Herbert George Wells
Niewidzialny
Było to w końcu lutego. W mroźny dzień, wśród gwałtownej śnieżycy, przybył nieznany podróżny. Przyszedł polem od stacji kolejowej w Bramblehurst, niosąc mały, czarny kuferek. Dłonie miał ukryte w grubych rękawicach. Szczelnie otulony w ciepłe palto, miał na głowie miękki, pilśniowy kapelusz, którego szerokie kresy tak twarz mu zakrywały, ż« widać było tylko czerwony koniec nosa. Śnieg zaprószył plecy i piersi nieznajomego i jakby pokrowcem białym osłonił mu kuferek. Podróżny wszedł nareszcie do gospody „Pod białym koniem’. Śmiertelnie znużony, rzucił na ziemię swój kuferek i zawołał:
— Ognia, na miłość Boską! Proszę o pokój i ogień.
W izbie szynkowej, tupiąc nogami i gestykulując gwałtownie, uwolnił się od śniegowej powłoki, poczem poszedł z panią Hall do pokoju bawialnego, ażeby omówić sprawę swego pomieszczenia. Wobec tego, że odrazu rzucił kilka gwinei na stół, konferencja trwała bardzo krótko.
Pani Hall przeprowadziła nieznajomego do wyznaczonego mu numeru, zapaliła ogień na kominku i zostawiła tam gościa, aby mu co rychlej przygotować posiłek. W zimowej porze był gość w gospodzie Iping wogóle cudownem zjawiskiem, a cóż dopiero gość, który się nie targował; to też gospodyni chciała okazać się godną tej łaski fortuny.
Skoro tylko wieprzowina skwierczeć poczęła na ogniu, a Millie, flegmatyczna sługa pani Hall, podbiczowana przez nią kilku dosadnemi słowy, zdecydowała się przerwać drzemkę, poniosła gospodyni osobiście obrus, talerze i szklanki do bawialnego pokoju i wzięła się zamaszyście do nakrywania stołu. Choć od jasno płonącego ognia biło silne ciepło, nieznajomy ani myślał zrzucić z siebie palto i kapelusz. Stał przy oknie, tyłem obrócony do gospodyni, przypatrując sią z uwagą śnieżycy na dworze. Nawet rąk, wtył założonych, nie oswobodził z rękawic, pogrążony w głębokiej zadumie.
Z wielką przykrością zauważyła gospodyni, że śnieg z jego palta, tając, kapał na dywan.
— Czy mogę wziąć pańskie okrycie i kapelusz i powiesić je w kuchni, aby wyschło? — spytała.
— Nie — odparł, nie odwracając się nawet. Dopiero gdy chciała powtórzyć propozycję, podróżny odsłonił głowę o tyle, iż mógł spojrzeć na nią przez ramię.
— Wolę zatrzymać je na sobie — rzekł z naciskiem.
Gospodyni dopiero teraz spostrzegła, że nieznajomy miał duże, ciemnoniebieskie okulary, opatrzone także z boku w szkiełka. Krzaczaste bokobrody, spadające aż na kołnierz surduta, zakrywały mu policzki.
— Bardzo dobrze, proszę pana — bąknęła — będzie tak, jak się panu podoba. Zaraz też pokój lepiej się ogrzeje.
Widząc, że jej zapędy nie spotykają się z należytem uznaniem, ułożyła czem prędzej resztę nakrycia i ulotniła się z pokoju.
Gdy za chwilę powróciła z dymiącym półmiskiem, nieznajomy stał jeszcze ciągle w tem samem miejscu, jak skamieniały. Postawiła rezolutnie wieprzowinę i jaja na stole i powiedziała głośno:
— Pańskie śniadanie gotowe!
— Dziękuję — odpowiedział, ale nie ruszył się z miejsca prędzej, aż wyszła z pokoju. Wtenczas dopiero zasiadł do stołu.
W kuchni pani Hall zobaczyła Millie, która z wielką flegmą nakładała musztardę do garnuszka. Gospodyni, wyłajawszy ją za ślamazarność, porwała szybko zapomnianą musztardę, postawiła na tackę i poniosła do bawialnego pokoju.
Zapukała i weszła. Lokator poruszył się szybko; schylił się i podniósł coś białego z ziemi. Postawiła z hałasem musztardę na stole. Wtem spostrzegła na krześle przed ogniem palto, kapelusz i parę mokrych butów, które groziły zardzewieniem stalowej kracie jej kominka.
— Teraz chyba mogę już wziąć to wszystko do suszenia — ozwała się tonem rezolutnym, jakby zapowiadając, że nie zniesie opozycji.
— Proszę zostawić kapelusz — odparł podróżny dziwnym, stłumionym głosem. Pani Hall, odwróciwszy się, zobaczyła, że podniósł głowę i patrzył na nią.
Stanęła jak wryta. Nieznajomy trzymał przed sobą białą serwetę, tak, że usta i broda były nią zupełnie zakryte i to było przyczyną jego stłumionego głosu. Ale panią Hall co innego wprawiła w jaszcze większe zdumienie, ba, przerażenie… Całe czoło gościa powyżej ciemnych okularów, było zakryte białym bandażem, a drugi bandaż zakrywał uszy. Z całej tedy twarzy widoczny był tylko nos garbaty, czerwony i błyszczący. Podróżny miał na sobia brunatny welwetowy żakiet z wysokim, czarnym kołnierzem, zakrywającym mu szyję Grube, czarne włosy, kępkami wyzierające z pod skrzyżowanych bandaży, dopełniały tak dziwacznej całości, że gospodyni oniemiała ze zdumienia.
Nieznajomy nie odejmował od ust serwety, którą trzymał w ręku, osłoniętej ciągle jeszcze brunatną rękawiczką. Patrząc na panią Hall przez ciemne okulary, powtarzał stłumionym głosem:
— Proszę zostawić kapelusz!
Gospodyni nie pozostało nic innego, jak zostawić kapelusz na miejscu.
— Nie wiedziałam, proszę pana, że… — urwała zakłopotana.
— Dziękuję! — odpowiedział sucho, zwracając oczy wymownie to ku niej, to ku drzwiom, to znowu ku niej.
— Rzeczy dobrze wysuszę w kuchni — rzekła, wynosząc je z pokoju.
Wstrząsnął nią lekki dreszcz, gdy zamykała drzwi.
— Nigdy nic podobnego nie widziałam — szepnęła pocichu.
Lokator tymczasem słuchał odgłosu jej oddalających się kroków. Nim założył serwetę, spojrzał badawczo na okno. Potem wziął się na nowo do jedzenia, ale po chwili wstał, zasłonił znów usta serwetą i spuścił story u okna. Pokój był teraz w półcieniu, a podróżny śmielszym krokiem wrócił do przerwanego drugiego śniadania.
— Biedaczysko musiał mieć jakiś wypadek, albo operację, albo coś podobnego — mówiła pani Hall — ale jak ja się zlękłam jego bandaży!
Dorzuciła trochę węgli do ognia i rozwiesiła palto lokatora.
— A te szkaradne okulary! Wygląda w nich, jak nurek na dnie morza.
Naostatek rozwiesiła jeszcze mokry szalik.
— A jeszcze zakrywa sobie usta chuściskiem, tak, że go ledwie można zrozumieć — No, ma może i twarz poparzoną!
Obróciła się szybko, Jakby przychodząc do siebie.
— Millie! — zawołała — Millie, ty leniuchu, czyż jeszcze nie skończyłaś zmywania?
Gdy pani Hall poszła sprzątnąć naczynie z pokoju swego gościa, to to, co ujrzała, utwierdziło ją w przypuszczeniu, że wypadek, któremu obcy zapewne uległ, musiał zeszpecić mu także usta. Gość palił fajkę, ale przez cały czas, gdy gospodyni była w pokoju, nie podniósł cybucha i nie odchylił jedwabnej chustki, którą owinął sobie dolną część twarzy. Zauważyła zaś, że patrzy na żarzący się tytoń. Siedział teraz tyłem do przysłoniętego okna, ;s, zaspokoiwszy głód i pragnienie i grzejąc się przy ogniu, mówił już nie w tak obrażająco krótki sposób, jak poprzednio.
Ponieważ zostawił pakunki na stacji w Bramblehurst, zapytał, jakim sposobem mógłby je odebrać. Nawet skłonił grzecznie głowę obandażowaną, dziękując za wyjaśnienie.
— Jutro! — powiedział. — Nie można prędzej? — i zdradzał żywe niezadowolenie, gdy rzekła: „Nie”.
— Czy nie mógłby po moje bagaże wybrać się kto z wózkiem? — zapytał.
— Droga przez pola bardzo stroma — odparła pani Hall w nadziei, że może wywoła jakieś zwierzenie tajemniczego przybysza. — Niedawno temu wywrócił się powóz. Pasażer poniósł śmierć na miejscu, a woźnica dotąd z swych ran się nie wylizał. Wypadki takie chodzą po ludziach. Prawda, proszę pana?
Ale jej gość nie dał się tak łatwo wciągnąć w rozmowę.
— Zapewne, zapewne — mruknął przez jedwabną chustkę, spokojnie obserwując panią Hall przez ciemne okulary.
— A trwa to bardzo długo — ciągnęła dalej — nim się wróci do zdrowia, nieprawdaż, panie? — Oto syn mojej siostry Tom, zranił sobie rękę kosą, potknął się przy koszeniu siana — no, i nie uwierzy pan, może trzy miesiące chodził obandażowany. Boję się teraz spojrzeć na kosę, proszę pana.
— Rozumiem to zupełnie — odmruknął.
— Nawet obawialiśmy się, że będzie potrzeba operacji, tak było źle, proszę pana.
Gość zaśmiał się krótko, śmiechem do szczeknięcia podobnym.
— Tak źle było? — zapytał.
— Bardzo źle, proszę pana. A nam nie było do śmiechu, bo to ja miałam z tem do czynienia. Siostra i tak ledwie sobie mogła dać radę ze swymi malcami. A tu codzień odwijaj bandaże i zawijaj na nowo. I gdybym była tak śmiała spytać, proszę pana…
— Proszę mi przynieść zapałki — przerwał jej nagle gość — fajka mi zgasła.
Pani Hall patrzyła nań przez chwilkę z oburzeniem, potem przypomniała sobie dwie gwineje i poszła po zapałki.
— Dziękuję — odpowiedział lakonicznie, gdy je przyniosła i obrócił się tyłem do pani domu. Widocznie był bardzo drażliwy na punkcie bandaży i operacji.
Nie śmiejąc dłużej pytać, wyszła zirytowana, by swe oburzenie odbić na Millie.
Gość został w bawialnym pokoju do godziny czwartej po południu. Zdaje się, że palił cały czas, siedząc przy kominku, Kto, ciekawością wiedziony, przytknąłby ucho do dziurki od klucza, byłby słyszał go chodzącego raz po raz po pokoju i mruczącego pocichu do siebie; potem znów krzesło zaskrzypiało i nastała zupełna cisza.
O czwartej, gdy już było prawie ciemno i pani Hall zbierała się na odwagę, ażeby spytać swego gościa, czy chce pić herbatę, wszedł do izby szynkownej Teddy Henfrey, wędrowny zegarmistrz.
— Tam, do kata, pani Hall, otóż dopiero pogoda psia — zawołał.
W istocie śnieżyca srożyła się coraz gwałtowniej. Gospodyni przywitała Henfreya i zauważyła, że miał z sobą worek, mieszczący narzędzia.
— Skoro już jesteście tutaj — rzekła — to obejrzyjcie, Teddy, stary zegar w bawialnym pokoju. Idzie i bije doskonale, ale jedna wskazówka zawsze spada na szóstą.
I, idąc naprzód, poszła z nim do bawialnego pokoju. Zapukawszy, weszła.
Jej gość siedział w fotelu przed ogniem i, zdaje się, drzemał, głowę bowiem miał nabok zwieszoną. Pokój oświetlał jedynie odblask węgli, żarzących się na kominku. W tem niepewnem świetle pokój tonął w czerwoności, w której przedmioty traciły wyrazistość konturów. Gospodyni miała jeszcze oczy olśnione blaskiem dużej lampy w izbie szynkowej, skąd wyszła. Wydawało się jej tutaj w pierwszej chwili zupełnie ciemno. Przypatrując się jednak z natężeniem śpiącemu, odniosła wrażenie, jakgdyby miał on niezmiernie wielkie, potworne usta, zajmujące całą dolną część twarzy. Widziała obandażowaną głowę, wytrzeszczone okulary i czarną Jamę poniżej.
Nagle gość wyprostował się w fotelu i podniósł rękę do twarzy. Gospodyni rozwarła drzwi szeroko. Zrobiło się jaśniej. Zobaczyła go wyraźnie; siedział tak, jak dawniej, z chustką koło twarzy.
Oczywiście, pomyślała sobie, przywidziało jej się coś w ciemności.
— Czy pan pozwoli? — spytała, odzyskując po chwilowym przestrachu pewność siebie. — Czy pan pozwoli temu oto zegarmistrzowi obejrzeć zepsuty zegar?
— Obejrzeć zegar? — powtórzył gość machinalnie, jakby rozespany. — Oczywiście.
Pani Hall poszła po lampę; gość wstał i przeciągał się. Zrobiło się jasno w pokoju i Teddy Henfrey, wchodząc, zobaczył obandażowaną osobę, na widok której, jak później opowiadał, zrobiło mu się niedobrze.
— Dobry wieczór — rzekł lokator, widząc, że Henfrey, jak rak, cofa się pod wpływem mimowolnego przerażenia.
— Mam nadzieję — przemówił dopiero po chwili zegarmistrz — że panu nie przeszkadzamy.
— Wcale nie — odparł gość — choć rozumiałam, ciągnął dalej, zwracając się do gospodyni — że pokój ten oddany został wyłącznie do mego użytku.
— Przypuszczam — ozwała się na swe usprawiedliwienie pani Hall — że pan będzie wolał mieć zegar…
— Tak, tak — przerwał jej gość. — Niezawodnie. Niemniej jednak, a nawet przedewszystkiem lubię, by mi nikt nie przeszkadzał.
Obrócił się do kominka z założonemi wtył rękami.
— A teraz — dodał — gdy już zegar będzie naprawiony, chciałbym mieć trochę herbaty — nie prędzej jednak, aż ten pan upora się z zegarem.
— Pani Haii chciała wyjść z pokoju. Nie próbowała dziś dalej prowadzić rozmowy, bo poco narażać się na czyjeś tam impertynencje i to w obecności Henfreya. Tym razem jednak gość okazał się ciekawym. Co prawda, zapytał tylko, czy zajęła się sprowadzeniem jego bagażu z dworca kolejowego. W odpowiedzi usłyszał, że pani Hall mówiła już o tem z listonoszem i że jutro rano woźnica przywiezie rzeczy.
— Czy tylko na pewno przywiezie je — i kiedy?
— Ależ przywiezie niechybnie — odpowiedziała ozięble.
— Muszę wyjaśnić pani, a byłem zanadto zziębnięty i zmęczony, żeby to zrobić przedtem, że jestem eksperymentującym poszukiwaczem.
— Rzeczywiście — zawołała pani Hall, zdumiona, że gość tajemniczy zdobył się na wypowiedzenie tylu słów naraz.
— Otóż w pakunkach moich znajdują się różne cenne przyrządy.
— To bardzo mądre rzeczy — mówiła gospodyni.
— C ciąłbym jak najprędzej wziąć się znów do roboty.
— Naturalnie, proszę pana.
— Do Iping — ciągnął z determinacją gość dalej — przyjechałem, by mieć samotność. Nie lubię, gdy mi kto przeszkadza w robocie, A oprócz tego przykry wypadek…
— Ja też myślałam — bąknęła pani Hall, jakby do samej siebie.
— Zmusza mnie do odosobnienia. Moje oczy często są tak słabe i tak mnie bolę, że muszę siedzieć w ciemności całeni godzinami, zamykać się. Czasem — choć nie zawsze, A w takiej chwili najmniejsza przeszkoda, prędkie, niespodziewane wejście rozdrażnia mnie nadzwyczajnie… Chciałbym, żeby to wszystko było zrozumiane.
— Naturalnie, proszę pana — rzekła pani Hall — Gdybym była taka śmiała zapytać…
— To, zdaje mi się, jest wszystko — mówił lokator spokojnym, lecz stanowczym, tonem, który zamykał możność dalszej rozmowy.
Pani Hall musiała tedy zachować swoje zapytanie i swoją sympatję na lepsze czasy.
Ledwie wyszła z pokoju, lokator, stojąc przed kominkiem, wytrzeszczał oczy, czyli okulary, jak potem opowiadał Henfrey, na jego manipulacje ż zegarem. Zegarmistrz trzymał lampę z zieloną umbrą blisko przy sobie. Rzucała ona jaskrawe światło na jego ręce i na zegar, pozostawiając resztę pokoju w półcieniu.
Będąc z natury bardzo ciekawy, wyjął Henfrey, zgoła niepotrzebnie, wnętrze zegara, w nadziei, że gdy będzie długo manipulował, znudzony lokator przecie się odezwie. Jego oczekiwania spotkał zawód, czuł się jakby sam w pokoju, a jednak tam za nim stała ciemna i niewyraźna wielka postać z obwiniętą głową i na niego skierowanemi okularami, które widział przez mgłę zielonych płatków. Wydawało się to Henfrey’owi tak dziwne, że przez chwilę obaj nieruchomie patrzyli na siebie. Potem Henfrey zwrócił się znów do swej roboty. Niemiła sytuacja! Takby chciał coś powiedzieć! Czyby nie zrobić naprzykład uwagi o szkaradnym śniegu na dworze?
— Śnieg — zaczął…
— Kończcie robotę i idźcie sobie do stu wiatrów — rzekł lokator, z trudnością tłumiąc gniew. — Macie w tym zegarze osadzić tylko wskazówkę na osi. Wszystko inne, co robicie, jest prostym humbugiem.
— Zapewne, panie — bąknął zmieszany Henfrey. — Już kończę… nie uważałem… — rzeczywiście skończył robotę i wyszedł z pokoju, dotknięty do żywego.
— Tam, do kata — mruczał sam do siebie. — Trzeba przecie naprawiać czasem zegary… — Czy to na tego pana nie wolno patrzeć? Jakiż on brzydki!… Boże, jakiż on brzydki! Gdyby musiał kryć się przed policją z powodu spełnienia jakiejś zbrodni, byłby z pewnością troskliwiej obandażował się i owinął.
Idąc uliczką wioski, zobaczył Halla, niedawno ożenionego z właścicielką gospody „Pod białym koniem”. Hall utrzymywał furmankę na drodze z Iping do stacji Sidderbridge.
Zabawiwszy się trochę w Sidderbridge — co widać było już ze sposobu, w jaki jechał — wrzasnął nad uchem przechodzącego zegarmistrza:
— Jak się masz, Teddy?
— Pięknego gościa zastaniesz w domu! — odparł Henfrey.
Zmysł towarzyski kazał Hallowi wstrzymać konie.
— Jakto? — zapytał.
— Szczególny gość, powiadam ci, najął pokój w gospodzie.
I zaczął w żywy sposób opisywać Hallowi dziwacznego lokatora jego żony.
— Wygląda to trochę, jak przebranie. Ja musiałbym przecie widzieć twarz człowieka, który ma mieszkać w mojej chałupie. Ale baby nie rozumieją się na tem. Osiadł u was i nie powiedział nawet, jak się nazywa.
— Nie może być! — rzekł Hall, nie rozumiejąc jeszcze widocznie, o co chodzi.
— Ale tak jest — ciągnął Henfrey dalej, — Wynajął tygodniowo. I niech to będzie, kto chce, przed tygodniem nie możecie go wyrzucić. A ma podobno kupę bagaży, które jutro nadejdą. Chyba nie będą to paki z kamieniami?
Opowiedział dalej, jak jakaś jego ciotka w Hastings została oszukana w podobny sposób i wogóle starał się jaknajusilniej o to, by w twardą głowę Halla wtłoczyć groźne podejrzenia.
— Wio, het, stary! — krzyknął wreszcie Hall na konia — muszę ja to sam wyjaśnić!
Teddy poszedł swoją drogą, ale z sercem znacznie już lżejszem.
Hall, po powrocie do domu, nie mógł jednak wziąć się do wyjaśnienia czegokolwiek, bo żona sfukała go uczciwie za to, że długo bawił w Sidderbridge, a na jego bardzo łagodne zapytania o gościa, dała wymijającą tylko odpowiedź; podejrzenie, rzucone uwagami zegarmistrza, kiełkowało w nim pomimo to dalej.
— Wy, kobiety, macie krótki rozum — mówił Hall, zdecydowany dowiedzieć się przy najbliższej sposobności czegoś więcej o gościu. I gdy tylko nieznajomy udał się do sypialnego pokoju na spoczynek, Hall rezoltnie wszedł do bawialni, obejrzał starannie meble żony, chcąc przez to zaznaczyć, że ten obcy nie był tu panem. Spojrzał przytem pogardliwie na arkusz z obrachunkami, zostawiony przez lokatora. Idąc spać, zalecił żonie przypatrzeć się uważnie pakunkom gościa, gdy nazajutrz nadejdą.
— Pilnuj tylko twego nosa — odmruknęła gniewnie żona — ja potrafię sobie sama dać radę.
Gospodyni tem ostrzej odcinała się mężowi, że obcy gość był niewątpliwie bardzo szczególnym gościem i ona sama w głębi duszy nie miała co do niego zupełnej pewności. Wśród nocy obudziła się nagle: śniły jej się wielkie, białe głowy, niby olbrzymie brukwie, które toczyły się za nią, wytrzeszczając ogromne, czarne oczy. Sen był przerażający, ale pani Hall, jako rozsądna kobieta, odwróciła się na drugi bok i zaraz potem usnęła spokojnie.
W taki sposób w dniu 29 lutego ta szczególna osobistość spadła, nie wiedzieć skąd, do wsi Iping.
Następnego dnia pakunki nadeszły, a były to szczególne pakunki. Parę kuferków takich, jakie — by mógł mieć każdy zwyczajny człowiek, ale potem była paka z książkami, wielkie, grube książki, a kilka z nich to niemożliwe do odczytania rękopisy; potem jaki tuzin pudełek i paczek z przedmiotami, owiniętemi w słomę. Hallowi, który ciekawie macał tu i ówdzie, zdawało się, że to były flaszeczki. Lokator w palcie, kapeluszu, rękawiczkach i szaliku wyszedł natychmiast, skoro tylko furmanka Fearensids’a przyjechała, podczas kiedy Hall gawędził z woźnicą, przygotowując się do pomagania mu przy wnoszeniu rzeczy. Lokator wyszedł, nie zwróciwszy uwagi na psa woźnicy, który tymczasem, widocznie, aby nie wyjść z wprawy, obwąchiwał nogi Halla.
— Pośpieszcie się z temi pakami — zawołał nieznajomy — czekałem na nie dość długo.
Zeszedł ze schodków, zbliżył się do wozu, ażeby zabrać osobiście jedną z mniejszych paczek.
Ledwie go zobaczył pies Fearenside’a, zaczął się najeżać i wściekle szczekać, a gdy ujrzał, że obcy dotyka się wozu, skoczył wprost na jego rękę.
— A pójdziesz! — krzyknął Hall, cofając się ostrożnie, gdyż nie był zbyt odważnym wobec psów, a Fearenside wrzasnął; — „Leżeć!” — i porwał za bat.
Widzieli, że zęby psa osunęły się po ręce, słyszeli odgłos kopnięcia, widzieli, jak pies skoczył wbok i rzucił się na nogę nieznajomego, rozdzierając mu spodnie. Wtedy dosięgnął go bicz woźnicy i pies, skomląc, schował się pod wóz. Wszystko to stało się w jednej chwili. Nieznajomy spojrzał prędko na swą rozdartą rękawiczkę i na nogę, po — tam obrócił się i spiesznie wbiegł po schodach do gospody. Słyszeli jego kroki na ganku i na schodach, aż do sypialnego pokoju.
— Ty psiakrew, tył — wołał Fearenside, złażąc z wozu z biczem w ręku, podczas kiedy pies kulił się pod wozem.
— Ugryzł go na pewno — powiedział Hall — lepiej pójdę i zobaczę.
I prędko poszedł za gościem; w ganku spotkał żonę, której powiedział o przygodzie, potem wbiegł na schody, a widząc drzwi lokatora niezamknięte, wszedł bez ceremonji, ażeby ofiarować swą pomoc.
Story były spuszczone i ciemność zalegała pokój. Hallowi zdawało się, że widzi coś szczególnego; ramię bez ręki i twarz z trzema nieokreślonemi plamami na białem tle, podobną do ogromnej stokroci. Potem uderzyło go coś mocno w pierś i wyrzuciło za drzwi, które zamknęły się za nim na klucz. Jakieś migające, niemożliwe kształty, uderzenie i wypchnięcie. Teraz stał na ciemnych schodach i usiłował zdać sobie sprawę z tego, co widział.
W minutę później połączył się z grupą, która się utworzyła przed drzwiami „Białego konia”. Był tu Fearenside, po raz trzeci opowiadający od początku całą historję; była pani Hall, dowodząca, że jego pies nie ma żadnego prawa kąsać jej gości; był Huxter, sklepikarz z przeciwnej strony ulicy, wciąż pytający o wszystko; był krytykujący kowal Sandy Wadgers; oprócz nich było jeszcze kilka kobiet i dzieci, które robiły niedorzeczne uwagi.
Hall, patrząc na nich i słuchając zwyczajnej, pospolitej gadaniny, powiedział sobie w duchu, że chyba niepodobna, żeby on tam na górze był widział coś nadzwyczajnego. Zresztą posiadany przez niego zapas słów nie wystarczał na opisanie jego wrażeń.
— Mówi, że nie potrzebuje pomocy — odpowiedział na zapytanie żony, — Lepiej zanieśmy pakunki do pokoju i będzie koniec.
— Powinien natychmiast rany wypalić, osobliwie, jeżeli są nabrzmiałe — zadecydował kowal.
— A psa najlepiej byłoby zastrzelić — dodała jedna z gapiących się kobiet.
Nagle pies zaczął warczeć na nowo.
— Śpieszcie się — zawołał gniewny głos z drzwi domu, w których stanął nieznajomy, z podniesionym kołnierzem od palta, a spuszczoną kresą kapelusza. — Im prędzej pownosicie te rzeczy, tem będzie lepiej.
Ktoś z patrzących zauważył, że gość zmienił spodnie i rękawiczki.
— Czy pies ukąsił pana? — zapytał Fearenside. — Bardzo mi przykro…
— Nie ukąsił wcale — odparł krótko nieznajomy. — Prędko dawajcie te rzeczy!
Potem zaklął pocichu, jak zaręczał Hall.
Skoro tylko pierwszą pakę wniesiono do bawialni, natychmiast lokator z największym pośpiechem zaczął ją rozpakowywać, rozrzucając słomę na dywan pani Hall, Wydobywał flaszeczki, małe, pękate, zawierające proszki; wysokie i wysmukłe z płynami białemi i kolorowemi, niebieskie z napisem „trucizna”; flaszeczki z okrągłym korpusem a cienką szyjką, duże zielone flaszki, duże białe flaszki, flaszeczki ze szklanemi korkami, z korkami zwyczajnemi i drewnianemi; flaszki od wina, flaszki od oliwy, ustawiając je wszystkie rzędami na szafie, na gzymsie kominkowym, na stole, pod oknem, na etażerce, na podłodze, słowem — wszędzie. W drogerji w Bramblehurst nie było ani połowy tej ilości. Jedna paka po drugiej zwalniała się, aż wreszcie wszystkie były próżne, a cały pokój pełen słomy. Oprócz flaszeczek była tam jeszcze tylko pewna ilość probówek i starannie opakowana waga.
Natychmiast po wydobyciu i ustawieniu flaszeczek lokator wziął się do roboty, nie troszcząc się bynajmniej o porządek w pokoju, ani o pakę z książkami, która została za drzwiami, ani też o kufry i inne bagaże, zaniesione na górę.
Kiedy pani Hall przyniosła mu obiad, był już tak zajęty swoją pracą, polegającą na wytwarzaniu w probówkach różnych mieszanin z zawartości flaszeczek — że nie słyszał, jak weszła; dopiero, gdy odmiotła większą część słomy i z pewnym naciskiem postawiła tacę na stole, patrząc z ubolewaniem na stan, w jakim się znajdował jej porządny pokój — gość obrócił się ku niej, lecz natychmiast zwrócił twarz do swych flaszek. Zobaczyła, że zdjął okulary i zdawało jej się, że ma oczy niezmiernie głęboko osadzone, ale nie mogła tego sprawdzić, gdyż włożył znów oku1 ary.
— Życzę sobie, żeby pani nie wchodziła nigdy bez pukania — powiedział w tonie nienormalnego rozdrażnienia, który mu był właściwym.
— Ja pukałam, zdaje się jednak…
— Być może, ale w moich poszukiwaniach — poszukiwaniach bardzo ważnych i pilnych — najmniejsza przerwa, skrzypnięcie drzwi… muszę rzeczywiście prosić…
— Naturalnie, proszę pana. Może pan przecież drzwi zamknąć na klucz każdej chwili.
— Dobra myśl — rzekł lokator.
— Ta słoma, proszę pana… Gdybym śmiała zrobić uwagę…
— Nie trzeba! Jeżeli słoma nie podoba się pani, proszę to wpisać do rachunku.
Dodał jeszcze coś pod nosem, co brzmiało bardzo podobnie do przekleństwa.
Był taki dziwny, stojąc przed nią z flaszką w jednej, a probówką w drugiej ręce, taki podrażniony i zły, że pani Hall prawie zlękła się. Ale była to rezolutna kobieta.
— W takim razie, proszą pana, chciałabym wiedzieć, wiele…
— Szylinga, — wpisz pani do rachunku, szylinga. Przecież to będzie dosyć?
— Niech tak będzie — odrzekła gospodyni, zabierając się do nakrywania — naturalnie, jeżeli pan się na to zgadza.
„Pan” obrócił się niecierpliwie tyłem do niej. Całe popołudnie pracował przy drzwiach zamkniętych i, podług relacji pani Hall, w zupełnej ciszy. Raz tylko usłyszała stuk i dźwięk stłuczonego szkła, a potem odgłos szybkich kroków. Myśląc, że coś się stało, pobiegła do drzwi, ale obawiała się zapukać. Do uszu jej doszły tylko słowa:
— Nie idzie mi, nie idzie! Oszukałem się! Cierpliwości!… cierpliwości!… — mruizał lokator, chodząc prędko po pokoju.
Wtem pani Hall usłyszała kroki gwoździami podbitych butów po ceglanej posadzce izby szynkowej i z wielkim żalem musiała porzucić stanowisko pod drzwiami przed końcem monologu. Gdy powróciła — w pokoju nieznajomego panowała już cisza, tylko czasem zaskrzypiało krzesło lub brzękła flaszeczka. Lokator powrócił do roboty.
Gdy zaniosła mu herbatę, zobaczyła potłuczone szkło i niedbale wytartą plamę na dywanie. Zwróciła na to jego uwagą.
— Wpisz to pani do rachunku — odburknął lokator — tylko, na miłość Boską, nie nudź mnie; jeżeli jest jaka szkoda — to wpisz ją do rachunku.
I wrócił znowu do przerwanej pracy.
— Powiem wam coś — mówił tajemnicze Fearenside.
Było to wieczorem w malej szynkowni w Iping Hauger.
— No cóż? — spytał Teddy Henfrey.
— Ten facet, o którym mówicie, co to go mój pies ugryzł. Oto — on jest czarny. Przynajmniej jego nogi są czarne. Ja patrzyłem na dziurę w jego spodniach i dziurę w rękawiczce. Przecież powinno było być wydać jego ciało. — Było czarne. Powiadam wam, że on jest czarny, jak mój kapelusz.
— Nie może być — mówił Henfrey — to jest osobliwsza rzecz. Przecież jego nos jest czerwony, jakby umalowany.
— To prawda — odpowiedział Fearenside. — Ale widzicie, ja myślę tak: ten drab jest pstrokaty, czarny tu, a biały tam. Będzie to pewnie mieszaniec i kolory nie zmieszały się, tylko ułożyły, jak łaty. Ja już słyszałem o takich rzeczach. I na ten przykład tak samo jest u koni.
Okoliczności, towarzyszące przybyciu nieznajomego do Iping, opowiedzieliśmy obszernie, ażeby dać czytelnikowi wyobrażenie o osobliwem wrażeniu, które tam zrobił. Ale z wyjątkiem dwóch dziwacznych epizodów, szczegóły jego pobytu, aż do dnia pamiętnego uroczystości klubowej, mogą być opowiedziane pokrótce. Zachodziły tam od czasu do czasu utarczki z panią Hall o domowe porządki, ale te zatargi aż do końca kwietnia, kiedy pokazały się pierwsze objawy braku pieniędzy, lokator kończył zwycięsko, każąc „wpisać to do rachunku”. Hall nie mógł się do niego przekonać i często utrzymywał, że dobrze byłoby go się pozbyć. Jednak swoją antypatję okazywał jedyne w ten sposób, że schodził nieznajomemu ile możności z drogi.
— Czekaj aż do laia — mówiła żona — gdy zaczną się włóczyć artyści ze swemi stalugami, wtedy zobaczymy. Zapewne, że on nie jest bardzo przyjemny, ale rachunki są płacone regularnie, a to przecie grunt, mów co chcesz.
Nieznajomy nie chodził do kościoła i faktycznie nie robił żadnej różnicy pomiędzy niedzielą a dniami, nie poświęconemi nabożeństwu; nawet nie ubierał się inaczej. Pracował, jak się zdawało pani Hall, bardzo nierówno. Niekiedy schodził rano i był ciągle zajęty; czasem zaś wstawał późno, chodził po pokoju, mrucząc pod nosem, palił fajkę albo spał w fotelu przy ogniu. Żadnej nie miał komunikacji ze światem poza obrębem wioski. Jego usposobienie było bardzo nierówne, najczęściej zachowywał się tak, jakby od wszystkich doznawał najgorszej obrazy, a raz lub dwa darł i łamał różne rzeczy w gwałtownym napadzie złości. Jego przyzwyczajenie mówienia do siebie rosło coraz bardziej, ale pani Hall, która podsłuchiwała go sumiennie, mówiła, że to były „koszałki, opałki” i że nic z tego skleić nie można.
Bardzo rzadko wychodził w dzień, ale o zmroku można go było widzieć, zawsze otulonego jednakowo, w ciepły czy w zimny czas, wyszukającego najodludniejsze ścieżki pomiędzy płotami i drzewami. Jego ciemne okulary i obandażowana twarz bardzo niemiłe robiły wrażenie na późno wracających wieśniaków. Teddy Henfrey, wychodząc o wpół do dziesiątej z szynkowi „Pod czerwonym lwem”, o mało nie wrzasnął z przerażenia, zobaczywszy naraz w promieniach światła, wpadających przez otwarte drzwi, głowę nieznajomego, który był zdjął kapelusz — zupełnie do trupiej podobną.
Dzieci, które go zobaczyły późno wieczorem, śniły o strachach i to tylko było wątpliwe, czy on bardziej nie lubił chłopaków, kręcących się po ulicy, czy one jego — ale to pewne, że była pomiędzy nimi gwałtowna antypatja.
Nic dziwnego, że o osobistości tak osobliwej najrozmaitsze w Iping krążyły wieści; szczególniej zaś ludzie byli ciekawi jego zatrudnienia. Pani Hall była bardzo wrażliwa na tym punkcie; zapytywana, odpowiadała, dobitnie wymawiając każdą głoskę, że jej gość był eks–pe–ry–men–tu–ją–cym poszukiwaczem. A kiedy pytano — co to jest eksperymentujący poszukiwacz — dawała odpowiedź, że wiedzą o tem dobrze ludzie, wychowani jak się należy, i że to oznacza człowieka, który wynajduje rozmaite rzeczy. Jej gość miał wypadek — mówiła — który na czas pewien oszpecił jego twarz i ręce, a gniewa go to i żenuje, jeżeli ten fakt wywołuje uwagi obcych ludzi.
Rozeszła się nawet wieść, że był to zbrodniarz, kryjący się pod bandażami przed okiem policji.
Myśl ta wyszła z mózgu Teddy Henfreya; szkoda tylko, że nie mógł odkryć żadnej znaczniejszej zbrodni, popełnionej w czasie od początku aż do końca lutego. Przypuszczenie to w wyobraźni pana Gould, nadliczbowego asystenta w Szkole Narodowej, zmieniło się w teorję, że nieznajomy był przebranym anarchistą, przygotowującym środki eksplodujące. Gould był zdecydowany, dla publicznego dobra, działać jako detektyw na własną rękę, o ile tylko czas mu pozwoli. Jego policyjne czynności polegały na bacznem przypatrywaniu się nieznajomemu — i na wypytywaniu o niego różnych osób, które go nigdy nie widziały. Pomimo całej gorliwości, nic jednakowoż nie odkrył.
Inna gałąź opinji publiczna1, szła za Fearensidem i zgadzała się ni jego rozwiązanie zagadki. Tak na — przykład, Silas Durgan zapewniał, że „gdyby ten facet chciał się pokazywać na jarmarkach, to zarobiłby tyle pieniędzy, ile sam waży; a będąc oczytanym w biblji, porównywał lokatora pani Hall do człowieka, któremu dano jeden talent.
Było jeszcze inne zdanie, że nieznajomy jest po prostu nieszkodliwym warjatem. To zapatrywanie miało tę wyższość nad innemi, że tłumaczyło wszystko. Pomiędzy temi rozmaitemi opiniami było jeszcze wiele chwiejnych. Ale wieśniacy w Sussex tak mało są zabobonni, że dopiero późniejsze wypadki zaczęły im nasuwać myśli o czemś nadprzyrodzonem. I wtenczas nawet opinja ta utrzymywała się jedynie pomiędzy kobietami.
Cała ludność Iping zgadzała się w jednem. Nie lubiła go. Jego drażliwość — zrozumiała dla ludzi miejskich, pracujących umysłowo — obrażała spokojnych wieśniaków.
Gwałtowna gestykulacja, którą od czasu do czasu spostrzegali; chód niezmiernie szybki podczas jego późnych wieczornych przechadzek; brutalne odpychanie każdego ciekawego zbliżenia; upodobanie w ciemności, które prowadziło do spuszczania zasłon i gaszenia świec i lamp — komużby takie rzeczy mogły się podobać. To też usuwano mu się z drogi, gdy przechodził przez wieś, a, skoro przeszedł, młodzi żartownisie wiejscy, postawiwszy kołnierze i spuściwszy kresy kapelusza, szli za nim, naśladując jego gwałtowne, nerwowe ruchy. Była właśnie w tym czasie jakaś popularna piosnka, pod tytułem „Człowiek–upior”. Miss Satchell śpiewała ją na koncercie w sali szkolnej, (na sprawienie nowych lamp w kościele), a później, gdy tylko kilku mieszkańców wioski stało razem, a nieznajomy przechodził, to, wślad za nim, gwizdano mniej lub więcej fałszywie po kilka taktów z owej piosnki. Dzieci na ulicy krzyczały za nim „upiór idzie!” — i uciekały prędko, dumne i przestraszone zarazem.
Cuss, cyrulik w Iping, pełniący zarazem funkcje lekarza i aptekarza, już oddawna pożerany był przez ciekawość. Bandaże intrygowały go, a opowiadanie o tysiącu i jednej flaszeczce wzbudzało w nim zazdrość. Przez kwiecień i maj szukał jakiejś sposobności zbliżenia, się do nieznajomego. Nareszcie, przed Zielonemi Świątkami, nie mógł już powstrzymać dłużej swej ciekawości. — Jako pretekstu, mającego mu ułatwić zbliżenie się do tajemniczego nieznajomego, użył składki na sprowadzenie akuszerki do Iping.
Zdumiał się przedewszystkiem, że pani Hall nie znała nazwiska swego lokatora.
— Powiedział mi wprawdzie swoje nazwisko — mówiła pani Hall, co było stanowczo nieprawdą — ale ja zapomniałam.
Zdawało jej się, że to głupio wygląda, mieć bezimiennego lokatora.
Cuss zapukał do bawialnego pokoju i wszedł. W odpowiedzi dało się słyszeć półgłosem wymówione przekleństwo.
— Proszę wybaczyć, że pana nachodzę — rzekł Cuss i zamknął drzwi, nie dopuszczając pani Hall do dalszej rozmowy.
Słyszała tylko szmer głosów przez jakie dziesięć minut, potem okrzyk zdziwienia, tupanie nogami, hałas odrzuconego krzesła, wybuch śmiechu, szybkie kroki ku drzwiom, i Cuss ukazał się blady, jak ściana, z oczami prawie nawierzch wychodzącemi. Nie zamknął drzwi za sobą i, nie patrząc na panią Hall, wybiegł przez ganek i schody. Słyszała jego kroki na ulicy i widziała, że kapelusz trzymał w ręce. Ona stała w izbie szynkowej, patrząc na otwarte drzwi od bawialni.
Potem usłyszała szyderczy śmiech lokatora i jego kroki, zbliżające się do drzwi. Ze swego miejsca nie mogła widzieć jego twarzy. Drzwi bawialni zatrzaśnięto i zapanował znów spokój.
Cuss tymczasem poszedł przez wieś prosto do proboszcza Banlinga.
— Czy ja zwarjowałem? — zawołał bez wstępu, znalazłszy się w ubogiej biblioteczce proboszcza — czy ja wyglądam, jak człowiek obłąkany?
— Co się stało? — zapytał proboszcz, odkładając luźne arkusze kazania, nad którem właśnie pracował.
— Ten człowiek w gospodzie…
— Cóż z nim?
— Proszę mi dać coś wypić — rzekł Cuss, siadając.
— Wzmocniwszy nerwy kieliszkiem taniego sherry — jedynego napoju, który posiadał poczciwy proboszcz — Cuss opowiedział mu całe zajście.
— Wszedłem — mówił głosem przerywanym — i prosiłem go o datek na ten fundusz na akuszerkę On trzymał ręce w kieszeniach i siedział na krzesełku, sapiąc. Mówiłem, że słyszałem o nim, iż zajmuje się naukową pracą. Odpowiedział: „— Tak” i znowu sapnął. Sapał przez cały czas, widocznie musiał się niedawno zaziębić. Nie można się zresztą dziwić — tak otulony, w tak ciepłą pogodę. Opowiadałem mu o potrzebie akuszerki we wsi, a przez cały ten czas miałem oczy otwarte. Wszędzie flaszeczki, chemikalja. Waga, probówki na podstawkach i zapach, jakby całej apteki. Zapytałem, czy da co na składkę? Powiedział, że się namyśli. Zapytałem go wówczas, czy robił jakie naukowe poszukiwania? Zgniewał się: — „Przeklęte, długie poszukiwania” — odpowiedział, jakby wybuchając. W tym człowieku gotowało się, a moje pytania doprowadziły go do szału. Wyjął on jakiś przepis, bardzo ważny przepis, nie chciał mi jednak powiedzieć na co. — „Czy to jest przepis na lekarstwo?” — „Poco, u diabła, pan mnie wypytujesz?” Przeprosiłem. Zaczął sapać i kaszlać znowu. Potem mówił dalej. W przepisie było czynników pięć. Położył go i odwrócił głowę. Przeciąg od okna porwał papier. W pokoju palił się ogień na kominku. Nim zdołał przyskoczyć do ognia, papierek spłonął, a popiół wyleciał kominem, — Chcąc oznaczyć to gestem, wyjął rękę z kieszeni.
— No i cóż? — pytał proboszcz.
— Nie było żadnej ręki. Nic, tylko próżny rękaw. Boże! pomyślałem, cóż to za kalectwo! Ma zapewno sztuczną rękę z korku i zdjął ją. Ale potem pomyślałem — jakimże sposobem porusza tym rękawem próżnym. Ręczę proboszczowi, że nic w nim nie było, widziałem aż poza łokieć. Wielki Boże! — krzyknąłem. Wówczas zatrzymał się, spojrzał swemi szkaradnemi okularami na mnie, potem na swój rękaw.
— Cóż dalej?
— To wszystko. Nie mówił ani słowa, tylko patrzył na mnie i włożył szybko rękaw do kieszeni, „Mówiłem panu, że przepis się spalił, wszak tak?” — „Jakim, do djabła, sposobem pan możesz poruszać próżnym rękawem?” — zawołałem, — „Próżny rękaw?” — „Tak” — odpowiedziałem — „próżny rękaw!” — „Więc pan widziałeś próżny rękaw?” Wstał prędko. Ja wstałem także. Sapał zjadliwie. Ja trzymałem się mocno, chociaż, niech mnie djabli porwą, jeżeli jego obandażowana facjata i te szkła, wyglądające, jak dziury, każdemu strachu nie napędzą.
— „Pan powiada, że to jest próżny rękaw?” — mówił, — „Oczywiście!” — odpowiedziałem raz jeszcze, Wtedy spokojnie wyjął swój rękaw z kieszeni i podniósł go jakgdyby mi go jeszcze raz chciał pokazać. Zrobił to bardzo wolno. Spojrzałem, — „No, powiedziałem, pokasłując, bo mi zaschło w gardle, niema nic w rękawie”. Zacząłem się bać, rękaw aż do ramienia był próżny. Wtenczas on wolno, bardzo wolno wyciągnął go do mnie, aż mankiet był o sześć cali od mojej twarzy. Wyobraź sobie, proboszczu, rękaw, w którym nie było nic, A potem…
— No i cóż?
— Potem coś, zupełnie tak, jakby dwa palce, pochwyciły mój nos i potrząsly nim.
Banting zaczął się śmiać.
— Ale, powiadam proboszczowi, że w rękawie nie było ręki — zawołał Cuss prawie z histerycznym krzykiem — dobrze proboszczowi się śmiać, ale ja byłem tak przerażony, że uderzyłem go mocno po mankiecie i tak prędko, jak mnie tylko nogi nieść zdołały, uciekłem z pokoju.
Cuss zatrzymał się. Nie można było wątpić o zupełnej szczerości jego panicznego przerażenia. Poczciwy proboszcz nalał mu drugi kieliszek swego bardzo lichego wina.
— Gdy uderzyłem go w mankiet — mówił Cuss płaczliwym głosem — miałem zupełnie uczucie, że uderzam w rękę, A jednak tam nie było ręki, przysięgam proboszczowi — ani śladu ręki!…
Proboszcz Banting namyślał się głęboko. Spoglądał trochę podejrzliwie na Cuss’a.
— To jest bardzo dziwna historja — rzekł z mądrą i poważną miną — rzeczywiście bardzo dziwna historja…
Okoliczności, towarzyszące kradzieży na probostwie, wiadome są głównie z opowiadania proboszcza i jego żony. Popełniono ją w pierwszych godzinach po północy, w poniedziałek Zielonych Świątek, a więc w dzień, poświęcony w Iping uroczystościom klubowym. Pani Banting, zdaje się, obudziła się nagle wśród ciszy, która zwykle nastaje przed brzaskiem i miała wrażenie, że ktoś otworzył i potem zamknął drzwi sypialnego pokoju. Nie obudziła jednak męża, tylko usiadła na łóżku i słuchała. Wtedy usłyszała wyraźne kroki, jakby bosych nóg, idące z przyległej garderoby przez ganek na schody. Będąc już pewną tego, zbudziła męża, jak można najciszej. Proboszcz Banting nie zapalił światła, w pośpiechu nasadził swoje okulary, okrył się szlafrokiem żony, włożył na nogi pantofle i wyszedł na schody nadsłuchiwać. Słyszał wyraźnie manipulacją około swego pulpitu w bibljotece; a potem mocne kichnięcie.
Wrócił do sypialnego pokoju, uzbroił się w jedyną, znajdującą się tam, broń, to jest w żelazny haczyk od kominka i zszedł ze schodów tak cicho, jak było można. Pani Banting wyszła za nim na ganek.
Godzina mogła być czwarta i zaczynało już szarzeć w sieni, ale drzwi do bibljoteki były jeszcze pogrążone w zupełnej ciemności. W całym domu panowała cisza, tylko w bibljotece było słychać jakieś poruszenia i skrzypienie schodów pod nogami Bantinga. Naraz coś trzasnęło, szuflada pulpitu się otworzyła i zaczęły szeleścić papiery. Potem niecierpliwy wykrzyknik. — Zapalono zapałkę i biblioteka zajaśniała w żółtem świetle. Banting był już w sieni i przez uchylone drzwi bibljoteki widział swój pulpit z otwartą szufladą i płonącą świecą. Złodzieja nie było. Banting stał w sieni, nie wiedząc, co ma począć. Żona, blada i trzęsąca się, powoli zeszła ze schodów do niego.
Słyszeli oboje brzęk pieniędzy i zrozumieli, że złodziej znalazł ich zapasowy gospodarski fundusz — dwa funty szterlingów i dziesięć szylingów w złocie, w samych półsuwerenach. Na ten odgłos proboszcz zerwał się — trzymając mocno haczyk w ręce — wpadł do pokoju, a za nim żona. — Poddaj się, łotrze — zawołał proboszcz Banting i zatrzymał się zdumiony. Pokój był zupełnie pusty.
Jednakowoż przekonanie, że w tej samej chwili słyszeli jak się ktoś poruszał, było niezachwiane. Pani Banting pobiegła patrzeć za ekran, stojący przed kominkiem, a proboszcz, wiedziony podobnym impulsem, schylił się, ażeby spojrzeć pod pulpit. Potem pani Banting uchyliła firanki przy oknie, a jej mąż zaglądał w komin i stukał tam swoim haczykiem, to znowu ona zajrzała do koszyka na papiery, a on do wiadra z węglami. Potem stanęli nieruchomi, patrząc na siebie.
— Mogłabym przysiąc — rzekła pani Banting.
— Świeca! — ozwał się proboszcz Banting — któż zapalił świecą?
— A szuflada — powiedziała znów żona — i brak pieniędzy!
Szybko poszła do drzwi. W ganku było słychać gwałtowne kichnięcie. Oboje wybiegli. — Wtem zatrzasnęły się drzwi od kuchni.
— Przynieś świecę — zawołał Banting i pobiegł naprzód. Oboje słyszeli łoskot szybko odmykanych zasuwek.
Otwierając drzwi do kuchni, zobaczył proboszcz równocześnie otwierające się drzwi wejściowe, a potem w słabem oświetleniu świtu, ciemne drzewa ogrodowe. — Był zupełnie pewny, że nikt nie wyszedł temi otwartemi drzwiami, które zamknęły się z trzaskiem, a przeciąg powietrza zgasił świecę, którą pani Banting przyniosła z bibljoteki. Trwało dobrą chwilę, nim odważyli się wejść do kuchni.
Kuchnia była próżna. Zamknęli drzwi na zasuwki, potem przeszukali kuchnię i spiżarnię najdokładniej, a wkońcu zeszli do piwnicy. Nigdzie nie było żywej duszy.
Światło dzienne zastało proboszcza i jego żonę nieubranych, stojących w ciemem zdziwieniu w sieni.
— Cóż to za niewytłumaczona historja! — wołał poczciwy proboszcz po raz dwudziesty.
— Mój drogi — odparła żona — słyszę Zuzię, schodzącą z góry; zaczekaj chwilką w bibljotece, aż przejdzie do kuchni, a potem wrócimy do sypialnego pokoju.
Zdarzyło się tak, że tego samego świątecznego poniedziałku, ranną godziną, zanim jeszcze Milłie została zbudzoną do pełnienia swych powinności, Hall i jego żona oboje wstali i cichutko udali się do piwnicy. Mieli tutaj do załatwienia czynność dyskretną, pozostającą w pewnym związku z barwą i ciężarem gatunkowym ich piwa.
Zaledwie jednak weszli do piwnicy, pani Hall spostrzegła, że zapomniała wziąć ze sobą z sypialni butelki z sarsaparyllą. A ponieważ w tej piwnicznej czynności żona była główną i doświadczoną osobą, zatem naturalnie mąż poszedł na górę po zapomnianą flaszkę.
Na schodach, ze zdziwieniem zobaczył, że drzwi lokatora były szeroko otwarte. Następnie wszedł do swej własnej sypialni, a znalazłszy butelką, udał się zpowrotem do piwnicy.
Przechodząc przez sień, zauważył jednak, że zasuwki przy drzwiach wejściowych były odryglowane, a drzwi były tylko zamknięte na klamkę. Powodowany jakiemś błyskawicznem natchnieniem, niezwykłem w jego powolnej mózgownicy, połączył ten fakt z otwartemi drzwiami lokatora i opinją, którą miał o nim Teddy Henfrey. Hall pamiętał doskonale, że trzymał świecę podczas, gdy żona zasuwała na noc rygle przy drzwiach. Chwilę stał, namyślając się, a potem wrócił z butelką sarsaparylli w ręku na górę i zapukał do drzwi lokatora. Nie było odpowiedzi. Zapukał raz jeszcze, a potem wszedł.
Zastał to, czego się spodziewał. Pokój i łóżko były puste. A co było jeszcze dziwniejsze, nawet dla jego ciężkiej inteligencji, na poręczy łóżka i na krześle obok niego było rozrzucone ubranie lokatora, o ile Hall wiedział, jedyne, które posiadał, i bandaże. Jego kapelusz z szerokiemi krysami leżał na samym wierzchu.
Stojąc na środku pokoju, Hall usłyszał głos żony, która, znudzona długiem czekaniem, wyszła z piwnicy.
— Czyś jeszcze nie znalazł, Jerzy? — zapytała. Zawrócił się i pośpieszył do niej.
— Joasiu — zawołał już ze schodów — to istotna prawda, co mówi Henfrey. Jego niema w pokoju, a główne drzwi są otwarte.
Pani Hall z początku nie rozumiała słów męża; zrozumiawszy jednak, postanowiła zobaczyć na własne oczy, pusty pokój. Weszli więc razem na schody; Hall, ze swoją butelką w ręku, szedł naprzód.
— Niema go na pewno — powiedział — a jego rzeczy są. Cóż on może robić bez ubrania? To dopiero osobliwa rzecz!
Idąc po schodach do piwnicy, obojgu zdawało się, jak to przypomnieli sobie później, że ktoś otworzył i zamknął drzwi wejściowe, ale widząc je zamknięte, a nie spostrzegając nikogo w sieni, nie zwracali na to uwagi. Pani Hall wyprzedziła teraz męża i wbiegła na schody. Ktoś na schodach kichnął. Hall, który szedł o sześć schodów za nią, myślał, że to ona kichnęła, ona zaś była pewna, że to on. Otworzyła drzwi do sypialni lokatora i obejrzała się wokoło.
— A to ciekawe! — zawołała.
Usłyszała sapnięcie jakieś blisko ucha, a obróciwszy się, zobaczyła ze zdziwieniem, że Hall był o dziesięć kroków od niej, na najwyższym stopniu schodów; za chwilę stanął obok niej. Ona schyliła się i pomacała ręką poduszkę i ubranie.
— Zimne — powiedziała — wstał przynajmniej godzinę temu albo jeszcze dawniej.
W tej chwili stało się coś nadzwyczajnego. Rzeczy na łóżku zebrały się na kupę i przerzuciły przez poręcz łóżka, właśnie jakgdyby ręka jaka je zebrała i odrzuciła nabok. Bezpośrednio potem kapelusz nieznajomego podskoczył wgórę, określił w powietrzu rodzaj półkola i uderzył w twarz panią Hall. Za nim poszła gąbka z umywalni, a potem krzesło, zrzuciwszy żakiet i spodnie lokatora, z suchym śmiechem, dziwnie do śmiechu samego lokatora podobnym, odwróciło swoje cztery nogi na panią Hall i zabierało się do napaści na nią. Ona wrzasnęła i skierowała się do wyjścia, a krzesło zwolna, ale silnie popychało ją i Halla, aż wypchało ich oboje za drzwi. Wtenczas drzwi zatrzasnęły się i zaryglowały. Krzesło i łóżko zdawały się wykonywać taniec jakiś triumfalny, a potem naraz wszystko ucichło.
Pani Hall, bliska zemdlenia, znalazła się na schodach w objęciach męża. Z największą trudnością, Hall i obudzona krzykiem Millie potrafili ją sprowadzić nadół; zaczęli ją trzeźwić sposobami, zazwyczaj w takich razach praktykowanemu
— To są duchy — zawołała, odzyskawszy przytomność — czytałam w gazecie o nich… Stoły i krzesła skaczą i kręcą się…
— Napij się jeszcze trochę, Joasiu — mówił Hall. — To cię pokrzepi.
— Zamknij drzwi przed nim — zawołała pani Hall — nie wpuszczaj go więcej do domu… Powinnam była wiedzieć. Z temi nieludzkiemi oczami i z tą obandażowaną głową. W dodatku nigdy nie chodzi do kościoła w niedzielę… I te butelki, więcej, aniżeli człowiek może zliczyć! — On nasłał duchów do moich mebli. Moje dobre, stare meble! Na tem samem krześle siadywała moja matka, gdy byłam jeszcze małą dziewczynką.
— Napij się jeszcze kropelkę, Joasiu — perswadował Hail — a przyjdziesz do siebie.
Posłano Milhe przez ulicę, zalaną już złotym blaskiem słońca, ażeby zbudziła mądrego kowala, Sandy Wadgers.
— Ukłony od pana Halla. Meble na górz3 wyprawiają dziwne rzeczy. Czy pan Wadgers może przyjść?
Pan Wadgers był mądry człowiek, umiejący radzić w każdym wypadku. Rzecz zdawała mu się bardzo poważna.
— Niech mnie djabli wezmą, jeżeli to nie są czary — takie było jego mądre orzeczenie.
Bardzo był zajęły i zakłopotany. Proszono go, aby poszedł do pokoju lokatora przekonać się osobiście, ale jakoś nie było mu pilno. Walał rozmawiać w sień Z drugiej strony ulicy, uczeń od Huxtera wyszedł i zaczął otwierać okiennice sklepu z tytuniem. Przywołano go, ażeby i on wziął udział w dyskusji. Naturalnie w kilka minut za nim przyszedł sam Huxster. Genjusz anglosaski dla rządu parlamentarnego okazał się w całej pełni: było bardzo wiele gadania, a żadnego czynu.
— Naprzód trzeba dobrze poznać fakty — powtarzał Sandy Wadgers — musimy wiedzieć, czy marny prawo za sobą, wyłamując te drzwi. Drzwi niewywalone zawsze można wywalić, ale skoro już raz są wybite, nic na to poradzić nie można.
Wtem otworzyły się drzwi „zaczarowanego” pokoju na górze i, ku zupełnemu osłupieniu patrzących, lokator w swojem zwykłem ubraniu wytrzeszczając bardziej jeszcze, aniżeli zazwyczaj, z za okularów swoje straszne oczy, wolno i sztywnie zstąpił ze schodów, potem wszedł do bawialnego pokoju i ze złością zatrzasnął drzwi za sobą.
Ani słowa nie było słychać, dopóki nie przebrzmiało ostatnie echo gwałtownego trzaśnięcia. Wszyscy, milcząc, patrzyli na siebie.
— A niechże mnie wszyscy djabli porwą! — zawołał mądry Wadgers.
— Jabym poszedł i zapytał go — mówił Huxter do Halla — powinien się przecie wytłumaczyć.
Wiele czasu było potrzeba, ażeby wyśrubować odwagę męża gospodyni aż do tego stopnia. Nareszcie zapukał do drzwi, otworzył je i zaczął:
— Za pozwoleniem pana…
— Idź do djabła! — zawołał gość podniesionym głosem — a zamknij drzwi za sobą!
I tak skończyła się ta krótka rozmowa.
Lokator wszedł około pół do szóstej rano de małej bawialni „Białego konia” i został tam aż do południa, przy spuszczonych zasłonach i drzwiach zamkniętych. Po odprawie, jaka spotkała Halla, nikt już nie śmiał wejść do niego.
Cały ten czas musiał być na czczo. Trzy razy dzwonił; trzeci raz długo i gwałtownie, lecz nikt mu nie odpowiadał.
— Piękny gość, z jego „idź do djabła!” — niema co mówić! — mówiła pani Hall.
Wtem doszły do gospody pierwsze mętne wiadomości o dziwnej kradzieży na probostwie i zaczęły się kombinacje. Hall, któremu asystował dla powagi Wadgers, poszedł do pana Schuckleforth, sędziego pokoju, ażeby zasięgnąć jego opinji. Nikt nie odważył się wejść do sypialni gościa na górze. Nikt nie widział, co on przez ten czas porabiał. Czasem słychać było odgłos gwałtownego chodzenia, a dwa razy głośny wybuch przekleństw, darcie papieru i brzęk tłuczonego szkła.
Mała grupa wystraszonych, lecz ciekawych, ludzi zwiększała się coraz bardziej. Żona Huxtera przyszła za nim; przyszło także kilka młodych chłopaków w świątecznych szatach, czarnych żakietach i lśniąco białych papierowych kołnierzykach; stawiali oni niejasne zapytania, na które dostawali również niemądre odpowiedzi. Odznaczał się między nimi Archie Harker, który odważnie poszedł na podwórze i usiłował podglądać przez szparę pod spuszczonemi storami, Oczywiście nie zobaczył nic, ale udawał, że zobaczył wiele, choć musi zachować to w tajemnicy. Wzbudziło to ogólny podziw w gronie jego towarzyszy.
Był to możliwie najpiękniejszy poniedziałek świąteczny; wzdłuż ulicy wioski można było widzieć z tuzin ludzi, siedzących na trawie, zaś obok kuźni stały trzy żółte i brunatne bryki i kilka malowniczych, cudzoziemskich postaci obojga płci, zajętych sprzedażą orzechów kokosowych. Mężczyźni byli ubrani w niebieskie trykoty, a kobiety miały na sobie białe fartuszki i modne kapelusze z wysokiemi piórami. Woodyer z pod „Czerwonej sarny” i Jaggers, szewc miejscowy, który także miał na sprzedaż rowery z drugiej ręki, rozciągali przez ulicę sznur, ozdobiony chorągwiami o barwach narodowych, które służyły już podczas pierwszego jubileuszu królowej Wiktorii.
A w bawialnym pokoju, gdzie tylko cieniutki promyk światła przebijał się przez sztuczne zaciemnienie, lokator głodny, rozdrażniony, szczelnie otulony w swe zimowe ciepłe ubranie, patrzył przez eiemne okulary na swoje papiery, poruszał małe
flaszeczki, a od czasu do czasu klął siarczyście chłopaków, którzy niewidzialnie, ale hałaśliwie uwijali się pod jego oknem. W kącie obok kominka leżało z pół tuzina rozbitych flaszeczek, a mocny odór chloru napełniał powietrze.
Wreszcie otworzył drzwi i stanął, patrząc nieruchomie na trzech lub czterech ludzi, znajdujących się w szynkowni.
— Pani Hall — zawołał.
Wśród gromadki znalazł się ktoś potulny, który poszedł po nią.
Po chwili przyszła pani Hall, — trochę zadyszana, ale bardziej rezolutna, niż kiedykolwiek. Obmyślała ona już naprzód tę scenę i trzymała małą tackę, na której był niezapłacony rachunek.
— Czy pan żąda swojego rachunku? — zapytała.
— Czemu nie przyniesiono mi śniadania? Czemu nie odpowiedziano na moje dzwonienie? Czy myślicie, że mogę obejść się bez jadła?
— Czemu rachunek nie jest zapłacony? Czy pan myśli, że ja mogę się obejść bez zapłaty?
— Mówiłem pani przed trzema dniami, że oczekuję przesyłki pieniężnej.
— A ja panu powiedziałam przed trzema dniami, że nie chcę czekać na żadne przesyłki. Pan nie może się gniewać, że śniadanie jest spóźnione, jeżeli moja zaplata spóźnia się o pięć dni.
Lokator zaklął krótko, ale dobitnie.
— Cicho! cicho! — zawołano z izby szynkowej.
— I bardzo prosiłabym pana, żeby pan swoje klątwy dla siebie zachował.
Nieznajomy przedstawiał w tej chwili obraz bezsilnej złości. W izbie szynkowej było ogólne przekonanie, że w tej dyskusji pani Hall była górą. Następne odezwanie się jej gościa dostarczyło na to dowodu.
— Proszę się uspokoić, dobra kobieto!
— Ja nie jestem pańską „dobrą kobietą” — odparła z oburzeniem pani Hall.
— Powiedziałem pani, że moja przesyłka jeszcze nie nadeszła.
— Przesyłka, oczywiście! szyderczo powtórzyła pani Hałł.
— Ale mam jeszcze przy sobie…
— Przecież pan powiedział mi przed trzema dniami, że pan już nie ma nic przy sobie, jak tylko drobnych za suwerena.
— Ano znalazłem jeszcze więcej.
— Hejże! — ozwało się w szynkowni.
— Ciekawa jestem, gdzie to pan znalazł? — rzekła pani Hall.
To pytanie zdawało się gniewać lokatora. Tupnął nogą i zawołał:
— Jak to pani rozumie?
— Rozumiem, że dziwię się, gdzie pan znalazł pienądz? — mówiła pani Hall; a nim ja od pana wezmę jakie pieniądze, albo dam panu jedzenie, albo zrobię coś dla pana, to mi pan musi wytłumaczyć kilka rzeczy, których ja nie rozumiem i nikt nie rozumie. Chcę wiedzieć, co pan zrobił z mojem krzesłem na górze, że rzuciło się na mnie; dlaczego pański pokój był pusty i jak pan wszedł do niego? Bo uczciwi ludzie, którzy mieszkają w tym domu, wchodzą przez drzwi, a pan nie wszedł w ten sposób. I chcę wiedzieć jeszcze…
Nieznajomy naraz wzniósł ręce w rękawiczkach i zacisnął pięści, tupnął nogą i krzyknął tak groźnie — „dosyć:” — że uciszył ją natychmiast.
— Wy nie rozumiecie — wołał — kto ja jestem i co jestem! Ja wam pokażę! Zobaczycie! Pokażę wam!
Przyłożył rękę do twarzy i cofnął ją. Środek jego twarzy stał się czarną próżnią.
— Oto! — powiedział. — Postąpił krok naprzód i dał pani Hall coś do ręki, co ona wzięła mechanicznie. Gdy zobaczyła, co to było, krzyknęła głośno, rzuciła przedmiot podany i potoczyła się wtył. Nos — był to nos lokatora, różowy i świecący — upadł na ziemię z łoskotem, jaki robi pusta tektura.
Potem zdjął swoje okulary i wszyscy w izbie szynkowej wstrzymali oddech. Zdjął kapelusz i gwałtownym ruchem targnął faworyty i bandaże. Chwila okropnego oczekiwania.
— O Boże! Boże! — szepnął ktoś.
Faworyty i bandaże były zdjęte.
To, co ujrzano, przeszło najśmielsze oczekiwania wszystkich obecnych. Pani Hall, stojąc z otwartemi ustami, przerażona, wrzeszczała głośno, a następnie rzuciła się w popłochu do drzwi. Wszyscy poruszyli się. Byli przygotowani na blizny, oszpecenie, jakąś namacalną okropność! Bandaże i faworyty poleciały do szynkowej izby, gdzie spadły na wyrostka wiejskiego, który skoczył, jak oparzony. Jeden przez drugiego pchał się na dwór po stopniach gospody. Bo człowiek, który stał przed nimi, krzycząc jakieś niezrozumiałe słowa, był gestykulującą żywo postacią aż po kołnierz swego żakieta — powyżej nie było nic, najzupełniej nic!
Ludzie dalej we wsi słyszeli hałas i krzyki, a zwróciwszy się w tę stronę, ujrzeli wszystkich mieszkańców gospody „Pod białym koniem” naraz wybiegających za drzwi, jakby pod wpływem jakiegoś wybuchu. Ujrzeli panią Hall, padającą na ziemię, a Teddy Henfrey’a, robiącego skok gwałtowny, ażeby się nie potknąć na nią i usłyszeli przeraźliwe wrzaski Millie, która, na odgłos tego całego gwaru, wybiegła z kuchni tak prędko, jak tylko zgadzało się to z jej flegmatyczną naturą i wpadła na lokatora bez głowy.
Teraz wszyscy z całej ulicy wiejskiej, przekupień cukierków, właściciel orzechów kokosowych, przedsiębiorca huśtawki, dzieci obojga płci, dandysowie wiejscy, wystrojone dziewuchy, poważni starcy i cyganki w fartuszkach cisnęli się w stronę gospody. W krótkim czasie zebrała się gromada może z pięćdziesięciu ludzi, wciąż się jeszcze powiększająca, pytając, wykrzykując i rezonując przed gospodą pani Hall. Ją samą, omdlałą, otoczyło kilka kobiet, usiłujących ją ocucić. Wszędzie było zatniesz, nie, a z ust do ust krążyły niepodobne do wiary opowiadania świadków naocznych.
— To jest upiór!
— Co on zrobił takiego?
— Pewno zabił dziewczynę?
— Zdaje mi się, że przebił ją nożem.
— Ale gdzie tam; głowa, mówię wami
— Słuchajcie, to człowiek bez głowy!
— Co za głupstwo!
— To tylko jakieś oszustwo!
— Ależ on odrzucił swoją głowę razem z wszystkiemi powijakami!
Żądny zobaczenia czegokolwiek, tłum pchał się do drzwi gospody, najodważniejsi na przodzie, udzielając innym głośno swych spostrzeżeń.
— Stał oto przez chwilkę, dziewczyna wrzasnęła — on obrócił się. Ona uciekła, aż jej spódnica pofrunęła do góry — on za nią. Nie trwało ani pół minuty. Wraca z nożem w ręku i bochenkiem chleba — stanął, jakby nam się przypatrywał — przed chwilką dopiero. Teraz wszedł tamtemi drzwiami, powiadam wam, nie ma wcale głowy, tak, jakby mu ją ucięli.
— W tej chwili powstało zamieszanie, a chłopak, robiący obserwacje, musiał ustąpić małej, rezolutnie naprzód postępującej, procesji. Na przodzie Hall, bardzo czerwony i zdecydowany, potem konstabl Bobey Jaffers, policjant wioski, a naostatku mądry kowal Wadgers. Przyszli oni, uzbrojeni w rozkaz aresztowania.
Z tłumu opowiadano im głośno rozmaite najświeższe szczegóły.
— Z głową albo bez głowy — mówił odważnie Jaffers — ja go mam aresztować, i z głową albo bez głowy, dostawię do kozy!
Ha 1 wszedł na stopnie, podszedł do drzwi ba — wialni, które nie były zamknięte i rzekł:
— Konstablu, pełń twój obowiązek!
Jaffers wszedł naprzód, potem Hall, potem ostrożny Wadgers. Zobaczyli w półświetle naprzeciw siebie postać bez głowy. W jednej ręce, odzianej w rękawiczkę, trzymała ta postać resztkę sporego kawałka chleba, a w drugiej skórkę sera.
— To jest on — powiedział Hall.
— Co to jest, do djabła? — zapytał gniewny głos, wychodzący z ponad kołnierza, stojącej przed mm postaci.
— Pan jesteś przeklęcie sprawny ptaszek — zawołał Jaffars — ale w rozkazie jest napisane: „osobę” z głową czy bez głowy, a obowiązek jest obowiązkiem.
— Wara ode mnie! — zawołała postać, cofając się. W jednej chwili resztki chleba i sera leżały na ziemi, a Hall prędko schwycił nóż, leżący na stole. Nieznajomy tymczasem zdjął rękawiczkę z lewej ręki i rzucił ją w twarz Jaffers’owi. Ten, przerywając natychmiast odczytywanie rozkazu aresztowania, schwycił jego ramię bez ręki i dopadł do niewidzialnego gardła. Dostał wprawdzie potężne kopnięcie nogą, tak, że krzyknął z bólu, ale nie puścił tego, co trzymał. Hall rzucił przez stół nóż, trzymany w ręce, Wadgers’owi, który stanowił niejako rezerwę czynnego oddziału, a sam pośpieszał naprzód, gdy Jaffers i lokator, mocując się i bijąc
ze sobą, rzucili się na bok, przewracając się na ziemię przez krzesło, które także upadło z hałasem.
— Chwytaj go za nogi — zawołał przez zęby Jaffers.
Hall usiłował działać podług tej instrukcji, ale otrzymał kopnięcie pomiędzy żebra, które go chwilowo obezwładniało. Wadgers widząc, że nieznajomy bez głowy odwrócił się i trzyma pod sobą Jaffers’a, ostrożnie cofnął się do drzwi z nożem w ręku i tu wpadł na Huxtera i woźnicę z S dderbridge, którzy przybywali na pomoc zagrożonemu prawu i porządkowi. W tej samej chwili spadły z trzaskiem trzy czy cztery flaszki z popchniętej szafy i przejmujący odór rozszedł się po pokoju.
— Poddam się, poddam! — zawołał lokator, chociaż Jaffers był pokonany i w następnej chwili podniosła się, dysząc, dziwaczna postać bez głowy i bez rąk, zdjęla bowiem także prawą rękawiczkę. — To się na nic nie zda — mówił, jakby chwytając oddech.
Było to najdziwniejszą w świecie rzeczą, słyszeć ten głos, wychodzący z próżni — ale wieśniacy w Sussex nie tracą nigdy zimnej krwi — i Jaffers, podniósłszy się z trudnością, wydobył z kieszeni parę kajdanków. Wtedy dopiero wytrzeszczył oczy.
— Tam do licha — zawołał — niema ich na co założyć!
Nieznajomy przeciągnął rękawem wzdłuż kamizelki i cudownym sposobem wszystkie guziki były odpięte. Potem nachylił się i robił coś koło obuwia i skarpetek.
— Dla Boga! — zawołał nagle Huxter — to wcale nie jest człowiek. To tylko puste ubranie Patrzcie! Tu przez jego kołnierz widać podszewkę surduta aż do środka. Mógłbym rękę wło…
— Wyciągnął swoją rękę, ale ta w powietrzu napotkała jakąś przeszkodę; cofnął ją prędka z okrzykiem zdziwienia.
— Poco mi pan kładziesz palce w oko? — zawołał gniewnie ten sam głos z powietrza. — Jestem tu cały, głowa, ręce, nogi i reszta, ale tak się zdarzyło, że jestem niewidzialny. Przeklęta nieprzyjemność, ale tak jest. To nie jest racja, ażeby każdy głupi bałwan z Iping miał prawo mnie tłuc!…
W tej chwili ubranie całe odpięte i wolno wiszące na niewidzialnych podporach, podniosło się, rękawami wziąwszy się pod boki.
Kilku innych mężczyzn weszło tymczasem do pokoju.
— Niewidzialny, co? — mówił Huxter, ignorując niepochlebny epitet, udzielony mu przez nieznajomego — któż na świecie słyszał o czemś podobnem?
— Jest to bardzo dziwne, ale iii jest żadną zbrodnią; a zaco mnie napada policjant?
— O, to zupełnie co innego — rzekł Jaffers. — Bezwątpienia, jest nie łatwo zobaczyć pana w tej ciemności. Ale ja mam rozkaz aresztowania i rozkaz jest w porządku. To nie z powodu niewidzialności, ale z powodu kradzieży. Na probostwie włamano się i zabrano pieniądze.
— No i cóż?
— A wedle okoliczności, pokazuje się…
— Bajki i głupstwa — odrzekł niewidzialny człowiek.
— Tak się należy spodziewać. Ale ja mam rozkaz aresztowania, a obowiązek jest obowiązkiem…
— Zresztą — mówił nieznajomy — ja pójdę, ja sam pójdę. Ale bez kajdanków.
— Takie jest prawo — odrzekł Jaffers.
— Bez kajdanków — powtórzył niewidzialny człowiek dobitnie.
— Przepraszam pana, ale — parlamentował Jaffers.
Naraz postać przed nim usiadła i, nim ktokolwiek pojął o co chodzi, spodnie, buty i skarpetki obcego leżały pod stołem — Potem podniósł się szybko i zrzucił żakiet.
— Haj, hej, dajno temu pokój! — krzyknął Jaffers, pojmując nareszcie, na co się zanosiło. Chwycił za kamizelkę, ta zaczęła się szarpać i została w ręce policjanta.
— Trzymajcie go! — wrzasnął Jaffers — skoro on raz zrzuci ubranie…
— Trzymajcie, trzymajcie! — wołali wszyscy i rzucili się na poruszającą się białą koszulę, która w taj chwili była już jedyną widzialną rzeczą u nieznajomego.
Rękaw koszuli dał potężnego kułaka w twarz Haltowi, który zbliżał się z szeroko otwartemi ramionami. Hal potoczył się wtył na starego grabarza, który szedł za nim. Koszula podniosła się w górę, trzepała się konwulsyjnie przez chwilę, tak, jak porusza się, gdy ją zdejmujemy przez głowę. Jaffers chwycił ją, ale tylko pomógł do jej zdjęcia i dostał w twarz niewidzialną, lecz silną, pięścią. Podniósł w okamgnieniu swą urzędową laskę i gruchnął nią z całej siły — Teddy Kenfrey’a w głowę.
— Trzymajcie, trzymajcie! — wołano, chwytając i poruszając się w próżni. — Zamknąć drzwi! Nie wypuścić go! Ja trzymam coś! Nie, tutaj jest!
Istna wieża Babel głosów. Zdawało się, że każdy z obecnych w pokoju równocześnie odebrał sztur — chańca, a Sandy Wadgers, mądry kowal, mając zaostrzony jeszcze rozum przez potężne uderzenie w nos, otworzył zamknięte drzwi i dał sygnał do ucieczki. Inni, dążąc za nim, zostali przez chwilę wciśnięci w kąt przy drzwiach. Szturchańce się sypały; unitarianin Philips miał wybity ząb przedni, a Henfrey naderwane ucho. Jaffers został uderzony pod brodę, a obróciwszy się, schwycił w tem ogólnym zamieszaniu coś — pomiędzy nim a Huxterem. Poczuł muskularną pierś, a w chwilę później cały len kłąb wzburzonych, mocujących się ludzi wytoczył się do sieni.
— Mam go! mam! — krzyczał Jaffers stłumionym głosem, zataczając się i mocując z niewidzialnym przeciwnikiem, aż żyły wystąpiły mu na purpurowej z wysiłku twarzy.
Ludzie, popychani na prawo i lewo, w miarę, jak ta niezwykła walka posuwała się szybko ku drzwiom wejściowym gospody, rozstępowali się, a i przeciwnicy, z których widać było tylko jednego, stoczyli się z sześciu stopni na dwór. Jaffers krzyczał, ledwo już mogąc dobyć głosu, ale mocno trzymając niewidzialnego przeciwnika. Wtem obrócił się i spadł ciężko głową wdół na żwir, którym był wysypany płac przed gospodą. Wtedy dopiero ręce jego otworzyły się.
Było jeszcze słychać krzyki: — „Łapcie go! i — „Niewidzialny!”
Młody chłopak, obcy w Iping, poskoczył naprzód, schwycił coś, lecz został odepchnięty i upadł na leżącego policjanta. W połowie ulicy, kobieta jakaś wrzasnęła przerażona, popchnięta niewidzialną siłą, a pies, zawzięcie szczekający, otrzymał silne kopnięcie i uciekł, skomląc, na podwórze Huxtera. Tak skończyła się ucieczka niewidzialnego człowieka. Przez chwilę ludzie stali jeszcze, krzycząc i gestykulując — potem strach rozproszył ich po wsi, jak powiew wiatru rozprasza kupę zeschłych liści. Tylko ofiara obowiązku, Jaffars, leżał nieruchomo twarzą do góry i z podniesionemi kolanami przy schodach gospody.
W tym samym czasie pan Gibbins, amator–przyrodnik, zamieszkały w tej okolicy, spoczywał na obszernem błoniu, gdzie od rana zbierał rośliny. Sądził, że jest przynajmniej o pół mili oddalonym od wszelkiego ludzkiego stworzenia i trochę się zdrzemnął, Wiem blisko siebie usłyszał kichnięcie i kaszel, a potem szereg zawziętych przekleństw. Obejrzał się zdziwiony, lecz nie zobaczył nikogo. Jednakowoż ciągle słyszał głos. Głos ten klął dalej z przedziwną rozmaitością i doborem przekleństw. Zdawało się Gibbinsowi, że słyszy go coraz bliżej, a potem znów w coraz większem oddaleniu w kierunku do Adderdean. Usłyszał jeszcze kichanie, a potem już nic zupełnie. Gibbons nie wiedział o nadzwyczajnych tego poranku wypadkach w Iping, ale fenomen, obserwowany przez niego, był tak dziwny, że naturalista zerwał się na równe nogi, zupełnie straciwszy swój filozoficzny spokój, i tak prędko, jak tylko mógł, podążył do domu.
Tomasz Marvel był to człowiek o pełnej, ruchomej twarzy, grubym nosie, dużych, zmysłowych ustach i szczecinowatej brodzie. Jego przysadko — wata postać zdradzała skłonność do dobrej tuszy, a krótkie ramiona i nogi jeszcze to uwydatniały. Miał na głowie pogięty cylinder, a sznurki i grube nici tu i ówdzie, w krytycznych miejscach jego ubrania, zastępowały miejsca guzików.
Tomasz Marvel siedział ze spuszczonemi nogami nad morzem, przy drodze do Adderdean, mniej więcej o półtorej mili od Iping. Nosił on skarpetki mocno ażurowe z powodu braku odpowiedniego cerowania. Nie śpiesząc się wcale, gdyż nie cierpiał wszelkiego pośpiechu, zabierał się do przymierzenia pary butów. Były one najmniej podarta z tych, które mu się dostały do rąk od dawnego czasu. Niestety, były za duże, podczas gdy buty, które nosił dotychczas, były w sam raz, lecz zato ich podeszew była jeszcze bardziej ażurowa, niż skarpetki. Tomasz Marvel nie lubił dużych butów, ale nie cierpiał również nóg zamoczonych. Nigdy jeszcze nie zastanowił się gruntownie nad tem, co bardziej jest przykre. Dzień był pogodny, on zaś z zasady nie potrzebował się śpieszyć, ustawił przed sobą w rzędzie, na murawie, dwie pary butów i postanowił rozstrzygnąć tę ważną kwestję. Tak przypatrując się owym butom, stojącym na trawie, doszedł naraz do przekonania, że obydwie pary były bardzo brzydkie. Nie zdziwił się też wcale, gdy usłyszał głos za sobą:
— Ależ to brzydkie buciska!
— Darowanemu koniowi… — odpowiedział Marvel — a to są darowane buty i naturalnie, że nic byliby mi podarowali dobrych.
— Aha! — odpowiedział głos.
— Nosiłem ja już gorsze. Bywało tak, że nie miałem żadnych. Biedaczysko taki, jak ja, wędrujący po świecie, potrzebuje bardzo wiele butów. A tu, z całej tej kochanej okolicy, nic nie dostałem, jak tylko te buty. Ta okolica jest dobra na obuwie. Od dziesięciu lat tu zawsze dostaję buty. Jeno to już takie moje szczęście, że mi nie dają lepszych.
— To jest szelmowska okolica, a ludzie głupi, jak osły! — zawołał głos za nim.
— Czy tak? — powiedział żebrak — a jednak dali mi buty.
Wykręcił głowę trochę w prawo, chcąc zobaczyć buty człowieka, z którym rozmawiał, i porównać ze swojemi — ale w miejscu, gdzie te buty powinny się były znajdować, nie zobaczył ani nóg, ani obuwia. Szybko obrócił się na lewo, ale i tam nikogo nie było. Opanowało go wielkie zdziwienie.
— Gdzie u licha pan jesteś? — zawołał, obracając się na czworakach. Widział przed sobą całą rozległość błonia, wiatr poruszał krzakami woddali, lecz błonie było zupełnie puste.
— Czy ja jestem pijany? — przemówił Marvel — czy ja sam mówiłem ze sobą? Czy mnie co opętało?
— Nie bójże się! — odparł na to głos.
— Cóż to znowu za sztuczki szatańskie! — zawołał Marvel, podnosząc się spiesznie, wbrew swemu zwyczajowi — gdzie u licha jesteś?
— Nie bój się! — powtórzył głos.
— Będziesz ty się bał sam, jak cię dostanę w moje ręce; czy ty może jesteś pochowany w ziemi”?
Nie było odpowiedzi. Marvel stał w osłupieniu, bez butów, z żakietem, nawpół narzuconym.
Przed nim cała okolica na wschód i na zachód, ca północ i na południe była absolutnie pusta; droga ciągnęła się ze swemi plytkiemi rowami i białemi.
Przydrożnemi kamieniami z północy na południe, jak daleko okiem można było sięgnąć, nie było człowieka.
— Stanowczo, muszę być pijany — mówił przerywanym głosem żebrak, ubierając żakiet — przeklęty trunek!
— To nie trunek — powiedział głos — uspokój się!
Marvel pobladł, wytrzeszczył oczy i zatrząsł się cały.
— Djabelski trunek! Mógłbym przysiąc, że słyszałem kogoś mówiącego.
— Naturalnie, że słyszałeś!
— Otóż znowu — lamentował żebrak, kryjąc tragicznym gestem twarz w ręku. W tej chwili coś chwyciło go za kołnierz i gwałtownie potrzęsło.
— Nie bądź osłem! — krzyknął głos.
— Kończy się wszystko ze mną!… — jęczał Marvel — to z tych przeklętych butów, wszystko się kończy… duchy gadają!
— Toż słuchaj tylko — mówił głos.
— Kończy się!… — powtarzał Marvel.
— Słuchaj jedną chwilkę, ośle! — mówił głos, starając się widocznie opaonwać własny gniew.
— No i co? — zapytał Marvel, mając dziwne uczucie, że mu ktoś palec przyłożył do piersi.
— Myślisz, że ci się to wszystko tylko zdaje, nieprawdaż?
— Oczywiście, że mi się zdaje, przecież nie widzę nic!
— To ja będę na ciebie rzucał kamieniami, aż się przekonasz o mojem istnieniu — powiedział głos.
— Ale gdzież jesteś, u licha?
Głos nie odpowiedział, lecz rzucony kamyk o włos nie trafił żebraka. Marvel skoczył wbok, a wtem drugi kamień spadł wprost na jego palce, wyglądające z dziurawych skarpetek. Żebrak podskoczył, wrzeszcząc wniebogłosy, a potem, zostawiając już buty, chciał dać drapaka, ale wywrócił się przez niewidzialną przeszkodę i w siedzącej pozycji znalazł się na drodze.
— Teraz — mówił glos, podczas kiedy trzeci kamień zawisł nad włóczęgą w powietrzu — powiedz, czy to ci się tylko zdaje?
Zamiast odpowiedzi, Marvel usiłował zerwać się na nogi, ale przeszkodzono mu w niebardzo delikatny sposób. Przez chwilę leżał cicho.
— Jeżeli będziesz bronił się dłużej — mówił głos — rozbiję ci łeb tym kamieniem.
— A to skaranie Boże — jęczał Marvel, siedząc na drodze, oglądając swoje potłuczone palce u nóg i zerkając na trzeci, wiszący nad nim, kamień — kamienie latają w powietrzu, kamienie mówią. Zgiń, przepadnij, siło nieczysta!…
Trzeci kamień spadł.
— To rzecz bardzo prosta — mówił głos — ja jestem człowiek niewidzialny.
— Nie gadaj głupstw — odrzekł Marvel, stękając z bólu — powiedz mi, gdzieś się schował, jakim sposobem? Ja jestem rozbity!
— To cała historja. Jestem niewidzialny, Musisz to dobrze zrozumieć..
— Przecież ja widzę, u licha, że ciebie nie można zobaczyć, ale jakim sposobem? Tylko jegomość nie bądź taki niecierpliwy, bo to boli, gdy się dostanie kamieniem. Gdzie jegomość jest schowany?
— Jestem niewidzialny. Oto wszystko!
— Ale gdzież jegomość jest? — zapytał Marvel.
— Tułaj, o dwa łokcie od ciebie.
— Gdzie tam! Przecież ja nie ślepy. Jeszcze mi jegomość powie, że jest taki, jak powietrze. Ja nie jestem z tych głupich dziadów, co to wierzą we wszystko.
— Właśnie jestem taki, jak powietrze! patrzysz przeze mnie.
— Co? jegomość nie ma żadnego korpusu, tylko sam głos?
— Jestem zupełnie taki sam człowiek, jak ty, muszę jeść i pić; potrzebuję ubrania. Ale jestem niewidzialny, rozumiesz? Poprostu, niewidzialny.
— Jakto, doprawdy?
— Doprawdy.
— Daj mi jegomość rękę — rzekł Marvel — jeżeli naprawdę masz jaki korpus. To przecież będzie można choć namacać.
— Aj! aj! — wykrzyknął w tej chwili z przerażenia, poczuwszy silny uścisk niewidzialnej dłoni. Pomału i ostrożnie domacał się do ramienia, potem obmacał muskularną pierś i twarz z bujnym zarostem. Fizjognomia żebraka wyrażała nieograniczone zdziwienie.
— Niech mnie piorun trzaśnie! — zawołał — to jeszcze większe sztuki, aniżeli w cyrku. A toć ja przez pana widzę królika na błoniu, o dwie staje stąd. Ani kawałeczka z jegomości nie widać, chyba…
— Może jegomość jadł chleb z serem? — zapytał, trzymając niewidzialną rękę.
— Rzeczywiście jadłem i pokarm ten jeszcze nie rozszedł się zupełnie w moim organizmie.
— Aha! — rzekł Marvel — to bardzo strasznie wygląda.
— To wcale nie jest takie dziwne, jak myślisz.
— Na mój rozum to dosyć dziwne — rzekł żebrak — jakto, u licha, jegomość zrobił?
— To długa historja. Ale teraz…
— Bo mi się z tego wszystkiego we łbie kręci i ani palcem nie mogę ruszyć — mówił Marvel.
— Teraz, powiadam ci, potrzebuję pomocy. Przyszedłem tu zły, goły i głodny. Byłbym mógł zabić kogo, tak gotowało się we mnie. Wtedy zobaczyłem ciebie!…
— O la Boga! — zawołał Marvel.
— Przeszedłem obok ciebie, wahałem się i poszedłem dalej…
Twarz żebraka wyrażała przestrach i zdziwienie.
— Potem zatrzymałem się. Oto jest — pomyślałem — taki sam wyrzutek, jak ja. To jest człowiek dla mnie. Wróciłem się przeto i przyszedłem do ciebie. A teraz…
— O la Boga! — powtórzył Marvel — zgłupiałem do reszty. Jak ja jegomości mogę pomóc? Czego jegomość chce ode mnie?
— Masz mi pomóc dostać ubranie, jadło i jeszcze inne rzeczy. Są mi koniecznie potrzebne, A jeżelibyś nie chciał, to… Ale pomożesz mi, musisz koniecznie!
— Widzi jegomość — odparł włóczęga — ja jestem cały zbity, zmasakrowany. Nie tłucz mnie więcej. I daj mi trochę odpocząć. O mało mi nie połamałeś palców. To wszystko jest tak, jak w bajce. Nic niema na błoniu, nic niema na niebie. Na milę wokoło niema nic. A tu przychodzi głos i spadają kamienie i pięść potężna. O la Boga!…
— Zbierz zmysły — przemówił znów głos — bo musisz mi zrobić to, czego potrzebuję.
Żebrak nadął policzki i wytrzeszczył oczy.
— Ciebie wybrałem — mówił dalej głos — ty jesteś jedyny, oprócz kilku durniów tam we wsi, który wie, że istnieje niewidzialny człowiek. Ty będziesz moim pomocnikiem, a hojnie cię za to wynagrodzę. Niewidzialny człowiek… to wielka potęga.
Przerwał mowę, ażeby kichnąć gwałtownie.
— Ale biada ci, jeżeli mnie zdradzisz, jeżeli nie zrobisz tego, co ci każę…
Zatrzymał się i mocno ścisnął ramię żebraka. Marvel zapiszczał ze strachu.
— Ależ ja nie chcę zdradzić jegomości — odrzekł, usuwając się nabok z pod niewidzialnej ręki — niech jegomość nie myśli, że ja chcę zdradzić. Ja chcę pomóc, tylko niech mi jegomość powie, co mam zrobić. O la Boga! la Boga! Co tylko jegomość każe, to wszystko zrobię!
Po przejściu pierwszej paniki, zaczęto w Iping rozumować. Sceptycyzm nagle podniósł głowę. Był to dość nieśmiały sceptycyzm, nie bardzo pewny swego punktu oparcia, ale jednakowoż sceptycyzm. Jest o wiele łatwiej zaprzeczyć istnieniu niewidzialnego człowieka, aniżeli przyjąć istnienie lak niepodobnej do prawdy rzeczy. Nieliczni tylko ludzie widzieli na własne oczy lokatora pani Hall, rozpływającego się w powietrzu i poczuli siłę jego niewidzialne] ręki. A jeszcze z tych naocznych świadków mądry Wadgers cofnął się od swojego domu i pozamykał drzwi na wszystkie zamki, a odważny policjant leżał ogłuszony w bawialnym pokoju gospody „Pod białym koniem”. Wielkie, osobliwe zdarzenia, wychodzące poza zakres codziennego życia, często mniej na ludzi robią wrażenia od mniejszych, bardziej uchwytnych. W Iping był dzień miejscowego święta; wszyscy wystroili się… jak mogą najlepiej. Po południu nawet ci, którzy wierzyli w „niewidzialność”, zaczęli powracać do swych zwykłych zabaw, w przypuszczeniu, że niewidzialny poszedł sobie już na dobre, a niewierni już tylko sobie żartowali z niego. Ale wszyscy sceptycy i wierzący byli jakoś nastrojeni bardzo towarzysko tego dnia i trzymali się razem w liczniejszych gromadkach.
Na łące Haysmana rozbity był namiot, w którym pani Bantmg i inne panie przygotowywały herbatę, podczas kiedy dzieci ze szkółki niedzielnej urządzały gonitwy i bawiły się w rozmaite gry pod przewodnictwem wikarego, oraz t amen Cuss i Sackbut. Bezwątpienia było jeszcze coś dziwnego w atmosferze, ale ludzie mieli dość rozumu, ażeby nie dać poznać po sobie, że chodzą im po głowie nieprzyjemne wspomnienia. Huśtawka była bardzo popularna pomiędzy młodzieżą, a także i buda z orzechami kokosowemi. Był również karuzel, poruszany maleńką parową maszynką, a przenikliwy odór nafty, palącej się w tej maszynce, łączył się w wybornej harmonii z równie przenikliwą muzyką katarynki, przygrywającej uczestnikom jazdy na karuzelu. Członkowie miejscowego klubu, którzy rano byli na nabożeństwie, paradowali teraz w świątecznem ubraniu i różowo — zielonych kokardach, które weselsi z nich przymocowali sobie na kapeluszach, Stary Fletcher, który miał odrębne pojęcie o obchodzeniu świąt, stał na desce, polożonej na dwóch poręczach krzeseł i bielił sufit swojej izby, obserwując przytem przez otwarte drzwi i okno, ocienione jaśminem, snujących się po ulicy wioski ludzi.
Około czwartej po południu jakiś nieznajomy przyszedł do wsi drogą, prowadzącą z błonia. Był to krótki, przysadkowaty człowieh w dość obdartem ubraniu. Zdawał się być bardzo zdyszany — jego policzki były to obwisłe, to wydęte; szeroka twarz wyglądała jakby wystraszona, a chód był dziwnie nieregularny, to ociągający się, to znów bardzo prędki. Skręcił około rogu niedaleko kościoła i poszedł w stronę gospody „Pod białym koniem”. Pomiędzy innymi, zauważył go także stary Fletcher i rzeczywiście tak był zdumiony niezwykłym jego chodem, że zatrzymał pendzel w garze i nie uważał na wapno, które po pendzlu spływało mu do rękawa.
Ten nieznajomy, podług zeznania właściciela budy z orzechami kokosowem, mówił sam do siebie i Huxter także to zauważył. Obcy stanął przed schodami gospody i zdawał się długo namyślać i walczyć z sobą, nim wszedł do domu. Ostatecznie wszedł po stopniach, zwrócił się na lewo i otworzył drzwi od bawialnego pokoju. Huxter usłyszał głosy z tegoż pokoju i z izby szynkowej, pouczające obcego wędrowca o jego pomyłce.
— To jest prywatny pokój — powiedział Hall — poczem obcy niezgrabnie zamknął drzwi i poszedł do szynkowni.
Po kilku minutach wyszedł stamtąd, obcierając sobie ręką usta, z uśmiechem spokojnego zadowolenia, Huxlerowi wydał się on nienaturalnym. Stał, rozglądając się przez kilka chwil, a potem Huxler zobaczył go, dążącego chyłkiem w stroną podwórza, na które wychodziło okno bawialnego pokoju. Tu, po niejakiem wahaniu, oparł się o drzwi, wydobył krótką glinianą fajkę i zaczął nakładać tytuń. Jego ręce trzęsły się podczas tej czynności. Nareszcie z wysiłkiem zapalił fajkę i, założywszy ręce, puszczał kłęby dymu, niby bardzo spokojnie, choć od czasu do czasu rzucał wbok lękliwe spojrzenia.
Wszystko to widział Huxter przez swoje, cygarami i tytuniem zajęte okno wystawowe, a coś szczególnego w zachowaniu się tego człowieka skłoniło go do dalszej obserwacji.
Naraz nieznajomy wyprostował się szybko i schował fajkę do kieszeni. Wszedł na podwórze. Teraz Huxter, przypuszczając, że chodzi tu o drobną kradzież, wybiegł z poza swego sklepowego stołu na środek ulicy, ażeby przytrzymać złodzieja. W tej chwili Marvel, gdyż to był on we własnej osobie, pokazał się znowu w kapeluszu nabakier, niosąc duże zawiniątko w niebieskim obrusie w jednej ręce, a trzy książki, związane razem, jak się później okazało, szelkami proboszcza, w drugiej. Zobaczywszy Huxtera, zatrzymał się przestraszony, a potem zaczął zmykać na lewo.
— Trzymajcie złodzieja! — krzyknął Huxter i sam puścił się w pogoń.
Gonitwa jego była bardzo żywa, ale krótka. Widział tego człowieka, przed sobą, biegnącego koło kościoła na drogę ku błoniu. Widział chorągwie i zabawy wieśniaków, z których ledwie jeden lub dwóch obejrzało się za nimi.
— Trzymajcie złodzieja! — krzyknął znowu i biegł dalej, ale noga jego w tajemniczy sposób zahaczyła się o coś i Haxter w następnej chwili leżał, jak długi, na ziemi. Miljony iskier błysnęło mu przed oczami, a potem stracił przytomność.
Ażeby dobrze zrozumieć, co się wydarzyło w gospodzie, musimy cofnąć się do chwili, gdy Huxter spostrzegł Marvela obok stopni gospody.
W tej samej chwili pan Cuss i proboszcz Banting byli w bawialnym pokoju, mocno zajęci roztrząsaniem zagadkowych wydarzeń tego poranku i, za zgodą Halla, dokładnem przeglądaniem pozostałej własności jego dziwnego łokatora. Jaffers trochę już przyszedł do siebie i został odprowadzony do domu przez pełnych współczucia przyjaciół — Pani Hall, ochłonąwszy z przerażenia, pozbierała porozrzucane w pokoju części ubrania „niewidzialnego” człowieka i uprzątnęła pokój. A na stole pod oknem, tam, gbzie obcy zwykł był pracować, Cuss prawie natychmiast znalazł trzy grube książki w manuskrypcie, zatytułowane: „Dziennik”.
— Dziennik! — powtórzył Cuss, pokazując książki — teraz przynajmniej dowiemy się czegoś o nim.
— Dziennik! — powtórzył raz jeszcze, usadowiwszy się wygodnie i układając dwie książki tak, ażeby służyły za punkt oparcia dla trzeciej, którą otworzył.
— Hm! niema nazwiska na pierwszej stronie. — Tam, do kata! jakieś cyfrowane pismo i same liczby.
Proboszcz zbliżył się i zaglądał przez ramię. Cuss obracał kartę za kartą, a twarz coraz bardziej mu się wydłużała.
— Hm! to same cyfry, proboszczu!
— Niema żadnych rysunków, objaśniających? — zapytał Banting.
— Niech proboszcz sam zobaczy — rzekł Cuss — część jest matematyczna, a część napisana po rosyjsku albo nie wiem po jakiemu, bo nie znam tych liter, a znowu część po grecku. No, co to, to proboszcz możeby był łaskaw…
— Naturalnie, naturalnie — rzekł Banting, wyjmując i przecierając okulary i czując się naraz jakoś bardzo nieswojo, gdyż bardzo niewiele już z greki zostało w jego głowie. — Tak jest, naturalnie, z tego możemy się czegoś dowiedzieć.
— Wynajdę proboszczowi greckie miejsce.
— Chciałbym wprzód przejrzeć sam wszystkie trzy książki — odrzekł Banting, wciąż wycierając okulary — naprzód mieć ogólne wrażenie, a petem dopiero, uważa pan, szukać jakichś wskazówek.
Odchrząknął, nasadził okulary bardzo starannie, odchrząknął znowu, a w duszy pragnął, żeby nadeszła jakaś katastrofa, któraby mogła odwrócić od niego niechybną kompromitację. Potem wziął książkę, którą mu Cuss podawał, A wtem zdarzyło się coś…
Drzwi otworzyły się nagle.
Proboszcz i Cuss drgnęli, obrócili się prędko i bardzo byli zadowoleni, zobaczywszy czerwoną twarz Marvela i jego pogięty kapelusz.
— Czy tu szynkownia? — zapytał i stanął w drzwiach, wytrzeszczywszy oczy.
— Nie! — odpowiedzieli obaj panowie razem.
— Na drugiej stronie, mój przyjacielu — rzekł Banting.
— A proszę zamknąć drzwi! — dodał ostro Cuss.
— Dobrze — odpowiedział przybysz, jak się zdawało, jakimś innym cichszym głosem, — Już idę — mówił znowu ochrypłym głosem — trzeba się usunąć.
— Marynarz, zdaje się — zauważył proboszcz — to zabawni ludzie. Co on mówił? że trzeba się usunąć; zapewne dlatego, że miał się wynieść z pokoju.
— Zapewne — potwierdził Cuss. — Moje nerwy są do niczego dzisiaj. Aż podskoczyłem, gdy drzwi tak nagle się otworzyły.
Proboszcz Banting uśmiechnął się, tak, jakby on nic był podskoczył także.
— A teraz — rzekł, wzdychając, — bierzmy się do książek.
— Jeszcze chwilkę — rzekł Cuss, wstał i zamknął drzwi — teraz jesteśmy bezpieczni.
Ktoś w pokoju sapnął przy tych słowach.
— Jedna rzecz jest pewna — mówił Banting, przysuwając swe krzesło do Cussa — że zaszły w Iping bardzo szczególne wypadki. — Ja oczywiście nie mogę dać wiary tej mniemanej niewidzialności…
— To zdaje się zupełnie niemożebne — odpowiedział Cass — a jednak faktem jest, że sam widziałem jego próżny rękaw.
— Ale czy pan byłeś zupełnie pewny? Przypuśćmy, jakieś zwierciadło, naprzykład… Halucynację tak łatwo wywołać. Nie wiem, czy pan kiedykolwiek widział rzeczywiście zręcznego kuglarza.
— Nie będę się sprzeczał — rzekł Cuss — tyle razy jużeśmy to wszystko omówili, proboszczu. A teraz weźmy się do tych książek… Oto jest miejsce, które, zdaj 2 mi się, napisane jest po grecku. Tak, to są z pewnością greckie litery.
Wskazywał na środek stronicy. Proboszcz Banting zarumienił się lekko i nachylił się nad książką, nie mogąc jakoby dojrzeć dobrze, pomimo okularów. Jego znajomość greckiego była już tylko legendą z przeszłości, a jednak całe jego otoczenie było przekonane o jego głębokiej erudycji, nietylko w greckim, ale i w hebrajskim języku. A teraz, czy ma się przyznać? Czy ma blagować? Naraz uczuł jakieś osobliwsze wrażenie w karku. Spróbował poruszyć głową, ale coś mu stanowczo przeszkadzało.
Miał uczucie mocnego uścisku, jakgdyby jakaś silna, pewna dłoń chwyciła go za kark. Nacisk ten sprawił, że broda jego dotknęła stołu.
— Niechaj żaden z was się nie rusza — szepnął jakiś głos — bo wam karki poskręcam.
Proboszcz spojrzał na twarz Cuss’a tuż obok swojej twarzy i spostrzegł na niej wyraz swego własnego przerażenia.
— Przykro mi, że tak ostro muszę się wziąć do was — mówił ten sam głos — ale nie mogę inaczej. Odkąd to zabraliście się do myszkowania w prywatnych papierach obcego uczonego? — i obydwie brody uderzyły o stół, aż szczęknęły zębami.
— Odkąd to sądzicie, że macie prawo nachodzić mieszkanie obcego człowieka, który popadł w nieszczęście? — i znowu stuknęły brody i szczęknęły zęby.
— Słuchajcie — mówił głos — okna są zamknięte, z drzwi wyjąłem klucz. Jestem silny i mam, jako broń, haczyk od kominka, nie biorąc już tego w rachubę, że jestem niewidzialny. Niema żadnej wątpliwości, że mógłbym was zadusić obydwóch i wyjść sobie spokojnie, tak łatwo, jak wszedłem, rozumiecie? — Jeżeli wam nic nie zrobię, czy przyrzekniecie mi siedzieć spokojnie i zrobić to, co każę.
Proboszcz i Cuss spojrzeli na siebie, a Cuss gwałtownie mrugał oczyma na znak zgody.
— Tak — odpowiedział proboszcz Banting, a Cuss powtórzył.
Potem ucisk na ich karki ustał i obydwaj wyprostowali się na krzesłach, bardzo zaczerwieniem, kręcąc głowami.
— Proszę siedzieć tam, gdzie jesteście — rzekł niewidzialny człowiek — czy widzicie haczyk? Wchodząc do tego pokoju — mówił dalej, prezentując jednemu i drugiemu o ćwierć cala od nosa gruby żelazny haczyk, wzięty z komina — nie spodziewałem się was tu zastać, chciałem, oprócz moich notatek, zabrać moje ubranie. Gdzie ono jest? Nie, nic wstawajcie, widzę, że go niema. Chociaż dni już są dosyć ciepłe, ażeby się obejść bez ubrania, wieczory jednak są djabelnie — zimne. Potrzebują ubrania i jeszcze innych rzeczy, i muszą mieć te trzy książki.
Podczas tej rozmowy w bawialnym pokoju i podczas, kiedy Huxter obserwował Marvela, palącego fajkę przy drzwiach podwórza, Hall i Teddy Henfrey stali o kilkanaście kroków stamtąd w izbie szynkowej, omawiając po raz setny wypadki tego poranku.
Naraz dało się słyszeć gwałtowne uderzenie o drzwi w bawialni, głośny krzyk, a potem milczenie.
— Hallo! — zawołał Teddy Henfrey.
— Hallo! — odpowiedzieli goście, siedzący w szynkowni.
Hall pojmował wszystko powoli, ale trafnie.
— Tam musiało się coś stać! — powiedział i wyszedł z poza stołu izby szynkowej. On i Teddy zbliżyli się do drzwi bawialni, nadsłuchując.
— Coś tam jest źle — mówił Hall, a Henfrey skinął głową, potakując. Zaleciał ich jakiś nieprzyjemny apteczny zapach i było słychać odgłos szybkiej przyciszonej rozmowy.
— Co się stało u panów? — zapytał Hall, pukając do drzwi.
Rozmowa nagle ucichła, potem zaczęła się znowu syczącym szeptem, potem dał się słyszeć głośny wykrzyk: „Na to nie pozwolę!”, potem jakieś szamotanie i odgłos wywróconego krzesła. I znowu milczenie.
— Co się tam dzieje, u licha — mówił półgłosem Henfrey.
— Co się stało u panowi — powtórzył dobitnie Hall.
— Nic… się nie stało! — odpowiedział głos proboszcza, drżący jakiś i przerywany — proszę… nie… przeszkadzać!
— To szczególne! — zauważył Henfrey.
— Szczególne! — powtórzył Hall.
— Mówił, żeby nie przeszkadzać.
I któryś z nich sapnął — rzekł Henfrey, Zostali na miejscu, nadsłuchując. Rozmowa cicha trwała dalej.
— Nie mogę! — zawołał proboszcz Banting naraz głośno. — powiadam panu — nie mogę!
— Co to było? — spytał Henfrey.
— Czy on do nas mówi? — rzekł Hall.
— To niegodne! — wołał w pokoju proboszcz.
— Niegodne, słyszałem wyraźnie — odezwał się Henfrey — z kimże on gada?
— Jużci z panem Cussem, nikogo innego niema, Milczenie… Odgłosy w pokoju niewyraźne…
— Tak się wydaje, jakby coś robili z serwetą ze stołu — mówił Hall.
Pani Hall ukazała się w izbie. Mąż gestami wzywał ją, ale palcem na ustach nakazywał milczenie, Gospodyni była w złym humorze.
— Czegóż tam po4słuchujesz? — zawołała głośno — czy nie masz nic lepszego do roboty? I to w taki dzień, jak dzisiaj.
Hall starał się wytłumaczyć na migi, ale żona była uparta i nie chciała nic zrozumieć. Hall i Henfrey musieli opuścić swe obserwacyjne stanowisko, ażeby jej całą rzecz wyjaśnić.
Pani Hall nie chciała wierzyć mężowi. Zaczął więc opowiadać Henfrey. Naraz przerwał.
— Pst! słyszeliście, jak trzasnęło okno?
— Jakie okno? — spytała gospodyni.
— Okno w bawialni! — odpowiedział Henfrey.
Wszyscy nadsłuchiwali uważnie. Wtem pani Hall, patrząc przez otwarte drzwi na ulicę, zobaczyła Huxtera, wypadającego ze swego sklepu, z wytrzeszczonemi oczyma i wrzeszczącego:
— Trzymajcie złodzieja!
Wpadł na podwórze i znikł jej z oczu. Równocześnie usłyszano hałas w bawialnym pokoju i odgłos zamykanych okien.
Hall, Henfrey i inni ludzie z szynkowni wszyscy wypadli na dwór. Zobaczyli kogoś, umykającego koło rogu ulicy i Huxtera w pogoni za nim. Potem ujrzeli, jak Huxter nagłe podskoczył, jakby siłą niewidzialną podrzucony w górę, i upadł na ziemię. Ludzie na ulicy stawali zdziwieni albo biegli ku nim.
Huxter był ogłuszony. Henfrey zatrzymał się przy nim, ale Hall i dwaj wieśniacy z szynkowni pobiegli do rogu ulicy, krzycząc niezrozumiale. Spostrzegli jeszcze Marvela, niknącego już za kościołem. Wydawało im się w tej chwili, że to musi być niewidzialny człowiek, który znowu się stał widzialnym i ścigali go, jak mogli najprędzej. Ale Hall zaledwie ubiegł kilkanaście kroków, gdy krzyknął ze zdziwienia i upadł bokiem na ziemię, pociągając za sobą jednego z wieśniaków. — Drugi wieśniak zatrzymał się na chwilę, popatrzył na nich, a gdy chciał biec dalej, silne uderzenie rzuciło go o ziemię.
W tej chwili zaczęli zbierać się ludzie; jednym z pierwszych był właściciel budy z orzechami kokosowemi, tęgi chłop w granatowym żakiecie. Zdziwił się, zobaczywszy ulicę pustą, z wyjątkiem trzech ludzi, leżących na ziemi. A wtem i z nim coś się stało dziwnego, upadł na nogi swego brata i wspólnika. Na nich zaś potknęło się i upadło, klnąc, co wlezie, kilku najgorętszych w gonitwie.
Kiedy Hal!, Hanfrey i wieśniacy wybiegli z domu, pani Hall, jako doświadczona gospodyni, została w izbie, pilnując szufladki z pieniędzmi. Wtem otworzyły się drzwi bawialnego pokoju i wybiegł z nich pan Cuss; biegł, nie patrząc na nikogo, w kierunku kościoła, wołając:
— Trzymajcie go! — Nie dajcie mu rzucić tego zawiniątka! — Można go widząc póki trzyma zawiniątko!
Nie wiedział on o tem, że niewidzialny w podwórzu oddał Marvelowi zawiniątko. Pan Cuss był widocznie wzburzony i rozgniewany, ale jego ubranie wyglądało bardzo niekompletnie, składało się bowiem tylko z wiszącej białej koszuli, która chyba w starożytnej Grecji mogłaby ujść za dostateczny kostjum.
— Trzymajcie go! On ma moje spodnie! — i całe ubranie proboszcza! — wołał pan Cuss, mijając leżącego Huxtera, któremu pomagał Henfrey, gdy nagle, uderzony silnie, padł sam na ziemię. Ktoś uciekający nadeptał mu na rękę. Cuss jęknął, usiłował się podnieść, ale upadł ponownie. Poznał teraz, że uczestniczy nie w pogoni, lecz w ucieczce. Cały tłum jak najśpieszniej biegł zpowrotem do wsi.
Cuss, dobrze poturbowany, co pęądzej wracał do gospody.
Gdy już wchodził po stopniach domu, dosłyszał nagły gniewny ryk, z pośród zmieszanych krzyków. Poznał głos niewidzialnego, który, o ile można było sądząć, był w najwyższej pasji.
W jednej sekundzie pan Cuss znalazł się w bawialnym pokoju.
— On wraca znowu, proboszczu! — wrzasnął — ratujmy się.
Proboszcz Banting stał przy oknie, usiłując okryć się jakkolwiek dywanikiem z przed kominka i numerem dziennika „Wast Surrey”.
— Kto wraca? — zapytał, tak wystraszony, że jego improwizowane okrycie o mało się nie rozleciało.
— Niewidzialny! — wołał Cuss i rzucił się do okna — wynieśmy się lepiej stąd — on bije, jak warjat! warjat!
W jednej chwili był już na podwórzu.
— Wielki Boże! — zawołał Banting, wahając się pomiędzy dwiema równie okropnemi ewentualnościami. Wtem usłyszał gwałtowne szamotanie się w sieni i zdecydował się w jednej chwili. Wylazł oknem, poprawił, o ile możności, swe skąpe okrycie i zmykał do domu tak prędko, jak tylko mogły podążyć jego tłuste, krótkie nogi.
Od chwili, kiedy niewidziany człowiek zaryczał z gniewu, a proboszcz uciekał do domu, niepodobna opisać, co się działo w Iping. Prawdopodobnie zamiarem pierwotnym niewidzialnego było tylko zasłonić ucieczkę Marvela z ubraniem i książkami. Ale jego żółć, której zawsze miał dosyć, została gwałtownie poruszona przez jakieś przypadkowe wydarzenie, zaczął tedy walić i rozbijać wszystkich.
Proszę wyobrazić sobie ulicę, zapełnioną biegnącemi postaciami; drzwi, zamykające się pośpiesznie; ludzi, walczących o chwilowe schronienie; Fletchera, wywróconego ze swem improwizowanem rusztowaniem i cebrzykiem rozrobionego wapna; parę jakąś wystraszoną, która uwięzia w otworze huśtawki; ziemię, zasłaną pozrywanemi chorągwiami, orzechami kokosowemi i towarami słodkiemi z wywróconego straganu z cukierkami. — Wszędzie odgłos zamykanych okiennic i zasuwanych ryglów, a tylko gdzie niegdzie oko ludzkie, wyglądające trwożliwie kącikiem okna.
Niewidzialny potłukł wszystkie szyby w oknach „Białego konia” i on to zapewne przeciął drut telegraficzny na drodze do Adderdean. Ale potem! Totem usunął się już zupełnie i nietylko nie widziano go już w Iping, ale nie słyszano jego głosu i nie odczuwano jego silnej pięści.
Lecz przeszło dwie godziny minęło, zanim jaka ludzka istota odważyła się wyjść na opustoszałą ulicę w Iping.
Podczas kiedy mrok zapadał i mieszkańcy Iping zaczęli lękliwie wychylać g owy ze swych domostw, mały, przysadkowaty człowiek, w połamanym kapeluszu, szedł mozolnie drogą za lasem, prowadzącą do Bramblehurst. Niósł on trzy książki, związane jakąś haftowaną elastyczną wstęgą i zawiniątko w niebieskiej serwecie. Jego czerwona twarz wyrażała przestrach i zmęczenie, chód był nierówny. Towarzyszył mu głos, który nie był jego głosem, a kiedy niekiedy człowiek ów wzdrygał się pod dotknięciem niewidzialnych rąk.
— Jeżeli spróbujesz znowu uciec mi — mówił głos — jeżeli poważysz się tego spróbować…
— O Boże! — zawołał Marvel — moje ramię już jest sine od jegomościnych rąk.
— Słowo daję — mówił głos — że zabiję cię, jak psa!
— Ja nie próbowałem wcale uciec — mówił Marvel płaczliwym głosem — przysięgam jegomości, że nie. Nie wiedziałem tylko, że trzeba było iść na prawo. Jakże, u licha, ja mogłem wiedzieć, że to było na prawo. A tak jestem cały zbity…
— Będziesz ty jeszcze gorzej zbity, jeżeli nie będziesz słuchał — odrzekł głos. Żebrak ucichł nagle, a oczy jego wymownie wyrażały rozpacz.
— Dosyć złego, że te bałwany wiejskie odkryły mój sekret, a jeszcze ty chciałeś uciec z mojemi książkami? No, ale dobrze dla tych gałganów, że uciekali tak prędko. Nikt nie wiedział, że jestem niewidzialny, a teraz co robić? — co mam robić?
— A cóż dopiero ja! — pocichu szepnął Marvel.
— To się rozgłosi! Opiszą to w dziennikach! Wszędzie będą wiedzieli o mnie. I będą się strzegli…
Tu zaczął kląć w najwymyślniejszy sposób. Twarz żebraka przybrała wyraz jeszcze większej rozpaczy, a jego krok się zwolnił.
— Idź prędzej — ozwał się znów głos.
Twarz Marvela, pokryta czerwonemi plamami, stała się popielatą.
— Nie upuść tych książek — mówił głos gniewnie — nieszczęściem jest, że muszę ciebie do tego użyć, chociaż jesteś tak głupi, ale muszę, nie mam wyboru.
— Ja jestem głupi? — odrzekł pokornie żebrak.
— Jesteś — odparł głos.
— Nie jestem dobrym pomocnikiem dla jegomości? — ciągnął dalej Marvel.
— Wcale nie jestem silny — mówił znowu po onieśmielającem milczeniu. — I moje serce jest słabe. Ta historja w Iping! zrobiłem wszystko, co jegomość kazał, ale myślałem, że padnę trupem od — razu…
— Cóż dalej?
— Ja nie mam dosyć siły do takich rzeczy, jakich jegomość chce…
— Już ja cię wzmocnię.
— Proszę lepiej dać temu pokój, mój panie. Nie chciałbym popsuć szyków jegomości. Ale mogłoby się zdarzyć z samego strachu i słabości…
— Nie powinno się zdarzyć! — rzekł groźnie głos.
— Wolałbym już nie żyć! — lamentował Marvel — jakaż to jest sprawiedliwość, Przecież ja mam prawo…
— Idź prędzej! — upominał głos.
Marvel przyśpieszył kroku i przez pewien czas szli w milczeniu.
— To jest wielka krzywda dla mnie — ozwał się znów żebrak, ale nie otrzymał żadnej odpowiedzi.
— Cóż ja za to dostanę — przemówił po chwili, próbując nowego sposobu.
— Będziesz ty cicho! — wrzasnął gniewnie głos. — Będziesz robił, co ci każę — i basta. Jesteś głupi kiep, ale potrafisz zrobić to, co ja chcę…
— Powiadam jegomości, że nie potrafię… Z całem uszanowaniem, ale nie potrafię.
— Jeżeli nie zamkniesz gęby, wykręcę ci ramię — rzekł niewidzialny człowiek — zastanowić się muszę, a ty mi, ośle, przeszkadzasz twojem bajaniem.
Po przez drzewa ukazały się światła i wieża kościoła, wznosząca się nad wioską.
— Będę cię trzymał za ramię, aż przejdziemy przez wieś — mówił głos. — Idź prosto i nie próbuj żadnych figlów, bo będzie źle z tobą.
— Już wiem, wiem! — westchnął Marvel. Nieszczęśliwie wyglądająca postać w pogiętym kapeluszu przeszła ze swemi tobołkami przez małą wioskę i zniknęła w ciemnościach.
O dziewiątej godzinie następnego rana, Marvel, nieumyty, nieogolony, obłocony z podróży, z rękami, wsuniętemi w kieszenie, siedział na ławce przed małą gospodą, na przedmieściu Port–Stowe. Widać było po nim, że jest zmęczony i niespokojny. Przy nim leżały książki, teraz już porządnie związane sznurkiem — Zawiniątko z rzeczami zostało porzucone w lesie sosnowym za Bramblehurst, stosownie do zmienionego planu niewidzialnego. Marvel siedział na ławce, a choć nikt nie zwracał na niego najmniejszej uwagi, jego niepokój wciąż wzrastał. Jego ręce szperały ustawicznie w licznych kieszeniach dziwnemi kurczowemi ruchami.
Siedział tak blisko godzinę, gdy niemłody marynarz z dziennikami w ręku, wyszedł z gospody i usiadł na ławce obok niego.
— Dzieńdobry! — rzekł marynarz.
Marvel spojrzał na niego z przestrachem.
— Dzieńdobry! — odpowiedział.
— Przyjemna pogoda, jak na tę porę roku… — mówił marynarz dalej.
— Bardzo… — mruknął Marvel.
Marynarz uważnie przypatrywał się żebrakowi, zbliżając się bowiem do ławki, słyszał jakiś podejrzany odgłos, jakby brzęk pieniędzy, wkładanych do kieszeni. Kontrast pomiędzy wyglądem Marvela, a przypuszczeniem, że ma w kieszeni pieniądze, zastanowił go. — Potem zaś myśl jego wróciła do tematu, który wyłącznie w tej chwili zaprzątał jego wyobraźnię.
— Książki? — rzekł nagle, Marvel drgnął cały.
— A tak — odpowiedział — to są książki.
— W książkach bywają czasem dziwne rzeczy — przemówił marynarz.
— Zapewne — potwierdził Marvel.
— A także bardzo dziwne rzeczy bywają w dziennikach; na ten przykład…
— Oczywiście!
— Oto w tym tutaj… — i marynarz pokazał dziennik, który trzymał w raku.
Marvel pobladł.
— Jest tu cała historja — mówił marynarz, patrząc na swego sąsiada uważnie — o jakimś niewidzialnym człowieku.
Marvel wykrzywił usta i czuł, że mu uszy poczerwieniały.
— Co też to ludzie wypisują! — rzekł cicho — A gdzież to, u nas, czy w Ameryce?
— Ależ gdzie tam! — tutaj… — rzekł marynarz.
— Nie może być — zawołał, Marvel wystraszony.
— Kiedy mówię tutaj — odpowiedział marynarz, na wielką pociechę Marvela — to oczywiście nie myślę w Port–Stowe, ale w tych okolicach.
— Niewidzialny człowiek! — powtórzył Marvel — a cóż on takiego zrobił?
— Czego on raczej nie zrobił — odrzekł marynarz, wciąż patrząc na Marvela — zrobił wszystko na świecie.
— Ja już od czterech dni nie widziałem dziennika — rzekł Marvel.
— Pokazał się w Iping — mówił dalej marynarz.
— Nie może być — wyjąkał żebrak.
— Tam się zjawił naprzód, ale skąd się tam wziął, tego nikt nie wie. Oto jest: „Nadzwyczajne zdarzanie w Iping”. I powiada dziennik, że są niezbite dowody.
— Naprawdę? — zapytał Marvel.
— Ależ to jest nadzwyczajna historja. Tamtejszy duchowny i doktor byli świadkami, widzieli go od stóp do głowy, to jest nie widzieli go wcale. Mieszkał on — tak jest tu napisane — w gospodzie „Pod białym koniem” i nikt nie wiedział o jego nieszczęściu, aż przy jakiejś kłótni w gospodzie odpadła mu głowa wraz z bandażami. Tak jest napisane, — a potem zobaczono, że jego głowa jest niewidzialna. Usiłowano go uwięzić, ale, zrzuciwszy ubranie, zdolni umknąć po rozpaczliwej walce z naszym zdolnym i odważnym policjantem J.A. Jaffersem. Tak jest napisane. Pełne nazwisko i wszystko, czego potrzeba.
— Czy podobna? — powtórzył Marvel, patrząc z obawą naokoło siebie, a równocześnie usiłując porachować, przez macanie, pieniądze w swych kieszeniach, oraz uporządkować zupełnie nowe i świetne pomysły w swej głowie — to coś tak osobliwego!
— Nieprawdaż nadzwyczajne?! Nigdy jeszcze nie słyszałem o czemś podobnem. Niewidzialny człowiek!…
— I to wszystko, co zrobił? Czy nie wrócił przypadkiem? — spytał Marvel.
— Czyż wam tego jeszcze nie dosyć? — rzekł marynarz.
— Nie miał on przypadkiem wspólników jakich? Nic o tem nie napisano?
— Nie, dzięki Bogu, nie miał nikogo. — Marynarz pokiwał głową, — Bardzo mi niemiło — mówił dalej — skoro pomyślę, że tan drab chodzi sobie po okolicy; a po pewnych znakach sądzę, że wędruje w stronę Port–Stowe. Więc to się dzieje koło nas, wcale nie w Ameryce, — A tylko wyobraźcie sobie, co on może zrobić. Może kraść, może rabować, może przejść obok policjantów, którzy go szukają, a nikt go nie zobaczy. Może sobie wziąć rum, koniak, gorzałkę, czego tylko serce zapragnie…
— Prawda, że w tem ma wielką korzyść… — zauważył Marvel.
— Wielką korzyść! — powtórzył marynarz.
Przez cały ten czas Marvel rozglądał się uważnie, nadsłuchując, czy nie usłyszy cichego stąpania lub szmeru niedostrzegalnych ruchów. Zdawało się, że w głowie jego rodzi się jakaś śmiała decyzja; pokaszliwał, zakrywszy usta ręką. Wtem szybko nachylił się do marynarza i rzekł pocichu:
— Ja coś wiem o tym niewidzialnym człowieku. Z prywatnego źródła…
— Jakto? — zawołał marynarz — czy wiecie?
— Będziecie zdziwieni — szeptał Marvel — to straszna rzecz.
— Mówcie, mówcie!
— Faktem jest… — zaczął żebrak swoje zwierzenia pocichu.
Nagle wyraz jego twarzy zmienił się.
— Aj! Aj! — zawołał i zerwał się z ławki. Jego twarz wyrażała dotkliwe cierpienie.
— Co wam jest? — spytał zdziwiony marynarz.
— Ból zębów — odpowiedział Marvel i schwycił się za ucho, które było bardzo czerwone. Potem wziął książki i, rzekłszy: — Muszę już iść — odsunął się w dziwny sposób od swego towarzysza.
— Ale przecież mieliście mi coś powiedzieć o tym niewidzialnym drabie — upominał się marynarz.
— Humbug! — rzekł jakiś głos.
— To tylko humbug — powtórzył Marvel.
— Ale przecież jest napisane w dzienniku — rzekł marynarz.
— Wszystko humbug — zapewniał Marvel — sam znam faceta, który wymyślił to kłamstwo. Żadnego niewidzialnego człowieka niema nigdzie, to tylko łgarstwa!
— I to w dzienniku, nieprawda?
— Ani słowa prawdy niema — zapewniał energicznie Marvel.
Marynarz wytrzeszczył oczy, trzymając swój dziennik w ręce.
— Poczekaj trochę — rzekł, wstając — Czy chcecie powiedzieć..
— Tak mówię! — rzekł Marvel.
— Nacóż więc dałeś mi opowiadać to wszystko? Co ty sobie myślisz, żeby tak durzyć porządnego człowieka?
Marvel nadął policzki. Marynarz poczerwieniał i zacisnął pięści.
— Ja tu gadam już od dziesięciu minut, a ty, nędzny włóczęgo, obdartusie, nie masz nawet tyle oleju w głowie…
— Proszę mnie nie przezywać! — zaprotestował Marvel.
— Przezywać! — ja ci tu zaraz pokażę…
— W drogę — przemówił jakiś głos, a Marvel porwał się z ławki i ruszył z miejsca krokiem niepewnym i przerywanym.
— Masz rozum, że się wynosisz! — wołał za nim rozgniewany marynarz, Marvel stawał, a potem znowu szedł prędko, jakby poruszany niewidzialną sprężyną, a równocześnie zaczął mówić głośno do siebie samego.
— To jakiś warjat — ozwał się marynarz, który, rozkraczywszy szeroko nogi i wziąwszy się pod boki, patrzył za nim — ja cię tu nauczę brać mnie na humbug; to jest wyraźnie opisane w dzienniku!
Marvel odpowiedział coś niewyraźnego, a marynarz triumfująco stał na środku drogi tak długo, póki nie nadjechał wóz rzeźnika, Potem zawrócił do miasta.
— Kompletny wariat — mówił pocichu do siebie — chciał mnie oczywiście wziąć na kawał… To jest przecież w dzienniku!
W Port–Stowe jednak usłyszał inną nadzwyczajną historję, która się tak blisko niego wydarzyła. Oto jakiś kolega marynarz widział całą garść pieniędzy, wędrującą w powietrzu wzdłuż muru, na ulicy św. Michała. Chciał oczywiście schwycić owe latające pieniądze. Dostał kułakiem w twarz, tak, że się wywrócił, a gdy się podniósł, owego motyla pieniężnego już nie było. Nasz marynarz był wprawdzie usposobiony do wierzenia we wszystko, tego jednak było już za wiele. Po pewnym namyśle doszedł do innych wniosków.
Historja o latających pieniądzach była prawdziwa. We wszystkich ulicach Port–Stowe, nawet w poważnym londyńskim i prowincjonalnym banku, we wszystkich kasach i szufladkach sklepów (drzwi, przy ciepłem wiosennem powietrzu, stały otworem) pieniądze, niby na skrzydłach, ulatywały tego dnia garściami i rulonami wzdłuż murów i cienistych ulic, kryjąc się przed zbliżającymi się ludźmi. A ich tajemnicza ucieczka kończyła się zawsze — aczkolwiek nikt tego nie zauważył — w kieszeniach obdartego człowieka w pogiętym kapeluszu, który siedział na ławce przed szynkownią na przedmieściu Port–Stowe.
W dziesięć dni później, kiedy wypadki w Burdock były już powszechnie znane, nasz marynarz zestawił te wszystkie fakty i dopiero zrozumiał, jak blisko „niewidzialnego” on się, sam znajdował
Wczesnym wieczorem dr, Kemp siedział w swojej bibliotece, w pałacyku, położonym na wzgórku, który górował nad miastem Burdock.
Był to niewielki przyjemny pokoik z trzema oknami na północ, zachód i południe, z pólkami, pełnemi książek i naukowych czasopism; pod północnem oknem mikroskop, różne naukowe instrumenty; tu i ówdzie rozrzucone flaszeczki i słoiki. Lampa dr. Kempa była już zapalona, choć niebo jeszcze było jasne od czerwonych promieni zachodzącego słońca. Rolety były podniesione. Nie było niebezpieczeństwa, aby ktoś niedyskretny mógł zajrzeć w okna. Dr. Kemp był to wysoki i smukły młodzieniec, z włosami lnianego koloru, a wąsem prawie białym — dzięki pracy, nad którą ślęczał, miał zostać członkiem uczonego „Royal Society” — Jego się przynajmniej spodziewał.
Uniósł głowę z nad zeszytu i utkwił wzrok w słońcu, skrywającem się właśnie za pagórkiem. Przez chwilę siedział nieruchomy, z piórem w ustach, podziwiając piękne, bogate barwy, złocące wierzchołek pagórka, gdy wtem zwrócił jego uwagę jakiś człowiek, rysujący się czarno na tem tle; człowiek ten biegł przez pagórek w jego stronę. Był niskiego wzrostu, w wysokim kapeluszu i biegł bardzo prędko.
— Jeszcze jeden z tych osłów — rzekł do siebie dr, Kemp. — Zupełnie tak samo, jak ten, który rano wpadł na mnie koło rogu ulicy ze słowami: „Niewidzialny człowiek przychodzi, panie!” Nie wiem, co opętało tych ludzi. Moznaby myśleć, te żyjemy w trzynastym wieku.
Wstał, doszedł do okna i spojrzał na pagórek oraz na małą, czarną postać, biegnącą nadół.
— Widocznie śpieszy mu się bardzo, a jednak nie sporo się rusza z miejsca, jakby miał pełne kieszenie ołowiu — zauważył dr. Kemp.
Za chwil biegnąca postać skryła się za kamienicą, ukazała się potem jeszcze trzy razy pomiędzy trzema, osobno leżącemi, willami, a wreszcie zniknęła za tarasem.
— Osty! — zadecydował dr. Kemp, wykręcając się na obcasie i wracaj c do swej pracy.
Ale ci wszyscy, którzy widzieli bliżej uciekającego i zauważyli wyraz śmiertelnego strachu na jego spoconej twarzy, nie podzielali pogardy doktora. Człowiek ten biegł, a przytem brzęczał, jak dobrze napełniona sakiewka, podrzucana tu i tam. Nie patrzył ani w prawo, ani w lewo, jego rozszerzone źrenice były utkwione prosto w miasto, gdzie już świeciły latarnie i ludzie roili się w ulicach. Jego szerokie usta były otwarte, toczyła się z nich piana i wydobywał się chrapliwy i nierówny oddech. Wszyscy przechodnie, koło których przebiegał, stawali na drodze, patrzyli za nim i pytali jeden drugiego, trochę niespokojni, o przyczynę takiego pośpiechu.
W chwilę potem, wysoko na pagórku, pies, bawiący się na drodze, zaszczekał gwałtownie i szybko schronił się do budy. Wiatr, jakby odgłos nierównego oddechu, unosił s ę w powietrzu.
Ludzie wrzasnęli i rozbiegli się, zdjęci instynktownym strachem. Krzyczano już na ulicach miasta, nim jeszcze Marvel dobiegł pół drogi. Wpadano do domów i zatrzaskiwano drzwi za sobą. On to słyszał i podwajał usiłowania.
Strach biegł przed nim i w jednej chwili opanował całe miasto.
— Niewidzialny człowiek idzie! Niewidzialny człowiek!
Gospoda „Pod trzema kogutami” stoi właśnie u stoku pagórka, tam, gdzie zaczynają się linje tramwajowe. Szynkarz oparł swoje grube, czerwone ręce o ladę w szynkowni i rozmawiał o — koniach z anemicznym woźnicą dorożki, podczas, kiedy człowiek z dużą czarną brodą, w popielatem ubraniu, zajadał chleb z serem, popijał piwo i rozmawiał amerykańskim akcentem z policjantem, wolnym w tej chwili od służby.
— Dlaczego ludzie tak krzyczą? — zapytał woźnica, starając są wyjrzeć ponad brudne żółte firanki w małem oknie szynkowni.
— Może pożar — odrzekł szynkarz.
Wtem dały się słyszeć szybkie kroki i ciężkie stąpanie. Drzwi otworzyły się gwałtownie i Marvel, zalany łzami i rozczochrany, bez kapelusza, z rozpiętym surdutem, wpadł do izby i usiłował konwulsyjnie zamknąć za sobą drzwi, które sprężyna trzymała napół otwarte.
— Idzie! — ryknął ochrypłym głosem — Idzie! Niewidzialny człowiek! Goni mnie! Na Boga! Ratujcie! Ratujcie!
— Zamknijcie drzwi — zawołał policjant — kto idzie? poco ten hałas?
Poszedł do drzwi, nacisnął sprężynę i drzwi zatrzasnęły się. Amerykanin zamknął drugie drzwi.
— Pozwólcie rai się schować w domu — prosił plącząc i zataczając się ze zmęczenia Marvel, przyczem trzymał mocno swoje książki — zamknijcie mnie gdziekolwiek. Powiadam wam, że on mnie goni. Uciekłem mu, a on powiedział, że mnie zabije. I dotrzyma słowa!
— Ależ tu jesteś bezpieczny — rzekł amerykanin — drzwi zamknięte. Co to wszystko znaczy?
— Pozwólcie mi schować się gdziekolwiek — prosił Marvel i wzdrygnął się cały, w tej chwili bowiem mocne uderzenie wstrząsnęło drzwiami, a zaraz potem nastąpiło gwałtowne pukanie i wołanie z zewnątrz.
— Hallo! — krzyknął policjant — kto się dobija?
Marvel rzucał się w szalonym strachu do wszystkich kątów, w których przypuszczał, że znajdzie odpowiednie ukrycie.
— On mnie zabije z pewnością! — wołał — on ma nóż lub coś innego — na miłość Boską..
— Chodź tutaj — ozwał się szynkarz — tu będziesz bezpieczny. I podniósł ruchomą deskę swojej lady.
Marvel wpadł tam, właśnie w chwili, gdy uderzenie we drzwi powtórzyło się.
— Nie otwierajcie drzwi — błagał — proszę, nie otwierajcie! Gdzie ja mogę się schować?
— Więc to niewidzialny człowiek? — zapytał gość z czarną brodą. — Sądzę, że byłby czas go zobaczyć!
Wtem okno szynkowni wyleciało z trzaskiem, a na ulicy dały się słyszeć krzyki oraz ruch biegających ludzi. Policjant, który wlazł na stołek, ażeby zobaczyć, kto się dobija do drzwi, zeskoczył na ziemię, bardzo zdziwiony.
— Nie widzę nikogo — rzekł.
Szynkarz stał przed drzwiami gościnnej izby, zamkniętemi za Marvelem, i patrzył na wybite okno. Naraz wszystko ucichło.
— Chciałbym mieć moją urzędową laskę — przemówił policjant, idąc niepewnym krokiem ku drzwiom — gdy otworzymy — wejdzie. Jakże go zatrzymać?
— Nie śpieszcie się tylko z otwieraniem — radził trwożliwie anemiczny woźnica.
— Odsuń zasuwę — rzekł czarnobrody — a jeżeli wejdzie… — pokazał rewolwer w ręce.
— To u nas wzbronione — zawołał policjant — to byłoby zabójstwo.
— Przecież ja wiem, w jakim kraju jestem — odparł amerykanki — będę tylko celował w jego nogi. Otwórz zasuwę!
— Ostrożnie z tą pukawką — rzekł szynkarz, cofając się do okna.
— No, to ja otworzę — rzekł czarnobrody i, nachyliwszy się z rewolwerem w ręku, odsunął zasuwką. Szynkarz, woźnica i policjant stali w oczekiwaniu.
— Można wejść! — powiedział amerykanin, odstępując od drzwi i trzymając broń ztyłu. Nikt nie wszedł, drzwi zostały zamknięte. W pięć minut później, gdy jakiś drugi woźnica ostrożnie drzwi uchylił, wtykając głowę, wszyscy jeszcze czekali nieruchomi. Wystraszona postać wyjrzała z gościnnego pokoju, błagając o wiadomości.
— Czy wszystkie drzwi domu są zamknięte? — pytał Marvel — on obchodzi dokoła i szuka, to człowiek chytry, jak sam djabeł.
— Na Boga! — zawołał gruby szynkarz — są jeszcze drzwi z sieni. Trzeba zaryglować drzwi od sieni. Ja nie wiem…
Wytrzeszczył oczy z wyrazem niezaradności. Drzwi od gościnnej izby zamknęły się. Usłyszeli przekręcenie klucza.
— Są jeszcze drzwi od podwórza i wejście prywatne — odezwał się gospodarz i wybiegł z szynkowni.
Po chwili wrócił z nożem kuchennym w ręku.
— Drzwi od podwórza były otwarte — rzekł, a tłuste jego policzki pobladły.
— Więc może jest już w domu — zauważył pierwszy woźnica.
— W kuchni go niema — rzekł szynkarz — tam są dwie kobiety, — a ja przeszukałem tam wszystkie kąty. Im się zdaje, że on wcale nie wszedł. Uważały tylko…
Czarnobrody schował swój rewolwer. Lecz w tej samej chwili deska od lady opuściła się, zasuwka od drzwi gościnnego pokoju pękła i drzwi otworzyły się gwałtownie. Usłyszeli Marvela, który zakwilił, jak schwytany królik. Przeskakując przez ladę, wszyscy rzucili mu się na pomoc. Rewolwer amerykanina huknął, a potrzaskane zwierciadło w gościnnym pokoju spadło z brzękiem.
Gdy szynkarz pierwszy dostał się do gościnnego pokoju, zobaczył Marvela dziwnie zmienionego i szamocącego się przy drzwiach, wiodących do kuchni i na podwórze. Szynkarz zawahał się, lecz tymczasem drzwi się otworzyły i Marvel wpadł do kuchni Dał się słyszeć wrzask i brzęk garnków. Marvel, z głową wdółpochyloną, chwytający się rozpaczliwie wszystkich przedmiotów po drodze, został zaciągnięty do drzwi, wiodących na podwórze, poczem zasuwkę u tych drzwi odsunięto.
Policjant, który starał się wyminąć szynkarza, wpadł razem z jednym woźnicą i schwycił niewidzialną rękę, trzymającą za kark Marvela, lecz dostał pięścią w twarz i zatoczył się wtył. Drzwi się otworzyły, a Marvel zrobił prawie nadludzki wysiłek, ażeby się ukryć za niemi. Wtem woźnica schwycił coś.
— Złapałem go! — zawołał.
Czerwone ręce szynkarza wyciągnęły się, ażeby pomóc w trzymaniu woźnicy.
— Mamy go! — wołał szynkarz.
Marvel, uwolniony, szybko rzucił się na ziemię i próbował wydostać się. Szamotanie odbywało się około drzwi. Głos niewidzialnego człowieka odezwał się pierwszy raz, gdy krzyknął z bólu, ponieważ policjant nadeptał mu na nogę. Potem krzyknął w pasji, a jego pięści poczęły pracować, jak cepy. Woźnica nagie zachwiał się i upadł — drzwi od gościnnego pokoju zatrzasnęły się za uciekającym Marvelem. Mężczyźni w kuchni zostali, chwytając jeden drugiego i walcząc daremnie z próżnem powietrzem.
— W którą stronę poszedł? — zawołał czarnobrody — czy na dwór?
— W tę stronę — rzekł policjant, wybiegając na podwórze.
Duża cegła przeleciała nad jego głową i zrobiła spustoszenie między naczyniami, stojącemi na stole kuchennym.
— Ja mu pokażę! — krzyknął amerykanin, poczem nagle rurka stalowa mignęła nad ramieniem policjanta i pięć kulek przeleciały jedna po drugiej, w tem miejscu, skąd cegła była rzucona. Potem zaległa cisza.
— Pięć nabojów — odezwał się pierwszy czarnobrody — to jest najpewniejsze. Miech kto przyniesie latarnię i chodźmy szukać ciała…
Dr. Kemp pisał w swej bibljotece, gdy posłyszał strzały, jeden po drugim.
— Hallo! — zawołał, kładąc pióro i nadsłuchując — któżto bawi się rewolwerem w Burdock? Cóż te osły dokazują?
Poszedł do południowego okna, otworzył je i patrzył na sieć świecących latarni gazowych i jasnych lamp sklepowych, które wraz z ciemnemi podwórzami i czarnemi dachami stanowiły nocny obraz miasta.
— Zdaje się, że tłum ludzi jest zgromadzony przy początku linii tramwajowej koło „Trzech kogutów” — powiedział i patrzył dalej. Potem jego oczy przeniosły się aż tam, gdzie świeciły światła okrętowe i na tamę przybrzeżną; księżyc w pierwszej kwadrze wisiał nad pagórkiem, a gwiazdy błyszczały jasno, jak w zimową noc.
Na jakie pięć minut doktor Kemp pogrążył się w marzeniu o przyszłych losach ludzkości, poczem jednak ocknął się z zamyślenia, zamknął okno i wrócił do swej pracy.
Może w godzinę później rozległ się głos dzwonka u drzwi wejściowych. Dr. Kemp pisał powoli, z widocznem roztargnieniem, od chwili, kiedy usłyszał strzały. Teraz słuchał uważnie. Służąca otworzyła drzwi, czekał na jej pojawienie się, ale nie przyszła.
— Ciekawy jestem, co to było? — pomyślał. Usiłował wziąć się znowu do pisania, lecz nie mógł; zszedł więc ze schodów i zawołał na służącą.
— Czy to był list? — zapytał.
— To widocznie ulicznik jakiś zadzwonił, panie, nie było nikogo — odpowiedziała.
— Jestem czegoś niespokojny tego wieczoru — pomyślał dr. Kemp, wracając do swej pracy i tym razem udało mu się skupić całą uwagę na tem, co pisał. W pokoju słychać było tylko skrzyp pióra po papierze.
Była już druga po północy, gdy dr. Kemp skończył swą dzisiejszą pracę. Wstał, ziewnął i poszedł spać na górę. Już zdjął surdut i kamizelkę, gdy poczuł pragnienie. Wziął więc świecę i zeszedł do jadalnego pokoju na poszukiwanie butelki z sodową wodą i whisky.
Naukowe poszukiwania doktora wyrobiły w nim znaczny zmysł obserwacyjny; wracając więc przez sień, zauważył jakąś ciemną plamę na chodniku linoleumowym około schodów. Szedł dalej, ale przyszło mu na myśl sprawdzić, coby to była za plama. Wrócił więc, postawił na ziemi syfon i butelkę z whisky i, schyliwszy się, dotknął plamy. Bez wielkiego zdziwienia, stwierdził, że była to plama krwi.
Podniósł znowu flaszkę i syfon i, wracając na górę, starał się wytłumaczyć sobie ten fakt. Przed drzwiami sypialni zatrzymał się zdziwiony. Klamka była powalana krwią. Spojrzał na swoją własną ręką, ale była czysta i niezraniona. Przypomniał sobie, że drzwi jego sypialni były otwarte, kiedy po skończonej pracy, przyszedł tu z bibljoteki, zatem wcale nie dotknął klamki — Wszedł do pokoju spokojnie, choć rezolutniej, niż zazwyczaj. Jego spojrzenie, ogarnąwszy pokój, spoczęło na łóżku. Kołdra była pokrwawiona, a prześcieradło podarte. Nie spostrzegł tego, gdy pierwszy raz wszedł do pokoju, gdyż wtenczas zwrócił się ze świecą w stronę stolika toaletowego. Na boku łóżka pościel była spłaszczona, tak, jakby ktoś siedział tam niedawno.
Wtem zdało mu się, że słyszy cichy szept; „Wielki Boże! to Kemp!”
Ale dr. Kemp nie wierzył w żadne tajemnicze głosy, stał, z oczami, wlepionemi w rozrzuconą i skrwawioną pościel na łóżku, gdy znów usłyszał wyraźnie jakiś ruch w pokoju około umywalni. Wszyscy ludzie, nawet najbardziej wykształceni, zachowują na dnie duszy trochę zabobonu. Doktorowi zrobiło się jakoś nieswojo, zamknął drzwi i postawił na stoliku butelki. Naraz wzdrygnął się, spostrzegł bowiem zwinięty i skrwawiony bandaż płócienny, zawieszony w powietrzu.
Wlepił weń oczy ze zdumieniem. Był to pusty bandaż. Bandaż, dobrze zawinięty, ale pusty. Byłby zrobił krok, ażeby go ująć w rękę, ale zatrzymało go jakieś dotknięcie i głos, który zabrzmiał tuż obok niego.
— Kemp! — mówił głos.
— Co? — odpowiedział doktor, otworzywszy usta ze zdziwienia.
— Uspokój się — mówił głos — jestem niewidzialny człowiek.
Kemp przez chwilę nic nie odpowiedział, mając wlepione oczy w bandaż, potem zapytał:
— Kto mówi?
— Jestem niewidzialny człowiek! — powtórzył głos.
Cała historja, która mu się wydawała tak śmieszną dziś rano, stanęła doktorowi przed oczyma. Nie był on ani bardzo przestraszony, ani bardzo zdziwiony w tej chwili. Pełne zrozumienie przyszło dopiero później.
— Myślałem, że to wszystko kłamstwo — powiedział. W jego głowie snuły się wszystkie argumenty z poranku. — Czy masz na sobie bandaż?
— Mam — rzekł niewidzialny.
— Tak? — ozwał się znów Kemp, zbierając myśli.
— Ależ to wszystko niedorzeczne, to musi być jakieś oszustwo.
Postąpił szybko naprzód i jego ręka, wyciągnięta po bandaż, napotkała na niewidzialne palce. Cofnął się od tego dotknięcia i zbladł.
— Uspokój się, Kemp, na miłość boską! — ozwał się głos — ja tak potrzebuję pomocy. Stój!
Ręka schwyciła doktora za ramię. Uderzył ją.
— Kemp! — wołał głos. — Kemp! uspokój się!
Gwałtowna chęć uwolnienia się opanowała doktora. Niewidzialna ręka ściskała jego ramię: nagle został podniesiony i rzucony na łóżko. Otworzył usta, ażeby krzyknąć, lecz wciśnięto mu róg prześcieradła między zęby. Niewidzialny trzymał go mocno, ale jego ręce były wolne, bił więc i próbował kopać z całej siły.
— Słuchaj ranie — mówił niewidzialny, trzymając go mocno — bądź spokojny, bo ranie doprowadzisz do pasji.
Kemp bronił się jeszcze przez chwilę, ale polem już leżał bezwładnie.
— Jeżeli będziesz krzyczał, rozbiję ci głowę — mówił niewidzialny, wyjmując mu prześcieradło z ust — ja jestem niewidzialny i potrzebuję twojej pomocy. Nie chcę ci zrobić nic złego, ale jeżeli będziesz się bronił, jak cymbał wiejski, to nie odpowiadam za siebie. Nie pamiętasz mnie, Kemp? Griffin, z kolegjum uniwersyteckiego.
— Daj mi się podnieść — rzekł Kemp — nie ruszę się z tego miejsca. I zostaw mnie w spokoju przez chwilę.
Usiadł na łóżku i pomacał swój kark.
— Jestem Griffin z kolegjum uniwersyteckiego — ciągnął dalej głos — i zrobiłem siebie niewdzialnym. Jestem całkiem zwyczajny człowiek — człowiek, którego znałeś; tylko niewidzialny.
— Grffin? — zapytał Kemp.
— Griifm — odpowiedział głos — student, młodszy od ciebie, prawie albinos, wysoki i odpowiednio tęgi, z twarzą białą i różową i czerwonemi oczyma; student, który dostał medal za chemię.
— W głowie mi się mąci — rzekł Kemp — co to ma wspólnego z Griffinem?
— Ależ ja jestem Griffin!
Kemp namyślał się.
— To jest okropne — mówił — co za czary działać musiały, żeby zrobić człowieka niewidzialnym.
— Żadne czary! To proces chemiczny, jasny i zrozumiały.
— To jest okropne — powtórzył Kemp — jakże, na miłość Boską…
— Jest okropne w samej rzeczy; ale ja jestem zraniony, zmęczony i głodny.. — Kemp, uspokój się! Daj mi jeść i pić i pozwól mi odpocząć tutaj.
Kemp ujrzał bandaż, idący przez pokój, krzesło, przyciągnięte blisko łóżka, skrzypnęło i siedzenie opuściło się na ćwierć cala. Przetarł sobie oczy i schwycił się znowu za kark.
— To jest lepsze od wszystkich duchów! — zawołał i rozśmiał się mimowolnie.
— To dobrze. Chwała Bogu, przychodzisz do rozumu.
— Albo głupieję — odparł Kemp, wciąż przecierając oczy.
— Daj mi trochę whisky. Ledwo żyję!
— Nie sądziłem, żeby tak było. Gdzież jesteś? Jeżeli wstanę, mogę wpaść na ciebie. Whisky? Oto jest. Gdzie mam postawić?
Krzesło zatrzeszczało i Kemp czuł, że wzięto mu szklankę z ręki. Puścił ją z pewnem wahaniem, gdyż jego instynkt sprzeciwiał się temu. Szklanka zatrzymała się w powietrzu, w wysokości około dwudziestu cali nad brzegiem krzesełka. Doktor przypatrywał się w osłupieniu.
— To jest, to musi być, hipnotyzm. Nie widzę cię, wskutek sugestji…
— Nonsens! — rzekł głos.
— Ależ to można oszaleć!
— Posłuchaj mnie!
— Dziś rano właśnie — mówił Kemp — dowiodłem, jak na dłoni, że niewidzialność…
— Do djabła z twojemi dowodami! jestem głodny, jak wilk, a noc jest chłodna, zwłaszcza dla człowieka bez ubrania.
— Chcesz jeść? — pytał Kemp. Szklanka z whisky opróżniła się.
— Tak — odpowiedział niewidzialny, stawiając ją. — Nie masz jakiego szlafroka?
Kemp poszedł do szafy i wydobył z niej szlafrok wypełzłego czerwonego koloru.
— Czy będzie dobry? — spytał.
Wzięto mu go z ręki. Przez chwilę szlafrok wahał się dziwnie w powietrzu, a potem wstał pełny, porządnie zapięty i usiadł na krześle.
— Skarpetki i pantofle przydałyby się bardzo — mówił głos — ale przedewszystkiem jeść.
— Dobrze, lecz to jest najbardziej warjacka historja ze wszystkich, jakie w mem życiu widziałem.
Wyszukał skarpetki i obuwie, a potem zeszedł nadół do kredensu. Wrócił z chlebem i kilku zimnemi kotletami, wysunął mały stoliczek i postawił jedzenie przed swym osobliwym gościem.
— Nie potrzeba noża — powiedział niewidzialny i w okamgnieniu kotlet zawisł w powietrzu, poczem dało się słyszeć mlaskanie.
— Jak się ma zraniona ręka? — zapytał Kemp.
— Nic jej nie będzie — odpowiedział niewidzialny.
— Z wszystkich cudownych i nadzwyczajnych rzeczy…
— Właśnie tak. Jest nadzwyczajne, że ja przypadkiem zaszedłem do tego domu. Pierwszy promień szczęścia. W każdym razie postanowiłem spać w tym domu. Musisz mi pozwolić, — To bardzo głupio, że moją krew widać. — Plama jest na kołdrze. Staje się widzialną, gdy krzepnie. Potrafiłem zmienić tylko żywe tkanki i tylko na tak długo, póki sam żyję… ja już od trzech godzin jestem tu w domu.
— Ale jakże to zrobiłeś — zaczął Kemp niecierpliwie — ta cała sprawa jest warjacka od, początku do końca.
— Zupełnie rozumna sprawa — odrzekł niewidzialny — całkiem rozumna.
Wyciągnął rękę i ujął flaszkę z whisky. Kemp wytrzeszczył oczy na szlafrok pożerający.
— Co to były za strzały? — spytał.
— Był tam głupiec, przeklęty głupiec, który chciał ukraść moje pieniądze. I udało mu się.
— Czy on także niewidzialny?
— Nie!
— Więc cóż?
— Czy nie mogę dostać czego jeszcze do jedzenia? Jestem głodny, a ty chcesz, żebym opowiadał te historje…
Kemp spytał:
— Ale ty nie strzelałeś?
— Gdzie zaś — odpowiedział gość — jakiś głupiec, którego nigdy nie widziałem, strzelał na los szczęścia. Oni tam wszyscy głowy potracili z przerażenia. Niech ich piorun trzaśnie! Kemp, musisz mi dać jeszcze coś do zjedzenia.
— Pójdę zobaczyć, co tam jeszcze jest, ale boją się, że nie będzie wiele.
Gdy niewidzialny przestał jeść, a trwało to długo — zażądał cygara. Nim Kemp mógł znaleźć nożyk, odgryzł koniec, klnąc.
Osobliwy przedstawiał widok przy tem paleniu:
Jego usta, szyja i nos stawały się widzialnemi, jako — rodzaj przezroczystego komina, napełnionego dymem.
— To prawdziwe błogosławieństwo, ten tytuń
— mówił, zaciągając się energicznie — jestem szczęśliwy, że trafiłem na ciebie, Kemp. Musisz mi pomóc. Jestem teraz, u djabła, w trudnem położeniu. Musiałem być szalony, zdaje mi się. Ale we dwóch możemy zrobić wielkie rzeczy.
Nalał sobie znowu wody sodowej z whisky, Kemp wstał i przyniósł sobie drugą szklankę.
— To śmieszne — ale i ja myślę się napić.
— Bardzo mało się zmieniłeś przez ten czas, gdy cię nie widziałem. Blondyni zostają zawsze tacy sami. — Spokojni i systematyczni… Muszę ci wszystko powiedzieć. Będziemy pracowali razem.
— Ale jakże to wszystko zrobiłeś? — mówił Kemp — jakim sposobem?
— Na miłość Boską! daj mi palić w spokoju, potem ci opowiem!
Ale nie opowiedział już wiele tej nocy — Zraniona ręka zaczynała mu dokuczać; czuł gorączkę i zmęczenie. Jego umysł wciąż był zajęty myślami o gonitwie przez pagórek i walce w gospodzie. Zaczynał opowiadanie i urywał. Mówił urywkami o Marvelu, palił gwałtowniej, jego głos był gniewny. Kemp starał się dowiedzieć, ile mógł.
— On się mnie bał, ja dobrze wiedziałem, że mnie się bał — powtarzał niewidzialny — chciał uciec oda mnie, próbował kilka razy. Jaki ja byłem głupi.
— Chciał uciec?
— Byłem wściekły. Byłbym go zabił.
— Skąd wziąłeś pieniądze? — spytał nagle dr. Kemp.
Niewidzialny milczał długą chwilę.
— Dziś nie mogę ci powiedzieć.
Jęknął naraz i pochylił się naprzód, podpierając niewidzialną głowę niewidziałnemi rękoma.
— Kemp — mówił — nie spałem już od blisko trzech dni, oprócz kilku drzemek po godzinie lub około tego. Muszę iść spać.
— Połóż się więc tutaj — możesz zostać w tym pokoju.
— Ale jak ja mogę spać? On tymczasem ucieknie, — Oh! jak mi na tem zależy.
— Cóż twoja rana?
— Nic, to tylko zadraśnięcie. Ale jaki ja śpiący!
— To się połóż.
Niewidzialny zdawał się patrzeć uważnie na Kempa,.
— Kiedy ja się obawiam być schwytanym — rzekł wolno.
Kemp zadrżał.
— Cóż ze mnie za głupiec — rzekł niewidzialny, uderzając w stół — pocóż ja sam poddaję ci tę myśl!
Wyczerpany z sił i zraniony, niewidzialny jednakże nie ufał Kempowi. Sam zbadał obydwa okna sypialnego pokoju, podniósł rolety i dotykał się sprężyn, ażeby sprawdzić zapewnienie doktora, że można tędy wydostać się na dwór. Noc była bardzo spokojna i cicha, księżyc już zachodził. Potem przypatrzył się kluczom sypialnego pokoju i od dwóch drzwi z garderoby, ażeby upewnić się, że i te mogły służyć do zabezpieczenia wolności. Ostatecznie oświadczył, że jest zadowolony. Stał na dywanie przed kominkiem i Kemp słyszał odgłos ziewania.
— Przykro mi — rzekł niewidzialny — że nie mogę ci opowiedzieć tej nocy wszystkiego, co zrobiłem. Ale jestem wyczerpany! To jest dziwaczne! To okropne! Ale wierz mi, Kemp, pomimo twoich argumentów, ta rzecz jest całkiem możliwa. Zrobiłem odkrycie. Chciałem je zachować dla siebie, ale nie mogę. Muszę mieć wspólnika. Możemy zrobić wielkie rzeczy. Ale to na jutro. Teraz czuję, że muszę spać albo zginę.
Kemp stał na środku pokoju i wlepił oczy w stojący szlafrok.
— Oczywiście muszę cię zostawić — rzekł — jest to nie do wiary. Gdyby się więcej wydarzyło takich rzeczy, obalających wszystkie moje pojęcia, musiałbym oszaleć. — Czy potrzebujesz jeszcze czego?
— Życz mi tylko dobrej nocy! — odpowiedział Griffin.
— Dobranoc! — rzekł Kemp i ścisnął niewidzialną rękę. Potem poszedł do drzwi. Nagle szlafrok poszedł za nim.
— Rozumiesz mnie — powiedział — żadnych usiłowań, żeby mnie zamknąć, albo…
Kemp zmieszał się.
— Zdawało mi się, że ci to przyrzekłem — powiedział i wyszedł. Klucz we drzwiach natychmiast za nim przekręcono. Potem, gdy stał w sieni, nie mogąc jeszcze wrócić do równowagi umysłowej, usłyszał szybkie kroki do drzwi garderoby; i te także zostały zamknięte, Kemp przeciągnął ręką po czole.
— Czy mi się to wszystko śni? Czy może oszalałem? — rzekł do siebie.
Dotknął ręką zamkniętych drzwi i roześmiał się.
— Wyrzucony z mego własnego pokoju przez oczywisty nonsens! A jednak to jest fakt — mówił — macając palcami swój lekko zadraśnięty kark — nie zaprzeczony fakt!
— A jednak…
Kiwnął ze zwątpieniem głową i zszedł nadół. Zapalił lampę w jadalni, wziął cygaro i zaczął chodzić po pokoju, argumentując sam dla siebie.
Niewidzialny — mówił. — Czy istnieje gdzie w świecie niewidzialne zwierzę? W morzu, tak. Tysiące, miljony! Wszystkie komórki, wszystkie mikroskopijne stworzenia, ryby galaretowate! — W morzu jest więcej niewidzialnych, jak widzialnych stworzeń. Nigdy nie myślałem o tem dawniej… I w stawach także, wszystkie te kawałki bezbarwnej, przezroczystej galarety! Ale w powietrzu! Nie! Nie może być! — A jednak dlaczego nie? Gdyby człowiek był zrobiony ze szkła, to jednak byłby widoczny.
Jego rozmyślania trwały długo. Popiół z trzech cygar był rozrzucony po dywanie jadalnego pokoju, nim dr. Kemp powrócił do rzeczywistości świata. Wyszedł do swej poczekali, która była mała, gdyż doktor nie żył ze swej praktyki lekarskiej. Były tam dzienniki z przeszłego dnia, ledwie przerzucone. Zapalił gaz i zaczął czytać uważnie „Osobliwe zdarzenie w Iping”, to samo opowiadanie, które marynarz w Port–Stowe mozolnie czytał Marvelowi.
— Zawinięty! Przebrany! Nikt nie wiedział o jego nieszczęściu. — Cóż, u licha, jakiż on ma w tem cel?
Rzucił dziennik i wziął nie czytaną jeszcze „St James Gazette”. Prędko rozerwał opaskę.
— Teraz dojdziemy prawdy — rzekł. — Kilka kolumn druku, pod tytułem: „Cała wioska w Sassex dostała napadu obłąkania”, ściągnęły zaraz jego uwagę.
— Wielki Boże! — zawołał Kemp, czytając pośpiesznie opis wypadków wieczornych w Iping, ze stanowczą niewiarą napisany. Przytem był przedrukowany na nowo raport z poranku:
„Biegł przez ulicę, bijąc na prawo i na lewo… Jaffers bez przytomności… p. Huxter chory, nie jest w stanie nic opowiedzieć… proboszcz… przykre upokorzenie,” kobiety chore z przerażenia… okna powybijane. Cała ta niemożliwa historja zapewne wymyślona. Drukujemy z zastrzeżeniem”…
Upuścił dziennik i patrzył nieruchomo przed siebie. Podniósł go i przeczytał drugi raz.
— Ale tu niema włóczęgi. Dlaczego on gonił tego włóczęgę?
Usiadł prosto na kanapie w poczekalni.
— On jest nietylko niewidzialny, ale także szalony!
Gdy nadszedł brzask dnia i zmieszał się ze światłem lampy i dymem cygar w jadalnym pokoju, Kemp chodził jeszcze po pokoju, usiłując wyrobić sobie jasny obraz tych, niepodobnych do wiary, rzeczy.
Był zanadto wzburzony, aby spać. Służące, które schodziły zaspane, przypuszczały, że spędził noc na pracy. Kazał im, ku ich wielkiemu zdziwieniu, przygotować śniadanie w bibljotece na dwie osoby i pod żadnym pozorem nie wchodzić na wyższe piętra.
Potem chodził znowu po pokoju, aż przyniesiono dziennik poranny. Tu znajdował s ę opis zdarzeń z wczorajszego wieczoru w Burdock. Kamp dowiedział się głównych zarysów awantury w gospodzie „Pod trzema kogutami” i nazwiska Marwla.
„On mnie ciągnął gwałtem za sobą przez dwadzieścia cztery godziny — opowiadał Marvel. — Były jeszcze drobniejsze szczegóły zajść w Iping, ale żadnego wyjaśnienia, co do stosunku niewidzialnego człowieka do włóczęgi. Marvel nie dostarczył żadnych informacyj co do trzech książek, a tem mniej co do pieniędzy, któremi były napeinione jego kieszenie. Ton niedowierzający znikł zupełnie j całe zgraje reporterów i rzeczoznawców były na miejscu, polując na wszystkie szczegóły.
Kemp przeczytał wszystko od deski do deski i posłał służącą, ażeby kupiła jeszcze inne dzienniki, które chciwie przeczytał.
— Ten człowiek jest niewidzialny — powiedział — ale jest przytem i oszalałym manjakiem. Co on może nabroić! A jest u mnie na górze, wolny zupełnie. Cóż ja mam robić? — Czy byłoby złamaniem obietnicy, gdybym… Nie!
Doszedł do małego pulpitu, stojącego w kącie i zaczął pisać list. Podarł jeden, napisał drugi. Odczytał go i namyślał się. Potem wziął kopertę i zaadresował ją do pułkownika Adye w Burdock.
Niewidzialny obudził się właśnie, gdy Kemp był zajęty pisaniem. Obudził się, oczywiście, w złym humorze, gdyż Kemp, nadsłuchujący każdego szelestu, usłyszał odgłos jego nóg, szybko przebiegających pokój sypialny, polem rzucanie krzesłami, a wreszcie brzęk rozbitego dzbanka z umywalni. Kemp — pośpieszył na górę i zapukał.
— Co się stało? — zapytał Kemp, skoro niewidzialny go wpuścił.
— Nic! — była odpowiedź.
— A to dlaczego? — rzekł Kemp, pokazując na wywrócone krzesła i rozbity dzban.
— Byłem zły — odpowiedział gość — uraziłem się w rękę.
— Zdaje się, że często jesteś zły.
— Tak jest.
Kemp przeszedł przez pokój i zbierał kawałki potłuczonego szkła.
— Wszystkie fakty co do ciebie są już wiadome i ogłoszone — mówił — wszystko, co zaszło w Iping i tu w Burdock. Świat dowiedział się, że ma niewidzialnego obywatela. Ale nikt nie wie, że jesteś tutaj.
Niewidzialny zaklął gwałtownie.
— Tajemnica się wydała — mówił dalej Kemp — nie wiem, jakie są twoje dalsze plany, ale oczywiście jestem gotów ci pomóc.
Niewidzialny usiadł na łóżku.
— Śniadanie czeka w bibljotece — ciągnął dalej doktor, starając się mówić jak najnaturalniej i był bardzo zadowolony, gdy gość chętnie wstał i poszedł za nim po wąskich schodach.
— Przedewszystkiem — rzekł Kemp — muszę zrozumieć trochę lepiej tę twoją niewidzialność.
Jego wątpliwości co do racjonalności całej tej prawy pojawiły się i zniknęły znowu, gdy siedział naprzeciwko Griffina, przy śniadań u, i patrzył jak ten szlafrok bez głowy i bez rąk ocierał niedostrzegalne usta samą przez się podnoszącą się serwetą.
— A jednak to bardzo prosta rzecz — powiedział Griffin, składając serwetę.
— Tak dla ciebie, ale nie dla mnie — roześmiał się Kemp.
— No i mnie wydawało się to bardzo dziwne z początku. Wpadłem na tę myśl w Chesilstowe.
— Chesilstowe?
— Tam byłem po wyjeździe z Londynu. Wiesz, że porzuciłem medycynę i wziąłem się do fizyki? Nie wiesz? Zrobiłem tak; nauka o świetle oczarowała mnie.
— Dlaczego?
— Cały ten przedmiot jest siecią zagadek. A ja miałem dopiero dwadzieścia dwa lata i niewyczerpany entuzjazm. Powiedziałem sobie: temu poświęcę moje życie. Wiesz, jakim głupcem się jest, mając dwadzieścia dwa lata!
— Głupcem wtenczas albo głupcem teraz, kto to wie — rzekł Kemp.
— Jakgdyby nauka dawała szczęście człowiekowi. Wziąłem się do roboty, jak wół. Pracowałem i myślałem nad tem nie dłużej nad pół roku, kiedy nagle przez tę sieć błysnęło na mnie światło — oślepiające! — Znalazłem ogólną zasadę barw i łamania się światła — formułę, wyraz geometryczny, mający cztery wymiary. Zwyczajni głupcy, nie, nawet zwyczajni matematycy nie potrafią zrozumieć, co znaczy taka ogólna formuła dla zajmującego się fizyką molekularną. W książkach, tych książkach, które mi porwał włóczęga, są cuda, prawdziwe cuda! Ala to jeszcze nie była metoda, była tylko myśl, mogąca doprowadzić do metody,«przez którą możnaby — nie zmieniając żadnej innej własności ciał, oprócz może czasem barw — zniżyć indeks łamania się światła u ciał stałych lub płynnych, do indeksu po — wi trza, o tyle, o ils to potrzebne do praktycznych celów.
— To jest dziwne — rzekł Kemp — ale ja nie widzę… Rozumiem, że w ten sposób możnaby zepsuć drogi kamień, ale do niewidzialności osoby jeszcze bardzo daleko.
— Oczywiście — odrzekł Griffin — ale rozważ, że widzialność zależy od akcji, którą widzialne ciała wywierają na światło. Powtórzę tu elementarne fakty, tak, jakbyś ich nie znał. To nam pomoże. Wiesz więc, że ciało albo absorbuje światło, albo łamie je i odbija, albo robi te wszystkie trzy rzeczy naraz. Jeżeli ani nie absorbuje, ani nie łamie, ani nie odbija światła, wtedy nie jest widzialne. Widzisz nieprzezroczyste czerwone pudełko, naprzykład dlatego, że barwa jego absorbuje część światła, a odbija inną, czerwoną część tegoż. Gdyby odbijała cała światło, pudełko wydawałoby się świecące i białe. Diamentowe pudełko aniby nie absorbowało wiele światła, ani nie odbijało go od ogólnej powierzchni, tylko tu i ówdzie światło byłoby odbite i złamane i miałoby się świetne połączenie błyszczących refleksów i przezroczystości. Rodzaj szkieletu światła. Pudełko ze szkła nie byłoby tak świetne, ani tak jasno widzialne, jak pudełko z diamentów, bo tu byłoby mniej łamania i odbicia. Z pewnego punktu widzenia możnaby doskonale widzieć przez nie. Rozmaite gatunki szkła byłyby więcej lub mniej przejrzyste. Pudełko, z bardzo cienkiego, zwyczajnego szkła, byłoby ledwo widzialne w niebardzo jasnem świetle, gdyż prawie go nie absorbuje, a bardzo mało łamie i odbija. A jeżeli włożysz kawałek zwyczajnego białego szła do wody, a lepiej jeszcze do płynu, gęstszego od wody, to także znikłoby prawie całkiem dla oka, ponieważ światło, przechodząc z wody do szklą, łamie i odbija się bardzo mało. Byłby tak niewidzialny, jak prąd gazu węglowego lub wodoru w powietrzu — i dla tej samej przyczyny.
— Tak — odrzekł Kemp — to rozumiem, to jest powszechnie wiadome.
— A jest jeszcze inny fakt, powszechnie wiadomy — ciągnął dalej Griffm swój wykład. — Jeżeli kawałek szklą stłuczemy na proszek, jest on daleko bardziej widzialnym, staje się nieprzezroczystym, białym proszkiem. Sproszkowanie pomnożyło ilość powierzchni, odbijającej i łamiącej światło. Ale proszek ten, włożony do wody, staje się niewidzialnym, gdyż sproszkowane szkło i woda mają ten sam indeks łamania światła, to jest, że światło łamie się nadzwyczaj mało, przechodząc od jednego do drugiego. A proszek ten byłby tak samo niewidzialnym w powietrzu, gdyby światło łamało się w nim, tak samo, jak w powietrzu.
— Tak, tak, — zauważył Kemp — ale przecież człowiek nie jest sproszkowanem szkłem!
— Nie — odpowiedział Gnffin — człowiek jest bardziej przezroczysty.
— Cóż za niedorzeczność!
— I to mówi lekarz! Czy już zapomniałeś fizyki przez te dziesięć lat? Przypomnij sobie wszystkie rzeczy, które są przezroczyste, a nie wydają się takiemi. Papier, naprzykład, składa się z przezroczystych włókien, a jest biały i nieprzezroczysty, dla tej samej przyczyny, co proszek szklany. Posmaruj go oliwą, która zapełni przerwy pomiędzy jego cząsteczkami, a zrobi się przezroczystym, jak szkło. A nietylko papier, ale włókna bawełny, włókna płótna i wełny, włókna drzewa i kości, Kemp, mięsa, Kemp, włosów, Kemp, paznokci i nerwów, Kemp, jednem słowem, cała budowa człowieka, oprócz czerwonego w jego krwi i ciemnego zabarwienia w jego włosach, jest zrobiona z przezroczystej, bezbarwnej tkaniny — tak mało potrzeba, aby nas zrobić widocznymi. Po największej części włókna żywego stworzenia są tak przezroczyste, jak woda.
— Tak jest — rzekł Kemp — tej nocy myślałem także o galaretowatych stworzeniach morskich.
— Otóż to! Tak daleko byłem w rok po opuszczeniu Londynu — jest temu sześć lat. Ale kryłem się z tem wszystkiem. Pracowałem w najniekorzystniejszych warunkach. Hobbema, mój profesor, miernota naukowa, polował na myśli innych, szpiegował mnie nieustannie. Ja nie chciałem nic ogłaszać i dzielić się z nim sławą. Pracowałem dalej. Byłem coraz bliższy zamiany mojej formuły w eksperyment, w rzeczywistość. Nie mówiłem o tem żywej duszy, gdyż chciałem wystąpić już z dziełem skończonem i stać się odrazu sławnym. Zająłem się kwestją zabarwień i naraz — przypadkiem, nie umyślnie — zrobiłem odkrycie fizjologiczne.
— Jakie?
— Znasz czerwone ciałka, zabarwiające krew: mogą one stać się bezbarwnemi, nie zmieniając innych swych własności.
Kemp wydał okrzyk niedowierzający. Niewidzialny człowiek wstał i zaczął chodzić po bibliotece.
— Możesz się dziwić w istocie — mówił — przypominam sobie tę noc. Było już późno; w dzień przeszkadzali mi gapiący się głupi studenci, to też pracowałem często aż do świtu. Byłem sam, w laboratorjum było cicho, wielkie światła paliły się spokojnie, a ja myślałem: można zrobić zwierzę przezroczystem. Można zrobić je niewidzialnem. I ja mógłbym być niewidzialnym — rzekłem, naraz uprzytomniając sobie, coby to była za potęga, większa, aniżeli czary średniowieczne. Tajemnica, potęga, wolność! Niekorzyści nie widziałem żadnych. I ta olśniewająca perspektywa dla mnie, biednego, ciężko pracującego asystenta w prowincjonalnem kolegjum.
Rzuciłem się wszystkiemi siłami na tę drogę? Pracowałem trzy lata. Ledwie przezwyciężyłem jedną trudność, spostrzegałem nową. Wszystkie ta nieskończone szczegóły wyczerpywały moją cierpliwość, a profesor kolegjum wciąż szpiegował. „Kiedyż pan koniec końców wydasz swoją pracę?” — było jego ciągle powtarzane pytanie. A natrętni studenci, a skąpe środki! Trzy lata pracowałem — a po trzech latach pracy, tajenia się i zmartwień, spostrzegłem, że niepodobna mi było dokończyć mego odkrycia, niepodobna!
— Dlaczego? zapytał Kemp.
— Pieniądze! — odrzekł niewidzialny i poszedł do okna; naraz zwrócił się.
— Obrabowałem starego, obrabowałem mojego ojca. Pieniądze nie były jego… Zastrzelił się…
Przez chwilę Kemp siedział w milczeniu, wlepiwszy oczy w stojącą przy oknie postać bez głowy. Potem, jakby przypomniał sobie coś, wstał prędko, ujął niewidzialnego za rękę i odprowadził go od okna.
— Jesteś zmęczony — rzekł — a, zamiast siedzieć, wciąż chodzisz; weź sobie krz3s’o. — I stanął pomiędzy Griffinem i najbliższem oknem.
Gnffin siedział przez kilka chwil cicho, a potem zaczął nagle.
— Wtenczas opuściłem już kolegium w Chesilstowe. Wynająłem mieszkanie w Londynie, — duży, umeblowany pokoi, w wielkim, zaniedbanym domu, w brudnej dzielnicy, niedaleko Great Poj tland — Street. Pokój wnet napełnił się aparatami, które kupiłem za owe pieniądze, i praca postępowała raźnie i systematycznie. Byłem, jak człowiek, przedzierający się przez gąszcze i naraz spotykający się z tragedią. Pochowałem mego ojca. Cala moja dusza była zajęta wynalazkiem, nad którym pracowałem i nie zrobiłem nic, ażeby oczyścić jego pamięć. Przypominam sobie ten pogrzeb, tani karawan, wietrzną, mroźną porę i duchownego, starego jego szkolnego przyjaciela, który odprawił ceremonje pogrzebowe; był to zgarbiony człowiek, w wytartem ubraniu, zanoszący się od kaszlu.
Przypominam sobie powrót do pustego domu rodzicielskiego przez miejscowość, która dawniej wsią była, a teraz została przez spekulantów przemienioną w brzydką imitację miasta. Tu i ówdzie niedokończone domy, zniszczone ogrody i pola.
Nie żałowałem wcale mojego ojca. Wydawał mi się ofiarą niemądrej sentymentalności. Hipokryzja naszych obyczajów wymagała mojej obecności przy pogrzebie, ale po za tem nie ciągnęło mnie tam nic innego.
Wszystko to wydawało mi się snem; odwiedziny miejsca, gdzie spędziłem me lata dziecinne, a które teraz było dla mnie takiem pustem i niesympatycznem. Dopiero, gdy powróciłem do mego mieszkania, zetknąłem się znowu z rzeczywistością. Tu czekały na mnie moje kochane aparaty i doświadczenia, wszystko bliskie ostatecznego końca.
Opowiem ci później cały skomplikowany proceder. Opisałem go zresztą z małemi przerwami, które łatwo zapełnić, pismem cyfrowałem w książkach, zabranych mi przez włóczęgę. Te książki musimy koniecznie odzyskać. Najgłówniejszą częścią pracy było umieszczenie przedmiotu przezroczystego, którego indeks łamania światła miał być zniżony pomiędzy dwoma promieniejącemi centrami rodzaju drgania powietrznego, o których powiem ci później obszerniej. Nie są to wibracje Roentgena. Sądzę, że te moje nie były jeszcze nigdy opisane, a jednak wpadają one w oczy same przez się. Potrzebowałem dwóch małych dynamo, które wprowadzałem w ruch tanią maszyną gazową. Mój pierwszy eksperyment był z kawałkiem białej wełnianej materji. Była to rzecz najdziwniejsza w świcie, widzieć ją taką miękką i białą w świetle migocących iskier, a potem patrzeć, jak znikała, niby kłąb dymu, aż znikła zupełnie.
Ledwo mogłem uwierzyć moim oczom. Sięgnąłem ręką w próżne miejsce i namacałem materję, całą i mocną, jak przedtem. Prawie bojaźliwie wziąłem ją do ręki, upadła na ziemię i ledwie ją znalazłem.
A potem nastąpił ciekawy eksperyment. Usłyszałem ze sobą miauczenie i, obróciwszy się, spostrzegłem w oknie chudego, białego kota. Pomyślałem sobie: „Właśnie to, czego ci potrzeba”, i wpuściłem kota, który musiał być bardzo głodny i rzucił się żarłocznie na ofiarowane mu mleko. Potem obszedł, wąchając, całą izbą z oczywistym zamiarem osiedlenia się u mnie. Płat niewidzialny, leżący na ziemi, bardzo go zastanowił. Zabawnie było patrzeć, jak go macał ostrożnie i parskał. Dałem mu moją poduszkę z łóżka, ażeby się ułożył wygodnie.
— I zrobiłeś na nim eksperyment?
— Zrobiłem. Ale nie łatwo jest zadawać coś kotowi. I eksperyment udał się niezupełnie.
— Nie udał się?
— W dwóch szczegółach. Pazury i barwnik, jakże się nazywa? W tylnej części oka u kota. Wiesz?
— Tapetum.
— Tak, „tapetum” to nie chciało zniknąć. Po daniu mu tego, co było potrzebne do wybielenia krwi, dałem mu opium, a potem położyłem go na aparat. Powoli wszystko w nim coraz bardziej bladło, a nareszcie znikło, zostały jednak jego oczy.
— Szczególne!
— Nie mogę sobie tego wytłumaczyć. Kot był oczywiście przywiązany mocno i nie mógł się ruszyć, ale obudził się, gdy go jeszcze trochę było widać i zaczął miauczeć okropnie. Ktoś zapukał. Była to stara kobieta, mieszkająca nadole, która podejrzewała mnie o wiwisekcję — stara pijaczka, nie troszcząca się o nic, jak tylko o swego kota. Prędko, kilku kroplami chloroformu, uspokoiłem kota, a potem poszedłem do drzwi. — „Czy niema tu kota? — spytała — mojego kota?” Niema go tutaj. — odpowiedziałem bardzo grzecznie. Nie dowierzała mi i starała się zbadać cały pokój, który musiał jej się wydawać bardzo dziwnym; gołe ściany, okna bez firanek, żelazne łóżko, wibrująca maszynka gazowa i mdły odór chloroformu w powietrzu. Wreszcie musiała odejść.
— Jak długo to trwało z kotem? — zapytał Kemp.
— Trzy do czterech godzin. Kości, żyły i tłuszcz znikły, na ostatku i końce kolorowych włosków. Jedynie głębsza część oczu, choć to właściwie jest przezroczysta tkanina, nie mogła zniknąć zupełnie.
Była już noc, nim się ta historja skończyła. Skręciłem gaz w maszynce; pogłaskałem kota, namacawszy go, odwiązałem jego pęta i zostawiłem go śpiącego na poduszce. Potem rzuciłem się na łóżko, a nie mogąc usnąć, marzyłem gorączkowo o moim eksperymencie, W nocy kot zaczął miauczeć, zapaliłem świecę i przeląkłem się, zobaczywszy jego wielkie, zielone ślepie i….. nic więcej. Otworzyłem okno; uciekł i nie widziałem go więcej.
— Jakto, więc byłby gdzieś na świecie niewidzialny kot? — zapytał Kemp.
— Jeżeli go kto nie zabił, to jest jeszcze, dlaczego nie? Ale zapewne jest zabity — mówił dalej niewidzialny — cztery dni później żył jeszcze i był na rynnie na Tichfieldstreet, gdyż widziałem tam zgromadzoną kupę uliczników, zastanawiających się nad tem, skąd może pochodzić miauczenie.
Niewidzialny umilkł na chwilę, potem zaczął znów swe opowiadanie:
— Pamiętam dobrze dzień przed moją przemianą. Mój zmęczony mózg starał się ułożyć jakiś plan postępowania. Byłem przepracowany.
Cztery lata natężonej, umysłowej pracy tak mnie wyczerpały, że byłem zupełnie apatyczny. Znikł entuzjazm moich pierwszych poszukiwań, entuzjazm, przez który zobojętniałem na stratę mojego ojca…..
Teraz, kiedy zbierałem owoce tyloletniej pracy, przestałem się tem interesować. Widziałem, że to był stan przejściowy, spowodowany przepracowaniem i brakiem snu. Trzeba się było wyleczyć albo odpoczynkiem, albo jakiem lekarstwem, któreby mi dopomogło do odzyskania dawnej energii. Poszedłem do domu, zjadłem cośkolwiek, zażyłem mocną dozę strychniny i położyłem się w ubraniu na łóżku. Strychnina, Kemp, jest doskonałym środkiem, ażeby człowieka postawić na nogi.
— To diabelski środek — odrzekł Kemp — ogień we flaszeczce.
— Obudziłem się bardzo wzmocniony, ale zarazem rozdrażniony. Znasz to?
— Znam ten środek.
— Ktoś zapukał do drzwi. Był to mój gospodarz, stary żyd w długim, szarym surducie i podartych pantoflach. Mówił, że w nocy męczyłem jakiegoś kota; — język starej baby nie próżnował. Gospodarz chciał wiedzieć, jak to było. Prawa przeciwko wiwisekcji są bardzo surowe, a on byłby także odpowiedzialny. Wyparłem się kota. Trzęsienie maszynki gazowej czuje się w całym domu — mówił. To było prawdą. Żyd wcisnął się do pokoju, patrząc na wszystko z pod swoich okularów; i nagle opanował mnie strach, żeby nie dojrzał mojej tajemnicy. Starałem się stanąć pomiędzy nim a moim aparatem, ale to tylko bardziej podnieciło jego ciekawość. Zasypał mnie pytaniami. Co ja robię? Czemu jestem taki samotny — i dlaczego kryję się? Czy ta robota nie sprzeciwia mą prawa? Czy nie jest niebezpieczna? Jego dom był zawsze porządnym domem, choć w takiej złej dzielnicy. — Naraz moja cierpliwość wyczerpała są i pokazałam mu drzwi. Zaczął protestować, gadać o swojem prawie. W jednaj chwili porwałem go za kołnierz i wyrzuciłem do sieni. Zatrzasnąłem i zamknąłem drzwi na klucz i usiadłem, trzęsąc się cały.
Hałasował jeszcze trochę za drzwiami, a potem poszedł. — Ale to zmusiło mnie do działania. Nie wiedziałem, co on zrobi, ani co, podług prawa, może zrobić. — Przeprowadzić się gdzie indziej wywołałoby nową zwłokę; zresztą miałam już tylko dwadzieścia funtów w banku, nie mogłam ryzykować tego. Zniknąć! Pokusa była nie do przezwyciężenia. Ale potem będzie poszukiwanie, przetrząsanie mojego pokoju.
Myśl, że moje dzieło na samem zakończeniu może być odkryte lub przerwane, napełniała mnie rozpaczą i pchała do czynu. Wybiegłam z memi trzema książkami i książeczką czekową — włóczęgi ma je teraz — i z najbliższej poczty zaadresowałem je do domu na Great Portland–Street, gdzie można było zostawiać dzienniki i pakiety. Wracając, spotkałem gospodarza w sieni. Odskoczył wbok na mój widok. Zamknąłem drzwi mego pokoju i zacząłem przygotowania.
Wszystko stało się tego wieczoru i tej nocy. Gdy jeszcze siedziałem pod wpływem chorobliwym i usypiającym mikstury, odbarwiającej krew, usłyszałem gwałtowne pukania do drzwi. Powtórzyło się to kilka razy, a potem usiłowano wsunąć jakiś papier do pokoju. Zniecierpliwiony, porwałem się i otworzyłem drzwi.
— Co tam? — zawołałem, — Był to gospodarz, z nakazem wyprowadzenia się, lub czemś podobnem. Wyciągnął papier do mnie, ale musiał zobaczyć coś dziwnego w moich rękach, gdyż prędko podniósł oczy do mojej twarzy.
Zatrząsł się, krzyknął, upuścił papier i świecę, którą trzymał w ręku i uciekł czem prędzej.
Zamknąłem drzwi i poszedłem do zwierciadła, Wtenczas zrozumiałem jego przestrach. Moja twarz wyglądała, jak z białego kamienia.
Ale to wszystko było okropne. Nie spodziewałem się takiego cierpienia. Cała noc przejmujących bólów, choroby i omdlenia. Zacisnąłem zęby, moja skóra, całe moje ciało było, jak w ogniu. Rozumiałem teraz, dlaczego kot tak miauczał, nim go zachloroformowałem. Był czas, że łkałem, płakałem i jęczałam. Nareszcie straciłem przytomność… i obudziłem się osłabiony w ciemności.
Ból ustał. Myślałem, że zbliża się śmierć i było mi to zupełnie obojętne. Nigdy nie zapomnę tego świtu i tej dziwnej zgrozy, której doznałem, widząc moje ręce jakby z zamglonego szkła i coraz bardziej przejrzyste, aż wkońcu mogłem przez nie widzieć obrzydliwy nieład w moim pokoju, nawet wtedy, gdy zamknąłem przezroczyste powieki. Moje członki były jak szkło, małe białe nerwy zniknęły naostatku. Nareszcie zostały tylko białawe końce paznokci i brunatne plamy z kwasów na moich palcach.
Podniosłem się. Z początku czułem się tak słaby, jak nowonarodzone dziecko. Ogromnym wysiłkiem woli zawlokłem się do aparatu, ażeby dokończyć zupełnej przemiany. Potem spalem do południa, aż obudziło mnie dobijanie się do drzwi. Usłyszałam za drzwiami szept. Zerwałem się i zacząłem tak cicho, jak tylko było można, rozkręcać aparaty i rozstawiać części po pokoju, ażeby nie można skombinować, jak były ustawione.
Stukanie do drzwi ponowiło się; rozróżniłem głos gospodarza i dwa inne. Aby zyskać na czasie, odezwałem się. Potem porwałam niewidzialną materję i poduszkę i wyrzuciłem je przez okno na drewnianą pokrywę wielkiej kadzi na wodę, która tam stała. Otworzywszy okno, usłyszałem mocna uderzenie w drzwi Chciano odbić zamek, ale doskonałe zasuwki, które kupiłem przed kilku dniami, przeszkodziły temu. To mnie wystraszyło i rozzłościło, zacząłem się śpieszyć nerwowo.
Pozrzucałem niepotrzebne papiery, słomę i inne rzeczy na środek pokoju i skręciłem gaz. Walono coraz mocniej do drzwi. Wyszedłem przez okno na pokrywę kadzi, zamknąłem cichutko okno i czekałem, bezpieczny i niewidzialny, ale drżący ze złości. Widziałem, jak wyłamali drzwi i weszli do pokoju, gospodarz i dwaj jego synowie, a za nimi wcisnęła się stara czarownica zdołu.
Możesz sobie wyobrazić ich zdziwienie, gdy nie zobaczyli w pokoju nikogo. Jeden z młodych ludzi zaraz pobiegł do okna, otworzył je i wytrzeszczył oczy. Jego twarz, z grubemi, wydatnemi wargami była o stopę ode mnie; musiałem się powstrzymać, ażeby mu pięścią nie rozbić nosa. Patrzył on przeze mnie. Stary zajrzał pod łóżko, a potem wszyscy pobiegli do szafy. Bez przerwy przytem szwargotali mieszaniną żydowskiego i londyńskiego żargonu. Przyszli do przekonania, iż musiało im się tylko zdawać, że ja im odpowiedziałem z pokoju. Stary i baba zdołu utrzymywali, że jestem wiwisekcjonistą, synowie zaś, powołując się na maszyny, przypuszczali, że zajmuję się elektrotechniką. Byli niespokojni, co się stanie, gdy powrócę, choć przekonałem się później, że zamknęli drzwi domu.
Przyszło mi na myśl, że gdyby ktoś, znający się na rzeczy, zobaczył moje radiatory, mógłby się za wiele domyśleć. Korzystając więc z pierwszej sposobności, wszedłem napowrót do pokoju i wywróciłem oba dynama, tak, że się rozbiły. Nie potrzebuję opisywać przerażenia moich nieproszonych gości.
Wymknąłem się z pokoju i czekałem nadole na ich powrót. Wrócili nareszcie, niezadowoleni, że nie znaleźli żadnych strasznych rzeczy i niespokojni o skutki prawne swego wtargnięcia.
Ja natychmiast pośpieszyłem z pudełkiem zapałek, złożyłam krzesło i siennik na kupę słomy i papieru, którą ułożyłem przedtem, i podpaliłem wszystko.
— Ależ w ten sposób wznieciłeś pożar w domu? — zawołał Kemp z przerażeniem.
— Pożar w domu! To był jedyny sposób zatarcia śladu za sobą, a oczywiście dom musiał być zabezpieczony… Wyszedłem pocichu z domu. Byłem niewidzialny i snułem plany przeróżnych dziwnych rzeczy, które mogłem teraz robić bezkarnie.
Schodząc nadół, uczułem niejaką trudność wtem, że nie widziałem moich nóg, ale prędko przyzwyczaiłem się do tego. Byłem niezmiernie podniecony i miałem ochotę straszyć ludzi, klepiąc po ramieniu i zrzucając im kapelusze. Ledwie jednak wyszedłem na drugą ulicę, uczułem gwałtowne pchnięcie ztyłu i usłyszałem brzęk szkła. Człowiek, niosący koszyk, pełen syfonów, natknął się na mnie, a teraz, ogłupiały, patrzył na swój koszyk. Śmiałem się głośno i zawołałam: „Djabeł jest w koszyku!”. Człowiek natychmiast uciekł, zostawiając w mem ręku koszyk, który podrzuciłem wgórę. Ale jakiś głupi woźnica, wychodzący z szynkowni, skoczył w tę stronę i swą wyciągniętą ręką uderzył mnie gwałtownie w ucho. Koszyk spadł na niego; wszczął się hałas, ludzie zaczęli wybiegać, powozy się zatrzymywały. Przeklinałem moją nieostrożność; z wielką biedą wydobyłem się z ciżby i, nie czekając jak będzie załatwiona ta sprawa, wmieszałem się w tłum przechodniów wieczornych w Oxford Street. Chciałem iść razem z nimi, ale deptano mi po piętach; próbowałem iść w rynsztoku, ale nogi mnie bolały, a dyszel dorożki, otarłszy się o mnie, przypomniał mi, że już miałem przejście z koszykiem. Usunąłem się przed dorożką, obszedłem wózek dziecinny i znalazłem się za jakimś powozem. Tu było wygodniej iść, tylko dokuczało mi bardzo zimno. Przez dziwne zapomnienie, robiąc się niewidzialnym, nie pomyślałem o tem, że będę odczuwał zimno, nie mając na sobie ubrania. Świetna myśl przyszła mi do głowy: wskoczyłem do powozu. I tak, trzęsąc się z zimna i sapiąc z poczynającego się kataru, jechałem wzdłuż Oxford Street. Moje usposobienie zupełnie się zmieniło. Taka to jest niewidzialność! Dziękuję za nią…
Jechaliśmy wolno obok wypożyczalni Mudiego; pani jakaś, z czterema książkami, skinęła na woźnicę i wsiadła do powozu, a ja ledwo miałem tyle czasu, aby wyskoczyć z drugiej strony i o mało nie wpadłem na przejeżdżający tramwaj. Pobiegłem w stronę Bloomsbury Square, chcąc się dostać do spokojniejszej dzielnicy, a tak byłem zziębnięty i zdenerwowany dziwnem mojem położeniem, że szlochałem, idąc. Na jednym z rogów skweru, pies jakiś wybiegł z apteki i natychmiast udał się za mną. Węch dla psa jest tem, czem oko dla człowieka. Pies zaczął szczekać i ‘ujadać na mnie. Uciekłem znowu i wpadłem na armję zbawienia, idącą naprzeciw mnie całą gromadą z muzyką, śpiewem i powiewającemi chorągwiami. Szczęściem pies przeląkł się ich hałasu i zawrócił, a ja wstąpiłem na kamienne, śniegiem przyprószone, schody jednego z domów, ażeby tam przeczekać przejścia tej całej wrzeszczącej bandy. Wtem usłyszałem dwóch uliczników, którzy stanęli wpobliżu tych schodów; uwagę ich zwróciły ślady mych nóg w śniegu. — „Ot tutaj ktoś wszedł bosemi nogami na te schody, a niema znaków, że zszedł” — mówił jeden. — „A tam patrz tylko, tam stoi, jakby jakaś noga z mgły!” — i wyciągnął ręce, żeby się dotknąć. Jakiś przechodzeń zatrzymał się, żeby zobaczyć, na co oni patrzą, potem stanęła dziewczyna. Śmiałym skokiem znalazłem się nadole. Ale mniejszy ulicznik był zanadto przenikliwy. — „O! O! patrzcie, teraz nogi są nadole”. — Wszyscy zwrócili oczy we wskazanym kierunku i zobaczyli znaki moich nóg na śniegu.
— Co tu jest takiego?
— Nogi, nogi, ślady nóg1
Szczęściem znaczna część publiczności biegła za armją zbawienia. Kilku tylko goniło za mną; przebiegiem przez ulicę i wreszcie udało mi się pozbyć moich prześladowców. Odetchnąłem trochę i otarłem ręką z nóg śnieg, który robił je nieco widzialnemu Ten mimowolny ruch przy ucieczce rozgrzał mnie trochę, ale bolały mnie plecy i nogi; skaleczyłem się w nogę i kulałem. Każdy pies przechodzący nabawiał mnie strachu.
Wtem ludzie zaczęli tłumnie biec, wrzeszcząc: gore! gore! Biegli w kierunku mojego mieszkania; przy wylocie jednej ulicy przekonałem się, że to rzeczywiście palił się dom, w którym mieszkałem. Moje ubranie, moje aparaty, wszystko, co posiadałem, oprócz książeczki czekowej… Literalnie spaliłem mosty za sobą!
Niewidzialny zatrzymał się i zamyślił. Kemp niespokojnie spojrzał w okno.
— I cóż dalej? — rzekł. — Opowiadaj!
Tak więc ostatniego stycznia, przy początku śnieżycy, która mogła trwać dłuższy czas, znalazłem się na bruku, bez mieszkania, bez nikogo przychylnego na świecie, zmęczony, zziębnięty i zrozpaczony. Jedyną moją myślą było wyszukać sobie natychmiast schronienie, gdziebym mógł opamiętać się i odpocząć trochę. Domy londyńskie, szczelnie pozamykane, nawet dla niewidzialnego człowieka były niedostępne. Wtem przypomniałem sobie „Omnium”, ten wielki bazar, gdzie to wszystkiego dostać można: meble, bieliznę, ubranie, jedzenie, nawet olejne obrazy — cały zbiór rozmaitych sklepów. Myślałem, że drzwi zastanę otwarte, ale były zamknięte; odźwierny, z napisem „Omnium” na czapce, stał przed niemi. Szczęśćiem przybyli powozem jacyś kupujący i udało ml się wśliznąć za nimi. W pierwszym oddziała sprzedawano wstążki, rękawiczki i tem podobne rzeczy, w dalszym były towary koszykarskie. Nie czułem się tu bezpieczny; zbyt wielu ludzi bowiem chodziło na wszystkie strony; poszedłem na piętro, gdzie był cały oddział łóżek. Przelazłem przez nie i wyszukałem sobie legowisko na dużej kupie materaców. Oddział ten był już oświetlony i panowało w nim przyjemne ciepło. Gdy magazyn będzie zamknięty, myślałem, znajdę sobie coś do zjedzenia i ubranie, a potem prześpię się dobrze. W dalszym ciągu chciałem się przebrać tak, ażeby zrobić za siebie możliwą figurę, dostać pieniędzy, wyjść potem spokojnie po otwarciu sklepu, odebrać moje notatki i książeczkę bankową, wynająć gdzie mieszkanie i dopiero ułożyć plan wyzyskania wszystkich korzyści, które, jak wówczas jeszcze myślałem, dawała mi moja niewidzialność.
Czas zamknięcia sklepu prędko nadszedł. Nie minęła godzina od czasu, gdy układłem się na materacach, kiedy wzięta się do spuszczania okiennic i kupujący zwolna opuszczali magazyn. Równocześnie subjekci zaczęli z wielkim pośpiechem składać i uprzątać porozrzucane towary. Wszystko, co tylko mogło być schowane, poszło do pak i szuflad, resztę osłonięto pokrowcami. Potem krzesła postawiono na stołach, a pomocnicy, uzbrojeni w miotły, zaczęli gruntowne zamiatanie. Może w godzinę po zamknięciu okiennic i wyjściu publiczności usłyszałem zgrzyt kluczy, zamykających drzwi wchodowe.
Głębokie milczenie zaległo budynek; zacząłem poszukiwania, Z wielkim trudem odnalazłem zapałki i świecę. Dalej musiałem zrywać pokrowce i otwierać pudełka, ażeby dość do tego, co mi było potrzebne. Zacząłem od pudła z napisem: kalesony i kaftaniki z wełny jagnięcej. Polem skarpetki, gruby szalik na szyję; poszedłem do oddziału, gdzie była garderoba, i ubrałem się w spodnie, żakiet, palto i kapelusz z szerokiemi kresami, jeden z tych, jaki noszą duchowni. Tak ubrany, zacząłem znowu czuć się człowiekiem, a równocześnie odezwał się we mnie głód.
Na piętrze była restauracja i tam udało mi się dostać zimnego mięsa. Znalazłem jeszcze resztę kawy, którą odurzałem, zapaliwszy gaz i pokrzepiłem się należycie. Zacząłem potem szukać kołder, natrafiłem na czekoladą i suche owoce, i wino burgundzkie, którego wypiłem więcej, aniżeli należało.
Trafiłem jeszcze na oddział zabawek, gdzie maski i nosy tekturowe podały mi myśl „zrobienia” sobie widzialnej twarzy przy pomocy okularów, ale w „Omnium” nie było oddziału optycznego. Moja twarz — to była istotnie trudność do przezwyciężenia; chciałem ją pomalować, ale obmycie, w razie koniecznej jakiej ucieczki, za długoby trwało.
Wkońcu układłem się w znalezionej kupie poduszek. Ostatnie myśli moje przed uśnięciem były najprzyjemniejsze, jakie miałem od czasu mojej przemiany. Wyobrażałem sobie, że rano będę mógł wymknąć się w mojem ubraniu niepostrzeżony, owinąwszy twarz szalikiem, kupię sobie okulary za pieniądze, które wziąłem, i dopełnię mojego przebrania. Potem zaczęły się senne marzenia, w których przeżyłem fantastycznie dzieje ostatnich dni; byłem znów na ponurym cmentarzu i słyszałem słowa starego księdza nad otwartym grobem mojego ojca: „Ziemia do ziemi, proch do prochu…” — „I ty także!” — zawołał jakiś głos i naraz uczułem się wrzucony do grobu. Nadaremnie broniłem się, wzywałem na pomoc obecnych. Nikt nie zwracał na mnie uwagi, ksiądz odmawiał jednostajnym głosem słowa modlitwy; — a ja zrozumiałem, że nikt mnie nie widział i nie słyszał. Nieubłagana jakaś siła popchnęła mnie naprzód, spadłem na trumnę, która wydała głuchy odgłos i czułem ziemię, rzucaną na mnie łopatami. Robiłem konwulsyjne usiłowania, ażeby się ratować i obudziłem się.
Blady poranek londyński już nastał i przez szpary okiennic napełniał sklep zimnem, szarem światłem. Podniosłem się, przez chwilę nie mogłem sobie przypomnieć gdzie jestem, a potem usłyszałem jakieś głosy.
W części sklepu jaśniejszej, gdzie otworzono już okiennice, zobaczyłem dwóch ludzi, zbliżających się w moją stronę. Porwałem się na nogi, żeby się ukryć, ale szelest, który zrobiłem, zwrócił ich uwagę. — „Co to jest?” — krzyknął jeden. — „Trzymaj go!” — zawołał drugi. Skoczyłem za róg i wpadłem prosto — postać bez głowy, pamiętaj o tem, — na piętnastoletniego chłopaka. Wrzasnął, a ja go odepchnąłem, pobiegłem naprzód, znów skręciłem około rogu i miałem szczęśliwą myśl rzucenia się pod stół. W tej chwili usłyszałem tupot nóg ludzi, goniących mnie, i okrzyki: — „Pilnujcie drzwi!” — i naradzanie się, jak mnie schwycić.
Leżąc na ziemi, byłem tak wystraszony, że nic przyszło mi na myśl rozebrać się, co byłoby mnie odrazu zabezpieczyło od schwytania. Zdaje mi się, że instynktownie chciałem bądź co bądź zachować ubranie na sobie. — „Oto tu, tu jest!” — krzyknął ktoś z moich prześladowców.
Skoczyłem na nogi, porwałem krzesło ze stołu i rzuciłem je na głowę głupca, który krzyknął; umknąłem, wpadłem na innego, którego wywróciłem, i wybiegłem na schody. Ktoś inny biegł za mną. Nad schodami była półka z temi świetnie pomalowanemi garnkami, jakże to one się nazywają?
— Majolika — podpowiedział Kemp.
— Tak jest, majolika. Otóż ja zatrzymałem się na końcu schodów, porwałem jeden wazon i rozbiłem go o głowę goniącego mnie. Cała półka spadła z wielkim trzaskiem, a krzyki i kroki zbliżały się ze wszystkich stron. Wpadłem do restauracji; lampą, którą znalazłem pod ręką, ogłuszyłem kucharzą, a potem, schowawszy się za stół, zacząłem się rozbierać w pośpiechu. Palto, żakiet, spodnie, buty, wszystko zdejmowałem szybko, ale kaftanik wełniany przystaje do ciała, jak druga skóra. Słyszałem ludzi zbliżających się, kucharz leżał jeszcze bez przytomności, a ja, jak zając goniony, musiałem znowu uciekać.
— „Tędy, tędy, policjancie!” — wołano. Wpadłem między moje materace i tu udało mi się zrzucić kaftanik. Stanąłem bezpieczny właśnie w chwili, gdy nadbiegł policjant w towarzystwie trzech subjektów. Rzucili się na kaftanik i kalesony i zaaresztowali spodnie. — „Porzucił to wszystko, co pokradł” — rzekł jeden z nich — „musi tu być gdzieś wpobliżu”.
Ale oczywiście nie znaleźli mnie.
Przypatrywałem się jakiś czas ich poszukiwaniom, przeklinając w duchu konieczność pozbycia się ubrania, tak mi potrzebnego. Potem wróciłem do restauracji, napiłem się mleka, które tam znalazłem, i usiadłem przy ogniu, ażeby pomyśleć nad mojem położeniem.
Za chwilę dwaj zarządzający sklepowi weszli i zaczęli opowiadać o szkodach, które zrobiłem przesadzając je niezmiernie. Zacząłem znów snuć plany. Trudność nie do przezwyciężenia, zwłaszcza po teraźniejszym alarmie, nastręczała kwestia, jakim sposobem wydobyć stąd jakąkolwiek odzież. Myślałem już zrobić paczkę i zaadresować ją tara, gdzie były moje książki, ale bałem się odkrycia. O jedenastej rano śnieg stajał, dzień był trochę cieplejszy, widziałem, że „Omnium” było dla mnie bez nadziei i wyszedłem, zirytowany mojem niepowodzeniem i tylko z bardzo niepewnemi planami na przyszłość.
— Zaczynasz teraz pojmować — ciągnął dalej swą opowieść niewidzialny — całą niekorzyść mojego położenia. Nie miałem schronienia, a jeżeli się ubrałem, traciłem całą korzyść mojej niewidzialności. Byłem głodny, a nie mogłem jeść, gdyż połknięcie nie połączonej jeszcze z mym systemem żywności znowu robiło mnie w najśmieszniejszy sposób widzialnym.
— Prawda, nie myślałem o tem — rzekł Kemp.
— I ja nie myślałem. Nie mogłem wyjść na dwór przy padającym śniegu, gdyż ten, zatrzymując się na mojem ciele, tworzył jakiś wodnisty profil.
Włóczyłem się po zaułkach, w okolicy Portland–Street, nie zbliżając się wszakże do miejsca, gdzie, przy dymiących się jeszcze zgliszczach spalonego domu, stała spora gromadka ludzi. Teraz zajmowała mnie przedewszystkiem kwestja, jak dostać ubranie, Właśnie mijałem sklepik z różnemi towarami, gdzie były ubrania, kostjumy i maski. Przypomniałam sobie mój projekt p zebrania się w „Omnium” i, mając już jakiś cel, ruszyłem w stronę Strandu, przyszło mi bowiem znów na myśl, że tam widziałem sklepy kostjumów teatralnych.
Dzień był zimny, szedłem prędko. Każde przejście przez ulicę było niebezpieczne; na rogu Bedford Street człowiek jakiś, którego szybko mijałem, nagle zawrócił i wpadł na mnie, tak, że potoczyłem się prawie pod koła przejeżdżającego powozu. On sam stał osłupiały, nie mogąc zrozumieć swej przygody, a obecni przytem dorożkarze orzekli, — „że szlag go trafił”.
Nareszcie znalazłem przedmiot moich poszukiwań — mały, zakopcony sklep wpobliżu Drury–Lane, z wystawą, pełną sukien z szychem, szklanych klejnotów, peruk i teatralnych fotografij. Sklep był staromodny, niski i ciemny, wąski dom sterczał nad nim na trzy piętra. Przekonawszy się, że sklep był próżny, wszedłem. Za otwarciem drzwi dał się słyszeć odgłos dzwonka, nie zamknąłem ich i stanąłem w kącie za próżnem wieszadłem, koło dużego lustra. Przez chwilę nie było nikogo, potem usłyszałam ciężkie kroki w sąsiednim pokoju i właściciel sklepu wszedł.
Mój plan był zupełnie ułożony. Chciałem wejść do domu, schować się w jakim kącie, a upatrzywszy dobrą sposobność, ubrać się w kostjum, perukę, maskę i okulary i wyjść na świat, jako, może śmieszna, ale przynajmniej prawdopodobna postać. Prócz tego liczyłem na możność dostania tam pieniędzy.
Człowiek, który wszedł do sklepu, był niski, lekko garbaty, z długiemi rękami i krótkiemi, krzywemi nogami. Widocznie przerwałem mu jedzenie. Zdziwił się, nie widząc w sklepie nikogo. — „Przeklęte chłopaki!” — zawołał. Wyjrzał na ulicę w jedną i w drugą stronę, potem nogą zatrzasnął drzwi i, mrucząc, skierował swe kroki zpowrotem do drugiego pokoju. Wyszedłem z kąta, aby pójść za nim, ale na lekki szelest, który zrobiłem, zatrzymał się nagie. Ja zatrzymałem się również, zdziwiony jego dobrym słuchem. Zatrzasnął mi drzwi przed nosem. Stałem, wahając się; wtem kupiec powrócił i zaczął oglądać się po sklepie: oczywiście zaniepokojony, zaglądał za szafy, a ja tymczasem przez drzwi, które zostawił otwarte, poszedłem dalej. Był tam mały pokoik, licho umeblowany, — na stole stało śniada — n e. Możesz sobie wyobrazić moją irytację, kiedy moje powonienie podrażnił przyjemny zapach kawy, którą on zaczął spożywać z apetytem po powrocie ze sklepu. Pokoik ten miał troje drzwi, ale wszystkie były zamknięte, nie mogłem więc iść dalej, dopóki kupiec nie wyszedł. Lękałem się nawet poruszyć i dwa razy ledwo wstrzymałem się od kichania. Wreszcie skończył jedzenie i, ustawiwszy naczynia na blaszanej tacy, na której stał imbryk, powstał, żeby ją wynieść. Trzymając tacę w obu rękach, nie mógł zamknąć drzwi, zwykle bowiem zamykał je za sobą. Zszedłem za nim do suteren, w których mieściła się bardzo brudna kuchnia. Widząc, że tu nic nie zyskam, powróciłem do pokoju i usiadłem przy kominku. Ponieważ ogień dogasał, zapominając chwilowo o mej szczególnej sytuacji, dołożyłem węgli. Lekki łoskot przy tem sprowadził natychmiast mego gospodarza, który stanął, jak wryty, wytrzeszczając oczy. Następnie obszukał cały pokoik i omal, że mnie nie dotknął ręką. Ale nawet ta rewizja — jak się zdawało — nie uspokoiła go zupełnie i powrócił raz jeszcze.
Wreszcie otworzył drzwi i udał się na piętro. Szedłem ostrożnie za nim. Na schodach staną nagle. — „Mógłbym przysiąc…” — szepnął i rozgadał się uważnie, ale, nie zobaczywszy nic podejrzanego, poszedł dalej, mrucząc. Położył rękę na klamce drzwi i znowu stanął. Ten człowiek miał jakiś djabelski słuch, najlżejsze moje poruszenie, nie uszło jego uwagi. Naraz wykrzyknął z pasją:,, — Jeżeli kto jest w tym domu…” — nie skończył jednak groźby, Otworzył drzwi, wszedł i zamknął mi je przed nosem. Widząc, że niema tu dla mnie nic do roboty, postanowiłem zwiedzić resztę ubikacyj. Był to dom stary i walący się. Tynk odpadał od ścian, po kątach biegały szczury. Niektóre drzwi były zaryglowane. W jednym pokoju znalazłem wiele starej, teatralnej garderoby, a w drugim zwyczajne stare ubranie, Zacząłem je przewracać, ażeby znaleźć coś stosownego dla siebie, gdy wtem usłyszałem odgłos zbliżających się kroków i zobaczyłem gospodarza, który skradał się ze staroświeckim rewolwerem w ręku, Z szeroko otwarte mi ustami rozglądał się po próżnym pokoju. — „To musiały być szczury!” — mruknął do siebie. — „Niech je djabli porwą!” — Zatrzasnął drzwi i przekręcił klucz w zamku. Byłem zamknięty. Zaczynała mnie opanowywać złość, ale postanowiłem przedewszystkiem przejrzeć ubranie. Ściągając te, które były na najwyższej półce, zrzuciłem całą pakę; sprawiony tem hałas sprowadził znów gospodarza, jeszcze groźniejszego, niż przedtem. Tym razem rzeczywiście natknął się na mnie i odskoczył, przerażony. Po chwili uspokoił się trochę. — „Szczury, to muszą być szczury!” — rzekł do siebie. Wyniosłem się cichutko z pokoju, ale jakaś luźna deska w podłodze skrzypnęła. Oczywiście przeklęty garbus przestraszył się i zaczął chodzić po całym domu, zamykając drzwi kluczami, które chował następnie do kieszeni. Wpadłem w pasję i ledwie mogłem ją powstrzymać. Teraz byłem już pewny, że jesteśmy sami w domu i, upatrzywszy odpowiednią chwilę, uderzyłem go silnie w głowę.
— Jakto? — zawołał przelękniony Kemp.
— No, ogłuszyłem go poprostu, gdy schodził ze schodów. Uderzyłem go ztyłu w głowę krzesłem. Stoczył się ze schodów, jak para starych butów.
— Ale! Przecież… zwykłe poczucie ludzkości.. — zauważył Kemp.
— To dobre dla zwykłych ludzi — odparł Griffin. — Tutaj, zważ, chodziło o to, żebym mógł wyjść z tego domu ubrany, a niewidziany przez nikogo. Nie było innego sposobu. Potem zakneblowałem mu usta kostjumową kamizelką i związałem go prześcieradłem.
— Ależ… — zaczął znów Kemp, lecz zaraz urwał.
— Był to jedyny sposób utrzymania tego bałwana w spokoju. Mój kochany, nie patrz na mnie z takiem przerażeniem. On miał przecież rewolwer. Gdyby mnie był zobaczył, z pewnością nie uniósłby się litością.
— A jednak — ozwał się Kemp — w Anglji, w naszych czasach! Przecież on był w swoim domu, a ty… no! rabowałeś go!
— Rabowałem! Tan, do licha. Zarzucasz mi kradzież? Przecież nie jesteś dość głupi, Kemp, ażeby trzymać się przestarzałych przesądów. Czy nie rozumiesz, w jakiej byłem sytaacji?
— No, tak, ale zważam i na jego sytuację! — rzekł Kemp.
Niewidzialny zerwał się gwałtownie.
— Co to wszystko znaczy? — zapytał groźnie.
Twarz Kempa przybrała surowy wyraz. Chciał widocznie coś mówić, ale się wstrzymał.
— Przypuszczam — rzekł nagle — że nie mogłeś postąpić inaczej.
— Oczywiście, że nie. A przytem doprowadził mnie do wściekłości, goniąc mnie po domu z rewolwerem i zamykając drzwi. Święty byłby stracił cierpliwość. No, nie potępiasz mnie, co?
— Nie potępiam nikogo — odrzekł Kemp — wyszło to już z mody. Cóż zrobiłeś dalej?
— Byłem głodny. W jego pokoju znalazłem chleb i trochę starego sera; zjadłem to i napiłem się konjaku z wodą. Polem przeszedłem koło mojego, jak paczka starych rzeczy, spokojnie leżącego gospodarza i udałem się do pokoju, w którym były na składzie ubrania. Było w nim czuć benzynę, używaną zapewne do czyszczenia ubrań. Zebrałem wszystko, co — jak sądziłem — mogło mi być użyteczne, a także kuferek ręczny, trochę farb i gumy. Chciałem umalować sobie twarz i ręce, ale przypomniałem sobie, że musiałbym się potem obmywać terpentyną, ażeby się znów stać niewidzialnym. — Wyorałem więc nos z tektury, nie bardzo śmieszny, ciemne okulary, siwe faworyty i perukę. W pulpicie, w sklepie i w zamkniętej szafie w pokoju było kilkanaście suwerenów; mogłem teraz iść w świat porządnie wyekwipowany.
Lecz wtem zbudziła się we mnie wątpliwość, czy istotnie podobny jestem do łudzi. Postać moja była śmieszną, ale z pewnością nie była fizyczną niemożliwością. Obejrzałem się w zwierciadle ze wszystkich stron i ostatecznie wyszedłem na ulicę.
— I nie zaprzątałeś sobie głowy tem, co się stanie z garbusem? — zapytał się Kemp.
— Nie — odpowiedział niewidzialny — nie wiem, co się z nim stało. Mógł przecież później wydobyć się z prześcieradła, choć węzły były mocno związane.
— I cóż się stało dalej, gdy wyszedłeś na Strand?
— Oh! nowe rozczarowania! Sądziłem, że w praktyce mogę robić, co mi się podoba — brać pieniądze, gdzie je znajdę — a wystarczy mi zrzucić ubranie, ażeby ujść przed wszelką odpowiedzialnością. Postanowiłem uraczyć się wspaniale w restauracji, a potem udać się do dobrego hotelu i starać się o zgromadzenie większych zasobów. Wszedłem do restauracji i kazałem podać drugie śniadanie, gdy wtem przyszło mi na myśl, że przy jedzeniu będę musiał odkryć moją niewidzialną twarz. Oczywiście wyszedłem, nim przyniesiono owe śniadanie. Zły na siebie i na wszystkich, poszedłem w inne miejsce, kazałem dać sobie osobny pokój i nareszcie mogłem się najeść. Polem, przy cygarze, zacząłem rozmyśla”… Cóż z tego, że, będąc niewidzialnym, mogę wziąć, co chcę, kiedy nie mogę tego użyć. Niewidzialny człowiek w naszym zimnym i błotnym klimacie jest niemożliwym nonsensem. I dlatego to stałem się tajemniczą, obandażowaną karykaturą!
Urwał i wlepił oczy w okno.
— Ale jakże dostałeś się do Iping? — zapytał Kemp, chcąc koniecznie odciągnąć go od okna.
— Pojechałem tam, żeby pracować. — Chcę odrobić wszystko, co zrobiłem, wrócić do dawnego stanu, kiedy zechcę. I to jest właśnie, o czem chciałbym teraz z tobą pomówić.
— Pojechałeś prosto do Iping?
— Tak, musiałem tylko wziąć moje notatki i książeczkę bankową, oraz zamówić różne chemikalja, które mi były potrzebne do wypróbowania mojej idei.
— Tymczasem — przerwał mu Kemp — przyszło tam do katastrofy, a sądząc z tego, co piszą dzienniki…
— Tak, byłem w pasji! — czy ten osioł policjant zabity?
— Nie — odpowiedział Kemp — spodziewają się, że wyzdrowieje.
— To ma szczęście, bo ja nie posiadałem się z gniewu. Dlaczego nie zostawili mnie w spokoju. A ten drugi bałwan, sprzedający tabakę?
— I temu, jak się zdaje, nie grozi niebezpieczeństwo utraty życia — odpowiedział Kemp.
— Widzisz, Kemp, ludzie tacy, jak ty, nie rozumieją, co to jest pasja. Pracować całe lata, szukać i wynajdywać, a potem widzieć, że jakiś głupi drab, który nie ma o niczem pojęcia, rozbija wszystkie twoje plany. Gdziekolwiek znalazł się jaki głupiec, każdy musiał mi wleźć w drogę. Jeżeli pójdzie tak dalej, to się chyba wścieknę. A wszystko oczywiście stało się daleko trudniejszem teraz.
— Cóż więc teraz mamy robić? — spytał Kemp, patrząc zukosa przez okno i zbliżając się do swego groźnego gościa, ażeby przeszkodzić mu w dostrzeżeniu przez okno trzech ludzi, którzy szli pod górę, jak się Kempowi zdawało, nie szybciej od żółwi. — Jakiż plan miałeś, udając się do Burdock?
— Chciałem wynieść się z kraju, ale zmieniłem ten plan, zobaczywszy ciebie Chciałem, ponieważ teraz jest ciepło i niewidzialność jest możliwa, udać się na południe. Wychodzi stąd parowiec do Francji. Moja myśl była dostać się tam na wszelkie ryzyko. Potem koleją do Hiszpanji, a potem do Algieru. Tam można zawsze być niewidzialnym, a jednak żyć i działać. Owego włóczęgą używałem, jako skarbonkę i kuferek na bagaże, zanim obmyśliłbym sposób przesłania sobie rzeczy.
— To jest jasne.
— A teraz ten gałgan usiłuje mnie okraść! — Skradł moje notatki, Kemp, notatki, które mi są koniecznie potrzebne. Skoro tylko dostanę go w moje ręce…
— Najlepiej dostać naprzód książki.
— Ale gdzież on jest? Czy wiesz?
— Jest w miejskiej stacji policyjnej, zamknięty, na własną prośbę, w najbardziej obwarowanej celi.
— Nikczemnik! — zawołał niewidzialny.
— Ale to psuje twoje plany.
— Musimy dostać te książki, Są one koniecznie potrzebne.
— Zapewne — odrzekł Kemp, widocznie zaniepokojony — zdawało mu się bowiem, że słyszy zbliżające się kroki — musimy odnaleźć te książki. A sądzę, że nie będzie to trudno, jeżeli włóczęga nie będzie wiedział, że to ty chcesz je odzyskać.
— Tak sądzisz — rzekł niewidzialny i spojrzał na doktora nieufnie.
Kemp starał się wymyślić cokolwiek, byle tylko przedłużyć rozmowę, ale niewidzialny sam zaczął mówić znowu:
— Fakt, że trafiłem do twojego domu, Kemp, zmienia całkiem moje plany. Bo ty jesteś człowiekiem, który to wszystko może zrozumieć. A pomimo rozgłosu, jakiego ta historja nabrała, i pomimo zguby książek, możemy zrobić jeszcze wiele, bardzo wiele!
— Czy nie powiedziałeś nikomu, że jestem tutaj? — zapytał nagle.
Kemp zawahał się.
— To się przecież samo przez się rozumiało — rzekł.
— Nikomu? — powtórzył z naciskiem Griffin.
— Ani żywej duszy.
— To dobrze! — odparł niewidzialny, poczem wstał i zaczął przechadzać się po bibljotece — popełniłem omyłkę, grubą omyłkę, chcąc sam przeprowadzić tę sprawę. Czego potrzebuję, Kemp, to jest: pomocnika i dobrego ukrycia — miejsca, gdzie mógłbym spać i jeść, i odpocząć bezpiecznie. Muszę mieć sprzymierzeńca. Przy odpoczynku i jedzeniu i z dobrym pomocnikiem tysiące rzeczy jest możliwych.
Dotychczas nie działałem systematycznie. Trzeba się zastanowić nad tem, co można zrobić zapomocą niewidzialności, a czego nie. Zapewne jest w tem trochę korzyści przy włamaniu się lub rabunku, ale, raz schwytany, mógłbym łatwo dostać się do więzienia. Rzeczywiście największa korzyść jest ta, że mogę niepostrzeżenie zbliżyć się i niepostrzeżenie umknąć, mogę z największą łatwością zabić każdego, choćby nie wiem jak był uzbrojony. Kemp pokręcił wąsa. Słyszał jakiś ruch nadole.
— A trzeba będzie zabijać!
— Zabijać? — powtórzył Kemp — a to dlaczego?
— Nie zabijać bezmyślnie, ale systematycznie. — Ludzie wiedzą już, że istnieje niewidzialny człowiek. Otóż ten niewidzialny musi zaprowadzić terror. Musi sterroryzować miasta, jak wasz Burdock, i panować nad niem. Będzie wydawał swoje rozkazy i zabijał nieposłusznych, oraz tych, którzy chcieliby ich bronić.
Do uszu Kempa doszło w tej chwili skrzypienie drzwi frontowych, które otworzono i zamknięto.
— Zdaje mi się, Griffin — odezwał się doktor dla pokrycia swego roztargnienia — że twój sprzymierzeniec byłby w trudnem położeniu.
— Nikt nie wiedziałby o tem, że jest on moim sprzymierzeńcem — zawołał niewidzialny, a zaraz potem dodał: — Cicho! co to jest nadole?
— Nic — odrzekł Kemp. — Ja się na to nie zgadzam, Griffcn, zrozumiej mnie, nie zgadzam się. Dlaczego marzyć o walce przeciwko całej rasie ludzkiej? Czy w ten sposób spodziewasz się zdobyć szczęście? Nie bądźże wilkiem samotnym. Ogłoś twoje doświadczenia całemu krajowi, całemu światu. Pomyśl, co możesz zrobić z miljonem pomocników!
Niewidzialny człowiek przerwał mu.
— Czyje to kroki słychać na schodach? — Nie wiem — odrzekł Kemp.
— Zobaczę! — zawołał niewidzialny i postąpił z wyciągniętą ręką do drzwi.
To, co potem nastąpiło odbyło się bardzo szybko. Kemp poruszył się, ażeby mu przeszkodzić. Niewidzialny zadrżał i stanął.
— Zdrajco! — zawołał i nagle szlafrok rozpiął się, a niewidzialny, usiadłszy, zaczął się pośpiesznie rozbierać. Kemp trzema krokami znalazł się przy drzwiach, a niewidzialny, którego nogi już zniknęły, porwał się i krzyknął. Kemp otworzył drzwi. Zdołu słychać było głosy i szybkie kroki. Prędkim ruchem Kemp odepchnął niewidzialnego i skoczył za drzwi, które zatrzasnął za sobą. Klucz był z tamtej strony drzwi. W jednej chwili Griffin byłby zamkniętym więźniem w pałacyku, gdyby nie mała rzecz. Klucz, włożony niedbale do zamku, wypadł na podłogę, gdy Kemp trzasnął drzwiami.
Doktor zbladł. Trzymał klamkę obiema rękami, Drzwi pod naporem niewidzialnego uchyliły się na jakie sześć cali, ale Kemp zdołał zamknąć je znowu. Drugi raz drzwi zostały uchylone na stopę i szlafrok uwiązł w tym otworze. Niewidzialne palce schwyciły Kempa za gardło. Doktor ratując się, puścił klamkę. W tej chwili został odepchnięty wtył i upadł ciężko w kąt sionki. Próżny szlafrok zawisł na jego głowie.
W połowie schodów stał pułkownik Adye, naczelnik policji w Burdock, do którego był adresowany list Kempa. Patrzył on z przestrachem na upadającego Kempa i tańczący w powietrzu szlafrok. Widział, jak Kemp usiłował się podnieść i upadł i znowu na ziemię, gwałtownie powalony.
Wtem on sam został napadnięty. Wielki ciężar, jak mu się zdawało, spadł na niego i zrzucił go głową naprzód ze schodów, Dokoła szyi uczuł pułkownik żelazny uścisk.
Wiem niewidzialne nogi przebiegły po jego plecach, usłyszał czyjeś kroki na schodach, potem krzyk i bieganie dwóch policjantów po sieni domu, wreszcie gwałtowne zatrzaśnięcie głównych drzwi domu.
Pułkownik podniósł się i usiadł, Zobaczył zataczającego się po schodach Kempa; doktor był zwalany kurzem, włosy miał w nieładzie, usta zakrwawione i trzymał na ręku czerwony szlafrok, oraz inne części ubrania.
— Mój Boże! — zawołał Kemp — nie udało się nam. Uciekł!…
Przez chwilę Kemp nie mógł wydobyć głosu, ażeby wytłumaczyć naczelnikowi policji, co się właściwie stało. Stali przy schodach. Kemp, ze śmieszną garderobą Griffina na ręku, opowiadał szybko i bezładnie. Adye zaczynał wreszcie rozumieć sytuację.
— To obłąkany — mówił Kemp — niema w nim nic ludzkiego. Samolub w całem słowa znaczeniu. Myśli tylko o własnej korzyści i własnem bezpieczeństwie. Z zimną krwią opowiadał mi swe brutalne czyny. Poranił ludzi. Będzie zabijał, jeżeli mu nie przeszkodzimy. Zamierza wywołać panikę. Nic go nie powstrzyma. Wybiegł teraz, jak furiat!
— Trzeba go schwytać! — zawołał Adye — to nie ulega wątpliwości!
— Ale jak? — odparł Kemp i naraz przyszły mu różne myśli. — Trzeba zacząć od tego, ażeby nie oddalił się z okolicy — W przeciwnym razie pójdzie w świat, będzie kaleczył i zabijał. On marzy o panowaniu przez terror. Panowanie terroru, mówię panu. Musisz pan postawić straże na drogach, przy pociągach i statkach parowych. Wojsko musi nam pomóc. Trzeba po nie telegrafować. Jedna tylko rzecz mogłaby go zatrzymać w tej okolicy, to jest chęć odzyskania jakichś książek z notatkami, które są dla niego bardzo ważne. Posłuchaj, pan! Macie w policyjnych aresztach pewnego człowieka, nazwiskiem Marvel.
— Wiem — przerwał Adye — wiem. Te książki… ale włóczęga…
— Mówi, że ich nie ma. Niewidzialny jednak jest pewny, że włóczęga je posiada. Ponadto trzeba urządzić tak, aby nie mógł się przespać, ani zjeść. Wszelką żywność należy schować i zamknąć, tak, żeby jej nie mógł dostać. Domy muszą być pozamykane, a cała ludność niechaj weźmie udział w polowaniu. Powiadam, panie pułkowniku, że ten człowiek, to chodzące niebezpieczeństwo, to nieszczęście! Sama myśl o tem, co on może zrobić, jest okropna!
— Pójdźmy zaraz — rzekł Adye — i zorganizujmy poszukiwanie; zawezwiemy Hoppa i urzędników kolejowych; zwołamy radę wojenną. Rzuć, pan, te rzeczy i chodź ze mną!
Nadole zastali drzwi otwarte i przestraszonych policjantów, wytrzeszczających oczy w próżną przestrzeń.
— Uciekł, proszę pana — powiedział jeden z nich.
— Pójdziemy przedewszystkiem do policji — rzekł Adye — niech jeden z was pobiegnie i przyśle tu dorożkę, tylko szybko, A teraz co jeszcze należałoby zrobić, Kemp?
— Psy — odrzekł doktor — postaraj się pan o psy. One go wprawdzie nie widzą, ale czują. Trzeba psów.
— Dobrze — rzekł Adye — postaram się o psy. Może jeszcze co?
— Trzeba pamiętać o tem, że żywność, którą zjada, jest widoczna, dopóki jej nie strawi. Musi się więc kryć po jedzeniu. Trzeba bezustanku przetrząsać każdy kąt, wszystkie zarośla. Należy także schować wszystko, co mogłoby mu posłużyć za broń. Nie może on nic nosić ze sobą, może tylko schwycić to, co ma pod ręką.
— Wybornie! — odparł pułkownik — dostaniemy go z pewnością!
— A na drogach… — zaczął Kemp, leci zawahał się.
— Co? — zapytał pułkownik.
— Tłuczone szkło. Wiem, że jest to okrutnie, ale trzeba myśleć o tem, co on może zrobić. Adye gwizdnął przez zęby.
— To sprzeciwia się regułom honorowego sportu. Zresztą nie wiem. Każę mieć szkło wpogotowiu. I jeżeliby się posunął za daleko…
— To jest człowiek, w którym niema nic ludzkiego — rzekł Kemp — jestem pewny, że skoro tylko ochłonie z wrażenia tej ucieczki, będzie próbował działać terrorem. Nasza jedyna szansa jest wyprzedzić go. On sam wyzuł się z człowieczeństwa. Jego krew niech spadnie na jego głowę!
Zdaje się, że, niewidzialny wypadł z domu Kempa, opanowany zupełnym szałem. Małe dziecko, które bawiło się nieopodal wejścia do willi, zostało gwałtownie porwane i rzucone daleko, tak, że złamało nogę. Przez kilka godzin potem nikt nie wiedział, gdzie się podział niewidzialny. Ale można go sobie wyobrazić w tym skwarnym dniu czerwcowym, biegnącego przez pagórek na otwartą równiną za Burdock, szalejącego z gniewu, zgrzanego i zmęczonego, dopadającego wkońcu zarośli pod Hiatondean, ażeby tam znowu obmyśleć nowe plany wojny przeciwko bliźnim. Zdaje się, że w tem miejscu rzeczywiście musiał się schronić, tam bowiem znalazł się tragiczny ślad jego bytności o drugiej po południu. Trudno wyobrazić sobie stan jego umysłu w tym czasie. Oczywiście liczył on na pomoc Kempa w swym dzikim pomyśle sterroryzowania świata. Bądź co bądź znikł z widowni do drugiej godziny i ta bezczynność stała się dla niego fatalną.
Przez ten czas porozsyłano na wszystkie strony czynnych i energicznych łudzi. Rano niewidzialny był jeszcze mitem jakimś; po południu, dzięki jasno i zwięźle napisanej proklamacji Kempa, przedstawiał się, jako przeciwnik straszny, którego jednak można schwytać lub zranić, i ludność wiejska organizowała się z nadzwyczajną szybkością. Nawet jeszcze o godzinie drabiej byłby mógł oddalić się z okolicy, dosiawszy się na pociąg, później jednak było to już niepodobieństwem; każdy pociąg na linjach wielkiego równoległoboku, pomiędzy Southampton, Winchester, Brighton i Horsham, jechał z drzwiami pozamykanemi, a ruch towarowy chwilowo wstrzymano. W wielkiem kole dwudziestomilowem naokoło Burdock ludzie, uzbrojeni w strzelby i pałki, zaczynali obchodzić pilnie, w grupach po trzech i czterech, drogi i pola.
Konni policjanci jeździli wzdłuż wiejskich dróg, zatrzymując się przy każdej chacie i ostrzegając, ażeby zamykano drzwi i nie wychodzono na dwór; dzieci, zwolnione ze szkół, śpieszyły do domu, wylęknione, trzymając się razem w gromadkach. Proklamacja Kempa, podpisana przez pułkownika, o godzinie piątej wieczorem była już rozrzucona po całej okolicy. A tak prędką i energiczną była akcja władz, tak ogólne i inteligentne zastosowanie się do rozporządzeń i rad, wyrażonych w proklamacji, że przed nocą terytorjum, przeszło stu mil kwadratowych, było objęte stanem oblężenia.
Późnym wieczorem rozeszła się straszna wieść o zamordowaniu pana Wicksteed.
Jeżeli przypuszczenie, że niewidzialny schronił się był w zaroślach w Hintondean, odpowiadało prawdzie, to należy przypuścić, że wkrótce po południu opuścił on to schronienie z wyrobionym już planem, który wymagał użycia jakiejś broni. Nie wiemy, jaki to był plan, ale pewnem jest, że niewidzialny musiał już mieć w ręku pręt żelazny, gdy spotkał pana Wicksteeda.
Naturalnie szczegóły tego spotkania nie są wiadome. Nastąpiło ono obok dołu, gdzie kopano żwir, o kilkaset kroków od domku odźwiernego przy parku lorda Burdock.
Jak widać było z wszystkiego, odbyła się tu rozpaczliwa walka; ziemia zdeptana, liczne rany, które otrzymał pan Wicksteed, jego złamana laska. Ale trudno odgadnąć, jaka przyczyna mogła tę walkę wywołać; chyba w szale morderczym niewidzialnego możnaby znaleźć jej wytłumaczenie. Pan Wicksteed był to mężczyzna czterdziestopięcioletni, rządca u lorda Burdock, człowiek bardzo spokojny, niezawodnie ostatni z tych, o którym możnaby przypuszczać, że naraża się na walkę z tak strasznym przeciwnikiem. Otóż przeciw niemu niewidzialny użył pręta żelaznego, wyrwanego z zepsutego płotu. Wracając na obiad do domu, został Wicksteed napadnięty i zabity w najbrutalniejszy sposób.
Dwa tylko szczegóły rzucają cokolwiek światła na to morderstwo. Dół żwirowy, obok którego Wicksteed został zamordowany, nie był mu po drodze do domu, ale o kilkadziesiąt kroków od niej. Mała dziewczynka, która dla jakiejś przyczyny znajdowała się nieopodal tego miejsca, opowiadała, że widziała Wicksteeda, idącego prędko w stronę dołu żwirowego i wymachującego laską, jakgdyby coś gonił. Ona była ostatnią, która widziała go przy życiu. Nasuwa się więc przypuszczenie, że Griffin niósł pręt żelazny, choć bez jasnej intencji zabicia nim kogokolwiek, a Wicksteed, nie wiedząc wcale o niewidzialnym, gdyż Burdock jest kilka mil stamtąd oddalone, zobaczył pręt, w niepojęty sposób unoszący się w powietrzu, i gonił za nim, próbując dosięgnąć go swą laską. Zapewne niewidzialny byłby mógł łatwo ujść przed tą pogonią, ale pozycja, w której znaleziono trupa Wicksteeda, wskazuje, że na nieszczęście zapędził on swojego przeciwnika w kąt, gdzie z jednej strony był dół, a z drugiej znaczna przestrzeń, zarosła pokrzywami. Jeżeli zważy się nadzwyczajną drażliwość niewidzialnego i jego napady dzikiego szału, łatwo można sobie wytłumaczyć resztę. Pręt skrwawiony znaleziono pomiędzy pokrzywami; zdaje się więc, że, pod wrażeniem deprymującem morderstwa, nawet tak nieludzki człowiek, jak Griffin, poczuł może wyrzuty sumienia i chwilowo porzucił zamiary, które miał poprzednio.
Ludzie, pracujący w polu około Fern Bottom, słyszeli głos, jęczący i płaczący, a czasem przeklinający, który potem oddalał się coraz bardziej, aż zamilkł zupełnie. Faktem jest tylko, że niewidzialnemu udało się tego wieczoru ukryć się przed wszystkimi. Napotkał on zapewne domy szczelnie pozamykane; musiał czytać którąś z porozlepianych proklamacyj i łatwo można sobie wyobrazić szaloną złość, w jaką go to wszystko wprawiło. Przez całe dwadzieścia cztery godziny, z wyjątkiem morderstwa Wicksteeda, nic nie zrobił. Był zwierzyną, którą tropiła cała okolica. W nocy jednakowoż musiał dorwać się snu i żywności, gdyż rano był znowu sobą: przytomny, silny, gniewny i złośliwy, gotów do ostatniej walki ze światem.
Kemp w swoim domu zastał osobliwszy dokument, napisany ołówkiem na kawałku brudnego papieru:
„Objawiłeś wielki spryt i energję, choć nie rozumiem, co chcesz przez to zyskać. Stałeś się moim przeciwnikiem. Polowałeś na mnie przez cały dzień, a chciałeś mnie pozbawić spoczynku w nocy. Jednak, na złość tobie, najadłem się i wyspałem. Gra pomiędzy nami dopiero się zaczęła. Pismo to ma zapowiedzieć początek terroru. Powiedz twojemu pułkownikowi i całej reszcie, że Burdock nie podlega już więcej królowej, podlega mnie, — terrorowi. Jest to nowa epoka: panowanie niewidzialnego. Pierwszego dnia będzie wykonany dla przykładu wyrok śmierci na człowieku, nazwiskiem Kemp. Może on się zamknąć, schować, otoczyć strażą. Śmierć, niewidzialna, śmierć czeka na niego. List ten będzie oddany przez listonosza, a potem przyjdzie śmierć! Nie pomagajcie mu, dobrzy ludzie, żeby śmierć nie spadła na was. Dzisiaj Kemp umrze”.
Kemp, odczytawszy ten list, po trzykroć rzekł:
— To nie żadna mistyfikacja — to jego właściwy styl. A on będzie się starał zrobić tak, jak pisze…
Obrócił papier i znalazł na stronie adresowej stempel pocztowy z Hintondean i prozaiczny dopisek: „2 p, do zapłacenia”.
Wstał powoli, zostawiając niedokończone drugie śniadanie — list był oddany około 1–szej — i poszedł do biblioteki. Zadzwonił na gospodynię i kazał jej obejść dokoła dom, obejrzeć wszystkie rygle u okien i pozamykać wszystkie okiennice. Sam zamknął okna w bibljotece, Z szuflady w sypialnym pokoju wyjął mały rewolwer, obejrzał go starannie i włożył do kieszeni swego domowego żakietu. Napisał kilka krótkich listów, między innemi jeden do pułkownika Adye, i kazał je odnieść służącej, wytłumaczywszy jej jasno, jakim sposobem na dom opuścić i jaką iść drogą.
— Niema niebezpieczeństwa! — powiedział jej, a w duchu dodał: „Dla ciebie”.
Na chwilę pogrążył się w myślach, poczem wrócił do swego stygnącego śniadania.
Jadł z przestankami, Wtem mocno uderzył pięścią w stół.
— Schwytamy go! — zawołał — a ja będę przynętą.
Poszedł na górę, troskliwi© zamykając każde drzwi za sobą.
— Jest to walka — mówił — osobliwsza walka, ale wszystkie szansę są po mojej stronie, panie Griffin, pomimo twojej niewidzialności… no i odwagi, Griffin contra mundum… nie mniej…
Stał przy oknie, patrząc na oświetlony promieniami, słońca pagórek.
— Może on patrzy na mnie w tej chwili — pomyślał. Coś uderzyło gwałtownie o mur trochę powyżej okna, Doktor odskoczył szybko.
— Staję się nerwowym — powiedział, — Minęło jednak pięć minut, nim znowu podszedł do okna. — Musiał to być jakiś wróbel.
Wtem usłyszał dzwonek u drzwi wchodowych i pośpieszył nadół. Otworzył zamek i rygle, obejrzał łańcuch, założył go i ostrożnie uchylił drzwi, nie pokazując się. Znany głos powitał go. Był to Adye.
— Pański list wyrwano z rąk służącej. On jest tu wpobliżu. Wpuść mnie pan!
Kemp odjął łańcuch, a pułkownik wszedł przez możliwie najciaśniejszy otwór i patrzył z nietajoną satysfakcją, jak Kemp zamykał drzwi na klucz i rygle.
— List wydarte jej z ręki. Okropnie przerażona. Jest na stacji, w policji, Histeryczny atak. — On jest blisko. Co było w liście?
Kemp zaklął.
— Jakiż ze mnie głupiec! — zawołał — mogłem był przecież przewidzieć. Niema godziny drogi od Hintondean — a zatem już!
— Co to znaczy? — zapytał Adye.
— Zaraz się pan dowiesz — odrzekł Kemp i poprowadził swego gościa do jadalnego pokoju, gdzie dał mu do przeczytania wyzwanie niewidzialnego. Adye przeczytał i gwizdnął pocichu.
— A pan co na to? — zapytał.
— Ja proponowałem tu urządzić pułapkę i w mej nieostrożności, posłałem list przez kobietę… prosto w jego ręce.
— Zapewne ulotnił się — mówił Adye.
— Z pewnością nie! — powiedział Kemp.
W tej chwili usłyszeli brzęk szkła na górze. Adye ujrzał błyszczącą lufę rewolweru w kieszeni Kempa.
— To okno u góry — rzekł Kemp i poszli na schody. Nim weszli, dał się słyszeć po raz wtóry brzęk tłuczonego szkła. W bibljotece zastali dwa okna wybite, połowę podłogi zasłaną kawałkami szkła i wielki kamień na biurku.
Obaj stanęli we drzwiach na widok tego zniszczenia, a wtem trzecie okno trzasło i rozbite szkło wypadło na pokój.
— No, cóż to? — rzekł Adye.
— To początek — odpowiedział Kemp.
— Czy nie można się tu wdrapać?
— Nawet kot tego nie dokaże — odpowiedział doktor.
— Ala okiennic niema?
— Tutaj niema, lecz wszystkie okna nadole. — Hallo!
Brzęk szkła i uderzenia o deskę dały się słyszeć nadole.
— Niech go licho porwie! — zawołał Kemp — to musi być okno jednego z sypialnych pokoi, Obejdzie tak cały dom. Ale on jest głupi. Okiennice są tam wewnętrzne, a szkło spadnie na zewnątrz i pokaleczy mu nogi.
Znowu inne okno brzękiem dało znać o swojem zburzeniu. Obydwaj mężczyźni stali na schodach niezdecydowani.
— Wiem już — rzekł Adye — daj mi pan jaki kij lub coś podobnego, a pójdę nadół do stacji i sprowadzę tu psy. To zakończy sprawę.
Nowa szyba rozleciała się z brzękiem.
— Nie masz pan rewolweru? — zapytał Adye.
Kemp sięgnął ręką do kieszeni, lecz zawahał się.
— Nie mam żadnego… który mógłbym dać.
— Lecz ja go odniosę — rzekł Adye — a pan tu jesteś bezpieczny.
Kemp, zawstydzony swojem chwilowem wahaniem, podał mu broń.
— Teraz do drzwi! — zawołał pułkownik. Gdy stali niepewni w sieni, usłyszeli brzęk jednego z okien na pierwszem piętrze, Kemp poszedł do drzwi i zaczął otwierać rygle, o ile można najciszej. Jego twarz była trochę bledsza, niż zwykle.
— Idź pan jak najkrótszą drogą — rzekł Kemp, W następnej chwili pułkownik był za progiem, a rygle zamykały się za nim. Stał przez chwilę. Było mu przyjemniej mieć plecy, oparte o drzwi. Potem ruszył naprzód, wyprostowany, z miną rezolutną. Przeszedł przez trawnik i zbliżył się da furtki. W tej chwili wietrzyk zdawał się poruszać trawę.
— Wstrzymaj się! — zawołał głos. Adye stanął, a jego ręka uchwyciła mocno rewolwer.
— No, cóż? — zapytał Adye, blady i groźny, a wszystkie nerwy w nim wyprężyły się, jak struny.
— Proszę pana powrócić do domu! — przemówił głos, równie stanowczy i groźny, jak pułkownika.
— Przepraszam, lecz nie mogę! — odrzekł trochę zachrypłym głosem naczelnik policji, zwilżając językiem zaschłe usta. Głos odzywał się po jego lewej stronie. Gdyby tak strzelić na los szczęścia? — przebiegło mu przez myśl.
— Poco pan idziesz? — zapytał głos i dał się słyszeć szelest, jakby pochodzący z szybkiego ruchu. Równocześnie w ręku pułkownika błysnęła lufa rewolweru.
— To jest moja rzecz — odpowiedział Adye.
Ledwie wymówił te słowa, gdy ramię jakieś objęło jego szyję, poczuł czyjeś kolano na plecach i zatoczył się wtył. Zmierzył i wystrzelił, naturalnie bez skutku, a w chwilę potem został uderzony w usta; rewolwer wyrwano mu z ręki. Próbował daremnie schwytać niewidzialnego przeciwnika, i w tej próżnej walce zatoczył i upadł. Zaklął energicznie. Głos zaśmiał się.
— Mógłbym cię zabić teraz, gdyby mi nie było szkoda kuli — rzekł.
Adye widział rewolwer w powietrzu, w niego wymierzony.
— Wstań! — zawołał głos.
Adye wstał.
— Nie próbuj żadnych sztuczek Pamiętaj, że ja widzą cię całego, a ty mnie nie widzisz. Wracaj do domu.
— On mnie nie wpuści — rzekł Adye.
— To mnie nic nie obchodzi — odpowiedział głos — nie mam czasu na kłótnie z tobą.
Adye znowu zwilżył swoje usta. Starał się nie patrzeć na lufę rewolweru, W oddaleniu widział morze, bardzo ciemne i niebieskie pod promieniami słońca, gładką, zieloną łąkę, białe skały nadbrzeżne, szeroko rozłożone domy miasta — i naraz zaświtała mu myśl, że życie to dobra rzecz. Jego oczy powróciły do metalowej rurki, wiszącej pomiędzy niebem i ziemią, o sześć stóp od niego.
— Cóż mam zrobić? — zapytał mrukliwie.
— Masz wrócić do domu, inaczej poszedłbyś po pomoc — odrzekł niewidzialny.
— Spróbuję! Ale jeżeli mnie wpuści, czy przyrzekasz nie rzucić się do drzwi?
— Nie mam z tobą żadnego zatargu — brzmiała odpowiedź.
Kemp po wypuszczeniu pułkownika, pośpieszył na górę i, ostrożnie wyglądając przez okno, zobaczył naczelnika, parlamentującego z nie widzialnym.
— Dlaczegóż on nie strzela? — pomyślał. Wtem błysk rewolweru w powietrzu wytłumaczył sytuację.
— Czyby Adye oddał rewolwer? — powiedział zcicha.
— Daj mi słowo, że nie wejdziesz za mną — mówił tymczasem Adye — nie nadużywaj twego położenia.
— Masz powrócić do domu. Nie obiecuję nic! — Pułkownik widocznie namyślił się. Zwrócił się do domu i szedł wolno z rękami, wtył założonemi. Kemp przypatrywał mu się, zdziwiony. Rewolwer znikał, to znów pokazywał się, a wreszcie stał się widoczny, jako mały, ciemny punkt.
Następna scena rozegrała się z błyskawiczną szybkością. Adye cofnął się, chwycił ów mały, ciemny przedmiot, nie zdołał go jednak utrzymać, podniósł obie ręce do góry i upadł na twarz, a nad nim uniósł się w powietrzu mały, błękitnawy dymek, Kemp nie słyszał wystrzału. Adye zatrząsł się, podniósł się na jednej ręce, upadł na nowo i leżał bez ruchu.
Kemp utkwił wzrok w to leżące ciało. Potem zwrócił oczy na okolicę. Story w pobliskich domach były wszędzie spuszczone, tylko w jednej altanie widać było jakąś postać, jak się zdawało, starego człowieka. Kemp szukał wzrokiem dokoła domu rewolweru, ale nie mógł go nigdzie dojrzeć.
Wtem dało się słyszeć gwałtowne dzwonienie i pukanie do drzwi, ale, stosownie do instrukcji Kempa, służące zamknęły się w swych izbach. Kemp słuchał przez chwilę uważnie, potem uzbroił się w hak żelazny i poszedł opatrzyć raz jeszcze zamknięcia okien na parterze. Stwierdziwszy, że wszystko w porządku, wrócił na górę. Ciało pułkownika leżało na dawnem miejscu. Wzdłuż drogi, obok dwóch willi szła służąca i dwóch policjantów.
Dokoła panowała grobowa cisza. Policjanci i służąca szli powoli krok za krokiem. Doktor nie wiedział, co czyni jego przeciwnik.
Wtem zadrżał. Znowu dał się słyszeć nadole brzęk stłuczonej szyby. Po chwilowym namyśle, Kemp zbiegł szybko nadół. Nagle w całym domu zabrzmiały gwałtowne uderzenia i słychać było huk łamanego drzewa. Doktor przekręcił klucz i otworzył drzwi od kuchni. W tej chwili okiennice strzaskane wleciały do środka. Stał przerażony. Okiennice wybito siekierą, a teraz ta siekiera wyważała kratę żelazną w oknie. Potem siekiera obróciła się i zniknęła.
Kemp zobaczył rewolwer, leżący na ścieżce; wtem mała broń podskoczyła w powietrze. Doktor cofnął się szybko. Huknął strzał, lecz o sekundę za późno. Wiór, oderwany od zatrzaśniętych przed chwilą drzwi, przeleciał nad głową Kempa, który zamknął teraz drzwi na klucz; po drugiej ich stronie usłyszał krzyk i śmiech Griffina.
Kemp stał w ganku, starając się zebrać myśli. Te drzwi tylko na krótko go wstrzymają, a potem…
Przy głównych drzwiach znowu zabrzmiał dzwonek. To musieli być policjanci. Kemp pobiegł do sieni, a przekonawszy się, że to oni, wpuścił ich i zamknął znowu co prędzej.
— Niewidzialny człowiek — mówił Kemp bez tchu — ma rewolwer, w którym są jeszcze dwie kule. Zabił pułkownika. Zastrzelił go. — Czy widzieliście go na trawniku? On tam leży.
— Kto? — spytał jeden z policjantów.
— Pułkownik Adye — odpowiedział doktor.
— My przyszliśmy tylną drogą — wyjąkała służąca.
— Co to za hałas? — spytał policjant
— On jest w kuchni, znalazł gdzieś siekierę. Teraz w całym domu rozlegały się uderzenia
siekiery w drzwi kuchenne. Służąca wpadła do jadalnego pokoju; Kerap usiłował wytłumaczyć położenie urywanemi zdaniami. Drzwi kuchenne zaczynały się poddawać.
— Tutaj, do tego pokoju! — zawołał Kemp, zbierając całą przytomność umysłu i wepchnął policjantów do jadalnego pokoju. Potem rzucił się do kominka i, wziąwszy stamtąd haczyk, dał go jednemu policjantowi, ten zaś, który miał w raku, dał drugiemu.
Naraz odskoczył.
— Oho! — krzyknął policjant i odbił swoim haczykiem siekierę która wsuwała się właśnie do pokoju. Znowu huknął strzał, a kula rozdarła obraz olejny na ścianie. Drugi policjant uderzył z całej siły haczykiem w rewolwer i zrzucił go na ziemię, jak uprzykrzoną osę.
Służąca wrzasnęła, jak opętana, stała chwilę przy kominku, a potem rzuciła się do okna, chcąc otworzyć okiennicę, oczywiście z myślą ucieczki przez okno.
Siekiera cofnęła się na ganek i zatrzymała w pozycji o dwie stopy nad ziemią. Oblężeni słyszeli ciężki oddech niewidzialnego.
— Usuńcie się wy dwaj — przemówił Griffin — ja chcę tylko Kempa.
— A my chcemy ciebie! — zawołał pierwszy policjant, robiąc krok naprzód i uderzając haczykiem, tam, skąd doszedł go głos. Niewidzialny zapewne się cofnął, postument bowiem na parasole, ustawiony w tem miejscu, wywrócił się z hukiem.
W tejże chwili, gdy policjant zachwiał się pod wpływem impetu, spowodowanego chybionym ciosem, niewidzialny uderzył go siekierą w głowę, hełm pękł, jakby był z papieru, a ogłuszony policjant padł na ziemię. Tymczasem drugi policjant uderzył swoim haczykiem powyżej siekiery. Rozległ się okrzyk bólu i siekiera upadła na ziemię. Policjant postawił nogę na niej i bił haczykiem dalej, aczkolwiek razy jego przecinały tylko powietrze.
Wtem usłyszał chrzęst otwieranego okna w jadalni i odgłos szybkich kroków. Jego towarzysz z trudnością usiadł, ocierając krew, która ściekała mu po twarzy.
— Gdzie on się podział? — zapytał.
— Nie wiem. Trafiłem go. Stoi gdzieś w sieni, a może przecisnął się koło ciebie. — Panie doktorze! proszę pana!
Drugi policjant usiłował podnieść się, co mu się wreszcie udało. Naraz usłyszeli bieg bosych nóg w kierunku schodów kuchennych. Pierwszy policjant rzucił w tę stronę swój haczyk, ale stłukł tylko lampę ścienną.
Chciał gonić niewidzialnego po schodach, ale namyślił się i wpadł do jadalnego pokoju.
— Panie doktorze!… — zaczął i uciął.
— Doktor jest prawdziwy bohater — rzekł po chwili do swego towarzysza, zaglądającego mu przez ramię.
Okno jadalni było szeroko otwarte, a w pokoju nie było ani służącej, ani doktora Kempa.
Opinja drugiego policjanta o doktorze brzmiała krótko i nie bardzo pochlebnie.
Pan Heelas, najbliższy sąsiad Kempa wśród właścicieli will, położonych na wzgórku, spał w swojej altanie, gdy zaczęło się oblężenie domu Kempa. Pan Heelas był jednym z owych upaitych ludzi, którzy stanowczo odmawiali wiary całej tej „niedorzecznej bajce” o niewidzialnym człowieku. Jego żona jednak, jak mu to później często przypominała, należała do wierzących. Pan Heelas nie dał się odwieść od swej zwykłej po ogrodzie przechadzki i po obiedzie poszedł spać do altany, jak to było od lat wielu jego zwyczajem. Spał podczas tłuczenia okien, a potem zbudził się nagle, z niejasnem przekonaniem, że stało się coś niedobrego. Spojrzał na dom Kempa, przetarł sobie oczy i znowu patrzył, Potem wstał i zaczął kląć, co jednak nie zmieniło wyglądu domu Kempa, Dom wyglądał, jak po oblężeniu. Każde okno było zbite i każde, wyjąwszy okna na górze, było zamknięte wewnętrznemi okiennicami.
— Mógłbym przysiąc, że przed dwudziestu minutami — tu spojrzał na swój zegarek — było tam wszystko w porządku.
Wtem usłyszał jeszcze brzęk tłuczonego szkła i hałas, spowodowany wywalaniem okiennicy. A potem, gdy siedział z otwartemi ustami, stało się coś jeszcze dziwniejszego; oto rozwarły się naoścież okiennice pokoju jadalnego, a służąca próbowała konwulsyjnie otworzyć okno. Pomógł jej w tem jakiś mężczyzna; był to sam doktor Kemp. Służąca niezgrabnie wyskoczyła przez okno i zniknęła w krzakach. Pan Heelas wstał z nieokreślonym jakimś wykrzyknikiem na ustach. Zobaczył, jak Kemp wgramolił się na okno, wyskoczył na dwór i zaczął biec, jakby przed kimś uciekał. Znikł na chwilę za drzewem, następnie przelazł przez płot i biegi prosto do willi pana Heelas.
— O Boże! — zawołał pan Heelas — on ucieka widocznie przed tym niewidzialnym drabem. A więc to prawda!
Kucharka, która patrzyła aa niego z górnego okna, bardzo się zdziwiła, widząc go biegnącego przez ogród pędem strzały. Dało się słyszeć stukanie do drzwi, dzwonienie, jak na alarm, i głos pana Heelas, ryczący donośnie: — „Zamknąć drzwi! Zamknąć okna! Zamknąć wszystko! Niewidzialny idzie!”
W jednej chwili dom zapełnił się krzykiem, wołaniem i tupotem nóg. Sam pan Heeias pobiegł zamknąć, aż do ziemi sięgające, okna werandy, a w tej chwili zobaczył Kempa, przeskakującego przez płot ogrodowy. W chwilę później Kemp przez grządki szparagowe i trawnik biegł prosto do domu.
— Nie można wejść — zawołał pan Heelas, zasuwając rygle — przykro mi, jeżeli ten drab goni pana, ale tu pana nie wpuszczę!
Kemp, z przerażeniem na twarzy, przyskoczył do okien, kołatał napróżno, zeskoczył z werandy, pobiegł do bocznych drzwi, znowu pukał napróżno, spróbował jeszcze równie nadaremnie dostać się przez drzwi główne, a stąd pobiegł już prosto na drogę do miasta. A pan Heelas, ze strachem patrzący przez okno, ledwie dostrzegał jego postać, znikającą na zakręcie drogi, kiedy spostrzegł uginające się gałązki szparagów pod niewidzialnemi nogami. Wówczas pan Heelas uciekł co prędzej na piętro i nie widział już dalszego ciągu polowania. Słyszał tylko jeszcze trzaśniecie bocznej furtki ogrodowej.
Znalazłszy się na drodze, Kemp oczywiście popędził do miasta i w ten sposób odbył wyścig, z którego śmiał się, widząc go z okien swego mieszkania przed trzema dniami. Biegł on wcale dobrze, jak na człowieka, nie mającego w tem wprawy, a chociaż jego twarz była blada i spocona, umysł jego zachował zupełną przytomność. Biegł dużemi krokami, a gdzie był kawałek złej drogi, świeżo posypanej kamieniami lub potłuczonem szkłem, rozrzucał je umyślnie, aby utrudnić drogę bosym nogom, które go goniły.
Po raz pierwszy odkrył Kemp, że droga z pagórka była przykra i pusta, a pierwsze domy miasta u jego stóp, bardzo oddalone. Wszystkie wille przy tej drodze były szczelnie pozamykane. Prawda, że stało się to wskutek jego własnego rozporządzenia, ale zawsze byliby mogli zostawić kogoś na czatach, na wypadek. Miasto było już blisko, ulice pełne ludzi, pociąg tramwajowy właśnie się zatrzymał u stóp pagórka.
Ludzie gapili się na niego, niektórzy biegli także; pod „Trzema kogutami” pośpiesznie zamykano drzwi. Za tramwajem były rowy i kupy żwiru, Kemp miał przelotną myśl, ażeby wskoczyć do tramwaju i zatrzasnąć drzwi, ale potem rozmyślił się, biegł dalej do stacji policyjnej. — Przebiegł przed „Trzema kogutami” i znalazł się już na końcu drogi, gdzie byli liczni przechodnie. Konduktor i woźnica tramwaju patrzyli na niego ze zdziwieniem, a dalej, z poza kup żwiru, wyglądali robotnicy z wytrzeszczonemi oczami i szeroko otwartemi ustami.
Zwolnił kroku, ale usłyszawszy za sobą ciche kroki przeciwnika, ruszył znów dalej.
— Niewidzialny człowiek! — zawołał do robotników, pokazując za siebie, i przeskoczył przez rów, stawiając w ten sposób całą grupę robotników pomiędzy sobą a swym prześladowcą. Potem wbiegł w boczną uliczkę, zawahał się przez pół sekundy przed drzwiami małej cukierni i ostatecznie dopadł przejścia, które sprowadziło go napowrót do glownej ulicy, o trzysta kroków od miejsca, w którem ją opuścił.
Spojrzał na ulicę w kierunku pagórka. O jakie dwadzieścia kroków od niego biegł olbrzymi robotnik, klnąc niemiłosiernie i wymachując przed sobą żelazną łopatą, tuż za nim pośpieszał konduktor tramwaju z zaciśniętemi pięściami. Dalej biegli inni, krzycząc. Kobiety uciekały do miasta, a ze sklepu obok wypadł jakiś człowiek z kijem w ręku.
— Zagrodźcie mu drogę — krzyknął ktoś. Kemp w okamgnieniu zrozumiał zmianę sytuacji. Stanął i patrzył wkoło siebie, ciężko dysząc.
— On tu jest wpobliżu — zawołał — ustawcie się w kordon wpoprzek ulicy!
W tej chwili został uderzony w ucho, zatoczył się, starając się przytem zwrócić twarzą do niewidzialnego przeciwnika. Po chwili otrzymał drugi cios pod brodę i padł na ziemię. Na piersiach czuł gniotące go kolana, a na szyi uścisk żylastych dłoni, z których jedna była przecież słabsza od drugiej. Kemp schwycił niewidzialne ręce i usłyszał krzyk bólu napastnika. Równocześnie w powietrzu uniosła się łopata robotnika, i za chwilę uderzyła w coś z głuchym łoskotem. Kemp uczuł ciepłą kroplę na swej twarzy, a uścisk dokoła jego szyi zwolniał. Konwulsyjnym wysiłkiem, chwycił mdlejące ramię niewidzialnego i wydobył się na wierzch.
— Trzymam go! — zawołał, ile mu sił starczyło. — Pomocy! pomocy! Trzymajcie nogi!
Wszyscy obecni rzucili się na miejsce walki; nie było już krzyku po słowach Kempa, tylko odgłos uderzeń i ciężki oddech walczących.
Potężnym wysiłkiem podniósł się niewidzialny, ale Kemp przyczepił się do niego, jak pies do jelenia na polowaniu; tuzin rąk trzymało go zbeku, a konduktor tramwaju uwiesił mu się na karku ztyłu i wywrócił go znów na ziemię.
Zbita masa walczących ludzi przypadła na nowo do ziemi. Naraz rozległ się dziki krzyk:
— Dosyć już, dosyć! — a potem chrapanie, jakby się ktoś dusił.
— Wstańcie stąd, mówię! — wołał ochrypłym głosem Kemp, odpychając ręką atletyczne postacie — on jest ranny, powiadam wam. Odsuńcie się!
Opróżniono trochę miejsca, a wtenczas nachylone, ciekawe twarze widzów dokoła zobaczyły doktora, który klęczał, trzymając przyciśnięte do ziemi niewidzialne ramiona. Z drugiej strony policjant trzymał również niewidzialne łydki.
— Nie puszczajcie go! Nie puszczajcie! On tylko udaje… — wołał olbrzymi robotnik z zakrwawioną łopatą w ręku.
— Nie udaje — odrzekł Kemp, zwolna podnosząc głowę — ja go już trzymam.
Twarz doktora była poraniona, ledwo mógł mówić z powodu rozciętej i krwawiącej wargi. Puścił jedno ramię niewidzialnego i ręką szukał twarzy.
— Twarz cala mokra! — zawołał.
Tłum ciekawych wzrastał z każdą chwilą, z wszystkich domów wybiegali ludzie. Nikt nie mówił ani słowa. Kemp macał dalej.
— Nie słyszę oddechu — rzekł po chwili — nie mogę namacać serca — on już…
Stara kobieta, zaglądająca z pod ramienia grubego robotnika, wrzasnęła nagle: — „Patrzcie tam!” A patrząc w kierunku jej pomarszczonego palca, zobaczono mglisty i przezroczysty, jakgdyby zrobiony za szkła, zarys ręki, w której można było rozróżnić żyły, kości i nerwy, ręki mdłej, bez ruchu. Ręka ta w ich oczach stawała się ciemniejszą i nieprzezroczystą.
— Hallo! — zawołał policjant, — Tu zaczynają się pokazywać nogi!
I tak powoli, zaczynając od rąk i nóg, odbywała się ta osobliwsza zmiana na widoczne ciało. Było to jakby wolne rozszerzanie się trucizny. Teraz mogli już rozpoznać jego zgniecione piersi, ramiona i niepewne kontury ściągniętych rysów.
Kiedy nareszcie widzowie usunęli się tak, że Kemp mógł się podnieść, leżało przed nimi zbite i poranione ciało człowieka około lat trzydziestu. Jego włosy były białe, nie wskutek wieku, ale białością albinosa, a oczy, jak rubiny. Pięści miał zaciśnięte, oczy szeroko otwarte, a na martwej twarzy malował się wyraz gniewu i rozpaczy.
— Zakryjcie twarz! — zawołał któryś z widzów — na Boga! zakryjcie tę twarz!
Przyniesiono prześcieradło z pod „Trzech kogutów” i, okrywszy ciało, zaniesiono je do gospody. I tu, na nędznem łóżku, w nawpół ciemnej izbie, otoczony tłumem prostych i rozdrażnionych ludzi, zwyciężony”, zdradzony i nieżałowany, leżał w śnie śmierci Griffin, pierwszy z ludzi, który potrafił stać się niewidzialnym; Griffin, najzdolniejszy pomiędzy fizykami swego kraju, który w tak niewymownie nędzny sposób zakończył swoją dziwną i straszną karjerę.
Tak kończy się opowiadanie o dziwnym i nieszczęsnym eksperymencie niewidzialnego człowieka. A kto chciał się dowiedzieć coś więcej o nim, udawał się do malej szynkowni w Port–Stowe i pytał o gospodarza. Szyld szynkowni przedstawia deska próżna, na której u góry jest namalowany kapelusz, a u dołu buty; podpis zaś jest taki sam, jak tytuł tej książki. Gospodarzem jest niski i przysadkowaty człeczyna, z mocno zaczerwienioną twarzą. Jeżeli gość „konsumuje”, jak się należy, wówczas gospodarz obszernie opowiada swe wspomnienia z tego czasu i opowiada także, jak „przeklęci juryści” starali się wydrzeć mu znalezione pieniądze.
— Ale — mówił — gdy zobaczyli, że nie mogą wyrachować dokumentnie, co było czyje, chcieli dowieść, że to był znaleziony skarb. Niech ich licho porwie! A potem jeden pan dawał mi gwineę co noc, ażebym w wielkiej hali muzycznej opowiadał tę historję, ot tak, jak umiem, własnemi mojemi słowami.
A jeżeli kto chciał przerwać bieg jego rozmowy na ten temat, to wystarczało zapytać, czy nie było w tej sprawie jakichś książek. Przyznawał, że były, i że posądzano go powszechnie, że on je posiada. Tymczasem to nieprawda, jak sobie zdrowia życzy, nieprawda.
Niewidzialny człowiek wziął je i schował, kiedy mu uciekłem i biegiem do Port–Stowe. To ten zwarjowany doktor Kemp nagadał ludziom, że je mam.
Jest przy tem oczywiście rozdrażniony, patrzy zpodełba na ludzi i wysuwa się z izby. Jest on bezżenny i wcale niema kobiet u niego w domu, Swój interes prowadzi bez szczególnej przedsiębiorczości, ale bardzo porządnie. Ma też pomiędzy mieszkańcami wioski reputację człowieka mądrego, oszczędnego i godnego szacunku, a jego znajomość wszystkich dróg w południowej Anglji jest nadzwyczajna.
Każdej niedzieli rano, przez cały rok, i każdej nocy, po odejściu gości, kiedy dom już jest zamknięty, idzie do gościnnego pokoju, niosąc szklankę wódki, bardzo lekko rozcieńczonej wodą. Pot m zamyka drzwi, zasuwa okiennice, patrzy nawet pod stół, a dopiero zapewniwszy się, że jest najzupełniej sam, otwiera szafę, a w niej kuferek i z tego kuferka wyjmuje trzy książki i kładzie je na środku stołu. Oprawy skórzane tych książek są zużyta i gdzie niegdzie splamione zieloną pleśnią, bo książki niegdyś leżały w rowie, a niektóre strony są prawie zniszczona przez brudną wodę. Gospodarz siada poważnie, przysuwa wódkę, zapala fajkę i zaczyna studjować książki, przewracając powoli kartki.
Czoło jego pokrywają wówczas zmarszczki, a usta sylabizują mozolnie:
— Szóstka, mała dwójka wysoko w powietrzu, krzyżyk i jakiś zygzak. Panie Boże! Jaki on miał rozum!
Zatrzymuje się i patrzy po pokoju, pełnym dymu.
— Co tu sekretów, cudownych sekretów! Gdyby się to tylko dobrać do nich, panie Boże!
I zapada znowu w marzenie, nieustanne marzenie jego życia.
Kemp wszystkich używał środków, ażeby wyłowić te książki, w których jest zapisana tajemnica o niewidzialności i jeszcze kilka innych — ale nikt o nich nie wie, oprócz gospodarza i nikt się nie dowie aż po jego śmierci.