Herbert George Welles
Wojna światów
1
KSIĘGA PIERWSZA
PRZYBYCIE MARSJAN
2
1. W PRZEDEDNIU WOJNY
Nikt pod koniec dziewiętnastego wieku nie uwierzyłby chyba, iż życie ludzi
bacznie i wszechstronnie obserwują istoty mądrzejsze od człowieka, a przecież jak i on
śmiertelne; że krzątających się wokół swych spraw codziennych ludzi badają i analizują
one równie być może skrupulatnie, jak skrupulatnie bada człowiek pad mikroskopem
rające się i mnożące w kropli wody drobnoustroje. Snując się, niezmiernie radzi z siebie,
po naszym globie, szczerze jesteśmy przekonani o swej władzy nad materią. Możliwe, że
żyjątka pod mikroskopem czują tak samo. Ale nikomu z nas nie przyszła do głowy myśl,
że są inne, starze od naszego światy, które mogą być źródłem niebezpieczeństwa dla
ludzkości. Każdą myśl o życiu na nich odpędzaliśmy od siebie, uważając je za
nieprawdopodobne, a przynajmniej mocno wątpliwe.
Dzisiejszego czytelnika zainteresuje niezawodnie nasz sposób myślenia z
tamtych odległych dni. Przypuszczano podówczas, że na Marsie mogą żyć co najwyżej
inni jacyś ludzie, na niższym od naszego stopniu rozwoju, którzy z radością powitaliby
ziemskie wyprawy misjonarskie. A tymczasem poprzez otchłań międzyplanetarnej
przestrzeni spoglądały na naszą. Ziemię zazdrosnym okiem istoty obdarzane umysłami o
tyleż wyższymi od naszych, o ile ludzkie wyższe są od umysłów zagładą zagrożonych
zwierząt; o intelekcie szerokim, lecz chłodnym i niechętnym. I powali, lecz nieuchronnie
opracowywały swe plany przeciwka nam. W pierwszych latach wieku dwudziestego
przyszło WIELKIE ZASKOCZENIE.
Nie muszę chyba przypominać czytelnikowi, iż Mars krąży dookoła Słońca w
odległości 140 000 000 mil, a światła i ciepła otrzymuje zaledwie dwa razy mniej od
naszej Ziemi. Mars, jeśli teorie mgławicowo kryją w sobie choć ziarno prawdy, musi być
znacznie od Ziemi starszy i życie na nim musiało pojawić się na długo przed
ukształtowaniem się ziemskiej skorupy. To, że masa Marsa wynosi zaledwie jedną
3
siódmą masy Ziemi, przyspieszyło jego ostyganie do temperatury, w której pojawia się
życie. Co więcej, posiada on powietrze i wodę, a więc to wszystko, co niezbędne jest do
podtrzymywania żywego istnienia.
Człowiek jednak jest tak próżny i tak w swej próżności zaślepiony, iż do samego
schyłku XIX stulecia ne. znalazł się żaden pisarz, który wyraziłby pogląd, że mogła się
tam rozwinąć życie istot rozumnych, na poziomie wyższym od ziemskiego. Nie
pojmowano też na ogół, że na Marsie, który o wiele jest od Ziemi starszy, powierzchnię
ma czterokrotnie mniejszą i znacznie dalej leży od Słońca - życie musi być nie tylko
odleglejsze od swych początków, ale bliższe końca.
Nieustanne stygnięcie, któremu podległa jest przecież i nasza planeta, posunęło
się u naszego sąsiada znacznie dalej. Warunki fizyczne tam panujące są dla nas, co
prawda, wciąż jeszcze tajemnicą - wiemy jednak, że nawet na równiku temperatura
południa osiąga zaledwie temperaturę naszych najostrzejszych zim. Atmosfera Marsa
jest o wiele bardziej rozrzedzona od naszej, oceany zaś skurczyły się tak dalece, iż
pokrywają już tylko jedną trzecią powierzchni tej planety. Potężne lodowce zalegają oba
jej bieguny, a wskutek powolnych zmian pór roku spełzają coraz groźniej na obszary
strefy umiarkowanej. Ten najwyższy stopień wyczerpania, tak niewiarygodnie jeszcze dla
naszej Ziemi odległy, stał się palącym problemem dla mieszkańców Marsa. Pod
bezpośrednim naciskiem konieczności rozkwitła ich nauka, urosła ich wiedza - lecz
stwardniały serca. Spoglądając przez przyrządy, o jakich nam się nawet nie śniło, w
przestrzeń, w kierunku Słońca, ujrzeli oni odległą od siebie o zaledwie 35 000 000 mil
jutrzenkę nadziei, naszą cieplejszą planetę, pokrytą zielenią roślinności, szarą od wód, z
atmosferą pełną chmur - wymownym świadectwem płodności, z przelotnym pośród tych
chmur widokiem gęsto zaludnionych lądów i upstrzonych statkami mórz.
My zaś, ludzie, stworzenia zamieszkujące tę Ziemię, byliśmy dla nich czymś tak
samo obcym i niższym, jak obce i niższe są dla nas małpy i lemury. Umysł człowieka
pojął już prawdę, iż życie jest nieustanną walką o byt. Wydaje się, że prawdę, tę
4
wyznawali również Marsjanie. Ich świat stygł coraz bardziej, nasz zaś pełen był życia,
Życia obcego im. niższego. pierwotnego. Jedyną ucieczką od groźby nieuniknionego
końca, groźby wzrastającej z pokolenia na pokolenie, było dla nich przedsięwzięcie
wyprawy wojennej bliżej Słońca.
Zanim osądzimy ich zbyt surowo, przypomnijmy sobie. jak bezlitośnie tępił własny
nasz gatunek nie tylko zwierzęta, bizony czy ptaki dodo, ale i inne rasy ludzkie, na
niższym stające szczeblu rozwoju. Choćby Tasmańczycy wytępieni doszczętnie w ciągu
pięćdziesięciu lat przez przybyszów z: Europy. Czyż tacy z nas apostołowie litości,
byśmy mieli prawo żalić się na Marsjan postępujących tak samo z nami?
Obmyślili oni swoje lądowanie na Ziemi z zadziwiającą wprost precyzją - ich
wiedza matematyczna stoi niewątpliwie znacznie wyżej od naszej - i poprowadzili
przygotowania prawie zupełnie jednomyślnie. Gdyby nasze przyrządy pozwalały na to,
wzbierające niebezpieczeństwo można by dostrzec znacznie już wcześniej w XIX wieku.
Tacy ludzie jak Schiaparelli obserwowali wprawdzie czerwoną planetę - nawiasem
mówiąc ciekawe, że Mars z dawien dawna uchodził za symbol wojny - lecz nie potrafili
pojąć zmian zachodzących w wyglądzie pewnych wycinków jej powierzchni, choć tak
dokładnie umieli zmiany te nanosić na mapy. A przez cały ten czas Marsjanie
przygotowywali się.
W 1894 roku, w czasie wielkiej apozycji Marsa, dostrzeżono jasny błysk na
oświetlonej części jego tarczy. Pierwsze ujrzało go obserwatorium Licka, nieco później
Perrotin w Nicei, potem zaś inne obserwatoria. Angielska publiczność dowiedziała się o
tym po raz pierwszy 2 sierpnia z artykułów w Przyrodzie. Ja osobiście skłonny jestem
przypuszczać, iż zjawiska to było błyskiem wystrzału oddanego z głębokiego szybu
wyrytego w skorupie Marsa, niby z potężnego działa wyrzucającego skierowane na
Ziemię pociski. Pojawienie się szczególnych punkcików dostrzeżonych w pobliżu miejsca
błysku podczas dwu następnych opozycji nie zastała dotychczas wyjaśnione.
5
Burza zwaliła się na nas przed sześciu laty. Gdy Mars osiągnął największe
przybliżenie, Lavelle z Jawy zelektryzował cały świat astronomiczny zadziwiającą
wiadomością a potężnym na tej planecie wybuchu rozżarzonych do białości gazów. Stała
się to dwunastego przed północą, przy czym użyty przezeń natychmiast spektroskop
wykazał wielką masę płonących gazów, głównie wodoru, mknącą z błyskawiczną
szybkością w kierunku Ziemi. Ten strumień ognia przestał być widoczny mniej więcej po
piętnastu minutach. Astronom porównywał go do olbrzymiego kłębu płomieni wytrysłych
gwałtownie z planety, "zupełnie jak płomień z wylotu lufy",
Później dopiero okazało się, jak trafne była ta porównanie. Następnego jednak
dnia nie znalazłbyś, z wyjątkiem drobnej wzmianki w Daily Telegraph ani słowa o tym
zjawisku w żadnej gazecie i świat żył dalej nic nie wiedząc o największym
niebezpieczeństwie jakie kiedykolwiek zagrażało rodzajowi ludzkiemu. Nie
dowiedziałbym się i ja o tym wybuchu, gdybym przypadkiem nie spotkał w Ottershaw
słynnego astronoma Ogilvy'ego. Wiadomość o niezwykłym zjawisku bardzo go poruszyła
i temu właśnie zawdzięczałem zaproszenie, by tegoż wieczoru obserwować z nim razem
czerwoną planetę.
Mimo wszystko, co potem zaszło - wieczór ów pamiętam bardzo dokładnie.
Ciemne i milczące obserwatorium, nikłą plamę światła przyćmionej latarni w kącie,
monotonne tykanie mechanizmu zegarowego przy teleskopie, wreszcie szczelinę w
kopule dachu - podłużną głębię przeciętą smugą gwiezdnego pyłu. słychać było, jak
niewidoczny Ogiivy poruszał się gdzieś w pobliżu. teleskopie widniał krąg głębokiego
granatu z unoszącą się w samym niemal jego środku planetą. Wydała mi się okruchem
światła - taka była jasna, maleńka i nieruchoma. Przecinały ją ledwie dostrzegalne
poprzeczne kreski, a na biegunach była leciutko spłaszczona. Taka drobna, taka
srebrzyście ciepła kropelka światła! Wydawało się, że drży, naprawdę jednak drżał tylko
utrzymywany nieustannym działaniem mechanizmu zegarowego na wprost gwiazdy
teleskop.
6
Gdy tak patrzyłem. gwiazda rosła, to malała, zbliżała się nieco, to znów oddalała.
Było to złudzenie wywołane po prostu wysiłkiem wzroku. Dzieliła ją ode mnie 40 000 000
mil-ponad czterdzieści milionów mil próżni. Niewielu tylko spośród nas potrafi wyobrazić
sobie bezmiar kosmicznej pustki usianej gwiezdnym ziarnem światów.
W pobliżu Marsa, pamiętam, tkwiły trzy świetlne kropki, trzy nieskończenie
odległe, widoczne tylko przez teleskop gwiazdy, wokół zaś roztaczała się nieprzenikniona
ciemność próżni. Wiecie, jak wygląda ciemność nieba w gwiaździstą mroźną noc. W
teleskopie wydaje się ona daleko głębsza. A niewidzialne dla mnie, bo tak odległe i małe,
mknęło bez wytchnienia poprzez niezmierzoną przestrzeń, zbliżało się o tysiące mit z
każdą chwilą; nadchodziło wysłane przez tamtych COŚ - co miało przynieść nam walkę i
nieszczęścia i śmierć. Patrząc na nieruchomą gwiazdę nie śniłem nawet o tym. Nikt na
całej kuli ziemskiej nie śnił o bezbłędnie wymierzonych w nas pociskach.
Tej nocy także nastąpił wybuch gazów na odległej planecie. Dojrzałem go.
Czerwony błysk na krawędzi tarczy, ledwie dostrzegalny zarys wytrysku światła - akurat
gdy chronometr wydzwaniał północ. Przywołałem Ogilvy'ego, by zastąpił mnie przy
teleskopie. Noc była upalna i chciało mi się pić. Stąpając niezdarnie i potykając się
poszedłem po omacku do stolika z syfonem, podczas gdy Ogilvy wykrzykiwał coś o
pędzących w naszą stronę kłębach gazów.
Tej nocy wyruszył z Marsa na Ziemię jeszcze jeden niewidzialny pocisk,
prawdopodobnie już drugi w ciągu dwudziestu czterech godzin. Pamiętam, jak
siedziałem na stole tam, w ciemności, a przed oczami migotały mi zielone i szkarłatne
plamy. Pamiętam, jak bardzo chciało mi się zapalić światło. Nie podejrzewałem, co
oznaczał ów przelotny błysk ani co miał mi on przynieść. Ogilvy obserwował do
pierwszej, potem także dał spokój. Z jasno już płonącą latarnią wracaliśmy do domu.
Gdzieś niżej, w ciemnościach, leżały ciche miasteczka Otershaw i Chertsey z setkami
śpiących spokojnie mieszkańców.
7
Ogilvy zastanawiał się tej nocy nad warunkami, jakie panują na Marsie, i
wydrwiwał prostackie pomysły, że jego mieszkańcy dają nam jakieś znaki. Twierdził, że
to gęsty deszcz meteorytów spada na tę planetę lub też, że rozwija się tam potężny
wybuch wulkanu. Udowadniał mi, jakim niepodobieństwem jest identyczny rozwój życia
organicznego na dwu sąsiadujących ze sobą planetach.
- Jest może jedna szansa na milion - mówił - aby na Marsie żyło coś podobnego
do człowieka.
W setkach obserwatoriów widziano tej nocy błysk i następnej, i znów następnej, i
tak dziesięć razy z rzędu, noc w noc, około dwunastej - błysk. Gdy wybuchy, po
dziesiątym, ustały - nikt na Ziemi nie usiłował sobie tego wytłumaczyć. Być może, gazy
tworzące się przy wystrzałach sprawiły w jakiś sposób kłopot Marsjanom. W każdym
razie, dostrzeżone przez najsilniejsze ziemskie teleskopy, gęste chmury dymu i kurzu
długo jeszcze unosiły się w postaci szarych plamek o zmiennych kształtach w
przejrzystej atmosferze planety przesłaniając przelotnie tak dobrze znane astronomom
szczegóły jej powierzchni.
Ocknęła się wreszcie codzienna prasa. Poczęły się ukazywać popularnie
podawane wiadomości o wulkanach na Marsie. Pamiętam, że satyryczny tygodnik Punch
wykorzystał, nawet dosyć dowcipnie, temat ten do satyry politycznej. A tymczasem; nie
oczekiwane przez nikogo, szybowały ku nam wystrzelone przez Marsjan pociski. Mknęły
z chyżością wielu mil na sekundę przez pustą otchłań przestrzeni, godzina za godziną,
dzień za dniem, wciąż bliżej. i bliżej. Dzisiaj wydaje się czymś niemal niewiarygodnym,
że mimo wiszącej wówczas nad nami groźby zajmowaliśmy się powszednimi swoimi
kłopotami. Pamiętam, jak cieszył się Markham, gdy udało mu się uzyskać dla swojego
tygodnika najnowszą fotografię Marsa. Jeśli o mnie idzie - dzieliłem czas między dwa
zajęcia naukę jazdy na bicyklu i pracę nad szeregiem artykułów na temat
prawdopodobnych dróg rozwoju moralności w miarę postępu cywilizacji.
8
Pewnego wieczoru - pierwszy z pocisków był już wtedy o niespełna dziesięć
milionów mil od Ziemi - wyszedłem z żoną na przechadzkę. Niebo było wygwieżdżone i
pokazywałem jej znaki zodiaku, a potem Marsa, jasny punkcik wspinający się powali
coraz wyżej, ku zenitowi, punkcik, na który patrzyło w tej chwili tyle potężnych
teleskopów. Noc była ciepła. Wracając minęliśmy grupę spacerowiczów z Chertsey czy
może z Isleworth. Szli, grali i podśpiewywali. W oddaleniu jaśniały okna domów. Ludzie
kładli się spać. Ze stacji kolejowej dochodziły, zmienione odległością w jakąś niemal
melodię, dźwięki dzwonków, dudnienie, szczęk przetaczanych wagonów. Jaskrawa
siatka czerwonych, zielonych i żółtych świateł sygnałowych była - wedle słów żony -
jakby wpięta w ciemną ramę nieba. Wszystko tu wydawało się takie spokojne, takie
bezpieczne.
2. Spadająca gwiazda
Nadeszła wreszcie noc, gdy spadł pierwszy pocisk. Późnym wieczorem ujrzano
wysoko w górze krechę ognia. Przemknęła nad Winchesterem kierując się na wschód i
zgasła. Patrzyły na nią setki ludzi .biorąc je niczawodnie za ślad zwykłego meteoru.
Według opisu reportera Albina ciągnął on za sobą zielonkawy, jarzący się przez kilka
sekund ogon. Profesor Denning, największy nasz autorytet w dziedzinie meteorytów,
stwierdził, iż dostrzeżono go na wysokości około dziewięćdziesięciu, a może stu mil.
Zdawało mu się, że bolid spadł o jakieś sto mil na wschód.
Nocy tej byłem w domu, pracowałem w gabinecie, a chociaż okno wychodzi na
Ottershaw i zasłona była podniesiona (lubiłem w tamtych czasach spoglądać w nocne
niebo) - nie dostrzegłem nic. A przecież najdziwniejszy ten przedmiot, jaki kiedykolwiek
nadleciał z przestworzy na Ziemię, spadł wtedy właśnie i ujrzałbym go niewątpliwie,
gdybym patrzył w okno. Niektórzy świadkowie jego lotu twierdzą, iż mknął ze świstem.
Nic takiego nie słyszałem. Musiało go widzieć wiele osób w 13erkshire, Surmy i
9
Middlesex, ale wydawało im się pewnie, że to spada jakiś zwyczajny meteoryt. Nikt
chyba nie pomyślał, by go odszukać tej jeszcze nocy.
Tymczasem biedak Ogilvy, który widział spadającą gwiazdę, przekona
ny, iż leży ona gdzieś na polach między Horsell, Ottershaw i Woking, zerwał się
skoro świt i ruszył na poszukiwania. Odnalazł ją rzeczywiście, krótko po wschodzie
słońca, w pobliżu żwirowiska. Pocisk uderzając z wielką siłą o ziemię wyrył ogromną
jamę i rozrzucił we wszystkie strony żwir i piasek zasypując wrzosowisko. Powstałe w ten
sposób zwały widać było o półtorej mili. Wschodnia część wrzosowiska płonęła i na tle
wschodzącego właśnie słońca snuty się przezroczyste niebieskawe dymki.
Bolid niemal całkowicie zagrzebany był w piachu. Dokoła walały się pogruchotane
resztki połamanych przy upadku sosen. Widoczna jego część przypominała ogromnych
rozmiarów walec pokryty grubą okładziną z płyt lub raczej z prostokątnych
ciemnobrązowych łusek. średnica walca mogła wynosić ze trzydzieści jardów. Ogilvy
zdumiony wielkością, a jeszcze bardziej kształtem - meteory są zazwyczaj. mniej lub
bardziej kuliste - chciał podejść do bryły, była ona jednak wciąż jeszcze tak rozgrzana
tarciem wskutek przelotu przez atmosferę ziemską, że zamiar ten spełznął na niczym.
Zgrzyty dochodzące z wnętrza walca wziął za odgłosy wywołane nierównomiernym
ostyganiem powierzchni, gdyż nie przyszła mu jeszcze wtedy do głowy myśl, że walec
może być wydrążony.
Gdy stał tak na skraju wyrytej przez bolid jamy podziwiając niezwykły jego wygląd,
przede wszystkim zaś barwę i kształt, poczęło mu świtać mgliście, iż jest może jakaś
celowość w przybyciu walca na Ziemię. Poranek byt cudownie cichy, słońce nieźle już
przypiekało sponad rozsypanych kępami w stronę Weybridge sosen. Nie było słychać
świergotu ptaków
, nie zaszemrał najlżejszy wietrzyk, tylko z okopconego walca dochodziły słabe
jakieś dźwięki. Ogilvy był samiuteńki na całej tej wielkiej równinie.
10
Wtem spostrzegł ze zdziwieniem, iż wzdłuż kolistej krawędzi walca skruszyło się i
odpadło trochę brązowej, zwęglonej, pokrywającej bolid skorupy. Zaczęła ona odrywać
się i spadać na piasek płatami. Nagle odpadł duży kawał z takim łoskotem, że w Ogilvym
serce zamarło.
Chcąc zdać` sobie w pełni sprawę z tego, co to oznacza, zsunął się mimo
bijącego z jamy żaru na dno, aby obejrzeć walec z bliska. Nawet wtedy jeszcze sądził, że
przyczyną odpadania okładziny jest stygnięcie walca, chociaż nurtować go już zaczęło
zdziwienie, dlaczego odrywa się ona tylko wzdłóż krawędzi.I wtedy spostrzegł, że koliste
dno walca obraca się powolutku dokoła swej podłużnej osi. Ruch ten był tak powolny, że
niemal niedostrzegalny. Zauważył go dopiero wówczas, gdy zorientował się, że czarna
plama na skraju dna będąca pięć minut temu tuż przed nim
zawędrowała teraz na przeciwległą stronę. Olśniła go myś. Walec był sztuczny!
Wydrążony! Z odkręcanym dnem? Ktoś je od wewnątrz odkręcał!
- Wielkie nieba! - krzyknął Ogilvy. - Tam w środku jest człowiek... ludzie! Na wpół
zwęgleni! Usiłują się wydostać!
Nagle, w ogromnym skrócie myślowym; skojarzył walec z błyskiem na Marsie.
Myśl o uwięzionej istocie była tak straszliwa, iż niepomny na gorąco y przypadł do
dna, by dopomóc w odkręcaniu. Na szczęście silne promieniowanie uchroniło go przed
spaleniem rąk grożącym przy zetknięciu ą z wciąż jeszcze rozżarzonym metalem. Stał
chwilę niezdecydowany, potem odwrócił się, wyskoczył z jamy i popędził jak szalony do
Woking. Dochodziła akurat szósta rano. Po drodze spotkał jakiegoś woźnicę i probował
mu tłumaczyć, ale zarówno wygląd jego- kapelusz zgubił w jamie jak i to, co mówił, było
tak niesamowite, że chłopina zaciął konia i odjechał bez słowa. Nie lepiej powiodło mu
się też z pomywaczem otwiera- t jącyrn właśnie oberżę przy moście w Horsell. Człowiek
11
ten wziął go za wariata i nawet usiłował, bezskutecznie na szczęście, zamknąć w
komórce. To go nieco otrzeźwiło, kiedy więc ujrzał w ogródku londyńskiego dziennikarza
Hendersona krzyknął do niego przez płot i począł opowia dać bardziej już zrozumiale.
- Henderson! - zawołał. - Widział pan ten wczorajszy meteor? - A bo co? - zapytał
Henderson.
- Leży na polu, za Horsell!
- Mój Boże! - zawołał Henderson. - Meteor! To ciekawe!
- To nie jest zwykły meteor! Człowieku, to walec! Sztuczny walec! 1 coś jest w
środku!
Henderson podniósł się trzymając:w ręku łopatę.
- Co takiego? - zapytał: Henderson był przygłuchy na jedno ucho. Ogilvy
opowiedział mu wszystko, co widział. Henderson zastanawiał się chwilę, potom rzucił
łopatę, wdział marynarkę i wybiegł na ulicę. Popędzili we dwójkę z powrotem na pole i
stwierdzili, że walec nie zmienił położenia. Nie było też słychać zgrzytów, za to pomiędzy
ścianą a dnem ukazał się wąziutki paseczek lśniącego metalu. Przez tę szczelinę
wchodziło do walca lub, być może, uchodziło z niego z lekkim sykiem powietrze. Chwilę
nasłuchiwali, postukali kijem w okładzinę i nie otrzymawszy
żadnej odpowiedzi doszli zgodnie do wniosku, że człowiek czy ludzie w walcu
muszą być nieprzytomni lub zgoła martwi.
Sami oczywiście nie mogli im w niczym dopomóc, wykrzykiwali więc ,
tylko przez chwilę słowa otuchy i obietnic, po czym udali się z powrotem po
pomoc. Można ich sobie wyobrazić, jak ubrudzeni piaskiem, podnieceni, z odzieżą w
nieładzie gnali pogodnym rankiem przez miasteczko pełne trzasku odsłanianych żaluzji
wystawowych i okiennic sypialni. Henderson popędził prosto na pocztę, aby nadać
12
depeszę do Londynu. Arykuły w prasie przygotowywały już, bądż co bądź, umysły
ludzkie do uznania takiej wiadomości za wiarygodną.
Już o ósmej wielu wyrostków i dorosłych poszło na pola, by obejrzeć
"nieboszczyków z Marsa". Tak się ta historia rozpoczęła. Ja dowiedziałem się o
wszystkim od gazeciarza, gdy mniej więcej za. kwadrans dziewiąta wyszedłem jak
zwykle po Daily Chronicle. Wiadomości te poruszyły mnie oczywiście bardzo, toteż nie
tracąc ani chwili poszedłem na przełaj przez Ottershaw ku żwirowisku.
3 Żwirowisko pod Horsell
Zastałem tam tłumek złożony z dwudziestu może ludzi otaczających wielką jamę,
w której Spoczywał walec. Wcześniej już opisałem wygląd tej olbrzymiej, wbitej głęboko
w ziemię bryły. Żwir i trawa dokoła wyglądały jak osmalone nagłym wybuchem. Był to
niewątpliwie skutek zderzenia z rozżarzonym bolidem. Nie zastałem przy jamie ani
Hendersona, ani Ogilvy'ego. Widocznie przekonawszy się, że nie ma na razie nic do
zrobienia ; udali się na śniadanie do domu HenderSOna.
Kilku wyrostków siedziało na skraju jamy i wymachując nogami zabawiało się,
dopókim im tego nie zabroniłem, rzucaniem w walec kamieniami. Odpędzeni - zaczęli
bawić się w berka uwijając się między grupami gapiów.
Byli tu dwaj cykliści, ogrodnik, którego niekiedy zatrudniałem w naszym ogródku,
dziewczynka z niemowlęciem na ręku, rzeźnik Gregg z synkiem i kilku łazików
obijających się zazwyczaj koło dworca i wynaj mujących się jako pomoc do noszenia
kijów golfowych. Nie było słychać żadnych prawie rozmów. W tamtych czasach
astronomia była dla prostych ludzi w Anglii czymś zupełnie nie znanym. Większość
zebranych gapiła się bez słowa na podobne do stołu dno walca. Pozostawało ono
zresztą od czasu odejścia Ogilvy'ego i Hendersona w nie zmienionym położeniu.
Wyobrażam sobie, jak rozczarowali się wszyscy ci ludzie zastając tu zamiast
spodziewanego stosu zwęglonych trupów - nieru
13
chomą bryłę metalu. Niektórzy odchodzili, na ich miejsce przybywali inni.
Zszedłem do jamy i wydało mi się, że z dołu, spad mych nóg, słychać słabe jakieś
dźwięki. Pewien natomiast byłem jednego - że dno przestało się obracać.
Niezwykłość walca stała się dla mnie oczywista wtedy dopiero, gdy ujrzałem go z
bezpośredniej bliskości. Na pierwszy rzut oka nie robił większego wrażenia niż
przewrócony wagon czy zwalone w poprzek drogi drzewo. A może nawet mniejsze.
Najbardziej przypominał zagrzebany w piachu, zardzewiały ze starości zbiornik z
gazowni.
Trzeba było posiadać pewien zasób wiedzy, aby zauważyć, że rdzawa jego
okładzina to nie zwyczajna rdza, a żółtawobiały metal połyskujący między ścianą i dnem
też nie wygląda zwyczajnie. Pojęcie "nieziemski" dla większości tu zebranych nie
zawierało żadnej treści.
Już wtedy byłem przekonany, że przedmiot ten przybył do nas z Marsa. Nie
sądziłem jednak, aby mogła w nim być jakaś żyjąca istota. Przypuszczałem, iż dno
odkręca się automatycznie. Pomimo wywodów Ogilvy'ego wciąż jeszcze wierzyłem, że
na Marsie żyją ludzie. Wyobrażałem sobie, że znajdziemy w walcu jakieś wzorce i
monety, jakieś rękopisy, myślałem o trudnościach połączonych z ich rozszyfrowaniem.
Walec był
jednak zbyt duży, by zawierać taki tylko ładunek. Z wielką tedy niecierpliwością
czekałem na całkowite wykręcenie się dna. Kiedy koło jedenastej spostrzegłem, że nadal
nic się nie dzieje, ruszyłem z głową nabitą myślami do Maybury, do domu. Ale i tu nie
dały mi one spokojnie pracować nad moimi abstrakcyjnymi badaniami.
Po południu-wygląd pola zmienił się nie do poznania. Wczesne wydania
wieczornych gazet poruszyły Londyn ogromnymi tytułami w rodzaju: ,,POSŁANIE Z
14
MARSA" lub "GODNE UWAGI WYDARZENIE W WOKING" itd. W dodatku depesza
Ogilvy'ego do Instytutu Astronomicznego postawiła na nogi wszystkie obserwatoria w
Zjednoczonym Królestwie.
Na polu opodal jamy stało ze sześć przynajmniej dorożek z Woking, bryczka z
Cobham, a nawet jakaś wielkopańska kareta. Nie mówiąc już o mnóstwie bicykli. Prócz
tego, choć dzień był upalny, wielu ludzi z Wo king i Chertsey musiało ściągnąć tu na
piechotę, tak iż tłum zebrał się niemały. Było w nim nawet kilka jaskrawo odzianych
kobiet.
Upał był, jak się już rzekło, piekielny. Niebo bez chmurki i ani tchnienia wietrzyku,
tylko rozsiane tu i ówdzie pojedynczo sosny rzucały nieco skąpego cienia. Płonące
wrzosowisko już ugaszono, cała jednak równina, jak okiem sięgnąć w stronę Ottershaw,
wypalona była i sczerniała, a
gdzieniegdzie sączyły się z niej pionowe smużki dymu. Przedsiębiorczy piwiarz z
Cobham przysłał syna z wózkiem pełnym butelek piwa i jabłek.
Zbliżając się do jamy spostrzegłem nad samym jej brzegiem grupkę złożoną z
sześciu ludzi. Byli między nimi Ogilvy, Henderson i wysoki jasnowłosy mężczyzna, jak się
później dowiedziałem - astronom Stent z Królewskiego Obserwatorium, a także paru
robotników z łopatami i kilofami. Stent ostrym podniesionym głosem wydawał im jakieś
rozkazy. Stał przy tym na walcu, który oczywiście ostygł już znacznie. Stent był
purpurowy, po twarzy spływał mu strumieniami pot, widać było wyraźnie, że coś go
bardzo zirytowało.
Duża część walca została już odkopana, dolny jednak koniec wciąż jeszcze tkwił
w ziemi. Ogilvy dostrzegłszy mnie w tłumie gapiów natychmiast przywołał mnie do jamy i
poprosił, bym udał się do lorda Hiltona, właściciela tej posiadłości. Rosnący nieustannie
tłum, a zwłaszcza wyrostki - mówił - bardzo utrudniają odkopywanie. Trzeba na gwałt
ogrodzić, prowizorycznie chociażby, jamę, by oddzielić ją od gapiów. Powiedział także, iż
15
od czasu do czasu słychać jeszcze w walcu słabe zgrzyty, ale odkręcić dna nie udało się,
gdyż nic ma ono żadnych uchwytów. Ściany są niewątpliwie bardzo grubo, być więc
może, iż dochodzące do nas słabe dźwięki są w rzeczywistości głośnym zgiełkiem.
Prośba Ogilvy'ego ucieszyła mnie bardzo., gdyż spełnienie jej czyniło mnie
widzem uprzywilejowanym, dopuszczonym niechybnie poza projektowane ogrodzenie.
Co prawda lorda Hiltona nie zastałem, powiedziano
mi jednak, że spodziewają się jego przyjazdu z Londynu pociągiem
przybywającym o szóstej po południu. Ponieważ było dopiero piętnaście po piątej,
wróciłem do domu na podwieczorek, potem zaś pośpieszyłem na dworzec, aby tam na
niego czatować.
4 Walec otwiera się
Na żwirowisko powróciłem, gdy słońce skłaniało się już ku zachodowi. Od strony
Woking wciąż napływały w pośpiechu grupy ludzi, podczas gdy nieliczni tylko wracali do
domu. Tłum zarysowany ciemnym konturem na tle cytrynowożółtego nieba urósł
tymczasem do kilkuset chyba osób. Dochodziły z niego jakieś krzyki, a bliżej jamy
słychać było odgłosy szamotania się. Przez głowę przelatywały mi najdziwniejsze myśli.
Podchodząc bliżej usłyszałem głos Stenta:
- Cofnąć się Cofnąć się!
W moją stronę pędził jakiś chłopczyk.
- Rusza się! - wołał przebiegając obok. - Kręci się i kręci! Ja się boję! Wracam do
domu!
16
Zbliżyłem się pospiesznie do tłumu. Stało tam może dwieście, może trzysta
rozpychających się łokciami, tłoczących się ze wszystkich sił osób. Parę znajdujących się
tam pań wykazywało nie mniejszą aktywność.
- Wpadł do jamy! - wrzasnął ktoś. - Cofnąć się! - krzyczały inne głosy.
Tłum falował, ja zaś przepychałem się siłą ku przodowi. Wszyscy byli niezwykle
podnieceni. Z jamy rozlegało się jakieś szczególne brzęczenie
- Słuchaj! - zawołał Ogilvy. - Pomóż odpędzić tych idiotów Przecież nie wiadomo,
co jest w tym przeklętym walcu!
Ujrzałem młodego człowieka, zdaje się sprzedawcę z Woking, stojącego na walcu
i usiłującego wydostać się z jamy, do której zepchnął go falujący tłum.
Dno walca odkręcało się od wewnątrz. Widać już było ze dwie stopy lśniącego
gwintu. Ktoś popchnął mnie tak silnie, że omal nie spadłem na obracające się dno.
Odwróciłem się i w tej właśnie chwili śruba musiała wykręcić się do końca, gdyż. dno
upadło z brzękiem na piach. Odepchnąłem łokciem napierającego na mnie mężczyznę i
znowu zwróciłem wzrok ku jamie. Kolisty otwór walca był przez chwilę całkowicie czarny.
Zachodzące słońce raziło prosto w oczy.
Myślę, że wszyscy spodziewali się ujrzeć wydobywającego się z walca człowieka,
być może niezupełnie podobnego do ziemskich ludzi, ale przecież człowieka.
Przynajmniej ja się tego spodziewałem. Tymczasem w głębi tej czerni ujrzałem jakieś
ruchy, jakieś wciąż bliższe i bliższe, nakładające się szare falowania, następnie dwie
połyskujące tarcze, jakby ogromne oczy. Potem z wnętrza wysunęło się coś na kształt
szarego węża grubości zwykłej laski i poczęło wić się w powietrzu wprost ku nam. Po
chwili za pierwszym wężem ukazał się następny.
17
Wstrząsnął mną nagły dreszcz. Jakaś kobieta za mną krzyknęła głośno. Na wpół
odwrócony, ze wzrokiem wciąż utkwionym w walcu, skąd wytryskały następne macki,
począłem przepychać się dalej od skraju jamy. Widziałem wyraźniej, jak zdumienie
malujące się na twarzach otaczających mnie ludzi zmieniało się w przerażenie. Zewsząd
słychać było niezrozumiałe okrzyki. Tłum zaczął się cofać. Patrzyłem, jak sprzedawca
wspina się ź pośpiechem po zboczu jamy, nagle spostrzegłem, że jestem
sam, a po przeciwnej stronie jamy tłum, ze Stentem na czele, uchodzi co sił w
pole. Znów spojrzałem na walec i porwał mnie nieokiełznany strach. Stałem skamieniały i
patrzyłem.
Z walca powoli, z trudem, wydobywało się duże, wielkości niedźwiedzia
, szare kuliste cielsko. Wychynęło z otworu i zalśniło w promieniach słońca jak
wilgotna skóra. Fara wielkich ciemnych oczu wpatrywała się we mnie przenikliwie.
Cielsko było owalne i, można by rzec, miało twarz. Poniżej oczu widniał otwór gębowy,
wąska szrama bez warg, drgająca bezustanku, sapiąca, ociekająca śliną. Całe ciało
dyszało i pulsowało konwulsyjnie. Cienkim mackowatym ramieniem trzymało się
krawędzi walca, podczas gdy druga macka bujała w powietrzu.
Ktoś, kto nigdy nie widział żywych Marsjan, z trudem tylko może wyobrazić sobie
niezwykłe obrzydzenie, jakie budził ich wygląd. Zwłaszcza drgające nieustannie usta
wygięte w kształt litery V, z obwisłą ku przodowi górną wargą, brak łuków brwiowych,
brak podbródka pod klinowatą wargą dolną, wężowe macki, głośne i pośpieszne sapanie
wywołane-obcą im atmosferą ziemską, wyraźna trudność w poruszaniu się
spowodowana silniejszym niż na Marsie przyciąganiem, a przede wszystkim
niesamowita wprost przenikliwość ogromnych oczu - widok ten przyprawiał nieomal o
mdłości. W ich oleistej brunatnej skórze było coś gąbczastego, w niezręcznej celowości
powolnych ruchów - coś niewypowiedzianie potwornego. Już pierwsze z nimi zetknięcie,
pierwszy rzut oka napełnił mnie wstrętem i przerażeniem.
18
Wtem potwór znikł. Przewinął się przez krawędź walca i, z głuchym hukiem
upuszczonego na ziemię ciężkiego zwoju skór, spadł na dno jamy. Usłyszałem, jak wydał
z siebie przy tym szczególny ochrypły okrzyk, po czym z głębi ciemnego otworu wypełzło
następne straszydło.
Na ten widok nie udało mi się już dłużej opanować przestrachu. Odwróciłem się i
pędząc jak szalony dopadłem oddalonej o sto może jardów kępy drzew. Biegłem w skos i
potykałem się co krok, gdyż nie mogłem, na chwilę nawet, oderwać od tych istot wzroku.
Zatrzymałem się wreszcie, dysząc ciężko, wśród karłowatych sosenek
przerośniętych krzewami jałowca i czekałem, co będzie dalej. Calutkie wrzosowisko
usiane była ludźmi przykutymi jak i ja do ziemi przerażającym jakimś urokiem,
wpatrującymi się w te wstrętne istoty, a właściwie w skrywające je zwały żwiru. Nagłe
ujrzałem, z nową falą przerażeni, wysuwający się spoza nasypu jakiś czarny okrągły
przedmiot. Była to ostro zarysowana na tle płonącego zachodem nieba głowa
sprzedawcy. Dostrzegłem, jak przełożył rękę i kolano przez krawędź zwału, po chwili
jednak znów pozostała widoczna tylko głowa. Wyglądało to, jakby ześliznął się z
powrotem. Nagle znikła i głowa i wydawało mi się, że w jamie rozległ się słaby krzyk.
Poderwałem się, by przyjść nieszczęsnemu z pomocą, lecz po krótkiej rozterce strach
przeważył. Potem nie było już widać nic więcej. Wszystka skrywało hałdy piasku i żwiru,
utworzone po upadku cylindra. Ktoś nadchodzący gościńcem od Cobham lub Woking
zadziwiłby się niewątpliwie widokiem topniejącego tłumu około setki ludzi rozsypanych
półkolem po polu, kryjących się w zagłębieniach, za krzewami, za pniami drzew,
porozumiewających się między sobą krótkimi gorączkowymi wykrzyknikami i
wpatrującymi się w kilka wielkich kup piasku. Jak niesamowity wrak wózek czerniał na tle
płomiennego nieba porzucony wózek piwiarza, a nieco opodal - rząd opuszczonych
pojazdów. Konie chrupały owies z nadzianych na łby mieszków !lub skubały trawę.
19
5 Snop Gorąca
Przelotny widok Marsjan wydobywających się z walca, w którym przybyli ze swej
planety na Ziemię, zafascynował mnie paraliżując me ruchy. Stałem po kalana we
wrzosach, z oczami utkwionymi w skrywający ich nasyp, i czułem, że ścierają się we
mnie strach i ciekawość.
Nie miałem odwagi powrócić do jamy, równocześnie jednak pragnąłem namiętnie
zajrzeć do niej znowu. Ruszyłem wreszcie wolniutko, wielkim łukiem, szukając jakiegoś
punktu obserwacyjnego. Nadal nie odrywałem wzroku od nasypu, za którym schowali się
przybysze. Raz nad jamą zabłysło na chwilę w słońcu i znowu skryło się kłębowisko
czarnych cienkich węży podobnych d.o macek ośmiornicy. Potem, bardzo powoli,
wynurzyła się długa tyczka zakończona okrągłą tarczą wirującą nieustannym, szybkim,
drgającym ruchem. Co się tam mogło dziać
Większość gapiów skupiła się w dwóch miejscach - jedna gromada bliżej Woking,
druga od strony Cobham. Widocznie wszyscy przeżywali rozterkę podobną do mojej. W
pobliżu stało paru mężczyzn. Podszedłem do jednego z nich. Był to mój sąsiad, nie
znany mi zresztą z nazwiska. Choć nie była to najwłaściwsza do rozmowy chwila,
zagadnąłem go.
- Cóż to za wstrętne bydlaki-odrzekł. -0, mój Boże! Co to za wstrętne bydlaki! -
powtarzał w kółko.
- Widział pan tego człowieka w jamie? - zapytałem; nic na to nie odpowiedział.
Milczeliśmy obaj, zapatrzeni, czując się we dwóch nieco
raźniej. Po chwili przesunąłem się trochę w bok, by wspiąć się na niewielki, lecz
zapewniający lepszą widoczność pagórek, kiedy zaś obejrzałem się za sąsiadem,
zobaczyłem, jak oddalał się w stronę Woking.
20
Dopiero roztapiający się w mroku zachód przyniósł nowe wydarzenia. Na lewo, w
stronę Woking, tłum gęstniał. Donosił się stamtąd gwar rozmów. Znikła natomiast grupka
pod Cobham. W jamie panowała zupełna cisza.
Natchnęło to widocznie ludzi odwagą. Sądzę, że odegrali też pewną rolę nawa
przybyli z Woking. W każdym razie równocześnie z zapadającym mrokiem rozpoczął się
przerywany ruch w kierunku jamy, tym żywszy, im cichszy i spokojniejszy wydawał się
gęstniejący wokół walca wieczór. Czarne pionowe figurki posuwały się parami, trójkami
ku przodowi, przystawały niepewnie, wpatrywały się w ciemność i znów ruszały przed
siebie opasując żwirowisko szerokim nieregularnym półksiężycem. Ja także począłem
zbliżać się do jamy.
Na żwirowisko wkroczyło śmiało kilku woźniców, po czym rozległ się tupot kopyt i
skrzypienie kół. Zobaczyłem też chłopaka popychającego wózek z jabłkami. Nagle, o
trzydzieści maże jardów od jamy, ujrzałem nadchodzącą od Horsell małą gromadkę.
Wiódł ją jakiś człowiek wymachujący białą chorągwią.
Było to poselstwo. Widząc, że Marsjanie mimo odpychającej powierzchowności są
istotami niewątpliwie myślącymi, postanowiono po gorączkowych naradach przekonać
ich za pomocą znaków, że my również obdarzeni jesteśmy inteligencją.
Chorągiew powiewała w lewo i w prawo. Odległość dzieląca mnie od poselstwa
zbyt była wielka, bym mógł rozpoznać, kto brał w nim udział. Później dopiero
dowiedziałem się, że w próbie porozumienia uczestniczyli, prócz innych, także Ogilvy,
Stent i Hen.derson. W bezpiecznym za parlamentariuszami oddaleniu posuwało się dość
dużo ciemnych postaci. Wyglądało to, jakby ktoś przebił w jednym miejscu otaczający
jamę, dosyć już teraz szczelnie, krąg.
Nagle zabłysło jaskrawe światło i z jamy buchnęły unoszące się pionowo w górę,
jeden za drugim, trzy potężne kłęby zielono jarzącego się dymu. Dym ten, trafniej maże
byłoby nazwać go płomieniem, świecił tak jaskrawo, że w jego blasku i ciemnobłękitne
21
niebo nad głowami, i zamglone brązowe zarośla ciągnące się aż pod Chertsey, i czarne
rozrzucone tu i ówdzie sosny-pociemniały jeszcze bardziej i pozostały czarne, kiedy dym
się rozwiał. Równocześnie rozległo się ciche syczenie.
Zbliżająca się klinem ku jamie, z chorągwią na czele, grupka parlamen
tariuszy, małych czarnych figurek na czarnej rozległej płaszczyźnie, zatrzymała
się na ten widok jak wryta. Gdy zielony dym wzbił się w górę, twarze rozświetliły się
bladą zielenią i zgasły. Syczenie przeszło z wolna w brzęczenie, potem w długi donośny
warkot. Równocześnie z jamy wysunął się powoli sklepiony, podobny do garbu kształt
wysyłający w przestrzeń ledwie dostrzegalny, wąski, cieniutki promyk światła.
Po chwili w rozproszonej grupie zaczęły przeskakiwać z człowieka na człowieka
jasne iskry, oślepiające błyski płomienia. Wydawało się, jakby niewidzialny strumień
światła uderzał ich i zapalał po kolei, jakby jeden po drugim stawali nagle w płomieniach.
Widziałem w zabójczym, niszczącym ich ogniu, jak zataczali się i padali, gdy
towarzyszący im dotychczas tłum rzucił się do ucieczki.
Stojąc tak i przyglądając się nie zdawałem sobie sprawy, że to śmierć grasuje
wśród tej małej odległej gromadki. Czułem tylko, że dzieje się tam coś dziwnego.
Oślepiający, bezgłośny błysk światła i człowiek wali się na ziemię. Kiedy zaś niewidoczny
snop gorąca sięgał dalej wydając głuchy odgłos - stawały w płomieniach sosny, buchały
ogniem wysuszone kępy janowca. Nawet hen, daleko, gdzieś aż pod Knaphill
dostrzegłem płonące drzewa, żywopłoty i drewniane zabudowania.
Niewidzialny gorący grot, ognista śmierć, szybko i nieuchronnie raził wszystko
dokoła. Pałające krzewy znaczyły jego drogę ku mnie, tak jednak byłem osłupiały, tak
oszołomiony, że nie mogłem ruszyć się z miejsca. Słychać było wyraźnie ogień
potrzaskujący na wrzosowisku. Jakiś koń zarżał i urwał nagle. Jakby ktoś przeciągnął po
22
oddzielających mnie od Marsjan wrzosach niewidzialnym rozżarzonym palcem i
natychmiast szerokim śladem zadymiła i potrzaskała ziemia. Na lewo, u wylotu gościńca
z Woking na żwirowisko, coś runęło z hukiem. Wtem syczenie i warkot umilkły, a
kopulasty garb skrył się za okalającym jamę nasypem.
Wszystka odbyło się tak szybko, tak mnie oślepiły i zaskoczyły te błyski, że nie
zdążyłem nawet poruszyć się. Gdyby śmierć zatoczyła pełny krąg wokół jamy - byłbym
zgubiony. Przeszła jednak bokiem, oszczędziła mnie i pozostawiła po sobie nagle
ciemną, niezwykłą noc.
Pod granatowym sklepieniem wieczornego nieba leżały ciche, ciemne aż do
czerni, pagórkowate wrzosowiska przecięte popielatą wstęgą gościńca. Ciemność zdała
się całkiem bezludna. W górze migotały już pierwsze gwiazdy, niebo na zachodzie
jaśniało jeszcze bladym, seledynowym błękitem. Na jego tle rysowały się czarno
wierzchołki sosen i dachy domów w Horsell. Z wyjątkiem tyczki z wirującym nieustannie
zwiercia
dłem na czubku nie była widać ani Marsjan, ani żadnych ich narzędzi.
Gdzieniegdzie dopalały się dymiące drzewa i kępy krzaków, zaś z domów w Woking biły
w ciche, pogodne niebo języki płomieni.
Prócz tych pożarów i przerażonego zdumienia wszystko było jak przedtem.
Wydawało się, że zniknięcie z powierzchni Ziemi kilku czarnych figurek z białą
chorągiewką w niczym nie zakłóciło ciszy wieczoru.
Nagle poczułem się na całym tym ciemnym, bezkresnym polu sam, bezbronny i
bezsilny. Ogarnęło mnie przerażenie.
Odwróciłem się i z wysiłkiem pobiegłem, potykając się, przez wrzosowisko.
23
Nie tylko Marsjanie napawali mnie grozą, groźna była ciemność, groźna cisza.
Przerażenie załamało cały mój męski hart ducha. Biegnąc płakałem bezgłośnie, jak
płaczą małe dzieci. Raz odwróciwszy się - nie śmiałem już spoglądać za siebie.
Pamiętam, jak ogarnęła mnie dziwna pewność, że ktoś ze mną igra, że właśnie
teraz, kiedy od ocalenia dzieli mnie tylko krok, dopędzi mnie i schwyta przyczajona w
jamie koło walca, szybka jak błyskawica, tajemnicza śmierć.
6 Snop Gorąca na gościńcu do Cobham
Bezgłośna szybkość, z jaką Marsjanie potrafili zabijać, zdumiewa nas wciąż
jeszcze. Mniema się ogólnie, że, umieli oni w sobie tylko wiadomy sposób wytwarzać
zasoby intensywnego ciepła w komorach o minimalnym
przewodnictwie. Potem, używając wykonanego z nieznanego stopu
parabolicznego zwierciadła, rzucali snop tego gorąca, podobnie jak zwierciadło latarni
morskiej rzuca snop światła, na dowolny przedmiot. Nikt oczywiście nie potwierdził
naukowo tych szczegółów. W każdym jednak razie pewne jest, iż podstawą tej broni był
snop gorąca. Gorąca i niewidzalnego, zamiast widzialnego, światła. Pod jego
dotknięciem wszystko, co palne, stawało w płomieniach, ołów płynął jak woda, miękło
żelazo, pękało i topiło się szkło, woda zmieniała się gwałtownie w parę.
Czterdziestu bez mała zwęglonych, zmienionych do niepoznania ludzi legło
owego pogodnego wieczora dokoła jamy, zaś rozświetlone pożarami pola między Horsell
i Maybury pozostawały przez całą noc pusto i jaskrawo płonące:
Wiadomość o masakrze dotarła równocześnie niemal do Cobham, do
24
Woking i do Ottershaw. Gdy na żwirowisku rozgrywała się tragedia, w Woking
zamykano właśnie sklepy - toteż niemało pociągniętych zasłyszanymi wieściami ludzi
udało się przez most pod Horsell i dalej drogą pomiędzy żywopłotami prowadzącą ku
żwirowisku.
Nietrudno wyobrazić sobie wyświeżoną po całodziennej pracy młodzież, jak
korzystając z okazji stworzonej przez nowinę wybierała się na wieczorną przechadzkę
wypełnioną zwykłymi zalotami. Nietrudno wyobrazić sobie płynący nad gościńcem gwar
młodych głosów...
Choć nieszczęsny Henderson pchnął gońca na bicyklu, aby nadać z poczty w
Woking depeszę do wieczornych gazet londyńskich, to jednak mało kto, nawet w
Woking, wiedział, że walec już się otworzył.
Ciekawi, nadchodzący dwójkami, trójkami, widzieli jedynie gorączkowo
rozprawiające gromadki ludzi wpatrzonych w wirujące nieustannie na czubku
tyczki nad jamą zwierciadła. Trudno wątpić", by panujące tu podniecenie nie udzieliło się
także i nowo przybyłym.
Około wpół da dziewiątej, to znaczy w chwili, kiedy ginęli parlamentariusze, na
gościńcu zebrało się już, nie licząc śmiałków, którzy udali się w pole, by obejrzeć Marsjan
z bliska, około trzystu osób. Było też trzech policjantów, w tym jeden konny, usiłujących
za wszelką cenę wykonać polecenie Stenta, to jest utrzymać gapiów z daleka od walca.
Nie obeszło się przy tym bez wrzawy ze strony tych bezmyślnych i ulegających
podnieceniu ludzi, dla których zbiegowiska jest okazją do hałasowania i głupich
dowcipów.
Stent i Ogilvy natychmiast po ukazaniu się,Marsjan, przewidując możliwość
jakichś starć, depeszowali z Horsell do najbliższych koszar z. prośbą o przysłanie
kompanii piechurów, aby uchronić te dziwne stworzenia przed gwałtem. Dokonawszy
25
tego powrócili czym prędzej do jamy, aby stanąć na czele owego nieszczęsnego
poselstwa. Opis jego zagłady dokonany przeze mnie nie różni się niczym od opisu
wydarzeń widzianych przez tłum ciekawych. Trzy kłęby zielonego dymu, odgłos głuchego
warkotu w jamie, błyski płomienia.
Cały ten tłum był jednak znacznie bliższy śmierci ode mnie. Ocaliły go zarosłe
wrzosami piaszczyste pagórki, które przegrodziły drogę dolnemu pasmu Snopa Gorąca.
Gdyby paraboliczne zwierciadło uniosło się o kilka jardów wyżej, nie zostałby przy życiu
ani jeden świadek. Najpierw
ujrzano błyski, padających ludzi i zapalane, jakby niewidoczną w mroku ręką,
coraz bliżej i bliżej, krzaki. Patem, z sykiem zagłuszającym dochodzący z jamy warkot,
łysnął nad głowami Snop Gorąca i natychmiast stanęły w ogniu czubki obrzeżających
gościniec buków. Poczęły kruszyć
się cegły, trzaskać w oknach szyby, zapłonęły drewniane framugi, a z narożnego
domu posypały się na ziemię szczątki dachu.
Wśród nagłego syku, trzasku i huku, oślepiany blaskiem płonących drzew, zdjęty
paniką tłum zamarł na chwilę.
Na gościniec poczęły się sypać iskry, a za nimi płonące liście i gałęzie.
Zajmowała, się od nich odzież i kapelusze. Na wrzosowisku rozległy się krzyki. W cały
ten rozgardiasz wtargnął wrzeszcząc coś i osłaniając głowę rękami konny policjant.
Jakaś kobieta krzyknęła rozdzierającym głosem: - Idą! - i wszyscy rzucili się do
niepowstrzymanej ucieczki. Gnali na oślep jak stado owiec. Tam, gdzie gościniec zwęża
się, przebiegając w wykopie, zrobił się zator, ścisk i wybuchła rozpaczliwa bójka. Nie
wszyscy uszli z niej cało - zduszone i stratowane pozostały, konając w okrutnych
ciemnościach, dwie kobiety i dziecko.
7 Jak dotarłem do domu
26
Jeśli o mnie idzie - z ucieczki pozostało mi w pamięci tylko ślepe błąkanie się
pośród drzew i pełen potknięć bieg przez wrzosowisko. Dokoła była groza i pewność, że
gorące ostrze krąży i unosi się nieustannie nad głową, aby spaść i zgładzić mnie
bezlitośnie, Na gościniec wyszedłem pomiędzy Horsell a skrzyżowaniem, ku któremu
pognałem co sił.
W pewnej chwili poczułem, że dalej już biec nie mogę. Wyczerpany
gwałtownością wrażeń i wysiłkiem ucieczki zatoczyłem się i padłem na skraju drogi. Było
to tuż przy moście nad kanalem, w pobliżu gazowni. Upadłem i leżałem bez ruchu.
Leżałem tak, zdaje się, dość długo.
Wtem, jakby czymś zaniepokojony, usiadłem. Przez chwilę nie moglem pojąć;
skąd się tu wziąłem. Przerażenie opadło ze mnie jak płaszcz. W ucieczce zgubiłem
kapelusz, a kołnierzyk zsunął się z ułamanej spinki. Jeszcze przed chwilą oczywiste były
dla mnie trzy tylko rzeczy: bezmiar nocy, przestrzeni i przyrody - własna moja trwoga i
niemoc - i bliskość śmierci. Teraz, jakby coś się we mnie odmieniło, zacząłem widzieć
wszystko inaczej. Nie było to świadome przejście z jednego stanu w drugi. Po prostu
poczułem się znowu zwykłym sobą, poważnym i statecznym obywatelem. A te ciche
pola, ta instynktowna ucieczka, te buchające płomienie - wydały mi się snem.
Zadawałem sobie pytanie, czy wszystko to działo się naprawdę. Nie mogłem uwierzyć.
Powstałem niepewnie i wstąpiłem na stromo sklepiony most. Przepeł
niało mnie zdumienie. Nerwy i mięśnie osłabły, jakby z nich uszły wszelkie siły.
Rzec można: potykałem się niczym pijany. Spoza sklepienia mostu ukazała się wpierw
głowa, patem reszta czyjejś postaci. Był to robotnik. Szedł obarczony koszykiem, a obok
biegł mały chłopczyk. Mijając życzyli mi dobrej nocy. Chciałem odpowiedzieć i - nie
mogłem. Mruknąłem tylko coś niezrozumiale i powlokłem się dalej. Pod mostem Maybury
27
zadudnił pociąg. Długa gąsienica oświetlonych okien, biała falująca smuga dymu
oświetlonego ogniem, stukot kół - i znikł mknąc na południe: Przy furtkach willowych
ogródków (wchodziłem od strony pięknego przedmieścia zwanego Wschodnim Tarasem)
gwarzyły spokojnie ciemne gromadki mieszkańców. Wszystko było tu takie zwyczajne,
takie rzeczywiste. A tam - poza mną! Jak nierealny gorączkowy sen! Nie, wmawiałem w
siebie, tego być nie mogło!
Jestem, być może, obdarzony wyjątkowym usposobieniem. Nie wiem, czy dużo
jest ludzi podobnych w tym do mnie. Otóż odczuwam czasami dziwne jakieś oderwanie
się od samego siebie, od otaczającego mnie świata; wydaje mi się wówczas, że patrzę
na wszystko jakby z zewnątrz, spoza czasu, spoza przestrzeni, z niezmiernego
oddalenia, spoza napięcia rozgrywającej się nieustannie tragedii bytu. Uczucie to było
we mnie tej nocy niezwykle silne. Jakbym dopłynął do drugiego brzegu snu.
Największej troski przyczyniła mi niepojęta sprzeczność między otaczającą mnie
ciszą a śmiercią grasującą o niecałe dwie. mile stąd. W gazowni słychać było odgłosy -
normalnej pracy, elektryczne lampy płonęły jak co wieczór.
Przystanąłem przy najbliższej grupce gwarzących. - Co słychać na żwirowisku? -
zapytałem.
Przy furtce stało dwóch mężczyzn i kobieta. - Co? - jeden z nich zwrócił się ku
mnie.
- Co słychać na żwirowisku? - powtórzyłem pytanie. - A pan nie stamtąd wraca?-
odparł.
- Powariowali z tym żwirowiskiem! -zawołała kobieta. - Co tam się dzieje?
- Nic pani nie słyszała o ludziach z Marsa? - zagadnąłem. - 0 stworzeniach z
Marsa?
28
- Aż za wiele - odpowiedziała na to. - Bardzo dziękuję! Wszyscy troje roześmieli
się.
Poczułem się ośmieszony, i to mnie rozgniewało. Próbowałem opowiadać im, co
widziałem, lecz nie udawało mi się. Urywane słowa bawiły ich tylko.
- Jeszcze o nich usłyszycie! - wykrzyknąłem i ruszyłem do domu. Już w progu
przeraziłem żonę niesamowitym wyglądem. W jadalni
usiadłem przy stole, wypiłem nieco wina i gdy trochę przyszedłem do siebie,
zacząłem opowiadać o wszystkich swych przejściach. Gotowa od dawna zimna kolacja
stała nie tknięta na stole przez cały czas opowiadania.
- Jedno jest pewne-kończyłem chcąc choć trochę złagodzić wywołane wrażenie. -
Nigdy jeszcze nie widziałem stworzeń poruszających się równie niezdarnie. Mogą, rzecz
prosta, siedzieć sobie w tej swojej jamie i zabijać każdego, kto tylko zbliży się do nich,
ale na pewno nie potraf ą z niej wyjść... Wyglądają jednak okropnie.
- Przestań, kochanie! - zawołała żona ściągając brwi i kładając rękę na mojej.
- Biedny OgiIvy! - ciągnąłem. - Pomyśl, może leży tam martwy! Żona w każdym
razie nie wątpiła w prawdziwość moich przygód. Widząc jej śmiertelną bladość
natychmiast umilkłem.
- Oni tu przyjdą! - powtarzała bez ustanku.
Nakłoniłem ją do przełknięcia paru kropel wina i próbowałem uspokoić.
- Przecież ledwie łażą - tłumaczyłem.
Chcąc pocieszyć i ją, i siebie powtarzałem to, co wczoraj mówił Ogilvy: że
niepodobieństwem jest, by Marsjanie mogli zadomowić się na Ziemi. Szczególny nacisk
kładłem na trudności grawitacyjne. Siła ciężkości jest trzykrotnie większa na Ziemi niż na
29
Marsie. Wskutek tego Marsjanin waży na Ziemi trzy razy tyle, choć siła jego mięśni
pozostaje ta sama. Ciało jego będzie jak z ołowiu! Takie zresztą było powszechne
mniemanie. Przytoczę tu dla przykładu, iż następnego poranka i Times, i Daily Telegraph
twierdziły słowo w sławo to samo, zapominając jak i ja o działaniu dwu zupełnie
oczywistych czynników.
Atmosfera ziemska zawiera, jak wiadomo, więcej tlenu, a mniej argonu od
atmosfery Marsa. Ta nadwyżka tlenu oddziaływała na Marsjan dostatecznie
pobudzająco, aby w znacznym stopniu zrównoważyć zwiększony ciężar ich ciała, Po
drugie, przeoczano na ogół fakt, że wysoki poziom myśli technicznej pozwalał
Marsjanom obchodzić się doskonale bez pracy mięśni.
Nie zastanawiałem się jednak wówczas nad tym, toteż całe moje rozumowanie
pozbawiało najeźdźców najmniejszej nawet szansy w walce z ludźmi. Konieczność
uspokojenia żony i ufność, jaką natchnął mnie ,suto zastawiony stół, smaczne jedzenie i
dobre wino sprawiły,
iż z minuty na, minutę stawałem się odważniejszy i pewniejszy siebie.
- Popełnili głupstwo - twierdziłem dolewając sobie wina. - Oszaleli ze strachu i to
uczyniło ich niebezpiecznymi. Może nie spodziewali, się zastać tu, na Ziemi, istot
żyjących i obdarzonych do tego inteligencją. W ostateczności dość będzie jednego
pocisku, aby wytłuc ich wszystkich w tej jamie,
Niezwykłe podniecenie wywołane wypadkami tamtego dnia musiało wprawić mą
spostrzegawczość w stan wysokiego uczulenia. Wieczór ów pamiętam dzisiaj jeszcze
niezwykle żywo. Zwrócona ku mnie, słodka w różowym cieniu abażuru, zaniepokojona
twarz żony; biały obrus, srebrna i kryształowa zastawa - w tamtych czasach nawet
filozoficzni pisarze mogli sobie pozwolić na pewien przepych - purpurowe wina w kielichu
30
wryły się w mą pamięć z fotograficzną dokładnością. Siedziałem przy stole, koiłem nerwy
papierosem, współczułem nierozważnemu Ogilvy'emu i krytykowałem tchórzliwą
krótkowzroczność Marsjan.
Zupełnie tak samo, myśląc o dostrzeżonych za dnia myśliwych, poruszył się w
swym gniazdku jakiś szacowny ptak dodo. "Zadziobiemy ich jutro na śmierć" - ćwierkał
zapewne do swej małżonki.
Skądże mogłem wówczas wiedzieć, że była to ostatnia wykwintna kolacja, jaką
miałem zjeść w ciągu wielu dziwnych i straszliwych dni,.
8 Piątkowa noc
Ze wszystkich niezwykłych zjawisk oglądanych przeze mnie w ów piątek za
najniezwyklejsze uważam trwałość zwyczajów panującego podówczas porządku
społecznego, w momencie gdy rozpoczynały się zdarzenia, które miały ten porządek
obalić.
Gdyby w piątek wieczorem zatoczyć koło w promieniu pięciu mil ze środkiem w
żwirowisku pod Woking - nie sądzę, by choć jeden człowiek (poza, być może, krewnymi
nielicznych cyklistów, Stenta i kilku leżących wokół jamy martwych londyńczyków)
przebywający poza tym okręgiem zmienił z uwagi na zaziemskich przybyszów, choć w
nieznaczny sposób, codzienne swe nawyki.
0 walcu słyszało oczywiście wiele osób. Na pewno rozmawiano nawet o nim w
wolnych chwilach, jednak niemieckie ultimatum, na przykład, zrobiłoby, z wszelką
pewnością, większe wrażenie.
31
Telegram Hendersona o odkręcaniu się walca uznano tego wieczoru w Londynie
za zwykłą kaczkę. Redakcja zadepeszowała doń żądając potwierdzenia wiadomości, a
nie otrzymawszy odpowiedzi - biedak nie żył już przecie - postanowiła nie wydawać
dodatku nadzwyczajnego.
Nawet jednak wewnątrz tego pięciomilowego kręgu większość ludzi pozostawała
bezczynna. Wspomniałem już o zachowaniu się zagadniętych przeze mnie mężczyzn i
kobiety. W całej okolicy ludzie spożywali obojętnie posiłek, grzebali po pracy w
ogródkach, dzieci kładziono spać, młode pary spacerowały po zagajnikach, uczniowie
ślęczeli nad książkami.
Być może, uliczna plotka w wioskach, nowy interesujący temat w piwiarni, słowa
któregoś naocznego świadka ostatnich wydarzeń wywołały gdzieniegdzie trochę zamętu,
krzyków i bieganiny, w ogromnej jednak większości ludzie pracowali, jedli, pili, szli spać,
zupełnie tak samo jak co dzień, jak co rok, od najdawniejszych czasów, jakby na niebie
nie było żadnego Marsa. Nawet na stacji w Woking, w Horsell i w Cobham było tak sama.
Na dworcu w Woking najzwyczajniej w świecie, do późnej nocy, przyjeżdżały i
odchodziły pociągi, niektóre przetaczano na boczne tory, pasażerowie wysiadali i czekali
na połączenia. Wszystko szło normalnym trybem. Jakiś chłopak z miasta usiłował
przełamać monopol Smitha sprzedając na stacji popołudniowe gazety. Jego okrzyki: -
Ludzie z Marsal mieszały się z ostrymi gwizdami parowozów i stukotem kół. Gdy około
dziewiątej pojawili się na dworcu;wstrząśnięci niewiarygodnymi wprost przeżyciami
ludzie - nie zrobili tam większego wrażenia od zwykłych pijaków. Jadący do Londynu
spoglądali z okien wagonów w ciemność, a widząc gdzieś pod Horsell z rzadka tylko
ukazujące się iskry, słaby czerwony odblask i nikłe smużki dymu wijące się po
wygwieżdżonym niebie sądzili, iż patrzą na zwykły o tej porze roku pożar wrzosowisk.
Sprawa wyglądała poważniej dopiero w obrębie wrzosowiska. Na skraju Woking płonęło
sześć domków. We wszystkich trzech wioskach okna od strony pól były oświetlone, a
ludzie nie spali aż do świtu
32
Tłum ciekawskich zebrany na mostach w Cobham i w Horsell nie topniał ani przez
chwilę. Gdy jedni odchodzili, przybywali nowi i zbiegowisko nie zmniejszała się. Później
dopiero stwierdzono, iż kilku śmiałków podsunęło się w ciemnościach bardzo blisko do
Marsjan - nie powrócili oni już jednak nigdy, promień światła bowiem; jak reflektor
okrętowy, omiatał od czasu do czasu pole, a Snop Gorąca był zawsze w pogotowiu.
Poza tym rozległe pola puste były i ciche, tylko zwęglone ciała leżały
nietknięte przez całą noc i dzień następny. Wiele osób słyszało dochodzące z
jamy odgłosy kucia,
W piątek wieczorem sytuacja wyglądała następująco: w środku, jak zatrute żądło
w naskórku naszej starej Ziemi, tkwił wale. Trucizna jednak nie działała jeszcze z pełną
macą. Dalej rozciągał się pas cichych, miejscami okopconych pól z rozrzuconymi tu i
ówdzie ciemnymi, poskręcanymi dziwacznie figurkami. Gdzieniegdzie paliło się drzewo i
krzak. Poza nimi przebiegała obwódka podniecenia, lecz zapalenie nie sięgało jeszcze
dalej w głąb. Przez resztę świata płynął, jak od niepamiętnych czasów, codzienny potok
życia. Gorączka wojenną. która miała wkrótce zasklepić żyły i arterie, zabić nerwy i
zniszczyć mózg, dopiero miała się rozwijać,
Marsjanie, jak noc długa, bez zmrużenia oka i bez chwili wytchnienia kuli i
hałasowali przygotowując swe machiny. Co chwila buchały w wygwieżdżone niebo kłęby
białozielonego dymu. Po godzinie jedenastej przemaszerowała przez Horsell i, tworząc
kordon, zaciągnęła posterunki dokoła żwirowiska kompania piechoty. Przez Cobham
przeszła druga, zamykając żwirowisko od północy. Opowiadano, że tego dnia było tam
już kilku oficerów i że jeden z nich, major Eden z pułku lnkermana, zaginął. Na moście w
Cobham zatrzymał się dowódca pułku i niezwłocznie, choć dochodziła już północ, zabrał
się do przesłuchiwania zebranych tam gapiów. Trzeba przyznać, że władze w wojskowe
nie zlekceważyły sytuacji. Jak doniosły nazajutrz poranne dzienniki, już przed jedenastą
33
wyruszyły z Aldershot w pole oddziały w sile jednego szwadronu huzarów, dwóch
karabinów maszynowych typu Maxim i czterystu piechurów z pułku Cardigana.
W parę dosłownie sekund po północy tłum zebrany na gościńcu wiodącym z
Woking do Chertsey ujrzał, jak w pobliskim sosnowym lesie spadł meteor. Lot jego do
złudzenia przypominał letnią błyskawicę, lecz światło było zielone. Na Ziemię spadł drugi
walec.
9 Walka rozpoczyna się
Sobota, pamiętam, była dniem zawieszenia. Także i dniem znużenia, gdyż upał i
duchota były straszliwe. Barometr bez przerwy niemal skakał to w dół, to w górę. W
przeciwieństwie do żony spałem bardzo krótko i z łóżka zerwałem się już wczesnym
rankiem. Przed śniadaniem wyszedłem
do ogrodu. Nasłuchiwałem długo i uważnie, lecz nad polami unosił się tylko śpiew
skowronka. n
Mleczarz zjawił się jak co dzień. Turkot wózka wywołał mnie do furtki, gdyż
chciałem posłuchać najnowszych plotek. Dowiedziałem się, że w nocy Marsjan otoczyło
wojsko i teraz czekają tam już tylko na armaty. Rozmowę przerwało nam tak dobrze
znane, tak pokrzepiające dudnienie pociągu pod Woking,
- Nie powinni ich zabijać bez koniecznej potrzeby - mówił mleczarz
.
34
Przez płot zobaczyłem sąsiada dłubiącego w grządkach. Gawędziliśmy chwilkę,
po czym poszedłem na śniadanie. Ranek by't najzupełniej powszedni. Sąsiad mój
twierdził, że Marsjanie zostaną dziś jeszcze uwięzieni lub zgładzeni przez wojsko.
- Szkoda, że tacy są nieprzystępni - mówił. - Ciekawe byłoby dowiedzieć się
czegoś o życiu na ich planecie. Niejednego mogliby nas pewno nauczyć.
Podszedł do płotu częstując mnie garścią truskawek, gdyż ogrodnik był z niego
równie szczodry, co zapalony. Opowiadał też o płonącym lesie sosnowym pod Byfleet.
- Opowiadają - rzekł - że spadło tam drugie takie paskudztwo. Jakby jednego było
mało. No, ubezpieczeniowcy zapłacą za to wszystko parę ładnych groszy. - Ubawiło go
to widocznie, bo chichotał. przez chwilę. Pokazywał mgliste dymy wyjaśniając, że to
właśnie pali się las i, śmiejąc się, mówił:
- Długo im będzie gorąco, bo igły i mchy tlą się powoli. - Później jednak wspomniał
"tego biedaka Ogilvy'ego" i znów spoważniał.
Po śniadaniu, zamiast zasiąść jak co dzień do pisania - postanowiłem przejść się
na żwirowisko. Pod mostem kolejowym natknąłem się na oddziałek żołnierzy, saperów
zdaje się, w okrągłych czapkach, w rozpiętych brudnych czerwonych bluzach, spod
których wyzierały niebieskie koszule, w ciemnych spodniach i krótkich, do pół łydki,
butach. Oświadczyli mi, że nikomu nie wolno przechodzić na tamten brzeg kanału. Na
gościńcu za mostem też stał wartownik. Gawędziłem z żołnierzami dość długo,
Opowiadałem im o Marsjanach i o tym, co wydarzyło się tutaj wczorajszego wieczora.
Żaden z nich nie widział jeszcze Marsjan, toteż wyobrażali ich sobie bardzo mgliście.
Zasypali mnie oczywiście pytania mi. Nie wiedzieli, na czyj rozkaz wystąpiło wojsko,
słyszeli tylko o jakichś sporach z gwardią konną. Przeciętny saper stoi znacznie wyżej od
zwykłego piechura, toteż spierali się o różne sposoby możliwej wałki z dość
35
dużą bystrością, Gdy opisałem snop Gorąca, spór rozgorzał na nowo. -
Podczołgać się w ukryciu i skoczyć na nich - dowodził jeden
- Akurat! - odrzekł inny, - Co ci pomoże ukrycie przed takim gorącem? Od razu cię
usmażą. Trzeba podejść jak najbliżej, a potem robić podkop.
- Do cholery z podkopem! Wiecznie te twoje podkopy! Ty, Snippy, powinieneś był
urodzić się kretem!
- To znaczy jak? Szyi zupełnie nie mają? - dopytywał się trzeci, smagły,
zamyślony człeczyna z fajką w zębach.
Opisałem raz jeszcze ich wygląd.
- Nazwałbym ich ośmiornicami. Co tu gadać o ludojadach - tym razem będą z nas
rybojady!
- Myślę, że zabić takie bydlę to nie żadna zbrodnia - powiedział pierwszy.
- Dlaczego nie wybić po prostu tego draństwa szrapnelami? - mówił smagły z
fajką. - Nigdy nie wiadomo, co wymyślą!
- A gdzież te twoje szrapnele? - odparł pierwszy.- Zresztą na co czekać? Skoczyć,
powiadam, na nich i już! Czasu nie ma?
Tak -się spierali. Po chwili zostawiłem ich, by pójść na dworzec po poranne
gazety; których kupiłem całą stertę,
Nie będę więcej nużył czytelnika opisem długiego tego poranka i dłuższego
jeszcze popołudnia. Nie udało mi się rzucić okiem na żwirowisko, gdyż władze wojskowe
obsadziły nawet wieże kościelne w Horsell i w Cobham. Zapytywani żołnierze nie nie
wiedzieli, oficerowie zaś byli tyleż tajemniczy, co zajęci. Stwierdziłem tylko, że obecność
wojska całkowicie uspokoiła ludność miasteczka. Od Marshalla, właściciela trafiki,
36
dowiedżiałem się, że wśród wczorajszych ofiar był także i jego syn. Żołnierze nakazali
tymczasem mieszkańcom przedmieścia w Horsell pozamykać i opuścić domy. w
Na obiad wróciłem dopiero po drugiej, bardzo zmęczony, gdyż, powtarzam, dzień
był niezwykle upalny i parny. Po południu, chcąc nieco się odświeżyć, wziąłem zimną
kąpiel. Około wpół do piątej znów udałem się na dworzec po wieczorne dzienniki, gdyż w
porannych był tylko, bardzo zresztą niedokładny, opis śmierci Stenta, Hendersona,
Ogilvy'ego i innych, Znałem zresztą wszystko to szczegółowo. Marsjanie nie pokazywali
się już więcej ani razu. Pracowali widocznie w swej jamie, bo unosiły się nad nią
bez przerwy kłęby dymu, nie milkły też ani na chwilę odgłosy kucia. Gotowali się
zapewne do walki. "Poczyniono nowe próby porozumienia, jednak bezskutecznie" -
zdanie to powtarzało się we wszystkich
gazetach. Jakiś saper opowiedział mi, że próbowano machać z ukrycia
chorągiewką na długim kiju, ale Marsjanie tyle akurat zwracali na to uwagi, co my na ryki
krów. _
Muszę wyznać, że widok wszystkich tych zbrojnych przygotowań podziałał na
mnie niezwykle podniecająco, Wyobraźnia malowała niesłychanie wojownicze obrazy
coraz to innej zguby najeźdźców. Ożyły we mnie chłopięce sny o bohaterskich bojach.
Wałka wydawała mi się jednak aż nazbyt nierówna. Wróg był w swej jamie taki
bezbronny.
O trzeciej usłyszeliśmy, od Chertsey czy też Addlestone powtarzający się w
równomiernych odstępach huk działa. Okazało się, że to bombardowano leżący w
sosnowym lesie drugi walec chcąc zniszczyć go, zanim się jeszcze otworzy, Armata
przeznaczona do walki z pierwszym oddziałem Marsjan przybyła do Cobham dopiero o
piątej,
37
Nieco po szóstej siedziałem z żoną w altance przy podwieczorku rozmawiając z
ożywieniem o zbliżającej się bitwie, gdy wtem na żwirowisku rozległa się głucha
detonacja, a w ślad za nią gęsta strzelanina. Nie przebrzmiały jeszcze strzały, gdy tuż
koło nas wstrząsnął ziemią gwałtowny głuchy huk. Wyskoczyłem z altany i oczom mym
przedstawił się zdumiewający widok. Czubki drzew okalających Kolegium Wschodnie
stały w płomieniach, wieża pobliskiego kościółka rozsypywała się właśnie w gruzy, igły
minaretu już nie było, a dach Kolegium wyglądał jak ostrzelany z ciężkiego działa. Pękł
jeden z kominów na naszym domku, a czerwone jego szczątki sypały się na klomb pod
oknem mojego gabinetu, postukując po dachówkach.
Staliśmy oboje jak wryci. Pojąłem w jednej chwili, że po zniszczeniu dachu
Kolegium grzbiet wzgórza Maybury musi znaleźć się w zasięgu Snopa Gorąca:
Chwyciłem żonę z ramię i wyciągnąłem bez ceremonii na góściniec. To samo zrobiłem ze
służącą, choć dopominała się płaczliwie o pozostawiony na strychu kuferek. Obiecałem
przynieść go za chwilę,
- Nie będziemy w żadnym wypadku mogli pozostać tu dłużej - powiedziałem;
równocześnie na żwirowisku znów zagrzmiały strzały.
- A gdzież się podziejemy? - pytała wystraszona żona.
Zastanowiłem sig, zmieszany. Wtem przypomniałem sobie krewnych w
Leatherhead.
- Leatherhead! - usiłowałem przekrzyczeć panujący dokoła zgiełk. Zona patrzyła
poza mną, w dolinę. Przerażeni sąsiedzi wybiegali z domów.
- Jakże my się tam dostaniemy? - zapytała.
Dolinką, pod mostem kolejowym, pędził oddziałek huzarów. Trzech
38
wpadło galopem na dziedziniec Kolegium, dwaj inni zeskoczyli z koni i poczęli
biegać od domu do domu. Poprzez dymy płonących drzew przeglądało czerwone jak
krew słońce, rzucając na świat niezwykłe, wyblakie jakby promienie.
- Czekaj tu - zawołałem - tutaj jest bezpiecznie - i popędziłem co tchu do zajazdu
Pod Łaciatym Psem, którego właściciel posiadał konia i bryczkę. Spieszyłem się, rzecz
jasna, bardzo, gdyż nietrudno było odgadnąć, że za chwilę ruszą się wszyscy
zamieszkujący tamtą stronę wzgórza. Oberżysto stał spokojnie za ladą nie mając
najmniejszego pojęcia o tym, co się dzieje dokoła. Targował się z jakimś odwróconym do
mnie plecami jegomościem.
- Muszę dostać funta - mówił - i nie mam woźnicy. Dam panu dwa - krzyknąłem
obcemu przez ramię. - Za co?
I zwrócę przed północą!
- Na miłość boską? - zawołał oberżysta. - Co to jest? Sprzedaję wieprzka, a pan
chce dać za niego dwa funty i zwrócić przed północą`? Nic nie rozumiem.
Wyjaśniłem pośpiesznie, że muszę natychmiast wyjechać, do czego potrzebny mi
jest za wszelką cenę jego zaprzęg: Nawet nie pomyślałem, że oberżysta także zechce
może uciekać. Wziąłem bryczkę od razu; podjechałem pod dom i zostawiając ją pod
opieką żony i służącej wpadłem do mieszkania, by zabrać nieliczne nasze kosztowności:
Żywopłoty i przydrożne drzewa płonęły coraz gwałtowniej. Pakując rzeczy dostrzegłem,
jak jeden ze spieszonych huzarów biegł w naszym kierunku. Pędząc od domu od domu
wzywał mieszkańców do ucieczki. Kiedy dźwigając zawinięte w obrus nasze skarby
stanąłem w drzwiach - akurat przebiegał koło nas. Krzyknąłem za nim: - Co się dzieje?
Odwrócił się, spojrzał, wybełkotał coś w rodzaju: "czołgają się przykryci rondlami",
i wpadł do bramy stojącego na szczycie domku, Przepływający nad gościńcem kłąb
czarnego dymu przesłonił go na chwilę. Podbiegłem do drzwi sąsiadów i zapukałem
39
chcąc upewnić się, czy wyjeżdżając dziś do Londynu zamknęli mieszkanie, po czym
wróciłem raz jeszcze do domu po kuferek służącej, przyniosłem go i wpakowałem do
bryczki, uchwyciłem lejce i wskoczyłem na kozioł obok żony. Jeszcze chwila - i
zjeżdżaliśmy stokiem pagórka do Starego Woking pozostawiając za sobą zgiełk i dym.
Przed nami leżał cichy słoneczny krajobraz, na polach przeciętych tasiemką
gościńca kołysała się pszenica, powiewał na wietrze szyld oberży
w Maybury. W przodzie dostrzegłem bryczuszkę doktora. U stóp wzgórza
obejrzałem się, by rzucić okiem na stok, z którego zjeżdżałem. W nieruchomym
powietrzu, kładąc się szarym cieniem na zielone czubki drzew, płynęły ciężkie kłęby
czarnego dymu przetykane czerwonymi pręgami płomieni. Dym rozpościerał się od lasu
pod Byfleet na wschodzie aż po Woking na zachodzie. Gościniec za nami usiany był
uchodzącymi w panice ludźmi, zaś poprzez nieruchome, nagrzane powietrze roznosił się
słabo, lecz bardzo wyraźnie terkot karabinu maszynowego, który po chwili ustał, i
przerywany grzechot strzałów. Widocznie Marsjanie palili wszystko, czego tylko
dosięgnął Snop Gorąca.
Nie jestem doświadczonym woźnicą, toteż całą uwagę musiałem skupić na koniu.
Gdy obejrzałem się znowu - czarny dym skrył się już za następ nym pagórkiem.
Zaciąłem konia i nie zwalniałem, dopóki nie zostawiłem za sobą Woking i Send. Doktora
prześcignęliśmy jeszcze przed Send.
10 Nawałnica
Leatherhead leży o dwadzieścia bez mała mil od wzgórza Maybury. Za Pyrford
powietrze była przesycone wonią świeżego siana, która mieszała się ze słodkim
zapachem oplatających, przydrożne żywopłoty polnych róż. Gwałtowna strzelanina, która
40
wybuchła przy naszym zjeździe z pagórka Maybury, ucichła równie nagle, jak się
przedtem zaczęła, pozostawiając po sobie niczym nie zamąconą ciszę i spokój wieczoru.
Do Leatherhead dotarliśmy, beż żadnych przygód, około dziewiątej. Podczas krótkiego
odpoczynku, którego tak potrzebował nasz konik, zjedliśmy kolację, po czym poprosiłem
krewnych o opiekę nad żoną.
Przez całą drogę żona dziwnie była milcząca, jakby przeczuwała przyszłe
nieszczęście. Kiedy próbowałem dodawać jej otuchy dowodząc, że Marsjanie przykuci
są do jamy swoim ciężarem, że mogą się po niej co najwyżej czołgać, odpowiadała
półsłówkami albo milczała. Gdyby nie obietnica dana oberżyście, iż odprowadzę konia -
bez wątpienia nalegałaby, abym pozostał tej nocy w Leatherhead. Czemuż nie
pozostałem! Pamiętam jej bladość przy rozstaniu.
Co do mnie - przez cały ten dzień byłem jak w gorączce. Opanowało mnie coś w
rodzaju gorączki wojennej, która czasami udzielała się cywilizowanemu społeczeństwu, i
w głębi duszy cieszyłem się, że muszę wracać tej nocy do Maybury. Obawiałem się
nawet, iż ostatnia kanonada
mogła oznaczać zagładę najeźdźców z Marsa. Najlepiej zresztą określę swój
stan, jeśli powiem, iż pragnąłem być przy ich zniszczeniu.
W drogę powrotną wyruszyłem tuż przed jedenastą. Noc była nadspodziewanie
ciemna; kiedy wyszliśmy z oświetlonego przedpokoju - wydała mi się czarna. Upał i
duchota panujące przez cały dzień nie zmniejszyły się ani odrobinę. Chociaż nie -było
nawet tchnienia wiatru, po niebie mknęły chmury. Ktoś ze służby zapalił boczne światła u
bryczki. Drogę na szczęście znałem doskonale. Dopóki nie wskoczyłem na kozioł, żona
stała w rozwartych oświetlonych drzwiach. Wtem odwróciła się i odeszła, pozostawiając
na ganku życzących mi szczęśliwej drogi krewnych.
41
Z początku obawy zony udzieliły mi się, wkrótce jednak powróciłem myślami do
Marsjan. Nie miałem wówczas pojęcia o przebiegu wieczornej potyczki. Nie wiedziałem
nawet, co przyśpieszyło starcie. Gdy przejeżdżałem przez Ockham (wracałem nie przez
Send i Stare Woking, lecz inną drogą), dostrzegłem, iż cały zachodni widnokrąg
rozświetla krwawa łuna, zajmująca w miarę zbliżania się do niej coraz więcej nieba.
Chmury zwiastujące burzę mieszały się z kłębami czarno-czerwonego dymu.
W Ripley ulica była pusta i z wyjątkiem kilku oświetlonych okien nie było tam
widać ani śladu życia. Na zakręcie do P,yrford omal nie wpadłem na gromadkę ludzi.
Stali w milczeniu, gdy ich mijałem. Nie mam pojęcia, czy wiedzieli, co się działo poza
pagórkiem; nie mam też pojęcia, czy domki, obok których przejeżdżałem, spały
spokojnie, czy stały próżne i opuszczone, czy może Wpatrywały się z niepokojem w
okropną ciemność tej nocy.
Gościniec z Ripley do Pyrford przebiega doliną rzeki Wey, toteż łuny nie było
widać. Wjeżdżając na pagórek przy kościółku w Pyrford ujrzałem ją znowu,
równocześnie zaś zaszeleściły drzewa pod pierwszym tchnieniem ścigającej mnie burzy.
Usłyszałem wydzwaniający północ zegar na wieży kościelnej i w tejże chwili wyłoniło się
przede mną, obrzeżone wyraźnie rysującymi się na tle łuny czubkami drzew i
wierzchołkami dachów, wzgórze Maybury.
Gdy oglądałem ten widok, gościniec rozświetliła nagle bladozielona poświata
ukazując dalekie lasy w kierunku Aldershot. Uczułem gwałtowne szarpnięcie lejców.
Nagle błysk zielonego płomienia przebił grubą warstwę chmur, ukazał na moment
splątane ich kłębowisko i znikł gdzieś w polu, na lewo od drogi. Była to trzecia z kolei
spadająca gwiazda.
Na niebie roztańczyły się oślepiająco fioletowe, przez kontrast z zielenią,
błyskawice i zahuczał pierwszy grom. Koń zagryzł wędzidło i poniósł.
42
Gnaliśmy zbiegającym po lekkiej pochyłości gościńcem ku podnóżu pagórka
Maybury. Nigdy dotąd nie widziałem tak szybko następujących po sobie błyskawic.
Pioruny zdawały się deptać sobie z trzaskiem po piętach, bardziej przypominając pracę
jakiejś potężnej machiny elektrycznej niż zwykłe wyładowania atmosferyczne. Migotliwe
światło oślepiało i myliło, począł siec drobny grad.
Z początku patrzyłem tylko na biegnący przede mną gościniec, nagle jednak
uwagę mą zwróciło coś sunącego z dużą szybkością w dół po przeciwległym stoku
wzgórza. Wziąłem to w pierwszej chwili za mokry dach domu, jednak w nieustannym
niemal świetle błyskawic widać było wyraźnie jego szybki, posuwisty ruch. Zjawisko było
ledwo dostrzegalnemoment obezwładniającej' ciemności, potem znów stało się jasno ja-k
w dzień, ujrzałem poci samym szczytem pagórka czerwone mury sierocińca, zielone
wierzchotki sosen i ten zagadkowy, ostro i wyraźnie rysujący się przedmiot.
I to jakie zjawisko! Jak je opisać? Ogromny, wyższy od domów trójnóg łamiący i
depczący w pędzie sosny, potężna machina z połyskującego metalu krocząca przez
wrzosowisko, wymachująca giętkimi stalowymi mackami! Hałaśliwy grzechot jej ruchu
mieszał się z rykiem burzy. Błysk = i widać wyraźnie, jak dwie nogi unoszą się nad
ziemią, błysk gaśnie zapala się następny i trójnóg wydaje się już o sto jardów bliżej. Czy
możesz, czytelniku, wyobrazić sobie trójnogi stołek skaczący i pędzący na szczudłach?
Tak to w blasku błyskawic wyglądało. Tylko że zamiast małego stołka sunęła przede mną
olbrzymia machina na trójnogim statywie.
Wtem, w coraz bliższym lesie, drzewa poczęły rozchylać się jak zeschłe zielsko,
przez które przedziera się człowiek. Sosny łamały się na boki i do przodu, zdawało się,
wprost na mnie. A koń galopował co sił na jego spotkanie! Na widok drugiego potwora
nerwy me nie wytrzymały. Nie patrząc na niego szarpnąłem konia w prawo, bryczka
przechyliła się, dyszel pękł z trzaskiem, ja zaś wyleciałem jak ź procy w bok i zwaliłem
się ciężko w niegłębokie bajoro.
43
Natychmiast zerwałem się i po kolana w wodzie przykucnąłem za kępą krzaków.
Koń leżał bez ruchu - biedne zwierzę złamało sobie kark. W blasku błyskawic widziałem
czarny zarys obalonej bryczki i ciągle jeszcze obracające się wolniutko koła. Chwila - i
ogromny mechanizm przestąpił przeze mnie i począł wspinać się na wzgórze, ku Pyrford.
Z bliska wyglądał niewiarygodnie dziwacznie, wcale nie jak zwykła bezduszna
maszyna sunąca z góry wytyczoną prostą drogą. Krok jego
dźwięczał metalicznie, wokół kadłuba zaś wiły się z chrzęstem długie, giętkie i
lśniące macki. Jedna z nich, jakby mimochodem, wyrwała z korzeniami sosnę. Sunąc
przez las potwór wybierał sobie drogę, a obracający się we wszystkie strony wysoko w
górze mosiężny kaptur do złudzenia przypominał głowę rozglądającego się człowieka. Z
tyłu, za plecami kadłuba, umocowane było metalowe pudło podobne do ogromnego
rybackiego kosza, ze stawów zaś potwora, gdy mnie mijał, tryskały strugi zielonego
dymu. Po chwili znikł mi z oczu.
Wszystko to widziałem niezbyt wyraźnie, gdyż migotliwe i oślepiające światło
błyskawic przerywała co chwila gęsta czarna ciemność. W biegu potwór wydawał z
siebie ogłuszający triumfalny ryk - "aluu! aluu!", głośniejszy od huku gromów. Po chwili
dopędził towarzysza i obaj przystanęli, nachylając się nad czym leżącym w polu o dobre
pół mili ode mnie. Nie ulegało dla mnie żadnej wątpliwości, iż zatrzymali się przy trzecim
przybyłym z.Marsa walcu.
Leżałem pewien czas na deszczu, przyglądając się w przerywanej błyskawicami
ciemności uwijającym się , ponad żywopłotami potwornym metalowym
istotom.:Chwilami zacinał drobny grad to przesłaniając cieniem
, to znów odsłaniając ostre ich zarysy. W przerwach między błyskawicami noc
pochłaniała je całkowicie.
44
Woda z bajora i gęsto sypiący grad przemoczyły mnie do suchej nitki. Długo
trwało, nim otrząsnąłem się ze zdziwienia na tyle, aby wyczołgać się z bajora i pomyśleć
o grożącym mi niebezpieczeństwie.
Nie opodal, na kartoflisku, stała samotna chałupa jakiegoś osiedleńca.
Podniosłem się w końcu i skulony pobiegłem szukać tam schronienia. Wołałem w drzwi,
nikt jednak się nie odezwał - być może nie słyszeli lub w chacie nie było nikogo. Po chwili
zrezygnowany podążyłem kryjąc się w przydrożnych rowach do ciągnącego się aż pod
Maybury lasu.
Lasem, przemoczony i drżący z zimna, skierowałem się do domu. Błąkałem się
wśród drzew szukając ścieżki. Było bardzo ciemno, gdyż błyskawice stawały się coraz
rzadsze, a rzęsisty deszcz z gradem wypełniał każdą szczelinę między drzewami.
Gdybym zdał sobie wówczas w pełni sprawę, co oznaczają widziane przeze mnie
wydarzenia, zawróciłbym od razu do Byfleet i Cobham, aby dostać się czym prędzej do
Leatherhead, do żony. Niesamowitość jednak otaczającej mnie nocy i zmęczenie nie
pozwoliły mi na to; byłem mokry, podrapany, ogłuszany i oślepiony nawałnicą.
Kołatało we mnie podświadome pragnienie powrotu do domu i sądzę, że ono
właśnie kierowało moimi krokami. Obijałem się o pnie, wpadałem
do wądołów, kaleczyłem kolana o sterczące zdradziecko sęki, aż wbrodziłem
wreszcie na łąkę na stoku poniżej College Arms. Mówię: wbrodziłem, gdyż łąką rwały
potoki brudnej deszczowej wody. Tutaj w ciemnościach wpadł na mnie jakiś mężczyzna, i
to z taką siłą, że ledwie utrzymałem się na nogach.
Wydał okrzyk przerażenia, odskoczył w bok i zanim zdążyłem się opanować i
przemówić doń - uciekł. Wicher dął tak gwałtownie, iż wlokłem się pod górę z
największym trudem. Chcąc posuwać się jako tako naprzód, musiałem podejść do
pobliskiego parkanu i pomagać sobie czepiając się sztachet. `
45
Tuż przed szczytem stanąłem na czymś miękkim. Przy świetle błyskawicy
ujrzałem pod nogami czarny płaszcz i trzewiki. Nim mogłem rozpoznać, że to leży
człowiek - światło zgasło. Przystanąłem czekając na następny błysk. Przy jego świetle
udało mi się rozpoznać tęgiego mężczyznę odzianego skromnie, lecz nie ubogo; głowa
była przygięta tak mocno ku przodowi, że skryła się zupełnie pod ciałem. Leżał skulony
tuż koło parkanu, jakby gwałtownie oń rzucony. .
Pokonując zrozumiały u tego, kto nigdy nie dotykał trupa, wstręt nachyliłem się i
odwróciłem leżącego, sprawdzić, czy bije w nim jeszcze serce. Był martwy. Widocznie
skręcił kark. Błysnęło po raz trzeci i poznałem go. Wyprostowałem się wstrząśnięty. Był
to oberżysta, właściciel pożyczonej bryczki.
Przestąpiłem ostrożnie przez trupa i dalej piąłem się pod górę. Minąłem
posterunek policji, College Arms i doszedłem wreszcie do domu. Po tamtej stronie
wzgórza nie było widać pożarów, na żwirowisku tylko wciąż jeszcze połyskiwał czerwony
odblask rozświetlający pędzone wichrem, podcinane gradem kłębowiska rudego dymu.
Domy dokoła, o ile mogłem zauważyć w błyskach burzy, stały nienaruszone. Jakiś czarny
kształt leżał na gościńcu. koto College Arms.
Nieco dalej w kierunku Maybury słychać było na drodze głosy i kroki, brakło mi
jednak sił, by krzyknąć czy podejść tam. Otworzyłem drzwi z klucza, wszedłem do domu,
zamknąłem je za sobą na zasuwę, dowlokłem się do wiodących na piętro schodów i
usiadłem na stopniu. Wyobraźnię mą przepełniały sunące polami metalowe potwory i
zmiażdżone o płoty trupy.
Siedziałem na .schodku wsparty o ścianę i dygotałem jak w febrze.
11 U okna
46
Wspomniałem już, zdaje się, iż najburzliwsze nawet uczucia wygasają we mnie
nad podziw szybko. Toteż wkrótce poczułem dotkliwy chłód. Ociekałem wodą do tego
stopnia, że dokoła mnie na schodach i na chodniku stały kałuże. Podniosłem się
mechanicznie, poszedłem do jadalni i pociągnąłem łyk whisky, po czym odczułem
potrzebę przyodziania się w coś suchego.
Nieco później wspiąłem się na górę do gabinetu. Po co tam poszedłem nie mam
pojęcia. Okna mego gabinetu wychodzą na tory i pola Horsell. W pośpiechu ucieczki
zapomniałem je zamknąć przed odjazdem. Korytarz i wnętrze pokoju; w przeciwieństwie
do widoku oprawionego w ramę okna, wydawały się pełne nieprzeniknionej ciemności.
Stałem w progu jak wryty.
Nawałnica już przeszła. Wieżyczki Kolegium i otaczające go drzewa znikły bez
śladu i widać teraz było doskonale ciągnące się w dali pola i żwirowisko rozświetlone
jaskrawym czerwonym blaskiem. W blasku tym krzątały się ciemne, dziwaczne,
groteskowo ogromne postacie.
Wydawało się, że cała okolica płonie, tak gęsto usiana była malutkimi,
migocącymi w podmuchach zamierającej burzy i rzucającymi krwawy blask na gęste
chmury płomykami. Przed oknem przepływały co chwila, przesłaniając sylwetki Marsjan,
kłęby dymu. Nie mogłem dojrzeć, co robili, gdyż zarysy ich były bardzo niewyraźne. Nie
mogłem także ustalić przeznaczenia czarnych urządzeń, przy których trudzili się z taką
gorliwością. Niewidoczny też był najbliższy pożar, choć odblask jego tańczył po ścianach
i suficie. Powietrze-przepełniał ostry odór palonej gumy.
Zamknąłem bezszelestnie drzwi i podkradłem się do okna. Widziałem teraz
przestrzeń leżącą między otaczającymi dworzec w Woking domami a osmalonym,
sczerniałym lasem pod Byfleet. Na torze, koło mostu, coś się świeciło, a z kilku domostw
stojących przy gościńcu do Maybury i w pobliżu stacji zostały jedynie tlące się ruiny.
Światło na torze zadziwiło mnie; widać tam było czarny, płonący jasnym płomieniem stos,
a nieco w bok, na prawo, ciągnął się łańcuch żółtych prostokącików. Zrozumiałem po
47
chwili, że to leży rozbity pociąg ze zdruzgotanym parowozem. Kilka pierwszych wagonów
płonęło, podczas gdy reszta stała spokojnie na szynach.
Pośród tych trzech głównych ognisk, to znaczy: między grupą domów, pociągiem i
pożarem pod Cobham, ciągnęły się nieregularne, ciemne
plamy pól przerywane gdzieniegdzie pasmami tlących się i dymiących zgliszcz i
wrzosowisk. Przedziwny był ten widok czarnej przestrzeni przetykanej ogniem.
Najbardziej przypominał mi ogromną hutę nocą. Ludzi z początku nie widziałem nigdzie.
Później dopiero ujrzałem w blasku płonącego dworca w Woking kilka czarnych figurek
przebiegających pojedynczo przez tory.
Czyżby ten dziki chaos miał być tym samym światkiem, gdzie tak bezpiecznie żyło
się od tylu już lat? Nie wiedziałem jeszcze, co zaszło w ciągu ubiegłych siedmiu godzin,
nie wiedziałem też, choć zaczynałem już po trosze odgadywać, jaki był związek między
mechanicznymi kolosami a niezdarnie pełzającymi istotami, które z takim trudem wyłaziły
przymnie z walca. Z dziwnym uczuciem bezosobowego zainteresowania przywlokłem do
okna fotel, usiadłem i przyglądałem się sczerniałym łąkom, a zwłaszcza trzem
gigantycznym postaciom krzątającym się po żwirowisku.
Wydawały mi się zadziwiająco czynne. Zastanawiałem się, czym one są. Czy
myślącymi mechanizmami? Czułem, że to niepodobieństwo, Być może w każdym z nich
krył się Marsjanin kierując, rządząc, rozkazując, jak ludzki mózg kieruje, rządzi i
rozkazuje ciału? Porównywałem je do naszych maszyn; po raz pierwszy w życiu
zapytałem siebie, czym mogą być ludzkie krążowniki i parowce dla zwierząt o niższej
inteligencji.
Niebo po burzy było jasne. Kiedy migocący ponad dymami, malutki jak łepek
szpilki Mars skłaniał się już ku zachodowi - do ogródka wszedł żołnierz. Najpierw
zatrzeszczał cicho płot. Rozejrzałem się jak człowiek obudzony z letargu i spostrzegłem
48
go. Przełaził przez ogrodzenie. Na widok istoty ludzkiej minęło dotychczasowe
osłupienie. Wychyliłem się gorączkowo z okna.
- Pst! - szepnąłem.
Zatrzymał się niezdecydowany, siedząc okrakiem na parkanie. Potem zeskoczył i
pobiegł trawnikiem do najbliższego narożnika domu. Pochylony posuwał się wolno
wzdłuż ściany.
- Kto tam? - zapytał, także szeptem, przystając pod oknem i zadzierając głowę.
- Dokąd pan idzie? - spytałem. - Bóg wie.
- Chce się pan ukryć? - Tak.
- Niech pan wejdzie do domu - powiedziałem.
Zszedłem na dół, uchyliłem drzwi, by go wpuścić, i natychmiast za
mknąłem je znowu. Twarzy żołnierza nie mogłem dojrzeć. Był bez czapki, mundur
miał rozchełstany.
- 0 Boże! ; powtarzał, gdy wciągałem go do pokoju.
Co się stało? - pytałem. r - Niech pan lepiej zapyta, co się nie stało! - W ciemności
ujrzałem, jak załamał w rozpaczy ręce. - Zmietli nas! Po prostu nas zmietli! - powtarzał w
kółko.
Jak automat wszedł za mną do jadalni.
- Niech no pan się napije - powiedziałem napełniając szklankę whisky.
49
Wypił: Potem padł na krzesło, podparł głowę rękami i rozszlochał się jak dziecko.
Ja zaś, zapomniawszy o niedawnej własnej rozpaczy, stałem nad nim zaskoczony. '
Wiele upłynęło czasu, zanim opanował się na tyle, by móc odpowiedzieć na me
pytania. Mówił bezładnie, zacinał się co chwila. Był jezdnym w artylerii, do akcji weszli
dopiero około siódmej. Opowiadano, że pierwszy oddział Marsjan - posuwał się powoli
pod osłoną metalowej tarczy w kierunku drugiego walca.
Tarcza ta, ustawiona później na trójnogu, stała się pierwszą machiną bojową,
którą zresztą i ja potem widziałem. Działo, przy którym był jezdnym, odprzodkowano
niedaleko Horsell, aby panować nad żwirowiskiem. Przybycie artylerii przyśpieszyło
działania. Gdy jezdni odprowadzali przodek, jego koń potknął się i upadł zrzucając go w
jakąś rozpadlinę. Równocześnie działo pękło, amunicja wybuchła, wszystko, dokoła
stanęło w płomieniach, a on znalazł się pod stosem martwych, zwęglonych ludzi i koni.
- Leżałem bez ruchu - mówił - nieprzytomny ze strachu, przyciśnięty zadem
końskim. Zmietli nas! A ten smród - dobry Boże! Jak przypalone mięso! Plecy bolały mnie
po upadku, leżałem więc czekając, aż ból przejdzie. Przed chwilą wszystko było jak na
paradzie i raptem koniec! Zmietli nas! - wykrzyknął.
Długo leżał pod martwym koniem, od czasu do czasu tylko wyglądając w pole.
Piechurzy próbowali atakować jamę tyralierą, po to tylko, by zginąć. Potem potwór zaczął
przechadzać się po żwirowisku, między uciekającymi, kręcąc podobnym do głowy
kapturem, zupełnie jak rozglądający się człowiek. W czymś, co przypominało
rękę,.trzymał siejącą zielonymi iskrami, metalową; skomplikowanej budowy skrzynkę
opatrzoną tubą, z której raził Snop Gorąca.
Starczyło kilka chwili by na polu nie pozostało nic żywego, przynaj
mniej w zasięgu wzroku żołnierza, a reszta nie zmienionych jeszcze dotąd w
czarne, osmalone szkielety drzew i krzewów stanęła w płomieniach.
50
Huzarów ukrytych za. wyniosłością terenu nie widział. Przez krótką chwilę słyszał
grzechot maxima, potem i to ucichło. Olbrzym do ostatka oszczędzał dworzec w Woking i
przyległe don", domy, potem jednak skierował Snop na miasteczko. Pozostały zeń tylko
ruiny. Wtedy potwór wyłączył Snop, zwrócił się do artylerzysty tyłem i naszył w stronę
dymiących lasów, gdzie leżał drugi walec. Równocześnie z jamy wyłonił się następny
Tytan.
Gdy i ten podążył w ślad za pierwszym, artylerzysta począł czołgać się ostrożnie
polem, przez gorące jeszcze popieliska wrzosów, do Horsell. Udało mu się dotrzeć do
przydrożnego rowu i ujść nim do Woking. Dalsza jego opowieść pełna była
wykrzykników. 0 przejściu przed miasteczko nie było mowy. Zachowała się tam, być
może, garstka żyjących, ale byli to bez wątpienia ludzie bądź obłąkani ze strachu, bądź
też straszliwie poparzeni. Widząc, iż jeden z Marsjan - powraca żołnierz ukrył się za
dymiącymi ruinami jakiegoś muru. Stamtąd widział, jak gigant dopędziwszy człowieka
schwycił go`w jedną ze swych stalowych macek i zmiażdżył o pień sosny. Po
zapadnięciu mroku artylerzysta skoczył ku nasypowi kolejowemu i przebiegł na drugą
stronę.
Przemykał się następnie do Maybury w nadziei, iż idąc w kierunku Londynu
uniknie niebezpieczeństwa Ludzie kryli się po piwnicach i rowach, a większość tych, co
uszli z życiem, wędrowała do Send i Woking. Męczyło go pragnienie, dopóki nie natrafił
na rozbitą pompę kolejową tryskającą strumieniem wody aż na gościniec.
Taką to wydobyłem z niego, słowo po słowie; historię. Opowiadanie o wszystkim,
w widział, uspokoiło go nieco. Od ubiegłego popołudnia, jak mówił, nie miał nic w ustach,
poszedłem więc do spiżarni, skąd przyniosłem trochę baraniny i chleba. Bojąc się zwabić
Marsjan nie paliliśmy lampy, toteż ręce nasze często stykały się nad talerzem. W miarę
jak mówił, wyłaniały się z ciemności otaczające nas przedmioty, a podeptane krzewy i
połamane krzaki róż za oknem stawały się coraz widoczniejsze. Wyglądało to, jakby
51
przez ogród przewaliła się czereda ludzi czy zwierząt. Coraz wyraźniej też widziałem
poczerniałą, posępną, niewiele zapewne różniącą się od mojej, twarz żołnierza.
Zakończywszy posiłek wspięliśmy się wolniutko na piętro, do gabinetu, by dalej
patrzeć przez okno. Dolina nasza w ciągu jednej nocy zmieniła się w popielisko. Pożary
dogasały. Tam gdzie niedawno szalały płomienie,
teraz wzbijały się smugi dymu; bezlitosne światło poranka obnażało osłonięte
dotąd mrokiem nocy straszliwe, odpychające w swej grozie, nieprzeliczone
ruiny zburzonych domów i szkielety zwęglonych, sczerniałych drzew.
Gdzieniegdzie widniały, jakby cudem ocalałe, jakiś semafor na torach, jakaś altanka w
ogrodzie - jasne i żywe pośród zagłady. Nigdy dotąd w dziejach wojen zniszczenie nie
było tak zupełne, tak powszechne. A koło jamy, pobłyskując w promieniach
wschodzącego słońca, stali trzej metalowi olbrzymi i kręcąc kapturami przyglądali się
dokonanym spustoszeniom. _
Wydawało mi się, że jama została powiększona. W niebo biły z niej co chwila,
unosiły się wirując i rozpływały w przestworzach kłęby jaskrawozielonej pary.
Widniejące w oddali, w Cobham, słupy płomieni zmieniły się za pierwszym
dotknięciem dnia w słupy krwawego dymu.
12 Co widziałem z zagłady Weybridge i Sheppertonu
Świat zdawał się zbyt jasny, toteż zaprzestaliśmy podglądania Marsjan,
opuściliśmy okno i zeszliśmy cichutko na dół.
Artylerzysta przyznał mi rację, iż dom nie jest bezpiecznym schronieniem. Chciał
iść dalej, jak mówił, na Londyn,.dó swojej baterii. Dwunastej konnej. Mój plan, powstały
pod przemożnym wrażeniem potęgi Marsjan, polegał na niezwłocznym powrocie do
52
Leatherhead po żonę, zabraniu jej do Newhaven i opuszczeniu kraju. Pojąłem już
bowiem zupełnie jasno, iż okolice Londynu muszą stać się, zanim straszliwe te istoty nie
zostaną zgładzone, polem okrutnych walk.
Pomiędzy mną wszakże a Leatherhead leżał pilnowany przez olbrzymów trzeci
walec. Myślę, iż będąc sam próbowałbym szczęścia i poszedł na przełaj. Artylerzysta
jednak powstrzymał mnie od tego. Dla kochającej żony, tłumaczył mi, to żadna
przyjemność zostać wdową. Ostatecznie ustąpiłem i postanowiliśmy iść razem, pod
osłoną lasu, na północ, do Street Cobham. Stamtąd dopiero miałem udać się zataczając
wielki krąg przez Epsom do Leatherhead.
Byłbym wyruszył bez zwłoki, towarzysz mój jednak, zawodowy wojskowy, znał się
na tym lepiej ode mnie. Musiałem przetrząsnąć cały dom, aby znaleźć manierkę i
napełnić ją whisky. Kieszenie wypchaliśmy sucharami i pokrojonym w plasterki mięsem.
Wtedy dopiero wymknęliśmy się
z domu i popędziliśmy co siłą tą samą kiepską drogą, którą przyszedłem
wczorajszej nocy. Domy wydawały się opuszczone. No gościńcu natknęliśmy się na trzy
zbite w ciasną gromadkę zwęglone ciała, niewątpliwie ofiary Gorącego Snopa.
Gdzieniegdzie poniewierały się pogubione przez uciekających drobiazgi, jakiś zegarek,
jakiś pojedynczy pantofel, jakaś srebrna łyżka i tym podobne kosztowności. Na zakręcie
do poczty stał okulawiony na trzech kołach, zapchany gratami wózek. Pośród
rozrzuconych dokoła szczątków leżała rozbita w pośpiechu skarbonka.
Z wyjątkiem wciąż jeszcze płonącego sierocińca żaden z pobliskich domów nie
ucierpiał wiele. Snop zgolił tylko kominy i przemknął dalej. Mimo to wydawało się, że w
owym Maybury nie ma prócz nas żywego ducha. Większość mieszkańców uszła, jak
sądziłem, drogą na Stare Woking, tą samą, którą jechaliśmy wczoraj do Leatherhead. A
może ukrywała się gdzieś w pobliżu.
53
Schodząc łąką po stoku minęliśmy ciało mężczyzny w czarnym przemokłym od
nocnej ulewy ubraniu i u podnóża wzgórka weszliśmy w las. f,asem, nie napotykając
nikogo, podążaliśmy ku linii kolejowej. Po drugiej stronie toru ciągnęły się czarne
zgliszcza. Większość drzew leżała pokotem, gdzieniegdzie tylko sterczały szare pnie z
kikutami konarów pokrytych zwęglonym ciemnobrązowym listowiem. '
Po naszej stronie pożarowi nie udało się rozszerzyć, osmalony był sam tylko skraj
lasu. W pobliżu niedawno, widocznie w sobotę jeszcze, pracowali drwale. Na polanie
obok kupy trocin i wielkiej mechanicznej piły leżały świeżo zrąbane i pocięte klocki. Tuż
przy nich stał nieduży pusty barak. Ranek był dziwnie cichy, bez tchnienia wiatru. Nawet
ptaki przycichły
, my zaś, krocząc ż pośpiechem, także rozmawialiśmy tylko szeptem. Oglądaliśmy
się co chwila, parę razy przystawaliśmy nasłuchując.
Po pewnym czasie, gdy .zbliżaliśmy się już do gościńca, doszedł nas stamtąd
tupot kopyt końskich. Poprzez rozchylone gałęzie ujrzeliśmy jadącą powoli w kierunku
Woking trójkę kawalerzystów.
Zawołaliśmy na nich, a kiedy przystanęli, pośpieszyliśmy na drogę. Byli to
porucznik i dwaj huzarzy z ósmego pułku. Wieźli z sobą podobny do teodolitu przyrząd
na statywie. Artylerzysta wyjaśnił mi, że to heliograf.
- Pierwsi spotkani na tej drodze od rana ludzie! -wykrzyknął porucznik
. - Co się tu dzieje?
Minę i głos bardzo miał przejęte. Stojący za nim żołnierze przyglądali się nam
ciekawie. Artylerzysta przeskoczył przez równa drogę i zasalutował.
54
- Melduję posłusznie, panie poruczniku, w nocy rozbito nam działo. Ukrywałem
się. Próbuję odnaleźć baterię. Jadąc dalej tą drogą natknie się pan o pół mili stąd na
Marsjan.
- A cóż to znów za diabły?
-- Melduję posłusznie, opancerzone olbrzymy. Wysokość sto stóp. Trzy nogi. Ciało
aluminiowe. Ogromne głowy w kapturach.
- Nie wygłupiajcie się! = zawołał porucznik. - Co za przeklęte bzdury!
- Przekona się pan porucznik. Mają też skrzynki, z których strzelają ogniem.
- Chyba armaty?
- Nie, panie poruczniku - tu artylerzysta począł żywo opisywać Snop Gorąca.
Nie dając mu dokończyć porucznik zwrócił się do mnie. Dotychczas stałem na
skraju drogi bez słowa.
- Pan też ich widział? - zapytał.
- Opis jak najzupełniej dokładny - odparłem.
- Tak - zakonkludował porucznik. - Myślę, że i ja powinienem to zobaczyć. A wy-tu
spojrzał na artylerzystę-idźcie najlepiej zameldować się u dowódcy brygady, generała
Marvina, i powtórzcie mu to wszystko. My mamy rozkaz usuwać ludzi z domów. Generał
jest w Weybridge: Znacie drogę? h
J Ja znam - odezwałem się, po czym oficer zawrócił konia na południe.
- Pół mili, mówicie? - rzucił.
55
- Co najwyżej - odparłem wskazując wierzchołki drzew na południe. Podziękował i
ruszyli drogą. Więcej ich nie widzieliśmy.
Nieco dalej natknęliśmy się na trzy kobiety z dwojgiem dzieci zajęte wynoszeniem
rzeczy z chałupy. Ręczny wózek pełen był ubogich sprzętów i brudnych węzełków.
,Kobiety tak były zajęte, że nie miały nawet czasu, by z nami rozmawiać.
Z lasu wyszliśmy niedaleko dworca w Byfleet; Cała ta okolica, skąpana w
promieniach porannego słońca, cicha była i spokojna. Snop Gorąca nie sięgał aż tutaj,
toteż gdyby nie milcząca pustka wielu domów, gdyby nie wybuchający gdzieniegdzie
zgiełk i gwar pakowania się, gdyby nie oddział żołnierzy rozstawionych na moście
kolejowym i spoglądających na Woking
, byłaby to najzwyczajniejsza letnia niedziela.
Do Addlestone ciągnął gościńcem szereg skrzypiących wozów i bryczek.
Ujrzeliśmy na drugim krańcu łąki sześć armat, dwunastofuntówek,
ustawionych w jednakowych odstępach i wymierzonych w Woking. Przy armatach
stała obsługa, czekały w pogotowiu bojowym jaszcze. Ludzie wyglądali jak na paradzie.
- To rozumiem!-zawołałem. -Ci na pewno oddadzą choć jeden celny strzał.
Artylerzysta zawahał się. - Idą dalej - mruknął.
Bliżej Weybridge, tuż przy moście, gromada żołnierzy w białych roboczyeh
drelichach sypała długi szaniec, za którym widniały liczne działa.
- Łuki i strzały przeciwko piorunom - powiedział artylerzysta. - Nie widzieli jeszcze
ognistego promienia!
56
Wolni od pracy przy szańcu oficerowie wypatrywali czegoś ponad drzewami, a
sypiący go żołnierze przerywali co chwila robotę, aby też rzucić okiem w południową
stronę.
Zamieszanie w Byfleet panowało niewiarygodne: Ludzie pakowali się; a huzarzy,
jedni wierzchem, inni pieszo, popędzali ich beż wytchnienia. Na wiejskiej uliczce
ładowano w pośpiechu, prócz innych pojazdów, trzy czy cztery ambulanse oznaczone
krzyżami :na białych polach i stary omnibus. Wszędzie uwijały się grupki odświętnie
odzianych ludzi. Żołnierzom z największym trudem udawało się wyjaśnić im powagę
sytuacji.
Jakiś staruszek chciał zabrać ogromną skrzynię pełną doniczek z orchideami i
wykłócał się ząb za ząb z usiłującym mu to wyperswadować kapralem.
- Wie pan, co stamtąd nadchodzi?-krzyknąłem wskazując przesłaniające Marsjan
drzewa.
- Hę? - odparł zwracając się ku mnie. - Toć tłumaczę, że to drogie rzeczy. .
- Śmierć! - wrzasnąłem. - Śmierć nadchodzi! Śmierć! - i pozostawiwszy go
głowiącego się nad tymi słowami pośpieszyłem za artylerzystą. Na zakręcie obejrzałem
się. Żołnierz odszedł, a staruszek stał przy swej skrzynce i gapił się na dalekie drzewa.
Nikt w całym Weybridge nie potrafił nas objaśnić, gdzie mieści się kwaterą
główna: takiego bałaganu nie widziałem jeszcze, jak żyję, w żadnym miasteczku.
Wszędzie pełno było bryk, wozów, przedziwnej jakiejś mieszaniny pojazdów i koni.
Pięknie odziane damy i szacowni obywatele miasta w golfowych wioślarskich strojach
pakowali się na gwałt przy energicznej pomocy rozmaitych próżniaków. Dzieciaki były
podniecone i raczej zachwycone tą niezwykłą odmianą w coniedzielnej nudzie.
A pośród całego tego zgiełku i tumultu dzielny jakiś pastor odprawia) wczesne
nabożeństwo zwołując na nie wiernych przeraźliwą sygnaturką.
57
Przysiedliśmy z moim artylerzystą na stopniach studni, by posilić się nieco
zapasami. Patrole wojskowe, tym razem nie huzarzy, lecz biało odziani grenadierzy,
ostrzegały ludność, aby w razie strzelaniny kryć się natychmiast po piwnicach albo
niezwłocznie opuszczać mieścinę. Mijając most kolejowy ujrzeliśmy na dworcu tłum ludzi
i perony zawalone walizami i tobołami. Normalny ruch prawdopodobnie wstrzymano, aby
przepuścić transporty wojska do Chertsey. Dopiero później dowiedziałem się o
dzikich walkach o miejsca w pociągu specjalnym, podstawionym po długim
oczekiwaniu.
W Weybrigde pozostaliśmy do południa, a wkrótce potem znaleźliśmy się koło
przystani Shepperton, w miejscu gdzie Wey wpada do Tamizy. Zatrzymaliśmy się tam
nieco dłużej pomagając dwu starowinom załadować rzeczy na wózek. Ujście Wey składa
się z trzech koryt, przez rzekę kursuje prom, jest tam też przystań i wynajem łódek. Na
brzegu od strony Sheppertonu stała wówczas oberża okolona rozległym trawnikiem,
nieco głębiej zaś - kościół z wieżą (odbudowano ją potem bardziej strzelistą) wznoszącą
się wysoko ponad drzewa.
Zastaliśmy tam podniecony i hałaśliwy tłum uciekinierów. Wprawdzie ucieczka nie
była jeszcze paniczna, tyle jednak zebrało się tutaj ludzi, że nie zdołałyby ich przewieźć
wszystkie łodzie z całej rzeki razem wzięte. A wciąż jeszcze napływały nowe, zadyszane,
obładowane tobołami gromady. Jakieś małżeństwo niosło dobytek ułożony na zdjętych z
zawiasów drzwiach domku. Ktoś udowadniał, że łatwiej będzie wyjechać z Sheppertonu
pociągiem.
Hałasu było tu co niemiara, a jakiś facet próbował nawet kpić i dworować.
Najwidoczniej cały ten tłum wyobrażał sobie Marsjan jako ludzi groźnych wprawdzie,
którzy mogą napaść i zrabować miasteczka i wioski, ale którzy wcześniej czy później nie
unikną zagłady. Wzrok wszystkich zwracał się co chwila ku łąkom za Wey, ciągnącym się
aż po Chertsey, lecz panował tam zupełny spókój.
58
W przeciwieństwie do wybrzeża po stronie Surrey, na przeciwległym brzegu
Tamizy, z wyjątkiem miejsca gdzie przybijają łodzie, cicho było i spokojnie. Lądujący
rozchodzili się w pośpiechu polnymi drożynami. Akurat wielki prom dobijał do brzegu.
Kilku stojących na trawniku koło oberży żołnierzy pokpiwało sobie z uciekinierów nie
udzielając im pomocy. Oberża, jak zwykle w niedzielę, była zamknięta.
- Co to? - krzyknął przewoźnik.
- Stul pysk, przeklęty!- zawołał ktoś do ujadającego niedaleko nas psa. Od
Chertsey rozległ się głuchy huk, odgłos strzału armatniego.
Walka rozpoczęła się. Niemal natychmiast zaczęły przyłączać .się do chóru,
strzelając co sił, jedna po drugiej, niewidoczne, ukryte bardziej na prawo, za
porastającymi przeciwległy brzeg drzewami, baterie. Któraś kobieta krzyknęła. Tłum stał
nieporuszony, wsłuchany w nagły zgiełk tak bliskiej, a przecież niewidocznej bitwy.
Dostrzec można było tylko płaskie łąki, krowy skubiące trawę i srebrzyste, nieruchome w
upalnym słońcu płaczące wierzby. .
- Chyba ich wojsko zatrzyma - odezwała się z powątpiewaniem stojąca koło mnie
paniusia. Nad drzewami unosiła się leciutka mgiełka.
Nagle daleko w górze rzeki ujrzeliśmy chmurę dymu, która kłębiła się i szła wciąż
wyżej i wyżej, aż zawisła wysoko w nieruchomym powietrzu. Potem ziemia zadrżała pod
nogami i powietrzem targnął głośny wybuch wybijając szyby w oknach i ogłuszając nas
na długą chwilę.
- Już tu są! - wrzasnął jakiś człek w błękitnej koszuli. - Tam! Widzicie ich? Tam!
W oddali spoza drzew ukazał się nagle jeden, drugi, trzeci, czwarty Marsjanin.
Gnali ciągnącymi się ód Chertsey polami ku rzece. Z dala wyglądali jak niewielkie
zakapturzone figurki mknące posuwistym, szybkim jak lot ptaków ruchem. Potem pojawił
się piąty. Pędził na przełaj, wprost na nas. Szli-na działa. Lśniły w słońcu metalowe
59
cielska rosnących z każdym krokiem potworów. Najodleglejszy, ostatni w lewo,
wymachiwał wzniesioną wysoko skrzynką i nagle upiorny, straszliwy Snop Gorąca, tak
dobrze znany mi od piątku, pomknął ku Chertsey i uderzył w nieszczęsne miasteczko.
Wydawało się, że widok tych przedziwnych, okropnych istot poraził na chwilę
zebrany nad,.rzeką tłum. Zapanowała zupełna cisza, nikt nie krzyknął, nikt nie jęknął.
Potem rozległ się ochrypły pomruk, tupot setek nóg i plusk wody. Jakiś mężczyzna, zbyt
wystraszony, by rzucić trzymaną na ramieniu walizę, odwrócił się i wyrżnął mnie nią tak
mocno, aż się zatoczyłem. Biegnąca ku rzece kobieta popchnęła mnie z niespodziewaną
siłą. Ja też rzuciłem się wraz z tłumem do ucieczki, mimo przerażenia jednak nie
przestawałem myśleć. Ani na chwilę nie zapominałem o Snopie Gorąca! Ukryć się pod
wodą! Oto jedyny ratunek!
- Kryć się pod wodą! - ryknąłem. . Rozejrzałem się i popędziłem na spotkanie
nadchodzącego Marsjanina, prosto ku piaszczystej zatoce i do wody. Inni uczynili to
samo. Gdy bie
głem, obok. z zawracającej do brzegu łodzi, wyskakiwali ludzie. Kamienie na dnie
oślizłe były i zamulone, woda zaś tak płytka, że chcąc zagłębić się do pasa, musiałem
odbiec ze dwadzieścia kroków od brzegu. Kiedy olbrzymia postać Marsjanina była o
paręset już tylko jardów ode mnie dałem nurka. Plusk, z jakim ludzie wyskakiwali z łodzi,
grzmiał mi w uszach z siłą piorunów. Ludzie z pośpiechu lądowali po obu stronach rzeki.
Marsjanin nie zwracał chwilowo uwagi na uwijających się w popłochu ludzi, jak
człowiek nie zwraca uwagi na mrówki krzątające się wokół kopniętego przypadkiem
mrowiska. Gdy wytknąłem nareszcie, na pół uduszony, głowę z wody - kaptur Marsjanina
patrzył ku strzelającym jeszcze zza rzeki bateriom. Potem olbrzym ruszył dalej
wymachując w takt kroków zbiornikiem gorąca.
60
Po chwili był już nad rzeką i począł brnąć przez wodę. Wychodząc na przeciwległy
brzeg przyklęknął na chwilę, natychmiast jednak powstał i ruszył ku-Sheppertonowi.
Równocześnie wypaliło sześć ukrytych wśród podmiejskich domków armat.
Niespodziane, bliskie, następujące szybko po sobie wybuchy przeraziły mnie. Potwór
unosił właśnie skrzynię ze Snopem, gdy ó kilka stóp od kaptura rozerwał się granat.
Wydałem okrzyk zdumienia: Nie parzyłem już na tamtych czterech, nie myślałem
o nich, całą uwagę skupiłem na najbliższym. Dwa następne pociski wybuchły tuż koło
metalowego cielska, a czwarty rąbnął w usiłujący uniknąć go obrotem kaptur.
Kaptur.pękł, błysnął i rozleciał się w kawałki sypiąc wkoło odłamkami metalu i krwawymi
strzępami mięsa.
- Trafili! - krzyknąłem z zachwytem.
Odpowiedziały mi okrzyki radości. W podnieceniu omal nie wyskoczyłem
na brzeg.
Pozbawiony głowy kolos zataczał się jak pijany; nie przewrócił się jednak. Cudem
niemal zachował równowagę, ale nie panując nad ruchami pomykał ze wzniesionym w
górę zbiornikiem gorąca ku Sheppertonowi. Żywa inteligencja, zamknięty w kapturze
Marsjanin, została zgładzona, rozprysła się na cztery wiatry i potwór był już tylko
metalowym mechanizmem sunącym ku nieuchronnej zagładzie. Nie kierowany przez
nikogo pędził wprost przed siebie. Uderzył jak taran w wieżę kościelną, zdruzgotał ją jak
szklaną zabawkę, skręcił w bok, potknął się i ginąc z oczu runął w rzekę z potężnym
łoskotem.
Gwałtowny wybuch wstrząsnął powietrzem. W niebo 'strzelił słup wody, pary, błota
i odłamków metalu. To komora ze Snopem dotknęła
61
wody zmieniając ją niepowstrzymanie w parę. Rzeką runęła jak wrzący błotnisty
przypływ potężna fala. Widziałem ludzi uciekających na brzegi, zewsząd rozlegały się
jęki i krzyki zagłuszane sykiem i zgiełkiem upadku Marsjanina.
Nie zwracając uwagi na gorąco, stłumiwszy instynkt samozachowawczy
przepychałem się wśród uciekających, pędziłem z pluskiem przez nadbiegające fale w
górę rzeki, do zakrętu, chcąc ujrzeć, co się tam dzieje. Kilka porzuconych łódek obijało
się bez celu po wzburzonych falach. Wreszcie zobaczyłem Marsjanina. Leżał w poprzek
koryta, zupełnie niemal zatopiony.
Nad szczątkami unosiły się gęste obłoki pary. Widać przez nie było; jak olbrzymie
członki młócą w nieustannych drgawkach wodę, jak rozpryskują w powietrzu błotnistą
pianę. Macki niby żywe ramiona to splatały się konwulsyjnie, to rozplatały i gdyby nie
bezradna jałowość tych ruchów wydawałoby się, że to śmiertelnie zraniona istota walczy
z falami o życie. 7a machiny tryskały z głośnym sykiem olbrzymie strugi rdzawobrązowej
cieczy. ,
Od widoku tego odwróciły mą uwagę wściekłe ryki przypominające dźwięki
rozpowszechnionych w przemysłowych miastach syren fabrycznych. Jakiś jegomość
stojący tuż przy brzegu, po kolana w wodzie, krzyczał coś do mnie pokazując palcem w
tył, poza mnie. Odwróciłem się i ujrzałem sadzących ogromnymi susami brzegiem, od
Chertsey, Marsjan. Z Sheppertonu znów odezwały się działa, tym jednak razem bez
skutku.
Na ten widok dałem nurka i płynąłem pod wodą wstrzymując oddech dopóty,
dopóki każdy ruch nie stał się męką. Woda dokoła burzyła się coraz gwałtowniej,
temperatura rosła błyskawicznie.
Gdy.wynurzyłem się na chwilę, by zaczerpnąć tchu, i przetarłem oczybiałe kłęby
pary przesłoniły Marsjan niemal całkowicie. Hałas panował ogłuszający. Wreszcie
62
ujrzałem niewyraźnie ogromne, bo powiększone jeszcze przez mgłę, szare postacie.
Minęły mnie, po czym dwie nachyliły się nad parującymi szczątkami towarzysza.
Dwie pozostałe stanęły koło nich, w wodzie, jedna o dwieście mniej więcej jardów
od mnie, druga bliżej ku Laleham. Wzniesione wysoko
zbiorniki ze Snopem Gorąca siały z sykiem śmiercionośne promienie.
Powietrze pełne było wrzawy, ogłuszającej mieszaniny skłóconych ze sobą
hałasów; podobnych do głosu trąb, ryków Marsjan, łoskotu walą. cych się domów,
trzasku płonących drzew, płotów i zabudowań. Gęsty,
czarny dym łączył się z bijącą z rzeki parą, w Weybridge zaś miejsca dotknięte
Snopem łyskały oślepiającą białością i w jednej chwili zmieniały się w dymiące,
roztańczone płomienie. Pobliskie domy wciąż jeszcze stały nietknięte, wyczekując swego
losu. Przesłaniały je drżące, blade obłoczki pary, oświetlały buzujące pożary. ,
Dysząc ciężko, stałem chwilę po pierś we wrzącej niemal wodzie, oszołomiony
beznadziejnością "położenia, pewny nieuchronnej zguby. Poprzez opary widziałem ludzi
uchodzących na brzeg i przezierających się przez gęstwę trzcin, na podobieństwo żab
przerażonych zbliżaniem się człowieka.
Nagle biała smuga Snopa poczęła .pomykać w mą stronę. Pod jej dotknięciem z
domów tryskały płomienie, drzewa stawały w ogniu. Przejećhała po brzegu w jedną
stronę, potem w drugą, zlizując uciekających, i dotknęła rzeki niespełna pięćdziesiąt
kroków ode mnie. Musnęła wodę przesuwając się od brzegu do brzegu, a śladem jej
pobiegło białe pasmo wrzącej, buchającej parą piany. Skoczyłem ku brzegowi.
Uszedłem parę zaledwie kroków, gdy runęła na mnie potężna, wrząca niemal fala.
Wrzasnąłem nieprzytomnie i poparzony, na pół oślepiony, czując, że ginę, zataczając się
63
wśród syczącej, rwącej wody przedzierałem się resztkami sił ku brzegowi. Gdybym
potknął się-byłby to koniec. Nie potknąłem się jednak. Upadłem wyczerpany na szerokiej,
piaszczystej łasze, przy samym ujściu Wey do Tamizy, tuż pod nosem nadchodzących
Marsjan. Byłem pewien, że czeka mnie śmierć.
Jak przez mgłę pamiętam ogromną stopę Marsjanina. Wparła się w ziemię o
kilkanaście zaledwie jardów od mej głowy, rozrzucając na wszystkie strony piach, po
czym znów uniosła się w górę. Pamiętam długą, pełną niepewności chwilę
wyczekiwania, a potem widok, to wyraźny, to przesłonięty welonem dymu, czterech
kolosów dźwigających szczątki zgładzonego towarzysza. Uchodziły one nieskończenie
wolno, jak mi się zdawało, przez rzekę i dalej, nadbrzeżnymi łęgami. Dopiero wtedy
zacząłem pojmować coraz jaśniej, że chyba cudem jakimś - ocalałem.
13 Jak spotkałem się z wikarym
ł'o tej niespodzianej lekcji naszej potęgi, udzielonej przez ziemską broń, Marsjanie
wycofali się na pola pod Horsell; do swych wyjściowych pozycji; że zaś odchodzili w
pośpiechu i do tego obciążeni szczątkami powalonego kompana - przeoczyli niewątpliwie
wielu takich rozsianych w
pojedynkę rozbitków jak ja. Gdyby nie zajmowali się wówczas swym
towarzyszem, lecz atakowali dalej, to nieliczne baterie broniące dostępu do Londynu nie
byłyby w stanie ich powstrzymać i stanęliby w stolicy wcześniej niż wieść o ich
pochodzie. Byłoby to natarcie tak nagłe, straszliwe i niszczące, jak trzęsienie ziemi, które
przed stu laty zburzyło Lizbonę.
Nie śpieszyli się jednak. Poprzez międzyplanetarne przestrzenie mknął przecież
walec za walcem. Każda doba przynosiła posiłki. A tymczasem nasze sztaby, lądowy i
morski, znając już w pełni niesłychaną moc wroga pracowały z wściekłą energią.
Dosłownie co minutę stawało na stanowisku nowe działo, tak że o zmierzchu z każdego
zagłębienia, zza każdego krzaka i domku, ze stoków wzgórz Kingstonu i Richmondu
64
wyzierały czujne, choć zamaskowane czarne paszcze armatnie. A przez zwęglone,
martwe pola, wszystkiego ze-dwadzieścia może mil kwadratowych, otaczające
obozowiska Marsjan w Horsell, przez spalone, zrujnowane wioski, między sczerniałymi,
zeschłymi kikutami wczoraj jeszcze szumiących drzew przemykali się ofiarni zwiadowcy
z heliografami, które miały ostrzegać artylerzystów o każdym ruchu Marsjan. Ci jednak
pojęli już znakomicie działanie naszej artylerii, pojęli niebezpieczeństwo ludzkiej
bliskości, toteż podejść bliżej niż o milę do któregoś z walców można było tylko za cenę
życia.
Wydaje się, że wczesnym popołudniem olbrzymy przeniosły zawartość drugiego i
trzeciego walca z Adlestone i Pyrfordu do pierwszej swej jamy na polach Horsell. Na
wzniesieniu, ponad wypalonymi wrzosowiskami i zrujnowanymi budynkami, stanął na
warcie jeden, podczas gdy inni opuścili swe machiny wojenne i zeszli do jamy. Pracowali
tam zawzięcie do późnej nocy. Świadczył o tym piętrzący się nad jamą słup zielonego
dymu widoczny wyraźnie z pagórków pod Merrow, a nawet, jak mówiono, z Banstead,
Epsom i Downs.
Podczas gdy za mymi plecami Marsjanie gotowali się do następnego wypadu, a
przede mną ludzkość zbierała siły do walki, ja w niewypowiedzianej męce, bólu i trudzie
przedzierałem się przez ogień i dym płonącego Weybridge ku Londynowi.
Dostrzegłszy jakieś porzucone czółno płynące w dół rzeki, zrzuciłem
przemoczone zwierzchnie odzienie, dotarłem do łódki i w ten sposób opuściłem teren
zagłady. Wioseł w czółnie- nie było, toteż grzebiąc w wodzie poparzonymi rękami
posuwałem się z wielkim tylko trudem do Hallifordu i Waltonu. Oglądałem się przy tym
nieustannie, co zresztą łatwo chyba przyjdzie czytelnikowi zrozumieć. Wybrałem rzekę,
bo wie
65
działem teraz, że najwięcej szans ocalenia, gdyby potwory pojawiły się znowu,
zapewnia woda.
Fala wywołana upadkiem Marsjanina tak była gorąca, że przez większą część
pierwszej mili para całkowicie przesłaniała mi widok brzegów rzeki. Raz tylko, przez
krótką chwilę, widziałem czarny sznur sylwetek uciekających polami od Weybridge.
Halliford, jak mi się zdawało, był całkowicie opuszczony, a szereg nadbrzeżnych domków
płonęło. Dziwny to był widok- zupełny spokój, zupełna pustka pod upalnym, błękitnym
niebem i tylko dym i płomienie tańczące w popołudniowym skwarze. Nigdy jeszcze nie
zdarzyło mi się widzieć płonących domów bez zgiełkliwego tłumu gapiów: Nieco dalej tliły
się i dymiły suche przybrzeżne szuwary, zaś nie skoszonymi jeszcze łąkami posuwała się
niepowstrzymanie w głąb lądu krecha ognia,,
Tak bylem obolały i.zmordowany gwałtownością przeżyć, tak straszny panował
skwar na rzece; 'iż długi czas dawałem bezwalnie nieść się prądowi. W końcu jednak
arach przemógł i znów zacząłem wiosłować. Na dobitek słońce spiekło mi obnażone
plecy, toteż gdy wyłonił się wreszcie zza zakrętu most w Waltonie- upał i wyczerpanie
przemogły przerażenie. Przybiłem do brzegu i śmiertelnie znużony wyciągnąłem się
wśród wysokiej trawy. Była może czwarta, może piąta po południu. Po chwili podniosłem
się, uszedłem z pół mili nie spotykając po drodze żywej duszy i znów ległem, tym razem
w cieniu żywopłotu. Pamiętam: idąc mówiłem coś półprzytomnie sam do siebie. Okropnie
chciało mi się pić i gorzko żałowałem, że wypiłem tak mało wody. Ciekawe, że zły byłem
na żonę; nie potrafię tego objaśnić, lecz winiłem ją za jałowość mych prób powrotu do
Leatherhead.
Duchowny zjawił się prawdopodobnie w czasie mej drzemki, gdyż nadejścia jego
zupełnie sobie nie przypominam. Ujrzałem go siedzącego przy mnie, w wybrudzonej
sadzami bluzie, z wygoloną twarzą wzniesioną w górę, zapatrzonego w migocące na
niebie błyski. Niebo pokryte było barankami, kłębkami puchowych chmurek
zabarwionych leciutkim różem letniego zachodu.
66
Usiadłem, a ksiądz na odgłos tego ruchu spojrzał pośpiesznie na mnie.
- Nie ma pan wody? - spytałem krótko. . Zaprzeczył ruchem głowy.
- Dopomina się pan o wodę już od godziny - odrzekł.
Milczeliśmy przyglądając się sobie badawczo. Śmiem twierdzić, że wyglądałem
dość dziwacznie, nagi do pasa, w mokrych spodniach i skar
petkach, poparzony, umorusany. Jego zaś twarz była wcieleniem słabości.
Cofnięta broda, kędzierzawe, lniane niemal loki opadające na niskie czoło, dość duże
bladoniebieskie bez wyrazu oczy. Mówił urywanie, patrząc gdzieś w bok, w próżnię.
- Co to ma znaczyć? - rzekł. - Co to wszystko ma znaczyć? Patrzyłem nań bez
słowa.
Wyciągnął białą, wątłą dłoń i zaczął pełnym skargi głosem:
- Dlaczego pozwala się na to? Za jakie grzechy? Wyszedłetń po rannym
nabożeństwie w pole, by odświeżyć nieco umysł, i nagle ogień,'trzęsienie ziemi, śmierć!
Jak Sodoma i Gomora! Cała nasza praca zniszczona, cała praca... Kim są ci Marsjanie?
- Kim my jesteśmy? - odparłem ochryple.
Opasał kolana ramionami i znów zwrócił się ku mnie. Długą chwilę patrzał na
mnie w milczeniu.
- Wyszedłem na spacer, by odświeżyć się nieco - powtórzył - i nagle ogień,
trzęsienie ziemi, śmierć!
Zamilkł, skłaniając głowę tak nisko, iż brodą sięgał niemal kolan. Wtem począł
wymachiwać ręką. - Cała praca, wszystkie szkoły... Cóżeśmy zawinili? Co zawiniło
Weybridge? Wszystko zniszczone! Nic nie zostało! Kościół! Odbudowany trzy lata temu!
Nie ma! Zmieciony! Za co?
67
Chwila milczenia i znów wybuch - jak u szaleńca.
- Dymy pożarów unosić się będą na wieki wieków! - krzyczał.
Oczy płonęły mu, cienkim palcem wskazywał Weybrigde. Zacząłem pojmować.
Straszliwa tragedia, jaką przeżył - uszedł najwidoczniej z Weybridge - doprowadziła go
niemal do obłędu.
- Daleko stąd do Sunbury`? - zapytałem rzeczowo.
- I cóż mamy czynić? - pytał. - Czy te istoty są wszędzie? Czy całą Ziemię
otrzymały we władanie?
- Daleko stąd do Sunbury? ,
- Przecież dziś rano odprawiałem jeszcze mszę...
- Od rana zmieniło się wiele rzeczy - odparłem spokojnie. - Proszę się opanować.
Nie należy tracić nadziei.
- Nadziei!
- Tak. Gorącej nadziei, mimo wszystkich tych zniszczeń!
Zacząłem wyjaśniać swój pogląd na sytuację. Z początku słuchał, w miarę jednak
jak mówiłem, zainteresowanie w jego oczach zmieniało się w poprzednią bezmyślność.
Odwrócił wzrok.
= To początek końca - wykrzyknął nie dając mi dokończyć. - Koniec!
"Wielki, straszliwy dzień Pana! I ludy wzywać będą pagórki i skały, by spadły na
nie i ukryły je... ukryły przed obliczem Tego, który zasiada na tronie!"
68
Zacząłem rozumieć sytuację. Zaprzestałem wypracowanego rozumowania,
powstałem i pochylając się nad nim oparłem mu dłoń na ramieniu.
- Trzeba, być mężczyzną - wyrzekłem. - Pan jest nieprzytomny ze strachu. Cóż za
pożytek z religii, jeśli kruszy się ona w obliczu nieszczęścia? Proszę pomyśleć, ile.zła
wyrządziły ludzkości trzęsienia ziemi, powodzie, wojny, wybuchy wulkanów! Czy panu
zdaje się, że Bóg ubezpieczył Weybrigde od wypadku? Człowieku, Bóg to nie agent
ubezpieczeniowy.
Siedział czas jakiś w bezmyślnym milczeniu.
- I jakże możemy ocaleć? - spytał nagle. - Oni są niedosiężni, oni są bezlitośni...
- Ani jedno, ani prawdopodobnie drugie- odparłem. - Poza tym im są potężniejsi,
tym mądrzejsi i ostrożniejsi powinniśmy być my. Jeden z nich zginął, o, tam, niespełna
trzy godziny temu.
- Zginął! - wykrzyknął rozglądając się dokoła. - Jakże mógł zginąć wysłannik
Pana?
- Widziałem na własne oczy - odparłem. - Przypadkowo wpadliśmy w sam gąszcz
wydarzeń... i to wszystko - zakończyłem.
- Co to za iskry na niebie? '- zapytał urywanie.
Wyjaśniłem, że są to sygnały przesyłane heliografami, znaki na niebie wysiłków i
pomocy ludzkiej na ziemi.
- Jesteśmy w samym środku - mówiłem. -Choć teraz panuje tu spokój, błyski te
zwiastują nadchodzącą burzę. Tam, zdaje się, są Marsjanie, a pod Londynem, tam gdzie
widać pagórki, koło Richmondu i Kingstonu, usypano szańce i ustawiono działa.
Niedługo Marsjanie znów nadejdą
69
Nie skończyłem jeszcze mówić, gdy przerwał mi gestem. - Słyszy pan? - zawołał.
Spoza płaskich pagórków na tamtym brzegu rzeki doszedł nas głuchy huk
dalekich dział i odległy tajemniczy krzyk. Potem wszystko ucichło. Nad krzakami
przemknął hucząc głośno czarny trzmiel. Na zachodzie wysoko nad dymami Weybrigde i
Sheppertonu, nad płomienną świetnością gasnącego słońca zawisł na niebie biały, wąski
sierp księżyca.
- Chodźmy lepiej w tamtą stronę -- rzekłem - na północ.
14 W Londynie
Kiedy Marsjanie lądowali w Woking, młodszy mój brat przebywał w Londynie.
Studiował tam medycynę i, przygotowując się do bliskich już egzaminów, aż do soboty
rano nie słyszał nic o ich przybyciu. Sobotnie -dzienniki poranne, prócz przydługich
artykułów na temat Marsa, życia na innych planetach i tak dalej, przyniosły krótką i
mgliście sformułowaną, a więc tym bardziej zaskakującą depeszę.
Marsjanie wystraszeni zbliżaniem się tłumu użyli szybkostrzelnego działa i zabili
trochę ludzi. Tyle mówiła depesza. Kończyła się zaś słowami: "Jakkolwiek Marsjanie
wydają się groźni, to jednak nie ruszają się ze swej jamy, co więcej, nie są chyba do tego
zdolni. Przyczyną tego jest prawdopodobnie względna wielkość siły ziemskiego
ciążenia". Nad tą to właśnie tezą komentatorzy rozwodzili się w artykułach redakcyjnych
najbardziej optymistycznie.
Rzecż jasna, zaciekawiło to niesłychanie wszystkich studentów katedry biologii,
gdzie tego właśnie dnia brat miał zajęcia, na ulicach jednak nie można było dostrzec ani
70
śladu jakiegoś podniecenia. Wieczorna prasa rozdmuchiwała strzępy wiadomości
opatrując je ogromnymi tytułami. Nie mogła jednak podać nic ponad to, że na żwirowisko
skierowano oddziały wojskowe i że pomiędzy Woking a Weybrigde wybuchł pożar lasu.
Tak było aż do ósmej wieczór. Później ST. James' Gazette doniosła w dodatku
nadzwyczajnym, ber żadnych zresztą komentarzy, o przerwaniu linii telegraficznej.
Przypuszczano, iż walące się drzewa uszkodziły przewody. Nocy tej, nocy mojej
wyprawy do Leatherhead i powrotu do domu, nie nadeszły już żadne dalsze wiadomości
o walce.
Brat nie martwił się o nas wiedząc z prasy, iż walec spadł o dobre dwie mile od
naszego domku. Postanowił jednak skoczyć do nas wieczorem, aby- jak.potem
mówił'-żobaczyć te stwory, zanim zostaną zabite. około czwartej nadał depeszę, która
nigdy do mnie nie dotarła, wieczór zaś spędził na koncercie.
W noc sobotnią nad Londynem także przeszła nawałnica, toteż mój brat na
dworzec Waterloo udał się dorożką. Na peronie, z którego zazwyczaj odchodzą nocne
pociągi, po dość długim wyczekiwaniu dowiedział się, że jakiś wypadek na trasie nie
pozwala dostać się tej nocy do Woking. Nie zdołał upewnić się, o jaki to wypadek
chodziło; prawdę powiedziawszy, władze kolejowe same jeszcze wówczas dobrze nie
wiedziały, co się tam stało. Na dworcu nie było widać podniecenia., gdyż kolejarze, przy
puszczając, że chodzi po prostu o zwykłe uszkodzenie toru między Byfleet a
Woking, puszczali pociągi idące normalnie przez Woking - okólną trasą, przez Virginia
Water lub przez Guildford. Czyniono także niezbędne przygotowania do zmiany tras
wycieczek niedzielnych do Southampton i Portsmouth. Pewien nocny reporter jednej z
gazet, biorąc mego brata za zawiadowcę stacji, jako że istotnie był do niego trochę
podobny, usiłował po długim czatowaniu przeprowadzić z nim wywiad. Mało kto prócz
kolejarzy kojarzył sobie przerwę w ruchu z Marsjanami.
71
W jednym z późniejszych opisów ówczesnych wydarzeń czytałem, iż w niedzielę
rano "cały Londyn zelektryzowany został wiadomościami z Woking". W rzeczywistości
jednak nie działo się.tam nic, co mogłoby usprawiedliwić to przesadne twierdzenie.
Mnóstwo ludzi w Londynie w ogóle nie słyszało o Marsjanach aż do poniedziałkowej
paniki. Ci zaś, którzy słyszeli - potrzebowali dość dużo czasu, by pojąć, co kryło się
naprawdę za pośpiesznymi, krótkimi słowami depesz w niedzielnych dziennikach. Wszak
większość mieszkańców Londynu w ogóle nie czyta niedzielnej prasy.
Co więcej, nawyk osobistego bezpieczeństwa tak głęboko tkwi w świadomości
przeciętnego londyńczyka, zaś zadziwiające informacje w gazetach są rzeczą tak
zwykłą, iż czytał on bez żadnego niepokoju:'"Wczoraj, około siódmej wieczór, Marsjanie
wydostali się z walca i poruszając się pod osłoną metalowych tarcz zniszczyli całkowicie
dworzec w Woking wraz z pobliskimi domami oraz rozgromili cały batalion pułku
Cardigana. Bliższe szczegóły nie są dotychczas znane. Karabiny maszynowe są
zupełnie bezskuteczne wobec pancerzy używanych przez Marsjan, działa zaś polowe
zostały przez nich obezwładnione. Szwadron huzarów przecwałował w ucieczce przez
Chertsey. Wydaje się, że Marsjanie posuwają się wolno w kierunku Chertsey lub
Windsoru. W zachodniej części Surrey panuje poważne zaniepokojenie: Prowadzi się
roboty ziemne, aby powstrzymać marsz Marsjan na Londyn". Tak pisał Suanday Sun,
zaś Referee w krótkim, zręcznie zredagowanym artykuliku porównywał Marsjan do
"dzikich zwierząt, które wyrwały się nagle z menażerii i rozbiegły po wiosce".
Nikt w Londynie nie wiedział nic dokładnego o uzbrojeniu Marsjan i wciąż jeszcze
panowało tu przekonanie, że potwory te są "nieruchawe", że "czołgają się" lub "pełzają z
trudem" - jak to z początku określały wszystkie niemal doniesienia. Żadna depesza nie
pochodziła przecież od naocznego świadka ich marszu. W niedzielę redakcje drukowały
dodatki nadzwyczajne w miarę napływu nowych wiadomości, niektóre zaś nawet i
bez tego. Aż do późnego jednak popołudnia, kiedy to władze przekazały
agencjom prasowym pierwsze oficjalne komunikaty, gazety nie miały właściwie dla swych
72
czytelników żadnych nowości. Ograniczały się więc do drukowania wiadomości o
tłumach mieszkańców Walton, Weybridge i okolicy ciągnących wszystkimi drogami do
Londynu.
Brat mój, dalej nic nie wiedząc o wydarzeniach ubiegłej nocy, był z rana w kaplicy
szpitalnej Foundling. Tam usłyszał pogłoski o najeździe i uczestniczył w specjalnych
modłach o pokój. Wychodząc kupił numer Referee. Wiadomości, jakie w nim znalazł,
przeraziły go, udał się więc ponownie na dworzec Waterloo, by dowiedzieć się, czy jest
już połączenie z Woking. Omnibusy, pojazdy, cykliści, nieprzeliczone tłumy odświętnie
odzianych przechodniów, wszystko to nie wydawało się wcale poruszone dziwnymi
wiadomościami, wykrzykiwanymi przez gazeciarzy. Owszem, udzie byli zaciekawieni;
jeśli zaś niepokoili się, to przede wszystkim o los mieszkańców zagrożonych okolic. Na
dworcu brat usłyszał po raz pier wszy o przerwaniu linii do Windsoru i Chertsey. Tragarze
mówili, że z rana nadeszła z Byfleet i Chertsey wiele ważnych depesz; lecz napływ ich
został nagle przerwany. Brat mój uzyskał od nich jednak bardzo niewiele szczegółów.
Wiadomości ich ograniczmy się do tego, że "koło Weybrigde biją się".
Ruch pociągów był mocno zdezorganizowany. Pod dworcem stało mnóstwo łudzi
oczekujących przyjazdu znajomych z licznych miejscowości objętych siecią Południowo -
Zachodniego Towarzystwa Linii Kolejowych. Jakiś starszy, szpakowaty jegomość
podszedł do brata i żalił się gorzko na dyrekcję linii. -Będą się jeszcze z tego tłumaczyć! -
powtarzał.
Z Richmondu, Putney i Kingstonu nadeszło parę pociągów wypełnionych ludźmi,
którzy pojechali na łódki i zastali przystanie pozamykane i ogólną atmosferę paniki. Jakiś
pan w biało-niebieskiej marynarce zasypał brata niezwykłymi nowinami.
- Do Kingstonu zjechały całe gromady ludzi wozami, bryczkami, Bóg wie czym
jeszcze, z pakami, ze wszystkim - opowiadał. - Jechali z Molesey, z Weybridge, z
Waltonu i mówili, że w Chertsey słychać armaty, gęstą' kanonadę, a jacyś kawalerzyści
kazali im się czym prędzej wynosić, bo nadchodzą Marsjanie. My też na stacji w
73
Hampton Court słyszeliśmy huk dział, ale myśleliśmy,'że to burza. Co to wszystko ma, do
licha, znaczyć? Przecież Marsjanie nie potrafią wyleźć z jamy, prawda?
Brat nie umiał mu na to nic odpowiedzieć.
Nieco później przekonał się, że nieokreślone uczucie niepokoju, sze
rzyło się również wśród pasażerów kolei podziemnej i że niedzielni
wycieczkowicze zaczęli powracać tłumnie z poludniowo - zachodnich "płuc" Londynu: z
Barnes, z Wimbledonu, z parku w Richmond, z Kew i tak dalej, o niezwykle wczesnej
porze; nikt jednak nie mógł nic powiedzieć oprócz niepewnych plotek. Wszyscy
przybywający wydawali się za to bardzo poirytowani.
Około piątej tłum zebranych pod dworcem obiegła niezwykle podniecająca
wiadomość. Oto uruchomiono połączenie, zawsze prawie zamknięte, pomiędzy stacją
Południowo - Wschodnią a Południowo - za chodnią i skierowano tam transportery
wojskowe załadowane ogromnymi działami i wojskiem. Były to armaty wysłane z
Woolwich i Chatham dla ochrony Kingstonu. Publiczność wymieniała z żołnierzami
dowcipy w rodzaju: "uważajcie, bo was pożrą", "zrobili z nas pogromców dzikich
zwierząt" i wiele innych. Wkrótce przybył na dworzec oddział policji i przystąpił do
usuwania tłumu z peronów. Wówczas brat mój wyszedł z innymi na ulicę.
Dzwony kościelne biły na wieczorne nabożeństwo, zaś ulicą Waterloo
przemaszerowała śpiewając grupka dziewcząt z Armii Zbawienia. Na moście gromada
gapiów przyglądała się płatom dziwnej, brązowej piany niesionej prądem w dół rzeki.
Słońce zachodziło i na tle złocistego, przeciętego długimi ukośnymi pasmami
purpurowych chmur nieba rysowały się dachy Parlamentu i wieża Clock Tower. Mówiono
coś o topielcach. Jakiś człowiek, rezerwista, jak wynikało z jego słów, opowiadał bratu o
widocznych na zachodzie błyskach heliografów.
74
Na ulicy Wellingtona brat natknął się na kilku obdartusów wybiegających z F`leet
Street z wilgotnymi jeszcze, prosto z drukarni, gazetami i afiszami. - Straszliwa klęska -
wrzeszczeli jeden przez drugiego, pędząc jezdnią. - Bitwa pod Weybridge! Dokładny
opis! Marsjanie odparci! Londyn w niebezpieczeństwie! - Za gazetę brat musiał zapłacić
trzy pensy.
Wtedy, i dopiero wtedy, zaczął zdawać sobie po trosze sprawę ze straszliwej
potęgi tych istot. Dowiedział się, że nie są one tylko garstką niezdarnych potworów, że
potrafią kierować potężnymi mechanizmami, że poruszają się z błyskawiczną
szybkością, że zadają niespodziewane ciosy, którym nie mogą sprostać najcięższe
nawet działa.
Opisywano ich jako "wielkie, podobne do pająków machiny około stu stóp
wysokości, rozwijające szybkość pociągu pośpiesznego i wyrzucające snop
intensywnego gorąca". Tereny wokół Horsell, a zwłaszcza pomiędzy Woking i Londynem
naszpikowane zostały zamaskowanymi bateriami.
przede wszystkim artylerią polową. Dostrzeżono pięć machin podążających ku
Tamizie, jedna z nich dzięki szczęśliwemu trafieniu została zniszczona. Inne działa
spudłowały i wszystkie je natychmiast unicestwił Snop Gorąca. Wspomniano o ciężkich
stratach wśród żołnierzy, ogólny jednak ton komunikatu był raczej optymistyczny.
Marsjanie zostali odparci; nie byli niezniszczalni. Wycofali się do wyznaczonego
walcami koła ze środkiem w Woking. Ze wszystkich stron tropili ich zwiadowcy z
heliografami. Przewożono pośpiesznie działa z Windsoru, Portsmouth, Aldershot,
Woolwich, nawet z Północy.; były nawet długie, potężne dziewięćdziesiątki piątki z
Woolwich. Ogółem ustawiono z pośpiechem na stanowiskach sto szesnaście armat,
głównie jako osłonę Londynu. Jak Anglia Anglią, nigdy dotąd nie było tak wielkiego i tak
szybkiego skoncentrowania narzędzi wojny.
75
Wyrażano nadzieję, iż każdy następny lądujący walec będzie można natychmiast
niszczyć pośpiesznie wytwarzanymi i dosyłanymi na plac boju materiałami
wybuchowymi. Niewątpliwie, głosiło dalej sprawozdanie, sytuację należy określić jako
mocno niepewną i jako najpoważniejszą, lecz wzywa się ludność, by nie ulegała panice.
Wprawdzie Marsjanie wydają się nam bezgranicznie obcy i straszliwi, jednak jest ich
najwyżej dwudziestu przeciw milionom ludzi.
Władze przypuszczały na podstawie rozmiarów walców, iż w każdym z nich
pomieścić się mogło co najmniej pięciu Marsjan, czyli razem piętnastu. Co najmniej zaś
jeden, a być; może więcej, został zgładzony. W wypadku niebezpieczeństwa ludność
zostanie ostrzeżona na czas, ponadto przedsięwzięto szczegółowo przemyślane środki
zabezpieczenia mieszkańców zagrożonych południowo - zachodnich przedmieść.
Komunikat kończył się ponownymi zapewnieniami o bezpieczeństwie Londynu i
wezwaniem, by ludność ufała władzom, iż potrafią one opanować trudności.
Wszystko to wydrukowane było ogromnymi czcionkami i najwidoczniej przed
chwilą dopiero, gdyż papier nie zdążył nawet jeszcze wyschnąć. Nie starczyło też
widocznie czasu na jakiekolwiek komentarze. Zadziwiło brata, jak mi później opowiadał,
że usunięto bez litości z numeru wszelkie inne wiadomości, aby zostawić jak najwięcej
miejsca dla komunikatu.
Wzdłuż całej ulicy Wellingtona widać było przechodniów czytających i
wymachujących różowymi płachtami gazet. Strand zaś zapełnił się nagle hałaśliwymi
nawoływaniami całej czeredy gazeciarzy pędzącej w ślad za grupką swych obdartych
przywódców. Ludzie wyskakiwali z omnibusów, aby tylko zaopatrzyć się w gazetę.
Komunikat ten niewątpliwie zaniepo
koił ludzi poważnie, niezależnie od uprzedniej apatii. Żaluzje jednego ze sklepów
z mapami przy Strandzie zostały podniesione, opowiadał brat, a jakiś jegomość w
76
niedzielnym ubraniu, nie zdjąwszy nawet rękawiczek cytrynowej barwy, pojawił się za
szybą przyklejając do niej z pośpiechem mapę hrabstwa Surrey. '
Idąc tak z gazetą w ręku Strandem do Trafalgar Square, brat ujrzał pierwszych
uchodźców z zachodniego Surrey. Był to jakiś mężczyzna z żoną i dwoma chłopcami,
jadący na wyładowanym gratami zieleniarskim wózku. Jechali od strony mostu
Westminsterskiego, a tuż za nimi ciągnął ' drabiniasty wóz, na którym znajdowało się
pięć czy sześć zamożnych z pozoru osób oraz kilka pak i kufrów. Twarze ich były
posępne, a cały wygląd raził zdecydowanie na tle odświętnych strojów przechodniów. r Z
dorożek przyglądali się im wyelegantowani spacerowicze. Uciekinierzy przystanęli na
placu, jakby niezdecydowani, w którą udać się stronę, i ostatecznie skręcili na wschód,
Strandem. W pewnym za nimi oddaleniu ukazał się jadący na staromodnym trzykołowym
rowerze mężczyzna w roboczym odzieniu. Był brudny i bardzo blady.
Brat mój skręcił do dworca Victoria, gdzie natknął się także na wielu uchodźców
Nurtowała go myśl, że być może spotka wśród nich i mnie. Spostrzegł też, że ruch
uliczny reguluje niezwykle dużo policjantów. Niektórzy uciekinierzy opowiadali coś
pasażerom omnibusów. Ktoś zapewniał, iż widział Marsjan na własne oczy. - Kotły na
szczudłach, mówię wam, a chodzą jak ludzie. - Większość podniecona była i wzbu-
rzona niezwykłymi przygodami.
Za Victoria Station bary prowadziły z przybyszami ożywiony handel: Na
wszystkich narożnikach ulic gromadki ludzi czytały gazety lub rozprawiały z ożywieniem,
gapiąc się na tych niezwykłych niedzielnych gości. W miarę jak noc gęstniała, napływało
ich wciąż więcej i więcej, aż w końcu, jak mówił brat, ulice były tak przepełnione, jak
główna ulica Epsom w dniu Derby. Zagadywał on kilkakrotnie niektórych uchodźców, od
większości jednak otrzymywał nic nie mówiące odpowiedzi.
0 Woking nikt nie umiał nic powiedzieć, tylko jakiś pan zapewniał go, iż
miasteczko ?.ostało ubiegłej nocy zrównane z ziemią.
77
- Idę z Byfleet - odpowiadał. - Wczesnym rankiem przyjechał tam jakiś cyklista i
chodząc od domu do domu ostrzegał nas i radził uciekać. Potem nadeszli żołnierze.
Chodziliśmy patrzeć; na południu widać byto chmury dymu - nic, tylko dym i dym, i ani
żywego ducha. Od Chertsey "y słyszeliśmy armaty, a z Weybridge zaczęli nadchodzić
ludzie. Zamknąłem `' wtedy dom i też poszedłem.
Na ulicach panowało ogólne przekonanie, że wszystkiemu winien był rząd, bo nie
potrafił zawczasu obezwładnić najeźdźców i dopuścił do wszystkich tych kłopotów. ,
Około ósmej wieczorem w całym południowym Londynie słychać było wyraźnie
huk dział. Wprawdzie duży ruch na głównych ulicach nie pozwalał bratu go słyszeć,
wystarczyło jednak skręcić w spokojniejsze zaułki, bliżej rzeki, aby natychmiast
nieomylnie odróżnić strzelaninę.
Z Westminsteru powrócił brat do swego pokoju przy Regent's Park koła godziny
drugiej. Martwił się o mnie bardzo i niepokoiła go oczywista już teraz powaga sytuacji;
Umysł jego zaprzątały, podobnie jak mój w sobotę, działania wojenne. Myślał o
wszystkich tych wyczekujących w ukryciu działach, o mieszkańcach wielkiej połaci kraju
zmienionych niespodziewanie w tułaczy i usiłował wyobrazić sobie ;,kotły na szczudłach"
stustopowej wysokości.
Przez Oxford Street i Marylebone Road przejechało parę wozów z uchodźcami,
lecz wiadomości rozchodziły się tak wolno, iż Regent's Street i Portland Road wciąż
jeszcze pełne były przechadzających się grupkami i gawędzących spokojnie zwykłych
niedzielnych spacerowi ozów. Alejkami Regent's Park spacerowały przy świetle
gazowych latarni milczące pary. Noc była spokojna i trochę parna, grzmot dział rozlegał
się nieprzerwanie, po dwunastej zaś niebo na południu poczęły przecinać błyskawice.
Brat odczytywał wielokrotnie gazetę obawiając się dla mnie najgorszego. Nie mógł
usiedzieć na miejscu i po kolacji wyszedł, by powałęsać się bez celu po mieście. Po
powrocie na próżno usiłował skupić sig nad skryptem. Spać poszedł nieco po północy, a
78
o świcie obudziło go z koszmarnych snów walenie w bramę dochodzące z ulicy, tupot
nóg, odległe bicie w bębny i dźwięk dzwonów. Po suficie tańczyły czerwone błyski. Leżał
długą chwilę oszołomiony nie wiedząc,-czy to dzień już nasiał, czy też świat nagle
oszalał. Wyskoczył wreszcie z łóżka i pobiegł do okna.
Pokój był na poddaszu. Brat, chcąc wyjrzeć, otworzył z hukiem okno.
Odpowiedział mu echem tuzin innych okien, a w każdym pojawiła -się głowa odziana w
czepek lub szlafmycę. Na zewnątrz rozlegały się pytająca. okrzyki. Jakiś policjant bił
pięścią w bramę i wykrzykując: - Nadchodzą! Marsjanie nadchodzą - pędził do następnej
bramy.
W koszarach przy Albany Street grzmiały bębny i trąby, wszystkie zaś okoliczne
kościoły robiły, co mogły, by gorączkowym, przeraźliwym dźwiękiem dzwonów spędzić z
miasta resztki snu. Wszędzie słychać było hałas otwieranych w pośpiechu drzwi, a w
domach naprzeciwko wszędzie
dotychczas ciemne okna rozświetlały się, jedno po drugim, żółtym światłem.
Zza rogu ukazała. się mknąca galopem karoca. Turkot kół, słaby z początku,
potężniał pod oknami przechodząc w grzmot, potem zamierał wolno w oddali. Tuż za nią
goniło kilka dorożek, zwiastunów długiej procesji uciekających pojazdów. Wszystko to
podążało przeważnie w kierunku dworca Chalk Farm, skąd - zamiast jak zazwyczaj z
Euston odchodziły specjalne pociągi Towarzystwa Północno - Zachodniego.
Brat mój długi czas patrzył w osłupiałym zadziwieniu przez okno, jak policjant
dobija się do bram i wykrzykuje swe niezrozumiałe posłanie. Potem drzwi jego pokoju
otwarły się i stanął w nich sąsiad. Miał na sobie tylko koszulę, spodnie i nocne pantofle,
szelki zwisały luźno po bokach, był rozczochrany; wprost z łóżka.
79
- Co się dzieje, u diabła? - pytał. - Pali się? Co za piekielne hałasy? Obaj
wyglądali oknem usiłując dosłyszeć, co wykrzykują policjanci. Z bocznych uliczek
wybiegali ludzie i gromadząc się na narożnikach rozprawiali o czymś gorączkowo.
- Co to wszystko ma znaczyć, do diabła? -zawołał sąsiad do brata. Brat
odkrzyknął coś niezrozumiale i począł ubierać się z gorączkowym pośpiechem biegając z
każdą częścią odzieży do okna; aby nie stracić nic z rosnącego podniecenia ulicy. Nagle
pojawili się rozkrzyczani sprzedawcy niezwykle dziś wcześnie wydanych gazet:
- Londynowi grozi wytrucie! Opór pod Richmondem i Kingstonem złamany!
Straszliwa masakra w dolinie Tamizy!
A wszędzie dokoła, w mieszkaniu pod nim, w domach po obu stronach ulicy i w
Park Terrace, i na stu innych ulicach dzielnicy Marylebone, i na północ w w Kilburn, w St.
John's Wood, w Hampstead, i na wschód w Shoreditch, i w Highbury, i w Haggeston, i w
Hoxton, i dosłownie w całym ogromnym Londynie od Ealing po East Ham - ludzie
przecierali oczy, otwierali okna, wyglądali na ulicę, zadawali bezsensowne pytania i
odziewali się w pośpiechu przy pierwszym odgłosie nadciągającej nawałnicy
przerażenia. Był to świt wielkiej paniki. Londyn zasypiając beztrosko w niedzielę
wieczorem ocknął się wczesnym rankiem w poniedziałek przepełniony żywym poczuciem
niebezpieczeństwa.
Gdy brat, nie mogąc dowiedzieć się przez okno, co się właściwie stało, zbiegł na
dół i wyszedł na ulicę - pierwsze promienie słońca malowały właśnie różem
prześwitujące między dachami niebo. Tłum uciekający końmi i na piechotę gęstniał z
każdą chwilą. - Czarny dym! - krzyczeli ludzie i znowu: - Czarny dym! - Strach szerzył się
jak płomień. Brat,
niezdecydowany, stał w bramie. Przebiegający gazeciarz sprzedał mu świeży
numer dziennika i popędził dalej zdzierając po szylingu za sztukę groteskowa
80
mieszanina chciwości i przerażenia. W gazecie brat wyczytał następujący tragiczny
komunikat Naczelnego Dowództwa:
"Marsjanie wyrzucają rakiety napełnione ogromnymi chmurami czarnego
trującego oparu. Zniszczyli nasze baterie, zburzyli Richmond, Kingston i
Wimbledon i zbliżają się powoli do Londynu niszcząc wszystko po drodze. Powstrzymać
ich niepodobna, jedynym środkiem ocalenia przed Czarnym Dymem jest natychmiastowa
ucieczka".
Było to wszystko, lecz starczyło i tego. Cała ludność wielkiego;
sześciomilionowego miasta kotłowała się i wrzała, teraz zaś miała wylać się en masse na
północ.
- Czarny Dym! - rozlegało się. - Gore!
Dzwony pobliskiego kościoła jęczały przeraźliwie, jakiś nieostrożnie powożony
wóz rozbił się wśród krzaków i przekleństw o hydrant uliczny. W domach na przemian
zapalały się i gasły blade, żółtawe światełka, niektóre dorożki paradowały z zapalonymi
latarniami. Tylko niebo było coraz jaśniejsze, coraz czystsze, coraz cichsze i
spokojniejsze.
W sąsiednich pokojach i na schodach brat słyszał bieganinę i krzyki. Do bramy
podeszła gospodyni odziana w szlafrok, z zarzuconym na ramiona szalem. Za nią
śpieszył, pokrzykując coś, mąż.
Gdy groza wydarzeń dotarła wreszcie do świadomości brata, popędził do pokoju,
zabrał całą posiadaną gotówkę - było tego około dziesięciu funtów - i wybiegł ponownie
na ulicę.
15 Co stało się w Surrey
81
W tym samym czasie, kiedy wikary gadał od rzeczy siedząc ze mną pod
żywopłotem na łączce niedaleko Hallifordu, a brat mój przyglądał się płynącemu mostem
Westminsterskim potokowi uchodźców - Marsjanie rozpoczęli kolejne natarcie. Jeśli
można wierzyć późniejszym sprzecznym częstokroć sprawozdaniom, większość z nich
zajmowała się aż do dziesiątej wieczór pośpiesznymi przygotowaniami w jamie pod
Horsell, skąd wydobywały się ogromne ilości zielonej pary.
Pewne też było, iż trzej Marsjanie wyruszyli już około ósmej. Posuwając się
ostrożnie i powoli, minęli Byfleet i Pyrford, po czym zdążając ku Ripley i Weybridge
pojawili się na tle zachodzącego słońca przed przyczajonymi tam bateriami. Marsjanie
nie szli zwartym szykiem, lecz tyra
lierą, o jakieś półtorej mili jeden od drugiego. W marszu porozumiewali się wyciem
o zmiennej tonacji, podobnym do głosu syren fabrycznych.
Te właśnie wycia, zmieszane z armatnimi strzałami pod Ripley i St. George's Hill,
usłyszeliśmy wraz z wikarym w Górnym Hallifordzie, Kanonierzy broniący dostępu do
Ripley, niedoświadczeni ochotnicy, ja: kimi nigdy w życiu nie należało obsadzać tak
trudnego i odpowiedzialnego stanowiska, oddali na oślep jedną jedyną, przedwczesną i
zupełnie bezskuteczną salwę, po czym rzucili się konno i pieszo przez opuszczoną wieś
do ucieczki, Marsjanie zaś po prostu przestąpili przez porzucone działa nie używając
nawet Snopa Gorąca. Krocząc ostrożnie dalej stanęli.: znienacka przed armatami
ukrytymi w parku Painshill i natychmiast, zniszczyli je.
Załoga wzgórza St. George miała jednak lepszych dowódców, a może była
dzielniejsza, w każdym razie wydaje się, że ukrycie jej w sosnowym lasku stanowiło dla
najbliższego Marsjanina prawdziwą niespodziankę. Z dział wymierzono dokładnie jak na
poligonie i wypalono z odległości' tysiąca jardów.
82
Pociski wybuchły tuż koło olbrzyma. Ten zrobił jeszcze kilka kroków, zatoczył się i
upadł. Żołnierze wrzasnęli z radości i z gorączkowym pośpiechem znów załadowali
armaty. Obalony Marsjanin zawył przeciągle. W odpowiedzi natychmiast pojawił się nad
lasem drugi połyskujący olbrzym. Wydaje się, że wybuch pocisku uszkodził jedną z nóg
trójnoga. Następna salwa nie trafiła leżącego Marsjanina, obaj zaś jego sąsie- dzi
natychmiast użyli przeciwko baterii Snopów Gorąca. Amunicja poszła w powietrze,
sosnowy lasek wokół dział stanął w płomieniach, a z obsługi ocaleli tylko ci nieliczni,
którzy wcześniej już uciekli i zdążyli , skryć się za szczytem pagórka..
Po tym, co zaszło, cała trójka przystanęła, by się naradzić; obserwujący ją
bacznie zwiadowcy donieśli, że pozostawała ona bez ruchu dobre pół godziny. Obalony
Marsjanin z trudem wypełzł z kaptura i wziął się do naprawy trójnoga. Mała jego brązowa
postać podobna była z oddali do plamki rdzy na lśniącym metalu machiny. Zakończył
pracę około dzie wiątej, gdyż o tej właśnie porze zwiadowcy zameldowali o ponownym
pojawieniu się nad lasem trzeciego kaptura.
Parę minut po dziewiątej do trójki wartowników dołączyli się czterej . następni
Marsjanie. Uzbrojeni byli w grube czarne rury. Takie same rury wręczyli trzem pozostałym
i cała siódemka ustawiła się półkolem, w równych odstępach, między wzgórzem St.
George, miasteczkiem Weybridge a leżącą na południowy zachód od Ripley wioską
Send.
' Zaledwie ruszyli z miejsca, już z pasma ciągnących się przed nimi wzgórz
wystrzelił w niebo tuzin rakiet ostrzegając przyczajone pod Ditton i Esher baterie. Cztery
uzbrojone w czarne rury machiny bojowe przeszły jednocześnie w bród rzekę, zaś
ciemne sylwetki dwóch innych ukazały się na tle zachodniego nieba naszym oczom, gdy
zmęczony wlokłem się wraz z wikarym drogą wiodącą z Halliford na północ. Wydawało
się, że suną ponad chmurami, gdyż pola spowite były mleczną, zatapiającą olbrzymy
powyżej kolan, mgłą.
83
Wikary krzyknął na ten widok głucho, ochryple i rzucił się do ucieczki. Co do mnie
- wiedziałem dobrze, że nie ma sensu uciekać przed Marsjanami, że nie zda się to na
nic, skręciłem więc gwałtownie w bok i pełznąc wśród wilgotnych od rosy pokrzyw i ostów
ukryłem się w głębokim rowie przydrożnym. Wikary obejrzał się i widząc, co robię,
zawrócił w moją stronę.
Obaj Marsjanie przystanęli. Bliższy zwrócony był ku Sunbury, odleglejszy zaś,
podobny do szarej plamy na tle wieczornej gwiazdy, w drugą stronę, ku Staines.
Ryki, jakie wydawali od czasu do czasu, ustały. Stanowiska rozrzucone
ogromnym półksiężycem wokół walców zajęte zostały w głębokim milczeniu. Półksiężyc
ten mierzył od krańca do krańca ze dwanaście mil. Nigdy chyba jeszcze, od dnia kiedy
wynaleziono proch, żadna bitwa nie zaczynała się tak cicho. I nam, i obserwatorom od
Ripley mogło wydawać się, że jedynymi władcami nocnych ciemności, rozświetlanych
wąziutkim sierpem księżyca, gwiazdami, zamierającą poświatą dnia i czerwoną łuną
płonących w dali lasów byli groźni przybysze z Marsa.
Zwrócone zaś ku półksiężycowi, pod Staines i pod Hounslow, pod Ditton i Esher, i
Ockham, na lesistych pagórkach południowego brzegu rzeki i pośród rozległych
nizinnych łąk na północ od niej, wszędzie gdzie tylko kępka drzew czy wiejska chałupa
zapewniała jakie takie ukrycie, czyhały na nich armaty. Gdy sypiąc deszczem iskier i
ginąc w nocnych ciemnościach wzbijały się sygnałowe race- napięcie wyczekiwania przy
bateriach wzrosło jeszcze bardziej. Dość było jednego kroku Marsjan w polu ognia, by
znieruchomiałe czarne sylwetki ludzkie i połyskujące w wieczornym mroku paszcze dział
rozszalały się burzliwą wściekłością walki.
Bez wątpienia tysiące czuwających umysłów nurtowała na równi z moim jedna
uporczywa myśl - jak dalece oni nas pojmują? Czy zrozumieli, że jesteśmy w swej
mnogości zorganizowani, zdyscyplinowani, że potrafimy współdziałać ze sobą? Czy też
patrzyli na nasze nawały ogniowe, na kąśliwe wybuchy naszych pocisków, na nieustanne
oblężenie ich
84
obozowiska, jak my patrzymy na gniewną jedność pszczelich ataków obronie
niszczonego ula? Czy łudzili się, że potrafią nas wytępić? (Nikt przecież nie wiedział
jeszcze wtedy, czym żywią się Marsjanie.) Kiedy patrzyłem na olbrzymią postać
wartownika, umysł mój kipiał setką takich wątpliwości. Wyczuwałem podświadomie, że
na drodze między nami a Londynem czekają w ukryciu wielkie, potężne siły. Czy
przygotowano
zasadzki? Czy pracuje wytwórnia prochu w Hounslow? Czy nie zabraknie męstwa
londyńczykom, by z potężnego morza swych domostw uczynić drugą, większą jeszcze
Moskwę?
Wreszcie po nieskończenie, jak się zdawało, długim czasie doszedł nas,
skulonych, wypatrujących, dźwięk podobny de odległego huku działa. Potem następny
bliżej i znów następny. W końcu stojący koło nas Marsjanin podniósł wysoko rurę i
wypalił z niej jak ze strzelby z grzmotem, od którego zadrżała ziemia. Zawtórował mu
kompan stojący pod Staines. Nie było przy tym żadnego błysku ani dymu, tylko głuchy
wybuch. Tak podnieciły mnie te głośne, szybko następujące po sobie wystrzały,
że zapomniałem zupełnie o bezpieczeństwie, o poparzonych dłoniach i
przedarłem się przez krzewy, by widzieć, co stanie się z Sanbury. W tej samej chwili
rozległ się następny grzmot i ogromny pocisk przemknął nad naszymi głowami ku
Hounslow. Spodziewałem się dostrzec ogień, a przynajmniej dym wybuchu czy jakiś inny
ślad jego działania, tymczasem nie ujrzałem nic prócz granatowego nieba, jednej jedynej
gwiazdki i ławicy białej mgły ścielącej się szeroką i cienką smugą. Nie słyszałem
żadnego y wybuchu. Zapanowała przedłużająca się z minuty na minutę cisza.
- Co to było? - zapytał wikary stojąc koło mnie. - Bóg jeden wie! - odrzekłem.
85
Obok przemknął nietoperz i znikł w ciemnościach. W dali rozległ się zgiełk, krzyki,
potem wszystko nagle ucichło. Spojrzałem na Marsjanina i dostrzegłem, jak ruszył
posuwiście brzegiem rzeki na wschód.
Czekałem na ogień ukrytych tam baterii, nic jednak nie zakłóciło wieczornej ciszy.
Postać Marsjanina malała w oddaleniu, aż roztopiła się 'i' wreszcie we mgle i gęstniejącej
nocy. Pchnięci tą samą siłą wspięliśmy się wyżej. Nad Sunbury pojawiło się coś
ciemnego, jakby wyrósł tam nagle stożek górski przesłaniający widok na dalszą okolicę.
Dalej, za rzeką, koło Walton, dostrzegliśmy drugą taką górę. Obie o opadały rozszerząc
się w oczach.
Tknięty nagłą myślą spojrzałem na północ. Tam także wznosił się taki sam mglisty
pagórek.
Było zupełnie cicho. Tylko bardzo daleko na południowych wschodzie,
jakby dla podkreślenia tej ciszy, rozległo się pohukiwanie Marsjan, później
zaś znów wstrząsnęły powietrzem odległe grzmoty ich strzałów. Lecz ziemska
artyleria nie odpowiadała.
Nie pojmowaliśmy jeszcze wówczas tego, co się stało; później dopiero
zrozumiałem znaczenie złowróżbnych czarnych wzgórz pojawiających się w mroku.
Każdy z Marsjan ustawionych, jak już mówiłem, w półksiężyc wyrzucił z rury na dany
znak wielki zbiornik mierząc w znajdujące się przed nim wzgórza, kępy drzew,
zabudowania, w każde jednym słowem ukryte działo. Niektórzy oddali tylko jeden strzał,
inni dwa, jak ten, którego myśmy obserwowali; stojący pod Ripley, jak mówiono,
wystrzelił aż pięć pocisków. Zbiorniki te nie wybuchały, lecz rozbijały się przy zderzeniu z
ziemią i wyrzucały gwałtownie ogromne ilości kłębiącego się, gęstego, atramentowego
oparu wzbijającego się potężną chmurą w górę. Po chwili chmura opadała
86
rozpościerając się na całą okolicę. Zetknięcie się z oparem, wciągnięcie-do płuc tej mgły
gryzącej przyprawiało o śmierć wszystko, co oddycha.
Oparł był ciężki, cięższy od najgęstszego dymu, tak że po gwałtownym
wydostaniu się ze zbiornika i rozprężeniu w atmosferze opadał powoli i rozpływał się po
ziemi, podobniejszy w tym do cieczy raczej niż do gazu. Spływał z pagórków, wypełniając
doliny, rowy i łożyska potoków, podobnie jak czyni to uchodzący ze szczelin
wulkanicznych kwas węglowy. W miejscu jego zetknięcia się z wodą następowała reakcja
chemiczna i powierzchnia wody pokrywała się pienistą warstwą, opadającą wolno na
dno, by ustąpić miejsca następnej. Piana ta była całkowicie nierozpuszczalna, co
najdziwniejsze zaś, jeśli weźmie się pod uwagę zabójczą szybkość działania gazu,
przefiltrowana woda była zupełnie nieszkodliwa. Opar nie rozpraszał się, jak zwykły to
czynić gazy, lecz utrzymywał się zwartymi ławicami spływając powoli po stokach wzgórz
lub ustępując niechętnie przed podmuchami wiatru. Wiązał się też powoli z wilgocią
atmosferyczną i opadał na ziemię w postaci pyłu. Prócz tego, że w skład jego wchodził
.nieznany pierwiastek, dający w niebieskim polu widma cztery linie - do dziś dnia nie
wiemy nic o innych jego właściwościach.
W miarę opadania kłębiących się wzniesień czarny dym tak ściśle przywierał do
ziemi, że zanim jeszcze osiadł zupełnie, można było schronić się przed zatruciem na
wysokości pięćdziesięciu stóp, na dachach, na górnych piętrach domów, na
wierzchołkach wysokich drzew. Stwierdzono to zresztą tej właśnie nocy w Cobham i
Ditton.
Jeden z ocalałych opowiadał dziwy, jak przyglądał się z wieży kościel
nej zjawom domków wynurzających się z atramentowej nicości. Przesiedział na
niej półtora dnia, osłabły, wygłodniały, prażony słońcem, widząc najpierw tylko błękit
nieba i aksamitną czerń rozpościerającą się aż po odległe wzgórza. Tu i ówdzie
87
przezierały z niej czerwone dachy i zielone czubki drzew, później dopiero poczęły z
wolna wyłaniać się okryte jakby czarnym szronem krzaki, zabudowania, mury i bramy.
Było to w Cobham, gdzie opar unosił się swobodnie w powietrzu, dopóki nie opadł
samorzutnie na ziemię. Z reguły jednak Marsjanie oczyszczali powietrze z gazu, gdy
spełnił już swe zadanie, kierując nań strumień przegrzanej pary. Tak właśnie postąpili z
chmurami oparu w pobliżu nas. Przyglądaliśmy się temu w świetle gwiazd z okna
pustego domu, po powrocie do górnego Hallifordu. Widzieliśmy stamtąd reflektory z
Richmondu i Kingstonu, migające tu i tam, koło jedenastej zabrzęczały szyby i rozległ się
grzmot ciężkich fortecznych dział. Biły one nieprzerwanie przez kwadrans wysyłając
pocisk za pociskiem na oślep, w niewidocznych Marsjan pod Hampton i Ditton, potem
zaś blade strumyczki światła elektrycznego zgasły ustępując miejsca jasnoczerwonej
łunie.
A potem spadł czwarty walec, zielono lśniący meteor, jak się później
dowiedziałem, w parku Bushey. Zanim jeszcze zagrały działa na wzgórzach Richmondu i
Kingstonu, gdzieś daleko, na południowym zachodzie, słychać było gęstą kanonadę.
Prowadzili ją; jak sądzę, strzelający na chybił trafił artylerzyści, zanim nie rozprawił się z
nimi czarny opar.
Tak oto, posługując się nim metodycznie jak ludzie podkurzający gniazdo os,
Marsjanie pokryli tym dziwnym duszącym oparem cały kraj aż po Londyn. Rogi
półksiężyca rozchodziły się z wolna, aż zmienił się on wreszcie w linię prostą od Hanwell
do Coombe i Malden. Jak noc długa niszczące rury posuwały się naprzód. Ani razu już,
od obalenia Marsjanina pod St. George's Hill, nie pozostawili oni naszej artylerii cienia
nawet możliwości. Wszędzie, gdzie tylko było prawdopodobieństwo ukrycia
wymierzonego przeciw nim działa - spadł nowy zbiornik czarnego oparu, tam zaś gdzie
stanowiska armat były odkryte, rozprawiał się z nimi Snop Gorąca.
88
Przed północą płonące drzewa na stokach Richmondu i łuna Kingstonu oświetlały
sieć stożków Czarnego Dymu, pokrywającą jak okiem sięgnąć całą dolinę Tamizy.
Brodzili w niej wolno dwaj Marsjanie, kierując to tu, to tam syczące strumienie pary.
Nocy tej oszczędzali oni widocznie Snopa Gorąca; być może mieli ograniczony
tylko zapas surowca do jego wytwarzania, a może nie chcieli
niszczyć kraju, poprzestając na zastraszeniu tylko i zgnieceniu oporu. Cel ten
zresztą osiągnęli w zupełności. W niedzielną noc ustało wszelkie zorganizowane
przeciwdziałanie ruchom Marsjan. Przekonano się,że żadna broń ziemska nie mogła im
dotrzymać pola, że jakakolwiek próba walki z nimi była beznadziejna. Nawet załogi
wysłanych w górę Tamizy, ze względu na szybkostrzelność, torpedowców i niszczycieli
odmówiły lądowania, zbuntowały się i odpłynęły z powrotem. Jedyne działania bojowe,
na jakie ludzie odważyli się jeszcze po tej nieszczęsnej nocy, polegały na minowaniu
dostępu do Londynu i kopaniu wilczych dołów, ale nawet i one były dorywcze tylko i
zupełnie żywiołowe.
Można bez trudu wyobrazić sobie los baterii przyczajonych w mroku pod Esher.
Nikt tam nie ocalał. Można wyobrazić sobie, jak w ciszy wieczoru stoją w ordynku gotowe
do strzału obsługi z czujnymi oficerami na czele, jak leżą przygotowane pod ręką stosy
amunicji, jak jezdni trzymają konię, a gromadki ciekawych cywilów przysuwają się
możliwie jak najbliżej. Gdy rozległy się huki pierwszych oddanych przez Marsjan
wystrzałów i wirujące w locie ponad drzewami i dachami niezdarne pociski zaczęły
rozbijać się na sąsiednich polach - ambulansy i namioty szpitalne pełne były
poparzonych i pokaleczonych uciekinierów z Weybridge.
Nietrudno wyobrazić sobie, jak uwaga wszystkich skupia się nagle na kłębiącym
się czarnymi kręgami i wybrzuszeniami, podpełzającym coraz bliżej, piętrzącym się pod
niebo, zmieniającym półmrok w dotykalną niemal ciemność, dziwnym i straszliwym
oparze. Można sobie wyobrazić, jak rzuca się on na swe ofiary, na ledwie widoczne w
mroku sylwetki ludzi i koni. Można sobie wyobrazić bieganinę, jęki, okrzyki przerażenia,
89
porzucone armaty, walące się na ziemię ciała ludzi duszących się w konwulsjach. A
potem już tylko noc i cisza, i bezgłośny całun nieprzeniknionego oparu okrywający
martwych. 0 świcie Czarny Opar przelewał się ulicami Richmondu, zaś rozkładający się
organizm państwowy czynił ostatnie wysiłki, by powiadomić mieszkańców Londynu o
konieczności ucieczki.
16 Ucieczka z Londynu
Łatwo pojąć burzliwą falę przerażenia przewalającą się poniedziałkowym rankiem
przez największe miasto świata. Strumień ucieczki przeradzał się w powódź, zalewał
spienionym wirem dworce kolejowe, piętrzył się
straszliwą kipielą wokół przystani na Tamizie, by ruszyć w końcu wszelkimi
możliwymi kanałami na północ i na wschód. 0 dziesiątej policja, v południe zaś koleje
straciły swą dotychczasową spoistość i sprawność, uległy i rozpłynęły się bez śladu w
topniejącym porządku społecznym.
Wszystkie linie kolejowe na północnym brzegu Tamizy oraz ludność dzielnic
leżących na południowy wschód od Cannon Street zostały ostrzeżanejuż w niedzielę o
północy, toteż od drugiej nad ranem pociągi odchodziły przepełnione, a ludzie walczyli
dziko o każde miejsce w wagonie. 0 trzeciej ludzie tłoczyli się i tratowali nawet na ulicach
Bishopsgate. 0 kilkaset jardów od liverpoolskiego dworca strzelano z rewolwerów, kłuto
się nożami, a rozwścieczeni policjanci rozbijali pałkami głowy tych, do których ochrany
byli przecież powołani.
W ciągu dnia. w miarę jak maszyniści i palacze odnawiali powrotu do Londynu,
pęd ucieczki odciągał od dworców rosnące nieustannie rzesze, kierując je w biegnące na
północ gościńce. W południe w Barnes ukazał się Marsjanin i opadająca powali chmura
90
czarnego oparu poczęła suną wzdłuż Tamizy, przez pola Lambeth, odcinając ślimaczym
ruchem wszelkie drogi ucieczki przez mosty.
Druga taka chmura rozlała się po Ealing, okalając wzgórza Castle jak wysepkę z
ocalałymi wprawdzie, lecz odciętymi od świata ludźmi.
Po bezowocnej walce o miejsce w pociągu linii Północno - Wschodniego
Towarzystwa na stacji Chalk Farm, gdzie parowóz, ciągnąc nabite ludźmi wagony,
przeorywał się dosłownie przez rozwrzeszczany tłum, zaś tuzin tęgich chłopów ochraniał
z wysiłkiem maszynistę przed zmiażdżeniem o własny jego kocioł, brat mój wydostał się
na drogę, przedarł się przez rój pędzących pojazdów i trafił szczęśliwie, jako jeden z
pierwszych, na dopiero co rozbity sklep z bicyklami. Przebił co prawda przednią oponę,
wyciągając pojazd przez okno wystawowe, wsiadł nań jednak i odjechał nie odnosząc
żadnych, prócz lekkiego skaleczenia napięstka, obrażeń. Stroma drożyna wiodąca
wzgórzem Haverstock była nie do przebycia, gdyż przegradzały ją cielska padłych koni,
toteż brat udał się gościńcem do Belsize.
Uszedł w ten sposób wściekłej panice i skręcając drogą do Edgware, dotarł około
siódmej do tego miasteczka, głodny i zmęczony, jednak wyprzedzając znacznie cały
tłum. Na przydrożnych ścieżkach pełno było miejscowych gapiów. Brata prześcignęło
tylko kilku cyklistów, paru jeźdźców i dwa samochody. 0 milę przed Edgware rozleciało
się jedno z kół i bicykl trzeba było porzucić. Brat zostawił go przy drodze i pobrnął przez
miasteczko na piechotę. Drzwi sklepów przy głównej ulicy byty
pouchylane, a ludzie tłoczyli się na jezdni, w drzwiach i oknach domów,
przyglądając się ze zdziwieniem rozpoczynającemu się właśnie niezwykłemu pochodowi
uciekinierów. W oberży udało się bratu dosiać trochę żywności.
Nie wiedząc, co dalej począć ze sobą, pozostawał czas jakiś w Edgware. Liczba
uciekających wzrastała nieustannie. Widać było, iż wielu z nich ma chętkę, jak mój brat,
pozostać w miasteczku. 0 najeźdźcach z Marsa nie było żadnych nowin.
91
Szosą szło już wówczas wiele łudzi, tłoku jednak na niej jeszcze nie było.
Większość uciekinierów jechała dotąd na bicyklach, kiedy jednak pojawiły się
samochody, powozy i bryczki, nad gościńcem do St. Albans zawisły gęste chmury kurzu.
.
Brat mój wspomniał widocznie przyjaciół mieszkających w Chelmslord, gdyż
skierował kroki w cichy zaułek wiodący na wschód. Po drodze przebył kładkę i dalej
kroczył ścieżką wśród pól na północny wschód, Mijał liczne rozsiane chaty i wioseczki o
nie znanych mu nazwach. Nie napotkał tu zbyt wielu uciekinierów, aż dopiero na polnej
drodze wiodą cej do górnego Barnet natknął się na dwie panie, które stały się odtąd jego
towarzyszkami podróży. Natknął się zaś w sam czas, aby je wyratować z opresji.
Usłyszał jakieś krzyki i wybiegając zza węgła ujrzał dwóch mężczyzn usiłujących
ściągnąć je przemocą z zaprzężonej w kucyka bryczuszki, podczas gdy trzeci z trudem
przytrzymywał łeb wystraszonego zwierzęcia. Jedna z kobiet, niższa, odziana w białą
suknię, krzyczała tylko. druga natomiast, smagła, wysmukła, chłostała batem ciągnącego
ją za ramię napastnika,
Brat mój od razu pojął, co się święci, i popędził z krzykiem ku miejscu walki, a
wówczas jeden z mężczyzn porzucił wózek i zwrócił się ku niemu. Brat poznał po minie
przeciwnika, że bójka jest nieunikniona, będąc zaś doświadczonym bokserem dopadł go
i zwalił jednym ciosem pod koła wózka. Nie było czasu na pięściarską rycerskość, toteż
dodał mu kopniaka, po czym chwycił za kołnierz łotra wyciągającego z bryczuszki smukłą
dziewczynę. Równocześnie usłyszał stuk podków, bicz chlasnął go po twarzy, trzeci
przeciwnik wyrżnął go pięścią między oczy, zaś trzymany za kołnierz obwieś wyrwał się i
popędzie w stronę, z której nadszedł właśnie brat.
Na poły ogłuszony brat mój znalazł się twarz w twarz z mężczyzną
przytrzymującym dotychczas kucyka, dojrzał też, jak oddalał się podskakując po
wybojach powozik z oglądającymi się co chwila wystraszonymi kobietami. Stojący przed
nimi krzepki drab rzucił się na brata, ten jednak
92
powstrzymał go potężnym ciosem w szczękę. Natychmiast też, zdając sobie
sprawę, że jest osamotniony, odwrócił się i pognał za oddalającym się powozikiem. Tuż
za nim pędził drab, nieco dalej zaś sunął trzeci napastnik, który zdążył już tymczasem
powrócić.
Wtem brat potknął się i rozciągnął jak długi; przez niego przewrócił się jego
prześladowca. Gdy brat zerwał się - stało przed nim już znów dwóch złoczyńców.
Niewielkie miałby przeciw nim szanse, gdyby dzielna smagła dziewczyna nie wróciła, by
przyjść mu z pomocą. Okazała się, że przez cały ten czas miała rewolwer, jednak w
chwili napaści był on ukryty pad siedzeniem bryczki. Teraz wypaliła zeń z odległości
sześciu maże jardów, o mały co prawda włos nie trafiając w brata. Tchórzliwszy z
napastników znów rzucił się do ucieczki, kamrat zaś jego, przeklinając tchórza, pobiegł
za nim. Obaj przystanęli, widoczni z dała, nad leżącym wciąż jeszcze nieprzytomnie
trzecim łotrem.
- Niech pan weźmie - rzekła dziewczyna podając bratu rewolwer.
- Proszę wracać da bryczki - odparł brat ocierając krew z rozciętej wargi.
Odwróciła się bez słowa, zdyszani byli oboje, po czym razem już poszli ku pani w
bieli usiłującej powstrzymać rwącego kucyka. Rabusie mieli już widocznie dosyć, kiedy
bowiem brat spojrzał ponownie w ich stronę dostrzegł, jak się oddalali.
- Ja także wsiądę - rzekł brat - jeśli panie pozwolą - i wskoczył na wolne miejsce
na koźle. Dziewczyna spojrzała nań z ukosa.
- Proszę dać mi lejce - powiedziała i zacięła biczem kucyka. Jeszcze chwila i trzej
bandyci znikli za zakrętem.
93
Tak oto, zupełnie nieoczekiwanie, brat mój, zasapany, z rozplataną wargą,
skaleczoną szczęką i poobijanymi da krwi pięściami, znalazł się wraz z dwiema
kobietami w bryczuszce podążającej nieznaną drogą. Dowiedział się, iż jedna z nich jest
żoną, a druga, młodsza, siostrą lekarza ze Stanmore, wezwanego wczesnym rankiem da
ciężko chorega w Pinner. Na jednej ze stacji kolejowych doktor dowiedział się o natarciu
Marsjan, wrócił czym prędzej do domu, obudził obie panie (służąca odeszła akurat dwa
dni temu), zapakował nieco żywności, schował pod siedzenie pistolet - bardzo
szczęśliwie dla brata - i kazał im jechać do Edgware myśląc, że uda im się tam dostać do
pociągu. Sam pozostał, by obudzić sąsiadów; obiecując dopędzić je najdalej a wpół do
piątej rano, mima jednak iż dochodziła już dziewiąta, nie zjawił się jeszcze. W Edgware
nie mogły czekać nań przy głównej ulicy, gdyż ruch wzrastał nieustannie, toteż skręciły w
tę właśnie boczną uliczkę.
Całą tę historię opowiedziały bratu memu urywkami, po drodze do Nowego
Bagnet, gdzie znów przystanęli na chwilę. Aby dodać paniom otuchy, brat obiecał
pozostać z nimi przynajmniej do chwili, aż postanowią, co robić dalej, lub aż pojawi się
nieobecny doktor. Przechwalał się też, że włada świetnie pistoletem, choć broń ta była
mu zupełnie obca. Rozbili przy szosie coś w rodzaju biwaku, przede wszystkim ku
wielkiej uciesze kucyka. Tu z kolei brat opowiedział towarzyszkom o ucieczce z Londynu,
jak również a wszystkim, czego dowiedział się o Marsjanach i ich zachowaniu. Słońce
wzbijało się coraz wyżej. Rozmowa wygasła, pozostał niemiły nastrój wyczekiwania. Brat
starał się uzyskać od nielicznych mijających ich podróżnych jak najwięcej wiadomości.
Każda jednak pośpieszna odpowiedź pogłębiała tylko wrażenie wielkiego nieszczęścia,
jakie spadła na ludzkość, pogłębiała pewność, że dalsza, i to niezwłoczna, ucieczka jest
koniecznością. Brat starał się przekonać o tym obie panie.
- Mamy pieniądze - oświadczyła smukła panna i zawahała się. Oczy jej napotkały
spojrzenie brata i wahanie znikło.
- I ja mam - odparł brat.
94
Wtedy wyjaśniła, że prócz pięciofuntowego banknotu mają trzydzieści funtów w
złocie. Zaproponowała też, aby spróbować dostać się z tym do pociągu w St. Albans lub
w Nowym Barnet. Zdaniem brata było to jednak beznadziejne. Widział on już przecież
szał, jaki ogarnął londyńczyków na dworcach i w pociągach, toteż upierał się, aby
pojechać przez Essex do Harwich, a stamtąd morzem ujść w ogóle z kraju.
Pani Elphinstone, takie bowiem nazwisko nosiła biało odziana dama, nie chciała o
niczym słyszeć i powtarzała tylko bez ustanku: -Jureczku, Jureczku! - szwagierka jej
natomiast zachowywała się nad wyraz spokojnie i rozważnie, zgodziła się też wreszcie
na pomysł mego brata. Podążyli więc ku Barnet zamierzając przeciąć tam wielki trakt
północny. Brat prowadził kucyka, a sam szedł obok piechotą, gdyż zwierzę należało jak
najbardziej oszczędzać.
Im wyżej wznosiło się słańce, tym dzień stawał się upalniejszy. Gruby biały piach
pad stopami palił i oślepiał. Posuwali się niezmiernie wolno. Żywopłoty szare były od
kurzu. Im bliżej Barnet - tym głośniejszy stawał się burzliwy pomruk tłumu.
Ludzi napotykali coraz więcej. Zmordowani, posępni, brudni szli wpatrzeni przed
siebie i mruczeli coś niezrozumiale. Jakiś jegomość odziany w strój wieczorowy szedł
pieszo z oczami utkwionymi w ziemię. Głos jego Słychać była z daleka, jedną rękę
wplątał we włosy, drugą wymachiwał,
jakby bijąc przed sobą kogoś niewidzialnego. Potem atak wściekłości .' minął, on
zaś szedł dalej nie oglądając się na nikogo.
Zbliżywszy się do skrzyżowania, na południe od Barnet, brat ujrzał nadchodzącą
polami kobietę z dwojgiem dzieci. Na ręku dźwigała trzecie. Potem minął ich brudny,
czarno odziany mężczyzna z grubą laską w jednej, z niewielką walizką w drugiej ręce.
Dalej, u wylotu zaułka, pomiędzy obrzeżającymi go willami, ukazał się kary spocony koń
95
ciągnący nieduży wózek. Powoził blady, szary od kurzu młodzieniec w meloniku. Na
wózku siedziały stłoczone trzy dziewczyny wyglądające na robotnice z East-Endu i
kilkoro małych dzieci.
- Objadziem tom drogom Edgware?- pytał dzikooki, wyblakły woźnica; gdy brat
wyjaśnił, że należy w tym celu skręcić w lewo - zaciął konia i odjechał bez słowa
podzięki.
Brat mój dostrzegł bladoszary dym czy mgłę unoszącą się między '' domami i
przesłaniającą jakby welonem białe ściany will ze szosą. Pani , Elphinstone krzyknęła
nagle na widok dymu i języków płomienia tańczą-' tych na tle gorącego błękitnego nieba
po dachach pobliskich domów. Zgiełk gościńca zmienił się teraz w nieskładną
mieszaninę ludzkich gło- sów, turkotu kół, skrzypienia wozów i stukotu kopyt. 0 jakieś
pięćdziesiąt jardów od skrzyżowania zaułek skręcał ostro ku szosie.
- Boże drogi, dokąd pan nas wiezie? - krzyknęła pani Elphinstone. Brat zatrzymał
kucka.,
Szosa wyglądała jak wrzący ludzki potok, jakby burzliwa rzeka pędząca
niepowstrzymanie na północ. Kurz zalegający gęstą, białą, połyskującą w słońcu ławicą
rozmazywał i czynił wszystko szarym i niewyraźnym co najmniej do wysokości
dwudziestu stóp. Ławicę tę zasilały coraz to nowe tumany wzbijane nogami śpieszących
gęstym tłumem ludzi i koni i kołami pojazdów wszelkich możliwych gatunków i typów.
- Z drogi! - rozległy się okrzyki. - Z drogi!
Wylot zaułka na szosę wyglądał jak wjazd do dymiącego pieca. Tłum huczał jak
ogień, gorący zaś kurz gryzł jak dym. Nieco dalej w górę szosy rzeczywiście płonęła willa
i buchający kłębami na drogę czarny dym jeszcze bardziej wzmagał zamieszanie.
96
Przeszło dwóch mężczyzn, za nimi zakurzona kobieta dźwigająca z łkaniem ciężki
tobół. Jakiś zbłąkany pies z wywieszonym językiem krążył niepewnie wokół wózka,
wystraszony, dopóki brat nie odpędził go precz.
W prawo od willi, w stronę Londynu, droga zmieniła się, jak okiem sięgnąć, w
jeden wielki, zamknięty po brzegi dwoma rzędami domów
strumień brudnych, śpieszących się ludzi; coraz wyraźniej widoczne w miarę
zbliżania się do zakrętu czarne głowy i stłoczone ciała roztapiały się w pośpiesznie
oddalającej się masie, ginęły tonąc w chmurach kurzu.
- Dalej! Dalej! - krzyczał tłum. - Z drogi! Z drogi!
Idący z tyłu wpierali ręce w plecy poprzedników. Brat stał i patrzył trzymając
kucyka przy pysku. Po chwili, wsysany bezpowrotnie potokiem ludzi począł posuwać się
z wolna, krok za krokiem, ku szosie.
W Edgware panowało zamieszanie, w Chalk Farm zgiełkliwy tumult, tu natomiast
wydawało się, że gościńcem wali cała ludność kraju. Trudno sobie po prostu wyobrazić
te zastępy. Nie miały one jakiegoś wyraźnego oblicza. Postaci ludzkie wysypywały się
zza zakrętu i ginęły za następnym zakrętem zwrócone plecami ku grupie stojącej w
zaułku. Piesi potykając się i potrącając szli skrajem drogi. Wisiała nad nimi nieustanna
groźba przejechania. Wozy i bryki zbijały się w gromady niechętnie ustępując z drogi
szybszym lub bardziej niecierpliwym pojazdom, te zaś przy każdej sposobności usiłowały
wyrwać się do przodu. Piesi rozbiegali się wówczas na strony, kuląc się pod płotami i w
bramach.
- Prędzej - krzyczano. - Prędzej! Już nadchodzą!
Na jednym z wozów stał ślepic w mundurze Armii Zbawienia i wymachując rękami
wrzeszczał: - Wieczność! Wieczność! - Ochrypły głos tak był donośny, że brat mój słyszał
go jeszcze po zniknięciu wozu w. obłokach kurzu. Niektórzy stłoczeni w pojazdach ludzie
97
okładali bezmyślnie batem konie i wykłócali się z innymi woźnicami; niektórzy siedzieli
bez ruchu wpatrzeni zgaszonym wzrokiem w próżnię; niektórzy gryźli palce z pragnienia
lub leżeli bezwładnie w swych wozach. Konie ociekały pianą, oczy miały przekrwione.
Drogą sunęły nieprzeliczone dorożki, bryczki, wozy, platformy, przejechał wóz
pocztowy, za nim karawan z napisem: "Dom modlitwy św. Pankracego", za nim ogromna
platforma opałowa pełna jakichś oberwańców. Potem przetoczyła się dwukółka piwiarza
z planami świeżej krwi na kołach.
- Z drogi! - ryczały liczne głosy. - Z drogi!
- Wie-e-czność! Wie-e-eczność! - brzmiało jak echo nad drogą. Obok przeszły
smętne, posępne, choć zamożnie ubrane kobiety prowadzące za rękę płaczące
potykające się dzieci. Wytworne ich suknie pokryte były kurzem, po zmęczonych
twarzach płynął pot i łzy. Obok szli mężczyźni, jedni usiłowali im pomagać, inni patrzyli
ponuro i dziko. Za nimi pchał się tłum jakichś włóczęgów odzianych w spłowiałe czarne
szmaty, rozwrzeszczanych, klnących. Przeszli krzepcy robotnicy przepychając się
nieustępliwie przez tłum; przeszli zmęczeni, nie ogoleni mężczyźni podobni z odzienia do
urzędników lub sprzedawców sklepowych; potykając się i rozpychając przeszedł raniony
żołnierz; grupa tragarzy kolejowych parła za nim, a dalej wlokło się jakieś nieszczęsne
stworzenie w nocnej koszuli z narzuconym na ramiona płaszczem.
Chociaż tak różny w składających się nań jednostkach - cały ten tłum jedną miał
przecież cechę wspólną. Było nią przerażenie i ból malujący się na twarzach, był nią
gnający ich przemożny strach. Każdy hałas na drodze, każda kłótnia o miejsce na wazie
przyśpieszała kroki tłumu. Ci nawet, którym zmęczenie podcinało nogi, zrywali się za
chwilę z nową siłą. Upał i kurz dały się już uciekającym dobrze we znaki. Twarze ich były
spalone, wargi czarne i spękane. Wszyscy byli spragnieni, znużeni, wyczerpani. Pośród
98
rozlicznych okrzyków słyszało się swary, narzekania, jęki słabości i zmęczenia; głosy
brzmiały ochryple i słabo. A poprzez całą tę wrzawę przebijało jedno powtarzające się
zdanie; - Z drogi! Z drogi! Marsjanie nadchodzą!
Nieliczni tylko próbowali wydostać się z tej lawiny. Zaułek wychodził na drogę
skośnym wąskim wylotem i pozornie prowadził w stronę Londynu. Mimo to wir ludzki
rzucał tam osłabłych tylko po to, by po chwilowym odpoczynku mogli zanurzyć się w nim
ponownie. Nieco głębiej w zaułku leżał z obnażoną, owiniętą skrwawionymi szmatami
nogą jakiś człowiek, a nad nim pochylali się dwaj jego przyjaciele. Szczęśliwiec! Miał
jeszcze przyjaciół.
Staruszek z siwym wojskowym wąsem, w brudnym czarnym surducie, pokuśtykał
na bok, usiadł przy wózku, zdjął but ukazując okrwawioną skarpetkę, wytrząsnął kamyki,
wdział z powrotem but i powlókł się dalej; nadeszła malutka, ośmioletnia może
dziewczynka, zupełnie sama, i padła płacząc u żywopłotu, tuż koło mego brata.
- Nie mogę już dalej! Nie mogę już dalej!
Brat ocknął się z osłupienia, chwycił ją na ręce i przemawiając łagodnie zaniósł do
pani Elphinstone. Mała pod jego dotknięciem ucichła natychmiast, jakby czymś
przestraszona.
- Helenko! Helenko! - wołała kobieta w tłumie pełnym łez głosem. Helenko! -
Dziecko wyrwało się bratu i biegnąc ku drodze krzyczało: Mamo!
- Nadchodzą! - wołał mijając zaułek jadący wierzchem mężczyzna. - Z drogi tam!
= wrzeszczał woźnica stając na koźle. Brat ujrzał skręcającą w zaułek karetę.
Ludzie uchodzili z drogi popychając się gwałtownie w obawie, by nie wpaść pod
koła. Brat cofnął kucyka i bryczuszkę pod sam żywopłot, kareta zaś przejechała obok i
stanęła. Była dwukonna, jednak w zaprzęgu szedł tylko jeden koń.
99
Poprzez tumany kurzu brat dostrzegł niewyraźnie; jak dwaj ludzie wynoszą z niej i
składają ostrożnie na trawie pod krzewami żywopłotu rozpostarte na białych noszach
ciało.
Jeden z nich podbiegł do brata.
- Gdzie tu jest woda? - zawołał. - To lord Garrick. Umiera i chce pić!
- Lord Garrick! - wykrzyknął brat. - Prezes Sądu Najwyższego? - Gdzie tu woda? -
powtórzył tamten.
- Może w którymś z tych domków. My nie mamy wody. Bałbym się zresztą odejść
od moich pań.
Woźnica począł przepychać się przez tłum do bramy narożnego domu. - Uciekaj! -
wołano za nim. - Marsjanie nadchodzą! Uciekaj! Nagle uwagę brata zwrócił orlą swą
twarzą mężczyzna ciągnący za sobą
niewielką walizkę. W tej właśnie chwili otwarła mu się. Sypnęły z niej potokiem
rulony złotych suwerenów rozpryskując się w zderzeniu z ziemią w grad złotych krążków,
pojedynczych monet. Toczyły się we wszystkie strony pośród depczących nieustannie
drogę ludzkich i końskich nóg. Człowiek o orlej twarzy stanął patrząc tępo na stos
rozsypanego złota. Nagle potrącił go w ramię i odrzucił na bok dyszel wozu. Tamten
krzyknął i skoczył w bok omal nie wpadając pod koła.
- Z drogi! - zaczęto krzyczeć z tłumu. - Na bok! Z drogi!
Gdy wóz oddalił się nieco, mężczyzna padł z rozpostartymi ramionami na stos
monet i pełnymi garściami począł napychać nimi kieszenie. Tuż nad nim ukazał się łeb
koński i usiłujący właśnie powstać człowiek znów legł na ziemi tratowany kopytami.
- Stój! - krzyknął brat i odepchnąwszy idącą ścieżką kobietę próbował pochwycić
konia za wędzidło.
100
Zanim mu się to jednak udało, usłyszał jęk i poprzez tuman pyłu ujrzał, jak po
plecach nieszczęśnika przetoczyły się koła wozu. Woźnica zamierzył się biczem na
przebiegającego na drugą stronę, za wozem, brata. Dokoła podniosły się krzyki. Leżący
wił się w kurzu, pośród rozsypanych monet, z przetrąconym kręgosłupem, usiłując
powstać na bezsilne, zmartwiałe nogi. Brat stanął nad nim krzycząc na napierającego
następnego woźnicę; z pomocą przyszedł mu jakiś jeździec dosiadający rumaka.
- Zabierzcie go z drogi! - wykrzyknął; brat schwycił wolną ręką leżącego za
kołnierz i powlókł go na ścieżkę obok szosy. Ten jednak walił brata po ręku pięścią pełną
złota, przeszywając go przy tym wściekłym spojrzeniem.
- Naprzód! Naprzód! - krzyczały za nimi gniewne głosy. - Z drogi! Rozległ się
trzask. To dyszel powozu wbił się w zatrzymany przez jeźdźca wóz. Brat rzucił okiem w
tamtą stronę, równocześnie zaś człowiek ze złotem przekrzywił głowę i ugryzł trzymającą
go za kołnierz rękę. Wóz ruszył; kary koń uskoczył w bok, a zaprzęg przeszedł tak blisko
brata, że kopyta omal nie zmiażdżyły mu stóp. Brat cofnął się pośpiesznie puszczając
leżącego. Dostrzegł jeszcze złość zmieniającą się na twarzy nieszczęsnego w
,przerażenie, po czym znikł on pod kołami, brat zaś pociągnięty potokiem ludzkim i
uniesiony poza wylot zaułka ciężko musiał walczyć, by dotrzeć doń z powrotem.
Powróciwszy do bryczuszki zobaczył, że pani Elphinstone przysłania oczy rękami,
obok niej zaś stoi jakieś dziecko i przygląda się ze zwykłym u dzieci brakiem
współczucia, szeroko rozwartymi oczami, leżącej na szosie czarnej, zakurzonej,
nieruchomej, tratowanej kopytami i miażdżonej kołami postaci.
- Zawracajmy! - krzyknął brat i zaczął wyprowadzać kucyka z zaułka. - Nie
przejedziemy przez to piekło!
101
Wrócili ze sto jardów przebytą niedawno drogą. Oszalały tłum znikł im wreszcie z
oczu. Mijając zakręt, brat ujrzał śmiertelnie bladą, ściągniętą i lśniącą od potu twarz
umierającego w rowie pod ligustrem lorda Garricka. Obie panie siedziały w bryczce bez
słowa, skulone i drżące.
Za zakrętem brat znów zatrzymał wózek. Panna Elphinstone była blada,
szwagierka zaś jej zalewała się łzami, zbyt wystraszona nawet, by wzywać swego
"Jureczka". Brat mój też był zmieszany i wstrząśnięty. Gdy tylko zawrócili, pojął, jak pilnie
i nieodzownie należało przebić się na przeciwległy skraj gościńca. Nagle zwrócił się
pełen zdecydowania do panny Elphinstone.
- Musimy przejechać! - zawołał i znów zawrócił kucyka ku szosie. Po raz wtóry już
tego dnia dziewczyna dała dowód wielkiej siły ducha. Chcąc wedrzeć się w potok ludzki
na szosie brat skoczył w sam gąszcz pojazdów i zatrzymał najbliższy zaprzęg, a
tymczasem panna wprowadziła przedeń bryczuszkę. Zahamowany na chwilę wóz ruszył
gwałtownie odłupując od bryczuszki lewy błotnik wraz ze stopniem. W następnej chwili
prąd porwał ich i poniósł z innymi. Brat z czerwonymi pręgami od
smagnięć biczem po twarzy i rękach wdrapał się na kozioł i odebrał dziewczynie
lejce.
- Proszę grozić temu za nami pistoletem - rzekł, wręczając jej broń - jeżeli zanadto
będzie się pchał. Nie! Lepiej niech pani mierzy w konia.
Następnie podjął wysiłki, by przedrzeć się na drugą stronę drogi. Dać nura jednak
w ten odmęt oznaczało utracić wolną wolę, zlać się w jedno ż całym tym zakurzonym,
oszalałym motłochem. Niesieni potokiem płynęli przez Chipping Barnet i dopiero o jakąś
milę za śródmieściem udało im się przedostać na przeciwległy brzeg nurtu. Hałas i
zamieszanie panowały tu nie do opisania, w samym jednak miasteczku i poza nim szosa
rozwidla się parokrotnie, rozluźniło więc to w pewnym stopniu ścisk na drodze.
102
Podróżni nasi skręcili na wschód, przez Hadley. Po drodze widzieli tłumy ludzi
gaszących pragnienie wodą ze strumienia, gdy niektórzy walczyli o dostęp do niego.
Nieco dalej, z pagórka w pobliżu Wschodniego Barnet, dostrzegli dwa sunące bardzo
wolno, bez żadnych sygnałów, jeden za drugim, pociągi zapchane ludźmi siedzącymi
nawet w tendrach, na węglu. Zdążały one na północ trasą Wielkiej Kolei Północnej. Brat
mój przypuszczał, iż musiały wyruszyć spoza Londynu, gdyż w tym czasie obłąkane
przerażenie ludności uniemożliwiało już odjazd z londyńskich dworców.
Niedaleko pagórka zatrzymali się na południowy wypoczynek, gdyż gwałtowność
całodziennych przeżyć wyczerpała w najwyższym stopniu całą trójkę. Zaczął im również
doskwierać głód, a że wieczór był chłodny, żadne nie mogło usnąć. Późnym wieczorem
drogą obok biwaku przeszło w pośpiechu mnóstwo ludzi uciekających przed nieznanym
niebezpieczeństwem, a ludzie ci uchodzili w tę stronę - z której przybył mój brat.
17 Dziecię Gromu
Gdyby jedynym celem Marsjan było zniszczenie, mogliby oni w poniedziałek
zgładzić całą rozpraszającą się w ucieczce po najbliższej okolicy ludność Londynu. Nie
tylko bowiem gościńcem do Barnet, lecz i przez Edgware, i Waltham Abbey, i drogami
biegnącymi na wschód, do Southend i Shoeburyness, i na południe od Tamizy, w stronę
Deal i Broad
stairs, płynął rozgorączkowany motłoch. Gdyby ktoś owego czerwcowego poranka
wzbił się balonem w rozpalone błękity pod Londynem, ujrzałby, że wszystkie wybiegające
z nieskończonej plątaniny ulic na wschód i na północ drogi usiane są czarnymi,
zlewającymi się w strumienie punkcikami. Każdy zaś punkcik był ludzką agonią i
103
przerażeniem, i rozpaczą. Aby czytelnik zdał sobie sprawę, jak wyglądał ten potok
czarnych punkcików widziany z bliska oczami jednego z nich - opisałem szeroko w
poprzednim rozdziale to wszystko, co widział mój brat na gościńcu wiodącym przez
Chipping Barnet. Nigdy jeszcze w dziejach świata tak wielka liczba połączonych
cierpieniem istot ludzkich nie porzucała swych siedzib. Legendarne zastępy Gotów i
Hunów, najpotężniejsze, jakie kto kiedykolwiek widział, armie wschodu -byłyby kroplą
tylko w tej rzece. A nie był to przecież bynajmniej żaden zdyscyplinowany marsz. Był to
bieg straszliwy, gigantyczny bieg, bez porządku i bez celu, bieg sześciu milionów
wystraszonych, bezbronnych i pozbawionych żywności ludzi, gnanych lękiem, gdzie oczy
poniosą. Wydawać się mogło, że to początek zagłady cywilizacji, początek zniszczenia
rodzaju ludzkiego.
Na wprost pod sobą pasażer balonu widziałby rozpostartą daleko i szeroko sieć
pustych już ulic, mostów, domostw, świątyń, ogrodów i parków - ogromną mapę
upstrzoną na południu czarnymi plamami. Zdawało się, że koło Ealing, Richmondu i
Wimbledonu potworne jakieś pióro bryznęło na nią atramentem. Każda z tych bryzg rosła
i rozszerzała się nieustannie, wystrzelając to tu, to tam poza swój kształt pierwotny, raz
zbierając się w ławice przed wzniesieniami terenu, to znów wylewając się szybko w
doliny, gdy przekroczyła grzbiet wzgórza, zupełnie jak kropla atramentu rozpływająca się
po bibule.
W oddali zaś, ponad wznoszącymi się na południe od rzeki niebieskimi
wzgórzami, uwijali się lśniący w słońcu Marsjanie spokojnie i metodycznie pokrywając to
tę, to tamtą część kraju obłokami, spędzając je strumieniami pary, gdy spełniły już swe
dzieło, i obejmując w posiadanie podbitą krainę. Wydawało się, że celem ich było nie tyle
zniszczenie, co całkowite zdemoralizowanie i stłumienie oporu. Wysadzali w powietrze
każdą napotkaną prochownię, przecinali każdą linię telegraficzną, gdzieniegdzie zaś
zrywali tory kolejowe. Postanowili okaleczyć ludzkość. Nie zależało im, jak się zdaje, na
pośpiechu, toteż nie posunęli się tego dnia poza śródmieścia Londynu. Dlatego, być
104
może, w poniedziałek rano mnóstwo mieszkańców pozostało w swych domach. Pewne
jest bowiem, iż tysiące ich zginęły tam wytrute Czarnym Dymem.
Aż do południa port londyński przedstawiał zadziwiający widok. Cze
kały tu najprzeróżniejszego rodzaju parowce i okręty skuszone ogromnymi
sumami płaconymi przez uciekających; mówiono, że wielu spośród wdzierających się na
nie ludzi utonęło spychanych przez majtków bosakami. Około pierwszej po południu
pomiędzy filarami mostu Blackfriars pojawiły się rozrzedzone forpoczty Czarnego Dymu.
Wówczas w. całym porcie zapanowało obłąkane wprost zamieszanie, bójki i zderzenia.
Statki i łodzie tłoczyły się przez długi czas pod północnym łukiem mostu Tower, zaś
majtkowie i tragarze portowi musieli walczyć uparcie z napierającymi ze wszystkich stron
tłumami: Doszło do tego, że ludzie spuszczali się z mostu po filarach...
Gdy w godzinę później jeden z Marsjan wyłonił się spoza Clock Tower i przeszedł
w bród rzekę, po wodzie koło Limehouse pływały już tylko jakieś szczątki.
0 tym, jak spadł piąty walec, opowiem nieco później. Szósty natomiast upadł w
Wimbledonie. Brat mój czuwając w bryczuszce nad snem kobiet widział jego zielony
błysk w oddali za wzgórzami. We wtorek cała trójka, wciąż jeszcze zdecydowana uciekać
za morze, przebijała się przez kipiące uciekinierami okolice Colchester. Potwierdziła się
wiadomość, że Marsjanie opanowali już cały Londyn. Widziano ich w Highate, a nawet,
jak twierdzili niektórzy, w Neasdon. Brat mój jednak ujrzał ich dopiero następnego ranka.
Tymczasem rozproszone tłumy poczęły zdawać sobie sprawę z coraz
groźniejszego braku pożywienia. W miarę jak wzrastał głód - malało poszanowanie praw
własności. Wieśniacy stawali z bronią w ręku w obronie swych chlewów, spichlerzy i
dojrzewających zbiorów. Niemało ludzi, podobnie jak i rój brat, podążało teraz na
wschód, można jednak było znaleźć i takich straceńców, którzy w poszukiwaniu żywności
zawracali do Londynu. Byli to przeważnie mieszkańcy północnych jego dzielnic, znający
Czarny Opar z opowiadań tylko. Mówiono, że połowa bez mała członków rządu schroniła
105
się w Birminghamie i że przygotowuje się olbrzymie ilości środków wybuchowych, by
użyć ich do zaminowania dolin Midlandu.
Mówiono też, że Towarzystwo Kolei Midlandzkieh, po uzupełnieniu luk powstałych
wśród maszynistów i palaczy w. pierwszym dniu paniki, podjęło obecnie normalny ruch i
wypuszcza ze stacji w St. Albans pociągi odchodzące na północ, chcąc rozładować w ten
sposób przeludnione, najbliżej Londynu położone okolice. W Chipping Ongar
wywieszono nawet plakaty głoszące, że na północy kraju zgromadzono wielkie zapasy
mąki i że w ciągu dwudziestu czterech godzin pomiędzy głodującą lud
ność okoliczną rozdzielony będzie chleb. Wiadomości te nie powstrzymały jednak
ani brata, ani jego towarzyszek od zamierzonej ucieczki i cała trójka jechała,.jak dzień
długi, na wschód, widząc rozdzielanego chleba tyle tylko, ile go było na plakatach. Jeśli
już o tym mowa, to trzeba powiedzieć, że nikt zresztą nie widział go na oczy. Nocy tej
spadła siódma już z kolei gwiazda, niedaleko pagórka Primrose Hill. Spadła podczas
warty panny Elphinstone, gdyż czuwała ona na zmianę z bratem. Ona też właśnie ją
dostrzegła.
We środę trójka uciekinierów, po nocy spędzonej w polu wśród niedojrzałej
pszenicy, dotarła do Chelmsford, gdzie grupa mieszkańców mianująca się jakimś
Komitetem Publicznego Zaopatrzenia skonfiskowała im kucyka na mięso, w zamian
obiecując poszkodowanym udział w jego zjedzeniu. Opowiadano tu, że Marsjanie są już
w Epping oraz że podczas nieudanej próby wysadzenia w powietrze jednego z nich
uległa zniszczeniu prochownia w Waltham Abbey.
Ludność wypatrywała tu Marsjan z wież kościelnych. Brat mój na swoje, jak się
później okazało, szczęście wolał nie czekać na jedzenie, chociaż wszyscy troje bardzo
byli głodni, lecz niezwłocznie podążył wraz z paniami ku wybrzeżu. W południe minęli
Tillingham, gdzie było nad podziw pusto i spokojnie, tylko jakieś łaziki plądrowały domy w
106
poszukiwaniu żywności. Niedaleko za Tillingham widać już było morze, a na nim
najdziwaczniejszą, jaką sobie tylko można wyobrazić, zbieraninę statków.
Ponieważ nie dało się już wpływać do ujścia Tamizy, przybijały one do wybrzeża
hrabstwa Essex, by zabierać ludzi z Harwich, z Walton i Clacton, potem zaś z Foulness i
Shoebury. Rozciągnęły się ogromnym łukiem, którego koniec ginął we mgle aż za
przylądkiem Naze. Tuż przy brzegu zaś uwijało się mnóstwo angielskich, szkockich,
francuskich, holenderskich i szwedzkich kutrów, parowczyków z Tamizy, jachtów,
motorówek - głębiej w morzu widać było statki o większej wyporności, przeróżne
węglowce, statki do przewozu bydła, tankowce, schludne statki handlowe, parowce
pasażerskie, frachtowce oceaniczne, był tam nawet jakiś stary żaglowiec; jeszcze zaś
głębiej stały białe i popielate statki regularnych linii okrętowych z Southamptonu i
Hamburga. Wzdłuż całego błękitnego wybrzeża aż do Blackwater można było mgliście
dojrzeć gęsty rój szalup i ich właścicieli targujących się z ludźmi na lądzie, rój ciągnący
się poza Blackwater prawie aż do Maldon.
Jeszcze dalej, o parę mil od brzegu, leżał zanurzony tak głęboko, że
według słów brata wyglądał jakby nasiąkły wodą, okręt wojenny. Był to
kontrtorpedowiec Dziecię Gromu. Jedyna zresztą widoczna tu z lądu jednostka floty
wojennej. Ale hen daleko, w prawo, nad gładzią morską, gdyż w dniu tym panowała
prawdziwa martwa cisza, wiły się czarne wężyki dymków znaczących stanowiska
pancerników floty kanału. Z kotłami pod parą, w pełnej gotowości bojowej przegradzała
ona stalowym łańcuchem wylot Tamizy przez cały czas zwycięskiego natarcia Marsjan,
czujna, choć niezdolna go powstrzymać.
Na widok morza pani Elphinstone, mimo pełnych otuchy słów swej szwagierki,
uległa panice. Nigdy jeszcze nie wyjeżdżała poza granice Anglii i woli raczej umrzeć, niż
znaleźć się sama, bez przyjaciół, w obcym kraju. Jak wynikało z jej słów, biedaczka
wyobrażała sobie widocznie Francuzów nie lepszymi od Marsjan. Podczas ostatnich dwu
dni podróży była coraz bardziej wystraszona, przygnębiona i rozhisteryzowana. Jedynym
107
i nieustannym jej marzeniem był powrót do Stanmore. W Stanmore przecież zawsze było
tak dobrze, tak bezpiecznie, w Stanmore na pewno odnajdą Jureczka...
Z największym tylko trudem udało się sprowadzić ją na plażę, gdzie brat mój
zdołał właśnie zwrócić uwagę marynarzy z jakiegoś przedpotopowego, o łopatkowym
napędzie, parowca rzecznego z Tamizy. Podpłynęli oni szalupą i zgodzili się przewieźć
całą trójkę za trzydzieści sześć funtów do Ostendy, dokąd, jak mówili, płynąć miał ich
stateczek.
Dochodziła druga, gdy zapłaciwszy przy wejściu umówioną sumę brat mój znalazł
się wraz z paniami bezpieczny na pokładzie statku. Można tam było dostać pożywienie,
po niezwykle co prawda wysokich cenach, toteż naszej trójce udało się wreszcie spożyć
jaki taki posiłek. Na pokładzie było już kilkudziesięciu pasażerów. Wielu z nich wydało
ostatnie grosze, aby tylko zapewnić sobie przejazd, kapitan jednakże tkwił pod
Blackwater aż do piątej, przyjmując wciąż nowych i nowych podróżnych, aż wreszcie na
pokładzie zapanował niebezpieczny tłok. Tkwiłby tam pewnie i dłużej, gdyby nie huk
armat, jaki o tej właśnie porze rozległ się gdzieś na południu. Jakby w odpowiedzi na to,
kontrtorpedowiec wypalił w stronę morza z małego działa i wciągnął na masz banderę. Z
kominów jego buchnęły kłęby dymu.
Niektórzy pasażerowie twierdzili, że to strzelają pod Shoeburyness,. potem jednak
okazało się, że huki stają się coraz głośniejsze. Równocześnie daleko na południowym
wschodzie wynurzyły się kolejno z morza maszyny i wieżyczki trzech jeszcze
pancerników spowitych chmurami
czarnego dymu. Lecz uwagę brata skupiła na sobie nieustanna strzelanina.
Wydawało mu się, że dostrzega na południu wznoszący się w mglistej szarej dali słup
dymu.
108
Parowczyk pluskał łopatkami przebijając się na wschód, poza rozsypane
wachlarzem statki, i płaskie wybrzeża Essexu roztapiały się już w błękitnej mgiełce, gdy
ukazał się zmniejszony odległością, posuwający się błotnistym wybrzeżem od strony
Foulness, pierwszy Marsjanin. Na ten widok przerażony i rozgniewany kapitan począł
przeklinać własne guzdralstwo, a łopatki stateczku, jakby udzielił się im jego lęk,
zapulsowały gwałtownie. Kto żyw na parowcu pchał się ku burtom i wspinał się na ławki,
by oglądać tę odległą postać przewyższającą drzewa i wieże kościelne, posuwającą się
ruchami wyglądającymi na przedrzeźnianie ruchów człowieka.
Był to pierwszy widziany przez brata Marsjanin, toteż przyglądał mu się bardziej
zdziwiony niż przestraszony. Tymczasem gigant zbliżał się ostrożnie do okrętu,
zanurzając się coraz głębiej w morze. Potem daleko za Crouch ukazał się drugi,
przedzierający się pośród karłowatych drzewek, a jeszcze dalej trzeci, brodzący w
głębokich, połyskujących w słońcu bagnach nadbrzeżnych, jakby zawieszony w pół drogi
między morzem a niebem. Wszyscy trzej szli w morze, chcąc widocznie przeszkodzić w
ucieczce statkom zebranym pomiędzy Foulness a Naze. Mimo pośpiesznego rytmu
maszyn, mimo spienionej kipieli, jaką pozostawiały za sobą łopatki, ucieczka
parowczyka, na którym płynął brat, była przerażająco powolna.
Spozierając na północny zachód brat dostrzegł, jak rwie się i wije w przerażeniu
ogromny wachlarz statków, jak ścigają się one ze sobą, jak zwracają rufy miast burt ku
brzegom, jak gwiżdżą buchając parą parowce, jak wciągają żagle żaglowce, jak
pomykają tu i tam warcząc motorami motorówki. Widok ten, zarówno jak i
niebezpieczeństwo nadciągające od brzegu tak go urzekły, że nie patrzył wcale na
morze. Wtem błyskawiczny zwrot stateczku dokonany dla uniknięcia zderzenia strącił
brata z zajmowanego przezeń krzesła. Dokoła wszyscy krzyczeli, potem rozległ się tupot
nóg i wiwaty, na które, jak mu się zdawało, ktoś odpowiadał z oddali. Nagle stateczek
zakołysał się gwałtownie znowu zbijając go z nóg.
109
Gdy brat mój zerwał się i popatrzył za prawą burtę, o niecałe sto jardów od
kołyszącego się, przechylonego parowca ujrzał prujący morze wielki stalowy kadłub. Ciął
dziobem wodę, jak lemiesz pługa tnie rolę. Odgarniane na boki potężne spienione fale
kołysały'i podrzucały stateczkiem,
ten zaś to zanurzał się po pokład niemal w morzu, to znów unoszony wysoko
wymachiwał bezsilnie łopatkami w powietrzu.
Pienisty prysznic oślepił brata na chwilę. Gdy przetarł oczy, stalowy potwór minął
ich mknąc w stronę lądu. Nad płaskim kadłubem wznosiły się potężne nadbudówki, zaś
dwa bliźniacze kominy pluły dymem gęsto przetykanym iskrami. Był to kontrtorpedowiec
Dziecię Gromu gnający zagrożonym statkom z odsieczą.
Wpierając stopy w rozkołysany pokład, trzymając się kurczowo poręczy brat
popatrzył wpierw na szarżującego lewiatana, potem zaś na zbitych w gromadkę Marsjan.
Stali tuż przy sobie; i to tak daleko od brzegu, że trójnogi ich prawie zupełnie skryły się w
morzu: Zanurzeni głęboko i pomniejszeni odległością wydawali się o wiele mniej groźni
od potężnego stalowego cielska, w którego nurcie huśtał się bezwolnie stateczek niosący
na swym pokładzie brata. Mogło wydawać się, że przyglądają się zaskoczeni temu
nowemu wrogowi. Być może wzięli go za istotę podobną do siebie. Okręt nie strzelał,
lecz pędził tylko ku nim z największą szybkością i to właśnie, że gnał bez strzału,
pozwoliło mu prawdopodobnie podsunąć się tak blisko do nieprzyjaciół. Ci zaś nie
wiedzieli widocznie, co z nim zrobić. Dość było jednego wystrzału, aby Snop Gorąca
posłał go nieuchronnie na dno.
Kontrtorpedowiec, czarny, gwałtownie malejący kadłub na tle oddalającej się
płaszczyzny essekskiego wybrzeża, mknął tak szybko, iż po chwili wydawał się już w pół
drogi między stateczkiem a Marsjanami. ,
Wtem najbliższy z Marsjan nachylił rurę i wypalił z niej w napastnika zbiornikiem
Czarnego Dymu. Zbiornik uderzył o lewą burtę tryskając atramentowym strumieniem
110
rozlewającym się szeroko po morzu potokami Czarnego Dymu, kontrtorpedowiec jednak
był już daleko. Patrzącym pod słońce z zanurzonego głęboko parowczyka widzom
zdawało się, że wpadł on już między Marsjan.
Widać było posępne ich postacie wynurzające się z wody i oddalające od siebie w
ucieczce ku brzegowi. Jeden podniósł aparat ze Snopem Gorąca, skierował go skośnie
w dół i natychmiast trysnęły z wody obłoki pary. Snop musiał przebić stalowy pancerz
statku równie łatwo, jak rozpalone do białości żelazo przebija kartkę papieru.
Obłoki pary rozdarł błysk płomienia, a Marsjanin zatoczył się i potknął. Jeszcze
chwila i upadł. Potężny słup wody i pary strzelił wysoko w górę. Teraz dopiero zagrzmiały
działa Dziecięcia Gronu głusząc syk pary. Jeden z pocisków uderzył w pobliżu
parowczyka brata, odbił się rykoszetem w stronę innych uciekających na północ okrętów
i zgruchotał
pobliski kuter. Nikt się tym jednak zbytnio nie przejął. Na widok upadku Marsjanina
kapitan na mostku ryknął coś niezrozumiale, a tłoczący się na pokładzie pasażerowie
wydali głośny okrzyk. Po chwili zaś znów zaczęli wrzeszczeć radośnie. Oto z białej
zawieruchy wypadło coś długiego, czarnego, buchającego z kominów, wentylatorów i
śródokręcia płomieniami...
Kontrtorpedowiec żył jeszcze; ster był widocznie nie uszkodzony i maszyny
pracowały dalej. Pędził prosto na drugiego Marsjanina i był już od niego o niecałe sto
jardów, gdy znów uderzył weń Snop Gorąca. Wówczas kominy i pokład wyleciały z
głośnym hukiem w powietrze. Gwałtowność wybuchu zachwiała Marsjaninem, a po chwili
płonący wrak pchany siłą rozpędu wpadł na niego i zgniótł jak tekturową zabawkę. Brat
mój mimo woli krzyknął. Znów kłęby wrzącej pary przesłoniły wszystko.
- Dwa! - ryknął kapitan.
111
Wszyscy dokoła darli się wniebogłosy. Cały stateczek od dzioba do rufy
rozbrzmiewał gorączkowymi wiwatami. Przerzucały się one z okrętu na okręt, aż objęły
wszystkie stłoczone w gęstą gromadę, mknące w morze statki.
Długo jeszcze wisiał nad wodą obłok pary, przesłaniając i trzeciego Marsjanina, i
wybrzeże. Przez cały ten czas stateczek szedł morze, oddalając się bez ustanku od
pobojowiska; gdy wreszcie para rozwiała się, pojawił się sunący powoli wał Czarnego
Oparu i znów nie można było dostrzec ani Dziecięcia Gromu, ani trzeciego Marsjanina.
Za to między parowczykiem a wybrzeżem stały teraz inne kontrtorpedowce.
Stateczek płynął wciąż dalej i dalej, zostawiając z wolna kontrtorpedowce za
sobą, zaś wybrzeże skrywała nieprzenikniona ławica oparu, po części pary, po części
Czarnego Dymu, zmieszanych ze sobą i splątanych w najdziwaczniejsze formy. Armada
uciekinierów rozpraszała się na północo-wschód. Między kontrtorpedowcami a
parowcami płynęło wiele kutrów. Po pewnym czasie okręty wojenne, nie dopłynąwszy
jeszcze do osiadającej coraz niżej ławicy Czarnego Dymu, zawróciły na północ, obeszły
ją i skręciwszy na południe roztopiły się w mgle wieczornej. Wybrzeże rysowało się coraz
niewyraźniej pod niskimi, gromadzącymi się wokół zachodzącego słońca zwałami chmur.
Nagle w złocistej mgle zachodu znów rozległ się huk dział i dojrzeć tam można
było ruch jakichś czarnych cieni. Zebrani na stateczku ludzie raz jeszcze zaczęli
przepychać się ku burtom, by lepiej widzieć, co dzieje się w oślepiającym kotle zachodu.
Nie udało się jednak nic tam wypatrzeć.
Chmury dymu wzbijając się skośnymi pasmami przesłaniały słońce. Pulsujący
napięciem stateczek płynął jakby zawieszony w bezkresach.
Słońce skryło się za szarymi chmurami, niebo rozbłysło na chwilę i ściemniało,
zamigotała wieczorna gwiazda. Panował już głęboki mrok, gdy kapitan krzyknął
wskazując w górę. Brat mój wytężył wzrok. Z szarości wieczoru wystrzeliło niezmiernie
szybko skośnie w górę, ponad chmury, w lśniącą jasność zachodniego nieba coś
112
płaskiego i szerokiego, i ogromnego i płynąc w krąg po szerokiej spirali, malało opadając
z wolna, aż znikło zupełnie w pełnych tajemnic cieniach nocy. Lecąc zaś prószyło na
ziemię ciemnością.
Księga druga
Ziemia we władzy Marsjan
1 Zdeptani
Podczas gdy brat mój doświadczał tak szeroko opisanych w ostatnich dwóch
rozdziałach pierwszej księgi przygód, wikary i ja czailiśmy się w pustym domu w
Hallifordzie, dokąd uszliśmy, by schronić się przed Czarnym Dymem. Od tego też
miejsca podejmuję swą opowieść.
W ukryciu tym przebyliśmy noc niedzielną i cały następny dzień, dzień paniki, jak
rozbitki odcięci Czarnym Dymem od reszty świata na wysepce jasności dziennej.
Skazani przez te dwa męczące dni na żałosną bezczynność, mogliśmy tylko czekać.
Myśli me opanował niepokój o żonę. Wyobrażałem sobie, jak jest przerażona,
jakie niebezpieczeństwa grożą jej w Leatherhead, jak opłakuje mój domniemany zgon.
Przechadzałem się po pokojach łkając głośno na myśl o naszej rozłące, o tym, co może
ją spotkać podczas mej nieobecności. Chociaż wiedziałem, jak dzielnie kuzyn mój potrafi
stawić czoło przeciwnościom, to jednak nie należał on do ludzi szybko rozpoznających
niebezpieczeństwo ani też szybko działających. A teraz właśnie potrzebna była nie tyle
odwaga, ile zdolność przewidywania i szybkość decyzji. Jedyną pociechą było
przypuszczenie, iż posuwając się w stronę Londynu Marsjanie oddalają się od
Leatherhead. Tego typu nieokreślone niepokoje trzymają umysł w bolesnym napięciu. Z
113
trudnością mi przychodziło panowanie nad sobą. Nieustanne jęki duchownego, widok
jego samolubnej rozpaczy męczył mnie i drażnił coraz bardziej. Kiedy zaś uwagi, jakie
mu czyniłem, nie odnosiły skutku, począłem unikać go przesiadując w pokoju
przeznaczonym, jak sądzę, na izbę szkolną dla dzieci, gdyż pełno tam było ławek,
globusów, zeszytów i podręczników. Gdy i tam dotarł za mną, uciekłem na strych i
zamknąłem się, aby pozostać sam na sam ze swą boleścią.
Przez cały ten dzień, jak również przez następny ranek Czarny Opar osaczał nas
nieubłaganie. W niedzielę wieczorem dostrzegliśmy w sąsiednim domku ślady ludzkiej
obecności: twarz w oknie, przesuwające się
światło, potem trzaśnięcie drzwiami. Nie wiem jednak, co to byli za ludzie i co się
z nimi stało. Nazajutrz już ich nie widzieliśmy. Przez cały poniedziałkowy ranek Czarny
Opar spływał z wolna ku rzece podpełzając wciąż bliżej i bliżej, aż zalał w końcu
gościniec, przy którym stał dom stanowiący obecnie nasze schronienie.
W południe nadszedł polami Marsjanin i rozproszył Opar strugą przegrzanej pary
bijąc nią z sykiem o ściany domów, wybijając szyby i parząc w rękę księdza usiłującego
uciec z frontowego pokoju. Gdy przeczołgaliśmy się wreszcie przez zamokłe izby i
wyjrzeliśmy na świat, cała okolica na północ od nas wyglądała jak po czarnej zamieci.
Patrząc w stronę rzeki spostrzegliśmy ze zdziwieniem niepojętą dla nas czerwień
plamiącą gdzieniegdzie czerń wypalonych łąk.
Długi czas nie uświadamialiśmy sobie, że zmiana naszego położenia polega nie
tylko na uwolnieniu od groźby uduszenia przez Czarny Opar. Dopiero później pojąłem, że
nie jesteśmy już osaczeni, że droga do wolności stoi otworem. Natychmiast też zacząłem
znowu myśleć o działaniu. Cóż, kiedy wikary popadł w bezmyślną jakąś apatię.
- Tutaj jesteśmy bezpieczni - powtarzał - tutaj nic nam nie grozi. Wtedy
postanowiłem porzucić go. O, czemuż tak się nie stało! Mądrzejszy o wiedzę nabytą od
artylerzysty, przygotowania do drogi rozpocząłem od zaopatrzenia się w prowiant. Na
114
oparzenia me znalazłem oliwę i czyste szmaty, zabrałem też znalezione w sypialni
kapelusz i flanelową koszulę. Kiedy stało się jasne, że wybieram się sam, że jestem na
to zdecydowany, wikary zaczął się raptem także szykować.
Popołudnie minęło spokojnie, toteż koło piątej wyruszyliśmy sczerniałą drogą do
Sunbury. Zarówno w samym Sunbury, jak i po drodze leżało mnóstwo poskręcanych w
męce ciał ludzkich i koni, porozrzucanych tobołów, przewróconych wozów, a wszystko
pokryte grubą warstwą czarnego pyłu. Nalot ten, podobny do popiołu, przypominał mi
opis zagłady Pompei. Do Hampton Court dotarliśmy bez żadnych przygód. Przez całą
drogę nie mogliśmy nadziwić się niezwykłej obcości pokrytego czerwienią i czernią
krajobrazu. Dopiero w Hampton Court oczom naszym ukazała się pierwsza ocalała od
duszących oparów Czarnego Dymu zieleń. Minęliśmy Bushey Park z jego
przemykającymi się pośród kasztanów jeleniami i nieco dalej ujrzeliśmy kobiety i
mężczyzn śpieszących polami do Hampton. Byli to pierwsi dostrzeżeni przez nas w tej
okolicy ludzie. My skierowaliśmy kroki do Twickenham.
Las po drugiej stronic gościńca, za Ham i Petersham, wciąż jeszcze płonął.
Twickenham nie ucierpiało ani od Snopa Gorąca, ani od
Czarnego Oparu, toteż ludzi było tu więcej, nikt jednak nie mógł udzielić nam
żadnych nowych wiadomości. Byli to przeważnie ludzie korzystający, jak i my, z chwili
ciszy, by uciec dalej od terenów okupowanych przez Marsjan. Odniosłem wrażenie, iż w
wielu jeszcze domach pozostawali mieszkańcy, zbyt wystraszeni, by uchodzić. I tu także
dużo było na szosie śladów pośpiesznej ucieczki. Szczególnie żywo utkwił mi w pamięci
stos złożony z trzech wgniecionych w gościniec kołami pogruchotanych bicykli. Około
wpół do dziewiątej minęliśmy most w Richmond. Gdyśmy przezeń przebiegali w
pośpiechu, dostrzegłem płynące rzeką liczne kilkustopowej długości czerwone bryły. Nie
wiedziałem, co to było, na badanie zaś nie starczyło czasu. Wydały mi się wtedy czymś
115
straszliwym. Również i tu, na brzegu Surrey, leżał czarny osad i trupy, cały ich stos koło
dworca, nie pokazywali się tylko Marsjanie. Ujrzeliśmy ich dopiero w pobliżu Barnes.
W czerniejącej dali dostrzegliśmy troje ludzi biegnących pustą na pozór ulicą w
stronę rzeki. Na wzgórzu płonęło miasto Richmond, dokoła nie było ani śladu Czarnego
Dymu.
Wtem, podchodząc do Kew, zobaczyliśmy całą gromadę uciekających, za nimi
zaś, nie dalej jak o sto jardów od nas, ukazał się kaptur Marsjanina. Stanęliśmy porażeni
niespodzianym niebezpieczeństwem i gdyby potwór spojrzał w dół - bylibyśmy zgubieni.
Przerażenie nasze było tak wielkie, że nie śmieliśmy iść dalej. Skoczyliśmy w bok i
skryliśmy się w szopie stojącej w pobliskim ogrodzie. Tam wikary przypadł do ziemi i
łkając cicho oświadczył, że nie ruszy się z miejsca.
Mnie jednak nie opuszczała uparta myśl o Leatherhead, toteż o zmroku
wyruszyłem dalej. Przedarłem się przez gęste krzewy i posuwając się ostrożnie uliczką
biegnącą obok wysokiego domu wyszedłem na drogę do Kew. Wikary pozostał w szopie,
po chwili jednak dopędził mnie z pośpiechem.
Mój ówczesny postępek uważam za największe, jakie kiedykolwiek w życiu
popełniłem, szaleństwo, jasne bowiem było, iż dokoła kręcą się Marsjanie. Ledwie wikary
przyłączył się do mnie, już ujrzeliśmy daleko, na polach w stronie Kew Lodge, jeszcze
jedną Bojową Machinę. Cztery czy pięć czarnych figurek uciekało przed nią po
szarozielonej łące, Marsjanin zaś, widać to było od razu, ścigał je zawzięcie. W trzech
susach był już przy nich. Ludzie usiłowali ujść rozbiegając się w różne strony.
Prześladowca nie użył Snopa Gorąca, lecz wyłowił ich skrzętnie, po jednemu, i wrzucił
do wielkiego, przytroczonego do pleców, metalowego pudła. Przypominało ona kształtem
koszyki, jakie zwykli nosić do pracy nasi
robotnicy. Po raz pierwszy zdałem sobie wówczas sprawę, iż celem Marsjan może
być nie tylko zniszczenie pokonanej ludzkości. Staliśmy przez chwilę jak skamieniali, po
116
czym zawróciliśmy, wpadliśmy w rozwartą bramę i skryliśmy się w przypadkowo
dostrzeżonym rowie, w jakimś okolonym wysokim murem ogrodzie. Długo, aż do
pojawienia się gwiazd, leżeliśmy tam bojąc się rozmawiać nawet szeptem.
Dochodziła, jak sądzę, jedenasta w nocy, gdy zebrawszy się na odwagę
ruszyliśmy dalej. Nie wyszliśmy już jednak na drogę, lecz prześlizgiwaliśmy się pod
żywopłotami i przez ogrody, wypatrując pilnie w ciemnościach, wikary na lewo, a ja na
prawo, krążących, jak się nam wydawało, w pobliżu Marsjan. W pewnej chwili
natknęliśmy się na ostygły już i pokryty popiołem, wypalony, sczerniały szmat ziemi.
Leżało tam mnóstwo trupów. Głowy ich i ciała były straszliwie spalone, nogi jednak wraz
z obuwiem zupełnie nietknięte. O jakieś pięćdziesiąt stóp za stojącymi szeregiem
czterema rozwalonymi działami leżały martwe konie i zdruzgotane przodki.
Miasteczko Sheen uniknęło zniszczenia, było jednak ciche i opuszczone. Nie
widzieliśmy też w nim martwych, choć trzeba stwierdzić, że w tak ciemną noc jak tamta
niewiele można było dojrzeć. W Sheen właśnie towarzysz mój zaczął nagle uskarżać się
na słabość i pragnienie, postanowiliśmy więc zajrzeć do któregoś z domków.
Pierwszym, do którego z pewnymi zresztą trudnościami włamaliśmy się przez
okno, była niewielka, stojąca nieco na uboczu willa. Prócz spleśniałego sera nie było w
niej nic do jedzenia. Znalazła się za to woda. Zabrałem też leżącą w kuchni siekierkę,
która mogła nam oddać wiele usług przy następnych włamaniach.
Na drugą stronę szosy przeszliśmy w miejscu, gdzie skręca ona ku Mortlake. Stał
tam biały domek w ogrodzie. W spiżarni znaleźliśmy zapas żywności składający się z
dwu bochenków chleba w blaszanym pudełku, surowej polędwicy i połowy szynki.
Wymieniam to wszystko dokładnie, gdyż, jak się okazało, musiało nam tego starczyć na
dwa bez mała tygodnie. Pod półką stało kilka flaszek piwa, obok nich zaś dwa worki
fasoli i parę zwiędłych główek sałaty. Spiżarnia łączyła się z kuchnią, w której znaleźliśmy
trochę drewek i kredens, a w nim tuzin butelek burgunda, zupę i łososia w konserwach
oraz dwie paczki sucharków.
117
Siedzieliśmy w tej kuchni po ciemku, obawiając się palić światło, i jedliśmy chleb z
szynką zapijając piwem prosto z flaszek. Wikary, wciąż jeszcze roztrzęsiony i przerażony,
upierał się, by iść nie zwlekając dalej, ja zaś nalegałem, aby pokrzepić się przed drogą
posiłkiem, gdy
wydarzyło się coś, co miało nas uwięzić w tym domku na długo. - Nie ma chyba
jeszcze dwunastej - odezwałem się i w tejże chwili
oślepił nas jaskrawozielony błysk. Na moment ukazało się czarnozielone wnętrze
kuchni i znikło w ciemności. Rozległ się grzmot, jakiego nie słyszałem nigdy ani
przedtem, ani potem. Tuż po nim, wydawało się, że niemal równocześnie, usłyszałem za
sobą huk, szczęk szkła i łoskot walących się ścian. O nasze głowy rozbił się w kawałki
wielki plaster tynku oderwany od sufitu. Runąłem jak długi na podłogę uderzając przy tym
skronią o gałkę kuchenek drzwiczek i straciłem przytomność. Długo, jak mi potem
opowiadał wikary, leżałem ogłuszony, gdy zaś powróciłem do zmysłów, w kuchni
panowały egipskie ciemności, wikary zaś z twarzą mokrą, jak się okazało - od krwi
płynącej z rozciętego czoła, skrapiał mnie wodą.
Początkowo nie pamiętam, co się stało. Powoli jednak pamięć wydarzeń
powróciła. Potwierdzeniem zaś ich była rana na skroni.
- Lepiej panu? - pytał szeptem wikary. Wreszcie odezwałem się i usiadłem.
- Proszę nie ruszać się - rzekł. - Na podłodze pełno rozbitej porcelany z kredensu.
Nie da się uczynić kroku, by nie narobić hałasu, a zdaje się, że oni są koło domu.
Obaj siedzieliśmy tak cicho, że ledwo było słychać własne nasze oddechy. Dokoła
w domku panowała martwa cisza, raz tylko obsunął się z hałasem, gdzieś w pobliżu,
kawał tynku czy spękanego muru. Z zewnątrz zaś, z bezpośredniej bliskości, dochodził
przerywany metaliczny grzechot.
118
- O! - powiedział wikary, gdy rozległ się on znowu. - Tak - odparłem. - Ale co to
jest?
- Marsjanin - odrzekł. Nasłuchiwałem dalej.
- To nie był Snop Gorąca - rzekłem. Przez chwilę skłonny byłem przypuszczać; że
jedna z Machin Bojowych zderzyła się z naszym domem, podobnie jak tamta, widziana
przeze mnie pod Shepperton, z wieżą kościelną.
Położenie nasze tak było dziwaczne i niepojęte, że do świtu, to znaczy ze trzy czy
cztery godziny, nie poruszaliśmy się prawie wcale. Wreszcie do kuchni poczęło
przesączać się blade światło poranka. Docierało ono tu jednak nie przez czarne wciąż
okno, przez trójkątną szczelinę w ścianie za nami, między belką stropową a zwaliskiem
cegieł. Po raz pierwszy ujrzeliśmy w szarym półmroku wnętrze naszej kuchni.
Okno wtłoczone zostało do środka masą ziemi z ogrodu, pełno jej było na stole,
koło którego siedzieliśmy. Pokrywała też grubą warstwą podłogę. Od zewnątrz ziemia
obsypała wysokim zwałem cały dom. Pod górną framugą okna można było dostrzec
wyrwaną rynnę. Na podłodze leżały rozrzucone w nieładzie rondle; ściana między
kuchnią a resztą mieszkania zawaliła się i w coraz jaśniejszym świetle dziennym można
było bez trudu rozpoznać, iż większa część domu leży w gruzach. Jakże jaskrawym
przeciwieństwem tej ruiny był wytworny, pomalowany na modny seledynowy kolor, pełen
mosiężnych i cynowych naczyń kredens, imitująca białe i niebieskie kafelki tapeta oraz
para barwnych, powiewających nad płytą kuchenną zasłonek.
Gdy dzień rozjaśnił wyrwę zupełnie, ujrzeliśmy przez nią postać Marsjanina
stojącego na czatach przy rozżarzonym jeszcze, jak sądziłem, walcu. Na ten widok
przeczołgaliśmy się możliwie jak najszybciej z półmroku kuchni w ciemność spiżarni.
Nagle zaświtało mi w głowie właściwe wyjaśnienie tego, co się stało. - Piąty walec
- szepnąłem. - Piąty pocisk z Marsa. Trafił w dom i zagrzebał nas pod ruinami.
119
Wikary milczał dość długo, po czym wyszeptał: - Niech Bóg zlituje się nad nami.
Usłyszałem ciche szlochanie.
Ten tylko dźwięk przerywał otaczającą nas w spiżarni ciszę. Jeśli o mnie idzie,
ledwie ośmieliłem się oddychać i siedziałem bez ruchu, z oczami utkwionymi w słabo
oświetlony otwór drzwi kuchennych. Tuż obok jaśniała niewyraźnie owalna plama twarzy
duchownego, jego biały kołnierzyk i mankiety. Na zewnątrz rozpoczęło się tymczasem
metaliczne jakieś kucie, potem gwałtowny gwizd, po krótkiej zaś przerwie głośny syk
podobny do syku maszyny parowej. Hałasy te, najzupełniej dla nas zagadkowe, słychać
było z przerwami, a w miarę upływu czasu rozlegały się coraz częściej. Wreszcie dały się
słyszeć rytmiczne, głuche uderzenia i odczuliśmy nie przerwane już przez długi czas
drgania, od których trzęsło się wszystko dokoła, a w spiżarni z brzękiem podskakiwały
naczynia. W pewnej chwili coś przesłoniło światło i ledwie widoczne dotąd drzwi
ściemniały zupełnie. Długie godziny spędziliśmy w tej nieszczęsnej kryjówce skuleni,
milczący, drżący z trwogi - aż zmęczenie przemogło czujność...
Obudziłem się niesłychanie wygłodniały. Sądzę, że przeleżeliśmy tak większą
część dnia. Głód był tak silny, że zmusił mnie do działania. Powiedziałem, że idę
poszukać czegoś do jedzenia, i popełzłem po
omacku do kredensu. Nie otrzymałem odpowiedzi, kiedy tylko jednak począłem
jeść, odgłos ten musiał widocznie poruszyć wikarego, gdyż usłyszałem, jak czołga się za
mną.
2 Co widzieliśmy z ukrycia w ruinach
Skończywszy z jedzeniem powróciliśmy do spiżarni. Musiałem znów zadrzemać,
gdyż po pewnym czasie, kiedy poruszyłem się - spostrzegłem, że jestem sam. Huki i
wywołane nimi drgania trwały nadal z męczącą jednostajnością. Nawoływałem
120
kilkakrotnie cichutko, aż w końcu podążyłem po omacku do drzwi kuchennych. Jeszcze
był dzień, toteż dostrzegłem duchownego po drugiej stronie izby, leżącego przy
trójkątnym, wychodzącym wprost na Marsjan otworze. Tak był przy tym zgarbiony, że
wyglądał jak bez głowy.
Na zewnątrz hałasy przypominały rozgwar wielkiej hali maszyn, dokoła zaś
wszystko trzęsło się w takt grzmiących uderzeń. Przez otwór w ścianie mogłem dojrzeć
skąpany w złocie wierzchołek drzewa i ciepły lazur cichego wieczornego nieba.
Przyglądałem się przez chwilę wikaremu, po czym skulony stąpając z największą
ostrożnością pośród zaściełających podłogę skorup posunąłem się ku niemu.
Gdy dotknąłem jego kolana, drgnął gwałtownie i potrącił przy tym odłam muru,
który potoczył się z wielkim hukiem w dół, na zewnątrz. W obawie, by nie krzyknął,
chwyciłem go za ramię, po czym długo leżeliśmy bez ruchu. Podniosłem się wreszcie,
aby sprawdzić, co ocalało z naszej osłony. W resztce muru pozostała po odpadłym
kawale ściany pionowa szczelina, przez którą widać było, gdy wychyliłem się ostrożnie
ponad belką, cichą jeszcze wczoraj, podmiejską uliczkę. Wielkie tu doprawdy zaszły
zmiany. Piąty walec trafił widocznie w sam środek willi, w której najpierw byliśmy. Domek
zdruzgotany całkowicie, rozbity w proch, skruszony ciosem przestał istnieć. Znacznie
poniżej dawnych fundamentów, w głębokim dole, o wiele zresztą szerszym od jamy
widzianej przeze mnie pod Woking, leżał teraz walec. Potężne uderzenie chlusnęło
dokoła ziemią ("chlusnęło" będzie tu najlepszym chyba wyrażeniem), piętrząc ją w zwały
skrywające szczątki pobliskich domów. Ziemia zachowała się tu zupełnie jak uderzone z
całej siły ciężkim młotem błoto. Nasz dom zwalił się do tyłu, elewacja aż do parteru
włącznie została zniszczona kompletnie. Szczęśliwym trafem ocalała kuchnia i spiżarnia.
Stały one nienaruszone, przysypane ziemią i szczątkami muru, zamknięte z trzech stron
ławami ziemi, z jednym jedynym wyjściem ku walowi. Z taką to perspektywą
zawieszeni byliśmy na samym skraju wielkiej kolistej jamy pogłębianej obecnie przez
121
Marsjan. Tuż za nami słychać było odgłosy ciężkich uderzeń, przed naszą zaś szczeliną
przepływały co chwila podobne do welonu chmurki jasnozielonej pasy.
W samym środku jamy leżał otwarty już walec, po przeciwnej zaś od nas stronie,
wśród połamanych i zasypanych w połowie krzewów, stała, opuszczona w tej chwili
przez użytkownika, sztywna i ogromna na tle wieczornego nieba, jedna z wielkich Machin
Bojowych. W pierwszym momencie nie zauważyłem ani jamy, ani walca, tak zajął mnie
widok groźnej maszyny, właściwy jednak opis należałoby rozpocząć od nich właśnie, już
choćby ze względu na niezwykły lśniący mechanizm pracujący w wykopie czy też na
dziwaczne, pełzające niezdarnie po pobliskich zwałach ziemi istoty.
Uwagę mą przykuł przede wszystkim mechanizm. Była to jedna z tych
niesłychanie skomplikowanych maszyn, nazwanych później Machinami Roboczymi,
których poznanie tak bardzo przyczyniło się do rozwoju ziemskiej wynalazczości.
Najpierw uderzyło mnie jej podobieństwo do metalowego pająka o pięciu zwinnych,
kolankowatych odnóżach; opatrzonego wokół kadłuba niezliczoną liczbą dźwigni,
drążków oraz rozciągliwych, chwytnych macek. Większa ich część obecnie nie
pracowała, trzy tylko długie macki wyławiały .z wnętrza walca liczne pręty, płyty i
wsporniki stanowiące bez wątpienia wewnętrzne umocnienia jego ścian. W miarę
wydobywania unosiły je w górę i układały z boku na ziemi w stosy.
Ruchy macek były tak szybkie, płynne i dokładne, że mimo metalicznego połysku
nie chciało mi się z początku wierzyć, iż patrzę na pracę mechanizmu. Machiny Bojowe
były w bardzo wysokim stopniu podobne do żyjących, posłusznych woli pana istot, nie
można ich jednak nawet porównywać z Machinami Roboczymi. Kto nie widział tych
konstrukcji na własne oczy, lecz zna je tylko z pozbawionych wyobraźni szkiców
malarskich czy technicznych lub z niedoskonałych opisów naocznych świadków, takich
jak ja na przykład, ten z trudem może wyobrazić sobie, jak bardzo przypominały one
żywe stworzenia.
122
Myślę tu przede wszystkim o ilustracjach do jednej z pierwszych broszur
usiłujących przedstawić cały przebieg tej wojny. Malarz obejrzał, dość pobieżnie
zapewne, jedną z Machin Bojowych i na tym zakończyła się jego o nich wiedza. Uczynił z
nich sztywne mechaniczne trójnogi, pozbawione zupełnie giętkości i posuwistości,
wywołując w ten sposób
fałszywe, jednostronne wyobrażenie. Ponieważ broszura opatrzona tymi rycinami
miała ogromne powodzenie, wspominam o tym, by przestrzec czytelników przed
błędnymi wrażeniami, jakie mogłyby na jej podstawie powstać. Rysunki przypominały
Marsjan, których widziałem przecież w ruchu niezliczoną ilość razy, tak samo jak kukły
woskowe przypominają żywe istoty ludzkie. Moim zdaniem broszura byłaby bez nich o
wiele lepsza.
Z początku, powtarzam, Machina Robocza nie przypominała w niczym maszyn,
lecz raczej kraba o lśniącej powłoce. Zamiast mózgu, za pomocą wrażliwych czułek,
kierował jej ruchami Marsjanin. Prawdziwą naturę tego sprawnego robotnika wyjaśniłem
sobie wówczas dopiero, gdy spostrzegłem podobieństwo jego szarobrązowej
połyskującej "skóry" do pozostałych pełzających dokoła cielsk. Równocześnie ze
zrozumieniem zainteresowanie me przeniosło się na te inne istoty, na prawdziwych
Marsjan. Widziałem ich przelotnie dawniej i ówczesna odraza nie przeszkadzała mi już
teraz w obserwacji. Ponadto mogłem przyglądać się im z ukrycia, nie poruszając się
niemal, w skupieniu.
Teraz dopiero stwierdziłem, że są to najbardziej nieziemskie stworzenia, jakie
tylko można sobie wyobrazić. Były to wielkie obłe cielska lub raczej głowy, około czterech
stóp średnicy. Każde miało z przodu twarz. Twarz ta nie miała nozdrzy, gdyż Marsjanie
nie byli obdarzeni, jak się zdaje, zmysłem powonienia, miała za to parę ogromnych
ciemnych oczu, tuż pod nimi zaś coś w rodzaju mięsistego dzioba. W tylnej części głowy
czy też ciała-sam już nie wiem, jak to nazywać-mieściła się jedna tylko, sztywno napięta
123
błona bębenkowa, anatomicznie odpowiadająca, jak później stwierdzono, uchu,
jakkolwiek w ziemskim gęstym powietrzu było ono zupełnie niemal bezużyteczne. Dokoła
dzioba, to znaczy ust, znajdowały się zebrane w dwa pęki, po osiem w każdym, smukłe,
podobne do biczy macki. Pęki te nazwane zostały potem, dość udanie zresztą, przez
słynnego profesora anatomii Howesa - rękami. Już po raz pierwszy widząc Marsjan
zauważyłem, jak usiłowali oni dźwigać się za pomocą tych rąk, co zważywszy
zwiększony w ziemskich warunkach ciężar tych istot było, rzecz jasna, niemożliwe. Są
jednak podstawy, aby przypuszczać, iż na Marsie takie poruszanie się nie nastręcza
żadnej trudności.
Wewnętrzna ich budowa, mogę to stwierdzić, gdyż dokonane sekcje nie
pozostawiają żadnych wątpliwości, była tak sarno prosta. Większą część wnętrza
zajmował mózg, z którego grube nerwy prowadziły do oczu, ucha i czułek. Ponadto mieli
złożone płuca łączące się z ustami i serce wraz z układem naczyń krwionośnych.
Przeciążenie płuc wywołane gęściejszą
atmosferą ziemską i zwiększoną siłą ciążenia przejawiało się zupełnie wyraźnie
konwulsyjnym drganiem naskórka.
Żadnych innych wewnętrznych organów nie mieli. Choć może się nam to wydać
dziwne, u Marsjan nie istniał cały skomplikowany system trawienia zajmujący tyle
miejsca w ciałach ludzi. Byli głowami, po prostu tylko głowami. Nie mieli żadnych
wnętrzności. Nie jedli, tym bardziej zaś nie trawili. W zamian pobierali świeżą krew
żywych istot, wstrzykując ją do własnych żył. Widziałem, jak się to odbywa, wspomnę
zresztą o tym we właściwym czasie. Lecz choćbym miał się wydać przewrażliwiony, nic
potrafię zmusić się do opisania tego, czemu nie mogłem nawet przyglądać się bez
odrazy. Niech wystarczy, jeśli powiem, że krew pochodząca z żywego jeszcze
stworzenia, najczęściej z istoty ludzkiej, wprowadzana była za pomocą ssawki
bezpośrednio do przewodu przyjmującego.
124
Dla nas sama już myśl o tym jest niewątpliwie odrażająca, sądzę jednak, iż należy
równocześnie pamiętać, jak odrażającymi musiałyby wydać się inteligentnemu na
przykład królikowi nasze mięsożercze zwyczaje.
Jeśli się zaś pomyśli o niesłychanej wprost stracie czasu ludzkiego i energii
poświęconych na jedzenie i proces trawienia, fizjologiczne korzyści takiego sposobu
odżywiania się są niezaprzeczalne. Ciała nasze w połowie niemal składają się z
gruczołów, przewodów i organów zajętych przekształcaniem różnorodnych pokarmów na
krew. Procesy trawienia i ich wpływ na układ nerwowy podkopują nasze siły i odbijają się
na umysłowości. Ludzie bywają szczęśliwi lub nieszczęśliwi w zależności od tego, czy
mają zdrową, czy też chorą wątrobę, czy ich gruczoły trawienne pracują należycie, czy
też nie. Marsjanie zaś byli wyżsi ponad te organiczne zmiany nastrojów i uczuć.
To, że uznali oni ludzi za najlepsze źródło pożywienia, możną po części
wytłumaczyć sobie podobieństwem szczątków ich ofiar stanowiących zapasy żywności
przywiezione z Marsa. Stworzenia te, sądząc z zeschłych szczątków, które dostały się w
ręce ludzi, były dwunogie, miały słabe krzemowe szkielety podobne do krzemowych
szkieletów gąbek i równie słabe umięśnienie. Wzrost ich sięgał sześciu stóp w postawie
wyprostowanej, głowy były kuliste i miały dwa stwardniałe oczodoły. W każdym walcu
wieziono po dwie, trzy takie istoty, wszystkie one jednak zostały zgładzone jeszcze przed
przybyciem na Ziemię. Nie sprawiało to jednak żadnej właściwie różnicy, gdyż każda
próba wyprostowania się na naszej planecie doprowadziłaby natychmiast do
zmiażdżenia wszystkich ich kości.
Jeżeli już jestem przy opisie Marsjan, pragnę tu dorzucić pewne dalsze
szczegóły, które (jakkolwiek wówczas jeszcze nam nie znane) pozwolą
czytelnikowi zaznajomionemu z nimi stworzyć sobie dokładniejszy obraz groźnych tych
istot.
125
Fizjologia ich różniła się znacznie od naszej w trzech innych jeszcze dziedzinach.
Organizmy te w ogóle nie znały snu, a przynajmniej nie spały dłużej, niż śpi ludzkie
serce. Bez wymagającego ustawicznej regeneracji rozwiniętego mechanizmu
mięśniowego nie znali oni okresowego ugasania - snu. Wydaje się, że nie odczuwali
zupełnie (lub w bardzo nie- , znacznym tylko stopniu) zmęczenia. Na Ziemi zawsze
poruszali się z :_ wysiłkiem, do samego jednak końca byli w ustawicznym ruchu.
Pracowali przez dwadzieścia cztery godziny na dobę, podobnie jak się to dzieje u
ziemskich mrówek.
Dalej, choć może to w świecie płciowym wydać się dziwne, Marsjanie nie
posiadali żadnej płci, a więc pozbawieni byli wszystkich tych burzli- wych uczuć, jakie
miotają podzieloną na rodzaje ludzkością. Nie ma wątpliwości, iż w czasie wojny
przyszedł na świat tu, na Ziemi, młody Marsjanin. Znaleziono go złączonego z ciałem
rodziciela, wypączkowanego
zeń, jak się to dzieje z młodymi cebulkami lilii lub ze słodkowodnymi polipami.
U człowieka i u wyżej zorganizowanych zwierząt ten sposób rozmnażania się
zanikł już całkowicie, był on jednak niewątpliwie również u nas, na Ziemi, pierwotnym
sposobem mnożenia się. U zwierząt niżej zorganizowanych, takich choćby, jak odległe
krewniaczki kręgowców osłonice, oba te sposoby istnieją obok siebie do dzisiaj.
Ostatecznie jednak sposób płciowy wyparł całkowicie wegetatywnego rywala. Na Marsie
widocznie stało się odwrotnie.
Warto tu zwrócić uwagę, iż pewien pseudonaukowy pisarz na długo jeszcze przed
najazdem Marsjan przewidywał przyszłą budowę ciała ludzkiego bardzo podobnie do
obecnej budowy ciała mieszkańców Marsa. Przepowiednia jego, pamiętam, ukazała się
w listopadzie czy też w grudniu 1893 roku, w od dawna już nie istniejącym czasopiśmie
Pall-Mall. Przypominam sobie również, iż została ona wyśmiana w przedmarsjańskim
tygodniku satyrycznym noszącym miano Punch.
126
Pisarz ten dowodził z wielką swadą, że wskutek rozwoju urządzeń .)
mechanicznych ulegną zanikowi nogi, a wskutek rozwoju chemii - narządy trawienia; że
takie organy, jak włosy, nozdrza, zęby, uszy, przestaną być zasadniczymi częściami
ludzkiego ciała i że dobór naturalny pójdzie na przestrzeni nadchodzących stuleci w
kierunku stałego ich zaniku. Najważniejszą koniecznością pozostanie tylko mózg. Jedna
jedyna część cia
ła, której dalszy rozwój wydaje się pewny, to ręce - "nauczyciel i pośrednik
mózgu". Gdy reszta ciała zmarnieje, ręce rozrosną się.
Wiele już prawd wypowiedziano fantazjując, tu zaś na Marsjanach mieliśmy nie
podlegające dyskusji potwierdzenie podporządkowania umysłowi zwierzęcej strony
organizmu. Mnie osobiście wydaje się zupełnie możliwe, iż Marsjanie mogą pochodzić
od istot podobnych do nas. Zmieniając się stopniowo dzięki rozwojowi mózgu kosztem
reszty ciała ręce Marsjan przekształciły się w dwa pęki wrażliwych macek. Mózg zaś bez
ciała, pozbawiony podkładu uczuciowego, musiał, rzecz jasna, stawać się umysłowością
coraz bardziej samolubną.
Ostatnim rzucającym się w oczy szczegółem, w którym stworzenia te różniły się
od nas, było coś, co można by uznać za drobiazg. Na Marsie albo w ogóle nie było
drobnoustrojów powodujących tyle chorób i bólu tu, na Ziemi, albo też marsjańska
wiedza sanitarna rozprawiła się z nimi już przed wiekami. Życie Marsjan wolne więc było
od setek chorób, od wszelkich gorączek i zakażeń, od gruźlicy, raka, wrzodów i innych
bied. Mówiąc zaś o różnicach między życiem na Marsie a życiem ziemskim chcę
przytoczyć ciekawe uwagi o Czerwonym Zielsku.
Głównym barwnikiem w świecie roślinnym Marsa jest najwidoczniej nie kolor
zielony, lecz jaskrawy odcień krwawej czerwieni. W każdym razie wszystkie gatunki
roślin, jakie wzeszły z nasion przywiezionych przypadkowo czy też rozmyślnie przez
Marsjan, były zabarwione na czerwono. Spośród nich jednej tylko, znanej ogólnie pod
nazwą Czerwonego Zielska, udało się znieść zwycięsko konkurencję ziemskich
127
gatunków. Czerwone Pnącze było rośliną tak krótkotrwałą, że niewiele ludzi w ogóle je
widziało. Czerwone Zielsko jednak krzewiło się przez pewien czas nad podziw bujnie i
szybko. Na trzeci czy czwarty dzień uwięzienia wspięło się ono po ścianach jamy i
kaktusowatymi łodygami obrzeżyło karminową obwódką krawędzie naszego trójkątnego
okna. Później zaś widziałem, jak pleniło się po całej okolicy, zwłaszcza zaś wszędzie
tam, gdzie była woda.
Marsjanie mieli, jak wiadomo, organ słuchu, pojedynczą kolistą membranę z tyłu
głowy, oraz oczy o zakresie widzenia nie różniącym się wiele od naszego, z wyjątkiem,
jak twierdził Philips, iż niebieską i fiołkową barwę widzieli jako czarną. Przypuszcza się
ogólnie, iż porozumiewali się oni za pomocą dźwięków i gestów. Twierdzi się tak, na
przykład, w umiejętnie, lecz zbyt powierzchownie opracowanej broszurze, o której
wspomniałem już poprzednio. Była ona, jak dotąd, głównym źródłem informacji o nich,
mimo iż pisał ją ktoś, kto nie widział zacho
wania się Marsjan na własne oczy. Nikt jednak z istot ludzkich, które przeżyły
najazd, nie widział tyle z życia Marsjan, co ja. Nie przechwalam się tym bynajmniej,
stwierdzam po prostu fakt. Stwierdzam też, że obserwowałem ich z bliska przez dłuższy
czas, że widziałem, jak wspólnie, we czwórkę, w piątkę, a raz nawet w szóstkę
wykonywali najbardziej skomplikowane czynności bez żadnego dźwięku ni gestu.
Szczególne pohukiwania zawsze poprzedzały przyjmowanie pokarmu; tonacja tych
dźwięków była niezmienna, nie można więc, moim zdaniem, uznać ich za jakieś sygnały,
lecz za zwykłe wydechy przed przystąpieniem do czynności ssania. Mam pretensje do
podstawowej co najmniej znajomości psychologii i jestem pewien, jeśli w ogóle można
być czegokolwiek pewnym, że Marsjanie wymieniali myśli bez udziału czynników
fizycznych. Pewien zaś tego jestem wbrew poważnym w tej dziedzinie uprzedzeniom.
Przed najazdem Marsjan, jak może przypominają sobie niektórzy czytelnicy,
wypowiadałem się dość namiętnie przeciw teorii telepatii.
128
Marsjanie nie nosili żadnej odzieży. Ich pojęcie ozdób czy strojów było z
konieczności odmienne od naszego; nie tylko zaś byli w sposób zupełnie wyraźny mniej
od nas wrażliwi na wahania temperatury, lecz i zmiany ciśnienia zdawały się wcale nie
wpływać na stan ich zdrowia. Jeśli jednak nie nosili odzieży, to przecież mieli nad ludźmi
olbrzymią wyższość w stosowaniu sztucznych uzupełnień ciała. My, ludzie, ze swymi
bicyklami, wrotkami, samochodami i Lilienthalowskimi machinami latającymi, ,pistoletami,
karabinami, armatami czy kijami rozpoczynamy dopiero tę ewolucję, którą Marsjanie bez
wątpienia już przeszli. Stali się oni w rzeczywistości samymi tylko mózgami odzianymi w
niezbędne dla określonych potrzeb urządzenia, tak jak ludzie odziewają się w szaty w
zależności od wymagań pór roku, jak posługują się rowerem w pośpiechu lub podczas
deszczu parasolem. We wszystkich zaś ich urządzeniach najgodniejszy podziwu może
wydać się człowiekowi brak podstawy każdego niemal mechanizmu ziemskiego -
zupełny brak koła. Pośród wszystkiego, co przywieźli ze sobą na Ziemię, nie było nic, co
wskazywałoby na używanie przez nich kół. Można by było oczekiwać tego przynajmniej
w przyrządach służących do poruszania się. Należy tu podkreślić, że i u nas, na Ziemi,
przyroda nigdy nie używa samorzutnie koła, przedkłada, być może, ponad nie inne
rozwiązania. Marsjanie nie tylko nie znali, co zresztą nie wydaje się prawdopodobne, czy
nie chcieli stosować koła, lecz co więcej w aparatach swych w małym tylko niezmiernie
stopniu używali dźwigni o stałym lub półstałym punkcie zaczepienia, a więc
poruszających się ruchem obrotowym w jednej płaszczyźnie. Wszystkie złącza w
mechanizmach były złożonym systemem suwaków poruszających się w
niewielkich, lecz wspaniale ukształtowanych łożyskach ciernych. Jeśli już wdałem się w
te szczegóły, to pragnę podkreślić, że dźwignie ich maszyn napędzane były w większości
wypadków przez coś w rodzaju licznych tarcz, mieszczących się w elastycznych
osłonach; tarcze te zmieniały się pod działaniem przepuszczanego przez nie prądu
elektrycznego w potężne magnesy. Uzyskiwali oni w ten sposób niezwykle interesujące
podobieństwo do ruchów zwierząt, ruchów, których naśladowanie w mechanice tyle
sprawiało trudności ziemskim badaczom.
129
Mnóstwo tych niby-mięśni znajdowało się właśnie w podobnej do kraba Machinie
Roboczej rozładowującej piąty walec, w chwili gdy ujrzałem ją wyglądając po raz
pierwszy przez szczelinę w murze. Wydała mi się ona o wiele bardziej żywa od
prawdziwych Marsjan wylegujących się koło niej w promieniach zachodzącego słońca,
dyszących z wysiłkiem, poruszających bezcelowo mackami i przeciągających się leniwie
po męczącej. długotrwałej podróży międzyplanetarnej.
Podczas gdy przyglądałem się niezdarnym ich ruchom w blasku słońca, notując w
pamięci każdy szczegół dziwacznych tych postaci, wikary przypomniał o swej obecności
szarpiąc mnie gwałtownie za ramię. Zwróciłem się ku nachmurzonej twarzy i milczącym
wymownie ustom. Teraz on chciał patrzeć, bo tylko jeden z nas mógł wyglądać przez
szczelinę; tak więc, gdy on cieszył się tym przywilejem, ja z kolei,musiałem przerwać na
pewien czas obserwację.
Gdy wyjrzałem ponownie, Machina Robocza złożyła już z licznych wydobytych z
walca części mechanizm o zupełnie do niej podobnym kształcie. Niżej zaś i bardziej na
lewo ukazała się niewielka koparka ziejąca strumieniami zielonej pary, przekopująca się
wokół jamy, odkładając ziemię na zwał i metodycznie i nieprzerwanie ubijająca ją. To
właśnie ubijanie było przyczyną głośnych rytmicznych uderzeń i regularnie
powtarzających się wstrząsów, wprawiających w drżenie ruiny naszego schroniska.
Pracy tej towarzyszyły najprzeróżniejsze piski i gwizdy. O ile mogłem dojrzeć, nie
kierował nią żaden Marsjanin.
3 Dni więzienne
Przybycie drugiej Machiny Bojowej odegnało nas od szczeliny i zapędziło do
spiżarni, gdyż obawialiśmy się, by Marsjanie mimo naszego ukrycia nie dojrzeli nas z
góry. Później przestaliśmy się lękać, gdyż z zewnątrz, dla
130
olśnionego słonecznym światłem oka, schronienie nasze musiało wydawać się
jakby zaciągnięte czarną błoną, początkowo jednak przy najlżejszym nawet podejrzeniu
odkrycia rzucaliśmy się z bijącym sercem do ucieczki, by ukryć się w spiżarni. Mimo
straszliwego niebezpieczeństwa, jakim groziło wyglądanie, nie mogliśmy oprzeć się
pokusie. Z uczuciem zdumienia powracam myślą do tamtych chwil, kiedy niepomni
nieustannej groźby zagłodzenia lub gorszej jeszcze śmierci z rąk Marsjan - walczyliśmy
zawzięcie o straszliwy przywilej patrzenia. Ścigaliśmy się w groteskowym biegu przez
kuchnię, starając się wyprzedzić wzajemnie i bojąc się przy tym zdradzieckiego hałasu,
potem zaś baliśmy się, kopali i popychali, o kilka cali, o krok od wykrycia.
Faktem jest, że usposobienia nasze, nasz sposób myślenia i postępowania były
nie do pogodzenia, zaś niebezpieczeństwo i osamotnienie podkreślały tę rozbieżność
jeszcze mocniej. Już w Hallifordzie znienawidziłem te bezsilne jęki, ten tępy umysł. Nigdy
nie kończący się, wymrukiwany bez przerwy jego monolog psuł mi każdą próbę
obmyślenia jakiegoś sposobu działania, czasami zaś doprowadzał niemal do szału.
Brakowało mu opanowania jak kapryśnej kobiecie... Mógł płakać całymi godzinami i
pewien jestem, że do samego końca to rozpieszczone przez życie dziecko uważało łzy
swej słabości za oręż w jakiś sposób skuteczny. Ja zaś siedziałem w ciemności nie
mogąc oderwać od niego myśli. Jadł więcej ode mnie i próżną było rzeczą tłumaczyć mu,
że jedyną możliwość przeżycia daje nam ukrywanie się w tym domu do czasu, aż
Marsjanie skończą roboty w jamie, że przy tym długim wyczekiwaniu może nadejść
chwila, gdy zabraknie nam żywności. Jadł i pił nieumiarkowanie, kiedy tylko przyszła mu
na to ochota. Spał niewiele.
W miarę jak upływały dni, nierozważna ta beztroska pogarszała stale sytuację i
powiększała niebezpieczeństwo, tak iż (choć bardzo niechętnie) musiałem uciec się
najpierw do gróźb, w końcu zaś do razów. Przywróciło mu to rozsądek, lecz na krótki
tylko czas. Było to stworzenie słabe, lecz pełne chytrości. Brakło mu odwagi, by stawić
czoło nie tylko Bogu czy ludziom, lecz własnej nawet słabości. Była to wyzbyta godności,
tchórzliwa, anemiczna, zawistna duszyczka.
131
Przykro mi wspominać i opisywać te sprawy, postanowiłem jednak nie pomijać w
tej historii niczego. Tym, którzy uniknęli w życiu wszystkiego, co ciemne i straszne,
nietrudno będzie potępić mnie za brutalność, za wybuch wściekłości, jakim zakończyła
się nasza tragedia; czym ,jest zło, wiedzą oni nie gorzej od innych, nie wiedzą natomiast,
do czego zdolni są ludzie torturowani. Ci przecież, którzy poznali mroki życia, którzy
zgłębili jego pierwotność, więcej bez wątpienia okażą wyrozumiałości.
Gdy my toczyliśmy wewnątrz, w mglistej ciemności, walkę szeptów, zaciśniętych
pięści i bezlitosnych razów, na zewnątrz, w palącym słońcu straszliwego owego czerwca
Marsjanie prowadzili zwykłe dla nich, a tak obce i dziwne dla nas roboty. Lecz powróćmy
do tych nowych dla mnie doświadczeń. Gdy po długim czasie znów odważyłem się
wyjrzeć przez szczelinę, dostrzegłem, iż nowo przybyłych wzmocniły załogi co najmniej
trzech Machin Bojowych. Dostarczyły one jakichś nowych urządzeń ustawionych rzędem
koła walca. Druga Machina Robocza była już gotowa i obsługiwała jedno z nich.
Kształtem przypominało ono bańkę do mleka, nad którą kołysał się gruszkowaty zbiornik.
Płynął z niego do okrągłego, położonego niżej basenu strumień białego proszku.
Machina Robocza nadawała za pomocą macki zbiornikowi ruch wahadłowy. Dwiema
łopatkowymi rękami kopała ona i wrzucała do gruszkowatego zbiornika glinę, innym zaś
ramieniem otwierała co pewien czas drzwiczki w środkowej części aparatu i usuwała
stamtąd rdzawoczarny żużel. Jeszcze jedna stalowa macka kierowała proszek z basenu
żeberkowym kanałem do zbiornika ukrytego przed mym wzrokiem za hałdą
niebieskawego pyłu. Stamtąd unosił się w nieruchomym powietrzu pionowo w górę cienki
słup zielonego dymu. Gdy patrzyłem, Machina Robocza rozsunęła teleskopowym
sposobem ze słabym melodyjnym podźwiękiem jedną z macek, będącą przed chwilą
jeszcze krótkim tępo zakończonym trzpieniem, tak daleko, że koniec jej skrył się za
zwałem gliny. Za chwilę ukazała się ona ponownie, przy czym niosła sztabę
nieskazitelnie białego, połyskującego oślepiająco aluminium i złożyła ją na rosnącym
nieustannie na skraju jamy stosie tych sztab. Od zniknięcia słońca do ukazania się
132
pierwszych gwiazd wydajna ta maszyna zrobiła z surowej zupełnie gliny przeszło setkę
takich sztab, zaś hałda niebieskiego kurzu urosła ponad brzeg jamy.
Kontrast między szybkimi i złożonymi poruszeniami tych mechanizmów a
ociężałą, zadyszaną niezdarnością ich władców był tak wielki, iż musiałem wielokrotnie
przekonywać sam siebie, że nie mechanizmy, lecz oni to właśnie są istotami żyjącymi.
Gdy do jamy przynieśli pierwszych ludzi, przy szczelinie był wikary. Ja siedziałem
niżej, skulony, wytężając słuch. Widząc, że odskakuje gwałtownie od otworu, skuliłem się
przerażony jeszcze bardziej, pewny, że Marsjanie dostrzegli go. Ześliznąwszy się w dół
po rumowisku przykucnął w ciemności przy mnie i bełkotał coś niezrozumiale,
wymachując rękami,
aż zaraził mnie na chwilę swym przestrachem. Poznałem po gestach, że
zrezygnował ze szczeliny, gdy więc zaciekawienie przemogło wreszcie obawę,
podniosłem się i wspiąłem do wyrwy. Zrazu nie mogłem pojąć przyczyny jego
przerażenia. Panował już półmrok, gwiazdy były jeszcze blade, jamę jednak rozświetlał
jasny, zielony, migotliwy blask towarzyszący produkcji aluminium. Całość obrazu
wyglądała jak migocący zielonymi błyskami ekran, na który padały ruchliwe
rdzawoczarne, niezwykle męczące wzrok cienie. Nad jamą uwijały się obojętne na
wszystko nietoperze. Pełzających Marsjan nie było nigdzie widać. Przesłaniała ich
rosnąca bez przerwy hałda niebieskozielonego.pyłu. W narożniku jamy stała, jakby
skrócona, na skurczonych nogach Machina Bojowa. Wtem pośrodku klekotu maszyn
usłyszałem dźwięk przypominający głos ludzki. Początkowo starałem się uparcie
odpędzić od siebie nawet wszelką myśl o tym.
Skulony przyglądałem się uważnie Machinie Bojowej upewniając się wreszcie, że
w jej kapturze rzeczywiście znajduje się Marsjanin. Gdy zielone płomienie wzbijały się
wyżej, można było wyraźnie dojrzeć oleisty połysk naskórka i blask wielkich oczu. Nagle
133
doszedł mnie krzyk i spostrzegłem długą mackę sięgającą poprzez ramię maszyny do
niezbyt wielkiej klatki przewieszonej przez jej plecy. Po chwili macka uniosła się wysoko
trzymając coś wijącego się rozpaczliwie, coś, co rysowało się na tle gwiazd czarnym,
mglistym znakiem zapytania. Ten znak zapytania w miarę zniżania się przybierał w
zielonym świetle postać człowieka. Przez chwilę widziałem go zupełnie wyraźnie. Był to
tęgi, zażywny, dostatnio odziany mężczyzna w średnim wieku; parę jeszcze dni temu
kroczył zapewne dumny po świecie jako człowiek otoczony ogólnym szacunkiem.
Widziałem doskonale wytrzeszczone oczy i odblask światła na spinkach i dewizce. Znikł
za hałdą i przez chwilę nic nie było słychać. Potem rozległ się rozdzierający krzyk i
przeciągłe, jakby drwiące pohukiwanie Marsjan...
Ześliznąłem się po rumowisku, porwałem się na nogi, zatkałem uszy i wpadłem do
spiżarni. Duchowny, skulony dotąd w milczeniu z głową ukrytą w ramionach, spojrzał,
gdy go mijałem, krzyknął głośno, bym nie zostawiał go samego, i popędził za mną.
Nocy tej, przyczajony w spiżarni, wahając się między przerażeniem a straszliwym
urokiem wyglądania, pojąłem, że trzeba koniecznie działać, i to zaraz. Na próżno jednak
siliłem się na ułożenie planu ucieczki; później dopiero, następnego dnia, udało mi się
rozważyć nasze położenie bardziej szczegółowo. Wikary, jak stwierdziłem, był zupełnie
niezdolny nawet do
dyskusji; groza uczyniła zeń stworzenie poddające się przelotnym, żywiołowym
bodźcom, odebrała rozsądek i przezorność. Prawdę powiedziawszy, spadł on już
właściwie do poziomu zwierzęcia. Ja zaś, jak się to mówi, wziąłem się w garść.
Przemyślawszy wszystko pojąłem jasno, że położenie nasze, jakkolwiek okropne, nie
dawało jeszcze powodów do ostatecznej rozpaczy.
Największą naszą szansą byłoby, rzecz jasna, gdyby Marsjanie potraktowali jamę
jako tylko przejściowe obozowisko. Nawet jednak gdyby mieli pozostawać w niej na
stałe, nie musieli przecież pilnować jej nieustannie, to zaś mogło nam umożliwić
ucieczkę. Rozważałem też bardzo szczegółowo możliwość przekopania przejścia
134
podziemnego poza jamę, prawdopodobieństwo jednak wydostania się na powierzchnię w
zasięgu wzroku wartujących Marsjan wydawało mi się od razu zbyt wielkie. Poza tym
trzeba by przekopywać się samemu, gdyż wikary niewątpliwie nie pomógłby mi w
niczym.
Trzeciego dnia, jeśli mnie pamięć nie myśli, ujrzałem śmierć tego chłopaka. Był to
zresztą jedyny wypadek, gdy widziałem Marsjan przyjmujących pokarm. Po tym, co
ujrzałem - przez większą część dnia unikałem wyrwy jak ognia. Udałem się do spiżarni i
po zdjęciu z zawiasów drzwi spędziłem kilka godzin na kopaniu posługując się, jak tylko
można najciszej, siekierką; gdy jednak okazało się, że wygrzebana na długość kilku stóp
dziura zawaliła się z hałasem, nie ośmieliłem się kopać dalej. Straciłem wówczas całe
męstwo i długi czas leżałem zniechęcony, bez ruchu, na wykopanej ziemi. Po tym
wypadku zaniechałem myśli o ucieczce przekopem.
Wiele można powiedzieć o wrażeniu, jakie zrobili na mnie Marsjanie. Początkowo,
widząc, jak potrafią oni niweczyć wszelkie ludzkie wysiłki, nie miałem w ogóle nadziei na
ocalenie. Czwartej czy piątej jednak nocy doszedł mnie odgłos podobny do odległych
strzałów z ciężkich dział.
Noc była późna i świecił jasno księżyc. Marsjanie zabrali gdzieś koparkę, toteż
prócz Machiny Bojowej stojącej na przeciwległym brzegu jamy oraz Machiny Roboczej
zajętej czymś tuż pod naszą szczeliną - w jamie nie było nikogo. Gdyby nie blady
odblask padający z dołu, gdzie pracowała Machina Robocza, i białe plamy i smugi
księżycowej poświaty, ciemność byłaby zupełna. Ciszę przerywało tylko brzęczenie
maszyny. Noc była piękna i bezchmurna. Wydawało się, że księżyc objął w posiadanie
calutkie niebo. Gdzieś z oddali dochodziło szczekanie psa. Ono właśnie skłoniło mnie do
wytężenia słuchu i wówczas usłyszałem
135
zupełnie wyraźnie huk, bardzo podobny do głosu ciężkiego działa. Naliczyłem
sześć takich wybuchów, a po długiej przerwie sześć następnych. 1 to było wszystko.
4 Śmierć wikarego
Szóstego dnia naszego uwięzienia, gdy wyglądałem po raz ostatni, spostrzegłem
nagle, że jestem przy wyrwie sam. Wikary, zamiast trzymać się, jak to zazwyczaj bywało,
w pobliżu i odpychać mnie od szczeliny, powrócił widocznie do spiżarni. Uderzony nagłą
myślą udałem się z pośpiechem i w milczeniu za nim. Usłyszałem w ciemności, jak coś
pił. Sięgnąłem w mrok i palce me pochwyciły butelkę wina.
Szarpanina trwała kilka chwil. Zaprzestałem walki wtedy dopiero, kiedy butelka
upadła na ziemię i rozbiła się. Staliśmy zdyszani grożąc sobie nawzajem. Stanąłem
ostatecznie między nim a zapasem żywności i oświadczyłem, że odtąd będę racjonować
posiłki. Cały nasz zapas podzieliłem na porcje wystarczające do przetrwania dziesięciu
dni. Tego dnia nie dałem mu nic już więcej do jedzenia. Po południu próbował wyrwać mi
żywność siłą, był jednak na to zbyt słaby. Drzemałem właśnie, obudziłem się jednak
natychmiast. Cały dzień i całą następną noc siedzieliśmy twarzą w twarz, ja zmęczony,
lecz zdecydowany, on skomlący coś o trapiącym go głodzie. Wiedziałem, że trwało to
dzień i noc, wówczas jednak wydawało mi się, a i dziś jeszcze wydaje się, że czas ten
ciągnął się nieskończenie długo.
W ten sposób coraz bardziej pogłębiająca się rozbieżność zakończyła się
otwartym konfliktem. Dwa długie dni zeszły nam na przyciszonych sporach i milczących
zmaganiach. Były chwile, gdy biłem go i kopałem, jak szaleniec, były i takie, gdy
schlebiałem mu i prosiłem. Raz próbowałem nawet przekupstwa, odstępując mu ostatnią
butelkę wina, gdyż w kuchni była pompa dająca nieco wody. Ani siła jednak, ani dobroć
136
nie i skutkowały, naprawdę stracił cały rozsądek. Nie zaprzestawał zamachów na
żywność, nie zaprzestawał głośnego bełkotu, nie chciał przestrzegać najbardziej
podstawowych zasad ostrożności, od zachowania których zależało przecież nasze
bezpieczeństwo i życie. Zaczynałem pojmować coraz jaśniej, że inteligencja jego gasła,
że jedyny mój towarzysz w gęstej, dławiącej ciemności ukrycia jest człowiekiem
obłąkanym.
Sądząc z niektórych mglistych wspomnień umysł mój także był chwilami
przyćmiony. Każdy sen wypełniały dziwaczne, potworne koszmary.
Brzmi to niezbyt może zrozumiale, sądzę jednak, że właśnie obłęd wikarego stał
się dla mnie ostrzeżeniem, dodał sił i uchronił przed szaleństwem.
Ósmego dnia zaprzestał szeptu i począł mówić na głos, ja zaś nie mogłem
uciszyć go w żaden sposób.
- Tak być powinno, o Boże! - powtarzał w kółko. - Tak być powinno. Brzemię kary
niech spadnie na mnie i na dzieci moje. Grzeszyliśmy, nadto byliśmy dufni w swoje siły.
Nędza panowała dokoła i ból, ubogich deptano w prochu, ja zaś milczałem. Cóż za
głupstwa kazałem, Boże mój, cóż za głupstwa! Zamiast powstać i życie oddać w ofierze,
i wołać głosem wielkim: Pokutujcie, pokutujcie!... Ciemiężyciele maluczkich i łaknących...
Jakże groźna jest dłoń Pana!
Potem niespodziewanie przeskakiwał na jedzenie, którego mu odmawiałem,
prosząc, błagając, płacząc; w końcu grożąc. Zaczął podnosić głos, prosiłem go, by
zamilkł. Wówczas widząc, że ma mnie w ręku, zagroził, iż krzykiem ściągnie na nas
Marsjan. W pierwszej chwili przeraziłem się, każde jednak ustępstwo zmniejszałoby tylko
możliwość przetrwania. Rzuciłem mu więc wyzwanie, chociaż wcale nie byłem pewien,
czy go nie` podejmie. Tym razem jeszcze nie podjął. Przez resztę ósmego i cały
dziewiąty dzień mówił coraz głośniej. Groźby i błagania płynące spienionym potokiem
półprzytomnych słów skruchy i żalu za oszukańczą pustkę jego służby bożej budziły we
137
mnie litość. Zasnął wreszcie na chwilę, po przebudzeniu jednak zaczął wykrzykiwać z
nową siłą, i to tak głośno, że za wszelką cenę trzeba go było nakłonić do milczenia.
- Bądź cicho - prosiłem.
Siedział w ciemności - teraz nagle ukląkł.
- Zbyt długo już byłem cicho - odkrzyknął głosem, który bez wątpienia dotarł do
jamy. - Czas już, bym dał świadectwo prawdzie. Biada miastu, które wiarę utraciło. Biada!
Biada! Po trzykroć biada ludziom ziemi, gdy zabrzmią trąby archanielskie...
- Stul pysk! - ryknąłem zrywając się pełen przerażenia, by nie usłyszeli go
Marsjanie. - Na miłość boską! - dodałem.
- Nie! - krzyknął na cały głos, zrywając się także i rozkrzyżowując ramiona. - Nie
zamilknę! Głos Pana jest ze mną!
Dopadł w kilku susach kuchennych drzwi.
- Muszę dać świadectwo prawdzie! Pójdę! Nazbyt już długo zwlekałem!
Wyciągnąłem rękę i namacałem wiszący na ścianie tasak. Skoczyłem za nim jak
błyskawica. Oszalałem ze strachu. Dopadłem go na środku kuch
ni. Resztka uczuć ludzkich odwróciła tasak w mym ręku tak, że cios padł nie
ostrzem, -lecz płazem. Wikary runął na twarz i leżał bez ruchu. Potknąłem się o
rozciągnięte ciało i stanąłem ciężko dysząc.
Wtem dobiegł mnie z zewnątrz jakiś szelest, a potem szmer obsuwającego się
tynku. Coś przesłoniło trójkątną wyrwę w murze. Spojrzałem i oczom mym ukazał się
kadłub, a raczej górna część Machiny Roboczej przepychającej się z wolna przez wyrwę.
Jedna z chwytnych macek wiła się po rumowisku; po chwili pojawiła się druga szukając
138
drogi ponad zwalonymi belkami. Ja zaś - skamieniały - patrzyłem. Przez przezroczystą,
jakby szklaną ścianę kadłuba dostrzegłem twarz Marsjanina i jego wielkie, ciemne,
bacznie wpatrzone w mrok kuchni oczy. Stalowy wąż macki począł tymczasem sunąć
wolno przez wyrwę.
Z największym tylko wysiłkiem odwróciłem się od wyrwy, potknąłem się o ciało i
sparaliżowany przerażeniem stanąłem w drzwiach spiżarni. Macka posunęła się już o
jakieś dwa jardy w głąb kuchni, wijąc się i zwracając to w jedną, to w drugą stronę
szybkimi, urywanymi ruchami. Stałem chwilę, jak urzeczony tym powolnym,
niesamowitym zbliżaniem. Potem z cichym ochrypłym okrzykiem schroniłem się w
spiżarni. Dygotałem, z trudem utrzymując się na nogach. Otworzyłem drzwi do piwnicy i
stojąc w ciemności wpatrywałem się w jaśniejsze nieco wejście do kuchni. Czy Marsjanin
dojrzał mnie? Co teraz robił?
W kuchni coś poruszało się bardzo powoli to tu, to tam, obijało się o ściany i znów
sunęło dalej z metalicznym, podobnym do pobrzękiwania kluczy na kółku, dźwiękiem.
Potem usłyszałem, jak macka wlokła coś ciężkiego - aż nadto dobrze wiedziałem, co to
było - przez kuchnię do wyrwy. Pociągany nieodpartą siłą przemknąłem się do drzwi i
zajrzałem do kuchni. W trójkącie słonecznego światła zobaczyłem, jak siedzący w swej
sturękiej maszynie Marsjanin oglądał głowę wikarego. Pojąłem, że ślad uderzenia
zdradzi mu niechybnie mą obecność.
Poczołgałem się z powrotem do piwnicy, zamknąłem drzwi i począłem przykrywać
się w ciemności, najciszej jak tylko mogłem, węglem i drzewem. Przerywałem co chwila,
nasłuchując, czy Marsjanin nie wysłał znów macki przez wyrwę.
Wtem ciche metaliczne brzęczenie powróciło. Śledziłem, jak sunęło z wolna przez
kuchnię. Wkrótce było już blisko, jak sądziłem - w spiżarni. Miałem nadzieję, że macka
okaże się zbyt krótka, by sięgnąć aż do mnie. Modliłem się o to gorąco. Usłyszałem, jak
sunie ocierając się o drzwi piwnicy. Nadeszła chwila oczekiwania trwająca wieki całe;
potem macka
139
poczęła mocować się z klamką. Znalazła drzwi. Marsjanie znali drzwi! Macka
trudziła się przez czas pewien przy klamce, po czym drzwi
rozwarły się. Ledwie była widoczna w mroku, podobna do trąby słonia, wijąca się
w mą stronę, badająca dotykiem ściany, węgiel, drwa i sufit. Wyglądała jak czarny
kołyszący we wszystkie strony ślepą głową wąż.
Raz nawet dotknęła mego obcasa. O mało nie krzyknąłem; zagryzłem palce do
krwi. Zatrzymała się na chwilę. Mogło wydawać się, że odpełzła. Nagle z urwanym
trzaskiem pochwyciła coś-myślałem, że mnie-i znów, zdało mi się, znikła z piwnicy. Nie
byłem jednak pewien. Widocznie zabrała tylko bryłę węgla do zbadania.
Skorzystałem z okazji, aby odmienić niewygodną nieco pozycję, i nasłuchiwałem
dalej. Po chwili znów doszedł mnie powolny, jednostajny, coraz bliższy szelest. Wolno,
wolno macka nadciągała ocierając się o ściany i roztrącając meble.
Gdy uderzyła o hałasem o drzwi piwnicy i zatrzasnęła je, wydało mi się, że to
niemożliwe. Wiła się potem jeszcze po spiżarni, grzechotała blaszankami, zbiła butelkę,
wyrżnęła wreszcie czymś twardym o drzwi piwnicy i uciekła. Czyżby się oddaliła?
Długo czekałem, nim zdecydowałem, że tak. Nie pojawiła się już więcej w
spiżarni; leżałem jednak przez cały dziesiąty dzień w zupełnej ciemności, zagrzebany w
węglu i drzewie, bojąc się nawet wypełznąć po wodę, choć ginąłem z pragnienia.
Dopiero jedenastego dnia odważyłem się opuścić bezpieczne ukrycie.
5 Cisza
Pierwszą mą po wejściu do spiżarni czynnością było zamknięcie drzwi do kuchni.
Spiżarnia jednak była pusta - cały żywność znikła. Zabrał ją widocznie poprzedniego dnia
Marsjanin. Po tym odkryciu po raz pierwszy zwątpiłem w ocalenie. Jedenastego i
dwunastego dnia nie miałem w ustach ani okruszyny chleba, ani kropli wody.
140
Wargi me i gardło były spieczone, a siły opuszczały mnie coraz szybciej.
Siedziałem w mrocznej spiżarni pogrążony w rozpaczy. Umysł mój zaprzątały natrętne
myśli o jedzeniu. Zdawało mi się przy tym, że utraciłem słuch, gdyż nie dochodził mnie z
jamy żaden dźwięk. Nie podchodziłem wcale do wyrwy, zbyt słaby, by móc tam dotrzeć
bez hałasu.
Dwunastego dnia gardło tak miałem obolałe; że, ryzykując wykrycie
przez Marsjan, użyłem skrzypiącej pompy i wypiłem parę szklanek brudnej,
czerwonej od rdzy wody. Odświeżyło mnie to znacznie, równocześnie , zaś natchnęło
otuchą, gdyż odgłos pompowania nie ściągnął do kuchni żadnej ciekawej macki.
W ciągu tych kilku dni wiele myślałem o wikarym, o tym, jak zginął, myśli me
jednak rozpierzchały się ustawicznie i rwały.
Trzynastego dnia znów piłem wodę, myślałem o jedzeniu, dumałem bezładnie o
jakichś nierealnych planach ucieczki. Drzemki me wypeł- nione były straszliwymi
zjawami, śmiercią wikarego lub wspaniałymi ucztami; we śnie jednak czy na jawie nie
opuszczał mnie ostry ból, który mogłem ukoić tylko piciem wody. Światło przedostające
się do spiżarni utraciło odcień szarości i stało się czerwonawe. Dla roztrzęsionej mej
wyobraźni wyglądało to jak krew.
Czternastego dnia wyszedłem do kuchni, gdzie zaskoczył mnie widok czerwonego
listowia, które wdzierając się przez wyrwę w ścianie, zmie-niało szary półmrok w
purpurową ciemność.
Wczesnym rankiem piętnastego dnia usłyszałem dziwnie znajome odgłosy.
Przysłuchując się rozpoznałem, że to pies węszy i drze pazurami . ziemię. Wchodząc do
kuchni dostrzegłem wyglądający spośród czerwo- ,' nych liści pysk psa. Zdziwiło mnie to
oczywiście niezmiernie. Pies zwęszywszy mnie szczeknął krótko.
141
Pomyślałem sobie, iż dobrze byłoby zwabić go po cichu do kuchni. Być ; może
udałoby się zabić go i zjeść. W każdym razie powinien zginąć, by nie ściągnąć na
kuchnię uwagi Marsjan.
Zbliżałem się więc doń powoli, powtarzając łagodnie: - Dobry piesek, dobry - gdy
wtem łeb znikł, a uszu mych doszedł odgłos ucieczki. Nasłuchiwałem - okazało się, że
jednak nie ogłuchłem - lecz w jamie
panowała zupełna cisza. Słychać było tylko łopot ptasich skrzydeł i . ochrypłe
krakanie. To było wszystko.
Długą chwilę leżałem koło wyrwy, obawiając się rozgarnąć przesłaniające
ją czerwone rośliny. Parę razy słyszałem słabo, jak pies biegał gdzieś głęboko w
dole, po piasku, rozlegały się także głosy ptaków, więcej jednak'; nic nie było słychać.
Ośmielony wreszcie tą ciszą, wyjrzałem.
W jamie, oprócz zgromadzonych w jednym kącie szkieletów wyssanych przez
Marsjan ludzi, pośród których uwijały się, dziobiąc, zapamiętale, chmary wron, nie było
żywego ducha.
Rozglądałem się nie wierząc własnym oczom. Maszyny znikły Nie licząc ogromnej
hałdy szaroniebieskiego pyłu, kilku zapomnianych sztab aluminium, Czarnych ptaków i
kupy szkieletów, u mych stóp le-
żał zwykły, pusty, okrągły dół, wykopana w piachu gigantyczna jama. Przedarłem
się ostrożnie przez Czerwone Zielsko i wstąpiłem na
rumowisko. Przede mną rozciągał się rozległy widok, nigdzie jednak nie można
było dostrzec ani Marsjan, ani żadnych oznak ich bliskości. Tuż u mych stóp ściana jamy
opadała stromo w dół, nieco w bok jednak rumowisko tworzyło pochyłość wiodącą aż na
szczyt ruin. Nadeszła chwila wyzwolenia. Ogarnęło mnie drżenie.
142
Po króciutkim wahaniu, w porywie desperackiej odwagi, z sercem bijącym
gwałtownie, wspiąłem się na rumowisko, pod którym kryłem się tak długo. Znów
rozejrzałem się dokoła. Marsjan nie było nigdzie.
Gdy patrzyłem ostatni raz na tę cichą, skąpaną w słońcu dzielnicę Sheen, była to
ustronna, boczna uliczka zabudowana ślicznymi białymi domkami o czerwonych
dachach, ocieniona bujnym starodrzewem. Teraz zaś stałem na zwalisku skruszonych
cegieł, gliny i żwiru, po kolana w oplatającym je gąszczu czerwonego, kaktusowatego
zielska, które zdawało się zupełnie zagłuszać tu ziemską roślinność. Pobliskie drzewa
stały martwe, brązowe, w dali jednak po żywych jeszcze pniach i konarach pięły się
czerwone żyłki zielska.
Wszystkie sąsiednie domy były uszkodzone, nie spłonął jednak ani jeden.
Gdzieniegdzie ściany, bez drzwi i okien co prawda, zachowały się do wysokości
pierwszego piętra: Otwarte ku niebu pokoje wypełniało pleniące się niepowstrzymanie
Czerwone Zielsko.
W dole rozwierała się ogromna jama, gdzie wrony walczyły ze sobą o szczątki.
Parę innych ptaków skakało po ruinach. W oddali przemykał się pod ścianą zbiedzony
kot, śladów człowieka natomiast nie dostrzegłem nigdzie.
Dzień, w przeciwieństwie do mroku panującego nieustannie w naszym schowku,
wydawał się oślepiająco jasny, niebo pałało błękitem. Letni wietrzyk łagodnie kołysał
porastającym każdy wolny skrawek ziemi Czerwonym Zielskiem. O, jakże upajające było
powietrze!
6 Trud dni piętnastu
Niepomny możliwych niebezpieczeństw stałem na chwiejnych nogach.
rozglądając się ze szczytu rumowiska. W niezdrowej wilgotnej norze, z której dopiero co
się wydostałem, myśl moja obracała się w wąskim kręgu żarliwej troski o przetrwanie
143
osobiste. Nie zdawałem sobie ,sprawy, co działo się z resztą świata, nie przeczuwałem
tej przerażającej wizji rzeczy
nieznanych, jaka roztoczyła się teraz przede mną. Sądziłem, że ujrzę Sheen w
ruinach, dokoła zaś widniał dziwny złowieszczy krajobraz z innej planety.
W owej chwili uczucia me przekraczały zwykłe granice odczuwań ludzkich.
Sięgały one niechybnie w dziedzinę dobrze znaną nieszczęsnym, podległym naszej
władzy stworzeniom. Czułem to samo, co odczułby królik, kiedy wracając do swej norki
zastanie niespodzianie tuzin kopaezy zajętych wykopem pod fundamenty domu w tym
właśnie miesjcu, gdzie do niedawna jeszcze była norka. W świadomości mej pojawił się
pierwszy przebłysk myśli, coraz ostrzej rysującej się i prześladującej mnie przez wiele
następnych dni, myśli o detronizacji człowieka; przeświadczenia, że nie jesteśmy już
dłużej panami stworżenia, lecz zwierzętami jak inne, podległymi władzy Marsjan. Odtąd i
my, i one skazani jesteśmy na nieustanne czuwanie i czajenie się, na ucieczkę i krycie
się; panowanie człowieka, strach przed nim minęły bezpowrotnie.
Gdy jednak pojąłem tę niezwykłą prawdę, przestałem nią zaprzątać sobie głowę.
Myślą przewodnią stała się żądza zaspokojenia bez przerwy i od dawna trapiącego mnie
głodu. . W przeciwległej do jamy stronie dojrzałem za murem z cegieł skrawek ocalałego
ogrodu. Skłoniło mnie to do udania się w tamtym kierunku, choć musiałem po drodze
przedzierać się przez sięgające kolan, a nieraz i szyi zarośla Czerwonego Zielska.
Trudność ta zapewniała mi jednak doskonałe, w razie potrzeby, ukrycie. Okazało się, że
mur miał około sześciu stóp wysokości i kiedy spróbowałem wspiąć się nań, zabrakło mi
po prostu sił. Powlokłem się , więc wzdłuż muru aż do kamiennego narożnika i tam
dopiero udało mi -i się jakoś wleźć na ogrodzenie, skąd stoczyłem się do upragnionego
ogrodu. Znalazłem w nim trochę młodej cebulki, parę bulw mieczyków i dużo nie
wyrośniętej jeszcze marchewki. Wszystko to zebrałem skrzętnie i przebrnąwszy przez
ruiny domu poszedłem, wśród spowitych w purpurę i szkarłat drzew, drogą wiodącą do
144
Kew. Szedłem tą aleją wysadzaną jak gdyby olbrzymimi kroplami krwi, popychany
dwoma pragnieniami znaleźć więcej żywności oraz odejść, na ile tylko pozwolą mi siły,
jak najdalej od tej przeklętej, nieziemskiej jamy.
Nieco dalej natrafiłem na ukrytą w trawie kępkę grzybów, które pożarłem
natychmiast łapczywie. Ta odrobina pokarmu jeszcze bardziej jednak podnieciła głód.
Wkrótce natknąłem się, w miejscu gdzie dawniej były łąki, na płytką, rozległą taflę
brunatnej wody. Zdziwiła mnie początkowo ta powódź, gdyż lato było gorące i suche,
później dopiero odkryłem, iż przyczyną jej była tropikalna wprost bujność Czerwonego
Zielska. Gdy
tylko niezwykła ta roślina napotykała wodę, natychmiast rozwijała się do
gigantycznych rozmiarów, przy czym płodność jej była niesłychana. Zasypała wprost
nasionami wody Tamizy i rzeki Wey, zaś niezwykle szybko rozrastające się i ogromne jej
liście po prostu zakorkowały obydwie te rzeki powodując wylew.
W Putney, jak się wkrótce przekonałem, most skrył się niemal w gęstwinie Zielska,
zaś w Richmond wody Tamizy również rozlały się szeroką i płytką gładzią zatapiając łąki
pod Hampton i Twickenham. Za nimi zaś z kolei podążyło Czerwone Zielsko skrywając
na długo zrujnowane w dolinie Tamizy wille i przesłaniając czerwonym pokrowcem
większość zniszczeń dokonanych przez Marsjan.
Ostatecznie jednak Czerwone Zielsko zmarniało, i to równie szybko, jak przedtem
się rozpleniło. Rzuciła się nań (wywołana, jak się ogólnie przypuszcza, działaniem
pewnej bakterii) niszcząca jakaś choroba. Nasza ziemska roślinność, pod wpływem
prawa doboru naturalnego, uodporniła się na zabójcze bakterie. Nigdy też nie poddawała
się im bez zaciętej walki. Czerwone Zielsko zaś gniło już za życia, z góry skazane na
zagładę. Liście jego blakły, kurczyły się i schły. Przy najlżejszym dotknięciu opadały, a
wody, które przedtem tak bardzo przyczyniły się do bujnego ich wzrostu, niosły teraz
zeschłe resztki ku morzu...
145
Dotarłszy do zalewu przede wszystkim zaspokoiłem pragnienie. Potem zaś
odruchowo spróbowałem żuć liście Czerwonego Zielska, były jednak wodniste i miały
nieprzyjemny metaliczny posmak. Przekonałem się, że woda była dostatecznie płytka,
bym mógł brodzić w niej bezpiecznie, choć Czerwone Zielsko utrudniało kroki; zalew
jednak stawał się, w miarę przybliżania się do rzeki, coraz głębszy, toteż zawróciłem ku
Mortlake. Drogę wskazywały mi rozrzucone tu i ówdzie ruiny domków, szczątki płotów i
latarń, wkrótce więc przebrnąłem przez zalew i, wspiąwszy się na pagórek pod
Rochampton, znalazłem się w Putney.
Widok zmienił się teraz z obcego i nieznanego w ruiny znanego; były tu miejsca
wyglądające jak po przejściu huraganu, kilkadziesiąt zaś jardów dalej natykałem się na
białe nienaruszone domy z oknami przysłoniętymi skrupulatnie okiennicami, z
pozamykanymi na głucho drzwiami, jakby mieszkańcy ich wyjechali na parę dni czy też
spali twardym snem w swych łóżkach. Czerwone Zielsko nie krzewiło się tutaj tak bujnie,
nie pięło się też po wysokich drzewach zarastających uliczki. Rozpocząłem poszukiwania
żywności w ogrodach, nie znajdując w nich jednak niczego wtargnąłem do kilku cichych
domków. Okazało się, że włamano się już tam przede mną i splądrowano je doszczętnie.
Resztę dnia odpoczywałem leżąc w krzakach, gdyż zbyt byłem słaby, zbyt umęczony,
aby iść dalej.
Przez cały ten czas nie dostrzegłem żadnej istoty ludzkiej, nie widziałem też
nigdzie Marsjan. Napotkałem tylko kilka wygłodniałych psów, ominęły mnie jednak
wielkim łukiem pomimo prób zwabienia. W pobliżu Rochampton widziałem dwa szkielety
ludzkie, nie ciała, lecz obrane do czysta szkielety, w lasku zaś znalazłem rozrzucone i
pogruchotane kości kilku kotów i zajęcy oraz czaszkę owcy. Choć gryzłem i żułem je
długo, nie nasyciło mnie to ani trochę.
Po zachodzie słońca powlokłem się drogą do Starego Putney, gdzie, jak sądzę,
użyto z nieznanych powodów Snopa Gorąca. W jednym z ogrodów, już za Rochampton,
znalazłem trochę młodych ziemniaków, było ich tyle, że zdołałem wreszcie zaspokoić
146
głód. Z ogrodu widać było rzekę i pola aż do Putney. Widok ten w przedwieczornym
mroku był szczególnie posępny; sczerniałe drzewa, okopcone ponure ruiny, u stóp
pagórka tafla wody splamiona czerwienią Zielska, nad wszystkim zaś głucha cisza. Myśl
o tym, jak szybko nastąpiły te okropne zmiany, napełniała mnie nieopisanym
przerażeniem.
Byłem w tej chwili pewien, że ludzkość zmieciono z powierzchni Ziemi,. że
zostałem sam jeden, ostatni żyjący człowiek. Tuż za szczytem wzgórza Putney
natknąłem się na jeszcze jeden szkielet ludzki; tym razem bez rąk. Leżały one o parę
kroków od reszty ciała: Idąc dalej utwierdzałem się coraz bardziej w mniemaniu, iż nie
licząc takich przypadkowo ocalałych szczęśliwców jak ja, w tej przynajmniej okolicy
zagłada ludności była zupełna. Marsjanie, myślałem, zniszczyli kraj i udali się szukać
żywności gdzieś dalej. Być może w tej właśnie chwili niszczą Berlin lub Paryż, a może
poszli na północ...
Człowiek ze wzgórza pod Putney
Noc spędziłem w oberży położonej u stóp pagórka pod Putney. Po raz pierwszy
od dnia ucieczki do Leatherhead spałem w łóżku. Nie będę tu opisywać niepotrzebnych,
jak się okazało, trudności przy włamywaniu się przez okno do domu - później dopiero
przekonałem się, że drzwi wcale nie były zamknięte. Nie będę też opisywał, jak
przetrząsnąłem pokój za pokojem w poszukiwaniu jadła, zanim bliski rozpaczy nie
znalazłem w sypialni służby dwu puszek konserw z ananasa i obgryzionych przez
szczury, jak sądzę, skórek chleba.
Miejsce to było widocznie już przeszukiwane, i to gruntownie. Znacznie później
znalazłem w barze trochę przegapionych zapewne sucharków i kanapek. Te ostatnie nie
nadawały się już co prawda do jedzenia, za to sucharkami nie tylko nasyciłem głód, lecz
napełniłem również kieszenie. W obawie, by nie zwabić Marsjan, być może
przetrząsających także tę część Londynu w pogoni za pożywieniem, nie zapalałem
lampy. Zanim poszedłem do łóżka, opanował mnie niepokój. Krążyłem od okna do okna
147
wypatrując śladu tych potworów. Potem położyłem się. Spałem niewiele. Leżąc
stwierdziłem, że myślę w sposób skoordynowany i uporządkowany, coś, czego nie
pamiętałem od ostatniego mego sporu z wikarym. Przez cały czas dzielący mnie od
tamtej chwili proces myślenia ograniczał się do pośpiesznych, zmieniających się
ustawicznie doznań emocjonalnych lub do pewnego rodzaju bezmyślnego chłonięcia
wrażeń. Tej nocy jednak mózg mój, pokrzepiony widocznie jedzeniem, rozjaśnił się i
mogłem już myśleć normalnie.
Trzy tematy ścierały się ze sobą w mym umyśle. Zabójstwo księdza, działalność
Marsjan i losy mej żony.
Pierwszy z nich nie wywoływał we mnie ani uczucia grozy, ani też wyrzutów
sumienia. Patrzyłem na to, co; się stało, po prostu jako na czyn już dokonany,
wspomnienie nieskończenie przykre wprawdzie, lecz nie budzące żalu. Widziałem już
wtedy, jak widzę to i dzisiaj, że do ciosu tego doprowadziła mnie, krok za krokiem,
nieubłagana konieczność, łańcuch wydarzeń wiodących doń w sposób nieuchronny. Nie
czułem żadnej winy, dręczyły mnie jednak nieustanne wspomnienia. W ciszy nocnej,
czując w wypełnionej spokojem ciemności bliskość Boga, którą w takich okolicznościach
czasem się odczuwa, sprawowałem sąd nad sobą, jedyny sąd, jaki mnie spotkał za tę
chwilę strachu i gniewu. Raz jeszcze kroczyłem poprzez wszystkie nasze rozmowy, od
chwili gdy pojawił się przy mnie skulony, nieczuły na me błagania o wodę, zapatrzony w
płomienie i dymy bijące z ruin Weybridge. Nie byliśmy zdolni do współistnienia, ponury
los nie dbał jednak o to. Gdybym mógł przewidzieć, co się stanie, porzuciłbym go już w
Hallifordzie. Przewidzieć jednak nie mogłem, zbrodnią zaś byłoby przewidywać, a mimo
to uczynić. Tak to wyglądało w rzeczywistości i tak dzisiaj o tym piszę. Mógłbym ukryć
wszystko, gdyż świadków nie miałem, nie ukrywam przecież nic z tego, co było, a
czytelnik niech osądzi mnie wedle swej woli.
148
Gdy rozprawiłem się wreszcie po wielu wysiłkach z prześladującym mnie obrazem
rozciągniętego nieruchomo ciała, stanęło przede mną zagadnienie Marsjan i losu mej
żony. Co do pierwszego nie miałem żadnych
danych, mogłem tylko wyobrazić sobie tysiące najgorszych rzeczy. Tak samo
niestety było i z ostatnim. Noc stała się nagle okropna. Ocknąłem się siedząc na łóżku,
wpatrzony w ciemność. Modliłem się, by Snop Gorąca zgładził ją szybko i bezboleśnie.
Od nocy mego powrotu z Leatherheaed nie modliłem się ani razu. Kiedy przycisnęła
mnie ostateczna potrzeba, szeptałem bezmyślnie bałwochwalcze jakieś pacierze niby
poganin zaklęcia, teraz jednak modliłem się rzeczywiście, błagałem świadomie i żarliwie,
twarzą w twarz z wypełnioną Bogiem ciemnością. Przedziwna noc! Najdziwniejsze zaś,
że natychmiast po nastaniu świtu ja, który rozmawiałem z Bogiem, wypełzłem z oberży
jak szczur z nory, istota niewiele odeń większa, zwierzę pośledniego gatunku, na które
nowi władcy moi mogli wedle przelotnego kaprysu polować, które mogli zgładzić. Być
może oni także modlili się niemniej żarliwie tej nocy. Doprawdy, wojna ta powinna była
nauczyć nas przynajmniej jednego: litości dla wszystkich tych bezrozumnych stworzeń,
które znosić muszą nad sobą panowanie. .
Ranek piękny wstał i jasny, na wschodzie płonęło różowe, haftowane złocistymi
chmurkami niebo. Droga zbiegająca ze szczytu wzgórka Putney ku Wimbledonowi
usiana była nędznymi szczątkami przerażonego potoku, jaki przewalił się nią w noc
niedzielnej paniki. Stał tu dwukołowy wózek z tabliczką właściciela, jakiegoś Tomasza
Lobba, zieleniarza z New Maldon; koło miał zgruchotane, obok niego zaś leżał
porzucony kufer. Nieco dalej walał się wdeptany w stwardniałą glinę słomkowy kapelusz,
na szczycie zaś West Hill ziemię pokrywały skrwawione odłamki szkła rozsypane gęsto
wokół przewróconego koryta. Szedłem leniwie, nie miałem określonych planów.
Chciałem pójść do Leatherhead, choć czułem, że prawdopodobieństwo odnalezienia tam
żony bardzo jest niewielkie. Jasne było; iż jeśli śmierć nie zaskoczyła ich znienacka,
149
krewni uszli wraz z nią już dawno. Wydawało mi się jednak, że będę mógł przynajmniej
zasięgnąć języka, dokąd uciekli mieszkańcy Surrey. Wiedziałem tylko, że boli mnie serce
o żonę; że pragnę ją odnaleźć, nie wiedziałem jednak, jak tego dokonać. Byłem również
przeświadczony o całkowitej swej samotności. Przynajmniej na rozległej ,przestrzeni,
poczynając od zakątka, z którego wyszedłem, by przedzierać się przez gąszcz drzew i
krzewów, aż po skraj pola Wimbledon.
Ciemną płaszczyznę rozjaśniały żółte plamy janowca i ostów; nie było tu widać
Czerwonego Zielska, gdy zaś przystanąłem pełen wahania na brzegu otwartego pola,
ukazało się zalewające wszystko życiodajnym światłem słońce. Między drzewami
natrafiłem na bajorko kipiące od
malutkich żabek. Stałem długą chwilę przyglądając się i ucząc od nich
niezwyciężonej woli życia. Nagle odwróciłem się, czując na sobie czyjeś spojrzenie, i w
pobliskiej kępie krzewów dostrzegłem skulony jakiś kształt. Stałem i patrzyłem.
Uczyniłem krok w tamtą stronę. Kształt wyprostował.się i zmienił w zbrojnego w nóż
człowieka. Podchodziłem doń powoli. Stał milczący, nieporuszony, przyglądał mi się
bacznie.
Podchodząc dostrzegłem, że odzież jego nie mniej jest zakurzona. od mojej.
Wyglądał jak wyciągnięty z rynsztoka: Z bliska znać na niej było ślady zielonkawego
szlamu z błotnistych rowów zmieszane z zaschłym błotem i czarnymi, tłustymi plamami
po węglu. Ciemne włosy opadały mu na oczy, twarz miał splamioną słońcem i brudną,
policzki zaś tak zapadłe, że z początku nie poznałem go. Od ucha do brody biegła
szeroka czerwona blizna.
- Stój - zawołał, gdy zbliżyłem się na dziesięć jardów. Stanąłem. Głos miał
ochrypły. - Skąd idziesz? - zapytał. Przyglądałem mu się z namysłem. - Z Mortlake -
odparłem. - Ukrywałem się tam, niedaleko jamy Marsjan, gdzie spadł walec. Potem
wydostałem się z ruin i uciekłem.
150
- Tu nie ma nic do jedzenia- mówił- "To jest mój teren. Cała ta górka, aż po rzekę i
od Clapham do skraju wsi. Jedzenia starczy tu tylko na jednego. Dokąd idziesz`?
Nie śpieszyłem z odpowiedzią.
- Nie wiem - odrzekłem. - Siedziałem w ruinach ze dwa tygodnie. Nie mam
pojęcia, co się przez ten czas stało.
Przyglądał mi się niepewnie, potem drgnął i coś zmieniło się w jego wzroku.
-' Nie mam zamiaru tu pozostawać - ciągnąłem. - Pójdę chyba do Leatherhead, do
żony.
Wyciągnął ku mnie rękę.
- To pan! - zawołał. - Człowiek z-Woking! Więc nie zginął pan w Weybridge?
Ja także go poznałem.
- To pan! Artylerzysta, który zjawił się w moim ogrodzie!
- Co za szczęście! - mówił. - Co za szczęściarze z nas! Pomyśleć, że to pan! -
Podał mi rękę, ja zaś uścisnąłem ją gorąco. - Ukrywałem się w rowie - ciągnął. - Ale oni
nie zabijali wszystkich. Kiedy zaś oddalili się, uciekłem polami do Walton. Ale przecież
minęło zaledwie szesnaście dni, a pan osiwiał! - Obejrzał się gwałtownie. - To tylko
gawron -rzucił. Teraz dopiero dowiedziałem się, że i ptaki mają cień. Trochę tu za
przestronnie, chodźmy lepiej pogadać w krzaki.
- Widział pan tu gdzie Marsjan w pobliżu? - zapytałem. - Od kiedy wydostałem
się...
151
- Poszli do Londynu - wyjaśnił. - Myślę, że założyli tam jakieś większe
obozowisko. Co nocy w stronie Hampstead świeci się całe niebo. Jak nad wielkim
miastem. Widać ich, jak łażą w tej łunie. A w dzień - nic. Ale bliżej nie widziałem ich
nigdzie od - policzył na palcach - pięciu dni. Potem widziałem dwóch, w stronie
Hammersmith, jak taszczyli coś ciężkiego. A przedwczoraj w nocy - przerwał, .po czym
powiedział naciskiem: - ciemno już było, co prawda, ale widziałem, jak coś uniosło się w
powietrze. Myślę, że zbudowali latającą machinę i próbują teraz latać.
Przystanąłem na czworakach, gdyż wdzieraliśmy się właśnie w głąb zarośli. -
Latać?! - zawołałem.
- Tak - odparł. - Latać!
Posunąłem się nieco głębiej, gdzie krzewy nie były tak gęste, i usiadłem. '
- To koniec ludzkości! - zawołałem. - Jeżeli potrafią latać, po prostu oblecą świat
dokoła i...
Przytaknął mi głową.
= Na pewną oblecą. Ale przynajmniej tutaj zrobi się nieco spokojniej. A poza tym-
śpojrzał na mnie-tak panu szkoda, że z ludzkością koniec? Bo mnie nie bardzo.
Wykończyli nas. Z kretesem.
Popatrzyłem na niego. Choć może to wydać się dziwne, sam jednak nie potrafiłem
dojść do tego wniosku. Jasne stało się dla mnie wszystko dopiero teraz, kiedy padły te
słowa. Tkwiła we mnie jeszcze dotąd jaka mglista nadzieja, nie nadzieja raczej, lecz z
dawien dawna nabyte przyzwyczajenie. On zaś powtórzył:
- Z kretesem! - Brzmiała w tym niezachwiana pewność. - To koniec dodał. - Oni
stracili jednego jedynego. Usadowili się mocno, a nam dali po kulach. Przetrącili krzyże
największej potędze świata. Przespacerowali się po nas. Śmierć tego pod Weybridge to
152
czysty przypadek. A to tylko zwiadowcy. Nowi przylatują bez przerwy. Te zielone gwiazdy
(co prawda przez pięć ostatnich dni nie widziałem ich) na pewno spadają gdzieś co nocy.
Nic się nie da zrobić. Wykończyli nas na amen!
Nie odpowiadałem. Siedziałem patrząc przed siebie i na próżno siliłem się
wydusić z mózgu jakąś rozsądną myśl.
- Co to za wojna? - ciągnął dalej artylerzysta. - Od samego początku było tak,
jakby ludzie wojowali z mrówkami.
Przypomniałem sobie nagle noc w obserwatorium. - Po dziesiątym
pocisku przestali strzelać, przynajmniej do wylądowania pierwszego walca.
- Skąd pan wie? - zapytał. Kiedy mu wyjaśniłem, zamyślił się.
- Może im się działo popsuło -- rzekł. - No i co z tego? Na pewno już naprawili. A
jeżeli nawet trochę się odwlecze, to koniec, wszystko jedno, będzie ten sam. Akurat:
mrówki i ludzie. Mrówki budują miasta, żyją swoim życiem, prowadzą wojny, robią
rewolucje, aż przychodzi człowiek i chce je usunąć. I usuwa. Tylko że w tym wypadku
mrówkami jesteśmy my. Do tego...
- Co? - rzuciłem.
- ...jadalnymi mrówkami. -Spojrzeliśmy po sobie.
- I co z nami będzie? - zapytałem.
- O tym właśnie myślałem - zawołał. - O tym właśnie myślałem. I'o Weybridge
szedłem na południe i myślałem. Widziałem, co się tam działo. Ludzie piszczeli ze
strachu. A ja nie lubię piszczeć. Nie raz, nie dwa zaglądałem śmierci w oczy. Ja nie
malowany żołnierzyk, dla mnie śmierć to śmierć i nic więcej. Ten wyżyje, kto myśli.
Widziałem, jak wszystko wiało na południe. Pomyślałem sobie: na długo im tam żarcia
153
nie starczy, i od razu zawróciłem. Poszedłem między Marsjan, jak jaskółka leci między
ludzi. A dokoła - zatoczył ręką szerokie koło - zdychają z głodu, obdzierają ze skóry...
Dostrzegł wyraz mej twarzy i przerwał niezręcznie.
- Ci, co mieli funty, popłynęli oczywiście do Francji - dodał. Zawahał się, czy
mówić dalej, napotkał me spojrzenie i ciągnął: - Jedzenia jest tu dużo. Puszki konserw po
sklepach, wino, wódka, wody mineralne. A rury wodociągowe i kanały są puste. Powiem
panu, co sobie pomyślałem. Oni są mądrzy i, zdaje się, potrzebują nas do jedzenia:
Poniszczą więc przede wszystkim nasze statki, maszyny, armaty, miasta, cały nasz ład,
całą naszą organizację. Nic z tego nie zostanie. Gdybyśmy byli tej wielkości, co mrówki -
może by się nam upiekło. Ale jesteśmy więksi. Za gruby byłby kawał, gdyby to wszystko
miało się rozejść po kościach. Nie da rady. Prawda?
Potwierdziłem. - No, tak. Ta sobie właśnie myślałem. Dobrze, na razie łapią nas,
kiedy i jak chcą. Dosyć takiemu Marsjaninowi przejść parę mil, a już ma całe tłumy
zmykających. Widziałem, jak któregoś dnia w Wandsworth jeden burzył domy i rył w
ruinach. Ale kiedyś wreszcie chyba przestaną. Jak tylko skończą z naszymi działami, jak
poniszczą koleje i zrobią wszystko,
co sobie zamierzyli, wtedy zaczną systematycznie wyłapywać najgrubszych i
zamykać w klatkach. Niedługo na pewno zaczną to robić: O, mój Boże! Przecież oni
jeszcze się do nas naprawdę nie wzięli!
- Nie wzięli się! - wykrzyknąłem.
- Pewno, że nie. - Wszystko, co się dotąd stało, to tylko nasza wina. Nie mieliśmy
dosyć rozsądku, aby siedzieć cicho, zaczęliśmy naprzykrzać się im głupimi armatami.
Straciliśmy głowę, goniliśmy całymi tłumami to tu, to lam. Chociaż tam- wcale nie jest
bezpieczniej niż tu. A oni w ogóle nie mieli zamiaru nas ruszać. Pracują, robią to
154
wszystko, czego nie mogli przywieźć ze sobą z Marsa, szykują miejsce dla reszty. Kto
wie, czy nie dlatego właśnie przestali strzelać tymi walcami. Żeby nie trafić któregoś ze
swoich tu, na Ziemi. A my, zamiast rozbiegać się w ślepym popłochu albo próbować
zgładzić ich dynamitem, powinniśmy spróbować przystosować się do nowej sytuacji. Tak
przynajmniej ja to sobie wyobrażam. Może człowiek wolałby, dla siebie i dla swoich, żeby
było inaczej, ale fakty są uparte. I na tej zasadzie zacząłem działać. Miasta, państwa,
cywilizacja, postęp - z tym już koniec! Tę grę przegraliśmy! Z kretesem!
- Więc po co w takim razić żyć? Artylerzysta przyglądał mi się przez chwilę.
- Żadnych koncertów galowych przez jakiś milion najbliższych lat nie będzie na
pewno; ani wystaw obrazów; ani smakowitych wyżerek w wytwornych knajpach. Jeżeli
panu potrzebne są rozrywki, to myślę, że nie ma pan tu czego szukać. Jeżeli pan ma
salonowe maniery i nie lubi jeść ryby nożem czy słuchać mowy cockneyów, to proszę
lepiej o tym zapomnieć. Nie będzie to panu potrzebne.
- Pan myśli...
- Ja myślę, że tacy jak ja muszą żyć. Dla zachowania gatunku. Mówię panu, ja
cholernie chcę żyć.1 jeżeli się nie mylę, to pan niedługo powie też to samo. Takich jak my
nie wytępią. Na pewno nie damy się schwytać ani oswoić; ani tuczyć jak głupie barany.
Brr! Pomyśleć tylko, takie brązowe gady...
- Nie myśli pan chyba...
-- Właśnie że myślę. Będę żył. Pod ich panowaniem. Uplanowałem już sobie
wszystko. Obmyśliłem. My, ludzie, zostaliśmy pokonani. Z,a mało umiemy. Musimy wiele
nauczyć się, zanim spróbujemy szczęścia. A ucząc się, musimy żyć. I to na wolności.
Rozumie pan'? Oto, co trzeba zrobić.
Patrzyłem zdumiony i poruszony głęboko zdecydowaniem tego człowieka.
155
- Na Boga! - zawołałem. - Prawdziwy z pana mężczyzna! - i uścisnąłem z zapałem
jego dłoń.
- Co? - odparł, a oczy mu rozbłysły. - Nieźle to wszystko obmyśliłem, prawda?
- Niech pan mówi dalej - nalegałem.
- Dobra. Ci, co chcą uniknąć schwytania, muszą się przygotować. Ja się
przygotowuję. Niech pan pojmie, nie wszyscy nadają się na dzikie zwierzęta, a tym
właśnie będziemy musieli stać się. Dlatego tak uważnie przyglądałem się panu. Miałem
wątpliwości. Pan wygląda na chudego i słabego. Nie poznałem pana. Nie wiedziałem, że
tyle czasu siedział pan w kryjówce. Bo, widzi pan, tamci wszyscy, co żyli w tym domkach,
te przeklęte kupczyki nawykłe do łatwego życia, byliby do niczego. To ludzie bez ducha,
bez dumnych snów, bez wzniosłych porywów. A człowiek bez tego to zwykły tchórz, to
szmata. Umieli tylko spieszyć się codziennie do pracy. Widziałem ich setkami, jak z
drugim śniadaniem w garści gonili jak wściekli do pociągu, aby tylko nie spóźnić się, tylko
jak najwcześniej otworzyć te swoje marne sklepiki i ciułać te swoje głupie groszaki.
Widziałem, jak potem gonili do domu, żeby się tylko nie spóźnić na obiad i, broń Boże,
nie jeść chłodnej zupy; jak siedzieli wieczorami w domu ze strachu przed bandytami; jak
szli do łóżek ze swoimi żonami, nie dlatego, że je kochali, ale dlatego, że było to
wygodne i nie komplikowało ich nędznej wegetacji. W powszednie dni ubezpieczali się
ze strachu przed jakimś wypadkiem na tym świecie, a w niedziele - ze strachu przed
życiem pozagrobowym. Tak jakby piekło było dla królików! Dla nich Marsjanie jak z nieba
spadli. Wygodne klatki, zdrowy pokarm, troskliwa opieka, żadnych zmartwień. Jak
pobiegają z tydzień, dwa po połach z pustymi brzuchami, sami przyjdą, żeby dać się
złapać. I będą uszczęśliwieni. Dziwić się będą, jak ludzie mogli żyć, zanim Marsjanie nie
zaczęli się o nich troszczyć. A te różne darmozjady, franty i oczajdusze, już ich widz. Już
widzę - mówił z posępnym zadowoleniem - jacy się robią czuli, jacy nabożni. Choć
przejrzałem dopiero w ostatnich dniach, dużo już zdążyłem zobaczyć. Wielu tłustych a
głupich nie będzie się martwić o nic. Inni poczują, że nie wszystko jest w porządku, że
156
trzeba zacząć działać. A kiedy sprawy tak się układają, że ludzie zaczynają odczuwać
konieczność działania, zaraz znajdują się słabi albo tacy, co słabną na samą myśl o
potrzebie ruszenia mózgiem, i zawsze wykombinują taką religię, co zabrania
wszystkiego, górnolotną i głoszącą ufność i pokorę wobec prześladowców i poddanie się
woli Stwórcy! Pan zresztą także widział na pewno to samo - zupełnie jakby strach zmiótł
całą energię.
Klatki będą się trząść od psalmów i hymnów, i histerii. A inni, nie tacy prostacy
może, jak to się mówi, zaczną się gzić...
Przerwał. - Bardzo możliwe, że Marsjanie będą mieli swoich ulubieńców; wyuczą
ich sztuczek, kto wie? Będą rozczulać się nad kochanym chłoptysiem, że już utył i że
trzeba go zarżnąć. A niektórych nauczą polować na nas.
- Nie! - krzyknąłem. - To niemożliwe! Żaden człowiek...
- Po ,co te kłamstwa? - przerwał. - Znajdą się i tacy. I będą to robić. Nawet bardzo
chętnie. Byłoby głupotą udawać, że się w to nie wierzy. Pewność jego przekonała mnie.
- Ale niech tylko spróbują przyjść po mnie. Boże! Niech tylko spróbują - powiedział
i popadł w ponurą zadumę.
Siedziałem bez słowa, rozważając to wszystko. Nie mogłem znaleźć niczego, co-
można by przeciwstawić rozumowaniu tego człowieka. W dniach sprzed najazdu nikt nie
wątpiłby w mą wyższość umysłową nad nim. Ja, znany i ceniony pisarz i filozof- i on,
prosty żołnierz. A przecież to on, a nie ja, oceniłem należycie nasze położenie, gdy ja nie
zacząłem nawet jeszcze dobrze zdawać sobie sprawy z tego, co się stało.
- Co pan ma zamiar zrobić? - zapytałem. - Jakie ma pan plany? Zawahał się.
157
- No, dobra; powiem panu. Więc jest tak - odrzekł. - Co mamy robić? Musimy
wynaleźć taki sposób życia, żeby człowiek mógł mnożyć się i bezpiecznie chować dzieci.
Tak... Niech pan zaczeka, zaraz wyjaśnię dokładniej, co moim zdaniem należy zrobić.
Oswojeni będą jak wszystkie oswojone bydlęta. Po paru pokoleniach staną się tłuści,
pełnokrwiści, głupi - śmiecie. Chodzi o to, żebyśmy my, wolni, nie zdziczeli, nie zmienili
się w duże dzikie szczury... Bo, widzi pan, będziemy chyba musieli żyć pod ziemią.
Myślałem o londyńskiej kanalizacji. Ci, co jej nie znają, wyobrażają sobie oczywiście
straszne rzeczy, ale pod Londynem są całe mile, setki mil kanałów. Niech kilka dni
popadają deszcze, przy pustym Londynie kanały zrobią się czyściutkie, schludniutkie.
Główne magistrale będą dość duże i przestronne dla każdego. A są przecież jeszcze
piwnice, podziemia, składy; można w nich będzie porobić przejścia do kanałów. A tunele
kolejowe, a kolej podziemna? Co? Zaczyna pan rozumieć? Trzeba stworzyć grupę
silnych, mądrych ludzi. Nie przyjmiemy żadnego śmiecia. Słabych nam nie potrzeba...
- Takich jak ja, co?
- Przecież już wyjaśniłem, że to była pomyłka. Prawda? - Nie będziemy się
spierać. 1 co dalej?
- Ci, co zostaną, muszą być karni. Silne, mądre kobiety będą także potrzebne.
Matki i wychowawczynie - nie żadne lalkowate ślicznotki ze słodkimi ślepkami. Słabych
ani głupich nie chcemy. Znów będzie się żyło naprawdę, a bezużyteczni, uciążliwi i
szkodliwi muszą wymrzeć. Powinni wymrzeć. Powinni sami chcieć wymrzeć. Bo
ostatecznie żyć po to, by psuć rodzaj ludzki, to nielojalność. Nie byliby zresztą szczęśliwi.
A śmierć wcale nie jest taka znów straszna; tylko tchórze lak ją sobie wyobrażają. Tak
więc, kanały. Tam będziemy się zbierać. Naszym ośrodkiem będzie Londyn. Kto wie,
może nawet będziemy wartować i kiedy Marsjanie gdzieś się oddalą, wychodzić na
powierzchnię. Może nawet będziemy mogli grać w cricketa! Zachowamy w ten sposób
gatunek. Co? Przecież to chyba będzie możliwe? Ale samo zachowanie gatunku to
jeszcze mało. Tyle to i szczury potrafią. Ważniejsze będzie zachowanie i rozwijanie
158
wiedzy ludzkiej.1 tutaj właśnie pojawia się na widowni pan. Są książki, są wzory. Trzeba
wyszukać głębokie, pewne schowki i ukryć tam jak najwięcej książek; nie żadnych
romansideł, nie poetyckich bzdurstw, ale książek o wiedzy, o myśli ludzkiej. Tu zaczyna
się, powiadam pańska rola: Musimy dobrać się do British Museum i przejrzeć wszystko,
co tam jest:v Przede wszystkim zachować naszą wiedzę i rozwijać ją. Musimy
podpatrywać Marsjan. Niektórzy będą musieli stać się szpiegami. Kto wie... kiedy już
wszystko będzie zorganizowane, może i ja się nim stanę`? Pozwolę się złapać. A
najważniejsze, nie wolno nam zaczepiać Marsjan. Nie wolno nawet nic im ukraść. Przy
spotkaniu uciekać. Trzeba pokazać, że nie wałczymy z nimi. Oni są mądrzy i nie będą
nas tępić, jeżeli tylko będą mieć wszystko, co im potrzeba, i jeżeli uznają nas za
nieszkodliwe robactwo.
Artylerzysta zamilkł i oparł brązową rękę na mym ramieniu.
- Może nawet nie będzie trzeba tak dużo nauczyć się, zanim... Proszę sobie tylko
wyobrazić, nagle rusza pięć, sześć Machin Bojowych, Gorącym Snopem w lewo, w
prawo, a w nich nie Marsjanie, lecz ludzie! Ludzie, którzy wiedzą, jak się z nimi
obchodzić! A to może nawet być jeszcze za naszego życia. Niech pan sobie tylko
wyobrazi - złapać takie jedno kochaniątko i pomachać Snopem! Panować nad nimi! I
cóż, jeśli nawet w końcu rozkurzą cię na cztery wiatry - po takim balu? Już widzę
Marsjan, jak wytrzeszczają te swoje śliczne oczęta! Człowieku;-może pan sobie to
wyobrazić`? Może pan wyobrazić sobie, jak się śpieszą i sapią, i dyszą, i pokrzykują, i
kręcą się przy tych swoich cudownych maszynach, a
tu żadna nie działa! A wtedy my trzask, prask, łup, cup - akurat kiedy się tak przy
nich grzebią, trzask Snopem i proszę, człowiek znów zajmuje należne mu miejsce.
Na długą chwilę śmiała wizja wyczarowana przez artylerzystę, pewność i odwaga
brzmiące w jego głosie podbiły mą wyobraźnię całkowicie. Uwierzyłem bez wahania
159
zarówno w przewidywane przezeń losy ludzkości, jak i w możliwość wcielania jego
planów w życie - czytelnik zaś, który mógłby uznać mnie za głuptaka ulegającego zbyt
łatwo cudzym wpływom, musi pojąć różnicę między nim, z jego od dawna już
przemyślanym planem, a mną, leżącym w ukryciu pod krzakiem i słuchającym w
pomieszaniu tych myśli. Przegadaliśmy w ten sposób cały ranek, po czym wypełzliśmy z
zarośli i zbadawszy szczegółowo widnokrąg, czy nie widać gdzie w pobliżu Marsjan,
pośpieszyliśmy na wzgórze Putney, do domku, w którym było jego legowisko. Kiedy
zeszliśmy do piwnicy i ujrzałem wykop o długości dziesięciu co najwyżej jardów, na który
stracił już przeszło tydzień - miał to być przekop do przechodzącego przez Putney
burzowca - po raz pierwszy dostrzegłem przepaść dzielącą marzenia tego człowieka od
jego sił. Taką dziurę można było wygrzebać w ciągu jednego dnia. Wierzyłem jeszcze w
niego tak mocno, że pracowałem wraz z nim przy wykopie aż do południa. Mieliśmy
taczkę i wykopaną ziemię wywoziliśmy na podwórze. W południe pokrzepiliśmy się nieco
puszką zupy i winem z sąsiedniej spiżarni. Jednostajna praca przynosiła mi dziwną ulgę.
Zapominałem przy niej o całym tym boleśnie nowymi i obcym świecie. Pracując
myślałem o projektach artylerzysty i z wolna poczęły budzić się we mnie zastrzeżenia i
wątpliwości. Pracowałem jednak bez ustanku, szczęśliwy, że znów mam jakiś cel przed
sobą. Przepracowawszy godzinę, zacząłem obliczać odległość dzielącą nas od kanału.
Zwątpiłem, czy w ogóle doń trafimy. Nie mogłem pojąć, po co mamy kopać taki długi
tunel, kiedy można było dostać się do kanału po prostu włazem. Wydawało mi się także,
iż dom nie był najlepiej wybrany i dlatego potrzeba było tak długiego przekopu. Właśnie
kiedy uświadomiłem sobie to wszystko, artylerzysta przerwał kopanie i spojrzał na mnie.
- Narobiliśmy się nielicho - powiedział i odłożył łopatę. - Trzeba trochę odsapnąć. -
Potem zaś dodał: - Myślę, że czas pójść na dach i rozejrzeć się po świecie.
Ja jednak chciałem pracować dalej, po krótkim więc wahaniu wziął się znowu za
szpadel; wtedy uderzyła mnie pewna myśl. Zatrzymałem się, on zaś natychmiast zrobił to
samo.
160
- Dlaczego pan chodził po polach - zapytałem - zamiast być tutaj?
- Wyszedłem przewietrzyć się trochę - odparł - i akurat wracałem. W nocy zawsze
bezpieczniej. , - A robota?
- Przecież nie można ciągle pracować - odrzekł, ja zaś jak w olśnieniu przejrzałem
tego człowieka. Wahałem się, trzymając w ręku łopatę.
- Powinniśmy teraz rozejrzeć się - powtórzył. - Jeżeli ktoś podejdzie, może
posłyszeć nasze kopanie. Zaskoczą nas nie przygotowanych.
Nie miałem chęci sprzeciwiać się dłużej. Poszliśmy na strych i stojąc na drabinie
wyjrzeliśmy spod klapy włazu. Marsjan nie było widać nigdzie, toteż śmiało wstąpiliśmy
na dach i ukryliśmy się za parapetem.
Co prawda większą część Putney przesłaniały nam drzewa, widać jednak było
dolinę rzeki zarosłą fantastyczną gęstwą Czerwonego Zielska i Dolne Lambeth, zalane i
również tonące w czerwieni. Spośród pęków Czerwonego Pnącza sterczały cherlawe,
martwe gałęzie drzew w pałacowym parku. Dziwne, jak bardzo obie te rośliny
uzależnione były w swym rozwoju od obfitości wody. W pobliżu naszego domku żadnej z
nich nie udało się przyjąć. Pełno za to było tu szczodrzewca, kwiatów głogu, buldeneżów
i drzew tui strzelających wysoko ponad zielone krzewy wawrzynów i mieniących się
tęczą barw w promieniach słońca hortensji. Daleko, za Kensingtonem, unosił się gęsty
dym przesłaniając pospołu z błękitną mgiełką łańcuch ciągnących się na północy wzgórz.
Artylerzysta opowiadał tymczasem o ludziach, którzy pozostali jeszcze w Londynie.
- Którejś nocy zeszłego tygodnia - mówił - jacyś głupcy naprawili przewody
elektryczne i po rzęsiście oświetlonych Regent's Street i Piccadilly Circus wrzeszczała i
tańcowała aż do rana gromada obdartych, brudnych pijaków, mężczyzn i kobiet.
Opowiadał mi jeden, co to widział. Kiedy zrobił się dzień, połapali się, że niedaleko, pod
161
Langham, stoi i gapi się na nich Machina Bojowa. Bóg wie, jak długo już tak stała. Potem
zbliżyła się i wyłapała ze setkę takich, co z pijaństwa albo ze strachu nie mieli sił uciekać.
Sądzę, że żadna historia nie opisze wszystkich groteskowych wydarzeń tamtych
czasów.
Później, w odpowiedzi na me pytania, powrócił do wspaniałych planów. Począł
zapalać się. Tak wymownie opisywał zdobycie przez człowieka Machiny Bojowej, że
znów na poły weń uwierzyłem. Teraz jednak, znając prawdziwą jego wartość,
pojmowałem, dlaczego tak kładł nacisk, by nie robić nic zbyt pośpiesznie. Zauważyłem
też, iż nie ma już teraz mowy o jego osobistym udziale w opanowaniu i poprowadzeniu
do boju potężnej tej maszyny.
Po pewnym czasie powróciliśmy do piwnicy. Żaden z nas jednak nie miał; zdaje
się, ochoty zabierać się znowu do kopania. Kiedy zaś zaproponował posiłek, nie
protestowałem. Stał się nagle niezwykle szczodry i gdy nasyciliśmy się, wyszedł, by
przynieść kilka doskonałych cygar. Zapaliliśmy, a on również zapłonął optymizmem.
Potraktował me przybycie jako wielkie święto.
- Mam w piwnicy trochę szampana - powiedział. - Po wodzie lepiej się kopie -
odrzekłem.
- Nie - zawołał. - Dzisiaj ja wydaję przyjęcie! Szampan! Mocny Boże! Toć przed
nami ciężka praca. Trzeba trochę odpocząć i, póki jeszcze można, nabrać sił. Niech pan
spojrzy na te pęcherze!
Upierał się; by resztę dnia świętować, i nalegał, byśmy po obiedzie zagrali w karty.
Nauczył mnie gry w belotkę, po czym podzieliliśmy Londyn na dwie części, dla mnie
północną, dla niego południową, i poczęliśW y grać o parafie. Trzeźwo myślącemu
czytelnikowi może to wydać się głupie i groteskowe, wszystko jednak działo się tak, jak
162
tu opisuję. Co najciekawsze zaś - i belotka, i inne gry, w które graliśmy później, wydawały
mi się bezgranicznie interesujące.
Dziwny jest umysł ludzki! Rodzaj nasz stał przed groźbą zagłady, a przynajmniej
straszliwego poniżenia; nas samych nie czekało nic prócz straszliwej śmierci, my zaś
zabawialiśmy się malowanymi tekturkami i z ożywieniem, ba! z podnieceniem graliśmy.w
oczko! Potem nauczył mnie pokera; ja zaś ograłem go trzy razy z rzędu w szachy. Gdy
ściemniało, tak byliśmy przejęci grą, że nie zważając na niebezpieczeństwo zapaliliśmy
lampę.
Po nieskończonej ilości partii zjedliśmy kolację, przy której artylerzysta wykończył
szampana. Potem, paląc cygara, graliśmy dalej. Nie był on już teraz tym energicznym
odnowicielem gatunku, którego spotkałem rankiem. Optymizm jego stał się mniej bojowy,
spokojniejszy. Pamiętam; jak pił moje zdrowie wygłaszając zawiłe, pełne jąkania się i
powtórzeń przemówienie. Po tej właśnie tyradzie zapaliłem cygaro i wspiąłem się na
dach, chcąc obejrzeć zieloną łunę jaśniejącą, wedle jego słów, na pagórkach Highgate.
Początkowo gapiłem się bezmyślnie w kotlinę londyńską. Wzgórza na północy
tonęły w ciemności. Opodal Kensingtonu widniały czerwone ognie. Wystrzelały co jakiś
czas pomarańczowymi płomieniami, by zniknąć po chwili w granatowej nocy. Reszta
Londynu była czarna. Nieco bliżej dostrzegłem dziwne światło, bladofioletową migotliwą
poświatę drżącą w wieczornym wietrze. Długo nie mogłem sobie wyjaśnić tego
zjawiska, aż w końcu pojąłem, że to słabe promieniowanie pochodzi od
Czerwonego Zielska. Obudziło mnie to ze stanu sennego podziwu i przywróciło do
rzeczywistości. Przeniosłem wzrok na Marsa, jasną, czerwoną gwiazdkę błyszczącą
wysoko na zachodzie, potem zaś,długo i żarliwie wpatrywałem się w ciemność
Hampstead i Highgate.
Długi czas stałem na dachu, zastanawiając się nad dziwacznymi wydarzeniami
tego niezwykłego dnia. Raz jeszcze przebiegłem myślą wszystkie przemiany, jakie we
163
mnie zaszły; począwszy od nocnych modlitw, na bezsensownym kartograjstwie
skończywszy. Odczułem gwałtowny wstręt. Pamiętam, jak odrzuciłem, z pewnym co
prawda żalem, nie dopalone jeszcze cygaro. Uznałem ten gest za symbol! Z płomienną
przesadą zarzucałem sobie głupotę, czułem się zdrajcą wobec własnej żony i całego
rodzaju ludzkiego, trapiły mnie wyrzuty sumienia. Postanowiłem opuścić tego marzyciela
z fantastycznymi planami, pijaństwem i obżarstwem oraz udać się do Londynu. Tam, jak
sądziłem,. najpewniej dowiem się, co robią Marsjanie, a co moi towarzysze, ludzie.
Księżyc już wzszedł, a ja wciąż jeszcze stałem na dachu.
8 Londyn wymarły
Po opuszczeniu artylerzysty poszedłem do Highstreet i dalej mostem przez
Tamizę do Lambeth. Most ginął całkowicie niemal w gęstwinie Czerwonego Zielska.
Łodygi i liście tej rośliny zdradzały już jednak pierwsze oznaki zagłady - gęsto rozsiane
białawe plamy.
Na rogu uliczki wiodącej ku przystani w Putney leżał człowiek. Okryty czarnym
pyłem wyglądał jak kominiarz. Nie był martwy, lecz pijany do nieprzytomności. Nie udało
mi się wydostać z niego nic prócz przekleństw i wściekłych razów. Zostałbym może przy
nim, gdyby nie nazbyt już zbydlęcona jego twarz.
Za mostem pokrywał wszystko czarny pył. Warstwa jego, w miarę jak zbliżałem
się do Fulham, była coraz grubsza. Przerażała mnie pustka ulic. W pobliskiej piekarni
znalazłem trochę pożywienia, spleśniałego, czerstwego, jednak nadającego się jeszcze
do jedzenia chleba. Nieco dalej, w pobliżu Walham Green, pyłu nie było, natomiast cała
jedna strona ulicy stała w płomieniach; huk pożaru przynosił w martwej ciszy prawdziwą
ulgę. Ulice wiodące do Brompton także były puste, jakby wymarłe.
Tutaj znów pełno było czarnego kurzu i trupów. Na samej Falham Road
naliczyłem ich dwanaście. Musiały leżeć tam od wielu już dni, toteż
164
uciekłem od nich czym prędzej. Okrywał je grubą warstwą czarny pył, niektóre zaś
były napoczęte przez psy.
Tam gdzie miasto wolne było od czarnego kurzu - wyglądało dziwnie odświętnie.
Sklepy pozamykane, okna zasłonięte, wszędzie cisza i pustka. Gdzieniegdzie,
przeważnie w sklepach spożywczych i winiarniach, widniały ślady rabunku. Ujrzałem też
rozbitą wystawę złotnika, rabuś jednak został widocznie spłoszony, gdyż na chodniku
leżały porzucone w nieładzie złote łańcuszki i zegarki. Nawet nie schyliłem się po nie.
Nieco dalej na progu domu siedziała skulona kobieta w łachmanach. Krew ze
spoczywającej na kolanach skaleczonej ręki rozlała się rdzawą plamą po sukni, obok
zaś, na chodniku, wokół rozbitej flaszki po szampanie, widniała cała kałuża. Kobieta
wydawała się pogrążona w głębokim śnie, była jednak martwa.
Im dalej zagłębiałem się w Londyn, tym głębsza panowała cisza. Nie była to
jednak cisza śmierci. Było to milczenie pełne niespokojnego wyczekiwania. Lada chwila
przecież wszystkie te domy mogły zmienić się w dymiące zgliszcza, jak zmieniły się w
nie północno-zachodnie dzielnice, mogły zginąć, jak zginęły domy Ealing i Kulburn. Było
to miasto skazane...
Na ulicach południowego Kensingtonu nie znalazłem ani zwłok, ani czarnego
kurzu. Tam też usłyszałem po raz pierwszy dziwny odgłos rozpaczy. Dotarł on do mej
świadomości niemal niepostrzeżenie. Brzmiał jak nieustanne łkanie złożone z dwu
tonów: "ul-la, ul-la, ul-la". Gdy szedłem na północ, natężenie jego narastało, choć
głuszyły je domy. Z pełną mocą rozbrzmiewał natomiast, kiedy wyszedłem na Exhibition
Road. Zatrzymałem się zdziwiony tym płynącym z oddali jękiem patrząc ku
kensingtońskim ogrodom. Mogło wydawać się, że to łka głosem lęku i pustki
niezmierzone skupisko domów. "U1-la, ul-la, ul-la, ul-la" brzmiał nieludzki jęk, a potężne
fale dźwięków przelewały się szeroką, słoneczną, zamkniętą dwoma rzędami wysokich
kamienic ulicą. Zwróciłem się pełen niepokoju ku żelaznym bramom Hyde Parku.
165
Zastanawiałem się, czy nie wedrzeć się do Muzeum Przyrodniczego, by się wspiąć na
szczyt wieży i rozejrzeć po okolicy. Postanowiłem jednak pozostać na ziemi, gdzie łatwiej
można było w razie potrzeby znaleźć kryjówkę, i podążyłem dalej wzdłuż Exhibition
Road. Kamienice puste. były i milczące i tylko głośne echo mych kroków rozbrzmiewało
dokoła. W pobliżu bramy parkowej czekał mnie dziwny widok. Leżał tam obalony
omnibus i obrany doszczętnie z mięsa szkielet konia. Stałem przy nim długą chwilę, po
czym ruszyłem ku mostowi. Jęk stawał się coraz potężniejszy, choć nie ,
było widać nic prócz chmury dymu kłębiącej się ponad konarami drzew.
"U1-la, ul-la, ul-la, ul-la" - nawoływał głos dochodzący, jak mi się zdawało, gdzieś
z Regent's Park. Rozpaczliwy ten krzyk działał przygnę-, biająco. Począłem tracić siły,
ogarniało mnie coraz większe zmęczenie. Poczułem się słaby, obolały, głodny i
spragniony. Minęło już południe. Po co błąkałem się samotnie po tym wymarłym mieście?
Po co znalazłem się w Londynie, spowitym w czarny całun, spoczywającym na katafalku
trupie miasta? Poczułem się śmiertelnie samotny. Wybiegałem pamięcią ku
zapomnianym od lat przyjaciołom. Myślałem o truciznach ukrytych w opuszczonych
aptekach, o pełnych wódki piwnicach. Wspomniałem tych parę nieszczęsnych,
dzielących ze mną miasto istot...
Do Oxford Street dotarłem przez Marble Arch. Tutaj znów pełno było czarnego
pyłu i wiele martwych ciał. Z piwnicznych okien biła złowieszcza
, okropna woń. Panował upał, a że szedłem już długo, zachciało mi się jeść i pić.
Z wielkimi trudnościami włamałem-się do jakiegoś baru. Udało mi się tam nasycić
zarówno głód, jak i pragnienie, osłabiło mnie to jednak tak bardzo, że wyciągnąłem się
na stojącej pod ścianą kanapce i zasnąłem kamiennym snem. Ocknąłem się z ponurym
jękiem "ul-la, ul-la, ul-la, ul-la" w uszach. Panował już mrok. Posiliłem się znalezionym w
barze serem i sucharkami (spiżarka na mięso pełna była tylko robactwa), po czym
powlokłem się ku Baker Street i dalej do Regent's Park. Przechodziłem obok szeregu
wymarłych skwerów - w tej chwili przypominam sobie nazwę'tylko jednego z nich -
166
Portman Square. Wychodząc z Baker Street dostrzegłem w oddali, ponad drzewami, w
świetle zachodu kaptur olbrzyma z Marsa. Jęk dobiegał stamtąd właśnie. Nie przeraziłem
się. Widok ów wydał mi się- czymś zupełnie naturalnym. Przyglądałem się długo. Gigant
stał bez ruchu i jęczał. .Nie mogłem pojąć, dlaczego tak stoi i krzyczy.
Usiłowałem ułożyć jakiś plan działania, nieprzerwane to szlochanie przeszkadzało
mi jednak. Może zaś zbyt byłem zmęczony, aby lękać się czegokolwiek. Z pewnością
bardziej byłem ciekaw przyczyn tego płaczu, niż przerażony widokiem Machiny Bojowej.
Skręciłem w Park Road, chcąc obejść park dokoła, i posuwając się pod osłoną domów
wyszedłem od strony St. John's Wood, by przyjrzeć się stamtąd jęczącemu
Marsjaninowi. O paręset jardów od Baker Street usłyszałem głośne szczekanie i ujrzałem
pędzącego w mym kierunku psa z ochłapem czerwonego mięsa w pysku. Gnała za nim
sfora wynędzniałych kundli. Ominął mnie wielkim łukiem, obawiając się widocznie, bym
nie odebrał mu smakowitej
zdobyczy. Gdy szczekanie ucichłe w oddali, mocniej rozbrzmiało płaczliwe "ul-la,
ul-la, ul-la, ul-la, ul-la".
W pobliżu dworca St. John's Wood natknąłem się na zniszczoną Machinę
Roboczą. Wydawało mi się z początku, że ulicę przegrodził zwalony dom. Dopiero kiedy
wspiąłem się na ruiny, ujrzałem ze zdziwieniem, iż przykrywają one zgruchotany
mechanizm z pogiętymi i splątanymi mackami. Część przednia była zmiażdżona.
Wyglądało na to, że pędząca na oślep maszyna wpadła na dom i zginęła pod jego
szczątkami. Sądziłem wówczas, że katastrofa nastąpiła wskutek puszczenia maszyny
samopas. Zbyt było już ciemno, by chodzić pośród ruin, toteż nie dostrzegłem zbryzganej
krwią kabiny ani rozszarpanych przez psy szczątków Marsjanina.
Wstrząśnięty tym widokiem zdążałem dalej, ku Primrose Hill. W oddaleniu między
drzewami, w kierunku Ogrodu Zoologicznego, stał drugi, nieruchomy, milczący
167
Marsjanin. W pobliżu rozwalonego domu natknąłem się na Czerwone Zielsko, zaś Kanał
Regenta stanowił jedną wielką, gąbczastą masę ciemnoczerwonej roślinności.
Nagle, kiedy wchodziłem na most, dźwięk "ul-la, ul-la, ul-la, ul-la, ul-la" umilkł jak
ucięty nożem. Cisza uderzyła we mnie niby grom.
Wysokie, mroczne domy stały przymglone jakieś, rozmazujące się w ciemności.
Drzewa w parku wydawały się czarne. Wszędzie dokoła pięło się po ruinach niesamowite
Czerwone Zielsko, ginąc gdzieś w górze, w mroku. Tajemnicza noc schwytała mnie za
gardło, dławić poczęły strach i groza. Gdy rozbrzmiewał ten głos, można jeszcze było
znieść jakoś samotność i opuszczenie, dziki niemu Londyn wydawał się nie taki martwy.
Ten pozór życia podtrzymywał mnie na duchu. Gdy zamilkł, coś się nagle zmieniło,
odeszło, sam nie wiedziałem co, i cisza stała się niemal dotykalna. Upiorna cisza.
Londyn wpatrywał się we mnie oczodołami pustych, czarnych okien. Wyobraźnia
ukazywała tysiące bezgłośnych, czyhających w mroku wrogów. Opanował mnie.obłędny
strach, przeraziłem się własnego zuchwalstwa. Przede mną ulica była czarna, jakby
zalana smołą, na chodniku dojrzałem jakiś skulony, czarny kształt. Nie mogłem uczynić
ani kroku. Zawróciłem wreszcie i uciekłem co sił od tej ciszy, prosto przed siebie, ku
Kilburn. Do świtu niemal kryłem się ,przed tą nocą w domku jakiegoś dryndziarza przy
Harrow Road. Przed wschodem słońca jednak odwaga znów powróciła i jeszcze gwiazdy
widniały na niebie, gdy zwróciłem kroki ku Regent's Park. Błąkałem się w labiryncie
uliczek, aż w końcu dostrze
głem w bladym świetle poranka pagórek Primrose. Na jego szczycie stał
spiętrzony pod niebo, wyprostowany i nieruchomy jak tamci - trzeci Marsjanin.
Powziąłem szalone postanowienie. Zginę raz wreszcie i skończy się to wszystko.
Mogę nawet oszczędzić sobie trudu samobójstwa. Podszedłem niedbale wprost ku
olbrzymowi, podchodząc zaś ujrzałem
168
w coraz jaśniejszym blasku rodzącego się dnia stada krążących wokół kaptura i
siedzących na nim czarnych ptaków. Na ten widok serce we mnie zabiło żywiej i rzuciłem
się naprzód.
Przedarłem się przez Czerwone Zielsko spowijające St. Edmund's Terrace,
przebrnąłem zalewający mnie do pół piersi rwący ku Albert Road potok wody z
uszkodzonej stacji pomp i wraz z pierwszymi promieniami słońca stanąłem u podnóża
zarosłego trawą zbocza. Potężne wały ziemne okalały wierzchołek wzgórza czyniąc zeń
niedostępną twierdzę, największe i zarazem ostatnie obozowisko Marsjan na Ziemi.
Spoza szańców wzbijała się w niebo wąziutka struga dymu.
Po wale przemknęła rysująca się ostro na tle nieba sylwetka psa. Świtająca
zaledwie w mózgu mym myśl poczęła nabierać cech coraz większej pewności. Biegnąc
pod górę, ku nieruchomemu potworowi, nie odczuwałem lęku, lecz dzikie, pełne drżenia
uniesienie. Z kaptura zwisało bezsilne brunatne cielsko, a chmary ptactwa dziobały je i
rwały w strzępy.
W mgnieniu oka wdarłem się na wał i stanąłem na jego koronie. Przede mną
leżała twierdza. Zajmowała ogromną przestrzeń. Tu i ówdzie stały wielkie machin, leżały
stosy przeróżnych materiałów, gdzieniegdzie widać było dziwne jakieś, podobne do
ziemianek, schronienia. Dokoła zaś, rozrzuceni po całej twierdzy, jedni w obalonych
Machinach Bojowych, inni w kabinach bezczynnych już Machin Roboczych, jeszcze inni
leżąc rzędem, sztywno i nieruchomo - spoczywali Marsjanie, martwi, zabici przez
chorobotwórcze i gnilne bakterie, z którymi nie umiały walczyć ich organizmy. Zginęli, jak
zginęło po nich Czerwone Zielsko. Zginęli, gdy zawiodła cała potęga człowieka,
zgładzeni przez malutkie, niewidoczne stworzonka, które mądrość Boża ustanowiła na
ziemi.
Stało się to, co i ja, i wielu z nas mogłoby przewidzieć, gdyby umysłów naszych
nie zaślepiło przerażenie i groza. Ludzkość olbrzymią spłaciła daninę od pierwszego dnia
swego istnienia tym drobniutkim istotkom. Dzięki jednak doborowi naturalnemu rodzaj
169
ludzki nabył wielkiej odporności. Nigdy nie ulegaliśmy bez walki, toteż wiele spośród
nich; przede wszystkim zaś te, które wywołują gnicie ciał martwych, nie mogą dziś już
nam szkodzić. Na.Marsie jednak nie ma bakterii, zaledwie więc najeźdźcy
stanęli na Ziemi, zaledwie odetchnęli ziemskim powietrzem i przyjęli ziemski
pokarm, natychmiast nasi mikroskopijni sojusznicy poczęli gotować im nieuchronną
zgubę. Gdy po raz pierwszy patrzyłem na nich, już wówczas byli nieodwołalnie skazani,
umierali i rozkładali się nawet będąc w stałym ruchu. Los ich był przesądzony. Miliardami
śmierci opłacił człowiek swe prawo do Ziemi i nikomu go nie odstąpi; utrzymałby je
wówczas nawet, gdyby Marsjanie dziesięćkroć byli potężniejsi. Bo człowiek żyje i umiera
nie na próżno.
Leżeli, rozrzuceni tu i tam, pięćdziesięciu chyba, w wyrytej przez siebie samych
ogromnej mogile, dotknięci śmiercią najbardziej chyba dla nich ze wszystkich rodzajów
śmierci niepojętą. Ja zaś widziałem jedno tylko oto leżały przede mną martwe istoty, tak
straszliwe za życia dla ludzkości. Uwierzyłem na chwilę, że to Bóg użalił się nad nami i
zesłał tej nocy na Ziemię anioła śmierci.
Stałem wpatrując się w jamę z sercem bijącym radością, zaś promienie
wschodzącego słońca zapalały dokoła światła poranka. W jamie panował jeszcze
półmrok; potężne mechanizmy, tak wielkie i niezwykłe w swej a mocy i złożoności, tak
nieziemskie w dziwacznych swych kształtach, wyłaniały się powoli z cienia - złowróżbne,
niesamowite, obce. Słychać było, jak sfora psów walczy o rozpostarte w mrocznej głębi u
mych stóp martwe cielska.
Na przeciwległym krańcu jamy leżała wielka, płaska, szeroka Machina Latająca,
której nie zdążyli już wypróbować w gęstej ziemskiej atmosferze. Śmierć nadeszła w sam
czas. Krakanie przyciągnęło mój wzrok ku ogromnej Machinie Bojowej, która już nigdy
170
nie miała wziąć udziału w żadnym boju, ku szarpanym dziobami i ptactwa krwawym
ochłapom zaściełającym wnętrze kaptura na szczycie wzgórza Primrose.
Odwróciłem się i spojrzałem w dół, gdzie wiry ptasie okalały tamtych dwu, na
których śmierć patrzyłem wczoraj. Jeden umierał przywołując swych towarzyszy; być
może głosił światu samotną swą mękę, konając ostatni, dopóki maszyneria nie odmówiła
mu posłuszeństwa. W blasku rodzącego się słońca połyskiwały bezsilne już trójnogie
wieże z lśniącego metalu.
Dokoła jamy zaś, jakby cudem ocalałe od straszliwej zagłady, leżało miasto. Ci,
którzy znają Londyn spowity w chmury posępnych dymów, z trudem tylko potrafią
wyobrazić sobie nagą czystość i piękno głuchej ciszy tego oceanu domów.
Na wschodzie, ponad czarnymi ruinami Albert Terrace i rozszczepioną wieżycą
kościoła, płonęło na bezchmurnym niebie oślepiające słońce.
Gdzieniegdzie w gęstwinie dachów lśniły białymi iskrami odbijając jego promienie
tafelki szyb. W blasku tym pięknie i tajemniczo wyglądał nawet sklepiony skład win koło
dworca Chalk Farm, wielkie zajezdnie kolejowe, pocięte czarnymi zazwyczaj, a dziś, po
dwutygodniowej przerwie, czerwonymi od rdzy pręgami torów.
Na północy leżały błękitne, zatłoczone domami Kilburn i Hampstead; zachodnia
część miasta kryła się w mgiełce, zaś na południu, w dali, poza Marsjanami, falowała w
słońcu zieleń Regent's Park, jaśniały hotel Langham, kopuła Albert Hall, Instytut
Imperialny i wysokie domostwa przy Brompton Road, dalej zaś rysowały się mgliście
poszarpane ruiny Westminsteru. W błękitnej dali wznosiły się pagórki Surrey, a wieżyce
Kryształowego Pałacu połyskiwały jak dwa srebrzyste groty. Ciemną plamą wznosiła się
w blasku słońca kopuła katedry św. Pawła i teraz dopiero spostrzegłem, iż jest
uszkodzona, że z jednej strony zieje w niej głęboka wyrwa.
171
Spoglądając na tę niezmierzoną przestrzeń usianą domami, fabrykami i
świątyniami, cichą teraz i opustoszałą, dumałem o wszystkich nadziejach i wysiłkach, o
niezliczonych zastępach istnień ludzkich, które złożyły się na powstanie tego skupiska,
dumałem o bezlitosnym zniszczeniu, jakie nad nim zawisło. Kiedy pojąłem, że cień
zagłady rozwiał się już, że moje ukochane, olbrzymie, martwe w tej chwili miasto może
znów ożyć i odzyskać swą wielkość, wzruszyłem się do łez nieomal
Nawałnica ucichła. Zdrowie od dzisiaj już zaczynało powracać. Ci, którzy przeżyli,
choć rozproszeni po całym kraju, choć pozbawieni przywódców, praw, żywności, jak
owce bez pasterza, te tysiące, które uszły za morza - mogą już powracać; znów wymarłe
dziś ulice i opuszczone skwery zapulsują życiem. Chociaż wielkiego dokonała
zniszczenia - rękę niszczyciela powstrzymano. Wszystkie te upiorne ruiny, wszystkie
sczerniałe szkielety domów patrzące złowrogo na słoneczną zieleń pagórka mogą
wkrótce już wypełnić się gwarem odbudowy, stukotem młotków i kielni. Na tę myśl
wzniosłem dłonie ku niebu i zacząłem dziękować Bogu. Za rok, myślałem, za rok...
I wtedy, dopiero wtedy przygniotła mnie myśl o sobie, o żonie, o dawnym, pełnym
nadziei i uroku życiu, które odeszło na zawsze.
9 Ocaleni z rozbicia
Teraz nastąpi najdziwniejsza może część mego opowiadania. Choć z drugiej
strony nie jest ona aż tak bardzo znów dziwaczna. Pamiętam jasno, żywo i dokładnie
wszystko, co nastąpiło tego dnia, do chwili gdy stanąłem na szczycie wzgórza Primrose
płacząc i chwaląc Pana. Potem zaś nie pamiętam nic już więcej.
O trzech następnych dniach nie wiem nic zgoła. Później dopiero dowiedziałem
się, że nie ja pierwszy odkryłem zgubę Marsjan; że już w nocy dokonało tego kilku
172
podobnych do mnie wędrowców. Pierwszy z nich, gdy ja kryłem się w domku dorożkarza,
popędził do St: Martin's - le - Grand i zadepeszował do Paryża. Stamtąd radosna wieść
pomknęła w świat i tysiące miast i miasteczek zmartwiałych w koszmarnym
wyczekiwaniu ożyło gorączką radości; gdy ja stałem nad jamą, o zagładzie Marsjan
wiedziano już w Dublinie, Edynburgu, Manchesterze i Birminghamie. Ludzie płacząc i
krzycząc z radości rzucali pracę, padali sobie w objęcia, by po chwili pędzić z krzykiem
na dworzec i pchać się do szczelnie wypełnionych, zdążających z całego kraju ku
Londynowi pociągów.
Dzwony kościelne, zamilkłe dwa tygodnie temu, ożyły teraz i przesyłając radosne
posłanie rozdzwoniły całą Anglię. Wychudli, brudni, zmęczeni ludzie podążali wszystkimi
drogami, pieszo, na bicyklach; wozami, rozgłaszając radosnym zgiełkiem wieść o
niespodzianym ocaleniu. A żywność! Przez kanał La Manche, przez Morze Irlandzkie,
przez Atlantyk płynął strumień ziarna, chleba i mięsa. Zdawało się, że wszystkie okręty
świata skierowano do Londynu. Ja jednak nic z tego nie pamiętam. Błąkałem się bez
celu jak oszalały. Znalazłem się wreszcie wśród dobrych jakichś ludzi, którzy napotkali
mnie na trzeci dzień, płaczącego i nieprzytomnego, krążącego uliczkami w pobliżu St.
John's Wood. Opowiadali mi później, że wyśpiewywałem coś bez sensu o "ostatnim
żyjącym człowieku". Mając niemało własnych kłopotów, ludzie ci, których nazwiska nawet
nie mogę tu przytoczyć, choć usilnie pragnę wyrazić im swą wdzięczność, zajęli się mną
troskliwie, przygarnęli i uchronili przed samym sobą. Najwidoczniej też dowiedzieli się
coś niecoś o tym, co przeszedłem, z mych półprzytomnych słów.
Gdy wróciłem już całkowicie do zmysłów, opowiedzieli mi bardzo ostrożnie to,
czego udało im się tymczasem dowiedzieć o losie Leatherhead. Dwa dni po mym
uwięzieniu zostało ono zniszczone przez Marsjan, przy czym nikt nie ocalał. Zmietli je po
prostu z powierzchni Ziemi, ot tak
sobie, bez żadnej przyczyny, jak chłopcy, którzy z nadmiaru sił żywotnych
rozwalają czasem mrowisko.
173
Zostałem więc samotny, oni zaś byli dla mnie dobrzy. Byłem sam i bardzo smutny,
oni zaś opiekowali się mną. Po powrocie do zdrowia pozostałem u nich jeszcze przez
cztery dni. Ciągle jednak czułem, że pcha mnie jakaś siła, by choć raz jeszcze spojrzeć
na szczątki życia, które tak przecież niedawno wydawało mi się jasne i szczęśliwe.
Usiłowali powstrzymać mnie. Było to, ich zdaniem, niepotrzebne rozdrapywanie nie
zaschłych jeszcze ran. Robili, co było w ich mocy, aby odwrócić me chorobliwe myśli od
tej wyprawy w przeszłość. W końcu nie mogłem jednak oprzeć się ślepemu -nakazowi
wewnętrznemu i; obiecując niezawodnie powrócić, opuściłem ze łzami w oczach mych
czterodniowych przyjaciół, by znów wyjść na puste tak jeszcze niedawno, obce i nieme
ulice.
Teraz przepełniał je tłum powracających. Miejscami sklepy były otwarte, widziałem
nawet wodę zdatną do picia, bijącą z ulicznych wodotrysków"
Pamiętam, jak szyderczo jaśniało słońce, gdy. rozpoczynałem smutną tną
pielgrzymkę do domku w Woking, jakie ożywione, ruchliwe było miasto dokoła. Uwijało
się tu takie mnóstwo zajętych czymś, ludzi, że niewiarygodną .wprost wydawała się
niedawna śmierć tylu ich tysięcy. Twarze były pożółkłe, włosy w nieładzie, oczy szeroko
rozwarte i jakby wyblakłe, większość zaś odziana była w łachmany. Lecz na wszystkich
tych twarzach, we wszystkich oczach dwa wyczytałbyś tylko uczucia: podniecenia i
zawziętej energii - lub posępnej determinacji. Gdyby nie to, Londyn byłby w tych dniach
miastem włóczęgów. Na ulicach rozdzielano hojnie chleb nadesłany z Francji. Nielicznym
koniom znać było wszystkie żebra. Na rogach ulic stali już policjanci. Zniszczenia
poczynione przez Marsjan ujrzałem dopiero na ulicy Wellingtona, tam też spostrzegłem
Czerwone Zielsko pnące się po filarach mostu Waterloo.
U wejścia na most zauważyłem, jakże charakterystyczny dla tych groteskowych
dni, dziwaczny obrazek. Do gęstwy Czerwonego Zielska przypięty był patykiem arkusz
papieru, świeżo wydany numer Daily Mail, pierwszy, jaki ukazał się po wielu dniach
przerwy. Znalazłem w kieszeni sczerniałego szylinga i kupiłem gazetę. Wydawca nie
174
zapełnił całego numeru, większa część szpalt pozostała nie zadrukowana, ostatnią zaś
stronę wypełniały dawne jeszcze reklamy i ogłoszenia. W gazecie znalazłem jedynie
oddane drukiem wrażenia piszącego, agencje prasowe widocznie nie podjęły jeszcze
pracy. Nie dowiedziałem się niczego nowego ponad to, że już po tygodniu badań
prowadzonych nad maszynami Mars
jan osiągnięto zadziwiające wyniki. Artykuły zapewniały między innymi, w co
zresztą nie uwierzyłem, że poznano już tajemnicę lotu. 7. dworca Waterloo odchodziły
pociągi przewożące bezpłatnie ludność do domów. Pierwsza fala powracających
spłynęła już parę dni temu. W pociągu niewielu było pasażerów, ja zaś nie miałem
nastroju do rozmów, toteż usiadłem w pustym przedziale i patrzyłem, skrzyżowawszy
ręce na piersiach, na mknącą za oknem, skąpaną w słońcu panoramę zniszczeń. Tuż za
stacją pociąg biegł powoli po prowizorycznie ułożonych torach, po obu zaś stronach
ciągnęły się sczerniałe ruiny domów. Aż do Clapham, mimo dwudniowego deszczu i
burzy, Londyn pokryty był osadem Czarnego Dymu: W Clapham tory były uszkodzone.
Setki bezrobotnych sklepikarzy i urzędników ramię w ramię z kolejarzami trudziło się przy
ich naprawie, my zaś podskakiwaliśmy na złączach pośpiesznie ułożonych. szyn.
Cała okolica wzdłuż toru wyglądała niezwykle i smętnie. Wimbledon ucierpiał
szczególnie. Najmniej, zdawało się, ucierpiał Walton, przynajmniej las otaczający go nie
był spalony. Rzeczki Wandle i Mole, a także każdy, najmniejszy nawet strumyczek, ginęły
w zwartej masie Czerwonego Zielska, to podobnego do stosu mięsiwa w jatce, to znów
do poszatkowanej fioletowej kapusty. Sosnowe lasy Surrey wydawały się uschłe, tak
rozpleniło się tam Czerwone Pnącze. Za Wimbledonem, w pobliżu toru, widać było zwały
ziemi wokół szóstego walca. Stało tam mnóstwo ludzi przyglądających się pracy
saperów. Nad nimi trzepotała wesoło na porannym wietrzyku chorągiew narodowa. Całą
okolicę pokrywała karmazynowa roślinność, rażąc boleśnie oko purpurowym odcieniem.
175
Spojrzenie umęczone nieustanną szarzyzną zgliszcz i posępną czerwienią roślin szukało
ukojenia w łagodnych zarysach odległych, błękitnoszmaragdowych wzgórz.
Dojazd do Woking od strony Londynu nie został jeszcze naprawiony, toteż
wysiadłem w Byfleet i poszedłem gościńcem do Maybury. Minąłem po drodze miejsce,
gdzie rozmawialiśmy wraz z artylerzystą z patrolem huzarów, potem to, w którym
ujrzałem wśród burzy pierwszego Marsjanina w Bojowej Machinie. Pchnięty ciekawością
zboczyłem nieco, by w plątaninie czerwonego listowia odnaleźć przewróconą bryczkę i
zbielałe, obgryzione, rozwleczone dokoła końskie kości. Długo przyglądałem się tym
szczątkom...
Zagłębiłem się w las i brnąc miejscami po szyję w Czerwonym Zielsku
zobaczyłem, iż oberżysta został już pochowany; mijając College Arms zbliżyłem się
wreszcie do domu. Jakiś stojący w rozwartych drzwiach swej willi mężczyzna powitał
mnie, gdy go mijałem, po nazwisku.
Rzuciłem na nasz domek pełne nadziei spojrzenie, zgasła ona jednak
natychmiast. Drzwi były wyważone, nie domknięte i podchodząc dostrzegłem,jak porusza
nimi i trzaska przeciąg.
W otwartym oknie gabinetu, przez które wyglądałem wówczas, aż do świtu, wraz
z artylerzystą, powiewały franki. Nikt od tego czasu go nie zamknął. Połamane krzewy
wyglądały tak samo jak wtedy, cztery bez mała tygodnie temu, gdy odchodziłem.
Wszedłem do przedpokoju po to tylko, by wszystkimi zmysłami odczuć beznadziejną
pustkę domu. Chodnik na schodach, tam gdzie przemoczony burzą siedziałem bezsilnie
w ową okropną noc, zgnieciony był i wyplamiony. Na stopniach zachowały się ślady
naszych zabłoconych stóp.
Poszedłem na górę, do gabinetu. Na biurku znalazłem pod przyciskiem arkusz
papieru, na którym kreśliłem mą rozprawkę w tym właśnie dniu, gdy otworzył się
pierwszy walec. Długo stałem odczytując po wielekroć dawno już zapomniane zdania.
176
Pisałem wówczas o tym, jak będzie prawdopodobnie rozwijać się nasza moralność w
miarę rozwoju cywilizacji; ostatnie zaś słowa były początkiem przepowiedni: "Za jakieś
dwieście lat" napisałem "możemy oczekiwać..." w tym miejscu zdanie urywało się.
Wspomniałem, jak nie udawało mi się tamtego dnia skupić myśli i jak rzuciłem wszystko i
zbiegłem na dół, by nabyć u gazeciarza Daily Chronicle. Wspomniałem, jak pędziłem do
furtki, gdy nadchodził, i jak słuchałem dziwacznej historii o "ludziach z Marsa". Zszedłem
na dół i stanąłem w jadalni. Na stole leżał chleb i baranina zupełnie już zepsuta, i
przewrócona butelka od piwa, zupełnie tak samo, jak pozostawiliśmy je z artylerzystą
wychodząc z domu. Mieszkanie było puste. Pojąłem, jakim szaleństwem była tak długo
piastowana nikła nadzieja. Raptem zaszło coś dziwnego.
- To nie ma przecież sensu - rozległ się czyjś głos- dom jest opuszczony. Już od
dawna nie ma w nim nikogo. Zostawać tu byłoby tylko niepotrzebną męką. Nikt prócz
ciebie nie ocalał.
Zadrżałem. Czy to ja sam myślałem na głos? Zwróciłem się ku szerokiemu
francuskiemu oknu, wychodzącemu do ogrodu, zbliżyłem się doń i wyjrzałem.
I oto nie mniej ode mnie zdziwieni i zalęknieni stali tam kuzyn mój i żona -
pobladła - powstrzymująca łzy. Na mój widok krzyknęła słabo.
- Wróciłam - wyszeptała - ja wiedziałam... wiedziałam...
Palce jej dotknęły szyi, zachwiała się. Przypadłem do niej i pochwyciłem w
ramiona.
10 Epilog
Mogę tylko żałować; iż teraz, kończąc już mą opowieść, tak niewiele wniosłem do
dyskusji nad licznymi nie rozwiązanymi, jak dotąd, zagadnieniami. Krytyk obawiam się z
177
jednego tylko względu. Oto właściwą mą dziedziną jest filozofia. Wiedzę o fizjologii
porównawczej zaczerpnąłem z paru zaledwie książek, lecz twierdzenia Carvera o
przyczynach nagłej zguby Marsjan wydają się tak prawdopodobne, iż mogą być uznane
za pewnik. Stwierdziłem to już zresztą w toku opowiadania.
W każdym razie w ciałach Marsjan badanych po wojnie nie wykryto żadnych
innych drobnoustrojów prócz gatunków znanych, dotychczas na Ziemi. To, że przybysze
nie grzebali swych zmarłych, jak i to, że niedbale obchodzili się ze zwłokami
mordowanych przez siebie ofiar, również wskazuje na całkowitą nieznajomość procesów
gnilnych. Trzeba jednak stwierdzić, iż przy całym swym prawdopodobieństwie wnioski te
nie zostały, jak dotąd, naukowo potwierdzone.
Nie jest również znany skład chemiczny Czarnego Dymu używanego z tak
straszliwym skutkiem przez Marsjan. Zagadką pozostało także i źródło Snopa Gorąca.
Okropne wypadki, jakie wydarzyły się w laboratoriach w Ealing i South Kensington,
powstrzymały fizyków od dalszych.z nimi doświadczeń. Analiza spektralna czarnego pyłu
wykazała nieomylnie obecność nieznanego pierwiastka, dającego trzy lśniące linie w
zielonym polu widma, przy czym możliwe jest, iż łączy się on z argonem wytwarzając
związek oddziałujący zabójczo na któryś ze składników krwi. Te jednak nie
udokumentowane niczym rozważania nie zainteresują zapewne zwykłego czytelnika, dla
którego przeznaczyłem tę opowieść. Nie zbadano również brązowej piany spływającej do
morza Tamizą po zniszczeniu Machiny Bojowej pod Shepperton, teraz zaś jest już
oczywiście za późno.
Wyniki badań anatomicznych resztek Marsjan pozostawionych przez wygłodniałe
psy przedstawiłem już wcześniej. Każdy jednak może zapoznać się ze wspaniale
zachowanym w spirytusie, nie uszkodzonym okazem w Muzeum Przyrodniczym jak
również z niezliczonymi rysunkami i fotografiami tego okazu; dla fizjologii zaś dane te są
najzupełniej wystarczające. '
178
Znacznie ważniejsze i ogólniejsze natomiast jest pytanie, -czy należy liczyć się z
możliwością ponownego najazdu Marsjan. Nie wydaje mi się, by sprawie tej poświęcono,
jak dotąd, należytą uwagę. W tej chwili.odle
głość od Marsa jest ogromna, przy każdej jednak opozycji ja przynajmniej
oczekuję nowych z ich strony prób. W każdym zaś razie winniśmy być do tego
przygotowani. Sądzę, że da się z wielką dokładnością ustalić położenie działa, które
oddało wówczas tych kilka strzałów, i bacznie obserwować tę część-planety, by
zawczasu przygotować się na przyjęcie następnego napadu.
Można by wówczas zniszczyć środkami wybuchowymi i za pomocą artylerii walce,
jeszcze zanim ostygną na tyle, by Marsjanie mogli się z nich wydostać, lub też wybić ich
za pomocą granatów natychmiast po odkręceniu się śruby. Wydaje mi się, że stracili oni
jednak, i to bezpowrotnie, tę wielką nad nami przewagę, jaką dało im przy pierwszym na
nas najeździe zaskoczenie. Być może, iż pogląd ich jest podobny do mego.
Lessing ma dostateczne podstawy, by twierdzić, iż Marsjanom udało się dokonać
lądowania na Wenus. Przed siedmiu miesiącami Mars był w opozycji z tą planetą i
wówczas to właśnie astronomowie dostrzegli na nie oświetlonej jej części, zwróconej ku
Marsowi, szczególne sinusoidalnego kształtu znaki świetlne i równocześnie niemal takie
same znaki dostrzeżono na fotografiach Marsa. Wystarczy porównać zdjęcia obu tych
tarcz, aby zadziwiające podobieństwo znaków stało się zupełnie oczywiste.
W każdym bądź razie, czy możemy spodziewać się ponownego najazdu, czy też
nie - nasz pogląd na przyszłe losy ludzkości musi pod wpływem niedawnych wypadków
ulec gruntownej zmianie. Nauczyły nas one, że nie wolno uważać naszego globu za
całkowicie bezpieczne schronienie; nigdy przecież nie da się przewidzieć, jakie
nieznane, dobre czy złe, istoty mogą spaść do nas z międzyplanetarnych przestrzeni.
Można jednak stwierdzić, iż w ostatecznym rozrachunku najazd Marsjan przyniósł
ludzkości wiele korzyści. Odebrał nam bowiem to nieuzasadnione zadufanie, które
zazwyczaj staje się przyczyną upadku. Przyniósł również w darze naszej wiedzy rzeczy
179
nowe i niezwykłe i przyczynił się do poważnego wzrostu poczucia wspólnoty na Ziemi.
Być może, iż poprzez gwiezdne przestrzenie Marsjanie widzieli los swych wysłanników i
dobrze pojęli tę lekcję, być może także, iż na Wenus znaleźli bardziej sprzyjające
warunki bytowania. Niech sobie zresztą będzie, co chce, lecz przez wiele jeszcze lat nie
zniknie napięcie, z jakim obserwować będą tu, na Ziemi, tarczę Marsa i spadające
gwiazdy, które w tamtych okrutnych dniach przyniosły ludzkości tyle nieszczęść.
Trudno również przecenić wpływ najazdu na rozszerzenie się naszych
.horyzontów myślowych. Zanim pierwszy walec spadł na Ziemię, panowało ogólne
przeświadczenie, iż w całym nieobjętym wszechświecie tylko
na malutkiej naszej Ziemi kwitnie życie. Dziś wiemy już znacznie więcej. Jeśli
Marsjanie potrafili dotrzeć do Wenus, nie ma podstaw, by sądzić, że nie potrafi dokonać
tego także i człowiek, gdy zaś powolne stygnięcie Słońca sprawi, iż na Ziemi nie będzie
już można żyć dłużej, co przecież nieuchronnie musi kiedyś nastąpić, być może trzeba
będzie przenieść potok ziemskiego życia na siostrzaną planetę. Czy dokonamy tego?
Mglista i wspaniała jest wizja, jaką stworzył mój umysł, wizja życia przenoszonego
stopniowo z malutkiego zarodka, jakim jest nasz Układ Słoneczny, aż w najodleglejsze
krańce wszechświata. Odległe to jeszcze marzenie. Ż drugiej jednak strony
niewykluczone, iż zagłada pierwszych Marsjan odroczyła tylko naszą zgubę. Do nich,
być może, nie do nas należy przyszłość.
Muszę wyznać, iż groza i burzliwość tamtych czasów pozostawiły w mym umyśle
zwątpienie i niepewność. Bywa, iż siedząc przy świetle lampy nad pracą w cichym
gabinecie, dostrzegam gdzieś w dole, przed sobą, rozległą równinę pokrytą wijącymi się
płomieniami, za plecami zaś czuję pustkę i samotność domu. Wychodzę na gościniec do
Byfleet, mijają mnie pojazdy, wóz rzeźnika, bryczka pełna gości, robotnik na rowerze,
dzieciaki idące do szkoły i nagle wszystko to roztapia się we mgle, staje się
180
nierzeczywiste i wydaje mi się, że idę z artylerzystą przez upalną, pustą ciszę. Nocami
widuję czarny kurz pokrywający ulice i poskręcane dziwacznie, spowite kirem pyłu trupy.
Schodzą się całymi gromadami, straszne, poszarpane przez psy, mamroczą coś
obłąkańczo, blade, okropne
, ja zaś budzę się zmęczony, zlany potem, wpatrzony niewidzącymi oczami w
ciemność nocy.
Jadę do Londynu i ruchliwe, pełne życia Fleet Street i Strand znów widzę jako
ciche, wymarłe zaułki. Snują się wokół upiory przeszłości, martwe cienie, szydzące z
ożywionego dziś miasta. Jak dziwnie jest stanąć na szczycie wzgórza Primrose, a
uczyniłem to właśnie wczoraj, przed napisaniem tego rozdziału, i patrzeć na morze
domków spowite niebieską mgiełką dymów, zlewające się z chmurnym, nawisłem nisko
niebem, patrzeć na spacerujących beztrosko pośród kwietników ludzi, na gapiów
podziwiających do dziś stojące tam machiny Marsjan, przysłuchiwać się hałaśliwym
igraszkom dzieci i wspominać chwile, gdy patrzyłem na Londyn, taki jasny, tak wyraźnie
widoczny, taki pusty i cichy w tamtym, rodzącym się, wielkim dniu.
Najdziwniejsze zaś - to móc znowu trzymać dłoń mej żony i wspominać chwile,
gdy oboje myśleliśmy o sobie jako o ludziach martwych.
Spis rzeczy
Księga pierwsza
Przybycie Marsjan
1 W przededniu wojny . . . . . . . . . . . . . . . . . 7
181
2 Spadająca gwiazda . . . . . . . . . . . . . . . . . . 12
3 Żwirowisko pod Horsell. . . . . . . . . . . . . . . 15
4 Walec otwiera się . . . . . . . . . . . . . . . . . . 17
5 Snop Gorąca . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 20
6 Snop Gorąca na gościńcu do Cobham. . .- . . . . : 23
7 Jak dotarłem do domu . . . . . . . . . . . . . . . 25
8 Piątkowa noc. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 28
9 Walka rozpoczyna się . . . . . . . . . . . . . . . . 30
10 Nawałnica . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 35
11 U okna . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 40
12 Co widziałem z zagłady Weybridge i Sheppertonu 44
13 Jak spotkałem się z wikarym . . . . . . . . . . . . 52
14 W Londynie . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 57
15 Co stało się w Surrey . . . . . . . . . . . . . . . . 65
16 Ucieczka z Londynu. . . . . . . . . . . . . . . . . 71
17 Dziecię Gromu. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 81
Księga druga
Ziemia we władzy Marsjan
182
1 Zdeptani . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 90
2 Co widzieliśmy z ukrycia w ruinach. . . . . . . . 96
3 Dni więzienne . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 103
4 Śmierć wikarego . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 108
5 Cisza . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 111
6 Trud dni piętnastu. . . . . . . . . . . . . . . . . . 113
7 Człowiek ze wzgórza pod Putney . . . . . . . . 116
8 Londyn wymarły. . . . . . . . . . . 129
9 Ocaleni z rozbicia . . . . . . . . 136
10 Epilog . . . . . . . . . . . . . 140
(scaned by MarcinW®)
183