie mogło usnąć. Późnym wieczorem drogą obok biwaku przeszło w pośpiechu mnóstwo
ludzi uciekających przed nieznanym niebezpieczeństwem, a ludzie ci uchodzili w tę stronę - z której przybył
mój brat.

Dziecię Gromu


Gdyby jedynym celem Marsjan było zniszczenie, mogliby oni w poniedziałek zgładzić całą rozpraszającą się
w ucieczce po najbliższej okolicy ludność Londynu. Nie tylko bowiem gościńcem do Barnet, lecz i przez
Edgware, i Waltham Abbey, i drogami biegnącymi na wschód, do Southend i Shoeburyness, i na południe od
Tamizy, w stronę Deal i Broadstairs, płynął rozgorączkowany motłoch. Gdyby ktoś owego czerwcowego
poranka wzbił się balonem w rozpalone błękity pod Londynem, ujrzałby, że wszystkie wybiegające z
nieskończonej plątaniny ulic na wschód i na północ drogi usiane są czarnymi, zlewającymi się w strumienie
punkcikami. Każdy zaś punkcik był ludzką agonią i przerażeniem, i rozpaczą. Aby czytelnik zdał sobie
sprawę, jak wyglądał ten potok czarnych punkcików widziany z bliska oczami jednego z nich - opisałem
szeroko w poprzednim rozdziale to wszystko, co widział mój brat na gościńcu wiodącym przez Chipping
Barnet. Nigdy jeszcze w dziejach świata tak wielka liczba połączonych cierpieniem istot ludzkich nie
porzucała swych siedzib. Legendarne zastępy Gotów i Hunów, najpotężniejsze, jakie kto kiedykolwiek
widział, armie wschodu - byłyby kroplą tylko w tej rzece. A nie był to przecież bynajmniej żaden
zdyscyplinowany marsz. Był to bieg straszliwy, gigantyczny bieg, bez porządku i bez celu, bieg sześciu
milionów wystraszonych, bezbronnych i pozbawionych żywności ludzi, gnanych lękiem, gdzie oczy
poniosą. Wydawać się mogło, że to początek zagłady cywilizacji, początek zniszczenia rodzaju ludzkiego.
Na wprost pod sobą pasażer balonu widziałby rozpostartą daleko i szeroko sieć pustych już ulic, mostów,
domostw, świątyń, ogrodów i parków - ogromną mapę upstrzoną na południu czarnymi plamami. Zdawało
się, że koło Ealing, Richmondu i Wimbledonu potworne jakieś pióro bryznęło na nią atramentem. Każda z
tych bryzg rosła i rozszerzała się nieustannie, wystrzelając to tu, to tam poza swój kształt pierwotny, raz
zbierając się w ławice przed wzniesieniami terenu, to znów wylewając się szybko w doliny, gdy
przekroczyła grzbiet wzgórza, zupełnie jak kropla atramentu rozpływająca się po bibule.
W oddali zaś, ponad wznoszącymi się na południe od rzeki niebieskimi wzgórzami, uwijali się lśniący w
słońcu Marsjanie spokojnie i metodycznie pokrywając to tę, to tamtą część kraju obłokami, spędzając je
strumieniami pary, gdy spełniły już swe dzieło, i obejmując w posiadanie podbitą krainę. Wydawało się, że
celem ich było nie tyle zniszczenie, co całkowite zdemoralizowanie i stłumienie oporu. Wysadzali w
powietrze każdą napotkaną prochownię, przecinali każdą linię telegraficzną, gdzieniegdzie zaś zrywali tory
kolejowe. Postanowili okaleczyć ludzkość. Nie zależało im, jak się zdaje, na pośpiechu, toteż nie posunęli
się tego dnia poza śródmieścia Londynu. Dlatego, być może, w poniedziałek rano mnóstwo mieszkańców
pozostało w swych domach. Pewne jest bowiem, iż tysiące ich zginęły tam wytrute Czarnym Dymem.
Aż do południa port londyński przedstawiał zadziwiający widok. Czekały tu najprzeróżniejszego rodzaju
parowce i okręty skuszone ogromnymi sumami płaconymi przez uciekających; mówiono, że wielu spośród
wdzierających się na nie ludzi utonęło spychanych przez majtków bosakami. Około pierwszej po południu
pomiędzy filarami mostu Blackfriars pojawiły się rozrzedzone forpoczty Czarnego Dymu. Wówczas w
całym porcie zapanowało obłąkane wprost zamieszanie, bójki i zderzenia. Statki i łodzie tłoczyły się przez
długi czas pod północnym łukiem mostu Tower, zaś majtkowie i tragarze portowi musieli walczyć uparcie z
napierającymi ze wszystkich stron tłumami: Doszło do tego, że ludzie spuszczali się z mostu po filarach...
Gdy w godzinę później jeden z Marsjan wyłonił się spoza Clock Tower i przeszedł w bród rzekę, po wodzie
koło Limehouse pływały już tylko jakieś szczątki.
O tym, jak spadł piąty walec, opowiem nieco później. Szósty natomiast upadł w Wimbledonie. Brat mój
czuwając w bryczuszce nad snem kobiet widział jego zielony błysk w oddali za wzgórzami. We wtorek cała
trójka, wciąż jeszcze zdecydowana uciekać za morze, przebijała się przez kipiące uciekinierami okolice
Colchester. Potwierdziła się wiadomość, że Marsjanie opanowali już cały Londyn. Widziano ich w Highate,
a nawet, jak twierdzili niektórzy, w Neasdon. Brat mój jednak ujrzał ich dopiero następnego ranka.
Tymczasem rozproszone tłumy poczęły zdawać sobie sprawę z coraz groźniejszego braku pożywienia. W
miarę jak wzrastał głód - malało poszanowanie praw własności. Wieśniacy stawali z bronią w ręku w

background image

39

obronie swych chlewów, spichlerzy i dojrzewających zbiorów. Niemało ludzi, podobnie jak i rój brat,
podążało teraz na wschód, można jednak było znaleźć i takich straceńców, którzy w poszukiwaniu żywności
zawracali do Londynu. Byli to przeważnie mieszkańcy północnych jego dzielnic, znający Czarny Opar z
opowiadań tylko. Mówiono, że połowa bez mała członków rządu schroniła się w Birminghamie i że
przygotowuje się olbrzymie ilości środków wybuchowych, by użyć ich do zaminowania dolin Midlandu.
Mówiono też, że Towarzystwo Kolei Midlandzkieh, po uzupełnieniu luk powstałych wśród maszynistów i
palaczy w pierwszym dniu paniki, podjęło obecnie normalny ruch i wypuszcza ze stacji w St. Albans pociągi
odchodzące na północ, chcąc rozładować w ten sposób przeludnione, najbliżej Londynu położone okolice.
W Chipping Ongar wywieszono nawet plakaty głoszące, że na północy kraju zgromadzono wielkie zapasy
mąki i że w ciągu dwudziestu czterech godzin pomiędzy głodującą ludność okoliczną rozdzielony będzie
chleb. Wiadomości te nie powstrzymały jednak ani brata, ani jego towarzyszek od zamierzonej ucieczki i
cała trójka jechała jak dzień długi, na wschód, widząc rozdzielanego chleba tyle tylko, ile go było na
plakatach. Jeśli już o tym mowa, to trzeba powiedzieć, że nikt zresztą nie widział go na oczy. Nocy tej spadła
siódma już z kolei gwiazda, niedaleko pagórka Primrose Hill. Spadła podczas warty panny Elphinstone, gdyż
czuwała ona na zmianę z bratem. Ona też właśnie ją dostrzegła.
We środę trójka uciekinierów, po nocy spędzonej w polu wśród niedojrzałej pszenicy, dotarła do
Chelmsford, gdzie grupa mieszkańców mianująca się jakimś Komitetem Publicznego Zaopatrzenia
skonfiskowała im kucyka na mięso, w zamian obiecując poszkodowanym udział w jego zjedzeniu.
Opowiadano tu, że Marsjanie są już w Epping oraz że podczas nieudanej próby wysadzenia w powietrze
jednego z nich uległa zniszczeniu prochownia w Waltham Abbey.
Ludność wypatrywała tu Marsjan z wież kościelnych. Brat mój na swoje, jak się później okazało, szczęście
wolał nie czekać na jedzenie, chociaż wszyscy troje bardzo byli głodni, lecz niezwłocznie podążył wraz z
paniami ku wybrzeżu. W południe minęli Tillingham, gdzie było nad podziw pusto i spokojnie, tylko jakieś
łaziki plądrowały domy w poszukiwaniu żywności. Niedaleko za Tillingham widać już było morze, a na nim
najdziwaczniejszą, jaką sobie tylko można wyobrazić, zbieraninę statków.
Ponieważ nie dało się już wpływać do ujścia Tamizy, przybijały one do wybrzeża hrabstwa Essex, by
zabierać ludzi z Harwich, z Walton i Clacton, potem zaś z Foulness i Shoebury. Rozciągnęły się ogromnym
łukiem, którego koniec ginął we mgle aż za przylądkiem Naze. Tuż przy brzegu zaś uwijało się mnóstwo
angielskich, szkockich, francuskich, holenderskich i szwedzkich kutrów, parowczyków z Tamizy, jachtów,
motorówek - głębiej w morzu widać było statki o większej wyporności, przeróżne węglowce, statki do
przewozu bydła, tankowce, schludne statki handlowe, parowce pasażerskie, frachtowce oceaniczne, był tam
nawet jakiś stary żaglowiec; jeszcze zaś głębiej stały białe i popielate statki regularnych linii okrętowych z
Southamptonu i Hamburga. Wzdłuż całego błękitnego wybrzeża aż do Blackwater można było mgliście
dojrzeć gęsty rój szalup i ich właścicieli targujących się z ludźmi na lądzie, rój ciągnący się poza Blackwater
prawie aż do Maldon.
Jeszcze dalej, o parę mil od brzegu, leżał zanurzony tak głęboko, że według słów brata wyglądał jakby
nasiąkły wodą, okręt wojenny. Był to kontrtorpedowiec Dziecię Gromu. Jedyna zresztą widoczna tu z lądu
jednostka floty wojennej. Ale hen daleko, w prawo, nad gładzią morską, gdyż w dniu tym panowała
prawdziwa martwa cisza, wiły się czarne wężyki dymków znaczących stanowiska pancerników floty kanału.
Z kotłami pod parą, w pełnej gotowości bojowej przegradzała ona stalowym łańcuchem wylot Tamizy przez
cały czas zwycięskiego natarcia Marsjan, czujna, choć niezdolna go powstrzymać.
Na widok morza pani Elphinstone, mimo pełnych otuchy słów swej szwagierki, uległa panice. Nigdy jeszcze
nie wyjeżdżała poza granice Anglii i woli raczej umrzeć, niż znaleźć się sama, bez przyjaciół, w obcym
kraju. Jak wynikało z jej słów, biedaczka wyobrażała sobie widocznie Francuzów nie lepszymi od Marsjan.
Podczas ostatnich dwu dni podróży była coraz bardziej wystraszona, przygnębiona i rozhisteryzowana.
Jedynym i nieustannym jej marzeniem był powrót do Stanmore. W Stanmore przecież zawsze było tak
dobrze, tak bezpiecznie, w Stanmore na pewno odnajdą Jureczka...
Z największym tylko trudem udało się sprowadzić ją na plażę, gdzie brat mój zdołał właśnie zwrócić uwagę
marynarzy z jakiegoś przedpotopowego, o łopatkowym napędzie, parowca rzecznego z Tamizy. Podpłynęli
oni szalupą i zgodzili się przewieźć całą trójkę za trzydzieści sześć funtów do Ostendy, dokąd, jak mówili,
płynąć miał ich stateczek.
Dochodziła druga, gdy zapłaciwszy przy wejściu umówioną sumę brat mój znalazł się wraz z paniami
bezpieczny na pokładzie statku. Można tam było dostać pożywienie, po niezwykle co prawda wysokich
cenach, toteż naszej trójce udało się wreszcie spożyć jaki taki posiłek. Na pokładzie było już kilkudziesięciu
pasażerów. Wielu z nich wydało ostatnie grosze, aby tylko zapewnić sobie przejazd, kapitan jednakże tkwił
pod Blackwater aż do piątej, przyjmując wciąż nowych i nowych podróżnych, aż wreszcie na pokładzie
zapanował niebezpieczny tłok. Tkwiłby tam pewnie i dłużej, gdyby nie huk armat, jaki o tej właśnie porze

background image

40

rozległ się gdzieś na południu. Jakby w odpowiedzi na to, kontrtorpedowiec wypalił w stronę morza z
małego działa i wciągnął na masz banderę. Z kominów jego buchnęły kłęby dymu.
Niektórzy pasażerowie twierdzili, że to strzelają pod Shoeburyness, potem jednak okazało się, że huki stają
się coraz głośniejsze. Równocześnie daleko na południowym wschodzie wynurzyły się kolejno z morza
maszyny i wieżyczki trzech jeszcze pancerników spowitych chmurami czarnego dymu. Lecz uwagę brata
skupiła na sobie nieustanna strzelanina. Wydawało mu się, że dostrzega na południu wznoszący się w
mglistej szarej dali słup dymu.
Parowczyk pluskał łopatkami przebijając się na wschód, poza rozsypane wachlarzem statki, i płaskie
wybrzeża Essexu roztapiały się już w błękitnej mgiełce, gdy ukazał się zmniejszony odległością, posuwający
się błotnistym wybrzeżem od strony Foulness, pierwszy Marsjanin. Na ten widok przerażony i rozgniewany
kapitan począł przeklinać własne guzdralstwo, a łopatki stateczku, jakby udzielił się im jego lęk,
zapulsowały gwałtownie. Kto żyw na parowcu pchał się ku burtom i wspinał się na ławki, by oglądać tę
odległą postać przewyższającą drzewa i wieże kościelne, posuwającą się ruchami wyglądającymi na
przedrzeźnianie ruchów człowieka.
Był to pierwszy widziany przez brata Marsjanin, toteż przyglądał mu się bardziej zdziwiony niż
przestraszony. Tymczasem gigant zbliżał się ostrożnie do okrętu, zanurzając się coraz głębiej w morze.
Potem daleko za Crouch ukazał się drugi, przedzierający się pośród karłowatych drzewek, a jeszcze dalej
trzeci, brodzący w głębokich, połyskujących w słońcu bagnach nadbrzeżnych, jakby zawieszony w pół drogi
między morzem a niebem. Wszyscy trzej szli w morze, chcąc widocznie przeszkodzić w ucieczce statkom
zebranym pomiędzy Foulness a Naze. Mimo pośpiesznego rytmu maszyn, mimo spienionej kipieli, jaką
pozostawiały za sobą łopatki, ucieczka parowczyka, na którym płynął brat, była przerażająco powolna.
Spozierając na północny zachód brat dostrzegł, jak rwie się i wije w przerażeniu ogromny wachlarz statków,
jak ścigają się one ze sobą, jak zwracają rufy miast burt ku brzegom, jak gwiżdżą buchając parą parowce, jak
wciągają żagle żaglowce, jak pomykają tu i tam warcząc motorami motorówki. Widok ten, zarówno jak i
niebezpieczeństwo nadciągające od brzegu tak go urzekły, że nie patrzył wcale na morze. Wtem
błyskawiczny zwrot stateczku dokonany dla uniknięcia zderzenia strącił brata z zajmowanego przezeń
krzesła. Dokoła wszyscy krzyczeli, potem rozległ się tupot nóg i wiwaty, na które, jak mu się zdawało, ktoś
odpowiadał z oddali. Nagle stateczek zakołysał się gwałtownie znowu zbijając go z nóg.
Gdy brat mój zerwał się i popatrzył za prawą burtę, o niecałe sto jardów od kołyszącego się, przechylonego
parowca ujrzał prujący morze wielki stalowy kadłub. Ciął dziobem wodę, jak lemiesz pługa tnie rolę.
Odgarniane na boki potężne spienione fale kołysały i podrzucały stateczkiem, ten zaś to zanurzał się po
pokład niemal w morzu, to znów unoszony wysoko wymachiwał bezsilnie łopatkami w powietrzu.
Pienisty prysznic oślepił brata na chwilę. Gdy przetarł oczy, stalowy potwór minął ich mknąc w stronę lądu.
Nad płaskim kadłubem wznosiły się potężne nadbudówki, zaś dwa bliźniacze kominy pluły dymem gęsto
przetykanym iskrami. Był to kontrtorpedowiec Dziecię Gromu gnający zagrożonym statkom z odsieczą.
Wpierając stopy w rozkołysany pokład, trzymając się kurczowo poręczy brat popatrzył wpierw na
szarżującego lewiatana, potem zaś na zbitych w gromadkę Marsjan. Stali tuż przy sobie; i to tak daleko od
brzegu, że trójnogi ich prawie zupełnie skryły się w morzu: Zanurzeni głęboko i pomniejszeni odległością
wydawali się o wiele mniej groźni od potężnego stalowego cielska, w którego nurcie huśtał się bezwolnie
stateczek niosący na swym pokładzie brata. Mogło wydawać się, że przyglądają się zaskoczeni temu
nowemu wrogowi. Być może wzięli go za istotę podobną do siebie. Okręt nie strzelał, lecz pędził tylko ku
nim z największą szybkością i to właśnie, że gnał bez strzału, pozwoliło mu prawdopodobnie podsunąć się
tak blisko do nieprzyjaciół. Ci zaś nie wiedzieli widocznie, co z nim zrobić. Dość było jednego wystrzału,
aby Snop Gorąca posłał go nieuchronnie na dno.
Kontrtorpedowiec, czarny, gwałtownie malejący kadłub na tle oddalającej się płaszczyzny essekskiego
wybrzeża, mknął tak szybko, iż po chwili wydawał się już w pół drogi między stateczkiem a Marsjanami.
Wtem najbliższy z Marsjan nachylił rurę i wypalił z niej w napastnika zbiornikiem Czarnego Dymu.
Zbiornik uderzył o lewą burtę tryskając atramentowym strumieniem rozlewającym się szeroko po morzu
potokami Czarnego Dymu, kontrtorpedowiec jednak był już daleko. Patrzącym pod słońce z zanurzonego
głęboko parowczyka widzom zdawało się, że wpadł on już między Marsjan.
Widać było posępne ich postacie wynurzające się z wody i oddalające od siebie w ucieczce ku brzegowi.
Jeden podniósł aparat ze Snopem Gorąca, skierował go skośnie w dół i natychmiast trysnęły z wody obłoki
pary. Snop musiał przebić stalowy pancerz statku równie łatwo, jak rozpalone do białości żelazo przebija
kartkę papieru.
Obłoki pary rozdarł błysk płomienia, a Marsjanin zatoczył się i potknął. Jeszcze chwila i upadł. Potężny słup
wody i pary strzelił wysoko w górę. Teraz dopiero zagrzmiały działa Dziecięcia Gronu głusząc syk pary.
Jeden z pocisków uderzył w pobliżu parowczyka brata, odbił się rykoszetem w stronę innych uciekających

background image

41

na północ okrętów i zgruchotał pobliski kuter. Nikt się tym jednak zbytnio nie przejął. Na widok upadku
Marsjanina kapitan na mostku ryknął coś niezrozumiale, a tłoczący się na pokładzie pasażerowie wydali
głośny okrzyk. Po chwili zaś znów zaczęli wrzeszczeć radośnie. Oto z białej zawieruchy wypadło coś
długiego, czarnego, buchającego z kominów, wentylatorów i śródokręcia płomieniami...
Kontrtorpedowiec żył jeszcze; ster był widocznie nie uszkodzony i maszyny pracowały dalej. Pędził prosto
na drugiego Marsjanina i był już od niego o niecałe sto jardów, gdy znów uderzył weń Snop Gorąca.
Wówczas kominy i pokład wyleciały z głośnym hukiem w powietrze. Gwałtowność wybuchu zachwiała
Marsjaninem, a po chwili płonący wrak pchany siłą rozpędu wpadł na niego i zgniótł jak tekturową zabawkę.
Brat mój mimo woli krzyknął. Znów kłęby wrzącej pary przesłoniły wszystko.
- Dwa! - ryknął kapitan.
Wszyscy dokoła darli się wniebogłosy. Cały stateczek od dzioba do rufy rozbrzmiewał gorączkowymi
wiwatami. Przerzucały się one z okrętu na okręt, aż objęły wszystkie stłoczone w gęstą gromadę, mknące w
morze statki.
Długo jeszcze wisiał nad wodą obłok pary, przesłaniając i trzeciego Marsjanina, i wybrzeże. Przez cały ten
czas stateczek szedł morze, oddalając się bez ustanku od pobojowiska; gdy wreszcie para rozwiała się,
pojawił się sunący powoli wał Czarnego Oparu i znów nie można było dostrzec ani Dziecięcia Gromu, ani
trzeciego Marsjanina. Za to między parowczykiem a wybrzeżem stały teraz inne kontrtorpedowce.
Stateczek płynął wciąż dalej i dalej, zostawiając z wolna kontrtorpedowce za sobą, zaś wybrzeże skrywała
nieprzenikniona ławica oparu, po części pary, po części Czarnego Dymu, zmieszanych ze sobą i splątanych
w najdziwaczniejsze formy. Armada uciekinierów rozpraszała się na północo-wschód. Między
kontrtorpedowcami a parowcami płynęło wiele kutrów. Po pewnym czasie okręty wojenne, nie dopłynąwszy
jeszcze do osiadającej coraz niżej ławicy Czarnego Dymu, zawróciły na północ, obeszły ją i skręciwszy na
południe roztopiły się w mgle wieczornej. Wybrzeże rysowało się coraz niewyraźniej pod niskimi,
gromadzącymi się wokół zachodzącego słońca zwałami chmur.
Nagle w złocistej mgle zachodu znów rozległ się huk dział i dojrzeć tam można było ruch jakichś czarnych
cieni. Zebrani na stateczku ludzie raz jeszcze zaczęli przepychać się ku burtom, by lepiej widzieć, co dzieje
się w oślepiającym kotle zachodu. Nie udało się jednak nic tam wypatrzeć.
Chmury dymu wzbijając się skośnymi pasmami przesłaniały słońce. Pulsujący napięciem stateczek płynął
jakby zawieszony w bezkresach.
Słońce skryło się za szarymi chmurami, niebo rozbłysło na chwilę i ściemniało, zamigotała wieczorna
gwiazda. Panował już głęboki mrok, gdy kapitan krzyknął wskazując w górę. Brat mój wytężył wzrok. Z
szarości wieczoru wystrzeliło niezmiernie szybko skośnie w górę, ponad chmury, w lśniącą jasność
zachodniego nieba coś płaskiego i szerokiego, i ogromnego i płynąc w krąg po szerokiej spirali, malało
opadając z wolna, aż znikło zupełnie w pełnych tajemnic cieniach nocy. Lecąc zaś prószyło na ziemię
ciemnością.

KSIĘGA DRUGA

ZIEMIA WE WŁADZY MARSJAN


Zdeptani


Podczas gdy brat mój doświadczał tak szeroko opisanych w ostatnich dwóch rozdziałach pierwszej księgi
przygód, wikary i ja czailiśmy się w pustym domu w Hallifordzie, dokąd uszliśmy, by schronić się przed
Czarnym Dymem. Od tego też miejsca podejmuję swą opowieść.
W ukryciu tym przebyliśmy noc niedzielną i cały następny dzień, dzień paniki, jak rozbitki odcięci Czarnym
Dymem od reszty świata na wysepce jasności dziennej. Skazani przez te dwa męczące dni na żałosną
bezczynność, mogliśmy tylko czekać.
Myśli me opanował niepokój o żonę. Wyobrażałem sobie, jak jest przerażona, jakie niebezpieczeństwa grożą
jej w Leatherhead, jak opłakuje mój domniemany zgon. Przechadzałem się po pokojach łkając głośno na
myśl o naszej rozłące, o tym, co może ją spotkać podczas mej nieobecności. Chociaż wiedziałem, jak
dzielnie kuzyn mój potrafi stawić czoło przeciwnościom, to jednak nie należał on do ludzi szybko
rozpoznających niebezpieczeństwo ani też szybko działających. A teraz właśnie potrzebna była nie tyle
odwaga, ile zdolność przewidywania i szybkość decyzji. Jedyną pociechą było przypuszczenie, iż posuwając
się w stronę Londynu Marsjanie oddalają się od Leatherhead. Tego typu nieokreślone niepokoje trzymają
umysł w bolesnym napięciu. Z trudnością mi przychodziło panowanie nad sobą. Nieustanne jęki

background image

42

duchownego, widok jego samolubnej rozpaczy męczył mnie i drażnił coraz bardziej. Kiedy zaś uwagi, jakie
mu czyniłem, nie odnosiły skutku, począłem unikać go przesiadując w pokoju przeznaczonym, jak sądzę, na
izbę szkolną dla dzieci, gdyż pełno tam było ławek, globusów, zeszytów i podręczników. Gdy i tam dotarł za
mną, uciekłem na strych i zamknąłem się, aby pozostać sam na sam ze swą boleścią.
Przez cały ten dzień, jak również przez następny ranek Czarny Opar osaczał nas nieubłaganie. W niedzielę
wieczorem dostrzegliśmy w sąsiednim domku ślady ludzkiej obecności: twarz w oknie, przesuwające się
ś

wiatło, potem trzaśnięcie drzwiami. Nie wiem jednak, co to byli za ludzie i co się z nimi stało. Nazajutrz już

ich nie widzieliśmy. Przez cały poniedziałkowy ranek Czarny Opar spływał z wolna ku rzece podpełzając
wciąż bliżej i bliżej, aż zalał w końcu gościniec, przy którym stał dom stanowiący obecnie nasze schronienie.
W południe nadszedł polami Marsjanin i rozproszył Opar strugą przegrzanej pary bijąc nią z sykiem o ściany
domów, wybijając szyby i parząc w rękę księdza usiłującego uciec z frontowego pokoju. Gdy
przeczołgaliśmy się wreszcie przez zamokłe izby i wyjrzeliśmy na świat, cała okolica na północ od nas
wyglądała jak po czarnej zamieci. Patrząc w stronę rzeki spostrzegliśmy ze zdziwieniem niepojętą dla nas
czerwień plamiącą gdzieniegdzie czerń wypalonych łąk.
Długi czas nie uświadamialiśmy sobie, że zmiana naszego położenia polega nie tylko na uwolnieniu od
groźby uduszenia przez Czarny Opar. Dopiero później pojąłem, że nie jesteśmy już osaczeni, że droga do
wolności stoi otworem. Natychmiast też zacząłem znowu myśleć o działaniu. Cóż, kiedy wikary popadł w
bezmyślną jakąś apatię.
- Tutaj jesteśmy bezpieczni - powtarzał - tutaj nic nam nie grozi. Wtedy postanowiłem porzucić go. O,
czemuż tak się nie stało! Mądrzejszy o wiedzę nabytą od artylerzysty, przygotowania do drogi rozpocząłem
od zaopatrzenia się w prowiant. Na oparzenia me znalazłem oliwę i czyste szmaty, zabrałem też znalezione
w sypialni kapelusz i flanelową koszulę. Kiedy stało się jasne, że wybieram się sam, że jestem na to
zdecydowany, wikary zaczął się raptem także szykować.
Popołudnie minęło spokojnie, toteż koło piątej wyruszyliśmy sczerniałą drogą do Sunbury. Zarówno w
samym Sunbury, jak i po drodze leżało mnóstwo poskręcanych w męce ciał ludzkich i koni, porozrzucanych
tobołów, przewróconych wozów, a wszystko pokryte grubą warstwą czarnego pyłu. Nalot ten, podobny do
popiołu, przypominał mi opis zagłady Pompei. Do Hampton Court dotarliśmy bez żadnych przygód. Przez
całą drogę nie mogliśmy nadziwić się niezwykłej obcości pokrytego czerwienią i czernią krajobrazu.
Dopiero w Hampton Court oczom naszym ukazała się pierwsza ocalała od duszących oparów Czarnego
Dymu zieleń. Minęliśmy Bushey Park z jego przemykającymi się pośród kasztanów jeleniami i nieco dalej
ujrzeliśmy kobiety i mężczyzn śpieszących polami do Hampton. Byli to pierwsi dostrzeżeni przez nas w tej
okolicy ludzie. My skierowaliśmy kroki do Twickenham.
Las po drugiej stronic gościńca, za Ham i Petersham, wciąż jeszcze płonął. Twickenham nie ucierpiało ani
od Snopa Gorąca, ani od Czarnego Oparu, toteż ludzi było tu więcej, nikt jednak nie mógł udzielić nam
ż

adnych nowych wiadomości. Byli to przeważnie ludzie korzystający, jak i my, z chwili ciszy, by uciec dalej

od terenów okupowanych przez Marsjan. Odniosłem wrażenie, iż w wielu jeszcze domach pozostawali
mieszkańcy, zbyt wystraszeni, by uchodzić. I tu także dużo było na szosie śladów pośpiesznej ucieczki.
Szczególnie żywo utkwił mi w pamięci stos złożony z trzech wgniecionych w gościniec kołami
pogruchotanych bicykli. Około wpół do dziewiątej minęliśmy most w Richmond. Gdyśmy przezeń
przebiegali w pośpiechu, dostrzegłem płynące rzeką liczne kilkustopowej długości czerwone bryły. Nie
wiedziałem, co to było, na badanie zaś nie starczyło czasu. Wydały mi się wtedy czymś straszliwym.
Również i tu, na brzegu Surrey, leżał czarny osad i trupy, cały ich stos koło dworca, nie pokazywali się tylko
Marsjanie. Ujrzeliśmy ich dopiero w pobliżu Barnes.
W czerniejącej dali dostrzegliśmy troje ludzi biegnących pustą na pozór ulicą w stronę rzeki. Na wzgórzu
płonęło miasto Richmond, dokoła nie było ani śladu Czarnego Dymu.
Wtem, podchodząc do Kew, zobaczyliśmy całą gromadę uciekających, za nimi zaś, nie dalej jak o sto jardów
od nas, ukazał się kaptur Marsjanina. Stanęliśmy porażeni niespodzianym niebezpieczeństwem i gdyby
potwór spojrzał w dół - bylibyśmy zgubieni. Przerażenie nasze było tak wielkie, że nie śmieliśmy iść dalej.
Skoczyliśmy w bok i skryliśmy się w szopie stojącej w pobliskim ogrodzie. Tam wikary przypadł do ziemi i
łkając cicho oświadczył, że nie ruszy się z miejsca.
Mnie jednak nie opuszczała uparta myśl o Leatherhead, toteż o zmroku wyruszyłem dalej. Przedarłem się
przez gęste krzewy i posuwając się ostrożnie uliczką biegnącą obok wysokiego domu wyszedłem na drogę
do Kew. Wikary pozostał w szopie, po chwili jednak dopędził mnie z pośpiechem.
Mój ówczesny postępek uważam za największe, jakie kiedykolwiek w życiu popełniłem, szaleństwo, jasne
bowiem było, iż dokoła kręcą się Marsjanie. Ledwie wikary przyłączył się do mnie, już ujrzeliśmy daleko,
na polach w stronie Kew Lodge, jeszcze jedną Bojową Machinę. Cztery czy pięć czarnych figurek uciekało
przed nią po szarozielonej łące, Marsjanin zaś, widać to było od razu, ścigał je zawzięcie. W trzech susach

background image

43

był już przy nich. Ludzie usiłowali ujść rozbiegając się w różne strony. Prześladowca nie użył Snopa Gorąca,
lecz wyłowił ich skrzętnie, po jednemu, i wrzucił do wielkiego, przytroczonego do pleców, metalowego
pudła. Przypominało ona kształtem koszyki, jakie zwykli nosić do pracy nasi robotnicy. Po raz pierwszy
zdałem sobie wówczas sprawę, iż celem Marsjan może być nie tylko zniszczenie pokonanej ludzkości.
Staliśmy przez chwilę jak skamieniali, po czym zawróciliśmy, wpadliśmy w rozwartą bramę i skryliśmy się
w przypadkowo dostrzeżonym rowie, w jakimś okolonym wysokim murem ogrodzie. Długo, aż do
pojawienia się gwiazd, leżeliśmy tam bojąc się rozmawiać nawet szeptem.
Dochodziła, jak sądzę, jedenasta w nocy, gdy zebrawszy się na odwagę ruszyliśmy dalej. Nie wyszliśmy już
jednak na drogę, lecz prześlizgiwaliśmy się pod żywopłotami i przez ogrody, wypatrując pilnie w
ciemnościach, wikary na lewo, a ja na prawo, krążących, jak się nam wydawało, w pobliżu Marsjan. W
pewnej chwili natknęliśmy się na ostygły już i pokryty popiołem, wypalony, sczerniały szmat ziemi. Leżało
tam mnóstwo trupów. Głowy ich i ciała były straszliwie spalone, nogi jednak wraz z obuwiem zupełnie
nietknięte. O jakieś pięćdziesiąt stóp za stojącymi szeregiem czterema rozwalonymi działami leżały martwe
konie i zdruzgotane przodki.
Miasteczko Sheen uniknęło zniszczenia, było jednak ciche i opuszczone. Nie widzieliśmy też w nim
martwych, choć trzeba stwierdzić, że w tak ciemną noc jak tamta niewiele można było dojrzeć. W Sheen
właśnie towarzysz mój zaczął nagle uskarżać się na słabość i pragnienie, postanowiliśmy więc zajrzeć do
któregoś z domków.
Pierwszym, do którego z pewnymi zresztą trudnościami włamaliśmy się przez okno, była niewielka, stojąca
nieco na uboczu willa. Prócz spleśniałego sera nie było w niej nic do jedzenia. Znalazła się za to woda.
Zabrałem też leżącą w kuchni siekierkę, która mogła nam oddać wiele usług przy następnych włamaniach.
Na drugą stronę szosy przeszliśmy w miejscu, gdzie skręca ona ku Mortlake. Stał tam biały domek w
ogrodzie. W spiżarni znaleźliśmy zapas żywności składający się z dwu bochenków chleba w blaszanym
pudełku, surowej polędwicy i połowy szynki. Wymieniam to wszystko dokładnie, gdyż, jak się okazało,
musiało nam tego starczyć na dwa bez mała tygodnie. Pod półką stało kilka flaszek piwa, obok nich zaś dwa
worki fasoli i parę zwiędłych główek sałaty. Spiżarnia łączyła się z kuchnią, w której znaleźliśmy trochę
drewek i kredens, a w nim tuzin butelek burgunda, zupę i łososia w konserwach oraz dwie paczki
sucharków.
Siedzieliśmy w tej kuchni po ciemku, obawiając się palić światło, i jedliśmy chleb z szynką zapijając piwem
prosto z flaszek. Wikary, wciąż jeszcze roztrzęsiony i przerażony, upierał się, by iść nie zwlekając dalej, ja
zaś nalegałem, aby pokrzepić się przed drogą posiłkiem, gdy wydarzyło się coś, co miało nas uwięzić w tym
domku na długo. - Nie ma chyba jeszcze dwunastej - odezwałem się i w tejże chwili oślepił nas
jaskrawozielony błysk. Na moment ukazało się czarnozielone wnętrze kuchni i znikło w ciemności. Rozległ
się grzmot, jakiego nie słyszałem nigdy ani przedtem, ani potem. Tuż po nim, wydawało się, że niemal
równocześnie, usłyszałem za sobą huk, szczęk szkła i łoskot walących się ścian. O nasze głowy rozbił się w
kawałki wielki plaster tynku oderwany od sufitu. Runąłem jak długi na podłogę uderzając przy tym skronią o
gałkę kuchenek drzwiczek i straciłem przytomność. Długo, jak mi potem opowiadał wikary, leżałem
ogłuszony, gdy zaś powróciłem do zmysłów, w kuchni panowały egipskie ciemności, wikary zaś z twarzą
mokrą, jak się okazało - od krwi płynącej z rozciętego czoła, skrapiał mnie wodą.
Początkowo nie pamiętam, co się stało. Powoli jednak pamięć wydarzeń powróciła. Potwierdzeniem zaś ich
była rana na skroni.
- Lepiej panu? - pytał szeptem wikary. Wreszcie odezwałem się i usiadłem.
- Proszę nie ruszać się - rzekł. - Na podłodze pełno rozbitej porcelany z kredensu. Nie da się uczynić kroku,
by nie narobić hałasu, a zdaje się, że oni są koło domu.
Obaj siedzieliśmy tak cicho, że ledwo było słychać własne nasze oddechy. Dokoła w domku panowała
martwa cisza, raz tylko obsunął się z hałasem, gdzieś w pobliżu, kawał tynku czy spękanego muru. Z
zewnątrz zaś, z bezpośredniej bliskości, dochodził przerywany metaliczny grzechot.
- O! - powiedział wikary, gdy rozległ się on znowu. - Tak - odparłem. - Ale co to jest?
- Marsjanin - odrzekł. Nasłuchiwałem dalej.
- To nie był Snop Gorąca - rzekłem. Przez chwilę skłonny byłem przypuszczać; że jedna z Machin
Bojowych zderzyła się z naszym domem, podobnie jak tamta, widziana przeze mnie pod Shepperton, z
wieżą kościelną.
Położenie nasze tak było dziwaczne i niepojęte, że do świtu, to znaczy ze trzy czy cztery godziny, nie
poruszaliśmy się prawie wcale. Wreszcie do kuchni poczęło przesączać się blade światło poranka. Docierało
ono tu jednak nie przez czarne wciąż okno, przez trójkątną szczelinę w ścianie za nami, między belką
stropową a zwaliskiem cegieł. Po raz pierwszy ujrzeliśmy w szarym półmroku wnętrze naszej kuchni.

background image

44

Okno wtłoczone zostało do środka masą ziemi z ogrodu, pełno jej było na stole, koło którego siedzieliśmy.
Pokrywała też grubą warstwą podłogę. Od zewnątrz ziemia obsypała wysokim zwałem cały dom. Pod górną
framugą okna można było dostrzec wyrwaną rynnę. Na podłodze leżały rozrzucone w nieładzie rondle;
ś

ciana między kuchnią a resztą mieszkania zawaliła się i w coraz jaśniejszym świetle dziennym można było

bez trudu rozpoznać, iż większa część domu leży w gruzach. Jakże jaskrawym przeciwieństwem tej ruiny był
wytworny, pomalowany na modny seledynowy kolor, pełen mosiężnych i cynowych naczyń kredens,
imitująca białe i niebieskie kafelki tapeta oraz para barwnych, powiewających nad płytą kuchenną zasłonek.
Gdy dzień rozjaśnił wyrwę zupełnie, ujrzeliśmy przez nią postać Marsjanina stojącego na czatach przy
rozżarzonym jeszcze, jak sądziłem, walcu. Na ten widok przeczołgaliśmy się możliwie jak najszybciej z
półmroku kuchni w ciemność spiżarni.
Nagle zaświtało mi w głowie właściwe wyjaśnienie tego, co się stało. - Piąty walec - szepnąłem. - Piąty
pocisk z Marsa. Trafił w dom i zagrzebał nas pod ruinami.
Wikary milczał dość długo, po czym wyszeptał: - Niech Bóg zlituje się nad nami.
Usłyszałem ciche szlochanie.
Ten tylko dźwięk przerywał otaczającą nas w spiżarni ciszę. Jeśli o mnie idzie, ledwie ośmieliłem się
oddychać i siedziałem bez ruchu, z oczami utkwionymi w słabo oświetlony otwór drzwi kuchennych. Tuż
obok jaśniała niewyraźnie owalna plama twarzy duchownego, jego biały kołnierzyk i mankiety. Na zewnątrz
rozpoczęło się tymczasem metaliczne jakieś kucie, potem gwałtowny gwizd, po krótkiej zaś przerwie głośny
syk podobny do syku maszyny parowej. Hałasy te, najzupełniej dla nas zagadkowe, słychać było z
przerwami, a w miarę upływu czasu rozlegały się coraz częściej. Wreszcie dały się słyszeć rytmiczne, głuche
uderzenia i odczuliśmy nie przerwane już przez długi czas drgania, od których trzęsło się wszystko dokoła, a
w spiżarni z brzękiem podskakiwały naczynia. W pewnej chwili coś przesłoniło światło i ledwie widoczne
dotąd drzwi ściemniały zupełnie. Długie godziny spędziliśmy w tej nieszczęsnej kryjówce skuleni, milczący,
drżący z trwogi - aż zmęczenie przemogło czujność...
Obudziłem się niesłychanie wygłodniały. Sądzę, że przeleżeliśmy tak większą część dnia. Głód był tak silny,
ż

e zmusił mnie do działania. Powiedziałem, że idę poszukać czegoś do jedzenia, i popełzłem po omacku do

kredensu. Nie otrzymałem odpowiedzi, kiedy tylko jednak począłem jeść, odgłos ten musiał widocznie
poruszyć wikarego, gdyż usłyszałem, jak czołga się za mną.

Co widzieliśmy z ukrycia w ruinach


Skończywszy z jedzeniem powróciliśmy do spiżarni. Musiałem znów zadrzemać, gdyż po pewnym czasie,
kiedy poruszyłem się - spostrzegłem, że jestem sam. Huki i wywołane nimi drgania trwały nadal z męczącą
jednostajnością. Nawoływałem kilkakrotnie cichutko, aż w końcu podążyłem po omacku do drzwi
kuchennych. Jeszcze był dzień, toteż dostrzegłem duchownego po drugiej stronie izby, leżącego przy
trójkątnym, wychodzącym wprost na Marsjan otworze. Tak był przy tym zgarbiony, że wyglądał jak bez
głowy.
Na zewnątrz hałasy przypominały rozgwar wielkiej hali maszyn, dokoła zaś wszystko trzęsło się w takt
grzmiących uderzeń. Przez otwór w ścianie mogłem dojrzeć skąpany w złocie wierzchołek drzewa i ciepły
lazur cichego wieczornego nieba. Przyglądałem się przez chwilę wikaremu, po czym skulony stąpając z
największą ostrożnością pośród zaściełających podłogę skorup posunąłem się ku niemu.
Gdy dotknąłem jego kolana, drgnął gwałtownie i potrącił przy tym odłam muru, który potoczył się z wielkim
hukiem w dół, na zewnątrz. W obawie, by nie krzyknął, chwyciłem go za ramię, po czym długo leżeliśmy
bez ruchu. Podniosłem się wreszcie, aby sprawdzić, co ocalało z naszej osłony. W resztce muru pozostała po
odpadłym kawale ściany pionowa szczelina, przez którą widać było, gdy wychyliłem się ostrożnie ponad
belką, cichą jeszcze wczoraj, podmiejską uliczkę. Wielkie tu doprawdy zaszły zmiany. Piąty walec trafił
widocznie w sam środek willi, w której najpierw byliśmy. Domek zdruzgotany całkowicie, rozbity w proch,
skruszony ciosem przestał istnieć. Znacznie poniżej dawnych fundamentów, w głębokim dole, o wiele
zresztą szerszym od jamy widzianej przeze mnie pod Woking, leżał teraz walec. Potężne uderzenie chlusnęło
dokoła ziemią („chlusnęło” będzie tu najlepszym chyba wyrażeniem), piętrząc ją w zwały skrywające
szczątki pobliskich domów. Ziemia zachowała się tu zupełnie jak uderzone z całej siły ciężkim młotem
błoto. Nasz dom zwalił się do tyłu, elewacja aż do parteru włącznie została zniszczona kompletnie.
Szczęśliwym trafem ocalała kuchnia i spiżarnia. Stały one nienaruszone, przysypane ziemią i szczątkami
muru, zamknięte z trzech stron ławami ziemi, z jednym jedynym wyjściem ku walowi. Z taką to
perspektywą zawieszeni byliśmy na samym skraju wielkiej kolistej jamy pogłębianej obecnie przez Marsjan.
Tuż za nami słychać było odgłosy ciężkich uderzeń, przed naszą zaś szczeliną przepływały co chwila
podobne do welonu chmurki jasnozielonej pasy.

background image

45

W samym środku jamy leżał otwarty już walec, po przeciwnej zaś od nas stronie, wśród połamanych i
zasypanych w połowie krzewów, stała, opuszczona w tej chwili przez użytkownika, sztywna i ogromna na
tle wieczornego nieba, jedna z wielkich Machin Bojowych. W pierwszym momencie nie zauważyłem ani
jamy, ani walca, tak zajął mnie widok groźnej maszyny, właściwy jednak opis należałoby rozpocząć od nich
właśnie, już choćby ze względu na niezwykły lśniący mechanizm pracujący w wykopie czy też na
dziwaczne, pełzające niezdarnie po pobliskich zwałach ziemi istoty.
Uwagę mą przykuł przede wszystkim mechanizm. Była to jedna z tych niesłychanie skomplikowanych
maszyn, nazwanych później Machinami Roboczymi, których poznanie tak bardzo przyczyniło się do
rozwoju ziemskiej wynalazczości. Najpierw uderzyło mnie jej podobieństwo do metalowego pająka o pięciu
zwinnych, kolankowatych odnóżach; opatrzonego wokół kadłuba niezliczoną liczbą dźwigni, drążków oraz
rozciągliwych, chwytnych macek. Większa ich część obecnie nie pracowała, trzy tylko długie macki
wyławiały z wnętrza walca liczne pręty, płyty i wsporniki stanowiące bez wątpienia wewnętrzne umocnienia
jego ścian. W miarę wydobywania unosiły je w górę i układały z boku na ziemi w stosy.
Ruchy macek były tak szybkie, płynne i dokładne, że mimo metalicznego połysku nie chciało mi się z
początku wierzyć, iż patrzę na pracę mechanizmu. Machiny Bojowe były w bardzo wysokim stopniu
podobne do żyjących, posłusznych woli pana istot, nie można ich jednak nawet porównywać z Machinami
Roboczymi. Kto nie widział tych konstrukcji na własne oczy, lecz zna je tylko z pozbawionych wyobraźni
szkiców malarskich czy technicznych lub z niedoskonałych opisów naocznych świadków, takich jak ja na
przykład, ten z trudem może wyobrazić sobie, jak bardzo przypominały one żywe stworzenia.
Myślę tu przede wszystkim o ilustracjach do jednej z pierwszych broszur usiłujących przedstawić cały
przebieg tej wojny. Malarz obejrzał, dość pobieżnie zapewne, jedną z Machin Bojowych i na tym zakończyła
się jego o nich wiedza. Uczynił z nich sztywne mechaniczne trójnogi, pozbawione zupełnie giętkości i
posuwistości, wywołując w ten sposób fałszywe, jednostronne wyobrażenie. Ponieważ broszura opatrzona
tymi rycinami miała ogromne powodzenie, wspominam o tym, by przestrzec czytelników przed błędnymi
wrażeniami, jakie mogłyby na jej podstawie powstać. Rysunki przypominały Marsjan, których widziałem
przecież w ruchu niezliczoną ilość razy, tak samo jak kukły woskowe przypominają żywe istoty ludzkie.
Moim zdaniem broszura byłaby bez nich o wiele lepsza.
Z początku, powtarzam, Machina Robocza nie przypominała w niczym maszyn, lecz raczej kraba o lśniącej
powłoce. Zamiast mózgu, za pomocą wrażliwych czułek, kierował jej ruchami Marsjanin. Prawdziwą naturę
tego sprawnego robotnika wyjaśniłem sobie wówczas dopiero, gdy spostrzegłem podobieństwo jego
szarobrązowej połyskującej „skóry” do pozostałych pełzających dokoła cielsk. Równocześnie ze
zrozumieniem zainteresowanie me przeniosło się na te inne istoty, na prawdziwych Marsjan. Widziałem ich
przelotnie dawniej i ówczesna odraza nie przeszkadzała mi już teraz w obserwacji. Ponadto mogłem
przyglądać się im z ukrycia, nie poruszając się niemal, w skupieniu.
Teraz dopiero stwierdziłem, że są to najbardziej nieziemskie stworzenia, jakie tylko można sobie wyobrazić.
Były to wielkie obłe cielska lub raczej głowy, około czterech stóp średnicy. Każde miało z przodu twarz.
Twarz ta nie miała nozdrzy, gdyż Marsjanie nie byli obdarzeni, jak się zdaje, zmysłem powonienia, miała za
to parę ogromnych ciemnych oczu, tuż pod nimi zaś coś w rodzaju mięsistego dzioba. W tylnej części głowy
czy też ciała - sam już nie wiem, jak to nazywać - mieściła się jedna tylko, sztywno napięta błona
bębenkowa, anatomicznie odpowiadająca, jak później stwierdzono, uchu, jakkolwiek w ziemskim gęstym
powietrzu było ono zupełnie niemal bezużyteczne. Dokoła dzioba, to znaczy ust, znajdowały się zebrane w
dwa pęki, po osiem w każdym, smukłe, podobne do biczy macki. Pęki te nazwane zostały potem, dość
udanie zresztą, przez słynnego profesora anatomii Howesa - rękami. Już po raz pierwszy widząc Marsjan
zauważyłem, jak usiłowali oni dźwigać się za pomocą tych rąk, co zważywszy zwiększony w ziemskich
warunkach ciężar tych istot było, rzecz jasna, niemożliwe. Są jednak podstawy, aby przypuszczać, iż na
Marsie takie poruszanie się nie nastręcza żadnej trudności.
Wewnętrzna ich budowa, mogę to stwierdzić, gdyż dokonane sekcje nie pozostawiają żadnych wątpliwości,
była tak samo prosta. Większą część wnętrza zajmował mózg, z którego grube nerwy prowadziły do oczu,
ucha i czułek. Ponadto mieli złożone płuca łączące się z ustami i serce wraz z układem naczyń
krwionośnych. Przeciążenie płuc wywołane gęściejszą atmosferą ziemską i zwiększoną siłą ciążenia
przejawiało się zupełnie wyraźnie konwulsyjnym drganiem naskórka.
ś

adnych innych wewnętrznych organów nie mieli. Choć może się nam to wydać dziwne, u Marsjan nie

istniał cały skomplikowany system trawienia zajmujący tyle miejsca w ciałach ludzi. Byli głowami, po
prostu tylko głowami. Nie mieli żadnych wnętrzności. Nie jedli, tym bardziej zaś nie trawili. W zamian
pobierali świeżą krew żywych istot, wstrzykując ją do własnych żył. Widziałem, jak się to odbywa,
wspomnę zresztą o tym we właściwym czasie. Lecz choćbym miał się wydać przewrażliwiony, nic potrafię
zmusić się do opisania tego, czemu nie mogłem nawet przyglądać się bez odrazy. Niech wystarczy, jeśli

background image

46

powiem, że krew pochodząca z żywego jeszcze stworzenia, najczęściej z istoty ludzkiej, wprowadzana była
za pomocą ssawki bezpośrednio do przewodu przyjmującego.
Dla nas sama już myśl o tym jest niewątpliwie odrażająca, sądzę jednak, iż należy równocześnie pamiętać,
jak odrażającymi musiałyby wydać się inteligentnemu na przykład królikowi nasze mięsożercze zwyczaje.
Jeśli się zaś pomyśli o niesłychanej wprost stracie czasu ludzkiego i energii poświęconych na jedzenie i
proces trawienia, fizjologiczne korzyści takiego sposobu odżywiania się są niezaprzeczalne. Ciała nasze w
połowie niemal składają się z gruczołów, przewodów i organów zajętych przekształcaniem różnorodnych
pokarmów na krew. Procesy trawienia i ich wpływ na układ nerwowy podkopują nasze siły i odbijają się na
umysłowości. Ludzie bywają szczęśliwi lub nieszczęśliwi w zależności od tego, czy mają zdrową, czy też
chorą wątrobę, czy ich gruczoły trawienne pracują należycie, czy też nie. Marsjanie zaś byli wyżsi ponad te
organiczne zmiany nastrojów i uczuć.
To, że uznali oni ludzi za najlepsze źródło pożywienia, możną po części wytłumaczyć sobie podobieństwem
szczątków ich ofiar stanowiących zapasy żywności przywiezione z Marsa. Stworzenia te, sądząc z zeschłych
szczątków, które dostały się w ręce ludzi, były dwunogie, miały słabe krzemowe szkielety podobne do
krzemowych szkieletów gąbek i równie słabe umięśnienie. Wzrost ich sięgał sześciu stóp w postawie
wyprostowanej, głowy były kuliste i miały dwa stwardniałe oczodoły. W każdym walcu wieziono po dwie,
trzy takie istoty, wszystkie one jednak zostały zgładzone jeszcze przed przybyciem na Ziemię. Nie sprawiało
to jednak żadnej właściwie różnicy, gdyż każda próba wyprostowania się na naszej planecie doprowadziłaby
natychmiast do zmiażdżenia wszystkich ich kości.
Jeżeli już jestem przy opisie Marsjan, pragnę tu dorzucić pewne dalsze szczegóły, które (jakkolwiek
wówczas jeszcze nam nie znane) pozwolą czytelnikowi zaznajomionemu z nimi stworzyć sobie
dokładniejszy obraz groźnych tych istot.
Fizjologia ich różniła się znacznie od naszej w trzech innych jeszcze dziedzinach. Organizmy te w ogóle nie
znały snu, a przynajmniej nie spały dłużej, niż śpi ludzkie serce. Bez wymagającego ustawicznej regeneracji
rozwiniętego mechanizmu mięśniowego nie znali oni okresowego ugasania - snu. Wydaje się, że nie
odczuwali zupełnie (lub w bardzo nieznacznym tylko stopniu) zmęczenia. Na Ziemi zawsze poruszali się z
wysiłkiem, do samego jednak końca byli w ustawicznym ruchu. Pracowali przez dwadzieścia cztery godziny
na dobę, podobnie jak się to dzieje u ziemskich mrówek.
Dalej, choć może to w świecie płciowym wydać się dziwne, Marsjanie nie posiadali żadnej płci, a więc
pozbawieni byli wszystkich tych burzliwych uczuć, jakie miotają podzieloną na rodzaje ludzkością. Nie ma
wątpliwości, iż w czasie wojny przyszedł na świat tu, na Ziemi, młody Marsjanin. Znaleziono go złączonego
z ciałem rodziciela, wypączkowanego zeń, jak się to dzieje z młodymi cebulkami lilii lub ze słodkowodnymi
polipami.
U człowieka i u wyżej zorganizowanych zwierząt ten sposób rozmnażania się zanikł już całkowicie, był on
jednak niewątpliwie również u nas, na Ziemi, pierwotnym sposobem mnożenia się. U zwierząt niżej
zorganizowanych, takich choćby, jak odległe krewniaczki kręgowców osłonice, oba te sposoby istnieją obok
siebie do dzisiaj. Ostatecznie jednak sposób płciowy wyparł całkowicie wegetatywnego rywala. Na Marsie
widocznie stało się odwrotnie.
Warto tu zwrócić uwagę, iż pewien pseudonaukowy pisarz na długo jeszcze przed najazdem Marsjan
przewidywał przyszłą budowę ciała ludzkiego bardzo podobnie do obecnej budowy ciała mieszkańców
Marsa. Przepowiednia jego, pamiętam, ukazała się w listopadzie czy też w grudniu 1893 roku, w od dawna
już nie istniejącym czasopiśmie Pall-Mall. Przypominam sobie również, iż została ona wyśmiana w
przedmarsjańskim tygodniku satyrycznym noszącym miano Punch.
Pisarz ten dowodził z wielką swadą, że wskutek rozwoju urządzeń mechanicznych ulegną zanikowi nogi, a
wskutek rozwoju chemii - narządy trawienia; że takie organy, jak włosy, nozdrza, zęby, uszy, przestaną być
zasadniczymi częściami ludzkiego ciała i że dobór naturalny pójdzie na przestrzeni nadchodzących stuleci w
kierunku stałego ich zaniku. Najważniejszą koniecznością pozostanie tylko mózg. Jedna jedyna część ciała,
której dalszy rozwój wydaje się pewny, to ręce - nauczyciel i pośrednik mózgu. Gdy reszta ciała zmarnieje,
ręce rozrosną się.
Wiele już prawd wypowiedziano fantazjując, tu zaś na Marsjanach mieliśmy nie podlegające dyskusji
potwierdzenie podporządkowania umysłowi zwierzęcej strony organizmu. Mnie osobiście wydaje się
zupełnie możliwe, iż Marsjanie mogą pochodzić od istot podobnych do nas. Zmieniając się stopniowo dzięki
rozwojowi mózgu kosztem reszty ciała ręce Marsjan przekształciły się w dwa pęki wrażliwych macek. Mózg
zaś bez ciała, pozbawiony podkładu uczuciowego, musiał, rzecz jasna, stawać się umysłowością coraz
bardziej samolubną.
Ostatnim rzucającym się w oczy szczegółem, w którym stworzenia te różniły się od nas, było coś, co można
by uznać za drobiazg. Na Marsie albo w ogóle nie było drobnoustrojów powodujących tyle chorób i bólu tu,

background image

47

na Ziemi, albo też marsjańska wiedza sanitarna rozprawiła się z nimi już przed wiekami. śycie Marsjan
wolne więc było od setek chorób, od wszelkich gorączek i zakażeń, od gruźlicy, raka, wrzodów i innych
bied. Mówiąc zaś o różnicach między życiem na Marsie a życiem ziemskim chcę przytoczyć ciekawe uwagi
o Czerwonym Zielsku.
Głównym barwnikiem w świecie roślinnym Marsa jest najwidoczniej nie kolor zielony, lecz jaskrawy odcień
krwawej czerwieni. W każdym razie wszystkie gatunki roślin, jakie wzeszły z nasion przywiezionych
przypadkowo czy też rozmyślnie przez Marsjan, były zabarwione na czerwono. Spośród nich jednej tylko,
znanej ogólnie pod nazwą Czerwonego Zielska, udało się znieść zwycięsko konkurencję ziemskich
gatunków. Czerwone Pnącze było rośliną tak krótkotrwałą, że niewiele ludzi w ogóle je widziało. Czerwone
Zielsko jednak krzewiło się przez pewien czas nad podziw bujnie i szybko. Na trzeci czy czwarty dzień
uwięzienia wspięło się ono po ścianach jamy i kaktusowatymi łodygami obrzeżyło karminową obwódką
krawędzie naszego trójkątnego okna. Później zaś widziałem, jak pleniło się po całej okolicy, zwłaszcza zaś
wszędzie tam, gdzie była woda.
Marsjanie mieli, jak wiadomo, organ słuchu, pojedynczą kolistą membranę z tyłu głowy, oraz oczy o
zakresie widzenia nie różniącym się wiele od naszego, z wyjątkiem, jak twierdził Philips, iż niebieską i
fiołkową barwę widzieli jako czarną. Przypuszcza się ogólnie, iż porozumiewali się oni za pomocą
dźwięków i gestów. Twierdzi się tak, na przykład, w umiejętnie, lecz zbyt powierzchownie opracowanej
broszurze, o której wspomniałem już poprzednio. Była ona, jak dotąd, głównym źródłem informacji o nich,
mimo iż pisał ją ktoś, kto nie widział zachowania się Marsjan na własne oczy. Nikt jednak z istot ludzkich,
które przeżyły najazd, nie widział tyle z życia Marsjan, co ja. Nie przechwalam się tym bynajmniej,
stwierdzam po prostu fakt. Stwierdzam też, że obserwowałem ich z bliska przez dłuższy czas, że widziałem,
jak wspólnie, we czwórkę, w piątkę, a raz nawet w szóstkę wykonywali najbardziej skomplikowane
czynności bez żadnego dźwięku ni gestu. Szczególne pohukiwania zawsze poprzedzały przyjmowanie
pokarmu; tonacja tych dźwięków była niezmienna, nie można więc, moim zdaniem, uznać ich za jakieś
sygnały, lecz za zwykłe wydechy przed przystąpieniem do czynności ssania. Mam pretensje do podstawowej
co najmniej znajomości psychologii i jestem pewien, jeśli w ogóle można być czegokolwiek pewnym, że
Marsjanie wymieniali myśli bez udziału czynników fizycznych. Pewien zaś tego jestem wbrew poważnym w
tej dziedzinie uprzedzeniom. Przed najazdem Marsjan, jak może przypominają sobie niektórzy czytelnicy,
wypowiadałem się dość namiętnie przeciw teorii telepatii.
Marsjanie nie nosili żadnej odzieży. Ich pojęcie ozdób czy strojów było z konieczności odmienne od
naszego; nie tylko zaś byli w sposób zupełnie wyraźny mniej od nas wrażliwi na wahania temperatury, lecz i
zmiany ciśnienia zdawały się wcale nie wpływać na stan ich zdrowia. Jeśli jednak nie nosili odzieży, to
przecież mieli nad ludźmi olbrzymią wyższość w stosowaniu sztucznych uzupełnień ciała. My, ludzie, ze
swymi bicyklami, wrotkami, samochodami i Lilienthalowskimi machinami latającymi, pistoletami,
karabinami, armatami czy kijami rozpoczynamy dopiero tę ewolucję, którą Marsjanie bez wątpienia już
przeszli. Stali się oni w rzeczywistości samymi tylko mózgami odzianymi w niezbędne dla określonych
potrzeb urządzenia, tak jak ludzie odziewają się w szaty w zależności od wymagań pór roku, jak posługują
się rowerem w pośpiechu lub podczas deszczu parasolem. We wszystkich zaś ich urządzeniach
najgodniejszy podziwu może wydać się człowiekowi brak podstawy każdego niemal mechanizmu
ziemskiego - zupełny brak koła. Pośród wszystkiego, co przywieźli ze sobą na Ziemię, nie było nic, co
wskazywałoby na używanie przez nich kół. Można by było oczekiwać tego przynajmniej w przyrządach
służących do poruszania się. Należy tu podkreślić, że i u nas, na Ziemi, przyroda nigdy nie używa
samorzutnie koła, przedkłada, być może, ponad nie inne rozwiązania. Marsjanie nie tylko nie znali, co
zresztą nie wydaje się prawdopodobne, czy nie chcieli stosować koła, lecz co więcej w aparatach swych w
małym tylko niezmiernie stopniu używali dźwigni o stałym lub półstałym punkcie zaczepienia, a więc
poruszających się ruchem obrotowym w jednej płaszczyźnie. Wszystkie złącza w mechanizmach były
złożonym systemem suwaków poruszających się w niewielkich, lecz wspaniale ukształtowanych łożyskach
ciernych. Jeśli już wdałem się w te szczegóły, to pragnę podkreślić, że dźwignie ich maszyn napędzane były
w większości wypadków przez coś w rodzaju licznych tarcz, mieszczących się w elastycznych osłonach;
tarcze te zmieniały się pod działaniem przepuszczanego przez nie prądu elektrycznego w potężne magnesy.
Uzyskiwali oni w ten sposób niezwykle interesujące podobieństwo do ruchów zwierząt, ruchów, których
naśladowanie w mechanice tyle sprawiało trudności ziemskim badaczom.
Mnóstwo tych niby-mięśni znajdowało się właśnie w podobnej do kraba Machinie Roboczej rozładowującej
piąty walec, w chwili gdy ujrzałem ją wyglądając po raz pierwszy przez szczelinę w murze. Wydała mi się
ona o wiele bardziej żywa od prawdziwych Marsjan wylegujących się koło niej w promieniach
zachodzącego słońca, dyszących z wysiłkiem, poruszających bezcelowo mackami i przeciągających się
leniwie po męczącej, długotrwałej podróży międzyplanetarnej.

background image

48

Podczas gdy przyglądałem się niezdarnym ich ruchom w blasku słońca, notując w pamięci każdy szczegół
dziwacznych tych postaci, wikary przypomniał o swej obecności szarpiąc mnie gwałtownie za ramię.
Zwróciłem się ku nachmurzonej twarzy i milczącym wymownie ustom. Teraz on chciał patrzeć, bo tylko
jeden z nas mógł wyglądać przez szczelinę; tak więc, gdy on cieszył się tym przywilejem, ja z kolei
musiałem przerwać na pewien czas obserwację.
Gdy wyjrzałem ponownie, Machina Robocza złożyła już z licznych wydobytych z walca części mechanizm
o zupełnie do niej podobnym kształcie. Niżej zaś i bardziej na lewo ukazała się niewielka koparka ziejąca
strumieniami zielonej pary, przekopująca się wokół jamy, odkładając ziemię na zwał i metodycznie i
nieprzerwanie ubijająca ją. To właśnie ubijanie było przyczyną głośnych rytmicznych uderzeń i regularnie
powtarzających się wstrząsów, wprawiających w drżenie ruiny naszego schroniska. Pracy tej towarzyszyły
najprzeróżniejsze piski i gwizdy. O ile mogłem dojrzeć, nie kierował nią żaden Marsjanin.

Dni więzienne


Przybycie drugiej Machiny Bojowej odegnało nas od szczeliny i zapędziło do spiżarni, gdyż obawialiśmy
się, by Marsjanie mimo naszego ukrycia nie dojrzeli nas z góry. Później przestaliśmy się lękać, gdyż z
zewnątrz, dla olśnionego słonecznym światłem oka, schronienie nasze musiało wydawać się jakby
zaciągnięte czarną błoną, początkowo jednak przy najlżejszym nawet podejrzeniu odkrycia rzucaliśmy się z
bijącym sercem do ucieczki, by ukryć się w spiżarni. Mimo straszliwego niebezpieczeństwa, jakim groziło
wyglądanie, nie mogliśmy oprzeć się pokusie. Z uczuciem zdumienia powracam myślą do tamtych chwil,
kiedy niepomni nieustannej groźby zagłodzenia lub gorszej jeszcze śmierci z rąk Marsjan - walczyliśmy
zawzięcie o straszliwy przywilej patrzenia. Ścigaliśmy się w groteskowym biegu przez kuchnię, starając się
wyprzedzić wzajemnie i bojąc się przy tym zdradzieckiego hałasu, potem zaś baliśmy się, kopali i popychali,
o kilka cali, o krok od wykrycia.
Faktem jest, że usposobienia nasze, nasz sposób myślenia i postępowania były nie do pogodzenia, zaś
niebezpieczeństwo i osamotnienie podkreślały tę rozbieżność jeszcze mocniej. Już w Hallifordzie
znienawidziłem te bezsilne jęki, ten tępy umysł. Nigdy nie kończący się, wymrukiwany bez przerwy jego
monolog psuł mi każdą próbę obmyślenia jakiegoś sposobu działania, czasami zaś doprowadzał niemal do
szału. Brakowało mu opanowania jak kapryśnej kobiecie... Mógł płakać całymi godzinami i pewien jestem,
ż

e do samego końca to rozpieszczone przez życie dziecko uważało łzy swej słabości za oręż w jakiś sposób

skuteczny. Ja zaś siedziałem w ciemności nie mogąc oderwać od niego myśli. Jadł więcej ode mnie i próżną
było rzeczą tłumaczyć mu, że jedyną możliwość przeżycia daje nam ukrywanie się w tym domu do czasu, aż
Marsjanie skończą roboty w jamie, że przy tym długim wyczekiwaniu może nadejść chwila, gdy zabraknie
nam żywności. Jadł i pił nieumiarkowanie, kiedy tylko przyszła mu na to ochota. Spał niewiele.
W miarę jak upływały dni, nierozważna ta beztroska pogarszała stale sytuację i powiększała
niebezpieczeństwo, tak iż (choć bardzo niechętnie) musiałem uciec się najpierw do gróźb, w końcu zaś do
razów. Przywróciło mu to rozsądek, lecz na krótki tylko czas. Było to stworzenie słabe, lecz pełne chytrości.
Brakło mu odwagi, by stawić czoło nie tylko Bogu czy ludziom, lecz własnej nawet słabości. Była to
wyzbyta godności, tchórzliwa, anemiczna, zawistna duszyczka.
Przykro mi wspominać i opisywać te sprawy, postanowiłem jednak nie pomijać w tej historii niczego. Tym,
którzy uniknęli w życiu wszystkiego, co ciemne i straszne, nietrudno będzie potępić mnie za brutalność, za
wybuch wściekłości, jakim zakończyła się nasza tragedia; czym jest zło, wiedzą oni nie gorzej od innych, nie
wiedzą natomiast, do czego zdolni są ludzie torturowani. Ci przecież, którzy poznali mroki życia, którzy
zgłębili jego pierwotność, więcej bez wątpienia okażą wyrozumiałości.
Gdy my toczyliśmy wewnątrz, w mglistej ciemności, walkę szeptów, zaciśniętych pięści i bezlitosnych
razów, na zewnątrz, w palącym słońcu straszliwego owego czerwca Marsjanie prowadzili zwykłe dla nich, a
tak obce i dziwne dla nas roboty. Lecz powróćmy do tych nowych dla mnie doświadczeń. Gdy po długim
czasie znów odważyłem się wyjrzeć przez szczelinę, dostrzegłem, iż nowo przybyłych wzmocniły załogi co
najmniej trzech Machin Bojowych. Dostarczyły one jakichś nowych urządzeń ustawionych rzędem koła
walca. Druga Machina Robocza była już gotowa i obsługiwała jedno z nich. Kształtem przypominało ono
bańkę do mleka, nad którą kołysał się gruszkowaty zbiornik. Płynął z niego do okrągłego, położonego niżej
basenu strumień białego proszku. Machina Robocza nadawała za pomocą macki zbiornikowi ruch
wahadłowy. Dwiema łopatkowymi rękami kopała ona i wrzucała do gruszkowatego zbiornika glinę, innym
zaś ramieniem otwierała co pewien czas drzwiczki w środkowej części aparatu i usuwała stamtąd
rdzawoczarny żużel. Jeszcze jedna stalowa macka kierowała proszek z basenu żeberkowym kanałem do
zbiornika ukrytego przed mym wzrokiem za hałdą niebieskawego pyłu. Stamtąd unosił się w nieruchomym
powietrzu pionowo w górę cienki słup zielonego dymu. Gdy patrzyłem, Machina Robocza rozsunęła

background image

49

teleskopowym sposobem ze słabym melodyjnym podźwiękiem jedną z macek, będącą przed chwilą jeszcze
krótkim tępo zakończonym trzpieniem, tak daleko, że koniec jej skrył się za zwałem gliny. Za chwilę
ukazała się ona ponownie, przy czym niosła sztabę nieskazitelnie białego, połyskującego oślepiająco
aluminium i złożyła ją na rosnącym nieustannie na skraju jamy stosie tych sztab. Od zniknięcia słońca do
ukazania się pierwszych gwiazd wydajna ta maszyna zrobiła z surowej zupełnie gliny przeszło setkę takich
sztab, zaś hałda niebieskiego kurzu urosła ponad brzeg jamy.
Kontrast między szybkimi i złożonymi poruszeniami tych mechanizmów a ociężałą, zadyszaną
niezdarnością ich władców był tak wielki, iż musiałem wielokrotnie przekonywać sam siebie, że nie
mechanizmy, lecz oni to właśnie są istotami żyjącymi.
Gdy do jamy przynieśli pierwszych ludzi, przy szczelinie był wikary. Ja siedziałem niżej, skulony, wytężając
słuch. Widząc, że odskakuje gwałtownie od otworu, skuliłem się przerażony jeszcze bardziej, pewny, że
Marsjanie dostrzegli go. Ześliznąwszy się w dół po rumowisku przykucnął w ciemności przy mnie i bełkotał
coś niezrozumiale, wymachując rękami, aż zaraził mnie na chwilę swym przestrachem. Poznałem po
gestach, że zrezygnował ze szczeliny, gdy więc zaciekawienie przemogło wreszcie obawę, podniosłem się i
wspiąłem do wyrwy. Zrazu nie mogłem pojąć przyczyny jego przerażenia. Panował już półmrok, gwiazdy
były jeszcze blade, jamę jednak rozświetlał jasny, zielony, migotliwy blask towarzyszący produkcji
aluminium. Całość obrazu wyglądała jak migocący zielonymi błyskami ekran, na który padały ruchliwe
rdzawoczarne, niezwykle męczące wzrok cienie. Nad jamą uwijały się obojętne na wszystko nietoperze.
Pełzających Marsjan nie było nigdzie widać. Przesłaniała ich rosnąca bez przerwy hałda niebieskozielonego
pyłu. W narożniku jamy stała, jakby skrócona, na skurczonych nogach Machina Bojowa. Wtem pośrodku
klekotu maszyn usłyszałem dźwięk przypominający głos ludzki. Początkowo starałem się uparcie odpędzić
od siebie nawet wszelką myśl o tym.
Skulony przyglądałem się uważnie Machinie Bojowej upewniając się wreszcie, że w jej kapturze
rzeczywiście znajduje się Marsjanin. Gdy zielone płomienie wzbijały się wyżej, można było wyraźnie
dojrzeć oleisty połysk naskórka i blask wielkich oczu. Nagle doszedł mnie krzyk i spostrzegłem długą mackę
sięgającą poprzez ramię maszyny do niezbyt wielkiej klatki przewieszonej przez jej plecy. Po chwili macka
uniosła się wysoko trzymając coś wijącego się rozpaczliwie, coś, co rysowało się na tle gwiazd czarnym,
mglistym znakiem zapytania. Ten znak zapytania w miarę zniżania się przybierał w zielonym świetle postać
człowieka. Przez chwilę widziałem go zupełnie wyraźnie. Był to tęgi, zażywny, dostatnio odziany
mężczyzna w średnim wieku; parę jeszcze dni temu kroczył zapewne dumny po świecie jako człowiek
otoczony ogólnym szacunkiem. Widziałem doskonale wytrzeszczone oczy i odblask światła na spinkach i
dewizce. Znikł za hałdą i przez chwilę nic nie było słychać. Potem rozległ się rozdzierający krzyk i
przeciągłe, jakby drwiące pohukiwanie Marsjan...
Ześliznąłem się po rumowisku, porwałem się na nogi, zatkałem uszy i wpadłem do spiżarni. Duchowny,
skulony dotąd w milczeniu z głową ukrytą w ramionach, spojrzał, gdy go mijałem, krzyknął głośno, bym nie
zostawiał go samego, i popędził za mną.
Nocy tej, przyczajony w spiżarni, wahając się między przerażeniem a straszliwym urokiem wyglądania,
pojąłem, że trzeba koniecznie działać, i to zaraz. Na próżno jednak siliłem się na ułożenie planu ucieczki;
później dopiero, następnego dnia, udało mi się rozważyć nasze położenie bardziej szczegółowo. Wikary, jak
stwierdziłem, był zupełnie niezdolny nawet do dyskusji; groza uczyniła zeń stworzenie poddające się
przelotnym, żywiołowym bodźcom, odebrała rozsądek i przezorność. Prawdę powiedziawszy, spadł on już
właściwie do poziomu zwierzęcia. Ja zaś, jak się to mówi, wziąłem się w garść. Przemyślawszy wszystko
pojąłem jasno, że położenie nasze, jakkolwiek okropne, nie dawało jeszcze powodów do ostatecznej
rozpaczy.
Największą naszą szansą byłoby, rzecz jasna, gdyby Marsjanie potraktowali jamę jako tylko przejściowe
obozowisko. Nawet jednak gdyby mieli pozostawać w niej na stałe, nie musieli przecież pilnować jej
nieustannie, to zaś mogło nam umożliwić ucieczkę. Rozważałem też bardzo szczegółowo możliwość
przekopania przejścia podziemnego poza jamę, prawdopodobieństwo jednak wydostania się na powierzchnię
w zasięgu wzroku wartujących Marsjan wydawało mi się od razu zbyt wielkie. Poza tym trzeba by
przekopywać się samemu, gdyż wikary niewątpliwie nie pomógłby mi w niczym.
Trzeciego dnia, jeśli mnie pamięć nie myśli, ujrzałem śmierć tego chłopaka. Był to zresztą jedyny wypadek,
gdy widziałem Marsjan przyjmujących pokarm. Po tym, co ujrzałem - przez większą część dnia unikałem
wyrwy jak ognia. Udałem się do spiżarni i po zdjęciu z zawiasów drzwi spędziłem kilka godzin na kopaniu
posługując się, jak tylko można najciszej, siekierką; gdy jednak okazało się, że wygrzebana na długość kilku
stóp dziura zawaliła się z hałasem, nie ośmieliłem się kopać dalej. Straciłem wówczas całe męstwo i długi
czas leżałem zniechęcony, bez ruchu, na wykopanej ziemi. Po tym wypadku zaniechałem myśli o ucieczce
przekopem.

background image

50

Wiele można powiedzieć o wrażeniu, jakie zrobili na mnie Marsjanie. Początkowo, widząc, jak potrafią oni
niweczyć wszelkie ludzkie wysiłki, nie miałem w ogóle nadziei na ocalenie. Czwartej czy piątej jednak nocy
doszedł mnie odgłos podobny do odległych strzałów z ciężkich dział.
Noc była późna i świecił jasno księżyc. Marsjanie zabrali gdzieś koparkę, toteż prócz Machiny Bojowej
stojącej na przeciwległym brzegu jamy oraz Machiny Roboczej zajętej czymś tuż pod naszą szczeliną - w
jamie nie było nikogo. Gdyby nie blady odblask padający z dołu, gdzie pracowała Machina Robocza, i białe
plamy i smugi księżycowej poświaty, ciemność byłaby zupełna. Ciszę przerywało tylko brzęczenie maszyny.
Noc była piękna i bezchmurna. Wydawało się, że księżyc objął w posiadanie calutkie niebo. Gdzieś z oddali
dochodziło szczekanie psa. Ono właśnie skłoniło mnie do wytężenia słuchu i wówczas usłyszałem zupełnie
wyraźnie huk, bardzo podobny do głosu ciężkiego działa. Naliczyłem sześć takich wybuchów, a po długiej
przerwie sześć następnych. I to było wszystko.

Śmierć wikarego


Szóstego dnia naszego uwięzienia, gdy wyglądałem po raz ostatni, spostrzegłem nagle, że jestem przy
wyrwie sam. Wikary, zamiast trzymać się, jak to zazwyczaj bywało, w pobliżu i odpychać mnie od
szczeliny, powrócił widocznie do spiżarni. Uderzony nagłą myślą udałem się z pośpiechem i w milczeniu za
nim. Usłyszałem w ciemności, jak coś pił. Sięgnąłem w mrok i palce me pochwyciły butelkę wina.
Szarpanina trwała kilka chwil. Zaprzestałem walki wtedy dopiero, kiedy butelka upadła na ziemię i rozbiła
się. Staliśmy zdyszani grożąc sobie nawzajem. Stanąłem ostatecznie między nim a zapasem żywności i
oświadczyłem, że odtąd będę racjonować posiłki. Cały nasz zapas podzieliłem na porcje wystarczające do
przetrwania dziesięciu dni. Tego dnia nie dałem mu nic już więcej do jedzenia. Po południu próbował
wyrwać mi żywność siłą, był jednak na to zbyt słaby. Drzemałem właśnie, obudziłem się jednak
natychmiast. Cały dzień i całą następną noc siedzieliśmy twarzą w twarz, ja zmęczony, lecz zdecydowany,
on skomlący coś o trapiącym go głodzie. Wiedziałem, że trwało to dzień i noc, wówczas jednak wydawało
mi się, a i dziś jeszcze wydaje się, że czas ten ciągnął się nieskończenie długo.
W ten sposób coraz bardziej pogłębiająca się rozbieżność zakończyła się otwartym konfliktem. Dwa długie
dni zeszły nam na przyciszonych sporach i milczących zmaganiach. Były chwile, gdy biłem go i kopałem,
jak szaleniec, były i takie, gdy schlebiałem mu i prosiłem. Raz próbowałem nawet przekupstwa, odstępując
mu ostatnią butelkę wina, gdyż w kuchni była pompa dająca nieco wody. Ani siła jednak, ani dobroć nie i
skutkowały, naprawdę stracił cały rozsądek. Nie zaprzestawał zamachów na żywność, nie zaprzestawał
głośnego bełkotu, nie chciał przestrzegać najbardziej podstawowych zasad ostrożności, od zachowania
których zależało przecież nasze bezpieczeństwo i życie. Zaczynałem pojmować coraz jaśniej, że inteligencja
jego gasła, że jedyny mój towarzysz w gęstej, dławiącej ciemności ukrycia jest człowiekiem obłąkanym.
Sądząc z niektórych mglistych wspomnień umysł mój także był chwilami przyćmiony. Każdy sen
wypełniały dziwaczne, potworne koszmary.
Brzmi to niezbyt może zrozumiale, sądzę jednak, że właśnie obłęd wikarego stał się dla mnie ostrzeżeniem,
dodał sił i uchronił przed szaleństwem.
Ósmego dnia zaprzestał szeptu i począł mówić na głos, ja zaś nie mogłem uciszyć go w żaden sposób.
- Tak być powinno, o Boże! - powtarzał w kółko. - Tak być powinno. Brzemię kary niech spadnie na mnie i
na dzieci moje. Grzeszyliśmy, nadto byliśmy dufni w swoje siły. Nędza panowała dokoła i ból, ubogich
deptano w prochu, ja zaś milczałem. Cóż za głupstwa kazałem, Boże mój, cóż za głupstwa! Zamiast powstać
i życie oddać w ofierze, i wołać głosem wielkim: Pokutujcie, pokutujcie!... Ciemiężyciele maluczkich i
łaknących... Jakże groźna jest dłoń Pana!
Potem niespodziewanie przeskakiwał na jedzenie, którego mu odmawiałem, prosząc, błagając, płacząc; w
końcu grożąc. Zaczął podnosić głos, prosiłem go, by zamilkł. Wówczas widząc, że ma mnie w ręku,
zagroził, iż krzykiem ściągnie na nas Marsjan. W pierwszej chwili przeraziłem się, każde jednak ustępstwo
zmniejszałoby tylko możliwość przetrwania. Rzuciłem mu więc wyzwanie, chociaż wcale nie byłem pewien,
czy go nie podejmie. Tym razem jeszcze nie podjął. Przez resztę ósmego i cały dziewiąty dzień mówił coraz
głośniej. Groźby i błagania płynące spienionym potokiem półprzytomnych słów skruchy i żalu za
oszukańczą pustkę jego służby bożej budziły we mnie litość. Zasnął wreszcie na chwilę, po przebudzeniu
jednak zaczął wykrzykiwać z nową siłą, i to tak głośno, że za wszelką cenę trzeba go było nakłonić do
milczenia.
- Bądź cicho - prosiłem.
Siedział w ciemności - teraz nagle ukląkł.

background image

51

- Zbyt długo już byłem cicho - odkrzyknął głosem, który bez wątpienia dotarł do jamy. - Czas już, bym dał
ś

wiadectwo prawdzie. Biada miastu, które wiarę utraciło. Biada! Biada! Po trzykroć biada ludziom ziemi,

gdy zabrzmią trąby archanielskie...
- Stul pysk! - ryknąłem zrywając się pełen przerażenia, by nie usłyszeli go Marsjanie. - Na miłość boską! -
dodałem.
- Nie! - krzyknął na cały głos, zrywając się także i rozkrzyżowując ramiona. - Nie zamilknę! Głos Pana jest
ze mną!
Dopadł w kilku susach kuchennych drzwi.
- Muszę dać świadectwo prawdzie! Pójdę! Nazbyt już długo zwlekałem!
Wyciągnąłem rękę i namacałem wiszący na ścianie tasak. Skoczyłem za nim jak błyskawica. Oszalałem ze
strachu. Dopadłem go na środku kuchni. Resztka uczuć ludzkich odwróciła tasak w mym ręku tak, że cios
padł nie ostrzem, lecz płazem. Wikary runął na twarz i leżał bez ruchu. Potknąłem się o rozciągnięte ciało i
stanąłem ciężko dysząc.
Wtem dobiegł mnie z zewnątrz jakiś szelest, a potem szmer obsuwającego się tynku. Coś przesłoniło
trójkątną wyrwę w murze. Spojrzałem i oczom mym ukazał się kadłub, a raczej górna część Machiny
Roboczej przepychającej się z wolna przez wyrwę. Jedna z chwytnych macek wiła się po rumowisku; po
chwili pojawiła się druga szukając drogi ponad zwalonymi belkami. Ja zaś - skamieniały - patrzyłem. Przez
przezroczystą, jakby szklaną ścianę kadłuba dostrzegłem twarz Marsjanina i jego wielkie, ciemne, bacznie
wpatrzone w mrok kuchni oczy. Stalowy wąż macki począł tymczasem sunąć wolno przez wyrwę.
Z największym tylko wysiłkiem odwróciłem się od wyrwy, potknąłem się o ciało i sparaliżowany
przerażeniem stanąłem w drzwiach spiżarni. Macka posunęła się już o jakieś dwa jardy w głąb kuchni, wijąc
się i zwracając to w jedną, to w drugą stronę szybkimi, urywanymi ruchami. Stałem chwilę, jak urzeczony
tym powolnym, niesamowitym zbliżaniem. Potem z cichym ochrypłym okrzykiem schroniłem się w
spiżarni. Dygotałem, z trudem utrzymując się na nogach. Otworzyłem drzwi do piwnicy i stojąc w ciemności
wpatrywałem się w jaśniejsze nieco wejście do kuchni. Czy Marsjanin dojrzał mnie? Co teraz robił?
W kuchni coś poruszało się bardzo powoli to tu, to tam, obijało się o ściany i znów sunęło dalej z
metalicznym, podobnym do pobrzękiwania kluczy na kółku, dźwiękiem. Potem usłyszałem, jak macka
wlokła coś ciężkiego - aż nadto dobrze wiedziałem, co to było - przez kuchnię do wyrwy. Pociągany
nieodpartą siłą przemknąłem się do drzwi i zajrzałem do kuchni. W trójkącie słonecznego światła
zobaczyłem, jak siedzący w swej sturękiej maszynie Marsjanin oglądał głowę wikarego. Pojąłem, że ślad
uderzenia zdradzi mu niechybnie mą obecność.
Poczołgałem się z powrotem do piwnicy, zamknąłem drzwi i począłem przykrywać się w ciemności,
najciszej jak tylko mogłem, węglem i drzewem. Przerywałem co chwila, nasłuchując, czy Marsjanin nie
wysłał znów macki przez wyrwę.
Wtem ciche metaliczne brzęczenie powróciło. Śledziłem, jak sunęło z wolna przez kuchnię. Wkrótce było
już blisko, jak sądziłem - w spiżarni. Miałem nadzieję, że macka okaże się zbyt krótka, by sięgnąć aż do
mnie. Modliłem się o to gorąco. Usłyszałem, jak sunie ocierając się o drzwi piwnicy. Nadeszła chwila
oczekiwania trwająca wieki całe; potem macka poczęła mocować się z klamką. Znalazła drzwi. Marsjanie
znali drzwi! Macka trudziła się przez czas pewien przy klamce, po czym drzwi rozwarły się. Ledwie była
widoczna w mroku, podobna do trąby słonia, wijąca się w mą stronę, badająca dotykiem ściany, węgiel,
drwa i sufit. Wyglądała jak czarny kołyszący we wszystkie strony ślepą głową wąż.
Raz nawet dotknęła mego obcasa. O mało nie krzyknąłem; zagryzłem palce do krwi. Zatrzymała się na
chwilę. Mogło wydawać się, że odpełzła. Nagle z urwanym trzaskiem pochwyciła coś - myślałem, że mnie -
i znów, zdało mi się, znikła z piwnicy. Nie byłem jednak pewien. Widocznie zabrała tylko bryłę węgla do
zbadania.
Skorzystałem z okazji, aby odmienić niewygodną nieco pozycję, i nasłuchiwałem dalej. Po chwili znów
doszedł mnie powolny, jednostajny, coraz bliższy szelest. Wolno, wolno macka nadciągała ocierając się o
ś

ciany i roztrącając meble.

Gdy uderzyła o hałasem o drzwi piwnicy i zatrzasnęła je, wydało mi się, że to niemożliwe. Wiła się potem
jeszcze po spiżarni, grzechotała blaszankami, zbiła butelkę, wyrżnęła wreszcie czymś twardym o drzwi
piwnicy i uciekła. Czyżby się oddaliła?
Długo czekałem, nim zdecydowałem, że tak. Nie pojawiła się już więcej w spiżarni; leżałem jednak przez
cały dziesiąty dzień w zupełnej ciemności, zagrzebany w węglu i drzewie, bojąc się nawet wypełznąć po
wodę, choć ginąłem z pragnienia. Dopiero jedenastego dnia odważyłem się opuścić bezpieczne ukrycie.


background image

52

Cisza


Pierwszą mą po wejściu do spiżarni czynnością było zamknięcie drzwi do kuchni. Spiżarnia jednak była
pusta - cały żywność znikła. Zabrał ją widocznie poprzedniego dnia Marsjanin. Po tym odkryciu po raz
pierwszy zwątpiłem w ocalenie. Jedenastego i dwunastego dnia nie miałem w ustach ani okruszyny chleba,
ani kropli wody.
Wargi me i gardło były spieczone, a siły opuszczały mnie coraz szybciej. Siedziałem w mrocznej spiżarni
pogrążony w rozpaczy. Umysł mój zaprzątały natrętne myśli o jedzeniu. Zdawało mi się przy tym, że
utraciłem słuch, gdyż nie dochodził mnie z jamy żaden dźwięk. Nie podchodziłem wcale do wyrwy, zbyt
słaby, by móc tam dotrzeć bez hałasu.
Dwunastego dnia gardło tak miałem obolałe; że, ryzykując wykrycie przez Marsjan, użyłem skrzypiącej
pompy i wypiłem parę szklanek brudnej, czerwonej od rdzy wody. Odświeżyło mnie to znacznie,
równocześnie zaś natchnęło otuchą, gdyż odgłos pompowania nie ściągnął do kuchni żadnej ciekawej macki.
W ciągu tych kilku dni wiele myślałem o wikarym, o tym, jak zginął, myśli me jednak rozpierzchały się
ustawicznie i rwały.
Trzynastego dnia znów piłem wodę, myślałem o jedzeniu, dumałem bezładnie o jakichś nierealnych planach
ucieczki. Drzemki me wypełnione były straszliwymi zjawami, śmiercią wikarego lub wspaniałymi ucztami;
we śnie jednak czy na jawie nie opuszczał mnie ostry ból, który mogłem ukoić tylko piciem wody. Światło
przedostające się do spiżarni utraciło odcień szarości i stało się czerwonawe. Dla roztrzęsionej mej
wyobraźni wyglądało to jak krew.
Czternastego dnia wyszedłem do kuchni, gdzie zaskoczył mnie widok czerwonego listowia, które wdzierając
się przez wyrwę w ścianie, zmieniało szary półmrok w purpurową ciemność.
Wczesnym rankiem piętnastego dnia usłyszałem dziwnie znajome odgłosy. Przysłuchując się rozpoznałem,
ż

e to pies węszy i drze pazurami ziemię. Wchodząc do kuchni dostrzegłem wyglądający spośród czerwonych

liści pysk psa. Zdziwiło mnie to oczywiście niezmiernie. Pies zwęszywszy mnie szczeknął krótko.
Pomyślałem sobie, iż dobrze byłoby zwabić go po cichu do kuchni. Być może udałoby się zabić go i zjeść.
W każdym razie powinien zginąć, by nie ściągnąć na kuchnię uwagi Marsjan.
Zbliżałem się więc doń powoli, powtarzając łagodnie: - Dobry piesek, dobry - gdy wtem łeb znikł, a uszu
mych doszedł odgłos ucieczki. Nasłuchiwałem - okazało się, że jednak nie ogłuchłem - lecz w jamie
panowała zupełna cisza. Słychać było tylko łopot ptasich skrzydeł i ochrypłe krakanie. To było wszystko.
Długą chwilę leżałem koło wyrwy, obawiając się rozgarnąć przesłaniające ją czerwone rośliny. Parę razy
słyszałem słabo, jak pies biegał gdzieś głęboko w dole, po piasku, rozlegały się także głosy ptaków, więcej
jednak nic nie było słychać. Ośmielony wreszcie tą ciszą, wyjrzałem.
W jamie, oprócz zgromadzonych w jednym kącie szkieletów wyssanych przez Marsjan ludzi, pośród których
uwijały się, dziobiąc, zapamiętale, chmary wron, nie było żywego ducha.
Rozglądałem się nie wierząc własnym oczom. Maszyny znikły Nie licząc ogromnej hałdy szaroniebieskiego
pyłu, kilku zapomnianych sztab aluminium, czarnych ptaków i kupy szkieletów, u mych stóp leżał zwykły,
pusty, okrągły dół, wykopana w piachu gigantyczna jama. Przedarłem się ostrożnie przez Czerwone Zielsko
i wstąpiłem na rumowisko. Przede mną rozciągał się rozległy widok, nigdzie jednak nie można było dostrzec
ani Marsjan, ani żadnych oznak ich bliskości. Tuż u mych stóp ściana jamy opadała stromo w dół, nieco w
bok jednak rumowisko tworzyło pochyłość wiodącą aż na szczyt ruin. Nadeszła chwila wyzwolenia.
Ogarnęło mnie drżenie.
Po króciutkim wahaniu, w porywie desperackiej odwagi, z sercem bijącym gwałtownie, wspiąłem się na
rumowisko, pod którym kryłem się tak długo. Znów rozejrzałem się dokoła. Marsjan nie było nigdzie.
Gdy patrzyłem ostatni raz na tę cichą, skąpaną w słońcu dzielnicę Sheen, była to ustronna, boczna uliczka
zabudowana ślicznymi białymi domkami o czerwonych dachach, ocieniona bujnym starodrzewem. Teraz zaś
stałem na zwalisku skruszonych cegieł, gliny i żwiru, po kolana w oplatającym je gąszczu czerwonego,
kaktusowatego zielska, które zdawało się zupełnie zagłuszać tu ziemską roślinność. Pobliskie drzewa stały
martwe, brązowe, w dali jednak po żywych jeszcze pniach i konarach pięły się czerwone żyłki zielska.
Wszystkie sąsiednie domy były uszkodzone, nie spłonął jednak ani jeden. Gdzieniegdzie ściany, bez drzwi i
okien co prawda, zachowały się do wysokości pierwszego piętra: Otwarte ku niebu pokoje wypełniało
pleniące się niepowstrzymanie Czerwone Zielsko.
W dole rozwierała się ogromna jama, gdzie wrony walczyły ze sobą o szczątki. Parę innych ptaków skakało
po ruinach. W oddali przemykał się pod ścianą zbiedzony kot, śladów człowieka natomiast nie dostrzegłem
nigdzie.

background image

53

Dzień, w przeciwieństwie do mroku panującego nieustannie w naszym schowku, wydawał się oślepiająco
jasny, niebo pałało błękitem. Letni wietrzyk łagodnie kołysał porastającym każdy wolny skrawek ziemi
Czerwonym Zielskiem. O, jakże upajające było powietrze!

Trud dni piętnastu


Niepomny możliwych niebezpieczeństw stałem na chwiejnych nogach. Rozglądając się ze szczytu
rumowiska. W niezdrowej wilgotnej norze, z której dopiero co się wydostałem, myśl moja obracała się w
wąskim kręgu żarliwej troski o przetrwanie osobiste. Nie zdawałem sobie sprawy, co działo się z resztą
ś

wiata, nie przeczuwałem tej przerażającej wizji rzeczy nieznanych, jaka roztoczyła się teraz przede mną.

Sądziłem, że ujrzę Sheen w ruinach, dokoła zaś widniał dziwny złowieszczy krajobraz z innej planety.
W owej chwili uczucia me przekraczały zwykłe granice odczuwań ludzkich. Sięgały one niechybnie w
dziedzinę dobrze znaną nieszczęsnym, podległym naszej władzy stworzeniom. Czułem to samo, co odczułby
królik, kiedy wracając do swej norki zastanie niespodzianie tuzin kopaczy zajętych wykopem pod
fundamenty domu w tym właśnie miejscu, gdzie do niedawna jeszcze była norka. W świadomości mej
pojawił się pierwszy przebłysk myśli, coraz ostrzej rysującej się i prześladującej mnie przez wiele
następnych dni, myśli o detronizacji człowieka; przeświadczenia, że nie jesteśmy już dłużej panami
stworzenia, lecz zwierzętami jak inne, podległymi władzy Marsjan. Odtąd i my, i one skazani jesteśmy na
nieustanne czuwanie i czajenie się, na ucieczkę i krycie się; panowanie człowieka, strach przed nim minęły
bezpowrotnie.
Gdy jednak pojąłem tę niezwykłą prawdę, przestałem nią zaprzątać sobie głowę. Myślą przewodnią stała się
żą

dza zaspokojenia bez przerwy i od dawna trapiącego mnie głodu. W przeciwległej do jamy stronie

dojrzałem za murem z cegieł skrawek ocalałego ogrodu. Skłoniło mnie to do udania się w tamtym kierunku,
choć musiałem po drodze przedzierać się przez sięgające kolan, a nieraz i szyi zarośla Czerwonego Zielska.
Trudność ta zapewniała mi jednak doskonałe, w razie potrzeby, ukrycie. Okazało się, że mur miał około
sześciu stóp wysokości i kiedy spróbowałem wspiąć się nań, zabrakło mi po prostu sił. Powlokłem się, więc
wzdłuż muru aż do kamiennego narożnika i tam dopiero udało mi się jakoś wleźć na ogrodzenie, skąd
stoczyłem się do upragnionego ogrodu. Znalazłem w nim trochę młodej cebulki, parę bulw mieczyków i
dużo nie wyrośniętej jeszcze marchewki. Wszystko to zebrałem skrzętnie i przebrnąwszy przez ruiny domu
poszedłem, wśród spowitych w purpurę i szkarłat drzew, drogą wiodącą do Kew. Szedłem tą aleją
wysadzaną jak gdyby olbrzymimi kroplami krwi, popychany dwoma pragnieniami znaleźć więcej żywności
oraz odejść, na ile tylko pozwolą mi siły, jak najdalej od tej przeklętej, nieziemskiej jamy.
Nieco dalej natrafiłem na ukrytą w trawie kępkę grzybów, które pożarłem natychmiast łapczywie. Ta
odrobina pokarmu jeszcze bardziej jednak podnieciła głód. Wkrótce natknąłem się, w miejscu gdzie dawniej
były łąki, na płytką, rozległą taflę brunatnej wody. Zdziwiła mnie początkowo ta powódź, gdyż lato było
gorące i suche, później dopiero odkryłem, iż przyczyną jej była tropikalna wprost bujność Czerwonego
Zielska. Gdy tylko niezwykła ta roślina napotykała wodę, natychmiast rozwijała się do gigantycznych
rozmiarów, przy czym płodność jej była niesłychana. Zasypała wprost nasionami wody Tamizy i rzeki Wey,
zaś niezwykle szybko rozrastające się i ogromne jej liście po prostu zakorkowały obydwie te rzeki
powodując wylew.
W Putney, jak się wkrótce przekonałem, most skrył się niemal w gęstwinie Zielska, zaś w Richmond wody
Tamizy również rozlały się szeroką i płytką gładzią zatapiając łąki pod Hampton i Twickenham. Za nimi zaś
z kolei podążyło Czerwone Zielsko skrywając na długo zrujnowane w dolinie Tamizy wille i przesłaniając
czerwonym pokrowcem większość zniszczeń dokonanych przez Marsjan.
Ostatecznie jednak Czerwone Zielsko zmarniało, i to równie szybko, jak przedtem się rozpleniło. Rzuciła się
nań (wywołana, jak się ogólnie przypuszcza, działaniem pewnej bakterii) niszcząca jakaś choroba. Nasza
ziemska roślinność, pod wpływem prawa doboru naturalnego, uodporniła się na zabójcze bakterie. Nigdy też
nie poddawała się im bez zaciętej walki. Czerwone Zielsko zaś gniło już za życia, z góry skazane na zagładę.
Liście jego blakły, kurczyły się i schły. Przy najlżejszym dotknięciu opadały, a wody, które przedtem tak
bardzo przyczyniły się do bujnego ich wzrostu, niosły teraz zeschłe resztki ku morzu...
Dotarłszy do zalewu przede wszystkim zaspokoiłem pragnienie. Potem zaś odruchowo spróbowałem żuć
liście Czerwonego Zielska, były jednak wodniste i miały nieprzyjemny metaliczny posmak. Przekonałem się,
ż

e woda była dostatecznie płytka, bym mógł brodzić w niej bezpiecznie, choć Czerwone Zielsko utrudniało

kroki; zalew jednak stawał się, w miarę przybliżania się do rzeki, coraz głębszy, toteż zawróciłem ku
Mortlake. Drogę wskazywały mi rozrzucone tu i ówdzie ruiny domków, szczątki płotów i latarń, wkrótce
więc przebrnąłem przez zalew i, wspiąwszy się na pagórek pod Rochampton, znalazłem się w Putney.

background image

54

Widok zmienił się teraz z obcego i nieznanego w ruiny znanego; były tu miejsca wyglądające jak po
przejściu huraganu, kilkadziesiąt zaś jardów dalej natykałem się na białe nienaruszone domy z oknami
przysłoniętymi skrupulatnie okiennicami, z pozamykanymi na głucho drzwiami, jakby mieszkańcy ich
wyjechali na parę dni czy też spali twardym snem w swych łóżkach. Czerwone Zielsko nie krzewiło się tutaj
tak bujnie, nie pięło się też po wysokich drzewach zarastających uliczki. Rozpocząłem poszukiwania
ż

ywności w ogrodach, nie znajdując w nich jednak niczego wtargnąłem do kilku cichych domków. Okazało

się, że włamano się już tam przede mną i splądrowano je doszczętnie. Resztę dnia odpoczywałem leżąc w
krzakach, gdyż zbyt byłem słaby, zbyt umęczony, aby iść dalej.
Przez cały ten czas nie dostrzegłem żadnej istoty ludzkiej, nie widziałem też nigdzie Marsjan. Napotkałem
tylko kilka wygłodniałych psów, ominęły mnie jednak wielkim łukiem pomimo prób zwabienia. W pobliżu
Rochampton widziałem dwa szkielety ludzkie, nie ciała, lecz obrane do czysta szkielety, w lasku zaś
znalazłem rozrzucone i pogruchotane kości kilku kotów i zajęcy oraz czaszkę owcy. Choć gryzłem i żułem je
długo, nie nasyciło mnie to ani trochę.
Po zachodzie słońca powlokłem się drogą do Starego Putney, gdzie, jak sądzę, użyto z nieznanych powodów
Snopa Gorąca. W jednym z ogrodów, już za Rochampton, znalazłem trochę młodych ziemniaków, było ich
tyle, że zdołałem wreszcie zaspokoić głód. Z ogrodu widać było rzekę i pola aż do Putney. Widok ten w
przedwieczornym mroku był szczególnie posępny; sczerniałe drzewa, okopcone ponure ruiny, u stóp
pagórka tafla wody splamiona czerwienią Zielska, nad wszystkim zaś głucha cisza. Myśl o tym, jak szybko
nastąpiły te okropne zmiany, napełniała mnie nieopisanym przerażeniem.
Byłem w tej chwili pewien, że ludzkość zmieciono z powierzchni Ziemi, że zostałem sam jeden, ostatni
ż

yjący człowiek. Tuż za szczytem wzgórza Putney natknąłem się na jeszcze jeden szkielet ludzki; tym razem

bez rąk. Leżały one o parę kroków od reszty ciała: Idąc dalej utwierdzałem się coraz bardziej w mniemaniu,
iż nie licząc takich przypadkowo ocalałych szczęśliwców jak ja, w tej przynajmniej okolicy zagłada ludności
była zupełna. Marsjanie, myślałem, zniszczyli kraj i udali się szukać żywności gdzieś dalej. Być może w tej
właśnie chwili niszczą Berlin lub Paryż, a może poszli na północ...
Człowiek ze wzgórza pod Putney
Noc spędziłem w oberży położonej u stóp pagórka pod Putney. Po raz pierwszy od dnia ucieczki do
Leatherhead spałem w łóżku. Nie będę tu opisywać niepotrzebnych, jak się okazało, trudności przy
włamywaniu się przez okno do domu - później dopiero przekonałem się, że drzwi wcale nie były zamknięte.
Nie będę też opisywał, jak przetrząsnąłem pokój za pokojem w poszukiwaniu jadła, zanim bliski rozpaczy
nie znalazłem w sypialni służby dwu puszek konserw z ananasa i obgryzionych przez szczury, jak sądzę,
skórek chleba.
Miejsce to było widocznie już przeszukiwane, i to gruntownie. Znacznie później znalazłem w barze trochę
przegapionych zapewne sucharków i kanapek. Te ostatnie nie nadawały się już co prawda do jedzenia, za to
sucharkami nie tylko nasyciłem głód, lecz napełniłem również kieszenie. W obawie, by nie zwabić Marsjan,
być może przetrząsających także tę część Londynu w pogoni za pożywieniem, nie zapalałem lampy. Zanim
poszedłem do łóżka, opanował mnie niepokój. Krążyłem od okna do okna wypatrując śladu tych potworów.
Potem położyłem się. Spałem niewiele. Leżąc stwierdziłem, że myślę w sposób skoordynowany i
uporządkowany, coś, czego nie pamiętałem od ostatniego mego sporu z wikarym. Przez cały czas dzielący
mnie od tamtej chwili proces myślenia ograniczał się do pośpiesznych, zmieniających się ustawicznie
doznań emocjonalnych lub do pewnego rodzaju bezmyślnego chłonięcia wrażeń. Tej nocy jednak mózg mój,
pokrzepiony widocznie jedzeniem, rozjaśnił się i mogłem już myśleć normalnie.
Trzy tematy ścierały się ze sobą w mym umyśle. Zabójstwo księdza, działalność Marsjan i losy mej żony.
Pierwszy z nich nie wywoływał we mnie ani uczucia grozy, ani też wyrzutów sumienia. Patrzyłem na to, co
się stało, po prostu jako na czyn już dokonany, wspomnienie nieskończenie przykre wprawdzie, lecz nie
budzące żalu. Widziałem już wtedy, jak widzę to i dzisiaj, że do ciosu tego doprowadziła mnie, krok za
krokiem, nieubłagana konieczność, łańcuch wydarzeń wiodących doń w sposób nieuchronny. Nie czułem
ż

adnej winy, dręczyły mnie jednak nieustanne wspomnienia. W ciszy nocnej, czując w wypełnionej

spokojem ciemności bliskość Boga, którą w takich okolicznościach czasem się odczuwa, sprawowałem sąd
nad sobą, jedyny sąd, jaki mnie spotkał za tę chwilę strachu i gniewu. Raz jeszcze kroczyłem poprzez
wszystkie nasze rozmowy, od chwili, gdy pojawił się przy mnie skulony, nieczuły na me błagania o wodę,
zapatrzony w płomienie i dymy bijące z ruin Weybridge. Nie byliśmy zdolni do współistnienia, ponury los
nie dbał jednak o to. Gdybym mógł przewidzieć, co się stanie, porzuciłbym go już w Hallifordzie.
Przewidzieć jednak nie mogłem, zbrodnią zaś byłoby przewidywać, a mimo to uczynić. Tak to wyglądało w
rzeczywistości i tak dzisiaj o tym piszę. Mógłbym ukryć wszystko, gdyż świadków nie miałem, nie ukrywam
przecież nic z tego, co było, a czytelnik niech osądzi mnie wedle swej woli.

background image

55

Gdy rozprawiłem się wreszcie po wielu wysiłkach z prześladującym mnie obrazem rozciągniętego
nieruchomo ciała, stanęło przede mną zagadnienie Marsjan i losu mej żony. Co do pierwszego nie miałem
ż

adnych danych, mogłem tylko wyobrazić sobie tysiące najgorszych rzeczy. Tak samo niestety było i z

ostatnim. Noc stała się nagle okropna. Ocknąłem się siedząc na łóżku, wpatrzony w ciemność. Modliłem się,
by Snop Gorąca zgładził ją szybko i bezboleśnie. Od nocy mego powrotu z Leatherheaed nie modliłem się
ani razu. Kiedy przycisnęła mnie ostateczna potrzeba, szeptałem bezmyślnie bałwochwalcze jakieś pacierze
niby poganin zaklęcia, teraz jednak modliłem się rzeczywiście, błagałem świadomie i żarliwie, twarzą w
twarz z wypełnioną Bogiem ciemnością. Przedziwna noc! Najdziwniejsze zaś, że natychmiast po nastaniu
ś

witu ja, który rozmawiałem z Bogiem, wypełzłem z oberży jak szczur z nory, istota niewiele odeń większa,

zwierzę pośledniego gatunku, na które nowi władcy moi mogli wedle przelotnego kaprysu polować, które
mogli zgładzić. Być może oni także modlili się niemniej żarliwie tej nocy. Doprawdy, wojna ta powinna była
nauczyć nas przynajmniej jednego: litości dla wszystkich tych bezrozumnych stworzeń, które znosić muszą
nad sobą panowanie.
Ranek piękny wstał i jasny, na wschodzie płonęło różowe, haftowane złocistymi chmurkami niebo. Droga
zbiegająca ze szczytu wzgórka Putney ku Wimbledonowi usiana była nędznymi szczątkami przerażonego
potoku, jaki przewalił się nią w noc niedzielnej paniki. Stał tu dwukołowy wózek z tabliczką właściciela,
jakiegoś Tomasza Lobba, zieleniarza z New Maldon; koło miał zgruchotane, obok niego zaś leżał porzucony
kufer. Nieco dalej walał się wdeptany w stwardniałą glinę słomkowy kapelusz, na szczycie zaś West Hill
ziemię pokrywały skrwawione odłamki szkła rozsypane gęsto wokół przewróconego koryta. Szedłem
leniwie, nie miałem określonych planów. Chciałem pójść do Leatherhead, choć czułem, że
prawdopodobieństwo odnalezienia tam żony bardzo jest niewielkie. Jasne było; iż jeśli śmierć nie zaskoczyła
ich znienacka, krewni uszli wraz z nią już dawno. Wydawało mi się jednak, że będę mógł przynajmniej
zasięgnąć języka, dokąd uciekli mieszkańcy Surrey. Wiedziałem tylko, że boli mnie serce o żonę; że pragnę
ją odnaleźć, nie wiedziałem jednak, jak tego dokonać. Byłem również przeświadczony o całkowitej swej
samotności. Przynajmniej na rozległej przestrzeni, poczynając od zakątka, z którego wyszedłem, by
przedzierać się przez gąszcz drzew i krzewów, aż po skraj pola Wimbledon.
Ciemną płaszczyznę rozjaśniały żółte plamy janowca i ostów; nie było tu widać Czerwonego Zielska, gdy
zaś przystanąłem pełen wahania na brzegu otwartego pola, ukazało się zalewające wszystko życiodajnym
ś

wiatłem słońce. Między drzewami natrafiłem na bajorko kipiące od malutkich żabek. Stałem długą chwilę

przyglądając się i ucząc od nich niezwyciężonej woli życia. Nagle odwróciłem się, czując na sobie czyjeś
spojrzenie, i w pobliskiej kępie krzewów dostrzegłem skulony jakiś kształt. Stałem i patrzyłem. Uczyniłem
krok w tamtą stronę. Kształt wyprostował się i zmienił w zbrojnego w nóż człowieka. Podchodziłem doń
powoli. Stał milczący, nieporuszony, przyglądał mi się bacznie.
Podchodząc dostrzegłem, że odzież jego nie mniej jest zakurzona od mojej. Wyglądał jak wyciągnięty z
rynsztoka: Z bliska znać na niej było ślady zielonkawego szlamu z błotnistych rowów zmieszane z zaschłym
błotem i czarnymi, tłustymi plamami po węglu. Ciemne włosy opadały mu na oczy, twarz miał splamioną
słońcem i brudną, policzki zaś tak zapadłe, że z początku nie poznałem go. Od ucha do brody biegła szeroka
czerwona blizna.
- Stój - zawołał, gdy zbliżyłem się na dziesięć jardów. Stanąłem. Głos miał ochrypły. - Skąd idziesz? -
zapytał. Przyglądałem mu się z namysłem. - Z Mortlake - odparłem. - Ukrywałem się tam, niedaleko jamy
Marsjan, gdzie spadł walec. Potem wydostałem się z ruin i uciekłem.
- Tu nie ma nic do jedzenia- mówił - To jest mój teren. Cała ta górka, aż po rzekę i od Clapham do skraju
wsi. Jedzenia starczy tu tylko na jednego. Dokąd idziesz?
Nie śpieszyłem z odpowiedzią.
- Nie wiem - odrzekłem. - Siedziałem w ruinach ze dwa tygodnie. Nie mam pojęcia, co się przez ten czas
stało.
Przyglądał mi się niepewnie, potem drgnął i coś zmieniło się w jego wzroku.
- Nie mam zamiaru tu pozostawać - ciągnąłem. - Pójdę chyba do Leatherhead, do żony.
Wyciągnął ku mnie rękę.
- To pan! - zawołał. - Człowiek z Woking! Więc nie zginął pan w Weybridge?
Ja także go poznałem.
- To pan! Artylerzysta, który zjawił się w moim ogrodzie!
- Co za szczęście! - mówił. - Co za szczęściarze z nas! Pomyśleć, że to pan! - Podał mi rękę, ja zaś
uścisnąłem ją gorąco. - Ukrywałem się w rowie - ciągnął. - Ale oni nie zabijali wszystkich. Kiedy zaś
oddalili się, uciekłem polami do Walton. Ale przecież minęło zaledwie szesnaście dni, a pan osiwiał! -
Obejrzał się gwałtownie. - To tylko gawron - rzucił. Teraz dopiero dowiedziałem się, że i ptaki mają cień.
Trochę tu za przestronnie, chodźmy lepiej pogadać w krzaki.

background image

56

- Widział pan tu gdzie Marsjan w pobliżu? - zapytałem. - Od kiedy wydostałem się...
- Poszli do Londynu - wyjaśnił. - Myślę, że założyli tam jakieś większe obozowisko. Co nocy w stronie
Hampstead świeci się całe niebo. Jak nad wielkim miastem. Widać ich, jak łażą w tej łunie. A w dzień - nic.
Ale bliżej nie widziałem ich nigdzie od - policzył na palcach - pięciu dni. Potem widziałem dwóch, w stronie
Hammersmith, jak taszczyli coś ciężkiego. A przedwczoraj w nocy - przerwał, po czym powiedział
naciskiem: - ciemno już było, co prawda, ale widziałem, jak coś uniosło się w powietrze. Myślę, że
zbudowali latającą machinę i próbują teraz latać.
Przystanąłem na czworakach, gdyż wdzieraliśmy się właśnie w głąb zarośli. - Latać?! - zawołałem.
- Tak - odparł. - Latać!
Posunąłem się nieco głębiej, gdzie krzewy nie były tak gęste, i usiadłem.
- To koniec ludzkości! - zawołałem. - Jeżeli potrafią latać, po prostu oblecą świat dokoła i...
Przytaknął mi głową.
- Na pewną oblecą. Ale przynajmniej tutaj zrobi się nieco spokojniej. A poza tym - spojrzał na mnie - tak
panu szkoda, że z ludzkością koniec? Bo mnie nie bardzo. Wykończyli nas. Z kretesem.
Popatrzyłem na niego. Choć może to wydać się dziwne, sam jednak nie potrafiłem dojść do tego wniosku.
Jasne stało się dla mnie wszystko dopiero teraz, kiedy padły te słowa. Tkwiła we mnie jeszcze dotąd jaka
mglista nadzieja, nie nadzieja raczej, lecz z dawien dawna nabyte przyzwyczajenie. On zaś powtórzył:
- Z kretesem! - Brzmiała w tym niezachwiana pewność. - To koniec dodał. - Oni stracili jednego jedynego.
Usadowili się mocno, a nam dali po kulach. Przetrącili krzyże największej potędze świata. Przespacerowali
się po nas. Śmierć tego pod Weybridge to czysty przypadek. A to tylko zwiadowcy. Nowi przylatują bez
przerwy. Te zielone gwiazdy (co prawda przez pięć ostatnich dni nie widziałem ich) na pewno spadają
gdzieś co nocy. Nic się nie da zrobić. Wykończyli nas na amen!
Nie odpowiadałem. Siedziałem patrząc przed siebie i na próżno siliłem się wydusić z mózgu jakąś rozsądną
myśl.
- Co to za wojna? - ciągnął dalej artylerzysta. - Od samego początku było tak, jakby ludzie wojowali z
mrówkami.
Przypomniałem sobie nagle noc w obserwatorium. - Po dziesiątym pocisku przestali strzelać, przynajmniej
do wylądowania pierwszego walca.
- Skąd pan wie? - zapytał. Kiedy mu wyjaśniłem, zamyślił się.
- Może im się działo popsuło - rzekł. - No i co z tego? Na pewno już naprawili. A jeżeli nawet trochę się
odwlecze, to koniec, wszystko jedno, będzie ten sam. Akurat: mrówki i ludzie. Mrówki budują miasta, żyją
swoim życiem, prowadzą wojny, robią rewolucje, aż przychodzi człowiek i chce je usunąć. I usuwa. Tylko,
ż

e w tym wypadku mrówkami jesteśmy my. Do tego...

- Co? - rzuciłem.
- ...jadalnymi mrówkami. -Spojrzeliśmy po sobie.
- I co z nami będzie? - zapytałem.
- O tym właśnie myślałem - zawołał. - O tym właśnie myślałem. Po Weybridge szedłem na południe i
myślałem. Widziałem, co się tam działo. Ludzie piszczeli ze strachu. A ja nie lubię piszczeć. Nie raz, nie
dwa zaglądałem śmierci w oczy. Ja nie malowany żołnierzyk, dla mnie śmierć to śmierć i nic więcej. Ten
wyżyje, kto myśli. Widziałem, jak wszystko wiało na południe. Pomyślałem sobie: na długo im tam żarcia
nie starczy, i od razu zawróciłem. Poszedłem między Marsjan, jak jaskółka leci między ludzi. A dokoła -
zatoczył ręką szerokie koło - zdychają z głodu, obdzierają ze skóry...
Dostrzegł wyraz mej twarzy i przerwał niezręcznie.
- Ci, co mieli funty, popłynęli oczywiście do Francji - dodał. Zawahał się, czy mówić dalej, napotkał me
spojrzenie i ciągnął: - Jedzenia jest tu dużo. Puszki konserw po sklepach, wino, wódka, wody mineralne. A
rury wodociągowe i kanały są puste. Powiem panu, co sobie pomyślałem. Oni są mądrzy i, zdaje się,
potrzebują nas do jedzenia. Poniszczą więc przede wszystkim nasze statki, maszyny, armaty, miasta, cały
nasz ład, całą naszą organizację. Nic z tego nie zostanie. Gdybyśmy byli tej wielkości, co mrówki - może by
się nam upiekło. Ale jesteśmy więksi. Za gruby byłby kawał, gdyby to wszystko miało się rozejść po
kościach. Nie da rady. Prawda?
Potwierdziłem.
- No, tak. Ta sobie właśnie myślałem. Dobrze, na razie łapią nas, kiedy i jak chcą. Dosyć takiemu
Marsjaninowi przejść parę mil, a już ma całe tłumy zmykających. Widziałem, jak któregoś dnia w
Wandsworth jeden burzył domy i rył w ruinach. Ale kiedyś wreszcie chyba przestaną. Jak tylko skończą z
naszymi działami, jak poniszczą koleje i zrobią wszystko, co sobie zamierzyli, wtedy zaczną systematycznie
wyłapywać najgrubszych i zamykać w klatkach. Niedługo na pewno zaczną to robić: O, mój Boże! Przecież
oni jeszcze się do nas naprawdę nie wzięli!

background image

57

- Nie wzięli się! - wykrzyknąłem.
- Pewno, że nie. - Wszystko, co się dotąd stało, to tylko nasza wina. Nie mieliśmy dosyć rozsądku, aby
siedzieć cicho, zaczęliśmy naprzykrzać się im głupimi armatami. Straciliśmy głowę, goniliśmy całymi
tłumami to tu, to lam. Chociaż tam- wcale nie jest bezpieczniej niż tu. A oni w ogóle nie mieli zamiaru nas
ruszać. Pracują, robią to wszystko, czego nie mogli przywieźć ze sobą z Marsa, szykują miejsce dla reszty.
Kto wie, czy nie dlatego właśnie przestali strzelać tymi walcami. śeby nie trafić któregoś ze swoich tu, na
Ziemi. A my, zamiast rozbiegać się w ślepym popłochu albo próbować zgładzić ich dynamitem, powinniśmy
spróbować przystosować się do nowej sytuacji. Tak przynajmniej ja to sobie wyobrażam. Może człowiek
wolałby, dla siebie i dla swoich, żeby było inaczej, ale fakty są uparte. I na tej zasadzie zacząłem działać.
Miasta, państwa, cywilizacja, postęp - z tym już koniec! Tę grę przegraliśmy! Z kretesem!
- Więc po co w takim razić żyć?
Artylerzysta przyglądał mi się przez chwilę.
- śadnych koncertów galowych przez jakiś milion najbliższych lat nie będzie na pewno; ani wystaw
obrazów; ani smakowitych wyżerek w wytwornych knajpach. Jeżeli panu potrzebne są rozrywki, to myślę,
ż

e nie ma pan tu czego szukać. Jeżeli pan ma salonowe maniery i nie lubi jeść ryby nożem czy słuchać

mowy cockneyów, to proszę lepiej o tym zapomnieć. Nie będzie to panu potrzebne.
- Pan myśli...
- Ja myślę, że tacy jak ja muszą żyć. Dla zachowania gatunku. Mówię panu, ja cholernie chcę żyć. I jeżeli się
nie mylę, to pan niedługo powie też to samo. Takich jak my nie wytępią. Na pewno nie damy się schwytać
ani oswoić; ani tuczyć jak głupie barany. Brr! Pomyśleć tylko, takie brązowe gady...
- Nie myśli pan chyba...
- Właśnie że myślę. Będę żył. Pod ich panowaniem. Uplanowałem już sobie wszystko. Obmyśliłem. My,
ludzie, zostaliśmy pokonani. Za mało umiemy. Musimy wiele nauczyć się, zanim spróbujemy szczęścia. A
ucząc się, musimy żyć. I to na wolności. Rozumie pan? Oto, co trzeba zrobić.
Patrzyłem zdumiony i poruszony głęboko zdecydowaniem tego człowieka.
- Na Boga! - zawołałem. - Prawdziwy z pana mężczyzna! - i uścisnąłem z zapałem jego dłoń.
- Co? - odparł, a oczy mu rozbłysły. - Nieźle to wszystko obmyśliłem, prawda?
- Niech pan mówi dalej - nalegałem.
- Dobra. Ci, co chcą uniknąć schwytania, muszą się przygotować. Ja się przygotowuję. Niech pan pojmie,
nie wszyscy nadają się na dzikie zwierzęta, a tym właśnie będziemy musieli stać się. Dlatego tak uważnie
przyglądałem się panu. Miałem wątpliwości. Pan wygląda na chudego i słabego. Nie poznałem pana. Nie
wiedziałem, że tyle czasu siedział pan w kryjówce. Bo, widzi pan, tamci wszyscy, co żyli w tym domkach, te
przeklęte kupczyki nawykłe do łatwego życia, byliby do niczego. To ludzie bez ducha, bez dumnych snów,
bez wzniosłych porywów. A człowiek bez tego to zwykły tchórz, to szmata. Umieli tylko spieszyć się
codziennie do pracy. Widziałem ich setkami, jak z drugim śniadaniem w garści gonili jak wściekli do
pociągu, aby tylko nie spóźnić się, tylko jak najwcześniej otworzyć te swoje marne sklepiki i ciułać te swoje
głupie groszaki. Widziałem, jak potem gonili do domu, żeby się tylko nie spóźnić na obiad i, broń Boże, nie
jeść chłodnej zupy; jak siedzieli wieczorami w domu ze strachu przed bandytami; jak szli do łóżek ze swoimi
ż

onami, nie dlatego, że je kochali, ale dlatego, że było to wygodne i nie komplikowało ich nędznej

wegetacji. W powszednie dni ubezpieczali się ze strachu przed jakimś wypadkiem na tym świecie, a w
niedziele - ze strachu przed życiem pozagrobowym. Tak jakby piekło było dla królików! Dla nich Marsjanie
jak z nieba spadli. Wygodne klatki, zdrowy pokarm, troskliwa opieka, żadnych zmartwień. Jak pobiegają z
tydzień, dwa po polach z pustymi brzuchami, sami przyjdą, żeby dać się złapać. I będą uszczęśliwieni.
Dziwić się będą, jak ludzie mogli żyć, zanim Marsjanie nie zaczęli się o nich troszczyć. A te różne
darmozjady, franty i oczajdusze, już ich widzę. Już widzę - mówił z posępnym zadowoleniem - jacy się robią
czuli, jacy nabożni. Choć przejrzałem dopiero w ostatnich dniach, dużo już zdążyłem zobaczyć. Wielu
tłustych a głupich nie będzie się martwić o nic. Inni poczują, że nie wszystko jest w porządku, że trzeba
zacząć działać. A kiedy sprawy tak się układają, że ludzie zaczynają odczuwać konieczność działania, zaraz
znajdują się słabi albo tacy, co słabną na samą myśl o potrzebie ruszenia mózgiem, i zawsze wykombinują
taką religię, co zabrania wszystkiego, górnolotną i głoszącą ufność i pokorę wobec prześladowców i
poddanie się woli Stwórcy! Pan zresztą także widział na pewno to samo - zupełnie jakby strach zmiótł całą
energię. Klatki będą się trząść od psalmów i hymnów, i histerii. A inni, nie tacy prostacy może, jak to się
mówi, zaczną się gzić...
Przerwał. - Bardzo możliwe, że Marsjanie będą mieli swoich ulubieńców; wyuczą ich sztuczek, kto wie?
Będą rozczulać się nad kochanym chłoptysiem, że już utył i że trzeba go zarżnąć. A niektórych nauczą
polować na nas.
- Nie! - krzyknąłem. - To niemożliwe! śaden człowiek...

background image

58

- Po co te kłamstwa? - przerwał. - Znajdą się i tacy. I będą to robić. Nawet bardzo chętnie. Byłoby głupotą
udawać, że się w to nie wierzy.
Pewność jego przekonała mnie.
- Ale niech tylko spróbują przyjść po mnie. Boże! Niech tylko spróbują - powiedział i popadł w ponurą
zadumę.
Siedziałem bez słowa, rozważając to wszystko. Nie mogłem znaleźć niczego, co- można by przeciwstawić
rozumowaniu tego człowieka. W dniach sprzed najazdu nikt nie wątpiłby w mą wyższość umysłową nad
nim. Ja, znany i ceniony pisarz i filozof- i on, prosty żołnierz. A przecież to on, a nie ja, oceniłem należycie
nasze położenie, gdy ja nie zacząłem nawet jeszcze dobrze zdawać sobie sprawy z tego, co się stało.
- Co pan ma zamiar zrobić? - zapytałem. - Jakie ma pan plany?
Zawahał się.
- No, dobra; powiem panu. Więc jest tak - odrzekł. - Co mamy robić? Musimy wynaleźć taki sposób życia,
ż

eby człowiek mógł mnożyć się i bezpiecznie chować dzieci. Tak... Niech pan zaczeka, zaraz wyjaśnię

dokładniej, co moim zdaniem należy zrobić. Oswojeni będą jak wszystkie oswojone bydlęta. Po paru
pokoleniach staną się tłuści, pełnokrwiści, głupi - śmiecie. Chodzi o to, żebyśmy my, wolni, nie zdziczeli,
nie zmienili się w duże dzikie szczury... Bo, widzi pan, będziemy chyba musieli żyć pod ziemią. Myślałem o
londyńskiej kanalizacji. Ci, co jej nie znają, wyobrażają sobie oczywiście straszne rzeczy, ale pod Londynem
są całe mile, setki mil kanałów. Niech kilka dni popadają deszcze, przy pustym Londynie kanały zrobią się
czyściutkie, schludniutkie. Główne magistrale będą dość duże i przestronne dla każdego. A są przecież
jeszcze piwnice, podziemia, składy; można w nich będzie porobić przejścia do kanałów. A tunele kolejowe,
a kolej podziemna? Co? Zaczyna pan rozumieć? Trzeba stworzyć grupę silnych, mądrych ludzi. Nie
przyjmiemy żadnego śmiecia. Słabych nam nie potrzeba...
- Takich jak ja, co?
- Przecież już wyjaśniłem, że to była pomyłka. Prawda?
- Nie będziemy się spierać. I co dalej?
- Ci, co zostaną, muszą być karni. Silne, mądre kobiety będą także potrzebne. Matki i wychowawczynie - nie
ż

adne lalkowate ślicznotki ze słodkimi ślepkami. Słabych ani głupich nie chcemy. Znów będzie się żyło

naprawdę, a bezużyteczni, uciążliwi i szkodliwi muszą wymrzeć. Powinni wymrzeć. Powinni sami chcieć
wymrzeć. Bo ostatecznie żyć po to, by psuć rodzaj ludzki, to nielojalność. Nie byliby zresztą szczęśliwi. A
ś

mierć wcale nie jest taka znów straszna; tylko tchórze lak ją sobie wyobrażają. Tak więc, kanały. Tam

będziemy się zbierać. Naszym ośrodkiem będzie Londyn. Kto wie, może nawet będziemy wartować i kiedy
Marsjanie gdzieś się oddalą, wychodzić na powierzchnię. Może nawet będziemy mogli grać w cricketa!
Zachowamy w ten sposób gatunek. Co? Przecież to chyba będzie możliwe? Ale samo zachowanie gatunku to
jeszcze mało. Tyle to i szczury potrafią. Ważniejsze będzie zachowanie i rozwijanie wiedzy ludzkiej. I tutaj
właśnie pojawia się na widowni pan. Są książki, są wzory. Trzeba wyszukać głębokie, pewne schowki i
ukryć tam jak najwięcej książek; nie żadnych romansideł, nie poetyckich bzdurstw, ale książek o wiedzy, o
myśli ludzkiej. Tu zaczyna się, powiadam pańska rola: Musimy dobrać się do British Museum i przejrzeć
wszystko, co tam jest. Przede wszystkim zachować naszą wiedzę i rozwijać ją. Musimy podpatrywać
Marsjan. Niektórzy będą musieli stać się szpiegami. Kto wie... kiedy już wszystko będzie zorganizowane,
może i ja się nim stanę`? Pozwolę się złapać. A najważniejsze, nie wolno nam zaczepiać Marsjan. Nie wolno
nawet nic im ukraść. Przy spotkaniu uciekać. Trzeba pokazać, że nie walczymy z nimi. Oni są mądrzy i nie
będą nas tępić, jeżeli tylko będą mieć wszystko, co im potrzeba, i jeżeli uznają nas za nieszkodliwe
robactwo.
Artylerzysta zamilkł i oparł brązową rękę na mym ramieniu.
- Może nawet nie będzie trzeba tak dużo nauczyć się, zanim... Proszę sobie tylko wyobrazić, nagle rusza
pięć, sześć Machin Bojowych, Gorącym Snopem w lewo, w prawo, a w nich nie Marsjanie, lecz ludzie!
Ludzie, którzy wiedzą, jak się z nimi obchodzić! A to może nawet być jeszcze za naszego życia. Niech pan
sobie tylko wyobrazi - złapać takie jedno kochaniątko i pomachać Snopem! Panować nad nimi! I cóż, jeśli
nawet w końcu rozkurzą cię na cztery wiatry - po takim balu? Już widzę Marsjan, jak wytrzeszczają te swoje
ś

liczne oczęta! Człowieku, może pan sobie to wyobrazić? Może pan wyobrazić sobie, jak się śpieszą i sapią,

i dyszą, i pokrzykują, i kręcą się przy tych swoich cudownych maszynach, a tu żadna nie działa! A wtedy my
trzask, prask, łup, cup - akurat kiedy się tak przy nich grzebią, trzask Snopem i proszę, człowiek znów
zajmuje należne mu miejsce.
Na długą chwilę śmiała wizja wyczarowana przez artylerzystę, pewność i odwaga brzmiące w jego głosie
podbiły mą wyobraźnię całkowicie. Uwierzyłem bez wahania zarówno w przewidywane przezeń losy
ludzkości, jak i w możliwość wcielania jego planów w życie - czytelnik zaś, który mógłby uznać mnie za
głuptaka ulegającego zbyt łatwo cudzym wpływom, musi pojąć różnicę między nim, z jego od dawna już

background image

59

przemyślanym planem, a mną, leżącym w ukryciu pod krzakiem i słuchającym w pomieszaniu tych myśli.
Przegadaliśmy w ten sposób cały ranek, po czym wypełzliśmy z zarośli i zbadawszy szczegółowo
widnokrąg, czy nie widać gdzie w pobliżu Marsjan, pośpieszyliśmy na wzgórze Putney, do domku, w
którym było jego legowisko. Kiedy zeszliśmy do piwnicy i ujrzałem wykop o długości dziesięciu co
najwyżej jardów, na który stracił już przeszło tydzień - miał to być przekop do przechodzącego przez Putney
burzowca - po raz pierwszy dostrzegłem przepaść dzielącą marzenia tego człowieka od jego sił. Taką dziurę
można było wygrzebać w ciągu jednego dnia. Wierzyłem jeszcze w niego tak mocno, że pracowałem wraz z
nim przy wykopie aż do południa. Mieliśmy taczkę i wykopaną ziemię wywoziliśmy na podwórze. W
południe pokrzepiliśmy się nieco puszką zupy i winem z sąsiedniej spiżarni. Jednostajna praca przynosiła mi
dziwną ulgę. Zapominałem przy niej o całym tym boleśnie nowymi i obcym świecie. Pracując myślałem o
projektach artylerzysty i z wolna poczęły budzić się we mnie zastrzeżenia i wątpliwości. Pracowałem jednak
bez ustanku, szczęśliwy, że znów mam jakiś cel przed sobą. Przepracowawszy godzinę, zacząłem obliczać
odległość dzielącą nas od kanału. Zwątpiłem, czy w ogóle doń trafimy. Nie mogłem pojąć, po co mamy
kopać taki długi tunel, kiedy można było dostać się do kanału po prostu włazem. Wydawało mi się także, iż
dom nie był najlepiej wybrany i dlatego potrzeba było tak długiego przekopu. Właśnie kiedy uświadomiłem
sobie to wszystko, artylerzysta przerwał kopanie i spojrzał na mnie.
- Narobiliśmy się nielicho - powiedział i odłożył łopatę. - Trzeba trochę odsapnąć. - Potem zaś dodał: -
Myślę, że czas pójść na dach i rozejrzeć się po świecie.
Ja jednak chciałem pracować dalej, po krótkim więc wahaniu wziął się znowu za szpadel; wtedy uderzyła
mnie pewna myśl. Zatrzymałem się, on zaś natychmiast zrobił to samo.
- Dlaczego pan chodził po polach - zapytałem - zamiast być tutaj?
- Wyszedłem przewietrzyć się trochę - odparł - i akurat wracałem. W nocy zawsze bezpieczniej.
- A robota?
- Przecież nie można ciągle pracować - odrzekł, ja zaś jak w olśnieniu przejrzałem tego człowieka. Wahałem
się, trzymając w ręku łopatę.
- Powinniśmy teraz rozejrzeć się - powtórzył. - Jeżeli ktoś podejdzie, może posłyszeć nasze kopanie.
Zaskoczą nas nie przygotowanych.
Nie miałem chęci sprzeciwiać się dłużej. Poszliśmy na strych i stojąc na drabinie wyjrzeliśmy spod klapy
włazu. Marsjan nie było widać nigdzie, toteż śmiało wstąpiliśmy na dach i ukryliśmy się za parapetem.
Co prawda większą część Putney przesłaniały nam drzewa, widać jednak było dolinę rzeki zarosłą
fantastyczną gęstwą Czerwonego Zielska i Dolne Lambeth, zalane i również tonące w czerwieni. Spośród
pęków Czerwonego Pnącza sterczały cherlawe, martwe gałęzie drzew w pałacowym parku. Dziwne, jak
bardzo obie te rośliny uzależnione były w swym rozwoju od obfitości wody. W pobliżu naszego domku
ż

adnej z nich nie udało się przyjąć. Pełno za to było tu szczodrzewca, kwiatów głogu, buldeneżów i drzew

tui strzelających wysoko ponad zielone krzewy wawrzynów i mieniących się tęczą barw w promieniach
słońca hortensji. Daleko, za Kensingtonem, unosił się gęsty dym przesłaniając pospołu z błękitną mgiełką
łańcuch ciągnących się na północy wzgórz. Artylerzysta opowiadał tymczasem o ludziach, którzy pozostali
jeszcze w Londynie.
- Którejś nocy zeszłego tygodnia - mówił - jacyś głupcy naprawili przewody elektryczne i po rzęsiście
oświetlonych Regent’s Street i Piccadilly Circus wrzeszczała i tańcowała aż do rana gromada obdartych,
brudnych pijaków, mężczyzn i kobiet. Opowiadał mi jeden, co to widział. Kiedy zrobił się dzień, połapali
się, że niedaleko, pod Langham, stoi i gapi się na nich Machina Bojowa. Bóg wie, jak długo już tak stała.
Potem zbliżyła się i wyłapała ze setkę takich, co z pijaństwa albo ze strachu nie mieli sił uciekać.
Sądzę, że żadna historia nie opisze wszystkich groteskowych wydarzeń tamtych czasów.
Później, w odpowiedzi na me pytania, powrócił do wspaniałych planów. Począł zapalać się. Tak wymownie
opisywał zdobycie przez człowieka Machiny Bojowej, że znów na poły weń uwierzyłem. Teraz jednak,
znając prawdziwą jego wartość, pojmowałem, dlaczego tak kładł nacisk, by nie robić nic zbyt pośpiesznie.
Zauważyłem też, iż nie ma już teraz mowy o jego osobistym udziale w opanowaniu i poprowadzeniu do boju
potężnej tej maszyny.
Po pewnym czasie powróciliśmy do piwnicy. śaden z nas jednak nie miał, zdaje się, ochoty zabierać się
znowu do kopania. Kiedy zaś zaproponował posiłek, nie protestowałem. Stał się nagle niezwykle szczodry i
gdy nasyciliśmy się, wyszedł, by przynieść kilka doskonałych cygar. Zapaliliśmy, a on również zapłonął
optymizmem. Potraktował me przybycie jako wielkie święto.
- Mam w piwnicy trochę szampana - powiedział.
- Po wodzie lepiej się kopie - odrzekłem.
- Nie - zawołał. - Dzisiaj ja wydaję przyjęcie! Szampan! Mocny Boże! Toć przed nami ciężka praca. Trzeba
trochę odpocząć i, póki jeszcze można, nabrać sił. Niech pan spojrzy na te pęcherze!

background image

60

Upierał się; by resztę dnia świętować, i nalegał, byśmy po obiedzie zagrali w karty. Nauczył mnie gry w
belotkę, po czym podzieliliśmy Londyn na dwie części, dla mnie północną, dla niego południową, i
poczęliśmy grać o parafie. Trzeźwo myślącemu czytelnikowi może to wydać się głupie i groteskowe,
wszystko jednak działo się tak, jak tu opisuję. Co najciekawsze zaś - i belotka, i inne gry, w które graliśmy
później, wydawały mi się bezgranicznie interesujące.
Dziwny jest umysł ludzki! Rodzaj nasz stał przed groźbą zagłady, a przynajmniej straszliwego poniżenia;
nas samych nie czekało nic prócz straszliwej śmierci, my zaś zabawialiśmy się malowanymi tekturkami i z
ożywieniem, ba! z podnieceniem graliśmy w oczko! Potem nauczył mnie pokera; ja zaś ograłem go trzy razy
z rzędu w szachy. Gdy ściemniało, tak byliśmy przejęci grą, że nie zważając na niebezpieczeństwo
zapaliliśmy lampę.
Po nieskończonej ilości partii zjedliśmy kolację, przy której artylerzysta wykończył szampana. Potem, paląc
cygara, graliśmy dalej. Nie był on już teraz tym energicznym odnowicielem gatunku, którego spotkałem
rankiem. Optymizm jego stał się mniej bojowy, spokojniejszy. Pamiętam; jak pił moje zdrowie wygłaszając
zawiłe, pełne jąkania się i powtórzeń przemówienie. Po tej właśnie tyradzie zapaliłem cygaro i wspiąłem się
na dach, chcąc obejrzeć zieloną łunę jaśniejącą, wedle jego słów, na pagórkach Highgate.
Początkowo gapiłem się bezmyślnie w kotlinę londyńską. Wzgórza na północy tonęły w ciemności. Opodal
Kensingtonu widniały czerwone ognie. Wystrzelały co jakiś czas pomarańczowymi płomieniami, by zniknąć
po chwili w granatowej nocy. Reszta Londynu była czarna. Nieco bliżej dostrzegłem dziwne światło,
bladofioletową migotliwą poświatę drżącą w wieczornym wietrze. Długo nie mogłem sobie wyjaśnić tego
zjawiska, aż w końcu pojąłem, że to słabe promieniowanie pochodzi od Czerwonego Zielska. Obudziło mnie
to ze stanu sennego podziwu i przywróciło do rzeczywistości. Przeniosłem wzrok na Marsa, jasną, czerwoną
gwiazdkę błyszczącą wysoko na zachodzie, potem zaś, długo i żarliwie wpatrywałem się w ciemność
Hampstead i Highgate.
Długi czas stałem na dachu, zastanawiając się nad dziwacznymi wydarzeniami tego niezwykłego dnia. Raz
jeszcze przebiegłem myślą wszystkie przemiany, jakie we mnie zaszły; począwszy od nocnych modlitw, na
bezsensownym kartograjstwie skończywszy. Odczułem gwałtowny wstręt. Pamiętam, jak odrzuciłem, z
pewnym co prawda żalem, nie dopalone jeszcze cygaro. Uznałem ten gest za symbol! Z płomienną przesadą
zarzucałem sobie głupotę, czułem się zdrajcą wobec własnej żony i całego rodzaju ludzkiego, trapiły mnie
wyrzuty sumienia. Postanowiłem opuścić tego marzyciela z fantastycznymi planami, pijaństwem i
obżarstwem oraz udać się do Londynu. Tam, jak sądziłem, najpewniej dowiem się, co robią Marsjanie, a co
moi towarzysze, ludzie. Księżyc już wzszedł, a ja wciąż jeszcze stałem na dachu.

Londyn wymarły


Po opuszczeniu artylerzysty poszedłem do Highstreet i dalej mostem przez Tamizę do Lambeth. Most ginął
całkowicie niemal w gęstwinie Czerwonego Zielska. Łodygi i liście tej rośliny zdradzały już jednak pierwsze
oznaki zagłady - gęsto rozsiane białawe plamy.
Na rogu uliczki wiodącej ku przystani w Putney leżał człowiek. Okryty czarnym pyłem wyglądał jak
kominiarz. Nie był martwy, lecz pijany do nieprzytomności. Nie udało mi się wydostać z niego nic prócz
przekleństw i wściekłych razów. Zostałbym może przy nim, gdyby nie nazbyt już zbydlęcona jego twarz.
Za mostem pokrywał wszystko czarny pył. Warstwa jego, w miarę jak zbliżałem się do Fulham, była coraz
grubsza. Przerażała mnie pustka ulic. W pobliskiej piekarni znalazłem trochę pożywienia, spleśniałego,
czerstwego, jednak nadającego się jeszcze do jedzenia chleba. Nieco dalej, w pobliżu Walham Green, pyłu
nie było, natomiast cała jedna strona ulicy stała w płomieniach; huk pożaru przynosił w martwej ciszy
prawdziwą ulgę. Ulice wiodące do Brompton także były puste, jakby wymarłe.
Tutaj znów pełno było czarnego kurzu i trupów. Na samej Falham Road naliczyłem ich dwanaście. Musiały
leżeć tam od wielu już dni, toteż uciekłem od nich czym prędzej. Okrywał je grubą warstwą czarny pył,
niektóre zaś były napoczęte przez psy.
Tam gdzie miasto wolne było od czarnego kurzu - wyglądało dziwnie odświętnie. Sklepy pozamykane, okna
zasłonięte, wszędzie cisza i pustka. Gdzieniegdzie, przeważnie w sklepach spożywczych i winiarniach,
widniały ślady rabunku. Ujrzałem też rozbitą wystawę złotnika, rabuś jednak został widocznie spłoszony,
gdyż na chodniku leżały porzucone w nieładzie złote łańcuszki i zegarki. Nawet nie schyliłem się po nie.
Nieco dalej na progu domu siedziała skulona kobieta w łachmanach. Krew ze spoczywającej na kolanach
skaleczonej ręki rozlała się rdzawą plamą po sukni, obok zaś, na chodniku, wokół rozbitej flaszki po
szampanie, widniała cała kałuża. Kobieta wydawała się pogrążona w głębokim śnie, była jednak martwa.
Im dalej zagłębiałem się w Londyn, tym głębsza panowała cisza. Nie była to jednak cisza śmierci. Było to
milczenie pełne niespokojnego wyczekiwania. Lada chwila przecież wszystkie te domy mogły zmienić się w

background image

61

dymiące zgliszcza, jak zmieniły się w nie północno-zachodnie dzielnice, mogły zginąć, jak zginęły domy
Ealing i Kulburn. Było to miasto skazane...
Na ulicach południowego Kensingtonu nie znalazłem ani zwłok, ani czarnego kurzu. Tam też usłyszałem po
raz pierwszy dziwny odgłos rozpaczy. Dotarł on do mej świadomości niemal niepostrzeżenie. Brzmiał jak
nieustanne łkanie złożone z dwu tonów: „ul-la, ul-la, ul-la”. Gdy szedłem na północ, natężenie jego
narastało, choć głuszyły je domy. Z pełną mocą rozbrzmiewał natomiast, kiedy wyszedłem na Exhibition
Road. Zatrzymałem się zdziwiony tym płynącym z oddali jękiem patrząc ku kensingtońskim ogrodom.
Mogło wydawać się, że to łka głosem lęku i pustki niezmierzone skupisko domów. „Ul-la, ul-la, ul-la, ul-la”
brzmiał nieludzki jęk, a potężne fale dźwięków przelewały się szeroką, słoneczną, zamkniętą dwoma
rzędami wysokich kamienic ulicą. Zwróciłem się pełen niepokoju ku żelaznym bramom Hyde Parku.
Zastanawiałem się, czy nie wedrzeć się do Muzeum Przyrodniczego, by się wspiąć na szczyt wieży i
rozejrzeć po okolicy. Postanowiłem jednak pozostać na ziemi, gdzie łatwiej można było w razie potrzeby
znaleźć kryjówkę, i podążyłem dalej wzdłuż Exhibition Road. Kamienice były puste i milczące i tylko
głośne echo mych kroków rozbrzmiewało dokoła. W pobliżu bramy parkowej czekał mnie dziwny widok.
Leżał tam obalony omnibus i obrany doszczętnie z mięsa szkielet konia. Stałem przy nim długą chwilę, po
czym ruszyłem ku mostowi. Jęk stawał się coraz potężniejszy, choć nie było widać nic prócz chmury dymu
kłębiącej się ponad konarami drzew.
„Ul-la, ul-la, ul-la, ul-la” - nawoływał głos dochodzący, jak mi się zdawało, gdzieś z Regent’s Park.
Rozpaczliwy ten krzyk działał przygnębiająco. Począłem tracić siły, ogarniało mnie coraz większe
zmęczenie. Poczułem się słaby, obolały, głodny i spragniony. Minęło już południe. Po co błąkałem się
samotnie po tym wymarłym mieście? Po co znalazłem się w Londynie, spowitym w czarny całun,
spoczywającym na katafalku trupie miasta? Poczułem się śmiertelnie samotny. Wybiegałem pamięcią ku
zapomnianym od lat przyjaciołom. Myślałem o truciznach ukrytych w opuszczonych aptekach, o pełnych
wódki piwnicach. Wspomniałem tych parę nieszczęsnych, dzielących ze mną miasto istot...
Do Oxford Street dotarłem przez Marble Arch. Tutaj znów pełno było czarnego pyłu i wiele martwych ciał.
Z piwnicznych okien biła złowieszcza, okropna woń. Panował upał, a że szedłem już długo, zachciało mi się
jeść i pić. Z wielkimi trudnościami włamałem-się do jakiegoś baru. Udało mi się tam nasycić zarówno głód,
jak i pragnienie, osłabiło mnie to jednak tak bardzo, że wyciągnąłem się na stojącej pod ścianą kanapce i
zasnąłem kamiennym snem. Ocknąłem się z ponurym jękiem „ul-la, ul-la, ul-la, ul-la” w uszach. Panował
już mrok. Posiliłem się znalezionym w barze serem i sucharkami (spiżarka na mięso pełna była tylko
robactwa), po czym powlokłem się ku Baker Street i dalej do Regent’s Park. Przechodziłem obok szeregu
wymarłych skwerów - w tej chwili przypominam sobie nazwę tylko jednego z nich - Portman Square.
Wychodząc z Baker Street dostrzegłem w oddali, ponad drzewami, w świetle zachodu kaptur olbrzyma z
Marsa. Jęk dobiegał stamtąd właśnie. Nie przeraziłem się. Widok ów wydał mi się- czymś zupełnie
naturalnym. Przyglądałem się długo. Gigant stał bez ruchu i jęczał. Nie mogłem pojąć, dlaczego tak stoi i
krzyczy.
Usiłowałem ułożyć jakiś plan działania, nieprzerwane to szlochanie przeszkadzało mi jednak. Może zaś zbyt
byłem zmęczony, aby lękać się czegokolwiek. Z pewnością bardziej byłem ciekaw przyczyn tego płaczu, niż
przerażony widokiem Machiny Bojowej. Skręciłem w Park Road, chcąc obejść park dokoła, i posuwając się
pod osłoną domów wyszedłem od strony St. John’s Wood, by przyjrzeć się stamtąd jęczącemu
Marsjaninowi. O paręset jardów od Baker Street usłyszałem głośne szczekanie i ujrzałem pędzącego w mym
kierunku psa z ochłapem czerwonego mięsa w pysku. Gnała za nim sfora wynędzniałych kundli. Ominął
mnie wielkim łukiem, obawiając się widocznie, bym nie odebrał mu smakowitej zdobyczy. Gdy szczekanie
ucichłe w oddali, mocniej rozbrzmiało płaczliwe „ul-la, ul-la, ul-la, ul-la, ul-la”.
W pobliżu dworca St. John’s Wood natknąłem się na zniszczoną Machinę Roboczą. Wydawało mi się z
początku, że ulicę przegrodził zwalony dom. Dopiero kiedy wspiąłem się na ruiny, ujrzałem ze zdziwieniem,
iż przykrywają one zgruchotany mechanizm z pogiętymi i splątanymi mackami. Część przednia była
zmiażdżona. Wyglądało na to, że pędząca na oślep maszyna wpadła na dom i zginęła pod jego szczątkami.
Sądziłem wówczas, że katastrofa nastąpiła wskutek puszczenia maszyny samopas. Zbyt było już ciemno, by
chodzić pośród ruin, toteż nie dostrzegłem zbryzganej krwią kabiny ani rozszarpanych przez psy szczątków
Marsjanina.
Wstrząśnięty tym widokiem zdążałem dalej, ku Primrose Hill. W oddaleniu między drzewami, w kierunku
Ogrodu Zoologicznego, stał drugi, nieruchomy, milczący Marsjanin. W pobliżu rozwalonego domu
natknąłem się na Czerwone Zielsko, zaś Kanał Regenta stanowił jedną wielką, gąbczastą masę
ciemnoczerwonej roślinności.
Nagle, kiedy wchodziłem na most, dźwięk „ul-la, ul-la, ul-la, ul-la, ul-la” umilkł jak ucięty nożem. Cisza
uderzyła we mnie niby grom.

background image

62

Wysokie, mroczne domy stały przymglone jakieś, rozmazujące się w ciemności. Drzewa w parku wydawały
się czarne. Wszędzie dokoła pięło się po ruinach niesamowite Czerwone Zielsko, ginąc gdzieś w górze, w
mroku. Tajemnicza noc schwytała mnie za gardło, dławić poczęły strach i groza. Gdy rozbrzmiewał ten głos,
można jeszcze było znieść jakoś samotność i opuszczenie, dziki niemu Londyn wydawał się nie taki martwy.
Ten pozór życia podtrzymywał mnie na duchu. Gdy zamilkł, coś się nagle zmieniło, odeszło, sam nie
wiedziałem co, i cisza stała się niemal dotykalna. Upiorna cisza.
Londyn wpatrywał się we mnie oczodołami pustych, czarnych okien. Wyobraźnia ukazywała tysiące
bezgłośnych, czyhających w mroku wrogów. Opanował mnie obłędny strach, przeraziłem się własnego
zuchwalstwa. Przede mną ulica była czarna, jakby zalana smołą, na chodniku dojrzałem jakiś skulony,
czarny kształt. Nie mogłem uczynić ani kroku. Zawróciłem wreszcie i uciekłem co sił od tej ciszy, prosto
przed siebie, ku Kilburn. Do świtu niemal kryłem się przed tą nocą w domku jakiegoś dryndziarza przy
Harrow Road. Przed wschodem słońca jednak odwaga znów powróciła i jeszcze gwiazdy widniały na niebie,
gdy zwróciłem kroki ku Regent’s Park. Błąkałem się w labiryncie uliczek, aż w końcu dostrzegłem w
bladym świetle poranka pagórek Primrose. Na jego szczycie stał spiętrzony pod niebo, wyprostowany i
nieruchomy jak tamci - trzeci Marsjanin.
Powziąłem szalone postanowienie. Zginę raz wreszcie i skończy się to wszystko. Mogę nawet oszczędzić
sobie trudu samobójstwa. Podszedłem niedbale wprost ku olbrzymowi, podchodząc zaś ujrzałem w coraz
jaśniejszym blasku rodzącego się dnia stada krążących wokół kaptura i siedzących na nim czarnych ptaków.
Na ten widok serce we mnie zabiło żywiej i rzuciłem się naprzód.
Przedarłem się przez Czerwone Zielsko spowijające St. Edmund’s Terrace, przebrnąłem zalewający mnie do
pół piersi rwący ku Albert Road potok wody z uszkodzonej stacji pomp i wraz z pierwszymi promieniami
słońca stanąłem u podnóża zarosłego trawą zbocza. Potężne wały ziemne okalały wierzchołek wzgórza
czyniąc zeń niedostępną twierdzę, największe i zarazem ostatnie obozowisko Marsjan na Ziemi. Spoza
szańców wzbijała się w niebo wąziutka struga dymu.
Po wale przemknęła rysująca się ostro na tle nieba sylwetka psa. Świtająca zaledwie w mózgu mym myśl
poczęła nabierać cech coraz większej pewności. Biegnąc pod górę, ku nieruchomemu potworowi, nie
odczuwałem lęku, lecz dzikie, pełne drżenia uniesienie. Z kaptura zwisało bezsilne brunatne cielsko, a
chmary ptactwa dziobały je i rwały w strzępy.
W mgnieniu oka wdarłem się na wał i stanąłem na jego koronie. Przede mną leżała twierdza. Zajmowała
ogromną przestrzeń. Tu i ówdzie stały wielkie machiny, leżały stosy przeróżnych materiałów, gdzieniegdzie
widać było dziwne jakieś, podobne do ziemianek, schronienia. Dokoła zaś, rozrzuceni po całej twierdzy,
jedni w obalonych Machinach Bojowych, inni w kabinach bezczynnych już Machin Roboczych, jeszcze inni
leżąc rzędem, sztywno i nieruchomo - spoczywali Marsjanie, martwi, zabici przez chorobotwórcze i gnilne
bakterie, z którymi nie umiały walczyć ich organizmy. Zginęli, jak zginęło po nich Czerwone Zielsko.
Zginęli, gdy zawiodła cała potęga człowieka, zgładzeni przez malutkie, niewidoczne stworzonka, które
mądrość Boża ustanowiła na ziemi.
Stało się to, co i ja, i wielu z nas mogłoby przewidzieć, gdyby umysłów naszych nie zaślepiło przerażenie i
groza. Ludzkość olbrzymią spłaciła daninę od pierwszego dnia swego istnienia tym drobniutkim istotkom.
Dzięki jednak doborowi naturalnemu rodzaj ludzki nabył wielkiej odporności. Nigdy nie ulegaliśmy bez
walki, toteż wiele spośród nich, przede wszystkim zaś te, które wywołują gnicie ciał martwych, nie mogą
dziś już nam szkodzić. Na Marsie jednak nie ma bakterii, zaledwie więc najeźdźcy stanęli na Ziemi,
zaledwie odetchnęli ziemskim powietrzem i przyjęli ziemski pokarm, natychmiast nasi mikroskopijni
sojusznicy poczęli gotować im nieuchronną zgubę. Gdy po raz pierwszy patrzyłem na nich, już wówczas byli
nieodwołalnie skazani, umierali i rozkładali się nawet będąc w stałym ruchu. Los ich był przesądzony.
Miliardami śmierci opłacił człowiek swe prawo do Ziemi i nikomu go nie odstąpi; utrzymałby je wówczas
nawet, gdyby Marsjanie dziesięćkroć byli potężniejsi. Bo człowiek żyje i umiera nie na próżno.
Leżeli, rozrzuceni tu i tam, pięćdziesięciu chyba, w wyrytej przez siebie samych ogromnej mogile, dotknięci
ś

miercią najbardziej chyba dla nich ze wszystkich rodzajów śmierci niepojętą. Ja zaś widziałem jedno tylko

oto leżały przede mną martwe istoty, tak straszliwe za życia dla ludzkości. Uwierzyłem na chwilę, że to Bóg
użalił się nad nami i zesłał tej nocy na Ziemię anioła śmierci.
Stałem wpatrując się w jamę z sercem bijącym radością, zaś promienie wschodzącego słońca zapalały
dokoła światła poranka. W jamie panował jeszcze półmrok; potężne mechanizmy, tak wielkie i niezwykłe w
swej a mocy i złożoności, tak nieziemskie w dziwacznych swych kształtach, wyłaniały się powoli z cienia -
złowróżbne, niesamowite, obce. Słychać było, jak sfora psów walczy o rozpostarte w mrocznej głębi u mych
stóp martwe cielska.
Na przeciwległym krańcu jamy leżała wielka, płaska, szeroka Machina Latająca, której nie zdążyli już
wypróbować w gęstej ziemskiej atmosferze. Śmierć nadeszła w sam czas. Krakanie przyciągnęło mój wzrok

background image

63

ku ogromnej Machinie Bojowej, która już nigdy nie miała wziąć udziału w żadnym boju, ku szarpanym
dziobami i ptactwa krwawym ochłapom zaściełającym wnętrze kaptura na szczycie wzgórza Primrose.
Odwróciłem się i spojrzałem w dół, gdzie wiry ptasie okalały tamtych dwu, na których śmierć patrzyłem
wczoraj. Jeden umierał przywołując swych towarzyszy; być może głosił światu samotną swą mękę, konając
ostatni, dopóki maszyneria nie odmówiła mu posłuszeństwa. W blasku rodzącego się słońca połyskiwały
bezsilne już trójnogie wieże z lśniącego metalu.
Dokoła jamy zaś, jakby cudem ocalałe od straszliwej zagłady, leżało miasto. Ci, którzy znają Londyn
spowity w chmury posępnych dymów, z trudem tylko potrafią wyobrazić sobie nagą czystość i piękno
głuchej ciszy tego oceanu domów.
Na wschodzie, ponad czarnymi ruinami Albert Terrace i rozszczepioną wieżycą kościoła, płonęło na
bezchmurnym niebie oślepiające słońce.
Gdzieniegdzie w gęstwinie dachów lśniły białymi iskrami odbijając jego promienie tafelki szyb. W blasku
tym pięknie i tajemniczo wyglądał nawet sklepiony skład win koło dworca Chalk Farm, wielkie zajezdnie
kolejowe, pocięte czarnymi zazwyczaj, a dziś, po dwutygodniowej przerwie, czerwonymi od rdzy pręgami
torów.
Na północy leżały błękitne, zatłoczone domami Kilburn i Hampstead; zachodnia część miasta kryła się w
mgiełce, zaś na południu, w dali, poza Marsjanami, falowała w słońcu zieleń Regent’s Park, jaśniały hotel
Langham, kopuła Albert Hall, Instytut Imperialny i wysokie domostwa przy Brompton Road, dalej zaś
rysowały się mgliście poszarpane ruiny Westminsteru. W błękitnej dali wznosiły się pagórki Surrey, a
wieżyce Kryształowego Pałacu połyskiwały jak dwa srebrzyste groty. Ciemną plamą wznosiła się w blasku
słońca kopuła katedry św. Pawła i teraz dopiero spostrzegłem, iż jest uszkodzona, że z jednej strony zieje w
niej głęboka wyrwa.
Spoglądając na tę niezmierzoną przestrzeń usianą domami, fabrykami i świątyniami, cichą teraz i
opustoszałą, dumałem o wszystkich nadziejach i wysiłkach, o niezliczonych zastępach istnień ludzkich, które
złożyły się na powstanie tego skupiska, dumałem o bezlitosnym zniszczeniu, jakie nad nim zawisło. Kiedy
pojąłem, że cień zagłady rozwiał się już, że moje ukochane, olbrzymie, martwe w tej chwili miasto może
znów ożyć i odzyskać swą wielkość, wzruszyłem się do łez nieomal.
Nawałnica ucichła. Zdrowie od dzisiaj już zaczynało powracać. Ci, którzy przeżyli, choć rozproszeni po
całym kraju, choć pozbawieni przywódców, praw, żywności, jak owce bez pasterza, te tysiące, które uszły za
morza - mogą już powracać; znów wymarłe dziś ulice i opuszczone skwery zapulsują życiem. Chociaż
wielkiego dokonała zniszczenia - rękę niszczyciela powstrzymano. Wszystkie te upiorne ruiny, wszystkie
sczerniałe szkielety domów patrzące złowrogo na słoneczną zieleń pagórka mogą wkrótce już wypełnić się
gwarem odbudowy, stukotem młotków i kielni. Na tę myśl wzniosłem dłonie ku niebu i zacząłem dziękować
Bogu. Za rok, myślałem, za rok...
I wtedy, dopiero wtedy przygniotła mnie myśl o sobie, o żonie, o dawnym, pełnym nadziei i uroku życiu,
które odeszło na zawsze.

Ocaleni z rozbicia


Teraz nastąpi najdziwniejsza może część mego opowiadania. Choć z drugiej strony nie jest ona aż tak bardzo
znów dziwaczna. Pamiętam jasno, żywo i dokładnie wszystko, co nastąpiło tego dnia, do chwili, gdy
stanąłem na szczycie wzgórza Primrose płacząc i chwaląc Pana. Potem zaś nie pamiętam nic już więcej.
O trzech następnych dniach nie wiem nic zgoła. Później dopiero dowiedziałem się, że nie ja pierwszy
odkryłem zgubę Marsjan; że już w nocy dokonało tego kilku podobnych do mnie wędrowców. Pierwszy z
nich, gdy ja kryłem się w domku dorożkarza, popędził do St: Martin’s - le - Grand i zadepeszował do Paryża.
Stamtąd radosna wieść pomknęła w świat i tysiące miast i miasteczek zmartwiałych w koszmarnym
wyczekiwaniu ożyło gorączką radości; gdy ja stałem nad jamą, o zagładzie Marsjan wiedziano już w
Dublinie, Edynburgu, Manchesterze i Birminghamie. Ludzie płacząc i krzycząc z radości rzucali pracę,
padali sobie w objęcia, by po chwili pędzić z krzykiem na dworzec i pchać się do szczelnie wypełnionych,
zdążających z całego kraju ku Londynowi pociągów.
Dzwony kościelne, zamilkłe dwa tygodnie temu, ożyły teraz i przesyłając radosne posłanie rozdzwoniły całą
Anglię. Wychudli, brudni, zmęczeni ludzie podążali wszystkimi drogami, pieszo, na bicyklach; wozami,
rozgłaszając radosnym zgiełkiem wieść o niespodzianym ocaleniu. A żywność! Przez kanał La Manche,
przez Morze Irlandzkie, przez Atlantyk płynął strumień ziarna, chleba i mięsa. Zdawało się, że wszystkie
okręty świata skierowano do Londynu. Ja jednak nic z tego nie pamiętam. Błąkałem się bez celu jak
oszalały. Znalazłem się wreszcie wśród dobrych jakichś ludzi, którzy napotkali mnie na trzeci dzień,
płaczącego i nieprzytomnego, krążącego uliczkami w pobliżu St. John’s Wood. Opowiadali mi później, że

background image

64

wyśpiewywałem coś bez sensu o „ostatnim żyjącym człowieku”. Mając niemało własnych kłopotów, ludzie
ci, których nazwiska nawet nie mogę tu przytoczyć, choć usilnie pragnę wyrazić im swą wdzięczność, zajęli
się mną troskliwie, przygarnęli i uchronili przed samym sobą. Najwidoczniej też dowiedzieli się coś niecoś o
tym, co przeszedłem, z mych półprzytomnych słów.
Gdy wróciłem już całkowicie do zmysłów, opowiedzieli mi bardzo ostrożnie to, czego udało im się
tymczasem dowiedzieć o losie Leatherhead. Dwa dni po mym uwięzieniu zostało ono zniszczone przez
Marsjan, przy czym nikt nie ocalał. Zmietli je po prostu z powierzchni Ziemi, ot tak sobie, bez żadnej
przyczyny, jak chłopcy, którzy z nadmiaru sił żywotnych rozwalają czasem mrowisko.
Zostałem więc samotny, oni zaś byli dla mnie dobrzy. Byłem sam i bardzo smutny, oni zaś opiekowali się
mną. Po powrocie do zdrowia pozostałem u nich jeszcze przez cztery dni. Ciągle jednak czułem, że pcha
mnie jakaś siła, by choć raz jeszcze spojrzeć na szczątki życia, które tak przecież niedawno wydawało mi się
jasne i szczęśliwe. Usiłowali powstrzymać mnie. Było to, ich zdaniem, niepotrzebne rozdrapywanie nie
zaschłych jeszcze ran. Robili, co było w ich mocy, aby odwrócić me chorobliwe myśli od tej wyprawy w
przeszłość. W końcu nie mogłem jednak oprzeć się ślepemu nakazowi wewnętrznemu i obiecując
niezawodnie powrócić, opuściłem ze łzami w oczach mych czterodniowych przyjaciół, by znów wyjść na
puste tak jeszcze niedawno, obce i nieme ulice.
Teraz przepełniał je tłum powracających. Miejscami sklepy były otwarte, widziałem nawet wodę zdatną do
picia, bijącą z ulicznych wodotrysków.
Pamiętam, jak szyderczo jaśniało słońce, gdy rozpoczynałem smutną tną pielgrzymkę do domku w Woking,
jakie ożywione, ruchliwe było miasto dokoła. Uwijało się tu takie mnóstwo zajętych czymś, ludzi, że
niewiarygodną wprost wydawała się niedawna śmierć tylu ich tysięcy. Twarze były pożółkłe, włosy w
nieładzie, oczy szeroko rozwarte i jakby wyblakłe, większość zaś odziana była w łachmany. Lecz na
wszystkich tych twarzach, we wszystkich oczach dwa wyczytałbyś tylko uczucia: podniecenia i zawziętej
energii - lub posępnej determinacji. Gdyby nie to, Londyn byłby w tych dniach miastem włóczęgów. Na
ulicach rozdzielano hojnie chleb nadesłany z Francji. Nielicznym koniom znać było wszystkie żebra. Na
rogach ulic stali już policjanci. Zniszczenia poczynione przez Marsjan ujrzałem dopiero na ulicy
Wellingtona, tam też spostrzegłem Czerwone Zielsko pnące się po filarach mostu Waterloo.
U wejścia na most zauważyłem, jakże charakterystyczny dla tych groteskowych dni, dziwaczny obrazek. Do
gęstwy Czerwonego Zielska przypięty był patykiem arkusz papieru, świeżo wydany numer Daily Mail,
pierwszy, jaki ukazał się po wielu dniach przerwy. Znalazłem w kieszeni sczerniałego szylinga i kupiłem
gazetę. Wydawca nie zapełnił całego numeru, większa część szpalt pozostała nie zadrukowana, ostatnią zaś
stronę wypełniały dawne jeszcze reklamy i ogłoszenia. W gazecie znalazłem jedynie oddane drukiem
wrażenia piszącego, agencje prasowe widocznie nie podjęły jeszcze pracy. Nie dowiedziałem się niczego
nowego ponad to, że już po tygodniu badań prowadzonych nad maszynami Marsjan osiągnięto zadziwiające
wyniki. Artykuły zapewniały między innymi, w co zresztą nie uwierzyłem, że poznano już tajemnicę lotu. Z
dworca Waterloo odchodziły pociągi przewożące bezpłatnie ludność do domów. Pierwsza fala
powracających spłynęła już parę dni temu. W pociągu niewielu było pasażerów, ja zaś nie miałem nastroju
do rozmów, toteż usiadłem w pustym przedziale i patrzyłem, skrzyżowawszy ręce na piersiach, na mknącą
za oknem, skąpaną w słońcu panoramę zniszczeń. Tuż za stacją pociąg biegł powoli po prowizorycznie
ułożonych torach, po obu zaś stronach ciągnęły się sczerniałe ruiny domów. Aż do Clapham, mimo
dwudniowego deszczu i burzy, Londyn pokryty był osadem Czarnego Dymu: W Clapham tory były
uszkodzone. Setki bezrobotnych sklepikarzy i urzędników ramię w ramię z kolejarzami trudziło się przy ich
naprawie, my zaś podskakiwaliśmy na złączach pośpiesznie ułożonych szyn.
Cała okolica wzdłuż toru wyglądała niezwykle i smętnie. Wimbledon ucierpiał szczególnie. Najmniej,
zdawało się, ucierpiał Walton, przynajmniej las otaczający go nie był spalony. Rzeczki Wandle i Mole, a
także każdy, najmniejszy nawet strumyczek, ginęły w zwartej masie Czerwonego Zielska, to podobnego do
stosu mięsiwa w jatce, to znów do poszatkowanej fioletowej kapusty. Sosnowe lasy Surrey wydawały się
uschłe, tak rozpleniło się tam Czerwone Pnącze. Za Wimbledonem, w pobliżu toru, widać było zwały ziemi
wokół szóstego walca. Stało tam mnóstwo ludzi przyglądających się pracy saperów. Nad nimi trzepotała
wesoło na porannym wietrzyku chorągiew narodowa. Całą okolicę pokrywała karmazynowa roślinność,
rażąc boleśnie oko purpurowym odcieniem. Spojrzenie umęczone nieustanną szarzyzną zgliszcz i posępną
czerwienią roślin szukało ukojenia w łagodnych zarysach odległych, błękitnoszmaragdowych wzgórz.
Dojazd do Woking od strony Londynu nie został jeszcze naprawiony, toteż wysiadłem w Byfleet i
poszedłem gościńcem do Maybury. Minąłem po drodze miejsce, gdzie rozmawialiśmy wraz z artylerzystą z
patrolem huzarów, potem to, w którym ujrzałem wśród burzy pierwszego Marsjanina w Bojowej Machinie.
Pchnięty ciekawością zboczyłem nieco, by w plątaninie czerwonego listowia odnaleźć przewróconą bryczkę
i zbielałe, obgryzione, rozwleczone dokoła końskie kości. Długo przyglądałem się tym szczątkom...

background image

65

Zagłębiłem się w las i brnąc miejscami po szyję w Czerwonym Zielsku zobaczyłem, iż oberżysta został już
pochowany; mijając College Arms zbliżyłem się wreszcie do domu. Jakiś stojący w rozwartych drzwiach
swej willi mężczyzna powitał mnie, gdy go mijałem, po nazwisku.
Rzuciłem na nasz domek pełne nadziei spojrzenie, zgasła ona jednak natychmiast. Drzwi były wyważone,
nie domknięte i podchodząc dostrzegłem, jak porusza nimi i trzaska przeciąg.
W otwartym oknie gabinetu, przez które wyglądałem wówczas, aż do świtu, wraz z artylerzystą, powiewały
franki. Nikt od tego czasu go nie zamknął. Połamane krzewy wyglądały tak samo jak wtedy, cztery bez mała
tygodnie temu, gdy odchodziłem. Wszedłem do przedpokoju po to tylko, by wszystkimi zmysłami odczuć
beznadziejną pustkę domu. Chodnik na schodach, tam gdzie przemoczony burzą siedziałem bezsilnie w ową
okropną noc, zgnieciony był i wyplamiony. Na stopniach zachowały się ślady naszych zabłoconych stóp.
Poszedłem na górę, do gabinetu. Na biurku znalazłem pod przyciskiem arkusz papieru, na którym kreśliłem
mą rozprawkę w tym właśnie dniu, gdy otworzył się pierwszy walec. Długo stałem odczytując po wielekroć
dawno już zapomniane zdania. Pisałem wówczas o tym, jak będzie prawdopodobnie rozwijać się nasza
moralność w miarę rozwoju cywilizacji; ostatnie zaś słowa były początkiem przepowiedni: „Za jakieś
dwieście lat” napisałem „możemy oczekiwać...” w tym miejscu zdanie urywało się. Wspomniałem, jak nie
udawało mi się tamtego dnia skupić myśli i jak rzuciłem wszystko i zbiegłem na dół, by nabyć u gazeciarza
Daily Chronicle. Wspomniałem, jak pędziłem do furtki, gdy nadchodził, i jak słuchałem dziwacznej historii
o „ludziach z Marsa”. Zszedłem na dół i stanąłem w jadalni. Na stole leżał chleb i baranina zupełnie już
zepsuta, i przewrócona butelka od piwa, zupełnie tak samo, jak pozostawiliśmy je z artylerzystą wychodząc
z domu. Mieszkanie było puste. Pojąłem, jakim szaleństwem była tak długo piastowana nikła nadzieja.
Raptem zaszło coś dziwnego.
- To nie ma przecież sensu - rozległ się czyjś głos - dom jest opuszczony. Już od dawna nie ma w nim
nikogo. Zostawać tu byłoby tylko niepotrzebną męką. Nikt prócz ciebie nie ocalał.
Zadrżałem. Czy to ja sam myślałem na głos? Zwróciłem się ku szerokiemu francuskiemu oknu,
wychodzącemu do ogrodu, zbliżyłem się doń i wyjrzałem.
I oto nie mniej ode mnie zdziwieni i zalęknieni stali tam kuzyn mój i żona - pobladła - powstrzymująca łzy.
Na mój widok krzyknęła słabo.
- Wróciłam - wyszeptała - ja wiedziałam... wiedziałam...
Palce jej dotknęły szyi, zachwiała się. Przypadłem do niej i pochwyciłem w ramiona.

Epilog


Mogę tylko żałować; iż teraz, kończąc już mą opowieść, tak niewiele wniosłem do dyskusji nad licznymi nie
rozwiązanymi, jak dotąd, zagadnieniami. Krytyk obawiam się z jednego tylko względu. Oto właściwą mą
dziedziną jest filozofia. Wiedzę o fizjologii porównawczej zaczerpnąłem z paru zaledwie książek, lecz
twierdzenia Carvera o przyczynach nagłej zguby Marsjan wydają się tak prawdopodobne, iż mogą być
uznane za pewnik. Stwierdziłem to już zresztą w toku opowiadania.
W każdym razie w ciałach Marsjan badanych po wojnie nie wykryto żadnych innych drobnoustrojów prócz
gatunków znanych dotychczas na Ziemi. To, że przybysze nie grzebali swych zmarłych, jak i to, że niedbale
obchodzili się ze zwłokami mordowanych przez siebie ofiar, również wskazuje na całkowitą nieznajomość
procesów gnilnych. Trzeba jednak stwierdzić, iż przy całym swym prawdopodobieństwie wnioski te nie
zostały, jak dotąd, naukowo potwierdzone.
Nie jest również znany skład chemiczny Czarnego Dymu używanego z tak straszliwym skutkiem przez
Marsjan. Zagadką pozostało także i źródło Snopa Gorąca. Okropne wypadki, jakie wydarzyły się w
laboratoriach w Ealing i South Kensington, powstrzymały fizyków od dalszych z nimi doświadczeń. Analiza
spektralna czarnego pyłu wykazała nieomylnie obecność nieznanego pierwiastka, dającego trzy lśniące linie
w zielonym polu widma, przy czym możliwe jest, iż łączy się on z argonem wytwarzając związek
oddziałujący zabójczo na któryś ze składników krwi. Te jednak nie udokumentowane niczym rozważania nie
zainteresują zapewne zwykłego czytelnika, dla którego przeznaczyłem tę opowieść. Nie zbadano również
brązowej piany spływającej do morza Tamizą po zniszczeniu Machiny Bojowej pod Shepperton, teraz zaś
jest już oczywiście za późno.
Wyniki badań anatomicznych resztek Marsjan pozostawionych przez wygłodniałe psy przedstawiłem już
wcześniej. Każdy jednak może zapoznać się ze wspaniale zachowanym w spirytusie, nie uszkodzonym
okazem w Muzeum Przyrodniczym jak również z niezliczonymi rysunkami i fotografiami tego okazu; dla
fizjologii zaś dane te są najzupełniej wystarczające.
Znacznie ważniejsze i ogólniejsze natomiast jest pytanie, czy należy liczyć się z możliwością ponownego
najazdu Marsjan. Nie wydaje mi się, by sprawie tej poświęcono, jak dotąd, należytą uwagę. W tej chwili

background image

66

odległość od Marsa jest ogromna, przy każdej jednak opozycji ja przynajmniej oczekuję nowych z ich strony
prób. W każdym zaś razie winniśmy być do tego przygotowani. Sądzę, że da się z wielką dokładnością
ustalić położenie działa, które oddało wówczas tych kilka strzałów, i bacznie obserwować tę część-planety,
by zawczasu przygotować się na przyjęcie następnego napadu.
Można by wówczas zniszczyć środkami wybuchowymi i za pomocą artylerii walce, jeszcze zanim ostygną
na tyle, by Marsjanie mogli się z nich wydostać, lub też wybić ich za pomocą granatów natychmiast po
odkręceniu się śruby. Wydaje mi się, że stracili oni jednak, i to bezpowrotnie, tę wielką nad nami przewagę,
jaką dało im przy pierwszym na nas najeździe zaskoczenie. Być może, iż pogląd ich jest podobny do mego.
Lessing ma dostateczne podstawy, by twierdzić, iż Marsjanom udało się dokonać lądowania na Wenus.
Przed siedmiu miesiącami Mars był w opozycji z tą planetą i wówczas to właśnie astronomowie dostrzegli
na nieoświetlonej jej części, zwróconej ku Marsowi, szczególne sinusoidalnego kształtu znaki świetlne i
równocześnie niemal takie same znaki dostrzeżono na fotografiach Marsa. Wystarczy porównać zdjęcia obu
tych tarcz, aby zadziwiające podobieństwo znaków stało się zupełnie oczywiste.
W każdym bądź razie, czy możemy spodziewać się ponownego najazdu, czy też nie - nasz pogląd na
przyszłe losy ludzkości musi pod wpływem niedawnych wypadków ulec gruntownej zmianie. Nauczyły nas
one, że nie wolno uważać naszego globu za całkowicie bezpieczne schronienie; nigdy przecież nie da się
przewidzieć, jakie nieznane, dobre czy złe, istoty mogą spaść do nas z międzyplanetarnych przestrzeni.
Można jednak stwierdzić, iż w ostatecznym rozrachunku najazd Marsjan przyniósł ludzkości wiele korzyści.
Odebrał nam bowiem to nieuzasadnione zadufanie, które zazwyczaj staje się przyczyną upadku. Przyniósł
również w darze naszej wiedzy rzeczy nowe i niezwykłe i przyczynił się do poważnego wzrostu poczucia
wspólnoty na Ziemi. Być może, iż poprzez gwiezdne przestrzenie Marsjanie widzieli los swych
wysłanników i dobrze pojęli tę lekcję, być może także, iż na Wenus znaleźli bardziej sprzyjające warunki
bytowania. Niech sobie zresztą będzie, co chce, lecz przez wiele jeszcze lat nie zniknie napięcie, z jakim
obserwować będą tu, na Ziemi, tarczę Marsa i spadające gwiazdy, które w tamtych okrutnych dniach
przyniosły ludzkości tyle nieszczęść.
Trudno również przecenić wpływ najazdu na rozszerzenie się naszych horyzontów myślowych. Zanim
pierwszy walec spadł na Ziemię, panowało ogólne przeświadczenie, iż w całym nieobjętym wszechświecie
tylko na malutkiej naszej Ziemi kwitnie życie. Dziś wiemy już znacznie więcej. Jeśli Marsjanie potrafili
dotrzeć do Wenus, nie ma podstaw, by sądzić, że nie potrafi dokonać tego także i człowiek, gdy zaś powolne
stygnięcie Słońca sprawi, iż na Ziemi nie będzie już można żyć dłużej, co przecież nieuchronnie musi kiedyś
nastąpić, być może trzeba będzie przenieść potok ziemskiego życia na siostrzaną planetę. Czy dokonamy
tego?
Mglista i wspaniała jest wizja, jaką stworzył mój umysł, wizja życia przenoszonego stopniowo z malutkiego
zarodka, jakim jest nasz Układ Słoneczny, aż w najodleglejsze krańce wszechświata. Odległe to jeszcze
marzenie. Z drugiej jednak strony niewykluczone, iż zagłada pierwszych Marsjan odroczyła tylko naszą
zgubę. Do nich, być może, nie do nas należy przyszłość.
Muszę wyznać, iż groza i burzliwość tamtych czasów pozostawiły w mym umyśle zwątpienie i niepewność.
Bywa, iż siedząc przy świetle lampy nad pracą w cichym gabinecie, dostrzegam gdzieś w dole, przed sobą,
rozległą równinę pokrytą wijącymi się płomieniami, za plecami zaś czuję pustkę i samotność domu.
Wychodzę na gościniec do Byfleet, mijają mnie pojazdy, wóz rzeźnika, bryczka pełna gości, robotnik na
rowerze, dzieciaki idące do szkoły i nagle wszystko to roztapia się we mgle, staje się nierzeczywiste i wydaje
mi się, że idę z artylerzystą przez upalną, pustą ciszę. Nocami widuję czarny kurz pokrywający ulice i
poskręcane dziwacznie, spowite kirem pyłu trupy. Schodzą się całymi gromadami, straszne, poszarpane
przez psy, mamroczą coś obłąkańczo, blade, okropne, ja zaś budzę się zmęczony, zlany potem, wpatrzony
niewidzącymi oczami w ciemność nocy.
Jadę do Londynu i ruchliwe, pełne życia Fleet Street i Strand znów widzę jako ciche, wymarłe zaułki. Snują
się wokół upiory przeszłości, martwe cienie, szydzące z ożywionego dziś miasta. Jak dziwnie jest stanąć na
szczycie wzgórza Primrose, a uczyniłem to właśnie wczoraj, przed napisaniem tego rozdziału, i patrzeć na
morze domków spowite niebieską mgiełką dymów, zlewające się z chmurnym, nawisłem nisko niebem,
patrzeć na spacerujących beztrosko pośród kwietników ludzi, na gapiów podziwiających do dziś stojące tam
machiny Marsjan, przysłuchiwać się hałaśliwym igraszkom dzieci i wspominać chwile, gdy patrzyłem na
Londyn, taki jasny, tak wyraźnie widoczny, taki pusty i cichy w tamtym, rodzącym się, wielkim dniu.
Najdziwniejsze zaś - to móc znowu trzymać dłoń mej żony i wspominać chwile, gdy oboje myśleliśmy o
sobie jako o ludziach martwych.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Herbert George Wells Wojna światów
Herbert George Wells Wojna światów
Herbert George Wells Wojna Światów
!Herbert George Wells Wojna światów
Herbert George Wells Wojna światów
Herbert George Wells Wojna światów
Herbert George Wells Wojna Światów (mandragora76)
Herbert George Wells Wojna światów
Herbert George Wells Kuszenie Harringaya (mandragora76)
Herbert George Wells Sen (mandragora76)
H G Wells Wojna światów
Herbert George Wells Wehikuł czasu
Herbert George Wells [Kuszenie Harringaya]
Herbert George Wells Wyspa Doktora Moreau
Herbert George Wells Krysztalowe jajo wersja PDF
Herbert George Wells Doce historias y un sueño
Herbert George Wells Pokarm Bogów (mandragora76)

więcej podobnych podstron