Herbert George Wells Sen (mandragora76)

HERBERT GEORGE WELLS




SEN




POWIEŚĆ

PRZEKŁAD AUTORYZOWANY J. SUJKOWSKIEJ

TŁOCZONO W ZAKŁADACH GRAFICZNYCH "DRUKARNIA BANKOWA",

WARSZAWA, MONIUSZKI 11.

1929 R.


CZĘŚĆ I.

JAK POWSTAŁ HENRYK MORTIMER SMITH?


ROZDZIAŁ PIERWSZY

WYCIECZKA.

1.

Sarnac pracował prawie bez przerwy przez większą część roku nad pewnemi bardzo subtelnemi reakcjami, zachodzącemi w komórkach nerwowych systemu sympatycznego. Wstępne badania otworzyły przed nim świeże i zdumiewające możliwości. Te zaś z kolei ukazały mu horyzonty jeszcze rozleglejsze i bardziej nęcące.

Pracował może za gorliwie, gdyż pomimo że nadzieje jego i ciekawość nie straciły wcale na natężeniu, to przecież zdał sobie sprawę, że zaczyna manipulować z mniejszą delikatnością wyczucia, i że mózg jego nie funkcjonuje już z taką akuratnością i zwrotnością, jak poprzednio.

Najwidoczniej potrzebował wypoczynku. Doszedł do końca rozdziału swej pracy i chciał nabrać sił do nowego początku. Słoneczna Iskra z dawna cieszyła się myślą, że wyjadą razem. I ona również była w takiej fazie pracy, że mogła sobie pozwolić na przerwę, to też oboje wyruszyli razem na wędrówkę wśród gór i jezior.

Stosunki ich przeszły właśnie w bardzo rozkoszne stadjum. Znajomość ich i przyjaźń datowały się już od dość dawnych czasów, tak, że czuli się ze sobą zupełnie swobodnie, ale nie do tego stopnia, żeby stracić intensywne, obopólne zainteresowanie dla swoich osób i poczynań.

Słoneczna Iskra kochała się w Sarnacu na zabój i radowała się tą miłością, on zaś czuł się zawsze w jej towarzystwie szczęśliwy i przyjemnie podniecony. Słoneczna Iskra odznaczała się głębszą uczuciowością i wnikliwością w sprawach sercowych, niż jej kochanek. Rozprawiali o wszystkiem z wyjątkiem pracy Sarnaca, gdyż pragnęli wypocząć i nabrać sił do nowej pracy. O swej własnej pracy Słoneczna Iskra mówiła dużo i często. Odtwarzała piórem obrazy szczęścia i niedoli dawno minionych wieków, i umysł jej przepełniały rozważania na temat myśli, i uczuć, ożywiających niegdyś śpiących w grobach przodków.

Przez kilka dni pływali łódkami po wielkiem jeziorze, żeglowali i wiosłowali, czasami znów pozostawiali czółno koło jakiejś wysepki, wśród słodko woniejącego sitowia i kąpali się i pływali. Przenosili się z jednego pensjonatu do drugiego nad brzegiem wody i narobili wiele interesujących i ekscytujących znajomości.

W jednym pensjonacie, bawił 98-letni starzec, który na schyłku życia zajmował się wyrobem posążków wielkiej piękności i prawdy życiowej. Zdumienie ogarniało, gdy się patrzało, jak glina przybierała w jego rękach żywe kształty. Ponadto umiał przyrządzać w pewien bardzo apetyczny sposób ryby z jeziora - przyprawiał ich wielki półmisek i częstował wszystkich chwilowych mieszkańców willi.

Poznali również jednego muzyka, który skłonił Słoneczną Iskrę, by mu opowiadała o dawno minionych czasach, a potem wygrał na klawjaturze uczucia minionych pokoleń. Zagrał jedną rzecz, która, jak wyjaśnił, powstała przed dwoma tysiącami lat. Twórcą jej był niejaki Chopin, a nosiła tytuł etiudy Rewolucyjnej. Słoneczna Iskra nie mogła wprost uwierzyć, żeby fortepian mógł wyrazić tak namiętne porywy niechęci i buntu. Później wygrywał dziwaczne, gniewne, bojowe melodje i zgrzytliwe marsze z dawnych czasów, wreszcie zaimprowizował coś własnego, huczącego namiętnością i wzburzeniem.

Słoneczna Iskra, siedząc pod złotą latarnią, przysłuchiwała się muzyce i przyglądała zwinnym palcom artysty, ale Sarnac doznał wstrząśnienia, o wiele głębszego, W życiu rzadko mu się zdarzało słuchać muzyki, ten zaś muzyk zdawał się otwierać wierzeje na rzeczy, głębokie, ciemne i gwałtowne, które od dawien dawna zamknęły się przed duchowym wzrokiem ludzkości.

Uczony siedział z policzkiem, wspartym na dłoni, z łokciem na parapecie ogrodowego muru, spoglądając poprzez stalowo-błękitne jezioro na ciemniejące zwolna niebo. Migotały gwiazdy, ale niebawem olbrzymi zwał chmur, w kształcie półksiężyca niby zaciskająca się ręka, zaczął je zagarniać w kolosalną pięść ciemności.

Może jutro będzie deszcz. Latarnie wisiały nieruchomo, tylko od czasu do czasu lekki podmuch wiatru wprawiał je w przelotne kołysanie. Niekiedy znów wielka biała ćma nadlatywała z ciemności, trzepotała się chwilę między latarniami i znikała. Za moment ukazywała się z powrotem albo też nadlatywała inna towarzyszka, taka samą, jak i ona. Chwilami te przelotne widziadła zjawiały się po trzy, cztery naraz. Wydawało się, że tej nocy były one jedynemi owadami, które z nastaniem zmierzchu wychyliły się z tajemniczych kryjówek.

Słaby plusk w dole skierował uwagę Sarnaca na światło łodzi, która wynurzyła się z granatowych toni zmroku i podpłynęła tuż pod wał, zamykający taras. Było to okrągłe, żółte światło niby rozpłomieniona pomarańcza. Słychać było, jak wciągnięto wiosła i jak ustało kapanie wody, ale ludzie w łodzi nie poruszali się, dopóki muzyk nie skończył na dobre grać. Wtedy weszli po schodkach na taras i poprosili gospodarza o pokoje na nocleg. Obiad zjedli w innem miejscu, w górze jeziora.

Było ich czworo. Dwoje rodzeństwa o pięknym czarnym południowym typie i dwie piękne kobiety, jedna błękitno-, a druga - piwno-oka, najwidoczniej bardzo przywiązane do brata i siostry. Weszli i zaczęli rozmawiać o muzyce, a następnie o wielkiej wyprawie, jaką obiecali sobie urządzić w ogromne góry, rozciągające się nad jeziorami.

Brat i siostra nosili imiona: Promiennego i Gwiaździstej. Zadaniem ich życia, jak wyjaśnili, było wychowywanie zwierząt, do czego mieli prawie instynktowną skłonność i wrodzoną zdolność. Dwie młode blondynki, Wierzba i Świecąca Muszka, były elektrotechniczkami.

W ciągu kilku ostatnich dni Słoneczna Iskra spoglądała co chwila tęsknym wzrokiem na błyszczące pola śniegowe, przejęta pragnieniem udania się w śnieżne góry, które zawsze miały dla niej po prostu magiczny urok. Wmieszała się bardzo skwapliwie do rozmowy o górach, i niebawem postanowiono,, że ona wraz z Sarnacem przyłączą się do nowo poznanego towarzystwa i razem wedrą się na upragnione szczyty. Jednakowoż przed pójściem w góry chcieli oboje zwiedzić jakieś starożytne mury, które właśnie odkopano w dolinie, graniczącej z jeziorem od stromy zachodu. Czwórka nowoprzybyłych okazała żywe zainteresowanie ruinami i zmieniła swe plany celem obejrzenia ich w towarzystwie Słonecznej Iskry i Sarnaca. Potem wszyscy sześcioro mieli się udać w góry.

2.

Wspomniane ruiny liczyły pewnie więcej niż dwa tysiące lat wieku.

Były to szczątki starożytnego miasteczka, dosyć dużej stacji kolei żelaznej i tunelu, przechodzącego prosto przez góry. Tunel zawalił się, ale odkopujący, posuwając się ze swemi pracami wzdłuż jego linji, znaleźli kilka zgruchotanych pociągów, które najwidoczniej były przepełnione wojskiem i uciekinierami.

Szczątki tych nieszczęśliwych, pogryzione przez szczury i robactwo, były rozrzucone po wagonach i szynach toru kolejowego. Jasnem było, że tunel został zatarasowany za pomocą materjałów wybuchowych, a wszyscy ludzie, znajdujący się w pociągach, żywcem pogrzebani pod gruzami.

Później zniszczono miasto, a wszystkich mieszkańców wytruto gazami trującemi, ale nie wiadomo było jeszcze, co to były właściwie za gazy, i badania trwały w dalszym ciągu. Gazy te miały jakieś konserwujące właściwości, gdyż wiele ciał zachowało się nie tyle w postaci szkieletów, ile mumij, a w wielu domach znaleziono sporo książek, papierów i przedmiotów; z papier m?ché w zupełnie dobrym stanie. Zachowały się nawet tanie, bawełniane towary, jakkolwiek straciły wszelką barwę.

Po tej wielkiej katastrofie, ta część świata musiała przez czas pewien faktycznie pozostać niezamieszkaną. Wkrótce bowiem obsunięcie się ziemi zablokowało niższą część doliny i zatamowało jej wody, które zalały miasto, pokryły je rzadkim mułem i zapieczętowały kompletnie tunel. Obecnie przekopano zaporę, osuszono z powrotem dolinę i wydobyto na światło dzienne wszystkie te ślady jednej z charakterystycznych klęsk ostatniego okresu wojen w historji ludzkości.

Wycieczkowicze, udawszy się na miejsce, doznali bardzo silnego wstrząśnienia, aż zbyt silnego, żeby to odczuć jako przyjemność, zaś na zmęczonym umyśle Sarnaca zrodziło to szczególnie głębokie wrażenie. Przedmioty, znalezione w mieście, umieszczono w długiej muzealnej galerji, zbudowanej ze szkła i stali. Było tam wiele ciał, prawie nienaruszonych; stara, chora kobieta, zabalsamowana przez gaz, została złożona z powrotem na łóżku, z którego ją zniosła woda, a w kołysce umieszczono również z powrotem pomarszczone, maleńkie dziecko. Prześcieradła i kołdry zbielały i zbrunatniały, ale łatwo się było zorjentować, jak niegdyś wyglądały.

Zdaje się, że ludzie zostali zaskoczeni niespodziewanie w czasie przygotowywania południowego posiłku; w wielu domach ponakrywano do stołów. I teraz, po 20 wiekach, badacze starożytności wydobyli z pod pokładów mułów, zielsk i ryb starodawne fabryczne obrusy i naczynia stołowe. Nagromadziły się wielkie stosy tych żałosnych bezbarwnych resztek po minionem życiu z owych czasów.

Zwiedzający nie posunęli się daleko w głąb tunelu; byli w takim nastroju, że świadomość okropności, jakieby tam zobaczyli, wydała im się zbyt wstrząsająca, a nadto Sarnac potknął się o szynę i skaleczył rękę o wystający odłamek stłuczonej szyby w oknie wagonu. Rana była bardzo bolesna i nie goiła się tak prędko, jak się tego można było spodziewać, zupełnie, jakby dostała się do niej jakaś trucizna. Noc przepędził bezsennie.

Przez resztę dnia rozmawiano o strasznych czasach ostatnich wojen świata i okropnościach ówczesnego życia. Świecąca Muszka i Słoneczna Iskra pomyślały, że egzystencja musiała się wtedy wydawać nieznośnym ciężarem, przędzą nienawiści, terroru, braków i niewygód od kołyski aż do grobu.

Promienny wszakże wystąpił z twierdzeniem, że ludzie ówcześni byli niemniej szczęśliwi lub nieszczęśliwi niż om sam; że dla każdego człowieka w każdym wieku istnieje pewien stan normalny, i ewentualne wyniesienie się nadzieją lub odczuciem ponad poziom codzienności stanowi szczęście, a obniżenie tego poziomu - nieszczęście. Wszystko jedno, jaki jest w danym razie ten stan normalny.

- W obydwóch kierunkach dochodzili do ostateczności - mówił. - W życiu ich było więcej ciemności i bólu, ale nie więcej nieszczęścia.

Słoneczna Iskra skłaniała się do tej samej opinji; za to Wierzbina wystąpiła z zarzutami przeciwko psychologicznym wywodom Promiennego, dowodząc, że możliwy jest stan ciągłej depresji - w chórem ciele lub w życiu, pędzonem pod przymusem i grozą. Mogły być istoty, z natury nieszczęśliwe, zarówno, jak i stale i zasadniczo szczęśliwe.

- Naturalnie - wtrącił Sarnac - pod warunkiem istnienia jakiejś modły na zewnątrz ich samych.

- Ale dlaczego oni prowadzili takie wojny? - wykrzyknęła Świecąca Muszka. - Dlaczego wyrządzali sobie nawzajem takie straszne, rzeczy ? Wszak byli ludźmi, takimi, jak i my?

- Ani Jepszymi - rzekł Promienny - ani gorszymi,- z punktu widzenia ich wrodzonych właściwości. To nawet nie sto pokoleń temu.

- Ich czaszki były takie duże, jak nasze, i tak samo dobrze ukształtowane.

- Ci biedacy w tunelu! - westchnął Sarnac.

- Ci nieszczęśnicy zaskoczeni w tunelu! Ale każdy człowiek w owych wiekach musiał się czuć jak zaskoczony w tunelu.

Niebawem dogoniła ich burza i przerwała rozmowę. Szli w górę wąskim przesmykiem ku pensjonatowi, położonemu nad jeziorem, i właśnie, gdy znajdowali się koło wierzchołka przesmyku, wybuchła burza. Błyskawice były wprost straszliwe, i piorun uderzył w sosnę, znajdującą się w odległości niecałych stu jardów. Na ten widok wydali okrzyk radości. Rozpętanie żywiołów, huk i trzask napełniły wszystkich wesołem podnieceniem. Deszcz chłostał ich nagie, silne ciała, a wicher dął chwilami tak silnie, że zatrzymywali się, ledwie mogąc ustać, niezdolni zrobić kroku naprzód, co nie przeszkadzało im zaśmiewać się prawie do utraty tchu.

Mieli kłopoty ze ścieżką i wątpliwości, czy nie zabłądzili. Przez czas pewien z powodu ogni, wybuchających na skałach i drzewach, stracili orjentację. Idąc ciągle z biegiem płynącej strumieniem wody deszczowej, opryskując się i potykając, dostali się wreszcie na zalaną., skalistą ścieżkę i stamtąd do miejsca przeznaczenia.

Przemoknięci byli jak po pływaniu, zgrzani i rozpaleni, tylko Sarnac, który przyszedł ze Słoneczną Iskrą za innymi, był zmęczony i zziębnięty. Gospodarz pensjonatu zamknął okiennice i rozpalił dla nich wielki ogień z szyszek i gałęzi sosnowych, poczem przygotował gorący posiłek.

Po chwili znów zaczęli rozmawiać o odkopanem mieście i o zeschniętych ciałach, leżących cicho w elektrycznem świetle oszklonych sal muzealnych, tych biednych ciałach, obojętnych na zawsze na blaski słońca i burze życia.

- Czy oni się kiedy śmiali tak, jak my? - zapytała Wierzbina. - dla samej radości życia? Sarnac prawie się nie odzywał. Siedząc koło ognia, rzucał weń sosnowe szyszki i przyglądał się, jak stawały z trzaskiem w płomieniach. Wkrótce wstał, wytłumaczył się zmęczeniem i poszedł do łózka.

3.

Deszcz lał rzęsiście przez całą noc i prawie do południa dnia następnego, ale potem nastąpiło nagłe wypogodzenie. Po południu mała gromadka wybrała się na wycieczkę przez dolinę w góry, które postanowili przebyć pieszo. Szli powolnym marszem i w półtora dnia zrobili zaledwie łatwy kurs jednodniowy. Deszcz napełnił świeżością górną dolinę i zasłał ziemię mnóstwem kwiecia.

Następny dzień był pogodny i złocisty. Wczesnem popołudniem doszli do płaskowzgórza, pokrytego łąkami i złotogłowiem, i tam rozsiedli się, by spożyć przyniesione zapasy. Znajdowali się tylko o dwie godziny drogi od górskiego schroniska, dokąd mieli się udać na nocleg, i nie było się czego śpieszyć.

Sarnac rozleniwił się na dobre. Wyznał, że jest bardzo śpiący. W nocy miał gorączkę, a we śnie majaczyli mu się ludzie, pogrzebani w tunelu i zabici przez gazy trujące. Pozostali wyrazili żartobliwie zdumienie, że ktoś może chcieć spać wśród białego dnia, ale Słoneczna Iskra postanowiła nad nim czuwać.

Wyszukała mu miejsce na murawie, a on położył się obok niej i usnął tak nagle i ufnie, jak małe dziecko, z policzkiem, przytulonym do jej boku. Siedziała nieruchomo niby piastunka, gestami nakazując innym milczenie.

- Potem będzie znów zdrowy - zaśmiał się Promienny j, w towarzystwie Świecącej Muszki czmychnął w jedną stronę, podczas gdy Wierzbina i Gwiaździsta udały się w drugą, by wdrapać się na pobliski skalisty występ, z którego, jak sądziły, roztaczał się rozległy i może bardzo piękny widok na położone w dole jeziora.

Przez czas pewien Sarnac leżał cicho, pogrążony w głębokiem uśpieniu, ale potem zaczął się poruszać i rzucać. Słoneczna Iskra pochyliła się nad nim troskliwie, prawie że dotykając jego głowy swoją ciepłą twarzą. Znów się uspokoił na chwilę, ale niebawem jął się miotać, przyczem mruczał coś, z czego nie mogła rozróżnić ani słowa.

Odwrócił się od niej, wyrzucił przed siebie ramiona i zawołał:

- Nie mogę tego znieść, nie mogę: Teraz nic już tego nie zmieni. Jesteś nieczysta, skalana.

Objęła go łagodnie i ułożyła znów w wygodnej pozycji, niby piastunka dziecko.

- Kochanie! - szepnął i przez sen wyciągnął rękę ku jej ręce.

Kiedy tamci powrócili, przebudził się właśnie.

Siedział na trawie z sennym wyrazem twarzy, a przy nim klęczała Słoneczna Iskra z ręką na jego ramieniu.

- Przebudź się! - mówiła. Spojrzał na nią tak, jakby jej nie poznawał, a potem zwrócił zdumione oczy na Promiennego.

- A więc istnieje drugie życie! - rzekł w końcu.

- Sarnac! - krzyknęła Słoneczna Iskra, potrząsając nim z całej siły. - Czy mnie nie poznajesz?

Przesunął ręką po twarzy.

- Tak - odparł powoli. - Nazywasz się Słoneczna Iskra. Zdaje się, że pamiętam. Słoneczna Iskra... Nie, Hetty. Nie, chociaż jesteś bardzo podobna do Hetty. Dziwne! A ja - ja nazywam się Sarnac. Naturalnie! Jestem Sarnac.

Roześmiał się i spojrzał na Wierzbinę.

- A myślałem, że nazywam się; Henryk Mortimer Smith - ciągnął dalej. - Doprawdy, tak myślałem. Przed chwilą byłem Henrykiem Mortimerem Smithem..... Henrykiem Mortimerem Smithem.

Rozejrzał się naokoło.

- Góry - rzekł. - Słońce, białe narcyzy. Naturalnie, weszliśmy tutaj, dzisiaj rano. Słoneczna Iskra opryskała mnie wodą, przy kaskadzie... Doskonale to sobie przypominam... A przecież leżałem w łóżku - przestrzelony. Leżałem w łóżku... Sen? A więc miałem sen, sen całego życia, dwa tysiące lat temu!

- Co ty wygadujesz? - zapytała Słoneczna Iskra.

- Całe życie: dzieciństwo, wiek chłopięcy, wiek męski. I śmierć. Zabił mnie, biednego szczura. Zabił mnie!.

- Sen?

- Sen, ale bardzo żywy sen. Najrzeczywistszy ze snów. Jeżeli to był sen... Teraz mogę ci odpowiedzieć na wszystkie pytania, Słoneczna Iskro. Przeżyłem całe życie w tym starym świecie. Wiem... Mam jeszcze uczucie, jakby tamto życie było rzeczywiste, a to tylko snem. Leżałem w łóżku. Pięć minut temu leżałem w łóżku. Byłem umierający... Doktor powiedział: "Kona!", i słyszałem szelest sukien mojej żony, idącej przez pokój...

- Twojej żony? - krzyknęła Słoneczna Iskra.

- Tak, mojej żony, Milly!

Słoneczna Iskra spojrzała na Wierzbinę z podniesionemi brwiami i bezradnym wyrazem twarzy.

Sarnac zapatrzył się w nią zdziwionemi, rozespanemi oczyma.

- Milly - powtórzył bardzo słabym głosem. - Stała przy oknie.

Przez chwilę nikt się nie odzywał.

Promienny stał z ręką, wspartą o ramię Świecącej Muszki.

- Opowiedz nam o tem, Sarnac. Czy ciężko było umierać?

- Zdawało mi się, że zapadam się coraz to niżej w ciszę i spokój; i nagle przebudziłem się tutaj.

- Opowiedz nam teraz za świeżej pamięci.

- Czy nie postanowiliśmy dojść do schroniska przed zapadnięciem, nocy? - rzekła Wierzbina, spoglądając na słońce.

- Jest tu malutki pensjonat w odległości pięciu minut drogi - odparła Świecąca Muszka.

Promienny usiadł przy Sarnacu.

- Opowiedz nam teraz swój sen. Jeżeli ci uleci z pamięci albo jeżeli okaże się nieinteresujący, to ruszymy w dalszą drogę; ale jeżeli nas zajmie, to go wysłuchamy do końca i tutaj przenocujemy. To bardzo miłe miejsce, a tamte fioletowe zręby skalne za wąwozem, ze słabo mglistemi tonami w zagłębieniach, są tak piękne, że mógłbym na nie patrzeć przez cały tydzień bez zniecierpliwienia. Opowiedz nam swój sen, Sarnacu.

Potrząsnął przyjacielem.

- Obudź się, Sarnac!

Sarnac potarł oczy.

- To taka dziwna historja i wymaga tylu objaśnień.

Zastanawiał się przez chwilę.

- To będzie długa historja.

- Naturalnie, jeżeli obejmuje całe życie.

- Pozwólcie mi naprzód przynieść z pensjonatu śmietany i owoców dla nas wszystkich - rzekła Świecąca Muszka - a potem Sarnac opowie nam swój sen. Pięć minut, Sarnacu, i będę tutaj, z powrotem.

- Pójdę z tobą - zawołał Promienny, śpiesząc za nią.

Oto historja, którą opowiedział Sarnac:


ROZDZIAŁ DRUGI.

POCZĄTEK SNU.

1.

- Sen mój zaczął się - rzekł opowiadający - tak, jak zaczynają się wszystkie nasze życia, od fragmentarycznych, niepowiązanych z sobą wrażeń. Przypominam sobie, jak leżałem na sofie, pokrytej ciekawym rodzajem twardej, błyszczącej materji w czerwone i czarne desenie, i wydzierałem się na całe gardło, ale nie wiem, dlaczego tak krzyczałem.

Zauważyłem, że ojciec stoi w drzwiach pokoju i patrzy na mnie. Wyglądał straszliwie; był częściowo rozebrany, miał na sobie spodnie i flanelową koszulę, a włosy jego tworzyły na głowie jasną, zwichrzoną zawieruchę. Golił się właśnie, i całą brodę pokrywała mu piana z mydlin.

Rozgniewały go moje wrzaski. Przypuszczam,, że się uciszyłem, ale nie jestem tego pewien.

Przypominam też sobie siebie, klęczącego na tej czarno-czerwonej kanapie obok mej matki i wyglądającego oknem - sofa stała oparciem do okna - na deszcz, zalewający jezdnie. Ramę okna czuć było słabo farbą, miękką, złą farbą, która popękała na słońcu. Była burza, deszcz lał jak z cebra, droga była źle wybrukowana i rozmiękła od żółtej, piaszczystej gliny. Pokrywała ją warstwa mętnej wody, na której krople deszczu tworzyły mnóstwo błyszczących bąbelków. Wiatr gnał je przed sobą - rozpryskiwały się momentalnie, ale w ślad za niemi nadpływały coraz to inne i inne.

- Popatrz-no, syneczku - rzekła matka. - Jedne za drugiemi jak żołnierze.

Przypuszczam, że byłem jeszcze bardzo młody, kiedy się to zdarzyło, ale nie do tego stopnia, żeby nie zauważyć i nie zapamiętać żołnierzy w hełmach i z bagnetami, maszerujących często drogą.

- Więc to musiało mieć miejsce - zauważył Promienny - na jakiś czas przed Wielką Wojną i Społecznem Przesileniem.

- Jakiś czas przedtem - rzekł Sarnac i zadumał się. - Na 21 lat przedtem. Dom, w którym się urodziłem, znajdował się zaledwie w odległości dwóch mil angielskich od wielkiego brytyjskiego obozu wojskowego w Lowcliff, w Anglji, zaś stacja kolei żelaznej w Lowcliff oddalona była tylko o kilkaset jardów.

Poza mojem ogniskiem domowem najbardziej interesowali mnie żołnierze. Ubrani byli bardziej kolorowo niż inni ludzie. Matka wywoziła mnie codzień na świeże powietrze w dziecinnym wózeczku, i ilekroć spotkaliśmy żołnierzy, zwracała się do mnie ze słowami:

- Oh! Śliczne żołnierzyki!

Jednem z moich najwcześniejszych słów musieli być "żołnierze". Wytykałem malutki omotany w wełnę paluszek - gdyż w owych czasach straszliwie opatulano dzieci, tak, że nosiłem nawet rękawiczki - i wołałem:

- Żołnierze!

Pozwólcie, że spróbuję wam opisać, w jakim domu mieszkałem i co to byli za ludzie, ci moi rodzice.

Tego rodzaju mieszkania, domy i siedziby od dawna znikły ze świata; nie pozostało po nich wiele pamiątek i, chociaż prawdopodobnie dużoście się o tych rzeczach uczyli, to przecież pozwalam sobie wątpić, czy jesteście w możności pojąć w całej pełni tamtą rzeczywistość, która się roztoczyła naokoło mojej osoby. Miejscowość nazywała się Cherry Gardens; leżała ona w odległości dwóch mil angielskich od morza i Sandbourne; z jednej strony mieliśmy miasto Cliffstone, z którego statki parowe odpływały do Francji, a z drugiej Lowcliff z jego nieskończonemi szeregami brzydkich koszarowych budynków z czerwonej cegły i wielkim placem ćwiczeń.

Za nami w głąb lądu rozciągało się płaskowzgórze, poprzerzynane nowemi, prowizorycznemi drogami z luźnego kamienia - nie wyobrażacie sobie takich dróg! - warzywnemi ogrodami, nowo-wybudowanemi i budującemi się domami, a dalej jeszcze linja wzgórz, nieba rdzo wysokich, ale stromych, zielonych i nagich. Były to wydmy piaszczyste.

Wydmy te tworzyły wdzięczną linję na horyzoncie, która zamykała mój świat od strony północy tak, jak szafirowa smuga morza ograniczała go od południa. W tym moim świecie stanowiły one prawie jedyne czyste i piękne rzeczy. Reszta została skażona i boleśnie przeobrażona pod wpływem mętnych ludzkich działań i pojęć.

Kiedy byłem bardzo małym chłopcem, zastanawiałem się, co też tam leży za temi wydmami, ale przekonałem się o tem naocznie dopiero wtedy, gdym doszedł do siedmiu-ośmiu lat życia.

- To było przed wynalezieniem aeroplanów? - zapytał Promienny.

- Pojawiły się, kiedy miałem lat jedenaście lub dwanaście. Zobaczyłem wtedy pierwszy aeroplan, który przeleciał przez kanał, dzielący Anglję od europejskiego kontynentu. Uważano to za czyn po prostu cudowny.

- To była cudowna rzecz - zauważyła Słoneczna Iskra.

- Poszedłem z gromadą innych chłopców, i przepchnęliśmy się przez tłum, który stał, gapiąc się z niedowierzaniem na dziwaczną, staroświecką maszynę, podobną do olbrzymiego, płóciennego polnego konika o rozpostartych skrzydłach. Leżała ona na polu, gdzieś za Cliffstone, otaczały ją straże, a ludzie cisnęli się wzdłuż ogrodzenia z kołków i sznura.

Trudno mi będzie opisać wam Cherry Gardens i Cliffstone - pomimo że świeżo zwiedziliśmy ruiny Domodossoli. Domodossola była dość rozległem i niedorzecznem miastem, ale tamte dwie miejscowości rozpościerały się na daleko większej przestrzeni i z większą jeszcze pustą bezcelowością spoglądały w twarz Boga.

Widzicie, ma jakieś trzydzieści-czterdzieści lat przed mojem urodzeniem nastał okres, stosunkowo pomyślny dla ludzkich spraw, poczynań i wytwórczości. Naturalnie, w owych czasach nie było to rezultatem żadnej przezornej działalności ze strony rządu i państwa. Po prostu zdarzyło się to tak jak niekiedy, idąc za rwącym, wezbranym w czasie deszczu potokiem, spotyka się wpośród wirów jeziorka stojącej wody.

System walutowo-kredytowy funkcjonował przeto prawie zadawalniająco. Stosunki handlowe były bardzo ożywione, epidemje zbytnio się nie szerzyły, zdarzały się pomyślne sezony, a wielkie wojny wybuchały dość rzadko.

Skutkiem tego współdziałania korzystnych i pomyślnych czynników było znaczne podniesienie się skali życia szerokich mas ludowych, ale po większej części olbrzymi wzrost ludności wprędce niweczył te dobroczynne rezultaty.

Jak mówią nasze dzisiejsze książki szkolne:

"W owych czasach człowiek był swoją własną szarańczą."

Później miałem usłyszeć ukradkowe szepty o zakazanym temacie kontroli urodzeń, ale w okresie mego dzieciństwa cała ludzkość z bardzo małemi wyjątkami znajdowała się w stanie kompletnej i starannie ochranianej ignorancji w kwestji elementarnych faktów ludzkiego życia i szczęśliwości. Atmosferę mego dzieciństwa cechowała przedewszystkiem nieprzewidziana i niekontrolowana płodność. Tania płodność była moim horyzontem, moim dramatem, moją atmosferą.

- Ale mieli przecież nauczycieli, księży, doktorów i kierowników, którzy ich mogli pouczyć - rzekła Wierzbina.

- To nie było ich zadaniem - odparł Sarnac. - Dziwni to byli ludzie ci przewodnicy i przodownicy życia. Było ich niezmierne mnóstwo, ale nie przewodzili nikomu. Dalecy od uczenia mężczyzn i kobiet, jak ograniczać urodzenia, unikać chorób lub pracować szlachetnie wspólnemi siłami, przeciwstawiali się raczej tego rodzaju oświecającej działalności.

Miejscowość Cherry Gardens powstała właściwie na pięćdziesiąt lat przed mojem urodzeniem. Z maleńkiej wioseczki przeobraziła się w tzw. "miejski okrąg".

W tamtym starym świecie, w którym nie znano ani wolności, ani dyrektywy, kraj podzielony był na kawałki różnego rodzaju i różnej wielkości, znajdujące się w posiadaniu ludzi, którzy robili z tą swoją własnością, co im się żywnie podobało. W parze z tem szły różne niedogodności i twarde ograniczenia.

W Cherry Gardens ludzie, zwani spekulantami kupowali kawałki gruntu, często zupełnie nie nadające się do tego celu, i budowali domy dla rojów ludności, które w przeciwnym razie nie miałyby się gdzie podziać. Ta rozbudowa nie szła po linii żadnego wytkniętego z góry planu. Jeden spekulant budował tutaj, drugi tam, a każdy możliwie tanio, potem zaś sprzedawali lub wynajmowali domy możliwie drogo.

Niektóre domy budowali rzędami, inne znów jeden zdała od drugiego, przyczem przy każdym znajdował się malutki prywatny ogródeczek - nazywali to ogródkami, chociaż to były albo błotniste placyki, albo nieużytki, poogradzane celem ochrony przed ludźmi.

- Dlaczegóż bronili tam ludziom wchodzić?

- Lubili zakazy. Sprawiało im to satysfakcję. Nie były to wszakże tajne ogródki, bo kto chciał, mógł zaglądać przez płot do środka.

Każdy dom miał swoją własną kuchnię, gdzie gotowano jedzenie - w Cherry Gardens nie było żadnych publicznych jadłodajni - i każdy posiadał oddzielny zasób domowych sprzętów.

W każdym prawie domu mieszkał człowiek, który chodził specjalnie zarabiać na życie - w owych dniach ludzie nie tyle żyli, ile zarabiali na życie - i wracał do ogniska domowego, by się posilić i wyspać.

Ponadto znajdowała się tam kobieta, jego żona, która pełniła wszelkie posługi, gotowała, sprzątała itp., jak również rodziła dzieci, masy niespodziewanych dzieci - gdyż wcale się w tem nie orjentowała. Za bardzo była zapracowana, by się niemi, jak należy, opiekować, toteż wiele z nich umierało. Całemi dniami gotowała obiady. Gotowała... Obiady gotowano!

Sarnac urwał i zmarszczył czoło.

- Gotowano! Ah! W każdym razie to już przeszło! - zauważył.

Promienny roześmiał się radośnie.

- Prawie każdy człowiek cierpiał na niestrawność. W gazetach roiło się od ogłoszeń o lekarstwach - rzekł Sarnac - ciągle jeszcze ponuro zapatrzony w ciemne dni przeszłości.

- Nigdy nie zastanawiałam się nad tą strojną życia starego świata - wtrąciła Słoneczna Iskra.

- To było zasadnicze - odparł Sarnac. - Był to świat, pod każdym względem chory.

Każdego rana (z wyjątkiem niedzieli), kiedy mężczyzna poszedł do roboty, dzieci wstały i postały ubrane, a starsze z nich posłane do szkoły, kobieta robiła trochę sprzątania i przygotowywała jedzenie, gotując je prywatnie, na własną rękę. Każdego dnia z wyjątkiem niedzieli drogami, wiodącemi do Cherry Gardens, nadciągały z trzaskiem i hałasem procesje wózków, zaprzężone w małe koniki, oraz taczek, pchanych ręcznie i wyładowanych mięsem, rybami, warzywami i owocami - wszystko to bez żadnej ochrony przed pogodą lub unoszonemi wiatrem śmieciami. Handlarze darli się na całe gardło, reklamując swoje towary.

Pamięć prowadzi mnie z powrotem na czerwono-czarną sofę koło frontowego okna. Znów czuję się małem dzieckiem.

Przypominam sobie jednego naprawdę wspaniałego przekupnia, który handlował rybami. Jakiż miał głos! Swym dziecinnym, piskliwym głosem starałem się naśladować grzmiące tony krzykacza:

"Makreleee... Makreeeleee! Piękny Makreelee! Jak malowani! Makreeeleee!!

Gospodynie wynurzały się z tajemniczych domowych kryjówek, robiły zakupy, targowały się i, jak to mówiono: "ugadywały" z sąsiadkami. Ale wszystko, co im było potrzebne, można było dostać u przekupniów, i temu właśnie brakowi zaradzał mój ojciec. Miał on mały sklep z żywnością, którym sprzedawał owoce i warzywa, takie nędzne owoce i (warzywa, jakie ludzie wtedy umieli hodować; sprzedawał również węgiel i naftę (używaną w lampkach), czekoladę, imbirowe piwo i k rzeczy, niezbędne w barbarzyńskiem gospodarstwie ówczesnem.

Sprzedawał też kwiaty, cięte i w doniczkach, nasiona, drążki, szpagat i truciznę na zielsko do małych ogródków. Sklepik jego stał w jednym rzędzie z mnóstwem innych sklepów. Rząd sklepów t" było to samo, co rząd zwyczajnych domów, z tą różnicą, że dolne apartamenty zamieniono na sklepy. Ojciec "zarabiał na życie" swoje i nasze, kupując towary możliwie tanio i sprzedając je możliwie drogo.

Było to "nędzne życie", gdyż w Cherry Gardens mieszkało jeszcze kilku obrotnych sklepikarzy tego typu, co ojciec, to też, jeśli brał za duże zyski, jego klienci szli kupować do tamtych sklepów, i on nie miał wtedy żadnego zarobku.

Ja, mój brat i siostry - gdyż matka nie była w stanie uniknąć wydania na świat aż sześciorga dzieci, z których czworo pozostało przy życiu - pędziliśmy dziecinne lata w tym sklepiku i w jego pobliżu.

W lecie bawiliśmy się głównie na dworze albo w pokoju nad sklepem; ale z nastaniem zimna opalanie tego pokoju kosztowało tyle zachodów i pieniędzy - całe Cherry Gardens posługiwało się odkrytemi paleniskami węglowemi - że przenosiliśmy się do ciemnej kuchni w suterenach, gdzie moja biedna droga matka gotowała strawę, tak, jak ją nauczono.

- Byliście troglodytami! - rzekła Wierzbina.

- Faktycznie. Jadaliśmy zawsze na dole. W lecie byliśmy opaleni i rumiani, ale zimą z powodu tej kreciej egzystencji stawaliśmy się bladzi, mizerni i chudzi.

Miałem starszego brata, który w mej dziecinnej pamięci rysował się monstrualnie, był bowiem o dwanaście lat starszy ode mnie. Miałem nadto dwie siostry, Fanny i Prudencję. Mój starszy brat, Ernest, chodził na roboty, a potem wyjechał do Londynu, tak, że mało go widywałem, do czasu, kiedy i ja sam za nim nie pojechałem. Byłej najmłodszy z rodzeństwa. Kiedy skończyłem dziewięć lat życia, mój ojciec, zebrawszy się na odwagę, przerobił dziecinny wózeczek matki na wózek do przewożenia worków węgla i tym podobnych towarów.

Moja starsza siostra, Fanny, była bardzo ładną dziewczyną, o białej twarzyczce, bronzowych włosach, spadających na plecy we wdzięcznych naturalnych skrętach i lokach, i bardzo ciemnych, granatowych oczach. Prudencja była też biała, ale nie w tak olśniewający sposób, i oczy miała szare. Przekomarzała się ze mną i wtrącała w moje sprawy; za to Fanny albo nie zwracała na mnie uwagi, albo też okazywała mi pełną wdzięku dobroć, ta że ją po prostu uwielbiałem.

Dziwna rzecz, ale nie przypominam sobie z całą wyrazistością, jak wyglądała moja matka, chociaż, ma się rozumieć, odgrywała ona dominującą rolę w mojem dzieciństwie. Przypuszczam, że za bardzo się z nią zżyłem, wskutek czego ani nie przykuła specjalnej uwagi, ani też nie odbiła się zbyt żywo w wyobraźni.

Nauczyłem się mówić od rodziny, głównie od matki. Żadne z nas nie mówiło dobrze; posługiwaliśmy się ubogą i złą gwarą, przekręcaliśmy wiele wyrazów, a długich słów unikaliśmy jako czegoś niebezpiecznego i pretensjonalnego.

Zabawek miałem bardzo niewiele; przypominam sobie blaszaną lokomotywkę, trochę metalowych żołnierzy i niedostateczny zapas drewnianych klocków do budowania domów. Nie miałem osobnego miejsca do zabawy, i jeśli rozłożyłem swoje zabawki na stole w bawialni, musiałem je rychło sprzątać, bo właśnie przygotowywano posiłek.

Pamiętam też, że miałem ogromną ochotę bawić się przedmiotami, znajdującemi się w sklepie, szczególniej wiązkami drzewa opałowego i mieszkami do rozdmuchiwania ognia o niesłychanie kuszącym kształcie, ale ojciec był tym ambitnym marzeniom bardzo przeciwny) i nie lubił, gdym się kręcił po sklepie. Dopiero, gdy trochę dorosłem, brał mnie do pomocy przy sprzedawaniu. To też większa część dni, spędzanych pod dachem, upływała mi w pokoju nad sklepem lub w kuchni w suterenach.

Po zamknięciu sklep ten stajał się dla mej chłopięcej wyobraźni ciemną pieczarą, ziejącą przejmującym chłodem. Majaczyły w nim groźne cienie, za któremi mogły się czaić rzeczy okropne. Przechodząc tamtędy wieczorem w drodze do łóżka, doznawałem uczucia trwogi, pomimo że z całej siły trzymałem się ręki matki. Unosiły się tam zawsze słabe nieprzyjemne zapachy, zapach gnijących warzyw i owoców, zmieniający się stosownie do tego gatunku warzywa lub owocu, który był najmniej świeży, ze stałym dodatkiem woni nafty.

W niedzielę wszakże, kiedy go w ogóle nie otwierano, sklep był inny niż w dni powszednie, nie mrocznie groźny, ale bardzo, bardzo cichy. Przeprowadzano mnie przezeń, gdym szedł do kościoła lub do niedzielnej szkółki. (Tak - zaraz wam opowiem o kościele i o niedzielnej szkółce). Kiedy zobaczyłem matkę, spoczywającą w nieprzespanym śnie śmierci - kończyłem wtedy szesnasty rok życia - przypomniał mi się momentalnie nasz sklep przy niedzieli...

Takie było, moja droga Słoneczna Iskro, środowisko, w którem się znalazłem. Zdawałem się w niem przebywać od samego początku. Był to najtwardszy, najgłębszy sen, jaki kiedykolwiek przespałem. Zapomniałem w nim nawet o tobie.

2.

- A jak przygotowywano do życia to przypadkiem spłodzone dziecko?- zapytał Promienny. - Czy posyłano je do ogrodu?

- Nie było żadnych dziecięcych ogrodów, takich, jakie mamy w naszym świecie - odparł Sarnac. - Było miejsce zbiórek dla dzieci, zwane szkółką elementarną, dokąd moja siostra, Prudencja, odprowadzała mnie dwa razy dziennie, kiedym skończył sześć lat życia.

I znów trudno mi przedstawić wam tamtą moją rzeczywistość tak, żebyście nabrali o niej należytego wyobrażenia. Nasze podręczniki historji opowiadają o początkach powszechnego nauczania w tych odległych czasach, o gorzkiej zazdrości, jaką zapałali dla tego nowego typu nauczycieli przedstawiciele duchowieństwa i klas uprzywilejowanych, ale nie dają one należytego pojęcia o ile urządzonych szkołach, braku sił fachowych i ofiarnej pracy nędznie opłacanych i niewykwalifikowanych mężczyzn i kobiet, którzy byli pionierami powszechnego nauczania.

W szczególności zapamiętałem chuderlawego bruneta, stale pokasłującego, który zajmował się starszymi chłopcami, i małą, piegowatą kobietkę, lat mniej więcej trzydziestu, która zmagała się z niższemi klasami. Teraz zdaję sobie sprawę, że byli to prawdziwi święci. Jego nazwiska nie pamiętam, ale mała kobieta nazywała się panna Merrick.

Mieli sobie powierzone ogromnie liczne klasy i nauczali przeważnie za pomocą głosu, gestykulacji, kredy i tablicy. Ich wyekwipowanie było nędzne. Jedynemi rozporządzalnemi materjałami była pewna ilość brudnych podręczników, biblij, zbiorów hymnów i masa szyfrowych tabliczek, na których pisaliśmy rysikami, celem zaoszczędzenia papieru.

Materjałów rysunkowych nie posiadaliśmy faktycznie żadnych; większość z nas nigdy nie nauczyła się rysować. Tak! Masy normalnych, dorosłych ludzi w tym starym świecie nie potrafiły narysować nawet pudełka. W owej szkole nie było nic godnego uwagi; geometrycznych modeli nie było w ogóle. Obrazów nie było prawie wcale z wyjątkiem błyszczącej podobizny królowej Wiktorji i tablicy ze zwierzętami; oprócz tego na ścianach widniały bardzo żółte mapy ścienne Europy i Azji z przed lat dwudziestu. Podstaw matematyki uczyliśmy się za pomocą recytowania. Stawaliśmy rzędami i wyśpiewywaliśmy cudowną pieśń, zwaną tabliczką mnożenia.

Dwa razy jeden - dwa.

Dwa razy dwa. - cztery.

Dwa razy trzy - sześć.

Dwa razy cztery - osiem.

Śpiewaliśmy unisono, po większej części hymny religijne. W szkole znajdował się używany, stary fortepian, na którym akompanjowano naszym wyciom. Nabycie tego instrumentu wywołało w Clifford i Cherry Gardens wielkie poruszenie. Nazwano to zbytkiem i psuciem klas pracujących.

- Psucie klas pracujących! -powtórzyła Świecąca Muszka. - Przypuszczam, że to coś oznacza, ale nie wiem właściwie, co?

- Nie mogę wszystkiego wytłumaczyć - rzekł Sarnac. - Faktem jest, że Anglja skąpiła własnym dzieciom najnędzniejszej edukacji. To samo, w gruncie rzeczy, miało miejsce we wszystkich krajach. W owych czasach inaczej patrzono na rzeczy ni teraz. Był to jeszcze okres współzawodnictwa jaskiniowego. Ameryka, która była krajem, daleko bogatszym od Anglji podług tego, jak rozumiano bogactwo, posiadała, jeżeli to możliwe, jeszcze nędzniejsze i gorsze ludowe szkoły powszechne...

Moja droga! Tak było naprawdę. Opowiadam wam historję, bynajmniej nie objaśniam praw wszechświata... I naturalnie, pomimo gorliwych wysiłków takich dzielnych dusz, jak panna Merrick, my, dzieci, uczyliśmy się mało i źle. Większość mych szkolnych wspomnień oplata przędza nudy. Siedzieliśmy na drewnianych ławkach, przy długich wytartych pulpitach rzędami - rzędami; znów widzę, wszystkie małe główki w ławce przede mną, dalej stoi panna Merrick ze wskazówką w ręce, próbując obudzić nasze zainteresowanie dla rzek angielskich:

"Ty. Wear. Teasumber.

- Czy to było to, co oni nazywali przekleństwami? - zapytała Wierzbina.

- Nie. To była geografja. A historja była taka:

Wilhelm Zdobywca - Tysiąc sześćdziesiąt sześć.

Wilhelm Rufus - Tysiąc osiemdziesiąt siedem.

- Co to znaczyło?

- Dla nas, dzieci? W bardzo znacznym stopniu uważaliśmy to za taki sam żargon, jak i ty. Ach, godziny, nieskończone szkolne godziny dzieciństwa, jakże się one ciągnęły! Czyż nie powiedziałem, że we śnie przeżyłem życie? W szkole poznałem, co to jest wieczność. Naturalnie uprawialiśmy takie rozrywki, na jakie mogliśmy sobie pozwól Jedna zabawa polegała na uszczypnięciu lub szturchnięciu sąsiada ze słowami: "podaj to dalej". Grywaliśmy ukradkiem w kamienne kulki. Zabawne doprawdy, ale nauczyłem się liczyć, dodawać, odejmować it.d., grając w kulki na przekór dyscyplinie.

- Ale czyż to było wszystko, czego mogła dokazać panna Merrick i twój kaszlący święty? - zapytał Promienny.

- Och! Oni byli bezsilni. Byli kółkami mechanizmu. Od czasu do czasu zjawiali się inspektorzy, i odbywały się egzaminy, by sprawdzić, czy szkoła funkcjonuje, jak należy.

- Ale - przerwała Słoneczna Iskra - te magiczne słowa o "Wilhelmie Zdobywcy" i reszta musiały mieć jakieś znaczenie! Musiało się w nic kryć jakieś racjonalne czy pół-racjonalne pojęcie, może niedostrzegalne dla oka!

- Może r- potwierdził Sarnac - ale ja go nigdy nie odkryłem.

- Nazywali to historją - podpowiedziała Świecąca Muszka.

- Tak jest - przyznał Sarnac. - Tak. Sądzę, że próbowali zainteresować dzieci gminu czynami królów i królowych Anglji, szeregiem imion, tak nudnych, jak tylko prawdopodobnie można sobie wyobrazić. Jeżeli chwilami stawali się ci monarchowie bardziej interesujący, to tylko skutkiem gwałtów. Był jeden rozkoszny Henryk VIII, tak spragniony miłości, a tak jednocześnie drażliwy na punkcie świętości małżeństwa, że zawsze mordował jedną żonę, nim pojął drugą. Był też jakiś Alfred, który przypiekł ciasto - nigdym się nie dowiedział dlaczego. Jakimś sposobem wyszło to nie na rękę jego wrogom, Duńczykom.

- Tylko takiej historji uczyli? - wykrzyknęła Słoneczna Iskra.

- Angielska królowa, Elżbieta, nosiła kryzę, a Jakób Pierwszy, król Anglji i Szkocji, całował mężczyzn, swoich ulubieńców.

- Ale historja!

Sarnac wybuchnął śmiechem.

- To jest dziwne. Rozumiem to teraz, kiedym się przebudził. W samej rzeczy tego nas jedynie uczono.

- Nic ci nie mówili o początkach i celach życia, o jego nieskończonych radościach i możliwościach?

Sarnac potrząsnął głową.

- Nie w szkole - rzekła Słoneczna Iskra, która widocznie dobrze przestudjowała swoje książki - czynili to w kościele. Sarnac zapomina o kościołach. Trzeba wam wiedzieć, że był to okres nader intensywnej działalności religijnej. Wszędzie znajdowały się miejsca modlitwy. Co siódmy dzień bywał całkowicie poświęcany przeznaczeniu człowieka i rozmyślaniom nad zamierzeniami Boga. Robotnik przestawał się mozolić. Od krańca do krańca kraju powietrze rozbrzmiewało dźwiękami dzwonów kościelnych i pieniami zgromadzonych kongregacyj. Czyż to nie miało swoistego piękna i uroku, Sarnacu?

- Niezupełnie tak było. Nasz historyczny pogląd w tym względzie wymaga skorygowania.

- Ale przecież widuje się kościoły i kaplice starych fotografjach i na filmach. I przetrwały jeszcze w wielkiej liczbie ich katedry. Niektóre nich są bardzo piękne.

- I wszystkie trzeba było podpierać, podmurowywać i umocnić żelazem - rzekła Słoneczna Iskra - dlatego, że wybudowano je albo niedbale, albo niesumiennie. W każdym razie nie powstały one czasów Sarnaca.

- Mortimera Smitha - poprawił Sarnac.

- Wybudowano je na setki lat przed nim.

3.

- Nie trzeba sadzić o religji danego okresu na podstawie ówczesnych świątyń i kościołów - rzekł Sarnac. - Niezdrowy organizm może mieścić w sobie wiele rzeczy, których nie jest się w stanie pozbyć, i im jest słabszy, tem mniej może przeszkodzić powstawaniu anormalnych i niepożytecznych narośli... Inna rzecz, że te nowotwory mogą być czasami same przez się piękne i czarujące.

Ale pozwólcie mi opisać nasze domowe religijne życie i religijne pierwiastki w mojem wychowaniu. W Anglji istniał rodzaj kościoła państwowego, ale stracił on wiele ze swego oficjalnego prestige'u w stosunku do całego społeczeństwa; w Cherry Gardens reprezentowały go dwie budowle - jedna stara, datująca się z wioskowych czasów, o kwadratowej wieżycy i małych jak na kościół rozmiarach; druga - nowa - przestronna, ze spiczastą wieżą.

Znajdowały się tam ponadto kaplice dwóch innych gmin chrześcijańskich, kongrecjonalistów i pierwszych metodystów, jak również świątyńka, należąca do wyznawców starego kościoła rzymsko-katolickiego. Każde wyznanie rościło sobie pretensje, że jest jedyną prawdziwą formą chrześcijanizmu, i każde utrzymywało pastora z wyjątkiem większego urzędowego kościoła, przy którym mieszkało aż dwóch duchownych, proboszcz i wikary.

Może sądzicie, że na wzór naszych historycznych muzeów i świątyń wizyj, które stawiamy przed oczyma naszej młodzieży, miejsca owe roztaczały przed nami w możliwie pięknej i żywej formie historję naszej rasy i wielką przygodę życia, w której wszyscy bierzemy udział, przypominały nam o Współbraciach i gasiły samolubne myśli... Ale pozwólcie mi opowiedzieć, jak się to wszystko dla i przedstawiało:

Nie przypominam sobie pierwszych udzielonych nauk religijnych. Bardzo wcześnie musiałem się nauczyć na pamięć rymowanej modlitwy, zaczynającej się temi słowy:

Dobry, słodki Jezu, przecie

Spojrzyj na mnie, małe dziecię.

Jak również i drugiej modlitwy o "Grzesznikach", która, jak sądziłem, traktowała o pójściu w pola czy lasy, gdzie nie ma żadnych uczęszczanych ścieżek, a zaczynała się zupełnie niezrozumiałe dla mnie słowami:

"Ojcze nasz, obejmujący niebiosa, niech się święci imię Twoje".

W innej prosiłem o "chleb powszedni" i o przyjście królestwa niebieskiego. Tych dwóch modlitw nauczyłem się od matki w niewiarogodnie wczesnym wieku i odmawiałem je każdego wieczora, a czasami i z rana. Miała ona te słowa w zbyt wielkiej czci, by mi je objaśnić, i kiedy chciałem modlić się o "powszedni chleb z masłem", strofowała mnie gorzko. Chciałem się również dowiedzieć, po się stanie z dobrą królową Wiktorją po przyjściu królestwa niebieskiego, alem się nigdy nie zdobył na tyle odwagi, by się matki zapytać. Miałem dziwną myśl, że po zstąpieniu Boga mogło dojść do małżeństwa, tylko że nikt nie pomyślał o takiem rozwiązaniu. Musiało to mieć miejsce w bardzo wczesnych latach mego życia, gdyż królowa Wiktor ja umarła, kiedy miałem pięć lat, w czasie długiej, odległej i teraz prawie zapomnianej wojny burskiej.

Te dziecięce niepokoje pogłębiły się, a potem ustąpiły miejsca samozachowawczej apatji, kiedy podrosłem na tyle, że mnie wzięto ze sobą do kościoła i zapisano do szkółki niedzielnej.

Poranek niedzielny był dla mojej matki najbardziej uciążliwą częścią tygodnia. Poprzedniego wieczora w kuchni w suterenach urządzano nam wszystkim zaimprowizowaną kąpiel z wyjątkiem ojca i matki, którzy, jak mi się zdaje, nigdy nie myli się całkowicie - nie mam co do tego bezwzględnej pewności. - W niedzielę rano wstawaliśmy nieco później niż zwykle, kładliśmy "czystą bieliznę" i nasze najlepsze ubrania. (W owych czasach każdy człowiek nosił straszliwą ilość ubrań. Widzicie, oni wszyscy byli tacy nieodporni i słabowici, że szkodził im byle chłód czy też trochę wilgoci.)

Śniadanie spożywaliśmy prędko i byle jak, śpiesząc się do ważniejszych rzeczy. Potem musieliśmy siedzieć cicho, nie wchodząc nikomu w drogę, unikając pogniecenia lub zabrudzenia ubranek i udając zainteresowanie jakąś książką, których nasz dom posiadał około tuzina, póki nie zawołano, że czas iść do kościoła.

Matka przygotowywała niedzielny obiad, t.j. (prawie zawsze) ćwiartkę mięsa na brytfannie, którą moja starsza siostra niosła do piekarni, przedzielonej jednym domem od naszego sklepu, i tam ją gotowano. My tymczasem szliśmy, na nabożeństwo.

Ojciec wstawał najpóźniej i ukazywał się dziwnie przeinaczony, w kołnierzyku, półkoszulku, mankietach, czarnym surducie i gładko zaczesanych przedzielonych włosach. Zazwyczaj zdarzała się jakaś nieprzewidziana zwłoka. Albo jedna z sióstr miała dziurę w pończosze, albo moje buty nie chciały się dopiąć, i nikt nie mógł znaleźć haczyka, albo zapodziała się gdzieś książka do nabożeństwa. To stwarzało atmosferę nerwowego podniecenia. By wały momenty wielkiego napięcia, kiedy kościelny dzwon przestawał huczeć i zaczynał monotonne "wdzwanianie".

- Och! Znowu się spóźnimy! - mówiła matka. - Znowu się spóźnimy.

- Pójdę przodem z Prue! -proponował ojciec.

- I ja też! - wołała Fauny.

- Nie, dopóki nie znajdziesz tego haczyka od bucików, panno nieporządnicka - wykrzykiwała matka. - Wiem dobrze, żeś ty go miała.

Fanny wzruszała ramionami.

- Nie mogę zrozumieć, dlaczego on nie nosi sznurowanych trzewików jak inne bachory - wtrącał bezradnie ojciec.

Matka, szaro-blada ze wzburzenia, zżymała, się i odrzucała:

- Sznurowane trzewiki w jego wieku! Nie mówię już o zrywaniu sznurowadeł...

- Co to tam leży na komodzie? - wyrywał się nagle Fanny.

- Ach! Pewnie, wiesz co!

- Pewnie, że nie jestem ślepa.

- Sza! Zawsze masz gotową odpowiedź! Och, ty zła dziewczyno!

Fanny ponownie wzruszała ramionami i zaczynała wyglądać oknem. Między nią i matką były poważniejsze nieporozumienia niż taka sprzeczka o zarzucony haczyk. Poprzedniego wieczora "panna nieporządnicka" była poza domem długo po zapadnięciu zmierzchu, co z punktu widzenia mej matki, jak wam później wytłumaczę, było straszliwą rzeczą.

Matka, dysząc ciężko, zapinała moje buciki w karcący sposób, i wyruszaliśmy w drogę, ojciec przodem z czepiającą się jego ręki Pnie, Fanny trochę z daleka od reszty, wzgardliwa i milcząca, i ja z matką na końcu. Zawsze starałem się wydrzeć swą malutką rączynę w białej bawełnianej rękawiczce z jej mocnych, surowych palców.

W kościele mieliśmy t.zw. "siedzenie", t.j. długą ławkę z klęcznikami i małym występem z przodu do oparcia książek. Wchodziliśmy rzędem do naszego "siedzenia", klękaliśmy, wstawaliśmy i przygotowywaliśmy się do funkcji porannego nabożeństwa.

4.

Dziwne było doprawdy to nabożeństwo. Czytaliśmy o tych kościołach i nabożeństwach w podręcznikach historycznych i skłonni jesteśmy upraszczać to i idealizować. Bierzemy wszystko, jak to mówiono w starym świecie, za dobrą monetę, sądząc całkiem powierzchownie. Myślimy, że ludzie rozumieli te ciekawe wierzenia, będące jądrem starożytnych religij, i że wierzyli w nie bez zastrzeżeń, że czcili Boga prostem sercem; że kryli w sercach tajemny system pociech i złudzeń, które niektórzy z nas próbują w sobie wskrzesić jeszcze i dzisiaj.

Lecz życie jest zawsze bardziej skomplikowane niż wszelkie jego odbicie lub opisanie. W owych czasach umysł ludzki bezustannie komplikował i zamącał pojęcia, dla drugorzędnych względów zapominał o rzeczach zasadniczych, powtarzanie i przyzwyczajeniem zastępował celową, świadomą czynność oraz zapominał o początkowych zamierzeniach, zatracając je wśród chaosu ideowego.

Z biegiem wieków życie ludzkie stało się prostsze, bo rozumniejsze. Byliśmy wtedy bardziej skomplikowani, bo nie mieliśmy jasnego wyobrażenia o rzeczach.

Siedzieliśmy przeto w niedzielę w kościelnej ławce w stanie powinnego roztargnienia, nie zastanawiając się wcale nad naszemi czynnościami, czując raczej, nie wiedząc, znaczenie tego, co nas otaczało. Myśli nasze ulatywały hen, hen, niby woda, uciekająca z rozbitego naczynia. Obserwowaliśmy, ukradkiem, ale drobiazgowo innych pobożnych z intensywną świadomością, że i my jesteśmy pod obserwacją. Wstawaliśmy, przyklękaliśmy i siadaliśmy, stosownie do rytuału. Pamiętam bardzo wyraźnie przeciągły, złożony szelest, gdy kongregacja siadała lub wstawała w niesfornem unisono. Nabożeństwo poranne było mieszaniną modlitw i księżych recytowań, wygłaszanych przez tak zwanych: proboszcza i wikarego, odpowiedzi kongregacji, śpiewów, rymowanych hymnów i czytania ustępów z hebrajsko-chrześcijańskiej biblji. Na końcu następowało kazanie.

Z wyjątkiem kazania całe nabożeństwo odbywało się w pewnym, określonym porządku, zaznaczonym w książce do nabożeństwa. Przeskakiwaliśmy z jednej kartki modlitewnika na drugą. "Znalezienie miejsca" było strasznym wysiłkiem umysłowym dla małego chłopca, mającego po jednej stronie sumienną matkę, a po drugiej Prue.

Nabożeństwo zaczynało się posępnie i zazwyczaj było ponure i żałosne. Byliśmy wszyscy nędznymi grzesznikami bez jednego zdrowego kawałka, wyrażaliśmy łagodne zdumienie, że Bóstwo nie stosuje do nas gwałtownych środków. Jedna długa część nazywała się litanją, w czasie której kapłan recytował ze znacznem upodobaniem wszelkie możliwe ludzkie nieszczęścia, wojny, zarazy, głód i t. d., kongregacja zaś od czasu do czasu wykrzykiwała: "Zachowaj nas, Panie!", chociaż można było pomyśleć, że te rzeczy leżały raczej w zakresie zarządzeń międzynarodowych, odnoszących się do warunków zdrowotno-żywnościowych, niż w kompetencji Najwyższej Istoty.

Następnie celebrujący kapłan wygłaszał serję modlitw za królową, dygnitarzy państwowych, heretyków, nieszczęśliwych, podróżników i za pomyślność zbiorów. Wywnioskowałem, że wszystko to znajdowało się w krytycznym stanie z powodu niebezpiecznego zaniedbania ze strony Boskiej Opatrzności. Kongregacja przychodziła w pomoc wysilającemu się pastorowi za pomocą rzucanych salwami okrzyków: "Błagamy Ciebie, wysłuchaj nas, Panie".

Hymny były bardzo różne co do jakości, ale po większej części wychwalano w nich bez miary naszego Stwórcę często fałszywemi rymami i złym rytmem. Dziękowaliśmy niebu za "błogosławieństwa" i to bez cienia ironji. Jednakowoż można sobie było wyobrazić, że Bóstwo nieskończonej potęgi mogło z łatwością obejść się bez naszej wdzięczności z racji słabo prosperującego sklepiku z węglem i żywnością w Cherry Gardens, ciężkiej pracy i trosk matki oraz kłopotów ojca.

Ogólne wrażenie tego nabożeństwa sprowadzało się do tego, że pomimo powierzchownych pochlebstw pod adresem czczonego Boga w głębi czaiła się nagana, szczera i zupełna, za wszystkie ludzkie nieszczęścia i wyparcie się odpowiedzialności za bieżący bezład i klęski..

W całym kraju i prawie na całym świecie niedziela po niedzieli za pomocą śpiewów, hymnów, modlitw i gestów wpajano w umysły młodzieży, ilekroć pod wpływem nabożeństwa pękła choćby na chwilę ochronna skorupa instynktownego roztargnienia, że ludzkość jest niegodna i beznadziejna i że jest w gruncie rzeczy bezradną zabawką w rękach posępnej, impulsywnej, próżnej i przemożnej Istoty.

Ten deszcz insynuacyj przesłaniał przed ich umysłami Słońce Życia i Cud Życia; nie dawał im przystępu do Ducha Odwagi.

Jednakowoż ta doktryna poniżenia była tak obcą sercom ludzkim, że po większej części kongregacja, [siedząc lub stojąc, klęcząc szeregami w ławkach, powtarzając odpowiedzi i śpiewając automatycznie, myślała o tysiącu dalekich naturalniejszych rzeczy, obserwowała zachowanie się sąsiadów, robiła plany, tyczące się interesów lub rozrywek, lub tonęła w marzeniach.

Czasami, ale nie zawsze, z porannem nabożeństwem łączyło się częściowo inne, mianowicie Komunja, zredukowana pozostałość owej katolickiej mszy, o której uczyliśmy się wszyscy w historji. Jak wiecie, jeszcze w 19 wieku po powstaniu chrześcijaństwa świat chrześcijański borykał się ze zmorą mistycznej, krwawej ofiary, starając się zapomnieć o tradycyjnem zabijaniu Boga-człowieka, tak starożytnemn, jak rolnictwo i pierwsze początki ludzkiego osadnictwa.

Angielski kościół państwowy był do tego stopnia rezultatem kompromisu i tradycji, że w dwóch świątyniach, jakie (posiadał w Cherry Gardens, wygłaszano wręcz przeciwne poglądy w kwestji komunji. Ta nowa i okazała, pod wezwaniem św. Judy, poświecona była przesadnej czci tej chrześcijańskiej tajemnicy, wyolbrzymiała jej doniosłość, nazywała ją mszą, a stół, na którym ją odprawiano ołtarzem; wielebny Snapes nosił miano księdza; w ogóle kładziono tu silny nacisk na starożytną pogańską interpretację. W drugim małym, starym kościółku św. Osyta kapłan zwał się pastorem, ołtarz - stołem Pańskim, a komunja - wieczerzą Pańską, której zaprzeczano wszelkiego mistycznego znaczenia i uważano po prostu za pamiątkę życia śmierci Mistrza.

Te odwieczne spory w łonie prastarych społeczności kościelnych naszej rasy i nowe życie intelektualnego i duchowej wolności, której świtanie datowało się wówczas od 3-4 stuleci, nie miały przystępu do mej biednej głowimy, kiedym "siedział grzecznie" w naszej ławce, niecierpliwiąc się w głębi duszy.

Dla mego młodzieńczego umysłu ceremonja komunji oznaczała jedynie długi dodatek do normalnej ;nudy nabożeństwa. W owych czasach żywiłem wzruszającą wiarę w magję modlitwy i, niej uświadamiając sobie niepochlebnej dla Boga strony mej prośby, szeptałem przez cały czas trwania wstępnych modłów i recytowań porannych:

"Panie Boże, daj, żeby nie było komunjil Panj Boże, daj, żeby nie było komunji!

Później następowało kazanie w oryginalnym układzie wielebnego Snapes'a, stanowiące jedyną część całego nabożeństwa, nie przepisową, nie określoną w formie i nie powtórzoną uprzednio tysiące razy.

Imć Snapes był to jeszcze dość młody, różowawy jegomość o rudawo-złotych włosach i starannie wygolonej twarzy, odznaczający się ponadto drobnemi, pucułowatemi rysami, w ogólnym efekcie przypominającemi gromadkę champignons, wyrazem błogiego zadowolenia z samego siebie i dobitnym organem głosowym. Miał on pewien właściwy sobie gest odrzucania w tył obszernych białych rękawów komży w trakcie przewracania kartek swego manuskryptu; mianowicie podnosił do góry z pewną godnością swą białą rękę, co wzbudzało we mnie niewytłumaczony wstręt i odrazę, owe dziwne uczucia dzieciństwa. Znienawidziłem ten gest, czatowałem nań i wprost skręcałem się, gdym go podchwycił.

Kazania były do tego stopnia nieodpowiednie dla niego poziomu umysłowego, że nie mogę wam teraz zdać sprawy, co było właściwie ich treścią. Coś on tam perorował o takich rzeczach, jak "pociecha błogosławionej eucharystji" i "tradycja ojców kościoła". Rozprawiał również o czemś, co nazywał ucztami kościoła, chociaż nigdy nic podobnego nigdy nie miało miejsca, i widzieliśmy jedynie naczynia rytualne, ale do ucztowania nie przychodziło.

Mówił dużo o znaczeniu adwentu, święta Trzech Króli i Zielonych Świątek i miał charakterystyczny sposób przechodzenia do aktualności:

- I my również, bracia kochani, w tych końcowych dniach roku przeżywamy swoje adwenty i epifanje.

Następnie przechodził do zamierzonej wizyty króla Edwarda w Lowcliffe lub do niedawnej dysputy o biskupie Natalu lub Zanzibaru. Nie możecie sobie wyobrazić, jakie to było dalekie od wszystkiego, co miało znaczenie w normalnym biegu naszej egzystencji.

I nagle, gdy mały chłopiec tracił już nadzieję, czy ten równy głos kiedykolwiek umilknie, następowała mała pauza, a potem błogosławione słowa wyzwolenia:

- A teraz, Bogu Ojcu, Bogu Synowi...

Koniec! W kościele robił się szum i szelest. Powstawaliśmy z ulgą, przyklękaliśmy na krótki moment pozornej modlitwy, chwytaliśmy za kapelusze, płaszcze i parasole i wydostawaliśmy się otwarte powietrze z wielkim tupotem nóg po kamieniach, rozpraszając się w różne strony i pozdrawiając sztywno znajomych. Prue biegła do piekarza po niedzielny obiad, a reszta udawała się prosto do domu.

Zazwyczaj niedzielna pieczeń szła w parze z pysznemi, osmażonemi kartoflami; liczono też na tort owocowy. Z wiosną wszakże pojawiał się na naszym stole znienawidzony przeze mnie rabarbar.

Uważano go za rzecz, szczególnie dla mnie zdrową, to też zawsze byłem zmuszony zjadać wyjątkowo wielkie porcje tortu z rabarbaru.

Po południu odbywała się szkółka niedzielna lub też "nabożeństwo dla dzieci". Wolni od kontroli i obecności rodziców, my, troje dzieci, wędrowaliśmy do kościoła, by wysłuchać nauki o tajemnicach naszej wiary.

W szkółce niedzielnej niewykwalifikowani i nieodpowiedni ludzie, których w dni powszednie znaliśmy jako zwyczajnych ludzi: subjekci sklepowi, urzędnik od licytacji i stary, kudłaty, głuchy jegomość, nazwiskiem Spendilow, zbierali nas w klasy i wykładali o dwuznacznych czynach i żywotach króla izraelskiego, Dawida, Abrahama, Izaaka i Jakóba, o złem prowadzeniu się królowej Jezebel i t.p. rzeczach. Śpiewywaliśmy też chórem łatwiejsze hymny.

Czasami nauczyciele nasi opowiadali o Mistrzu ludzkości, ale czynili to bez zrozumienia. Mówili o nim jako o pewnego rodzaju kuglarzu, który działał cuda i wywołał z grobu umarłego I tak oni nas "zbawiali", pomimo jawnego faktu, że nie można było nas "zbawić" w takich czasach i warunkach.

Jak wiecie, nauka Mistrza pogrzebana była pod balastem tych opowieści o zmartwychwstaniu i cudach przez 2000 lat. Był on słabem światełkiem ciemności, i ciemności o tem nie wiedziały.

Nie słyszeliśmy wcale, żeby mówiono o wielkiej przeszłości życia, o rasach ludzkich i ich powolnem wzrastaniu w wiedzę, o trwogach i ciemnych przesądach, o świtającem zwycięstwie prawdy, opanowaniu, i oczyszczeniu w ciągu wieków ludzkie namiętności, p boskości poszukiwań i odkryć, tajemnej (wspaniałości naszych ciał i zmysłów, wreszcie (o aktualnych niebezpieczeństwach i możliwościach, wśród których ciągle wzrastające liczebnie: masy Judzkie błądziły wówczas w tak tragiczny sposób, choć zaczęły już im przebłyskiwać jasne promienie nadziei i obietnicy.

Nie usłyszeliśmy nigdy żadnej wzmianki o ludzkości, jako powszechności, o wspólnej duszy i o wspólnych ostatecznych przeznaczeniach. Gdyby nasi nauczyciele z niedzielnej szkółki usłyszeli wśród jej ścian o takich rzeczach, potępiliby je jako skandaliczne i straszne.

- I zauważcie sobie - rzekł Sarnac - że w całym ówczesnym świecie nie było lepszego przygotowania do życia niż to, jakie było moim udziałem. Starszy kościół św. Osyta był w rękach wielebnego! Tomasza Bendertona, który rozganiał i tak już topniejącą kongregację, rycząc kazania, pełne pogróżek piekła. Wypłoszył moją matkę do kościoła św. Judy skutkiem częstych wzmianek o djabłach głównym zaś tematem jego kazań był grzech bałwochwalstwa; (rozprawiał o tem zawsze, nawiązując specjalnie do szat, w jakie się ubierał czcigodny! Snapes, celebrując komunję świętą, i do jakichś jego tajemniczych praktyk z maleńkiemi ilościami chleba i wina na stole do komunji.

Nie wiem dobrze, co czynili i czego nauczali w swoich punktach zbornych, kaplicach i niedzielnych szkółkach kongregacjonaliści i pierwsi metodyści, gdyż ilekroć znalazłem się w pobliżu owych zgromadzeń, matka moja wybuchała namiętną trwogą religijną. Wiem jednak, że ich procedura była tylko prostszą wersją naszych kościelnych doświadczeń ze słabszemi reminiscencjami mszy, a większym udziałem djabła.

Wiem, że pierwsi metodyści kładli głównie nacisk na wierzenie, że większa część ludzkości po rozprawieniu się z niedolą i nędzą życia pójdzie dopiekła na wieczyste, wyrafinowane tortury. Poinformowałem się o tem dobrze, gdyż pewien chłopiec z tej kongregacji, trochę ode mnie starszy, powierzył mi swoje niepokoje jednego dnia, kiedy poszliśmy spacerem do Cliffstone.

Był to wątły zakatarzony chłopiec w długim białym wełnianym kaftaniku. (Już od setek lat nie spotyka się na świecie takich postaci.) Przechadzaliśmy się Wzdłuż promenady, ciągnącej się koło skalnego zrębu, mijając podjum dla orkiestry i publiczność, odpoczywająca w trzcinowych krzesłach. Roiło się wszędzie od ludzi, postrojonych dziwacznie, a odświętnie. W dali widniały szeregi szarych domów i kamienic. Mój towarzysz zabrał głos:

- Pan Molesly powiada, że dzień Sądu nadejść każdej minuty w ogniu i chwale, za jeszcze skończy się nasz kontrakt dzierżawny, wszyscy ci ludzie zostaną osądzeni...

- Tak, jak są?

- Tak, jak są! Tamta kobieta z psem, i ten tłuścioch, śpiący na krześle, i policjant.

Urwał, zdziwiony trochę hebrajską zuchwałość swoich myśli.

- Policjant - powtórzył. - Zostaną zważeni i okaże się, że nie mają dostatecznej wagi i przyjdą djabli, i będą ich męczyć. Będą torturować tego policjanta. Parzyć go i krajać. I tak samo każdego. Straszliwe, Straszliwe męczarnie...

Nigdy przedtem nie słyszałem o doktrynach chrześcijańskich, stosowanych z taką szczegółowością. Ogarnęło mnie przerażenie.

- Schowałbym się - zauważyłem.

- Onby cię zobaczył. Onby cię zobaczył i powiedział o tem djabłom - odparł mój mały przyjaciel. - On widzi teraz nasze złe myśli.

- Ale czyż ludzie naprawdę wierzyli w tali niedorzeczności? - wykrzyknęła Słoneczna Iskra.

- O tyle, o ile w ogóle wierzyli - rzekł Sarnac. - Przyznaję, że to było okropne, ale tak było. Czy zdajecie sobie sprawę, jakie skrzywione, kalekie umysły rozwijały się pod wpływem takich nauk w naszych źle odżywianych, chorowitych organizmach?

- Doprawdy, chyba tylko niewielu ludzi mogło wierzyć w taką dziwaczną bajkę o piekle - wtrącił Promienny.

- Więcej ludzi w to wierzyło, niż sobie wyobrażasz - odpowiedział Sarnac. - Naturalnie, niewielu ludzi liczyło się z tem jako z czemś konkretnem przez czas dłuższy - boby przecież zwarjowali - ale czaiło się to w głębi bardzo wielu umysłów. A inni? Wpływ tej fałszywej historji o świecie na większość umysłów sprowadzał się do biernego odrzucenia. Nie przeczyli oni, ale uchylali się od włączenia tego pojęcia do swego światopoglądu. W miejscu, gdzie powinno mieścić się poczucie ludzkich przeznaczeń, wizja życia, sięgającego poza bezpośrednie indywidualne życie, utworzył się jakby martwy punkt, jakby blizna.

Trudno mi przychodzi wyrazić ten stan umysłu, w którym wzrosłem. Owe nauki zatruwały młode dusze, które zatracały zdolność osiągnięcia pełni rozwoju umysłowego. Ta możność ulegała w nich zniweczeniu. Możliwe, że nigdy nie przejęliśmy się naprawdę do głębi i nie uwierzyli w te, jak je nazywasz, dziwaczne bajki o piekle, ale faktem jest, że wpływ ich był fatalny i że wyrośliśmy bez żywej wiary i bez celu.

Jądrem naszej religijności była ta powstrzymywana trwoga przed piekłem. Niewielu z nas wydobywało ją kiedykolwiek na pełne światło dnia. Mówienie o takich rzeczach i o zasadniczych zagadnieniach :życia z punktu widzenia wiary czy też zaprzeczenia wiary uchodziło za zły ton. Można było robić jedynie ukradkowe aluzje albo żartować. Wiele poważnych posunięć w życiu dokonał się pod maską krotochwilności.

Umysłowo ten świat Mortimera Smitha był światem zabłąkanym. Można go było porównać do psa, który się zgubił i niej ma pojęcia, w jakim kierunku biegnie. Prawdą jest, że ludzie ówcześni bardzo byli podobni do nas - ze swoich możliwości - ale zarówno ich umysły, jak i ciała, nie były zdrowe. Byli niekonsekwentni i dawali się ponosić wypadkom. My, stąpając dziś w jasnem świetle wiedzy i wiodąc życie stosunkowo proste i bez pośrednie, prawie że nie jesteśmy w stanie pojąć tego zamętu i krętej gmatwaniny ich myśli i czynów. W naszym świecie nie pozostał żaden typ umysłowy, do którego możnaby porównać starożytną umysłowość.

5.

Zdaje się, że wspominałem o linji wzgórz, t.z.n. wydmach, które ograniczały od północy świat go dzieciństwa. To, co leżało poza nią, było mnie przedmiotem zaciekawienia i domysłów, póki tnie byłem w stanie wdrapać się na ich szczyty. W lecie zachodziło trochę na północo-zachód za niemi słońce, często w aureoli blasków i wspaniałości. Pamiętam, że podług moich fantazyjnych marzeń krył się za temi promiennościami dzień Sądu, jak również i Niebiański Gród, do którego czcigodny Snapes miał nas kiedyś powieść - procesjonalnie, ma się rozumieć, i z chorągwiami.

Pierwsze przekroczenie tej dziecinnej linji granicznej musiało mieć miejsce, gdym doszedł do ośmiu-dziewięciu lat życia. Nie przypominam sobie, z kim tam poszedłem, ani też żadnych innych szczegółów, ale zachowało się w mej pamięci bardzo żywe wspomnienie dotkliwego zawodu, kiedy, spoglądając w dół rozległej i łagodnej pochyłości, nie dostrzegłem nic poza polami, płotami i stadami wielkich pasących się owiec.

Nie pamiętam już, com się tam spodziewał zobaczyć. Zdaje się, że wtedy zwróciłem jedynie uwagę na pierwszy plan widoku i pewnie dopiero po wielu takich wycieczkach zacząłem sobie zdawać sprawę z jego rozległej perspektywy w kierunku północy oraz bogactwa szczegółów. Krajobraz w sarniej rzeczy rozciągał się bardzo daleko; przy jasnej pogodzie widziało się błękitne wzgórza, w odległości prawie dwudziestu mil angielskich. Były tam lesiste obszary, parki, ciemne brózdy ornej ziemi, które w lecie zamieniały się na złote łany zbóż, wiejskie kościoły wśród wałów zieloności i połyskujące tafle stawów i jezior Ku południowi horyzont podnosił się w miarę, jak że wstępowało na wzgórza, jednocześnie zaś powiększała się smuga morza. Na ten szczegół zwrócił mi uwagę ojciec, gdyśmy po raz pierwszy przebywali razem wydmy.

- Wleź tak wysoko, jak tylko chcesz, Hendryku - mówił - a morze zawsze pójdzie z tobą. Widzisz je, jest teraz równo z nami, a przecież jak my teraz wysoko jesteśmy nad Cherry Gardens. I jednakowoż nie zatapia Cherry Gardens! A dlaczego nie zatapia Cherry Gardens, choćby mogło? Powiedz mi to, synku.

Nie znalazłem odpowiedzi,

- Opatrzność ;- rzekł triumfalnie ojciec. Opatrzność to sprawia. Przytrzymuje morze aż dotąd. A dalej, patrz, jak tam płasko! To Francja.

Zobaczyłem Francję, rzeczywiście wyjątkowe płaską.

- Czasami widać Francję, a czasami nie - rzekł ojciec. - I w tem też tkwi nauka, mój chłopcze, dla tych, co się jej umieją dopatrzeć.

Miał stały zwyczaj wychodzenia na spacer po niedzielnej herbacie i zimą, i latem, wędrowania prosto przez wydmy do Chessing Hanger, odległego o sześć mil angielskich i dalej. Wiedziałem, że chodził w odwiedziny do wuja Jana, wuja Jana Julipa, brata mojej matki, który był ogrodnikiem lorda Bramble w parku w Chescing Hanger.

Ale dopiero wtedy, kiedy zaczął mnie brać sobą na te wyprawy, zorjentowałem się, że ich motywem było coś innego, a nie braterski (szwagierski) afekt i naturalna potrzeba ruchu stale zamkniętego w ciasnej przestrzeni sklepikarza. Od pierwszego razu zrozumiałem, że klucz do tych ekspedycyj leżał w zapasach, z jakiemi powracaliśmy do Cherry Gardens.

Zawsze jadaliśmy kolację w małym, przytulnym domku ogrodnika i zawsze na odchodnem zabieraliśmy ze sobą skromny ładunek kwiatów, owoców lub warzyw, selerów, grochu, grzybów lub innych różności i wracaliśmy do małego sklepiku o zmierzchu, przy świetle księżycowem, po ciemku lub wśród mżącego deszczyku, stosownie do pory roku i etanu pogody. Ojciec czasami milczał, czasami cicho pogwizdywał, a czasami uszlachetniał naszą wyprawę dyskursem o cudach natury i uroku dobroci i szczodrobliwości opatrzności względem człowieka.

Pewnej nocy księżycowej zaczął mówić o księżycu.

- Spojrzyj no na niego, Hendryku - rzekł - to umarły świat. Całkiem jak czaszka, tam w górze pozbawiona duszy, która, że tak powiem, jest jego ciałem, obdartem ze wszystkich swoich drzew, które, jeżeli mnie zrozumiałeś, były jej włosami i wąsami - goła i umarła na wieki wieków, amen. Sucha kość. I wszyscy, co tam żyli, też poumierali. Proch i popioły, i nic.

- Gdzie oni się podzieli, tatuńciu? - pytałem.

- Poszli na sąd - objaśniał z zadowoleniem. Królowie i sklepikarze, wszyscy co do nogi, zostali (przemienieni w owce i kozy i posłani, by zażywać wiecznej szczęśliwości albo mąk piekielnych, Hendryku. Podług swoich nieprawości byli zważeni, i waga nie doważała.

Długie milczenie.

- Szkoda - zauważył.

- Co, tatuńciu?

- Szkoda, że się tam już wszystko skończyło. Przyjemnie byłoby patrzeć w górę, jak oni tam sobie biegają, przyjacielskość-by taka była. Ale te jest wglądanie w zrządzenia opatrzności. Tak się widzi, żebyśmy się jeno cięgiem gapili, i wszystko potykali... Nigdy na tym świecie nie spotkasz niczego, Hendryku, cobyś nie uważał, że nie takie jest, jakby się należało, ale jak zaczniesz medytować, to i nic mądrzejszego nie wymyślisz. Opatrzność jest tak samo niezgruntowana, jak i on, a przecie nie możesz go pojąć. A nie obijaj o boki twych gruszek, chłopcze, toć ulęgałki, będą całkiem na nic.

Dużo też rozprawiał o ciekawych zwyczajach zwierząt, o właściwościach ptaków i ich wędrówkach.

- Ty i ja, Hendryku, kierujemy się rozumem. Dano nam na to rozumną duszę, abyśmy wiedzieli, co czynić. Ale zwierzęta i ptaki, i robaki, i wszystkie stworzenia żyją instynktem. Ten instynkt trzyma wieloryba w morzu, a ptaka w powietrzu, zaś idziemy, gdzie nas niosą nogi, jak nakazuje rozum. Nie możesz zapytać zwierzęcia: "Dlaczego czynisz?" albo: "Dlaczego owo czynisz?" - tylko go walisz; ale człowieka pytasz i on musi odpowiedzieć, bo jest rozumne stworzenie. Dlatego to my mamy więzienia i kary i odpowiadamy za nasze grzechy, Hendryku. Musimy odpowiadać za każdy grzech, duży czy mały. Ale zwierzę nie musi odpowiadać, bo jest niewinne. Albo je walisz, albo też pozostawiasz w spokoju...

Zastanowił się chwilę.

- Z wyjątkiem psów I niektórych starych kotów - rzekł.

Przez moment szukał w pamięci.

- Znałem ja grzeszne koty, Hendryku - rzekł w końcu.

Miał też zwyczaj rozwodzić się nad cudami instynktu.

Wyjaśniał mi, jak to jaskółki, szpaki, bociany, i t. p. ptaki, gnane instynktem, przebywają tysiące mil, topiąc się po drodze i zabijając o latarnie morskie.

- Gdyby zostały, zmarniałyby na śmierć od zimna i głodu, Hendrysiu - mawiał poważnie.

I każdy ptak wie instynktownie, jakie ma gniazdo zbudować, choć mu nikt nie pokazuje ani powiada, jak ma robić. Kangury noszą swoje małe t w workach na brzuchu, ale człowiek, będąc rozumną istotą, wymyślił wózki dziecinne. Kurczęta, wiedzione instynktem, biegają od razu po urodzeniu, nie tak, jak ludzkie dzieci, które trzeba nosić i otaczać opieką, dopóki nie przyjdą do rozumu. I całe szczęście dla kurcząt. Bo zabij mnie, ale nie mogą pojąć jakby je kura mogła nosić - mawiał ojciec.

Pamiętam, żem raz wprawił go w zakłopotanie, pytając, dlaczego opatrzność nie dała ptakom instynktu, chroniącego je przed rozbijaniem się o latarnie morskie, a ćmom - przed lampami gazowemi i płomieniem świecy. Letniemi wieczorami nieprzyjemnie było czytywać w pokoju nad sklepem z powodu wielkich ilości much i ciem, spadających ze spalonemi skrzydłami na karty książki.

- To po to, żeby im dać naukę - wyjaśnił wreszcie - ale co to ma być za nauka, synku, to, dalibóg, nie wiem.

Niekiedy opowiadał mi, ilustrując opowiadania przykładami, o nieuczciwie zdobytem złocie, nie ostającem się nigdy w rękach rabusia, to znów o morderstwach, gdyż morderstwa zdarzały się jeszcze wtedy na świecie bardzo często, i o tem, jak zawsze wyszły na wierzch "jak oliwa". I zawsze był w gotowości podkreślać dobroć, mądrość, roztropność, przezorność, przemyślność i łaskawość opatrzności w jak najpochlebniejszych i najbardziej serjo słowach.

Takiemi wzniosłemi rozmowami urozmaicaliśmy sobie długie i ciężkie marsze między Sherry Gardens i Chessing Hanger; ojciec przemawiał zawsze tak podniosłym tonem, że doznawałem prawdziwego wstrząśnienia, kiedym sobie niebawem uświadomił, że mówiąc bez ogródek, każdego niedzielnego wieczora kradliśmy i wynosiliśmy z ogrodów lorda Bramble kradzione produkty. W samej rzeczy, nie mogę sobie wyobrazić, jakbyśmy w ogóle mogli wyżyć bez tych tygodniowych złodziejskich wypraw. Nasz mały dom w Cherry Gardens utrzymywał się w znacznej mierze z zysków, jakie ojciec czerpał z tych tranzakcyj. Jeżeli produkty były za dobre lub za drogie dla Cherry Gardens, zabierał je do Cliffstone i sprzedawał przyjacielowi, który posiadał tam elegancki i wykwintny sklep.

Sarnac umilkł.

- Mów dalej - rzekł Promienny. - Mówisz tak, że zaczynamy wierzyć w twoją opowieść. Brzmi coraz bardziej tak, jakbyś tam był naprawdę, z taką szczegółowością opowiadasz. Kto to był ten lord Bramble? Zawsze byłem ciekaw tych lordów.

6.

- Pozwólcie mi opowiadać tak, jak sam zechcę - rzekł Samac. - Stracę wątek, jeżeli będę musiał odpowiadać na pytania. Macie chęć zadania mi stu pytań o rzeczy, o których wspomniałem, i szczegóły, zrozumiałe dla mnie, ale dla was niepojęte, bo masz świat już o nich zapomniał. Jeżeli wam ustąpię, zacznę odbiegać coraz to dalej i dalej od mego ojca i wuja Julipa. Będziemy rozprawiali o zwyczajach i obyczajach, filozofji i historji, a ja chcę opowiedzieć dzieje mego życia.

- A więc opowiadaj - rzekła Słoneczna Iskra.

- Mój wuj, Jan Julip, pomimo że był bratem mej matki, był człowiekiem cynicznym i upartym. Odznaczał się bardzo niskim wzrostem i tuszą, rzadko spotykaną wśród ogrodników. Miał twarz białą i gładką, okraszoną mądrym uśmiechem samozadowolenia. Widywałem go tylko w niedzielę, bez kurtki, w białej koszuli i wielkim słomianym kapeluszu. Za każdym razem, gdyśmy się spotykali, robił lekceważące uwagi o moim wyglądzie i o powietrzu w Cherry Gardens. Jego żona była nonkonformistką i chodziła do kościoła wbrew swej woli. I ona również uderzała białością twarzy i odznaczała się złem zdrowiem. Skarżyła się na bóle, lecz mój Jan Julip, lekceważył jej cierpienia, bo uważał, że bolało ją tam, gdzie nie powinno. Są bóle żołądka, grzbietu, zgaga oraz kolki, ale jej wcale w tych miejscach nie bolało; a więc musiały to być urojone cierpienia i jako takie, nie mogły budzić współczucia.

Kiedy miałem już prawie trzynaście lat, ojciec i wuj powzięli projekt zainstalowania mnie w ogrodach Chessing Hanger w charakterze ogrodniczka. Plan ten nie przypadł mi wcale do gustu; nie tylko, że nie lubiłem wuja, ale większość zajęć ogrodniczych, a między innemi pielenie i kopanie uważałem za rzecz niezmiernie nudną i męczącą.

Czytywałem z zapałem, lubiłem języki, odziedziczyłem do pewnego stopnia gadatliwość mego ojca i w szkole dostałem specjalną nagrodę za jedno wypracowanie. To rozpaliło we mnie najniedorzeczniejsze ambicje - pisać, pisać w gazetach, może nawet pisać książki.

W Cliffstone znajdowała się t. zw. bibljoteka publiczna, do której mieli prawo wstępu ojcowie rodzin z Cliffstone i z której członkowie tychże rodzin mogli wypożyczać książki - w czasie wakacyj zmieniałem je prawie dzień w dzień - za to w Chessing Hanger nie było absolutnie żadnych książek. Moja siostra, Fanny, utwierdzała mnie w tych upodobaniach; ona również pochłaniała chciwie powieści i dzieliła moją niechęć do zostania ogrodnikiem.

Trzeba, wam wiedzieć, że w owych czasach nie liczono się wcale z wrodzonemi zdolnościami dziecka. Uważano, że ludzkie istoty powinny być wdzięczne za byle okazję "zarobienia na życie". Rodzice pchali dzieci do pierwszego lepszego zajęcia, jakie się nadarzyło, i tym sposobem większość ludzi oddawała się zajęciom, które im nie odpowiadały, które nie dawały pola do rozwinięcia wrodzonych, posiadanych przez, danych osobników zdolności i które zazwyczaj łamały i deprawowały charaktery.

To samo przez się wytwarzało atmosferę nieokreślonego, choć powszechnego niezadowolenia, powodując u większości ludzi przymus, napięcie i rezerwę i niwecząc wszelką możliwość prawdziwego szczęścia. Prawie każda młoda istota, wszystko jedno czy dziewczyna, czy chłopiec, dorósłszy, uświadamiała sobie nagle tragiczne uszczuplenie swobody, będące skutkiem przymusowego oddania się jakiejś niepociągającej, niemiłej, a ciężkiej pracy, od której uwolnić się było niezmiernie trudno.

Przyszły wakacje letnie, ale zamiast radowa się rozkosznemi długiemi dniami zabawy i pochłaniającej mnie lektury w Cliffstone, zostałem wysłany za wzgórza do wuja Jana Julipa celem próbowania, jak mi "to pójdzie". Pamiętam jeszcze, jak przejęty uczuciem palącej niechęci i beznadziejności wlokłem się z moją walizeczką przez wzgórza i wydmy do ogrodów.

Trzeba ci wiedzieć, Promienny, że ów lord Bramble był jednym z wielkich właścicieli ziemskich, odgrywających wielką rolę w czasie rządów królów hanowerskich aż do królowej Wiktorji Dobrej. Magnaci owi posiadali wielkie obszary Anglji, jako własność prywatną, i mogli z tem robić, co im się żywnie podobało. Za panowania Wiktorji Dobrej i jej bezpośrednich poprzedników wielmoże, którzy rządzili państwem za pośrednictwem Izby Lordów, stoczyli walkę (zakończoną przegraną), o przewagę polityczno-ekonomiczną z nowo powstałą (potęgą, t.j. przemysłowcami. Ci ostatni zatrudniali olbrzymie ilości robotników dla ich prywatnych zysków, jakie ciągnęli z przemysł żelaznego, stalowego, bawełnianego, wełnianego, piwnego i innych, nie licząc już przedsiębiorstw okrętowo-przewozowych. To wszystko z kolei dało początek innemu jeszcze typowi ludzkiej zapobiegliwości, polegającej na reklamie, ogłoszeniach, wciągnięciu prasy do celów polityczno-finansowych i nowych metodach skarbowości.

Stare rody szlacheckie musiały się zastosować do nowego porządku rzeczy lub dać się zepchnąć na stronę. Lord Bramble był właśnie jednym z takich zepchniętych z pierwszego planu, rozgoryczonych, zbiedniałych obywateli ziemskich starej daty. Był on w długach po uszy. Jego majątki rozciągały się na powierzchni wielu kwadratowych mil angielskich. Posiadał folwarki i lasy, wielką białą niewygodną rezydencję, o wiele za obszerną na jego uszczuplone środki, i park, obejmujący dwie mile kwadratowe. Park ten był strasznie zaniedbany, zarastały go grupy starych, próchniejących drzew, zjadanych przez grzyb, niszczyły obficie rozmnożone króliki i krety. Krzewiły się tam bujnie osty i pokrzywy, za to nie było wcale młodych drzewek. Ogrodzenia i bramy były niedbale ponaprawiane, a przecinające go drogi - w bardzo złym stanie. Wszędzie za to widniały tablice i napisy, głoszące:

"Przejazd wzbroniony!"

Najdroższym bowiem przywilejem brytyjskiego arystokratycznego ziemianina było prawo krępowania swobody ruchów prostych ludzi, i lord Bramble pilnował swych pustynnych posiadłości z prawdziwem poświęceniem. - W owych czasach wielkie obszary dobrej ziemi znajdowały się w Anglji w podobnym stanie malowniczo-odosobnionej ruiny.

- I na tych obszarach polowali - rzekł Promienny.

- Skąd o tem wiesz?

- Widziałem obraz. Stali szeregiem na skraju zarośli o więdnących brunatnych liściach; w powietrzu unosiła się słaba woń gnijącej roślinności i powiew jesiennej wilgoci, a oni strzelali ołowianemi kulami do ptaków.

- Właśnie. A naganiacze - parę razy zmusili no mnie do pełnienia tej służby - napędzali ku nim i ptactwo - bażanty. Często urządzano polowania w Chessing Hanger; ciągnęły się one całemi dniami. Odbywało się to strasznie uroczyście.

- Ale dlaczego? - zagadnęła Wierzbina.

- Tak - wtrącił Promienny. - Dlaczego to urządzali?

- Nie wiem - odparł Sarnac. - Tyle tylko jest mi wiadome, że w pewnych porach roku ogromna większość angielskich dżentelmenów, uważanych za przodującą klasę i inteligencję kraju, kierujących rzekomo jego przeznaczeniami i troszczących się o jego przyszłość, udawała się lasy lub na błota i wrzosowiska celem urządzenia rzezi wśród ptaków różnych gatunków, ptaków, specjalnie w tym celu hodowanych. Hodowla; ta pociągała za sobą wielkie koszta.

Gajowi i strzelcy rozstawiali szlachetnych sportmenów na stanowiskach - szeregami. Powietrze trzęsło się od huku strzelb. Najpierwsi obywatele kraju uczestniczyli poważnie w tej narodowej zabawie, pukając z dystynkcją i przejęciem. Ludzie tej klasy znajdowali się, w gruncie rzeczy, na takim graniczącym z głupotą, moralno-umysłowym - poziomie, na którym huk strzelby i dreszcz, spowodowany widokiem trafionego i spadającego ptaka, -jest źródłem nieprzebranej uciechy. Nigdy nie mieli tego dosyć.

Dla tych sportsmenów huk wystrzałów zdawał się być nierozłączną częścią pełności i siły wrażeń. Nie polegały one na prostem zabijaniu, gdyż w takim razie owi panowie mogliby również pomagać przy zabijaniu owiec, wołów i nierogacizny, potrzebnej rzeźnikom, lecz ten sport pozostawiali oni ludziom z niższych klas społecznych. Istota zabawy polegała na strzelaniu ptaków w locie.

Jeżeli lord Bramble nie zabijał w Anglji bażantów i głuszców, to z pewnością polował na południu Francji na wirujące w popłochu gołębie z podstrzyżonemi skrzydłami, świeżo wypuszczane z klatek. Polował też czasem na zwierzynę - nie na prawdziwą wielką zwierzynę, nie tropił odważnie niedźwiedzi, tygrysów czy słoni w dżungli - lecz uganiał się za lisami - małemi cuchnącemi czerwonemi zwierzakami, wielkości mniej więcej wyżłów wodnych. Te lisy dla celów sportu starannie oszczędzano i chroniono przed wytępieniem. Ganiono je na koniach przez uprawne pola, przyczem myśliwi gnali tuż za psami. Do tej funkcji lord Bramble ubierał się z nadzwyczajną starannością w czerwony fraki i briczesy z białej skóry.

Resztę czasu poczciwiec spędzał na grze w karty, t.zw. bridżu, grze tak głupiej i mechanicznej, że dzisiaj każdy byłby w stanie przewidzieć rezultaty i dokładne prawdopodobieństwa każdej partji, rzuciwszy tylko okiem na swoje karty. Były cztery serje, liczące każda po trzynaście kart, ale lord Bramble, który nigdy nie nauczył się liczyć porządnie do trzynastu, przeżywał wiele dramatycznych niespodzianek i nadzwyczajnych wrażeń.

Bardzo dużo czasu zabierało mu jeżdżenie z jednych wyścigów na drugie. W owych czasach hodowano rasę specjalnie lichych koni. I w tym wypadku ubierał się nader starannie. W ilustrowanych pismach, znajdujących się w publicznej bibljotece, widywałem fotografje lorda Bramble w jedwabnym kapeluszu - w cylindrze, wszak wiecie - przekrzywionym silnie na jedną stronę, "oglądającego stadninę", lub migawkowe zdjęcia "w towarzystwie dam". Dużo tam robiono zakładów konie wyścigowe, i kwitła specjalna erudycja.

Jego lordowska mość jadał ze względnem umiarkowaniem, za to grzeszył trochę nadmiernem upodobaniem do wina. W owych czasach palenie było jeszcze w modzie, i lord Bramble wypalał trzy-cztery cygara dziennie. Fajki pozostawiał bejom, a papierosy - niewieściuchom. Był w stanie przeczytać gazetę, ale nigdy - książkę, gdyż absolutnie nie potrafił się zdobyć na ciągłość zainteresowania i uwagi. Bawiąc w mieście, zwykle po obiedzie do teatru lub music-hallu, gdzie można było widzieć mniej lub więcej obnażone kobiety. Ubranie ówczesne napełniało takich ludzi, jak lord Bramble, bojaźliwem pożądaniem nagości. Normalna piękność ludzkiego ciała była sekretem i tajemnicą, i połowa dekoracyj; i dzieł sztuki, znajdujących się w rezydencji Chessing Hanger, miała za przedmiot podniecającą, zakazaną wizję.

W tem mojem minionem istnieniu traktowałem sposób życia lorda Bramble jako rzecz, rozumiejącą się samą przez się, ale teraz, kiedy wskrzeszam go w pamięci, zaczynam dostrzegać straszliwą głupotę tych morderców wystraszonych ptaków, tych końsko-dżokejskich patronów, tych podglądaczy kobiecej nagości. Ich kobiety podziwiały ich strzelecką sprawność, nazywały ich konie "pieszcżoszkami", hodowały zdegenerowane pieski-faworytki i pozwalały niekiedy podziwiać swoje zazwyczaj zakryte wdzięki.

Taki był tryb życia ówczesnej arystokracji. Oni nadawali ton, i to ich życie uważano powszechnie za hartujące, wesołe, i zdrowe. Reszta społeczeństwa ogromnie ich podziwiała i naśladowała wedle możności. Dzierżawca-farmer, jeżeli nie mógł wybijać bażantów, wystrzeliwał króliki, i jeżeli nie mógł robić wielofuntowych zakładów na modnych wyścigach w Goodwood, ryzykował pół korony na wyścigach na Byrfordzkich Wydmach w Cliffstone - przyczem przekrzywiał kapelusz na jedno oko, możliwie w stylu lorda Bramble i króla Edwarda.

Całe masy ludzi stosowały się niewolniczo do zwyczajów i tradycyj tych przywódców i pierwowzorów, na przykład mój wuj Jan Julip. Ojciec jego i dziadek byli ogrodnikami, a wszystkie prawie kobiety z dawniejszych generacyj, wszystkie jego ciotki i kuzynki, jak to mówią, "były na służbie". Nikt z ludzi, uwijających się po apartamentach Chessing Hanger w charakterze różnego typu funkcjonarjuszy, nie miał naturalnego sposobu życia, wszyscy naśladowali mniej lub więcej udatnie jakąś prawdziwą lady czy dżentelmena. Ideałem mego ja Jana Julipa był pewien osławiony sir Jan French-Cuthbertson. Nosił przeto takie same kapelusze i przybierał analogiczne postawy.

Naśladował swój model, robiąc wielkie zakłady, ale z mniejszem co prawda szczęściem. Moja ciotka bardzo nad tem ubolewała, to ją tylko pocieszało, że małżonek tak dobrze małpował sir Jana w ubiorze i gestach.

- Gdyby się tylko był urodził dżentelmenenem - mawiała - wszystko byłoby, jak należy. Jest urodzonym sportsmenem i marnuje się w tych grodach.

Co do tego ostatniego, to z pewnością nie było tak źle, jak mówiła ciotka. Nie przypominam sobie, żebym go kiedy widział kopiącego, dźwigającego ciężary lub mozolącego się nad taczkami. Pamięć moja pokazuje mi go, stojącego w środku ogrodu z gracą w jednej ręce pod połą surduta, trzymaną w taki sposób, jakby to była szpicruta, a drugą - gestykulującego lub pokazującego, co jest do zrobienia.

Do ojca i do mnie odnosił się zawsze bardzo wyniośle i arystokratycznie, choć ojciec był pewnie o jedną trzecią wyższy od niego i daleko, daleko inteligentniejszy. Nazywał go stale "Smithem".

- Co zamierzasz zrobić z tym chłopakiem, Smith? - pytał łaskawie. - Mam wrażenie, że mu brak dobrego odżywiania i świeżego powietrza. Ojciec, który w głębi duszy dzielił powszechne mniemanie, że gdyby nad urodzeniem mego wuja Jana świeciła szczęśliwsza gwiazda, byłby on teraz bardzo wytwornym dżentelmenem, starał się zawsze, jak sam mawiał "ostro się stawiać", nazywając go Janem. Odpowiadał tedy:

- Nie mogę nic na to poradzić, Janie. Zrobił się z niego prawdziwy mól książkowy i żadnych perswazyj nie słucha.

- Książki! - wykrzykiwał wuj Jan Julip tonem, intensywnej, czysto angielskiej pogardy dla książek. - Nie możesz się z książki dowiedzieć o niczem, cokolwiekby tam włożono. To przecie jasne jak na dłoni. Nie ma w nich nic takiego, coby wpierw nie wyszło z głowy. W najlepszym razie książki to - spłaszczone kwiaty, jak sam jaśnie oświecony lord powiedział nie dalej, jak wczoraj, przy obiedzie.

To spostrzeżenie zrobiło na ojcu duże wrażenie.

- Tak mu też powiedziałem - rzekł, mijając się nieco z prawdą.

- Oprócz tego, kto włoży w książkę takie rzeczy, o których warto wiedzieć? - ciągnął wuj. - To tak, jakby się kto spodziewał, że te gryzmoły z gazet zdradzą się z tem, co warto zachować dla siebie. Bajki!

- Przez połowę - zgodził się ojciec - widzi mi się, że w tych książkach nie tylko łżą, ale śmieją się z człowieka w żywe oczy. Wszelako - dorzucił, przechodząc nagle od rozważań do czci - jest jedna książka, Janie.

Przypomniał sobie biblję.

- Ja nie o tem mówiłem, Smith - odparł ostro wuj. - "Dosyć na dzień" - wiesz, to niedzielne czytanie I

Znienawidziłem dni próby w ogrodach. Raz czy dwa razy w ciągu tego przykrego miesiąca posłano mnie z poleceniami do kuchni, a raz do spiżarni pałacowej. Tam wyrwałem się z czemś niefortunnem dla mego wuja, z czemś, co miało zamknąć przede mną wszelką możliwość karjery ogrodniczej.

Szef służby, imć Petterton, był również podrzędnym arystokratą, ale na sposób inny niż m wuj, t. j. na większą skalę. Górował niby wieża spoglądając w dół po spadzistościach własnej osoby, miał wiele różowych podbródków, ściśniętych kołnierzykiem, i żółte, bardzo lśniące włosy. Miałem oddać w jego ręce koszyk ogórków i pęk niebieskich ptaków, zwanych borakami, a używanych przyrządzania chłodzących napojów. Stał przy stole, rozmawiając z szacunkiem z małym człowieczkiem o lisim wyglądzie, zajadającym chleb z serem i popijającym go piwem. Jak się później dowiedziałem, był to pełnomocnik lorda Bramble. W pokoju znajdował się również młody służący - (nawiasem mówiąc, pokój mieścił się w suterenach i opatrzony był ciężkiemi kratami w oknach), który z przykładną pilnością czyścił srebra stołowe.

- A więc przyniosłeś to z ogrodu - rzekł z subtelną ironją Petterton. - A czy mogę zapytać, dlaczego pan, dlaczego sir Jan nie raczył tego sam przynieść?

- Kazał mnie przynieść - odparłem.

- Proszę, a cóżeś ty za jeden?

- Jestem Hendryk Smith - rzekłem. - Pan Julip jest moim wujem.

- A! - zawołał Petterton, uderzony jakąś myślą. - Toś ty syn Smitha, sklepikarza z Cliffstone?

- Mieszkamy w Cherry Gardens, proszę pana.

- Nigdy cię tu przedtem nie widziałem, mój chłopcze. Czyś do nas kiedy zaglądał?

- Nie, proszę pana.

- Nie! Ale przychodziłeś może do ogrodu?

- Prawie co niedziela, p'szę pana.

- Właśnie. I przypuszczam, paniczu Smith, że zazwyczaj było coś do dźwigania z powrotem?

- Prawie zawsze, p'szę pana.

- Coś dosyć ciężkiego?

- Wcale nie za ciężkiego - odparłem-zuchowato.

- Widzi pan? - rzekł Petterton, zwracają się się do człowieczka o lisim wyglądzie.

Zacząłem się orjentować, że zanosi się na nieprzyjemnego, kiedy pijący piwo osobnik jął zadawać krzyżowe pytania szybko i znienacka, ja takiego nosiłem? Gorący rumieniec oblał mi twarz; i uszy, ale odparłem, że nie wiem. Czy nosiłem kiedy winogrona? Nie wiem! Gruszki? Nie wiem! Selery? Nie wiem!

- Ale ja wiem - rzekł pełnomocnik. - Ja wiem. Nie potrzebuję się nawet wypytywać. Wynoś się stąd.

Wróciłem do wuja, ale ani słówkiem nie wspomniałem mu o tej przykrej rozmowie. Wiedziałem jednakże z góry, że na tem się nie skończy.


ROZDZIAŁ TRZECI.

1.

- Teraz - rzekł Sarnac - opowiem wam o orkanie niepowodzeń, który zdmuchnął z powierzchni życia nasze liche gniazdo rodzinne w Cherry Gardens. W tamtym niedorzecznym, bezplanowym, nieprzewidującym, przeludnionym świecie nie mogło być mowy o takich rzeczach, jak bezpieczeństwo lub społeczna sprawiedliwość, tak, jak my je dzisiaj pojmujemy. Trudno nam wyobrazić sobie ten stan powszechnej przygnębiającej niepewności. Pomyślcie tylko. Cały świat unosił się na ekonomicznych falach systemu pieniężno-kredytowego, systemu w zasadzie fikcyjnego i konwencjonalnego. Nie było żadnej mocnej ochrony przed chciwością i nadużyciami, rozkwitającemi na gruncie umów monetarnych, żadnej kontroli nad światową produkcją i konsumpcją, żadnej wiedzy o corocznych zmianach klimatu;, i pomyślność nie tylko poszczególnych osobników, ale państw i narodów falowała niedorzecznie i niepowstrzymanie.

Był to świat, w którym życie było prawie ta samo niebezpieczne i niepewne, jak pozostaje dzisiaj dla polnej myszy i komara, którym z minuty na minutę zagraża ciągłe niebezpieczeństwo od kotów, sów, jaskółek it.p.

Ludzie rodzili się na chybił-trafił, radowali, smucili, pysznili i zabijali na chybił-trafił, i nikt był nigdy przygotowany ani na ich przyjście, odejście - urodzenie i śmierć. Nagła śmierć jeszcze wśród nas gości, niespodzianka, przygoda wczorajszy piorun mógł był zabić nas wszystkich lub niektórych z nas, ale taka śmierć jest rzeczą rzadką i czystą. Znikła ze świata żałosna śmierć powodowana biedą, troskami, źle leczonemi i nie rozumianemi chorobami, co w przeszłości było bardzo powszechnem zjawiskiem. I jedna śmierć nie niweczy dwunastu lub więcej egzystencyj, jak te często miało miejsce za starych czasów. Wdowa traciła w tych dawno minionych dniach nie tylko kochanka, ale i "utrzymanie". Jednakże życie jest pełne subtelnych równoważników. Nie czuliśmy wtedy tych mnogich zagrażających nam niebezpieczeństw. Posiadaliśmy cudowną moc lekceważenia okoliczności, dopóki nie przyszła chwila klęski.

Wszystkie dzieci - rzekł Sarnac - wchodzą w życie z absolutną wiarą w stałość rzeczy, które i znajdują naokoło siebie. Rozczarowanie się co do bezpieczeństwa i pewności jest warunkiem jasnego poglądu na rzeczy. Nie można sobie zdać sprawy z niebezpieczeństwa, dopóki się go nie zrozumie, rozumiejąc zaś, co nam grozi, stajemy się hartowni na wszelkie strachy. Ten stary świat był w istocie światem mętnogłowych, sofistycznych dzieci, ślepych na powszechną katastrofę chwiejącej się i załamującej się cywilizacji, w której sami odgrywali czytaną rolę.

Byli zdania, że życie jest na ogół bezpieczne na tym świecie powszechnej niepewności. W owych czasach nieszczęścia przejmowały wszystkich zdumieniem, chociaż nie mogę pojąć, dlaczego się oni w ogóle dziwili.

Pierwszy cios spadł niespodziewanie w jakieś sześć tygodni po moim powrocie z Chessing Hanger na ostatnie moje szkolne półrocze. Było późne popołudnie, i przyszedłem, właśnie ze szkoły. Siedziałem z książką na dole, podczas gdy matka sprzątała ze stołu i sarkała na Fanny, okazującą chęć wyjścia z domu. Lampa była zapalona, i ja z ojcem, który właśnie, jak sam mawiał, "trochę patrzył, co tam stoi w gazecie", siedzieliśmy tak blisko niedostatecznego źródła światła, jak to tylko było możliwe. Nagle usłyszeliśmy nad głowami brzęk dzwonka w sklepie.

- Do licha! - rzekł ojciec. - Kogóż to djabli niosą o tej porze?

Zdjął okulary, które kupił na chybił-trafił w lombardzie i zawsze używał przy czytaniu. Powiększały one ogromnie jego wielkie łagodne oczy. Spojrzał na nas z wyrazem protestu.

- Czegóż oni chcą?

Usłyszeliśmy głos wuja Jana, wołającego w dół klatki schodowej.

- Mort'mer - krzyknął dziwnym głosem, który mnie od razu uderzył.

Nigdym nie słyszał, żeby nazywał mego ojca inaczej - jak Smith'em.

- To ty, Janie? - rzekł mój ojciec, wstając.

- To ja. Chcę z tobą pogadać.

- Zejdź na dół napić się herbaty - zawoła ojciec, stając u wejścia do klatki schodowej.

- Coś ci powiem. Lepiej ty tu wejdź do mnie. Coś poważnego.

Zacząłem kombinować, czy on czasem nie przyszedł z powodu jakiego mojego psikusa, ale sumienie miałem względnie czyste.

- Cóż to takiego? - zapytał ojciec.

- Idź lepiej na górę i spytaj go się - podsunęła matka.

Posłuchał.

Usłyszałem wuja, mówiącego coś, jakby:

- Jesteśmy w kropce. Wsypał nas ktoś i jesteśmy w kropce.

A potem rozległo się zamknięcie drzwi sklepowych. Przysłuchiwaliśmy się odgłosom, dochodzącym z góry. Zdawało się, że wuj Julip, rozmawiając, przechadzał się tam i z powrotem. Siostra Fanny w kapeluszu i żakiecie wypadła ostrożnie na schody i znikła. Po pewnej chwili nadeszła Prue; powiedziała, że pomagała nauczycielce sprzątać, ale ja wiedziałem, że nie mówiła prawdy. Po długiem oczekiwaniu ojciec zeszedł na dół sam.

Podszedł do dywanika kominkowego niby człowiek w transie i stanął tam, spoglądając dziwnym wzrokiem, jakby chcąc skłonić matkę do zapytania, co się stało.

- Dlaczego Jan nie przyszedł na herbatę albo coś takiego? Dokąd on poszedł, Morty?

- Poszedł po platformę - odparł ojciec - oto, dokąd poszedł. Po platformę.

- Po co? - zapytała matka.

- Do przeprowadzki - odrzekł. - Rozumiesz?

- Przeprowadzki?...

- Musimy ich tu dzisiaj przyjąć na noc albo i dłużej.

- Przyjąć? Kogo?

- Jego i Adelajdę. Przyjeżdża do Cherry Gardens.

- Co ty wygadujesz, Morty? Czy stracił miejsce?

- A juści. Jaśnie pan lord rozeźlił się na niego. Narobił ktoś biedy. Podpatrywali. I wymówili mu miejsce. Wypędzili. Powiedzieli, żeby się wynosił na złamanie karku.

- Ale przecie mu chyba wypowiedzieli przedtem?!

- Ale gdzie tam! Jaśnie lord przyleciał do ogrodu, rozzłoszczony i wściekły, i powiada: "Wynoś mi się stąd natychmiast!" I jeszcze powiedział: "Podziękuj swojej szczęśliwej gwieździe, żem posłał policji po ciebie i twojego mazgaja-szwagra." A jakże. Tak powiedział.

- Ale co to miało znaczyć, Morty?

- Znaczyć? Ano że jakieś osoby, o których nam nie powiedzą, rzuciły podejrzenie na Jana, opowiadały o nim łgarstw i śledziły go. Jego śledziły i mnie. I mnie w to zaplątali, Marto, i naszego Hendryka. Wymyślili na nas bajdy... Zawsze mówiłem, żeśmy za regularnie chodzili... Ot i co? Wiesz, jest już starszym ogrodnikiem. I świadectw mu nie dadzą, i nigdy już nie dostanie żadnej stałej roboty. Zdradzili go, zrujnowali, i to jest wszystko!

- Ale powiadają, że on coś zabrał? Mój brat Jan, zabrał, co do niego nie należało?

- Nadwyżkę produktów. To przecie był dodatkowy dochód wszystkich ogrodników od początku świata...

Siedziałem z gorejącemi policzkami i uszami, udając, że nie słyszę tej strasznej rozmowy. Nikt nie wiedział o fatalnej roli, jaką odegrałem w ruinie mego wuja. Ale jednocześnie w mem sercu niby śpiew skowronka po burzy szemrało przeczucie, że teraz może nie będę zmuszony zostać ogrodnikiem. Matka złamanym głosem wyraziła przerażenie i rozpacz. Zadawała ojcu pełne niedowierzania pytania, na które on odpowiadał tonem wyroczni. Potem znienacka powstała gwałtownie Prue, wyrzucając jej, że zamiast zmywać przysłuchuje się temu, co do niej nie należy.

- To bardzo szczegółowa scena - zauważył Promienny.

- Był to pierwszy wielki kryzys mojego prześnionego życia - rzekł Sarnac. - I żywo tkwi w mej pamięci. Widzę znów tę naszą starą kuchnię, spłowiały obrus i parafinową lampkę ze szklanym rezerwuarem. Myślę, że gdybyście mi tylko dali czas, to mógłbym wam wymienić wszystko, co się znajdowało w tym pokoju.

- Co to takiego ten dywanik z przed kominka? - zapytała nagle Świecąca Muszka. - Co to takiego było?

- Nic podobnego nie ma dziś na świecie. Dywanik ten był to rodzaj kilimka, który się rozpościerało przed paleniskiem koło kraty, żeby popiół nie wysypywał się na pokój. Nasz dywanik ojciec sporządził ze starych ubrań, spodni it. p. rzeczy, kawałków flaneli, strzępków grubych worków, pociętych na paski i razem pozszywanych. Zrobił go zimowemi wieczorami, szyjąc pracowicie koło kominka.

- Czy miał jaki deseń?

- Żadnego. Ale nigdy nie skończę mego opowiadania, jeżeli mi będziecie przerywali pytaniami. Pamiętam, że mój wuj, załatwiwszy się z platformą, przyszedł na kolację, złożoną z chleba i sera, poczem wyruszył pieszo z powrotem do Chessing Hanger. Był bardzo przygnębiony i blady, sir Jan wywietrzał zeń zupełnie. Wyglądał tak, jak człowiek, wywleczony przemocą z kryjówki na światło dzienne - budził wprost litość. Pamiętam pytanie matki:

- Co na to Adelajda?

Na twarzy wuja odmalował się wyraz głębokiej rezygnacji.

- Rozchorowała się na coś nowego - rzekł z goryczą. - W takiej chwili.

Ojciec i matka wymienili współczujące spojrzenie.

- Powiadam ci... - rzekł wuj, ale nie skończył zdania.

Porwał go paroksyzm bezsilnej wściekłość

- Żebym ja wiedział, kto tego wszystkiego narobił - zawołał. - To ta kocica gospodyni - nazywam ją kocicą - miała kogoś takiego, co się łaszczył na moje miejsce. Jeżeli ona obmyśliła to do spółki z Pettertonem...

Uderzył pięścią w stół z nieco sztuczną pasją.

Ojciec nalał mu piwa.

- Uf! - jęknął wuj i wypróżnił szklankę. Muszę się z tem pogodzić - rzekł z pewną ulgą. - Muszę to strawić. Przypuszczam, że w tych wszystkich ogródeczkach przy willach będzie można dostać robotę. Już ja ją sobie wyszukam... Pomyśl tylko! Ogrodnik na dniówki! Ja - na dniówki! Na rany Boskie! Dam ja tym łachuderkom za to, że główny ogrodnik lorda Bramble będzie ciągał kosiarkę po ich trawnikach. Widzę już, jak mnie pokazują z okna swoim znajomym i powiadają: "Patrzajcie, to dawny główny ogrodnik lorda. No, no - -!"

- To jest upadek - rzekł ojciec po wyjściu wuja. - Mów, co chcesz, ale to jest upadek.

Matkę zajęła wyłącznie sprawa ulokowania niespodziewanych gości.

- Widzi mi się, że ona będzie musiała zająć sofę w bawialni, a my rozłożymy się na podłodze. Niech ci się nie zdaje, że jej się to będzie podobało. Naturalnie, pościel przywiozą ze sobą. Ale Adelajda to taka wygodnisia, że się wykrzywi na sofę.

I naprawdę biedna kobieta nie uznała bynajmniej za wygodne zaimprowizowanego legowiska. I chociaż zarówno wuj, jak ojciec i matka, wykazywali jej całą niewczesność i niewłaściwość jej postępowania, tak się upierała, że cierpi, że trzeba było wezwać doktora, który kazał ją przetransportować do szpitala celem dokonania operacji.

- Były to czasy - rzekł Sarnac - głębokiej ignorancji, we wszystkiem, co się tyczy ciała ludzkiego. Starożytni Grecy i Arabowie uczynili coś-niecoś w zakresie anatomji w czasie krótkich okresów rozkwitu intelektualnego, ale reszta świata studiowała fizjologję na podstawie naukowych założeń dopiero od jakichś trzystu lat. Ogół ludzi w praktyce nic prawie nie wiedział o procesach życiowych. Jak wam już powiedziałem, nawet dzieci rodziły się przypadkowo. I prowadząc taki dziwny sposób życia, odżywiając się źle i anormalnie, wchłaniając swobodnie zarazki chorób, doprowadzali ludzie do tego, że tkanki ich ciałą zaczynały funkcjonować nieprawidłowo, przekształcając się w dziwne nowotwory. Części ich organizmów wyradzały się w grzybowate odrośle.

- Ich ciała były takie same, jak ich społeczeństwa! - zauważył Promienny.

- Zupełnie takie sarnę. W' ciałach ich panoszył się rak; guzy it,p. rzeczy, a na ich polach i lasach wyrastały miejskie okręgi w rodzaju Cherry Gardens. Ale te narośle! Strach je wprost przypominać.

- Ale przecież z pewnością - dodała Wierzbina - w obliczu takiej straszliwej ewentualności, od której nikt nie był zabezpieczony, wszyscy musieli bardzo pragnąć postępu w dziedzinie fizjologii.

- Czyż nie wiedzieli - rzekła Słoneczna Iskra - że wszystkie te rzeczy mogą być kontrolowane i dadzą się uleczyć?

- Ale gdzież tam - odparł Sarnac. - nie lubowali się oni w samej rzeczy w tych guzach i rakach, ale ogół zanadto był bierny i bezwolny, by tym nieszczęściom wypowiedzieć stanowczą walkę. I każdemu zdawało się, że go to nie dosięgnie, dopóki nie było już za późno. Panowała ogólna apatja. A z drugiej strony księża, dziennikarze i inni twórcy opinji publicznej byli; zazdrośni o uczonych. Czynili, do tylko było w ich mocy, by dowieść ludziom, że badania naukowe do niczego nie prowadzą, starali się ze wszystkich sił zdyskredytować zdobycze nauki, ośmieszyć jej cierpliwych pracowników i wrogo dla nich usposobić ogół.

- To mnie właśnie najbardziej zdumiewa - rzekła Słoneczna Iskra.

- Mózgi ich funkcjonowały inaczej niż nasz. Nie nauczono ich myśleć, jak należy. Myśleli, że się tak wyrażę, przegródkami i łatami. Chorobliwe narośle, panoszące się w ich ciałach, były niczem. w porównaniu z ich nowotworami umysłowemi.

2.

Ciotka moja, którą przewieziono do szpitala, z właściwym sobie brakiem względności wobec wuja nie chciała ani wyzdrowieć, ani umrzeć. Narażała go na duże koszta, nie okazując się w zamian w niczem pomocną, i powiększała w wysokim stopniu jego strapienia.

Po kilku dniach na naglące prośby matki wuj wyprowadził się z naszej bawialni do dwupokojowego mieszkanka, mieszczącego się w domu mularza na przyległej ulicy. Tam ulokował niemal jedne drugich swoje meble, przywiezione z Chessing Hanger, ale w dalszym ciągu uczęszczał do naszego sklepu, okazując coraz większy pociąg do przebywania w towarzystwie mego ojca.

Z ogrodniczą pracą na dniówki nie poszło mu tak dobrze, jak się tego spodziewał. Pogardliwy, ton, z jakim traktował swych nowych klientów z will w Cliffstone, nie wzbudził dlań respektu wbrew jego przewidywaniom. Ich klomby kwiatowe określał jako "groszowe głupstwa", a ogródki porównywał do obrusów lub okiennych skrzyneczek; oni zaś zamiast uznać te skromne prawdy za miłe i sympatyczne, poczuli się głębi dotknięci. Nie potrafili się jednak zdobyć na otwarte, odważne wyświetlenie całej tej sprawy, w którym to razie ich społeczne stanowisko zostałoby z wszelką dokładnością zdefinjowane; woleli bowiem ostać się przy swoich iluzjach i przestali go wynajmować.

Oprócz tego zawód, jaki go spotkał ze strony ciotki, wywołał w nim pewne misoginiczne skłonności. Objawiały się one w formie nieprzyjmowania roboty od żon klientów, jeżeli mężowie byli nieobecni; ponieważ zaś wiele z pośród tych żon miało duże wpływy na panów swoich przeznaczeń, przeto i ta okoliczność bardzo wujowi zaszkodziła. Następstwem takiego stanu rzeczy było to, że bywało wiele dni, w czasie których nie miał nic do roboty, kręcił się tylko po naszym sklepie i rozprawiał z ojcem o wadach i przywarach mieszkańców will w Cliffstone o podłości Pettertona i tej kocicy-gospodyni (jak ją stale nazywał), oraz prawdopodobnej niegodziwości każdego przypadkowego klienta, który niespodziewanie znalazł się w promieniu jego krytycznej umysłowości.

Jednakowoż, wuj był zdecydowany nie dać się pokonać bez walki i protestu. Pewna czynność, ochrzczona przezeń "trzymaniem dzioba w górze", którą, jak niebawem, chcąc nie chcąc, zaobserwowałem, pociągała za sobą perjodyczne wyprawy do szynku Wellingtona na rogu koło stacji, była najwidoczniej częścią tego bojowego programu. Z owych ekspedycyj powracał gadatliwszy niż zazwyczaj i bardziej podobny do sir Jana French-Cuthbertsona, ziejąc dystyngowanym, zawadjackim odorem w trakcie pokasływania lub głębszego odetchnięcia.

Po niejakim czasie, kiedy i interesy mego ojca znacznie się pogorszyły, i on zaczął brać udział w tych budzących otuchę ekskursjach. Rozszerzały one jego filozoficzny światopogląd, ale mam wrażenie, że jednocześnie czyniły go mniej wyrazistym.

Wuj był posiadaczem pewnej sumki pieniędzy, złożonej w pocztowej kasie oszczędności, i w swem postanowieniu nie poddania się bez walki zrobił parę śmiałych zakładów na wyścigach w Byford Downs o tak zwane przez siebie "pewniaki".

- Cóż to może znaczyć? - zapytał Promienny.

- "Pewniak" był to koń, który powinien był wygrać, a jednak nigdy nie dochodził. "Murowany pewniak" stanowił krańcową odmianę "pewniaka". Możecie sobie wyobrazić, ale się narozprawiano w całym kraju o widokach, wadach i zaletach głównych koni wyścigowych. Anglicy nie byli ludem nomadów, niewielu tylko umiało jeździć konno, ale wszyscy umieli się o nie zakładać. Król był, że się tak wyrażę, szefem instytucji wyścigów, tak, jak był szefem armji. Udawał się osobiście na wielkie wyścigi, jak gdyby dla udzielenia zachęty i błogosławieństwa zakładającym się poddanym. To też można powiedzieć, że wuj, marnując czas i trwoniąc oszczędności na Byford Downs, dawał tem samem wyraz swym najlojalniejszym i najpatrjotyczniejszym uczuciom. Kilkakrotnie poszedł z nim ojciec i również spróbował się z fortuną. Zazwyczaj obaj przegrywali, w końcu przepuścili większość posiadanych zasobów, ale raz czy dwa razy według słów wuja "węch ich nie zawiódł". Jednego dnia postawili na konia, znanego pod nazwą Rococo, i chociaż uważano go za zupełną odwrotność "pewniaka" i nie było prawdopodobieństwa, żeby doszedł pierwszy do mety, jakieś wewnętrzne światło musiało przyświecać kombinacjom wuja, gdyż koń przyszedł pierwszy, a obaj dżentelmeni wygrali aż 35 funtów, co było jak na nich bardzo dużą sumą.

Powrócili do domu w stanie uroczystej egzaltacji, przyćmionej nieco z powodu jakichś technicznych trudności w wymówieniu nazwy zwycięskiego konia. Zaczynali, jak należy, ale po pierwszej sylabie głos im się załamywał, i owi mądrale, którzy potrafili zorjentować się, który koń dojdzie, gdakali niby kura po zniesienia jajka.

"Rocococo" - wołali, albo "Rococococo", albo też nie kończyli z powodu czkawki. I chociaż próbowali przyjść sobie nawzajem z pomocą, na nic się to jednak nie zdało. Wiało od nich potężnie zapachem cygar i "pocieszycielki". Nigdy je nie byli tacy zuchowaci.

Matka przyrządziła im herbatę.

- Herbata? - rzekł znacząco wuj.

Nie odmówił przyjęcia filiżanki s herbaty, którą przed nim postawiła, lecz odsunął ją trochę na stronę.

Przez kilka chwil można było mieć wątpliwości, czy ma on zamiar wygłosić coś bardzo głębokiego, czy też na serjo się rozchorować. Duch wszelako zatriumfował nad materją.

- Wiedziałem, że tak będzie, Marto - rzekł. - Wiedziałem z góry przez cały czas. Jak tylko usłyszałem nazwę konia. Roc...

Urwał.

- Cocooo, - zagadnął ojciec.

- Cococococo - powtórzył z akompanjamentem czkawki wuj. - Wiedziałem, że wybije nasza godzina. Niektórzy ludzie - słuchaj, Smith - niektórzy ludzie mają ten instynkt. Na tego konia postawiłbym moją ostatnią koszulę, Marto - tylko... Nie wzięliby mojej koszuli.

Nagle spojrzał na mnie twardym wzrokiem.

- Nie wzięliby jej, Hendryku - rzekł. -Oni nie przyjmują koszul! Nie - dorzucił i zamyślił się głęboko.

Podniósł oczy.

- Trzydzieści sześć przeciwko jednemu:- zaopinjował. - Starczyłoby nam koszul na całe życie.

Ojciec ujął to zagadnienie, z szerszego i bardziej filozoficznego punktu widzenia.

- Mogłoby nam życia nie starczyć na ich zdarcie - zauważył! - Już lepiej tak jest, jak jest, Janie.

- I zauważ to sobie - ciągnął wuj - że to dopiero początek. Gdy raz mnie przeczucie nie zawiodło, to już więcej nie zawiedzie, zauważ to sobie. Ten Roc....

- Cococo.

- Cocococo, cokolwiekby to było, to jest tylko początek. To tylko pierwsze promienie słońca, wspaniałego dnia pogody.

- W takim razie - wtrąciła matka - widzi mi się, że które z nas mogłoby też być przypuszczone do udziału.

- Pewnie, a jakże - odparł wuj - a jakże, Marto!

I ku powszechnemu zdumieniu wręczył mi dziesięcioszylingową monetę - w owych czasach istniała złota moneta i to był właśnie taki malutki złoty krążek. Prue dostała taki sam, jak ja. Fanny podarował całego suwerena, tj. funt w złocie, a matce pięciofuntowy banknot angielski.

- Miej się na baczności! - rzekł ostrzegawczo ojciec.

- Tak będzie sprawiedliwie - odparł wuj z gestem książęcej szczodrobliwości. - Twój udział siedemnaście funtów, dziesięć. Sześć funtów, dziesięć - pozostaje jedenaście. Mniej. Jedna piątka - sześć - siedem - osiem - dziewięć - dziesięć - jedenaście. Masz!

Ojciec wziął resztę pieniędzy z wyrazem wielkiego oszołomienia. Czegoś nie zrozumiał z te j całej operacji.

- Taaaak - powiedział - ale....

Jego łagodne oko padło na dziesięcioszylingową monetę, błyszczącą na mej dłoni. Schowałem ją natychmiast, ale wzrok jego poszedł za moją ręką ku kieszeni, dopóki nie oparł się na krawędzi stołu.

- Nie masz to, jak wyścigi, Smith, nie ma takiego drugiego kraju, jak Anglja - oznajmił wuj i zakończył uwagą:

- Zapamiętaj moje słowa!

Ojciec nie omieszkał tego uczynić.

3.

Ta godzina pomyślności była wszelako prawie jedynym jasnym promieniem wśród fali wydaleń, unoszącej nas nieodparcie ku katastrofie. Niebawem z rozmowy między rodzicami wywnioskowałem, że zaczynamy zalegać z zapłatą komornego. Była to kwartalna opłata, którą uiszczaliśmy przedsiębiorczemu osobnikowi - właścicielowi naszego domu. Wiem, że wam się to wszystko musi wydać dziwnem, ale taki był naprawdę stan rzeczy. Jeżeli nie zapłaciliśmy na czas komornego, właściciel mógł nas wyrzucić z mieszkania.

- Ale dokąd? - zapytała Świecąca Muszka.

- Na ulicę, na której też nie wolno było pozostać. Ale nie jestem, po prostu w stanie wyjaśnić wam tego wszystkiego szczegółowo. Zalegaliśmy z komornem, i groziła nam katastrofa.

I wtedy to Fanny uciekła z domu.

Żadna strona ówczesnego życia., żadne z moich ówczesnych myśli i uczuć - ciągnął Sarnac - nie jest tak trudne do przedstawienia wam w zrozumiałej formie, jak kwestja stosunków seksualnych. Teraz te rzeczy są takie proste, i jasne. Jesteśmy wolnymi mężczyznami i kobietami, w stosunkach naszych panuje zupełna szczerość i otwartość. Wychowano nas tak starannie i subtelnie, że zaledwie zdajemy sobie z tego sprawę; to też nie uprawiamy głupiego współzawodnictwa, umiemy opanowywać impulsy zazdrości, wieść szlachetne życie i poważać młodzież.

Miłość jest ogniwem i kwiatem naszych głębszych przyjaźni. Traktujemy ją naturalnie, tak samo jak jedzenie i wakacje wypoczynkowe. Główną treścią naszych istnień jest twórcza praca. Ale w owym ciemnym, udręczonym świecie, w którym przepędziłem moją senną egzystencję, sprawy miłości zaciemniano, osłaniano, zakuwano w więzy przepisów i zakazów, które bolały i rozgoryczały. Na końcu opowiem wam, w jaki sposób, zginąłem. Teraz chcę wam opowiedzieć, jak się miała w rzeczywistości historja z Fanny.

Nawet w naszym świecie - rzekł Sarnac - moja siostra, Fanny, uchodziłaby za uderzająco śliczną dziewczynę. Oczy jej były to błękitne jak niebo, to znów w gniewie lub podnieceniu stawały się nieomal czarne. Włosy miała wspaniałe. Uśmiech jej wywoływał pragnienie uczynienia dla niej wszystkiego, co leżało w mocy człowieka, a śmiech miał tę właściwość, że świat naokoło zaczynał się wydawać czysty i przejasny, nawet wtedy, gdy w śmiechu tym dźwięczała nuta pogardy. I z tem wszystkiem była ciemna i nieuświadomiona. Nie umiem wprost opisać, do jakiego stopnia ciemna.

Jednak Fanny pierwsza obudziła, we mnie uczucie wstydu z powodu ciemnoty. Opowiedziałem wam już, jaką mieliśmy szkołę i nauczycieli religji. Kiedy miałem lat dziewięć, a Fanny - piętnaście, już ramie wtedy strofowała za złą wymowę i szczególnie za połykanie niektórych liter.

- Henrysiu - mówiła - jeżeli mnie raz jeszcze nazwiesz Fenny, nie będę z tobą gadać. Moje imię jest Fanny, a twoje - Henryk, i proszę mi o tem nie zapominać. My tu w domu nie mówimy po angielsku, tylko po głupiemu.

Coś ją widocznie dotknęło do żywego. Musiała rozmawiać z kimś, lepiej się wyrażającym niż ona, i poczuła się upokorzoną. Myślę, że ten ktoś z niej zadrwił. Musiała to być jakaś przypadkowa znajomość, jakiś źle wychowany, arogancki chłopak z promenady w Cliffstone. Toteż Fanny wzięła się zaraz z właściwą sobie furia do skorygowania swej angielszczyzny, a także i mojej.

- Gdybym tylko mogła mówić po francusku - wzdychała. - Francja tak blisko na oczach; tamte latarnie morskie mrugają na nas z daleka, a tyle tylko, że potrafimy powiedzieć: "Parley-vous Francy", szczerząc się tak, jakby to było co żartobliwego.

Przyniosła sobie podręcznik francuskiego za sześć pensów, który miał ją obznajmić z tajemnicami języka sąsiadów, ale nic z tego nie wyszło. Czytywała żarłocznie, chciwie, żądna wiedzy i światła. Czytywała masowo powieści, jak również wszelkie inne rodzaje książek, o gwiazdach, o fizjologji (pomimo gwałtownych łajań matki z powodu niewłaściwości brania do ręki książki "z wizerunkami ludzkich wnętrzności), i o obcych krajach. Jej namiętne pragnienie, żebym ja się uczył, było nawet większe, niż własny głód wiedzy.

Mając lat czternaście, przestała chodzić do szkoły i zaczęła, pracować na utrzymanie. Matka chciała ją oddać "na służbę", ale oparła się temu z gwałtowną niechęcią. W trakcie wiszącej jeszcze nad nią groźby tego projektu udała się sama do Cliffstone i dostała posadę pomocnicy buchaltera u masarza. Przed upływem roku została buchalterką, gdyż umysł jej był równie żywy, jak pojętny. Zarabiała tyle, że mogła sobie pozwolić na kupowanie książek, materjałów rysunkowych dla mnie oraz ubieranie się z większą starannością, przyczem stroje jej oburzały bardzo matkę, gdyż kłóciły się z jej wyobrażeniami o t.zw. przystojności. Nie wyobrażajcie sobie tylko, że "ubierała się dobrze", jak to wtedy mówiono; robiła śmiałe eksperymenty, i niektóre z jej nabytków odznaczały się tandetną jaskrawością.

Przez godzinę mógłbym wam opowiadać - ciągnął Sarnac - jakie znaczenie dla kobiety z tego starego świata posiadały stroje i pieniądze, niezbędne do ich zdobycia.

Znaczna część życia mej siostry była przede mną zakryta i pozostałoby tak na zawsze, gdyby nie bezwstydne tyrady matki, która, jak się zdaje, wolała łajać Fanny przy świadkach, niż w cztery oczy. Teraz dopiero zdaję sobie sprawę, że była ona gorzko zazdrosna o Fanny z powodu jej świeżej, promiennej młodości, ale w owych czasach, przelatujące nad mą głową brutalne aluzje i niedomówienia napełniały mnie smutkiem i zdumieniem. Fanny miała swoją manierę reagowania na takie rzeczy. Albo nie odpowiadała wcale, doprowadzając tem matkę do szaleństwa, albo robiła tylko jakąś drobną uwagę czy poprawkę.

- Nie łokropne, matko - mówiła - tylko okropne!

Poza tą swoją defenzywną szorstkością biedna, nieoświecona, pozbawiona wszelkiego kierownictwa Fanny zmagała się z całą zagadką życia, która narzuciła jej się z bezpośredniością i nagłością, jakiej żaden mężczyzna nie może pojąć w całej pełni jej wychowaniu nie było niczego takiego, coby obudziło w niej zapał do celowej pracy dla dobra świata; religja w jej pojęciu była grymasem i groźbą; jedyną wielką rzeczywistością, która przeniknęła do jej myśli, była miłość. Wszystkie czytane przez nią powieści przedstawiały miłość w sposób nieokreślony i stronny, tak, że owe niedopowiedzenia wywołały w jej wyobraźni i ciele gorączkę niecierpliwości. Miłość objawiała się jej w blasku i pięknie otaczających ją rzeczy; jaśniała w promieniach księżyca i szemrała w wiosennych powiewach wiatru.

Fanny nie mogła nie zdawać sobie sprawy, że była piękna, ale moralność naszego ówczesnego świata była moralnością nikczemnych przymusów i zakazów. Miłość była hańbą, oszukańczą pokusą i brudnym żartem. Nie powinna była ani o tem mówić, ani na to oczekiwać, dopóki jakiś porządny człowiek - masarz był wdowcem, i zanosiło się na to, że on będzie tym porządnym człowiekiem - nie zgłosi się i nie zaproponuje jej małżeństwa. Nie było to wcale równoznaczne z miłością. Ożeni się z nią, uniesie pośpiesznie pod swój dach cenną zdobycz i głupio, niezdarnie, w przystępie chorobliwie rozpłomienionego pożądania zedrze osłony z jej czarownej piękności.

- Sarnac - zawołała Ognista Muszka - jesteś straszny.

- Nie ja - odparł Sarnac - ale ten świat przeszłości był straszny. Większość kobiet, waszych prababek, przechodziła przez takie rzeczy. A to był dopiero początek okropności. Potem następowało wydawanie na świat dzieci i profanacja dzieciństwa. Pomyślcie tylko, jak delikatną, cenną i świętą rzeczą jest dziecko! Płodzone obficie i anormalnie, niechętnie witane u progu życia, porzucane bywały na brud, nędzę i choroby przeludnionego, zdezorganizowanego świata. Urodzenie dziecka nie było radosnym i zdrowym procesem, za jaki je dzisiaj uważamy; w schorowanem społeczeństwie było to chorobą, uważane było za chorobę dla prawie każdej kobiety. Mąż w tym wypadku okazywał ordynarne niezadowolenie.

W ciągu pięciu-sześciu lat przybywało na świat pięcioro-sześcioro dzieci, i z ładnej dziewczyny robiła się udręczona, skwaszona ruina kobiety, odarta z ostatnich śladów urody czy radości życia. Moja biedna, umęczona, wiecznie łająca matka umarła przed pięćdziesiątym rokiem życia. I patrzyła się, jak własne rozkoszne, miłe maleństwa wyrastają na źle ubrane, niedożywione i niedouczone dzieciaki. Pomyślcie o męce upokorzonej miłości, kryjącej się pod razami i łajaniami mojej biednej matki. Świat zapomniał już o nienawiści 1 goryczy zawiedzionych nadziei rodzicielskich. Takie moralne widoki na przyszłość otwierały się przed moją siostrą Fanny. Była to antystrofa do syreniego śpiewu jej wyobraźni.

Nie mogła uwierzyć w takie życie i w taką miłość. Doświadczała siebie i miłości. Jak mówiła matka, była ona "zuchwałą, złą dziewczyną". Wiem, że zaczęła od ukradkowych pocałunków i uścisków o zmierzchu dnia z kolegami szkolnymi, subjektami i chłopakami od posyłek. Jakieś brudne tchnienie powiało nagle z tych rozgrywających się w mroku epizodów i wywołało w niej odruch rezerwy. W każdym razie, w Cherry Gardens jęła pozować na nieprzystępną i szanującą się pannę, ale tylko dlatego, że pociągały ją światła, muzyka i świetności Cliffstone. Wtedy to zaczęła dużo czytywać i zwracać uwagę ma akcent. Słyszeliście o naszej starej, społecznej klasowości. Chciała być panią i chciała spotkać prawdziwego dżentelmena. Wyobrażała sobie, że są dżentelmeni, naprawdę dobrzy, wspaniałomyślni, mądrzy i mili, i sądziła, że mężczyźni, których widywała na promenadzie w Cliffstone, byli prawdziwymi dżentelmenami. Zaczęła się stroić tak, jak wam opowiadałem.

W każdem europejskiem mieście roiło się od tego rodzaju dziewcząt - ciągnął Sarnac - odwracających się ze wzgardą od swoich straszliwych gniazd rodzinnych, w rozpaczliwej nadziei, że...

Słysząc o moralnym kodeksie starego świata - mówił Samac - jesteście zapewne skłonni przypuszczać, że stanowił on regułę, którą każdy szanował dokładnie w ten sam sposób, w jaki podług was wyznawał jedną z istniejących religij.

Obecnie posiadamy nie tyle kodeks moralny, ile moralne wychowanie, a nasza religja nie krępuje ani rozumu, ani instynktów. To też trudno jest nam pojąć krętactwa, wybiegi, bezczelność oraz powszechną nieszczerość, skrytość i nikczemność świata, w którym nikt naprawdę nie rozumiał i nie wierzył w żadne religje, nie wyłączając księży, i nikt nie był do głębi duszy przekonany o trafności i sprawiedliwości kodeksu moralnego. W tych odległych wiekach każdy prawie człowiek był albo seksualnie rozdrażniony, albo skrępowany, albo nieuczciwy; panujący przymus nie tyle ludzi powstrzymywał, ile prowokował. Trudno to sobie teraz wyobrazić.

- Nietrudno, jeżeli się czyta starą literaturę - rzekła Słoneczna Iskra. - Ich powieści i sztuki teatralne są patologiczne,

W takich przeto warunkach żyła moja śliczna siostra, Fanny, zdana na pastwę nieodpartych impulsów, których nie rozumiała. Niby ćma wyfruwała na naszego mrocznego gniazda w Cherry Gardens na światła Cliffstone, wydające się jej jasnemi promieniami nadziei, krążyła po promenadzie i przysłuchiwała, się orkiestrze.

A z drugiej strony, w umeblowanych pokojach, pensjonatach, hotelach mieszkało mnóstwo ludzi, ograniczonych i skrępowanych niedogodnościami ówczesnego życia, bezczynnych, spragnionych silnych podniet i goniących za uciechami seksualnemi. Były wśród nich żony, którym zbrzydli mężowie, mężowie, znudzeni żonami, były pary, żyjące w separacji; nie mogące się rozwieść, oraz młodzi ludzie, nie będący w stanie ożenić się z powodu niemożności utrzymania rodziny. Biedne ich serca pełne były płochych pragnień, buntowniczych porywów, zazdrości i uraz. I wśród tego tłumu, ochocza, wyzywającą i bezbronna, uwijała się moja śliczna siostra, Fanny.

4.

Pewnego wieczora jeszcze przed eskapadą Fanny ojciec i wuj, siedząc w kuźni przed ogniem, rozprawiali o polityce i nędzy życia. Przez cały dzień trzymali obaj nosy do góry i byli na ogół zuchowaci, co nadało ich dyskursowi cechę pewnej zadzierżystości i sztuczności. Głosy ich brzmiały ochryple, przemawiali wolno, głośno i z naciskiem, tak, jakby pod adresem niewidzialnych słuchaczy. Często obaj mówili jednocześnie. Matka znajdowała się w drugiej mniejszej izbie, gdzie zmywała naczynia, ja zaś, siedząc przy stole blisko lampy, starałem się odrobić pewne ćwiczenie, zadane mi przez nauczyciela. Nie szło to łatwo, gdyż przeszkadzali mi rozmawiający, którzy w dodatku od czasu do czasu zwracali się do mnie, każąc zapamiętać to lub owo. Prue czytała swoją ulubioną książkę p.t. "Przewodnik dla Dzieci." Fanny pomagała matce, dopóki nie usłyszała, że jest raczej przeszkodą niż pomocą. Przyszła więc do nas i, stanąwszy koło mego krzesła, jęła patrzeć przez ramię, co ja robię.

- Co podważa przemysł i rujnuje kraj - perorował wuj - jak nie te strajki? Te strajki to prawdziwa zguba - zguba kraju.

- Wszystko psują - wtórował ojciec. - To przecie jasne.

- Nie powinni im na to pozwolić. Ci tutejsi górnicy mają przecie płacę, jak się patrzy. Jak się patrzy. Hojnie! Jakże! Ja bym się radował, żeby mnie tyle płacili. I jak jeszcze. Trzymają buldogi, mają fortepiany. Szampan. My, ja i ty, Smith, i w ogólności średnie klasy, my nie mamy fortepianów. Nie pijemy szampana. Ani, ani...

- Powinien być związek klas średnich - rzekł ojciec - żeby tych robotników utrzymać w ryzach. Rządzą się w kraju jak szare, gęśi i hamują handel. Handel! Handel kuleje. Jakże! Ludzie przychodzą, przepatrują towar i pytają: "a co to kosztuje, la co tamto?" Dwa razy pomyślą, zanim wydadzą sześć groszy... I sprzedawaj tu, człowieku, węgiel w dzisiejszych czasach! Powiadam im, jak ten strajk będzie się ciągnął, to będzie prawie ostatni węgiel, na jaki spojrzą, dobry czy zły. Powiadam im bez ogródek, jak jest...

- Nie pracujesz, Henrysiu - zauważyła Fanny, nie starając się wcale zniżyć głosu. - Nie rozumiem, jak możesz pracować przy tem gadaniu. Chodź na spacer.

Spojrzałem na nią i wstałem bez wahania. Fanny nieczęsto mnie prosiła, żebym z nią chodził na spacer. Odłożyłem książki.

- Wyjdę trochę na świeże powietrze, mamo - rzekła Fanny, zdejmując kapelusz z wieszaka.

- Nie, nie pójdziesz o tej porze - krzyknęła z za drzwi matka. - Czy nie powiedziałam ci raz na zawsze?

- Niema w tem nic złego, mamo. Henryk idzie ze mną. Będzie uważał, czy kto mnie nie porwie i nie złamie mi życia... Powiedziała to mama raz na zawsze - tyle razy, aż nadto.

Matka nie protestowała więcej, tylko spojrzała na siostrę z błyskiem bezdennej nienawiści oczach.

Wyszliśmy z sutereny i wydostaliśmy się na ulicę.

Przez chwilę żadne z nas nie mówiło ani słowa, ale miałem uczucie, że się "czegoś" dowiem.

- Dosyć już mam tego wszystkiego - zaczęła niebawem Fanny. - Co się z nami wszystkimi stanie? Ojciec i wuj pili przez cały dzień: widzisz przecie, że z nimi coraz to bardziej krucho. Z obydwoma. Codzień się to powtarza. Coraz gorzej, i gorzej. Wuj nie ma roboty już od dziesięciu dni. Ojciec zawsze z nim razem. Jeden nie odstępuje drugiego. Sklep się robi coraz to brudniejszy. Od szeregu dni już się go nie zamiata.

- Wuj bardzo, widzi mi się, stracił na fantazji - zauważyłem - od kiedy się dowiedział, że ciotka Adelajda będzie musiała przejść tę drugą operację.

- Stracił fantazję! Nigdy nie miał żadnej fantazji. - Zrobiła pewien wysiłek, by nie mówić więcej o wuju. - Co za dom! - wykrzyknęła.

Milczała przez chwilę.

- Henrysiu - rzekła - ja się z tego wyrwę i to prędko.

Zapytałem, co to ma znaczyć.

- Mniejsza z tem, co to znaczy. Dostałam posadę. Inną posadę... Henrysiu, czy ty - czy ty mnie kochasz?

Trzynastoletnim chłopcom trudno jest mówić o uczuciach it. p. sentymentalizmach.

- Wszystkobym dla ciebie zrobił, Fanny - odparłem po chwili milczenia. - Wiesz przecie o tem.

- I nic na mnie nie powiesz?

- Za co ty mnie masz?

- Nigdy?

- Nigdy!

- Byłam tego pewna - rzekła Fanny. - Ciebie jedynego; z całej bandy będzie mi żal opuścić. Ciebie kocham, Henrysiu. Naprawdę. Kochałam matkę kiedyś. Ale teraz to co innego. Łajała mnie i krzyczała, aż straciłam dla niej serce do ostatka. Nic na to nie poradzę - przeszło. Będę często myślała o tobie, Henrysiu.

Spostrzegłem, że Fanny płacze, ale kiedym spojrzał na nią po raz drugi, oczy jej obeschły.

- Słuchaj, braciszku - rzekła - czybyś zrobił dla mnie jedną rzecz? Coś - nic takiego wielkiego - i nic o item nikomu nie wspomnisz? Jak już będzie po wszystkiem?

- Wszystko zrobię, Fanny.

- To naprawdę nic wielkiego. Tam, u nas na górze jest ta mała stara walizka. Włożyłam do niej trochę rzeczy. I jest jeszcze mały tłumoczek. Wsadziłam i jedno, i drugie pod łóżko od tyłu, i nawet tej wścibskiej Prue nie przyjdzie do głowy, żeby tam zajrzeć. I jutro rano, kiedy ojciec i wuj wyjdą, jak teraz co dzień wychodzą, i matka będzie gotować obiad na dole, a Prue - niby to pomagać i ściągać kawałki chleba - możebyś tak przyniósł te pakunki do Cliffstone przed boczne drzwi Crosby'a... One nie są znów takie ciężkie.

- Nie boję się twojej walizki, Fanny. Dla ciebie dźwigałbym ją całe mile. Ale jaką ty masz nową posadę, Fanny? I dlaczego nic o tem nie powiesz w domu?

- A gdybym cię tak poprosiła, Henrysiu, o coś większego niż zaniesienie walizki?

- Zrobiłbym to, Fanny, żebym tylko potrafił. Wiesz sama dobrze, co ja myślę.

- Ale jeżeliby to było tylko tyle, żebyś nie pytał, ani gdzie ja się udaję, ani co będę robiła. To jest... jest dobra posada, Henrysiu. Nie żadna ciężka praca.

Urwała. Ujrzałem jej twarz w żółtem świetle ulicznej lampy i zauważyłem ze zdziwieniem, że promienieje szczęściem. Jednakże w oczach jej połyskiwały łzy. Jaka ta Fanny dziwna, kiedy, zrobiwszy zaledwie dwanaście kroków, potrafiła przejść od płaczu do rozradowania.

- Och! Chciałabym móc o wszystkiem ci opowiedzieć, Henrysiu - rzekła. - Och! Jakżebym chciała. Nie trap się mną, mój kochany, ani tem, co się ze mną stanie. Pomożesz mi, a po pewnym czasie ja do ciebie napiszę. Naprawdę napiszę, Henrysiu.

- Nie imasz chyba zamiaru uciec i wyjść za mąż? - zagadnąłem znienacka. - Toby na ciebie patrzyło, Fanny.

- Nie powiem, że tak; nie powiem, że nie, nic ci nie powiem. Ale taka jestem szczęśliwa, jakbym się na nowo narodziła. Miałabym ochotę tańczyć i śpiewać. Żeby mi się to aby udało.

- Jest jedna rzecz, Fanny.

Stanęła jak wryta.

- Nie cofniesz tego, coś przyrzekł, Henrysiu?

- Nie. Zrobię to, co obiecałem. Ale... jestem uczciwy. - Zawahałem się. - Ty nie zrobisz nic złego, Fanny?

Potrząsnęła głową i przez kilka chwil nie odpowiadała. Na twarz jej powrócił wyraz uniesienia.

- Robię najsłuszniejszą rzecz, jaką kiedykolwiek zrobiłam, Henrysiu, najmądrzejszą rzecz. Żeby mi się tylko udało. A ty jesteś kochany, kochany, kochany, że mi chcesz pomóc, bardzo kochany.

Objęła mnie znienacka ramionami, podniosła moją twarz ku swojej i wycisnęła na niej serdeczny pocałunek, poczem, odepchnąwszy mnie lekko, wykonała jedno taneczne pas.

- Kocham dziś cały świat - wykrzyknęła, - cały świat. Głupie, poczciwe Cherry Gardens! Myślało, że go nie opuszczę, myślało, że nigdy się z niego nie wydostanę!

Zaczęła nucić coś jakby pieśń wyzwolenia.

- Jutro mój ostatni dzień u Crosby'a, mój najostatniejszy dzień. Na zawsze i na zawsze. Amen. Nigdy już nie podejdzie do mnie za blisko i nie owieje mi szyi swojem tchnieniem. Nigdy nie złoży swojej tłustej łapy na mojem nagiem ramieniu i nie przysunie blisko twarzy do mojej głowy, gdy przeglądam rachunki. Kiedy pojadę do... Gdziekolwiek pojadę, Henrysiu, będę mu chciała przesłać pocztówkę. "Żegnaj, panie Crosby, żegnaj, drogi panie Crosby. Na zawsze i na zawsze. Amen."

Zaczęła udawać po swojemu głos Crosby'a:

- Jesteś dziewczynką, która powinna wcześnie wyjść za mąż za człowieka statecznego, starszego od siebie. Tak, moja kochana. - Czy powinnam? I któż to powiedział, że może mnie pan nazywać kochaną, kochany panie Crosby? Dwadzieścia pięć szylingów tygodniowo, głaskanie i na dobitek "kochana"... Ja dziś szaleję, Henrysiu, szaleję. Chciałabym śmiać się i krzyczeć, a jednak zbiera mi się na płacz, Henrysiu, bo muszę ciebie opuścić. I ich wszystkich. Chociaż nie wiem, dlaczego się tępi przejmuję. Biedny, rozpity, stary ojciec! Biedna, głupia, terkocząca matka! Może kiedyś będę im mogła przyjść z pomocą, jeżeli tylko wyjadę. A ty, ty musisz się dalej uczyć i wyrabiać, Henrysiu, uczyć, uczyć. Ucz się i wydostań się z Cherry Gardens. Strzeż się picia. Nie przełknij nigdy ani kropelki. Nie pal. Bo po cóż to w ogóle palić? Bierz życie z górnej strony, bo tak jest łatwiej. Naprawdę łatwiej. Pracuj i czytaj, Henrysiu. Ucz się francuskiego, tak, żebyśmy mogli oboje rozmawiać, jak się zobaczymy.

- Będziesz się uczyć francuskiego? Jedziesz do Francji?

- Dalej niż do Francji. Ale ani słowa, mój drogi. Ani słowa o tem wszystkiem. Chciałabym móc ci o tem powiedzieć. Nie mogę. Nie wolno mi. Obiecałam. Muszę dotrzymać słowa. Na świecie człowiek powinien tylko kochać i dotrzymywać wiary. Wolałabym, żeby matka dała mi dziś sobie pomóc przy zmywaniu. Ona mnie nienawidzi. Będzie mnie jeszcze bardziej nienawidzić... Ciekawa jestem, czy będę miała bezsenną noc, czy też usnę z płaczu. Pobiegnijmy do stacji towarowej, Henrysiu, i wracajmy do domu.

5.

Następnego wieczora Fanny nie powróciła do domu, ale kiedy zaczęła mijać godzina za godziną i niepokój całej rodziny coraz bardziej wzrastał, zacząłem w całej pełni zdawać sobie sprawę z rozmiarów nieszczęścia, jakie spadło na nasze gniazdo.

Sarnac urwał; na wargach jego zaigrał uśmiech.

- Nigdy nie prześniłem takiego uporczywego snu. Dotąd jeszcze czuję się na poły Henrykiem Mortimerem Smithem i tylko na poły sobą. Jestem jeszcze nie tylko wspomnieniami, ale w części i uczuciem tym młodym angielskim barbarzyńcą z epoki zamętu. Jednakowoż przez cały ten czas patrzę na moją historję z naszego punktu widzenia i opowiadam ja, głosem Sarnaca. Wśród tych blasków słonecznych... Czy to był naprawdę sen?... Nie wierzę, żebym wam opowiadał tylko sen.

- To wcale nie brzmi jak sen - zauważyła Wierzbina. - To jest historja, prawdziwą historja. Czy myślisz, że to był sen?

Słoneczna Iskra potrząsnęła głową.

- Mów dalej - rzekła, wracając się do Sarnaca. - Opowiadaj, cokolwiek by to było. Opowiedz nam, jak się zachowała twoja rodzina po ucieczce Fanny.

- Trzeba, żebyście nie zapominali, że wszystkie te biedne dusze żyły wśród takiego przymusu i ograniczeń, jakie dzisiaj wydają się wprost nie do pojęcia. Sądzicie, że mieli oni pewne wyobrażenia o miłości, płci i obowiązkach, różne od naszych. Nauczono nas, że mieli inne wyobrażenia. Ale nie jest to zgodne z prawdą. Prawdą jest 'tylko to, że nie mieli oni żadnych jasnych, przemyślanych wyobrażeń, a miejsce ich zajmowały: obawa, tępe zakazy i ignorancja. Miłość, różnica płci - były to rzeczy, podobne z pewnych względów do zaczarowanych lasów z bajki. Zakazane było do nich wchodzić. I nikt z nas nie wiedział, jak daleko w ten bór zapuściła się Fanny.

Wieczór ten był dla wszystkich domowników wieczorem popłochu, przechodzącego stopniowo w rodzaj moralnej paniki. Zdawało się, jakby cała moja rodzina z konieczności musiała się zachować nierozsądnie i burzliwie. Około wpół do dziesiątej matka zaczęła się denerwować.

- Powiedziałam jej raz na zawsze - rzekła w części do siebie samej, ale również pod moim adresem. - Trzeba temu położyć koniec.

Jęła mnie indagować o Fanny i o powód jej opóźnienia. Czy wspominała co o pójściu na groblę portową? Odpowiedziałem, że nic o tem nie wiem. Matka irytowała się i zrzędziła.. Nawet, jeżeli poszła na groblę, na dziesiątą powinna już być w domu. Nie wyprawiono mnie do łóżka o zwykłej godzinie, tak, że byłem świadkiem powrotu ojca i wuja po zamknięciu szynku. Zapomniałem już, dlaczego wuj przyszedł jeszcze do nas, zamiast udać się prosto do siebie, ale nie było to z jego strony żądną nadzwyczajnością. Byli obaj w rozpaczliwych nastrojach, jak to często bywa po przepiciu, a biała twarz mej matki i niepokojąca wiadomość pogłębiły jeszcze ich melancholję.

- Mortimer - rzekła matka - ta twoja dziewucha za bardzo już sobie pozwala. Wpół do jedenastej, a jej jak nie ma, tak nie ma.

- Czy nie mówiłem jej wiele razy - odparł ojciec - że ma być w domu o dziewiątej?

- Nie dosyć jej to powtarzałeś - krzyknęła matka -i oto masz skutki!

- Powtarzałem jej to wiele razy - lamentował ojciec. - Wiele razy. - I przez ciąg dyskusji, jaka się w następstwie wywiązała, powtarzał to w kółko, i w kółko, dopóki nie znalazł nowego refrenu.

Wuj początkowo prawie się nie odzywał. Zajął stanowisko przed kominkiem na dywaniku, "spartolonym" przez mego ojca, i stał tak, chwiejąc się z lekka, zakrywając chwilami usta z powodu czkawki, marszcząc silę i obserwując uważnie twarze mówiących. W końcu zaopinjował:

- Coś się dziewusze zdarzyło. Wspomnicie moje słowa.

- A może stał się jaki wypadek - wtrąciła Prue, która skłonna była z natury do najokropniejszych przypuszczeń.

- Może ją przejechali?

- Powtarzałem jej wiele razy - rzekł ojciec. - Wiele razy.

- Jeżeli był wypadek - zauważył rozsądnie wuj. - No... wszystko się mogło zdarzyć.

I powtórzył raz jeszcze, ale głośniej i dobitniej:

- Wszystko się mogło zdarzyć.

- Czas na ciebie do łóżka, Prue - zawołała matka - najwyższy czas! - I na ciebie też, Hendryku.

Siostra wstała niezwykle ochoczo i wyszła z pokoju. Sądzę, że przyszła jej wtedy do głowy rozejrzeć się za rzeczami Farmy. Ja zwlekałem.

- Mógł być wypadek, a mogło go i nie być - zauważyła niewyraźnie matka. - Bywają gorsze rzeczy niż wypadki.

- Cooo ttyy przeeez tooo ro...rozumiesz, Marto? - zagadnąl wuj.

- Co tobie do tego? Dziewucha sprawiała mi wiele zmartwień. Są gorsze rzeczy od wypadków.

Słuchałem, cały drżący.

- Marsz do łóżka, Hendryk - krzyknęła matka.

- Pppowinnnaś pppoprostu - rzekł wuj, podnosząc się na palcach - telefonować do szpitali. A jakże. "Stary Kogut" od "Wellingtona" jeszcze nie śpi. Trzeba telefonować. Dobrzy klienci. Zapamiętajcie sobie moje słowa - wwwypadek.

W tym momencie Prue ukazała się na schodach.

- Mamo! - rzekła głośnym szeptem.

- Do łóżka, dziewucho - powtórzyła matka. - Nie mam to dosyć zmartwień?

- Mamo - ponowiła Prue. - Wie mama o tej starej walizce Fanny?

Wszyscy otworzyli szeroko oczy.

- Przepadła - powiedziała Prue. - I jej dwa najlepsze kapeluszee, i cała bielizna, i inne ubrania też przepadły.

- A więc zabrała wszystko ze sobą! - rzekł ojciec.

- I siebie! - dorzuciła matka.

- Powtarzałem jej wiele razy - jęknął ojciec.

- Uciekła! - lamentowała przeraźliwym głosem matka. - Przyniosła nam wstyd i hańbę! Uciekła!

- Ktoś ją zabrał - dodał ojciec.

Matka opadła nagle na siedzenie.

- Po tem wszystkiem, co dla niej zrobiłam! - krzyknęła, zaczynając płakać. - I porządny człowiek, gotowy do żeniaczki! Harowanie i ofiary, troski i przestrogi, a teraz okryła nas hańbą wstydem! Uciekła,! Że też ja dożyłam takiego dnia! Fanny!

Porwała się z krzesła, by sprawdzić na własne oczy, czy sprawozdanie Prue było zgodne z prawdą. O ile to było możliwe, zrobiłem się jak najbardziej niewidoczny, gdyż lękałem się, by jakie przypadkowe pytanie nie objawiło mego udziału w tej rodzinnej tragedji. Nie chciałem jednak iść do łóżka; chciałem wysłuchać do końca wszystkiego, co mówiono.

- Możebym wstąpił na policję w drodze do domu? - zapytał wuj.

- Policję! - zawołał ojciec. - Na co policję? Psiakość! Żebym ja tylko dostał w ręce tego gałgana, dałbym ja mu policję! Okryć hańbą mnie i mój dom! Policję! Fanny, moja córeczka Fanny, oszukana, uwiedziona, porwana!.... Spieszy mi się... Tak, Janie. Idź i powiedz o tem na policji. Masz po drodze. Ode mnie im powiedz. Nie pozostawię kamienia na kamieniu, a nie dam jej, nie dam.

Matka powróciła jeszcze bledsza niż uprzednio. - Toć prawda - rzekła. - Poooszłaaaa! Na dobre. A myśmy tu pozostali, zhańbieni, okryci wstydem - pooszłaa... uciekłaaa...

- Z kim? - zapytał ojciec. - Pytanie - z kim? Hendryku, widywałeś ty kiedy kogo, co się włóczył za siostrą? Co za nią chodził? Jakiego po dejrzanego eleganta? Widziałeś?

Odparłem, że nie.

Za to Prue miała coś w tej kwestji do powiedzenia. Jakiś tydzień temu widziała Fanny w towarzystwie mężczyzny, idących razem z Cliffstone i pogrążonych w rozmowie. Tacy byli sobą zajęci, że jej nawet nie zauważyli. Nie była w stanie opisać dokładnie powierzchowności mężczyzny i rozwodziła się głównie nad jego ubraniem. Miał na sobie granatowy wełniany garnitur i popielaty filcowy kapelusz; "patrzył na pana". Był dużo starszy niż Fanny. Prue nie była pewna, czy miał wąsy, czy też nie.

Ojciec przerwał opowiadanie Prue straszliwemi słowami, które w ciągu następnego tygodnia miałem jeszcze nieraz usłyszeć.

- Zamiast doczekać takiego nieszczęścia - rzekł - wolałbym ją widzieć umarłą u moich nóg, z radością bym ją widział umarłą u moich nóg!

- Biedna dziewczyna! - wtrącił wuj. - Czeka ją gorzka lekcja. Gorzka lekcja! Biedne dziecko,! Biedna, mała Fanny!

- Djabła tam biedna! - krzyknęła mściwie matka, która, jak zauważyłem, patrzyła na tę sprawę z zupełnie innego punktu widzenia. - Rozbija się tam teraz ze swoim elegantem, wysztafirowana, we wszystkich swoich falbanach. Obiady będzie miała, wino, kwiaty, stroje i wszystko! Będzie ją obwoził i pokazywał różności! Będzie z nią paradował, do teatru woził. Wstyd, wstyd! I my tutaj - okryci wstydem i hańbą! A co powiedzieć sąsiadom, jak nas zaczną rozpytywać? Jak ja im spojrzę w oczy? Jak spojrzę w oczy panu Crosby'e mu? Ten człowiek gotów był czołgać się za nim na kolanach i czcić ją a szanować, chociaż taki tęgi i zasapany. Dałby jej wszystko, czego by tylko zapragnęła mądrego. Co on w niej widział, tegom się nigdy nie mogła dorozumieć. Ale to święta prawda. I teraz muszę spojrzeć mu twarz w twarz i powiedzieć, żem go oszukała. Wiele razy mu powtarzałam: "Cierpliwości! Cierpliwości! Panie Crosby!" I ta łajdaczką! Chytra i harda, a skryta! Poooszłaaa!...

Przeraźliwe krzyki matki zagłuszył znów grzmiący głos ojca.

- Wolałbym ją widzieć umarłą - tu - u moich nóg!

Ukłuło mnie coś. Nie wytrzymałem i pomimo moich trzynastu lat zalałem się nagle łzami.

- Jak wy możecie wiedzieć? - zaszlochałem. Może Fanny pojechała, żeby się ożenić? Skąd wy możecie wiedzieć?

- Ożenić! - krzyczała matka. - Po co miałaby uciekać, żeby się ożenić? Jeżeli to miało być małżeństwo, to kto jej zabronił przyprowadzić go do domu, jak się należy, i wszystkim przedstawić, całej familji? Chyba, że gardzi ojcem, i matką, i swoimi, kiedy ucieka, żeby się ożenić? Kiedy mogła mieć wesele i ślub u św. Judy, przyzwoite, porządne, z ojcem i wujem i wszystkimi, i pięknemi prezentami, i powozem, i wszystkiem. Chciałabym w to uwierzyć, że ona się ożeniła! Chciałabym, żeby co z tego wyszło!

Ojciec potrząsnął potwierdzająco głową.

- Prędzej, niżbym się tego doczekał - ryknął - wolałbym ją widzieć umarłą tu, u moich nóg!

- Ostatniego wieczora - rzekła Prue - zmówiła pacierz.

- To zawsze go nie odmawiała? - zapytał zgorszony wuj.

- Nie klękała - odpowiedziała Prue. - Ale wczoraj wieczorem klęczała bardzo długo. Myślała, że śpię, ale miałam na nią baczenie.

- To mi się nie podoba - rzekł wuj. - Wiesz, Smith, to mi się wcale nie podoba. Nie podoba mi się ten pacierz. Złowieszczy. Oj, nie podoba mi się, oj, nie, nie!

I nagle w bardzo gwałtowny sposób; ja i Prue zostaliśmy zapakowani do łóżek.

Przez długi czas dochodziły mnie dźwięki ich głosów; wszyscy troje przeszli do sklepu i stali w drzwiach frontowych, podczas gdy wuj żegnał się stopniowo, alem nie usłyszał już ani jednego słowa więcej. Przypominam sobie tylko, że niewątpliwie skutkiem zdawkowych zeznań Prue zaświtała mi wspaniała myśl. Wyszedłem z łóżka, padłem na kolana i powiedziałem:

- Błagam cię, Boże, bądź dobry dla mojej Fanny! Błagam Cię, Boże, nie bądź zły dla Fanny! Jestem pewny, że ona chce się ożenić. Na wieków. Amen.

W ten sposób, spuściwszy się, że się tak rażę, na honor opatrzności, poczułem się spokojniejszy, to też po powrocie do łóżka niebawem padłem w głęboki sen dzieciństwa.

Sarnac umilkł.

- To doprawdy zdumiewające - zauważyła Wierzbina.

- W owych czasach wydawało się to całkiem naturalne - odparł Sarnac.

- Masarz był najwidoczniej odpychającym osobnikiem - wtrąciła Świecąca Muszka. - Dlaczego im tak na nim zależało?

- Dlatego, że w owych czasach ceremonja małżeństwa miała tak doniosłe znaczenie, że usuwała w cień wszelkie inne względy. Owego Crosby'ego znałem bardzo dobrze; był to ugrzeczniony wykpigrosz o chytrej twarzy, łysej głowie, czerwonych tłustych uszach i wystającym brzuchu. Teraz nie ma już na świecie tego rodzaju okazów; musicie sobie przypomnieć jakieś niewiarogodne, ordynarne, starożytne karykatury, by go sobie wyobrazić. Dzisiaj zeswataniu dziewczyny z takim człowiekiem, jaj Crosby, równie dobrze możnaby pomyśleć, jak o związku z jakiem wielkiem, ciężkiem zwierzęciem.

Jednakże ta strona rzeczy nie grała żadnej roli w oczach ojca czy matki. Mam podejrzenie, że matka lubowała się niejako myślą fizycznego upokorzenia Fanny. Niewątpliwie ona sama doznała niegdyś takich upokorzeń, gdyż życie seksualne tego starego świata było gmatwaniną niezręcznej ignorancji i tajemniczego wstydu. Z wyjątkiem prawdziwie wrogiego odnoszenia się matki do Fanny prawie że nie przypominam sobie, żeby w tem strasznem piekle, jakiego oni narobili, przebijało się choć jedno proste, naturalne uczucie, nie biorąc, ma się rozumieć, pod uwagę, moich rozumnych refleksyj. Ludzie ówcześni, i mężczyźni, i kobiety, byli o wiele bardziej złożeni i sztuczni, niż dzisiaj. W jakiś mętny sposób byli zdumiewająco zagadkowi. Wiecie, że małpy, nawet młode małpy, mają stare i pomarszczone twarze. Otóż prawdą jest, że w okresie zamętu życie było tak dręczące i niedorzeczne, że kiedy byliśmy jeszcze dziećmi, umysły nasze były już stare i pomarszczone.

Nawet dla mojej chłopięcej spostrzegawczości jasne było, że przez cały ten czas ojciec udawał to, czego nie czuł; zachowywał się tak, jak uważał, że powinien. Nigdy nawet przez chwilę, na trzeźwo czy po pijanemu, nie próbował ani uświadomić sobie, ani tem mniej wyrazić tego, co czuł szczerze w głębi duszy w odniesieniu do Fanny. Po prostu brakło mu odwagi. I tego wieczora wszyscyśmy udawali - wszyscy. Wszyscy lękaliśmy się zdobyć na coś lepszego nad odegranie roli, w naszem wyobrażeniu - cnotliwej.

- Ale czegoście się lękali? - zapytał Promienny. - Dlaczegoście udawali?

- Nie wiem. Baliśmy się nagany, baliśmy się społecznego, stada. Nałóg Strachu. Nałóg zakazów.

- Co miano przeciwko prawdziwemu kochankowi? - pytała Świecąca Muszka. - Nie rozumiem tego całego oburzenia.

- Zgadli, dość trafnie, że nie zamierzał on pojąć Fanny za żonę.

- Cóż to był za człowiek?

- Zobaczyłem go dopiero po wielu latach. Ale opowiem wam o tem z kolei, jak przyjdzie czas.

- Czy to był człowiek, którego można było kochać?

- Fanny go kochała. Miała po temu wszelkie racje. Zaopiekował się nią. Dał jej wykształcenie, którego tak pragnęła. Stworzył jej pełną, interesującą egzystencję. Sądzę, że był to człowiek bardzo prawy i ogromnie sympatyczny.

- Przylgnęli do siebie?

- Bardzo.

- Więc dlaczego się z nią nie ożenił, jeżeli był taki zwyczaj?

- Bo już był żonaty. Małżeństwo przepełniło go rozgoryczeniem jak zresztą wielu ludzi. Został oszukany. Ożenił się z kobietą, która udała miłość, żeby go złapać - jego i jego majątek - i on ją przejrzał potem.

- Nie bardzo trudne odkrycie - rzekła Ognista Muszka.

- Nie.

- Ale dlaczego się nie rozwiedli?

- W tamtych czasach trzeba było na to obustronnej zgody. Ona nie chciała go puścić. Po prostu trzymała się go uparcie i, można powiedzieć, żerowała na jego osamotnieniu. Gdyby był biedny, byłby ją prawdopodobnie zamordował, ale był sprytny, przedsiębiorczy, wiodły mu się interesy i był bogaty. Bogaci ludzie mogli swobodnie obchodzić rygory małżeńskie, co dla biednych było zupełną niemożliwością. Dorozumiewam się też, że był on wrażliwy, uczuciowy i energiczny. Pan Bóg jeden wie, jak on się czuł moralnie, kiedy spotkał Fanny. Nawiązał z nią jak to mówią, "lekką" znajomość. W starym świecie tego rodzaju żałosne awantury bywały na porządku dziennym. Prawie zawsze kończyły się katastrofą, ale w tym wypadku wszystko obróciło się wyjątkowo dobrze. Możliwe; że spotkanie się z nią było dla niego równie szczęśliwym trafem, jak i dla niej.

Trzeba wam wiedzieć; że Fanny była jedną z tych kobiet, z którą nie sposób było postąpić nieuczciwie; odznaczała się jednocześnie przenikliwością i prostotą; można ją było porównać do cienkiego ostrego noża o niezawodnem ostrzu. Oboje znajdowali się w niebezpieczeństwie i potrzebie; ją mogły i spotkać najwstrętniejsze ewentualności, a on daleko się już posunął na drodze do kompletnego seksualnego rozprężenia i znikczemnienia... Ale nie mogę zatrzymywać się dłużej nad historją Fanny. W końcu prawdopodobnie ożenił się z nią, bo mieli się pobrać. Tamta kobieta, jego żona, umożliwiła im w jakiś sposób to wyjście.

- Ale dlaczego nie wie z o tem na pewno?

- Dlatego, że nim się to rozstrzygnęło, zostałem zabity. Jeżeli to się w ogóle rozstrzygnęło.

6.

- Nie! - krzyknął Sarnac - przerywając gestem pytanie Wierzbiny. - Nigdy nie opowiem całej historji - ciągnął dalej - jeżeli będziecie mi przeszkadzali pytaniami. Opowiadałem wam właśnie o orkanie nieszczęść, jaki rozniósł na cztery wiatry nasze gniazdo rodzinne w Cherry Gardens...

- Ojciec mój został zabity w trzy tygodnie po ucieczce Fanny na drodze między Cherry Gardens i, Cliffstone. Traf zdarzył, że pewien młodym dżentelmen, nazwiskiem Wickersham, który był posiadaczem automobilu, pędzonego naftą, (był to okres ukazania się pierwszych samochodów), jak powiedział potem koronerowi, wracał właśnie do domu, pędząc możliwie szybko, gdyż hamulce nie funkcjonowały, jak należy, i obawiał się wypadku. Ojciec szedł chodnikiem, zagadany z wujem, ale ponieważ chodnik wydał mu się za wąski dla przedmiotu rozprawy i towarzyszących jej gestów, przeto zeszedł nagle na jezdnię. Nadjeżdżający z tyłu samochód powalił go na ziemię. Cios był tak silny, że śmierć nastąpiła momentalnie.

Na wuju wypadek ten zrobił wstrząsające wrażenie. Przez kilka dni był bardzo zamyślony i trzeźwy. Zapomniał nawet o wyścigach i okazał się bardzo pomocny przy załatwianiu formalności pogrzebowych.

- Nie możesz powiedzieć, że nie był przygotowany, Marto - powiedział do matki. - Nie możesz powiedzieć, że umarł, nieprzygotowany. Zginął z imieniem opatrzności na ustach. Mówił właśnie, jak został boleśnie doświadczony w tem i owem.

- Nie on jeden - odparła matka.

- Mówił, że to wszystko spada na niego dla nauki i przestrogi, choć nie mógł się w tem dobrze połapać, jaka to miała być nauka. Był przekonany, że wszystko, co go spotykało, czy się wydawało złe, czy dobre, było z pewnością obliczone na jego korzyść.

Urwał dramatycznie.

- I wtedy samochód wpadł na niego - rzekła matka, starając się odtworzyć w wyobraźni straszną scenę.

- I wtedy najechał go samochód - powtórzył wuj.


ROZDZIAŁ CZWARTY.

NIESZCZĘŚCIA SPADAJĄ NA RODZINĘ SMITH'ÓW.

1.

- W owych czasach - ciągnął Samac - ogromną większość zmarłych kładziono w trumny i grzebano w ziemi. Niewielu ludzi palono po śmierci, ale była to innowacja, przeciwna materjalistycznym, religijnym koncepcjom ówczesnym. Był to świat, gdzie, jak wiecie, ludzie w dobrej wierze wygłaszali credo, obejmujące: "ciała zmartwychwstania i żywot wieczny". Pod względem intelektualnym stary Egipt wraz ze swemi mumjami w dalszym ciągu rządził światem pojęciowym szerokich mas europejskich. Nawet wierzenia chrześcijańskie były mumjami z dolnego Egiptu. Jak to raz zaopinjował mój ojciec, mówiąc o krematorjach: "Przy zmartwychwstaniu może się to okazać niewygodne. To mniej więcej będzie to samo, jakby się nie miało odpowiedniego stroju weselnego..." - Chyba nie oszukuje - dorzucił, gdyż jego przeskoki myślowe odznaczały się czasem nagłością. - A ci, których lwy pożarły... Wielu najlepszych chrześcijańskich męczenników zginęło w swoim czasie w lwich paszczękach... Tym na pewno dadzą ciała... A jeżeli dali człowiekowi jedno ciało, to dlaczego nie mogliby dać i drugiego? - wykrzyknął, otwierając szeroko łagodne oczy i podnosząc je do góry z wyrazem pytającego wyczekiwania. - To trudna sprawa - zadecydował w końcu.

W każdym razie w jego wypadku nie było mowy o krematorjum. Wynajęto karawan, będący rodzajem pojazdu z miejscem na trumnę od przodu, by go zawieźć na 'cmentarz. W wehikule tym usadowiły się również matka i Prue. Mój starszy brat Ernest, który przy tej okazji przyjechał z Londynu, wuj i ja poszliśmy pieszo przodem i poczekawszy na karawan u bram cmentarnych odprowadziliśmy trumnę do mogiły. Wszyscy byliśmy w czarnych ubraniach, nawet w czarnych rękawiczkach pomimo faktu, że byliśmy wprost nędzarzami;

- Nie będzie to moja ostatnia wizyta do tego miejsca tego roku - rzekł melancholijnie wuj - jeżeli Adelajda będzie tak dalej kwękała, jak dotychczas.

Ernest milczał. Nie lubił wuja, i zastanawiał się nad tą okolicznością. Od chwili przyjazdu okazywał mu ciągle wzrastającą niechęć.

- Mówią, że pogrzeby przynoszą szczęście - rzekł znów wuj, uderzając w nieco weselszą nutę. - Będę dobrze uważał, może mi co wpadnie w oko.

Ernest pozostał kwaśny i chmurny.

Podążyliśmy za ludźmi, dźwigającymi trumnę, ku kaplicy cmentarnej małą procesyjką, którą prowadził wielebny Snapes w rytualnych szatach. Zaczął czytać słowa, które uderzały mnie jako pięknej wzruszające i głoszące o dziwnych i dalekich, dalekich rzeczach:

"Jam jest Zmartwychwstanie i Żywot. Kto we mnie wierzy, choćby umarł, żyć będzie na wieki..."

"Wiem, że mój Odkupiciel żywię i że w dzień Sądu zstąpi na ziemię..."

"Nic nie przynosimy ze sobą na świat, i te pewne, że nic ze sobą nie zabierzemy. Pan dał, Pan wziął; niech będzie Imię Jego błogosławione."

Zapomniałem nagle o waśni stryja i brata, porwany wielką żałością i tęsknotą za ojcem. Napłynęły falą wspomnienia wielu jego niezręcznych serdeczności wraz z gwałtownem uświadomieniem wielkości straty. Przypomniałem sobie, jaki się czułem szczęśliwy w czasie wielu niedzielnych wędrówek przy jego boku, wiosną, w złociste letnie wieczory lub zimą, kiedy wszystkie gałązeczki w szpalerach i żywopłotach lśniły srebrzystym szronem. Pomyślałem o jego niekończących się budujących dyskursach o kwiatach, królikach, zboczach gór i dalekich gwiazdach.

I oto odszedł na zawsze. Nigdy, nie usłyszę już więcej jego głosu i nigdy nie zobaczę jego kochanych starych oczu, którym powiększające okulary nadawały wyraz niesłychanego zdumienia. Nigdy nie będę mógł mu powiedzieć, jak bardzo go kochałem. I nigdy mu tego za życia nie powiedziałem. W samej rzeczy do tej chwili wcale sobie tego nie uświadamiałem. Leżał w trumnie, sztywny, cichy i pokorny, zgubiony szczątek człowieka. Życie źle się z nim obeszło. Nic mu się absolutnie nie powiodło. Umysł mój wzbił się na wyżyny, niewłaściwe memu wiekowi, i zrozumiałem, jakim to splotem drobnych upokorzeń, zawodów i poniżeń musiało być jego życie. Przejrzałem je wtedy tak wyraźnie, jak teraz odczuwam straszną, żałosną niedolę takiej egzystencji. Porwał mnie niewypowiedziany żal i rozpacz. Szedłem za nim, potykając się i plącząc, i z trudnością utrzymywałem się, by nie wybuchnąć głośnem łkaniem.

2.

Po pogrzebie mój brat, Ernest, stoczył z wujem gwałtowną kłótnię w kwestji postanowienia o dalszych losach matki. Wziąwszy, pod uwagę, że ciotka Adelajda była już tak dobrze, jak umarła, wuj wystąpił z projektem sprzedania większości swoich mebli, "włożenia swego kapitału" w nasz sklep i przeprowadzenia się na stałe do siostry. Brat przeciwnie oświadczył, że sklep licho prosperuj i był za tem, żeby matka przeprowadziła się Cliffstone i zajęła się utrzymywaniem lokatorów w którym to razie Prue byłaby nieocenioną pomocą.

Początkowo wuj się temu sprzeciwił, ale potem przystał na ten plan pod warunkiem, że będzie należał do całego przedsięwzięcia To znów nie podobało się Ernestowi. Zapytał szorstko, co by mógł mieć do roboty przy wynajmowaniu pokoi.

- Nie mówiąc już o tem, że wuj nigdy przed 10-tą nie wstaje - dodał, choć nie wiem, jak się o tętn dowiedział.

Ernest mieszkał w Londynie i miał robotę w garażu; jeździł wynajętemi autami, płacąc miesięcznie lub akordowo, i jego respekt dla klas wyższych rozwiał się jak dym. Dostojność sir Jana French-Cuthbertsona z drugiej ręki nie podziałała ani na jego chłód, ani na pogardliwe zachowanie.

- Nie dopuszczę do tego, żeby moja matka miała chodzić koło wuja i harować na jego utrzymanie - oznajmił.

W trakcie tej kłótni matka z pomocą Prue szykowała zimną kolację, co w owych czasach był nieodłączną cechą wszystkich pogrzebów. Była zimna szynka i kurczęta. Wuj opuścił uprzywilejowane miejsce przed kominkiem na dywaniku mego ojca i wszyscy zasiedliśmy do tego wyjątkowego posiłku.

Szynka i kurczęta doprowadziły do chwilowego krótkiego rozejmu między wujem i Ernestem, ale niebawem pierwszy westchnął, wypił piwo i wznowił dysputę:

- Wiesz, co ja myślę, Marto - rzekł, nadziewając zręcznie leżący na półmisku kartofel na swój widelec - żeś ty powinna mieć jakiś głos w sprawie twoich przyszłych losów. Ja i ten młodzieniec z Londynu trochęśmy się poprztykali o to, co ty masz teraz robić.

Z wyrazu białej twarzy matki i malującego się na niej ostrego napięcia, podkreślonego jeszcze jej wdowim czepcem, zrozumiałem nagle, że jest ona zupełnie zdecydowana mieć nie tylko jakiś, ale stanowczy głos w tej całej sprawie, ale nim zdobyła się na odpowiedź, Ernest wystąpił z interwencją:

- To tak jest, matko - rzekł - musi matka coś zrobić, nieprawda?

Matka chciała coś odrzec, kiedy Ernest wydarł jej, że się tak wyrażę, rodzaj przyzwolenia i ciągnąć dalej:

- Naturalnie, pytam się, coby matka mogła robić? I tak samo naturalnie odpowiadam: odnajdowanie pokoi; Nie może matka pozostać w dałbym ciągu sklepikarką, bo to nie jest przecie zajęte dla kobiety, zważywszy, że trzeba dźwigać ciężary i węgle.

- Nicby takiego nie było, żeby miała chłopa do pomocy - wtrącił wuj.

- Jeżeliby był chłopem - rzekł z sarkazmem brat.

- To znaczy? - zapytał z chłodną wyniosłością wuj.

- To, co mówię - odpalił! Ernest. - Ani mniej, ani więcej. Więc jeżeli matka posłucha mojej rady, to zrobi tak: jutro wczesnym rankiem uda się matka do Cliffstone, żeby poszukać odpowiedniego domu, dosyć dużego, żeby było co wynajmować, a nie za wielkiego, żeby sobie dać rady. A ja pójdę pogadać z panem Bulstrode, że się stąd wyprowadzamy. Wtedy będziemy wiedzieli, czego się trzymać.

Matka znów próbowała się odezwać, ale na próżno.

- Myślisz, że ja się pozwolę traktować jak intruz - krzyczał wuj - grubo się mylisz, mój mały. Nigdyś się tak jeszcze nie omylił. Zobaczysz!

- Zamknąć gębę! - wrzasnął brat. - Moja rzecz trapić się o matkę, moja, i wara komu do tego!

- Zamknąć gębę! - zawtórował wuj. - Dobre wychowanie! Na pogrzebie! Usłyszeć takie słowa od smarkacza, co nawet nie ma trzeciej części moich lat, od czupurnego, głupiego młokosa! Zamknij gębę! Ty zamknij gębę, mój mały, i posłuchaj tychy co lepiej znają życie od ciebie. Przejrzałem cię, przejrzałem już dawniej i to nie raz. I wyłoiłem ci skórę, kiedyś ukradł brzoskwinie, i poszło ci to na zdrowie! Powinienem był obedrzeć cię ze skóry! Nigdyśmy ze sobą dobrze nie byli, i jeżeli teraz jeszcze nie utrzymasz na wodzy języka, nie dojdziemy do żadnego porozumienia.

- Ano, kiedy tak - odparł z niebezpieczną flegmą Ernest - im prędzej wuj się stąd wyniesie, tem będzie lepiej dla nas wszystkich.

- Po to, żeby zostawić moją siostrę na łaskę i niełaskę takiego szczeniaka, jak ty?

Matka znów chciała się odezwać, ale rozgniewani mężczyźni nie dopuścili jej do głosu.

- Powiadam wujowi, żeby się stąd zabierał, a jeżeli wuj sam nie potrafi się stąd wynieść, to niech się ma na baczności, bo ja mu dopomogę.

- Nie, kiedy jeszcze jesteś w żałobie - rzekła matka. - Nie przy żałobie. A oprócz tego...

Ale obaj byli zbyt wzburzeni, by zwrócić na nią uwagę.

- Za bardzo śmiało szczekasz - zawołał wuj - ale niech ci się nie zdaje, że ja tak sobie pozwolę jeździć po nosie. Mam już tego dosyć.

- I ja też - odrzucił Ernest, wstając.

Wuj porwał się na nogi, i obaj spojrzeli na siebie płonącemi oczyma.

- Tam są drzwi - rzekł znacząco brat.

Wuj poszedł z powrotem na swoje zwykłe miejsce na dywaniku.

- Nie kłóćmy się w taki dzień, jak dzisiejszy - rzekł. - Jeżeli nie masz żadnego względu na matkę, to mógłbyś przynajmniej uszanować pamięć Tego, który nas opuścił. Mnie idzie tylko o to, żeby wszystko urządzić jak najlepiej. I tylko tyle powiem, że twój pomysł, żeby matka sama miała prowadzić umeblowane pokoje bez męskiej mocy, jest całkiem głupi, i do niczego, i tylko taki młody osieł pierwszej klasy...

Ernest zrobił parę kroków i stanął tuż koło wuja.

- Dosyć wuj nagadał - zauważył. - To sprawa między mną i matką, a wuj ma się stąd wynosić. Zrozumiano?

Raz jeszcze matka próbowała się odezwać, ale ją znów zagłuszono.

- To sprawa dla mężczyzny, matko - rzekł Ernest. - Wyniesie się stąd wuj czy nie?

Wuj próbował przeciwstawić się groźbie Ernesta.

- Mam obowiązek względem siostry...

I wtedy, przykro mi wyznać, Ernest rzucił na wuja. Chwycił go za kołnierz i za przegub ręki, i przez chwilę dwie czarno odziane postacie szamotały się w milczeniu.

- Puść mój kołnierz - krzyknął starszy. - Powiadam, puść mój kołnierz.

Ale Ernest już absolutnie nad sobą nie panował. Porwała go szalona pasja dopuszczenia się przemocy. Matka, Prue i ja oniemieliśmy z przerażenia.

- Erni! - krzyknęła matka. - Co czynisz, synu?

- Co potrzeba, matko - odparł Ernest i gwałtownym rzutem zepchnął wuja z dywanika i powlókł ku klatce schodowej, poczem, puściwszy jego rękę, chwycił go mocno za górną część obwisłych czarnych pantalonów i zmusił do wejścia po schodach - prawie, że wniósł.

Wuj wymachiwał rozpaczliwie rękami, jak gdyby starając się uczepić postradanej godności.

- Janie! - zawołała matka. - Tu jest twój kapelusz!

W momencie, gdy postać wuja znikała w górze klatki schodowej, zobaczyłem jedno jego oko. Zdawał się szukać wzrokiem kapelusza, ale już się więcej nie opierał przemocy mego brata.

- Podaj mu go, Hendryku - rzekła matka. - A tu są jego rękawiczki.

Porwałem czarny kapelusz i czarne rękawiczki i pobiegłem w ślad za zmagającą się parą. Zdumiony i nie opierający się dłużej wuj został przez frontowe drzwi wypchnięty na ulicę i stał właśnie na chodniku, dysząc i spoglądając na brata. Kołnierzyk miał wyszarpnięty, a czarny krawat zmiętoszony i przekręcony. Ernest oddychał ciężko.

- Teraz niech się wuj zabiera z Panem Bogiem! Dosyć tego wtrącania się do cudzych interesów - oznajmił ostrym głosem.

Przepchnąłem się koło niego, aż drgnął, bo się mnie nie spodziewał.

- Wujowy kapelusz i rękawiczki - rzekłem wręczając mu rzeczone przedmioty.

Wziął je automatycznie; nie spuszczając oczu z Ernesta.

- I co to z ciebie wyrosło, chłopcze, a ucz cię na uczciwego człowieka - rzekł w końcu, zwracając się z goryczą do siostrzeńca. - Próbował jak mogłem. Jesteś młody robak, którego utuczyłem w moich ogrodach i okazałem tyle dobroci... Wdzięczność!

Przez chwilę patrzył na trzymany w ręku kapelusz takim wzrokiem, jakby to był jakiś nieznany przedmiot, poczem tknięty szczęśliwą myślą włożył go na głowę.

- Niech Bóg ma w opiece twoją biedną matkę - westchnął wuj Jan Julip. - Polecam ją Boskiej opiece.

Nie mając nic więcej do powiedzenia, rzucił okiem w dwie strony ulicy i jakby pod parciem nieprzezwyciężonej konieczności, odszedł w kierunku szynkowni "Wellingtona". W ten sposób mój wuj Jan Julip, w dzień pogrzebu mego ojca został wyrzucony na ulice Cherry Gardens prawie w przeddzień śmierci żony. Biedne, nieszczęśliwe człowieczysko. Jego ciemna, drobna, żałobna postać, znikająca w głębi ulicy, dotąd jeszcze niby cierń tkwi w mej pamięci. Nawet z tyłu wyglądał na przejętego zdumieniem. Nigdy jeszcze człowiek, którego nie kopnięto, nie wyglądał na tak skopanego, jak on. Nigdy go już więcej nie ujrzałem. Nie mam wątpliwości, że swoje cierpienia zaniósł do "Wellingtona" i że spił się do utraty przytomności, tak samo, jak nie wątpię, że w trakcie tej operacji serce jego wzbierało wielkim żalem za umarłym szwagrem.

Ernest powrócił do kuchni pogrążony w zamyśleniu. Był trochę zawstydzony z powodu swej gwałtowności. Szedłem za nim w przyzwoitej odległości.

- Nie powinieneś był tego robić - rzekła matka.

- Jakie on ma prawo narzucać się matce, żeby koło niego chodziła i troszczyła się o jego utrzymanie?

- Wcaleby mi się nie narzucał - odparła aatka. - Uniosłeś się, Erni, tak, jak nieraz, i nie chciałeś się spokojnie zastanowić.

- Nigdy nie przepadałem za wujem - rzekł Erni.

- Kiedy wpadniesz w pasję, Erni, zdajesz się o wszystkiem zapominać - zauważyła matka. - Powinieneś był pamiętać, że to mój brat.

- Piękny brat! - szydził Erni. - Jakże! Kto dał początek tym złodziejstwom? Kto nauczył ojca pić i robić zakłady?

- Pomimo wszystko - odrzekła matka - nie miałeś żadnego prawa obejść się z nim w taki sposób. A twój biedny ojciec jeszcze nie ostygł w grobie!

Zapłakała. Wydobyła czarno obrzeżoną chustkę 1 otarła nią oczy.

- Spodziewałam się, że nasz biedny ojciec będzie miał piękny pogrzeb - wszystkie te kłopoty i wydatki - i teraz ty wszystko popsułeś. Nigdy nie potrafię wspomnieć tego dnia bez łez. Choćbym miała żyć sto lat, zawsze będę pamiętała, jakeś to obchodził pogrzeb własnego ojca, wyrzuciwszy za drzwi rodzonego wuja.

Ernest nie znalazł żadnej odpowiedzi na wymówki matki.

- Nie powinien był rezonować i wygadywać takich rzeczy - zaprotestował.

- I wszystko to całkiem niepotrzebnie. Przez cały czas chciałam ci powiedzieć, że nie masz się o mnie kłopotać. Nie chcę żadnych umeblowanych pokoi w Cliffstone - z wujem czy bez wuja. Za wtorek będzie tydzień, jak napisałam do Matyldy Good i wszystko z nią postanowiłam - wszystko. To już zdecydowane.

- Co takiego? - zapytał Ernest.

- Ano, z tym jej domem w Pimlico. Od dłuższego czasu potrzebowała zaufanej pomocy, bo przecie z temi swojemi żylakami nie mogła wciąż latać po schodach i robić inne rzeczy. Jak tylko dostała mój list o naszym biednym ojcu, zaraz do mnie napisała: "Nigdy nie zabraknie ci domu - powiada - dopóki ja mam choć jednego lokatora. Przyjeżdżajcie do mnie, ty i Prue - powiada - będziecie mi pomagać, a i chłopak łatwo tu znajdzie robotę - łatwiej jak w Cliffstone". Przez cały czas, jakeś obmyślał dla mnie umeblowane pokoje i inne różności, chciałam ci powiedzieć...

- Matka uważa, że to już załatwione?

- A jakże!

- A co matka zrobi z temi meblami?

- Jedne sprzedam, a resztę wezmę ze sobą...

- Da się zrobić - rzekł po namyśle Ernest.

- To nie potrzebowaliśmy się spierać? - zauważył po chwilowem milczeniu brat. - Ja i wuj?

- O mnie nie potrzebowaliście - odrzekła matka.

- No, stało się - mruknął po długiej przerwie Ernest bez śladu jakiegokolwiek żalu.

3.

- Jeżeli mój sen był snem - mówił Sarnac - to był on niezwykle drobiazgowy. Mógłbym wam opowiedzieć sto szczegółów o naszej podróży do Londynu i o tem, jakeśmy się załatwili z biednemi gratami, stanowiącemi umeblowanie naszego domu w Cherry Gardens. Każdy szczegół wykazałby wam jakąś dziwaczną, a pouczającą różnicę między wyobrażeniami tych pradawnych czasów a naszym dzisiejszym światopoglądem.

Brat Ernest bardzo był we wszystkiem pomocny, przybierał rozkazujące tony i wpadał częstą w irytację. Od swego pracodawcy dostał tygodniowy urlop celem dopomożenia matce w uregulowaniu wszystkich trudności i między innemi sprawami, jakie załatwiono, matka namówiła go, jak sądzę, by się "pojednał" z wujem. Nie znam szczegółów tej wielkiej sceny, gdyż nie byłem przy niej obecny. Słyszałem tylko, jak wspominano o niej w pociągu w czasie naszej podróży do Londynu.

Chciałbym wam również opowiedzieć o człowieku, który zgłosił się do nas, by kupić większość naszych mebli włącznie z tą czarno-czerwoną sofą, którą już wam opisałem, i o tem, jak pokłócili z bratem. Była to gwałtowna i ostra awantura o szkodzenie jednej jej nogi. Wreszcie o tem, jak p Crosby wystąpił z niezapłaconym rachunkiem, było zupełną niespodzianką, gdyż matka przypuszczała, że go nam już dawno puścił płazem z powodu Fanny.

Miał też miejsce przykry moment z racji czegoś, co się nazywało "stałemi urządzeniami", a co prowadziło do straszliwiej kłótni między bratem i gospodarzem domu, panem Bulstrode. Ten ostatni stąpił z oskarżeniami (fałszywemi) o szkody, zrządzone w jego domu, i zażądał nadzwyczajnych odszkodowań, ale został potraktowany, jak należy.

Dużo było kłopotu z przewiezieniem na stację naszych rzeczy, a kiedy znaleźliśmy się na dworcu Wiktorja w Londynie, okazała, się potrzeba zagrożenia biciem tragarzowi, czego się podjął Ernest, zanim zostaliśmy należycie obsłużeni. Czytaliście przecież o tragarzach na kolejach?

Ale nie jestem w stanie rozwodzić się temi ciekawemi i charakterystycznemi incydentami, gdyż w tem tempie nie skończyłbym mego opowiadania przed końcem wakacyj. Teraz będę wam, musiał opowiedzieć o Londynie, tym olbrzymie wśród miast, faktycznie największem ówczesnem mieście świata, do którego zagnały nas losy. Cały dalszy ciąg moich przeżyć z wyjątkiem półtrzecia roku, przepędzonych w obozie ćwiczebnym i na froncie we Francji i Niemczech, w czasie pierwszej wojny światowej, rozegrał się na terenie Londynu.

Wiecie już, jakie to było olbrzymie zbiorowisko ludzkich istot; wiecie, że w promieniu, piętnastu mil angielskich mrowiła się 7,5 miljonowa ludność nieszczęśników, wydanych na świat, nieprzygotowany na ich przyjęcie, spłodzonych w większości wypadków przypadkowo dzięki ciemnocie rodziców stłoczonych razem na ciasnej przestrzeni nie bardzo zdrowych gliniastych terenów, skutkiem nieodpartej potrzeby zapracowania na życie.

Wiecie, jaki straszliwy los spotkał w końcu to grzeszne mrowisko. Czytaliście o zachodniej dzielnicy, o nędznych zaułkach. Widzieliście ówczesne filmy, przedstawiające zatłoczone ulice, tłumy, gapiące się na różne dziwaczne ceremonje, szalony ruch ciężkich automobili i udręczonych koni wśród wąskich, nieprawidłowych ulic, i przypuszczam, że odnieśliście ogólne wrażenie duszącej zmory rojących się tłumów, tłoku, niewygody, brudu oraz napięcia uwagi, wzroku i słuchu. Historja, jaką studiowaliśmy w dzieciństwie, potwierdza to wrażenie.

Ale chociaż te fakty są zgodne z prawdą, nie przypominam sobie wszakże, żebym po przybyciu do Londynu doświadczył uczucia depresji, jakbyście mogli przypuszczać. Mam za to w żywej pamięci intelektualne podniecenie, radość z przygody, nadzieję ujrzenia cudów i wielką ciekawość, jaka przy tej okazji przepełniała mi duszę.

Musicie mieć na względzie fakt, że w tym dziwnym śnie zapomniałem o wszystkich naszych dzisiejszych wytycznych. Brud i zamęt przyjąłem, jako coś leżącego w naturze rzeczy, podczas gdy poczucie wielkości tego olbrzymiego miasta, podziw dla jego ogromu i migotliwego uroku wzbijało się tak ponad to morze walk i ograniczeń, jak srebrzysta brzoza, wystrzelająca ponad bagnisko, z którego wyrosłą niepomna jego trujących wyziewów.

Ta część Londynu, gdzie rozbiliśmy namioty nazywała się Pimlico. Leżała ona nad rzeką, i niegdyś znajdowała się tam przystań, gdzie przybijały wracające z Ameryki okręty. Ta nazwa, Pimlico, przyjechała temi okrętami razem z innemi towarami. Za moich czasów był to ostatni żyjący wyraz, zostały z języka algonkińskich czerwonoskórych Indian, którzy znikli zupełnie z powierzchni. Znikła przystań w Pimlico, zapomniano o handlu z Ameryką, zaś Pimlico zamieniło się w wielką pustynię ulic i brudnych, szarych domów, w których ludzie mieszkali i wynajmowali mieszkania.

Domy te nigdy nie były obliczane na lokatorów. Od frontu przyozdobione były wapiennym tynkiem, tak zwanemi stiukami, udającemi kamień. Każdy dom posiadał zapadnięty parter, to jest sutereny, początkowo przeznaczone dla służby, drzwi z portykiem i parę pięter, połączonych klatką schodową. Obok portyku znajdował się ogrodzony balustradą otwór, przepuszczający światło do frontowej sutereny. Wśród uliczek Pimlico portyki owe tworzyły długie) perspektywy, a każdy portyk z tych nieskończonych szeregów reprezentował dziesięciu lub dwunastu mieszkańców, ciemnych, wykolejonych, dość brudnych, zapowietrzonych umysłowo i moralnie.

Nad tem szarem brudnem morzem architektury unosiła się gęsta mgła, przez którą przedzierały się ożywcze promienie słońca. Gdzie niegdzie widać było w perspektywie ulicy, jak chłopak ze sklepu kolonjalnego lub warzywno-owocowego lub też przekupień ryb wręczał przez balustradę produkty żywnościowe mieszkańcom domu. Gdzie niegdzie znów kot (roiło się od kotów) czaił się za ogrodzeniem, pomny na psie niebezpieczeństwo, czujny i ostrożny.

Przechodniów było mało; czasem przemknęła dorożka, a niekiedy z rana przejeżdżał wóz na śmieci i odpadki, które stawiano (wiatr roznosił je na wszystkie strony) w pudełkach i blaszanych puszkach na skraju chodnika. Niekiedy ukazywał się człowiek w uniformie z wężem gumowym, i zabierał się do czyszczenia ulicy. Zdaje się wam, że musiał to być widok nadzwyczajnie przygnębiający. Tak jednak nie było, choć wątpię, czy potrafię wam wytłumaczyć - dlaczego.

W czasie mych wędrówek po uliczkach i zaułkach, Pimlico przedstawiało mi się jako piękne i niesłychanie interesujące miejsce. Zapewnianą was, że o wczesnym poranku przy moim braku, krytycyzmu imponowało mi ono jakąś szarą dalekością i swoistą godnością. Ale później zobaczyłem to samo w o wiele lepszem wydaniu, mianowicie, ową architektoniczną akwatintę, Belgrawję i okolice parku Regenta.

Muszę przyznać, że lubiłem wydostawać się z owych arteryjek i bloków domostw albo na ulice, gdzie były sklepy i kursowały tramwaje, albo też na południe, ku bulwarom nad Tamizą. Z zapadnięciem zmroku pociągały mnie przede wszystkiem sklepy i światła, i choć wam się to może wyda dziwne, wspomnienia moje z owych czasów bogate są w piękna i blaski.

Myślę, że my, słabowite dzieci tego mrówczego wieku, odznaczaliśmy się prawie chorobliwą towarzyskością. W tłumie doznawaliśmy uczucia subtelnego zadowolenia oraz poczucia pewnością podczas gdy samotność działała na nas w sposób naprawdę przykry. Muszę też wyznać, że moje wrażenia dziwnego czara i uroku Londynu bardzo często zlewają się ze wspomnieniem tłumów, będącem albo ich cechą zasadniczą, albo też niezbędnem tłem lab dopełnieniem. Dzisiejszy świat nie zna takich wrażeń, ale miały one swoje piękno.

W odległości pół mili angielskiej od naszego mieszkania leżała wielka stacja kolei żelaznej. Przed jej frontem rozciągał się ogromny zatłoczony dziedziniec, na, który zajeżdżały, odjeżdżały lub gromadziły się taksówki i omnibusy. O późnym jesiennym zmierzchu dziedziniec ten przedstawiał się, jako masa ruchomych, czarnych cieni, błysków i lamp, przez którą przepływała bez przerwy fala czarnych głów pasażerów, śpieszących na pociągi. Twarze ich wynurzały się kiedy niekiedy na światło i znów znikały. Tło tego obrazu stanowiły potężne bronzowoszare zarysy budynków stacyjnych i fasada olbrzymiego hotelu, odbijająca migotliwe światła z dołu i połyskująca gdzie niegdzie oświetlonem jasno oknem.

Na dalszym, planie rysowała się ostro linja nieba, pomimo późnej godziny błękitnego, świetlistego, cichego i dalekiego. Rozliczne głosy ludzi i stuk pojazdów splatały się w głęboki, cudownie monotonny szum, zmieniający ciągle natężenie. Nawet dla mojej chłopięcej inteligencji wyłaniało się z tego widoku nieracjonalne przeświadczenie jedności i celowości.

Ulice, gdzie mieściły się sklepy, wydawały mi się również cudowne i czarujące z chwilą gdy zaczynało gasnąć zbyt ostre i niedyskretne światło dzienne. Różnokolorowe światła wystaw sklepowych z rozłożonymi w nich na sprzedaż wielce różnorodnemi towarami rzucały nieprawdopodobne odblaski na chodniki i jezdnie. Refleksy te w czasie deszczu lub mgły upodabniały się szczególnie do drogiej kamieni. Jedna z tych ulic, tak zwana ulica Lupusa (nie wiem doprawdy, dlaczego ją nazwano od wstrętnej choroby skórnej, która dawno już znikła z powierzchni ziemi) leżała blisko naszej nowej siedziby i przypominam ją jeszcze sobie, jako pełną niewypowiedzianej romantyczności. Przy świetle dziennem była to ulica niezmiernie brudna, a nocą - zupełnie pusta i głucha, ale w magicznych godzinach Londynu stawała się grządką czarnych i płomienistych kwiatów, a liczni przechodnie zamieniali się w tłum czarnych djablików, wśród których niby na falach unosiły się wielkie błyszczące omnibusy, te okręty ulicy, napełnione światłami i refleksami.

Wzdłuż brzegów rzeki rozkwitały niezliczone piękności. Jej wznoszące się w czasie przypływów fale rozbijały się o ochronne kamienne bulwary, wzdłuż których biegła jezdnia, wysadzana na skraju chodnika jaworami i oświetlona elektrycznemi lampami na wysokich słupach. Jawory należały do niewielu drzew, mogących się rozwijać w ciężkiem powietrzu Londynu, ale nie nadawały się do ludnego miasta, gdyż w okresie kwitnięcia rozsiewały dookoła nasienie, działające drażniąco na gardło.

Ja o tem wszakże nie wiedziałem. Wiedziałem tylko, że cienie liści na chodnikach, rysujące się na tle ostro oświetlonych płyt, tworzyły najpiękniejsze desenie, jakie kiedykolwiek oglądałem. W ciepłe wieczory przechadzałem się pod drzewami, ciesząc się temi koronkowemi cieniami, zwłaszcza, jeżeli zrywający silę od czasu do czasu lekki wietrzyk wprawiał je w taneczne drżenie.

Idąc z Pimlico, można było iść i iść wzdłuż obwałowań Tamizy całe mile w kierunku wschodu. Mijało się małe czarne groble z chwiejącemi się olejnemi lampami; widok rzeki, rojącej się od bark i statków, robił na mnie wrażenie tajemniczej romantyczności; fronty domów zmieniały się bezustannie, rozstępując się niekiedy, by dać przejście zatłoczonym arterjom, przez które spływały ku mostom połyskujące, hałaśliwe fale ludzi i wehikułów. Przez wiadukt kolejowy przebiegały w tę i w tlę stronę pociągi, dorzucając do ogólnego, monotonnego huku Londynu nerwowy motyw szczęku i wstrząsów. Parowozy wysyłały w ciemność nocy kłęby iskrzącego się dymu i nagłe płomieniste odbłyski.

Idąc wzdłuż wałów, dochodziło się do wielkich gmachów Westminsteru, przedstawiających się przy świetle dziennem, jako kompleks imitowanego gotyku, uwieńczony wysoką wieżą zegarową z oświetloną tarczą; kompleks, który z nadejściem zmierzchu przyoblekał się w błękitną wspaniałość i przemieniał w jakiś szlachetny dziwotwór, stojący na baczność, a nocą - w las włóczni.

Był to parlament, w którego salach obrad formalny król, niecni panowie i oszukańczo wybrane zgromadzenie prawników i awanturników reprezentowało wśród powszechnej ówczesnej ciemnoty mądrość i rządy.

Idąc w dalszym ciągu wzdłuż wałów, mijało się Westminster, za którym rozpościerały się wielkie szaro-bronzowe pałace i domy, skryte wśród zielonych ogrodów, most kolei żelaznej i dwa kolosalne hotele, stojące wysoko na dalekim planie i połyskujące oświetlonemi oknami. Poniżej rozciągała się rozkopana jama czy też jakieś nieużytki (już nie pamiętam) mroczne i czarne, tak, że owe hotele wydawały się jednocześnie magicznie dalekie i tak bliskie, jakby się miały zwalić na głowę.

Znajdował się tu egipski obelisk, gdyż za moich czasów wszystkie europejskie stolice z racji swej sroczej uczciwości i małpiej oryginalności przyozdobiły się skradzionemi w Egipcie obeliskami. Dalej zaś widniała najlepsza i najszlachetniejsza budowla Londynu, katedra św. Pawła. Nocą była ona niewidzialna, ale przy jasnej, błękitnej, wietrznej, pogodzie królowała w całym uroku niesłychanie pogodna i piękna.

Niektóre mosty z wdzięcznemi łukami z zabrudzonego, szarego kamienia były prześliczne, za to inne były tak ciężkie i brzydkie, że jedynie noc mogła im użyczyć nieco czaru.

W miarę, jak mówię, odżywają we mnie wspomnienia - ciągnął Sarnac. - Zanim praca pozbawiła mnie mojej chłopięcej swobody, urządzałem dalekie, długie wyprawy, nieraz całodniowe, często bez żadnego posiłku lub w razie zasobniejszej kieszeni o bułce i szklance mleka, zakupionych w jakim małym sklepiku za parę pensów. Wystawowe okna Londynu były dla mnie źródłem głębokich zdumień i zachwytów; byłyby niem i dla was, gdybyście je mogli tak pamiętać, jak ja. Musiały się ciągnąć całe setki mil angielskich, a może nawet tysiące. W biedniejszych dzielnicach spotykało się głównie sklepy z żywnością i taniemi ubraniami lub czemś podobnem, które po niejakim czasie przestawały być interesujące. Za to takie ulice, jak Regent Street, Piccadilly, wąska Bond Street i Oxford Street olśniewały wspaniałościami, przeznaczonemi dla szczęśliwej mniejszości, to jest łudzi, mogących sobie pozwolić na swobodne wydawanie pieniędzy.

Z trudnością przyjdzie wam pojąć, jaką wielką rolę w życiu tych ludzi odgrywało kupowanie rożnych rzeczy. Domy ich zapchane były wielkiemi ilościami przedmiotów, nie służących ani ku ozdobie, ani pożytkowi, tak zwanemi zakupami. Kobiety znaczną część dni powszednich przepędzały na kupowaniu ubrań, naczyń stołowych, dywanów, obrazów, mebli i tym podobne. Nie miały one żadnej pracy; były zbyt nieoświecone, by się czemkolwiek interesować, a poza tem nic im nie wypełniało życia. Taka była nagroda świata, istota powodzeń życiowych - zakupy. Za ich pośrednictwem przychodziło się do uświadomienia sobie dobrobytu. Jako obdarty niedorostek przepychałem się między temi rozrzutnemi tłumami kobiet, strojnych aż do przesady, uperfumowanych i wymalowanych. Większość umalowana była w sposób, nadający im pozory zdrowej, zarumienionej cery. Z nosem upudrowanym do trędowatej białości.

Ta stara moda obfitych ubrań miała wszelako jedną dobrą stronę, mianowicie - w tym stłoczonym, potrącającym się świecie chroniła ludzi od stykania się i ocierania.

Przez te ulice przedzierałem się w kierunku wschodu ku Oxford Street, rojącej, się mniej zamożną publicznością, i ku Holborn, gdzie tłumy miały już zupełnie inny charakter. W miarę, jak się szło ku wschodowi, charakter wystaw ulegał zmianie: znikały artykuły damskie, a pojawiały się męskie. Na Cheapside można było nabyć wszelkie materjały, tworzące zewnętrzną stronę młodego człowieka dwudziestego wieku. W oknach wystawowych widniały jej części składowe, opatrzone cenami; kapelusz - pięć szylingów i sześć pensów; spodnie osiemnaście szylingów; krawat - jeden szyling i sześć pensów; tytoń - dziesięć pensów uncja; gazeta - pół pensa; tania powieść - siedem pensów. Na chodniku, na zewnętrznej stronie szyby widziało się go, złożonego razem, kompletnego!, z zapalonym papierosem, zachowującego się tak, jakby był jedyną nieśmiertelną istotą i jakby myśli, rojące się w jego głowie, były naprawdę jego myślami.

Za Cheapside leżało Clerkenwell z ciekawemi sklepikami, w których nic prawie nie można było kupić z wyjątkiem starych kluczy, części potłuczonych zegarków i temu podobnych przedmiotów. Dalej na Leadenhall Street, SmithfieJid i Corent Garden leżały wielkie hale żywnościowe z nieprawdopobnemi ilościami surowych artykułów. Na Corent Garen sprzedawano owoce i kwiaty, które nam wydawałyby się nędzne i nierozwinięte, ale które wtedy wszyscy uważali za piękne i wspaniałe. Na Caledonian Market roiło się od niezliczonych wózków, wyładowanych wszelkiego rodzaju używanemi i połamanemi rupieciami, zniszczonemi cackami, staremi książkami z powyrywanemi kartkami i znoszonem ubraniem - na sprzedaż. Była to zaczarowana kraina cudów dla każdego chłopca, obdarzonego ciekawością i wyobraźnią...

Mógłbym tak rozprawiać bez końca o tym moim starym Londynie, a wy chcecie, żebym kontynuował moje opowiadanie. Starałem się dać wam jakie takie wyobrażenie o jego rozległości, zaludnieniu, ruchu, życiu i wrzawie oraz dziwnych, czarownych efektach zmieniających się świateł i atmosfery. Nawet mgły, owe straszne mgły, o których mówią książki, wydawały mi się romantyczne. Ale trzeba wziąć pod uwagę, że byłem wtedy chłopcem w wieku awanturniczości i entuzjazmu. Mgła na Pimlico bywała często bardzo gęsta. Normalnie była to miękka, mleczna ciemność, w której nawet pobliskie światła wydawały się świetlistemi plamami. Ludzie wynurzali się jakby z nicości w odległości sześciu jardów i zanim stali się rzeczywistemi istotami z krwi i kości, majaczyli tajemniczo w rozpływających się konturach.

Można było wyjść z domu i zgubić się w przeciągu dziesięciu minut, spotkać się może ze zdezorjentowanyin szoferem i, idąc obok jego reflektorów, sygnalizować mu, gdzie się kończy chodnik.

Był to jeden rodzaj mgły, t.zw. suchej mgły, ale były i inne rodzaje. Bywała żółta ciemność, podobna do czarniawego bronzu, która unosiła się nad głową, lecz nie otulała jak tamta i bliskim przedmiotom nie odbierała wyraźnych zarysów. Był też gatunek brudnej, mokrej mgły, przemieniającej siej łatwo w kapuśniaczek i zamieniającej każdą gładką powierzchnię w zwierciadło.

- Ale było i światło dzienne - zauważył Wierzbina - czasami z pewnością było i światłe dzienne.

- Tak - odparł Sarnac - bywało i światło. Niekiedy. A niekiedy miewaliśmy w Londynie kiem naturalne, ożywcze światło słoneczne. Na wiosnę, wczesnem latem lub w październiku. Nie paliło ono, lecz napełniało powietrze łagodnem ciepłem i zamieniało gładkie powierzchnie nie w złoto, lecz w bursztyn i topaz. Bywały nawet dni zdecydowanie gorące, kiedy niebo przybierało prawie granatową barwie, ale zdarzały się one rzadko. Czasami też bywało światło, choć nie było widać słońca... Tak - rzekł Sarnac i urwał.

Czasami miewaliśmy światło dzienne, które jako obnażało Londyn, pokazywało jego brud, jego rzeczywistą nicość, jego nędzę, żałosne budowle, niedostosowane do potrzeb ludzkich; okazywało całą, że się tak wyrażę, jaskrawą trędowatość pooklejanych afiszami słupów i parkanów, wydobywało na jaw nędzę niezdrowych ciał i źle leżących ubrań...

Były to dni straszliwe, nieszczęśliwe dni nagiej prawdy, kiedy Londyn nie czarował, lecz dręczył i obrażał, kiedy nawet niewykształconemu chłopcu świtało przeczucie długiej, ciężkiej drogi, dzielącej naszą rasę od stanu takiej mądrością pokoju i zdrowia, jaka jest dziś naszym udziałem.

4.

Sarnac urwał nagle i wstał ze śmiechem, będącym na pół westchnieniem, i stał tak z twarzą, zwróconą ku zachodowi, z Iskrą Słoneczną u boku.

- Ta historja będzie się ciągnąć do nieskończoności, jeżeli będę w ten sposób oddalać się od przedmiotu. Patrzcie! Za dziesięć minut słońce skryje się za tamtą górę. Nie skończę dzisiaj, bo pozostaje mi jeszcze więcej niż połowa mego opowiadania.

- Mamy smażony drób ze słodkiemi ziarnami 1 kasztanami - rzekła Świecąca Muszka - pstrągi i różne owoce.

- Czy i złote wino? - zapytał Promienny.

- I złote wino.

Słoneczna Iskra, która zachowywała się bardzo cicho, pochłonięta słuchaniem, obudziła się z zamyślenia.

- Sarnacu drogi - rzekła, wsuwając mu rękę pod ramię. - Co się stało z wujem Janem Julipem?

Sarnac począł szukać w pamięci.

- Zapomniałem - odparł.

- A ciotka Adelajda Julip umarła? - zapytała Wierzbina.

- Umarła wkrótce po naszym wyjeździe z Cherry Gardens. Pamiętam, że przyszedł list od wuja,' który matka przeczytała przy śniadaniu takim głosem, jakby czytała proklamację, i zakończyła słowami:

- Zdaje się, że jednak naprawdę musiała być chora.

Jeżeli nie była chora, to z pewnością doprowadziła sytuację do ostatnich granic. Nie przypominam sobie wszakże żadnych szczegółów, tyczących się rozstania wuja ze światem. Prawdopodobnie przeżył moją matkę, i po jej śmierci wieść o jego końcu mogła łatwo nie dotrzeć do moich uszu.

- Miałeś najcudowniejszy sen na świecie, Sarnacu - rzekła Iskra Słoneczna. - Pragnie usłyszeć całą historję do końca i nie przerywać, ale przykro mi, że się już więcej nie dowiem o twoim wuju, Janie Julipie.

- To był doprawdy świetny okazik - zauważyła Świecąca Muszka.

Aż do chwili, gdy ostra krawędź łańcucha gór, werżnęła się w złocistą kulę roztopionego złota, wycieczkowicze ociągali się z odejściem, łowiąc wzrokiem ostatnie cienie, znikające na horyzoncie, poczem, w dalszym ciągu omawiając szczegóły opowieści Sarnaca, udali się do schroniska na wieczorny posiłek.

- Sarnac został zastrzelony - rzekł promienny. - Nawet się jeszcze na to nie zanosi. Czeka nas jeszcze długa, długa historja.

- Sarnacu - zapytała Świecąca Muszka - nie zostałeś przecie - zabity w czasie wielkiej wojny? Nagle? W jakiś nieprzewidziany sposób?

- Nic podobnego - odparł Sarnac. - Zanosi się już naprawdę na to, że zostanę zastrzelony, chociaż Promienny tego nie dostrzega. Ale muszę opowiedzieć tę historję na mój własny sposób.

Przy kolacji opowiedziano o wszystkiem gospodarzowi schroniska. Jak wielu gospodarzy, był to wesoły, towarzyski, prostoduszny jegomość, i senne przeżycia Sarnaca ubawiły go i zaciekawiły. Śmiał się ze zniecierpliwienia innych i powiedział, że zachowują się jak malcy w ogrodach dziecięcych, chciwi bajek przed położeniem się spać. Po wypiciu kawy całe towarzystwo wyszło na chwilę na dwór popatrzeć, jak nad wierzchołkami gór światło księżyca miesza się z purpurową poświatą zachodu; potem gospodarz powiódł wszystkich z powrotem do domu, przyrządził buzujący ogień z sosnowych polan, rozłożył naokoło poduszeczki, przyniósł wino, zgasił światło i wyraził gotowość posłuchania bajki na dobranoc.

Sarnac zapatrzył się, zadumany, w płomienie ogniska, aż go ocuciła Iskra Słoneczna, szepnąwszy: "Pimlico?"

5.

Opowiem wam możliwie krótko o domu Pimlico, gdzie zamieszkiwaliśmy razem ze starą przyjaciółką matki, Matyldą Good - rzekł Sarnac - ale muszę wyznać, że trudno jest zdobyć się na racjonalną zwięzłość, kiedy umysł tak jest pełen ciekawych szczegółów, jak to ognisko iskier.

- Świetnie powiedziane! - krzyknął gospodarz schroniska. - Prawdziwe porównanie pierwszorzędnego opowiadacza bajek! - I spojrzał rozpromieniony na Sarnaca w oczekiwaniu dalszego ciągu.

- Wszyscy zaczynamy wierzyć, że on naprawdę tam był - szepnął Promienny, kładąc ostrzegawczo rękę na kolanie gospodarza. - A on - Promienny zasłonił ręką usta - on w to najzupełniej wierzy.

- Naprawdę? - odszepnął gospodarz.

Zdawało się, że chce wystąpić z kilku trudnemi pytaniami, ale się zreflektował i przybrał wyraz uwagi, początkowo trochę sztucznej, a potem zupełnie nieświadomej.

- Owe domy w Pimlico stanowiły część olbrzymiego mrowiska domów, jakie powstało na jakie sto albo siedemdziesiąt lat przed wielką wojną. W owych czasach w Londynie budowano na wielką ] skalę, ale bez zastanowienia, gdyż jak wam już] powiedziałem, budowano, jakby wychodząc z założenia, że istnieje nieskończone zapotrzebowanie ze strony zamożnych rodzin, będących w możności zająć duży dom z niezbędnym apartamentem dla trojga lub czworga służby.

Były więc w takim domu podziemne kuchnie i pokoje dla służby, stołowy pokój, gabinet pana domu na parterze, nad nim "piętro salonowe", t. j. dwa pokoje, mogące być zamienione na jeden za pomocą rozsuwanych drzwi; wyżej jeszcze znajdowały się pokoje sypialne, których stopniowanie proporcjonalne było do zajmujących je osób, aż wreszcie dochodziło się do poddasza, gdzie nie było kominków i gdzie sypiała służba.

Na tych wielkich (zabudowanych obszarach, a szczególniej w Pimlico, nigdy się nie zjawiały owe zamożne rodziny, zrodzone w wyobraźni budowniczych, z gotowemi kompletami pokornej służby, by zająć przygotowane dla siebie gniazda, i od samego początku biedne ludziska, dla których nikt naturalnie nie planował odpowiednich budowli, musiały dostosowywać te opatrzone portykami i ozdobione stiukami domy do swoich własnych, ograniczonych potrzeb. Przyjaciółka mej matki, Matylda Good była całkiem typową gospodynią z Pimlico. Niegdyś była zaufaną służącą jednej bogatej starej damy w Cliffstone, która, umierając, pozostawiła jej dwieście czy trzysta funtów.

Gospodarz schroniska zdziwił się niesłychanie i wydał pomruk, mający oznaczać zapytanie.

- Prywatna własność - rzekł bardzo szybko Promienny. - Prawo przekazywania. Dwa tysiące lat temu. Zrobiła, rozumiesz, testament. Dalej, Sarnacu.

- Dodawszy tę sumkę do swoich oszczędności - ciągnął Sarnac - znalazła się w możności wynajęcia jednego z domów w Pimlico i umeblowania go z pewnym tandetnym komfortem. Sama zajęła sutereny i poddasze, co zaś do reszty domu, to spodziewała się, że będzie mogła wynajmować go częściami, pokojami lub piętrami bogatym lub przynajmniej zamożnym starszym paniom i zajmować się usługiwaniem im, doglądaniem ich potrzeb, ciągnięciem zysków i utrzymywaniem się z tych lokatorek, biegając po schodach w górę i na dół jak mrówka, uwijająca się po łodydze róży, i dozorująca mszyce. Ale zamożne stare damy nie zjawiały się wcale w Pimlico, gdyż dzielnica ta była nisko położona, wilgotna, a dzieci, bawiące się wśród biednych uliczek - dzikie i źle wychowane. W pobliżu znajdowała się rzeka, a bogate bezużyteczne stare damy obawiały się naturalnie, że znajdą się w jej nurtach. Wobec tego Matylda Good musiała się zadowolnić lokatorami, mniej dochodowymi, a trudniejszymi w pożyciu.

Pamiętam, jak w wieczór naszego przyjazdu do Londynu Matylda Good, siedząc z nami przy herbacie w swej frontowej suterenie, opowiadała nam o tych, którzy w danej chwili zajmowali jej umeblowane apartamenty. Ernest wymówił się od posiłku i odszedł, dokonawszy swego zadania, jako przewodnik podróży, ale pozostała matka, Prue, i ja, wszyscy trochę sztywni i nieswoi, rozkrochmalający się nieco pod wpływem herbaty, gorących grzanek z masłem i sadzonych jajek (każde po jednem), z wypchanemi ustami, a uszami i oczami, zatopionemi w słowach i widoku Matyldy Good.

Owego wieczoru kobiecina ta wydała mi się po prostu wielką damą. Była dużo większa niż wszystkie kobiety, do których widoku zdołałem się dotąd przyzwyczaić. Odznaczała się szerokością i bogactwem konturów, upodabniających ją raczej do krajobrazu niż do ludzkiej istoty. Myśl o jej rozdętych żyłach, a właściwie o fantastycznem rozdęciu całej jej fizycznej istoty, wydawała się właściwa i zgodna z jej powierzchownością. Ubrana była w czarną suknię z wyglądającą tu i ówdzie ozdobą z brudnej koronki. Wielka złotem obrzeżona brosza przytrzymywała koło szyi jej szaty. Miała nadto na sobie złoty łańcuch, a na głowie t. zw. "czepek" - przedmiot, podobny do odwróconej muszli ostrygi, zrobiony z pokładów brudnej koronki, przyozdobiony czarną aksamitną kokardą i złotą sprzączką.

Twarz jej tak samo, jak całe ciało, zdawała się nie mieć nic wspólnego z anatomją, a dużo z krajobrazem. Odznaczała się sporemi wąsikami, obwisłemi, z lekka złośliwemi ustami i parą niepodobnych do siebie oczu, wielkich, szaro-czarnych, o trochę pionowym zezie i bardzo wybitnych rzęsach. Siadywała bokiem. Jedno oko spoglądało na człowieka nieco z ukosa, a drugie zdawało się obserwować coś nad jego głową. Mówiła szeptem, przechodzącym z łatwością w świszczący śmiech, dosyć nawet dobrotliwy.

- Będziesz ty miała gimnastykę na tych schodach, moja kochana - mówiła, zwracając się do Prue - oj, gimnastykę; Czasami, kiedy idę do łóżka, zaczynam je liczyć, żeby się upewnić, że nie oszukują tak samo lokatorów, jak nas wszystkich. Ani chybi, moja kochana, ten dom wzmocni ci nogi. Ale nie trzeba, żeby się zrobiły za wielkie i za silne jak na ciebie! Możesz temu łatwo zaradzić, dźwigając coś za każdym razem, jak Będziesz szła na górę albo schodziła na dół. Uf - uf. To dla wyrównania. Zawsze jest coś do dźwigania, a to buty, a to gorąca woda, a to kubełek węgla, a to paczka.

- Pewnie tu jest dużo zajęcia w tym domu - zauważyła matka, jedząc z delikatnością damy swoją grzankę z masłem.

- Harowania - odparła Matylda Good. - Nie chcę cię zwodzić, Marto, ale harowania co niemiara.

- Ale dom pełen - ciągnęła, wyzywając mnie jednem okiem, a ignorując drugiem. - Pełen teraz i od ostatnich trzech św. Michałów po brzegi; przez całe trzy lata miałam dwie stałe lokatorki i to na najlepszych piętrach. Zważywszy wszystko, jest za co Bogu dziękować, a teraz dostałam taką pomoc, co to nie będzie zjeżdżać po schodach na tacy od herbaty albo oblizywać cukier na parterze, kostkę po kostce, bez pomyślenia, że ją wilgoć zdradzi, flądrę jakąś! Będzie szło jak po maśle. Jakie ja miałam flejtuchy, Marto, niech ręka Boska broni! Te wszystkie szkoły to jeno wypuszczają gałganice na obrazę Bogu, a szkodę ludziom. Ani wypowiedzieć. Prawdziwa pociecha zawiesić oko na dziewusze, co to, od razu widać, wychowana, jak należy i honorowa. Przybierz - no rzeżuchy do tej grzanki, moja kochana. Dobrze ci to zrobi na wygląd. Prue zarumieniła się i wzięła trochę rzeżuchy.

- Na salonowem piętrze - ciągnęła Matylda Good - mieszka prawdziwa pani. Nieczęsto się zdarza utrzymać taką panią przez trzy lata, takie one mądre a grymaśne, ale ja ją utrzymałam. Prawdziwa pana - z rodu. Nazywa się Bumpus - panna Beatrycze Bumpus. Nie wiem, czy ci się będzie podobała, Marto, jak na nią spojrzysz, ale trzeba ja, dopiero poznać. Ona jest z tych Bumpusów z Warwickshire, co lubi& polować. Jak cię tylko zobaczy, Marto, i pozna, że cię jeszcze nie widziała, zaraz się zapyta, czy chcesz mieć prawo głosu. Nie chce, żebyś miała chcieć czegoś innego, byle czego, tylko prawa głosu.

Szept wzmógł się i spotęgował, a na twarzy szeroko i daleko rozpostarł się przekonywujący uśmiech.

- Wszystko jedno dla ciebie, Marto, powiedz lepiej, że chcesz.

Matka popijała już czwartą filiżankę herbaty.

- Nie wiem - odparła - czy ja trzymam za tem głosowaniem.

Czerwone, wielkie ręce Matyldy, które dotąd w pozornem oderwaniu spoczywały na jej kolanach, porwały się nagle, okazując krótkie ramiona i koronkowe mankiety, i zamachały w powietrzu, protestując przeciw zarzutom matki.

- Trzymaj z tą z salonowego piętra - zasapała. - Trzymaj z tą z salonowego piętra.

- Ale jak się zacznie przepytywać?

- Nie będzie czekać, żebyś odpowiadała. To nie będzie nic trudnego, Marto. Ja bym cię przecie nie pchała w żadne trudności, żebym tylko mogła. Tylko musisz jej spokojnie przytwierdzić, a o resztę się nie kłopotać.

- Mamo - zapytała Prue, którą Matylda zbyt jeszcze onieśmielała, by się odważyła mówić do niej bezpośrednio." - Mamo, co to znaczy to prawo głosu?

- Prawo głosowania do parlamentu, kochaneczko - odrzekła jejmość.

- Kiedy je dostaniemy? - indagowała matka.

- Ty go nie dostaniesz - odrzekła przyjaciółka.

- Ale jakbyśmy dostały, to cobyśmy z niem zrobiły?

- Nic - odrzuciła z bezdenną pogardą Matylda. - Wszelako to jest wielki ruch, moja kochana; nie zapominaj o tem. A panna Bumpus pracuje dniami i nocami, oszukuje policję, a raz to nawet przez jedną noc przesiedziała w więzieniu, aby tylko dostać to prawo dla mnie i dla ciebie.

- To wskazuje na przychylną naturę - skomentowała matka.

- Na parterze mam dżentelmena. Najgorsze u niego to to, że tyle tam u niego książek - książek a książek! I wycieraj to wszystko z kurzu i nawet tak bardzo ich tam nie czyta... Pewnie usłyszycie niedługo, jak będzie wygrywał na pianoli. Tutaj tak dobrze słychać, jakbyście byli w tym samym pokoju. Nazywa się pan Plaice i był w Oxfordzie. Pracuje w jednej firmie wydawniczej, Burrows i Graves; mówią, że to bardzo porządna firma - nie potrzebuje żadnych ogłoszeń ani nic takiego. Czego on tam u siebie nie ma, ten mój lokator. Fotografje z figur greckich i rzymskich i rozmaitych ruin, porozwieszane nad półkami, i tarcze z herbami kolegjum. Niektóre te figury całkiem gołe, ale z tem wszystkiem przyzwoite i eleganckie. Odrazu widać, że pan uczony, z uniwerku. Ma i fotografje ze Szwajcarji - a jakże! Chodzi tam po tych górach i mówi po zagranicznemu. Palacz też on jest; siedzi z fajką w każdy wieczór, pisze albo czyta i cięgiem coś tam znaczy ołówkiem. Czyta manuskrypta i korekty.

Fajek ma i fajek - na każdy dzień tygodnia inną - - i wszystkie przybory do palenia, wyrobione z pięknego kamienia, co to się nazywa serpentyn, taki zielony, jakby zaszły krwią. Do tytoniu garnczek i drugi do piór do czyszczenia fajek, i takie małe miejsca do każdej fajki, a wszystko z kamienia. Prawdziwy pomnik. A kiedy ścierasz kurze - pamiętaj uważać, bo jak ten serpentyn upadnie na ziemię, to od razu rozbije się na kawałki jak gliniany garnek. Prawie wszystkie dziewuchy, com je tu trzymała, nazostawiały skorup na tym jego tabacznym cmentarzu. I nie wypuść z głowy...

Matylda Good pochyliła się z wyciągniętą ręką celem podkreślenia swych słów i przykucia uwagi matki:

- I jest przeciwny, żeby kobiety głosowały! Rozumiesz?

- Trzeba się mieć na baczności - odparła matka.

- To też to. Ma on parę swoich bzików, ten pan Plaice, ale jeżeli mieć na nie baczenie, to niema z nim wielkich zachodów. Jeden bzik to jest udawanie, że każdego rana bierze kąpiel. Każdego rana każe sobie stawiać w swoim pokoju płytką cynową wanienkę, konewkę zimnej wody i gąbkę i każdego rana udaje, że się niby pluska. Coś okropnego. Hałasuje jak jaki delfin albo wieloryb i śpiewa hymn. On to nazywa wanną, choć to bardziej podobne do spodka dla kanarków. Powiada, że woda musi być jak najzimniejsza, choćby nawet z lodem. No...

Matylda osunęła się na poręcz fotelu gestem osypującej się ziemi, głowa jej wykonała parę wahnięć, a szept stał się bardziej poufny.

- On tego wcale nie używa - zasapała.

- Jakże to, nie wchodzi do wody?

- Ani mu się śni - odparła gospodyni.

Można widzieć, czy naprawdę był we wodzie, jak zostawi na podłodze mokre ślady nóg. Nie wiem, czy co drugi raz bierze kąpiel. Może tam się i co dzień kąpał, jak był młodym studentem w kolegjum. Ciekawość. Ale jak tam jest, za każdym razem trzeba mu to szykować, taszczyć konewkę, nalewać i wylewać z powrotem, i nikt nigdy nie zapyta, czyby nie wolał cieplejszej wody. Nie można pytać o takie rzeczy takiego uczonego pana. Nie. Wszelako - ciągnęła jejmość - wszelako przyłapałam go, jak w zimie wylewał wodę od rąk i golenia do tej swojej kadzi po tem, jak przez tydzień chodził nieumyty. Ale poprosiłby o konewkę ciepłej wody? Powiedziałby, że za wielki ziąb? Gdzie tam! To przecie ciekawe, nieprawda? Ale taki już jego bzik.

- Czasami tak sobie myślę - dodała jeszcze poufniejszym tonem Matylda - że pewnie on łazi po tych szwajcarskich górach tak samo, jak bierze kąpiele...

Zsunęła z powrotem olbrzymie odłamy swej osoby do mniej symetrycznego położenia.

- Trzeba wam wiedzieć - rzekła - że ten pan Plaice ma taki głos: nawpół księży, a na wpół profesorski. Ostro się odzywa a z góry, a jak coś do niego powiedzieć, to on zaraz: "Arrr... Arrr... A - rrr...", jakby koń po cichu zarżał - tak, jakby chciał powiedzieć, że wiele sobie z ciebie nie robi, ale cię za to nie gani i w każdym razie nie może się z tobą certować. Nie trzeba się o to obrażać, bo tak jego wychowali. I ma jeszcze przyzwyczajenie przemawiać do człowieka długiemi łaskawemi słowami i wyzywać od tęga i owego. Nic to nie kosztuje nazwać cię: "Moja ty godna Abigail", albo "Wzejdź - że, różanopalca Auroro", kiedy pukasz rano do niego. Tak, jakby dziewucha mogła utrzymać różowe, czyste ręce, jak cięgiem musi palić na kominkach. A o mnie to się będzie pytał: "Jakże tam zacna Matylda? Jakże się dziś miewał dobra Matylda?" - tak wydziwia z człowieka i przekręca nazwisko. Ma się rozumieć, on tego robi przez złość, on tylko tak kpinkuje, jak jest - przy humorze, i daje poznać człowiekowi po dobroci, że się nim ubawił, zamiast, żeby miał się wściekać, jak on to potrafi. I jak się rozważy, Marto, że dobrze płaci, a zachodów z nim niewiele, to i nie ma co się o to droczyć.

Wszelako, myślę sobie czadem, coby on też zrobił, jakbym mu tak odpaliła za każdym razem, któreby z mas było górą, jakby przyszło wziąć się do języków na równego. Oj, powiedziałabym ja mu, powiedziała, ażby mu w pięty poszło. Ale to jest tylko marzenie - rzekła, darząc mnie łaskawym, niezwykle szerokim uśmiechem i tocząc jednem okiem również pod moim adresem - tylko marzenie. W tym domu nie można sobie pozwolić na takie marzenia. Przyznam się, że trochę sobie przygotowałam... On powiada - ale mniejsza z tem, co on powiada,, i co ja mu odgaduję... Uf! Uf!... Dobrzej płaci i na czas, moja kochana. Nie straci on swojej posady i pewnie się nigdy na inną nie przeniesie i, jak tam jest, czy nie jest, na tym padole musimy się pogodzić z jego bzikami. I -

Matylda Good mówiła takim tonem, jak człowiek, przyznający się do jakiejś słabostki.

- Jego pianola czasami mnie rozwesela. Muszę mu to przyznać. To prawie jedyny hałas, jaki sjję od niego słyszy, z wyjątkiem, jak ściąga buty.

Ano, nad "salonowem piętrem" mam teraz wielebnego Moggeridge i jego żonę. Siedzą tu już od pięciu miesięcy, i zdaje się, że się zagnieździli na dobre.

- Nie duchowny? - zapiała z szacunkiem matka.

- Bardzo biedny duchowny - odparła stara - ale duchowny. To nam zaszczyt przynosi, Marto! O! Ale biedni staruszkowie! Biedni staruszkowie! Był przez całe życie wikarym czy coś takiego w jakiejś zapadłej dziurze. I stracił miejsce. Ktoś bez serca pozbawił go chleba. Albocoś się tam zdarzyło, ciekawam - co. Stary, pocieszny dziadek...

Prawie w każdą sobotę wlecze się nieborak, zastąpić kogo przy niedzielnem nabożeństwie, i prawie zawsze wraca z jeszcze większym katarem 1 kicha a kicha. To wprost okrucieństwo, jak oni traktują tych biednych, starych pastorów od zastępstwa; wiozą ich ze stacji na otwartych bryczuszkach nawet w najgorszą pogodę, a często na Probostwie niema ani kropili wódki na rozgrzewkę. Chrześcijańskie dusze! Ano, tak już pewnie być musi.... Więc oni sobie we dwoje tak się oto tem piętrze dobijają i, jak potrafią, tak sobie pitraszą jedzenie na kominku w sypialni. Ona nawet - trochę pierze. Obijają się, niebożątka, starzy, zapomniani i zaniedbani, ale zachodu z nimi niewiele i to wszystko. I jak wam powiedziałam - bądź co bądź - duchowna osoba.

A w drugim pokoju na tem samem piętrze mieszka jedna pani, Niemka, nauczycielka - czego to ona uczy? Wszystkiego, do czego potrafi namówić. Jest tu dopiero od miesiąca, i jeszcze nie wiem, czy ja lubię, czy nie, ale wydaje się dosyć porządna j i dużo nie zawadza, a jak człowiek ma pokój do od stąpienia, nie zawsze można wybierać i grymasić.

I masz ich wszystkich, moja kochana. Od jutra zabieramy się do roboty. Pójdziecie niedługo na górę i zajmiecie wasze dwie izdebki. Ta malutka dla Mortimera, a ta większa dla ciebie i dla Prue. Są tam wieszaki i firanki do waszych rzeczy będę mieszkać z wami przez drzwi. Dam wam mój mały stary budzik, i pokażę wam, jak się z nim obchodzić, i jutro punkt siódma schodzimy na dół, ty, ja i Prue. Jaśnie panicz ma pewnie przywilej swojej płci i nie schodzi na dół, aż o wpół do ósmej! Och! Jestem sufrażystka, Marto, taka sama jak panna Bumpus. Pierwsza rzecz jest rozpalić ten ogień, i jeżeli nie przeganiać dobrze popiołów to się kocioł nie zagrzeje. Potem wszędzie napalić, buty czyścić, sprzątnąć frontowe pokoje i przygotować śniadanie... dla pana Plake'a punkt na ósmą pamiętaj, a dla panny Bumpus na ósmą trzydzieści, i jeżeli można, uwinąć się wpierw z panem Plaice'm, bo mamy skąpo łyżeczek. Mam wszystkiego pięć osób, i zanim straciłam ostatnich lokatorów z trzeciego piętra od tyłu, miałam siedem. On był bardzo przyjemny. Starzy dostają śniadanie, kiedy zechcą, a Frau Buchholz dostaje na tacce chleb, masło i herbatę, kiedy się uda, jak już załatwiany się z "piętrem salonowem". Taki jest porządek, Marto.

- Będę się zwijać, jak tylko potrafię, Tildo - odrzekła matka. - Sama wiesz dobrze, jaka jestem.

- Hallol - zawołała Matylda, wskazując na sufit - zaczyna się koncert. Trzasnęło tak, jakby on spuścił pedały od pianoli.

I nagle przez sufit do naszego suterenowego zacisza przedarła się fala klawiszowych dźwięków. Oh! Nie mogę tego opisać.

Jedną z niewielu dobrych rzeczy owych czasów była muzyka. Ludzkość w niektórych rzeczach doszła wcześnie do doskonałości. Przypuszczam, że wyroby ze złota i drogich kamieni nie posunęły się nigdy wiele ponad poziom, jaki osiągnęły przed wiekami za panowania siedemnastej dynastji w Egipcie, a rzeźba w marmurze doszła do najwyższego rozkwitu w Atenach przed podbojami Aleksandra. Wątpię też, czy na świecie objawiła się kiedy słodsza Muzyka niż owe melodyjne cudowności, któremi upajaliśmy się w epoce zamętu. Muzyka, jaką uraczył nas pan Plaice, były to fragmenty z "Karnawału" Schumanna; słyszymy ją i teraz, grywaną na I klawikordzie. Była to pierwsza usłyszana przeze mnie j dobra muzyka. Naturalnie grywały dęte orkiestry na promenadzie w Cliffstone, ale była to po prostu ni mniej ni więcej, tylko wesoła wrzawa. Nie wiem, czy sobie wyobrażacie, co to było pianola. Był to instrument z klawiszami i młoteczkami, kierowanemi za pomocą dziurkowanych walców, dla użytku tych, j którym brakowało inteligencji i zręczności, by czytać nuty i grać własnemi rękami, gdyż w owych czasach ludzie byli straszliwie niezręczni. Maszyna owa trochę stukała i fałszowała, ale pan Plaice dość I dobrze się z nią obchodził i rezultat jego zabiegów filtrował się przez nasz sufit. Jakeśmy wtedy mawiali, mogło być gorzej.

Na myśl o tej melodji staje mi w pamięci - i kiedy tylko usłyszę Schumanna, będzie stawał aż do końca moich dni - obraz owej sutereny z małym kominem i kotłem na kracie, z podstawką od kotła, z widelcem do przypiekania grzanek na uszaku obok paleniska, ze stalową kratą przed kominkiem, popiołami na ruszcie, małem zamazanem lusterkiem nad murkiem tegoż kominka, malutkiemi porcelanowemi pieskami przed lusterkiem i gazową iłami w formie matowej kuli, wiszącą u sufitu i oświetlającą przybory do herbaty, rozstawione na stole. (Tak; dom był oświetlany za pomocą gazu, dobywanego z węgla; światło elektryczne dopiero zostało wynalezione... Moja kochana Świecąca Muszko! Czy chcesz, żebym przerwał opowiadanie, by ci objaśnić, co to takiego było ten gaz węglowy? Grzeczna dziewczynka dawnoby się już o tem nauczyła.) Przy stole siedziała Matylda Good w stanie tępej ekstazy, wywołanej motylem trzepotaniem tonów. Kiwała ubraną w czepek głową, toczyła oczami, uśmiechała się z uznaniemi i poruszała rytmicznie Kękami. Jedno jej oko szukało w radosnem uniesieniu oczu sąsiadów i odbicia w nich jej własnych uczuć, podczas gdy drugie tkwiło nieruchomo w brudnej tapecie nad naszemi głowami. I ja byłem poruszony do głębi. Za to matka i Prue siedziały uroczyście w swych żałobnych sukniach, z wyrazem wymuszonej nabożności, bardzo "dystyngowane" i poprawne, zupełnie tak samo, jak pięć dni temu, w czasie żałobnego nabożeństwa za ojca.

- Piękne - szepnęła matka modlitewnym tonem odpowiedzi, jak przy zakończeniu jakiejś części nabożeństwa...

Tego wieczora udałem się na spoczynek na moje maleńkie poddasze z głową, przepełnioną ulotnemi fragmentami Schumanna, Bacha i Beethovena. Zorjentowałem się, że w życiu mem nastała nowa faza...

Klejnoty - ciągnął Sarnac - trochę rzeźby, muzyka - oto były niektóre przecudowne początki tego, co człowiek mógł uczynić z życia.. Widzę teraz, że takie rzeczy były już wtedy zarodkami, wieszczącemi nowy świat, rodzący się w czarnem łonie starego.

6.

Następny ranek ukazał nową Matyldę Good, ruchliwą, czynną i baczną, w luźnym, trochę przybrudzonym bawełnianym fioletowym szlafroku, z głową, okręconą jakimś niby turbanem ze wzorzystego jedwabiu. W tym stroju paradowała zawsze przez większą część dnia; dopiero po południu czesała się i ubierała w koronkowy bawełniany czepiec. (Jak się później dowiedziałem, czarna suknia, czepiec z prawdziwej koronki i broszka rezerwowane były na niedziele i niektóre ważniejsze wieczory końca tygodnia). Matka i Prue przywdziały grube szorstkie fartuchy, kupione przez przezorną Matyldę. W suterenach zrobiło się ogromne zamieszanie, i trochę przed ósmą Prue w towarzystwie Matyldy udała się na górę, by się przypatrzeć, jak przygotować śniadanie dla pana Plaice'a. Ja zawarłem z znajomość trochę później tego samego dnia, gdym mu zaniósł ostatni numer "Evening Standard". By to wysoki, z lekka pochylony jegomość o trupiej twarzy, składającej się głównie z profitu, który z miejsca zaczął żartować z mego imienia.

- Mortimer - zawołał, rżąc we właściwy sobie sposób. - Dobrze - mogłoby być Norfok Howard.

Kryła silę w tem ciemna aluzja do popularnej niegdyś anegdotki o niejakim panu Pluskwie, który, starając się o mniej entomologiczne nazwisk zamienił je na Norfolk-Howard, uchodzące w owych czasach za bardzo arystokratyczne. Potem pospólstwo pod wpływem demokratycznego impulsu, spopularyzowało to miano, nazwawszy natrętne gnieżdżące silę obficie w łóżkach londyńskich pluskwy - "Norfolk-Howardami".

Nim upłynęło wiele tygodni, stało się jasnem, że Matylda Good, przygarnąwszy naszą rodzinę, zrobiła doskonały interes. Zapewniła sobie darmo usługi matki, która okazała się urodzoną kierowniczką pensjonatu. Zachowywała się ona jak wspólniczka w interesie, a pieniądze, jakie dostawała od Matyldy, przeznaczone bywały z góry na zapłacenie czegoś określonego lub nabycie czegoś również wyszczególnionego. Prue wszelako z niespodziewaną stanowczością Uparła się przy regularnej płacy i celem wymuszenia swych pretensyj udała się na poszukiwania zajęcia i prawie że dostała pracę u krawcowej. W krótkim czasie Matylda stała się dla lokatorów niewidzialną potęgą, gdyż kierownictwo w suterenach i wszelka robota koło lokatorów spadła na barki matki i Prue. Często Matylda przez cały dzień nie wysadziła głowy nad poziom suteren, dopóki, jak sama mówiła, nie przyszedł czas "potaszczyć się do łóżka."

Matylda zrobiła parę otwartych usiłowań celem zużytkowania mej osoby w robocie koło domu: nakazano mi nosić na górę kosze z węglem, czyścić buty i noże oraz starać się być w ogólności pożytecznym. Jednego dnia zapytała mnie nawet,, czy nie chciałbym mieć pięknego garniturku z guzikami - w owych czasach było w zwyczaju ubierać małych chłopców do posług w obcisłe uniformy z zielonego lub bronzowego sukna, przyozdobione od przodu gęstemi rzędami złoconych guzików. Ale sama ta wzmianka wywołała we mnie wspomnienie Chessing Hanger, gdzie powziąłem intensywną, trwożną nienawiść do "służby" i "liberji". Postanowiłem też pośpieszyć się ze znalezieniem sobie jakiegoś innego zajęcia, by tymczasem nie ulec nieodpartej (woli chytrej i sprytnej Matyldy Good. I dziwna rzecz, w postanowieniu tem utwierdziła mnie jeszcze rozmowa, jaką miałem z panną Beatryeze Bumpus.

Panna Bumpus była to szczupła młoda kobieta, przypuszczalnie 25-letnia. Miała krótkie bronzowe włosy, zaczesane wdzięcznie do tyłu, szerokie czoło, nos, pokryty piegami, i żywe czerwonawo-bronzowe oczy. Zazwyczaj nosiła kostjum w kraty z nieco za krótką spódniczką i żakietem o męskim kroju, zielone pończochy i bronzowe buciki - nigdy przedtem nie widziałem zielonych pończoch - i stawała na dywaniku przed swoim kominkiem dokładnie w tej samej pozie, jaką przybierał na dole pan Plaice, albo też siadywała przy oknie koło biurka z (papierosem w ustach. Zapytała, mnie, na co mam się zamiar kierować, na co odparłem skromnie w sposób, jaki mnie uczono, odpowiadający memu społecznemu stanowisku, że jeszcze o tem nie myślałem.

Na to panna Bumpus odpowiedziała jednem słowem: - Kłamca!

Tego rodzaju uwaga albo zabija, albo z miejsca leczy.

- Proszę panienki - rzekłem - chciałbym się kształcić, a nie wiem, jak się do tego zabrać, i nie wiem, co powinienem robić.

Panna Bumpus dała mi znak, bym umilkł, i jednocześnie z wielkim wdziękiem wypuściła przez nos duży kłąb dymu. W końcu powiedziała:

- Unikaj zajęć na Ślepej Alei.

- Tak, proszę panienki.

- Ale nie wiesz, co to takiego te zalęcia ze Ślepej Alei?

- Nie, panienko.

- Zajęcia, które przynoszą dochód, a do niczego nie prowadzą. Jest to jeden z niezliczonych wilczych dołów naszej idjotycznej, przez człowieka stworzonej cywilizacji. Nigdy nie zajmuj się niczem, co nie doprowadzi cię do czegoś określonego. Patrz Wysoko. Muszę pomyśleć nad tobą, panie Henryku Mortimerze. Może ci będę mogła przyjść z pomocą...

Był to początek długiego szeregu konwersacyj z panną Bumpus. Wywarła ona bardzo pobudzający wpływ na moje młodzieńcze lata. Wytłumaczyła mi, że chociaż rok szkolny był już daleko posunięty, to przecież była cała masa różnorodnych kursów wieczorowych, na które mógłbym z korzyścią uczęszczać. Opowiedziała o wielu wybitnych, świetnie postawionych ludziach, którzy zaczęli swą karjerę w warunkach tak samo nędznych i beznadziejnych, jak i moja, i dodała, że przynajmniej moja płeć nie była mi "kulą u nogi". Zapytała, czy się interesuję ruchem sufrażystyeznym, i dała bilety na dwa mitingi, na których przemawiała, według mego zdania, bardzo dobrze. Przerywającym jej odpowiedziała kilkakrotnie nadzwyczajnie rzeczowo - "zjadła ich" według popularnego wyrażenia. Aż ochrypłem z entuzjastycznych okrzyków. W jej lekkiej i dzielnej postawie w stosunku do życia przypominało mi coś Fanny.

Powiedziałem jej to kiedyś, i nimem się spostrzegł, opowiedziałem jej z ociąganiem się i wstydem historję naszej rodzinnej hańby. Panna Bumpus ogromnie się tem zainteresowała.

- Nie była podobna do twojej siostry, Prue?

- Nie, proszę panienki.

- Ładniejsza?

- O całe niebo ładniejsza. Naturalnie - Prue zaledwie można nazwać ładną, panienko.

- Mam nadzieję, że jej się dobrze powiodło - rzekła panna Bumpus. - Ani trochę jej nie ganię i mam nadzieję, że dobrze na tem wyszła.

- Wszystkobym oddał, panienko, żeby tylko usłyszeć, że Fanny dobrze postąpiła... Ja ją bardzo kochałem... Nie wiem, cobym dał, żeby ją znów zobaczyć... Nic panienka nie powie mojej matce, że opowiadałem o Fanny? Tak mi się wymknęło.

- Mortimer - odparła panna Bumpus - jesteś porządny chłopak. Chciałabym 'mieć młodszego brata takiego, jak ty. Dobra! Nie powiem ani słowa.

Poczułem, że przypieczętowaliśmy cudowną przyjaźń. Uznałem prawo głosu dla kobiet jako pierwszą deskę mojej politycznej platformy. (Nie, Świecąca Muszko, nie będę ci tłumaczył. Musisz sama zgadnąć, co to takiego polityczna platforma i jej deski). Poszedłem za jej wskazówkami i dowiedziałem się o kursach w naszym okręgu, gdzie mogłem się uczyć geologji, chemji, francuskiego i niemieckiego. Z wielką nieśmiałością poruszyłem w suterenowej bawialni przedmiot moich dalszych studjów naukowych.

7.

Sarnac rozejrzał się po oświetlonych kominkowym ogniem twarzach słuchaczy.

- Wyobrażam sobie, jaka się ta historja musi wydawać bezładna, ale faktem jest, że przed ukończeniem czternastego roku życia musiałem przeciwstawić się wyobrażeniom i życzeniom całej mej rodziny, wrogo usposobionej dla mych naukowych aspiracyj. Cała kamienica - od suteren do strychów - zainteresowała się tą sprawą skutkiem interwencji tatki i Matyldy, i z wyjątkiem panny Bumpus i Frau Buchholz wszyscy wypowiedzieli się przeciwko mnie.

- Wykształcenie - rzekła Matylda., chwiejąc głową w tę i w tamtą stronę i uśmiechając się pobłażliwie. - Edukacja! To dobre dla tych, którzy nie mają nic lepszego do roboty, ale przecież chcesz dojść do czegoś. Musisz zarabiać na utrzymanie, młody człowieku.

- Ale... ale jeżeli będę więcej umiał, to więcej zarobię.

Matylda ześrubowała złowieszczo usta i wskazała na sufit, to jest na pana Plaice'a.

- Tyle ci przyjdzie z edukacji, żółtodziobie. Pokój, wytapetowany książkami, i właśnie akurat tyle pensji, żeby nie móc sobie na nic pozwolić. Tony tylko i fumy. Tobie do interesu się brać, kochanku, nie do nauki.

- I kto zapłaci za te wszystkie kursa? - zapytała matka. - Tegobym się chciała dowiedzieć.

- Wszyscybyśmy się chcieli dowiedzieć - powtórzyła Matylda.

- Jeżeli nie będę się mógł uczyć - rzekłem i urwałem w połowie rozpaczliwego zdania.

Obawiam się, że byłem bliski płaczu. Perspektywa nienauczenia się niczego więcej ponad moją ówczesną ignorancję równała się w mem pojęciu karze dożywotniego więzienia. Nie ja tylko cierpiałem w ten sposób. Tysiące biednych czternasto-piętnastoletnich młodzieniaszków posiadało na tyle wiadomości, żeby zdawać sobie jasno sprawę, że zamykają się za nimi bramy faktycznego niedouctwa, z drugiej strony wszakże wykształcenie ich było zbyt ciasne, by umożliwić wydarcie się na szerokie horyzonty umysłowe.

- Słuchajcie - zawołałem - czy jeżeli uda mi się dostać jaką dzienną robotę, będę mógł płacić za kursy wieczorowe?

- Jeżeli ci na to starczy - odparła Matylda.

- Widzi mi się, że to nie gorsze od wyrzucania pieniędzy na te nowe widowiska kinowe, albo na łakocie dla dziewuch.

- Pierw będziesz musiał zarobić na opłacenie pokoju i utrzymania, Morty - oznajmiła matka. - Nie byłoby honorowo wobec naszej tutaj gospodyni, jakbyś o tem nie pomyślał.

- Wiem - odrzekłem, choć serce we mnie zmartwiało. - Zapłacę za jedzenie i mieszkanie. Jakoś to będzie. Nie chcę być zależny.

- Jak ty myślisz, co ci z tego przyjdzie - zapytała Matylda Good - bo ja, wisz ty, nie wiem. Może łykniesz trochę tej nauki, dostaniesz świadectwo czy jak tam, i przewróci ci się w głowie. Zmarnujesz siły, któreby ci się mogły przydać do zdobycia jakiego pożytecznego' zajęcia. Zgarbisz się tylko i popsujesz sobie oczy, i wszystko po to, żeby przybył jeszcze jeden wykolejeniec. Ostatecznie - rób sobie, co ci się podoba. Jeżeli sam zarobisz pieniądze, to ci je będzie wolno wydać.

Nie więcej zachęcający okazał się pan Plaice.

- Cóż tam, mój szlachetny Mortimerze - rzekł - opowiadają mi tu rarr, że pachną ci uniwersyteckie honory?

- Chcę się jeszcze czegoś nauczyć, proszę pana.

To brzmiało źle.

- I powiększyć szeregi niedouczonego proletarjatu?

- Mam nadzieję, że nie - odrzekłem.

- I na jakie kursa zamierzasz uczęszczać, Mortimerze?

- Na takie, jakie się trafią.

- Nie masz żadnych planów? Żadnych celów?

- Myślałem, że oni tam będą wiedzieli.

- Czemkolwiek cię uraczą, e? Mieszane apetyty. I podczas gdy ty, - podczas gdy ty, arr, będziesz się delektował tą mieszaną ucztą wiadomości i usiłował na próżno rywalizować z dziećmi zamożnych: klas, przypuszczam, że ktoś będziecie musiał utrzymywać. Czy nie uważasz, że to trochę okrutne względem twej dobrej matki, która na ciebie haruje dniami i nocami, żebyś ty nie miał pracojwać i odpłacić za siebie, co? Słuchaj, Mortimer! W tej naszej strasznie spotwarzanej publicznej szkole uczyliśmy się jednej rzeczy, mianowicie gry w krokieta. Otóż pytam się ciebie, czy ta niechęć - ta niechęć do pracy zarobkowej, arr, nie jest czasem krokietem? Mógłbym spodziewać się takiego postępowania ze strony Henryka, wiesz mój chłopcze, ale nie Mortimera. Noblesse obliłge. Zastanów się tylko. Myślisz o nauce, a zapominasz o obowiązku! Wielu z nas musi się zadowolić w życiu skromne zadaniami. Wielu z nas, ludzi, którzy w szczęśliwszych okolicznościach mogliby dokonać wielkich rzeczy...

Moggeridge'owie przemawiali przekonywująco i łagodnie w tym samym tonie, gdyż matka i im także opowiedziała o moich zamiarach. Zazwyczaj niechętnie przebywałem w atmosferze tych dwojga; mieli staroświeckie wyobrażenia o przeciągach, i bił od nich szczególny powiew starości. W samej rzeczy, mówiąc bez ogródek, była to para szkaradnych starych brudasów. Z ubywającemu siłami obniżali niepostrzeżenie, ale stopniowo i tak niezbyt wielkie wymagania z czasów młodości. Wpadałem zazwyczaj do ich pokoju i wypadałem tak szybko, jak tylko potrafiłem.

Ale pół wieku "wielebnej" egzystencji wśród pokornych wiejskich owieczek nadało tym zgiętym, próchniejącym, nędznym istotom cudowną manierę w odnoszeniu się do ludzi, niżej od nich stojących pod względem towarzyskim.

- Dzieńdobry wielmożnym państwu - zawołałem i złożywszy przyniesione węgle, porwałem pusty koszyk od poprzedniego zapasu,

Pani Moggeridge posunęła się drżącym krokiem, by mi przeciąć odwrót. Miała srebrzyste włosy, twarz usianą zmarszczkami, i przymknięte oczy z czerwonemi obwódkami. Była krótkowzroczna i, chcąc ze mną mówić, przysuwała się bardzo blisko, i oddychała mi prosto w twarz. Tym razem wyciągnęła drżącą rękę, by mnie zatrzymać i przemówiła równie drgającym głosem:

- Jakże się dziś miewa imć Morty?

W głosie jej brzmiał ton łaskawej dobrotliwości.

- Bardzo dobrze, dziękuję wielmożnej pani odparłem.

- Dowiedziałam się o tobie smutnych rzeczy Morty, nieładnych rzeczy.

- Bardzo żałuję, proszę pani - odrzekłem żałując, że nie mam odwagi powiedzieć jej, że moje sprawy nie powinny jej obchodzić.

- Mówią, Morty, że jesteś niezadowolony. Mówią, że skarżysz się na zrządzenia opatrzności.

Pan Moggeridge siedział w fotelu przy kominku w rannych pantoflach, bez kurtki, zajęty czytaniem gazety. Teraz spojrzał na mnie ponad okularami, oprawnemi w srebro, i odezwał się swym bogatym, dźwięcznym głosem:

- Przykro mi, że wyrządzasz takie zmartwienie twojej matce. Bardzo przykro. To taka kobieta, po prostu święta.

- Tak, proszę wieleb.... waszej wielebności odparłem.

- Niewielu chłopcom w dzisiejszych czasach przypadł przywilej takiego wychowania, jakie odebrałeś. Kiedyś może zrozumiesz, co masz do zawdzięczenia.

( - Zaczynam rozumieć - wtrącił Sarnac.)

- Podobno chcesz chodzić na jakieś warjackie kursa zamiast wziąć; się spokojnie do pracy i zadowolić się swoją sferą. Czy to prawda?

- Nie uważam, żebym już dosyć umiał, proszę waszej wielebności. Chciałbym się jeszcze nauczyć.

- Wiedza nie zawsze przynosi szczęście - zauważyła pani Moggeridge, stając tak blisko mnie, że aż za blisko.

- I cóż to za kursa, które cię tak kuszą, że zapominasz o obowiązkach względem twojej kochanej, dobrej matki? - zapytał stary pastor.

- Nie wiem, proszę waszej wielebności. Mówią, że uczą tam geologji, francuskiego i t. p. rzeczy.

Stary pan Moggeridge zrobił gest opędzania się ręką z takim wyrazem twarzy, jakby ode mnie powiał jakiś zły odór.

- Geologji - rzekł - francuskiego, języka Voltaire'a? Pozwól chłopcze, że ci powiem, bez ogródek, co myślę o tej sprawie. Twoja matka ma najzupełniejszą słuszność, sprzeciwiając się tym kursom. Geologja - geologja jest złą nauką. Wciągu ostatnich lat 50-ciu narobiła więcej szkody, niż cokolwiek innego. Podkopuje wiarę. Sieje zwątpienie.

Nie mówię na wiatr, Mortimerze. Wiem, co mówię. Byłem świadkiem, jak zniszczyła i złamała niejedno życie i zgubiła niejedną duszę. Jestem starym uczonym i przestudjowałem dzieła wielu tych tak zwanych geologów - Huxley'a, Darwina i innych, przestudjowałem je bardzo starannie i bez najmniejszego uprzedzenia i powiadam ci, że ci wszyscy badacze, wszyscy są w błędzie, beznadziejnym błędzie. I cóż ci przyjdzie dobrego z takiej wiedzy? Czy da ci ona szczęście? Czy uczyni cię lepszym człowiekiem? Nie, mój mały. Ale za to wiem o czemś, co da ci te wszystkie dobra, o czemś starszem niż geologja. Starszem i lepszem. Saro, kochaneczko, podajno mi, proszę, tamtą księgę. Tak - powtórzył ze czcią - Księgę.

Żona wręczyła mu czarno oprawną biblję z obijanemi metalem brzegami celem ochrony przed zniszczeniem.

- Słuchaj, mój chłopcze! - rzekł. - Pozwól że ci to podaruję - tę naszą starą księgę razem z błogosławieństwem starca. W niej mieści się cała wiedza, godna posiadania, wszelka wiedza, jakiej będziesz potrzebował. Zawsze znajdziesz w coś nowego i zawsze coś pięknego.

Wyciągnął do mnie rękę.

Przyjąłem dar, gdyż spodziewałem się, że w tę sposób najprędzej będę mógł się wydostać z pokoju.

- Dziękuję waszej wielebności - rzekłem.

- Przyrzeknij mi, że to przeczytasz.

- Och, będę czytał, proszę waszej... Odwróciłem się, by odejść, ale była to godzina darów,

- Teraz, Mortimer - wtrąciła pani Moggeridge - przyrzecz mi, bardzo cię o to proszę, będziesz szukał oparcia tam, gdzie je można znałeś i będziesz się starał być lepszym synem dla tej zacnej, umęczonej kobiety.

Z temi słowami ofiarowała mi malutką strasz twardą żółtą pomarańczkę.

- Dziękuję wielmożnej pani - odparłem i, z trudem ulokowawszy w kieszeni jej podarunek, gdyż jedną rękę miałem zajętą biblją, a drugą próżnym koszykiem od węgli, wyniosłem się wreszcie za drzwi.

Bardzo rozgniewany powróciłem do suteren i złożyłem otrzymane rzeczy na oknie. Jakiś impuls kazał mi otworzyć bibiję i oto na wewnętrznej stronie okładki znalazłem częściowo tylko zatarte niewyraźne zarysy następujących słów, wypisanych fioletowym atramentem: "Nie zabierać z poczekalni". Przez czas pewien głowiłem się, coby to mogiło znaczyć.

- I cóż to znaczyło? - zapytała Świecąca Muszka.

- Do dzisiaj nie wiem - odparł Sarnac. - Najwidoczniej wielebny jegomość nabył tę księgę na jakiejś stacji kolei żelaznej w czasie jednej ze swych podróży na niedzielne zastępstwo.

- To znaczy...? - wykrzyknęła Muszka.

- To, co powiedziałem. Starzec był pod wieloma względami szczególnym człowiekiem, i sądzę, że jego pobożność była w swej istocie objawem Czysto powierzchownym. Był on - nie powiem "nieuczciwy", lecz "spazmatycznie zaborczy". I jak wielu starych ludzi w owych czasach wolał pożywienie raczej pobudzające, niż naprawdę pożywne, i możliwe, że jego etyczna wrażliwość uległa stępieniu. Dowiedzieliśmy się o nim pewnej dziwnej rzeczy, zauważonej najprzód przez Matyldę Good, mianowicie, że wyjeżdżając na zastępstwo, rzadko brał z sobą parasol, a prawie zawsze z nim wracał - raz nawet powrócił aż z dwoma, ale nigdy tych parasoli nie trzymał. Wychodził z niemi na dale spacery, a powracał z pustemi rękami, rozradowany i zadowolony. Pamiętam, że jednego dnia znajdowałem się właśnie w ich pokoju w momencie jej powrotu z jednej z takich ekspedycyj. Szedł w czasię wielkiej ulewy i miał przemoczony surdut. Żona kazała mu go zmienić i zaczęła, lamentować, że znów zgubił parasol.

- Nie zgubiłem - odparł łagodnym tonem stary. - Nie zgubiłem, kochaneczko. Nie zgubiłem bo go się już przedtem pozbyłem... Zanim jeszcze zaczęło padać... Pan dał... Pan wziął...

Przez chwilę trwał w milczeniu, trzymając w ręku mokry surdut - w kamizelce tylko i koszuli - z ramieniem, wspartem o kominek, a nogą - o kratę, z czcigodną, zarośniętą twarzą, pochyloną w zadumie nad ogniem. Zdawał się być pogrążony w głębokich, smutnych myślach, wkońcu jednak zauważył poważnym, choć już nie tak żałobnym tonem:

- Dziesięć szylingów, sześć pensów. Pierwsza klasa parasol.

8.

Frau Buchholz była to biedna, wychudzona, znękana kobieta, lat czterdziestu pięciu lub więcej. Stół; w jej pokoju zasłany był dokumentami, odnoszące się do jakiegoś zagadkowego procesu. Nie starała się ona zniechęcić mnie zupełnie do nauki, lecz położyła wielki nacisk na beznadziejność osiągnięcia kultury bez znajomości niemieckiego. Przypuszczam, że opinja ta miała głównie źródło w niepewnej i rozpaczliwej nadziei skłonienia mnie do brania od niej lekcyj niemieckiego.

Brat Ernest był całkowicie przeciwny mym ambicjom. Był z natury nieśmiały i niewymowny; zabrał mnie z sobą do Victoria Music-Hall, i tam spędziliśmy długi wieczór, unikając obchodzącego nas przedmiotu. Dopiero, kiedy znajdowaliśmy się w odległości pięciu minut drogi od domu, zdobył się na poruszenie drażliwej kwestji.

- Co to za historja z temi twojemi planami i niezadowoleniem, że za mało umiesz? - zapytał. - Myślałem, Hendryku, żeś już się dosyć naużywał tej twojej szkoły.

- Nie uważam, żeby to było dosyć - odparłem. - Nie znam ani historji, ani geografji, ani nic. Nie znam nawet gramatyki rodzinnego jeżyka.

- Dosyć umiesz - odrzekł Ernest. - Dosyć, żeby dostać zajęcie. Więcej nauki przewróciłoby ci tylko w głowią Bóg wie, że nie chcemy więcej przewróconych głów w rodzinie.

Zrozumiałem, że pił do Fanny, ale naturalnie żaden z nas nie wspominał jej okrytego hańbą imienia.

- Przypuszczam, że i tak będę musiał tego zajechać - odrzekłem z goryczą.

- Właśnie, Hendryku. Wiem, że w gruncie rzeczy jesteś dorzecznym chłopakiem. Musisz te być, czem być musisz.

Jedyną zachętę, w walce przeciwko tej duchowej zagładzie czerpałem od panny Beatrycze Bumpus, ale po niejakim czasie zostałem pozbawiony i tego źródła pociechy i pokrzepienia, gdyż matka powzięła nagle względem dzielnej dziewczyny jak najnieprawdopodobniejsze i jak najbrudniejsze podejrzenia. Wiecie, przebywałem czasami w jej pokoju po dziesięć lub nawet dwanaście minut, a takiej, dobrej kobiecie, jak matka, przywykłej do zastosowywania jak najwyszukańszych środków ostrożności celem trzymania z dala od siebie osobników dwóch przeciwnych płci, trudno było zrozumieć, żeby dwoje młodych mogło znajdować nawzajem upodobanie w swój towarzystwie bez zbliżającego czynnika wulgarnej poufałości.

Dobrzy ludzie owych czasów, zmuszeni sami żyć w stanie gorączkowej, powściągliwości, nabierali bardzo przesadzonych wyobrażeń o apetytach, możnościach i niepohamowanej obłudzie normalnych ludzkich istot. To też matka zaczęła sprytnie manewrować celem zastąpienia mnie przez Prue przy obsługiwaniu panny Bumpus. Kiedy rozmawiałem z nią w jej pokoju, miałem ciągle potęgujące się wrażenie, że za drzwiami na schodach kręci się ta biedna, o spaczonych wyobrażeniach kobieta, podsłuchując z ciekawością i niepokojem, o czem mówimy, i dojrzewając zwolna myślowo do nagłego wtargnięcia, haniebnego, dzikiego zdemaskowania panny Bumpus i uratowania szczątków mej zagrożonej moralności. Możebym nigdy nie spostrzegł, co się święci, gdyby nie bezpośrednie wypytywania i ostrzeżenia ze strony matki. Jej koncepcja, tycząca się odpowiedniego wychowania młodzieży, w odniesieniu do tych rzeczy była starannie pielęgnowaną ignorancją w przymierzu z różnemi wstydliwościami i brudną trwogą. To też traktowała mnie z nadzwyczajną natarczywością, pełną wszakże niesłychanie mglistych niedomówień. Dlaczego przestaję tak; dużo z tą kobietą? Nie powinienem słuchać tego, co mi opowiada. Powinienem bardzo, bardzo uważać, chodząc tam na górę. Mogę narobić sobie wielkiej biedy, wcale o tem nie wiedząc. Na świecie bywają kobiety tak bezwstydne, że sama myśl o nich wywołuje na twarz rumieniec wstydu. Zawsze będzie czuwała ze wszystkich sił, by mnie ustrzec od brzydkich i złych rzeczy.

- Ależ to była warjatka! - wykrzyknęła Wierzbina.

- Wszystkie ówczesne niezliczone przytułki dla obłąkanych nie pomieściłyby dziesiątej części angielskich poddanych, którzy żywili takie same szaleńcze wyobrażenia, jak moja matka.

- Więc wszyscy byli warjatami? - zapytała Słoneczna Iskra. Wszyscy ci ludzie, z wyjątkiem może panny Bumpus, mówili o twojej nauce jak obłąkańcy? Czyż żadne z nich nie rozumiało straszliwej zbrodniczości przeciwstawiania się rozwojowi ludzkiego umysłu?

- Był to świat przymusu i wykrętów. Nie zrozumiecie nic w ogóle z jego psychologji, o ile tego nie zrozumiecie.

- Ale cały świat! - wykrzyknął Promienny.

- Większość była taka. Był to świat trwogi i lęku. "Poddaj się - głosił odwieczny strach - nic nie czyń, aby nie siać zgorszenia. A przed dziećmi - ukrywaj." To, co wam opowiadam o wychowaniu Henryka Mortimera Smitha, było prawdą w odniesieniu do olbrzymiej większości mieszkańców ziemi Nie tylko ich umysły były zagłodzone i zatrute, nie oszczędzono im również okaleczę i wdeptywania w ziemię. Świat był dlatego ta nielitościwy, pełen zamętu, brudu i chorób, że sterroryzowano i odebrano zapał i odwagę do szukania lekarstwa. W owych czasach opowiadano nam w Europie niesłychane historje o złośliwości i okrucieństwie Chińczyków. Jedna, szczególnie popularna, głosiła, że wsadzają oni maleńkie dzieci do wielkich porcelanowych dzbanów na czas rośnięcia celem nadania ich ciałkom groteskowych, zdeformowanych kształtów i owe potworki pokazują później na jarmarkach lub sprzedają bogatym ludziom. Rzeczywiście było prawdą, że zniekształcali oni stopy młodych kobiet dla jakichś ciemnych celów, i to mogło dać początek tej straszliwej legendzie.

Nasze angielskie dzieci przechodziły pod względem duchowym zupełnie ten sam proces umysłowej deformacji z wyjątkiem tego, że porcelanowe dzbany zastępowano cynowemi blaszankami i skrzyniami na śmieci.... Moi kochani, mówiąc o tem wszystkiem, przestaję być Sarnacem! Spływa mi z powrotem do duszy cała nędza i wściekłość wykolejonego i zwichniętego duchowo Henryka Mortimera Smitha.

- Czyś w końcu osiągnął te swoje kursy? - zapytała Słoneczna Iskra. - Mam nadzieję, że tak.

- Dopiero po upływie roku czy dwóch lat, choć panna Bumpus czyniła wszystko, co leżało w jej mocy, by mi przyjść z pomocą. Pożyczała mi masę książek - pomimo usilnej i niemądrej cenzury matki - które po prostu pożerałem. Ale nie wiem, Gzy mnie zrozumiecie - moje stosunki z młodą sufrażystką pod wpływem interpretacji matki przesiąkły zwolna zatrutym jadem. Sądzę, że pojmiecie, jak łatwo było chłopcu, znajdującemu się w takiem położeniu, jak ja, zapłonąć miłością i głębokiem, emocjonalnem uwielbieniem dla tak przyjacielskiej i pełnej życia młodej kobiety. Większość naszych dzisiejszych młodych ludzi zaczyna od uwielbiania kobiety, starszej od nich samych. Uwielbianie jest tu wyrazem, odpowiedniejszym niż miłość. Początkowo nie potrzeba nam towarzyszki, lecz pomocnej ręki łaskawej bogini, któraby się do nas zniżyła. I naturalnie kochałem ją. Ale myślałem dużo więcej o tem, jakby jej usłużyć lub oddać za nią życie, niż o tem, żeby ją pocałować. Kiedym był od niej z daleka, wyobraźnia ponosiła tranie co najwyżej do marzeń o ucałowaniu (jej rączek.

I tu nasunęła się matka ze swemi bezecnemi przywidzeniami i zazdrością o coś, co nazywała moją czystością, i potraktowała tę moją jasną namiętność wdzięczności i pokory, jako nieodparty pociąg śmieciarki do kupy gnijących resztek i ochłapów. W moje stosunki, z panną Bumpus wślizgnęło się uczucie przykrego i pogłębiającego się wciąż wstydu. W jej obecności zapominałem języka w ustach i oblewałem się rumieńcem, od którego paliły mi nawet uszy. W umyśle mym zaczęły się zarysowywać możliwości, obrzydliwie jaskrawe, o których nigdy bym może i nie pomyślał, gdyby nie napomknienia mojej matki. Marzyłem w dziwaczny sposób - o młodej entuzjastce. Kiedy niebawem znalazłem zajęcie, zajmujące mi znaczną część dnia, okazje widywania jej stały się dosyć rzadkie. Straciła charakter znajomej i przyjaciółki, a stała się zupełnie wbrew mej woli symbolem kobiecości.

Między ludźmi, którzy przychodzili ją odwiedzać, znajdował się mężczyzna lat trzydziestu trze lub czterech, którego wizyty zaczęły się stawać coraz częstsze. Z jego to powodu zapłonąłem intensywną a bezsilną zazdrością. Pijał z nią herbatę i bawił po dwie godziny i więcej. Matka nie omieszkała wspominać o tych wizytach w mojej obecności przy każdej nadarzającej się okazji. Nazywała go "faworytem" panny Bumpus lub robiła żartobliwe aluzje do jego osoby.

- Słuchaj, Prue! Pewna osoba była tu dzisiaj znowu. Kiedy przystojni młodzi ludzie wchodzą drzwiami, prawo głosu ucieka przez okno.

Starałem, się przybrać obojętną minę, lecz moje policzki i uszy przybierały barwę gorącej purpury. Zazdrość moja zmieszała się z nienawiścią. Całemi tygodniami unikatem, widoku panny Bumpus. Szukałem z pasją jakiej dziewczyny, wszystko jedno jakiej, któraby posłużyła jako narzędzie do wyrzucenia z mej pamięci jej dręczącego obrazu.

Sarnac urwał nagle i przez kilka chwil patrzył z natężeniem w ogień. Na twarzy jego malował się wyraz żalu, pomieszanego z rozbawieniem.

- Jakie to się teraz wydaje małoznaczące i dziecinne - rzekł - a jakie było gorzkie wtedy, kiedy się rozgrywało!

- Biedny chłopiec na posyłki - rzekła Słoneczna Iskra, gładząc go po włosach. - Biedny, zakochany chłopiec na - posyłki.

- Jakiż to musiał być twardy, smutny świat dla wszystkich młodych istot - zauważyła Wierzbina.

- Twardy i niemiłosierny - rzekł Sarnac.

9.

Pierwszem mojem zajęciem w Londynie była posada chłopca na posyłki, dokładnie "młodszego portjera." w sklepie sukiennika koło stacji Wiktor ja; - pakowałem paczki i odnosiłem je, gdzie należało. Następnie zostałem chłopcem do wszystkiego u aptekarza, nazwiskiem Humberg, poza Lupus Street. Aptekarz w owych czasach był zupełnie czem innem od kobiety lub mężczyzny, noszących dzisiaj to miano; zbliżony był raczej do aptekarza ze sztuk szekspirowskich i innych pomników starej literatury. Handlował mianowicie ziołami, truciznami, lekarstwami, korzeniami, farbami it.p. dziwnemi produktami. Zmywałem u niego ogromne ilości butelek, odnosiłem zioła i lekarstwa, robiłem porządki na podwórzu i wszystko, co tylko nie przekraczało granic mej możności.

Ze wszystkich dziwacznych sklepów tego starożytnego Londynu składy apteczne i apteki były, jak sądzę, najdziwaczniejsze. Przekazały je w prawie niezmienionej formie tak zwane wieki średnie, t.j czasy, w których Europa zachodnia, przesądna, brudna, trapiona epidemjami, zwyrodniała, nękana przez Arabów, Mongołów i Turków, lękając się przepłynąć ocean lub walczyć bez zbroi, kryła trwożnie za murami swych miast i zamków, kradła, truła, mordowała, torturowała i ciągle udawała nieistniejące rzymskie cesarstwo. Ówczesna Europa zachodnia, przejęta wstydem z powodu swej naturalnej różnorodności językowej, posługiwała się zepsutą łacińską mową. Nie mając odwagi spojrzeć i twarz faktom, wsadzała nos w poszukiwaniu wiedzy w nieczytelne pergaminy i zagadki; paliła żywcem mężczyzn i kobiety za wyszydzanie jej absurdalnych wierzeń, a gwiazdy niebios traktowała jak talję zatłuszczonych kart, służących do wróżb i przepowiedni.

W owych to czasach (narodziła się tradycja aptekarza; znacie go z "Romea i Julji". Czasy, w których przeżywałem moje życie, oddalone były zaledwie o półczwarta stulecia od okresu szekspirowskiego. Aptekarz był w pretensjonalnem, spiskowem przymierzu z lekarzami swego czasu, prawie równie ciemnemi osobnikami, jak i on sam. Owi lekarze pisali recepty, pełne tajnych znaków i symboli, podług których aptekarz preparował różne ingredjencje. W naszem oknie widniały wielkie szklane butle, wypełnione wodą, zabarwioną na czerwono, żółto i niebiesko. Światło lamp gazowych, znajdujących się wewnątrz apteki, przeświecało przez nie i rzucało na chodnik ulicy mistyczne plamy świetlne.

- Czy był tam wypchany aligator? - zapytała Świecąca Muszka.

- Nie. Wyszliśmy właśnie z wieku wypchanych aligatorów, ale za temi kolorowemi butlami z okna stały olbrzymie porcelanowe dzbany ze złoconemi przykrywkami, zaopatrzone w mistyczne napisy - zaraz, zaraz! Niech-no sobie przypomnę! Na jednym było napisane Sem. Coriand., na drugim - Rad. Sarsap. Następnie - co to stało w rogu? Marani. Ar. A naprzeciwko - C. Cincordif. Za kontuarem, vis ? vis klienta świeciły się eleganckie "szufladki ze złoconemi, kosztownemi literami na wierzchu: Pu. Rhubarb. i Pil. Antibil., i dużo, dużo butelek, Ol. Amyg. i Tinct. od., szeregi za szeregami tajemniczych, zdumiewających butelek.

Nie przypominam sobie, żebym kiedy widział pana Humberga, biorącego coś z tych rzędów uczonych butelek i szufladek, a tem bardziej sprzedającego. Normalnie handlował on kolorowemi pakiecikami o zupełnie innym charakterze, które piętrzy się na kontuarze i reklamowały się bezwstydnie, jak pachnidła Gummidgea i środki na trawienie, pasta do zębów, Hoopera lekarstwo na odciski, Luxtone'a środek dla pań, tinkerowskie pigułki na wszelkie okazje, i. t. p. specyfiki. Klienci prosili o te rzeczy głośno i otwarcie. Stanowiły one dla nas główny przedmiot handlu. Miały jednak również miejsce liczne tranzakcje, przeprowadzane tylko półgłosem których nigdy w zupełności nie rozumiałem.

W razie zjawienia się takiego klienta typu sotto voce wyprawiano mnie na podwórze pod lub owym pozorem, i mogę się jedynie dorozumiewać, że pan Humberg miał zwyczaj przekraczania od czasu do czasu granic swych zawodowych uprawnień i udzielania porad i wskazówek, będących legalnym przywilejem wykwalifikowanych lekarzy. Musicie wziąć pod uwagę, że w owych wiekach wiele rzeczy, których my nauczamy wyraźnie i po prostu, nie robiąc wyjątku dla żadnej kategorji ludzi, uważano za zakazane; i traktowano jako tajemne, sekretne, brudne i bardzo, bardzo sromotne.

Pierwszy wpływ apteki na moją umysłowość objawił się w postaci gwałtownego apetytu na łacinę. Uległem podszeptowi;, że łacina jest kluczem do wszelkiej wiedzy i że w samej rzeczy tezy stają się wiedzą dopiero wtedy, gdy zostaną wyrażone w języku łacińskim. Za parę miedziaków kupiłem w antykwarni stare, zniszczone łacińskie Principia, napisana przez mego imiennika Smiha. Zabrałem się do nich z wielką determinacją i przekonałem się, że ten straszny język jest daleko zrozumialszy, bardziej rzeczowy i zupełny niż lotna, irytująca francuszczyzna i ciężkie pokasływania niemczyzny.

Owa łacina była nieżyjącym językiem, językiem - szkieletem, uporządkowanym i zupełnym; nigdy nie ulegała przeobrażeniom i nie wymykała się w pojmowaniu, jak to się działo z językami żywemi. Niebawem doszedłem do tego, że rozpoznawałem wyrazy na naszych butelkach i szufladach i nagrobkach w opactwie Wetstminsteru; wprędce byłem w stanie układać całe zdania. Wyszukiwałem łacińskie książki u straganiarzy, handlujących staremi książkami. Niektóre przeczytałem; inne okazały gię nad moje siły. Była wśród nich wojenna historja pierwszego cezara, Juljusza Cezara awanturnika, który dobił dyszącą ostatkiem sił rzymską republikę, 1 łaciński Nowy Testament; z obiema temi książkami poszło mi dość gładko. Nie mogłem za to dać sobie rady z łacińskim poetą, Lukrecjuszem; nie pomógł mi nawet wierszowany angielski przekład na Przeciwległej stronicy.

Nadzwyczajna to rzecz, ale tenże Lukrecjusz, stary rzymski poeta, który żył i umarł na dwa tysiące lat przed mojemi czasami, a na cztery tysiące przed dzisiejszą epoką, podał orzeczenia o wszechświecie i początkach człowieka, daleko prawdziwsze i zrozumialsze, niż tamte stare semickie legendy, jakich mnie nauczono w szkółce niedzielnej.

Jedną z najszczególniejszych cech owych czasów była mieszanina idei, należących do różnych wieków i faz ludzkiego rozwoju, będąca skutkiem nieprawidłowej i dorywczej organizacji nauczania. Zarówno w szkole, jak i w kościele, uparta pedanterja zamraczała ludzkie umysły. Europejczycy dwudziestego stulecia po Chrystusie pomieszali teologję faraonów i kosmogonję kapłanów-królów Sumerji z polityką siedemnastego stulecia i etyką placu krokietowego i pola wyścigowego, a wszystko to w okresie aeroplanów; i telefonów.

Moja osobista sytuacja była typową ilustracją niedociągnięć ówczesnych. W wieku ciągłych nowości starałem się za pomocą łaciny cofnąć w tył do pół-wiedzy starożytnych. Niebawem zacząłem się również zmagać z greką, ale nie osiągnąłem w niej nigdy wielkich postępów. Znalazłem sposobność chodzenia raz na tydzień w dzień wcześniejszego zamykania apteki, a po wywiązaniu się z obowiązkowej roboty na jakieś wieczorne kursa chemiczne. Tam zrobiłem odkrycie, że chemia miała bardzo mało wspólnego z chemją apteczną. Głoszona przez nią teoria materji i siły należała do innego, nowszego wieku. Zostałem oczarowany przez to szersze objawienie wszechświata, w którym żyłem i, przestawszy się zmagać z greką oraz zarzuciwszy polowanie za łacińskimi klasykami po brudnych antykwarskich sklepikach, rzuciłem się na poszukiwanie współczesnych dzieł naukowych i rozpraw.

Przekonałem się, że Lukrecjusz był niewiele mniej przestarzały od Genezy. Między książkami, z których wiele się nauczyłem, znajdowały się: Fizjografja, napisana przez niejakiego Gregory'ego, Historja stworzeni Clodda i Lankestera Nauka z fotelu. Nie wiem, czy były to książki wyjątkowo dobre. Były pierwszemi, jakie mi wpadły w nęcę i rozbudziły umysł. Ale czy uświadamiacie sobie w całej pełni, zdumiewające warunki, w jakich żyli ludzie ówcześni, kiedy to młodzik musiał się uganiać tak pilniej i ukradkiem, jak mysz, szukająca pożywienia, by zdobyć nawet tę wiedzę o Wszechświecie i o sobie, jaka istniała wtedy?

Przypominam sobie jeszcze, jak czytałem po raz pierwszy o różnicach i podobieństwach między małpami i ludźmi i wypływających stąd wnioskach, tyczących się natury zwierzo-ludzi, którzy poprzedzili człowieka. Czytałem to, usadowiony w podwórzowej szopie. Pan Humberg leżąc na sofie w gabinecie za apteką, odsypiając połudiowy posiłek z jednem uchem, nastawionem czujnie na dźwięk aptecznego dzwonka, a ja z jednem uchem, nakierowanym ku drzwiom apteki, a drugiem - na jakiekolwiek oznaki ruchu w gabinecie czytałem po raz pierwszy o siłach, które mnie uczyniły tem, czem byłem - w czasie, kiedy powinienem był właściwie zmywać butelki.

W jednem miejscu, w środku wystawy aptekaskiej za kontuarem, widniał rząd szczególnie okazałych i wspaniałych szklanych dzbanów ze złotymi napisami na brzuszkach, wieszczącemi o ich zawartości, jak to: Aqua Fontis, Amm. hyd. i t. p. Pewnego dnia, zamiatając podłogę, zauważyłem, że pan Humberg uważnie im się przypatruje. Podniósł pod światło i potrząsnął głową na jego kłaczkowatą zawartość.

- Henryku - rzekł - czy widzisz ten rząd butelek?

- Tak, proszę pana.

- Wylej je wszystkie, i nalej świeżej wody.

Z miotłą w ręku stanąłem jak wryty, przerażony taką stratą.

- Nie wybuchną, jeżeli je pomieszam? - pytałem,

- Wybuchną? - rzekł pan Humberg. - To tylko zatęchła woda. Przez dwadzieścia lat nic innego w tych butelkach nie stało. Potrzebne mi materjały znajdują się za za tamtem przepierzeniem i są zupełnie inne. Wyszoruj te butelki, i nalejemy w nie wody ze studni. Trzymamy je tylko dlatego, żeby na nie patrzeć. Stare kobiety nie byłyby szczęśliwe, gdyby ich tu nie widziały.


CZĘŚĆ DRUGA.

MIŁOSNE PRZEŻYCIA I ŚMIERĆ HENRYKA MORTIMERA SMITHA.


ROZDZIAŁ PIĄTY

ODNALEZIENIE FANNY.

1.

A teraz - rzekł Sarnac - będę mógł wejrzeć głębiej w istotę życia i opowiedzieć wam, czem była miłość w tem brudnem, stłoczonem, pełnem trwożnych przesądów londyńskiem środowisku, świecie ciężkiej mgły i bursztynowych słonecznych blasków. Możemy ją sobie przedstawić jako wiotką istotę o przerażonych oczach, drżącą ze wzruszenia, a przecież śmiałą i wyzywającą, zabłąkaną w ciemnym lesie okrucieństw i represyj. Wprędce starzała się ona i niedołężniała, serce jej przepełniało się czarną goryczą, ale co do mnie, to szczęśliwym trafem śmierć przyszła po mnie dość wcześnie, i marłem z żywą jeszcze miłością w sercu...

- By znów żyć - rzekła cichutko Słoneczna Iskra.

- I znów kochać - odparł Sarnac, gładząc ją po kolanie. - Zaraz, jak to było...

Wziął patyk, który wypadł z ogniska, i rzuciwszy go z powrotem w sam środek buzujących płomieni, zapatrzył się, jak wybuchnęły nagle w ognistą rzekę.

- Sądzę, że pierwszą kobietą, w której się kochałem, była moja siostra, Fanny. Jako jedenasto-dwunastoletni chłopiec byłem w niej naprawdę zakochany. Ale tak się jakoś złożyło, że kochałem się jednocześnie w obnażonej gipsowej nimfie, dosiadającej bardzo odważnie parskającego delfina w publicznym ogrodzie gdzieś w środku Cliffstone. Podnosiła do góry bródkę, uśmiechała się i dawała znak wyciągniętą ręką. Uśmiech jej miał w sobie niewymowną słodycz, a cała drobna postać czarowała gracją i urokiem. Szczególnie lubiłem patrzeć na nią od tyłu, i był taki punkt, z którego widziało się tylko miękki kontur jej uśmiechniętego policzka, koniuszek wesołego noska i brody oraz łagodny zarys piersi pod podniesionem ramieniem. Okrążałem ją ukradkiem dookoła, by stanąć w tem ulubionem miejscu, gdyż zanadto już przepojono mnie wstydem w kwestji tego rodzaju pięknych rzeczy, bym się odważył patrzeć na to otwarcie. Nigdy przecież nie miałem dosyć tego patrzenia.

Pewnego dnia, kiedy uwielbiałem w ten sposób moją nimfę, na wpół zwrócony do niej, a na wpół do grządki kwiatów, rzucając na nią ukośne spojrzenia, zauważyłem, że na ogrodowej ławce siedzi starszy jegomość z wielką, bladą twarzą i, pochyliwszy się ku przodowi, przygląda mi się z wyrazem idjotycznej chytrości. Zdawał się mówić oczami, że mnie przejrzał i zna moją tajemnicę. Wyglądał na wcielony symbol rozwiązłości. Zdjęła mnie nagle panika, uciekłem - i nigdy już więcej nie powróciłem w to miejsce. Przeszkodzili mi aniołowie z ognistemi mieczami wstydu lub obawa spotkania znów tego strasznego starego człowieka...

Potem, z przyjazdem do Londynu wyobraźnią moją owładnęła panna Beatrycze Bumpus i stała się w jednej osobie Wenus i wszystkiemi boginiami. Wrażenie to zamiast się zatrzeć spotęgowało się jeszcze po jej odjeździe. Wyjechała bowiem, i jak sądzę, wyszła za tego młodego człowieka, którego tak znienawidziłem. Wyjechała, zarzuciwszy swą agitacyjną działalność o prawo głosu, i niewątpliwie została z powrotem przyjęta na łono Bumpusów z Warwickshire (tych polujących) - którą to radosną okazje, uczczono pewnie zabiciem lisa i innemi uroczystościami. Ale jej hoża, otwarta, chłopięca twarzyczka stała się twarzą bohaterek tysięcy mych snów i marzeń. Ratowałem jej życie w przygodach, dziejących się w różnych częściach świata, a czasami ona ratowała moje; tuliliśmy się do siebie nad krawędziami straszliwych przepaści, dopóki nie usnąłem, a kiedy bywałem zwycięskim wodzem i po bitwie, ujrzawszy ją stojącą wśród branek, oznajmiałem, że jej nigdy nie pokocham, odpowiadała mi dwoma kłębami dymu z papierosa i jednem słowem: "Kłamco!"

W czasie pełnienia funkcyj chłopca do wszystkiego u pana Humberga nie spotykałem się wiele z dziewczętami mego wieku. Kursa wieczorowe i lektura trzymały mnie z dala od łatwych uliczny znajomości. Czasami wszakże, kiedy nie byłem stanie skupić uwagi na książkach, wyślizgiwałem się na Wilton Street i Victoria Street, gdzie pod elektrycznemi lampami odbywała się nocna promenada. Włóczyły się tam pensjonarki, młodociane hetery, chłopcy na posyłki oraz żołnierze i naw; jem się zaczepiali. Ale choć ciągnęło mnie nieraz do niektórych mijających mnie dziewczęcych sylwetek, to jednocześnie działała we mnie nieśmiałość i wrodzona subtelność. Rozpłomieniała się we mnie przemożna tęsknota za czemś silnem i pięknem, znikało, ilekroć zetknąłem się z rzeczywistością.

2.

Przed upływem roku w pensjonacie w Pimlico zaszło kilka istotnych zmian. Biedni starzy Moggendge'owie zachorowali na influencę, panującą wtedy epidemicznie, i wskutek silnej gorączki dostali zapalenia płuc. Umarli oboje w odstępie trzydniowym, i matka tylko i Prue były jedynymi żałobnikami na ich nędznym pogrzebie. Frau Buchholz wywietrzała mi całkiem z pamięci, nie przypominam sobie wyraźnie ani kiedy nas opuściła, ani też, kto po niej nastąpił. Panna Beatrycze Bumpus poniechała sprawy głosowania kobiet i wyjechała, a drugie piętro zostało zajęte przez nadzwyczajnie ruchliwą parę, która wzbudziła u matki jak najgorsze podejrzenia i doprowadzała do poważnych nieporozumień między nią i Matyldą Good. Trzeba wam wiedzieć, że ci przybysze nie wprowadzili się z żadnym poważnym, solidnym bagażem; przybywali na dzień lub coś koło tego, potem nie pokazywali się przez jaki tydzień lub dłużej, a w ogóle rzadko przybywali lub odjeżdżali jednocześnie. Wywołało to moralną ciekawość matki, która zacięła robić domysły, że ostatecznie może to nie było małżeństwo. Zakazała Prue chodzić na drugie piętro, i to przyśpieszyło konflikt z Matyldą.

- Co to ma znaczyć, że nie pozwalasz Prue chodzić na drugie piętro? - zapytała. - Mącisz dziewczynie w głowie.

- Pilnuję, żeby się nie zmąciło - odparła matka. - Ma przecie oczy.

- I palce - dodała znacząco, choć niewyraźnie Matylda. - Cóż ona takiego zobaczyła?

- Znaczki - odrzekła matka.

- Jakie znaczki? - zapytała Matylda.

- To wystarczy - ciągnęła matka. - Jego bielizna jest znaczona innem nazwiskiem i jej innem, i to wcale nie jest Milton, to jest nazwisko, które nam podali. I jak ta kobieta przemawia do człowieka, tak, jakby czuła, że coś można zauważyć po przyjacielsku, a w strachu. I to nie wszystko. Gdzie tam! Nie jestem ślepa i Prue też nie jest ślepa. Przez calutki dzień o wszystkich porach całują się i ściskają! Jak się tylko tu dostaną. Prawie że nie czekają, żeby wyjść z pokoju. Nie jestem ja taka głupia, Matyldo. Przecie miałam męża.

- A nam co do tego wszystkiego? Mamy pokoje do wynajęcia, a nie jesteśmy gromadą Nosey Parkerów. Jeżeli państwo Milton chcą znaczyć swoją bieliznę setką różnych nazwisk, to co nas może obchodzić? W ich książce zawsze stoi: zapłacone z góry, z podziękowianiem Matylda Good, więcej mi nie potrzeba, niech tam będzie małżeństwo. Słuchaj, Marto, ty jesteś nieznośna kobieta do trzymania w pensjonacie, nieznośna kobieta. Z tobą nie ma żadnego porozumienia, żadnej względności. Narobiłaś piekła o chłopaka i pannę Bumpus - śmiech o tem myśleć - i teraz chcesz narobić jeszcze większego o Prue i panią Milton. To prawdziwa pani, zauważ to sobie, choćbyś gadała nie wiedzieć co, i - co jeszcze ważniejsze - szlachcianka. Chciałabym, Marto, żebyś patrzała swojego nosa i pozostawiła w spokoju państwo Milton. Jeżeli nie są małżeństwem, jak należy, to będą za to kiedyś odpowiadać sami, a nie ty za nich. Porachujesz się z nimi w ostatni Wielki Dzień. A tymczasem szkodzą to oni komu? Od czasu, jak wynajmuję pokoje, nie natrafiłam nigdy na spokojniejszą parę, cobym z nią miała tak mało zachodów.

Matka nie dała na to żadnej odpowiedzi.

- No? - zagadnęła wyzywająco Matylda.

- Ciężka to rzecz usługiwać bezwstydnicy - odparła zbielałemi wargami zacięta kobieta.

- A jeszcze cięższa być bezwstydnicą, bo przecież masz jeszcze swoje panieńskie nazwisko na niektórych rzeczach - odrzuciła Matylda. - Nie mów głupstw, moja kochana.

- Nie rozumiem, dlaczego i on miałby mieć panieńskie litery na swojej piżamie - rzekła po chwili drwiącym tonem matka.

- Ty naprawdę nic nie wiesz, Marto - rzekła Matylda, świdrując ją wściekłem okiem, a drugiem rozpatrując sprawę w oderwaniu. - Często tak myślałam i teraz ci to mówię. O niczem nie masz zielonego pojęcia. Będę trzymać państwo Milton tak długo, jak mi się będzie podobało, a jeżeli ty nie zmądrzejesz i nie będziesz im chciała usługiwać, to się znajdą tacy, co to zrobią. Nie pozwolę obrażać moich lokatorów. Nie pozwolę wywłóczyć ich bielizny na świadectwo przeciwko nim. Jakże to? Zastanów się tylko! Naturalnie! On Pożyczył tę swoją piżamę! Albo dał mu ją przyjaciel, na którego nie pasowała. Albo dostał spadek i musiał nagle zmienić nazwisko. To się często zdarza. Często. Czytasz przecie w gazetach. I w praniu zamieniają bieliznę. Niektóre pralnie są z tego znane. Pan Plaice miał raz kołnierzyk z napisem Fortescue. Przywiózł go ze sobą z letnich wakacyj Fortescue! To świadectwo dla ciebie. Przecie z tego powodu nie zaczniesz chyba wygadywać przeciwko panu Plaice? Nie powiesz chyba, że prowadzi podwójne życie i nie jest naprawdę kawalerem. Zastanów się, kobieto, i nie myśl od razu źle o ludziach. Jest sto sposobów wytłumaczenia, zanim pomyślisz coś złego. Ale ty lubisz źle myśleć, moja kochana. Wiele razy to już zauważyłam. Babrzesz się w tem prawie. Nie ma w tobie ani odrobi chrześcijańskiego miłosierdzia.

- Nie można nie widzieć tego, co się widzi odparła nieco zdetonowana matka.

- Ty nie możesz - odrzuciła przyjaciół - Są tacy, co nie potrafią nie dojrzeć na cal od swoich nosów, a przecież i tak widzą za dużo. I im lepiej cię poznaję, tem lepiej widzę, że ty do nich należysz. Ale cokolwiek by było, państwo Milton tu pozostaną - choćby kto inny nie pozostał. Choćby kto inny miał się wynieść. Mam nadzieję, Marto, żem ci wyłożyła jasno jak na dłoni.

Matce uwięzły w gardle wszelkie słowa protestu. Powściągnęła się i ucichła i potem przez kilka dni odzywała się jedynie wtedy, gdy to było nieuniknione i konieczne lub gdy się do niej zwracano; poza tem zachowywała grobowe milczenie Matylda nie zdawała się tem przejmować, ale zauważyłem, że kiedy gospodyni posłała na górę Prue z herbatą dla Miltonów, sztywność matki jeszcze spotęgowała, ale pomimo to nie wystąpiła otwarcie z żadnym protestem.

3.

I wtedy to znienacka na horyzoncie mego świata ukazała się z powrotem Fanny.

Odzyskałem ją tylko dzięki prostemu przypadkowi. Wszystkie łączące nas więzy zerwały się z chwilą naszej przeprowadzki do Londynu. Nowina ta została nam obwieszczona przez niego brata, Ernesta.

Siedzieliśmy w suterenach przy kolacji, która zazwyczaj była bardzo miłym posiłkiem. Matylda Good urozmaicała ją kartoflami, smażonemi w mundurkach, lub jak ona to nazywała, "patelnią" kartofli i innych warzyw, również osmażonych, lub innemi podobnemi krzepiącemi dodatkami do zimnej szynki, chleba, sera i cienkiego piwa. Czytywała nam przy tej okazji ustępy gazet, dyskutowała nad niemi, gdyż odznaczała się naprawdę bardzo żywą inteligencją, albo też wyciągała mnie na rozmowy o przeczytanych przeze mnie książkach.

Interesowała się ogromnie morderstwami it. p. sprawami, i pod jej wpływem staliśmy się wszyty wielkimi sędziami pobudek i dowodów.

- Możesz powiedzieć, Marto, że to chorobliwe z mojej strony - rzekła - ale nie było jeszcze morderstwa, któreby nie kipiało po brzegi ludzkiemi uczuciami. Po brzegi. Wątpię czasami, czy wiemy dobrze, do czego kto jest zdolny, dopóki nie popełni jednego albo dwóch morderstw.

Matka rzadko kiedy dała się złapać na jej wędkę.

- Nie rozumiem, jak ty możesz mówić takie rzeczy - odpowiadała.

Usłyszeliśmy na ulicy nad naszemi głowami warczenie samochodu. Brat Ernest zszedł po schodkach, i Prue wpuściła go do pokoju. Miał na sobie ubranie szofera, skórzaną, kurtkę i kamasze, czapkę trzymał w ręku.

- Masz nocną robotę? - zapytała Matyla.

- Teatr Dworski o jedenastej - odparł Ennest. - Więcem sobie pomyślał, że wpadnę na chwilę na rozgrzewkę, i pogwarkę.

- Przekąsisz? - zagadnęła Matylda. - Prue, podaj mu talerz, nóż, widelec i szklankę. Jedna szklanka tego piwa nie zamąci ci w głowie, i bezpiecznie sobie pojedziesz. Jakże to! Nie widzieliśmy cię od niepamiętnych czasów!

- Dziękuję pani bardzo - odrzekł Ernest, który zawsze był dla niej bardzo grzeczny. - Owszem, przekąszę. Jeździłem tu blisko tędy i owędy, ale nie ma w tem złej woli, żem tu nie zajrzał.

Podano mu posiłek, i rozmowa uległa chwilowemu zawieszeniu. Nawiązała się parę razy po to tylko, by zaraz ucichnąć. Zachowanie się Ernesta wskazywało, że jest czemś przejęty, i Matylda bacznie go obserwowała.

- I cóż nam masz do powiedzenia, Erni? - zagadnęła znienacka.

- Eee - zaczął Ernest - ciekawa rzecz, że pani to powiedziała, bo ja naprawdę mam coś do powiedzenia. Coś - no nie wiem, jak to powiedzieć - ciekawego.

Matylda napełniła ponownie jego szklankę.

- Widziałem Fanny - oznajmił z gwałtowną nagłością Ernest.

- Nie! - jęknęła matka, i przez chwilę panowało milczenie.

- Więc! - rzekła Matylda, kładąc ręce na stole i przelewając się ku przodowi. - Widziałeś Fanny. Śliczną Fanny, którą kiedyś znałam. I gdzieżeś to ją widział, Erni?

Emi miał pewne trudności z opowiedzeniem całej historji.

- Tydzień temu było we wtorek - odrzekł po namyśle.

- Ona nie jest jedną z takich - koło stacji Wiktorja? - rzekła zdyszanym głosem matka.

- Czyś ty ją najprzód zobaczył, czy ona ciebie? - zapytała Matylda.

- We wtorek minęło tydzień - powtórzył brat.

- Czy z nią rozmawiałeś?

- Wtedy nie rozmawiałem. Nie.

- A czy ona się do ciebie odezwała?

- Nie.

- Więc jak możesz wiedzieć, że to była nasza Fanny? - zapytała Prue, która przysłuchiwała wszystkiemu z nadzwyczajnem natężeniem.

- Myślałam, że poszła za swojem przeznaczeniem w jakimś obcym kraju - będąc tak blisko Boulogne - zauważyła matka. - Myślałam, że handlarze białym towarem mieli tyle sumienia, że by dziewuchę wywieźć daleko od domu - od razu. Fanny! Na ulicach Londynu! Blisko nas. Powiedziałam jej, na co jej przyjdzie. Wiele razy jej powtarzałam. Wyjdź za porządnego człowieka - mówiłam - ale ona była chciwa i uparta... Uparta i próżna... Nie próbowała iść za tobą, Erni, żeby się dowiedzieć, gdzie my jesteśmy, co się z nami dzieje, czy coś takiego?

Wyraz twarzy Ernesta świadczył o głębokie zakłopotaniu.

- To wcale tak nie było, matko - odparł. - To wcale nie to. Widzicie...

Zaczął się szamotać z przednią kieszenią swej bardzo obcisłej skórzanej kurtki, z której wydobył wreszcie jakiś dość zbrukany list. Trzymał go w ręku i ani sam nie próbował czytać ani też nie podawał żadnemu z nas. Zdawało się jednak, że trzymanie go w ręku potęguje jego bardzo ograniczone zdolności narracyjne.

- Najlepiej będzie, jak wam wszystko opowiem od samego początku - rzekł. - To wcale tak niej jest, jakbyście przypuszczali. Było to we wtorek, w przedostatni wtorek.

Matylda Good położyła ostrzegawczo rękę na ramieniu matki.

- Wieczorem pewnie? - pomogła.

- Był obiad i miałem odwieźć gości - ciągnął brat. - Naturalnie, rozumiecie, że Fanny nie widziałem blisko sześć lat. Ona mnie poznała.

- Musiałeś zawieźć tych ludzi na obiad i odwieźć ich z powrotem? - pytała Matylda.

- Rozkaz - odparł Ernest - był taki, żeby jechać pod sto drugi do Brantjsmore Gardens, Earls Court i zabrać panią i pana i zawieźć ich pod dany numer na Church Row Hampstead, a potem przyjechać po nich o 10.30 i odwieźć do domu podług wskazówek. Stosownie do tego pojechałem do Brantismore Gardens i powiedziałem portjerowi w hallu - to było takie pańskie miejsce z portjerem w liberji - że przyjechałem na czas i że czekam. On jak zwyczajnie zatelefonował na górę. Po chwili wyszli z domu pan i pani, a ja podszedłem do drzwiczek samochodu jak zawsze, żeby je otworzyć i przytrzymać, jak będą wsiadali. Jak dotąd wszystko szło jak zwyczajnie. On był to dżentelmen w wieczorowem ubraniu jak większość dżentelmenów. Ona miała okrycie z futrem i była pięknie uczesana na Przyjęcie, i coś jej się świeciło we włosach. Całkiem pani.

- I to była Fanny? - przerwała Prue.

Ernest przez chwilę zmagał się niemo z przedmiotem.

- Nie od razu - odparł.

- Chcesz powiedzieć, żeś jej od razu nie poznał? - zapytała Matylda.

- Nie, ale ona właśnie na mnie popatrzyła i zdawało się, że drgnęła i weszła do samochodu. Jak on wszedł za nią do środka, zobaczyłem, że się pochyliła, żeby mi się przypatrzeć. Po prawe tom się wiele nad tem nie zastanawiał. Byłby o wszystkiem zapomniał, żeby nie to, co się potem zdarzyło. Kiedy ich zabrałem z powrotem, coś stało. Widziałem, że ona mi się przypatruje... Pojechaliśmy najsamprzód pod sto dwa Brantismore Gardens, a potem on wysiadł i powiada do mnie:

- Poczekajcie - no tu chwilę! - i pomógł jej wysiąść. Zdawało się zupełnie, jakby miała ochotę się do mnie odezwać - na pół - ale się nie odezwała. Wtedy ja jużem sobie pomyślał: "Gdzieś ja ciebie już widziałem, moja pani!" Dziwne to, ale nie pomyślałem wtedy o Fanny. Tylko mi przyszło do głowy, że trochę podobna do naszego Hendryka. Ale ani mi się przyśniło, że to mogła być Fanny. Całkiem nadzwyczajna rzecz! Poszli po schodkach do drzwi - takie to było otwarte wejście do kilku mieszkań - i zdawało się, że chwilę naradzali się pod światłem, a na mnie wciąż spoglądali. A potem poszli do mieszkania na górę.

- Nawet wtedy jej nie poznałeś? - zapytała Prue.

- Może w jaki kwadrans potem on zeszedł na dół bardzo zamyślony. Miał białą kamizelę i płaszcz na ramieniu. Podał mi adres blisko Sloane Street. Dał mi dość hojny napiwek i stał w wejściu i myślał. Zdawało się, że chce przemówić, ta nie wie - jak i co.

- Mam rachunek w garażu - powiada - zapiszcie ten samochód, wiecie! - i za chwilę znowu.

- Wy nie jesteście moim szoferem - powiada - zawsze mnie woził kto inny. Jak się nazywacie?

- Smith - powiadam.

- Ernest Smith - on powiada.

- Tak, proszę pana - ja mu na to.

I dopiero, jakem już odjechał, zapytałem siebie:

- Skąd, u djabła - bardzo panią przepraszam...

- Nie zważaj na mnie - odparła Matylda. - Mów dalej.

- Skąd ty, u licha, wiesz, że mi na imię Ernest? O małom nie rozwalił taksówki na rogu Sloane Square, tak się nad tem zamyśliłem. I dopiero około trzeciej rano, kiedy nie mogłem usnąć, bo mi to tak chodziło po głowie, przyszło mi na myśl...

Ernest zrobił minę narratora, który doszedł do kulminacyjnego punktu sensacji:

- że ta młoda pani, którą tego wieczora woziłem, to była...

Urwał wyczekująco.

- Fanny - szepnęła Prue.

- Siostra Fanny - rzekła Matylda Good.

- Nasza Fanny - powtórzyła matka.

- Ni mniej, ni więcej tylko Fanny! - wygłosił brat Ernest, tocząc triumfalnie wzrokiem po obecnych w nadziei, że spotka się ze zdumieniem, proporcjonalnem do niespodzianki.

- Tak sobie myślałam, że to będzie Fanny - rzekła Prue.

- Czy była wymalowana? - zapytała Matylda.

- Nie tak znowu bardzo, jak większość z nich; odparł Ernest. - W dzisiejszych czasach malują się prawie wszystkie. Arystokracja. Żony biskupów. Wdowy. Każdy. Nie zrobiła na mnie wrażenia - no, żeby znowu tak bardzo należała do tego malowanego gatunku, wcale nie. Świeża i trochę blada, jak to zawsze bywało.

- Czy była ubrana jak pani - spokojnie?

- Zamożnie - odrzekł Ernest. - Naprawdę bogato. Ale nic na niej nie było - jakby to powiedzieć - cudackiego.

- A dom, gdzie ich zawiozłeś - hałaśliwy? Śpiewanie, tańce i otwarte okna?

- To był całkiem porządny, spokojny dom. Rolety zapuszczone i żadnego harmidru. Prywatny dom. Ludzie, którzy podchodzili do drzwi powiedzieć dobranoc, mogliby być każde z nich panią albo dżentelmenem. Widzę starszego lokaja. Podchodzi do samochodu. Nie był wynajęty na jeden wieczór. To był prawdziwy lokaj. Inni goście mieli prywatną limuzynę ze starym, porządnym szoferem. Tacy, co to się o nich mówi: eleganccy ludzie.

- To wcale niepodobne do tego, coś ty powiedziała o ulicach Londynu - rzekła, zwracając się do matki, Matylda. - Jak wyglądał ten dżentelmen?

- Chciałabym się o nim dowiedzieć - dodała matka.

- Rozpustny hulaka wielkomiejski i trochę podchmielony? - zapytała Matylda.

- Był o wiele trzeźwiejszy niż większość gości - odparł Ernest. - Zauważyłem to, jak wyjmował pieniądze. Wielu z nich - och, bardzo prawdziwi panowie - robią się - jakby to powiedzieć - odrobinę pocieszni Weseli. Nie mogą dać sobie rady z drzwiczkami. On nie był taki. To potrafiłem zauważyć... A potem jeszcze ten list.

- Aha, ten list - wtrąciła Matylda. - Przeczytaj go, Marto.

- Jakim sposobem dostał ci się ten list? - zapytała matka, nie zdradzając ochoty wzięcia go w rękę. - Czy to ma znaczyć, że go: od niej: dostałeś?

- Przyszedł pocztą w ostatni czwartek. Był do mnie zaadresowany: Wielmożny Ernest Smith, w garażu. Ciekawy ten list wypytuje o nas wszystkich. Nie mogę się w tem wszystkiem połapać. Myślałem o tem i myślałem. Wahałem się, bo wiem przecie, co matka myśli o Fanny.

Umilkł.

- Niech lepiej kto inny - rzekła Matylda, korzystając z przerwy w opowiadaniu - niech lepiej kto inny przeczyta ten list.

Spojrzała na matkę i uśmiechnęła się dziwnie opuszczonemi kącikami ust, poczem wyciągnęła ręką w stronę Ernesta.

4.

List przeczytała Matylda, gdyż niechęć była aż nadto widoczna. Widzę jeszcze dotąd wielką czerwoną twarz gospodyni, pochyloną ku przodowi nad przyborami stołowemi, trochę na ukos celem odpowiedniego nastawienia oka i zyskania więcej światła od słabego płomyka gazowej lampki. Obok stała Prue ze swą nieożywioną twarzą i ciekawem a krnąbrnem spojrzeniem, które co chwila zawieszało się na twarzy matki niby muzykant, spuszczający z oka batuty kapelmistrza. Matka siedziała prosto, z wyrazem zaczepnego wyzwania swej białej twarzy, podczas gdy Ernest, rozparty szeroko i daleko w nic nie mówiącej postawie, zdawał się dawać ostentacyjnie do zrozumienia, że z tego wszystkiego "nie kapuje".

- Zobaczmy - no, co to takiego - rzekła Matylda, rozpatrując się w czekającem ją zadaniu.,

- "Mój drogi Erni" - ona powiada...

"Mój drogi Erni!

Jakie to cudowne, że cię znów zobaczyłam. Prawie, że nie mogłam uwierzyć, że to byłeś Ty, nawet, kiedy pan - pan - Wypisała nazwisko, ale się widać zreflektowała, bo je z powrotem przekreśliła, pan ktoś, pan Nijaki - zapytał Cię, się nazywasz. Zaczynałam się już lękać, że wszystkich straciłam. Gdzie mieszkacie i co z Wami dzieje? Wiecie, że wyjechałam do Francji i Włoch dla odpoczynku - śliczne, śliczne miejsca - i kiedy powróciłam stamtąd, wpadłam do Cliffstone, bo chciałam Was znów wszystkich zobaczyć i nie mogłam znieść myśli, że Was tak porzuciłam bez słowa pożegnania.

- Powinna była wcześniej o tem pomyśleć - zauważyła matka.

"Pani Bradley opowiedziała mi o wypadku i śmierci biednego ojca - pierwszy raz się o tem od niej dowiedziałam. Poszłam na cmentarz, na jego grób i oblałam go memi łzami. Och! Boże! Boże! Biedny ojczulek! Cóż to był za okrutny, straszny traf, że on zginął w taki sposób. Położyłam na jego mogile mnóstwo kwiatów i umówiłam się z Ropesem, ogrodnikiem, o koszenie trawy na grobie, jak tylko za bardzo wybuja.

- A on - rzekła matka - tam, pod ziemią! Wolałby ją widzieć umarłą u swoich nóg, jak to powiedział - niż oglądać ją, jako upadłą kobietę. I ona obsypała go kwiatami. Musiał się w grobie przewrócić.

- Ale bardzo prawdopodobne, Marto, że on teraz ma inne przekonania - odparła łagodnym tonem Matylda. - Któż to wie, moja kochana. Może oni tam w niebie nie? są tacy spragnieni, żeby "H ludzie u nóg umierali? Może się tam robią łaskawsi. Zobaczmyż - no, na czem to ja stanęłam? Ach! - jak tylko za bardzo wybuja.

"Nikt nie wiedział, gdzieście się wszyscy podzieli, matka i reszta. Nikt nie miał adresu. Pojechałam do Londynu, bardzo przybita i zrozpaczona, że Was straciłam. Pani Bradley powiedzie że matka, Prue i Morty przeprowadzili się do przyjaciół w Londynie, ale nie wiedziała żadnych szczegółów. I co się dzieje? Blisko po dwóch latać wynurzacie się z powrotem! Nie chce mi się wprost wierzyć, że to prawda. Gdzie są tamci? Czy się Morty uczy? Prue już pewnie całkiem dorosła? Pragnęłabym z całej duszy znów ich wszystkich zobaczyć i wedle możności dopomóc. Drogi Erni, proszę Cię, powiedz matce i wszystkim, że jestem zupełnie bezpieczna i szczęśliwa. Opiekuje się mnąi przyjaciel. Ten, którego widziałeś. Nie prowadzę ani wesołego, ani złego życia. Żyję bardzo cicho i spokojnie. Mam tutaj malutkie mieszkanko, dużo czytam i dużo studjuję. Pracuję nie na żarty i wiesz, Erni, złożyłam egzamin, uniwersytecki egzamin. Opanowałam francuski i włoski, częściowo niemiecki i muzyką. Mam pianolę i chciałabym bardzo zagrać na niej Tobie lub Mortyemu,. tak zawsze lubił muzykę. Myślę o Was często, bardzo często. Powiedz o wszystkiem matce, poi jej ten list, donieś mi prędko, co u wszystkich słychać, i nie myśl o mnie źle. Przypomnij sobie dobre czasy, Erni, kiedyśmy się przebrali w czasie Bożego Narodzenia i ojciec, nie poznał nas w sklepie i jakeś Ty mi sfabrykował domek dla lalki na moje urodziny. Och! i torciki z sera, Erni! Torciki z sera!"

- Co to takiego było? - zapytała Matylda.

- To była taka głupia gra, w jakąśmy się zabawiali przy mijaniu ludzi. Nie pamiętam dokładnie, jakeśmy to robili, ale umieraliśmy ze śmiechu - to była prawdziwa heca.

- Teraz wspomina o tobie, Morty - rzekła gospodyni.

"Z radością dopomogłabym Mortyemu, jeżeli nie odeszła ma jeszcze ochota do nauki. Teraz mogłabym to zrobić. Przypuszczam, że już przestał być dzieckiem. Może sam się kształci? Ucałuj go ode mnie. Wyraź matce moje najgłębsze uczucia i proś ją, żeby nie myślała o mnie źle.

Fanny."

- Fanny. Na papierze listowym wyciskany adres. I to wszystko.

Matylda złożyła list na stole.

- Ano? - rzekła tonem wyzwania pod adresem matki. - Widzi mi się, że dziewuchą natrafiła na porządnego człowieka, takiego jednego na dziesięć tysięcy... zdaje się, że troszczy się o nią więcej, niżby się tego - można spodziewać po zwyczajnym mężu... Cóż ty na to wszystko, Marto?

Matylda zebrała się powoli ze stołu i, oparłszy się nieco o poręcz krzesła, spojrzała na matkę z wyrazem z lekka nieprzyjaznej złośliwości i ironji.

5.

Przeniosłem, wzrok z kpiącej fizjognomji gospodyni na zesztywniałą w nerwowem napięciu twarz matki.

- Mów sobie, co chcesz, Matyldo, ale ona żyje w grzechu.

- I to nawet nie całkiem pewne - odparła filozofka.

- Dlaczegoby on miał....? - zaczęła matka i urwała.

- Zdarzają się szlachetni, wspaniałomyślni ludzie - zauważyła Matylda. - Jednakowoż...

- Nie - zaprotestowała matka. - Nie chcemy jej pomocy. Wstydziłabym się od niej przyjąć, kiedy ona żyje z tym człowiekiem...

- Wcale na to nie wygląda, ale mów dalej.

- Skalane pieniądze - ciągnęła fanatyczka. - Pieniądze od niego. Pieniądze rozpustnika.

Gniew jej buchnął płomieniem.

- Prędzej umrę, niż dotknę jej pieniędzy. Jej poczucie sytuacji znalazło wreszcie formę i wyraz.

- Porzuciła dom. Złamała ojcowskie serce. Zabiła go. Nigdy już nie był tym samym człowiekiem, co przedtem; nigdy. Zaprzedała się na życie bezwstydu i zbytków. Własnemu bratu każe się obwozić ze swoją hańbą.

- Chyba - nie każe - zaprotestowała Matylda.

- Jakże on mógł tego uniknąć? A potem pisze ten - ten list. Bezwstydnica, powiadam. Bezwstydnica! Ani słowa skruchy, ani jednego słowa skruchy i żalu. Ani słowa. Przyznaje się, że żyje wciąż ze swoim gagatkiem i nie myśli od tego odstąpić, chełpi się z tego. I ofiarowuje się nam z łaskawą pomocą - nam, których okryła hańbą, i wstydem. Przez kogo to musieliśmy opuścić Cherry Gardens,

I żeby się ukryć z naszą hańbą przed sąsiadami w Londynie? Przez nią! I teraz onaby tu chciała przyjechać swoim samochodem, zejść w podrygach po tych schodkach, wyelegantowana,. wypacykowana, żeby biednej matce powiedzieć łaskawe słówko. Nie dosyć, żeśmy się przez nią nacierpieli, żeby tu jeszcze przyszła do nas wydziwiać? Wszystko do góry nogami. Jakże - to? Jeżeli tu ma przyjść, w co niewierze, jeżeli tu ma przyjść, to powinna przyjść na kolanach, z popiołem na głowie, ubrana w pokutny worek.

- Marto, ona tego nie zrobi - przerwała Matylda.

- To niech się trzyma z daleka. Nie chcemy patrzeć na jej hańbę. Wybrała swoją ścieżkę i niech i po niej stąpa. Ale wara jej stąd. Wara od tych progów! Jakby to można ludziom wytłumaczyć?

- Ja bym potrafiła wytłumaczyć - zauważyła Matylda, ale nie zwrócono na nią uwagi.

- Co ja bym mogła powiedzieć? A Prue to nic? A. pan Pettigrew, którego poznała na jednej wieczornej zabawie i chce i go tu przyprowadzić na herbatę! Co ona mu ma opowiedzieć o tej wyelegantowanej damie, swojej siostrze? Utrzymanką! Tak, Matyldo, to jest moje słowo. To się tak nazywa. Bo przecie ona jest utrzymanką! Miła rzecz do powiedzenia panu Pettigrew. Oto moja siostra, utrzymanka! W okamgnieniu już by go tu tnie było. Nie śmiałby spojrzeć na takie zgorszenie. Jakby Prue mogła mieć czoło pokazać się znowu na wieczorny zabawie po takiem przedstawieniu? A Erni? Co on odpowie kolegom w garażu, kiedy mu rzucą oczy, że jego siostra jest utrzymanką?

- Już niech się matka o to nie trapi - odrzekł łagodnie, lecz stanowczo Ernest. - Nikt tam nigdy w garażu nie rzuca mi niczego w oczy - i nie będzie. Żadnym sposobem. Chyba, że będzie chciał połknąć swoje własne zęby.

- Dobrze, a Hendryk? Chodzi na swoje kursa, i co będzie, jak się, tam o czem dowiedzą? Jego siostra - utrzymanką. Przecie mu chyba nie pozwolą dalej pracować po takiej hańbie!

- Och, prędzej... - zacząłem za przykładem brata, ale Matylda powstrzymała mnie gestem, zataczając ręką koło i zatrzymując się na matce, która w samej rzeczy zbliżała się do końca tego, co miała do powiedzenia.

- Rozumiem ja dobrze, Marto - rzekła - co ty czujesz, jak mówisz o Fanny. To całkiem podług mnie naturalne. Naturalnie, ten list...

Wzięła list do ręki, sznurując wielkie usta i chwiejąc zwolna to w tę, to w tamtą stronę swą nieforemną, dużą głową.

- Jak Boga kocham, nie mogę uwierzyć, żeby dziewczyna, która to napisała, mogła mieć złe serce - zauważyła. - Rozjadłaś się na nią, Marto. Rozgoryczyłaś.

- Z tem wszystkiem - zacząłem, ale ręka Matyldy nakazała mi ponowne milczenie.

- Rozjadłam się! - krzyczała matka. - Znam ją znam. Potrafi udawać niewiniątko, jakby się nie zdarzyło, i tak człowieka zajechać, że zdaje się, że to on winien...

Matylda przestała się chwiać, a zaczęła kiwać głową.

- Widzę - rzekła - rozumiem. Ale dlaczego - by Fanny miała sobie zawracać głowę tym listem, jeżeliby was wszystkich naprawdę nie kochała? Przecie nikt jej nie kazał trapić się, co się z wami dzieje! Na nic nie jesteście jej przydatni. Tam jest dobroć w tym liście, Marto, i coś więcej jak dobroć. Czy chcesz jej odpłacić za chleb kamieniem? Za jej serce i przychylność? Nawet, jeżeli nie pełznie na kolanach i nie żałuje za wszystko, jak powinna! Nawet jej nie odpiszesz na list?

- Ani mi się śnij zaczynać z nią korespondencję - odrzekła matka. - Nie, tak długo, jak jest utrzymanką, nie jest moją córką. Umywam od niej ręce. A co do jej pomocy!... Takiej pomocy!... Wszystko to oszukaństwo! Gdyby nam chciała naprawdę pomóc, byłaby wyszła za pana Crosby. Człowiek był sprawiedliwy i porządny; i każda kobieta wyszłaby za niego z pocałowaniem ręki.

- A więc to tak - zakonkludowała Matylda i nagle wykręciła swą wielką głowę w stronę milczącego Ernesta.

- A cóż ty zrobisz, Erni? Czy i ty jesteś za tem, żeby się Fanny wyrzec raz na zawsze? jak to mówią, pozwolić torcikom z sera utonąć w niepamięci na zawsze, na zawsze i na zawsze?

Ernest wyprostował się w krześle, włożył rękę do kieszeni spodni i zapadł w chwilowe zamyślenie.

- Nijako - odparł.

Matylda nie przyszła mu z pomocą.

- Trzeba mi brać pod uwagę moją dziewczynę - rzekł w końcu i oblał się szkarłatnym rumieńcem.

Matka odwróciła ostro głowę i zmierzyła go wzrokiem. Ernest siedział z kamienną twarzą, wcale na nią nie patrząc.

- O - och! - zaśpiewała gospodyni. - To coś nowego. I któż to jest ta twoja dziewczyna, Erni?

- Eee... nie miałem zamiaru już o niej mówić, więc wszystko jedno, kto ona jest. Ma niewielki sklepik z różnościami dla pań - konfekcja - jak to nazywają. To wam powiem. Sprytniejszej, milszej panienki jeszcze nie było na świecie. Poznaliśmy się na tańcach. Nic jeszcze nie jest postanowione, tylkośmy się trochę zmówili. Były podarunki. Dałem jej pierścionek i tak dalej. Ale ma się rozumieć, nigdym jej o Fanny nie wspominał. Jak dotąd nie rozmawialiśmy wiele o familijnych sprawach. Wie, że mieliśmy jakiś sklep, że ponieśliśmy straty; i że ojciec umarł w wypadku; to prawie wszystko. Ale Fanny - nijako to będzie z pewnością opowiedzieć jej o Fanny. Nie dlatego, żebym miał j być cięty na Fanny!

- Rozumiem - odparła Matylda.

Rzuciła nieme pytanie na Prue i znalazła odpowiedź w jej twarzy. Potem wzięła znów do ręki list i przeczytała wolno i wyraźnie:

- Sto dwa, Brantismore Gardens, Earls Court.

Odczytała ten adres w taki sposób, jakby chciała, żeby jej się wrył w pamięć.

- Mieszkanie na piętrze, powiadasz, Erni...

Zwróciła się do mnie:

- A cóż ty masz zamiar zrobić, Henrysiu?

- Chcę zobaczyć Fanny na własne oczy - odparłem. - Nie wierzę...

- Hendryku - zawołała matka - raz na zawsze zakazuję ci się z nią zadawać. Nie chcę, żebyś się miał zepsuć.

- Nie zakazuj mu, Marto - wtrąciła gospodyni - na nic się nie przyda zakazywać mu tego, bo on tak chce! Każdy chłopiec z odrobiną serca i duszy poszedłby do miej po tym; liście. Sto dwa, Brantismore Gardens, Earls Court - powtórzyła wyraźnie - to nawet nie tak daleko stąd.

- Zakazuję ci się z nią widywać, Hendryku - powtórzyła znów matka, poczem, zdawszy sobie za późno sprawę z pełnej doniosłości listu Fanny, porwała go ze stołu.

- Nie dam na to odpowiadać. Spalę go, jak na to zasługuje, zapomnę o nim, wygnam go z pamięci - Patrzcie!

Wstała z krzesła i przy akompaniamencie dziwach gardłowych odgłosów, podobnych do tłumionego łkania, rzuciła list Fanny w ogień. Potem wzięła jeszcze pogrzebacz, by go głębiej popchnąć i nie mieć wątpliwości, że naprawdę uległ zniszczeniu. Patrzyliśmy wszyscy w milczeniu na list, który, zwinął się, sczerniał, buchnął żywym płomieniem i w jednej chwili stał się kupką lotnych, żałosnych, czarnych popiołów. Dokonawszy tego dzieła zniszczenia usiadła ponownie przy stole, na chwilę znieruchomiała, a w końcu po długich uciążliwych poszukiwaniach w kieszeni spódnicy wydobyła z niej nędzną, starą, brudną chuścinę i zaczęła, płakać - początkowo spokojnie, a potem ze wzmagającą się gwałtownością.

Patrzyliśmy na nią, przerażeni tym nagłym wybuchem.

- Nie trzeba, żebyś chodził do Fanny, jeżeli matka zakazuje, Hendrysiu - rzekł wreszcie Ernest łagodnie, lecz stanowczo.

Matylda rzuciła mi wzrokiem posępne zapytanie.

- Pójdę - zawołałem, zdjęty trwogą, że niemęskie łzy, zbierające mi się pod powiekami, wytrysną lada moment na policzki.

- Hendryku! - krzyknęła wśród łkań matka. - Złamiesz... złamiesz mi serce! Naprzód Fanny, a teraz ty!

- Widzisz! - wtrącił Ernest.

Burza płaczu przycichła, jakby w oczekiwaniu na moją odpowiedź. Moja dziecinna, głupia twarzyczka musiała być w owej chwili bardzo czerwona, w głosie mym brzmiała jakaś podejrzana nuta, ale powiedziałem to, co miałem do powiedzenia:

- Pójdę do Fanny - rzekłem - i zapytam ją prosto z mostu, czy prowadzi złe życie.

- A jeżeli tak? - zapytała Matylda.

- Pomówię z nią - odparłem - zrobię wszystko, co będzie w mojej mocy, żeby ją uratować. Tak - nawet, jeżeli będę musiał szukać jakiejś pracy, żeby miała z czego żyć... Jest przecież moją siostrą....

Przez chwilę płakałem.

- Nie mogę inaczej, mamo - łkałem. - Muszę zobaczyć Fanny!

Opanowałem się z wysiłkiem.

- Tak - powiedziała gospodyni, spoglądając na mnie, jak sądziłem, z zbyt wielką ironją i za małym podziwem, niż na to zasługiwałem, poczem zwróciła się do matki:

- Nie widzę, żeby Henryk mógł powiedzieć co lepszego niż to, co powiedział - zauważyła. - Myślę, że po tem wszystkiem będziesz mu musiała pozwolić, żeby się z nią widział. Powiada, że zrobi wszystko, co tylko może, żeby ją uratować. Któż wie? Może potrafi pobudzić ją do żalu.

- Prędzej będzie na odwrót - odrzekła matka, ocierając oczy po krótkiej burzy gwałtownego płaczu.

- Widzi mi się wszelako - rzekł Ernest - że to nie ma sensu, żeby Hendryk tam do niej chodził.

- W każdym razie, Henrysiu - dodała Matylda - nie zaniechaj tego postanowienia dlatego, żeś zapomniał adresu, bo w przeciwnym razie jęsteś zgubiony. Jeżeli tego zaniechasz, to niech to będzie z własnej twojej wolnej woli, a nie przez zapomnienie. Sto dwa, Brantismore Gardens, Earl's Lepiej to sobie zapisz.

- Sto dwa - Brantismore Gardens.

Poszedłem do mych książek, leżących na rogu stołu, i zrobiłem, co mi poradziła, t. j. z powagą i stanowczością pięknem okrągłem pismem wypisałem adres na czystej przedtytułowej kartce Principia Latina Smitha.

6.

Moja wizyta u Fanny zupełnie nie była podobna do żadnego z żywych obrazów, jakie się uprzednio rozegrały w mej wyobraźni. Poszedłem do niej koło wpół do dziewiątej po zamknięciu apteki, wieczorem, na trzeci dzień po rewelacjach Ernesta. Dom wydał mi się imponujący; po wyłożonych dywanem schodach dostałem się do drzwi jej mieszkania. Zadzwoniłem. Otworzyła mi ona sama.

Na pierwszy rzut oka można się było zorjentować, że stojąca w progu uśmiechnięta młoda kobieta spodziewała się ujrzeć kogoś innego, a nie zagapionego na siebie niezgrabnego młokosa i że przez kilka momentów nie miała najlżejszego wyobrażenia, kogo ma przed sobą. Wyraz rozpromienionego powitania zmienił się na pełne rezerwy chłodne spojrzenie.

- O cóż chodzi, proszę? - zapytała w odpowiedzi na moje milczące zapatrzenie.

Zmieniła się bardzo. Urosła, choć ją teraz przewyższałem, i jej faliste, bronzowe włosy ujęte były w opaskę z czarnego aksamitu, spiętą z jednej strony klamrą, wysadzaną jakiemiś rżniętemi kamieniami, które mieniły się i błyszczały. Twarz jej i usta miały cieplejsze tony niż za dawnych czasów. Ubrana była w lekką zielonawo - błękitną suknię z luźnemi rękawami, odsłaniającemi białe ramiona. Ładna szyja i dekolt wychylały się również od czasu do czasu z falujących osłon. Wydawała - się magicznie rozkoszną istotą, słodką, świetlistą, woniejącą, słowem, czemś zadziwiającem dla młodego barbarzyńcy z londyńskich zaułków. Cały ten delikatny urok zbił mnie z tropu, chrząknąłem.

- Fanny! - rzekłem chrapliwie - nie poznajesz mnie?

Ściągnęła śliczne brwi, i na twarzyczce jej ukazał się dawny rozkoszny uśmiech.

- Na Boga! Toż to Henryś! - krzyknęła i, wyciągnąwszy mnie do małego hallu, wyściskała i wycałowała.

- Mój mały braciszek, Henryś, taki już duży, Jak i ja! Co za cudowna niespodzianka!

Potem puściła mnie, zamknęła drzwi, i w oczach jej ukazał się wyraz niepewności.

- Ale dlaczego nie napisałeś do mnie przedtem, żeby uprzedzić mnie o swojem przyjściu? Umieram z chęci porozmawiania z tobą, a tu właśnie ma przyjść do mnie gość. Może nadejść w każ chwili. Cóż ja teraz pocznę? Zaraz!

Mały hall, w którym się znajdowaliśmy, był jasny i wesoły, wymalowany na biało i przyozdobiony ładnemi japońskiemi obrazkami. Były tam szafy do chowania płaszczy i kapeluszy i stara dębowa skrzynia. Wychodziło nań kilkoro drzwi, z których dwoje stało otworem. Przez jedne z nich mignęła mi sofa i nakrycie do kawy, a przez drugie - wysokie lustro i krzesło z poręczami, pokryte perkalem. Zdawała się wahać, gdzie mnie wprowadzić; w końcu zdecydowała się na pierwszy pokój i zamknęła drzwi od hallu.

- Powinieneś był napisać, że chcesz przyjść rzekła. - Umieram, z chęci porozmawiania z tobą, braciszku, a tu ma przyjść ktoś, kto umiera z chęci porozmawiania ze mną. Ale co tam! Korzystajmy z czasu! Jak ty się miewasz? No - przecież sama widzę.. Ale czy się aby kształcisz? A matka, z matką? Co się dzieje z Prue? A Ernest zawsze w gorącej wodzie kąpany?

Próbowałem jej na wszystko odpowiedzieć, opisać Matyldę Good i napomknąć coś możliwie łagodnie o nieubłaganej srogości matki. Zaczął opowiadać o aptece, o studjach nad łaciną i chemją, kiedy nagle w środku mego sprawozdania odskoczyła ode mnie i znieruchomiała w zasłuchaniu.

Rozległ się zgrzyt klucza w zamku.

- Mój drugi gość - zawołała i po chwili wahania wybiegła z pokoju, pozostawiając mnie samego z meblami i bulgoczącą na stole maszynką do kawy.

Drzwi pozostawiła niedomknięte. Aż nadto wyraźnie usłyszałem szmer pocałunków, a potem męski głos, jak zauważyłem, pełen rozradowania:

- Zmęczony jestem, moja maleńka Fanny, och śmiertelnie zmęczony. To nowe pismo - to istne piekło. Źleśmy zaczęli. Ale dam sobie radę. Na Boga! Gdybym nie miał tego słodkiego jeziorka ochłody, dawnobym zwarjował! Nicby mi nie pozostało z wyjątkiem gazeciarskich nagłówków. Zabierz mój płaszcz, kochaneczko. Czuję zapach kawy.

Usłyszałem szelest, tak, jakby Fanny zahamowała przybysza w samych drzwiach pokoju, w którym się znajdowałem. Usłyszałem, jak powiedziała mu coś bardzo szybko o bracie.

- Och, do diabla! - rzekł bardzo serdecznie nieznajomy. - Jeszcze jeden! Iluż ty masz brtaci, Fanny? Odeślij go. Mam wszystkiego tylko godzinę czasu, moja droga.

Potem drzwi zamknęły się ostro. Fanny musiała zauważyć, że były otwarte, i reszta rozmowy powstała dla mnie tajemnicą.

Ukazała się wreszcie, trochę zapłoniona, z błyszczącemi oczyma i trochę przytem sztywna. Najwidoczniej została ponownie wycałowana.

- Henrysiu - rzekła. - Przykro mi strasznie, że cię muszę prosić, żebyś odszedł i przyszedł kiedy indziej, ale ten drugi gość... przyrzekłam mu pierwej. Czy nie gniewasz się, Henrysiu? Tęsknię za rozmową z tobą, długą, długą rozmową. Masz wolne niedziele, Henrysiu? No, więc dobrze - a gdybyś tak przyszedł tu o trzeciej w niedzielę? Będę zupełnie sarna, i wypijemy sobie po staremu herbatkę. Czy się nie gniewasz, braciszku?

Odpowiedziałem, że nie. W tem mieszkaniu etyczne wartości wydawały się całkiem inne niż poza jego progami.

- Ostatecznie powinieneś był wpierw napisać - dodała Fanny - zamiast zjawić się zupełnie niespodziewanie.

Kiedy mnie wyprowadzała, w hallu nie było kogo; nie było nawet widać kapelusza ani płaszcza.

- Pocałuj mnie, Henrysiu - rzekła, a ja - chętnie wypełniłem jej życzenie.

- Naprawdę się nie gniewasz? - zapyta jeszcze w progu.

- Ani trochę - odrzekłem. - Powinienem był napisać.

- Niedziela o trzeciej! - zawołała, gdym już schodził po zasłanych dywanem schodach.

- Niedziela o trzeciej - odpowiedziałem z zakrętu klatki schodowej.

Na dole znajdował się rodzaj wejściowego hallu do wszystkich mieszkań. Na kominku buzował ogień, przy którym czuwał portjer, gotowy w każdej wezwać dorożkę lub taksówkę na żądanie którego z lokatorów. Świetność i komfort tego wszystkiego zrobiły na mnie wielkie wrażenie i byłem bardzo dumny, że wychodzę z takiego wspaniałego miejsca. Dopiero, kiedy uszedłem spory kawałek drogi, zacząłem sobie zdawać sprawę, jak dalece nie powiodły się moje wieczorne plany.

Nie zapytałem jej, czy prowadzi złe życie, i nie przeprowadziłem żadnej przekonywającej rozmowy. Sceny, które przedtem odegrałem w wyobraźni, o silnym, prostym i śmiałym młodszym bracie, ratującym swą lekkomyślną, lecz kochaną siostrę od straszliwej hańby,. znikły zupełnie z mej pamięci z chwilą, gdy drzwi się otworzyły i ukazała się w nich śliczna Fanny. I oto zostałem się z niezajętym wieczorem i nie miałem nic do opowiedzenia rodzinie, chyba, żebym im zakomunikował o głębokiej różnicy, dzielącej rzeczywistość od marzenia. Postanowiłem na razie o niczem w domu nie wspominać, ale iść na długą, długą przechadzkę, przemyśleć gruntownie sprawę Fanny i powrócić do domu o tak późnej godzinie, żeby uniemożliwić matce "wyciągnięcie mnie na spytki" i wywiedzenie się o wszystkiem.

Skierowałem się ku bulwarom Tamizy, z racji stosunkowo pustych chodników, uroczystego nastroju i przypadkowych przebłysków piękna, co wszystko razem wytwarzało nastrój, odpowiedni do medytacyjnej przechadzki.

Ciekawe jest wspominać teraz fazy, przez jakie przeszedł owej mocy mój umysł. Początkowo byłem pod przemożnym wpływem jasnej rzeczywistości, jak mi się objawiła w postaci Fanny, ślicznej, opływającej we wszystko, naturalnej i pewnej siebie, jej pięknie oświetlonego, ładnie umeblowanego mieszkania oraz przyjacielskiego, poufałego głosu, usłyszanego w hallu. Wszystko to przedstawiło mi się jako fakty, godne uznania i szacunku.

Jakże było miło po więcej niż dwóch latach brzydkich przypuszczeń ujrzeć znowu ukochaną siostrę, bezpieczną, kochaną i we wszystko zaopatrzoną, i cieszyć się z góry długą, niedzielną pogawędką o wszystkiem, czegom w międzyczasie dokonał i co zamierzałem dokonać. Ostatecznie, bardzo prawdopodobne, że ci dwoje byli małżeństwem, ale z jakichś tajemniczych powodów musieli trzymać ten fakt w ukryciu i nie zdradzać go przed światem. A może Fanny powie mi o tem w niedzielę w najgłębszem zaufaniu, tak, że będę mógł po powrocie do domu zdziwić i ukoić matkę wyszeptaną na ucho tajemnicą.

Wszelako w trakcie rozwijania i wykańczania tej myśli przyszła świadomość, wyraźna, chłodna i przemożna, że oni naprawdę nie są małżeństwem, i cień długo żywionej niechęci przyćmił pierwsze jasne wrażenie małego gniazdka Fanny. Zaczęło we mnie rosnąć niezadowolenie z powodu roli, jaką odegrałem przy naszem spotkaniu. Pozwoliłem z sobą robić, co jej się żywnie podobało, i dać się wyprosić tak, jakbym był zwyczajnym młokosem, a nie bratem, pełnym moralnej przewagi i gotowym przyjść jej z pomocą. Z pewnością powinienem był coś powiedzieć, choćby nawiasowo, celem zaznaczenia dzielącej nas moralnej przepaści. Powinienem był również zmierzyć się twarzą w twarz ze złym człowiekiem, przyczajonym niewątpliwie w pokoju ze zwierciadłem, i perkalem obitem krzesłem. Uniknął widzenia się ze mną - bo nie mógłby mi spojrzeć w oczy! Z tego nowego punktu widzenia zacząłem rozwijać w wyobraźni nową scenę wymówek i nawrócenia. Co powinienem był powiedzieć złeamu człowiekowi?

- Co mój panie, wreszcieśmy się spotkali...

Coś w tym rodzaju.

Wyobraźnia moja zaczęła czynić skoki, susy i wzloty. Odmalowywałem sobie złego człowieka, ubranego w "niepokalany wieczorowy garnitur", cechujący - sądząc z powieści - głębsze i mroźniejsze otchłanie męskich nieprawości, cofającego się trwożnie pod potokiem mej prostej wymowy.

- Zabrałeś ją - wołałem - z naszego skromnego, lecz czystego i prostego gniazda. Złamałeś serce jej ojca, taki - widziałem siebie, mówiącego te słowa! - I cóżeś ty z niej uczynił? - pytałem. - Twoją lalkę, twoją zabawkę, żeby się z nią pieścić i osypywać podarkami w czasie trwania kaprysu, a potem porzucić, jako coś niepotrzebnego! - Rzucić albo - "cisnąć"?

Zdecydowałem, że "cisnąć" będzie lepiej. I takem sobie maszerował po bulwarach, gestykulując, i wygłaszając tego rodzaju frazesy.

- Przecież zdawałeś sobie sprawę z istoty rzeczy? - zapytała Świecąca Muszka. - Nawet wtedy.

- Naturalnie, ale w ten sposób funkcjonowały nasze mózgi za owych dawnych, dawnych czasów.

7.

Ale - ciągnął Sarnac - moja druga wizyta u Fanny tak samo, jak pierwsza, pełna była nieprzewidzianych niespodzianek i niespodziewanych efektów. Dywan, rozłożony w eleganckiej klatce schodowej, zdawał się tłumić moje moralne niepokoję, a kiedy drzwi się otworzyły i ujrzałem znów moją drogą Fanny, przyjacielską i radosną, zapomniałem zupełnie o surowych pytaniach, od których miało się zacząć nasze drugie spotkanie. Pociągnęła mnie czuprynę, wycałowała, zdjęła płaszcz i kapelusz, powiedziała, że nadzwyczajnie wyrosłem, zmierzyła się ze mną i wepchnęła do wesołej malej jadalni, w której przygotowała taką herbatę, jakiej nigdy przedtem nie skosztowałem, sandwicze z szynką, sandwicze z jakiejś pysznej masy, zwanej dżentelmeńskim przysmakiem, marmoladę z poziomek, dwa gatunki ciasta i na dodatek - drobne biszkopty.

- Jakiś ty dobry, jaki kochany, Henrysiu, żeś do mnie przyszedł. Ale miałam jakieś przeczucie, że przyjdziesz, cokolwiekby się stało.

- Myśmy się zawsze trzymali, razem - odrzekłem.

- Zawsze - przyznała. - Myślę, że matka i Erni mogli byli napisać do mnie chociaż jedno słówko. Może jeszcze napiszą. Widziałeś kiedy elektryczny kociołek, Henrysiu? Oto jest. A tę zatyczkę kładzie się tutaj.

- Wiem - odparłem i zrobiłem, jak mi kazano. - Elektryczność spotyka opór w tej koszulce. Uczyłem się trochę o elektryczności i chemji. Na kursach dopełniających. Wszystkiego sześć - siedem przedmiotów. A na Tothill Street jest okno wystawowe, pełne takich rzeczy.

- Spodziewam się, że znasz się na takich rzeczach - odrzekła. - Spodziewam się, żeś się nauczył wielu rzeczy.

I w ten sposób zeszliśmy na wielki temat moich studjów i zamiarów na przyszłość.

Rozkosznie było rozmawiać z kimś, kto naprawdę rozumiał nurtujące mnie pragnienie wiedzy. Mówiłem o sobie, moich marzeniach i ambicjach, a jednocześnie, jako dorastający młodzieniec, robiłem niby szarańcza spustoszenie na wspaniale zastawionym stole Fanny. Siostra przyglądała mi się z uśmiechem, i nakierowywała mnie za pomocą pytań na sprawy, które ją najwięcej interesowały. I kiedyśmy się dosyć jak na jeden raz narozprawiali, pokazała mi, jak grać na pianoli. Wydobyłem walc Schumanna, znany mi z dawna z koncertów pana Plaice'a i z niesłychaną radością przegrałem go na własną rękę. Przekonałem się, że jest bardzo łatwo obchodzić się z owemi pianolami. Wprędce - wygrywałem na niej z całą sumiennością i ekspresją.

Fanny pochwaliła mnie za pojętność, i podczas gdy rozkoszowałem się muzyką, sprzątnęła ze stołu. Potem przyszła do mnie, usiadła obok, przysłuc wała się, rozmawiała i przekonaliśmy się oboje, od chwili naszego rozstania nauczyliśmy się ma rzeczy o muzyce. Oboje mieliśmy olbrzymie wyobrażenie o Bachu - którego, jak się przekonałem, nazywałem niepoprawnie Batchem - i o Mozarcie. I to nazwisko trzeba było wymawiać trochę inaczej I wtedy Fanny zaczęła, mnie wypytywać, do jakieś pracy miałem powołanie, i cobym chciał właściwie robić.

- Nie trzeba, żebyś dłużej marnował się w tej aptece - oznajmiła.

Cobym też powiedział na pracę, mającą związek z książkami, sprzedawaniem książek lub pomaganiem w bibljotece, albo jeszcze z drukowanie i wydawaniem książek i czasopism?

- Nigdy nie myślałeś, żeby coś pisać? - zapytała Fanny. - Ludzie się tem zajmują.

- Parę razy próbowałem pisać wiersze - wyznałem - i napisałem list do Daily News o wstrzemięźliwości, ale go nie umieścili.

- Czy miałeś kiedy ochotę pisać?

- Co, książki? Takie, jak Arnold Bennett? Pewnie!

- Ale nie wiedziałeś, jak się do tego zabrać.

- Trudno jest zacząć - rzekłem, tak, jakby to była jedyna przeszkoda.

- Powinieneś rzucić tę aptekę - powtórzyła.

- Gdybym zebrała informacje wśród znajomych i znalazła dla ciebie jakąś lepszą robotę, Henrysiu - czybyś ją przyjął?

- Pewnie! - odrzekłem.

- Dlaczego nie: tak? - przerwała Świecąca Muszka.

- Och! Mieliśmy zwyczaj mówić pewnie - odparł Sarnac. - Było to artystyczne niedopowiedzenie. Ale zdajecie sobie sprawę, jak dalece odbiegłem od powziętych z góry wyobrażeń o Fanny i o sobie. Przegwarzyliśmy cały wieczór. Zjedliśmy pyszną zimną piknikową kolację w ślicznej małej jadalni z kredensem, i Fanny nauczyła mnie przyrządzać wspaniałą sałatę, zaprawioną drobno usiekaną cebulą, białem winem i octem. Potem rozkoszowałem się jeszcze trochę tym cudem - pianolą, w końcu z wielką niechęcią pożegnałem się i odszedłem.

Kiedy znalazłem, się z powrotem na ulicy, ogarnęło mnie ponownie wrażenie nagłego przerzucenia się z jednego świata w drugi - zimny, pusty, twardy i kierujący się zupełnie odmiennemi moralnemi wartościami. Znów odczułem tę samą niechęć udania się wprost do domu, z obawy, by moich wieczornych wrażeń nie zepsuto i nie przyćmiono stekiem niemiłosiernych wypytywań. Kiedy wreszcie znalazłem się na łonie rodziny, powiedziałem kłamstwo.

- Fanny ma śliczne mieszkanie i jest taka szczęśliwa, jak tylko sobie można wyobrazić - rzekłem. - Nie jestem zupełnie pewny, ale z tego, co mówiła, dorozumiewam się, że ten pan niedługo się z nią ożeni.

Wrogie spojrzenie matki wywołało gorący rumieniec na moje policzki i pieczenie w uszach.

- Czy ona ci to powiedziała?

- W samej rzeczy - skłamałem. - Jakoś to z niej wyciągnąłem.

- Ale on już jest żonaty! - rzekła matka.

- Mam wrażenie, że w tem coś jest - powtórzyłem.

- Coś! - wykrzyknęła pogardliwie matka. - Ukradła męża innej kobiecie. On należy do niej - na wieki. Wszystko jedno, czem ona tam zawiniła. - "Co Bóg złączył, tego niechaj człowiek nie rozłącza!" - tak mnie nauczono, i tak wierzę. Może on być starszy, może ją sprowadził z prostej drogi, ale dopóki razem żyją, razem się trzymają, grzech jest taki sam wielki z jej strony, jak i z jego. Czyś go widział?

- Nie było go tam.

- Nie miał czoła. To jeszcze dobrze o nich świadczy. Czy tam jeszcze kiedy pójdziesz?

- Tak, jakby przyrzekłem...

- Wbrew moim życzeniom, Hendryku! Każdy raz, kiedy idziesz do Fanny, grzeszysz nieposłuszeństwem wobec matki. Zapamiętaj to sobie. Rozmówimy się co do tego raz na zawsze.

Wziąłem na kieł.

- To moja siostra - rzekłem.

- A ja jestem twoją matką, choć w dzisiejszych czasach matki tyle znaczą, co śmiecie pod nogami dzieci. Ożeni się z nią, a jakże! Dlaczegoby się miał żenić? Akurat. Ożeni się, ale z inną. Chodź-no, Prue, wygarnij z ognia ten kawałek węgla, i pójdziemy spać.

8.

- A teraz - rzekł Sarnac - muszę wam opowiedzieć o dziwacznej organizacji Thunderstone House i wielkiej firmie Crane et Newberry, dla której na żądanie Fanny porzuciłem pana Humberga i jego puste butelki ze złotemi napisami. Crane et Newberry byli to wydawcy gazet, czasopism i książek, zaś Thunderstone House można będzie określić jako fontannę drukowanego papieru, zalewającą nieskończonemi strumieniami duchowej strawy cały obszar Anglji.

Opowiadam wam o świecie z przed dwóch tysięcy lat - wtrącił nawiasem opowiadający. - Niewątpliwie, wszyscy byliście pilnymi uczniami i przestudiowaliście historję, jak należy, ale w tak dalekiej perspektywie czasu rzeczy ukazują się w dużych skrótach, i zmiany, które dokonywały się na przestrzeni wielu generacyj wśród gęstych chmur wątpliwości, nieporozumień i opozycyj, wydają się łatwemi i naturalnemi przejściami. Nauczono nas, że zastosowanie metod naukowych do ludzkich spraw i poczynań dokonało się najprzód w odniesieniu do materjalnej strony życia, a później dopiero znalazło wyraz w badaniach nad psychologją i stosunkami międzyludzkiemi. W ten sposób zjawiska takie, jak technika stali, - koleje żelazne, automobile, radjo, telegraf, samoloty i wszystkie olbrzymie materjalne podstawy nowego wieku istniały na wielką skalę już na dwie lub trzy generacje przedtem, zanim przyszła kolej na przeobrażenia w zakresie społecznych, politycznych i oświatowych idei i metod, proporcjonalnie do nowych konieczności życia, stworzonych przez powyższe wynalazki.

Zanim wszakże zdano sobie w ogóle sprawę z potrzeby naukowego uregulowania stosunków ludzkich, ludzkość przeszła przez wstępną fazę nieprzewidzianego wzrostu handlu i zaludnienia, ogromnego zamętu i konfliktów, gwałtownych społecznych zaburzeń i rewolucyj, strasznych wojen i innych klęsk i doświadczeń. Jest dosyć łatwo nauczyć się takich rzeczy w ogólnikowych terminach, ale trudno wyjaśnić, czem były te procesy ślepego przystosowania się dla cierpiących, uciśnionych i udręczonych miljonów, ach, iluż miljonów ludzkich istot, którym przyszło żyć w tym wirowym, przejściowym okresie.

Kiedy spoglądam wstecz w owe dni, w których przeżyłem moje drugie życie, przypomina mi się pierwszy lepszy tłum, majaczący w mgłach Pimlico. Nikt nie miał żadnej wizji całości zjawisk, każdy przedzierał się po omacku, powoli i niezręcznie od jednej dostrzegalnej rzeczy do drugiej i prawie każdy czuł się źle, niepewnie i gniewnie.

Teraz jest dla nas jasne ponad wszelką wątpliwość, że czasy ciemnych, ciężko pracujących robotników przeminęły już w dalekiem dziewiętnastem stuleciu, gdyż zostali oni zastąpieni przez maszyny. Nowy świat, o tyle bardziej skomplikowany i niebezpieczny, bogatszy i potężniejszy, był światem ludzi, dążących świadomie do kultury intelektualnej i moralnej. W moich wszakże czasach rzeczy te jeszcze się nie wyklarowały, i zamożne i wykształcone klasy udzielały z niechęcią niedostatecznego przystępu do wiedzy i oświaty szybko wzrastającym w liczbę masom. Kładziono nacisk na to, by się to dokonywało w pewien odrębny sposób i w specjalnych szkołach.

Opowiedziałem wam już, eto czego się sprowadzało moje wykształcenie: do czytania, pisania, początków rachunków, religji i t. p. rzeczy. Ten proces, kończący się przejściem do "zajęcia" z końcem trzynastego lub czternastego roku życia, wtedy właśnie, gdy ciekawość i zainteresowania zaczynały się dopiero budzić, obejmował całe wykształcenie, osiągane przez masy w początkach dwudziestego stulecia. Stworzył on olbrzymie zastępy ludzi, ledwie umiejących czytać, łatwowiernych, bezkrytycznych i żałośnie spragnionych wiedzy o życiu i rzeczach, o świecie i o sobie samych. Społeczeństwo, jako takie, nic nie czyniło, by zadośćuczynić mętnym aspiracjom tych rzesz, ciemnych a żądnych światłą. Toteż "prywatnej przedsiębiorczości" przypadło w udziale wyzyskanie tych mętnych pragnień ewentualnych zysków. Powstała wielka liczba firm wydawniczych, spekulujących na tej nowej czytającej publiczności, stworzonej przez - jakeśmy to nazwali - wykształcenie "elementarne".

We wszystkich wiekach ludzie spragnieni byli opowieści o życiu. Młodzi zawsze domagali się, żeby im opowiadano o tej scenie, na której zaczynali odgrywać swoje życiowe role, by objaśniano szansę i możliwości egzystencji w sposób żywy i dramatyczny, tak, żeby mogli sobie z góry wyobrazić, jak na to będą reagowali. I nawet ci, którzy przeżyli młodzieńcze lata, zawsze byli żądni u swe przeżycia i pogłębić sądy za pomocą opowieści, historji i dyskusyj. Literatura narodziła się z powstaniem pisma i tego stadjum języka, w jakiem możliwe już było opowiadanie i recytowanie. I zawsze literatura opowiadała ludziom to, co ich umysły mogły przyjąć, poszukując motywów raczej w duszy i nadziejach słuchacza lub czytelnika - to jest płacącej osoby - niż wśród jałowych, pustynnych obszarów rzeczywistości.

Skutkiem tego większa część literatur wszystkich wieków była zjawiskiem gminnem i efemerycznem, interesujacem jedynie dla historyka i psychologa późniejszych czasów z powodu światła, jakie rzucała na pragnienia i wyobrażeniowe granic danej generacji. Ale literatura popularna wieku, w którym żył Henryk Mortimer Smith, była obfitsza, bardziej cynicznie obłudna, leniwa, tania i pusta niż wszystko, co ją dotąd poprzedziło.

Powiedzielibyście, że przesadzam, gdybym wam opowiedział historje różnych ludzi, którzy doszli do olbrzymich fortun, spekulując na nieokreślonych potrzebach nowych czytających tłumów, przepełniających przeludnione miasta atlantyckiego świata. Był niejaki Newnes, o którym krążyła legenda, że jednego dnia, przeczytawszy na głos rodzinie jakiś interesujący ustęp, zauważył: "Oto prawdziwy smakołyk!". Od tego kwiatka nomenklatury przerzucił się do planu pisma tygodniowego, pełnego interesujących "kawałków", wycinków z książek, gazet i tym podobne. Głodne tłumy, pełne zapału i ciekawości, gotowe były rzucać się chciwie na każde takie hors d'oeuvre. Takim sposobem narodziły się Tit-Bits (Smakołyki), wyławiane z tysięcy źródeł przez pracowite, a dość tanie personele, a Newnes został bogaczem i baronetem. Pierwszy udany eksperyment z czytającą nową publicznością zachęcił do wielu innych. Podarował jej miesięcznik, pełen nowel, czerpanych z obcych źródeł. Początkowo nie bardzo to się wiodło, ale potem na kartkach jego narodziła się sława niejakiego Dr. Conan Doyle'a, który uczynił go niesłychanie popularnym dzięki swym kryminalnym i detektywnym historyjkom.

W owych czasach każdy inteligentny człowiek, właściwie każdy człowiek, inteligentny czy nieinteligentny, interesował - się morderstwami i t. p. zbrodniami, bardzo jeszcze wówczas częstemi. W samej rzeczy, nie było dla nas bardziej fascynującego i upragnionego przedmiotu; owe wypadki, odpowiednio ujęte, oświetlały lepiej niż wszelkie inne problematy prawa, dyscypliny i kontroli w naszem społecznem bagnisku. Najbiedniejsi ludzie kupowali przynajmniej tygodniowe pisma celem pobudzenia machiny mózgowej za pomocą opowieści o tajemniczych morderstwach i rozwodach. Prawie instynktowna potrzeba pchała ich do zgłębiania pobudek i sądzenia ograniczeń i przeszkód. Lecz nowele Conan Doylea miały w sobie mało psychologicznego materjału; zaplątywał on motek nici, by z powrotem rozplatać, i jego czytelnicy zapominali o psychologicznym problemacie, pochłonięci samą zagadką.

Depcząc prawie po piętach Newnesa, nadciągnęła horda innych współzawodników, między innymi niejaki Artur Pearson i grupa braci Harmsworth, którzy doszli do wielkiej potęgi i bogactwa, zacząwszy wydawać małe pismo tygodniowe, p.t. Answers (Odpowiedzi). Powstało ono na podstawie upodobania ludzi do czytania cudzych listów. Możecie się dowiedzieć z historji, jak dwóch z tych Harmsworthów, ludzi energicznych i wielce zuchwałych, stało się lordami Anglji i wybitnemi figurami politycznemu, ale teraz wspominam wam o nich dlatego tylko, by wam opowiedzieć o zapoczątkowanem przez nich mnóstwie gazet i pism dla rozśmieszenia chłopców na posyłki, zjednania serc fabrycznych dziewcząt, względów arystokracji i zaufania nouveau riche'ów. Była to hucząca fabryka pośpiesznie drukowanej bibuły.

Nasza własna firma, Thunderstone House, była starsza, niż owe przedsiębiorstwa Newnesa, Pearsona i Harmsworthów. Już w 18-tym wieku objawił się głód wiedzy, i pewien lokaj, przedzierzgnięty w wydawcę, nazwiskiem Dodsley, wydał księgę mądrości p. t. Young Man's Companion. (Towarzysz młodego człowieka).

Nasz założyciel, Crane, uczynił to samo w początkach okresu wiktorjańskiego. Zyskał duży rozgłos swym Home Teacher (Nauczyciel domowy), wydawanym w miesięcznych odstępach, i swym Circle of the Sciences, wychodzącym w jednym z tygodników. Jego głównemi współzawodniczkami były firmy Casseirai i Routledgea, i przez całe lata, choć miał mniejsze kapitały, dotrzymywał im przecież kroku. Przez czas pewien falanga świeżych popularnych wydawców zepchnęła na drugi plan Crane'a i jemu współczesnych, ale potem stara firma, podźwignięta i postawiona na nogi przez niejakiego sir Piotra Newberry, rozkwitła na nowo i jęła wydawać płytkie powiastkowe czasopisma i tanie popularne gazetki dla kobiet, dziewcząt i dzieci, wznowiła Home Teacher'a z nowożytnemi modyfikacjami, systemem ćwiczenia pamięci oraz dodatkiem i w postaci opracowanego przez sir Piotra Newberry "Guide to Succes (Przewodnik powodzenia), a nawet odważyła się na naukowe podręczniki popularniejszego typu.

Trudno wam będzie zdać sobie sprawę - ciągnął Sarnac - z olbrzymich ilości drukowanej bibuły, produkowanej w tym starym świecie. Był on po prostu zawałony drukowanemi śmieciami, jak był zawalony ludzkiemi, meblowemi i ubraniowemi śmieciami, nie licząc wszelkich innych gratów, wszystkie rzeczy za bardzo się stopniowały, a dobrych było niezmiernie małe! Nie możecie sobie wyobrazić, jaki się czuję szczęśliwy, że znów tu siedzę w jasnym, pięknym pokoju, nagi i swobodny, i mogę mówić o wszystkiem wprost i bez zastrzeżeń. Rozkoszne jest to poczucie swobody, oczyszczenia się z wszelkich zbytecznych przylegających do człowieka dodatków. Czytamy od czasu do czasu książki, rozmawiamy, kochamy się w sposób naturalny i uczciwy, pracujemy, myślimy i badamy za pomocą dobrze odżywianych i przewietrzanych mózgów oraz żyjemy wszystkiemi zmysłami i zdolnościami umysłowemi jako wolne, silne i niekrępowane istoty.

Ale powietrzem 20-go stulecia ciężko było oddychać. Ci, którym nie brakowało odwagi, walczyli mężnie o wiedzę i egzystencję, i im to sprzedawaliśmy naszego niezbyt przystępnego czy pomoc, go Home Teacher'a, i zupełnie lichego Guide to Succes. Ogromne masy ujmowały życie pod sztucznym kątem, w sposób, znany obecnie jedynie psychologom - badaczom nienormalnych objawów. Odwracały one oczy od rzeczywistości i oddawały się marzeniom. Ludzie błądzili po świecie, roztargnieni, zdjęci snem na jawie, majacząc, że oni nie są naprawdę samymi sobą, ale jakiemiś istotami, daleko szlachetniejszemi i romantyczniejszemi albo, że niebawem otaczające ich rzeczy zamienią się w dramatyczną scenę, której będą ośrodkiem. Te powiastkowe czasopisma i popularne powieści, - stanowiące główny, dochód Crane et Newberry, budziły w gruncie rzeczy skłonność do marzeń i odgrywały rolę prawdziwych umysłowych narkotyków. Słoneczna Iskro, czy czytałaś kiedy jaką nowelkę z 20-go wieku?

- Jedną czy dwie - odrzekła Iskra - Tak było, jak mówisz. Przypuszczam, że mam ich z tuzin. Pokażę ci kiedy tę moją malutką kolekcję.

- Najprawdopodobniej połowa z nich była wydana u nas - to jest u Crane'a i Newberryego. Zabawnie będzie znowu je zobaczyć. Ogromna ilość tego narkotycznego materjału, wydawanego przez Crane'a i Newberryego, wychodziła z pod piór dziewcząt, kobiet i mężczyzn o tępej imaginacji. Ci "autorzy" jakeśmy ich nazywali, żyli rozproszeni po Londynie lub okolicy. Swoje elukubracje przesyłali pocztą do Thunderstone House, gdzieśmy je wydawali na różne sposoby i umieszczali w pismach i książkach. Thunderstone House było to rozległe zabudowane miejsce, wychodzące na Tottenham Court Road, z dziedzińcem, na który olbrzymie wozy i zwoziły zwoje papieru i z którego wyjeżdżały platformy ze skończonemi produktami. Wszystko trzęsło się od huku i stuku maszyn drukarskich.

Do dnia dzisiejszego pamiętam doskonale moją pierwszą wizytę w tem miejscu - jakem z dużej ulicy skręcił na wąską jezdnię obok brudnej szynkowni i tylnego wejścia do teatru.

- Cóżeś miał tam robić - pakować książki czy biegać na posyłki? - zapytał Promienny.

- Miałem robić wszystko, co potrafiłem. Bardzo prędko przydzielono mnie do ogólnego personelu wydawniczego.

- Przy popularnych wydawnictwach?

- Tak.

- Ale cóż im mogło przyjść z takiego niedouczonego młodzika, jakim ty byłeś tam w Thunderstone House? - zapytał Promienny. - Zdaję sobie sprawę, że ta praca nauczania i odpowiadania na pierwsze niedojrzałe pytania nowej klasy czytelników miała z konieczności charakter zaimprowizowanej masowej produkcji, ale przecież z pewnością musiało być wtedy dużo ludzi z tem waszem starem uniwersyteckiem wykształceniem, nadających się tego rodzaju zadania!

Sarnac potrząsnął głową.

- Zdumiewająca to rzecz - rzekł - ale takich ludzi było brak. Owe uniwersytety kształciły dużo ludzi, ale nie takiego typu, jaki był potrzebny.

Słuchacze zdumieli się nie na żarty.

- Zastępy ludzi, opatrzonych etykietami tytułów naukowych, wychodzących z murów Oxford i Cambridge, przypominały dokładnie owe butle i słoje ze złoconemi literami w aptece pana Humberga, nie zawierające nic oprócz zatęchłej wody. Pseudo-wykształcony człowiek starego porządku rzeczy nie umiał ani uczyć, ani pisać, ani wyjaśniać. Był nadęty, pompatyczny, protekcjonalny i nudny; w wypowiedzeniach się - niepewny i niewyraźny, bez żadnego poczucia ogólnych potrzeb i ogólnego poziomu. Kierownicy nowych pism i czasopism zrobili odkrycie, że awansowany chłopak redakcyjny był żywszy, energiczniejszy, sprawniejszy niż tamci uczeni panowie, stosunkowo bardziej skromny i pracowity, przejęty zapałem do poznawania rzeczy i udzielania innym nabytych wiadomości. Wydawcy naszych pism perjodycznych, kierownicy firm wydawniczych i inni rekrutowali się prawie wszyscy z chłopców redakcyjnych, i prawie żaden z nich nie posiadał t.zw. akademickiego wykształcenia. Za to wielu z nich odznaczało się pewnego rodzaju naukowym entuzjazmem, a wszyscy śmiałością, energją i pewnością siebie, jakiej niedostawało ludziom starej nauki...

Sarnac zamyślił się chwilę. - W czasach, przeze mnie omawianych, w Wielkiej Brytanji, a również i w Ameryce istniały faktycznie - jeden obok drugiego - dwa naukowe światy i dwie tradycje kultury intelektualnej. Huczał i fermentował ogromny kocioł nowego ruchu wydawniczego nowej prasy, kinematografów it.p. Wszystko to było wytworem niedojrzałej umysłowości, jaka się narodziła z nowych elementarnych szkół 19-go stulecia. Jednocześnie panowała ciągle stara arystokratyczna kultura 17-go i 18-go stulecia, wywodząca się tradycjami od złotego wieku Augusta w Rzymie.

Dwie te rzeczy absolutnie się z sobą nie mieszały.

Z jednej strony mieliśmy owych redakcyjnych chłopców, młodzieńców, pełnych intelektualnej odwagi i przedsiębiorczości godnych Arystotelesa i Platona bez względu na swój intelektualny ekwipunek; z drugiej - ludzi z akademickiem wykształceniem, udających Greków, podobnych do owych kupowanych i sprzedawanych uczonych z czasów rzymskiej niewoli. Posiadali oni ogładę domowych niewolników i ten sam nikczemny respekt dla patronów, książąt i patrycjuszów, tę samą drobiazgową troskliwość o rzeczy mniejszej wagi i ten sam strach przed niepoznaną rzeczywistością. Krytykowali jak niewolnicy, szydząc i docinając, kłócili się jak niewolnicy i gardzili wszystkiem, czem ośmielili się pogardzić, z niewolniczą skwapliwością. Niezdolni byli służyć tłumom. Nowe czytające zastępy, pracujące masy, "demokracja", jakeśmy je nazywali, musiały zdobywać wiedzę i mądrość bez pomocy tych wyniosłych pionków nauki.

Crarae, nasz założyciel, nałykał się w swoim czasie nieco wiadomości o zadaniach wychowawczych, związanych z takiem przedsięwzięciem, jakiego się podjął, podczas gdy sir Peter Newberry był po prostu tęgim, rzemieślnikiem, któremu zależało na dźwignięciu naszej firmy na taki poziom powodzenia, z jakiego ją zepchnęli nowsi popularni wydawcy. Był to człowiek żelaznej woli i pracowitości, dużo wymagał, a licho płacił i postawił w końcu na swojem.

W danej chwili spoczywa już w grobie od lat kilku, i głównym akcjonarjuszem i kierownikiem firmy był jego syn, Ryszard, znany pod przydomkiem Słońca, jak sądzę, nadano mu go przy pewnej okazji, gdy ktoś zacytował cytat z Szekspira o zimie niezgody, przemienionej w lato przez słońce Yorku. Na mocy kontrastu była to osobistość bardzo sympatyczna i pociągająca, z intensywnem poczuciem moralnej odpowiedzialności, kryjącą się za faktyczną nieodpowiedzialnością popularnego wydawcy. Jeżeli to możliwe, syn był jeszcze bardziej wymagający w stosunku do pracowników niż jego ojciec, ale płacił szczodrze. Starał się wyprzedzać trochę nową publiczność, zamiast pozostawać nieco w tyle. Czasy okazały się przyjazne, i powiodło mu się jeszcze lepiej niż ojcu.

Pracowałem już od wielu tygodni w firmie Crane i Newberry, zanim go po raz pierwszy zobaczyłem, ale w pierwszem biurze, jakiego progi przestąpiłem, w Thunderstone House, ujrzałem piętno tej osobistości w postaci pewnych sentencyj, wydrukowanych na kartach wyraźnemi czarnemi literami i porozwieszanych na ścianach - Był to jego pomysł, mający na celu nadanie swoistego tonu całej instytucji.

Pamiętam następujące motta: "My prowadzimy, inni naśladują"; "Jeżeli masz wątpliwości, że nie jest to zupełnie słuszne, to powiedz dlaczego" i trzecie: "Jeżeli jakiś człowiek nie wie czegoś, o czem ty wiesz, to jeszcze nie racja pisać o nim, jako o skończonym idjocie. Bądź pewny, że jest coś takiego, o czem on wie lepiej od ciebie."

9.

Dostanie się z dziedzińca Thunderstone House do biura, w którem znajdowały się owe napisy, zajęło mi sporo czasu. Fanny poleciła mi zapytać się o pana Cheesemana, i kiedy znalazłem wreszcie drogę i wszedłem po schodkach, których początkowo nie zauważyłem z powodu maskujących je dwóch dużych platform, zwróciłem się z zapytaniem do wyjątkowo maleńkiej młodej panny, siedzącej za ogrodzeniem w rodzaju szklanej klatki. Miała ona okrągłą twarz i czerwony kartoflowaty nosek. Jak się powoli zorjentowałem, zajęta była odklejaniem zagranicznej marki od kawałka koperty za pomocą lizania odwrotnej strony tejże koperty. Nie przerywając sobie tego zatrudnienia, zapytała niemo oczami, co mnie do niej sprowadza.

- Czy z interesem? - odezwała się wreszcie, liżąc ciągle.

- Przepraszam...

- Czy z interesem?

- Przepraszam - powtórzyłem - nie rozumiem, co pani mówi.

- Musi być głuchy - rzekła, kładąc markę i nabierając tchu do wolnego, wyraźnego przemówienia. - Czy ma pan interes?

- Och! - odparłem. - Tak. Powiedziano mi, żebym tu przyszedł dzisiaj i zobaczył się z panem Cheesemanem między 10-tą i 12-tą.

Przez chwilę zmagała się znów ze swoją marką.

- Przypuszczam, że pan nie zbiera marek? - zapytała. - Interesująca manja. Pan Cheeseman napisał o tem maleńki podręcznik. Pewnie poszukuje pan pracy? Będzie m'siał trochę poczekać. Czy nie zechce p'n wypełnić tego formularzyka? Form'lność, ale musimy się jej trzymać. Ołówek...

Trzeba było wypisać nazwisko i rodzaj zajęcia - w ostatniej rubryce napisałem: "zawód literacki".

- Psiakość! - rzekła młoda dama, przeczytawszy te słowa. - Myślałam, że to do magazynu. - Słuchaj, Florka! - zawołała, zwracając się do drugiej, dużo większej panny, która ukazała się na schodach. - Ten poszukuje literackiego zajęcia.

- Fiuuul - odparła panna Florka, obrzuciwszy mnie wzrokiem, i usiadła wewnątrz szklanego pudła z kawałkiem gumy do żucia i powieścidełkiem, świeżo wydanem przez firmę. Młoda dama z kartoflowatym noskiem zabrała się z powrotem do odmoczenia marki. Trzymały mnie tak przez 10 minut, wreszcie mniejsza zauważyła:

- Chyba zaniosę to panu Cbeesemanowi, Flo - i odeszła z moim formularzykiem.

Po jakich pięciu minutach powróciła.

- Pan Cheeseman może panu udzielić teraz jednej minuty - oznajmiła i zaprowadziła mnie w górę po schodach przez oszklony korytarz, wychodzący na pokój zecera, potem znów w dół po schodach i wzdłuż ciemnego przejścia do małego pokoiku z biurkiem, paroma krzesłami i półkami, wypełnionemi wydawnictwami, poowijanemi w papierowe okładki. Komunikował się on z drugim pokojem, do którego drzwi pozostawiono otworem.

- Niech pan tu sobie klapnie - rzekła panna; z noskiem w kształcie kartofla.

- To Smith? - zapytał jakiś głos. - Proszę wejść.

Wszedłem, zaś młoda donna z nieforemną twarzyczką znikła z mego świata i oczu. Znalazłem się w obliczu dżentelmena, usadowionego w głębokim fotelu przed kancelaryjnem biurkiem i pogrążonego w kontemplacji szeregu jaskrawych rysunków, ustawionych na półce na tle ściany. Miał on niesłychanie poważną gniewną czerwoną fizjonomję, wielkie, szerokie, silnie zacięte usta i sztywne czarne włosy, sterczące we wszystkich możliwych kierunkach. Z przechyloną z lekka na jedną stronę głową żuł koniec ołowianego ołówka.

- Nie wiem - wyszeptał. - Nie wiem.

Stałem, czekając, aż zwróci na mnie uwagę.

- Smith - mruknął, ciągle jeszcze nie patrząc na mnie. - Henryk Mortimer Smith, Smith, czyś ty przypadkiem nie kształcił się w szkole elementarnej?

- Owszem, proszę pana.

- Słyszę, że masz literackie upodobania.

- Tak, proszę pana.

- Więc chodź tutaj, stań przy mnie i popatrz na te psiakrew, malowidła. Czyś widział kiedy coś podobnego?

Stanąłem obok, ale zachowałem krytyczne milczenie. Rysunki, jak się wprędce zorjentowałem, były projektami ilustracyj na okładki jakiegoś czasopisma. Na wszystkich widniały rzucające się w oczy napisy: "Nowy Świat". Jeden przedstawiał samoloty, statki parowe i automobile; dwa inne ograniczały się do jednego samolotu; na innym znów klęczący, przepasany w biodrach człowiek pozdrawiał wschodzące słońce - które jednakowoż znajdowało się za jego plecami. Na jednym widać było kulę ziemską, do połowy oświetloną, a na jeszcze innym nic więcej oprócz robotnika, idącego o świcie do pracy.

- Smith - rzekł pan Cheeseman - ty masz kupić ten numer, nie ja. Która okładka najwięcej ci się podoba? Do ciebie należy decyzja. Fiat experimentum in corpore vile.

- Do mnie się pan zwraca? - zapytałem wesoło.

Szczecinowate brwi zjeżyły się chwilowem zdziwieniem.

- Przypuszczam, że w dzisiejszych czasach jednakowo się wszyscy orjentujemy w tych rzeczach - zauważył. - Który wydaje ci się najbardziej atrakcyjny?

- Te aeroplany, proszę pana, wydają mi nieco za proste, za bezpośrednie - odparłem,

- Hm - chrząknął pan Cheeseman. - To: mówi Słońce. Tegobyś nie kupił?

- Nie sądzę, proszę pana. Za dużo tu tego dobrego.

- A co powiesz o tym globusie?

- Wygląda jak atlas.

- Czyż geografja i podróże nie są interesującemi rzeczami?

- Owszem są, proszę pana, ale jakoś nie pociągają.

- Interesujące, ale nie pociągające. Hm. Ustami dzieci i niemowląt... A więc weźmiemy tego pracownika o świtaniu. Kupiłbyś to, młody człowieku, eee?

- Czy to ma być czasopismo o wynalazkach, odkryciach i postępie, proszę pana?

- Właśnie.

- No, to świtanie będzie dobre, ale nie sądzę, żeby ten malowany najemnik zrobił pociągające wrażenie. Wygląda ciężko i reumatycznie, proszę pana. A możeby go tak stąd wykrajać i pozostawić tylko świtanie?

- Trochę to podobne do skrawków szynki, Smith - wąskie różowe smugi.

Przyszła mi nowa myśl.

- A gdyby tak zachować tę scenę świtania, tylko przenieść ją we wcześniejszą porę roku? Pąki na drzewach i może śnieżne góry, dalekie i mroźne. I na tle tego wszystkiego ręka - po prostu ogromna ręka - wskazująca ręka, proszę pana.

- W górę? - zapytał pan Cheeseman.

- Nie. Naprzód i tylko troszeczkę w górę. To by człowieka zainteresowało.

- Pewnie. Kobieca ręca.

- Myślę, że po prostu ręka.

- Kupiłbyś to?

- Żebym tylko miał pieniądze - od razu.

Pan Cheeseman dumał przez kilka chwilek, żując pogodnie swój ołówek, potem wypluł za biurko odgryzione kawałeczki i przemówił:

- Wiesz, Smith, myślałem dokładnie to samo, jakeś powiedział. Dokładnie. To ciekawe, bardzo ciekawe.

Nacisnął znajdujący się na biurku guzik dzwonka. Ukazała się posługaczka.

- Poproś pana Prelude, żeby tu przyszedł... Więc chciałbyś pracować w Thunderstone House, Smith? Powiedziano mi, że masz sporo naukowych wiadomości. Ucz się więcej. Nasza publiczność zaczyna się interesować nauką. Mam tam kilka książek, które chciałbym, żebyś przeczytał i wybrał wszelkie ustępy, jakie uznasz za interesujące.

- Czy będzie pan mógł znaleźć dla mnie jaką pracę? - zapytałem.

- Muszę. Rozkaz to rozkaz. Będziesz mógł siedzieć w tym tutaj pokoju...

Przerwało nam przybycie pana Prelude, wysokiego, chudego, trupiobladego osobnika o melancholijnym wyglądzie.

- Panie Prelude - rzekł pan Cheeseman, wskazując ręką na szkice okładkowe - to się nie nadaje. To za - za banalne. Potrzeba nam czegoś świeższego, czegoś bardziej pomysłowego. Chciałbym takiej okładki - no, powiedzmy: jutrzenka - scena bardzo spokojna i prosta głównie w kolorach, w dali łańcuch gór, zaróżowionych od wschodzącego słońca, dolina błękitna i cicha, zwały chmur, z lekka zapłonionych. Rozumie pan? Drzewa, może na dalszym planie - o rozwijających się pączkach - motyw wiosny i motyw poranka. Rozumie pan? Wszystko trochę przymglone i niewyraźne. A na tle tego wszystkiego ogromna ręka z przegubem, wskazująca na coś, coś dalekiego, dalekiego. Rozumie pan?

Popatrzył na pana Prelude z twarzą, rozpłomienioną twórczym entuzjazmem, ale ten ostatni nie kazał wcale zadowolenia.

- Słońcu się to będzie podobało - zauważył.

- To są towary - odrzucił pan Cheeseman.

- A dlaczegóż nie samoloty?

- Dlaczego nie komary? - zapytał entuzjasta.

Pan Prelude wzruszył ramionami.

- Na nic się nie przyda czasopismo o postępy bez samolotu albo zeppelina na okładce - zauważył. - Wszelako - to pańska sprawa.

Wątpliwości kolegi zbiły nieco z tropu pana Cheesemana, ale trwał przecież przy swojej myśli.

- Każemy zrobić szkic - rzekł. - Jakże Wilkonson?

Zaczęli dyskusję o jakimś nieznanym Wilkinsonie jako o ewentualnym ilustratorze okładki, poczzem pan Cheeseman zwrócił się do mnie:

- Ale, ale mam tu młodzika, Prelude, dla któego musimy znaleźć zajęcie. Nie wiemy, co potrafi robić, ale wygląda na inteligentnego chłopca. Pomyślałem, że moglibyśmy go użyć do przejrzenia kilku naukowych książek i wybrania z nich tego, co przykuje jego uwagę. Co jemu się będzie podobało, będzie się podobało i im. Nie mogę tego przeczytać, bo mam za dużo roboty.

Pan Prelude zmierzył mnie wzrokiem.

- Nigdy się nie wie, do czego się jest zdolnym, dopóki się nie spróbuje - zauważył. - Czy posiadasz jakie naukowe wiadomości?

- Nie bardzo wielkie - odparłem - ale zajmowałem się trochę fizjografją, chemją i geologją. I dużo czytałem.

- Nie potrzebujesz dużo wiedzieć - rzekł trupioblady jegomość. - Lepiej się tu przydasz taki, jaki jesteś, nie robiąc się myślicielem. Myśliciel pracuje dla dziesiątków tysięcy, a Crane i Newberry - dla setek tysięcy. Nie bez tego wszakże, żeby czyjś mózg nie rozwinął się w naszym "zakładzie". Mamy wpływać kształcąco i budująco, o ile to się tylko godzi z naszemi zyskami. Spojrzyj na tę dewizę: My prowadzimy! Wszelako, Cheeseman - dodał, zwracając się do kolegi - towar, który szedł, idzie i będzie szedł - to jest przedewszystkiem okładka z obrazkiem pięknej dziewczyny - i im mniej szatek, tem lepiej. Naturalnie w granicach przyzwoitości. No, więc - jak się nazywasz?

- Smith, proszę pana.

- Smith. Mamy tu te wszystkie okładki na półce, a teraz ja wydobywam taką. Którą on kupi?

Taka - była to ilustracja okładkowa letniego numeru powiastkowego czasopisma Newberry'ego przedstawiająca dwie młode kobiety w niezmiernie obcisłych kostjumach kąpielowych, figlujące na piaszczystej plaży.

- Smith to wybierze - oznajmił triumfalnie pan Prelude.

Potrząsnąłem głową.

- Czy uważasz, że to nie jest pociągające!! - zapytał pan Cheeseman, obracając się w krześle i wskazując swym poogryzanym ołówkiem.

Zamyśliłem się.

- Nie, w nich nie ma żadnej treści - rzekłem.

- Zjadł cię, Prelude! - wykrzyknął pan Cheeseman.

- To nic nie znaczy. Kupił sześć lub siedem, zanim zrobił to spostrzeżenie. A większość zapomina o tem po zapoznaniu się z treścią książki.

10.

Przekonałem się, że wejście do Thunderstone - było o wiele mniej przerażające i detonujące, niż się tego spodziewałem. Przyjemnie było dojść w kwestji okładek do prawie tego samego przekonania, co sam pan Cheeseman, i tego rodzaju krzepiący zbieg okoliczności powtórzył się jeszcze niejednokrotnie. Od razu obudziło się we mnie zainteresowanie dla wrącej wokoło pracy redakcyjno - wydawniczej, i umysł mój dał z miejsca parę kroków "naprzód, tak charakterystycznych dla młodzieńczego wieku. Kiedy opuszczałem pana Humberga, byłem jeszcze chłopcem. Nie upłynęło jeszcze sześć tygodni mego pobytu w firmie Crane i Newberry, gdym już sobie uświadomił, że przeobraziłem się w sprawnego, odpowiedzialnego młodego człowieka. Zacząłem szybko orjentować się w rzeczach i wydawać opinję oraz pisać pewnie, bez wahań i wątpliwości. Nawet charakter mego pisma z niedbałego lub też zbyt starannego chłopięcego gryzmolenia przemienił się w równe, wyrobione pismo. Zacząłem się zastanawiać nad noszonemi przez siebie ubraniami i wrażeniem, jakie robiłem na innych ludziach.

W krótkim czasie pisałem już małe artykuliki do niektórych z naszych pośledniejszych tygodników i miesięczników i doradzałem artykuły i - jakeśmy to nazywali - "kawałki" panu Cheesemanowi - Płaca 18-tu szylingów tygodniowo, od której zacząłem, rosła podskokami, aż doszła do trzech funtów, co jak na owe czasy było ogromną pensją dla młokosa, nawet jeszcze nie 18-letniego. Fanny okazywała dla mej pracy jak najżywsze zainteresowanie i nadzwyczajne zrozumienie jej warunków. Zdawała się wiedzieć wszystko o panu Cheesemannie, Prelude i reszcie moich kolegów, sądząc z tego, jak reagowała na wzmianki o nich.

Pewnego dnia pracowałem w pokoju, przylegającym do gabinetu pana Cheesemana, razem z drugim młodzikiem, nazwiskiem Wilkins, nad pewną nadprogramową małą rzeczą, która nadarzyła się całkiem niespodzianie. Jedna z autorek, piszących dla naszej firmy, skomponowała długą nowelę dla "Powiastkowego raju czytelników". Nowela owa złożona została do druku, nim się zdążono zorientować, że autorka w momencie roztargnienia nadała swemu głównemu czarnemu charakterowi nazwisko pewnego wybitnego prawnika, który fatalnym trafem posiadał również wiejską rezydencję w miejscowości, prawie identycznej co do nazwy z analogiczną miejscowością noweli. Wybitny prawnik mógł potraktować użycie swego nazwiska jako oszczerstwo i narobić nam biedy. Wilkins przeto i ja poprawiliśmy dwa egzemplarze korekty celem obustronnej kontroli, zmieniając nazwisko znanego prawnika na jakieś zupełnie inne. Dla urozmaicenia roboty urządziliśmy sobie z niej rodzaj gry wyścigowej. Każdy, przebiegając szybko okiem swoją kolumnę, starał się pierwszy wykrzyknąć nazwisko "Reginalda Flake'a", za które odliczał sobie od razu jeden punkt. Wyprzedziłem już o kilka punktów mego towarzysza, kiedy z korytarza dobiegł mnie jakiś dziwnie znajomy głos:

- Wszystkie są rozłożone na mojem biurku, panie dyrektorze; możeby pan był łaskaw wejść - zabrzmiał głos pana Cheesemana.

- Masz tobie - rzekł Wilkins. - To Słońce. Odwróciłem się i ujrzałem pana Cheesemana, otwierającego drzwi i przepuszczającego przed sobą przystojnego, dość jeszcze młodego mężczyznę, o pięknych, regularnych rysach i bronzowej czuprynie, spadającej mu na czoło. Był w okularach, okrągłych, ogromnych, ze szkłami, z lekka zabarwionemi na kolor żółty. Spotkał się z mym wzrokiem, i w oczach jego ukazał się przelotnie taki wyraz, jakby mnie sobie przypominał. Albo mnie poznał, albo też uderzyło go we mnie jakieś podobieństwo. Przeszedł przez pokój w towarzystwie pana Cheesemana, poczem nagle zawrócił ostro i postąpił krok w moim kierunku.

- Naturalnie - rzekł z uśmiechem - pan musisz być młodym Smithem. Jakże się tu panu powodzi?

- Pracuję głównie dla pana Cheesemana - odparłem, wstając.

Zwrócił się do mego bezpośredniego zwierzchnika.

- Bardzo zadawalniający, panie dyrektorze; żywy umysł, sprawność, bardzo się tu nam przydaje.

- Bardzo się cieszę z tego, co mi pan mówi - bardzo. Każdy ma tu otwartą drogę, ale żadnych protekcyj, żadnych. Najlepszy pracownik ma zawsze pierwszeństwo. Bardzo będę rad zobaczyć pana, Smith, w naszym gabinecie na górze - niech pan tam do nas zajrzy od czasu do czasu.

- Dziękuję, panie dyrektorze. Będę się starał robić wszystko, co tylko będzie w mojej mocy.

Zawahał się chwilę, uśmiechnął ponownie w bardzo przyjacielski sposób i wszedł do gabinetu Cheesemana...

- Gdzieśmy to stanęli? - zapytałem. - Środek kolumny 32? Liczby 22-29.

- Skąd ty go znasz? - zagadnął gwałtownym szeptem Wilkins.

- Nie znam go - odparłem, zalewając się nagle gorącym rumieńcem. - Nigdy go przedtem nie widziałem.

- Ale on przecie zna ciebie?

- Musiał o mnie słyszeć.

- Od kogo?

- Skąd ja mogę, u djabła, o tem wiedzieć? - zapytałem z niepotrzebną irytacją.

- O! - rzekł Wilkins i zamyślił się. - Ale... Spojrzał na moją zdetonowaną twarz i urwał.

Ale w grze "Reginald Flake" prześcignął mnie i w końcu pobił w stosunku 67-42.

11.

Ukryłem zupełnie przed matką udział Fanny w zdobyciu mej nowej posady i wszystkie pomyślne okoliczności, wypływające z tego faktu i wzmacniające moje stanowisko w Thunderstone House, to też moja wzrastająca pomyślność napełniała ją dumą i zadowoleniem. Niebawem znalazłem się w możności podwojenia, a nawet więcej niż podwojenia sumy, dawanej na domowe wydatki, i zamieniłem pokoik na poddaszu, (który został przekazany na wyłączną własność Prue) na duży pokój, będący niegdyś schronieniem starych Moggeridge'ów. Został on urządzony jako moja sypialnia i jednocześnie gabinet. Wkrótce znalazła się w nim jedna półka, wypełniona książkami, później kilka i wreszcie moje własne biurko.

Ukryłem również przed matką., gdyż nie było sensu martwić jej i niepokoić, moje częste wizyty u Fanny. Zaczęliśmy urządzać razem wspólne wycieczki, bo jak się przekonałem, była ona często bardzo osamotniona. Newberry był szalenie zapracowany i czasami przez dziesięć dni lub dwa tygodnie nie mógł się z nią widzieć, i chociaż miała Przyjaciółki, kursy i wykłady, zdarzały się puste okresy, niejednokrotnie kilkodniowe, kiedy nie miała się do kogo odezwać z (wyjątkiem starej posługaczki. Starałem się ją rozerwać i ukryć jednocześnie przed matką, jak często przebywam w jej towarzystwie, od czasu do czasu jej podejrzliwość przenikała przez osłonę mej nieszczerości. Erni i Prue mogli wszelako bez żadnych przeszkód w postaci hańby rodzinnej oddawać się swej miłości, i niebawem zaręczyli się oboje, i jego panienka i jej młodzieniec zostali oboje zaproszeni na niedzielną herbatkę w salonie, odstąpionym na tę okazję przez uprzejmych państwa Miltonów, których jak zwykle "nie było". Panienka Ernesta - zapomniałem zupełnie jej nazwiska - okazała się starannie ubraną, pewną siebie młodą kobietą, posiadającą obszerne informacje o ludziach, należących do tak zwanego wówczas "towarzystwa". Mówiła dużo, najwięcej ze wszystkich, swobodnie i wyszukanie o Ascot, Monte Carlo i dworze. Kawaler Prue, pan Pettigrew, miał poważniejsze zacięcie, i z tego, co mówił, zapamiętałem tylko to, że wyraził jak najmocniejsze przekonanie, że w ciągu niewielu lat będziemy mogli porozumiewać się z umarłymi Był onchiropodystą i cieszył się w chiropodystycznych kołach wielkiem poważaniem.

- Stój! - krzyknął Promienny. - Cóż to takiego? Mówisz niedorzeczności, Sarnacu. Co to jest chiropody... - ręka - noga - naukowo?

- Myślałem, że się mnie o to zapytacie odrzekł z uśmiechem Sarnac. - Chiropodja - to było wycinanie odcisków.

- Krajanie - amputacja - wyjaśniła Gwiaździsta. - Ale przecież on nie był chirurgiem? Nie mówiłeś tego. Na to trzeba było długich studjów.

- Nie, to było zupełnie co innego. Skład apteczny pana Humberga pełen był lekarstw i maści na odciski. Odciski były to bolesne i przykre stwardnienia na nogach, spowodowane noszeniem zbyt ciasnego i niewygodnego obuwia, Dzisiaj nie wiemy nic o tego rodzaju rzeczach, ale zatruwały one wiele istnień w Pimlico.

- Ale dlaczegóż oni nosili niewygodne obuwie? - zapytał Promienny. - Och! - Prawda. Prawda, wiem. Obłąkańczy świat, w którym fabrykowano buty na chybił trafił, nie oglądając się na nogi, które je miały nosić. I ubierano się w obuwie, bodące istnem narzędziem tortur, kiedy żadnemu - człowiekowi przy zdrowych zmysłach nie śniłoby się chodzić w butach! Opowiadaj dalej!

- O czem to ja mówiłem - rzekł Sarnac. - Aha! Opowiadałem o przyjęciu, familijnem przyjęciu z herbatką w salonie - na którem rozprawialiśmy o wszystkiem, o wszystkiem, tylko nie o mojej siostrze, Fanny. W krótkim czasie po tej herbatce matka rozchorowała się i umarła.

Była to choroba krótka i gwałtowna. Zaziębiła się i nie chciała się położyć. W końcu położyła się, ale tylko na jeden dzień, gdyż nie mogła znieść myśli o tera, co też Prue mogła robić lub nie robić na dole w kuchni. Zaziębienie jej przeszło w zapalenie płuc, ten sam rodzaj zapalenia, które zabrało Moggeridge'ów, i w ciągu trzech dni już jej nie było.

Pod wpływem gorączki z istoty bladej, twardej i nieprzystępnej zmieniła się nagle w coś żałosnego i zapłonionego. Twarz jej stała się młodsza i drobniejsza, oczy napełniły się blaskiem i nabrały jakiegoś takiego wyrazu, że przypomniały Fanny, Fanny - strapioną i skłopotaną. Cała moja maniera niechętnej opozycji w stosunku do matki stopniała jak śnieg, gdym ją ujrzał na zmiętoszonej poduszce, chwytającą z trudem powietrze, i gdy zrozumiałem, że może bliska już jest końca wszystkich swoich nienawiści i utrapień. Matylda Good znów stała się dla niej starą przyjaciółką lat młodzieńczych, i zaczęły nazywać się nawzajem "Tyldą" i "Marcią" zamiast Matyldą i Martą. Matylda pomimo swych żylaków biegała po schodach do góry i na dół pięćdziesiąt razy dziennie, i ciągle kogoś wysyłano po drogie rzeczy (im droższe, tem lepiej) które podług opinji gospodyni mogły matce smakować. Stało to wszystko, niestety, nietknięte na stoliku przy jej łóżku. Pod koniec nieboraczka wzywała mnie parę razy do siebie, i kiedym wszedł wieczorem do jej pokoju i pochylił się nad łóżkiem rzekła chrapliwym szeptem:

- Hendrysiu, mój chłopcze, przyrzeknij mi!... Przyrzeknij!....

Usiadłem, ująłem w dłonie jej wyciągniętą rękę, i tak, trzymając się mnie, zasnęła.

Nie dowiedziałem się nigdy, o jakie przyrzeczenie jej chodziło; czy chciała wydobyć ze mnie jakieś ostateczne ślubowanie, które oddzieliłoby mnie na zawsze od Fanny, czy też pod wpływem zbliżającej się śmierci uczucia jej względem tej ostatniej uległy zmianie, i chciała jej coś zakomunikować. Do dziś nie jestem w stanie rozwikłać tej zagadki. Możliwie, że sama nie wiedziała dobrze, czego ode mnie żądać, i że odezwało się w niej tylko stare pragnienie narzucenia swej woli. Coś się w niej poruszyło i zgasło.

- Przyrzeknij mi!

Nie wspomniała ani razu imienia Fanny, i nie ośmieliliśmy się wezwać jej do umierającej matki. Ernest przyszedł, pocałował ją i, przyklęknąwszy przy łóżku, wybuchnął nagle strasznym płaczem. Płakał głośno jak dziecko, którem zawsze pozostał, i pobudził do płaczu wszystkich obecnych. Był jej pierworodnym, najukochańszym synem, znał ją jeszcze przed jej ostatecznem rozgoryczeniem i był dla niej zawsze wzorowym synem.

Niebawem leżała bardzo sztywna i cicha, tak uciszona i spokojna, jak sklep mego ojca w niedzielę, skończywszy raz na zawsze z walką, zamętem i zawiściami życia. Twarz jej nie wyglądała ani młodo, ani staro, tylko marmurowo spokojnie, bez cienia urazy i niechęci. Nigdy przedtem nie przyszło mi do głowy zastanawiać się nad tem, czy była przystojna, czy nie; teraz dopiero zauważyłem, że Fanny jej właśnie zawdzięczała subtelną regularność rysów. Wyglądała jak Fanny, ale Fanny smutna i znieruchomiała. Stałem obok jej zimnego ciała, przejęty boleścią, zbyt prawdziwą i głęboką, bym mógł płakać, ogromną boleścią i żalem, nie tyle z jej powodu, ile z powodu wszystkich nędz życia, jakie w sobie uosabiała. Teraz dopiero uświadomiłem sobie, że nie było w niej nigdy żadnych naprawdę nienawistnych uczuć. Po raz pierwszy zdałem sobie sprawę z jej poświęceń, wykolejonej namiętności wszystkiego, co słuszne i sprawiedliwe, oraz niemej udręczonej, ślepej miłości, przepełniającej jej serce. Nawet jej nienawiść do Fanny była odwróconą i skrzywioną miłością; upadła córka była w jej oczach znienawidzonem dzieckiem, podrzuconem w miejsce ładnej, mądrej dziewczynki, która miała doskonałym wzorem wszelkich kobiecych cnót i zalet. Z wyjątkiem Ernesta jakże często i boleśnie my, reszta dzieci, obrażaliśmy jej surowe, nieugięte i nieubłagane zasady. Fanny i ja - otwarcie i buntowniczo, a Prue - ukradkiem! Gdyż moja młodsza siostra - nie będę wam opowiadał o szczegółach odkrycia Matyldy - była... złodziejką.

Na długo przedtem, zanim my, dzieci, zaczęliśmy przeciwstawiać się życzeniom i pragnieniom matki, w życiu jej musiał mieć miejsce zawód, jeszcze głębszy i boleśniejszy. Jakież marzenia o męskiej szlachetności i dzielności musiała ona oplatać naokoło postaci mego biednego, niedorzecznie gadatliwego, potykającego się, słabowitego ojca, kiedy w niedzielnych ubraniach szli razem na przechadzkę, radując się sobą i życiem? Musiał być wtedy wysmukłym, przystojnym młodzieńcem, budzącym zaufanie i pełnym wzniosłych refleksyj. Jakiż cios jej ustalonym ciasnym oczekiwaniom i nadziejom musiał zadać ten biedak, z natury taki gburowaty, samowolny, ciemny i niewyrobiony?

A dalej, pomyślcie o mym wuju, Janie Julipie, tym imponującym i uwielbianym starszym bracie, o manierach arystokratycznego sportsmena, który powoli skurczył się do rozmiarów pijaczyny i złodzieja! Biedna dusza! Wszystko się, dla niej skurczyło, wszystko zmalało!

W owych dawnych czasach pozwalano sprzedawać na ulicach kolorowe wydmuchane pęcherze (baloniki), które były dla dzieci przedmiotem jak najdotkliwszego zawodu, jaki można wyobrazić. Otóż życie, którem Bóg obdarzył moją matkę, podobne było właśnie do takiego nadmuchanego balonika. Pękło i skurczyło się do wiotkich, nędznych resztek, z których nic już nie można było zrobić. Ostatnie dni swego życia przeżyła udręczona, zapracowana, przedwcześnie zestarzała, pomarszczona i przez nikogo niekochana z wyjątkiem jednego posłusznego i obowiązkowego syna...

Tak, myśl o Erneście napełniała mnie ulgą. Z pewnością jego lojalność była dlań źródłem szczęścia...

Sarnac urwał.

Niemożliwem jest dla mnie - zauważył - rozplątać to, co myślałem wtedy, stojąc przy śmiertelnem łożu matki, od tysięcy refleksyj, jakie mi się później o niej nasunęły. Musiałem, przedstawić ją jako antagonistkę, jako duszę twardą i niemiłosierną, gdyż taka była jej rola w mojej historii. Ale w samej rzeczy była ona dzieckiem i ofiarą tego wieku zamętu, który zamienił jej naturalną stałość i nieugiętość w ślepą nietolerancję i zużył jej silny zmysł moralny w walkach z brzydkimi i jałowemi rzeczami. Jeżeli Fanny, Ernest i ja okazaliśmy jakąś krzepkość w zmaganiu się z początkowemi trudnościami życiowemi, jeżeli zdobyliśmy, jakąś wiedzę i poważanie wśród ludzi - to to tylko jej zasługą. Jeżeli była w nas jakaś uczciwość, to było to także dziedzictwem po niej. Jeżeli jej moralna cierpkość przyćmiła i zapraw goryczą nasze młodzieńcze lata, to w zamian za jej namiętna macierzyńskość ochroniła nasze dzieciństwo.

Ojciec byłby nas kochał, zdumiewał się nami i pozostawiał samych sobie. Imaginacja mej matki we wczesnym okresie jej życia dostała się w nieubłagane kleszcze strachu, tego strachu i trwożnej nienawiści do seksualnej strony życia, który rzucił potężny cień na pierwsze wieki chrześcijaństwa i w pamiętaniu kazał uciec się do ograniczeń, przymusów i dyscypliny stereotypowego małżeństwa w jego najsurowszej formie, małżeństwa, tak łatwego do zawarcia, a tak trudnego do rozwiązania, jak żelazna łapka o sprężynach, ukrytych w sposób niesłychanie wyszukany, pomysłowy i zwodniczy. Ten strach zniweczył wszelkie szczęśliwe impulsy jej życia. W razie konieczności gotowa była wrzucić wszystkie dzieci w ognistego Molocha, byle tylko uratować ich dusze. Wszystkie jej postępki, mające związek z tą sprawą, przepełniały ją tem większą goryczą, że postępowała wbrew głębszym, przytłumianym instynktom swej własnej natury.

Takie rzeczy, może w innej konkretnej formie, przepływały przez umysł Henryka Mortimera Smitha, mojego poprzedniego ja, stojącego obok ciała zmarłej matki. Dusza jego łamała się - moja dusza - pod brzemieniem poczucia nieracjonalnego rozstania na zawsze i dręczącego przeświadczenia straconych okazyj. Czułem, że były - słowa, które mogłem pochwycić dla wyrównania nieporozumień i niechęci. Takem się jej ostro przeciwstawiał; mógłbym przecież zdobyć się na większą wobec niej uprzejmość, a przecież postawić na swojem. Leżała oto przede mną nędzna, drobna, stała kobiecina, chuda, zużyta i przedwcześnie zestarzała. Jakże często uderzałem na nią z całą moją buntowniczą siłą, ślepy na fakt, że mogłem ją tak zranić, jak tylko dziecko może zranić matkę, która, obdarzyła je życiem. Ona działała na ślepo, i ja błądziłem w ciemnościach, a teraz - teraz było już za późno. Drzwi zamknęły się między nami - na zawsze, na zawsze, na zawsze...

12.

Półtora roku, jakie upłynęły między śmiercią j matki i początkiem pierwszej wojny światowej - wojny, która poprzedziła wojnę gazową i wielkie spustoszenie - były ;dla mnie okresem szybkiego rozwoju, zarówno umysłowego jak fizycznego. Pozostałem z Matyldą Good, gdyż pokochałem to niezgrabne i przyjacielskie stworzenie prawie jak drugą matkę, ale teraz byłem już na tyle zamożny, że mogłem sobie pozwolić na wynajęcie całego drugiego piętra z oddzielną sypialnią i gabinetem. W dalszym ciągu przychodziłem na śniadania, kolacje i podwieczorki do sutereny, gdyż lubiłem pogawędki z gospodynią. Prue w owym czasie została żoną pana Pettigrew, i na jej miejsce przyszły dwie siwe skrzętne kobieciny, jak się okazała, siostry, jedna - stara panna, a druga - żona boksera, celem wzięcia na barki ciężkiej pracy, wykonywanej uprzednio przez Prue i matkę.

Główną moją towarzyszką była w owych czasach Fanny. Nasze dziecinne przymierze wznowiło się i pogłębiło. Potrzebowaliśmy siebie wzajemnie i byliśmy dla siebie taką pomocą i pokrzepieniem, jakiego nie mógł nam udzielić nikt inny. Niebawem zorjentowałem się, że życie Fanny rozpadało się na dwie bardzo nierówne części; że miała godziny, a czasami dni, pełne podniecenia i szczęścia z Newberrym, który szalenie ją kochał i poświęcał jej wszystkie wolne chwile, jakie mu pozostawały po całodziennej uciążliwej pracy. Zapoznał ją z tymi ze swych przyjaciół i znajomych, którym mógł zaufać, że będą ją szanowali i nie zdradzą tajemnicy. Z drugiej strony przeżywała długie okresy jednostajnej samotności, kiedy była straszliwie pozostawiona samej sobie.

Fanny była kobietą odważną, lojalną i oddaną, ale sądzę, że nimeśmy się z powrotem zeszli, te szare okresy zawieszonego życia musiały jej się wydawać bardzo smutne i niebezpieczne, a czasami prawie nie do zniesienia. Często życia jej nie rozjaśniało i nie podtrzymywało nic z wyjątkiem prawie codziennych bilecików lub paru pośpiesznie nagryzmolonych słówek. I im on był dla niej lepszy, tem ciężej było to przetrzymać. Fakt, że był sympatyczny, porywający i ogromnie w niej zakochany, samo szczęście przebywania w jego, towarzystwie - wszystko to sprawiało, że te długie przerwy wydawały się jeszcze posępniejsze i nudniejsze.

- Czyż nie miała żadnego zajęcia? - zapytała Słoneczna Iskra.

- I towarzyszy pracy, i innych kobiet? - dorzuciła Świecąca Muszka.

- Nie mogła tego mieć w sytuacji, w jakiej się znajdowała - jako niezamężna kobieta niskiego pochodzenia, mająca kochanka.

- Ależ było przecież wiele innych kobiet w tem samem położeniu, co i ona? Z pewnością.

- Klasa istot wykolejanych, podług ogólnej opinji, okrytych wstydem i hańbą. Newberry i Fanny byli kochankami takimi, jakimi my dziś wszyscy jesteśmy; przetrwali to wszystko, i sądzę, że w końcu pobrali się stosownie do panujących obyczajów. Ale byli oni wyjątkowymi osobnikami, wiedzieli, czego chcą, i mieli mężne serca. Większość tych nielegalnych związków padała ofiarą nudy przejściowych okresów i pokus samotności. Zapomnienia, i zazdrość czyniły wielkie spustoszenia wśród tych niepewnych stadeł. Dziewczęta w fazach osamotnienia zawierały nowe znajomości, zaś pierwsi ich kochankowie, podejrzewając, że są zdradzani, stopniowo się usuwali.

Dużo jeszcze pozostaje mi do opowiedzenia o zazdrości, panującej w starym świecie; uważano ją wcale nie za brzydką wadę, ale raczej za świadczącego o tężyźnie i charakterze. Ludzie uznawali ją i byli z niej dumni. Większość tych nielegalnych związków nie była nawet związkami, opartemi w pierwszym rzędzie na miłości, lecz wspierały się na występku i nieuczciwych pobudkach zarówno z jej strony, jak i jego. Narkotyki i alkohol przenikały z łatwością do tych egzystencyj nudy i gorączkowego podniecenia, przyćmionych chmurą ogólnego potępienia. Najłatwiejszą pozą była zaczepna zuchwałość. Kobieta-kochanka była społecznym wyrzutkiem, ciążącym siłą rzeczy ku innemu rodzajowi społecznych wyrzutków, jeszcze gorszych i nieszczęśliwszych... Teraz zrozumieliście już zapewne, dlaczego moja siostra Fanny była taka osamotniona pomimo swej przynależności do stosunkowo licznej klasy.

- Przypuszczam - ciągnął Sarnac - że surowa instytucja prawna małżeństwa starego świata miała na celu utrzymanie kochanków przy sobie. W niezliczonych wypadkach skutek bywał wręcz przeciwny, i niedobrane pary zostawały skuwane raz na zawsze, a kochankowie rozdzielani. Musicie wszakże wziąć pod uwagę, że w owych czasach dzieci uważano za dar opatrzności; w samej rzeczy były one przypadkowym, wtórnym rezultatem współżycia pary ludzi, i to zmieniało zasadniczo całą kwestję. W razie rozejścia się rodziców i zburzenia ogniska domowego dzieci nie miały się gdzie podziać, gdyż nie było dla nich żadnego schroniska ani odpowiednich szkół i przytułków.

My jesteśmy tacy bezpieczni; teraz trudno nam jest sobie wyobrazić kapryśną niepewność dawnych czasów. Truno jest wyobrazić sobie niebezpieczeństwo, zawieszone nad głową bezbronnego dziecka.

W naszym dzisiejszym świecie wszyscy, jak się zdaje, dobieramy się do pary; prędzej czy później i każdy czy każda znajduje sobie towarzyszkę czy stowarzysza, i małżeństwo jest u nas stosunkiem koniecznym i naturalnym, a nie przymusową kombinacją. Wszyscy kapłani wszystkich religij stałego świata nie mogliby mnie związać z Iskrą Słoneczną mocniej i trwałej, niż jestem z nią dziś wiązany. Czyż potrzeba świętej księgi i ołtarza by ożenić siekierę z trzonkiem?....

Żadne wszakże z tych rozważań nie ma nic wspólnego z faktem, że Fanny cierpiała szalenie z powodu osamotnienia, zanim mnie wreszcie odzyskała.

Była pełna ciekawości i przedsiębiorczości i zagarnęła wszystkie moje wolne godziny, by zwiedzić wszelkie interesujące miejsca w Londynie i okolicach: muzea, galerje obrazów, parki, ogrody i skwery, jakichbym w innym razie absolutnie nie poznał. W samej rzeczy i ona mogłaby ich nigdy nie oglądać, gdybym się nie nadarzył, jako eskorta, w owym świecie szaleńczych zakazów i przymusów większość tych miejsc bywała chronicznie nawiedzana przez maskujących się poszukiwaczy przygód miłosnych i durniów, którzy mogli się okazać natrętni i irytujący dla samotnej dziewczyny, tak urodziwej, jak Fanny. Włóczyliby się za nią, zaczepiali przy sposobności i zaćmiewali jej swemi brudnemi pożądaniami piękno świata i blaski słońca.

Ale we dwoje wędrowaliśmy wesoło oglądać wszelkie godne widzenia rzeczy. Ten stary Londyn, który wam opisuję, miał bardzo dużo parków i ogrodów; była w nich jakaś wdzięczna niesamowitość i dużo naturalnego czaru i piękna. Był park Richmond, do którego udawaliśmy się często, park z wieloma pięknemi staremi drzewami, zarosłemi trawą polankami i odłogami paproci, która jesienią nabierała bardzo żółtej, wesołej barwy. Była w nim masa saren i jeleni. Gdyby was nagle przeniesiono dzisiaj do parku Richmond, takiego, jakim był przed dwoma tysiącami lat, pomyślelibyście, że znajdujecie się w północnych parkach współczesnych.

Wielkie drzewa, jak zresztą wtedy prawie wszystkie drzewa, były co prawda zarażone grzybem i częściowo zbutwiałe, lecz ja i Fanny nigdyśmy tego nie zauważyli. Nam wydawały się one zdrowemi olbrzymami roślinnego świata. Z wierzchołka wzgórza roztaczał się rozkoszny widok na wijącą się Tamizę. W Kew znajdowały się znów przedziwne stare ogrody i kwiatowe pola i klomby.

Przypominam sobie wcale dobry sztuczny ogródek na skale i oranżerje kwiatowe; kwitły w nich kwiaty, najpiękniejsze, na jakie mógł się zdobyć tamten stary świat. Były tam ścieżynki wśród dżungli rododendronów, prymitywnych i małych, ale jaskrawych, któremiśmy się rozkoszowali. Było miejsce, gdzieśmy pili herbatę przy małych stoliczkach pod gołem niebem. W tym zatęchłym, starym, przepojonym mikrobami świecie, z jego strachem przed przewagami, zaziębieniami i kaszlem, jedzenie na otwartem powietrzu napełniało człowieka ochoczem poczuciem przygody i niezwykłości.

Chodziliśmy do muzeów i galeryj obrazowi rozprawialiśmy o obrazach i wielu, wielu rzeczach. Przypomina mi się jedna rozmowa, jaką mieliśmy w Hampton Court, dziwacznym, starym pałacu z czerwonej cegły, z winną macicą pod szkłem i starożytnym ogrodem nad Tamizą Były tam grządki pełne na pół dzikich, bujnych kwiatów, wzdłuż których przechadzaliśmy się pod drzewami, dopóki nie doszliśmy do niskiego muru, wychodzącego na rzekę, i usiedliśmy na ławeczce, i tam, po chwili milczenia Fanny jak ktoś, kto wyczerpał ostatnie cierpliwości, zaczęła mówić o miłości.

Zaczęła od wypytywań o dziewczęta, które znałem, i o te z Thunderstone House. Opisałem jej jedną czy dwie. Moją główną sympatją z pośród nich była Milly Kimpton z kantoru; doszliśmy do stadjum wspólnego picia herbaty i.t.p. przyjacielskich drobiazgów.

- To nie miłość - rzekła mądra Fanny - to pożyczanie sobie książek. Ty jeszcze nawet nie zaczynasz się orjentować, Henrysiu, co to jest miłość. Ale to nadejdzie, mój drogi, nadejdzie... Tylko się z tem bardzo nie spóźniaj. Nie ma w życiu nic, można porównać z miłością. Ludzie nic ci o tem nie mówią i wielu, bardzo wielu nie wie, czego im brak. To jest cała różnica między czemś i niczem. To jest cała różnica między życiem i śmiercią. Jeżeli naprawdę kogoś kochasz, czujesz się dobrze i nic ci nie może zaszkodzić. Ale jeżeli tego nie ma, to nic nie jest dobre, wszystko jest ci nie na rękę. Miłość jest dziwną sprawą, Henrysiu, i prawie tak samo straszną, jak upragnioną, obróci - czasami źle się obróci, i to jest straszne; jakoś ci się wysunie z rąk, odleci, i pozostajesz nędzny i mały - ach! taki nędzny! - i nie możesz cofnąć się na dawne miejsce, i zdaje się, że nawet byś tego nie pragnął. Jesteś umarły, potępiony, skończony, i potem znów ona powraca jak jutrzenka - jak nowe życie.

I nagle z rozpaczliwą, bezwstydną szczerością zaczęła mówić o Newberryem i swojej dlań miłości. Opowiadała drobne, bez związku szczegóły o jego sposobie życia.

- Przychodzi do mnie, kiedy tylko może - rzekła i powtórzyła te słowa po raz drugi. - Jest całem mojem życiem - dodała. - Nie wiesz, czem on jest dla mnie...

Potem ciągły strach rozstania wypłynął na powierzchnię jej myśli.

- Może - rzekła - zawsze będzie tak, jak teraz... Dla mnie to nie ma znaczenia - żadnego znaczenia - czy on się ze miną ożeni, czy też nie. Nie dbam o to - nawet, gdyby mnie w końcu miał porzucić. Na nowo bym to wszystko przeżyła i uważała się za szczęśliwą nawet, gdybym wiedziała z wszelką pewnością, że zostanę zapomniana i porzucona.

Dziwna Fanny! Twarzyczkę miała zarumienioną, a oczy błyszczące od łez. Zadałem sobie pytanie, co też się takiego mogło stać.

- On mnie nigdy nie porzuci, Henrysiu. Nigdy mnie nie porzuci. Nie może. Nie może. Jest dwa razy ode mnie starszy, a przecież przychodzi do mnie ze swemi zmartwieniami. Raz... Raz płakał przede mną. Mężczyźni, wy wszyscy jesteście tacy silni, a przecież tacy bezradni... Powinieneś mieć kobietę, do której mógłbyś się zwracać ze wszystkiem... Bardzo niedawno temu... Więc... Był chory, bardzo chory. Bolą go oczy, i czasami się o nie lęka. Tamtym razem nagle strasznie go zabolały, i myślał, że zaniewidzi. Przyszedł wtedy do mnie, Henrysiu, prosto do mnie. Wziął dorożkę i kazał się wieźć do mnie. Wszedł po schodach po omacku i nie mógł znaleźć drzwi. I ja pielęgnowałam go w moim przyćmionym pokoju, dopóki mu to nie przeszło. Nie udał się do domu, Henrysiu, gdzie ma służbę, gdzie mógł mieć pielęgniarki i opiekę i wszystko, tylko do mnie. Do mnie się zwrócił. Do mnie! On jest mój. Wie, że życiebym zań oddała. Tak, Henrysiu. Pocięłabym swoje ciało na kawałki, gdybym wiedziała, że to go uszczęśliwi. To nie tyle znaczył ten ból, Henrysiu, ile trwoga. On nie jest z tych, co nie potrafią znieść odrobiny bólu lub lękają się wielu rzeczy, ale był przecież przerażony i zatrwożony. Nigdy się przedtem niczego nie lękał, ale przeraził się ślepoty tak bardzo, że nie mógł się zdobyć na pójście do specjalisty. To tak było, jak z małem dzieckiem, Henrysiu - taki duży i silny i przestraszył się ciemności. Myślał, że go zatrzymają, tak, że może nie mógłby do mnie wrócić. Myślał, że już nigdy nie więcej nie zobaczy swoich ukochanych czasopism i gazet. I ból był ostatnią kroplą. Do mnie się wtedy uciekł. Ja mu tam kazałam iść. Ja go tam zawiozłam. Nie poszedłby, gdyby nie ja. Po prostu zostawiłby rzeczy własnemu ich biegowi, i pomimo wszystkich jego bogactw i potęgi nie było ani jednej duszy, któraby się nim zaopiekowała. I naprawdę mógł oślepnąć, gdyby się tem w porę nie zająć. Udał że jestem jego sekretarką, zaprowadziłam go i ci czekałam w poczekalni. Bałam się, że mu zrobią coś złego. Cały czas siedziałam z natężonym słuchem, czy się co nie dzieje. Musiałam przeglądać stary numer Graphics tak, jakby mnie to wcale a wcale nie obchodziło, co się tam z nim działo. A potem wyszedł uśmiechnięty z zielonym daszkiem na oczach, a ja musiałam stać, sztywna i chłodna, i czekać, co mi powie. Przeraził mnie ten daszek, Henrysiu, przeraził! Powstrzymałam oddech. Myślałam, że... stało się.

- Nie jest tak źle, jakeśmy to sobie wyobrażali, panno Smith - powiada jakby nigdy nic. - Zatrzymała pani taksówkę? Obawiam się że będzie mnie pani musiała wziąć pod rękę.

- Ależ owszem, panie dyrektorze - powiadam nieśmiało i biorę go pod ramię, możliwie niezręcznie.

Byli tam ludzie w poczekalni, i nigdy nie można być pewnym. Zachowywałam się z szacunkiem, ja, co go miałam w ramionach tysiące razy.

Ale kiedy znaleźliśmy się bezpiecznie w aucie, odsunął daszek, wziął mnie w objęcia i tulił i płakał - płakał gorącemi łzami. I trzymał mnie w ramionach. Cieszył się, że nie zostałam mu odjęta ani ja, ani wzrok, ani jego ukochana praca. Z oczami miał mieć jeszcze dużo zachodów, ale miał je zachować - i tak się też stało. Teraz nic mu nie grozi od wielu miesięcy.

Siedziała z odwróconą ode mnie twarzą, patrząc na lśniącą rzekę.

- Jakże mógłby mnie kiedy opuścić? - rzekła. - po takich przeżyciach?

Mówiła odważnie, ale nawet moim młodzieńczym oczom wydała się malutka i samotna, ta samotna na tym starym czerwonym murze...

Pomyślałem o przedsiębiorczym, energicznym mężczyźnie w ogromnych szyldkretowych szkłach z dala od niej, i o paru szeptem opowiedzianych rzeczach, jakie o nim słyszałem. Wtedy wydawało się,, że żaden z mężczyzn nie był dość godny kobiety, każdej kobiety.

- Kiedy będzie znużony i znękany - rzekła cichym, lecz pewnym, głosem Fanny - zawsze mnie powróci.


ROZDZIAŁ SZÓSTY.

MAŁŻEŃSTWO W CZASIE WOJNY.

1.

- A teraz - rzekł Sarnac - przychodzi zmiana kostjumu. Przypuszczam, że myśleliście o mnie, jako o niezgrabnym siedemnasto-osiemnastoletnim młokosie, ubranym w źle leżący gotowy garnitur. Młodzieniec ów nosił biały kołnierzyk, czarną kurtkę, ciemno - popielate pantalony o niewyraźnym, dyskretnym, deseniu i kapelusz w kształcie czarnej półkuli z małem rondkiem, tak zwany melonik. Teraz przywdziewa on inny rodzaj "gotowego", jeszcze gorzej leżącego niż poprzednie - mianowicie uniform khaki brytyjskiego żołnierza w wielkiej wojnie światowej przeciwko Niemcom. Anno Domini 1914 ręka przeznaczeń machnęła nad Europą magiczną różdżką, różdżką politycznej katastrofy, i oblicze świata zmieniło się momentalnie; wytwórczość ustąpiła miejsca zniszczeniu, i cała generacja młodych ludzi, których opisałem, mówi o sklepach konfekcji męskiej, takich, jakie się widywało w Cheapside, przywdziała khaki, ustawiła się w szeregi i pomaszerowała na front do nie zliczonych rowów strzeleckich i regjonów ruiny i spustoszenia, rozciągających się przez całą Europę. Była to wojna dołów, kolczastego drutu, bomb i olbrzymich dział, niepodobna do żadnej innej wojny w dziej ach świata - zmiana fazy w zamęcie świata. Było to tak, jakby jakiś płyn, który robił się coraz to gorętszy, nagle zaczął wrzeć i przelewać się przez brzegi. Albo tak, jakby sanki, mknące w górach po prawie poziomym szlaku, zjechały po nagłej pochyłości i poleciały na dół dzikiemi, gwałtownemi zygzakami. Było to to samo załamanie się w dramatycznym punkcie.

Nastała zmiana kostjumu i zmiana atmosfery. Przypominam sobie jeszcze trwożne podniecenie sierpniowych, kiedy zaczęła się wojna, i niedowierzanie Anglików na wieść, że nasza mała armja cofa się przed zastępami niemieckiemi, niby parskający kociak przed miotłą, i że linje francuskie zostały przerwane. Potem przyszedł: pobór wrześniowy Początkowo my, brytyjscy młodzieńcy, zostawaliśmy w roli rozgorączkowanych widzów, ale kiedy doszły nas wiadomość o czynach i klęskach naszej armji, ruszyliśmy tłumnie do urzędów poborowych - tysiącami, dziesiątkami tysięcy, aż w końcu liczba ochotników doszła do miljona. I ja poszedłem z innymi.

Może wam się wyda rzeczą ciekawą, że przeżyłem całą światową wielką wojnę przeciwko Niemcom, że byłem żołnierzem, żem został ranny, ale powróciłem i brałem udział w ostatniej ofenzywie, że mój brat Ernest został sierżantem, dostał medal za waleczność i zginął na parę tygodni przed zawieszeniem broni, że wszystkie okoliczności mego życia uległy skutkiem wojny zasadniczej zmianie i że pomimo to nie odgrywa ona w historji tegoż życia żadnej przemożnej roli.

Teraz myśl o wielkiej wojnie światowej przedstawia mi się jako rodzaj takiego geograficznego czy atmosferycznego faktu, jak na przykład mieszkanie w odległości dziesięciu mil od miejsca pracy lub wzięcie ślubu w czasie kwietniowej ulewy. Człowiek musiałby po prostu odbywać codziennie dzięsięciomilową podróż, lub wychodząc z kościoła, otworzyć parasol, ale to wszystko nie miałoby związku z jego wewnętrzną istotą ani też nie zmieniłoby w niczem zasadniczych wytycznych jego życia.

Naturalnie wojna światowa zabiła i przyprawiła o straszne cierpienia miljony ludzi, zubożyła wszystkich i przewróciła cały świat do góry nogami. Ale to tyle tylko znaczyło, że tyle a tyle miljonów postradało życie i że wzrosła ogólna suma trosk, niepokojów i rozprzężenia. To wszystko wszakże nie zmieniło w niczem natury, namiętności, ciemnoty i złych nawyków myślowych pozostałych przy życiu miljonów. "Wojna światowa narodziła się właśnie z tej ciemnoty i błędnych mniemań, a nie uczyniła nic, by je zmienić. Kiedy się już na dobre skończyła, świat wyszedł z niej strasznie wstrząśnięty i dużo nędzniejszy, niż poprzednio, ale był to jednak zawsze ten sam, stary, nikczemny świat, żyjący na chybił trafił, zaborczy, rozdarty niesnaskami, obłudnie patrjotyczny, idjotycznie płodny, brudny, trapiony chorobami, zawistny i zarozumiały. Trzeba było dwudziestu wieków badań, nauki, szkolenia, myśli i pracy, by dokonać wtem i wszystkiem jakiejś większej przemiany.

Przyznaję, że wybuch wojny światowej zrobił! naprawdę wstrząsające wrażenie końca i początku. Przeżyliśmy na samym wstępie wielkie dni, tak samo my, Brytyjczycy, jak i inne narody. Rzeczy przedstawiły się nam w zarysach wzniosłej wielkości. Myśleliśmy całkiem uczciwie i szczerze - mówię o ludzie - że słuszność nie była po stronie imperjalistycznej Europy środkowej, lecz całkowicie - po naszej; setki tysięcy ludzi poświęciło się ochotnie w szczerej wierze, że ze zwycięstwa narodzi się nowy świat i nowe życie. Ten duch nie ograniczał się tylko do Brytanji ani też do jednej; strony, biorącej udział w tej olbrzymiej krwawej rozprawie.

Jestem przekonany, że lata 1914, 1915 i 1916 oglądały piękniejsze żniwa dzielnych i szlachetnych; czynów wielkich poświęceń, heroicznych trudów i heroicznej cierpliwości niż którekolwiek lata, jakie je poprzedziły w całej historji ludzkości lub te, które nastąpiły po nich przez wiele, wiele stuleci.

Młodzież dokazywała cudów. Śmierć i sława zbierały wśród nich wielkie łupy. Później wszakże zasadnicza bezpodstawność założenia zaczęła wychodzić na wierzch, i w sercach ludzkich zgasły stopniowo blaski fałszywego świtania.

Z końcem 1917 roku cały świat pozbył się już wszelkich złudzeń, i pozostała mu już tylko jedna nadzieja - w idealizmie Stanów Zjednoczonych Ameryki i jeszcze nie wypróbowanej wielkości prezydenta Wilsona. Ale o tem wszystkiem i o tem, do czego w końcu doszło, możecie się dowiedzieć z podręczników historycznych, i nie będę teraz o tem mówił. Gdyby na stanowisku tego człowieka znajdował się jaki Bóg, byłby on w stanie zjednoczyć świat już w 20-tem stuleciu i oszczędzić mu całych wieków tragicznych zmagań. Prezydent Wilson nie był Bogiem...

Nie sądzę też, żebym musiał bardzo się przed wami rozwodzić nad samą wojną, taką, jaka się przedstawiła moim oczom. Była ona dziwną fazą w ludzkiem doświadczeniu i została bardzo wyczerpująco opisana, wymalowana, sfotografowana i wpisana do kronik dziejowych. Większość z nas dużo się o tem wszystkiem naczytała - z wyjątkiem naturalnie Świecącej Muszki. Wiecie, jak ludzkie życie koncentrowało się przez całe cztery lata w okopach, ciągnących się przez całą Europę na obydwóch niemieckich frontach. Wiecie, jak wielomilowe obszary obróciły się w pustkowia bagnistych dołów i drutu. Dzisiaj nikt, ma się rozumieć, nie czyta książek o generałach, admirałach i politykach ówczesnych, i wszystkie oficjalne historje wojen śpią snem wiecznym, pod sklepieniami ogromnych bibljotek, ale wszyscy prawdopodobnie czytaliście parę takich ludzkich książek, jak Enid'a Bagnolda - Diary without Dates (Dziennik bez dat), Cogswella - Ermytage and the Curate (Pustelnia i wikary), Barhusse'a - Le Feu (Ogień), Artura Greena - Story of a Prisonnier of War (Historja jeńca) lub też ciekawą antologję - The Stories of Privatą Thomas Atkins (Wojenne opowieści prostego żołnierza) i widzieliście pewnie fotografje, filmy i obrazy, malowane przez takich ludzi, jak Nevinson, Orpen, Muirhead, Bone i Will Rothenstein.

Teraz mogę zaświadczyć, że wszystkie te książki i obrazy są bardzo, bardzo prawdziwe. Opowiadają one o spustoszeniu i ruinie, jaka padła na scenę ludzkiego życia niby cień od zaćmienia słońca.

Ale umysł ma moc osłabiania i zacierania każdego wrażenia, które pociąga za sobą ból. Spędziłem prawie dwa lata wśród ciągłych niebezpieczeństw i huku dział w atmosferze pośpiechu i lęku, i okres ten wydaje mi się teraz krótszy niż wiele dni mego pokojowego życia. Zabiłem bagnetem dwóch ludzi w okopie, i wspomnienie to robi na mnie takie wrażenie, jakby tego dokonał inny człowiek, a dla mnie nie miało to absolutnie żadnego znaczenia. Pamiętam za to o wiele lepiej i wyraźniej, że zrobiło mi się niedobrze, kiedy zauważyłem potem, że cały mój rękaw przesiąkł; krwią, a ręka była, zupełnie czerwana. I że starałem - się usunąć te okropne ślady, szorując ramieniem po piasku, gdyż nie można było dostać znikąd wody.

Życie w okopach było ohydnie niewygodne i jałowe, i wiem, żem skręcał się z niewypowiedzianej nudy wlokących się godzin ale teraz wszystkie one skoncentrowały się w jednym zasadniczym fakcie. Pamiętam wstrząśnienie, jakiego doznałem, gdy w pobliżu mnie wybuchnął pierwszy granat, jak wolno opadał dym i kurz, jak dym przeświecał czerwienią i jak przez chwilę przesłonił mi jasność dnia. Granat ten wybuchnął na polu żółto kwitnącego zielska i ścierniska, ale nie pamiętam ani co go poprzedziło, ani co potem nastąpiło. W miarę, jak czas upływał i wojna się rozwijała, wybuchy pękających granatów przejmowały mnie coraz silniejszem drżeniem, ale pozostawiały one coraz, coraz to słabsze obrazy na tle wspomnień.

Jedno z najżywszych wspomnień owych czasów wiąże się z pierwszym, przejmującym nas radością urlopem z frontu, i zjawieniem się oddziałka starszych ochotników z opaskami na ramionach, którzy z brzękiem i hałasem nas poprowadzili na stację kolei podziemnej. Cały jeszcze byłem oblepiony zeschłem błotem z okopów, nie było czasu ani na umycie się, ani na wyczyszczenie ubrania, a nadto dźwigałem broń. Zaprowadzono mnie do jasno oświetlonego wagonu pierwszej klasy, w którym znajdowało się sporo osób w strojach wieczorowych, jadących na obiad lub do teatru. Nie mogło być bardziej jaskrawego kontrastu nawet, gdybym tam był ujrzał Świecącą Muszkę w całej jej krasie i uroku. Był tam młody człowiek, niewiele starszy ode mnie, w towarzystwie dwóch wystrojonych kobiet. Pod różowym podbródkiem miał mały biały krawacik i jedwabny szalik, nadto rzuciły mi się w oczy czarny płaszcz z peleryną i szapoklak. Przypuszczam, że musiał być inwalidą, ale wyglądał na tak samo zdatnego do noszenia broni, jak ja. Poczułem przelotny impuls powiedzenia mu czegoś upokarzającego, ale nie sądzę, żebym to był uczynił. Wcale tego sobie nie przypominam. Popatrzyłem na niego, a potem na brunatną plamę na mym rękawie, i ogarnęło mnie przejmujące zdumienie nad zagadkami życia.

Nie - nic nie powiedziałem. Znajdowałem się w stanie intensywnej wesołości. Inni chłopcy byli w dobrych humorach i skłonni do hałaśliwości, paru było "pod gazem", ale ja czułem jedynie spokojne rozradowanie. Zdawałem się słyszeć, widzieć i dostrzegać z intensywnością, nigdy przedtem nie doznaną. Z Fanny miałem się zobaczyć następnego dnia rano, ale jeszcze tego wieczora spodziewałem się ujrzeć Hetty Marcus, w której się kochałem. Kochałem się w niej taką mocą uczucia, jaką mogą pojąć tylko młodociani żołnierze, którzy przez pół roku żyli w błocie Flandrji.

2.

Jakże - ciągnął Sarnac - potrafię wam opisać Hetty Marcus, byście ją sobie mogli wyobrazić jak żywą - tę ciemnooką, miękkoskórą, samowolną i delikatną istotę, która przed dwoma tysiącami lat przywiodła mnie do miłości i śmierci...

W pewnej mierze przypominała naszą Słoneczną Iskrę. Była takim samym typem. Miała tak samo intensywnie czarne oczy, ten sam cichy sposób bycia. Wyglądała na głodną siostrę Słonecznej Iskry z iskierką ognia w żyłach.

Tak - i miała te same pulchne, krótkie paluszku. Spójrzcie na nie!

Spotkałem ją na tych samych wzgórzach, przez które chadzałem z ojcem, będąc chłopcem, kraść produkty z ogrodów lorda Bramble. Przed wyjazdem do Francji dostałem krótki urlop, ale nie spędziłem go w Londynie z Matyldą Good i Fanny, jak Pewnie uważacie, powinienem był: zrobić, ale razem z innymi młodzieńcami, dostatecznie zasobnymi w "forsę", by móc sobie na to pozwolić, pojechałem do Cliffstone. Nie wiem, czy potrafię wam wyjaśnić, dlaczego to zrobiłem. Podniecała mnie myśl pójścia naprawdę na wojnę, zamierzałem dokonać cudownych czynów odwagi, ale jednocześnie możliwość postradania życia napełniała mi duszę straszliwym mrokiem. Nie myślałem o ranach; i cierpieniu, nie sądzę, żebym się w ogóle tych rzeczy lękał, ale doznawałem głębokiej trwogi i nienawiści na myśl o śmierci, mogącej mnie zabrać, zanim je zdążyłem zakosztować całej pełni życia i poznać wiele z jego najbardziej nęcących darów. Zawsze obiecywałem sobie miłość i wielkie przygody z kobietami, toteż ewentualność, że padnę ofiarą losów i niczego więcej nie doznam, napełniała, mnie gwałtowną rozpaczą. Wszyscy nasi młodzi, niewinni chłopcy byli w tem samem położeniu. I ja właśnie pomyślałem wtedy o Cliffstone, w pobliżu którego nasz obóz ćwiczebny, Cliffstone z jego orkiestrą, promenady i przemykającemi się zerkającemi spod oka dziewczętami.

Zdawało mi się, że jeżeli gdzie, to właśnie tam uda nam się wydrzeć coś życiu, zanim zostaniemy rozerwani na sztuki przez granaty i zanim pochłonie nas gliniasta ziemia Flandrji. Wymknęliśmy się ukradkiem od naszych rodzin z temi ogniami romantycznego protestu, gorejącego w naszych sercach i mózgach.

Nie możecie sobie wyobrazić, ile miljonów młodzieńców w ówczesnej Europie płonęło żałosną; chęcią poznania przed śmiercią tajemnicy i magicznych cudów miłości. Nie mogę wam opowiedzieć o czyhających na nas szynkowniach i prostytutkach lub o posępnem świetle księżyca na plaży. Nie mogę wam opowiedzieć o pokusach, nieświadomości i chorobach. To zbyt brzydkie, zbyt odstręczające; te rzeczy przeminęły, skończyły się, i ludzie nie cierpią więcej z ich powodu. Szukaliśmy po omacku tam, gdzie teraz ludzie stąpają w pełnem świetle. Jeden z moich towarzyszy miał brzydki wypadek; wszyscy przeszli przez brzydkie doświadczenia, i ja uniknąłem tych wstrętnych sideł raczej przypadkowo, niż dzięki mej własnej zasłudze. W danym momencie uniosłem się wybredną subtelnością i cofnąłem się ze wstrętem. Nie piłem też tak, jak inni, gdyż tkwiąca we mnie odrobina dumy nakazywała mi oględność - w piciu.

Me miotała mną burza podniecenia i rozpaczy, zapadałem się w otchłań, choć mnie to przepełniało odrazą, i celem ratowania się póki czas postanowiłem ożywić wspomnienia lat chłopięcych. Pojechałem do Cherry Gardens zobaczyć starą siedzibę i odwiedzić ojcowską mogiłę - pięknie utrzymaną za pieniądze Fauny - a później postanowiłem przejść się po wzgórzach celem wskrzeszenia, o ile to było możliwe, wrażenia, zdumienia, jakiegom doznał, gdym je po raz pierwszy przekroczył w drodze do Chessing Hangar. Czułem również, jeżeli mnie rozumiecie, że znajdę tam miłość i romans. Nie poniechałem bynajmniej zamiaru, jaki mnie przywiódł do Cliffstone, tylko po drodze przeskoczyłem rów, pełen cuchnącej wody. Kiedy byłem dzieckiem, przypuszczałem, że za owemi wzgórzami leży niebo, a z pewnością gorzały za niemi złociste letnie zachody. Wydawało się naturalnem, że chcąc znaleźć romans, powinienem był porzucić Cliffstone i udać się w jedyną naprawdę czarowną krainę, jaką kiedykolwiek znałem.

I znalazłem.

Kiedy ujrzałem Hetty, ukazującą się na tle nieba na szczycie wzgórza, przechodzącą przez krawędź, by stanąć z założonemi z tyłu rękoma, z prześwietlonemi słońcem włosami i spojrzeć poprzez lasy i łany zboża w kierunku Blythe, dalekiego pogranicza i morza, doznałem przejmujących, radosnych dreszczów, ale ani cienia zdziwienia. Zdjęła kapelusz i trzymała go za sobą. Miała na sobie kremową jedwabną bluzkę, bardzo wydekoltowaną, i miało się wprost wrażenie, że widzi się jej ciało, przeświecające przez wiotką materję.

Usiadła na ziemi i na przemian to spoglądając na rozległy krajobraz, to zrywała drobne, karłowate kwiateczki, przerastające murawę.

Przez chwilę stałem zapatrzony, ale potem całą moją istotę przepełniło, że się tak wyrażę, drżące pragnienie nawiązania z nią rozmowy. Ścieżka, którą szedłem, skręcała w górę pochyłości i przechodziła przez krawędź wzgórza w niedalekiej od niej odległości. Poszedłem tedy jej szlakiem, pochylając się od czasu do czasu, jak gdyby dla przyjrzenia się leżącym w dole rozłogom i morzu, aż wreszcie znalazłem się w tej najbliższej od niej odległości. Zeszedłem ze ścieżki, z niezręczną afektacją swobody i niedbałości podążyłem ku wierzchołkowi i stanąłem obok, udając, że jej nie zauważam. Dzieliło nas jakie sześć yardów.

Zacisnąłem ręce, by się trochę opanować. Zauważyła mnie. Siedziała teraz w zupełnej nieruchomości, patrząc na mnie, ale nie wydawała się ani trochę przerażona. Miała twoją piękną twarz, Słoneczna Iskro, i twoje czarne oczy, ale nigdy nie znałem nikogo, nie wyłączając ciebie, ktoby miał w twarzy tyle ciszy i spokoju. Nie była to twarz ani surowa, ani twarda, ani zapatrzona, ale głęboko spokojnie cicha niby twarz z jakiegoś cudnego obrazu.

Drżałem od stóp do głów, serce bilo mi jjak młotem, ale zachowałem przecież całą przytomność umysłu.

- Czyż był kiedy piękniejszy widok? - rzekłem. - Przypuszczam, że ten, skrawek błękitu, który wygląda jak tratwa tam, gdzie się błyszczy woda - przypuszczam, że to musi być Denge Ness?

Przez - jak mi się zdawało - długą chwilę nie dawała żadnej odpowiedzi. Mierzyła mnie niezgłębionemi oczyma, wreszcie przemówiła z uśmiechem:

- Pan wie, że to jest Denge Ness tak samo dobrze, jak ja.

Odpowiedziałem uśmiechem na jej uśmiech. Nie udawała bojaźliwej. Podszedłem o krok bliżej z wyrazem gotowości do rozmowy.

- Znam ten widok - rzekłem - od chwili, gdym był dziesięcioletnim chłopcem, ale nie znałem nikogo, ktoby się nim zachwycał.

- Ani ja - odparła. - Przyszłam popatrzeć na to może po raz ostatni - dodała. - Odjeżdżam.

- I ja też odjeżdżam... daleko.

- Tam? - zapytała i skinęła główką w stronę, gdzie francuska ziemia majaczyła niby chmura

- Za jakiś tydzień...

- I ja pojadę do Francji, ale nie tak; prędko, nie za tydzień lub dwa. Wstępuję do pomocniczego korpusu kobiecego i wiem, że się tam w końcu dostanę. Jutro się zapisuję. Jakże można siedzieć w mu, kiedy wy wszyscy chłopcy tam...

Chciała powiedzieć: giniecie, ale się spostrzegła i dokończyła:

- Narażacie się na wszelkiego rodzaju niebezpieczeństwa i okropności.

- Trzeba - odrzekłem.

Popatrzyła na mnie z przechyloną lekko na bok główką.

- Niech mi pan powie - zapytała - czy pan chce iść?

- Ani trochę. Nienawidzę tej całej potwornej historji, ale nie ma żadnego wyjścia. Niemcy nam to narzucili, i musimy to przetrwać.

Tak zapatrywaliśmy się na całą sprawę w Anglji w czasie wojny. Nie będę się jednak zatrzymywał celem roztrząsania, co właściwie było powodem wojny, która skończyła się dwa tysiące lat temu.

- Niemcy nam ją narzucili. Nienawistna jest mi myśl o odjeździe. Chciałem oddawać się swojej pracy. Teraz wszystko zostało zburzone.

- Wszystko - powtórzyła i przez chwil kilka dumała. I ja jadę z niechęcią w duszy - rzekła.

- Wlecze się to tygodniami, miesiącami - ciągnąłem tonem skargi. - Nuda, nuda! Ćwiczenia, salutowanie, głupi oficerkowie! Żeby nas tak wzięli, wylosowali, pozabijali, żeby raz z tem skończyć, tak, żebyśmy mogli albo umrzeć, albo wrócić do domu i zabrać się do czegoś rozsądnego! Marnuje się moje życie! Już rok jestem w tej piekielnej maszynie i jeszcze nie dotarłem do Francji! Kiedy w końcu zobaczę niemieckiego żołnierza, będę go chciał z radości ucałować. Ale albo ja go zabije, albo on mnie, i taki będzie koniec całej historji.

- A jednak nie można pozostać na zewnatrz tego wszystkiego - zauważyła. - Jest w tem wszystkiem coś przepotężnego. Parę razy byłam to na górze w czasie powietrznych najazdów. Mieszkam bliziutko stąd. Te najazdy powietrzne stają się teraz coraz to częstsze. Nie wiem, do czego to dojdzie. Widzi się teraz każdej nocy światła reflektorów, poruszające się po całem niebie jak ramiona pijaka. Ale przedtem słyszy się w lasach krzyczące, gdaczące bażanty. One zawsze orjentują się pierwsze. Inne ptaki przyłączają się do chóru. Krzyczą i świergoczą. I wtedy daleko, daleko zaczynają huczeć armaty. Początkowo krótki dźwięk - "pud-pud" - a potem jakby wycie ochrypłego psa. A potem, w miarę zbliżania się powietrznego nieprzyjaciela zaczyna się ich odzywać coraz więcej. Czasami można odróżnić uchem warkot maszyn Gortha. Tam za domem folwarcznym stoi wielkie działo, czeka się, aż się i ono odezwie i wtedy ma się wrażenie, że coś uderza człowieka w piersi. Nic się prawie nie widzi z wyjątkiem świateł reflektorów. Na niebie robi się mały błysk - gwiazda wybucha jak granat. A armaty szaleją. To jest szaleństwo, ale to jest wielkie i porywające. To bierze. Albo się szaleje z trwogi, albo z cenią. Nie mogę spać. Chodzę po swoim pokóju, i aż mnie coś ponosi, żeby wyjść. Dwa razy wyszłam w nocy na księżycowe światło - wszystko dygotało. Wyszłam na długi spacer. Raz w naszym sadzie wybuchł granat z okropnym sykiem i gwizdem jakby gwałtownej ulewy. Poobdzierał korę z jabłoni, poodrywał gałęzie i zabił jeża. Znalazłam rano biedne zwierzątko, rozdarte prawie na dwoje. Śmierć z przypadku! Niewiele sobie robię ze śmierci i niebezpieczeństwa, ale nie mogę znieść tego rozdygotania całego świata. Czasami za dnia nie można właściwie usłyszeć armat, ale się je czuje tam daleko...

- Nasza stara służąca - dodała - wierzy w koniec świata.

- Dla nas może on nastąpić - rzekłem.

Nie odpowiedziała.

Spojrzałem jej w twarz i doznałem zawrót głowy.

Zacząłem mówić z tą głęboką prostotą, jaką rzadko można było osiągnąć w tym wieku skrępowania i mętnej psychologji, ale serce biło mi mocno, och, jak mocno.

- Przez całe lata - rzekłem - marzyłem o miłości dziewczyny. Miało to być koroną mego życia. W tym celu oszczędzałem siebie i swoich wrażeń. Miałem czasem przyjaciółkę, ale to nie była miłość. A teraz bliski jestem odjazdu. Tam - daleko. Za niewiele dni, już tylko za niewiele odjadę - na to, co mnie czeka. I kiedy straciłem wszelką nadzieję, spotykam kogoś.... Proszę, niech mnie pani nie uważa za szaleńca. Niech pani nie myśli, że ja kłamię. Kocham panią. Kocham. Wydaje mi się pani cudem piękności. Pani głos, oczy - wszystko. Mógłbym panią uwielbiać....

Przez chwilę nie byłem w stanie wyrzec ani słowa więcej. Położyłem się na murawie i spojrzałem jej w oczy.

- Przepraszam - rzekłem - jestem niemądrym młodym żołnierzem, który się nagle zakochał, och, rozpaczliwie zakochał.

Spojrzała na mnie z poważnym wyrazem twarzy. Nie wyglądała ani na przestraszoną, ani na zmieszaną. Może serce biło jej silniej, niż myślałem. Ale kiedy się odezwała, głos jej był całkiem opanowany.

- Dlaczego pan mówi takie rzeczy. Tylko co mnie pan zobaczył... Jakże mnie pan może kochać? Niemożliwe doprawdy, żeby można było w ten sposób kochać.

- Dość już długo na panią patrzę...

Nie mogłem mówić. Utonąłem w jej oczach. Spuściła swoje przed mym wzrokiem, i policzki jej zabarwiły się na różowo. Przygryzła wargi.

- Pan - zauważyła cichym głosem - kocha się po prostu w miłości.

- W każdym razie kocham - odparłem.

Urwała kiść małych kwiateczków i trzymała ją w ręce, nie zdając sobie z tęgo sprawy.

- To ostatni dzień pana? - zapytała, wywołując temi słowy jeszcze silniejsze bicie serca w mojej piersi.

- Może być najostatniejszy dla tego rodzaj rzeczy. Któż może powiedzieć?.... A przynajmniej na bardzo długo. Cóżby to pani szkodziło pozwolić mi się kochać? Dlaczegóżby nie mogła mi okazać trochę dobroci? A choćby - grzeczności. Ja nie żądam wiele. Gdybyśmy tak - na przykład - poszli razem na spacer? Na taki długi spacer. Gdybyśmy tak spędzili razem większą część dnia. Moglibyśmy postarać się gdzieś o jedzenie...

Siedziała, przyglądając mi się poważnym wzrokiem.

- A gdybym się zgodziła - rzekła jakby siebie. - A gdybym się zgodziła...

- Cóżby to pani szkodziło?

- Cóżby mi to szkodziło? - powtórzyła z oczami, utopionemi w moim wzroku.

Gdybym był starszy i bardziej doświadczony, zauważyłbym niechybnie po jej zarumienionej twarzy i ciemnych oczach, że tego dnia i ona była zakochana w miłości i że nasze spotkanie było równie podniecające dla niej, jak i dla mnie. Nagle uśmiech rozjaśnił jej twarzyczkę. Przez chwilę okazała gotowość równą mojej, i przymus jej znikł bez śladu.

- Pójdę - zdecydowała i zerwała się lekko i zgrabnie. Porwałem się i ja skwapliwie i stanąłem przed nią, a ona rzekła: - Ale musi pan być grzeczny, wie paw. Po prostu spacer - i rozmowa... Dlaczegóżbyśmy nie mieli tego zrobić?... Jeżeli będziemy się trzymali z dała od wioski.

3.

Gdybym wam to wszystko opowiedział, całą rzecz wydałaby się wam najdziwniejszą historją w świecie: - jak my dwoje młodych spędziliśmy ten dzień, my, którzyśmy byli tak dalece sobie nawzajem obcy, że nawet nie znaliśmy swoich nazwisk, a przecież czuliśmy już do siebie nieodparty pociąg. Dzień był łaskawie pogodny i ciepły. Wędrowaliśmy ku zachodowi, aż doszliśmy do krawędzi, spadającej ostrym kątem ku srebrzystemu, obrośniętemu drzewami kanałowi, i wzdłuż tej krawędzi udaliśmy się do wioski i do miłej gospody, gdzie można - było dostać sucharków, sera i jabłek. Takie było nasze śniadanie. Przez czas jakiś, po pierwszych wyznaniach zapanowało pewne skrępowanie, ale potem Hetty zaczęła mówić o swoim domu i swej pozycji w świecie. Dopięto po wspólnym posiłku poczuliśmy się swobodni i nieskrępowani w od noszeniu się do siebie. I dopiero, kiedy słońce zaczęło się zniżać ku zachodowi i dzień nasz zbliżył ku swemu złotemu końcowi, siedliśmy razem na powalonem drzewie w lesie i porwaliśmy się nagle w objęcia. I wtedy nauczyłem się od niej, jaką cudowną, słodką i rozkoszną rzeczą być pocałunek miłości.

4.

Sarnac urwał.

- Zdarzyło się to przed dwoma tysiącami a przecież mam wrażenie, że od tych przeżyć dzieli mnie zaledwie sześcioletni okres. Znów jestem w owym lesie wśród długich cieni ciepłego wieczór i wszystkie moje marzenia i wyobrażenia budź się do rzeczywistości; znów trzymam w ramionach Hetty i łączę wargi z jej ustami. Aż dotąd był w stanie opowiadać wam moją historję z pewne, rodzaju zdziwieniem i oderwaniem, tak, jakby ją wam pokazywał przez teleskop. Ale może być, że za wiele się przed wami rozwodziłem nad Fanny i Matyldą Good, gdyż jakaś niechęć powstrzymywała mnie od mówienia o Hetty. Pamięć o niej taka jest jeszcze świeża, że zdaje mi się, jakby tu zjawiała między nami na dźwięk swego imienia i stawała jako coś niepokojącego między mną i Słoneczną Iskrą, która jest tak do niej podobna i taka zarazem niepodobna. Znów ją kocham i znów nienawidzę, jak wtedy, gdym był jeszcze redakcyjnym pracownikiem, produkującym śmiecie literacko-dziennikarskie w przepadłym i zapomnianym Thunderstone House w umarłym, starym Londynie...

I nie mogę wam teraz opisywać tych rzeczy tak - ciągnął Sarnac - jakem je dotąd opisywał. Wydaje mi się, że nie spoglądam więcej wstecz w dawno minione czasy. Moje wspomnienia żyją i cierpią, ranią i palą. Kochałem Hetty; była dla mnie całą rozkoszą miłości. Ożeniłem się z nią, rozwiodłem, pożałowałem tego ostatniego i z jej powodu zostałem zabity.

Wydaje mi się, jakby od chwili mej śmierci nie upłynął jeszcze nawet jeden dzień...

Ożeniłem, się w czasie pobytu w Anglji przed powrotem do czynnej służby po wygojeniu się rany. Byłem ranny w ramię.

Sarnac urwał i pomacał swoje ramię. Słoneczna Iskra spojrzała na nie bystrym wzrokiem i przesunęła po niem, ręką od łopatki do łokcia, jakby chcąc się upewnić. Inni wybuchnęli śmiechem na widok jej jawnego zaniepokojenia i następnie wyrazu ulgi. Szczególnie radował się gospodarz.

- Jednakże byłem ranny. W ambulansie nie leżałem, lecz siedziałem. Mógłbym wam opowiedzieć wiele historyj o pielęgniarkach i szpitalu i o panice przy przeprawie do Anglji z powodu łodzi podwodnych... Ożeniłem się z Hetty przed powrotem na front, gdyż byliśmy już wtedy kochankami i ona mogła mieć ewentualnie dziecko. A nadto wchodziła w grę kwestja wdowiej pensji na wypadek, gdybym został zabity, co było dodatkową pobudką do małżeństwa. W owych dniach śmierci, porywającej ni z tego, ni z owego tysiące młodzieży, cały świat ogarnęła gorączka miłości, i dorywcze małżeństwa liczyło się również na tysiące.

Nigdy nie pojechała do Francji, tak, jak się tego spodziewała. Większą część czasu powoziłą furgonem ministerjum aprowizacji w Londynie. Dwa dni dzikich uniesień, cały nasz miesiąc miodowy, spędziliśmy na farmie jej matki w Payton Links, małej wioseczce w pobliżu Chessing Hanger. (Zdaje się, że wam jeszcze nie powiedziałem, że była jedyną córką farmera i że pani Marcus, jej matka, była wdową.) Hetty była sprytną dziewczyną, nauczycielką szkółki elementarnej, oczytaną i przedsiębiorczą jak na prowincjonalną miejscowość. Nigdy nie wspominała o mnie matce; uczyniła to dopiero wtedy, kiedy napisała do niej o zbliżającem się małżeństwie.

Kiedy matka jej przywiozła nas ze stacji do farmy i pomogłem jej wyprząc konika, obojętne zachowanie się starszej kobiety nieco złagodniało, i powiedziała:

- No, mogło było być gorzej. Jak na mieszczucha doborze wyglądasz i masz szerokie bary. Możesz mnie pocałować, mój chłopcze, choć to nędzna zamiana Smith na Marcus'a. Nie pojmuję, jak można się spodziewać zdobyć wyżywienie dla męża i żony z takiego fantazyjnego rzemiosła, jak drukowanie książek. Spodziewałam się na początku, że się omyliła i że wychodzi za oberżystę. Ale powiada, że to interes z książkami. Czy jesteś całkiem odpowiedni wiekiem dla Hetty, czas pokaże. Czas w samej rzeczy pokazał i to bardzo szybko, żem był dla niej trochę za młody, choć sprzeciwiałem się temu przypuszczeniu z namiętną gwałtownością.

W tym naszym obecnym świecie jesteśmy rzeczywiście bardzo prości i bezpośredni. W tamtym starym świecie wydawalibyśmy się rażąco prości i bezpośredni. To nie było tylko to, że tamci ludzie okrywali i owijali swoje ciała we wszelkie rodzaje dziwacznych ubrań i osłon, ale to również, że ich umysły były omotane, ukryte i wykrzywione. I podczas gdy my dzisiaj mamy te same proste i czyste wyobrażenia w kwestji seksualnych przymusów i seksualnych swobód - te same na obszarze całego świata - ludzie ówcześni posługiwali się w tym względzie najróżnorodniejszymi i najbardziej skomplikowanemi kodeksami, na pół - tajnemi, a na pół - jawnemi. I nie tylko półtajnemi, ale na pół tylko rozumianemi, podświadomemi raczej niż przemyślanemi i ugruntowanemi. Niewiele z tych kodeksów szanowało swobodę innych ludzi lub kładło jakieś granice najbardziej krańcowej zazdrości. I podczas gdy wyobrażenia Hetty w odniesieniu do miłości i małżeństwa rozwinęły się na podkładzie pojęć ludowych, a następnie czytywanych chciwie powieści i poezyj i rozluźniły się jeszcze w swobodnej atmosferze Londynu czasów wojny ja pomimo mej miłości i poważania dla Fanny prawie nieświadomie przejąłem surowe sądy matki.

Jak zwykliśmy się wtedy byli wyrażać, Hetty miała o wiele artystyczniejszy temperament ode mnie. Co do mnie, to nie tyle myślałem, ile przyjmowałem jako zasadę, że uwielbienie mężczyzny dla kobiety przechodzi w zwierzchniczą przewagę z chwilą zyskania jej miłości i że problemat absolutnej wierności obojga kochanków winien być ułatwiony dla niego przez absolutną uległość ze strony kobiety. A wokoło niej, gdziekolwiekby się ruszyła, powinna się unosić niewidzialna, lecz realna atmosfera klasztornej dyscypliny. Ponadto rozumiało się samo przez się, że nigdy przed spotkaniem predystynowanego i zwycięskiego kochanka nie myślała o miłości. Powiecie, że to śmieszne i niemożliwe! Ale obecna tu Słoneczna Iskra czytała starożytne powieści i może poświadczyć, że tak się na te rzeczy zapatrywano.

- Taki jest ich duch - potwierdziła.

- Otóż w gruncie rzeczy Hetty nie tylko była o pól roku starsza ode mnie, ale w sprawach miłości przewyższała mnie nieskończenie. Ona była moją nauczycielką. Podczas gdy ja czytałem o atomach, Darwinie, badaniach naukowych i socjalizmie, ona wysysała miód zmysłowej namiętności z aluzyj i półaluzyj w starych romansach i poematach Szekspira i starych dramaturgów. I - zdaję sobie teraz sprawę - nie tyłko z książek. Wzięła mnie tak, jak się bierze i poskramia zwierzęta, i zawładnęła zarówno memi zmysłami, jak wyobraźnią.

Nasz miesiąc miodowy był magiczny i cudowny. Szalała za mną i doprowadzała mnie do szaleństwa. A potem rozstaliśmy się jakimś cudownym sposobem - ja ze smakiem jej słonych łez na ustach - by udać się na front na ostatnie pięć miesięcy wojny.

Widzę ją jeszcze, wysmukłą, podobną do szczupłego chłopca w uniformie woźnicy, powiewającą ku mnie, gdy pociąg ruszał ze stacji w Chessing Hanger.

Pisywała do mnie czarowne i kapryśne listy miłosne, które budziły we mnie bolesne pragnienie i znalezienia się przy jej boku, i właśnie kiedy przełamywaliśmy wielką niemiecką zaporę linji Hindenburga, doniosła mi, że będziemy mieli dziecko. Powiedziała, że mi poprzednio o tem nie mówiła, bo nie była tego zupełnie pewna. Teraz nie miała już wątpliwości. Czy będę ją kochał w dalszym ciągu, choć nie będzie już taka wysmukła i wdzięczna, jak na początku? Kochać ją w dalszym ciągu! Napełniła mnie monstrualna wprost duma.

Odpisałem jej, że moje stanowisko w Thundertone House została dla mnie zarezerwowane, że i z pewnością będziemy mieli mały domek, "kochany domeczek" na jakiemś londyńskiem przedmieściu, gdzie ją będę wielbił i kochał. Odpowiedź jej była jednocześnie czuła i niezwykła. Napisała, że dla byłem niej za dobry i jak jeszcze za dobry; powtórzyła z niezwykłem uniesieniem swoje -zapewnienie miłości dla mnie; dodała, że nigdy przede mną nikogo nie kochała i nie mogłaby więcej nikogo pokochać, że moja nieobecność ciążyła jej więcej, niż to mogła wypowiedzieć, i że powinienem zrobić wszystko, co było w mojej mocy; poruszyć niebo i ziemię, żeby dostać zwolnienie i powrócić do domu, aby z nią pozostać na zawsze, na zawsze, na zawsze. Nigdy tak nie pragnęła znaleźć się w moich ramionach, jak właśnie teraz. Niczegom się nie doczytał między wierszami tego wybuchu. Wydawał się po prostu nowym nastrojem pośród różnorodności innych jej nastrojów.

Thunderstone House domagał się możliwie szybko mego powrotu, i wojna wpłynęła bardzo na wzrost znaczenia i wpływów wszelkich wydawców czasopism i właścicieli dzienników. Zwolniłem się z armji na trzy miesiące przed zawieszeniem broni i powróciłem do Hetty, bardzo słodkiej, bardzo czułej i uległej, nowej Hetty, bardziej jeszcze zdumiewającej od tej dawnej. Najwidoczniej bardziej była we mnie zakochana, niż kiedykolwiek. Wynajęliśmy kilka umeblowanych pokojów w części Londynu, zwanej Richmond, w sąsiedztwie Tamizy i wielkiego parku i na próżno szukaliśmy małego, wesołego domku, w którym miało się urodzić nasze dziecko; nie można było nigdzie znaleźć wesołych, małych domków - wszystkie były zajęte.

Powoli wszakże na pierwszą jasność naszego związku nasunęła się ciemna smugą cienia. Przeszły oznaczone dni, a dziecka jak nie było, tak nie było. Urodziło się dopiero wtedy, gdy było już o dwa miesiące za późno, by mogło być mojem dzieckiem.

5.

Od najwcześniejszego dzieciństwa uczą nas w naszym świecie tolerancji i wyrozumiałości dla drugich oraz panowania nad swojemi samowolnemi impulsami; od samego początku uczą nas jasnego orjentowania się w zawiłościach naszej natury. Trudno wam przyjdzie zrozumieć, jaki ten stary świat był chropawy, przykry i obłudny. My żyjemy w świecie, podług starego wyrażenia - "lepiej wychowanym". Trudno wam będzie pojąć nagłą burzę pokusy, podniecenia i zapomnienia ze strony świeżo rozbudzonej Hetty, która doprowadziła ją do złamania wierności, a jeszcze trudniej rozmotać mieszaninę trwogi i rozpaczliwej nieuczciwości, która ją powstrzymała od wyznania mi wszystkiego po powrocie z frontu. Ale gdyby nawet powiedziała mi wszystko, zamiast pozostawić rzeczy swemu biegowi, - t.j. podejrzeniom, odkryciu i oskarżeniom, wątpię, czy znalazłaby we mnie więcej litości dla swego godnego pożałowania, a odrażającego postępku. Teraz widzę jasno, że od dnia mego powrotu Hetty próbowała powiedzieć mi o swojem nieszczęściu, i nigdy nie udawało jej się do tego doprowadzić, ale coś nieokreślonego i mglistego w jej słowach i zachowaniu się padło niby posiew na glebę mego umysłu i tam wykiełkowało. Mój powrót podniecił ją niesłychanie i głęboko uszczęśliwił; pierwszy nasz wspólny tydzień był najszczęśliwszym tygodniem mojego poprzedniego życia. Fanny przyszła raz do nas w odwiedziny, a my byliśmy u niej na obiedzie. Jej się też coś takiego zdarzyło - nie wiedziałem co - co uczyniło ją bardzo szczęśliwą. Polubiła Hetty. Po ucałowaniu mnie przy rozstaniu przytrzymała mnie i szepnęła:

- To kochane stworzenie. Myślałam, Henrysiu, że będę zazdrosna o twoją żonę, a tymczasem pokochałam ją.

Tak, przez ten tydzień byliśmy ogromnie szczęśliwi. Zamiast wziąć taksówkę powróciliśmy do siebie pieszo, gdyż Hetty potrzebny był ruch. Był to szczęśliwy tydzień, który przeciągnął się nieomal do czarownego półmiesiąca. Potem jęły się gromadzić i pogłębiać cienie posępnych podejrzeń.

Było to w łóżku wśród nocnych ciemności, kiedy zdecydowałem się wreszcie pomówić z nią wyraźnie. Obudziłem się i przez długi czas leżałem bardzo cicho, zapatrzony w beznadziejną, szarą perspektywę tego, co mnie spotkaj a co sobie nagle uświadomiłem. Potem, odwróciwszy się, usiadłem w łóżku i rzekłem:

- Hetty! To dziecko nie jest moje.

Odpowiedziała od razu. Najwidoczniej i ona nie spała. Odpowiedziała zduszonym głosem, tak, by leżąc twarzą do poduszki

- Nie.

- Powiedziałaś: nie?

Poruszyła się, i głos jej zabrzmiał wyraźniej:

- Powiedziałam: nie. Och, mężu, mój drogi chłopcze, chciałabym umrzeć! Boże, mój Boże! Czemuż nie umarłam!

Siedziałem cicho, a ona milczała. Trwaliśmy tak oboje niby dwoje porażonych trwogą zwierząt w dżungli - nieruchomi wśród ogromnej ciszy i ciemności.

W końcu poruszyła się; ręka jej posunęła się, szukając, w moją stronę, a ja wzdrygnąłem, się na tę bliskość. Przez chwilę zdawałem się wisieć, niezdecydowany między dwoma postanowieniami, a potem dałem się porwać wściekłości.

- Nie dotykaj mnie! - krzyknąłem i, wyskoczywszy z łóżka, zacząłem biegać po pokoju.

- Wiedziałem o tem! - krzyczałem. - Wiedziałem! Czułem to! I ja cię kochałem! Ty oszustko! Ty plugawa! Ty kłamliwa oszustko!

6.

Myślę, że już uprzednio opisałem wam, jak się zachowała moja rodzina po ucieczce Fanny, jak wszyscy zdawaliśmy się odgrywać i podtrzymywać? hałaśliwe oburzenie, jak gdyby lękając się, że w razie zawalenia się tych sztucznych kulis moralności odsłonią się nam jakieś odmienne, a niepokojące: sposoby pojmowania rzeczywistości. I tak samo, jak zachowali się ojciec z matką w suterenowej kuchni w Cherry Gardens - tak samo zachowałem się ja w tym przesileniowym, fatalnym momencie między mną i Hetty.

Szalałem. Obrzucałem ją zniewagami i nie pozwoliłem swemu sercu, by takie fakty, jak to, że była udręczoną, płaczącą istotą, że mnie z pewnością kochała i że jej ból przyprawiał mnie o cierpienie, przeważyły nad twardym obowiązkiem zadośćuczynienia mej znieważonej dumie.

Nie pamiętam już, w jakiej chwili zapaliłem gaz, i scena rozgrywała się dalej wśród tego wodnistego oświetlenia wiktorjańskiej epoki. Zacząłem się ubierać, gdyż nigdy więcej nie miałem już leżeć obok Hetty. Zamierzałem się ubrać i, powiedziawszy, co było do powiedzenia, opuścić mieszkanie. Musiałem więc być wzgardliwy i hałaśliwie oburzony, ale musiałem również znaleźć różne części mojej garderoby, przeciągnąć koszulę przez głowę i zasznurować buty. Tym sposobem w tej burzy były pewne przerwy, kiedy Hetty mogła coś wtrącić, a ja musiałem jej wysłuchać.

- Wszystko to stało się jednego wieczora - rzekła. - To nie było tak, jakbym z góry umyśliła cię zdradzić. To był ostatni dzień przed jego wyjazdem, i taki był nieszczęśliwy. Poszłam z nim tylko dlatego, że myślałam o tobie. Przez uprzejmość i współczucie. Dwie z naszych dziewcząt szły na obiad ze swymi chłopcami i prosiły mnie, żebym z niemi poszła, i tym sposobem spotkałam się z nim. Wszyscy trzej byli oficerami i kolegami szkolnymi. Londyńczycy. Trzej chłopcy, którzy odjeżdżali na front - tak, jak ty. Wydawało się brakiem serca, żeby nie urządzić dla nich pożegnalnego przyjęcia.

Mocowałem się z kołnierzykiem i spinką, ale usiłowałem zdobyć się jednocześnie na sarkazm.

- Rozumiem - rzekłem - w danych okolicznościach sama grzeczność nakazywała zrobić to, coś ty zrobiła... Och! mój Boże!

- Henrysiu, posłuchaj, jak się to stało... Nie krzycz na mnie przez minutkę. Potem poprosił, żebym z nim poszła do jego mieszkania. Powiedział, że inni także przyjdą. Wydawał się taki nieszkodliwy! Taki niewinny!

- Bardzo!

- Wyglądał na takiego., którego z pewnością zabiją. I żal mi go było. Miał takie jasne włosy, jak ty. Jaśniejsze. I owej nocy wszystko wydawało się takie inne. A potem porwał mnie i zaczął całować. Szamotałam się, ale jakoś zabrakło mi sił do oporu. Jakoś nie zdawałam sobie sprawy...

- To całkiem jasne. W to mogą uwierzyć.

- Nie masz litością Henrysiu. Może i słusznie. Przypuszczam, że powinnam była wiedzieć, na co się narażam. Ale nie wszyscy jesteśmy tacy silni, jak ty. Niektóry rozrywani są wewnętrznemi sprzecznościami. Niektórzy czynią rzeczy, których nienawidzą. Zrobiłam, co mogłam. Kiedy zdałam sobie sprawę, co się stało, doznałam wrażenia, że się nagle przebudziłam. Chciał, żebym z nim pozostała. Wybiegłam z jego mieszkania. Od tego czasu nigdy go nie widziałam. Napisał do mnie, ale mu nie odpowiedziałam.

- Wiedział, że byłaś żoną żołnierza?

- On jest zepsuty. Wiedział. Obmyślił to, kiedyśmy byli na obiedzie. Błagał, przyrzekał i kłamał. Mówił, że chce tylko jednego pocałunku - przez dobroć, przez uprzejmość. Zaczął od tego pocałunku. Piłam wino, a nie jestem do tego przyzwyczaja na. Och, Henrysiu! Mężu! Chłopcze mój drogi! Gdybym była umarła! Ale całowałam się i swawoliłam z chłopcami, zanim ciebie spotkałam. Taką się to wydawało bagatelką - aż było za późno...

- I oto, co się zrobiło - rzekłem. Podszedłem, usiadłem na łóżku i zapatrzyłem się w potarganą i znękaną Hetty. Wydała mi nagle śliczna i godna pożałowania?

- Przypuszczam - zauważyłem - że powinienem iść i zabić tego łotra. Wolałbym zabić ciebie

- Zabij mnie - odrzekła. - Chciałabym, że byś mnie zabił.

- Jak on się nazywa? Gdzie się teraz znajduje?!

- On nic nie znaczy - odparła Hetty. - Możesz wisieć z mego powodu, jeśli chcesz, ale nie będziesz wisiał przez takiego osobnika. Powiadam ci, że on nie ma znaczenia. On jest tylko brudnym epizodem. Po prostu się zdarzył.

- Osłaniasz go?

- Jego? - rzekła. - Ciebie osłaniam. Popatrzyłem na nią przeciągle, i znów przyszedł moment, kiedy zdawałem się wisieć, niezdecydowany, na rozstaju dwóch postanowień i znów zdecydowałem się wybuchnąć wściekłością.

- Mój Boże! - krzyknąłem, a potem jeszcze raz głośniej, wstając z łóżka: - Mój Boże! I zasypałem ją gradem wykrzykników. - Przypuszczam, że za to wszystko powinienem winić jedynie siebie. Cóż wiedziałem o twojej przeszłości z tych czasów, zanim cię spotkałem? Mniemam, że nie byłem pierwszy, i sądzę, że on nie będzie ostatni. Cóż znaczą nazwiska? Przypuszezam, że kiedyś mnie spotkała, podziękowałaś niebu za zielonego dudka.

W ten sposób wymyślając, biegałem po pokoju jak oszalały.

Hetty siedziała na łóżku z włosami w nieładzie, z oczyma, zalanemu łzami, patrząc na mnie z cichą, żałobną twarzyczką.

- Och! Henrysiu! - powtarzała od czasu do czasu albo:

- Och! chłopcze! - podczas gdy ja pozwoliłem swej skrzywionej wyobraźni wyładowywać się w potoku twardych wyrzutów. Co chwila podbiegałem do łóżka i stawałem nad nią.

- Powiedz mi jego nazwisko - wrzeszczałem, a ona potrząsała głową.

W końcu byłem ubrany. Spojrzałem na zegarek.

- Piąta.

- Co zamierzasz zrobić? - zapytała.

- Nie wiem. Przypuszczani, że sobie odejdę.

Rozchorowałbym się. Zabiorę swoje rzeczy i wyniosę się stąd. Znajdę mieszkanie gdzie indziej. Już prawie świta. Pójdę, zanim będziesz miała wstawać. Tymczasem posiedzę sobie w innym pokoju. Mogę położyć się na chwilę na sofie.

- Ale na kominku jeszcze nie napalone! - zawołała - i zimno. Nawet drzewo nieprzygotowane. I pewnie będziesz chciał się napić kawy!

Spojrzała na mnie wzrokiem,, pełnym troskliwości.

I niezwłocznie, wyślizgnąwszy się z łóżka i wsunąwszy nogi w poranne pantofelki, narzuciła na siebie wesoły szlafroczek, który przed dziesięcioma dniami tak nas oboje radował. Przeszła pokornie obok mnie, ociężała, biedna, niezgrabna i znużona i, znalazłszy w szafie kilka drzazg, uklękła przed kominkiem, i zaczęta rozgarniać popioły, pozostałe z wczorajszego wieczora. Nie ruszyłem się z miejsca, by jej w tem przeszkodzić. Zacząłem zbierać rozmaite książki i drobne przedmioty, jakie zamierzałem z sobą zabrać.

Z wolna orientowała się w sytuacji. Odwróciła się do mnie w trakcie rozpalania ognia.

- Przypuszczam, że mi zostawisz trochę pieniędzy na życie?

To dało mi nową nikczemną okazję.

- Zostawię ci pieniądze, ma się rozumieć - zadrwiłem. - Przypuszczam, że będę cię musiał utrzymywać, dopóki się nie rozejdziemy. Potem to już będzie jego zadaniem albo następnego.

Zajęła się ogniem. Napełniła kociołek i postawiła go na wierzchu, poczem usiadła na fotelu koło ogniska. Twarz jej była blada i ściągniętą, sale nie wylała ani jednej łzy. Podszedłem do okna, podciągnąłem roletę i wyjrzałem na ulicę,, na której płonęły jeszcze lampy; wszystka było odstręczające, puste i szare w bezbarwnem, zimnem świetle przedświtu.

- Pójdę do matki - rzekła, drżąc i otulając się szlafrokiem. - Straszne to będzie dla niej, gdy się dowie co się stało. Ale jest dobra. Lepsza luz wszyscy... Pójdę do niej.

- Możesz robić, co ci się podoba - odparłem.

- Henrysiu! - zawołała. - Nigdy nie kochałam żadnego mężczyzny oprócz ciebie. Gdybym mogła zabić to dziecko.... Gdybyś był z tego rad, ja bym to dziecko zabiła...

Mówiła zbielałemi wargami.

- Tak. Próbowałam wszelkich znanych mi środków. Na niektóre rzeczy nie mogłam się wprost zdobyć. A teraz to już jest żyjąca istota...

Przez kilka chwil patrzyliśmy na siebie w milczeniu.

- Nie! - rzekłem w końcu. - Nie mogę tego znieść. Nie mogę tego ścierpieć. Nic już teraz nie może odrobić tego, co się stało. Opowiadasz bajkę. Jakże ja mogę wiedzieć? Raz oszukałaś - możesz oszukać drugi raz. Oddałaś się temu łotrowi. Nigdy ci tego nie przebaczę, choćbym miał żyć sto lat. Oddałaś się. Skąd ja mogę wiedzieć, czyś go nie kusiła? Możesz iść. Idź tam, gdzieś się oddała! Są rzeczy, których nie przebaczy żaden porządny człowiek. Rzeczy - za brudne do przebaczenia. Ukradł cię, i tyś się pozwoliła ukraść - i on może cię mieć. Chciałbym... Gdybyś miała choć zaczątki poczucia honoru, nigdybyś mi nie pozwoliła do siebie powrócić. I pomyśleć tylko o tych ostatnich dniach tutaj. I ty - ty z taką tajemnicą pod sercem! Fe fe, fe! Ty - ty, którą kochałem!

Zalałem się łzami.

Sarnac urwał i zapatrzył się w ogień.

Tak - powtórzył - zalałem się łzami. I łzyj, które wylewałem - to nadzwyczajne - łzy, które wylewałem, były łzami li tylko litości nad samym sobą.

Przez cały czas patrzyłem na tę sprawę jedynie z mego punktu widzenia, ślepy na analogiczną tragedię w sercu Hetty. A najbardziej groteskowe było to, że przez cały ten czas przygotowywała mi kawę i że ja tę kawę wypiłem. Przy końcu chciała mnie pocałować, jak powiedziała "na do widzenia", ale ja ją odepchnąłem, i uderzyłem, gdy do mnie podeszła. Zamierzałem ją tylko odsunąć, ale przy tej okazji ręka sama zacisnęła mi się w pięść.

- Henrysiu! - wyszeptała.

Stanęła, jak skamieniała, widząc, że odchodzę, poczem, odwróciwszy się nagle, pobiegła szybko do sypialni.

Zatrzasnąłem zewnętrzne drzwi i zbiegłem po schodach na dół, na pustą ulicę Richmondu; nie było żadnego ruchu., było pusto i szaro pod pierwszemi brzaskami świtu.

Zaniosłem swój tobół na stację kolei żelaznej celem udania się do Londynu. Ciężki był bardzo tak go wyładowałem rzeczami, i bolało mnie ramię. Myślałem o sobie jako o młodym człowieku, tragicznie potraktowanym przez losy, ale honorowym i pełnym poczucia własnej godności.

7.

- Och, biedactwa! - wykrzyknęła żałośnie Gwiaździsta. - Och! Biedne, małe, godne litości, bezlitosne stworzenia! Ta historja mnie boli. Nie mogłabym jej znieść, gdyby była czemś więcej niż snem. Dlaczego byliście tacy dla siebie twardzi i tacy głusi na swoje obopólne smutki i zgryzoty?

- Nie potrafiliśmy inaczej. Ten nasz świat ma łagodne powietrze. W tym świecie wdychamy miłosierdzie z pierwszym, niepewnym niemowlęcym oddechem. Jesteśmy nauczeni i wyszkoleni myśleć w taki sposób o innych, jakby ich cierpienia były naszemi cierpieniami. Ale dwa tysiące lat temu mężczyźni i kobiety nie odeszli jeszcze daleko od swojej natury. Pobudki naszych czynów wyłaniały się nieoczekiwanie i brały nas nieprzygotowanych. Zionęliśmy zarazą. Nasze pożywienie było zaprawne trucizną, a nasze namiętności - gorączką. Zaczynaliśmy się dopiero uczyć być ludźmi.

- Ale czyż Fanny?... - zaczęła Świecąca Muszka.

- Tak - dodała Wierzbina - dlaczego Fanny, która z natury była taka mądra w kwestji miłości, nie kazała ci wracać z przebaczeniem i pomocą do twojej nieszczęśliwej Hetty?

- Fanny usłyszała wpierw moją wersję historji - rzekł Sarnac. - Zdała sobie sprawę z istotnego stanu rzeczy dopiero wtedy, kiedy było już za późno na wstrzymanie procesu rozwodowego. Kiedy jej opowiedziałem, że podczas gdy ja byłem w okopach, Hetty prowadziła w Londynie rozwiązłe życie, wysłuchała mnie ze zdumieniem, ale nie przyszło jej do głowy wątpić, czy mówię prawdę.

- A robiła wrażenie takiego kochanego stworzenia - rzekła. - Taka się wydawała zakochana w tobie! Nadzwyczajne, jakie kobiety są zmienne. Są takie, które zdają się przeobrażać w coś innego, jak tylko znikną z oczu na zakręcie. Lubiłam twoją Hetty, Henrysiu. Było w niej coś słodkiego, czemkolwiek była. Nigdy nie wyobrażałam sobie, żeby cię mogła oszukać i porzucić. To dopiero! Hulałą po Londynie i robiła znajomości z mężczyznami! Tak się czuję, jakby ona mnie to wyrządziła.

I Matylda Good okazała mi również wielkie współczucie.

- Żadna, kobieta nie zgrzeszy tylko raz - rzekła. - Masz rację, żeś z nią skończył.

Miltonowie wyprowadzili się z "salonowego piętra", mogłem je przeto wynająć, jeżelibym zechciał.

Byłem aż nazbyt rad zająć je i powrócić pod mój stary dach.

Hetty, przypuszczam, spakowała, jak potrafiła, swoje rzeczy i wyjechała do Payton Links, do farmy swej matki, gdzie wydała na świat dziecko.

- A teraz chcę wam powiedzieć - ciągnął Sarnac - to, co jest według mego zdania najbardziej uderzającym rysem opowiadanej przeze mnie historii. Nie przypominam sobie, żebym w ciągu tego całego okresu, włączywszy sprawę rozwodową, odczuł w stosunku do Hetty jakiś impuls litości czy dobroci, a tem mniej miłości. A przecież w moim śnie byłem prawie takim samym człowiekiem, jakim jestem teraz. Byłem człowiekiem tego samego typu. Ale miotała mną burza obrażonej., wstrząśniętej dumy i seksualnej zazdrości najszaleńszego rodzaju, skłaniając do aktów złości, które w naszych czasach i warunkach są prawie nie do pojęcia.

Robiłem wszystko, co mogłem, żeby rozwieść się z Hetty w taki sposób by ją zmusić do małżeństwa z Sumnerem, - takie było nazwisko owego osobnika - gdyż dowiedziałem się, że był to człowiek o beznadziejnie złej opinji i że - jak sądziłem, unieszczęśliwi ją na zawsze i złamie jej resztę życia. Chciałem takiego obrotu rzeczy, by ją ukarać i napełnić gorzkim żalem za to, co to uczyniła. Jednocześnie do szaleństwa doprowadzała mnie myśl, że on ją znowu posiądzie. Gdyby moim życzeniom można było nadać siłę twórczą, Hetty dostałaby się Sumnerowi, zdefigurowana i schorowana. Zeszliby się ponownie razem okropnych i okrutnych okoliczności!

- Sarnacl - krzyknęła Słoneczna Iskra - tyś mógł nawet śnić o takich rzeczach 1

- Śnić! Tacy ludzie byli naprawdę. I tacy są, jeżeli odrzucimy wychowanie i swobodną szczęśliwość, która nas wyzwala. Od epoki zamętu nie dzieli nas nawet osiemdziesiąt pokoleń, a to działo się w niewiele tysięcy lat więcej; po okresie włochatych małpoludów., którzy ujadali na księżyc w pierwotnych lasach Europy. Wtedy to stary człowiek w żądzy i gniewie rządził swojem stadem kobiet i dzieci i obdarzył nas wszystkich życiem. I w epoce zamętu po wielkich wojnach człowiek był i jest w dalszym ciągu dzieckiem tamtego włochatego starego małpoluda. Czyż nie golę się codziennie? Czyż nie organizujemy wychowania i prawodawstwa możliwie doskonale na podstawach nauki celem utrzymania w karbach starej bestji? Ale za Henryka Mortimera Smitha szkoły nasze były jeszcze na połowie drogi od okresu jaskiniowego, i nasza nauka dopiero się rodziła. Nie posiadaliśmy żadnego seksualnego treningu, tylko przemilczenia, ograniczenia i przymus. Nasz kodeks był jeszcze lekko przysłoniętym kodeksem zazdrości. Duma i szacunek mężczyzny dla siebie samego wiązały się jeszcze ze zwierzęcem posiadaniem kobiety, duma i godność większości kobiet niejako przez odbicie łączyła się ze zwierzęcem posiadaniem mężczyzny. Czuliśmy, że to posiadanie było odbiciem życia.

Każde niepowodzenie w tych zasadniczych sprawach pociągało za sobą potworne poniżenie, przeciwko czemu nasze biedne dusze szukały ślepo najniedorzeczniejszych pocieszeń i zadośćuczynienia. Ukrywaliśmy to i owo, przekręcaliśmy i fałszowaliśmy sens rzeczy, wykręcając się przed jasnem postawieniem sprawy. Człowiek jest istotą, która prawie pod każdym naciskiem wydziela z siebie nienawiść i złośliwe czyny, a wtedy podlegaliśmy, jeszcze nadzwyczajnym napięciom i parciom.

Ale nie będę wysilał się więcej na usprawiedliwianie Henryka Mortimera Smitha. Był tem, czem go uczynił świat, i tem samem my jesteśmy. I w tym śnie uwijałem się po starym świecie, wykonując swoją pracę, panując nad zewnętrznemi objawami wewnętrznych odruchów i knując plany nieszczęścia dla Hetty z całej mocy mej zranionej miłości.

Jedna rzecz w szczególności miała olbrzymie znaczenie dla mej udręczonej istoty, mianowicie konieczność szybkiego znalezienia innej kochanki i rozproszenia magicznego czaru uścisków Hetty oraz uśmierzenia raz na zawsze tęsknoty za nią. Musiałem wyrobić w sobie przekonanie, że nigdy jej naprawdę nie kochałem, i zastąpić ją w mem sercu przez inną, co do której mogłem w siebie wmówić, że była moją prawdziwą miłością.

Zacząłem więc z powrotem starać się o towarzystwo Milly Kimpton. Przed wojną byliśmy ze sobą w ogromnie przyjacielskich stosunkach, i nietrudno mi było przekonać siebie samego, że się w niej zawsze trochę podkochiwałem. I ona zawsze kochała się we mnie więcej niż trochę. Opowiedziałem jej historję mego małżeństwa. Okazała mi wielkie współczucie i oburzyła się niezmiernie na Hetty, taką, jaką jej przedstawiłem.

Pobraliśmy się w tydzień po zakończeniu procesu rozwodowego.

8.

Milly była wierna i dobra; była ochłodą i ucieczką przed żarem i udręką mej namiętności. Miała szeroką, szczerą i otwartą twarz, na której nigdy nie malował się ani gniew, ani strapienie była pewna siebie, nosiła głowę wysoko i uśmiechała się do świata z wyrazem miłej ufności i ukontentowania. Była bardzo jasną blondynką i jak na kobietę miała bardzo szerokie ramiona. Była czuła, ale nie namiętna, interesowała się wszystkiem w inteligentny sposób, ale bez zbytniego humoru czy fantazji. Była prawie o półtora roku starsza ode mnie. Podług ówczesnego wyrażenia "wpadłem jej bardzo w oko" od pierwszej chwili, gdym wstąpił do firmy jako młokos, niedojrzały i świadczony. Była świadkiem, jak bardzo szybko doszedłem do stanowiska, zajmowanego przez pana Cheesemana w personelu redakcyjnym - on został przeniesiony do drukarni - i niekiedy była mi wielce pomocna.

Byliśmy oboje popularni w Thunderstone House, i kiedyśmy się pobrali, urządzono tam wielki pożegnalny obiad dla MiJly, która opuszczała swoje stanowisko w wydziale rachunkowym. Były mowy i wspaniały prezent ślubny w postaci kompletu sreber stołowych w dębowej skrzyneczce z bronzowemi okuciami i srebrną tabliczką z pochlebną dedykacją. Milly cieszyła się w Thunderstone House dużą sympatją, szczególnie między dziewczętami, i moje pierwsze małżeństwo przyjęto w tych kołach z wielkiem oburzeniem, to też poznanie się z mej strony na swem prawdziwem przeznaczeniu uznano za bardzo romantyczne i zadowalające zakończenie całej sprawy.

Zamieszkaliśmy w wygodnym małym domku, w jednym z szeregu upiększonych stiukami domów, wybudowanych jednakowo dla jednolitego efektu architektonicznego na Chester Terrace w pobliżu jednego z najbardziej wewnętrznych parków londyńskich, t.zw. Regent's-Park'u. Milly, jak się przekonałem, miała małą fortunkę, wynoszącą blisko dwa tysiące funtów, to też mogła sobie pozwolić na efektowne umeblowanie domku - stosownie do panujących gustów - i w tymże domu w odpowiednim czasie urodziła mi syna. Cieszyłem się ogromnie z powodu przybycia na świat dzieciny i myślę, że rozumiecie, jakie to miało znaczenie dla mego uporczywego pragnienia wydarcia z pamięci Hetty, że Milly obdarzyła mnie dzieckiem.

W ciągu pierwszego roku mego pożycia małżeńskiego pracowałem bardzo ciężko i, ogólnie biorąc, byłem szczęśliwy. Ale nie był to rodzaj szczęścia ani bardzo głębokiego, ani też bardzo istotnego. Było to szczęście, sklecone z trochę twardych i trochę powierzchownych zadowoleń. W pewnym densię serdecznie kochałem Milly; warta była wagi złota, była uczciwa, słodka i miła. Lubiła mnie niezmiernie, i moja dla niej troskliwość bardzo ją uszczęśliwiała; pomagała mi, czuwała nad memi wygodami i radowała się moim zapałem i pracowitością.

Jednakże wspólne nasze rozmowy nie były wcale łatwe i swobodne. Nie mogłem puszczać wodzy swemu umysłowi; to, co mówiłem, musiałem dostosowywać do jej uczuć i pojęć, różniących się bardzo od moich własnych. Była wszystkiem, czem powinna być żona, z wyjątkiem jednej rzeczy: nie była mianowicie dla mnie tą jedyną, wybraną, drogą istotą, do której wyrywa się i za którą tęskni każde ludzkie serce, tą najdroższą istotą, z którą się jest szczęśliwym, swobodnym i bezpiecznym. Taką spotkałem i odepchnąłem od siebie. Czyż taka rzecz może spotkać człowieka dwa razy w życiu?

- Jakże ja mam wiedzieć? - rzekła Słoneczna Iskra.

- Mądrzy jesteśmy i nie odrzucamy jej - wtrącił Promienny.

- Może po wielu łatach - zauważyła Wierzbina, odpowiadając na pytanie Sarnaca - kiedy rana zupełnie się już zagoi, a człowiek wyrośnie, i zmieni się, i przeobrazi.

- Milly i ja byliśmy w samej rzeczy bardzo dobrymi przyjaciółmi, ale nigdy serdecznymi towarzyszami. Opowiedziałem Hetty wieczorem pierwszego naszego wspólnego dnia w czasie spaceru po wzgórzach o mojej siostrze Fanny, i ona momentalnie nabrała pewności, że ją pokocha. W wyobraźni Hetty Fanny przedstawiła się jako kobieta bardzo odważna i romantyczna. Milly powiedziałem o Fanny dopiero prawie w przeddzień naszego małżeństwa. Powiecie, że to nie była wina Milly, żem się czuł wobec niej skrępowany z powodu Fanny, ale że z pewnością tkwiło to w wadliwości naszego wzajemnego ustosunkowania się. Rzucało się również w oczy, że Milly przyjęła Fanny tylko przez wzgląd na mnie i że powstrzymała się od zbyt "rzeczowej" uwagi także z mego powodu. Milly wierzyła głęboko w instytucję małżeństwa i w obowiązującą bezwzględną czystość kobiet.

- Szkoda, że ona nie może wyjść za tego człowieka - rzekła, uprzedzając trudności. - Jakie to musi być niewygodne dla niej i dla wszystkich, co ją znają. Jaki to musi być kłopot z przedstawianiem jej ludziom.

- Nie potrzebujesz tego robić - odparłem.

- Moja rodzina - strasznie staroświecka.

- Nie potrzebują o tem wiedzieć - powtórzyłam.

- To by było dla mnie najłatwiejsze wyjcie, Henrysiu.

Przekonałem się, że moje własne oświaczenia miłości dla Fanny wypadły bardzo chłodno i blado pod wpływem wysiłku Milly okazania się wspaniałomyślną dla mej siostry.

Jeszcze trudniej przyszło mi zakomunikować jej, że kochankiem Fanny był Newberry.

- To takim sposobem dostałeś się do Thunderstone House? - zapytała, gdym w końcu wyjąkał tę nowinę.

- Tym sposobem znalazłem sposobność wybicia się - przyznałem.

- Nie myślałam, że to tak było. Sądziłam, żeś sam sobie utorował drogę.

- Sam się wybiłem.. Nigdy nie byłem forytowany.

- Tak... ale... Czy myślisz, Henrysiu, że ludzie o tem wiedzą? Czegoby nie nagadali!

Zdajecie sobie sprawę, że Milly nie była bardzo rozumną kobietą, jak również, że była bardzo zazdrosna o mój honor.

- Nie sądzę, żeby ktoś o tem wiedział, kto ma jakie znaczenie - odrzekłem. - Ani ja, ani Fanny wcale się z tem nie afiszujemy.

Jasne było wszakże, że Milly nie w smak była cała ta sprawa. Wolałaby świat bez współudziału Fanny. Zupełnie nie była ciekawa zobaczyć tę moją ukochaną siostrę ani też nie starała się doszukać się w niej jakiejś dobrej strony. Z powodu różnych drobnych, lecz istotnych powodów opóźniła o cały tydzień złożenie jej wizyty. I zawsze pierwszy musiałem przypominać jej o Fanny i zaczynać o niej rozmowę, gdyż w przeciwnym razie wcalebyśmy o niej nie mówili. We wszystkich innych sprawach Milly była dla mnie czarująca i rozkoszna, ale o ile leżało to w jej mocy, wypędzała Fanny z naszego świata. Nie mogła tylko spostrzec, ile mego przywiązania skazywała również na wygnanie.

Ich spotkanie, które wreszcie doszło do skutku, było raczej jasne i efektowne niż ciepłe. Niewidzialna zasłona spadła nie tylko między Milly i Fanny, ale także między mną i Fanny. Milly przyszła z postanowieniem okazania się wspaniałomyślną i ujmującą pomimo niekorzystnej pozycji Fanny, i myślę, że ubranie i meble Fanny trochę ją zbiły z tropu, gdyż zawsze bardzo była wrażliwa na piękne meble, i wrażliwość ta jeszcze się spotęgowała skutkiem naszych własnych wysiłków urządzenia sobie rozkosznego gniazdka kosztem dość dużym, lecz niezbyt wygórowanym. Zawsze uważałem meble Fanny za bardzo ładne, ale nie przyszło mi nigdy do głowy, żeby były, jak się wyraziła Milly, "strasznie wspaniałe". Była tam czerwona szafeczka z laki, warta z jakie sto funtów, jak to później orzekła Milly, dorzucając jedno z tych zdań, które robią na człowieku takie wrażenie, jak nitka babiego lata, rzucona niespodziewanie na twarz.

- Jakoś to nie wydaje się tak, jak powinno być. Wywnioskowałem również, że prosta sukienka Fanny była również dużo za droga. W owych czasach obfitości materjałów i niedostatecznej zręczności proste ubrania były najkosztowniejsze.

Ale o tem wszystkiem dowiedziałem się dopiero później i w trakcie samej wizyty nie rozumiałem, dlaczego w zachowaniu się Milly przebijała stłumiona nuta urazy, ani dlaczego Fanny zdradzała rodzaj sztywnej słodyczy, jakiej u niej nigdy zauważyłem.

- To cudowne, że cię w końcu poznałam - mówiła Fanny. - Opowiadał mi o tobie przez całe lata. Pamiętam, jak raz na długo przed... na długo przed wojną... i wszystkiem... w Hampton Court - pamiętam, jak siedzieliśmy na ławeczce nad rzeką i on mi opowiadał o tobie.

- Pamiętam - odparłem, choć co innego mi utkwiło wtedy w pamięci, a nie to, co mówiliśmy o Milly.

- W owych czasach bardzośmy dużo ze sobą przebywali i chadzali - rzekła Fanny. - Był najlepszym z braci.

- Mam nadzieję, że będzie nim w dalszym ciągu - rzekła bardzo uprzejmie Milly.

- Syn jest synem, dopóki nie znajdzie żony - zauważyła Fanny, cytując stare wiejskie przysłówki

- Nie mów tak - odpowiedziała Milly. - Mam nadzieję, że będziesz nas często odwiedzała.

- Przyjdę z radością - rzekła Fanny. - Szczęśliwi jesteście, że w tych czasach udało wam się z taką łatwością dostać dom.

- Jeszcze niezupełnie gotowy - odparła Milly. - Ale jak tylko będzie gotowy, musisz skorzystać z pierwszego wolnego dnia, żeby nas odwiedzić.

- Ja mam dużo wolnych dni - rzekła Fanny.

- Umówimy się o dzień - powtórzyła Milly, najwidoczniej mocno zdecydowana zabezpieczyć się przed niespodziewanemi wizytami Fanny, która mogła kogoś u nas spotkać.

- To takie sympatyczne z twej strony, że byłaś w wydziale rachunkowym i orjentowałaś się w jego pracy - mówiła Fanny.

- Moja rodzina w ogóle nie była rada, że brałam posadę - zauważyła Milly. - Ale przyniosło mi to szczęście.

- Przyniosło szczęście Henrysiowi - poprawiła moja siostra. - Czy twoja... twoja rodzina pochodzi z Londynu?

- Z Dorset - objaśniła moja narzeczona. - Sprzeciwiali się memu wyjazdowi do Londynu. Wiesz, oni są tacy trochę staroświeccy, nabożni ludzie. Ale ja powiedziałam: albo studja, albo posada - nie doprowadzicie do tego, żebym miała zostać w domu, ścierać kurze i hodować kwiatki. Czasami trzeba być stanowczą nawet wobec własnej rodziny. Czyś się sama o tem nie przekonała? W Bedford-park znalazła się wygodna ciotka dla zadośćuczynienia konwenansom i zastąpienia w innym razie nieuniknionego własnego klucza, i zamiast wyższych studjów znalazła się posada, bo mój poczciwy wuj - wuj Hereward - jest proboszczem w Peddlebourne - jest przeciwnikiem w wyższego wykształcenia kobiet. A wchodziła też w grę kwestja finansów.

- To będzie interesujące dla Henrysia poznać twoich krewnych - rzekła Fanny.

- Zupełnie podbił ciotkę Rachelę - ciągnęłą Milly. - Choć początkowo była wrogo nastrojona. Naturalnie, Jestem prawie jedyną przedstawicielką trzech generacyj Kimptonów, i oni liczyli na to, że zrobię bardzo dobrą partję. Chcieli, żebym znalazła sobie męża z rodowodem długości jarda.

Czułem, że Milly przesadzała trochę świetność prowincjonalnej rodziny Kimptonów - ojciec jej był weterynarzem koło Wimborne - ale nie doceniałem tych czynników w zachowaniu się Fanny i w jakości jej mebli, które wywoływały w mej narzeczonej taki samochwalczy nastrój.

Zaczęły rozprawiać w sposób trochę nierzeczowy o higjenicznych zaletach Regent's parku.

- I łatwo się wszędzie dostać do znajomych - mówiła Milly. - Masa interesujących ludzi, aktorów, krytyków, pisarzy mieszka w pobliżu. Naturalnie, Henryk będzie musiał robić coraz więcej znajomości w kołach artystycznych i literackich. Sądzę, że będziemy musieli urządzać dla nich specjalne dni przyjęć z herbatą i sandwiczami. To nuda i kłopot, wiesz, ale Henryk musi utrzymywać stosunki z ludźmi.

Uśmiechnęła się, spoglądając na mnie z wyrazem na pół dumy, a na pół opiekuńczej troskliwości.

- Henryś się wybija - zauważyła siostra.

- To jest właśnie takie cudowne - odparła Milly. - Masz nadzwyczajnego brata.

Zaczęła wychwalać mieszkanie Fanny, która ofiarowała się oprowadzać ją po całym, apartamencie. Nie było ich przez sporą chwilę. Podszedłem do okna, wyrażając w duszy głupie męskie życzenie, żeby się tak postarały odnosić się do siebie trochę inaczej i trochę serdeczniej. Czyż mnie obie nie kochały i czyż to nie powinno było stać się dla nich siostrzanym węzłem?

Potem była herbata, jedna z cudownych herbatek Fanny, ale ja nie delektowałem się już jak dawniej wszystkiem bez wyboru. Milly zachwalała wszystko niby księżna na wizycie.

- No - rzekła w końcu z taką miną, jakby miała nie wiem ile spotkań i wizyt - obawiam się, że już na nas czas...

Obserwowałem Fanny bardzo uważnie przez cały czas trwania wizyty i porównywałem jej pełną rezerwy, wyszukaną grzeczność z naturalnością i wylaniem, z jakiem przed pół rokiem przyjmowała Hetty. Czułem, że nie będę mógł czekać aż na drugą okazję zamienienia z nią słów kilku. Ucałowałem ją więc na pożegnanie - nawet już inaczej całowała - (ucałowała się też z Milly mimo obustronnej chwilki wahania) i, wyszedłszy na schody, usłyszałem zamknięcie drzwi na górze.

- Zostawiłem rękawiczki - powiedziałem nagle. - Schodź na dół, zaraz cię dogonię. - I wpadłem z powrotem na górę.

Fanny otworzyła nie od razu.

- Co takiego, Henrysiu? - zapytała, gdy wreszcie ukazała.

- Rękawiczki! - odparłem. - Nie, mam je tutaj w kieszeni. Jakiż ja jestem roztargniony!... Ty ją lubisz, Fanny? Myślisz, że jest bez zarzutu, nieprawdaż? Trochę jest wobec ciebie onieśmielona, ale jest dobra i kochana.

Fanny zmierzyła mnie oczami. Pomyślałem, że było w nich coś twardego.

- Jest bez zarzutu - odrzekła. - Zupełnie bez zarzutu. Nigdy nie będziesz się musiał z nią rozwodzić, Henrysiu.

- Chciałbym, żebyś ją polubiła. Myślałem, że nie wydawałaś się zupełnie serdeczna.

- Niemądry, poczciwy Henrysiu! - zawołałą Fanny z nagłym nawrotem do dawnej maniery, porywając mnie i całując, jak przystało na kochają siostrę.

Zrobiłem dwa kroki do drzwi i znów zawróciłem.

- Byłbym nieszczęśliwy - rzekłem - gdybyś miała jej coś do zarzucenia.

- Jest taka, jaka być powinna - odparła Fanny. - I szczęśliwy to traf dla ciebie, Henrysiu. To jest... Widzisz, dla mnie jest to prawie pożegnanie. Teraz nie będę cię już często widywała, kiedy masz taką mądrą żonę, która ci będzie wszędzie towarzyszyła, która ma takie dobre koligacje. Ale powodzenia, bracie! Och, zawsze powodzenia!

Oczy jej napełniły się łzami.

- Z woli Boga jesteś szczęśliwy, Henrysiu kochany - na swój sposób. To - to co innego....

Urwała i rozpłakała się na dobre.

Zatrzasnęła za mną drzwi, a ja stałem przez chwilę zdetonowany, a potem zeszedłem na dół do Milly.


ROZDZIAŁ SIÓDMY.

MIŁOŚĆ I ŚMIERĆ.

1.

W ciągu dwóch następnych lat nauczyłem się coraz to więcej i więcej kochać moją sztywną i formalistyczną żonę i pokładać w niej coraz to większe zaufanie. Była bardzo dzielna w sposób świadomy i rozmyślny, bardzo trzeźwa w poglądach i bardzo uczciwa. Widziałem, co przeszła - a była to ciężka przeprawa - przy wydaniu na świat mego syna, w owych czasach, tak, jak i teraz, ten rodzaj i kryzysu był mocnym węzłem, utrwalającym związek między kobietą i mężczyzną. Jeżeli ona nigdy nie doszła do intuicyjnego zgłębienia moich myśli i uczuć, to ja niebawem zorjentowałem się doskonale w jej umysłowości. Potrafiłem współczuć jej ambicjom i upokorzeniom. Ciężko pracowała, by postawić nasz dom na odpowiedniej stopie pod każdym względem. Miała upodobanie do rzeczy pewnych i "solidnych" i umiarkowanych harmonij.

W tym starym świecie, zatłoczonym przedmiotami prywatnej własności i odznaczającym się nadzwyczajną autonomją domową, służba stanowiła bardzo ważną stronę życia, i Milly kierowała naszym personelem służbowym z tą wymierzoną uprzejmością i niedopuszczaniem do poufałości, jakiego wymagały ówczesne tradycje społeczne.

Interesowała się zawsze w inteligentny sposób wewnętrznemi sprawami Thunderstone House i przejmowała się ogromnie mojemi tam sukcesami.

- Przed upływem dziesięciu lat zostaniesz dyrektorem - mówiła.

Pracowałem w samej rzeczy bardzo ciężko, ale nie tylko dla ambicji. Naprawdę rozumiałem i wierzyłem w wychowawcze znaczenie tej wielkiej, partackiej instytucji. Newberry zorjentował się, ze żywię przekonania analogiczne do jego, i zasięgał u mnie rad w kwestji nowych planów i zmiany starego systemu. Polegał na mnie coraz to więcej i więcej i coraz częściej urządzał ze mną konferencje.

I dziwna to doprawdy rzecz, ale jakby skutkiem Jakiejś umowy żaden z nas w żadnej z naszych dyskusyj nie zrobił nigdy żadnej wzmianki ani aluzji do mojej siostry, Fanny.

W ciągu pierwszych dwóch i pół lat mego małżeńskiego życia zmieniłem się ogromnie. Dojrzałem i zmężniałem. Stałem się człowiekiem światowym. Zostałem przedstawiony i wybrany na członka jednego z lepszych klubów i rozwinąłem swój dar wymowy. Robiłem coraz to szersze i różnorodniejsze znajomości - niektóre bardzo dystyngowane - i przekonałem się, że nie doznaję w ich obecności uczucia trwogi, pomieszanej z uszanowaniem. Posiadałem dar kazuistyki, co zjednało mi pewną reputację dowcipnego i ciętego osobnika, i zaczynałem interesować się coraz bardziej błyskotliwą a jałową grą polityki partyjnej. Moje ambicje rosły. Byłem bardzo czynny i zadowolony z siebie. W dużej mierze zapomniałem o mojem dotkliwem poniżeniu. Nie byłem wszakże bardzo szczęśliwym człowiekiem. Życie moje podobne było do pięknego, dobrze urządzonego pokoju z północnem światłem. Wazony pełne były ciętych kwiatów, ale słońce nigdy nie zaglądało do środka.

2.

Przez te dwa i pół roku nie widziałem Hetty ani razu, i to, że ją znów potem zobaczyłem, stało się bez mego współdziałania. Uczyniłem wszystko, co mogłem, by ją wydrzeć z mej pamięci. Zniszczyłem jej fotografie i wszelkie po niej pamiątki, które mogłyby budzić dręczące reminiscencje. Jeżeli złapałem się na marzeniach, związanych z osobą, natychmiast skierowywałem uwagę na inne przedmioty. Czasami przy osiągnięciu jakiegoś nowego powodzenia budziło się we mnie przelotne pragnienie, żeby ona się o tem dowiedziała. Przyznaję, że to było brzydkie, ale czyż nie jesteśmy dzisiaj tacy sami, jak byliśmy wówczas - z wyjątkiem cywilizacji?

Powracała niekiedy w snach, ale były to sny, przepojone gniewem i urazą. A ja kultywowałem w sobie miłość dla Milly i dumę z jej powodu. Z rosnącą zamożnością rozwinęła się jej umiejętność w doborze strojów, i zrobiła się z niej bardzo przystojna i elegancka kobieta. Oddawała mi się z uśmiechniętem poczuciem zrównoważenia i przeświadczenia o tem, że dar jej jest nie do odrzucenia.

W owych czasach nie uczyliśmy się analizować pobudek swoich czynów. O wiele mniej zwracaliśmy uwagę na siebie samych, niż to czynią współcześni mężczyźni i kobiety. Postanowiłem sobie kochać Milly, nie rozumiejąc, że istota miłości leży poza obrębem naszego chcenia. Fanny i Hetty kochałem z natury i konieczności, ale dni moje były tak wypełnione pracą i Milly, że nie stało czasu na częste przebywanie z Fanny, co zaś do Hetty, to upodobniła się ona w mem sercu do jednego z tych biednych skurczonych trupów niesfornych mnichów, których zamurowywano w klasztorach w czasie chrześcijańskiego okresu w Europie.

Teraz wszakże odkryłem w sobie ciekawe, żywsze niż kiedykolwiek zainteresowanie się kobietami w ogólności. Nie pytałem się siebie, co oznaczało to roztargnienie, wstydziłem się tego, ale się Przed tem nie broniłem. Nawet kiedy się znajdowałem w towarzystwie Milly, spoglądałem na inne kobiety i wpadałem w słabe podniecenie, jeżeli znaczące spojrzenie zostało odwzajemnione.

Zabrałem się do czytania powieści z zupełnie innem zainteresowaniem, chociaż nie dlaczego to robię. Teraz dopiero widzę, że czytałem je dla przedstawianych w nich kobiet. Nie wiem, Słoneczna Iskro, czy zdajesz sobie sprawę, do jakiego stopnia ówczesne powieści i dramaty budziły w mężczyznach i kobietach miłosne złudy, z którymi wyprawiali się w krainę fantazji. My, ludzie szanowni i cieszący się powodzeniem w świecie, szliśmy swą drogą, pełni godności i zadowolenia, uśmierzając słabe protesty zagłodzonych możliwości za pomocą tak nieistotnej strawy.

I właśnie to oglądanie się za kobietami było powodem mego ponownego spotkania się z Hetty. Była wiosna, marzec lub bardzo wczesny kwiecień, kiedy natknąłem się na nią w jakimś publicznym, ogrodzie w bliskości Chester Terrace. Ogród ten nie leżał wcale na mej drodze ze stacji kolei podziemnej, którą kursowałem tam i z powrotem między domem i biurem, ale nie śpieszyło mi się na przyjęcie, urządzane przez Milly, a ciepło i światło słoneczne pociągnęły mnie do tego świeżego kwiecia i pączkującej zieleni. Był to, jakbyśmy go dzisiaj nazwali, wiosenny ogród, mały, ale mądrze i efektownie rozplanowany, zasadzony obficie narcyzami, jaskrami, hiacyntami, migdałami i t. p z twardemi ścieżkami i ławkami, rozstawionemu w taki sposób, by dać widok na jak najefektowniejsze kolorowe rozłogi. Na jednej z tych ławek siedziała tyłem do mnie zwrócona kobieta - samotna - zapatrzona w klomb scylli. Uderzyła mnie jej poza, pełna niedbałego wdzięku. Takie odkrycia kryjącej się wśród świata piękności poruszały mnie niby wyzwanie, a potem przejmowały bólem. Ubrana była bardzo biednie i prosto, ale jej niepozorne ubranie było u niej tem, czem jest zakopcone szkło, używane do oglądania blasku słońca.

Zwolniłem kroku, przechodząc, i obejrzałem się, by zobaczyć jej twarz. Ujrzałem cichą twarz Hetty, bardzo poważnej i stroskanej Hetty, już nie dziewczyny, lecz kobiety, przyglądającej się kwiatom i zupełnie nieświadomej mego wzroku.

Wtedy porwało mnie coś potężniejszego niż zazdrość i duma. Poszedłem jeszcze parę kroków, ale potem stanąłem i zawróciłem, tak, jakby nie było innego wyjścia.

Spostrzegła, że jest obserwowana. Podniosła oczy i po przelotnem wahaniu poznała, kogo ma przed sobą.

Patrzyła na mnie z tą swoją niewzruszoną twarzą, a ja podszedłem; i usiadłem obok niej. Odezwałem się głosem, pełnym zdumienia, bliski wybuchu gwałtownych uczuć.

- Hetty - powiedziałem - nie mogłem cię tak minąć.

Nie odpowiedziała od razu.

- Czy jesteś...? - zaczęła i urwała. - Przypuszczałam, że sądzone nam było znów się spotkać - ciągnęła - prędzej czy później. Wyglądasz, Henryku, tak, jakbyś urósł. Wyglądasz zdrowo; i robisz wrażenie człowieka, któremu się dobrze powodzi.

- Czy mieszkasz w tej części Londynu? - zapytałem.

- Teraz w Camden Town - odparła. - Ciągle się przeprowadzamy.

- Czy wyszłaś... za Sumnera?

- A cóż miałam podług ciebie zrobić? Cóż innego było do zrobienia. Wypiłam mój kielich aż do mętów, Henrysiu.

- Ale... Miałaś dziecko?

- Umarło - umarło od razu. Biedne małe maleństwo. A moja matka umarła rok temu.

- No, masz Sumnera.

- Mam Sumnera.

W każdej innej chwili przed tem spotkaniem byłbym się radował śmiercią dziecka Sumnera, ale w obliczu niedoli Hetty owa stara nienawiść nie chciała się zgłosić po zadośćuczynienie. Patrzyłem na jej twarz, tak znaną i tak zmienioną, i czułem się tak, jakbym się znów przebudził do miłości dla niej po dwóch i pół latach odrętwienia i nieczułości. Jakież to było udręczone i nieszczęśliwe stworzenie ta - którą niegdyś tak kochałem i tak gorzko nienawidziłem!

- Dalekie się teraz wydaje Kent, Henrysiu i farma matki - rzekła.

- Sprzedałaś ją?

- Farma i meble - prawie przepadły, Sumner gra w totalizatora. Przepuścił na to większą część mego majątku. Widzisz, trudno jest znaleźć prace, a łatwo hazardować się na konie, które nie wygrywają....

- Mój ojciec - też to robił - zauważyłem. - Miałbym ochotę wystrzelać wszystkie konie wyścigowe w Anglji.

- Z rozpaczą sprzedałam farmę - ciągnęła. - Sprzedałam farmę i przyjechałam do tego brudnego Londynu. Sumner mnie tu ściągnął i ściąga mnie coraz to niżej. To nie jego wina. Już się taki urodził. Ale kiedy przyjdzie taki wiosenny, dzień, jak dzisiejszy...! Myślę o Kent, o wietrze, szumiącym nad wzgórzami, o tarninie w żywopłotach, o malutkich żółtych noskach pierwiosnków i pierwszych pączkujących listkach bzu - i chciałabym płakać i krzyczeć. Ale nie ma żadnego wyjścia. Siedzę tutaj. Przyszłam popatrzeć na te kwiaty. Ale po co? Ich widok napełnia mnie bólem.

Zapatrzyła się na kwiaty.

- Mój Boże! - rzekłem - ale i mnie to boli. Nie spodziewałem się....

- Czego się spodziewałeś? - zapytała, obracając ku mnie swą cichą twarzyczkę.

Umilkłem.

- Nie widzę, dlaczegoby cię to miało boleć - rzekła. - Sama to sprowadziłam na siebie. Tyś tego nie uczynił. Mnie się to zdarzyło. To była moja wina. Chociaż - dlaczego Bóg kazał mi ukochać piękno, a potem nastawił na mnie pułapkę i uczynił mnie na tyle głupią, żem w nią wpadła...!

Zapadło między nami milczenie.

- Takie spotkanie z tobą - zacząłem niebawem - rzuca na rzeczy inne światło. Widzisz - za tamtych minionych dni pod pewnemi względami wydawałaś się o tyle silniejsza ode mnie. Nie rozumiałem... Widzę... To budzi we mnie uczucie.... Powinienem się był tobą lepiej opiekować.

- Albo okazać mi miłosierdzie. Byłam plugawa i bezwstydna - tak. To wszystko. Ale ty byłeś niemiłosierny, Henrysiu. Mężczyźni są dla kobiet niemiłosierni. Zrobiłam wszystko... przez... kochałam cię, Henrysiu. Poniekąd zawsze cię kochałam i kocham. Kiedy podniosłam oczy i zobaczyłam powracającego do mnie.... Przez minutę byłeś dawnym Henrykiem, przez chwilę.... To tak, jakby się wiosna ziściła... Ale na nic się nie zdało mówić teraz takie rzeczy. Teraz już za późno.

- Tak - przystałem. - Za późno....

Przez długą chwilę przypatrywała się mojej twarzy.

Mówiąc, ważyłem każde słowo.

- Aż do tej chwili - mówiłem - nie przebaczyłem. Teraz... Teraz, kiedy na ciebie patrzę, żałuję - żałuję z całej duszy, że ci nie przebaczyłem i jakoś tego z tobą nie załatwiłem. Moglibyśmy...! Przypuśćmy, Hetty, przypuśćmy, żem ci przebaczył..!

- Henrysiu drogi - rzekła miękko - nie chcesz, żeby zobaczono, że doprowadzasz kobietę do płaczu. Nie będziemy o tem mówili. Opowiedz mi o sobie. Słyszałam, żeś się ponownie ożenił, Z piękną kobietą. Sumner postarał się, żebym się o tem dowiedziała. Czy jesteś szczęśliwy? Wyglądasz na zamożnego człowieka, a w tych powojennych czasach nie o każdym to się da powiedzieć.

- Tak, o to idzie, Hetty. Ciężko pracowałem. Mam ambicje - Jestem jeszcze dotąd pomocnikiem wydawcy w dawnem miejscu, ale pewnie niedługo zostanę dyrektorem. Jadę w górę. Moja żona.... Jest kochanem stworzeniem i wielką dla mnie pomocą.... Jakoś to spotkanie z tobą... Mój Boże! Hetty, cośmy zrobili z życiem! Wszystko jest dobrze, ale ożenić się po raz drugi - to nie to, co pierwszy. Ty i ja.... Jestem dla ciebie jakby bratem krwi, i nic tego nie może zmienić. Las.... ten mały lasek, gdzie mnie pocałowałaś! Dlaczegośmy tak zrobili, Hetty? Dlaczegośmy wszystko zmarnowali? Dwoje głupców, którym się dostała taka bezcenna rzecz! Wszystko przeminęło. Ale nienawiść między nami umarła. I to też przeminęło. Jeżeli jest coś takiego, co bym teraz mógł dla ciebie uczynić, to zrobię to.

Zabłysła iskierką dawnego humoru.

- Gdybyś mógł zabić Sumnera - rzekła - i rozbić świat, i zniweczyć wspomnienia trzech lat... Na nic się to nie zdało, Henrysiu. Powinnam się była pilnować. A ty.... ty mogłeś być dla mnie wyrozumialszy,

- Nie mogłem, Hetty.

- Wiedziałam, że nie mogłeś. I ja nie mogłam przewidzieć, że pewnego wieczora poniesie mnie temperament. I oto, do czegośmy doszli! Tak, jakbyśmy się spotkali po śmierci. Idzie teraz wiosna, ale nie dla nas, tylko dla innych ludzi. Wszystkie te malutkie trąbki krokusowe - wyglądają jak orkiestra - grają na zbiórkę dla nowych kochanków. Oby im się lepiej poszczęściło!

Przez chwilę siedzieliśmy w milczeniu. Na dalszem tle mego umysłu zarysowała się Milly i jej przyjęcie niby słabe napomnienie. "Spóźniłeś się" - powie.

- Gdzie mieszkasz, Hetty? - zapytałem. - I jaki jest twój adres?

Po chwili namysłu potrząsnęła głową.

- Lepiej, żebyś nie wiedział.

- Ale mógłbym ci jakoś pomóc. :

- To by tylko było powodem ogólnego zaniepokojenia. Mam swój kielich - brudnej wody - do wypicia. Muszę przetrzymać wszystko, co mi jest sądzone. Jakżebyś mógł mi dopomóc?

- Dobrze! - odparłem. - Mój adres jest przynajmniej łatwy do zapamiętania. Jest taki sam, jak wtedy, kiedyśmy... Kiedyśmy jeszcze żyli... Thunderstone House. Któregoś dnia może się coś zdarzyć...

- Jakiś ty dobry!

Wstaliśmy, popatrzyliśmy sobie twarz w twarz, i w onej chwili znikły tysiączne okoliczności, i nic nie pozostało z wyjątkiem naszych udręczonych i smutnych dusz.

- Do widzenia, Hetty - rzekłem. - Bóg z tobą.

Spotkały się nasze ręce.

- Bóg z tobą, Henrysiu. Na nic się to nie zdało, ale rada jestem z tego naszego spotkania i z tego, żeś mi w końcu trochę przebaczył.

3.

To spotkanie wywarło na mnie głęboki wpływ. Wygnało z mego umysłu wiele bezcelowych marzeń i otworzyło więzienie, w którem kryło się mnóstwo zakazanych myśli i wspomnień. Myślałem o Hetty dużo, dużo i często. Były to myśli mgliste, nieokreślone i niemożliwe; przychodziły w nocy, w drodze do biura, nawet w czasie wolnych momentów w godzinach zajęć. Były to powtórzenia udramatyzowanych spotkań, wyjaśnienia, magiczne zwroty okoliczności, które nagle przywracały nam nasze stracone szczęście. Starałem się opanować te mgliste poloty wyobraźni, ale z małym skutkiem; wbrew mej woli rozpościerały się one na moim widnokręgu umysłowym. Nie pamiętam już, ile razy przechodziłem przez ten ogródek w Regent's parku; droga tamtędy stała się moją zwykłą powrotną drogą ze stacji do domu. Zbaczałem nawet z niej i schodziłem na jakąś boczną ścieżkę dlatego, że wdali między drzewami i klombami kwiatów mignęła mi sylwetka samotnej kobiety. Ale Hetty nigdy już w to miejsce nie powróciła.

W tych dumaniach o Hetty rozwijały się stopniowo zazdrość i nienawiść do Sumnera. Nie myślę, żebym w ogóle pragnął Hetty dla siebie, ale chciałem mu ją odebrać za wszelką cenę. Te wrogie uczucia względem Sumnera były brzydkim wtórnym objawem mych wyrzutów sumienia i wskrzeszonej miłości dla Hetty. On był złem, które pozbawiło mnie Hetty. Ani na chwilę nie przyszło mi do głowy, to ja właśnie swojem nieugiętem domaganiem się rozwodu rzuciłem ją przemocą w jego ramiona.

Wszystkie te marzenia, dumania i czcze plany oraz pragnienie, żeby między mną i Hetty coś się jeszcze zdarzyło, przelewały mi się przez duszę poza świadomością wszystkich, gdyż nie wspominałem o tem ani słówkiem nikomu. Wyrzucało mi sumienie, że jestem nielojalny wobec Milly, i zdobyłem się nawet na próbę powiedzenia żonie, że spotkałem Hetty i że jej bieda i niedola wstrząsnęły mną do głębi duszy. Chciałem wywołać w niej analogiczny do swojego stan umysłu i takie samo współczucie dla Hetty. Zrobiłem pewnego dnia uwagę, - w trakcie popołudniowego wspólnego spaceru do Hampstead Heath - że w czasie mego ostatniego urlopu szedłem raz z Hetty wzdłuż tej krawędzi, koło Round Pond.

- Ciekaw jestem, co się też z nią dzieje - rzekłem.

Milly nie odpowiedziała od razu. Spojrzałem na nią i zauważyłem, że twarz jej oblała się rumieńcem, a w oczach zabłysł wyraz głębokiej urazy.

- Miałam nadzieję, żeś już o niej zapomniał - rzekła zduszonym głosem.

- To mi ją przypomniało.

- Staram się o niej nigdy nie myśleć. Nie wiesz, jakie straszne upokorzenie przeżyłam z jej powodu. I nie tylko z jej powodu - dodała. - I z twojego.

Nie powiedziała ani słowa więcej, ale było widoczne, że ta prosta wzmianka o Hetty wzburzyła ją straszliwie.

- Biedne stworzenia! - wykrzyknęła Świecąca Muszka. - Jacyście wszyscy byli zazdrośni - obłąkańczo zazdrośni!

- Nie poszedłem też od razu do Fanny, by jej o tem opowiedzieć. Przedstawiłem jej Hetty, jako kobietę zdeprawowaną i fałszywą, i trudno mi było się do tego przyznać. Nadto w owym okresie nie widywałem jej tak często, jak dawniej. Mieszkała od nas daleko - przedzielało mnie od niej pół Londynu. Jej stosunki z Newberrym były teraz o wiele jawniejsze niż poprzednio, i powiększyło się koło znajomych, którzy się nią interesowali. Ale ta jawność sprawiła, że Milly jeszcze bardziej się od niej odsunęła, gdyż obawiała się jakiegoś skandalu w związku z nią i mojem stanowiskiem w firmie Crane i Newberry. Newberry wynajął willę w poblizu Pangbourne, i Fanny spędzała tam nieraz całe tygodnie, zupełnie dla nas niedostępna.

Ale niebawem wywiązała się sytuacja, na skutek której udałem się pośpiesznie do Fanny o pomoc i radę.

4.

Nagle w lipcu, kiedy zaczynałem już nabierać przeświadczenia, że nigdy już o niej nie usłyszę, Hetty sama zwróciła się do mnie o ratunek. Zapytała, czy nie zechciałbym się z nią spotkać wieczorem koło fontanny w parku, w pobliżu ogrodu zoologicznego, gdzie moglibyśmy dostać krzesła, i ona powiedziałaby mi, co się właściwie stało. Nie chciała, żebym jej odpisywał. Sumner stał się okropnie zazdrosny, wobec czego prosiła, żebym dał ogłoszenie w Daily Express, oznaczone literami A.B.C.D. i naznaczył datę i godzinę spotkania. Naznaczyłem je tedy na najbliższy możliwy wieczór.

Zamiast przybitej, zrozpaczonej Hetty, jaką spotkałem na wiosnę, ujrzałem inną Hetty, podnieconą i ożywioną.

- Chciałabym znaleźć jakieś miejsce, gdzieby nas nie widziano: - rzekła - gdym do niej podszedł.

Wzięła mnie pod rękę i poprowadziła w inną stronę do stojących na boku dwóch zielonych krzesełek, trochę z dala od głównej alei, przecinającej ogród. Zauważyłem, że miała na sobie to samo zniszczone ubranie, co poprzednio przy naszem pierwszem spotkaniu. Zachowanie się jej w stosunku do mnie było zupełnie inne niż wtedy. Było w niej coś poufałego i ufnego, jak gdyby w międzyczasie spotkała mnie w wyobraźni tysiące razy - co niewątpliwie miało miejsce.

- Czy naprawdę myślałeś to, co mówiłeś, Henrysiu, wtedy przy naszej pierwszej rozmowie? - zaczęła.

- Co do słowa.

- Czy pomożesz mi tak, jak będziesz mógł?

- Wszystko zrobię, co będzie w mojej mocy.

- Przypuśćmy, że poprosiłabym cię o trochę pieniędzy?

- Naturalnie.

- Chcę uciec od Sumnera. Mam okazję. Mogłabym to zrobić.

- Opowiedz mi o wszystkiem, Hetty. Zrobię wszystko, co będzie w mojej mocy.

- Rzeczy uległy zmianie, Henrysiu, od dnia naszego spotkania. Wpadłam w stan rozpaczliwej depresji. Godziłam się ze wszystkiem, co mnie spotykało. Twój widok wywołał we mnie zmianę. Nie wiem, jak się to stało, ale stało się. Może w ogóle miałam się zmienić. Ale dłużej już z Sumnerem nie wytrzymam. Mam teraz okazję. Będę potrzebowała dużej sumy - 60-ciu Lub 70-ciu funtów.

Namyśliłem się.

- To całkiem możliwe, Hetty, jeżelibyś tak mogła poczekać z jaki tydzień. Powiedzmy - dziesięć dni.

- Widzisz, mam przyjaciółkę, która wyszła za Kanadyjczyka. Bawiła tutaj do czasu przyjścia dziecka, a on odjechał do domu; teraz jedzie do niego. Była chora, nie jest bardzo silna i obawia się jechać sama. Byłoby mi łatwo wyjechać tam w charakterze jej kuzynki i towarzyszki Gdybym miała trochę rzeczy i ubrania.... Wszystkośmy omówiły. Zna kogoś, kto mógłby się wystarać o paszport dla mnie na moje panieńskie nazwisko. Taki jest plan. Mogłabym kazać przesłać rzeczy do jej mieszkania. Mogłabym się wymknąć.

- Przybrałabyś inne nazwisko? I zaczęłabyś tam nowe życie?

- Tak...

Siedziałem, zastanawiając się nad projektem, który przypadł mi do serca.

- O pieniądze nie masz się co kłopotać - rzekłem.

- Nie mogę dłużej żyć z Sumnerem. Nigdy go nie widziałeś. Nie wiesz, jak on wygląda.

- Słyszałem, że jest przystojny.

- Czyż nie znam tej twarzy - czerwonej i chudej! To kłamca, i oszust. Jest zarozumiały i wynosi się nad każdego. Zaczął pić. Bóg wie, dlaczego wyszłam za niego. Wydawało się to jakoś naturalną rzeczą po tem, jak się ze mną rozwiodłeś. Dziecko musiało mieć ojca... Ale ja czuję do niego wstręt, Henryku. Mam wstręt. Nie mogę tego dłużej wytrzymać. Nie mogę tego znieść. Nie wyobrażasz sobie tego - tych małych mieszkanek - w czasie upału. Utrzymać od siebie z daleka natrętnego pijaka.... Gdybym nie znalazła takiego wyjścia, mogłoby się zdarzyć coś gorszego.

- Czy nie możesz od niego od razu odejść? - zapytałem. - Dlaczegóżbyś miała jeszcze do niego powracać?

- Nie. Muszę od razu wyjechać, albo będzie nieszczęście. I ty musisz się trzymać z daleka od wszystkiego. Zaraz by o tobie pomyślał, gdybym się choć trochę zdradziła. Musisz tak postąpić. Co się tyczy pieniędzy, listowi i wszystkiego - dostarczysz mi to w taki sposób, żeby się nie zdradzić, że to ty. Musisz dostarczyć mi pieniądze w gotówce, a nie w formie czeku. Nie trzeba, żeby zauważono nasze spotkania. Nawet tutaj nie jesteśmy bezpieczni. Sumner dostał się między zgraję łotrów i coraz więcej z nimi przestaje. Szantażują bookmakerów. Chodzą na wyścigi z rewolwerami i za pomocą rewolwerów dowiadują się potrzebnych im informacyj. Nazywają to robotą na własną rękę - do tego doprowadziła go gra w totalizatora. Gdyby ta banda wytropiła, że mi pomagałeś, byłbyś w niebezpieczeństwie.

- Walki okopowe w Londynie? Mogę zaryzykować.

- Nie potrzebujesz niczego ryzykować - jeżeli będziesz ostrożny. Gdybym tak wiedziała o kimś, kto by mi wszystko doręczył!...

Pomyślałem, od razu o Fanny.

- To byłoby bezpieczne - rzekła Hetty. - Bardzo bezpieczne. I byłabym szczęśliwa, gdybym ją jeszcze mogła zobaczyć. Pokochałam ją przy pierwszem spotkaniu.... Jesteś strasznie dobry, Henryku. Nie zasługuję ani na odrobinę życzliwości.

- Nonsens! Ja cię zepchnąłem w błoto, Hettty.

- Sama w nie skoczyłam.

- Wpadłaś w nie. Nic, nic, Hetty, to drobnostka podać ci rękę i pomóc się zeń wydostać.

5.

Następnego dnia udałem się do Fanny, by ją przygotować na wizytę Hetty. Fanny, siedząc w fotelu, przyglądała się mojej twarzy i przysłuchiwała się opowiadaniu. Wyznałem jej, jak oczerniłem Hetty, i poprosiłem, o pomoc.

- Powinnam była wpierw się z nią zobaczyć, Henrysiu, nim uwierzyłam twoim słowom - rzekłą. - Naturalnie, nawet teraz nie mogę sobie wyobrazić, jak kobieta, która kocha jednego mężczyznę, może pozwolić na to, by ją inny pocałował, tak jak to ona zrobiła, ale z drugiej strony mówiłeś, że trochę wtedy wypiła. My, kobiety, nie wszystkie jesteśmy jednakowe. Różne rodzaje są na świecie. Niektóre dziewczęta tracą zupełnie głowę, kiedy je kto zacznie całować. Ty, Henrysiu, i ja nie należymy do tego typu. Kiedy siedziałeś tam, opowiadając mi o wszystkiem, myślałam, jacy my oboje jesteśmy jednak podobni do naszej biednej matki - pomimo że się tak zawsze ze mną kłóciła. Niedługo zrobimy się bezwzględni, jeżeli nie będziemy na siebie uważali A twoja Hetty była młoda i nie wiedziała. Tylko raz się to zdarzyło, i całe jej życie zostało złamane!... Nie wiedziałam, Henrysiu, że to tak z nią było. I Fanny zaczęła sobie przypominać wrażenie, jakie na niej zrobiła Hetty. Przypomniała sobie jej śliczne ożywienie i interesującą rozmowę.

- Kiedy odeszła, powiedziałam sobie, że jest dowcipna; pierwsza dowcipna kobieta, jaką kiedykolwiek spotkałam. Miała w sobie coś poetycznego. Wszystko, co mówi, jest trochę inne niż to, co mówi większość ludzi. Mówi rzeczy, które wystrzelają jak kwiaty w żywopłocie. Taka wtedy była. Czy pozostała taką?

- Nigdy w ten sposób o niej nie myślałem - odparłem. - Przypuszczam, że jest na swój sposób poetyczna. Niedalej, jak wtedy, gdym ją znów spotkał... Co to ona takiego powiedziała? Coś takiego...

- Na nic się nie zda cytować. Dowcipne słówka powinny kwitnąć w momencie powstania. Powtarzane - są jak cięte kwiaty. Ty i ja, Henrysiu, jesteśmy oboje obrotni i sprytni, a przecież nigdyśmy tego nie mieli, co ona.

- Zawsze przepadałem za jej rozmową - rzekłem.

Zacząłem obszerniej wyjaśniać Fanny całą sytuację i wykazywać, w jaki sposób mogłaby mi przyjść z pomocą. Miałem się już nie widzieć z Hetty, miała mnie w tem zastąpić Fanny, jak również wypłacić jej sto funtów, któreśmy oboje dla niej zebrali, porozumieć się z przyjaciółmi, którym miała towarzyszyć, i wyprawić ją w drogę. Fanny poważnie wysłuchała mnie i zgodziła się na wszystko.

A potem wpadła w zadumę.

- Dlaczego sam jej nie odwieziesz do Kanady, Henrysiu? - zapytała znienacka.

6.

Przez kilka chwil nie odpowiadałem, a rzekłem:

- Nie chcę.

- Widzę, że ją jeszcze kochasz.

- Kocham, ale nie chcę tego zrobić.

- Nie chcesz jej mieć przy sobie?

- To jest wykluczone. Dlaczego mi zadajesz takie bolesne pytanie? Wszystko to już umarło.

- Czyż nie jest możliwe zmartwychwstanie? Dlaczego to ma być wykluczone? Duma?

- Nie.

- Dlaczegóż więc?

- Milly.

- Nie kochasz Milly.

- Nie chcę, żebyś o tem dyskutowała, Fanny. Ja ją kocham.

- Nie tak, jak Hetty.

- Zupełnie inaczej. Milly pokłada we mnie zaufanie i jest mi wierną. Równie dobrze zdobyłbym się na kradzież pieniędzy ze skarbonki dziecka - jak na oszukanie Milly.

- To cudowne, jak mężczyźni potrafią być subtelni względem żon, których nie kochają - zauważyła z goryczą Fanny.

- Newberry - to co innego - rzekłem. - Mam maleńkiego syna, mam swoją pracę. I choć ty w to nigdy nie uwierzysz, kocham Milly.

- W pewien sposób. Czy jest ci towarzyszką? Dodaje ci otuchy?

- Kocham ją i mam do niej zaufanie. A co do Hetty, to ty tej całej sprawy nie rozumiesz. Kocham ją. Kocham ją szalenie. Ale to jest to samo, co spotkanie się dwóch widm przy świetle księżyca. Oboje jesteśmy dla siebie nawzajem umarli i - pełni smutku. To nie jest nic podobnego do twojej własnej powtórzonej sytuacji. Widzę, że Hetty dostała się do piekła, i prawie wszystkobym zrobił, żeby ją stamtąd wydostać. Nie chcę się nawet z nią spotkać. Chcę ją tylko wydostać z tego środowiska brudu i głupoty i wysłać tam, gdzie będzie mogła zacząć nowe życie. To jest wszystko, czego pragnę, i to jest wszystko, czego pragnie ona. Jakim sposobem ja i ona moglibyśmy zejść się z powrotem? Jakże moglibyśmy całować się znów tak, jak całują się kochankowie? Biedne z nas stworzenia, biedne i skalane! A całe moje okrucieństwo? Ty myślisz o czem innem, Fanny, nie o mnie i o Hetty.

- Może być - odparła Fanny. - Tak, to prawda. A więc ona ma jechać do Kanady i zaczynać od nowa, aż wróci jej zdrowie, i odwaga, i wiara w siebie. To nie jest naturalne, Henryku, żeby taka kobieta, jak ona, z takim temperamentem, żyła bez miłości mężczyzny.

- Niech żyje i kocha - odrzekłem. - Będzie musiała zmienić nazwisko. Jej przyjaciele otoczą ją opieką i nie wydadzą. Niech zapomni. Niech zacznie nowe życie.

- Z innym mężczyzną?

- Być może.

- Nie masz nic przeciwko tej myśli? Ukłuło mnie to, ale się opanowałem.

- Czy mam prawo mieć coś przeciw takiej ewentualności - teraz?

- Ale tak będzie. I będziesz żył w dalszym ciągu z tą żoną, którą szanujesz i darzysz zaufaniem - taką nierozgarniętą, jałową i szarą jak posępny dzień jesienny.

- Nie. Która jest matką mego syna, która jest godna zaufania i której zaprzysiągłem wiarę. I mam swoją pracę. Tobie może się to wydawać niczem, ale dla mnie jest na tyle ważne, że się temu oddałem. Czyż nie mogę kochać Hetty, czyż nie mogę pomóc jej wydostać się z sideł, w które wpadła, a jednocześnie nie marzyć o niemożliwościach?

- "Szare, poniedziałkowe poranki" - zacytowała Fanny.

- Tak, jakby całe życie nie było szare - odrzuciłem.

- I wtedy - ciągnął Sarnac - przypominam sobie, że wygłosiłem proroctwo. Wygłosiłem je - kiedy to było? Dwa tysiące lat temu czy też przed dwoma tygodniami? Siedząc w małym pokoiku Fanny - kreatura starego świata - wśród starożytnych mebli, powiedziałem, że mężczyźni i kobiety nie będą zawsze cierpieć tak, jak myśmy wtedy cierpieli. Powiedziałem, że jesteśmy jeszcze biednymi dzikusami, żyjącymi w pierwszych bladych brzaskach cywilizacyjnej jutrzenki, i że cierpimy dlatego, że jesteśmy źle wychowani, niedouczeni i nieświadomi siebie, że prosty fakt, iż znamy nasze własne nieszczęście, jest rękojmią lepszego jutra i że przyjdzie dzień, kiedy miłosierdzie i zrozumienie rozjaśnią świat tak, że mężczyźni i kobiety nie będą się już tak nawzajem udręczać, jak to się teraz dzieje - wszędzie, powszechnie - na mocy prawa i ograniczeń prawnych, wśród zazdrości i nienawiści na całej powierzchni kuli ziemskiej.

- Jeszcze jest dla nas za ciemno - mówiłem - byśmy się mogli zorjentować, dokąd dążymy, i każdy z nas myli się, potyka i źle czyni. Każdy. Próżną rzeczą byłoby teraz dla mnie zadawać sobie Pytanie, co właściwie powinienem uczynić? Cokolwiekbym uczynił, będzie złe. Powinienem jechać z Hetty i zostać na nowo jej kochankiem - mógłbym to łatwo uczynić, dlaczegóż miałbym to ukrywać? - i powinienem trzymać się Milly i pracy, jaka mi przypadła w udziale.

- Droga na prawo i droga na lewo - obie prowadzą do żalu, zgryzoty i wyrzutów, ale na tym ciemnym świecie, droga Fanny, nie ma prawie duszy, któraby nie musiała kiedyś w przeszłości lub przyszłości zrobić takiego twardego wyboru. Nie mogę zwalić sklepienia niebieskiego na głowę Milly, nie mogę, bo złożyła we mnie zaufanie. Jesteś moją ukochaną siostrą, Fanny, i kocham cię i zawsześmy się kochali. Czy pamiętasz, jakeś mnie odprowadzała do szkoły i brałaś za rękę przy skrzyżowaniu ulic? Nie utrudniaj mni i tak ciężkiej sytuacji. Pomóż mi ratować Hetty. Nie rozdzieraj mnie na sztuki. Ona jest jeszcze pełna życia i młodości - i jest Hetty. Tam daleko - przynajmniej ona zacznie żyć na nowo.

7.

Jednakowoż raz jeszcze ujrzałem Hetty przed jej wyjazdem z Anglji. Dostałem od niej list, zaadresowany do Thunderstone, z propozycją jeszcze jednego spotkania.

"Taki byłeś dla mnie dobry - pisała. - Ta twoja dobroć jest drugą najlepszą rzeczą, jaką mi mogłeś wyświadczyć; pierwsza byłaby wtedy, gdybyś mnie był nigdy nie opuścił. Okazałeś się wspaniałomyślny. Obdarzyłeś mnie ponownie szczęściem. Czuję się podniecona na myśl o ogromnym okręcie i oceanie, i budzi się we mnie nadzieja. Dostałyśmy wizerunek tego okrętu; podobny jest do ogromnego hotelu z oznaczonem miejscem naszej kajuty. Kanada będzie cudowna; nasza śnieżna pani; jedziemy drogą na Nowy Jork. Nowy Jork - niepodobny do niczego na ziemi, zręby i góry okien, strzelających ku niebu. Cudowna to rzecz ujrzeć nowe rzeczy. Wymykam się do Fanny, żeby to oglądać. Jestem podniecona - tak, i wdzięczna - tak, i pełna nadziei - tak. I Henrysiu, Henrysiu, serce mnie boli i boli.

"Chcę się z tobą zobaczyć. Nie zasługuję na to, ale chcę cię jeszcze zobaczyć. Zaczęliśmy rozmową, dlaczegóż nie mielibyśmy skończyć rozmową? W czwartek i piątek cała banda będzie w Leeds. Będę w stanie wymknąć się któregoś z tych dni na cały dzień, i byłby cud, gdyby się ktoś o tem dowiedział. Chciałabym, żebyśmy odbyli taki sam spacer, jak wtedy. Przypuszczam, że to niemożliwe ze względu na odległość. Odłożymy to na później, Henryku, aż na po śmierci i wtedy będziemy oboje dwoma malutkiemi wirami wiatru w trawie albo dwoma puszkami ostu, unoszącemi się jeden przy drugim. Ale mieliśmy jeszcze jeden spacer, ten do Shere, prosto przez North Downs do Leatherhead. Spoglądaliśmy przez Weala i ujrzeliśmy daleko, daleko nasze własne South Downs. Były tam lasy sosnowe, i wrzosowiska, i wzgórza za wzgórzami. I dym palących się zielsk i śmieci."

Miałem odpisać pod adresem Fanny.

Naturalnie, odbyliśmy ten spacer, my, na pół zmartwychwstali kochankowie. Wcale jednak zachowywaliśmy się, jak przystało na kochanków, chociaż pocałowaliśmy się na powitanie i zamierzaliśmy zrobić to samo przy rozstaniu. Rozmawialiśmy tak, jak przypuszczam, mogłyby rozmawiać dusze zmarłych o świecie, który był kiedyś rzeczywistością. Rozmawialiśmy o stu różnych rzeczach - nawet o Sumnerze. Teraz, kiedy tak bliska była wyzwolenia od niego, jej strach i nienawiść ulotniły się i przepadły. Opowiedziała mi, że Sumner pałał do niej wielką namiętnością, że jej naprawdę potrzebował, i że było to wobec niego nielojalne i bardzo dla niego złe w skutkach, iż ona tak nim gardziła. To raniło jego miłość własną i czyniło go gwałtowny i nieufnym.

- Kobieta, któraby go kochała i zadała sobie trud czuwania nad nim i otaczania go opieką tak, jak to powinna czynić kobieta dla mężczyzny, mogłaby z niego coś zrobić. Ale ja nigdy o niego nie dbałam, Henryku, chociaż próbowałam. Ale rozumiem, kiedy on się czuje dotknięty. Nieraz widzę, że jest straszliwie dotknięty. Boli go to wszystko wcale niemniej przez to, że sam popełnia brzydkie rzeczy.

Nadto był próżny i wstydził się swej nieudolności w zdobyciu dostatecznego utrzymania. Spadał coraz niżej, prowadził życie coraz to występniejsze, a ona nie miała żadnej władzy, by go na tej drodze powstrzymać.

Słyszę jeszcze głos Hetty i widzę ją, idącą wzdłuż szerokiej ścieżki dla jeźdźców między wielkiemi krzakami rododendronów i rozprawiającą poważnie, spokojnie i dobrotliwie o tym łotrze, który ją oszukiwał, znieważał i bił. Była to nowa Hetty, a jednocześnie i dawna ukochana Hetty, którą kochałem, skrzywdziłem i postradałem, inteligentna i bystra, o umyśle, silniejszym niż wola.

Przez długi czas siedzieliśmy na krawędzi wyżyny ponad Shere, skąd rozciągał się najrozległejszy i najpiękniejszy widok, wspominaliśmy dni minionego szczęścia w Kent i rozmawialiśmy o roztaczających się przed nami dalekościach, o przebyciu morza, o Francji i o całym szerokim świecie.

- Czuję się tak - mówiła - jak wtedy, gdy byłam dzieckiem pod koniec roku szkolnego. Czekają mnie nowe rzeczy. Kładź płaszcz, kładź kapelusz - wielki okręt czeka. Trochę się tego boję, a jednocześnie jestem szczęśliwa... Chciałabym... ale mniejsza z tem.

- Chciałabyś...?

- Czegożbym mogła pragnąć innego?

- Chcesz powiedzieć...?

- Na nic się nie zda chcenie.

- Muszę trwać przy zadaniu, którego się podjąłem. Muszę wytrwać do końca. Ale jeżeli chcesz wiedzieć, Hetty, to i jabym tego pragnął. Mój Boże! - Gdyby życzenia miały moc zwalniania człowieka!...

- Masz tutaj swoją pracę. Nie wyrwałabym cię stąd, Henryku, nawet, gdybym mogła. Jesteś dzielnym człowiekiem, przetrwasz to wszystko i będziesz pracował, jak ci to jest sądzone - a ja wezmę na siebie, cokolwiek mnie spotka. Sądzę, że tam daleko zapomnę w znacznym stopniu o Sumnerze i o rzeczach, które się zdarzyły w międzyczasie, i będę myślała dużo o tobie, i o South Downs, i o tem, jakeśmy tu razem siedzieli przy sobie.

- Może - ciągnęła Hetty - niebo jest podobne do tego miejsca. Wielkie zbocze górskie, do którego się w końcu dochodzi, kiedy skończą się już raz na zawsze wszelkie szamotania, zmagania, nadzieje, zawody, podniety, głody i okrutne zazdrości. Wtedy siada się tu i odpoczywa. I nie jest się samym. Obok siedzi kochanek, dotykamy się ramionami, siedzimy tuż przy sobie w wielkiem milczeniu, i grzechy nasze są nam przebaczone, błędy i nieporozumienia nie mają już żadnego znaczenia. Ogarnia nas piękno, i rozpływamy się w niem oboje razem, razem zapominamy i nikniemy, aż w końcu nic nie pozostaje ze wszelkich utrapień, gniewu i smutku, nic nie pozostaje z nas samych, tylko wietrzyk, szumiący na zboczu wielkich gór, i blask słońca, i wieczysty pokój...

- A wszystko to - rzekła nagle Hetty, porywając się na nogi i stając nade mną - jest po prostu pustką i nicością. Och! Henryku! Henryku! Czuje się wiele rzeczy, a kiedy się je próbuje wypowiedzieć, pozostają tylko słowa, słowa i nonsensy. Dopiero zawróciliśmy do Leatherhead, a ty musisz być o siódmej z powrotem. Wstawaj więc, mój miły. Wstawaj, i ruszajmy w drogę. Jesteś najdroższym, z żyjących, i słodko mi jest, żeś stawił się na moje wezwanie. Na pół się lękałam, że pomyślisz, że to nierozsądne....

Późnem popołudniem dotarliśmy do miejscowości Little Bookham i tam napiliśmy się herbaty. W odległości angielskiej mili stamtąd znajdowała się stacja kolei żelaznej. Wsiedliśmy na pociąg do Londynu. Nadjechał właśnie, gdy wchodziliśmy na peron.

Jak dotąd wszystko szło dobrze, ale niebawem mieliśmy pierwszy przebłysk nieszczęścia. W Leatherhead siedzieliśmy, wyglądając na peron, kiedy nadbiegł truchcikiem mały czerwony człowieczek z zamiarem dostania się do sąsiedniego przedziału. Był to prosty chłop, wyglądający na stajennego pachołka, z cygarem, sterczącem z pod hebrajskiego nosa. Wsiadając, podniósł oczy i spojrzał na nas. Odmalował się w nich najprzód wyraz niepewnosci, a potem poznania. Na widok jego Hetty wzdrygnęła się i cofnęła.

- Wsiadać! - zawołał konduktor, dmąc w gwizdawkę, i mały drab zniknął nam pośpiesznie z oczu.

Hetty zrobiła się zupełnie biała.

- Znam tego człowieka - rzekła - i on mnie zna. Nazywa się Barnado. Cóż ja pocznę?

- Nic. Czy dobrze cię zna?

- Był u nas w mieszkaniu - trzy czy cztery razy.

- Mógł nie być zupełnie pewny, że to ty.

- Myślę, że był. Możliwe, że na następnej stacji podejdzie do okna, by się upewnić, czy to ja. Czy mogłabym udać, że ja to nie ja? Udawać, że go nie poznaję, albo nie odpowiedzieć, gdy się do mnie zwróci po nazwisku?

- Ale jeżeliby on był przekonany, że to ty, pomimo twego udawania?... To by momentalnie obudziło w nim podejrzenie, i od razu udałby się z językiem do twego męża! Z drugiej strony, jeżelibyś to potraktowała zdawkowo - powiedziała, że jestem twoim kuzynem lub szwagrem - mógłby po prostu nie zwrócić na nic uwagi i nawet nic nie wspomnieć Sumnerowi. Ale niech się w nim tylko obudzi podejrzenie - poleci do niego od razu. W każdym bądź razie jutro wyjeżdżasz do Liverpoolu. Nie widzę, żeby to miało jakieś znaczenie, czy on cię w ogóle poznał, czy nie.

- O tobie myślę, o ciebie mi idzie - odparła.

- Ależ on, nie wie, kto ja jestem. O ile wiem, z tej całej bandy nikt mnie nigdy nie widział...

Przed następną stacją pociąg począł zwalniać. Barnado ukazał się z cygarem w ustach i błyszczącemi ciekawością oczyma.

- Psiakość, odrazum sobie powiedział, że Hetty Sumner! - oznajmił. - Całkiem nadzwyczajne, jak się to ludzie spotykają!

- Mój szwagier, pan Dyson - rzekła Hetty przedstawiając mnie podejrzanemu osobnikowi. Byliśmy w odwiedzinach u jego małej córeczki.

- Nie wiedziałem, że pani ma siostrę, pani Sumner.

- Nie mam - odparła z nutą żałości w głosie Hetty. - Pan Dyson jest wdowcem.

- Przykro mi - rzekł Barnado. - Jakiż ja głupi. A w jakim wieku jest ta mała dziewczynka, panie Dyson?

Znalazłem się w konieczności stworzenia, opisania i opowiedzenia o osieroconej córeczce. Barnado miał troje dzieci i okazał się niepokojąco au courant wszelkich faz ich rozwoju. Był najwidoczniej wzorowym ojcem. Robiłem, co mogłem. Pochlebiałem raczej ojcowskiej dumie Barnada, niż dawałem wyraz swoim własnym rodzicielskim uczuciom, ale doznałem uczucia ogromnej ulgi, kiedy ten ostatni wykrzyknął:

- Psiakość! Toż to już Epsom! Przyjemnie mi było poznać pana, panie....

- Do licha! - mruknąłem pod nosem. Zapomniałem swego przybranego nazwiska.

- Dixon - rzekła pośpiesznie Hetty, i Barnado po wylanych pożegnaniach przystąpił do opuszczenia wagonu.

- Dzięki Bogu! - zawołała Hetty. - Nie jedzie do Londynu. Jesteś najgorszym kłamcą, Henrysiu, jakiego kiedykolwiek znałam. Ale jak się zdaje, nie stało się nic złego.

- Nie stało się nic złego - powiedziałem, ale dwa czy trzy razy, dojeżdżając do Londynu, gdzie mieliśmy się rozstać na zawsze, wspomnieliśmy o tym incydencie i powtórzyliśmy uspokajające słowa, że nie stało się nic złego.

Rozstaliśmy się na dworcu Wiktorja, nie bardzo wszelako wzruszeni. Barnado ściągnął nas niejako z obłoków na ziemię, i nie pocałowaliśmy się już na pożegnanie, jakeśmy to początkowo zamierzali. Otaczający nas świat zamienił się w tysiące obserwujących nas oczu. Ostatnie moje słowa do Hetty, wypowiedziane oficjalnym, uspokajającym tonem, brzmiały, jak następuje:

- Wszystko w porządku!

Następnego dnia wymknęła się ukradkiem do przyjaciół w Liverpoolu i na zawsze znikła z horyzontu mego życia.

8.

Przez trzy lub cztery dni nie odczuwałem zbyt dotkliwie tego drugiego rozstania z Hetty. Umysł mój zajęty był jeszcze szczegółami jej wyjazdu. Trzeciego dnia przysłała mi do Thunderstone House depeszę iskrową, jakeśmy to wtedy nazywali: "W drodze - pisała. - Piękna pogoda. Nieskończona miłość i wdzięczność". Potem powoli, w miarę, jak zaczęły upływać dni, jęło we mnie rosnąć poczucie straty i przeczucie strasznej samotności, które w końcu niby czarna chmura rozpostarło się na moim widnokręgu umysłowym. Doszedłem do przekonania, że nie było z wyjątkiem Hetty żadnej ludzkiej istoty, któraby mnie mogła zupełnie uszczęśliwić, i że po raz drugi nie skorzystałem, z możności pozostania z nią na zawsze. Zdałem sobie sprawę, że potrzebowałem miłości bez ofiary, a w tym starym świecie, jak mi się teraz zdaje, miłość możliwa była jedynie za cenę nadmierną, cenę honoru, cenę własnych zadań na świecie, cenę upokorzeń i zgryzot.

Uchyliłem się od takiej ofiary za Hetty i oto utraciłem ją. Odeszła, zubożywszy moje życie raz na zawsze o wszystkie te słodkie, niewymowne rzeczy, stanowiące istotę miłości - zdrobniałe imiona, drobne zdawkowe pieszczoty, cudowne poruszenia duszy i ciała, momenty śmiechu, dumy i głębokiego porozumienia. Dzień za dniem miłość uciekała ode mnie ku zachodowi. Dni i noce nawiedzało mnie coraz to żywsze uświadomienie sobie faktu, że wielki okręt parowy, dysząc i sapiąc, unosi ją przez wzdęte fale szumiącego Atlantyku coraz to dalej i dalej. Widziałem kłęby czarnego dymu, buchające z jego wyniosłych kominów i rozpościerające się na wietrze niby ciemne obłoki. Ta ogromna, że tak powiem, morska fabryka rysowała mi się w wyobraźni to w świetle dnia, to znów gorejąca światełkami pod roziskrzonem gwiazdami niebem.

Duszę przepełniał mi nieukojony żal, tonąłem w nieskończonych marzeniach o pościgu przez Atlantyk za Hetty, o dramatycznem, niespodziewanem ukazaniu się oczom ukochanej.

- Hetty, to było nad moje siły. Przyjechałem do ciebie.

Jednocześnie, przez cały czas trzymałem się twardo obranej przez siebie droggi. Pracowałem ciężko w Thunderstone House - zawsze do późnej godziny, starając się z całej mocy skierować wyobraźnię na inne tory. Opracowałem plan dwóch nowych quasi pedagogicznych publikacyj i wprowadziłem na porządek dzienny zwyczaj zabierania z sobą Milly na obiady do restauracji i uczęszczania z nią do teatru i na interesujące wystawy. I czasem w trakcie oglądania jakiegoś obrazu łapałem się na buntowniczej spekulacji, coby na to powiedziała Hetty, gdyby się tam znajdowała. W Galerji Alpejskiej była mała wystawa krajobrazów, i kilka z nich przedstawiało widoki górzystych okolic. Na jednymi widniało oblane słońcem zbocze z unoszącemi się nad niem sennemi, białemi chmurkami. Wrażenie równało się prawie ujrzeniu Hetty.

Dokładnie w tydzień po wylądowaniu jej w Nowym Jorku spotkałem się po raz pierwszy z Sumnerem. Była to moja zwykła godzina przyjazdu do biura, i skręcałem właśnie z Tottenham Court Road w boczną ulicę, wiodącą na podwórze Thunderstone House. Znajdowała się tam mała oberża, przed którą stało dwóch mężczyzn w najwyraźniej wyczekujących postawach. Jeden z nich podszedł do mnie., Był to drobny, rumiany żydek, którego w pierwszej chwili nie poznałem.

- Pan Smith? - zapytał, świdrując mnie dziwnym wzrokiem.

- Do usług - odparłem.

- A. czy przypadkiem nie pan Dyson albo Dixon, ee? - zapytał po raz drugi i błysnął oczami.

Fakt, że go momentalnie poznałem, musiał się odbić w wyrazie mej twarzy. Oczy nasze spotkały się, i nie było w nich żadnych tajemnic.

- Nie, panie Barnado - rzekłem z niewiaro - godną głupotą. - Nazywam się krótko: Smith.

- Nie trudź się pan, panie Smith - powiedział nadzwyczajnie grzecznym tonem Barnado. - Przywidziało mi się, żem już pana gdzieś kiedyś spotkał. - I odwróciwszy się do swego towarzysza, rzekł. podniesionym nieco głosem:

- To on, Sumner, ani chybi, jak dwa a dwa - cztery.

Sumnerl Spojrzałem na człowieka, który tak katastrofalnie zaważył na mojem życiu. Był to blondyn z krostowatą twarzą, mniej więcej mego wzrostu i budowy, w popielatym garniturze w kratkę i tegoż koloru pilśniowym kapeluszu. Mógłby uchodzić za mego przyrodniego brata, znajdującego się w złych warunkach. Oczy nasze spotkały się z wyrazem antagonizmu i ciekawości.

- Obawiam się, że nie jestem tym człowiekiem, o którego panu chodzi - rzekłem do Barnada i poszedłem swoją drogą.

Nie widziałem, żeby natychmiastowa dyskusja na tem miejscu mogła być dla mnie korzystna. Zorjentowałem się, że spotkanie było nieuniknione, ale chciałem, żeby się dbyło w okolicznościach przeze przygotowanych i po zastanowieniu się, jak należy, nad całą sytuacją. Usłyszałem za sobą jakiś hałas i głos Barnada:

- Cicho, głupcze! Dowiedziałeś się, co ci było potrzeba.

Przeszedłem przez korytarze i pokoje Thunderstone House i, dostawszy się do swego gabinetu padłem na fotel i w samotności czterech ścian kląłem straszliwie.

W miarę, jak upływały dni, dzielące mnie od wyjazdu Hetty, nabierałem coraz większej pewności, że przynajmniej to zostanie mi oszczędzone. Myślałem, że historja z Sumnerem skończyła się łatwo, bezpiecznie i raz na zawsze.

Wziąłem notatnik i zacząłem szkicować sytuację:

- Co mam na celu - pisałem.

Nr. 1. Hetty nie zostanie wytropiona.

Nr. 2. Milly nie dowie się o niczem.

Nr. 3. Nie pozwolę na żaden szantaż.

Zastanowiłem się. - Ale jeżeli ryczałtowa opłata... - zacząłem i zamazałem z powrotem.

Musiałem przede wszystkiem przemyśleć zasadnicze fakty: O czem wie S? Jakie może mieć dowody? Czego? Żadnych wiadomości o Fanny? Jedna tylko rzecz jest mu wiadoma, mianowicie owa podróż pociągiem. Będzie miał moralną pewność, ale czyż to będzie przekonywujące dla kogoś innego prócz niego?

Wypisałem nowy nagłówek: Jak postąpić tym materjałem?

Zastanawiając się nad powyższemi danemi, zacząłem kreślić na kartce różne esy i floresy. W końcu podarłem ją na drobne kawałeczki i rzuciłem do kosza z papierami. Zapukała dziewczyna i weszła, niosąc w ręku bilecik z nazwiskami Freda Sumnera i Artura Barnado.

- Nie napisali tu, w jakim interesie przychodzą - zauważyłem.

- Powiedzieli, że pan wie, o co im chodzi.

- Żadnych wymówek. Każdy musi to wypełnić - odrzekłem. - Powiedz im, że jestem zbyt zajęty, by przyjmować nieznajomych, którzy nie piszą, z czem przychodzą. I powiedz jeszcze, żeby wypełnili formularz.

Formularz powrócił, wypełniony, jak następuje: Informacje w sprawie zaginionej żony p. Sumnera.

- Nie sądzę, żebyśmy mieli kiedykolwiek ten manuskrypt - zauważyłem spokojnie. - Powiedz, że będę zajęty aż do wpół do pierwszej, a potem, będę mógł służyć dziesięciominutową rozmową, ale tylko panu Sumnerowi. Powiedz to wyraźnie. Nje wiem, co ma z tem wszystkiem wspólnego pan Barnado. Zaznacz wyraźnie, że widzenie się ze mną jest przywilejem.

Dziewczyna nie pokazała się z powrotem. Zacząłem po raz drugi zastanawiać się nad sytuacją. Do wpół do pierwszej brakowało jeszcze dużo czasu, i dużo agresywnej energji mego wroga mogło do tej pory wyparować. Prawdopodobnie obaj mężczyźni przybyli z jakiegoś odległego przedmieścia i będą musieli czekać albo na ulicy, albo w szynku. Barnado będzie pewno musiał wracać do swoich interesów w Epsom. Odegrał swoją rolę w stwierdzeniu mej identyczności. W każdym bądź razie nie miałem zamiaru rozmawiać z Sumnerem w obecności świadka. Gdyby powrócił z Barnadem, odmówiłbym im wszelkiej rozmowy. Uplanowałem sobie, jak rozprawić się z jednym i z drugim, ale z każdym oddzielnie, nie wiedziałem za to, co bym mógł począć z obydwoma naraz.

Mój wybieg dyplomatyczny, obliczony na zwłokę, okazał się skuteczny. O wpół do pierwszej przyszedł sam tylko Sumner i został wprowadzony do mego gabinetu.

- Siadaj pan - rzekłem prędko i, oparłszy się o poręcz krzesła, zacząłem mu się uważnie przypatrywać, czekając w milczeniu, by zaczął pierwszy.

Przez chwilę nie odzywał się wcale. Najwidoczniej spodziewał się, że go zainterpeluję prosto z mostu, i przyszedł, że się tak wyrażę, z odpowiedzią gotową do wystrzału. Zaproszenie, żeby usiadł, jak również mój badawczy wzrok i milczenie zbiły go zupełnie z tropu. Próbował wlepić we mnie przenikliwe spojrzenie, ale ja patrzyłem nań z takim wyrazem, jakbym miał przed sobą mapę. W trakcie tego poczułem, że moja nienawiść dla niego kurczy się i przeobraża. Nie było czego nienawidzić. Miał taką nędzną, pospolitą, głupią twarz, będącą nieudolnem ugrupowaniem niebrzydkich rysów... Od czasu do czasu przebiegało ją konwulsyjne, nerwowe drganie - Wąsy koloru słomy były nierówno przystrzyżone, z jednej strony mniej, z drugiej więcej, zaś wytarty krawat zwisał luźno, odsłaniając spinkę i nędzny kołnierzyk. Wykrzywił nieco usta i wysunął twarz ku przodowi, usiłując przybrać wyraz srogości. Jego jakby wodniste niebieskie oczy były wytrzeszczone i otwarte tak szeroko, jak ta tylko było możliwe.

- Gdzie jest moja żona, Smith? - zapytał w końcu.

- Tam, gdzie ani ja jej nie dosięgnę, ani pan, panie Sumner.

- Gdzieś ją pan schował?

- Odjechała - odparłem. - I nie moja to sprawa.

- Powróciła do pana?

Potrząsnąłem, głową.

- Pan wie, gdzie ona się znajduje?

- Odjechała na dobre, Sumner. Pan ją puścił.

- Puściłem! Tyś ją puścił, ale mnie ani się śniło zrobić coś podobnego. Ja nie taki. Masz dziewczynę, z którą się żenisz i bierzesz pod swój dach, a kiedy ona spotyka mężczyznę, który jest trochę więcej mężczyzną niż ty i potrafi się z nią obejść tak, jak z kobietą, bierzesz ją i wyrzucasz za drzwi i rozwodzisz się, rozwodzisz wtedy, kiedy ona ma mieć dziecko, a potem robisz spiski, by ją odebrać człowiekowi, którego obdarzyła swą miłością....

Urwał z braku słów czy też tchu. Chciał mnie rozjątrzyć i wywołać wrzaskliwą kłótnię. Nie odpowiedziałem ani słowa.

- Chcę mieć Hetty z powrotem - rzekł. - Jest moją żoną, i chcę ją mieć z powrotem. Jest moja, i im ta głupia gra prędzej się skończy, tem lepiej.

Przysunąłem się do biurka i oparłem oń łokcie.

- Nie dostaniesz jej z powrotem - rzekłem bardzo spokojnie. - Co zamierzasz zrobić?

- Na rany Boskie! Będę ją miał z powrotem, choćbym miał za to wisieć.

- Właśnie. I co zamierzasz zrobić?

- Czegóż ja mogę nie zrobić? Jestem mężem.

- Więc?

- Ty ją masz.

- Bynajmniej.

- Niema jej przecież. Mogę się udać na po policję.

- Idź. I cóż zrobi policja?

- Zaopiekuje się tobą.

- No, no. Nie będą sobie mną zawracali głowy. Jeżeli twoja żona zginęła i udasz się z tem na policję, to przede wszystkiem przeprowadzą śledztwo wśród twojej bandy. Bardzo będą radzi z okazji. Mnie nachodzić!!! Rozkopią piwnice w twoim domu obecnym i poprzednim, w poszukiwaniu za ciałem. Przeszukają cię od stóp do głów. A czego policja nie dokończy, to ci dołożą twoi wspólnicy.

Sumner pochylił się ku przodowi i wykrzywił twarz małpim grymasem celem nadania swoim słowom większej emfazy.

- Ostatni raz widziano ją w twojem towarzystwie - rzekł.

- Dowody?

Sumner zaklął.

- On was widział.

- Mogę temu jak najkategoryczniej zaprzeczyć; parszywy świadek ten twój kompan, Barnado. Nie bądź taki pewny, że on się będzie przy tem upierał. Paskudna sprawa: kobieta zginęła, a ty starasz się przyczepić z oskarżeniem do kogoś, kogo jako jej mąż nie znosisz. Gdybym był na twojem miejscu, Sumner, nie chwytałbym się tego sposobu. Jeżeli on cię nawet poprze, to czego to dowodzi? Nie znasz nikogo innego, ktoby utrzymywał, że mnie widział razem z Hetty. Nie będziesz w stanie znaleźć nikogo...

Sumner wyciągnął rękę w kierunku mego biurka. Był za daleko, by weń uderzyć z całej siły, przysunął przeto krzesło, ale pięść odmówiła mu do pewnego stopnia posłuszeństwa.

- Słuchaji-no - rzekł i zwilżył wargi. - Chcę mieć moją Hetty z powrotem i będę ją miał. Jesteś chłodny jak ogórek i to wszystko jak na teraz, ale na rany Boskie!.. Rozgrzeję ja ci skórę, nim się z tem załatwimy. Nigdyś jeszcze w życiu nie popełnił takiej omyłki. Przypuśćmy, że nie pójdę na policję. Przypuśćmy, że rozprawię się od razu na własną rękę. Przypuśćmy, że pójdę do twego mieszkania powiem o wszystkiem twojej żonie.

- To byłby bigos - odparłem.

Chwycił się tej korzystnej dla siebie myśli.

- Cholerny bigos - powtórzył. Popatrzyłem na jego twarz, na której odmalował się wyraz spotęgowanej wściekłości.

- Powiem, że nic nie wiem o zniknięciu twojej żony i że cię uważam za łgarza i szantażystę. Ludzie mi uwierzą. Moja żona z pewnością mi uwierzy. Uwierzyłaby mi, gdyby twoja historja była dziesięć razy prawdopodobniejsza. Twój kompan, Barnado, i ty stanowilibyście dobraną parę oskarżycieli. Powiem, że jesteś zazdrosnym warjatem, i jeżeli nie dasz mi spokoju, wezmę się do ciebie, jak należy. Wcalebym się nie martwił, żeby cię w końcu spotkało to, na co zasługujesz. Jest parę drobnych rzeczy, które sobie zakarbowałem. Nie martwiłbym gdybyśmy się skwitowali.

Zbiłem go z tropu. Był wściekły i zdetonowany, ale było zupełnie widocznem, że nie było w nim odrobiny hartu i nieugiętego postanowienia.

- I ty wiesz, gdzie się ona znajduje? - zapytał.

Byłem w danej chwili zbyt pełny wojowniczego ducha przekory, by się zdobyć na trochę przezorności.

- Wiem, gdzie się znajduje. Nie dostaniesz jej - cokolwiekbyś uczynił. I jak już raz powiedziałem: Cóż ty możesz zrobić?

- Rany Boskie! - zawołał. - Moja własna żona.

Oparłem się z powrotem o poręcz krzesła z miną człowieka, który uważa rozmowę za skończoną. Spojrzałem na zegarek na bransoletce.

On wstał.

Popatrzyłem mu w oczy.

- Więc? - rzekłem.

- Słuchaj - no! - wybełkotał. - Ja tego nie ścierpię. Na rany Boskie! Powiadam ci, że chcę Hetty. Chcę Hetty. Chcę ją mieć i będę z nią robił, co mi się będzie podobało. Czy myślisz, że ja się z tem pogodzę? Ja? Ona jest moja, ty złodzieju!

Wziąłem w rękę rysunek do ilustracji i zacząłem go oglądać z wyrazem łagodnej cierpliwości, która doprowadziła go do szaleństwa.

- Czyżem się z nią nie ożenił - chociaż nie było musu? Jeżeli ją chciałeś mieć, to czemuż, i djabła, nie trzymałeś jej, kiedy była twoją? Powiadam ci, że tego nie ścierpię.

- Mój drogi Sumner - powtórzyłem. - I cóż ty możesz zrobić?

Przechylił się przez biurko i potrząsnął mi palcem przed twarzą niby lufą pistoletu.

- Przepuszczę ja przez ciebie światło na wylot - rzekł. - Przepuszczę.

- Będę o tem pamiętał - odrzekłem.

Powiedział, co o mnie myśli.

- Nie będę się z tobą sprzeczał o zapatrywania - rzekłem. - Przypuszczam, żeśmy już wszystko omówili. Nie przestrasz tylko mojej urzędniczki, jak tu wejdzie. - I nacisnąłem dzwonek na biurku.

Jego pożegnalny efekt wypadł dość słabo.

- Jeszcze o mnie usłyszysz. Nie mówiłem na wiatr.

- Uważaj na próg - odrzekłem.

Drzwi zamknęły się, i pozostałem sam, napięty i rozdygotany wzburzeniem, ale triumfujący. Poczułem, że go mam w ręku i że tak będzie nadal. Możliwe, że będzie strzelał. Prawdopodobnie ma rewolwer. Można było spodziewać się więcej niż pewno, że postara się upatrzyć sprzyjającą chwilą i że odważy się na taki morderczy, mściwy odruch. I wziąwszy pod uwagę jego wątłą, drgającą twarz i trzęsące się ręce, można było być więcej niż pewnym, że mnie nie trafi. Bądź co bądź, będzie próbował. Strzeli za prędko. A jeżeli mnie postrzeli, to jeszcze raz można było być więcej niż pewnym, że odniosę jedynie lekką ranę. Potem rozprawię się z nim, jak należy. Milly na pewno dozna dłuższego wstrząśnienia, ale potrafi się uspokoić.

Siedziałem długą chwilę, zastanawiając się nad różnemi ewentualnościami! Im więcej myślałem, tem bardziej byłem zadowolony z mojej pozycji. Była już druga, i dawno minęła pora lunchu, kiedy udałem się do mego klubu, i tam pozwoliłem sobie na niezwykły zbytek - pół butelki szampana.

9.

Nie wierzyłem, że Sumner będzie naprawdę do mnie strzelał, dopóki nie stało się to faktem.

Zaczaił się w bocznej ulicy, prowadzącej do podwórza Thunderstone House, w chwili, gdym wracał z lunchu w tydzień po naszem pierwszem spotkaniu, kiedy już zaczynałem żywić nadzieję, że pogodził się ze swoją przegraną. Był pijany, i jak tylko ujrzałem jego rozognioną twarz, na pół gniewną, a na pół wystraszoną, tknęło mnie przeczucie, na, co się właściwie zanosi. Pamiętam, że w owej chwili mignęła mi myśl, że jeżeli się coś stanie, będzie musiał uciekać, bo inaczej mógłby być zmuszony złożyć swoje zeznania w razie, gdybym ja został zabity. Ale nie wierzyłem naprawdę, żeby on był na tyle mężczyzną, by do mnie strzelać, i nawet teraz jeszcze w to nie wierzę. Strzelił tylko dlatego, że szczęśliwym dlań trafem jego stan nerwowy i mięśniowy znalazły się przypadkowo na jednej linji sprawności.

Wydobył rewolwer dopiero wtedy, gdym znalazł się tuż koło niego.

- Teraz - rzekł - dostaniesz zapłatę. Gdzie jest moja żona? - i wycelował do mnie z odległości jakiegoś jarda.

Zapomniałem, com mu odpowiedział, prawdopodobnie odrzekłem:

- Schowaj tę pukawkę! - czy coś w tym rodzaju.

Potem zrobiłem może gest, żeby mu wyrwać broń z ręki. W tejże chwili rozległ się wystrzał z pistoletu, który dla moich uszu zabrzmiał bardzo głośno, i jednocześnie doznałem wrażenia, że zostałem kopnięty w krzyż. Jego broń była z rodzaju tych, które strzelają automatycznie tak długo, długo trzyma się palec na cynglu. Padły jeszcze dwa strzały: jeden z nich trafił mnie w kolano i zupełnie je zdruzgotał.

- Psiakrew! - wrzasnął i cisnął rewolwer, tak, jakby został ukąszony.

- Uciekaj, durniu 1 Uciekaj! - rzekłem, zataczając się w jego stronę, i runąłem na ziemię, W momencie padania mignęła mi też przed oczami jego przerażona twarz, gdy rzucił się w ucieczce w kierunku jezdni. Mijając mnie, odepchnął mnie ręką, gdyż byłbym się zwalił na niego.

Myślę, że odwróciłem się na grzbiet i usiadłem o tem, gdy już upadłem, dlatego, że zachowałem w pamięci żywe wspomnienie mego mordercy, znikającego niby ogon pierzchającego królika w głębi Tottenham Court Road. W perspektywie ulicy ujrzałem przejeżdżający omnibus i platformę, ale nikt z jadących niemi ludzi nie zwrócił uwagi na strzały, które tak straszliwem echem odbiły się w moich uszach. Przeszedł jakiś mężczyzna, a potem dziewczyna obojętnie i spokojnie. On wszelako zemknął. Biedne zwierzę! Ukradłem jego Hetty, a teraz...

Zachowałem całą przytomność umysłu. Czułem pewne odrętwienie w miejscach, gdzie mnie trafił, ale żadnego bólu.. Uświadamiałem sobie zwłaszcza stan mego strzaskanego kolana, które wyglądało bardzo niemądrze jako miazga poszarpanych spodni, ciepłej czerwieni i drobnych różowych odłamków, będących, jak przypuszczam, kawałkami kości.

Otoczyli mnie ludzie, którzy się wzięli nie wiadomo skąd. Coś do mnie mówili. Musieli wyjść z podwórza lub szynkowni. Zrobiłem szybkie postanowienie.

- Rewolwer wystrzelił mi w ręce - rzekłem, zamykając oczy.

Potem zdjęła mnie trwoga przed szpitalem.

- Mieszkam tu blisko - dodałem. - Osiem, Chester Terrace, Regent's-park. Proszę, każcie mnie tam zanieść.

Usłyszałem, jak powtarzali adres, i rozpoznałem głos portjera z firmy Crane i Newberry.

- Właśnie - mówił. - To pan Mortimer Smith. Co pan każe zrobić, panie Smith?

Nie pamiętam bardzo szczegółowo tego, co potem nastąpiło. Kiedy mnie poruszyli, przeszył mnie ostry ból. Zdawałem się wzmacniać w uporczywem postanowieniu tego, co miałem do powiedzenia i przeprowadzenia, i pamięć moja, jak się zdaje, nie zanotowała niczego innego, jak należy. Możliwe, że parę razy zemdlałem. Znalazł się jakoś przy mnie i Newberry. Przypuszczam, że odwiózł mnie t do domu swojem autem.

- Jak się to stało? - zapytał.

Słowa jego utkwiły mi w pamięci z wielką wyrazistością.

- Rewolwer wystrzelił mi w ręce - odparłem.

Jednej rzeczy byłem zupełnie pewny. Cokolwiekby się stało, ten nędzny, głupi oszust, Sumner nie zawiśnie na szubienicy. Cokolwiekby się stało, historja Hetty nie wyjdzie na światło dzienne. Gdyby się tak stało, Milly pomyślałaby tylko jedno, mianowicie, że nie byłem jej wierny i że z tego powodu Sumner usiłował mnie zabić. Hetty była teraz bezpieczna. Nie potrzebowałem się o nią troszczyć. Musiałem myśleć o Milly i Sumnerze. Dziwna rzecz, ale już od tego momentu, w którym dostałem postrzał, zdawałem się wiedzieć, że rana była śmiertelna.

Ukazała się Milly, przerażona i zatroskana.

- Wypadek - powiedziałem do niej, zdobywając się na nadludzki wysiłek. - Wystrzelił w ręku.

Złożono mnie na łóżku.

Poprzecinano ubranie, gdyż materjał poprzyklejał się do rany. Był to nowy popielaty garnitur, który miał mi wystarczyć na całe lato.

Potem zjawili się dwaj nieznajomi, jak przypuszczam - lekarze. Poszeptali ze sobą, i jeden z nich zawinął wysoko rękawy, ukazując parę tłustych różowych ramion... gąbki... woda, ściekająca do mieddnicy... Macali mnie na wszystkie strony... Do licha! Ależ boli! Potem coś piekącego... Po co to wszystko?! Ja tkwiłem w ciele, które oni maltretowali, ja wiedziałem, na co się zanosi, i byłem przekonany, że umrę.

Znów ujrzałem Milly.

- Najdroższa - szepnąłem. - Najdroższa! I jej biedna, zalana łzami twarzyczka rozpromieniła się wyrazem wielkiej miłości.

Dzielna Milly! Los nie traktował jej nigdy tak, jak na to zasługiwała.

Fanny? Czy Newberry po nią pojechał? W każdym razie nie było. go nigdzie widać.

Ona nic nie powie o Hetty. Taka jest pewna - taka pewna - jak co? - Jak to się mówi? - pewniejsza niż ktokolwiek.

Biedacy! Jakież oni robili zamieszanie. Wstydziłem się po prostu swojej radości, że ich wszystkich opuszczam. Radowałem się. Strzał rewolwerowy podziałał na mnie tak, jak wybicie okna w dusznym pokoju. Mojem głównem pragnieniem było pozostawienie pokrzepiającego wrażenia dobroci i miłości na tych biedakach, którzy mieli mnie przeżyci i pozostać jeszcze długie, długie lata na świecie zamętu; cierpienia. Życie! Cóż to było za błądzenie po omacku! W każdym razie nigdy nie będę stary.... Zrobiło się rojno. Z garderoby weszło kilku ludzi. Jednym z nich był inspektor policji w uniformie. Drugi pomimo cywilnego ubrania wyglądał również na policjanta. Nadszedł moment przełomowy! Zachowałem całą przytomność umysłu. Muszę bardzo uważać na to, co będę mówił. Jeżeli nie będę chciał na coś odpowiedzieć, będę mógł po prostu przymknąć oczy.

- Wewnętrzne krwawienie - zauważył ktoś. Potem inspektor usiadł na mojem łóżku - cóż to był za wieloryb! - i zaciął mi zadawać pytania. Zastanawiałem się, czy ktoś czasem nie widział Sumnera, pierzchającego jak królik, Musze zaryzykować.

- Wystrzelił mi w ręce - powiedziałem.

Co on takiego mówił? Jak długo ta broń znajdowała się w mojem posiadaniu?

- Kupiłem go, gdy wyszedłem na lunch.

Czy zapytał w jakim celu? Tak.

- By nie wychodzić z wprawy w strzelaniu.

Gdzie? Chciał wiedzieć - gdzie.

- Highbury.

- W jakiej części Highbury?

Chcieli wytropić, skąd pochodził rewolwer. Niedoczekanie. Trzeba panu inspektorowi zaraanżować papierowe polowanie.

- Blisko Highbury.

- Nie w Highbury?

Postanowiłem udawać omdlałego i oszołomionego.

- W tamtej stronic - odparłem słabym głosem.

- W lombardzie?

Lepiej nie odpowiadać, Potem jakby z wysiłkiem wyrzuciłem:

- Sklep Lil...

- Niewykupione zastawy?

Nie odpowiedziałem. Myślałem o innym szczególe malowanego przez siebie obrazu. Zacząłem mówić ze słabem oburzeniem. - Nie myślałem, że był nabity. Skądże mogłem wiedzieć, że był nabity? Nie powinni go byli sprzedać nabitego. Właśnie go oglądałem...

Urwałem, udając wyczerpanie. Za chwilę poczułem, że już nie udaję. Ogarnęło mnie znużenie. Bogowie! Zacząłem się rozprzęgać od środka i odpływać daleko, daleko od mego sypialnego pokoju i zebranej w nim gromadki ludzi, którzy robili się coraz to niniejsi, niewyraźni i zamgleni. Czy było jeszcze coś więcej de powiedzenia? Jeżeli nawet było, to nie stało już na to czasu. Zapadałem w sen, w sen, w sen, głęboki, bezdenny...

Pokój z ludźmi odpłynął daleko, daleko i zrobił się niesłychanie malutki,

- Umiera! - powiedział ktoś słabiutkim głosikiem.

Zdawało się, żem na chwilę powrócił. Usłyszałem szelest sukni Milly, która przeszła przez pokój i stanęła nade mną...

I wtedy, wtedy usłyszałem znów głos Hetty i, otworzywszy oczy, ujrzałem ją, pochyloną nad sobą - w tem cudownem miejscu na zboczu góry. Tylko, że Hetty zamieniła się w moją najdroższą Słoneczną Iskrę, która jest panią mego życia. Nad nami promieniało słońce, złocąc jej twarzyczkę. Przeciągnąłem się, gdyż krzyż mi trochę zesztywniał i jedno kolano było niewygodnie skręcone.

- A ja powiedziałam - Obudź się! - rzekła Słoneczna Iskra. - Obudź się! - i potrząsnęłam cię za ramię.

- A potem myśmy przyszli i zaczęliśmy się z ciebie śmiać - wtrącił Promienny. - Świecąca Muszka i ja...

- A tyś powiedział: "A więc istnieje inne życie" - dodała Świecąca Muszka. - I twoje opowiadanie jest tylko sneml To była dobra historja, Sarnac, i takie jakieś odniosłam wrażenie, że to wszystko było prawdą.

- Bo tak jest - odrzekł Sarnac. - Jestem tak samo pewny, że wczoraj byłem Henrykiem Mortimerem Smithem, jak tego, że teraz i tutaj jestem Sarnacem.


ROZDZIAŁ ÓSMY.

EPILOG.

1.

Gospodarz wsunął pogrzebacz w dogasające ognisko, by je jeszcze trochę ożywić.

- I ja także - potwierdził i dodał z wyrazem głębokiego przekonania. - Ta historja jest prawdziwa.

- Ale jakim sposobem prawdziwa? - zapytała Wierzbina.

- Prędzejbym uwierzył w jej prawdziwość, gdyby Sarnac nie wprowadził do niej Słonecznej Iskry i Hetty - zauważył Promienny. - To był zupełnie senny objaw to stopniowe rozpływanie się Hetty w postaci jego ukochanej, tak, że wkońcu stały się jedną osobą.

- Ale jeżeli Smith był prototypem Sarnaca - rzekła Gwiaździsta - to wtedy było dlań naturalne wybrać sobie jako przedmiot miłości prototyp Słonecznej Iskry.

- Ale czy są w tej historji jakieś inne prototypy? - zapytała Wierzbina. - Czy jest wśród nas Fanny? Czy jest Matylda Good lub brat Ernest? Czy matka Sarnaca była taka sama, jak Marta Smith?

- Ta historja - rzekł twardo gospodarz - nie była sennem marzeniem. Była to pamięć, która wypłynęła z głębokich ciemności zapomnianych rzeczy; i przelała się w żyjący mózg - pokrewny mózg.

Sarnac zamyślili się głęboko.

- Czemże jest osobowość jak nie pamięcią? Jeżeli pamięć Henryka Mortimera Smitha tkwi w moim mózgu, to z tego wynika, że ja jestem Smithem Czuję taką pewność, że dwa tysiąc lat temu byłem Smithem, jak teraz jestem piwny, że dziś rano byłem Sarnacem. Czasami przedtem jeszcze miałem uczucie, że w snach przeżywam ponownie zapomniane życia. Czy żadne z was nie doznało nigdy takiego wrażania?

- Któregoś dnia - rzekł Promienny - śniło mi się - że byłem panterą grasującą w pobliżu "wioski, złożonej z samych chatek, w której żyły nagie dzieci i bardzo smaczne psy. Że polowano na mnie przez trzy lata i pięć fazy postrzelono, nim wreszcie zostałem zabity. Przypominam sobie, że zabiłem starą kobietę, zbierającą gałęzie, i ukryłem jej ciało pod korzeniami drzewa, by dokończyć uczty następnego dnia rano. Był to sen bardzo żywy i jaskrawy, ale wcale nie straszny. Nie był to wszelako taki wyrazisty, i nieprzerwany sen, jak tamten twój. Umysł pantery nie jest wyrazisty i ciągły, ale przechodzi od błysków ożywienia do okresów apatii i zupełnej niepamięci.

- Kiedy dzieci mają przerażające sny, że znajdują się wśród dzikach ostępów w pobliżu krążących bestyj, że uciekają i ledwie uchodzą z życiem, to jest pewnie znakiem, te ożywa w nich pamięć jakiej umarłej istoty? - zapytała Gwiaździsta.

- Cóż my wiemy o otchłaniach pamięci, leżących po tamtej stronie materji? Co wiemy o stosunku świadomości do materji i energji? Przez cztery tysiące lat ludzie głowili się nad temi Zagadnieniami i dziś nie wiemy o nich więcej, niż wiedziano w Atenach, kiedy Platon nauczał, a Arystoteles zgłębiał tajniki wiedzy. Nauka rozwija się bezuustannie, i potęga człowieka rośnie, ale tylko w granicach, zakreślonych warunkami życiowemi. Możemy podbić przestrzeń i czas, ale nigdy nie rozwiążemy zagadki naszego bytowania, t.j. nie dowiemy się nigdy, czem właściwie jesteśmy i jakim sposobem możemy być materją, obdarzoną czuciem i wolą. Mój brat i ja mamy dużo do czynienia ze zwierzętamii co do mnie, to przekonywam się coraz bardziej, że jestem, w gruncie rzeczy tem, czem są one. Są ode instrumentami o dwudziestu strunach, podczas gdy my mamy tych strun dziesięć tysięcy, ale są pomimo to takimi samemi instrumentami, jak i my; to, co gra na nich, gra i na nas, i to, co je zabija, i nas zabija. I życie, i śmierć zamykają się w środku kryształowej sfery, poza którą nigdy się nie wychylimy. Życie nie może przeniknąć poza owe wyznaczone granice, i śmierć również ich nie przełamie.

Nie wiemy, czem jest właściwie pamięć. Jeżeli zechcę wierzyć, że w chwili naszej śmierci ulatuje ona niby pajęcza przędza niewiadomo dokąd i że może niebawem powrócić i wejść w kontakt z inną taką przędzą - któż mi będzie mógł zaprzeczyć? Być może, że życie od samych zaczątków przędło i przędło niteczki i tkaninę pamięci. Być może, że niema ani jednej rzeczy, któraby nie posiała naokoło nas niteczek pamięci. Może kiedyś nauczymy się zbierać te zapomniane przędze i splatać razem ich pasemka, aż odbudujemy całą przeszłość i życie stanie się jednolitą całością. Może wtedy pęknie kryształową sfera.

Ale jakkolwiek stać się może i jakkolwiek będziemy te rzeczy interpretować, mogę wierzyć bez żadnych cudów, że Sarnac natrafił na prawdziwą pamięć ludzkiej istoty, która żyła i cierpiała przed dwoma tysiącami lat. Wierzę w to z powodu realizmu całej jego opowieści. Przez cały czas, gdy opowiadał, czułem, że o cokolwiekbyśmy się go zapytali, czy o guziki jego kurtki, czy o głębokość rynsztoków na skrajach chodników, czy o cenę palonych przezeń papierosów - udzieliłby nam z gotowością odpowiedzi, dokładniejszej i pewniejszej niż jakikolwiek historyk.

- I ja żywię tę samą wiarę - rzekła Słoneczna Iskra. - Nie pamiętam zupełnie, żebym była kiedyś Hetty, ale wszystkie słowa i czyny Smitha, nawet te najbardziej porywcze i niedojrzałe, znamionują absolutnie identyczny charakter. Nie wątpię ani na chwilę,, że Sarnac przeżył naprawdę tamto życie.

2.

- Ale ta straszna niedola! - zawołała Świecąca Muszka. - Okrucieństwa, powszechne cierpienia!...

- To mógł być ostatecznie tylko sen - upierała się Wierzbina.

- Nie mam wcale na myśli tego całego barbarzyństwa - odparła Świecąca Muszka - t.j. wojen, chorób, kalekich, złamanych istnień, brzydkich miast, rozpaczliwej prowincji, ale coś gorszego, bo udrękę serca, powszechną oschłość, powszechną nieumiejętność czy niemożność rozumienia i współczucia bliźnim z powodu ich daremnych pragnień i niezaspokojonych potrzeb. Kiedy myślę o opowiadaniu Sarńaca, nie przychodzi mi na myśl ani jedna ludzka istota w szeregu stawianych przezeń osób, która była naprawdę szczęśliwa - tak, jak my jesteśmy szczęśliwi Jest to jedynie historja zwichniętej miłości i wyobraźni, które na podobieństwo much ugrzęzły jakby w lepkiej masie komplikacyj życiowych, rzeczy wydartych i rzeczy zakazanych. I wszystko dla niczego. Wszystko dla dumy, i złości, i urazy. W całym tym świecie nie było nikogo, ktoby dawał hojnie, pełnemi rękami...

Biedna Milly! Czy myślisz, że ona nie wiedziała, jak ją ozięble kochałeś, Sarnacu? Czy myślisz, że jej zazdrość nie urodziła się z pewności i trwogi?

Całe życie, całe życie młodego człowieka, całe ćwierć stulecia, i ten biedny Henryk Smith ani razu nie spotkał szczęśliwej ludzkiej istoty i raz tylko doznał przebłysku szczęścia!

A był tylko jednym z wielu, wielu miljonów! I wszyscy ci ludzie przepychali się przez życie ciężko, niezgrabnie i z bolesnym trudem, dręcząc się wzajemnie i unieszczęśliwiając od kołyski aż do grobu.

Tego już było za wiele dla gospodarza, który omal że nie wybuchnął płaczem.

- Ale z pewnością doznawali szczęścia! Z pewnością przychodziły do nich choć przebłyski szczęścia!

- Tylko przebłyski i echa - odparł Sarnac. - Ale faktycznie wierzę, że to, co mówi Świecąca Muszka, jest prawdą. W tym całym moim świecie nie było wcale szczęśliwych istnień.

- Nawet dzieci nie były szczęśliwe?

- Istnień, powiedziałem, nie fragmentów istnień. Dzieci do czasu śmiałyby się i tańczyły nawet, gdyby się urodziły w piekle.

- I z tych mroków - rzekł Promienny - w ciągu krótkich dwudziestu stuleci rasa nasza wynurzyła się na światło i swobodę słodką wolność i miłosierdzie naszego dzisiejszego bytowania.

- Co wcale nie jest dla mnie pocieszeniem - zauważyła Świecąca Muszka - kiedy myślę o istnieniach, które były.

- Chyba, że rozwiązanie jest takie - wykrzyknął gospodarz - że wszyscy przeżyją niebawem z powrotem we śnie życia, które upłynęły. Chyba, że te biedne widma pamięci tych wszystkich smutnych upłynionych istnień znajdą pociechę w naszem szczęściu. Przybywajcie tutaj, biedne dusze, gdyż waszem pocieszeniem jest kraina ziszczonych pragnień serca i wszystkich waszych nadziei! Tu żyjecie znów w waszych poszerzonych jaźniach. Tu kochankowie nie rozstają się z miłości, i wasza miłość nie jest waszą torturą... Teraz dopiero rozumiem, dlaczego ludzie muszą być nieśmiertelni, gdyż w przeciwnym razie dzieje ludzkiego męczeństwa byłyby nie do zniesienia, nie do pomyślenia, nie do wypowiedzenia...

Było tam wielu dobrych ludzi, podobnych do mnie, wesołych, trochę tłustych, odznaczających się wytwornym smakiem, co się tyczy wina i dobrej kuchni, kochających ludzi prawie tak samo, jak jadło i napitki, a nie będących w możności wykonywania wesołej pracy, jaka mnie przypadła, w udziale, starania się codzień o wygodę i zadowolenie ciągle nowych par przyjaciół, zażywających wakacyj.

Z pewnością niezadługo ożyją we mnie wspomnienia biednego oberżysty jakim byłem w tych dawnych czasach, biednego, z góry traktowanego, źle wynagradzanego karczmarza, sprzedającego złe produkty w gniewie i wstydzie. Znów wzbiorą: we mnie wszystkie jego strapienia, ale ta gospoda jest moją pociechą. Jeżeli to ja cierpiałem, za owych: dawnych dni. to naturalnie jestem zadowolony, ale jeżeli to był jakiś inny poczciwiec, który umarł i nigdy do tego nie doszedł, co ja, to nie masz sprawiedliwości w sercu Boga. Od tej chwili przeto zawsze będę klął na nieśmiertelność - nie przez żądzę przyszłości, ale w imię zmarnowanych umarłych.

Patrzajcie! - ciągnął gospodarz. - Świta oto poranek, i skalne zręby, widniejące w szparze portjery, robią się jaśniejsze niż światło wnętrza. Idźcie wszyscy przypatrzeć się gorejącej górze. Przygotuję wam ciepłego napoju, i potem prześpimy się z jaką godzinę, dopóki nie będzie czas na wasze śniadanie i wyruszenie w dalszą drogę.

3

- To było życie - rzekł Sarnac - i to był sen, sen, prześniony w obecnem życiu; a i to życie również jest snem. Sny wśród snów, sny, obejmujące sny, dopóki może w końcu nie dotrzemy do Tego, który śni te wszystkie sny i jest Bytem wszystkich bytowań. Nic nie jest za cudowne i za piękne dla życia. Wszystkiego się można spodziewać.

Powstał i odsunął wielką portjerę sali gospody.

- Całą noc żyliśmy w ciemnej epoce zamętu i o niej tylko rozprawialiśmy, a teraz bliscy jesteśmy wschodu słońca.

Wyszedł na werandę gospody i stanął cicho, zapatrzony w olbrzymie góry, które wynurzyły się z chmur i mgły, granatowe i tajemnicze, ziejące przepaściami i kotlinami,, i wystrzeliły w końcu ku niebu w różowej poświacie świtania.

Stał tak cicho, i cały świat zdawał się tonąć w cichości, tylko gdzieś daleko, daleko w dole, spośród mgły i cieni podniosła się poranna niesforna pieśń rozśpiewanych chórów ptasich.

KONIEC.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Herbert George Wells Niewidzialny (mandragora76)
Herbert George Wells Kuszenie Harringaya (mandragora76)
Herbert George Wells Pokarm Bogów (mandragora76)
Herbert George Wells Wehikuł Czasu (mandragora76)
Herbert George Wells Wojna Światów (mandragora76)
Herbert George Wells Historia Pana Polly (mandragora76)
Herbert George Wells Wojna światów
Herbert George Wells Wehikuł czasu
Herbert George Wells [Kuszenie Harringaya]
Herbert George Wells Wojna światów
Herbert George Wells Wyspa Doktora Moreau
Herbert George Wells Wojna Światów
!Herbert George Wells Wojna światów
Herbert George Wells Krysztalowe jajo wersja PDF
Herbert George Wells Doce historias y un sueño
Herbert George Wells Kuszenie Harringaya
Herbert George Wells Wojna swiatow
Herbert George Wells Atak z głębiny
Herbert George Wells L île du docteur Moreau

więcej podobnych podstron