H G Wells Wojna światów

background image

Herbert George Welles

Wojna światów

1

background image

KSIĘGA PIERWSZA

PRZYBYCIE MARSJAN

2

background image

1. W PRZEDEDNIU WOJNY

Nikt pod koniec dziewiętnastego wieku nie uwierzyłby chyba, iż życie ludzi

bacznie i wszechstronnie obserwują istoty mądrzejsze od człowieka, a przecież jak i on

śmiertelne; że krzątających się wokół swych spraw codziennych ludzi badają i analizują

one równie być może skrupulatnie, jak skrupulatnie bada człowiek pad mikroskopem

rające się i mnożące w kropli wody drobnoustroje. Snując się, niezmiernie radzi z siebie,

po naszym globie, szczerze jesteśmy przekonani o swej władzy nad materią. Możliwe, że

żyjątka pod mikroskopem czują tak samo. Ale nikomu z nas nie przyszła do głowy myśl,

że są inne, starze od naszego światy, które mogą być źródłem niebezpieczeństwa dla

ludzkości. Każdą myśl o życiu na nich odpędzaliśmy od siebie, uważając je za

nieprawdopodobne, a przynajmniej mocno wątpliwe.

Dzisiejszego czytelnika zainteresuje niezawodnie nasz sposób myślenia z

tamtych odległych dni. Przypuszczano podówczas, że na Marsie mogą żyć co najwyżej

inni jacyś ludzie, na niższym od naszego stopniu rozwoju, którzy z radością powitaliby

ziemskie wyprawy misjonarskie. A tymczasem poprzez otchłań międzyplanetarnej

przestrzeni spoglądały na naszą. Ziemię zazdrosnym okiem istoty obdarzane umysłami o

tyleż wyższymi od naszych, o ile ludzkie wyższe są od umysłów zagładą zagrożonych

zwierząt; o intelekcie szerokim, lecz chłodnym i niechętnym. I powali, lecz nieuchronnie

opracowywały swe plany przeciwka nam. W pierwszych latach wieku dwudziestego

przyszło WIELKIE ZASKOCZENIE.

Nie muszę chyba przypominać czytelnikowi, iż Mars krąży dookoła Słońca w

odległości 140 000 000 mil, a światła i ciepła otrzymuje zaledwie dwa razy mniej od

naszej Ziemi. Mars, jeśli teorie mgławicowo kryją w sobie choć ziarno prawdy, musi być

znacznie od Ziemi starszy i życie na nim musiało pojawić się na długo przed

ukształtowaniem się ziemskiej skorupy. To, że masa Marsa wynosi zaledwie jedną

3

background image

siódmą masy Ziemi, przyspieszyło jego ostyganie do temperatury, w której pojawia się

życie. Co więcej, posiada on powietrze i wodę, a więc to wszystko, co niezbędne jest do

podtrzymywania żywego istnienia.

Człowiek jednak jest tak próżny i tak w swej próżności zaślepiony, iż do samego

schyłku XIX stulecia ne. znalazł się żaden pisarz, który wyraziłby pogląd, że mogła się

tam rozwinąć życie istot rozumnych, na poziomie wyższym od ziemskiego. Nie

pojmowano też na ogół, że na Marsie, który o wiele jest od Ziemi starszy, powierzchnię

ma czterokrotnie mniejszą i znacznie dalej leży od Słońca - życie musi być nie tylko

odleglejsze od swych początków, ale bliższe końca.

Nieustanne stygnięcie, któremu podległa jest przecież i nasza planeta, posunęło

się u naszego sąsiada znacznie dalej. Warunki fizyczne tam panujące są dla nas, co

prawda, wciąż jeszcze tajemnicą - wiemy jednak, że nawet na równiku temperatura

południa osiąga zaledwie temperaturę naszych najostrzejszych zim. Atmosfera Marsa

jest o wiele bardziej rozrzedzona od naszej, oceany zaś skurczyły się tak dalece, iż

pokrywają już tylko jedną trzecią powierzchni tej planety. Potężne lodowce zalegają oba

jej bieguny, a wskutek powolnych zmian pór roku spełzają coraz groźniej na obszary

strefy umiarkowanej. Ten najwyższy stopień wyczerpania, tak niewiarygodnie jeszcze dla

naszej Ziemi odległy, stał się palącym problemem dla mieszkańców Marsa. Pod

bezpośrednim naciskiem konieczności rozkwitła ich nauka, urosła ich wiedza - lecz

stwardniały serca. Spoglądając przez przyrządy, o jakich nam się nawet nie śniło, w

przestrzeń, w kierunku Słońca, ujrzeli oni odległą od siebie o zaledwie 35 000 000 mil

jutrzenkę nadziei, naszą cieplejszą planetę, pokrytą zielenią roślinności, szarą od wód, z

atmosferą pełną chmur - wymownym świadectwem płodności, z przelotnym pośród tych

chmur widokiem gęsto zaludnionych lądów i upstrzonych statkami mórz.

My zaś, ludzie, stworzenia zamieszkujące tę Ziemię, byliśmy dla nich czymś tak

samo obcym i niższym, jak obce i niższe są dla nas małpy i lemury. Umysł człowieka

pojął już prawdę, iż życie jest nieustanną walką o byt. Wydaje się, że prawdę, tę

4

background image

wyznawali również Marsjanie. Ich świat stygł coraz bardziej, nasz zaś pełen był życia,

Życia obcego im. niższego. pierwotnego. Jedyną ucieczką od groźby nieuniknionego

końca, groźby wzrastającej z pokolenia na pokolenie, było dla nich przedsięwzięcie

wyprawy wojennej bliżej Słońca.

Zanim osądzimy ich zbyt surowo, przypomnijmy sobie. jak bezlitośnie tępił własny

nasz gatunek nie tylko zwierzęta, bizony czy ptaki dodo, ale i inne rasy ludzkie, na

niższym stające szczeblu rozwoju. Choćby Tasmańczycy wytępieni doszczętnie w ciągu

pięćdziesięciu lat przez przybyszów z: Europy. Czyż tacy z nas apostołowie litości,

byśmy mieli prawo żalić się na Marsjan postępujących tak samo z nami?

Obmyślili oni swoje lądowanie na Ziemi z zadziwiającą wprost precyzją - ich

wiedza matematyczna stoi niewątpliwie znacznie wyżej od naszej - i poprowadzili

przygotowania prawie zupełnie jednomyślnie. Gdyby nasze przyrządy pozwalały na to,

wzbierające niebezpieczeństwo można by dostrzec znacznie już wcześniej w XIX wieku.

Tacy ludzie jak Schiaparelli obserwowali wprawdzie czerwoną planetę - nawiasem

mówiąc ciekawe, że Mars z dawien dawna uchodził za symbol wojny - lecz nie potrafili

pojąć zmian zachodzących w wyglądzie pewnych wycinków jej powierzchni, choć tak

dokładnie umieli zmiany te nanosić na mapy. A przez cały ten czas Marsjanie

przygotowywali się.

W 1894 roku, w czasie wielkiej apozycji Marsa, dostrzeżono jasny błysk na

oświetlonej części jego tarczy. Pierwsze ujrzało go obserwatorium Licka, nieco później

Perrotin w Nicei, potem zaś inne obserwatoria. Angielska publiczność dowiedziała się o

tym po raz pierwszy 2 sierpnia z artykułów w Przyrodzie. Ja osobiście skłonny jestem

przypuszczać, iż zjawiska to było błyskiem wystrzału oddanego z głębokiego szybu

wyrytego w skorupie Marsa, niby z potężnego działa wyrzucającego skierowane na

Ziemię pociski. Pojawienie się szczególnych punkcików dostrzeżonych w pobliżu miejsca

błysku podczas dwu następnych opozycji nie zastała dotychczas wyjaśnione.

5

background image

Burza zwaliła się na nas przed sześciu laty. Gdy Mars osiągnął największe

przybliżenie, Lavelle z Jawy zelektryzował cały świat astronomiczny zadziwiającą

wiadomością a potężnym na tej planecie wybuchu rozżarzonych do białości gazów. Stała

się to dwunastego przed północą, przy czym użyty przezeń natychmiast spektroskop

wykazał wielką masę płonących gazów, głównie wodoru, mknącą z błyskawiczną

szybkością w kierunku Ziemi. Ten strumień ognia przestał być widoczny mniej więcej po

piętnastu minutach. Astronom porównywał go do olbrzymiego kłębu płomieni wytrysłych

gwałtownie z planety, "zupełnie jak płomień z wylotu lufy",

Później dopiero okazało się, jak trafne była ta porównanie. Następnego jednak

dnia nie znalazłbyś, z wyjątkiem drobnej wzmianki w Daily Telegraph ani słowa o tym

zjawisku w żadnej gazecie i świat żył dalej nic nie wiedząc o największym

niebezpieczeństwie jakie kiedykolwiek zagrażało rodzajowi ludzkiemu. Nie

dowiedziałbym się i ja o tym wybuchu, gdybym przypadkiem nie spotkał w Ottershaw

słynnego astronoma Ogilvy'ego. Wiadomość o niezwykłym zjawisku bardzo go poruszyła

i temu właśnie zawdzięczałem zaproszenie, by tegoż wieczoru obserwować z nim razem

czerwoną planetę.

Mimo wszystko, co potem zaszło - wieczór ów pamiętam bardzo dokładnie.

Ciemne i milczące obserwatorium, nikłą plamę światła przyćmionej latarni w kącie,

monotonne tykanie mechanizmu zegarowego przy teleskopie, wreszcie szczelinę w

kopule dachu - podłużną głębię przeciętą smugą gwiezdnego pyłu. słychać było, jak

niewidoczny Ogiivy poruszał się gdzieś w pobliżu. teleskopie widniał krąg głębokiego

granatu z unoszącą się w samym niemal jego środku planetą. Wydała mi się okruchem

światła - taka była jasna, maleńka i nieruchoma. Przecinały ją ledwie dostrzegalne

poprzeczne kreski, a na biegunach była leciutko spłaszczona. Taka drobna, taka

srebrzyście ciepła kropelka światła! Wydawało się, że drży, naprawdę jednak drżał tylko

utrzymywany nieustannym działaniem mechanizmu zegarowego na wprost gwiazdy

teleskop.

6

background image

Gdy tak patrzyłem. gwiazda rosła, to malała, zbliżała się nieco, to znów oddalała.

Było to złudzenie wywołane po prostu wysiłkiem wzroku. Dzieliła ją ode mnie 40 000 000

mil-ponad czterdzieści milionów mil próżni. Niewielu tylko spośród nas potrafi wyobrazić

sobie bezmiar kosmicznej pustki usianej gwiezdnym ziarnem światów.

W pobliżu Marsa, pamiętam, tkwiły trzy świetlne kropki, trzy nieskończenie

odległe, widoczne tylko przez teleskop gwiazdy, wokół zaś roztaczała się nieprzenikniona

ciemność próżni. Wiecie, jak wygląda ciemność nieba w gwiaździstą mroźną noc. W

teleskopie wydaje się ona daleko głębsza. A niewidzialne dla mnie, bo tak odległe i małe,

mknęło bez wytchnienia poprzez niezmierzoną przestrzeń, zbliżało się o tysiące mit z

każdą chwilą; nadchodziło wysłane przez tamtych COŚ - co miało przynieść nam walkę i

nieszczęścia i śmierć. Patrząc na nieruchomą gwiazdę nie śniłem nawet o tym. Nikt na

całej kuli ziemskiej nie śnił o bezbłędnie wymierzonych w nas pociskach.

Tej nocy także nastąpił wybuch gazów na odległej planecie. Dojrzałem go.

Czerwony błysk na krawędzi tarczy, ledwie dostrzegalny zarys wytrysku światła - akurat

gdy chronometr wydzwaniał północ. Przywołałem Ogilvy'ego, by zastąpił mnie przy

teleskopie. Noc była upalna i chciało mi się pić. Stąpając niezdarnie i potykając się

poszedłem po omacku do stolika z syfonem, podczas gdy Ogilvy wykrzykiwał coś o

pędzących w naszą stronę kłębach gazów.

Tej nocy wyruszył z Marsa na Ziemię jeszcze jeden niewidzialny pocisk,

prawdopodobnie już drugi w ciągu dwudziestu czterech godzin. Pamiętam, jak

siedziałem na stole tam, w ciemności, a przed oczami migotały mi zielone i szkarłatne

plamy. Pamiętam, jak bardzo chciało mi się zapalić światło. Nie podejrzewałem, co

oznaczał ów przelotny błysk ani co miał mi on przynieść. Ogilvy obserwował do

pierwszej, potem także dał spokój. Z jasno już płonącą latarnią wracaliśmy do domu.

Gdzieś niżej, w ciemnościach, leżały ciche miasteczka Otershaw i Chertsey z setkami

śpiących spokojnie mieszkańców.

7

background image

Ogilvy zastanawiał się tej nocy nad warunkami, jakie panują na Marsie, i

wydrwiwał prostackie pomysły, że jego mieszkańcy dają nam jakieś znaki. Twierdził, że

to gęsty deszcz meteorytów spada na tę planetę lub też, że rozwija się tam potężny

wybuch wulkanu. Udowadniał mi, jakim niepodobieństwem jest identyczny rozwój życia

organicznego na dwu sąsiadujących ze sobą planetach.

- Jest może jedna szansa na milion - mówił - aby na Marsie żyło coś podobnego

do człowieka.

W setkach obserwatoriów widziano tej nocy błysk i następnej, i znów następnej, i

tak dziesięć razy z rzędu, noc w noc, około dwunastej - błysk. Gdy wybuchy, po

dziesiątym, ustały - nikt na Ziemi nie usiłował sobie tego wytłumaczyć. Być może, gazy

tworzące się przy wystrzałach sprawiły w jakiś sposób kłopot Marsjanom. W każdym

razie, dostrzeżone przez najsilniejsze ziemskie teleskopy, gęste chmury dymu i kurzu

długo jeszcze unosiły się w postaci szarych plamek o zmiennych kształtach w

przejrzystej atmosferze planety przesłaniając przelotnie tak dobrze znane astronomom

szczegóły jej powierzchni.

Ocknęła się wreszcie codzienna prasa. Poczęły się ukazywać popularnie

podawane wiadomości o wulkanach na Marsie. Pamiętam, że satyryczny tygodnik Punch

wykorzystał, nawet dosyć dowcipnie, temat ten do satyry politycznej. A tymczasem; nie

oczekiwane przez nikogo, szybowały ku nam wystrzelone przez Marsjan pociski. Mknęły

z chyżością wielu mil na sekundę przez pustą otchłań przestrzeni, godzina za godziną,

dzień za dniem, wciąż bliżej. i bliżej. Dzisiaj wydaje się czymś niemal niewiarygodnym,

że mimo wiszącej wówczas nad nami groźby zajmowaliśmy się powszednimi swoimi

kłopotami. Pamiętam, jak cieszył się Markham, gdy udało mu się uzyskać dla swojego

tygodnika najnowszą fotografię Marsa. Jeśli o mnie idzie - dzieliłem czas między dwa

zajęcia naukę jazdy na bicyklu i pracę nad szeregiem artykułów na temat

prawdopodobnych dróg rozwoju moralności w miarę postępu cywilizacji.

8

background image

Pewnego wieczoru - pierwszy z pocisków był już wtedy o niespełna dziesięć

milionów mil od Ziemi - wyszedłem z żoną na przechadzkę. Niebo było wygwieżdżone i

pokazywałem jej znaki zodiaku, a potem Marsa, jasny punkcik wspinający się powali

coraz wyżej, ku zenitowi, punkcik, na który patrzyło w tej chwili tyle potężnych

teleskopów. Noc była ciepła. Wracając minęliśmy grupę spacerowiczów z Chertsey czy

może z Isleworth. Szli, grali i podśpiewywali. W oddaleniu jaśniały okna domów. Ludzie

kładli się spać. Ze stacji kolejowej dochodziły, zmienione odległością w jakąś niemal

melodię, dźwięki dzwonków, dudnienie, szczęk przetaczanych wagonów. Jaskrawa

siatka czerwonych, zielonych i żółtych świateł sygnałowych była - wedle słów żony -

jakby wpięta w ciemną ramę nieba. Wszystko tu wydawało się takie spokojne, takie

bezpieczne.

2. Spadająca gwiazda

Nadeszła wreszcie noc, gdy spadł pierwszy pocisk. Późnym wieczorem ujrzano

wysoko w górze krechę ognia. Przemknęła nad Winchesterem kierując się na wschód i

zgasła. Patrzyły na nią setki ludzi .biorąc je niczawodnie za ślad zwykłego meteoru.

Według opisu reportera Albina ciągnął on za sobą zielonkawy, jarzący się przez kilka

sekund ogon. Profesor Denning, największy nasz autorytet w dziedzinie meteorytów,

stwierdził, iż dostrzeżono go na wysokości około dziewięćdziesięciu, a może stu mil.

Zdawało mu się, że bolid spadł o jakieś sto mil na wschód.

Nocy tej byłem w domu, pracowałem w gabinecie, a chociaż okno wychodzi na

Ottershaw i zasłona była podniesiona (lubiłem w tamtych czasach spoglądać w nocne

niebo) - nie dostrzegłem nic. A przecież najdziwniejszy ten przedmiot, jaki kiedykolwiek

nadleciał z przestworzy na Ziemię, spadł wtedy właśnie i ujrzałbym go niewątpliwie,

gdybym patrzył w okno. Niektórzy świadkowie jego lotu twierdzą, iż mknął ze świstem.

Nic takiego nie słyszałem. Musiało go widzieć wiele osób w 13erkshire, Surmy i

9

background image

Middlesex, ale wydawało im się pewnie, że to spada jakiś zwyczajny meteoryt. Nikt

chyba nie pomyślał, by go odszukać tej jeszcze nocy.

Tymczasem biedak Ogilvy, który widział spadającą gwiazdę, przekona

ny, iż leży ona gdzieś na polach między Horsell, Ottershaw i Woking, zerwał się

skoro świt i ruszył na poszukiwania. Odnalazł ją rzeczywiście, krótko po wschodzie

słońca, w pobliżu żwirowiska. Pocisk uderzając z wielką siłą o ziemię wyrył ogromną

jamę i rozrzucił we wszystkie strony żwir i piasek zasypując wrzosowisko. Powstałe w ten

sposób zwały widać było o półtorej mili. Wschodnia część wrzosowiska płonęła i na tle

wschodzącego właśnie słońca snuty się przezroczyste niebieskawe dymki.

Bolid niemal całkowicie zagrzebany był w piachu. Dokoła walały się pogruchotane

resztki połamanych przy upadku sosen. Widoczna jego część przypominała ogromnych

rozmiarów walec pokryty grubą okładziną z płyt lub raczej z prostokątnych

ciemnobrązowych łusek. średnica walca mogła wynosić ze trzydzieści jardów. Ogilvy

zdumiony wielkością, a jeszcze bardziej kształtem - meteory są zazwyczaj. mniej lub

bardziej kuliste - chciał podejść do bryły, była ona jednak wciąż jeszcze tak rozgrzana

tarciem wskutek przelotu przez atmosferę ziemską, że zamiar ten spełznął na niczym.

Zgrzyty dochodzące z wnętrza walca wziął za odgłosy wywołane nierównomiernym

ostyganiem powierzchni, gdyż nie przyszła mu jeszcze wtedy do głowy myśl, że walec

może być wydrążony.

Gdy stał tak na skraju wyrytej przez bolid jamy podziwiając niezwykły jego wygląd,

przede wszystkim zaś barwę i kształt, poczęło mu świtać mgliście, iż jest może jakaś

celowość w przybyciu walca na Ziemię. Poranek byt cudownie cichy, słońce nieźle już

przypiekało sponad rozsypanych kępami w stronę Weybridge sosen. Nie było słychać

świergotu ptaków

, nie zaszemrał najlżejszy wietrzyk, tylko z okopconego walca dochodziły słabe

jakieś dźwięki. Ogilvy był samiuteńki na całej tej wielkiej równinie.

10

background image

Wtem spostrzegł ze zdziwieniem, iż wzdłuż kolistej krawędzi walca skruszyło się i

odpadło trochę brązowej, zwęglonej, pokrywającej bolid skorupy. Zaczęła ona odrywać

się i spadać na piasek płatami. Nagle odpadł duży kawał z takim łoskotem, że w Ogilvym

serce zamarło.

Chcąc zdać` sobie w pełni sprawę z tego, co to oznacza, zsunął się mimo

bijącego z jamy żaru na dno, aby obejrzeć walec z bliska. Nawet wtedy jeszcze sądził, że

przyczyną odpadania okładziny jest stygnięcie walca, chociaż nurtować go już zaczęło

zdziwienie, dlaczego odrywa się ona tylko wzdłóż krawędzi.I wtedy spostrzegł, że koliste

dno walca obraca się powolutku dokoła swej podłużnej osi. Ruch ten był tak powolny, że

niemal niedostrzegalny. Zauważył go dopiero wówczas, gdy zorientował się, że czarna

plama na skraju dna będąca pięć minut temu tuż przed nim

zawędrowała teraz na przeciwległą stronę. Olśniła go myś. Walec był sztuczny!

Wydrążony! Z odkręcanym dnem? Ktoś je od wewnątrz odkręcał!

- Wielkie nieba! - krzyknął Ogilvy. - Tam w środku jest człowiek... ludzie! Na wpół

zwęgleni! Usiłują się wydostać!

Nagle, w ogromnym skrócie myślowym; skojarzył walec z błyskiem na Marsie.

Myśl o uwięzionej istocie była tak straszliwa, iż niepomny na gorąco y przypadł do

dna, by dopomóc w odkręcaniu. Na szczęście silne promieniowanie uchroniło go przed

spaleniem rąk grożącym przy zetknięciu ą z wciąż jeszcze rozżarzonym metalem. Stał

chwilę niezdecydowany, potem odwrócił się, wyskoczył z jamy i popędził jak szalony do

Woking. Dochodziła akurat szósta rano. Po drodze spotkał jakiegoś woźnicę i probował

mu tłumaczyć, ale zarówno wygląd jego- kapelusz zgubił w jamie jak i to, co mówił, było

tak niesamowite, że chłopina zaciął konia i odjechał bez słowa. Nie lepiej powiodło mu

się też z pomywaczem otwiera- t jącyrn właśnie oberżę przy moście w Horsell. Człowiek

11

background image

ten wziął go za wariata i nawet usiłował, bezskutecznie na szczęście, zamknąć w

komórce. To go nieco otrzeźwiło, kiedy więc ujrzał w ogródku londyńskiego dziennikarza

Hendersona krzyknął do niego przez płot i począł opowia dać bardziej już zrozumiale.

- Henderson! - zawołał. - Widział pan ten wczorajszy meteor? - A bo co? - zapytał

Henderson.

- Leży na polu, za Horsell!

- Mój Boże! - zawołał Henderson. - Meteor! To ciekawe!

- To nie jest zwykły meteor! Człowieku, to walec! Sztuczny walec! 1 coś jest w

środku!

Henderson podniósł się trzymając:w ręku łopatę.

- Co takiego? - zapytał: Henderson był przygłuchy na jedno ucho. Ogilvy

opowiedział mu wszystko, co widział. Henderson zastanawiał się chwilę, potom rzucił

łopatę, wdział marynarkę i wybiegł na ulicę. Popędzili we dwójkę z powrotem na pole i

stwierdzili, że walec nie zmienił położenia. Nie było też słychać zgrzytów, za to pomiędzy

ścianą a dnem ukazał się wąziutki paseczek lśniącego metalu. Przez tę szczelinę

wchodziło do walca lub, być może, uchodziło z niego z lekkim sykiem powietrze. Chwilę

nasłuchiwali, postukali kijem w okładzinę i nie otrzymawszy

żadnej odpowiedzi doszli zgodnie do wniosku, że człowiek czy ludzie w walcu

muszą być nieprzytomni lub zgoła martwi.

Sami oczywiście nie mogli im w niczym dopomóc, wykrzykiwali więc ,

tylko przez chwilę słowa otuchy i obietnic, po czym udali się z powrotem po

pomoc. Można ich sobie wyobrazić, jak ubrudzeni piaskiem, podnieceni, z odzieżą w

nieładzie gnali pogodnym rankiem przez miasteczko pełne trzasku odsłanianych żaluzji

wystawowych i okiennic sypialni. Henderson popędził prosto na pocztę, aby nadać

12

background image

depeszę do Londynu. Arykuły w prasie przygotowywały już, bądż co bądź, umysły

ludzkie do uznania takiej wiadomości za wiarygodną.

Już o ósmej wielu wyrostków i dorosłych poszło na pola, by obejrzeć

"nieboszczyków z Marsa". Tak się ta historia rozpoczęła. Ja dowiedziałem się o

wszystkim od gazeciarza, gdy mniej więcej za. kwadrans dziewiąta wyszedłem jak

zwykle po Daily Chronicle. Wiadomości te poruszyły mnie oczywiście bardzo, toteż nie

tracąc ani chwili poszedłem na przełaj przez Ottershaw ku żwirowisku.

3 Żwirowisko pod Horsell

Zastałem tam tłumek złożony z dwudziestu może ludzi otaczających wielką jamę,

w której Spoczywał walec. Wcześniej już opisałem wygląd tej olbrzymiej, wbitej głęboko

w ziemię bryły. Żwir i trawa dokoła wyglądały jak osmalone nagłym wybuchem. Był to

niewątpliwie skutek zderzenia z rozżarzonym bolidem. Nie zastałem przy jamie ani

Hendersona, ani Ogilvy'ego. Widocznie przekonawszy się, że nie ma na razie nic do

zrobienia ; udali się na śniadanie do domu HenderSOna.

Kilku wyrostków siedziało na skraju jamy i wymachując nogami zabawiało się,

dopókim im tego nie zabroniłem, rzucaniem w walec kamieniami. Odpędzeni - zaczęli

bawić się w berka uwijając się między grupami gapiów.

Byli tu dwaj cykliści, ogrodnik, którego niekiedy zatrudniałem w naszym ogródku,

dziewczynka z niemowlęciem na ręku, rzeźnik Gregg z synkiem i kilku łazików

obijających się zazwyczaj koło dworca i wynaj mujących się jako pomoc do noszenia

kijów golfowych. Nie było słychać żadnych prawie rozmów. W tamtych czasach

astronomia była dla prostych ludzi w Anglii czymś zupełnie nie znanym. Większość

zebranych gapiła się bez słowa na podobne do stołu dno walca. Pozostawało ono

zresztą od czasu odejścia Ogilvy'ego i Hendersona w nie zmienionym położeniu.

Wyobrażam sobie, jak rozczarowali się wszyscy ci ludzie zastając tu zamiast

spodziewanego stosu zwęglonych trupów - nieru

13

background image

chomą bryłę metalu. Niektórzy odchodzili, na ich miejsce przybywali inni.

Zszedłem do jamy i wydało mi się, że z dołu, spad mych nóg, słychać słabe jakieś

dźwięki. Pewien natomiast byłem jednego - że dno przestało się obracać.

Niezwykłość walca stała się dla mnie oczywista wtedy dopiero, gdy ujrzałem go z

bezpośredniej bliskości. Na pierwszy rzut oka nie robił większego wrażenia niż

przewrócony wagon czy zwalone w poprzek drogi drzewo. A może nawet mniejsze.

Najbardziej przypominał zagrzebany w piachu, zardzewiały ze starości zbiornik z

gazowni.

Trzeba było posiadać pewien zasób wiedzy, aby zauważyć, że rdzawa jego

okładzina to nie zwyczajna rdza, a żółtawobiały metal połyskujący między ścianą i dnem

też nie wygląda zwyczajnie. Pojęcie "nieziemski" dla większości tu zebranych nie

zawierało żadnej treści.

Już wtedy byłem przekonany, że przedmiot ten przybył do nas z Marsa. Nie

sądziłem jednak, aby mogła w nim być jakaś żyjąca istota. Przypuszczałem, iż dno

odkręca się automatycznie. Pomimo wywodów Ogilvy'ego wciąż jeszcze wierzyłem, że

na Marsie żyją ludzie. Wyobrażałem sobie, że znajdziemy w walcu jakieś wzorce i

monety, jakieś rękopisy, myślałem o trudnościach połączonych z ich rozszyfrowaniem.

Walec był

jednak zbyt duży, by zawierać taki tylko ładunek. Z wielką tedy niecierpliwością

czekałem na całkowite wykręcenie się dna. Kiedy koło jedenastej spostrzegłem, że nadal

nic się nie dzieje, ruszyłem z głową nabitą myślami do Maybury, do domu. Ale i tu nie

dały mi one spokojnie pracować nad moimi abstrakcyjnymi badaniami.

Po południu-wygląd pola zmienił się nie do poznania. Wczesne wydania

wieczornych gazet poruszyły Londyn ogromnymi tytułami w rodzaju: ,,POSŁANIE Z

14

background image

MARSA" lub "GODNE UWAGI WYDARZENIE W WOKING" itd. W dodatku depesza

Ogilvy'ego do Instytutu Astronomicznego postawiła na nogi wszystkie obserwatoria w

Zjednoczonym Królestwie.

Na polu opodal jamy stało ze sześć przynajmniej dorożek z Woking, bryczka z

Cobham, a nawet jakaś wielkopańska kareta. Nie mówiąc już o mnóstwie bicykli. Prócz

tego, choć dzień był upalny, wielu ludzi z Wo king i Chertsey musiało ściągnąć tu na

piechotę, tak iż tłum zebrał się niemały. Było w nim nawet kilka jaskrawo odzianych

kobiet.

Upał był, jak się już rzekło, piekielny. Niebo bez chmurki i ani tchnienia wietrzyku,

tylko rozsiane tu i ówdzie pojedynczo sosny rzucały nieco skąpego cienia. Płonące

wrzosowisko już ugaszono, cała jednak równina, jak okiem sięgnąć w stronę Ottershaw,

wypalona była i sczerniała, a

gdzieniegdzie sączyły się z niej pionowe smużki dymu. Przedsiębiorczy piwiarz z

Cobham przysłał syna z wózkiem pełnym butelek piwa i jabłek.

Zbliżając się do jamy spostrzegłem nad samym jej brzegiem grupkę złożoną z

sześciu ludzi. Byli między nimi Ogilvy, Henderson i wysoki jasnowłosy mężczyzna, jak się

później dowiedziałem - astronom Stent z Królewskiego Obserwatorium, a także paru

robotników z łopatami i kilofami. Stent ostrym podniesionym głosem wydawał im jakieś

rozkazy. Stał przy tym na walcu, który oczywiście ostygł już znacznie. Stent był

purpurowy, po twarzy spływał mu strumieniami pot, widać było wyraźnie, że coś go

bardzo zirytowało.

Duża część walca została już odkopana, dolny jednak koniec wciąż jeszcze tkwił

w ziemi. Ogilvy dostrzegłszy mnie w tłumie gapiów natychmiast przywołał mnie do jamy i

poprosił, bym udał się do lorda Hiltona, właściciela tej posiadłości. Rosnący nieustannie

tłum, a zwłaszcza wyrostki - mówił - bardzo utrudniają odkopywanie. Trzeba na gwałt

ogrodzić, prowizorycznie chociażby, jamę, by oddzielić ją od gapiów. Powiedział także, iż

15

background image

od czasu do czasu słychać jeszcze w walcu słabe zgrzyty, ale odkręcić dna nie udało się,

gdyż nic ma ono żadnych uchwytów. Ściany są niewątpliwie bardzo grubo, być więc

może, iż dochodzące do nas słabe dźwięki są w rzeczywistości głośnym zgiełkiem.

Prośba Ogilvy'ego ucieszyła mnie bardzo., gdyż spełnienie jej czyniło mnie

widzem uprzywilejowanym, dopuszczonym niechybnie poza projektowane ogrodzenie.

Co prawda lorda Hiltona nie zastałem, powiedziano

mi jednak, że spodziewają się jego przyjazdu z Londynu pociągiem

przybywającym o szóstej po południu. Ponieważ było dopiero piętnaście po piątej,

wróciłem do domu na podwieczorek, potem zaś pośpieszyłem na dworzec, aby tam na

niego czatować.

4 Walec otwiera się

Na żwirowisko powróciłem, gdy słońce skłaniało się już ku zachodowi. Od strony

Woking wciąż napływały w pośpiechu grupy ludzi, podczas gdy nieliczni tylko wracali do

domu. Tłum zarysowany ciemnym konturem na tle cytrynowożółtego nieba urósł

tymczasem do kilkuset chyba osób. Dochodziły z niego jakieś krzyki, a bliżej jamy

słychać było odgłosy szamotania się. Przez głowę przelatywały mi najdziwniejsze myśli.

Podchodząc bliżej usłyszałem głos Stenta:

- Cofnąć się Cofnąć się!

W moją stronę pędził jakiś chłopczyk.

- Rusza się! - wołał przebiegając obok. - Kręci się i kręci! Ja się boję! Wracam do

domu!

16

background image

Zbliżyłem się pospiesznie do tłumu. Stało tam może dwieście, może trzysta

rozpychających się łokciami, tłoczących się ze wszystkich sił osób. Parę znajdujących się

tam pań wykazywało nie mniejszą aktywność.

- Wpadł do jamy! - wrzasnął ktoś. - Cofnąć się! - krzyczały inne głosy.

Tłum falował, ja zaś przepychałem się siłą ku przodowi. Wszyscy byli niezwykle

podnieceni. Z jamy rozlegało się jakieś szczególne brzęczenie

- Słuchaj! - zawołał Ogilvy. - Pomóż odpędzić tych idiotów Przecież nie wiadomo,

co jest w tym przeklętym walcu!

Ujrzałem młodego człowieka, zdaje się sprzedawcę z Woking, stojącego na walcu

i usiłującego wydostać się z jamy, do której zepchnął go falujący tłum.

Dno walca odkręcało się od wewnątrz. Widać już było ze dwie stopy lśniącego

gwintu. Ktoś popchnął mnie tak silnie, że omal nie spadłem na obracające się dno.

Odwróciłem się i w tej właśnie chwili śruba musiała wykręcić się do końca, gdyż. dno

upadło z brzękiem na piach. Odepchnąłem łokciem napierającego na mnie mężczyznę i

znowu zwróciłem wzrok ku jamie. Kolisty otwór walca był przez chwilę całkowicie czarny.

Zachodzące słońce raziło prosto w oczy.

Myślę, że wszyscy spodziewali się ujrzeć wydobywającego się z walca człowieka,

być może niezupełnie podobnego do ziemskich ludzi, ale przecież człowieka.

Przynajmniej ja się tego spodziewałem. Tymczasem w głębi tej czerni ujrzałem jakieś

ruchy, jakieś wciąż bliższe i bliższe, nakładające się szare falowania, następnie dwie

połyskujące tarcze, jakby ogromne oczy. Potem z wnętrza wysunęło się coś na kształt

szarego węża grubości zwykłej laski i poczęło wić się w powietrzu wprost ku nam. Po

chwili za pierwszym wężem ukazał się następny.

17

background image

Wstrząsnął mną nagły dreszcz. Jakaś kobieta za mną krzyknęła głośno. Na wpół

odwrócony, ze wzrokiem wciąż utkwionym w walcu, skąd wytryskały następne macki,

począłem przepychać się dalej od skraju jamy. Widziałem wyraźniej, jak zdumienie

malujące się na twarzach otaczających mnie ludzi zmieniało się w przerażenie. Zewsząd

słychać było niezrozumiałe okrzyki. Tłum zaczął się cofać. Patrzyłem, jak sprzedawca

wspina się ź pośpiechem po zboczu jamy, nagle spostrzegłem, że jestem

sam, a po przeciwnej stronie jamy tłum, ze Stentem na czele, uchodzi co sił w

pole. Znów spojrzałem na walec i porwał mnie nieokiełznany strach. Stałem skamieniały i

patrzyłem.

Z walca powoli, z trudem, wydobywało się duże, wielkości niedźwiedzia

, szare kuliste cielsko. Wychynęło z otworu i zalśniło w promieniach słońca jak

wilgotna skóra. Fara wielkich ciemnych oczu wpatrywała się we mnie przenikliwie.

Cielsko było owalne i, można by rzec, miało twarz. Poniżej oczu widniał otwór gębowy,

wąska szrama bez warg, drgająca bezustanku, sapiąca, ociekająca śliną. Całe ciało

dyszało i pulsowało konwulsyjnie. Cienkim mackowatym ramieniem trzymało się

krawędzi walca, podczas gdy druga macka bujała w powietrzu.

Ktoś, kto nigdy nie widział żywych Marsjan, z trudem tylko może wyobrazić sobie

niezwykłe obrzydzenie, jakie budził ich wygląd. Zwłaszcza drgające nieustannie usta

wygięte w kształt litery V, z obwisłą ku przodowi górną wargą, brak łuków brwiowych,

brak podbródka pod klinowatą wargą dolną, wężowe macki, głośne i pośpieszne sapanie

wywołane-obcą im atmosferą ziemską, wyraźna trudność w poruszaniu się

spowodowana silniejszym niż na Marsie przyciąganiem, a przede wszystkim

niesamowita wprost przenikliwość ogromnych oczu - widok ten przyprawiał nieomal o

mdłości. W ich oleistej brunatnej skórze było coś gąbczastego, w niezręcznej celowości

powolnych ruchów - coś niewypowiedzianie potwornego. Już pierwsze z nimi zetknięcie,

pierwszy rzut oka napełnił mnie wstrętem i przerażeniem.

18

background image

Wtem potwór znikł. Przewinął się przez krawędź walca i, z głuchym hukiem

upuszczonego na ziemię ciężkiego zwoju skór, spadł na dno jamy. Usłyszałem, jak wydał

z siebie przy tym szczególny ochrypły okrzyk, po czym z głębi ciemnego otworu wypełzło

następne straszydło.

Na ten widok nie udało mi się już dłużej opanować przestrachu. Odwróciłem się i

pędząc jak szalony dopadłem oddalonej o sto może jardów kępy drzew. Biegłem w skos i

potykałem się co krok, gdyż nie mogłem, na chwilę nawet, oderwać od tych istot wzroku.

Zatrzymałem się wreszcie, dysząc ciężko, wśród karłowatych sosenek

przerośniętych krzewami jałowca i czekałem, co będzie dalej. Calutkie wrzosowisko

usiane była ludźmi przykutymi jak i ja do ziemi przerażającym jakimś urokiem,

wpatrującymi się w te wstrętne istoty, a właściwie w skrywające je zwały żwiru. Nagłe

ujrzałem, z nową falą przerażeni, wysuwający się spoza nasypu jakiś czarny okrągły

przedmiot. Była to ostro zarysowana na tle płonącego zachodem nieba głowa

sprzedawcy. Dostrzegłem, jak przełożył rękę i kolano przez krawędź zwału, po chwili

jednak znów pozostała widoczna tylko głowa. Wyglądało to, jakby ześliznął się z

powrotem. Nagle znikła i głowa i wydawało mi się, że w jamie rozległ się słaby krzyk.

Poderwałem się, by przyjść nieszczęsnemu z pomocą, lecz po krótkiej rozterce strach

przeważył. Potem nie było już widać nic więcej. Wszystka skrywało hałdy piasku i żwiru,

utworzone po upadku cylindra. Ktoś nadchodzący gościńcem od Cobham lub Woking

zadziwiłby się niewątpliwie widokiem topniejącego tłumu około setki ludzi rozsypanych

półkolem po polu, kryjących się w zagłębieniach, za krzewami, za pniami drzew,

porozumiewających się między sobą krótkimi gorączkowymi wykrzyknikami i

wpatrującymi się w kilka wielkich kup piasku. Jak niesamowity wrak wózek czerniał na tle

płomiennego nieba porzucony wózek piwiarza, a nieco opodal - rząd opuszczonych

pojazdów. Konie chrupały owies z nadzianych na łby mieszków !lub skubały trawę.

19

background image

5 Snop Gorąca

Przelotny widok Marsjan wydobywających się z walca, w którym przybyli ze swej

planety na Ziemię, zafascynował mnie paraliżując me ruchy. Stałem po kalana we

wrzosach, z oczami utkwionymi w skrywający ich nasyp, i czułem, że ścierają się we

mnie strach i ciekawość.

Nie miałem odwagi powrócić do jamy, równocześnie jednak pragnąłem namiętnie

zajrzeć do niej znowu. Ruszyłem wreszcie wolniutko, wielkim łukiem, szukając jakiegoś

punktu obserwacyjnego. Nadal nie odrywałem wzroku od nasypu, za którym schowali się

przybysze. Raz nad jamą zabłysło na chwilę w słońcu i znowu skryło się kłębowisko

czarnych cienkich węży podobnych d.o macek ośmiornicy. Potem, bardzo powoli,

wynurzyła się długa tyczka zakończona okrągłą tarczą wirującą nieustannym, szybkim,

drgającym ruchem. Co się tam mogło dziać

Większość gapiów skupiła się w dwóch miejscach - jedna gromada bliżej Woking,

druga od strony Cobham. Widocznie wszyscy przeżywali rozterkę podobną do mojej. W

pobliżu stało paru mężczyzn. Podszedłem do jednego z nich. Był to mój sąsiad, nie

znany mi zresztą z nazwiska. Choć nie była to najwłaściwsza do rozmowy chwila,

zagadnąłem go.

- Cóż to za wstrętne bydlaki-odrzekł. -0, mój Boże! Co to za wstrętne bydlaki! -

powtarzał w kółko.

- Widział pan tego człowieka w jamie? - zapytałem; nic na to nie odpowiedział.

Milczeliśmy obaj, zapatrzeni, czując się we dwóch nieco

raźniej. Po chwili przesunąłem się trochę w bok, by wspiąć się na niewielki, lecz

zapewniający lepszą widoczność pagórek, kiedy zaś obejrzałem się za sąsiadem,

zobaczyłem, jak oddalał się w stronę Woking.

20

background image

Dopiero roztapiający się w mroku zachód przyniósł nowe wydarzenia. Na lewo, w

stronę Woking, tłum gęstniał. Donosił się stamtąd gwar rozmów. Znikła natomiast grupka

pod Cobham. W jamie panowała zupełna cisza.

Natchnęło to widocznie ludzi odwagą. Sądzę, że odegrali też pewną rolę nawa

przybyli z Woking. W każdym razie równocześnie z zapadającym mrokiem rozpoczął się

przerywany ruch w kierunku jamy, tym żywszy, im cichszy i spokojniejszy wydawał się

gęstniejący wokół walca wieczór. Czarne pionowe figurki posuwały się parami, trójkami

ku przodowi, przystawały niepewnie, wpatrywały się w ciemność i znów ruszały przed

siebie opasując żwirowisko szerokim nieregularnym półksiężycem. Ja także począłem

zbliżać się do jamy.

Na żwirowisko wkroczyło śmiało kilku woźniców, po czym rozległ się tupot kopyt i

skrzypienie kół. Zobaczyłem też chłopaka popychającego wózek z jabłkami. Nagle, o

trzydzieści maże jardów od jamy, ujrzałem nadchodzącą od Horsell małą gromadkę.

Wiódł ją jakiś człowiek wymachujący białą chorągwią.

Było to poselstwo. Widząc, że Marsjanie mimo odpychającej powierzchowności są

istotami niewątpliwie myślącymi, postanowiono po gorączkowych naradach przekonać

ich za pomocą znaków, że my również obdarzeni jesteśmy inteligencją.

Chorągiew powiewała w lewo i w prawo. Odległość dzieląca mnie od poselstwa

zbyt była wielka, bym mógł rozpoznać, kto brał w nim udział. Później dopiero

dowiedziałem się, że w próbie porozumienia uczestniczyli, prócz innych, także Ogilvy,

Stent i Hen.derson. W bezpiecznym za parlamentariuszami oddaleniu posuwało się dość

dużo ciemnych postaci. Wyglądało to, jakby ktoś przebił w jednym miejscu otaczający

jamę, dosyć już teraz szczelnie, krąg.

Nagle zabłysło jaskrawe światło i z jamy buchnęły unoszące się pionowo w górę,

jeden za drugim, trzy potężne kłęby zielono jarzącego się dymu. Dym ten, trafniej maże

byłoby nazwać go płomieniem, świecił tak jaskrawo, że w jego blasku i ciemnobłękitne

21

background image

niebo nad głowami, i zamglone brązowe zarośla ciągnące się aż pod Chertsey, i czarne

rozrzucone tu i ówdzie sosny-pociemniały jeszcze bardziej i pozostały czarne, kiedy dym

się rozwiał. Równocześnie rozległo się ciche syczenie.

Zbliżająca się klinem ku jamie, z chorągwią na czele, grupka parlamen

tariuszy, małych czarnych figurek na czarnej rozległej płaszczyźnie, zatrzymała

się na ten widok jak wryta. Gdy zielony dym wzbił się w górę, twarze rozświetliły się

bladą zielenią i zgasły. Syczenie przeszło z wolna w brzęczenie, potem w długi donośny

warkot. Równocześnie z jamy wysunął się powoli sklepiony, podobny do garbu kształt

wysyłający w przestrzeń ledwie dostrzegalny, wąski, cieniutki promyk światła.

Po chwili w rozproszonej grupie zaczęły przeskakiwać z człowieka na człowieka

jasne iskry, oślepiające błyski płomienia. Wydawało się, jakby niewidzialny strumień

światła uderzał ich i zapalał po kolei, jakby jeden po drugim stawali nagle w płomieniach.

Widziałem w zabójczym, niszczącym ich ogniu, jak zataczali się i padali, gdy

towarzyszący im dotychczas tłum rzucił się do ucieczki.

Stojąc tak i przyglądając się nie zdawałem sobie sprawy, że to śmierć grasuje

wśród tej małej odległej gromadki. Czułem tylko, że dzieje się tam coś dziwnego.

Oślepiający, bezgłośny błysk światła i człowiek wali się na ziemię. Kiedy zaś niewidoczny

snop gorąca sięgał dalej wydając głuchy odgłos - stawały w płomieniach sosny, buchały

ogniem wysuszone kępy janowca. Nawet hen, daleko, gdzieś aż pod Knaphill

dostrzegłem płonące drzewa, żywopłoty i drewniane zabudowania.

Niewidzialny gorący grot, ognista śmierć, szybko i nieuchronnie raził wszystko

dokoła. Pałające krzewy znaczyły jego drogę ku mnie, tak jednak byłem osłupiały, tak

oszołomiony, że nie mogłem ruszyć się z miejsca. Słychać było wyraźnie ogień

potrzaskujący na wrzosowisku. Jakiś koń zarżał i urwał nagle. Jakby ktoś przeciągnął po

22

background image

oddzielających mnie od Marsjan wrzosach niewidzialnym rozżarzonym palcem i

natychmiast szerokim śladem zadymiła i potrzaskała ziemia. Na lewo, u wylotu gościńca

z Woking na żwirowisko, coś runęło z hukiem. Wtem syczenie i warkot umilkły, a

kopulasty garb skrył się za okalającym jamę nasypem.

Wszystka odbyło się tak szybko, tak mnie oślepiły i zaskoczyły te błyski, że nie

zdążyłem nawet poruszyć się. Gdyby śmierć zatoczyła pełny krąg wokół jamy - byłbym

zgubiony. Przeszła jednak bokiem, oszczędziła mnie i pozostawiła po sobie nagle

ciemną, niezwykłą noc.

Pod granatowym sklepieniem wieczornego nieba leżały ciche, ciemne aż do

czerni, pagórkowate wrzosowiska przecięte popielatą wstęgą gościńca. Ciemność zdała

się całkiem bezludna. W górze migotały już pierwsze gwiazdy, niebo na zachodzie

jaśniało jeszcze bladym, seledynowym błękitem. Na jego tle rysowały się czarno

wierzchołki sosen i dachy domów w Horsell. Z wyjątkiem tyczki z wirującym nieustannie

zwiercia

dłem na czubku nie była widać ani Marsjan, ani żadnych ich narzędzi.

Gdzieniegdzie dopalały się dymiące drzewa i kępy krzaków, zaś z domów w Woking biły

w ciche, pogodne niebo języki płomieni.

Prócz tych pożarów i przerażonego zdumienia wszystko było jak przedtem.

Wydawało się, że zniknięcie z powierzchni Ziemi kilku czarnych figurek z białą

chorągiewką w niczym nie zakłóciło ciszy wieczoru.

Nagle poczułem się na całym tym ciemnym, bezkresnym polu sam, bezbronny i

bezsilny. Ogarnęło mnie przerażenie.

Odwróciłem się i z wysiłkiem pobiegłem, potykając się, przez wrzosowisko.

23

background image

Nie tylko Marsjanie napawali mnie grozą, groźna była ciemność, groźna cisza.

Przerażenie załamało cały mój męski hart ducha. Biegnąc płakałem bezgłośnie, jak

płaczą małe dzieci. Raz odwróciwszy się - nie śmiałem już spoglądać za siebie.

Pamiętam, jak ogarnęła mnie dziwna pewność, że ktoś ze mną igra, że właśnie

teraz, kiedy od ocalenia dzieli mnie tylko krok, dopędzi mnie i schwyta przyczajona w

jamie koło walca, szybka jak błyskawica, tajemnicza śmierć.

6 Snop Gorąca na gościńcu do Cobham

Bezgłośna szybkość, z jaką Marsjanie potrafili zabijać, zdumiewa nas wciąż

jeszcze. Mniema się ogólnie, że, umieli oni w sobie tylko wiadomy sposób wytwarzać

zasoby intensywnego ciepła w komorach o minimalnym

przewodnictwie. Potem, używając wykonanego z nieznanego stopu

parabolicznego zwierciadła, rzucali snop tego gorąca, podobnie jak zwierciadło latarni

morskiej rzuca snop światła, na dowolny przedmiot. Nikt oczywiście nie potwierdził

naukowo tych szczegółów. W każdym jednak razie pewne jest, iż podstawą tej broni był

snop gorąca. Gorąca i niewidzalnego, zamiast widzialnego, światła. Pod jego

dotknięciem wszystko, co palne, stawało w płomieniach, ołów płynął jak woda, miękło

żelazo, pękało i topiło się szkło, woda zmieniała się gwałtownie w parę.

Czterdziestu bez mała zwęglonych, zmienionych do niepoznania ludzi legło

owego pogodnego wieczora dokoła jamy, zaś rozświetlone pożarami pola między Horsell

i Maybury pozostawały przez całą noc pusto i jaskrawo płonące:

Wiadomość o masakrze dotarła równocześnie niemal do Cobham, do

24

background image

Woking i do Ottershaw. Gdy na żwirowisku rozgrywała się tragedia, w Woking

zamykano właśnie sklepy - toteż niemało pociągniętych zasłyszanymi wieściami ludzi

udało się przez most pod Horsell i dalej drogą pomiędzy żywopłotami prowadzącą ku

żwirowisku.

Nietrudno wyobrazić sobie wyświeżoną po całodziennej pracy młodzież, jak

korzystając z okazji stworzonej przez nowinę wybierała się na wieczorną przechadzkę

wypełnioną zwykłymi zalotami. Nietrudno wyobrazić sobie płynący nad gościńcem gwar

młodych głosów...

Choć nieszczęsny Henderson pchnął gońca na bicyklu, aby nadać z poczty w

Woking depeszę do wieczornych gazet londyńskich, to jednak mało kto, nawet w

Woking, wiedział, że walec już się otworzył.

Ciekawi, nadchodzący dwójkami, trójkami, widzieli jedynie gorączkowo

rozprawiające gromadki ludzi wpatrzonych w wirujące nieustannie na czubku

tyczki nad jamą zwierciadła. Trudno wątpić", by panujące tu podniecenie nie udzieliło się

także i nowo przybyłym.

Około wpół da dziewiątej, to znaczy w chwili, kiedy ginęli parlamentariusze, na

gościńcu zebrało się już, nie licząc śmiałków, którzy udali się w pole, by obejrzeć Marsjan

z bliska, około trzystu osób. Było też trzech policjantów, w tym jeden konny, usiłujących

za wszelką cenę wykonać polecenie Stenta, to jest utrzymać gapiów z daleka od walca.

Nie obeszło się przy tym bez wrzawy ze strony tych bezmyślnych i ulegających

podnieceniu ludzi, dla których zbiegowiska jest okazją do hałasowania i głupich

dowcipów.

Stent i Ogilvy natychmiast po ukazaniu się,Marsjan, przewidując możliwość

jakichś starć, depeszowali z Horsell do najbliższych koszar z. prośbą o przysłanie

kompanii piechurów, aby uchronić te dziwne stworzenia przed gwałtem. Dokonawszy

25

background image

tego powrócili czym prędzej do jamy, aby stanąć na czele owego nieszczęsnego

poselstwa. Opis jego zagłady dokonany przeze mnie nie różni się niczym od opisu

wydarzeń widzianych przez tłum ciekawych. Trzy kłęby zielonego dymu, odgłos głuchego

warkotu w jamie, błyski płomienia.

Cały ten tłum był jednak znacznie bliższy śmierci ode mnie. Ocaliły go zarosłe

wrzosami piaszczyste pagórki, które przegrodziły drogę dolnemu pasmu Snopa Gorąca.

Gdyby paraboliczne zwierciadło uniosło się o kilka jardów wyżej, nie zostałby przy życiu

ani jeden świadek. Najpierw

ujrzano błyski, padających ludzi i zapalane, jakby niewidoczną w mroku ręką,

coraz bliżej i bliżej, krzaki. Patem, z sykiem zagłuszającym dochodzący z jamy warkot,

łysnął nad głowami Snop Gorąca i natychmiast stanęły w ogniu czubki obrzeżających

gościniec buków. Poczęły kruszyć

się cegły, trzaskać w oknach szyby, zapłonęły drewniane framugi, a z narożnego

domu posypały się na ziemię szczątki dachu.

Wśród nagłego syku, trzasku i huku, oślepiany blaskiem płonących drzew, zdjęty

paniką tłum zamarł na chwilę.

Na gościniec poczęły się sypać iskry, a za nimi płonące liście i gałęzie.

Zajmowała, się od nich odzież i kapelusze. Na wrzosowisku rozległy się krzyki. W cały

ten rozgardiasz wtargnął wrzeszcząc coś i osłaniając głowę rękami konny policjant.

Jakaś kobieta krzyknęła rozdzierającym głosem: - Idą! - i wszyscy rzucili się do

niepowstrzymanej ucieczki. Gnali na oślep jak stado owiec. Tam, gdzie gościniec zwęża

się, przebiegając w wykopie, zrobił się zator, ścisk i wybuchła rozpaczliwa bójka. Nie

wszyscy uszli z niej cało - zduszone i stratowane pozostały, konając w okrutnych

ciemnościach, dwie kobiety i dziecko.

7 Jak dotarłem do domu

26

background image

Jeśli o mnie idzie - z ucieczki pozostało mi w pamięci tylko ślepe błąkanie się

pośród drzew i pełen potknięć bieg przez wrzosowisko. Dokoła była groza i pewność, że

gorące ostrze krąży i unosi się nieustannie nad głową, aby spaść i zgładzić mnie

bezlitośnie, Na gościniec wyszedłem pomiędzy Horsell a skrzyżowaniem, ku któremu

pognałem co sił.

W pewnej chwili poczułem, że dalej już biec nie mogę. Wyczerpany

gwałtownością wrażeń i wysiłkiem ucieczki zatoczyłem się i padłem na skraju drogi. Było

to tuż przy moście nad kanalem, w pobliżu gazowni. Upadłem i leżałem bez ruchu.

Leżałem tak, zdaje się, dość długo.

Wtem, jakby czymś zaniepokojony, usiadłem. Przez chwilę nie moglem pojąć;

skąd się tu wziąłem. Przerażenie opadło ze mnie jak płaszcz. W ucieczce zgubiłem

kapelusz, a kołnierzyk zsunął się z ułamanej spinki. Jeszcze przed chwilą oczywiste były

dla mnie trzy tylko rzeczy: bezmiar nocy, przestrzeni i przyrody - własna moja trwoga i

niemoc - i bliskość śmierci. Teraz, jakby coś się we mnie odmieniło, zacząłem widzieć

wszystko inaczej. Nie było to świadome przejście z jednego stanu w drugi. Po prostu

poczułem się znowu zwykłym sobą, poważnym i statecznym obywatelem. A te ciche

pola, ta instynktowna ucieczka, te buchające płomienie - wydały mi się snem.

Zadawałem sobie pytanie, czy wszystko to działo się naprawdę. Nie mogłem uwierzyć.

Powstałem niepewnie i wstąpiłem na stromo sklepiony most. Przepeł

niało mnie zdumienie. Nerwy i mięśnie osłabły, jakby z nich uszły wszelkie siły.

Rzec można: potykałem się niczym pijany. Spoza sklepienia mostu ukazała się wpierw

głowa, patem reszta czyjejś postaci. Był to robotnik. Szedł obarczony koszykiem, a obok

biegł mały chłopczyk. Mijając życzyli mi dobrej nocy. Chciałem odpowiedzieć i - nie

mogłem. Mruknąłem tylko coś niezrozumiale i powlokłem się dalej. Pod mostem Maybury

27

background image

zadudnił pociąg. Długa gąsienica oświetlonych okien, biała falująca smuga dymu

oświetlonego ogniem, stukot kół - i znikł mknąc na południe: Przy furtkach willowych

ogródków (wchodziłem od strony pięknego przedmieścia zwanego Wschodnim Tarasem)

gwarzyły spokojnie ciemne gromadki mieszkańców. Wszystko było tu takie zwyczajne,

takie rzeczywiste. A tam - poza mną! Jak nierealny gorączkowy sen! Nie, wmawiałem w

siebie, tego być nie mogło!

Jestem, być może, obdarzony wyjątkowym usposobieniem. Nie wiem, czy dużo

jest ludzi podobnych w tym do mnie. Otóż odczuwam czasami dziwne jakieś oderwanie

się od samego siebie, od otaczającego mnie świata; wydaje mi się wówczas, że patrzę

na wszystko jakby z zewnątrz, spoza czasu, spoza przestrzeni, z niezmiernego

oddalenia, spoza napięcia rozgrywającej się nieustannie tragedii bytu. Uczucie to było

we mnie tej nocy niezwykle silne. Jakbym dopłynął do drugiego brzegu snu.

Największej troski przyczyniła mi niepojęta sprzeczność między otaczającą mnie

ciszą a śmiercią grasującą o niecałe dwie. mile stąd. W gazowni słychać było odgłosy -

normalnej pracy, elektryczne lampy płonęły jak co wieczór.

Przystanąłem przy najbliższej grupce gwarzących. - Co słychać na żwirowisku? -

zapytałem.

Przy furtce stało dwóch mężczyzn i kobieta. - Co? - jeden z nich zwrócił się ku

mnie.

- Co słychać na żwirowisku? - powtórzyłem pytanie. - A pan nie stamtąd wraca?-

odparł.

- Powariowali z tym żwirowiskiem! -zawołała kobieta. - Co tam się dzieje?

- Nic pani nie słyszała o ludziach z Marsa? - zagadnąłem. - 0 stworzeniach z

Marsa?

28

background image

- Aż za wiele - odpowiedziała na to. - Bardzo dziękuję! Wszyscy troje roześmieli

się.

Poczułem się ośmieszony, i to mnie rozgniewało. Próbowałem opowiadać im, co

widziałem, lecz nie udawało mi się. Urywane słowa bawiły ich tylko.

- Jeszcze o nich usłyszycie! - wykrzyknąłem i ruszyłem do domu. Już w progu

przeraziłem żonę niesamowitym wyglądem. W jadalni

usiadłem przy stole, wypiłem nieco wina i gdy trochę przyszedłem do siebie,

zacząłem opowiadać o wszystkich swych przejściach. Gotowa od dawna zimna kolacja

stała nie tknięta na stole przez cały czas opowiadania.

- Jedno jest pewne-kończyłem chcąc choć trochę złagodzić wywołane wrażenie. -

Nigdy jeszcze nie widziałem stworzeń poruszających się równie niezdarnie. Mogą, rzecz

prosta, siedzieć sobie w tej swojej jamie i zabijać każdego, kto tylko zbliży się do nich,

ale na pewno nie potraf ą z niej wyjść... Wyglądają jednak okropnie.

- Przestań, kochanie! - zawołała żona ściągając brwi i kładając rękę na mojej.

- Biedny OgiIvy! - ciągnąłem. - Pomyśl, może leży tam martwy! Żona w każdym

razie nie wątpiła w prawdziwość moich przygód. Widząc jej śmiertelną bladość

natychmiast umilkłem.

- Oni tu przyjdą! - powtarzała bez ustanku.

Nakłoniłem ją do przełknięcia paru kropel wina i próbowałem uspokoić.

- Przecież ledwie łażą - tłumaczyłem.

Chcąc pocieszyć i ją, i siebie powtarzałem to, co wczoraj mówił Ogilvy: że

niepodobieństwem jest, by Marsjanie mogli zadomowić się na Ziemi. Szczególny nacisk

kładłem na trudności grawitacyjne. Siła ciężkości jest trzykrotnie większa na Ziemi niż na

29

background image

Marsie. Wskutek tego Marsjanin waży na Ziemi trzy razy tyle, choć siła jego mięśni

pozostaje ta sama. Ciało jego będzie jak z ołowiu! Takie zresztą było powszechne

mniemanie. Przytoczę tu dla przykładu, iż następnego poranka i Times, i Daily Telegraph

twierdziły słowo w sławo to samo, zapominając jak i ja o działaniu dwu zupełnie

oczywistych czynników.

Atmosfera ziemska zawiera, jak wiadomo, więcej tlenu, a mniej argonu od

atmosfery Marsa. Ta nadwyżka tlenu oddziaływała na Marsjan dostatecznie

pobudzająco, aby w znacznym stopniu zrównoważyć zwiększony ciężar ich ciała, Po

drugie, przeoczano na ogół fakt, że wysoki poziom myśli technicznej pozwalał

Marsjanom obchodzić się doskonale bez pracy mięśni.

Nie zastanawiałem się jednak wówczas nad tym, toteż całe moje rozumowanie

pozbawiało najeźdźców najmniejszej nawet szansy w walce z ludźmi. Konieczność

uspokojenia żony i ufność, jaką natchnął mnie ,suto zastawiony stół, smaczne jedzenie i

dobre wino sprawiły,

iż z minuty na, minutę stawałem się odważniejszy i pewniejszy siebie.

- Popełnili głupstwo - twierdziłem dolewając sobie wina. - Oszaleli ze strachu i to

uczyniło ich niebezpiecznymi. Może nie spodziewali, się zastać tu, na Ziemi, istot

żyjących i obdarzonych do tego inteligencją. W ostateczności dość będzie jednego

pocisku, aby wytłuc ich wszystkich w tej jamie,

Niezwykłe podniecenie wywołane wypadkami tamtego dnia musiało wprawić mą

spostrzegawczość w stan wysokiego uczulenia. Wieczór ów pamiętam dzisiaj jeszcze

niezwykle żywo. Zwrócona ku mnie, słodka w różowym cieniu abażuru, zaniepokojona

twarz żony; biały obrus, srebrna i kryształowa zastawa - w tamtych czasach nawet

filozoficzni pisarze mogli sobie pozwolić na pewien przepych - purpurowe wina w kielichu

30

background image

wryły się w mą pamięć z fotograficzną dokładnością. Siedziałem przy stole, koiłem nerwy

papierosem, współczułem nierozważnemu Ogilvy'emu i krytykowałem tchórzliwą

krótkowzroczność Marsjan.

Zupełnie tak samo, myśląc o dostrzeżonych za dnia myśliwych, poruszył się w

swym gniazdku jakiś szacowny ptak dodo. "Zadziobiemy ich jutro na śmierć" - ćwierkał

zapewne do swej małżonki.

Skądże mogłem wówczas wiedzieć, że była to ostatnia wykwintna kolacja, jaką

miałem zjeść w ciągu wielu dziwnych i straszliwych dni,.

8 Piątkowa noc

Ze wszystkich niezwykłych zjawisk oglądanych przeze mnie w ów piątek za

najniezwyklejsze uważam trwałość zwyczajów panującego podówczas porządku

społecznego, w momencie gdy rozpoczynały się zdarzenia, które miały ten porządek

obalić.

Gdyby w piątek wieczorem zatoczyć koło w promieniu pięciu mil ze środkiem w

żwirowisku pod Woking - nie sądzę, by choć jeden człowiek (poza, być może, krewnymi

nielicznych cyklistów, Stenta i kilku leżących wokół jamy martwych londyńczyków)

przebywający poza tym okręgiem zmienił z uwagi na zaziemskich przybyszów, choć w

nieznaczny sposób, codzienne swe nawyki.

0 walcu słyszało oczywiście wiele osób. Na pewno rozmawiano nawet o nim w

wolnych chwilach, jednak niemieckie ultimatum, na przykład, zrobiłoby, z wszelką

pewnością, większe wrażenie.

31

background image

Telegram Hendersona o odkręcaniu się walca uznano tego wieczoru w Londynie

za zwykłą kaczkę. Redakcja zadepeszowała doń żądając potwierdzenia wiadomości, a

nie otrzymawszy odpowiedzi - biedak nie żył już przecie - postanowiła nie wydawać

dodatku nadzwyczajnego.

Nawet jednak wewnątrz tego pięciomilowego kręgu większość ludzi pozostawała

bezczynna. Wspomniałem już o zachowaniu się zagadniętych przeze mnie mężczyzn i

kobiety. W całej okolicy ludzie spożywali obojętnie posiłek, grzebali po pracy w

ogródkach, dzieci kładziono spać, młode pary spacerowały po zagajnikach, uczniowie

ślęczeli nad książkami.

Być może, uliczna plotka w wioskach, nowy interesujący temat w piwiarni, słowa

któregoś naocznego świadka ostatnich wydarzeń wywołały gdzieniegdzie trochę zamętu,

krzyków i bieganiny, w ogromnej jednak większości ludzie pracowali, jedli, pili, szli spać,

zupełnie tak samo jak co dzień, jak co rok, od najdawniejszych czasów, jakby na niebie

nie było żadnego Marsa. Nawet na stacji w Woking, w Horsell i w Cobham było tak sama.

Na dworcu w Woking najzwyczajniej w świecie, do późnej nocy, przyjeżdżały i

odchodziły pociągi, niektóre przetaczano na boczne tory, pasażerowie wysiadali i czekali

na połączenia. Wszystko szło normalnym trybem. Jakiś chłopak z miasta usiłował

przełamać monopol Smitha sprzedając na stacji popołudniowe gazety. Jego okrzyki: -

Ludzie z Marsal mieszały się z ostrymi gwizdami parowozów i stukotem kół. Gdy około

dziewiątej pojawili się na dworcu;wstrząśnięci niewiarygodnymi wprost przeżyciami

ludzie - nie zrobili tam większego wrażenia od zwykłych pijaków. Jadący do Londynu

spoglądali z okien wagonów w ciemność, a widząc gdzieś pod Horsell z rzadka tylko

ukazujące się iskry, słaby czerwony odblask i nikłe smużki dymu wijące się po

wygwieżdżonym niebie sądzili, iż patrzą na zwykły o tej porze roku pożar wrzosowisk.

Sprawa wyglądała poważniej dopiero w obrębie wrzosowiska. Na skraju Woking płonęło

sześć domków. We wszystkich trzech wioskach okna od strony pól były oświetlone, a

ludzie nie spali aż do świtu

32

background image

Tłum ciekawskich zebrany na mostach w Cobham i w Horsell nie topniał ani przez

chwilę. Gdy jedni odchodzili, przybywali nowi i zbiegowisko nie zmniejszała się. Później

dopiero stwierdzono, iż kilku śmiałków podsunęło się w ciemnościach bardzo blisko do

Marsjan - nie powrócili oni już jednak nigdy, promień światła bowiem; jak reflektor

okrętowy, omiatał od czasu do czasu pole, a Snop Gorąca był zawsze w pogotowiu.

Poza tym rozległe pola puste były i ciche, tylko zwęglone ciała leżały

nietknięte przez całą noc i dzień następny. Wiele osób słyszało dochodzące z

jamy odgłosy kucia,

W piątek wieczorem sytuacja wyglądała następująco: w środku, jak zatrute żądło

w naskórku naszej starej Ziemi, tkwił wale. Trucizna jednak nie działała jeszcze z pełną

macą. Dalej rozciągał się pas cichych, miejscami okopconych pól z rozrzuconymi tu i

ówdzie ciemnymi, poskręcanymi dziwacznie figurkami. Gdzieniegdzie paliło się drzewo i

krzak. Poza nimi przebiegała obwódka podniecenia, lecz zapalenie nie sięgało jeszcze

dalej w głąb. Przez resztę świata płynął, jak od niepamiętnych czasów, codzienny potok

życia. Gorączka wojenną. która miała wkrótce zasklepić żyły i arterie, zabić nerwy i

zniszczyć mózg, dopiero miała się rozwijać,

Marsjanie, jak noc długa, bez zmrużenia oka i bez chwili wytchnienia kuli i

hałasowali przygotowując swe machiny. Co chwila buchały w wygwieżdżone niebo kłęby

białozielonego dymu. Po godzinie jedenastej przemaszerowała przez Horsell i, tworząc

kordon, zaciągnęła posterunki dokoła żwirowiska kompania piechoty. Przez Cobham

przeszła druga, zamykając żwirowisko od północy. Opowiadano, że tego dnia było tam

już kilku oficerów i że jeden z nich, major Eden z pułku lnkermana, zaginął. Na moście w

Cobham zatrzymał się dowódca pułku i niezwłocznie, choć dochodziła już północ, zabrał

się do przesłuchiwania zebranych tam gapiów. Trzeba przyznać, że władze w wojskowe

nie zlekceważyły sytuacji. Jak doniosły nazajutrz poranne dzienniki, już przed jedenastą

33

background image

wyruszyły z Aldershot w pole oddziały w sile jednego szwadronu huzarów, dwóch

karabinów maszynowych typu Maxim i czterystu piechurów z pułku Cardigana.

W parę dosłownie sekund po północy tłum zebrany na gościńcu wiodącym z

Woking do Chertsey ujrzał, jak w pobliskim sosnowym lesie spadł meteor. Lot jego do

złudzenia przypominał letnią błyskawicę, lecz światło było zielone. Na Ziemię spadł drugi

walec.

9 Walka rozpoczyna się

Sobota, pamiętam, była dniem zawieszenia. Także i dniem znużenia, gdyż upał i

duchota były straszliwe. Barometr bez przerwy niemal skakał to w dół, to w górę. W

przeciwieństwie do żony spałem bardzo krótko i z łóżka zerwałem się już wczesnym

rankiem. Przed śniadaniem wyszedłem

do ogrodu. Nasłuchiwałem długo i uważnie, lecz nad polami unosił się tylko śpiew

skowronka. n

Mleczarz zjawił się jak co dzień. Turkot wózka wywołał mnie do furtki, gdyż

chciałem posłuchać najnowszych plotek. Dowiedziałem się, że w nocy Marsjan otoczyło

wojsko i teraz czekają tam już tylko na armaty. Rozmowę przerwało nam tak dobrze

znane, tak pokrzepiające dudnienie pociągu pod Woking,

- Nie powinni ich zabijać bez koniecznej potrzeby - mówił mleczarz

.

34

background image

Przez płot zobaczyłem sąsiada dłubiącego w grządkach. Gawędziliśmy chwilkę,

po czym poszedłem na śniadanie. Ranek by't najzupełniej powszedni. Sąsiad mój

twierdził, że Marsjanie zostaną dziś jeszcze uwięzieni lub zgładzeni przez wojsko.

- Szkoda, że tacy są nieprzystępni - mówił. - Ciekawe byłoby dowiedzieć się

czegoś o życiu na ich planecie. Niejednego mogliby nas pewno nauczyć.

Podszedł do płotu częstując mnie garścią truskawek, gdyż ogrodnik był z niego

równie szczodry, co zapalony. Opowiadał też o płonącym lesie sosnowym pod Byfleet.

- Opowiadają - rzekł - że spadło tam drugie takie paskudztwo. Jakby jednego było

mało. No, ubezpieczeniowcy zapłacą za to wszystko parę ładnych groszy. - Ubawiło go

to widocznie, bo chichotał. przez chwilę. Pokazywał mgliste dymy wyjaśniając, że to

właśnie pali się las i, śmiejąc się, mówił:

- Długo im będzie gorąco, bo igły i mchy tlą się powoli. - Później jednak wspomniał

"tego biedaka Ogilvy'ego" i znów spoważniał.

Po śniadaniu, zamiast zasiąść jak co dzień do pisania - postanowiłem przejść się

na żwirowisko. Pod mostem kolejowym natknąłem się na oddziałek żołnierzy, saperów

zdaje się, w okrągłych czapkach, w rozpiętych brudnych czerwonych bluzach, spod

których wyzierały niebieskie koszule, w ciemnych spodniach i krótkich, do pół łydki,

butach. Oświadczyli mi, że nikomu nie wolno przechodzić na tamten brzeg kanału. Na

gościńcu za mostem też stał wartownik. Gawędziłem z żołnierzami dość długo,

Opowiadałem im o Marsjanach i o tym, co wydarzyło się tutaj wczorajszego wieczora.

Żaden z nich nie widział jeszcze Marsjan, toteż wyobrażali ich sobie bardzo mgliście.

Zasypali mnie oczywiście pytania mi. Nie wiedzieli, na czyj rozkaz wystąpiło wojsko,

słyszeli tylko o jakichś sporach z gwardią konną. Przeciętny saper stoi znacznie wyżej od

zwykłego piechura, toteż spierali się o różne sposoby możliwej wałki z dość

35

background image

dużą bystrością, Gdy opisałem snop Gorąca, spór rozgorzał na nowo. -

Podczołgać się w ukryciu i skoczyć na nich - dowodził jeden

- Akurat! - odrzekł inny, - Co ci pomoże ukrycie przed takim gorącem? Od razu cię

usmażą. Trzeba podejść jak najbliżej, a potem robić podkop.

- Do cholery z podkopem! Wiecznie te twoje podkopy! Ty, Snippy, powinieneś był

urodzić się kretem!

- To znaczy jak? Szyi zupełnie nie mają? - dopytywał się trzeci, smagły,

zamyślony człeczyna z fajką w zębach.

Opisałem raz jeszcze ich wygląd.

- Nazwałbym ich ośmiornicami. Co tu gadać o ludojadach - tym razem będą z nas

rybojady!

- Myślę, że zabić takie bydlę to nie żadna zbrodnia - powiedział pierwszy.

- Dlaczego nie wybić po prostu tego draństwa szrapnelami? - mówił smagły z

fajką. - Nigdy nie wiadomo, co wymyślą!

- A gdzież te twoje szrapnele? - odparł pierwszy.- Zresztą na co czekać? Skoczyć,

powiadam, na nich i już! Czasu nie ma?

Tak -się spierali. Po chwili zostawiłem ich, by pójść na dworzec po poranne

gazety; których kupiłem całą stertę,

Nie będę więcej nużył czytelnika opisem długiego tego poranka i dłuższego

jeszcze popołudnia. Nie udało mi się rzucić okiem na żwirowisko, gdyż władze wojskowe

obsadziły nawet wieże kościelne w Horsell i w Cobham. Zapytywani żołnierze nie nie

wiedzieli, oficerowie zaś byli tyleż tajemniczy, co zajęci. Stwierdziłem tylko, że obecność

wojska całkowicie uspokoiła ludność miasteczka. Od Marshalla, właściciela trafiki,

36

background image

dowiedżiałem się, że wśród wczorajszych ofiar był także i jego syn. Żołnierze nakazali

tymczasem mieszkańcom przedmieścia w Horsell pozamykać i opuścić domy. w

Na obiad wróciłem dopiero po drugiej, bardzo zmęczony, gdyż, powtarzam, dzień

był niezwykle upalny i parny. Po południu, chcąc nieco się odświeżyć, wziąłem zimną

kąpiel. Około wpół do piątej znów udałem się na dworzec po wieczorne dzienniki, gdyż w

porannych był tylko, bardzo zresztą niedokładny, opis śmierci Stenta, Hendersona,

Ogilvy'ego i innych, Znałem zresztą wszystko to szczegółowo. Marsjanie nie pokazywali

się już więcej ani razu. Pracowali widocznie w swej jamie, bo unosiły się nad nią

bez przerwy kłęby dymu, nie milkły też ani na chwilę odgłosy kucia. Gotowali się

zapewne do walki. "Poczyniono nowe próby porozumienia, jednak bezskutecznie" -

zdanie to powtarzało się we wszystkich

gazetach. Jakiś saper opowiedział mi, że próbowano machać z ukrycia

chorągiewką na długim kiju, ale Marsjanie tyle akurat zwracali na to uwagi, co my na ryki

krów. _

Muszę wyznać, że widok wszystkich tych zbrojnych przygotowań podziałał na

mnie niezwykle podniecająco, Wyobraźnia malowała niesłychanie wojownicze obrazy

coraz to innej zguby najeźdźców. Ożyły we mnie chłopięce sny o bohaterskich bojach.

Wałka wydawała mi się jednak aż nazbyt nierówna. Wróg był w swej jamie taki

bezbronny.

O trzeciej usłyszeliśmy, od Chertsey czy też Addlestone powtarzający się w

równomiernych odstępach huk działa. Okazało się, że to bombardowano leżący w

sosnowym lesie drugi walec chcąc zniszczyć go, zanim się jeszcze otworzy, Armata

przeznaczona do walki z pierwszym oddziałem Marsjan przybyła do Cobham dopiero o

piątej,

37

background image

Nieco po szóstej siedziałem z żoną w altance przy podwieczorku rozmawiając z

ożywieniem o zbliżającej się bitwie, gdy wtem na żwirowisku rozległa się głucha

detonacja, a w ślad za nią gęsta strzelanina. Nie przebrzmiały jeszcze strzały, gdy tuż

koło nas wstrząsnął ziemią gwałtowny głuchy huk. Wyskoczyłem z altany i oczom mym

przedstawił się zdumiewający widok. Czubki drzew okalających Kolegium Wschodnie

stały w płomieniach, wieża pobliskiego kościółka rozsypywała się właśnie w gruzy, igły

minaretu już nie było, a dach Kolegium wyglądał jak ostrzelany z ciężkiego działa. Pękł

jeden z kominów na naszym domku, a czerwone jego szczątki sypały się na klomb pod

oknem mojego gabinetu, postukując po dachówkach.

Staliśmy oboje jak wryci. Pojąłem w jednej chwili, że po zniszczeniu dachu

Kolegium grzbiet wzgórza Maybury musi znaleźć się w zasięgu Snopa Gorąca:

Chwyciłem żonę z ramię i wyciągnąłem bez ceremonii na góściniec. To samo zrobiłem ze

służącą, choć dopominała się płaczliwie o pozostawiony na strychu kuferek. Obiecałem

przynieść go za chwilę,

- Nie będziemy w żadnym wypadku mogli pozostać tu dłużej - powiedziałem;

równocześnie na żwirowisku znów zagrzmiały strzały.

- A gdzież się podziejemy? - pytała wystraszona żona.

Zastanowiłem sig, zmieszany. Wtem przypomniałem sobie krewnych w

Leatherhead.

- Leatherhead! - usiłowałem przekrzyczeć panujący dokoła zgiełk. Zona patrzyła

poza mną, w dolinę. Przerażeni sąsiedzi wybiegali z domów.

- Jakże my się tam dostaniemy? - zapytała.

Dolinką, pod mostem kolejowym, pędził oddziałek huzarów. Trzech

38

background image

wpadło galopem na dziedziniec Kolegium, dwaj inni zeskoczyli z koni i poczęli

biegać od domu do domu. Poprzez dymy płonących drzew przeglądało czerwone jak

krew słońce, rzucając na świat niezwykłe, wyblakie jakby promienie.

- Czekaj tu - zawołałem - tutaj jest bezpiecznie - i popędziłem co tchu do zajazdu

Pod Łaciatym Psem, którego właściciel posiadał konia i bryczkę. Spieszyłem się, rzecz

jasna, bardzo, gdyż nietrudno było odgadnąć, że za chwilę ruszą się wszyscy

zamieszkujący tamtą stronę wzgórza. Oberżysto stał spokojnie za ladą nie mając

najmniejszego pojęcia o tym, co się dzieje dokoła. Targował się z jakimś odwróconym do

mnie plecami jegomościem.

- Muszę dostać funta - mówił - i nie mam woźnicy. Dam panu dwa - krzyknąłem

obcemu przez ramię. - Za co?

I zwrócę przed północą!

- Na miłość boską? - zawołał oberżysta. - Co to jest? Sprzedaję wieprzka, a pan

chce dać za niego dwa funty i zwrócić przed północą`? Nic nie rozumiem.

Wyjaśniłem pośpiesznie, że muszę natychmiast wyjechać, do czego potrzebny mi

jest za wszelką cenę jego zaprzęg: Nawet nie pomyślałem, że oberżysta także zechce

może uciekać. Wziąłem bryczkę od razu; podjechałem pod dom i zostawiając ją pod

opieką żony i służącej wpadłem do mieszkania, by zabrać nieliczne nasze kosztowności:

Żywopłoty i przydrożne drzewa płonęły coraz gwałtowniej. Pakując rzeczy dostrzegłem,

jak jeden ze spieszonych huzarów biegł w naszym kierunku. Pędząc od domu od domu

wzywał mieszkańców do ucieczki. Kiedy dźwigając zawinięte w obrus nasze skarby

stanąłem w drzwiach - akurat przebiegał koło nas. Krzyknąłem za nim: - Co się dzieje?

Odwrócił się, spojrzał, wybełkotał coś w rodzaju: "czołgają się przykryci rondlami",

i wpadł do bramy stojącego na szczycie domku, Przepływający nad gościńcem kłąb

czarnego dymu przesłonił go na chwilę. Podbiegłem do drzwi sąsiadów i zapukałem

39

background image

chcąc upewnić się, czy wyjeżdżając dziś do Londynu zamknęli mieszkanie, po czym

wróciłem raz jeszcze do domu po kuferek służącej, przyniosłem go i wpakowałem do

bryczki, uchwyciłem lejce i wskoczyłem na kozioł obok żony. Jeszcze chwila - i

zjeżdżaliśmy stokiem pagórka do Starego Woking pozostawiając za sobą zgiełk i dym.

Przed nami leżał cichy słoneczny krajobraz, na polach przeciętych tasiemką

gościńca kołysała się pszenica, powiewał na wietrze szyld oberży

w Maybury. W przodzie dostrzegłem bryczuszkę doktora. U stóp wzgórza

obejrzałem się, by rzucić okiem na stok, z którego zjeżdżałem. W nieruchomym

powietrzu, kładąc się szarym cieniem na zielone czubki drzew, płynęły ciężkie kłęby

czarnego dymu przetykane czerwonymi pręgami płomieni. Dym rozpościerał się od lasu

pod Byfleet na wschodzie aż po Woking na zachodzie. Gościniec za nami usiany był

uchodzącymi w panice ludźmi, zaś poprzez nieruchome, nagrzane powietrze roznosił się

słabo, lecz bardzo wyraźnie terkot karabinu maszynowego, który po chwili ustał, i

przerywany grzechot strzałów. Widocznie Marsjanie palili wszystko, czego tylko

dosięgnął Snop Gorąca.

Nie jestem doświadczonym woźnicą, toteż całą uwagę musiałem skupić na koniu.

Gdy obejrzałem się znowu - czarny dym skrył się już za następ nym pagórkiem.

Zaciąłem konia i nie zwalniałem, dopóki nie zostawiłem za sobą Woking i Send. Doktora

prześcignęliśmy jeszcze przed Send.

10 Nawałnica

Leatherhead leży o dwadzieścia bez mała mil od wzgórza Maybury. Za Pyrford

powietrze była przesycone wonią świeżego siana, która mieszała się ze słodkim

zapachem oplatających, przydrożne żywopłoty polnych róż. Gwałtowna strzelanina, która

40

background image

wybuchła przy naszym zjeździe z pagórka Maybury, ucichła równie nagle, jak się

przedtem zaczęła, pozostawiając po sobie niczym nie zamąconą ciszę i spokój wieczoru.

Do Leatherhead dotarliśmy, beż żadnych przygód, około dziewiątej. Podczas krótkiego

odpoczynku, którego tak potrzebował nasz konik, zjedliśmy kolację, po czym poprosiłem

krewnych o opiekę nad żoną.

Przez całą drogę żona dziwnie była milcząca, jakby przeczuwała przyszłe

nieszczęście. Kiedy próbowałem dodawać jej otuchy dowodząc, że Marsjanie przykuci

są do jamy swoim ciężarem, że mogą się po niej co najwyżej czołgać, odpowiadała

półsłówkami albo milczała. Gdyby nie obietnica dana oberżyście, iż odprowadzę konia -

bez wątpienia nalegałaby, abym pozostał tej nocy w Leatherhead. Czemuż nie

pozostałem! Pamiętam jej bladość przy rozstaniu.

Co do mnie - przez cały ten dzień byłem jak w gorączce. Opanowało mnie coś w

rodzaju gorączki wojennej, która czasami udzielała się cywilizowanemu społeczeństwu, i

w głębi duszy cieszyłem się, że muszę wracać tej nocy do Maybury. Obawiałem się

nawet, iż ostatnia kanonada

mogła oznaczać zagładę najeźdźców z Marsa. Najlepiej zresztą określę swój

stan, jeśli powiem, iż pragnąłem być przy ich zniszczeniu.

W drogę powrotną wyruszyłem tuż przed jedenastą. Noc była nadspodziewanie

ciemna; kiedy wyszliśmy z oświetlonego przedpokoju - wydała mi się czarna. Upał i

duchota panujące przez cały dzień nie zmniejszyły się ani odrobinę. Chociaż nie -było

nawet tchnienia wiatru, po niebie mknęły chmury. Ktoś ze służby zapalił boczne światła u

bryczki. Drogę na szczęście znałem doskonale. Dopóki nie wskoczyłem na kozioł, żona

stała w rozwartych oświetlonych drzwiach. Wtem odwróciła się i odeszła, pozostawiając

na ganku życzących mi szczęśliwej drogi krewnych.

41

background image

Z początku obawy zony udzieliły mi się, wkrótce jednak powróciłem myślami do

Marsjan. Nie miałem wówczas pojęcia o przebiegu wieczornej potyczki. Nie wiedziałem

nawet, co przyśpieszyło starcie. Gdy przejeżdżałem przez Ockham (wracałem nie przez

Send i Stare Woking, lecz inną drogą), dostrzegłem, iż cały zachodni widnokrąg

rozświetla krwawa łuna, zajmująca w miarę zbliżania się do niej coraz więcej nieba.

Chmury zwiastujące burzę mieszały się z kłębami czarno-czerwonego dymu.

W Ripley ulica była pusta i z wyjątkiem kilku oświetlonych okien nie było tam

widać ani śladu życia. Na zakręcie do P,yrford omal nie wpadłem na gromadkę ludzi.

Stali w milczeniu, gdy ich mijałem. Nie mam pojęcia, czy wiedzieli, co się działo poza

pagórkiem; nie mam też pojęcia, czy domki, obok których przejeżdżałem, spały

spokojnie, czy stały próżne i opuszczone, czy może Wpatrywały się z niepokojem w

okropną ciemność tej nocy.

Gościniec z Ripley do Pyrford przebiega doliną rzeki Wey, toteż łuny nie było

widać. Wjeżdżając na pagórek przy kościółku w Pyrford ujrzałem ją znowu,

równocześnie zaś zaszeleściły drzewa pod pierwszym tchnieniem ścigającej mnie burzy.

Usłyszałem wydzwaniający północ zegar na wieży kościelnej i w tejże chwili wyłoniło się

przede mną, obrzeżone wyraźnie rysującymi się na tle łuny czubkami drzew i

wierzchołkami dachów, wzgórze Maybury.

Gdy oglądałem ten widok, gościniec rozświetliła nagle bladozielona poświata

ukazując dalekie lasy w kierunku Aldershot. Uczułem gwałtowne szarpnięcie lejców.

Nagle błysk zielonego płomienia przebił grubą warstwę chmur, ukazał na moment

splątane ich kłębowisko i znikł gdzieś w polu, na lewo od drogi. Była to trzecia z kolei

spadająca gwiazda.

Na niebie roztańczyły się oślepiająco fioletowe, przez kontrast z zielenią,

błyskawice i zahuczał pierwszy grom. Koń zagryzł wędzidło i poniósł.

42

background image

Gnaliśmy zbiegającym po lekkiej pochyłości gościńcem ku podnóżu pagórka

Maybury. Nigdy dotąd nie widziałem tak szybko następujących po sobie błyskawic.

Pioruny zdawały się deptać sobie z trzaskiem po piętach, bardziej przypominając pracę

jakiejś potężnej machiny elektrycznej niż zwykłe wyładowania atmosferyczne. Migotliwe

światło oślepiało i myliło, począł siec drobny grad.

Z początku patrzyłem tylko na biegnący przede mną gościniec, nagle jednak

uwagę mą zwróciło coś sunącego z dużą szybkością w dół po przeciwległym stoku

wzgórza. Wziąłem to w pierwszej chwili za mokry dach domu, jednak w nieustannym

niemal świetle błyskawic widać było wyraźnie jego szybki, posuwisty ruch. Zjawisko było

ledwo dostrzegalnemoment obezwładniającej' ciemności, potem znów stało się jasno ja-k

w dzień, ujrzałem poci samym szczytem pagórka czerwone mury sierocińca, zielone

wierzchotki sosen i ten zagadkowy, ostro i wyraźnie rysujący się przedmiot.

I to jakie zjawisko! Jak je opisać? Ogromny, wyższy od domów trójnóg łamiący i

depczący w pędzie sosny, potężna machina z połyskującego metalu krocząca przez

wrzosowisko, wymachująca giętkimi stalowymi mackami! Hałaśliwy grzechot jej ruchu

mieszał się z rykiem burzy. Błysk = i widać wyraźnie, jak dwie nogi unoszą się nad

ziemią, błysk gaśnie zapala się następny i trójnóg wydaje się już o sto jardów bliżej. Czy

możesz, czytelniku, wyobrazić sobie trójnogi stołek skaczący i pędzący na szczudłach?

Tak to w blasku błyskawic wyglądało. Tylko że zamiast małego stołka sunęła przede mną

olbrzymia machina na trójnogim statywie.

Wtem, w coraz bliższym lesie, drzewa poczęły rozchylać się jak zeschłe zielsko,

przez które przedziera się człowiek. Sosny łamały się na boki i do przodu, zdawało się,

wprost na mnie. A koń galopował co sił na jego spotkanie! Na widok drugiego potwora

nerwy me nie wytrzymały. Nie patrząc na niego szarpnąłem konia w prawo, bryczka

przechyliła się, dyszel pękł z trzaskiem, ja zaś wyleciałem jak ź procy w bok i zwaliłem

się ciężko w niegłębokie bajoro.

43

background image

Natychmiast zerwałem się i po kolana w wodzie przykucnąłem za kępą krzaków.

Koń leżał bez ruchu - biedne zwierzę złamało sobie kark. W blasku błyskawic widziałem

czarny zarys obalonej bryczki i ciągle jeszcze obracające się wolniutko koła. Chwila - i

ogromny mechanizm przestąpił przeze mnie i począł wspinać się na wzgórze, ku Pyrford.

Z bliska wyglądał niewiarygodnie dziwacznie, wcale nie jak zwykła bezduszna

maszyna sunąca z góry wytyczoną prostą drogą. Krok jego

dźwięczał metalicznie, wokół kadłuba zaś wiły się z chrzęstem długie, giętkie i

lśniące macki. Jedna z nich, jakby mimochodem, wyrwała z korzeniami sosnę. Sunąc

przez las potwór wybierał sobie drogę, a obracający się we wszystkie strony wysoko w

górze mosiężny kaptur do złudzenia przypominał głowę rozglądającego się człowieka. Z

tyłu, za plecami kadłuba, umocowane było metalowe pudło podobne do ogromnego

rybackiego kosza, ze stawów zaś potwora, gdy mnie mijał, tryskały strugi zielonego

dymu. Po chwili znikł mi z oczu.

Wszystko to widziałem niezbyt wyraźnie, gdyż migotliwe i oślepiające światło

błyskawic przerywała co chwila gęsta czarna ciemność. W biegu potwór wydawał z

siebie ogłuszający triumfalny ryk - "aluu! aluu!", głośniejszy od huku gromów. Po chwili

dopędził towarzysza i obaj przystanęli, nachylając się nad czym leżącym w polu o dobre

pół mili ode mnie. Nie ulegało dla mnie żadnej wątpliwości, iż zatrzymali się przy trzecim

przybyłym z.Marsa walcu.

Leżałem pewien czas na deszczu, przyglądając się w przerywanej błyskawicami

ciemności uwijającym się , ponad żywopłotami potwornym metalowym

istotom.:Chwilami zacinał drobny grad to przesłaniając cieniem

, to znów odsłaniając ostre ich zarysy. W przerwach między błyskawicami noc

pochłaniała je całkowicie.

44

background image

Woda z bajora i gęsto sypiący grad przemoczyły mnie do suchej nitki. Długo

trwało, nim otrząsnąłem się ze zdziwienia na tyle, aby wyczołgać się z bajora i pomyśleć

o grożącym mi niebezpieczeństwie.

Nie opodal, na kartoflisku, stała samotna chałupa jakiegoś osiedleńca.

Podniosłem się w końcu i skulony pobiegłem szukać tam schronienia. Wołałem w drzwi,

nikt jednak się nie odezwał - być może nie słyszeli lub w chacie nie było nikogo. Po chwili

zrezygnowany podążyłem kryjąc się w przydrożnych rowach do ciągnącego się aż pod

Maybury lasu.

Lasem, przemoczony i drżący z zimna, skierowałem się do domu. Błąkałem się

wśród drzew szukając ścieżki. Było bardzo ciemno, gdyż błyskawice stawały się coraz

rzadsze, a rzęsisty deszcz z gradem wypełniał każdą szczelinę między drzewami.

Gdybym zdał sobie wówczas w pełni sprawę, co oznaczają widziane przeze mnie

wydarzenia, zawróciłbym od razu do Byfleet i Cobham, aby dostać się czym prędzej do

Leatherhead, do żony. Niesamowitość jednak otaczającej mnie nocy i zmęczenie nie

pozwoliły mi na to; byłem mokry, podrapany, ogłuszany i oślepiony nawałnicą.

Kołatało we mnie podświadome pragnienie powrotu do domu i sądzę, że ono

właśnie kierowało moimi krokami. Obijałem się o pnie, wpadałem

do wądołów, kaleczyłem kolana o sterczące zdradziecko sęki, aż wbrodziłem

wreszcie na łąkę na stoku poniżej College Arms. Mówię: wbrodziłem, gdyż łąką rwały

potoki brudnej deszczowej wody. Tutaj w ciemnościach wpadł na mnie jakiś mężczyzna, i

to z taką siłą, że ledwie utrzymałem się na nogach.

Wydał okrzyk przerażenia, odskoczył w bok i zanim zdążyłem się opanować i

przemówić doń - uciekł. Wicher dął tak gwałtownie, iż wlokłem się pod górę z

największym trudem. Chcąc posuwać się jako tako naprzód, musiałem podejść do

pobliskiego parkanu i pomagać sobie czepiając się sztachet. `

45

background image

Tuż przed szczytem stanąłem na czymś miękkim. Przy świetle błyskawicy

ujrzałem pod nogami czarny płaszcz i trzewiki. Nim mogłem rozpoznać, że to leży

człowiek - światło zgasło. Przystanąłem czekając na następny błysk. Przy jego świetle

udało mi się rozpoznać tęgiego mężczyznę odzianego skromnie, lecz nie ubogo; głowa

była przygięta tak mocno ku przodowi, że skryła się zupełnie pod ciałem. Leżał skulony

tuż koło parkanu, jakby gwałtownie oń rzucony. .

Pokonując zrozumiały u tego, kto nigdy nie dotykał trupa, wstręt nachyliłem się i

odwróciłem leżącego, sprawdzić, czy bije w nim jeszcze serce. Był martwy. Widocznie

skręcił kark. Błysnęło po raz trzeci i poznałem go. Wyprostowałem się wstrząśnięty. Był

to oberżysta, właściciel pożyczonej bryczki.

Przestąpiłem ostrożnie przez trupa i dalej piąłem się pod górę. Minąłem

posterunek policji, College Arms i doszedłem wreszcie do domu. Po tamtej stronie

wzgórza nie było widać pożarów, na żwirowisku tylko wciąż jeszcze połyskiwał czerwony

odblask rozświetlający pędzone wichrem, podcinane gradem kłębowiska rudego dymu.

Domy dokoła, o ile mogłem zauważyć w błyskach burzy, stały nienaruszone. Jakiś czarny

kształt leżał na gościńcu. koto College Arms.

Nieco dalej w kierunku Maybury słychać było na drodze głosy i kroki, brakło mi

jednak sił, by krzyknąć czy podejść tam. Otworzyłem drzwi z klucza, wszedłem do domu,

zamknąłem je za sobą na zasuwę, dowlokłem się do wiodących na piętro schodów i

usiadłem na stopniu. Wyobraźnię mą przepełniały sunące polami metalowe potwory i

zmiażdżone o płoty trupy.

Siedziałem na .schodku wsparty o ścianę i dygotałem jak w febrze.

11 U okna

46

background image

Wspomniałem już, zdaje się, iż najburzliwsze nawet uczucia wygasają we mnie

nad podziw szybko. Toteż wkrótce poczułem dotkliwy chłód. Ociekałem wodą do tego

stopnia, że dokoła mnie na schodach i na chodniku stały kałuże. Podniosłem się

mechanicznie, poszedłem do jadalni i pociągnąłem łyk whisky, po czym odczułem

potrzebę przyodziania się w coś suchego.

Nieco później wspiąłem się na górę do gabinetu. Po co tam poszedłem nie mam

pojęcia. Okna mego gabinetu wychodzą na tory i pola Horsell. W pośpiechu ucieczki

zapomniałem je zamknąć przed odjazdem. Korytarz i wnętrze pokoju; w przeciwieństwie

do widoku oprawionego w ramę okna, wydawały się pełne nieprzeniknionej ciemności.

Stałem w progu jak wryty.

Nawałnica już przeszła. Wieżyczki Kolegium i otaczające go drzewa znikły bez

śladu i widać teraz było doskonale ciągnące się w dali pola i żwirowisko rozświetlone

jaskrawym czerwonym blaskiem. W blasku tym krzątały się ciemne, dziwaczne,

groteskowo ogromne postacie.

Wydawało się, że cała okolica płonie, tak gęsto usiana była malutkimi,

migocącymi w podmuchach zamierającej burzy i rzucającymi krwawy blask na gęste

chmury płomykami. Przed oknem przepływały co chwila, przesłaniając sylwetki Marsjan,

kłęby dymu. Nie mogłem dojrzeć, co robili, gdyż zarysy ich były bardzo niewyraźne. Nie

mogłem także ustalić przeznaczenia czarnych urządzeń, przy których trudzili się z taką

gorliwością. Niewidoczny też był najbliższy pożar, choć odblask jego tańczył po ścianach

i suficie. Powietrze-przepełniał ostry odór palonej gumy.

Zamknąłem bezszelestnie drzwi i podkradłem się do okna. Widziałem teraz

przestrzeń leżącą między otaczającymi dworzec w Woking domami a osmalonym,

sczerniałym lasem pod Byfleet. Na torze, koło mostu, coś się świeciło, a z kilku domostw

stojących przy gościńcu do Maybury i w pobliżu stacji zostały jedynie tlące się ruiny.

Światło na torze zadziwiło mnie; widać tam było czarny, płonący jasnym płomieniem stos,

a nieco w bok, na prawo, ciągnął się łańcuch żółtych prostokącików. Zrozumiałem po

47

background image

chwili, że to leży rozbity pociąg ze zdruzgotanym parowozem. Kilka pierwszych wagonów

płonęło, podczas gdy reszta stała spokojnie na szynach.

Pośród tych trzech głównych ognisk, to znaczy: między grupą domów, pociągiem i

pożarem pod Cobham, ciągnęły się nieregularne, ciemne

plamy pól przerywane gdzieniegdzie pasmami tlących się i dymiących zgliszcz i

wrzosowisk. Przedziwny był ten widok czarnej przestrzeni przetykanej ogniem.

Najbardziej przypominał mi ogromną hutę nocą. Ludzi z początku nie widziałem nigdzie.

Później dopiero ujrzałem w blasku płonącego dworca w Woking kilka czarnych figurek

przebiegających pojedynczo przez tory.

Czyżby ten dziki chaos miał być tym samym światkiem, gdzie tak bezpiecznie żyło

się od tylu już lat? Nie wiedziałem jeszcze, co zaszło w ciągu ubiegłych siedmiu godzin,

nie wiedziałem też, choć zaczynałem już po trosze odgadywać, jaki był związek między

mechanicznymi kolosami a niezdarnie pełzającymi istotami, które z takim trudem wyłaziły

przymnie z walca. Z dziwnym uczuciem bezosobowego zainteresowania przywlokłem do

okna fotel, usiadłem i przyglądałem się sczerniałym łąkom, a zwłaszcza trzem

gigantycznym postaciom krzątającym się po żwirowisku.

Wydawały mi się zadziwiająco czynne. Zastanawiałem się, czym one są. Czy

myślącymi mechanizmami? Czułem, że to niepodobieństwo, Być może w każdym z nich

krył się Marsjanin kierując, rządząc, rozkazując, jak ludzki mózg kieruje, rządzi i

rozkazuje ciału? Porównywałem je do naszych maszyn; po raz pierwszy w życiu

zapytałem siebie, czym mogą być ludzkie krążowniki i parowce dla zwierząt o niższej

inteligencji.

Niebo po burzy było jasne. Kiedy migocący ponad dymami, malutki jak łepek

szpilki Mars skłaniał się już ku zachodowi - do ogródka wszedł żołnierz. Najpierw

zatrzeszczał cicho płot. Rozejrzałem się jak człowiek obudzony z letargu i spostrzegłem

48

background image

go. Przełaził przez ogrodzenie. Na widok istoty ludzkiej minęło dotychczasowe

osłupienie. Wychyliłem się gorączkowo z okna.

- Pst! - szepnąłem.

Zatrzymał się niezdecydowany, siedząc okrakiem na parkanie. Potem zeskoczył i

pobiegł trawnikiem do najbliższego narożnika domu. Pochylony posuwał się wolno

wzdłuż ściany.

- Kto tam? - zapytał, także szeptem, przystając pod oknem i zadzierając głowę.

- Dokąd pan idzie? - spytałem. - Bóg wie.

- Chce się pan ukryć? - Tak.

- Niech pan wejdzie do domu - powiedziałem.

Zszedłem na dół, uchyliłem drzwi, by go wpuścić, i natychmiast za

mknąłem je znowu. Twarzy żołnierza nie mogłem dojrzeć. Był bez czapki, mundur

miał rozchełstany.

- 0 Boże! ; powtarzał, gdy wciągałem go do pokoju.

Co się stało? - pytałem. r - Niech pan lepiej zapyta, co się nie stało! - W ciemności

ujrzałem, jak załamał w rozpaczy ręce. - Zmietli nas! Po prostu nas zmietli! - powtarzał w

kółko.

Jak automat wszedł za mną do jadalni.

- Niech no pan się napije - powiedziałem napełniając szklankę whisky.

49

background image

Wypił: Potem padł na krzesło, podparł głowę rękami i rozszlochał się jak dziecko.

Ja zaś, zapomniawszy o niedawnej własnej rozpaczy, stałem nad nim zaskoczony. '

Wiele upłynęło czasu, zanim opanował się na tyle, by móc odpowiedzieć na me

pytania. Mówił bezładnie, zacinał się co chwila. Był jezdnym w artylerii, do akcji weszli

dopiero około siódmej. Opowiadano, że pierwszy oddział Marsjan - posuwał się powoli

pod osłoną metalowej tarczy w kierunku drugiego walca.

Tarcza ta, ustawiona później na trójnogu, stała się pierwszą machiną bojową,

którą zresztą i ja potem widziałem. Działo, przy którym był jezdnym, odprzodkowano

niedaleko Horsell, aby panować nad żwirowiskiem. Przybycie artylerii przyśpieszyło

działania. Gdy jezdni odprowadzali przodek, jego koń potknął się i upadł zrzucając go w

jakąś rozpadlinę. Równocześnie działo pękło, amunicja wybuchła, wszystko, dokoła

stanęło w płomieniach, a on znalazł się pod stosem martwych, zwęglonych ludzi i koni.

- Leżałem bez ruchu - mówił - nieprzytomny ze strachu, przyciśnięty zadem

końskim. Zmietli nas! A ten smród - dobry Boże! Jak przypalone mięso! Plecy bolały mnie

po upadku, leżałem więc czekając, aż ból przejdzie. Przed chwilą wszystko było jak na

paradzie i raptem koniec! Zmietli nas! - wykrzyknął.

Długo leżał pod martwym koniem, od czasu do czasu tylko wyglądając w pole.

Piechurzy próbowali atakować jamę tyralierą, po to tylko, by zginąć. Potem potwór zaczął

przechadzać się po żwirowisku, między uciekającymi, kręcąc podobnym do głowy

kapturem, zupełnie jak rozglądający się człowiek. W czymś, co przypominało

rękę,.trzymał siejącą zielonymi iskrami, metalową; skomplikowanej budowy skrzynkę

opatrzoną tubą, z której raził Snop Gorąca.

Starczyło kilka chwili by na polu nie pozostało nic żywego, przynaj

mniej w zasięgu wzroku żołnierza, a reszta nie zmienionych jeszcze dotąd w

czarne, osmalone szkielety drzew i krzewów stanęła w płomieniach.

50

background image

Huzarów ukrytych za. wyniosłością terenu nie widział. Przez krótką chwilę słyszał

grzechot maxima, potem i to ucichło. Olbrzym do ostatka oszczędzał dworzec w Woking i

przyległe don", domy, potem jednak skierował Snop na miasteczko. Pozostały zeń tylko

ruiny. Wtedy potwór wyłączył Snop, zwrócił się do artylerzysty tyłem i naszył w stronę

dymiących lasów, gdzie leżał drugi walec. Równocześnie z jamy wyłonił się następny

Tytan.

Gdy i ten podążył w ślad za pierwszym, artylerzysta począł czołgać się ostrożnie

polem, przez gorące jeszcze popieliska wrzosów, do Horsell. Udało mu się dotrzeć do

przydrożnego rowu i ujść nim do Woking. Dalsza jego opowieść pełna była

wykrzykników. 0 przejściu przed miasteczko nie było mowy. Zachowała się tam, być

może, garstka żyjących, ale byli to bez wątpienia ludzie bądź obłąkani ze strachu, bądź

też straszliwie poparzeni. Widząc, iż jeden z Marsjan - powraca żołnierz ukrył się za

dymiącymi ruinami jakiegoś muru. Stamtąd widział, jak gigant dopędziwszy człowieka

schwycił go`w jedną ze swych stalowych macek i zmiażdżył o pień sosny. Po

zapadnięciu mroku artylerzysta skoczył ku nasypowi kolejowemu i przebiegł na drugą

stronę.

Przemykał się następnie do Maybury w nadziei, iż idąc w kierunku Londynu

uniknie niebezpieczeństwa Ludzie kryli się po piwnicach i rowach, a większość tych, co

uszli z życiem, wędrowała do Send i Woking. Męczyło go pragnienie, dopóki nie natrafił

na rozbitą pompę kolejową tryskającą strumieniem wody aż na gościniec.

Taką to wydobyłem z niego, słowo po słowie; historię. Opowiadanie o wszystkim,

w widział, uspokoiło go nieco. Od ubiegłego popołudnia, jak mówił, nie miał nic w ustach,

poszedłem więc do spiżarni, skąd przyniosłem trochę baraniny i chleba. Bojąc się zwabić

Marsjan nie paliliśmy lampy, toteż ręce nasze często stykały się nad talerzem. W miarę

jak mówił, wyłaniały się z ciemności otaczające nas przedmioty, a podeptane krzewy i

połamane krzaki róż za oknem stawały się coraz widoczniejsze. Wyglądało to, jakby

51

background image

przez ogród przewaliła się czereda ludzi czy zwierząt. Coraz wyraźniej też widziałem

poczerniałą, posępną, niewiele zapewne różniącą się od mojej, twarz żołnierza.

Zakończywszy posiłek wspięliśmy się wolniutko na piętro, do gabinetu, by dalej

patrzeć przez okno. Dolina nasza w ciągu jednej nocy zmieniła się w popielisko. Pożary

dogasały. Tam gdzie niedawno szalały płomienie,

teraz wzbijały się smugi dymu; bezlitosne światło poranka obnażało osłonięte

dotąd mrokiem nocy straszliwe, odpychające w swej grozie, nieprzeliczone

ruiny zburzonych domów i szkielety zwęglonych, sczerniałych drzew.

Gdzieniegdzie widniały, jakby cudem ocalałe, jakiś semafor na torach, jakaś altanka w

ogrodzie - jasne i żywe pośród zagłady. Nigdy dotąd w dziejach wojen zniszczenie nie

było tak zupełne, tak powszechne. A koło jamy, pobłyskując w promieniach

wschodzącego słońca, stali trzej metalowi olbrzymi i kręcąc kapturami przyglądali się

dokonanym spustoszeniom. _

Wydawało mi się, że jama została powiększona. W niebo biły z niej co chwila,

unosiły się wirując i rozpływały w przestworzach kłęby jaskrawozielonej pary.

Widniejące w oddali, w Cobham, słupy płomieni zmieniły się za pierwszym

dotknięciem dnia w słupy krwawego dymu.

12 Co widziałem z zagłady Weybridge i Sheppertonu

Świat zdawał się zbyt jasny, toteż zaprzestaliśmy podglądania Marsjan,

opuściliśmy okno i zeszliśmy cichutko na dół.

Artylerzysta przyznał mi rację, iż dom nie jest bezpiecznym schronieniem. Chciał

iść dalej, jak mówił, na Londyn,.dó swojej baterii. Dwunastej konnej. Mój plan, powstały

pod przemożnym wrażeniem potęgi Marsjan, polegał na niezwłocznym powrocie do

52

background image

Leatherhead po żonę, zabraniu jej do Newhaven i opuszczeniu kraju. Pojąłem już

bowiem zupełnie jasno, iż okolice Londynu muszą stać się, zanim straszliwe te istoty nie

zostaną zgładzone, polem okrutnych walk.

Pomiędzy mną wszakże a Leatherhead leżał pilnowany przez olbrzymów trzeci

walec. Myślę, iż będąc sam próbowałbym szczęścia i poszedł na przełaj. Artylerzysta

jednak powstrzymał mnie od tego. Dla kochającej żony, tłumaczył mi, to żadna

przyjemność zostać wdową. Ostatecznie ustąpiłem i postanowiliśmy iść razem, pod

osłoną lasu, na północ, do Street Cobham. Stamtąd dopiero miałem udać się zataczając

wielki krąg przez Epsom do Leatherhead.

Byłbym wyruszył bez zwłoki, towarzysz mój jednak, zawodowy wojskowy, znał się

na tym lepiej ode mnie. Musiałem przetrząsnąć cały dom, aby znaleźć manierkę i

napełnić ją whisky. Kieszenie wypchaliśmy sucharami i pokrojonym w plasterki mięsem.

Wtedy dopiero wymknęliśmy się

z domu i popędziliśmy co siłą tą samą kiepską drogą, którą przyszedłem

wczorajszej nocy. Domy wydawały się opuszczone. No gościńcu natknęliśmy się na trzy

zbite w ciasną gromadkę zwęglone ciała, niewątpliwie ofiary Gorącego Snopa.

Gdzieniegdzie poniewierały się pogubione przez uciekających drobiazgi, jakiś zegarek,

jakiś pojedynczy pantofel, jakaś srebrna łyżka i tym podobne kosztowności. Na zakręcie

do poczty stał okulawiony na trzech kołach, zapchany gratami wózek. Pośród

rozrzuconych dokoła szczątków leżała rozbita w pośpiechu skarbonka.

Z wyjątkiem wciąż jeszcze płonącego sierocińca żaden z pobliskich domów nie

ucierpiał wiele. Snop zgolił tylko kominy i przemknął dalej. Mimo to wydawało się, że w

owym Maybury nie ma prócz nas żywego ducha. Większość mieszkańców uszła, jak

sądziłem, drogą na Stare Woking, tą samą, którą jechaliśmy wczoraj do Leatherhead. A

może ukrywała się gdzieś w pobliżu.

53

background image

Schodząc łąką po stoku minęliśmy ciało mężczyzny w czarnym przemokłym od

nocnej ulewy ubraniu i u podnóża wzgórka weszliśmy w las. f,asem, nie napotykając

nikogo, podążaliśmy ku linii kolejowej. Po drugiej stronie toru ciągnęły się czarne

zgliszcza. Większość drzew leżała pokotem, gdzieniegdzie tylko sterczały szare pnie z

kikutami konarów pokrytych zwęglonym ciemnobrązowym listowiem. '

Po naszej stronie pożarowi nie udało się rozszerzyć, osmalony był sam tylko skraj

lasu. W pobliżu niedawno, widocznie w sobotę jeszcze, pracowali drwale. Na polanie

obok kupy trocin i wielkiej mechanicznej piły leżały świeżo zrąbane i pocięte klocki. Tuż

przy nich stał nieduży pusty barak. Ranek był dziwnie cichy, bez tchnienia wiatru. Nawet

ptaki przycichły

, my zaś, krocząc ż pośpiechem, także rozmawialiśmy tylko szeptem. Oglądaliśmy

się co chwila, parę razy przystawaliśmy nasłuchując.

Po pewnym czasie, gdy .zbliżaliśmy się już do gościńca, doszedł nas stamtąd

tupot kopyt końskich. Poprzez rozchylone gałęzie ujrzeliśmy jadącą powoli w kierunku

Woking trójkę kawalerzystów.

Zawołaliśmy na nich, a kiedy przystanęli, pośpieszyliśmy na drogę. Byli to

porucznik i dwaj huzarzy z ósmego pułku. Wieźli z sobą podobny do teodolitu przyrząd

na statywie. Artylerzysta wyjaśnił mi, że to heliograf.

- Pierwsi spotkani na tej drodze od rana ludzie! -wykrzyknął porucznik

. - Co się tu dzieje?

Minę i głos bardzo miał przejęte. Stojący za nim żołnierze przyglądali się nam

ciekawie. Artylerzysta przeskoczył przez równa drogę i zasalutował.

54

background image

- Melduję posłusznie, panie poruczniku, w nocy rozbito nam działo. Ukrywałem

się. Próbuję odnaleźć baterię. Jadąc dalej tą drogą natknie się pan o pół mili stąd na

Marsjan.

- A cóż to znów za diabły?

-- Melduję posłusznie, opancerzone olbrzymy. Wysokość sto stóp. Trzy nogi. Ciało

aluminiowe. Ogromne głowy w kapturach.

- Nie wygłupiajcie się! = zawołał porucznik. - Co za przeklęte bzdury!

- Przekona się pan porucznik. Mają też skrzynki, z których strzelają ogniem.

- Chyba armaty?

- Nie, panie poruczniku - tu artylerzysta począł żywo opisywać Snop Gorąca.

Nie dając mu dokończyć porucznik zwrócił się do mnie. Dotychczas stałem na

skraju drogi bez słowa.

- Pan też ich widział? - zapytał.

- Opis jak najzupełniej dokładny - odparłem.

- Tak - zakonkludował porucznik. - Myślę, że i ja powinienem to zobaczyć. A wy-tu

spojrzał na artylerzystę-idźcie najlepiej zameldować się u dowódcy brygady, generała

Marvina, i powtórzcie mu to wszystko. My mamy rozkaz usuwać ludzi z domów. Generał

jest w Weybridge: Znacie drogę? h

J Ja znam - odezwałem się, po czym oficer zawrócił konia na południe.

- Pół mili, mówicie? - rzucił.

55

background image

- Co najwyżej - odparłem wskazując wierzchołki drzew na południe. Podziękował i

ruszyli drogą. Więcej ich nie widzieliśmy.

Nieco dalej natknęliśmy się na trzy kobiety z dwojgiem dzieci zajęte wynoszeniem

rzeczy z chałupy. Ręczny wózek pełen był ubogich sprzętów i brudnych węzełków.

,Kobiety tak były zajęte, że nie miały nawet czasu, by z nami rozmawiać.

Z lasu wyszliśmy niedaleko dworca w Byfleet; Cała ta okolica, skąpana w

promieniach porannego słońca, cicha była i spokojna. Snop Gorąca nie sięgał aż tutaj,

toteż gdyby nie milcząca pustka wielu domów, gdyby nie wybuchający gdzieniegdzie

zgiełk i gwar pakowania się, gdyby nie oddział żołnierzy rozstawionych na moście

kolejowym i spoglądających na Woking

, byłaby to najzwyczajniejsza letnia niedziela.

Do Addlestone ciągnął gościńcem szereg skrzypiących wozów i bryczek.

Ujrzeliśmy na drugim krańcu łąki sześć armat, dwunastofuntówek,

ustawionych w jednakowych odstępach i wymierzonych w Woking. Przy armatach

stała obsługa, czekały w pogotowiu bojowym jaszcze. Ludzie wyglądali jak na paradzie.

- To rozumiem!-zawołałem. -Ci na pewno oddadzą choć jeden celny strzał.

Artylerzysta zawahał się. - Idą dalej - mruknął.

Bliżej Weybridge, tuż przy moście, gromada żołnierzy w białych roboczyeh

drelichach sypała długi szaniec, za którym widniały liczne działa.

- Łuki i strzały przeciwko piorunom - powiedział artylerzysta. - Nie widzieli jeszcze

ognistego promienia!

56

background image

Wolni od pracy przy szańcu oficerowie wypatrywali czegoś ponad drzewami, a

sypiący go żołnierze przerywali co chwila robotę, aby też rzucić okiem w południową

stronę.

Zamieszanie w Byfleet panowało niewiarygodne: Ludzie pakowali się; a huzarzy,

jedni wierzchem, inni pieszo, popędzali ich beż wytchnienia. Na wiejskiej uliczce

ładowano w pośpiechu, prócz innych pojazdów, trzy czy cztery ambulanse oznaczone

krzyżami :na białych polach i stary omnibus. Wszędzie uwijały się grupki odświętnie

odzianych ludzi. Żołnierzom z największym trudem udawało się wyjaśnić im powagę

sytuacji.

Jakiś staruszek chciał zabrać ogromną skrzynię pełną doniczek z orchideami i

wykłócał się ząb za ząb z usiłującym mu to wyperswadować kapralem.

- Wie pan, co stamtąd nadchodzi?-krzyknąłem wskazując przesłaniające Marsjan

drzewa.

- Hę? - odparł zwracając się ku mnie. - Toć tłumaczę, że to drogie rzeczy. .

- Śmierć! - wrzasnąłem. - Śmierć nadchodzi! Śmierć! - i pozostawiwszy go

głowiącego się nad tymi słowami pośpieszyłem za artylerzystą. Na zakręcie obejrzałem

się. Żołnierz odszedł, a staruszek stał przy swej skrzynce i gapił się na dalekie drzewa.

Nikt w całym Weybridge nie potrafił nas objaśnić, gdzie mieści się kwaterą

główna: takiego bałaganu nie widziałem jeszcze, jak żyję, w żadnym miasteczku.

Wszędzie pełno było bryk, wozów, przedziwnej jakiejś mieszaniny pojazdów i koni.

Pięknie odziane damy i szacowni obywatele miasta w golfowych wioślarskich strojach

pakowali się na gwałt przy energicznej pomocy rozmaitych próżniaków. Dzieciaki były

podniecone i raczej zachwycone tą niezwykłą odmianą w coniedzielnej nudzie.

A pośród całego tego zgiełku i tumultu dzielny jakiś pastor odprawia) wczesne

nabożeństwo zwołując na nie wiernych przeraźliwą sygnaturką.

57

background image

Przysiedliśmy z moim artylerzystą na stopniach studni, by posilić się nieco

zapasami. Patrole wojskowe, tym razem nie huzarzy, lecz biało odziani grenadierzy,

ostrzegały ludność, aby w razie strzelaniny kryć się natychmiast po piwnicach albo

niezwłocznie opuszczać mieścinę. Mijając most kolejowy ujrzeliśmy na dworcu tłum ludzi

i perony zawalone walizami i tobołami. Normalny ruch prawdopodobnie wstrzymano, aby

przepuścić transporty wojska do Chertsey. Dopiero później dowiedziałem się o

dzikich walkach o miejsca w pociągu specjalnym, podstawionym po długim

oczekiwaniu.

W Weybrigde pozostaliśmy do południa, a wkrótce potem znaleźliśmy się koło

przystani Shepperton, w miejscu gdzie Wey wpada do Tamizy. Zatrzymaliśmy się tam

nieco dłużej pomagając dwu starowinom załadować rzeczy na wózek. Ujście Wey składa

się z trzech koryt, przez rzekę kursuje prom, jest tam też przystań i wynajem łódek. Na

brzegu od strony Sheppertonu stała wówczas oberża okolona rozległym trawnikiem,

nieco głębiej zaś - kościół z wieżą (odbudowano ją potem bardziej strzelistą) wznoszącą

się wysoko ponad drzewa.

Zastaliśmy tam podniecony i hałaśliwy tłum uciekinierów. Wprawdzie ucieczka nie

była jeszcze paniczna, tyle jednak zebrało się tutaj ludzi, że nie zdołałyby ich przewieźć

wszystkie łodzie z całej rzeki razem wzięte. A wciąż jeszcze napływały nowe, zadyszane,

obładowane tobołami gromady. Jakieś małżeństwo niosło dobytek ułożony na zdjętych z

zawiasów drzwiach domku. Ktoś udowadniał, że łatwiej będzie wyjechać z Sheppertonu

pociągiem.

Hałasu było tu co niemiara, a jakiś facet próbował nawet kpić i dworować.

Najwidoczniej cały ten tłum wyobrażał sobie Marsjan jako ludzi groźnych wprawdzie,

którzy mogą napaść i zrabować miasteczka i wioski, ale którzy wcześniej czy później nie

unikną zagłady. Wzrok wszystkich zwracał się co chwila ku łąkom za Wey, ciągnącym się

aż po Chertsey, lecz panował tam zupełny spókój.

58

background image

W przeciwieństwie do wybrzeża po stronie Surrey, na przeciwległym brzegu

Tamizy, z wyjątkiem miejsca gdzie przybijają łodzie, cicho było i spokojnie. Lądujący

rozchodzili się w pośpiechu polnymi drożynami. Akurat wielki prom dobijał do brzegu.

Kilku stojących na trawniku koło oberży żołnierzy pokpiwało sobie z uciekinierów nie

udzielając im pomocy. Oberża, jak zwykle w niedzielę, była zamknięta.

- Co to? - krzyknął przewoźnik.

- Stul pysk, przeklęty!- zawołał ktoś do ujadającego niedaleko nas psa. Od

Chertsey rozległ się głuchy huk, odgłos strzału armatniego.

Walka rozpoczęła się. Niemal natychmiast zaczęły przyłączać .się do chóru,

strzelając co sił, jedna po drugiej, niewidoczne, ukryte bardziej na prawo, za

porastającymi przeciwległy brzeg drzewami, baterie. Któraś kobieta krzyknęła. Tłum stał

nieporuszony, wsłuchany w nagły zgiełk tak bliskiej, a przecież niewidocznej bitwy.

Dostrzec można było tylko płaskie łąki, krowy skubiące trawę i srebrzyste, nieruchome w

upalnym słońcu płaczące wierzby. .

- Chyba ich wojsko zatrzyma - odezwała się z powątpiewaniem stojąca koło mnie

paniusia. Nad drzewami unosiła się leciutka mgiełka.

Nagle daleko w górze rzeki ujrzeliśmy chmurę dymu, która kłębiła się i szła wciąż

wyżej i wyżej, aż zawisła wysoko w nieruchomym powietrzu. Potem ziemia zadrżała pod

nogami i powietrzem targnął głośny wybuch wybijając szyby w oknach i ogłuszając nas

na długą chwilę.

- Już tu są! - wrzasnął jakiś człek w błękitnej koszuli. - Tam! Widzicie ich? Tam!

W oddali spoza drzew ukazał się nagle jeden, drugi, trzeci, czwarty Marsjanin.

Gnali ciągnącymi się ód Chertsey polami ku rzece. Z dala wyglądali jak niewielkie

zakapturzone figurki mknące posuwistym, szybkim jak lot ptaków ruchem. Potem pojawił

się piąty. Pędził na przełaj, wprost na nas. Szli-na działa. Lśniły w słońcu metalowe

59

background image

cielska rosnących z każdym krokiem potworów. Najodleglejszy, ostatni w lewo,

wymachiwał wzniesioną wysoko skrzynką i nagle upiorny, straszliwy Snop Gorąca, tak

dobrze znany mi od piątku, pomknął ku Chertsey i uderzył w nieszczęsne miasteczko.

Wydawało się, że widok tych przedziwnych, okropnych istot poraził na chwilę

zebrany nad,.rzeką tłum. Zapanowała zupełna cisza, nikt nie krzyknął, nikt nie jęknął.

Potem rozległ się ochrypły pomruk, tupot setek nóg i plusk wody. Jakiś mężczyzna, zbyt

wystraszony, by rzucić trzymaną na ramieniu walizę, odwrócił się i wyrżnął mnie nią tak

mocno, aż się zatoczyłem. Biegnąca ku rzece kobieta popchnęła mnie z niespodziewaną

siłą. Ja też rzuciłem się wraz z tłumem do ucieczki, mimo przerażenia jednak nie

przestawałem myśleć. Ani na chwilę nie zapominałem o Snopie Gorąca! Ukryć się pod

wodą! Oto jedyny ratunek!

- Kryć się pod wodą! - ryknąłem. . Rozejrzałem się i popędziłem na spotkanie

nadchodzącego Marsjanina, prosto ku piaszczystej zatoce i do wody. Inni uczynili to

samo. Gdy bie

głem, obok. z zawracającej do brzegu łodzi, wyskakiwali ludzie. Kamienie na dnie

oślizłe były i zamulone, woda zaś tak płytka, że chcąc zagłębić się do pasa, musiałem

odbiec ze dwadzieścia kroków od brzegu. Kiedy olbrzymia postać Marsjanina była o

paręset już tylko jardów ode mnie dałem nurka. Plusk, z jakim ludzie wyskakiwali z łodzi,

grzmiał mi w uszach z siłą piorunów. Ludzie z pośpiechu lądowali po obu stronach rzeki.

Marsjanin nie zwracał chwilowo uwagi na uwijających się w popłochu ludzi, jak

człowiek nie zwraca uwagi na mrówki krzątające się wokół kopniętego przypadkiem

mrowiska. Gdy wytknąłem nareszcie, na pół uduszony, głowę z wody - kaptur Marsjanina

patrzył ku strzelającym jeszcze zza rzeki bateriom. Potem olbrzym ruszył dalej

wymachując w takt kroków zbiornikiem gorąca.

60

background image

Po chwili był już nad rzeką i począł brnąć przez wodę. Wychodząc na przeciwległy

brzeg przyklęknął na chwilę, natychmiast jednak powstał i ruszył ku-Sheppertonowi.

Równocześnie wypaliło sześć ukrytych wśród podmiejskich domków armat.

Niespodziane, bliskie, następujące szybko po sobie wybuchy przeraziły mnie. Potwór

unosił właśnie skrzynię ze Snopem, gdy ó kilka stóp od kaptura rozerwał się granat.

Wydałem okrzyk zdumienia: Nie parzyłem już na tamtych czterech, nie myślałem

o nich, całą uwagę skupiłem na najbliższym. Dwa następne pociski wybuchły tuż koło

metalowego cielska, a czwarty rąbnął w usiłujący uniknąć go obrotem kaptur.

Kaptur.pękł, błysnął i rozleciał się w kawałki sypiąc wkoło odłamkami metalu i krwawymi

strzępami mięsa.

- Trafili! - krzyknąłem z zachwytem.

Odpowiedziały mi okrzyki radości. W podnieceniu omal nie wyskoczyłem

na brzeg.

Pozbawiony głowy kolos zataczał się jak pijany; nie przewrócił się jednak. Cudem

niemal zachował równowagę, ale nie panując nad ruchami pomykał ze wzniesionym w

górę zbiornikiem gorąca ku Sheppertonowi. Żywa inteligencja, zamknięty w kapturze

Marsjanin, została zgładzona, rozprysła się na cztery wiatry i potwór był już tylko

metalowym mechanizmem sunącym ku nieuchronnej zagładzie. Nie kierowany przez

nikogo pędził wprost przed siebie. Uderzył jak taran w wieżę kościelną, zdruzgotał ją jak

szklaną zabawkę, skręcił w bok, potknął się i ginąc z oczu runął w rzekę z potężnym

łoskotem.

Gwałtowny wybuch wstrząsnął powietrzem. W niebo 'strzelił słup wody, pary, błota

i odłamków metalu. To komora ze Snopem dotknęła

61

background image

wody zmieniając ją niepowstrzymanie w parę. Rzeką runęła jak wrzący błotnisty

przypływ potężna fala. Widziałem ludzi uciekających na brzegi, zewsząd rozlegały się

jęki i krzyki zagłuszane sykiem i zgiełkiem upadku Marsjanina.

Nie zwracając uwagi na gorąco, stłumiwszy instynkt samozachowawczy

przepychałem się wśród uciekających, pędziłem z pluskiem przez nadbiegające fale w

górę rzeki, do zakrętu, chcąc ujrzeć, co się tam dzieje. Kilka porzuconych łódek obijało

się bez celu po wzburzonych falach. Wreszcie zobaczyłem Marsjanina. Leżał w poprzek

koryta, zupełnie niemal zatopiony.

Nad szczątkami unosiły się gęste obłoki pary. Widać przez nie było; jak olbrzymie

członki młócą w nieustannych drgawkach wodę, jak rozpryskują w powietrzu błotnistą

pianę. Macki niby żywe ramiona to splatały się konwulsyjnie, to rozplatały i gdyby nie

bezradna jałowość tych ruchów wydawałoby się, że to śmiertelnie zraniona istota walczy

z falami o życie. 7a machiny tryskały z głośnym sykiem olbrzymie strugi rdzawobrązowej

cieczy. ,

Od widoku tego odwróciły mą uwagę wściekłe ryki przypominające dźwięki

rozpowszechnionych w przemysłowych miastach syren fabrycznych. Jakiś jegomość

stojący tuż przy brzegu, po kolana w wodzie, krzyczał coś do mnie pokazując palcem w

tył, poza mnie. Odwróciłem się i ujrzałem sadzących ogromnymi susami brzegiem, od

Chertsey, Marsjan. Z Sheppertonu znów odezwały się działa, tym jednak razem bez

skutku.

Na ten widok dałem nurka i płynąłem pod wodą wstrzymując oddech dopóty,

dopóki każdy ruch nie stał się męką. Woda dokoła burzyła się coraz gwałtowniej,

temperatura rosła błyskawicznie.

Gdy.wynurzyłem się na chwilę, by zaczerpnąć tchu, i przetarłem oczybiałe kłęby

pary przesłoniły Marsjan niemal całkowicie. Hałas panował ogłuszający. Wreszcie

62

background image

ujrzałem niewyraźnie ogromne, bo powiększone jeszcze przez mgłę, szare postacie.

Minęły mnie, po czym dwie nachyliły się nad parującymi szczątkami towarzysza.

Dwie pozostałe stanęły koło nich, w wodzie, jedna o dwieście mniej więcej jardów

od mnie, druga bliżej ku Laleham. Wzniesione wysoko

zbiorniki ze Snopem Gorąca siały z sykiem śmiercionośne promienie.

Powietrze pełne było wrzawy, ogłuszającej mieszaniny skłóconych ze sobą

hałasów; podobnych do głosu trąb, ryków Marsjan, łoskotu walą. cych się domów,

trzasku płonących drzew, płotów i zabudowań. Gęsty,

czarny dym łączył się z bijącą z rzeki parą, w Weybridge zaś miejsca dotknięte

Snopem łyskały oślepiającą białością i w jednej chwili zmieniały się w dymiące,

roztańczone płomienie. Pobliskie domy wciąż jeszcze stały nietknięte, wyczekując swego

losu. Przesłaniały je drżące, blade obłoczki pary, oświetlały buzujące pożary. ,

Dysząc ciężko, stałem chwilę po pierś we wrzącej niemal wodzie, oszołomiony

beznadziejnością "położenia, pewny nieuchronnej zguby. Poprzez opary widziałem ludzi

uchodzących na brzeg i przezierających się przez gęstwę trzcin, na podobieństwo żab

przerażonych zbliżaniem się człowieka.

Nagle biała smuga Snopa poczęła .pomykać w mą stronę. Pod jej dotknięciem z

domów tryskały płomienie, drzewa stawały w ogniu. Przejećhała po brzegu w jedną

stronę, potem w drugą, zlizując uciekających, i dotknęła rzeki niespełna pięćdziesiąt

kroków ode mnie. Musnęła wodę przesuwając się od brzegu do brzegu, a śladem jej

pobiegło białe pasmo wrzącej, buchającej parą piany. Skoczyłem ku brzegowi.

Uszedłem parę zaledwie kroków, gdy runęła na mnie potężna, wrząca niemal fala.

Wrzasnąłem nieprzytomnie i poparzony, na pół oślepiony, czując, że ginę, zataczając się

63

background image

wśród syczącej, rwącej wody przedzierałem się resztkami sił ku brzegowi. Gdybym

potknął się-byłby to koniec. Nie potknąłem się jednak. Upadłem wyczerpany na szerokiej,

piaszczystej łasze, przy samym ujściu Wey do Tamizy, tuż pod nosem nadchodzących

Marsjan. Byłem pewien, że czeka mnie śmierć.

Jak przez mgłę pamiętam ogromną stopę Marsjanina. Wparła się w ziemię o

kilkanaście zaledwie jardów od mej głowy, rozrzucając na wszystkie strony piach, po

czym znów uniosła się w górę. Pamiętam długą, pełną niepewności chwilę

wyczekiwania, a potem widok, to wyraźny, to przesłonięty welonem dymu, czterech

kolosów dźwigających szczątki zgładzonego towarzysza. Uchodziły one nieskończenie

wolno, jak mi się zdawało, przez rzekę i dalej, nadbrzeżnymi łęgami. Dopiero wtedy

zacząłem pojmować coraz jaśniej, że chyba cudem jakimś - ocalałem.

13 Jak spotkałem się z wikarym

ł'o tej niespodzianej lekcji naszej potęgi, udzielonej przez ziemską broń, Marsjanie

wycofali się na pola pod Horsell; do swych wyjściowych pozycji; że zaś odchodzili w

pośpiechu i do tego obciążeni szczątkami powalonego kompana - przeoczyli niewątpliwie

wielu takich rozsianych w

pojedynkę rozbitków jak ja. Gdyby nie zajmowali się wówczas swym

towarzyszem, lecz atakowali dalej, to nieliczne baterie broniące dostępu do Londynu nie

byłyby w stanie ich powstrzymać i stanęliby w stolicy wcześniej niż wieść o ich

pochodzie. Byłoby to natarcie tak nagłe, straszliwe i niszczące, jak trzęsienie ziemi, które

przed stu laty zburzyło Lizbonę.

Nie śpieszyli się jednak. Poprzez międzyplanetarne przestrzenie mknął przecież

walec za walcem. Każda doba przynosiła posiłki. A tymczasem nasze sztaby, lądowy i

morski, znając już w pełni niesłychaną moc wroga pracowały z wściekłą energią.

Dosłownie co minutę stawało na stanowisku nowe działo, tak że o zmierzchu z każdego

zagłębienia, zza każdego krzaka i domku, ze stoków wzgórz Kingstonu i Richmondu

64

background image

wyzierały czujne, choć zamaskowane czarne paszcze armatnie. A przez zwęglone,

martwe pola, wszystkiego ze-dwadzieścia może mil kwadratowych, otaczające

obozowiska Marsjan w Horsell, przez spalone, zrujnowane wioski, między sczerniałymi,

zeschłymi kikutami wczoraj jeszcze szumiących drzew przemykali się ofiarni zwiadowcy

z heliografami, które miały ostrzegać artylerzystów o każdym ruchu Marsjan. Ci jednak

pojęli już znakomicie działanie naszej artylerii, pojęli niebezpieczeństwo ludzkiej

bliskości, toteż podejść bliżej niż o milę do któregoś z walców można było tylko za cenę

życia.

Wydaje się, że wczesnym popołudniem olbrzymy przeniosły zawartość drugiego i

trzeciego walca z Adlestone i Pyrfordu do pierwszej swej jamy na polach Horsell. Na

wzniesieniu, ponad wypalonymi wrzosowiskami i zrujnowanymi budynkami, stanął na

warcie jeden, podczas gdy inni opuścili swe machiny wojenne i zeszli do jamy. Pracowali

tam zawzięcie do późnej nocy. Świadczył o tym piętrzący się nad jamą słup zielonego

dymu widoczny wyraźnie z pagórków pod Merrow, a nawet, jak mówiono, z Banstead,

Epsom i Downs.

Podczas gdy za mymi plecami Marsjanie gotowali się do następnego wypadu, a

przede mną ludzkość zbierała siły do walki, ja w niewypowiedzianej męce, bólu i trudzie

przedzierałem się przez ogień i dym płonącego Weybridge ku Londynowi.

Dostrzegłszy jakieś porzucone czółno płynące w dół rzeki, zrzuciłem

przemoczone zwierzchnie odzienie, dotarłem do łódki i w ten sposób opuściłem teren

zagłady. Wioseł w czółnie- nie było, toteż grzebiąc w wodzie poparzonymi rękami

posuwałem się z wielkim tylko trudem do Hallifordu i Waltonu. Oglądałem się przy tym

nieustannie, co zresztą łatwo chyba przyjdzie czytelnikowi zrozumieć. Wybrałem rzekę,

bo wie

65

background image

działem teraz, że najwięcej szans ocalenia, gdyby potwory pojawiły się znowu,

zapewnia woda.

Fala wywołana upadkiem Marsjanina tak była gorąca, że przez większą część

pierwszej mili para całkowicie przesłaniała mi widok brzegów rzeki. Raz tylko, przez

krótką chwilę, widziałem czarny sznur sylwetek uciekających polami od Weybridge.

Halliford, jak mi się zdawało, był całkowicie opuszczony, a szereg nadbrzeżnych domków

płonęło. Dziwny to był widok- zupełny spokój, zupełna pustka pod upalnym, błękitnym

niebem i tylko dym i płomienie tańczące w popołudniowym skwarze. Nigdy jeszcze nie

zdarzyło mi się widzieć płonących domów bez zgiełkliwego tłumu gapiów: Nieco dalej tliły

się i dymiły suche przybrzeżne szuwary, zaś nie skoszonymi jeszcze łąkami posuwała się

niepowstrzymanie w głąb lądu krecha ognia,,

Tak bylem obolały i.zmordowany gwałtownością przeżyć, tak straszny panował

skwar na rzece; 'iż długi czas dawałem bezwalnie nieść się prądowi. W końcu jednak

arach przemógł i znów zacząłem wiosłować. Na dobitek słońce spiekło mi obnażone

plecy, toteż gdy wyłonił się wreszcie zza zakrętu most w Waltonie- upał i wyczerpanie

przemogły przerażenie. Przybiłem do brzegu i śmiertelnie znużony wyciągnąłem się

wśród wysokiej trawy. Była może czwarta, może piąta po południu. Po chwili podniosłem

się, uszedłem z pół mili nie spotykając po drodze żywej duszy i znów ległem, tym razem

w cieniu żywopłotu. Pamiętam: idąc mówiłem coś półprzytomnie sam do siebie. Okropnie

chciało mi się pić i gorzko żałowałem, że wypiłem tak mało wody. Ciekawe, że zły byłem

na żonę; nie potrafię tego objaśnić, lecz winiłem ją za jałowość mych prób powrotu do

Leatherhead.

Duchowny zjawił się prawdopodobnie w czasie mej drzemki, gdyż nadejścia jego

zupełnie sobie nie przypominam. Ujrzałem go siedzącego przy mnie, w wybrudzonej

sadzami bluzie, z wygoloną twarzą wzniesioną w górę, zapatrzonego w migocące na

niebie błyski. Niebo pokryte było barankami, kłębkami puchowych chmurek

zabarwionych leciutkim różem letniego zachodu.

66

background image

Usiadłem, a ksiądz na odgłos tego ruchu spojrzał pośpiesznie na mnie.

- Nie ma pan wody? - spytałem krótko. . Zaprzeczył ruchem głowy.

- Dopomina się pan o wodę już od godziny - odrzekł.

Milczeliśmy przyglądając się sobie badawczo. Śmiem twierdzić, że wyglądałem

dość dziwacznie, nagi do pasa, w mokrych spodniach i skar

petkach, poparzony, umorusany. Jego zaś twarz była wcieleniem słabości.

Cofnięta broda, kędzierzawe, lniane niemal loki opadające na niskie czoło, dość duże

bladoniebieskie bez wyrazu oczy. Mówił urywanie, patrząc gdzieś w bok, w próżnię.

- Co to ma znaczyć? - rzekł. - Co to wszystko ma znaczyć? Patrzyłem nań bez

słowa.

Wyciągnął białą, wątłą dłoń i zaczął pełnym skargi głosem:

- Dlaczego pozwala się na to? Za jakie grzechy? Wyszedłetń po rannym

nabożeństwie w pole, by odświeżyć nieco umysł, i nagle ogień,'trzęsienie ziemi, śmierć!

Jak Sodoma i Gomora! Cała nasza praca zniszczona, cała praca... Kim są ci Marsjanie?

- Kim my jesteśmy? - odparłem ochryple.

Opasał kolana ramionami i znów zwrócił się ku mnie. Długą chwilę patrzał na

mnie w milczeniu.

- Wyszedłem na spacer, by odświeżyć się nieco - powtórzył - i nagle ogień,

trzęsienie ziemi, śmierć!

Zamilkł, skłaniając głowę tak nisko, iż brodą sięgał niemal kolan. Wtem począł

wymachiwać ręką. - Cała praca, wszystkie szkoły... Cóżeśmy zawinili? Co zawiniło

Weybridge? Wszystko zniszczone! Nic nie zostało! Kościół! Odbudowany trzy lata temu!

Nie ma! Zmieciony! Za co?

67

background image

Chwila milczenia i znów wybuch - jak u szaleńca.

- Dymy pożarów unosić się będą na wieki wieków! - krzyczał.

Oczy płonęły mu, cienkim palcem wskazywał Weybrigde. Zacząłem pojmować.

Straszliwa tragedia, jaką przeżył - uszedł najwidoczniej z Weybridge - doprowadziła go

niemal do obłędu.

- Daleko stąd do Sunbury`? - zapytałem rzeczowo.

- I cóż mamy czynić? - pytał. - Czy te istoty są wszędzie? Czy całą Ziemię

otrzymały we władanie?

- Daleko stąd do Sunbury? ,

- Przecież dziś rano odprawiałem jeszcze mszę...

- Od rana zmieniło się wiele rzeczy - odparłem spokojnie. - Proszę się opanować.

Nie należy tracić nadziei.

- Nadziei!

- Tak. Gorącej nadziei, mimo wszystkich tych zniszczeń!

Zacząłem wyjaśniać swój pogląd na sytuację. Z początku słuchał, w miarę jednak

jak mówiłem, zainteresowanie w jego oczach zmieniało się w poprzednią bezmyślność.

Odwrócił wzrok.

= To początek końca - wykrzyknął nie dając mi dokończyć. - Koniec!

"Wielki, straszliwy dzień Pana! I ludy wzywać będą pagórki i skały, by spadły na

nie i ukryły je... ukryły przed obliczem Tego, który zasiada na tronie!"

68

background image

Zacząłem rozumieć sytuację. Zaprzestałem wypracowanego rozumowania,

powstałem i pochylając się nad nim oparłem mu dłoń na ramieniu.

- Trzeba, być mężczyzną - wyrzekłem. - Pan jest nieprzytomny ze strachu. Cóż za

pożytek z religii, jeśli kruszy się ona w obliczu nieszczęścia? Proszę pomyśleć, ile.zła

wyrządziły ludzkości trzęsienia ziemi, powodzie, wojny, wybuchy wulkanów! Czy panu

zdaje się, że Bóg ubezpieczył Weybrigde od wypadku? Człowieku, Bóg to nie agent

ubezpieczeniowy.

Siedział czas jakiś w bezmyślnym milczeniu.

- I jakże możemy ocaleć? - spytał nagle. - Oni są niedosiężni, oni są bezlitośni...

- Ani jedno, ani prawdopodobnie drugie- odparłem. - Poza tym im są potężniejsi,

tym mądrzejsi i ostrożniejsi powinniśmy być my. Jeden z nich zginął, o, tam, niespełna

trzy godziny temu.

- Zginął! - wykrzyknął rozglądając się dokoła. - Jakże mógł zginąć wysłannik

Pana?

- Widziałem na własne oczy - odparłem. - Przypadkowo wpadliśmy w sam gąszcz

wydarzeń... i to wszystko - zakończyłem.

- Co to za iskry na niebie? '- zapytał urywanie.

Wyjaśniłem, że są to sygnały przesyłane heliografami, znaki na niebie wysiłków i

pomocy ludzkiej na ziemi.

- Jesteśmy w samym środku - mówiłem. -Choć teraz panuje tu spokój, błyski te

zwiastują nadchodzącą burzę. Tam, zdaje się, są Marsjanie, a pod Londynem, tam gdzie

widać pagórki, koło Richmondu i Kingstonu, usypano szańce i ustawiono działa.

Niedługo Marsjanie znów nadejdą

69

background image

Nie skończyłem jeszcze mówić, gdy przerwał mi gestem. - Słyszy pan? - zawołał.

Spoza płaskich pagórków na tamtym brzegu rzeki doszedł nas głuchy huk

dalekich dział i odległy tajemniczy krzyk. Potem wszystko ucichło. Nad krzakami

przemknął hucząc głośno czarny trzmiel. Na zachodzie wysoko nad dymami Weybrigde i

Sheppertonu, nad płomienną świetnością gasnącego słońca zawisł na niebie biały, wąski

sierp księżyca.

- Chodźmy lepiej w tamtą stronę -- rzekłem - na północ.

14 W Londynie

Kiedy Marsjanie lądowali w Woking, młodszy mój brat przebywał w Londynie.

Studiował tam medycynę i, przygotowując się do bliskich już egzaminów, aż do soboty

rano nie słyszał nic o ich przybyciu. Sobotnie -dzienniki poranne, prócz przydługich

artykułów na temat Marsa, życia na innych planetach i tak dalej, przyniosły krótką i

mgliście sformułowaną, a więc tym bardziej zaskakującą depeszę.

Marsjanie wystraszeni zbliżaniem się tłumu użyli szybkostrzelnego działa i zabili

trochę ludzi. Tyle mówiła depesza. Kończyła się zaś słowami: "Jakkolwiek Marsjanie

wydają się groźni, to jednak nie ruszają się ze swej jamy, co więcej, nie są chyba do tego

zdolni. Przyczyną tego jest prawdopodobnie względna wielkość siły ziemskiego

ciążenia". Nad tą to właśnie tezą komentatorzy rozwodzili się w artykułach redakcyjnych

najbardziej optymistycznie.

Rzecż jasna, zaciekawiło to niesłychanie wszystkich studentów katedry biologii,

gdzie tego właśnie dnia brat miał zajęcia, na ulicach jednak nie można było dostrzec ani

70

background image

śladu jakiegoś podniecenia. Wieczorna prasa rozdmuchiwała strzępy wiadomości

opatrując je ogromnymi tytułami. Nie mogła jednak podać nic ponad to, że na żwirowisko

skierowano oddziały wojskowe i że pomiędzy Woking a Weybrigde wybuchł pożar lasu.

Tak było aż do ósmej wieczór. Później ST. James' Gazette doniosła w dodatku

nadzwyczajnym, ber żadnych zresztą komentarzy, o przerwaniu linii telegraficznej.

Przypuszczano, iż walące się drzewa uszkodziły przewody. Nocy tej, nocy mojej

wyprawy do Leatherhead i powrotu do domu, nie nadeszły już żadne dalsze wiadomości

o walce.

Brat nie martwił się o nas wiedząc z prasy, iż walec spadł o dobre dwie mile od

naszego domku. Postanowił jednak skoczyć do nas wieczorem, aby- jak.potem

mówił'-żobaczyć te stwory, zanim zostaną zabite. około czwartej nadał depeszę, która

nigdy do mnie nie dotarła, wieczór zaś spędził na koncercie.

W noc sobotnią nad Londynem także przeszła nawałnica, toteż mój brat na

dworzec Waterloo udał się dorożką. Na peronie, z którego zazwyczaj odchodzą nocne

pociągi, po dość długim wyczekiwaniu dowiedział się, że jakiś wypadek na trasie nie

pozwala dostać się tej nocy do Woking. Nie zdołał upewnić się, o jaki to wypadek

chodziło; prawdę powiedziawszy, władze kolejowe same jeszcze wówczas dobrze nie

wiedziały, co się tam stało. Na dworcu nie było widać podniecenia., gdyż kolejarze, przy

puszczając, że chodzi po prostu o zwykłe uszkodzenie toru między Byfleet a

Woking, puszczali pociągi idące normalnie przez Woking - okólną trasą, przez Virginia

Water lub przez Guildford. Czyniono także niezbędne przygotowania do zmiany tras

wycieczek niedzielnych do Southampton i Portsmouth. Pewien nocny reporter jednej z

gazet, biorąc mego brata za zawiadowcę stacji, jako że istotnie był do niego trochę

podobny, usiłował po długim czatowaniu przeprowadzić z nim wywiad. Mało kto prócz

kolejarzy kojarzył sobie przerwę w ruchu z Marsjanami.

71

background image

W jednym z późniejszych opisów ówczesnych wydarzeń czytałem, iż w niedzielę

rano "cały Londyn zelektryzowany został wiadomościami z Woking". W rzeczywistości

jednak nie działo się.tam nic, co mogłoby usprawiedliwić to przesadne twierdzenie.

Mnóstwo ludzi w Londynie w ogóle nie słyszało o Marsjanach aż do poniedziałkowej

paniki. Ci zaś, którzy słyszeli - potrzebowali dość dużo czasu, by pojąć, co kryło się

naprawdę za pośpiesznymi, krótkimi słowami depesz w niedzielnych dziennikach. Wszak

większość mieszkańców Londynu w ogóle nie czyta niedzielnej prasy.

Co więcej, nawyk osobistego bezpieczeństwa tak głęboko tkwi w świadomości

przeciętnego londyńczyka, zaś zadziwiające informacje w gazetach są rzeczą tak

zwykłą, iż czytał on bez żadnego niepokoju:'"Wczoraj, około siódmej wieczór, Marsjanie

wydostali się z walca i poruszając się pod osłoną metalowych tarcz zniszczyli całkowicie

dworzec w Woking wraz z pobliskimi domami oraz rozgromili cały batalion pułku

Cardigana. Bliższe szczegóły nie są dotychczas znane. Karabiny maszynowe są

zupełnie bezskuteczne wobec pancerzy używanych przez Marsjan, działa zaś polowe

zostały przez nich obezwładnione. Szwadron huzarów przecwałował w ucieczce przez

Chertsey. Wydaje się, że Marsjanie posuwają się wolno w kierunku Chertsey lub

Windsoru. W zachodniej części Surrey panuje poważne zaniepokojenie: Prowadzi się

roboty ziemne, aby powstrzymać marsz Marsjan na Londyn". Tak pisał Suanday Sun,

zaś Referee w krótkim, zręcznie zredagowanym artykuliku porównywał Marsjan do

"dzikich zwierząt, które wyrwały się nagle z menażerii i rozbiegły po wiosce".

Nikt w Londynie nie wiedział nic dokładnego o uzbrojeniu Marsjan i wciąż jeszcze

panowało tu przekonanie, że potwory te są "nieruchawe", że "czołgają się" lub "pełzają z

trudem" - jak to z początku określały wszystkie niemal doniesienia. Żadna depesza nie

pochodziła przecież od naocznego świadka ich marszu. W niedzielę redakcje drukowały

dodatki nadzwyczajne w miarę napływu nowych wiadomości, niektóre zaś nawet i

bez tego. Aż do późnego jednak popołudnia, kiedy to władze przekazały

agencjom prasowym pierwsze oficjalne komunikaty, gazety nie miały właściwie dla swych

72

background image

czytelników żadnych nowości. Ograniczały się więc do drukowania wiadomości o

tłumach mieszkańców Walton, Weybridge i okolicy ciągnących wszystkimi drogami do

Londynu.

Brat mój, dalej nic nie wiedząc o wydarzeniach ubiegłej nocy, był z rana w kaplicy

szpitalnej Foundling. Tam usłyszał pogłoski o najeździe i uczestniczył w specjalnych

modłach o pokój. Wychodząc kupił numer Referee. Wiadomości, jakie w nim znalazł,

przeraziły go, udał się więc ponownie na dworzec Waterloo, by dowiedzieć się, czy jest

już połączenie z Woking. Omnibusy, pojazdy, cykliści, nieprzeliczone tłumy odświętnie

odzianych przechodniów, wszystko to nie wydawało się wcale poruszone dziwnymi

wiadomościami, wykrzykiwanymi przez gazeciarzy. Owszem, udzie byli zaciekawieni;

jeśli zaś niepokoili się, to przede wszystkim o los mieszkańców zagrożonych okolic. Na

dworcu brat usłyszał po raz pier wszy o przerwaniu linii do Windsoru i Chertsey. Tragarze

mówili, że z rana nadeszła z Byfleet i Chertsey wiele ważnych depesz; lecz napływ ich

został nagle przerwany. Brat mój uzyskał od nich jednak bardzo niewiele szczegółów.

Wiadomości ich ograniczmy się do tego, że "koło Weybrigde biją się".

Ruch pociągów był mocno zdezorganizowany. Pod dworcem stało mnóstwo łudzi

oczekujących przyjazdu znajomych z licznych miejscowości objętych siecią Południowo -

Zachodniego Towarzystwa Linii Kolejowych. Jakiś starszy, szpakowaty jegomość

podszedł do brata i żalił się gorzko na dyrekcję linii. -Będą się jeszcze z tego tłumaczyć! -

powtarzał.

Z Richmondu, Putney i Kingstonu nadeszło parę pociągów wypełnionych ludźmi,

którzy pojechali na łódki i zastali przystanie pozamykane i ogólną atmosferę paniki. Jakiś

pan w biało-niebieskiej marynarce zasypał brata niezwykłymi nowinami.

- Do Kingstonu zjechały całe gromady ludzi wozami, bryczkami, Bóg wie czym

jeszcze, z pakami, ze wszystkim - opowiadał. - Jechali z Molesey, z Weybridge, z

Waltonu i mówili, że w Chertsey słychać armaty, gęstą' kanonadę, a jacyś kawalerzyści

kazali im się czym prędzej wynosić, bo nadchodzą Marsjanie. My też na stacji w

73

background image

Hampton Court słyszeliśmy huk dział, ale myśleliśmy,'że to burza. Co to wszystko ma, do

licha, znaczyć? Przecież Marsjanie nie potrafią wyleźć z jamy, prawda?

Brat nie umiał mu na to nic odpowiedzieć.

Nieco później przekonał się, że nieokreślone uczucie niepokoju, sze

rzyło się również wśród pasażerów kolei podziemnej i że niedzielni

wycieczkowicze zaczęli powracać tłumnie z poludniowo - zachodnich "płuc" Londynu: z

Barnes, z Wimbledonu, z parku w Richmond, z Kew i tak dalej, o niezwykle wczesnej

porze; nikt jednak nie mógł nic powiedzieć oprócz niepewnych plotek. Wszyscy

przybywający wydawali się za to bardzo poirytowani.

Około piątej tłum zebranych pod dworcem obiegła niezwykle podniecająca

wiadomość. Oto uruchomiono połączenie, zawsze prawie zamknięte, pomiędzy stacją

Południowo - Wschodnią a Południowo - za chodnią i skierowano tam transportery

wojskowe załadowane ogromnymi działami i wojskiem. Były to armaty wysłane z

Woolwich i Chatham dla ochrony Kingstonu. Publiczność wymieniała z żołnierzami

dowcipy w rodzaju: "uważajcie, bo was pożrą", "zrobili z nas pogromców dzikich

zwierząt" i wiele innych. Wkrótce przybył na dworzec oddział policji i przystąpił do

usuwania tłumu z peronów. Wówczas brat mój wyszedł z innymi na ulicę.

Dzwony kościelne biły na wieczorne nabożeństwo, zaś ulicą Waterloo

przemaszerowała śpiewając grupka dziewcząt z Armii Zbawienia. Na moście gromada

gapiów przyglądała się płatom dziwnej, brązowej piany niesionej prądem w dół rzeki.

Słońce zachodziło i na tle złocistego, przeciętego długimi ukośnymi pasmami

purpurowych chmur nieba rysowały się dachy Parlamentu i wieża Clock Tower. Mówiono

coś o topielcach. Jakiś człowiek, rezerwista, jak wynikało z jego słów, opowiadał bratu o

widocznych na zachodzie błyskach heliografów.

74

background image

Na ulicy Wellingtona brat natknął się na kilku obdartusów wybiegających z F`leet

Street z wilgotnymi jeszcze, prosto z drukarni, gazetami i afiszami. - Straszliwa klęska -

wrzeszczeli jeden przez drugiego, pędząc jezdnią. - Bitwa pod Weybridge! Dokładny

opis! Marsjanie odparci! Londyn w niebezpieczeństwie! - Za gazetę brat musiał zapłacić

trzy pensy.

Wtedy, i dopiero wtedy, zaczął zdawać sobie po trosze sprawę ze straszliwej

potęgi tych istot. Dowiedział się, że nie są one tylko garstką niezdarnych potworów, że

potrafią kierować potężnymi mechanizmami, że poruszają się z błyskawiczną

szybkością, że zadają niespodziewane ciosy, którym nie mogą sprostać najcięższe

nawet działa.

Opisywano ich jako "wielkie, podobne do pająków machiny około stu stóp

wysokości, rozwijające szybkość pociągu pośpiesznego i wyrzucające snop

intensywnego gorąca". Tereny wokół Horsell, a zwłaszcza pomiędzy Woking i Londynem

naszpikowane zostały zamaskowanymi bateriami.

przede wszystkim artylerią polową. Dostrzeżono pięć machin podążających ku

Tamizie, jedna z nich dzięki szczęśliwemu trafieniu została zniszczona. Inne działa

spudłowały i wszystkie je natychmiast unicestwił Snop Gorąca. Wspomniano o ciężkich

stratach wśród żołnierzy, ogólny jednak ton komunikatu był raczej optymistyczny.

Marsjanie zostali odparci; nie byli niezniszczalni. Wycofali się do wyznaczonego

walcami koła ze środkiem w Woking. Ze wszystkich stron tropili ich zwiadowcy z

heliografami. Przewożono pośpiesznie działa z Windsoru, Portsmouth, Aldershot,

Woolwich, nawet z Północy.; były nawet długie, potężne dziewięćdziesiątki piątki z

Woolwich. Ogółem ustawiono z pośpiechem na stanowiskach sto szesnaście armat,

głównie jako osłonę Londynu. Jak Anglia Anglią, nigdy dotąd nie było tak wielkiego i tak

szybkiego skoncentrowania narzędzi wojny.

75

background image

Wyrażano nadzieję, iż każdy następny lądujący walec będzie można natychmiast

niszczyć pośpiesznie wytwarzanymi i dosyłanymi na plac boju materiałami

wybuchowymi. Niewątpliwie, głosiło dalej sprawozdanie, sytuację należy określić jako

mocno niepewną i jako najpoważniejszą, lecz wzywa się ludność, by nie ulegała panice.

Wprawdzie Marsjanie wydają się nam bezgranicznie obcy i straszliwi, jednak jest ich

najwyżej dwudziestu przeciw milionom ludzi.

Władze przypuszczały na podstawie rozmiarów walców, iż w każdym z nich

pomieścić się mogło co najmniej pięciu Marsjan, czyli razem piętnastu. Co najmniej zaś

jeden, a być; może więcej, został zgładzony. W wypadku niebezpieczeństwa ludność

zostanie ostrzeżona na czas, ponadto przedsięwzięto szczegółowo przemyślane środki

zabezpieczenia mieszkańców zagrożonych południowo - zachodnich przedmieść.

Komunikat kończył się ponownymi zapewnieniami o bezpieczeństwie Londynu i

wezwaniem, by ludność ufała władzom, iż potrafią one opanować trudności.

Wszystko to wydrukowane było ogromnymi czcionkami i najwidoczniej przed

chwilą dopiero, gdyż papier nie zdążył nawet jeszcze wyschnąć. Nie starczyło też

widocznie czasu na jakiekolwiek komentarze. Zadziwiło brata, jak mi później opowiadał,

że usunięto bez litości z numeru wszelkie inne wiadomości, aby zostawić jak najwięcej

miejsca dla komunikatu.

Wzdłuż całej ulicy Wellingtona widać było przechodniów czytających i

wymachujących różowymi płachtami gazet. Strand zaś zapełnił się nagle hałaśliwymi

nawoływaniami całej czeredy gazeciarzy pędzącej w ślad za grupką swych obdartych

przywódców. Ludzie wyskakiwali z omnibusów, aby tylko zaopatrzyć się w gazetę.

Komunikat ten niewątpliwie zaniepo

koił ludzi poważnie, niezależnie od uprzedniej apatii. Żaluzje jednego ze sklepów

z mapami przy Strandzie zostały podniesione, opowiadał brat, a jakiś jegomość w

76

background image

niedzielnym ubraniu, nie zdjąwszy nawet rękawiczek cytrynowej barwy, pojawił się za

szybą przyklejając do niej z pośpiechem mapę hrabstwa Surrey. '

Idąc tak z gazetą w ręku Strandem do Trafalgar Square, brat ujrzał pierwszych

uchodźców z zachodniego Surrey. Był to jakiś mężczyzna z żoną i dwoma chłopcami,

jadący na wyładowanym gratami zieleniarskim wózku. Jechali od strony mostu

Westminsterskiego, a tuż za nimi ciągnął ' drabiniasty wóz, na którym znajdowało się

pięć czy sześć zamożnych z pozoru osób oraz kilka pak i kufrów. Twarze ich były

posępne, a cały wygląd raził zdecydowanie na tle odświętnych strojów przechodniów. r Z

dorożek przyglądali się im wyelegantowani spacerowicze. Uciekinierzy przystanęli na

placu, jakby niezdecydowani, w którą udać się stronę, i ostatecznie skręcili na wschód,

Strandem. W pewnym za nimi oddaleniu ukazał się jadący na staromodnym trzykołowym

rowerze mężczyzna w roboczym odzieniu. Był brudny i bardzo blady.

Brat mój skręcił do dworca Victoria, gdzie natknął się także na wielu uchodźców

Nurtowała go myśl, że być może spotka wśród nich i mnie. Spostrzegł też, że ruch

uliczny reguluje niezwykle dużo policjantów. Niektórzy uciekinierzy opowiadali coś

pasażerom omnibusów. Ktoś zapewniał, iż widział Marsjan na własne oczy. - Kotły na

szczudłach, mówię wam, a chodzą jak ludzie. - Większość podniecona była i wzbu-

rzona niezwykłymi przygodami.

Za Victoria Station bary prowadziły z przybyszami ożywiony handel: Na

wszystkich narożnikach ulic gromadki ludzi czytały gazety lub rozprawiały z ożywieniem,

gapiąc się na tych niezwykłych niedzielnych gości. W miarę jak noc gęstniała, napływało

ich wciąż więcej i więcej, aż w końcu, jak mówił brat, ulice były tak przepełnione, jak

główna ulica Epsom w dniu Derby. Zagadywał on kilkakrotnie niektórych uchodźców, od

większości jednak otrzymywał nic nie mówiące odpowiedzi.

0 Woking nikt nie umiał nic powiedzieć, tylko jakiś pan zapewniał go, iż

miasteczko ?.ostało ubiegłej nocy zrównane z ziemią.

77

background image

- Idę z Byfleet - odpowiadał. - Wczesnym rankiem przyjechał tam jakiś cyklista i

chodząc od domu do domu ostrzegał nas i radził uciekać. Potem nadeszli żołnierze.

Chodziliśmy patrzeć; na południu widać byto chmury dymu - nic, tylko dym i dym, i ani

żywego ducha. Od Chertsey "y słyszeliśmy armaty, a z Weybridge zaczęli nadchodzić

ludzie. Zamknąłem `' wtedy dom i też poszedłem.

Na ulicach panowało ogólne przekonanie, że wszystkiemu winien był rząd, bo nie

potrafił zawczasu obezwładnić najeźdźców i dopuścił do wszystkich tych kłopotów. ,

Około ósmej wieczorem w całym południowym Londynie słychać było wyraźnie

huk dział. Wprawdzie duży ruch na głównych ulicach nie pozwalał bratu go słyszeć,

wystarczyło jednak skręcić w spokojniejsze zaułki, bliżej rzeki, aby natychmiast

nieomylnie odróżnić strzelaninę.

Z Westminsteru powrócił brat do swego pokoju przy Regent's Park koła godziny

drugiej. Martwił się o mnie bardzo i niepokoiła go oczywista już teraz powaga sytuacji;

Umysł jego zaprzątały, podobnie jak mój w sobotę, działania wojenne. Myślał o

wszystkich tych wyczekujących w ukryciu działach, o mieszkańcach wielkiej połaci kraju

zmienionych niespodziewanie w tułaczy i usiłował wyobrazić sobie ;,kotły na szczudłach"

stustopowej wysokości.

Przez Oxford Street i Marylebone Road przejechało parę wozów z uchodźcami,

lecz wiadomości rozchodziły się tak wolno, iż Regent's Street i Portland Road wciąż

jeszcze pełne były przechadzających się grupkami i gawędzących spokojnie zwykłych

niedzielnych spacerowi ozów. Alejkami Regent's Park spacerowały przy świetle

gazowych latarni milczące pary. Noc była spokojna i trochę parna, grzmot dział rozlegał

się nieprzerwanie, po dwunastej zaś niebo na południu poczęły przecinać błyskawice.

Brat odczytywał wielokrotnie gazetę obawiając się dla mnie najgorszego. Nie mógł

usiedzieć na miejscu i po kolacji wyszedł, by powałęsać się bez celu po mieście. Po

powrocie na próżno usiłował skupić sig nad skryptem. Spać poszedł nieco po północy, a

78

background image

o świcie obudziło go z koszmarnych snów walenie w bramę dochodzące z ulicy, tupot

nóg, odległe bicie w bębny i dźwięk dzwonów. Po suficie tańczyły czerwone błyski. Leżał

długą chwilę oszołomiony nie wiedząc,-czy to dzień już nasiał, czy też świat nagle

oszalał. Wyskoczył wreszcie z łóżka i pobiegł do okna.

Pokój był na poddaszu. Brat, chcąc wyjrzeć, otworzył z hukiem okno.

Odpowiedział mu echem tuzin innych okien, a w każdym pojawiła -się głowa odziana w

czepek lub szlafmycę. Na zewnątrz rozlegały się pytająca. okrzyki. Jakiś policjant bił

pięścią w bramę i wykrzykując: - Nadchodzą! Marsjanie nadchodzą - pędził do następnej

bramy.

W koszarach przy Albany Street grzmiały bębny i trąby, wszystkie zaś okoliczne

kościoły robiły, co mogły, by gorączkowym, przeraźliwym dźwiękiem dzwonów spędzić z

miasta resztki snu. Wszędzie słychać było hałas otwieranych w pośpiechu drzwi, a w

domach naprzeciwko wszędzie

dotychczas ciemne okna rozświetlały się, jedno po drugim, żółtym światłem.

Zza rogu ukazała. się mknąca galopem karoca. Turkot kół, słaby z początku,

potężniał pod oknami przechodząc w grzmot, potem zamierał wolno w oddali. Tuż za nią

goniło kilka dorożek, zwiastunów długiej procesji uciekających pojazdów. Wszystko to

podążało przeważnie w kierunku dworca Chalk Farm, skąd - zamiast jak zazwyczaj z

Euston odchodziły specjalne pociągi Towarzystwa Północno - Zachodniego.

Brat mój długi czas patrzył w osłupiałym zadziwieniu przez okno, jak policjant

dobija się do bram i wykrzykuje swe niezrozumiałe posłanie. Potem drzwi jego pokoju

otwarły się i stanął w nich sąsiad. Miał na sobie tylko koszulę, spodnie i nocne pantofle,

szelki zwisały luźno po bokach, był rozczochrany; wprost z łóżka.

79

background image

- Co się dzieje, u diabła? - pytał. - Pali się? Co za piekielne hałasy? Obaj

wyglądali oknem usiłując dosłyszeć, co wykrzykują policjanci. Z bocznych uliczek

wybiegali ludzie i gromadząc się na narożnikach rozprawiali o czymś gorączkowo.

- Co to wszystko ma znaczyć, do diabła? -zawołał sąsiad do brata. Brat

odkrzyknął coś niezrozumiale i począł ubierać się z gorączkowym pośpiechem biegając z

każdą częścią odzieży do okna; aby nie stracić nic z rosnącego podniecenia ulicy. Nagle

pojawili się rozkrzyczani sprzedawcy niezwykle dziś wcześnie wydanych gazet:

- Londynowi grozi wytrucie! Opór pod Richmondem i Kingstonem złamany!

Straszliwa masakra w dolinie Tamizy!

A wszędzie dokoła, w mieszkaniu pod nim, w domach po obu stronach ulicy i w

Park Terrace, i na stu innych ulicach dzielnicy Marylebone, i na północ w w Kilburn, w St.

John's Wood, w Hampstead, i na wschód w Shoreditch, i w Highbury, i w Haggeston, i w

Hoxton, i dosłownie w całym ogromnym Londynie od Ealing po East Ham - ludzie

przecierali oczy, otwierali okna, wyglądali na ulicę, zadawali bezsensowne pytania i

odziewali się w pośpiechu przy pierwszym odgłosie nadciągającej nawałnicy

przerażenia. Był to świt wielkiej paniki. Londyn zasypiając beztrosko w niedzielę

wieczorem ocknął się wczesnym rankiem w poniedziałek przepełniony żywym poczuciem

niebezpieczeństwa.

Gdy brat, nie mogąc dowiedzieć się przez okno, co się właściwie stało, zbiegł na

dół i wyszedł na ulicę - pierwsze promienie słońca malowały właśnie różem

prześwitujące między dachami niebo. Tłum uciekający końmi i na piechotę gęstniał z

każdą chwilą. - Czarny dym! - krzyczeli ludzie i znowu: - Czarny dym! - Strach szerzył się

jak płomień. Brat,

niezdecydowany, stał w bramie. Przebiegający gazeciarz sprzedał mu świeży

numer dziennika i popędził dalej zdzierając po szylingu za sztukę groteskowa

80

background image

mieszanina chciwości i przerażenia. W gazecie brat wyczytał następujący tragiczny

komunikat Naczelnego Dowództwa:

"Marsjanie wyrzucają rakiety napełnione ogromnymi chmurami czarnego

trującego oparu. Zniszczyli nasze baterie, zburzyli Richmond, Kingston i

Wimbledon i zbliżają się powoli do Londynu niszcząc wszystko po drodze. Powstrzymać

ich niepodobna, jedynym środkiem ocalenia przed Czarnym Dymem jest natychmiastowa

ucieczka".

Było to wszystko, lecz starczyło i tego. Cała ludność wielkiego;

sześciomilionowego miasta kotłowała się i wrzała, teraz zaś miała wylać się en masse na

północ.

- Czarny Dym! - rozlegało się. - Gore!

Dzwony pobliskiego kościoła jęczały przeraźliwie, jakiś nieostrożnie powożony

wóz rozbił się wśród krzaków i przekleństw o hydrant uliczny. W domach na przemian

zapalały się i gasły blade, żółtawe światełka, niektóre dorożki paradowały z zapalonymi

latarniami. Tylko niebo było coraz jaśniejsze, coraz czystsze, coraz cichsze i

spokojniejsze.

W sąsiednich pokojach i na schodach brat słyszał bieganinę i krzyki. Do bramy

podeszła gospodyni odziana w szlafrok, z zarzuconym na ramiona szalem. Za nią

śpieszył, pokrzykując coś, mąż.

Gdy groza wydarzeń dotarła wreszcie do świadomości brata, popędził do pokoju,

zabrał całą posiadaną gotówkę - było tego około dziesięciu funtów - i wybiegł ponownie

na ulicę.

15 Co stało się w Surrey

81

background image

W tym samym czasie, kiedy wikary gadał od rzeczy siedząc ze mną pod

żywopłotem na łączce niedaleko Hallifordu, a brat mój przyglądał się płynącemu mostem

Westminsterskim potokowi uchodźców - Marsjanie rozpoczęli kolejne natarcie. Jeśli

można wierzyć późniejszym sprzecznym częstokroć sprawozdaniom, większość z nich

zajmowała się aż do dziesiątej wieczór pośpiesznymi przygotowaniami w jamie pod

Horsell, skąd wydobywały się ogromne ilości zielonej pary.

Pewne też było, iż trzej Marsjanie wyruszyli już około ósmej. Posuwając się

ostrożnie i powoli, minęli Byfleet i Pyrford, po czym zdążając ku Ripley i Weybridge

pojawili się na tle zachodzącego słońca przed przyczajonymi tam bateriami. Marsjanie

nie szli zwartym szykiem, lecz tyra

lierą, o jakieś półtorej mili jeden od drugiego. W marszu porozumiewali się wyciem

o zmiennej tonacji, podobnym do głosu syren fabrycznych.

Te właśnie wycia, zmieszane z armatnimi strzałami pod Ripley i St. George's Hill,

usłyszeliśmy wraz z wikarym w Górnym Hallifordzie, Kanonierzy broniący dostępu do

Ripley, niedoświadczeni ochotnicy, ja: kimi nigdy w życiu nie należało obsadzać tak

trudnego i odpowiedzialnego stanowiska, oddali na oślep jedną jedyną, przedwczesną i

zupełnie bezskuteczną salwę, po czym rzucili się konno i pieszo przez opuszczoną wieś

do ucieczki, Marsjanie zaś po prostu przestąpili przez porzucone działa nie używając

nawet Snopa Gorąca. Krocząc ostrożnie dalej stanęli.: znienacka przed armatami

ukrytymi w parku Painshill i natychmiast, zniszczyli je.

Załoga wzgórza St. George miała jednak lepszych dowódców, a może była

dzielniejsza, w każdym razie wydaje się, że ukrycie jej w sosnowym lasku stanowiło dla

najbliższego Marsjanina prawdziwą niespodziankę. Z dział wymierzono dokładnie jak na

poligonie i wypalono z odległości' tysiąca jardów.

82

background image

Pociski wybuchły tuż koło olbrzyma. Ten zrobił jeszcze kilka kroków, zatoczył się i

upadł. Żołnierze wrzasnęli z radości i z gorączkowym pośpiechem znów załadowali

armaty. Obalony Marsjanin zawył przeciągle. W odpowiedzi natychmiast pojawił się nad

lasem drugi połyskujący olbrzym. Wydaje się, że wybuch pocisku uszkodził jedną z nóg

trójnoga. Następna salwa nie trafiła leżącego Marsjanina, obaj zaś jego sąsie- dzi

natychmiast użyli przeciwko baterii Snopów Gorąca. Amunicja poszła w powietrze,

sosnowy lasek wokół dział stanął w płomieniach, a z obsługi ocaleli tylko ci nieliczni,

którzy wcześniej już uciekli i zdążyli , skryć się za szczytem pagórka..

Po tym, co zaszło, cała trójka przystanęła, by się naradzić; obserwujący ją

bacznie zwiadowcy donieśli, że pozostawała ona bez ruchu dobre pół godziny. Obalony

Marsjanin z trudem wypełzł z kaptura i wziął się do naprawy trójnoga. Mała jego brązowa

postać podobna była z oddali do plamki rdzy na lśniącym metalu machiny. Zakończył

pracę około dzie wiątej, gdyż o tej właśnie porze zwiadowcy zameldowali o ponownym

pojawieniu się nad lasem trzeciego kaptura.

Parę minut po dziewiątej do trójki wartowników dołączyli się czterej . następni

Marsjanie. Uzbrojeni byli w grube czarne rury. Takie same rury wręczyli trzem pozostałym

i cała siódemka ustawiła się półkolem, w równych odstępach, między wzgórzem St.

George, miasteczkiem Weybridge a leżącą na południowy zachód od Ripley wioską

Send.

' Zaledwie ruszyli z miejsca, już z pasma ciągnących się przed nimi wzgórz

wystrzelił w niebo tuzin rakiet ostrzegając przyczajone pod Ditton i Esher baterie. Cztery

uzbrojone w czarne rury machiny bojowe przeszły jednocześnie w bród rzekę, zaś

ciemne sylwetki dwóch innych ukazały się na tle zachodniego nieba naszym oczom, gdy

zmęczony wlokłem się wraz z wikarym drogą wiodącą z Halliford na północ. Wydawało

się, że suną ponad chmurami, gdyż pola spowite były mleczną, zatapiającą olbrzymy

powyżej kolan, mgłą.

83

background image

Wikary krzyknął na ten widok głucho, ochryple i rzucił się do ucieczki. Co do mnie

- wiedziałem dobrze, że nie ma sensu uciekać przed Marsjanami, że nie zda się to na

nic, skręciłem więc gwałtownie w bok i pełznąc wśród wilgotnych od rosy pokrzyw i ostów

ukryłem się w głębokim rowie przydrożnym. Wikary obejrzał się i widząc, co robię,

zawrócił w moją stronę.

Obaj Marsjanie przystanęli. Bliższy zwrócony był ku Sunbury, odleglejszy zaś,

podobny do szarej plamy na tle wieczornej gwiazdy, w drugą stronę, ku Staines.

Ryki, jakie wydawali od czasu do czasu, ustały. Stanowiska rozrzucone

ogromnym półksiężycem wokół walców zajęte zostały w głębokim milczeniu. Półksiężyc

ten mierzył od krańca do krańca ze dwanaście mil. Nigdy chyba jeszcze, od dnia kiedy

wynaleziono proch, żadna bitwa nie zaczynała się tak cicho. I nam, i obserwatorom od

Ripley mogło wydawać się, że jedynymi władcami nocnych ciemności, rozświetlanych

wąziutkim sierpem księżyca, gwiazdami, zamierającą poświatą dnia i czerwoną łuną

płonących w dali lasów byli groźni przybysze z Marsa.

Zwrócone zaś ku półksiężycowi, pod Staines i pod Hounslow, pod Ditton i Esher, i

Ockham, na lesistych pagórkach południowego brzegu rzeki i pośród rozległych

nizinnych łąk na północ od niej, wszędzie gdzie tylko kępka drzew czy wiejska chałupa

zapewniała jakie takie ukrycie, czyhały na nich armaty. Gdy sypiąc deszczem iskier i

ginąc w nocnych ciemnościach wzbijały się sygnałowe race- napięcie wyczekiwania przy

bateriach wzrosło jeszcze bardziej. Dość było jednego kroku Marsjan w polu ognia, by

znieruchomiałe czarne sylwetki ludzkie i połyskujące w wieczornym mroku paszcze dział

rozszalały się burzliwą wściekłością walki.

Bez wątpienia tysiące czuwających umysłów nurtowała na równi z moim jedna

uporczywa myśl - jak dalece oni nas pojmują? Czy zrozumieli, że jesteśmy w swej

mnogości zorganizowani, zdyscyplinowani, że potrafimy współdziałać ze sobą? Czy też

patrzyli na nasze nawały ogniowe, na kąśliwe wybuchy naszych pocisków, na nieustanne

oblężenie ich

84

background image

obozowiska, jak my patrzymy na gniewną jedność pszczelich ataków obronie

niszczonego ula? Czy łudzili się, że potrafią nas wytępić? (Nikt przecież nie wiedział

jeszcze wtedy, czym żywią się Marsjanie.) Kiedy patrzyłem na olbrzymią postać

wartownika, umysł mój kipiał setką takich wątpliwości. Wyczuwałem podświadomie, że

na drodze między nami a Londynem czekają w ukryciu wielkie, potężne siły. Czy

przygotowano

zasadzki? Czy pracuje wytwórnia prochu w Hounslow? Czy nie zabraknie męstwa

londyńczykom, by z potężnego morza swych domostw uczynić drugą, większą jeszcze

Moskwę?

Wreszcie po nieskończenie, jak się zdawało, długim czasie doszedł nas,

skulonych, wypatrujących, dźwięk podobny de odległego huku działa. Potem następny

bliżej i znów następny. W końcu stojący koło nas Marsjanin podniósł wysoko rurę i

wypalił z niej jak ze strzelby z grzmotem, od którego zadrżała ziemia. Zawtórował mu

kompan stojący pod Staines. Nie było przy tym żadnego błysku ani dymu, tylko głuchy

wybuch. Tak podnieciły mnie te głośne, szybko następujące po sobie wystrzały,

że zapomniałem zupełnie o bezpieczeństwie, o poparzonych dłoniach i

przedarłem się przez krzewy, by widzieć, co stanie się z Sanbury. W tej samej chwili

rozległ się następny grzmot i ogromny pocisk przemknął nad naszymi głowami ku

Hounslow. Spodziewałem się dostrzec ogień, a przynajmniej dym wybuchu czy jakiś inny

ślad jego działania, tymczasem nie ujrzałem nic prócz granatowego nieba, jednej jedynej

gwiazdki i ławicy białej mgły ścielącej się szeroką i cienką smugą. Nie słyszałem

żadnego y wybuchu. Zapanowała przedłużająca się z minuty na minutę cisza.

- Co to było? - zapytał wikary stojąc koło mnie. - Bóg jeden wie! - odrzekłem.

85

background image

Obok przemknął nietoperz i znikł w ciemnościach. W dali rozległ się zgiełk, krzyki,

potem wszystko nagle ucichło. Spojrzałem na Marsjanina i dostrzegłem, jak ruszył

posuwiście brzegiem rzeki na wschód.

Czekałem na ogień ukrytych tam baterii, nic jednak nie zakłóciło wieczornej ciszy.

Postać Marsjanina malała w oddaleniu, aż roztopiła się 'i' wreszcie we mgle i gęstniejącej

nocy. Pchnięci tą samą siłą wspięliśmy się wyżej. Nad Sunbury pojawiło się coś

ciemnego, jakby wyrósł tam nagle stożek górski przesłaniający widok na dalszą okolicę.

Dalej, za rzeką, koło Walton, dostrzegliśmy drugą taką górę. Obie o opadały rozszerząc

się w oczach.

Tknięty nagłą myślą spojrzałem na północ. Tam także wznosił się taki sam mglisty

pagórek.

Było zupełnie cicho. Tylko bardzo daleko na południowych wschodzie,

jakby dla podkreślenia tej ciszy, rozległo się pohukiwanie Marsjan, później

zaś znów wstrząsnęły powietrzem odległe grzmoty ich strzałów. Lecz ziemska

artyleria nie odpowiadała.

Nie pojmowaliśmy jeszcze wówczas tego, co się stało; później dopiero

zrozumiałem znaczenie złowróżbnych czarnych wzgórz pojawiających się w mroku.

Każdy z Marsjan ustawionych, jak już mówiłem, w półksiężyc wyrzucił z rury na dany

znak wielki zbiornik mierząc w znajdujące się przed nim wzgórza, kępy drzew,

zabudowania, w każde jednym słowem ukryte działo. Niektórzy oddali tylko jeden strzał,

inni dwa, jak ten, którego myśmy obserwowali; stojący pod Ripley, jak mówiono,

wystrzelił aż pięć pocisków. Zbiorniki te nie wybuchały, lecz rozbijały się przy zderzeniu z

ziemią i wyrzucały gwałtownie ogromne ilości kłębiącego się, gęstego, atramentowego

oparu wzbijającego się potężną chmurą w górę. Po chwili chmura opadała

86

background image

rozpościerając się na całą okolicę. Zetknięcie się z oparem, wciągnięcie-do płuc tej mgły

gryzącej przyprawiało o śmierć wszystko, co oddycha.

Oparł był ciężki, cięższy od najgęstszego dymu, tak że po gwałtownym

wydostaniu się ze zbiornika i rozprężeniu w atmosferze opadał powoli i rozpływał się po

ziemi, podobniejszy w tym do cieczy raczej niż do gazu. Spływał z pagórków, wypełniając

doliny, rowy i łożyska potoków, podobnie jak czyni to uchodzący ze szczelin

wulkanicznych kwas węglowy. W miejscu jego zetknięcia się z wodą następowała reakcja

chemiczna i powierzchnia wody pokrywała się pienistą warstwą, opadającą wolno na

dno, by ustąpić miejsca następnej. Piana ta była całkowicie nierozpuszczalna, co

najdziwniejsze zaś, jeśli weźmie się pod uwagę zabójczą szybkość działania gazu,

przefiltrowana woda była zupełnie nieszkodliwa. Opar nie rozpraszał się, jak zwykły to

czynić gazy, lecz utrzymywał się zwartymi ławicami spływając powoli po stokach wzgórz

lub ustępując niechętnie przed podmuchami wiatru. Wiązał się też powoli z wilgocią

atmosferyczną i opadał na ziemię w postaci pyłu. Prócz tego, że w skład jego wchodził

.nieznany pierwiastek, dający w niebieskim polu widma cztery linie - do dziś dnia nie

wiemy nic o innych jego właściwościach.

W miarę opadania kłębiących się wzniesień czarny dym tak ściśle przywierał do

ziemi, że zanim jeszcze osiadł zupełnie, można było schronić się przed zatruciem na

wysokości pięćdziesięciu stóp, na dachach, na górnych piętrach domów, na

wierzchołkach wysokich drzew. Stwierdzono to zresztą tej właśnie nocy w Cobham i

Ditton.

Jeden z ocalałych opowiadał dziwy, jak przyglądał się z wieży kościel

nej zjawom domków wynurzających się z atramentowej nicości. Przesiedział na

niej półtora dnia, osłabły, wygłodniały, prażony słońcem, widząc najpierw tylko błękit

nieba i aksamitną czerń rozpościerającą się aż po odległe wzgórza. Tu i ówdzie

87

background image

przezierały z niej czerwone dachy i zielone czubki drzew, później dopiero poczęły z

wolna wyłaniać się okryte jakby czarnym szronem krzaki, zabudowania, mury i bramy.

Było to w Cobham, gdzie opar unosił się swobodnie w powietrzu, dopóki nie opadł

samorzutnie na ziemię. Z reguły jednak Marsjanie oczyszczali powietrze z gazu, gdy

spełnił już swe zadanie, kierując nań strumień przegrzanej pary. Tak właśnie postąpili z

chmurami oparu w pobliżu nas. Przyglądaliśmy się temu w świetle gwiazd z okna

pustego domu, po powrocie do górnego Hallifordu. Widzieliśmy stamtąd reflektory z

Richmondu i Kingstonu, migające tu i tam, koło jedenastej zabrzęczały szyby i rozległ się

grzmot ciężkich fortecznych dział. Biły one nieprzerwanie przez kwadrans wysyłając

pocisk za pociskiem na oślep, w niewidocznych Marsjan pod Hampton i Ditton, potem

zaś blade strumyczki światła elektrycznego zgasły ustępując miejsca jasnoczerwonej

łunie.

A potem spadł czwarty walec, zielono lśniący meteor, jak się później

dowiedziałem, w parku Bushey. Zanim jeszcze zagrały działa na wzgórzach Richmondu i

Kingstonu, gdzieś daleko, na południowym zachodzie, słychać było gęstą kanonadę.

Prowadzili ją; jak sądzę, strzelający na chybił trafił artylerzyści, zanim nie rozprawił się z

nimi czarny opar.

Tak oto, posługując się nim metodycznie jak ludzie podkurzający gniazdo os,

Marsjanie pokryli tym dziwnym duszącym oparem cały kraj aż po Londyn. Rogi

półksiężyca rozchodziły się z wolna, aż zmienił się on wreszcie w linię prostą od Hanwell

do Coombe i Malden. Jak noc długa niszczące rury posuwały się naprzód. Ani razu już,

od obalenia Marsjanina pod St. George's Hill, nie pozostawili oni naszej artylerii cienia

nawet możliwości. Wszędzie, gdzie tylko było prawdopodobieństwo ukrycia

wymierzonego przeciw nim działa - spadł nowy zbiornik czarnego oparu, tam zaś gdzie

stanowiska armat były odkryte, rozprawiał się z nimi Snop Gorąca.

88

background image

Przed północą płonące drzewa na stokach Richmondu i łuna Kingstonu oświetlały

sieć stożków Czarnego Dymu, pokrywającą jak okiem sięgnąć całą dolinę Tamizy.

Brodzili w niej wolno dwaj Marsjanie, kierując to tu, to tam syczące strumienie pary.

Nocy tej oszczędzali oni widocznie Snopa Gorąca; być może mieli ograniczony

tylko zapas surowca do jego wytwarzania, a może nie chcieli

niszczyć kraju, poprzestając na zastraszeniu tylko i zgnieceniu oporu. Cel ten

zresztą osiągnęli w zupełności. W niedzielną noc ustało wszelkie zorganizowane

przeciwdziałanie ruchom Marsjan. Przekonano się,że żadna broń ziemska nie mogła im

dotrzymać pola, że jakakolwiek próba walki z nimi była beznadziejna. Nawet załogi

wysłanych w górę Tamizy, ze względu na szybkostrzelność, torpedowców i niszczycieli

odmówiły lądowania, zbuntowały się i odpłynęły z powrotem. Jedyne działania bojowe,

na jakie ludzie odważyli się jeszcze po tej nieszczęsnej nocy, polegały na minowaniu

dostępu do Londynu i kopaniu wilczych dołów, ale nawet i one były dorywcze tylko i

zupełnie żywiołowe.

Można bez trudu wyobrazić sobie los baterii przyczajonych w mroku pod Esher.

Nikt tam nie ocalał. Można wyobrazić sobie, jak w ciszy wieczoru stoją w ordynku gotowe

do strzału obsługi z czujnymi oficerami na czele, jak leżą przygotowane pod ręką stosy

amunicji, jak jezdni trzymają konię, a gromadki ciekawych cywilów przysuwają się

możliwie jak najbliżej. Gdy rozległy się huki pierwszych oddanych przez Marsjan

wystrzałów i wirujące w locie ponad drzewami i dachami niezdarne pociski zaczęły

rozbijać się na sąsiednich polach - ambulansy i namioty szpitalne pełne były

poparzonych i pokaleczonych uciekinierów z Weybridge.

Nietrudno wyobrazić sobie, jak uwaga wszystkich skupia się nagle na kłębiącym

się czarnymi kręgami i wybrzuszeniami, podpełzającym coraz bliżej, piętrzącym się pod

niebo, zmieniającym półmrok w dotykalną niemal ciemność, dziwnym i straszliwym

oparze. Można sobie wyobrazić, jak rzuca się on na swe ofiary, na ledwie widoczne w

mroku sylwetki ludzi i koni. Można sobie wyobrazić bieganinę, jęki, okrzyki przerażenia,

89

background image

porzucone armaty, walące się na ziemię ciała ludzi duszących się w konwulsjach. A

potem już tylko noc i cisza, i bezgłośny całun nieprzeniknionego oparu okrywający

martwych. 0 świcie Czarny Opar przelewał się ulicami Richmondu, zaś rozkładający się

organizm państwowy czynił ostatnie wysiłki, by powiadomić mieszkańców Londynu o

konieczności ucieczki.

16 Ucieczka z Londynu

Łatwo pojąć burzliwą falę przerażenia przewalającą się poniedziałkowym rankiem

przez największe miasto świata. Strumień ucieczki przeradzał się w powódź, zalewał

spienionym wirem dworce kolejowe, piętrzył się

straszliwą kipielą wokół przystani na Tamizie, by ruszyć w końcu wszelkimi

możliwymi kanałami na północ i na wschód. 0 dziesiątej policja, v południe zaś koleje

straciły swą dotychczasową spoistość i sprawność, uległy i rozpłynęły się bez śladu w

topniejącym porządku społecznym.

Wszystkie linie kolejowe na północnym brzegu Tamizy oraz ludność dzielnic

leżących na południowy wschód od Cannon Street zostały ostrzeżanejuż w niedzielę o

północy, toteż od drugiej nad ranem pociągi odchodziły przepełnione, a ludzie walczyli

dziko o każde miejsce w wagonie. 0 trzeciej ludzie tłoczyli się i tratowali nawet na ulicach

Bishopsgate. 0 kilkaset jardów od liverpoolskiego dworca strzelano z rewolwerów, kłuto

się nożami, a rozwścieczeni policjanci rozbijali pałkami głowy tych, do których ochrany

byli przecież powołani.

W ciągu dnia. w miarę jak maszyniści i palacze odnawiali powrotu do Londynu,

pęd ucieczki odciągał od dworców rosnące nieustannie rzesze, kierując je w biegnące na

północ gościńce. W południe w Barnes ukazał się Marsjanin i opadająca powali chmura

90

background image

czarnego oparu poczęła suną wzdłuż Tamizy, przez pola Lambeth, odcinając ślimaczym

ruchem wszelkie drogi ucieczki przez mosty.

Druga taka chmura rozlała się po Ealing, okalając wzgórza Castle jak wysepkę z

ocalałymi wprawdzie, lecz odciętymi od świata ludźmi.

Po bezowocnej walce o miejsce w pociągu linii Północno - Wschodniego

Towarzystwa na stacji Chalk Farm, gdzie parowóz, ciągnąc nabite ludźmi wagony,

przeorywał się dosłownie przez rozwrzeszczany tłum, zaś tuzin tęgich chłopów ochraniał

z wysiłkiem maszynistę przed zmiażdżeniem o własny jego kocioł, brat mój wydostał się

na drogę, przedarł się przez rój pędzących pojazdów i trafił szczęśliwie, jako jeden z

pierwszych, na dopiero co rozbity sklep z bicyklami. Przebił co prawda przednią oponę,

wyciągając pojazd przez okno wystawowe, wsiadł nań jednak i odjechał nie odnosząc

żadnych, prócz lekkiego skaleczenia napięstka, obrażeń. Stroma drożyna wiodąca

wzgórzem Haverstock była nie do przebycia, gdyż przegradzały ją cielska padłych koni,

toteż brat udał się gościńcem do Belsize.

Uszedł w ten sposób wściekłej panice i skręcając drogą do Edgware, dotarł około

siódmej do tego miasteczka, głodny i zmęczony, jednak wyprzedzając znacznie cały

tłum. Na przydrożnych ścieżkach pełno było miejscowych gapiów. Brata prześcignęło

tylko kilku cyklistów, paru jeźdźców i dwa samochody. 0 milę przed Edgware rozleciało

się jedno z kół i bicykl trzeba było porzucić. Brat zostawił go przy drodze i pobrnął przez

miasteczko na piechotę. Drzwi sklepów przy głównej ulicy byty

pouchylane, a ludzie tłoczyli się na jezdni, w drzwiach i oknach domów,

przyglądając się ze zdziwieniem rozpoczynającemu się właśnie niezwykłemu pochodowi

uciekinierów. W oberży udało się bratu dosiać trochę żywności.

Nie wiedząc, co dalej począć ze sobą, pozostawał czas jakiś w Edgware. Liczba

uciekających wzrastała nieustannie. Widać było, iż wielu z nich ma chętkę, jak mój brat,

pozostać w miasteczku. 0 najeźdźcach z Marsa nie było żadnych nowin.

91

background image

Szosą szło już wówczas wiele łudzi, tłoku jednak na niej jeszcze nie było.

Większość uciekinierów jechała dotąd na bicyklach, kiedy jednak pojawiły się

samochody, powozy i bryczki, nad gościńcem do St. Albans zawisły gęste chmury kurzu.

.

Brat mój wspomniał widocznie przyjaciół mieszkających w Chelmslord, gdyż

skierował kroki w cichy zaułek wiodący na wschód. Po drodze przebył kładkę i dalej

kroczył ścieżką wśród pól na północny wschód, Mijał liczne rozsiane chaty i wioseczki o

nie znanych mu nazwach. Nie napotkał tu zbyt wielu uciekinierów, aż dopiero na polnej

drodze wiodą cej do górnego Barnet natknął się na dwie panie, które stały się odtąd jego

towarzyszkami podróży. Natknął się zaś w sam czas, aby je wyratować z opresji.

Usłyszał jakieś krzyki i wybiegając zza węgła ujrzał dwóch mężczyzn usiłujących

ściągnąć je przemocą z zaprzężonej w kucyka bryczuszki, podczas gdy trzeci z trudem

przytrzymywał łeb wystraszonego zwierzęcia. Jedna z kobiet, niższa, odziana w białą

suknię, krzyczała tylko. druga natomiast, smagła, wysmukła, chłostała batem ciągnącego

ją za ramię napastnika,

Brat mój od razu pojął, co się święci, i popędził z krzykiem ku miejscu walki, a

wówczas jeden z mężczyzn porzucił wózek i zwrócił się ku niemu. Brat poznał po minie

przeciwnika, że bójka jest nieunikniona, będąc zaś doświadczonym bokserem dopadł go

i zwalił jednym ciosem pod koła wózka. Nie było czasu na pięściarską rycerskość, toteż

dodał mu kopniaka, po czym chwycił za kołnierz łotra wyciągającego z bryczuszki smukłą

dziewczynę. Równocześnie usłyszał stuk podków, bicz chlasnął go po twarzy, trzeci

przeciwnik wyrżnął go pięścią między oczy, zaś trzymany za kołnierz obwieś wyrwał się i

popędzie w stronę, z której nadszedł właśnie brat.

Na poły ogłuszony brat mój znalazł się twarz w twarz z mężczyzną

przytrzymującym dotychczas kucyka, dojrzał też, jak oddalał się podskakując po

wybojach powozik z oglądającymi się co chwila wystraszonymi kobietami. Stojący przed

nimi krzepki drab rzucił się na brata, ten jednak

92

background image

powstrzymał go potężnym ciosem w szczękę. Natychmiast też, zdając sobie

sprawę, że jest osamotniony, odwrócił się i pognał za oddalającym się powozikiem. Tuż

za nim pędził drab, nieco dalej zaś sunął trzeci napastnik, który zdążył już tymczasem

powrócić.

Wtem brat potknął się i rozciągnął jak długi; przez niego przewrócił się jego

prześladowca. Gdy brat zerwał się - stało przed nim już znów dwóch złoczyńców.

Niewielkie miałby przeciw nim szanse, gdyby dzielna smagła dziewczyna nie wróciła, by

przyjść mu z pomocą. Okazała się, że przez cały ten czas miała rewolwer, jednak w

chwili napaści był on ukryty pad siedzeniem bryczki. Teraz wypaliła zeń z odległości

sześciu maże jardów, o mały co prawda włos nie trafiając w brata. Tchórzliwszy z

napastników znów rzucił się do ucieczki, kamrat zaś jego, przeklinając tchórza, pobiegł

za nim. Obaj przystanęli, widoczni z dała, nad leżącym wciąż jeszcze nieprzytomnie

trzecim łotrem.

- Niech pan weźmie - rzekła dziewczyna podając bratu rewolwer.

- Proszę wracać da bryczki - odparł brat ocierając krew z rozciętej wargi.

Odwróciła się bez słowa, zdyszani byli oboje, po czym razem już poszli ku pani w

bieli usiłującej powstrzymać rwącego kucyka. Rabusie mieli już widocznie dosyć, kiedy

bowiem brat spojrzał ponownie w ich stronę dostrzegł, jak się oddalali.

- Ja także wsiądę - rzekł brat - jeśli panie pozwolą - i wskoczył na wolne miejsce

na koźle. Dziewczyna spojrzała nań z ukosa.

- Proszę dać mi lejce - powiedziała i zacięła biczem kucyka. Jeszcze chwila i trzej

bandyci znikli za zakrętem.

93

background image

Tak oto, zupełnie nieoczekiwanie, brat mój, zasapany, z rozplataną wargą,

skaleczoną szczęką i poobijanymi da krwi pięściami, znalazł się wraz z dwiema

kobietami w bryczuszce podążającej nieznaną drogą. Dowiedział się, iż jedna z nich jest

żoną, a druga, młodsza, siostrą lekarza ze Stanmore, wezwanego wczesnym rankiem da

ciężko chorega w Pinner. Na jednej ze stacji kolejowych doktor dowiedział się o natarciu

Marsjan, wrócił czym prędzej do domu, obudził obie panie (służąca odeszła akurat dwa

dni temu), zapakował nieco żywności, schował pod siedzenie pistolet - bardzo

szczęśliwie dla brata - i kazał im jechać do Edgware myśląc, że uda im się tam dostać do

pociągu. Sam pozostał, by obudzić sąsiadów; obiecując dopędzić je najdalej a wpół do

piątej rano, mima jednak iż dochodziła już dziewiąta, nie zjawił się jeszcze. W Edgware

nie mogły czekać nań przy głównej ulicy, gdyż ruch wzrastał nieustannie, toteż skręciły w

tę właśnie boczną uliczkę.

Całą tę historię opowiedziały bratu memu urywkami, po drodze do Nowego

Bagnet, gdzie znów przystanęli na chwilę. Aby dodać paniom otuchy, brat obiecał

pozostać z nimi przynajmniej do chwili, aż postanowią, co robić dalej, lub aż pojawi się

nieobecny doktor. Przechwalał się też, że włada świetnie pistoletem, choć broń ta była

mu zupełnie obca. Rozbili przy szosie coś w rodzaju biwaku, przede wszystkim ku

wielkiej uciesze kucyka. Tu z kolei brat opowiedział towarzyszkom o ucieczce z Londynu,

jak również a wszystkim, czego dowiedział się o Marsjanach i ich zachowaniu. Słońce

wzbijało się coraz wyżej. Rozmowa wygasła, pozostał niemiły nastrój wyczekiwania. Brat

starał się uzyskać od nielicznych mijających ich podróżnych jak najwięcej wiadomości.

Każda jednak pośpieszna odpowiedź pogłębiała tylko wrażenie wielkiego nieszczęścia,

jakie spadła na ludzkość, pogłębiała pewność, że dalsza, i to niezwłoczna, ucieczka jest

koniecznością. Brat starał się przekonać o tym obie panie.

- Mamy pieniądze - oświadczyła smukła panna i zawahała się. Oczy jej napotkały

spojrzenie brata i wahanie znikło.

- I ja mam - odparł brat.

94

background image

Wtedy wyjaśniła, że prócz pięciofuntowego banknotu mają trzydzieści funtów w

złocie. Zaproponowała też, aby spróbować dostać się z tym do pociągu w St. Albans lub

w Nowym Barnet. Zdaniem brata było to jednak beznadziejne. Widział on już przecież

szał, jaki ogarnął londyńczyków na dworcach i w pociągach, toteż upierał się, aby

pojechać przez Essex do Harwich, a stamtąd morzem ujść w ogóle z kraju.

Pani Elphinstone, takie bowiem nazwisko nosiła biało odziana dama, nie chciała o

niczym słyszeć i powtarzała tylko bez ustanku: -Jureczku, Jureczku! - szwagierka jej

natomiast zachowywała się nad wyraz spokojnie i rozważnie, zgodziła się też wreszcie

na pomysł mego brata. Podążyli więc ku Barnet zamierzając przeciąć tam wielki trakt

północny. Brat prowadził kucyka, a sam szedł obok piechotą, gdyż zwierzę należało jak

najbardziej oszczędzać.

Im wyżej wznosiło się słańce, tym dzień stawał się upalniejszy. Gruby biały piach

pad stopami palił i oślepiał. Posuwali się niezmiernie wolno. Żywopłoty szare były od

kurzu. Im bliżej Barnet - tym głośniejszy stawał się burzliwy pomruk tłumu.

Ludzi napotykali coraz więcej. Zmordowani, posępni, brudni szli wpatrzeni przed

siebie i mruczeli coś niezrozumiale. Jakiś jegomość odziany w strój wieczorowy szedł

pieszo z oczami utkwionymi w ziemię. Głos jego Słychać była z daleka, jedną rękę

wplątał we włosy, drugą wymachiwał,

jakby bijąc przed sobą kogoś niewidzialnego. Potem atak wściekłości .' minął, on

zaś szedł dalej nie oglądając się na nikogo.

Zbliżywszy się do skrzyżowania, na południe od Barnet, brat ujrzał nadchodzącą

polami kobietę z dwojgiem dzieci. Na ręku dźwigała trzecie. Potem minął ich brudny,

czarno odziany mężczyzna z grubą laską w jednej, z niewielką walizką w drugiej ręce.

Dalej, u wylotu zaułka, pomiędzy obrzeżającymi go willami, ukazał się kary spocony koń

95

background image

ciągnący nieduży wózek. Powoził blady, szary od kurzu młodzieniec w meloniku. Na

wózku siedziały stłoczone trzy dziewczyny wyglądające na robotnice z East-Endu i

kilkoro małych dzieci.

- Objadziem tom drogom Edgware?- pytał dzikooki, wyblakły woźnica; gdy brat

wyjaśnił, że należy w tym celu skręcić w lewo - zaciął konia i odjechał bez słowa

podzięki.

Brat mój dostrzegł bladoszary dym czy mgłę unoszącą się między '' domami i

przesłaniającą jakby welonem białe ściany will ze szosą. Pani , Elphinstone krzyknęła

nagle na widok dymu i języków płomienia tańczą-' tych na tle gorącego błękitnego nieba

po dachach pobliskich domów. Zgiełk gościńca zmienił się teraz w nieskładną

mieszaninę ludzkich gło- sów, turkotu kół, skrzypienia wozów i stukotu kopyt. 0 jakieś

pięćdziesiąt jardów od skrzyżowania zaułek skręcał ostro ku szosie.

- Boże drogi, dokąd pan nas wiezie? - krzyknęła pani Elphinstone. Brat zatrzymał

kucka.,

Szosa wyglądała jak wrzący ludzki potok, jakby burzliwa rzeka pędząca

niepowstrzymanie na północ. Kurz zalegający gęstą, białą, połyskującą w słońcu ławicą

rozmazywał i czynił wszystko szarym i niewyraźnym co najmniej do wysokości

dwudziestu stóp. Ławicę tę zasilały coraz to nowe tumany wzbijane nogami śpieszących

gęstym tłumem ludzi i koni i kołami pojazdów wszelkich możliwych gatunków i typów.

- Z drogi! - rozległy się okrzyki. - Z drogi!

Wylot zaułka na szosę wyglądał jak wjazd do dymiącego pieca. Tłum huczał jak

ogień, gorący zaś kurz gryzł jak dym. Nieco dalej w górę szosy rzeczywiście płonęła willa

i buchający kłębami na drogę czarny dym jeszcze bardziej wzmagał zamieszanie.

96

background image

Przeszło dwóch mężczyzn, za nimi zakurzona kobieta dźwigająca z łkaniem ciężki

tobół. Jakiś zbłąkany pies z wywieszonym językiem krążył niepewnie wokół wózka,

wystraszony, dopóki brat nie odpędził go precz.

W prawo od willi, w stronę Londynu, droga zmieniła się, jak okiem sięgnąć, w

jeden wielki, zamknięty po brzegi dwoma rzędami domów

strumień brudnych, śpieszących się ludzi; coraz wyraźniej widoczne w miarę

zbliżania się do zakrętu czarne głowy i stłoczone ciała roztapiały się w pośpiesznie

oddalającej się masie, ginęły tonąc w chmurach kurzu.

- Dalej! Dalej! - krzyczał tłum. - Z drogi! Z drogi!

Idący z tyłu wpierali ręce w plecy poprzedników. Brat stał i patrzył trzymając

kucyka przy pysku. Po chwili, wsysany bezpowrotnie potokiem ludzi począł posuwać się

z wolna, krok za krokiem, ku szosie.

W Edgware panowało zamieszanie, w Chalk Farm zgiełkliwy tumult, tu natomiast

wydawało się, że gościńcem wali cała ludność kraju. Trudno sobie po prostu wyobrazić

te zastępy. Nie miały one jakiegoś wyraźnego oblicza. Postaci ludzkie wysypywały się

zza zakrętu i ginęły za następnym zakrętem zwrócone plecami ku grupie stojącej w

zaułku. Piesi potykając się i potrącając szli skrajem drogi. Wisiała nad nimi nieustanna

groźba przejechania. Wozy i bryki zbijały się w gromady niechętnie ustępując z drogi

szybszym lub bardziej niecierpliwym pojazdom, te zaś przy każdej sposobności usiłowały

wyrwać się do przodu. Piesi rozbiegali się wówczas na strony, kuląc się pod płotami i w

bramach.

- Prędzej - krzyczano. - Prędzej! Już nadchodzą!

Na jednym z wozów stał ślepic w mundurze Armii Zbawienia i wymachując rękami

wrzeszczał: - Wieczność! Wieczność! - Ochrypły głos tak był donośny, że brat mój słyszał

go jeszcze po zniknięciu wozu w. obłokach kurzu. Niektórzy stłoczeni w pojazdach ludzie

97

background image

okładali bezmyślnie batem konie i wykłócali się z innymi woźnicami; niektórzy siedzieli

bez ruchu wpatrzeni zgaszonym wzrokiem w próżnię; niektórzy gryźli palce z pragnienia

lub leżeli bezwładnie w swych wozach. Konie ociekały pianą, oczy miały przekrwione.

Drogą sunęły nieprzeliczone dorożki, bryczki, wozy, platformy, przejechał wóz

pocztowy, za nim karawan z napisem: "Dom modlitwy św. Pankracego", za nim ogromna

platforma opałowa pełna jakichś oberwańców. Potem przetoczyła się dwukółka piwiarza

z planami świeżej krwi na kołach.

- Z drogi! - ryczały liczne głosy. - Z drogi!

- Wie-e-czność! Wie-e-eczność! - brzmiało jak echo nad drogą. Obok przeszły

smętne, posępne, choć zamożnie ubrane kobiety prowadzące za rękę płaczące

potykające się dzieci. Wytworne ich suknie pokryte były kurzem, po zmęczonych

twarzach płynął pot i łzy. Obok szli mężczyźni, jedni usiłowali im pomagać, inni patrzyli

ponuro i dziko. Za nimi pchał się tłum jakichś włóczęgów odzianych w spłowiałe czarne

szmaty, rozwrzeszczanych, klnących. Przeszli krzepcy robotnicy przepychając się

nieustępliwie przez tłum; przeszli zmęczeni, nie ogoleni mężczyźni podobni z odzienia do

urzędników lub sprzedawców sklepowych; potykając się i rozpychając przeszedł raniony

żołnierz; grupa tragarzy kolejowych parła za nim, a dalej wlokło się jakieś nieszczęsne

stworzenie w nocnej koszuli z narzuconym na ramiona płaszczem.

Chociaż tak różny w składających się nań jednostkach - cały ten tłum jedną miał

przecież cechę wspólną. Było nią przerażenie i ból malujący się na twarzach, był nią

gnający ich przemożny strach. Każdy hałas na drodze, każda kłótnia o miejsce na wazie

przyśpieszała kroki tłumu. Ci nawet, którym zmęczenie podcinało nogi, zrywali się za

chwilę z nową siłą. Upał i kurz dały się już uciekającym dobrze we znaki. Twarze ich były

spalone, wargi czarne i spękane. Wszyscy byli spragnieni, znużeni, wyczerpani. Pośród

98

background image

rozlicznych okrzyków słyszało się swary, narzekania, jęki słabości i zmęczenia; głosy

brzmiały ochryple i słabo. A poprzez całą tę wrzawę przebijało jedno powtarzające się

zdanie; - Z drogi! Z drogi! Marsjanie nadchodzą!

Nieliczni tylko próbowali wydostać się z tej lawiny. Zaułek wychodził na drogę

skośnym wąskim wylotem i pozornie prowadził w stronę Londynu. Mimo to wir ludzki

rzucał tam osłabłych tylko po to, by po chwilowym odpoczynku mogli zanurzyć się w nim

ponownie. Nieco głębiej w zaułku leżał z obnażoną, owiniętą skrwawionymi szmatami

nogą jakiś człowiek, a nad nim pochylali się dwaj jego przyjaciele. Szczęśliwiec! Miał

jeszcze przyjaciół.

Staruszek z siwym wojskowym wąsem, w brudnym czarnym surducie, pokuśtykał

na bok, usiadł przy wózku, zdjął but ukazując okrwawioną skarpetkę, wytrząsnął kamyki,

wdział z powrotem but i powlókł się dalej; nadeszła malutka, ośmioletnia może

dziewczynka, zupełnie sama, i padła płacząc u żywopłotu, tuż koło mego brata.

- Nie mogę już dalej! Nie mogę już dalej!

Brat ocknął się z osłupienia, chwycił ją na ręce i przemawiając łagodnie zaniósł do

pani Elphinstone. Mała pod jego dotknięciem ucichła natychmiast, jakby czymś

przestraszona.

- Helenko! Helenko! - wołała kobieta w tłumie pełnym łez głosem. Helenko! -

Dziecko wyrwało się bratu i biegnąc ku drodze krzyczało: Mamo!

- Nadchodzą! - wołał mijając zaułek jadący wierzchem mężczyzna. - Z drogi tam!

= wrzeszczał woźnica stając na koźle. Brat ujrzał skręcającą w zaułek karetę.

Ludzie uchodzili z drogi popychając się gwałtownie w obawie, by nie wpaść pod

koła. Brat cofnął kucyka i bryczuszkę pod sam żywopłot, kareta zaś przejechała obok i

stanęła. Była dwukonna, jednak w zaprzęgu szedł tylko jeden koń.

99

background image

Poprzez tumany kurzu brat dostrzegł niewyraźnie; jak dwaj ludzie wynoszą z niej i

składają ostrożnie na trawie pod krzewami żywopłotu rozpostarte na białych noszach

ciało.

Jeden z nich podbiegł do brata.

- Gdzie tu jest woda? - zawołał. - To lord Garrick. Umiera i chce pić!

- Lord Garrick! - wykrzyknął brat. - Prezes Sądu Najwyższego? - Gdzie tu woda? -

powtórzył tamten.

- Może w którymś z tych domków. My nie mamy wody. Bałbym się zresztą odejść

od moich pań.

Woźnica począł przepychać się przez tłum do bramy narożnego domu. - Uciekaj! -

wołano za nim. - Marsjanie nadchodzą! Uciekaj! Nagle uwagę brata zwrócił orlą swą

twarzą mężczyzna ciągnący za sobą

niewielką walizkę. W tej właśnie chwili otwarła mu się. Sypnęły z niej potokiem

rulony złotych suwerenów rozpryskując się w zderzeniu z ziemią w grad złotych krążków,

pojedynczych monet. Toczyły się we wszystkie strony pośród depczących nieustannie

drogę ludzkich i końskich nóg. Człowiek o orlej twarzy stanął patrząc tępo na stos

rozsypanego złota. Nagle potrącił go w ramię i odrzucił na bok dyszel wozu. Tamten

krzyknął i skoczył w bok omal nie wpadając pod koła.

- Z drogi! - zaczęto krzyczeć z tłumu. - Na bok! Z drogi!

Gdy wóz oddalił się nieco, mężczyzna padł z rozpostartymi ramionami na stos

monet i pełnymi garściami począł napychać nimi kieszenie. Tuż nad nim ukazał się łeb

koński i usiłujący właśnie powstać człowiek znów legł na ziemi tratowany kopytami.

- Stój! - krzyknął brat i odepchnąwszy idącą ścieżką kobietę próbował pochwycić

konia za wędzidło.

100

background image

Zanim mu się to jednak udało, usłyszał jęk i poprzez tuman pyłu ujrzał, jak po

plecach nieszczęśnika przetoczyły się koła wozu. Woźnica zamierzył się biczem na

przebiegającego na drugą stronę, za wozem, brata. Dokoła podniosły się krzyki. Leżący

wił się w kurzu, pośród rozsypanych monet, z przetrąconym kręgosłupem, usiłując

powstać na bezsilne, zmartwiałe nogi. Brat stanął nad nim krzycząc na napierającego

następnego woźnicę; z pomocą przyszedł mu jakiś jeździec dosiadający rumaka.

- Zabierzcie go z drogi! - wykrzyknął; brat schwycił wolną ręką leżącego za

kołnierz i powlókł go na ścieżkę obok szosy. Ten jednak walił brata po ręku pięścią pełną

złota, przeszywając go przy tym wściekłym spojrzeniem.

- Naprzód! Naprzód! - krzyczały za nimi gniewne głosy. - Z drogi! Rozległ się

trzask. To dyszel powozu wbił się w zatrzymany przez jeźdźca wóz. Brat rzucił okiem w

tamtą stronę, równocześnie zaś człowiek ze złotem przekrzywił głowę i ugryzł trzymającą

go za kołnierz rękę. Wóz ruszył; kary koń uskoczył w bok, a zaprzęg przeszedł tak blisko

brata, że kopyta omal nie zmiażdżyły mu stóp. Brat cofnął się pośpiesznie puszczając

leżącego. Dostrzegł jeszcze złość zmieniającą się na twarzy nieszczęsnego w

,przerażenie, po czym znikł on pod kołami, brat zaś pociągnięty potokiem ludzkim i

uniesiony poza wylot zaułka ciężko musiał walczyć, by dotrzeć doń z powrotem.

Powróciwszy do bryczuszki zobaczył, że pani Elphinstone przysłania oczy rękami,

obok niej zaś stoi jakieś dziecko i przygląda się ze zwykłym u dzieci brakiem

współczucia, szeroko rozwartymi oczami, leżącej na szosie czarnej, zakurzonej,

nieruchomej, tratowanej kopytami i miażdżonej kołami postaci.

- Zawracajmy! - krzyknął brat i zaczął wyprowadzać kucyka z zaułka. - Nie

przejedziemy przez to piekło!

101

background image

Wrócili ze sto jardów przebytą niedawno drogą. Oszalały tłum znikł im wreszcie z

oczu. Mijając zakręt, brat ujrzał śmiertelnie bladą, ściągniętą i lśniącą od potu twarz

umierającego w rowie pod ligustrem lorda Garricka. Obie panie siedziały w bryczce bez

słowa, skulone i drżące.

Za zakrętem brat znów zatrzymał wózek. Panna Elphinstone była blada,

szwagierka zaś jej zalewała się łzami, zbyt wystraszona nawet, by wzywać swego

"Jureczka". Brat mój też był zmieszany i wstrząśnięty. Gdy tylko zawrócili, pojął, jak pilnie

i nieodzownie należało przebić się na przeciwległy skraj gościńca. Nagle zwrócił się

pełen zdecydowania do panny Elphinstone.

- Musimy przejechać! - zawołał i znów zawrócił kucyka ku szosie. Po raz wtóry już

tego dnia dziewczyna dała dowód wielkiej siły ducha. Chcąc wedrzeć się w potok ludzki

na szosie brat skoczył w sam gąszcz pojazdów i zatrzymał najbliższy zaprzęg, a

tymczasem panna wprowadziła przedeń bryczuszkę. Zahamowany na chwilę wóz ruszył

gwałtownie odłupując od bryczuszki lewy błotnik wraz ze stopniem. W następnej chwili

prąd porwał ich i poniósł z innymi. Brat z czerwonymi pręgami od

smagnięć biczem po twarzy i rękach wdrapał się na kozioł i odebrał dziewczynie

lejce.

- Proszę grozić temu za nami pistoletem - rzekł, wręczając jej broń - jeżeli zanadto

będzie się pchał. Nie! Lepiej niech pani mierzy w konia.

Następnie podjął wysiłki, by przedrzeć się na drugą stronę drogi. Dać nura jednak

w ten odmęt oznaczało utracić wolną wolę, zlać się w jedno ż całym tym zakurzonym,

oszalałym motłochem. Niesieni potokiem płynęli przez Chipping Barnet i dopiero o jakąś

milę za śródmieściem udało im się przedostać na przeciwległy brzeg nurtu. Hałas i

zamieszanie panowały tu nie do opisania, w samym jednak miasteczku i poza nim szosa

rozwidla się parokrotnie, rozluźniło więc to w pewnym stopniu ścisk na drodze.

102

background image

Podróżni nasi skręcili na wschód, przez Hadley. Po drodze widzieli tłumy ludzi

gaszących pragnienie wodą ze strumienia, gdy niektórzy walczyli o dostęp do niego.

Nieco dalej, z pagórka w pobliżu Wschodniego Barnet, dostrzegli dwa sunące bardzo

wolno, bez żadnych sygnałów, jeden za drugim, pociągi zapchane ludźmi siedzącymi

nawet w tendrach, na węglu. Zdążały one na północ trasą Wielkiej Kolei Północnej. Brat

mój przypuszczał, iż musiały wyruszyć spoza Londynu, gdyż w tym czasie obłąkane

przerażenie ludności uniemożliwiało już odjazd z londyńskich dworców.

Niedaleko pagórka zatrzymali się na południowy wypoczynek, gdyż gwałtowność

całodziennych przeżyć wyczerpała w najwyższym stopniu całą trójkę. Zaczął im również

doskwierać głód, a że wieczór był chłodny, żadne nie mogło usnąć. Późnym wieczorem

drogą obok biwaku przeszło w pośpiechu mnóstwo ludzi uciekających przed nieznanym

niebezpieczeństwem, a ludzie ci uchodzili w tę stronę - z której przybył mój brat.

17 Dziecię Gromu

Gdyby jedynym celem Marsjan było zniszczenie, mogliby oni w poniedziałek

zgładzić całą rozpraszającą się w ucieczce po najbliższej okolicy ludność Londynu. Nie

tylko bowiem gościńcem do Barnet, lecz i przez Edgware, i Waltham Abbey, i drogami

biegnącymi na wschód, do Southend i Shoeburyness, i na południe od Tamizy, w stronę

Deal i Broad

stairs, płynął rozgorączkowany motłoch. Gdyby ktoś owego czerwcowego poranka

wzbił się balonem w rozpalone błękity pod Londynem, ujrzałby, że wszystkie wybiegające

z nieskończonej plątaniny ulic na wschód i na północ drogi usiane są czarnymi,

zlewającymi się w strumienie punkcikami. Każdy zaś punkcik był ludzką agonią i

103

background image

przerażeniem, i rozpaczą. Aby czytelnik zdał sobie sprawę, jak wyglądał ten potok

czarnych punkcików widziany z bliska oczami jednego z nich - opisałem szeroko w

poprzednim rozdziale to wszystko, co widział mój brat na gościńcu wiodącym przez

Chipping Barnet. Nigdy jeszcze w dziejach świata tak wielka liczba połączonych

cierpieniem istot ludzkich nie porzucała swych siedzib. Legendarne zastępy Gotów i

Hunów, najpotężniejsze, jakie kto kiedykolwiek widział, armie wschodu -byłyby kroplą

tylko w tej rzece. A nie był to przecież bynajmniej żaden zdyscyplinowany marsz. Był to

bieg straszliwy, gigantyczny bieg, bez porządku i bez celu, bieg sześciu milionów

wystraszonych, bezbronnych i pozbawionych żywności ludzi, gnanych lękiem, gdzie oczy

poniosą. Wydawać się mogło, że to początek zagłady cywilizacji, początek zniszczenia

rodzaju ludzkiego.

Na wprost pod sobą pasażer balonu widziałby rozpostartą daleko i szeroko sieć

pustych już ulic, mostów, domostw, świątyń, ogrodów i parków - ogromną mapę

upstrzoną na południu czarnymi plamami. Zdawało się, że koło Ealing, Richmondu i

Wimbledonu potworne jakieś pióro bryznęło na nią atramentem. Każda z tych bryzg rosła

i rozszerzała się nieustannie, wystrzelając to tu, to tam poza swój kształt pierwotny, raz

zbierając się w ławice przed wzniesieniami terenu, to znów wylewając się szybko w

doliny, gdy przekroczyła grzbiet wzgórza, zupełnie jak kropla atramentu rozpływająca się

po bibule.

W oddali zaś, ponad wznoszącymi się na południe od rzeki niebieskimi

wzgórzami, uwijali się lśniący w słońcu Marsjanie spokojnie i metodycznie pokrywając to

tę, to tamtą część kraju obłokami, spędzając je strumieniami pary, gdy spełniły już swe

dzieło, i obejmując w posiadanie podbitą krainę. Wydawało się, że celem ich było nie tyle

zniszczenie, co całkowite zdemoralizowanie i stłumienie oporu. Wysadzali w powietrze

każdą napotkaną prochownię, przecinali każdą linię telegraficzną, gdzieniegdzie zaś

zrywali tory kolejowe. Postanowili okaleczyć ludzkość. Nie zależało im, jak się zdaje, na

pośpiechu, toteż nie posunęli się tego dnia poza śródmieścia Londynu. Dlatego, być

104

background image

może, w poniedziałek rano mnóstwo mieszkańców pozostało w swych domach. Pewne

jest bowiem, iż tysiące ich zginęły tam wytrute Czarnym Dymem.

Aż do południa port londyński przedstawiał zadziwiający widok. Cze

kały tu najprzeróżniejszego rodzaju parowce i okręty skuszone ogromnymi

sumami płaconymi przez uciekających; mówiono, że wielu spośród wdzierających się na

nie ludzi utonęło spychanych przez majtków bosakami. Około pierwszej po południu

pomiędzy filarami mostu Blackfriars pojawiły się rozrzedzone forpoczty Czarnego Dymu.

Wówczas w. całym porcie zapanowało obłąkane wprost zamieszanie, bójki i zderzenia.

Statki i łodzie tłoczyły się przez długi czas pod północnym łukiem mostu Tower, zaś

majtkowie i tragarze portowi musieli walczyć uparcie z napierającymi ze wszystkich stron

tłumami: Doszło do tego, że ludzie spuszczali się z mostu po filarach...

Gdy w godzinę później jeden z Marsjan wyłonił się spoza Clock Tower i przeszedł

w bród rzekę, po wodzie koło Limehouse pływały już tylko jakieś szczątki.

0 tym, jak spadł piąty walec, opowiem nieco później. Szósty natomiast upadł w

Wimbledonie. Brat mój czuwając w bryczuszce nad snem kobiet widział jego zielony

błysk w oddali za wzgórzami. We wtorek cała trójka, wciąż jeszcze zdecydowana uciekać

za morze, przebijała się przez kipiące uciekinierami okolice Colchester. Potwierdziła się

wiadomość, że Marsjanie opanowali już cały Londyn. Widziano ich w Highate, a nawet,

jak twierdzili niektórzy, w Neasdon. Brat mój jednak ujrzał ich dopiero następnego ranka.

Tymczasem rozproszone tłumy poczęły zdawać sobie sprawę z coraz

groźniejszego braku pożywienia. W miarę jak wzrastał głód - malało poszanowanie praw

własności. Wieśniacy stawali z bronią w ręku w obronie swych chlewów, spichlerzy i

dojrzewających zbiorów. Niemało ludzi, podobnie jak i rój brat, podążało teraz na

wschód, można jednak było znaleźć i takich straceńców, którzy w poszukiwaniu żywności

zawracali do Londynu. Byli to przeważnie mieszkańcy północnych jego dzielnic, znający

Czarny Opar z opowiadań tylko. Mówiono, że połowa bez mała członków rządu schroniła

105

background image

się w Birminghamie i że przygotowuje się olbrzymie ilości środków wybuchowych, by

użyć ich do zaminowania dolin Midlandu.

Mówiono też, że Towarzystwo Kolei Midlandzkieh, po uzupełnieniu luk powstałych

wśród maszynistów i palaczy w. pierwszym dniu paniki, podjęło obecnie normalny ruch i

wypuszcza ze stacji w St. Albans pociągi odchodzące na północ, chcąc rozładować w ten

sposób przeludnione, najbliżej Londynu położone okolice. W Chipping Ongar

wywieszono nawet plakaty głoszące, że na północy kraju zgromadzono wielkie zapasy

mąki i że w ciągu dwudziestu czterech godzin pomiędzy głodującą lud

ność okoliczną rozdzielony będzie chleb. Wiadomości te nie powstrzymały jednak

ani brata, ani jego towarzyszek od zamierzonej ucieczki i cała trójka jechała,.jak dzień

długi, na wschód, widząc rozdzielanego chleba tyle tylko, ile go było na plakatach. Jeśli

już o tym mowa, to trzeba powiedzieć, że nikt zresztą nie widział go na oczy. Nocy tej

spadła siódma już z kolei gwiazda, niedaleko pagórka Primrose Hill. Spadła podczas

warty panny Elphinstone, gdyż czuwała ona na zmianę z bratem. Ona też właśnie ją

dostrzegła.

We środę trójka uciekinierów, po nocy spędzonej w polu wśród niedojrzałej

pszenicy, dotarła do Chelmsford, gdzie grupa mieszkańców mianująca się jakimś

Komitetem Publicznego Zaopatrzenia skonfiskowała im kucyka na mięso, w zamian

obiecując poszkodowanym udział w jego zjedzeniu. Opowiadano tu, że Marsjanie są już

w Epping oraz że podczas nieudanej próby wysadzenia w powietrze jednego z nich

uległa zniszczeniu prochownia w Waltham Abbey.

Ludność wypatrywała tu Marsjan z wież kościelnych. Brat mój na swoje, jak się

później okazało, szczęście wolał nie czekać na jedzenie, chociaż wszyscy troje bardzo

byli głodni, lecz niezwłocznie podążył wraz z paniami ku wybrzeżu. W południe minęli

Tillingham, gdzie było nad podziw pusto i spokojnie, tylko jakieś łaziki plądrowały domy w

106

background image

poszukiwaniu żywności. Niedaleko za Tillingham widać już było morze, a na nim

najdziwaczniejszą, jaką sobie tylko można wyobrazić, zbieraninę statków.

Ponieważ nie dało się już wpływać do ujścia Tamizy, przybijały one do wybrzeża

hrabstwa Essex, by zabierać ludzi z Harwich, z Walton i Clacton, potem zaś z Foulness i

Shoebury. Rozciągnęły się ogromnym łukiem, którego koniec ginął we mgle aż za

przylądkiem Naze. Tuż przy brzegu zaś uwijało się mnóstwo angielskich, szkockich,

francuskich, holenderskich i szwedzkich kutrów, parowczyków z Tamizy, jachtów,

motorówek - głębiej w morzu widać było statki o większej wyporności, przeróżne

węglowce, statki do przewozu bydła, tankowce, schludne statki handlowe, parowce

pasażerskie, frachtowce oceaniczne, był tam nawet jakiś stary żaglowiec; jeszcze zaś

głębiej stały białe i popielate statki regularnych linii okrętowych z Southamptonu i

Hamburga. Wzdłuż całego błękitnego wybrzeża aż do Blackwater można było mgliście

dojrzeć gęsty rój szalup i ich właścicieli targujących się z ludźmi na lądzie, rój ciągnący

się poza Blackwater prawie aż do Maldon.

Jeszcze dalej, o parę mil od brzegu, leżał zanurzony tak głęboko, że

według słów brata wyglądał jakby nasiąkły wodą, okręt wojenny. Był to

kontrtorpedowiec Dziecię Gromu. Jedyna zresztą widoczna tu z lądu jednostka floty

wojennej. Ale hen daleko, w prawo, nad gładzią morską, gdyż w dniu tym panowała

prawdziwa martwa cisza, wiły się czarne wężyki dymków znaczących stanowiska

pancerników floty kanału. Z kotłami pod parą, w pełnej gotowości bojowej przegradzała

ona stalowym łańcuchem wylot Tamizy przez cały czas zwycięskiego natarcia Marsjan,

czujna, choć niezdolna go powstrzymać.

Na widok morza pani Elphinstone, mimo pełnych otuchy słów swej szwagierki,

uległa panice. Nigdy jeszcze nie wyjeżdżała poza granice Anglii i woli raczej umrzeć, niż

znaleźć się sama, bez przyjaciół, w obcym kraju. Jak wynikało z jej słów, biedaczka

wyobrażała sobie widocznie Francuzów nie lepszymi od Marsjan. Podczas ostatnich dwu

dni podróży była coraz bardziej wystraszona, przygnębiona i rozhisteryzowana. Jedynym

107

background image

i nieustannym jej marzeniem był powrót do Stanmore. W Stanmore przecież zawsze było

tak dobrze, tak bezpiecznie, w Stanmore na pewno odnajdą Jureczka...

Z największym tylko trudem udało się sprowadzić ją na plażę, gdzie brat mój

zdołał właśnie zwrócić uwagę marynarzy z jakiegoś przedpotopowego, o łopatkowym

napędzie, parowca rzecznego z Tamizy. Podpłynęli oni szalupą i zgodzili się przewieźć

całą trójkę za trzydzieści sześć funtów do Ostendy, dokąd, jak mówili, płynąć miał ich

stateczek.

Dochodziła druga, gdy zapłaciwszy przy wejściu umówioną sumę brat mój znalazł

się wraz z paniami bezpieczny na pokładzie statku. Można tam było dostać pożywienie,

po niezwykle co prawda wysokich cenach, toteż naszej trójce udało się wreszcie spożyć

jaki taki posiłek. Na pokładzie było już kilkudziesięciu pasażerów. Wielu z nich wydało

ostatnie grosze, aby tylko zapewnić sobie przejazd, kapitan jednakże tkwił pod

Blackwater aż do piątej, przyjmując wciąż nowych i nowych podróżnych, aż wreszcie na

pokładzie zapanował niebezpieczny tłok. Tkwiłby tam pewnie i dłużej, gdyby nie huk

armat, jaki o tej właśnie porze rozległ się gdzieś na południu. Jakby w odpowiedzi na to,

kontrtorpedowiec wypalił w stronę morza z małego działa i wciągnął na masz banderę. Z

kominów jego buchnęły kłęby dymu.

Niektórzy pasażerowie twierdzili, że to strzelają pod Shoeburyness,. potem jednak

okazało się, że huki stają się coraz głośniejsze. Równocześnie daleko na południowym

wschodzie wynurzyły się kolejno z morza maszyny i wieżyczki trzech jeszcze

pancerników spowitych chmurami

czarnego dymu. Lecz uwagę brata skupiła na sobie nieustanna strzelanina.

Wydawało mu się, że dostrzega na południu wznoszący się w mglistej szarej dali słup

dymu.

108

background image

Parowczyk pluskał łopatkami przebijając się na wschód, poza rozsypane

wachlarzem statki, i płaskie wybrzeża Essexu roztapiały się już w błękitnej mgiełce, gdy

ukazał się zmniejszony odległością, posuwający się błotnistym wybrzeżem od strony

Foulness, pierwszy Marsjanin. Na ten widok przerażony i rozgniewany kapitan począł

przeklinać własne guzdralstwo, a łopatki stateczku, jakby udzielił się im jego lęk,

zapulsowały gwałtownie. Kto żyw na parowcu pchał się ku burtom i wspinał się na ławki,

by oglądać tę odległą postać przewyższającą drzewa i wieże kościelne, posuwającą się

ruchami wyglądającymi na przedrzeźnianie ruchów człowieka.

Był to pierwszy widziany przez brata Marsjanin, toteż przyglądał mu się bardziej

zdziwiony niż przestraszony. Tymczasem gigant zbliżał się ostrożnie do okrętu,

zanurzając się coraz głębiej w morze. Potem daleko za Crouch ukazał się drugi,

przedzierający się pośród karłowatych drzewek, a jeszcze dalej trzeci, brodzący w

głębokich, połyskujących w słońcu bagnach nadbrzeżnych, jakby zawieszony w pół drogi

między morzem a niebem. Wszyscy trzej szli w morze, chcąc widocznie przeszkodzić w

ucieczce statkom zebranym pomiędzy Foulness a Naze. Mimo pośpiesznego rytmu

maszyn, mimo spienionej kipieli, jaką pozostawiały za sobą łopatki, ucieczka

parowczyka, na którym płynął brat, była przerażająco powolna.

Spozierając na północny zachód brat dostrzegł, jak rwie się i wije w przerażeniu

ogromny wachlarz statków, jak ścigają się one ze sobą, jak zwracają rufy miast burt ku

brzegom, jak gwiżdżą buchając parą parowce, jak wciągają żagle żaglowce, jak

pomykają tu i tam warcząc motorami motorówki. Widok ten, zarówno jak i

niebezpieczeństwo nadciągające od brzegu tak go urzekły, że nie patrzył wcale na

morze. Wtem błyskawiczny zwrot stateczku dokonany dla uniknięcia zderzenia strącił

brata z zajmowanego przezeń krzesła. Dokoła wszyscy krzyczeli, potem rozległ się tupot

nóg i wiwaty, na które, jak mu się zdawało, ktoś odpowiadał z oddali. Nagle stateczek

zakołysał się gwałtownie znowu zbijając go z nóg.

109

background image

Gdy brat mój zerwał się i popatrzył za prawą burtę, o niecałe sto jardów od

kołyszącego się, przechylonego parowca ujrzał prujący morze wielki stalowy kadłub. Ciął

dziobem wodę, jak lemiesz pługa tnie rolę. Odgarniane na boki potężne spienione fale

kołysały'i podrzucały stateczkiem,

ten zaś to zanurzał się po pokład niemal w morzu, to znów unoszony wysoko

wymachiwał bezsilnie łopatkami w powietrzu.

Pienisty prysznic oślepił brata na chwilę. Gdy przetarł oczy, stalowy potwór minął

ich mknąc w stronę lądu. Nad płaskim kadłubem wznosiły się potężne nadbudówki, zaś

dwa bliźniacze kominy pluły dymem gęsto przetykanym iskrami. Był to kontrtorpedowiec

Dziecię Gromu gnający zagrożonym statkom z odsieczą.

Wpierając stopy w rozkołysany pokład, trzymając się kurczowo poręczy brat

popatrzył wpierw na szarżującego lewiatana, potem zaś na zbitych w gromadkę Marsjan.

Stali tuż przy sobie; i to tak daleko od brzegu, że trójnogi ich prawie zupełnie skryły się w

morzu: Zanurzeni głęboko i pomniejszeni odległością wydawali się o wiele mniej groźni

od potężnego stalowego cielska, w którego nurcie huśtał się bezwolnie stateczek niosący

na swym pokładzie brata. Mogło wydawać się, że przyglądają się zaskoczeni temu

nowemu wrogowi. Być może wzięli go za istotę podobną do siebie. Okręt nie strzelał,

lecz pędził tylko ku nim z największą szybkością i to właśnie, że gnał bez strzału,

pozwoliło mu prawdopodobnie podsunąć się tak blisko do nieprzyjaciół. Ci zaś nie

wiedzieli widocznie, co z nim zrobić. Dość było jednego wystrzału, aby Snop Gorąca

posłał go nieuchronnie na dno.

Kontrtorpedowiec, czarny, gwałtownie malejący kadłub na tle oddalającej się

płaszczyzny essekskiego wybrzeża, mknął tak szybko, iż po chwili wydawał się już w pół

drogi między stateczkiem a Marsjanami. ,

Wtem najbliższy z Marsjan nachylił rurę i wypalił z niej w napastnika zbiornikiem

Czarnego Dymu. Zbiornik uderzył o lewą burtę tryskając atramentowym strumieniem

110

background image

rozlewającym się szeroko po morzu potokami Czarnego Dymu, kontrtorpedowiec jednak

był już daleko. Patrzącym pod słońce z zanurzonego głęboko parowczyka widzom

zdawało się, że wpadł on już między Marsjan.

Widać było posępne ich postacie wynurzające się z wody i oddalające od siebie w

ucieczce ku brzegowi. Jeden podniósł aparat ze Snopem Gorąca, skierował go skośnie

w dół i natychmiast trysnęły z wody obłoki pary. Snop musiał przebić stalowy pancerz

statku równie łatwo, jak rozpalone do białości żelazo przebija kartkę papieru.

Obłoki pary rozdarł błysk płomienia, a Marsjanin zatoczył się i potknął. Jeszcze

chwila i upadł. Potężny słup wody i pary strzelił wysoko w górę. Teraz dopiero zagrzmiały

działa Dziecięcia Gronu głusząc syk pary. Jeden z pocisków uderzył w pobliżu

parowczyka brata, odbił się rykoszetem w stronę innych uciekających na północ okrętów

i zgruchotał

pobliski kuter. Nikt się tym jednak zbytnio nie przejął. Na widok upadku Marsjanina

kapitan na mostku ryknął coś niezrozumiale, a tłoczący się na pokładzie pasażerowie

wydali głośny okrzyk. Po chwili zaś znów zaczęli wrzeszczeć radośnie. Oto z białej

zawieruchy wypadło coś długiego, czarnego, buchającego z kominów, wentylatorów i

śródokręcia płomieniami...

Kontrtorpedowiec żył jeszcze; ster był widocznie nie uszkodzony i maszyny

pracowały dalej. Pędził prosto na drugiego Marsjanina i był już od niego o niecałe sto

jardów, gdy znów uderzył weń Snop Gorąca. Wówczas kominy i pokład wyleciały z

głośnym hukiem w powietrze. Gwałtowność wybuchu zachwiała Marsjaninem, a po chwili

płonący wrak pchany siłą rozpędu wpadł na niego i zgniótł jak tekturową zabawkę. Brat

mój mimo woli krzyknął. Znów kłęby wrzącej pary przesłoniły wszystko.

- Dwa! - ryknął kapitan.

111

background image

Wszyscy dokoła darli się wniebogłosy. Cały stateczek od dzioba do rufy

rozbrzmiewał gorączkowymi wiwatami. Przerzucały się one z okrętu na okręt, aż objęły

wszystkie stłoczone w gęstą gromadę, mknące w morze statki.

Długo jeszcze wisiał nad wodą obłok pary, przesłaniając i trzeciego Marsjanina, i

wybrzeże. Przez cały ten czas stateczek szedł morze, oddalając się bez ustanku od

pobojowiska; gdy wreszcie para rozwiała się, pojawił się sunący powoli wał Czarnego

Oparu i znów nie można było dostrzec ani Dziecięcia Gromu, ani trzeciego Marsjanina.

Za to między parowczykiem a wybrzeżem stały teraz inne kontrtorpedowce.

Stateczek płynął wciąż dalej i dalej, zostawiając z wolna kontrtorpedowce za

sobą, zaś wybrzeże skrywała nieprzenikniona ławica oparu, po części pary, po części

Czarnego Dymu, zmieszanych ze sobą i splątanych w najdziwaczniejsze formy. Armada

uciekinierów rozpraszała się na północo-wschód. Między kontrtorpedowcami a

parowcami płynęło wiele kutrów. Po pewnym czasie okręty wojenne, nie dopłynąwszy

jeszcze do osiadającej coraz niżej ławicy Czarnego Dymu, zawróciły na północ, obeszły

ją i skręciwszy na południe roztopiły się w mgle wieczornej. Wybrzeże rysowało się coraz

niewyraźniej pod niskimi, gromadzącymi się wokół zachodzącego słońca zwałami chmur.

Nagle w złocistej mgle zachodu znów rozległ się huk dział i dojrzeć tam można

było ruch jakichś czarnych cieni. Zebrani na stateczku ludzie raz jeszcze zaczęli

przepychać się ku burtom, by lepiej widzieć, co dzieje się w oślepiającym kotle zachodu.

Nie udało się jednak nic tam wypatrzeć.

Chmury dymu wzbijając się skośnymi pasmami przesłaniały słońce. Pulsujący

napięciem stateczek płynął jakby zawieszony w bezkresach.

Słońce skryło się za szarymi chmurami, niebo rozbłysło na chwilę i ściemniało,

zamigotała wieczorna gwiazda. Panował już głęboki mrok, gdy kapitan krzyknął

wskazując w górę. Brat mój wytężył wzrok. Z szarości wieczoru wystrzeliło niezmiernie

szybko skośnie w górę, ponad chmury, w lśniącą jasność zachodniego nieba coś

112

background image

płaskiego i szerokiego, i ogromnego i płynąc w krąg po szerokiej spirali, malało opadając

z wolna, aż znikło zupełnie w pełnych tajemnic cieniach nocy. Lecąc zaś prószyło na

ziemię ciemnością.

Księga druga

Ziemia we władzy Marsjan

1 Zdeptani

Podczas gdy brat mój doświadczał tak szeroko opisanych w ostatnich dwóch

rozdziałach pierwszej księgi przygód, wikary i ja czailiśmy się w pustym domu w

Hallifordzie, dokąd uszliśmy, by schronić się przed Czarnym Dymem. Od tego też

miejsca podejmuję swą opowieść.

W ukryciu tym przebyliśmy noc niedzielną i cały następny dzień, dzień paniki, jak

rozbitki odcięci Czarnym Dymem od reszty świata na wysepce jasności dziennej.

Skazani przez te dwa męczące dni na żałosną bezczynność, mogliśmy tylko czekać.

Myśli me opanował niepokój o żonę. Wyobrażałem sobie, jak jest przerażona,

jakie niebezpieczeństwa grożą jej w Leatherhead, jak opłakuje mój domniemany zgon.

Przechadzałem się po pokojach łkając głośno na myśl o naszej rozłące, o tym, co może

ją spotkać podczas mej nieobecności. Chociaż wiedziałem, jak dzielnie kuzyn mój potrafi

stawić czoło przeciwnościom, to jednak nie należał on do ludzi szybko rozpoznających

niebezpieczeństwo ani też szybko działających. A teraz właśnie potrzebna była nie tyle

odwaga, ile zdolność przewidywania i szybkość decyzji. Jedyną pociechą było

przypuszczenie, iż posuwając się w stronę Londynu Marsjanie oddalają się od

Leatherhead. Tego typu nieokreślone niepokoje trzymają umysł w bolesnym napięciu. Z

113

background image

trudnością mi przychodziło panowanie nad sobą. Nieustanne jęki duchownego, widok

jego samolubnej rozpaczy męczył mnie i drażnił coraz bardziej. Kiedy zaś uwagi, jakie

mu czyniłem, nie odnosiły skutku, począłem unikać go przesiadując w pokoju

przeznaczonym, jak sądzę, na izbę szkolną dla dzieci, gdyż pełno tam było ławek,

globusów, zeszytów i podręczników. Gdy i tam dotarł za mną, uciekłem na strych i

zamknąłem się, aby pozostać sam na sam ze swą boleścią.

Przez cały ten dzień, jak również przez następny ranek Czarny Opar osaczał nas

nieubłaganie. W niedzielę wieczorem dostrzegliśmy w sąsiednim domku ślady ludzkiej

obecności: twarz w oknie, przesuwające się

światło, potem trzaśnięcie drzwiami. Nie wiem jednak, co to byli za ludzie i co się

z nimi stało. Nazajutrz już ich nie widzieliśmy. Przez cały poniedziałkowy ranek Czarny

Opar spływał z wolna ku rzece podpełzając wciąż bliżej i bliżej, aż zalał w końcu

gościniec, przy którym stał dom stanowiący obecnie nasze schronienie.

W południe nadszedł polami Marsjanin i rozproszył Opar strugą przegrzanej pary

bijąc nią z sykiem o ściany domów, wybijając szyby i parząc w rękę księdza usiłującego

uciec z frontowego pokoju. Gdy przeczołgaliśmy się wreszcie przez zamokłe izby i

wyjrzeliśmy na świat, cała okolica na północ od nas wyglądała jak po czarnej zamieci.

Patrząc w stronę rzeki spostrzegliśmy ze zdziwieniem niepojętą dla nas czerwień

plamiącą gdzieniegdzie czerń wypalonych łąk.

Długi czas nie uświadamialiśmy sobie, że zmiana naszego położenia polega nie

tylko na uwolnieniu od groźby uduszenia przez Czarny Opar. Dopiero później pojąłem, że

nie jesteśmy już osaczeni, że droga do wolności stoi otworem. Natychmiast też zacząłem

znowu myśleć o działaniu. Cóż, kiedy wikary popadł w bezmyślną jakąś apatię.

- Tutaj jesteśmy bezpieczni - powtarzał - tutaj nic nam nie grozi. Wtedy

postanowiłem porzucić go. O, czemuż tak się nie stało! Mądrzejszy o wiedzę nabytą od

artylerzysty, przygotowania do drogi rozpocząłem od zaopatrzenia się w prowiant. Na

114

background image

oparzenia me znalazłem oliwę i czyste szmaty, zabrałem też znalezione w sypialni

kapelusz i flanelową koszulę. Kiedy stało się jasne, że wybieram się sam, że jestem na

to zdecydowany, wikary zaczął się raptem także szykować.

Popołudnie minęło spokojnie, toteż koło piątej wyruszyliśmy sczerniałą drogą do

Sunbury. Zarówno w samym Sunbury, jak i po drodze leżało mnóstwo poskręcanych w

męce ciał ludzkich i koni, porozrzucanych tobołów, przewróconych wozów, a wszystko

pokryte grubą warstwą czarnego pyłu. Nalot ten, podobny do popiołu, przypominał mi

opis zagłady Pompei. Do Hampton Court dotarliśmy bez żadnych przygód. Przez całą

drogę nie mogliśmy nadziwić się niezwykłej obcości pokrytego czerwienią i czernią

krajobrazu. Dopiero w Hampton Court oczom naszym ukazała się pierwsza ocalała od

duszących oparów Czarnego Dymu zieleń. Minęliśmy Bushey Park z jego

przemykającymi się pośród kasztanów jeleniami i nieco dalej ujrzeliśmy kobiety i

mężczyzn śpieszących polami do Hampton. Byli to pierwsi dostrzeżeni przez nas w tej

okolicy ludzie. My skierowaliśmy kroki do Twickenham.

Las po drugiej stronic gościńca, za Ham i Petersham, wciąż jeszcze płonął.

Twickenham nie ucierpiało ani od Snopa Gorąca, ani od

Czarnego Oparu, toteż ludzi było tu więcej, nikt jednak nie mógł udzielić nam

żadnych nowych wiadomości. Byli to przeważnie ludzie korzystający, jak i my, z chwili

ciszy, by uciec dalej od terenów okupowanych przez Marsjan. Odniosłem wrażenie, iż w

wielu jeszcze domach pozostawali mieszkańcy, zbyt wystraszeni, by uchodzić. I tu także

dużo było na szosie śladów pośpiesznej ucieczki. Szczególnie żywo utkwił mi w pamięci

stos złożony z trzech wgniecionych w gościniec kołami pogruchotanych bicykli. Około

wpół do dziewiątej minęliśmy most w Richmond. Gdyśmy przezeń przebiegali w

pośpiechu, dostrzegłem płynące rzeką liczne kilkustopowej długości czerwone bryły. Nie

wiedziałem, co to było, na badanie zaś nie starczyło czasu. Wydały mi się wtedy czymś

115

background image

straszliwym. Również i tu, na brzegu Surrey, leżał czarny osad i trupy, cały ich stos koło

dworca, nie pokazywali się tylko Marsjanie. Ujrzeliśmy ich dopiero w pobliżu Barnes.

W czerniejącej dali dostrzegliśmy troje ludzi biegnących pustą na pozór ulicą w

stronę rzeki. Na wzgórzu płonęło miasto Richmond, dokoła nie było ani śladu Czarnego

Dymu.

Wtem, podchodząc do Kew, zobaczyliśmy całą gromadę uciekających, za nimi

zaś, nie dalej jak o sto jardów od nas, ukazał się kaptur Marsjanina. Stanęliśmy porażeni

niespodzianym niebezpieczeństwem i gdyby potwór spojrzał w dół - bylibyśmy zgubieni.

Przerażenie nasze było tak wielkie, że nie śmieliśmy iść dalej. Skoczyliśmy w bok i

skryliśmy się w szopie stojącej w pobliskim ogrodzie. Tam wikary przypadł do ziemi i

łkając cicho oświadczył, że nie ruszy się z miejsca.

Mnie jednak nie opuszczała uparta myśl o Leatherhead, toteż o zmroku

wyruszyłem dalej. Przedarłem się przez gęste krzewy i posuwając się ostrożnie uliczką

biegnącą obok wysokiego domu wyszedłem na drogę do Kew. Wikary pozostał w szopie,

po chwili jednak dopędził mnie z pośpiechem.

Mój ówczesny postępek uważam za największe, jakie kiedykolwiek w życiu

popełniłem, szaleństwo, jasne bowiem było, iż dokoła kręcą się Marsjanie. Ledwie wikary

przyłączył się do mnie, już ujrzeliśmy daleko, na polach w stronie Kew Lodge, jeszcze

jedną Bojową Machinę. Cztery czy pięć czarnych figurek uciekało przed nią po

szarozielonej łące, Marsjanin zaś, widać to było od razu, ścigał je zawzięcie. W trzech

susach był już przy nich. Ludzie usiłowali ujść rozbiegając się w różne strony.

Prześladowca nie użył Snopa Gorąca, lecz wyłowił ich skrzętnie, po jednemu, i wrzucił

do wielkiego, przytroczonego do pleców, metalowego pudła. Przypominało ona kształtem

koszyki, jakie zwykli nosić do pracy nasi

robotnicy. Po raz pierwszy zdałem sobie wówczas sprawę, iż celem Marsjan może

być nie tylko zniszczenie pokonanej ludzkości. Staliśmy przez chwilę jak skamieniali, po

116

background image

czym zawróciliśmy, wpadliśmy w rozwartą bramę i skryliśmy się w przypadkowo

dostrzeżonym rowie, w jakimś okolonym wysokim murem ogrodzie. Długo, aż do

pojawienia się gwiazd, leżeliśmy tam bojąc się rozmawiać nawet szeptem.

Dochodziła, jak sądzę, jedenasta w nocy, gdy zebrawszy się na odwagę

ruszyliśmy dalej. Nie wyszliśmy już jednak na drogę, lecz prześlizgiwaliśmy się pod

żywopłotami i przez ogrody, wypatrując pilnie w ciemnościach, wikary na lewo, a ja na

prawo, krążących, jak się nam wydawało, w pobliżu Marsjan. W pewnej chwili

natknęliśmy się na ostygły już i pokryty popiołem, wypalony, sczerniały szmat ziemi.

Leżało tam mnóstwo trupów. Głowy ich i ciała były straszliwie spalone, nogi jednak wraz

z obuwiem zupełnie nietknięte. O jakieś pięćdziesiąt stóp za stojącymi szeregiem

czterema rozwalonymi działami leżały martwe konie i zdruzgotane przodki.

Miasteczko Sheen uniknęło zniszczenia, było jednak ciche i opuszczone. Nie

widzieliśmy też w nim martwych, choć trzeba stwierdzić, że w tak ciemną noc jak tamta

niewiele można było dojrzeć. W Sheen właśnie towarzysz mój zaczął nagle uskarżać się

na słabość i pragnienie, postanowiliśmy więc zajrzeć do któregoś z domków.

Pierwszym, do którego z pewnymi zresztą trudnościami włamaliśmy się przez

okno, była niewielka, stojąca nieco na uboczu willa. Prócz spleśniałego sera nie było w

niej nic do jedzenia. Znalazła się za to woda. Zabrałem też leżącą w kuchni siekierkę,

która mogła nam oddać wiele usług przy następnych włamaniach.

Na drugą stronę szosy przeszliśmy w miejscu, gdzie skręca ona ku Mortlake. Stał

tam biały domek w ogrodzie. W spiżarni znaleźliśmy zapas żywności składający się z

dwu bochenków chleba w blaszanym pudełku, surowej polędwicy i połowy szynki.

Wymieniam to wszystko dokładnie, gdyż, jak się okazało, musiało nam tego starczyć na

dwa bez mała tygodnie. Pod półką stało kilka flaszek piwa, obok nich zaś dwa worki

fasoli i parę zwiędłych główek sałaty. Spiżarnia łączyła się z kuchnią, w której znaleźliśmy

trochę drewek i kredens, a w nim tuzin butelek burgunda, zupę i łososia w konserwach

oraz dwie paczki sucharków.

117

background image

Siedzieliśmy w tej kuchni po ciemku, obawiając się palić światło, i jedliśmy chleb z

szynką zapijając piwem prosto z flaszek. Wikary, wciąż jeszcze roztrzęsiony i przerażony,

upierał się, by iść nie zwlekając dalej, ja zaś nalegałem, aby pokrzepić się przed drogą

posiłkiem, gdy

wydarzyło się coś, co miało nas uwięzić w tym domku na długo. - Nie ma chyba

jeszcze dwunastej - odezwałem się i w tejże chwili

oślepił nas jaskrawozielony błysk. Na moment ukazało się czarnozielone wnętrze

kuchni i znikło w ciemności. Rozległ się grzmot, jakiego nie słyszałem nigdy ani

przedtem, ani potem. Tuż po nim, wydawało się, że niemal równocześnie, usłyszałem za

sobą huk, szczęk szkła i łoskot walących się ścian. O nasze głowy rozbił się w kawałki

wielki plaster tynku oderwany od sufitu. Runąłem jak długi na podłogę uderzając przy tym

skronią o gałkę kuchenek drzwiczek i straciłem przytomność. Długo, jak mi potem

opowiadał wikary, leżałem ogłuszony, gdy zaś powróciłem do zmysłów, w kuchni

panowały egipskie ciemności, wikary zaś z twarzą mokrą, jak się okazało - od krwi

płynącej z rozciętego czoła, skrapiał mnie wodą.

Początkowo nie pamiętam, co się stało. Powoli jednak pamięć wydarzeń

powróciła. Potwierdzeniem zaś ich była rana na skroni.

- Lepiej panu? - pytał szeptem wikary. Wreszcie odezwałem się i usiadłem.

- Proszę nie ruszać się - rzekł. - Na podłodze pełno rozbitej porcelany z kredensu.

Nie da się uczynić kroku, by nie narobić hałasu, a zdaje się, że oni są koło domu.

Obaj siedzieliśmy tak cicho, że ledwo było słychać własne nasze oddechy. Dokoła

w domku panowała martwa cisza, raz tylko obsunął się z hałasem, gdzieś w pobliżu,

kawał tynku czy spękanego muru. Z zewnątrz zaś, z bezpośredniej bliskości, dochodził

przerywany metaliczny grzechot.

118

background image

- O! - powiedział wikary, gdy rozległ się on znowu. - Tak - odparłem. - Ale co to

jest?

- Marsjanin - odrzekł. Nasłuchiwałem dalej.

- To nie był Snop Gorąca - rzekłem. Przez chwilę skłonny byłem przypuszczać; że

jedna z Machin Bojowych zderzyła się z naszym domem, podobnie jak tamta, widziana

przeze mnie pod Shepperton, z wieżą kościelną.

Położenie nasze tak było dziwaczne i niepojęte, że do świtu, to znaczy ze trzy czy

cztery godziny, nie poruszaliśmy się prawie wcale. Wreszcie do kuchni poczęło

przesączać się blade światło poranka. Docierało ono tu jednak nie przez czarne wciąż

okno, przez trójkątną szczelinę w ścianie za nami, między belką stropową a zwaliskiem

cegieł. Po raz pierwszy ujrzeliśmy w szarym półmroku wnętrze naszej kuchni.

Okno wtłoczone zostało do środka masą ziemi z ogrodu, pełno jej było na stole,

koło którego siedzieliśmy. Pokrywała też grubą warstwą podłogę. Od zewnątrz ziemia

obsypała wysokim zwałem cały dom. Pod górną framugą okna można było dostrzec

wyrwaną rynnę. Na podłodze leżały rozrzucone w nieładzie rondle; ściana między

kuchnią a resztą mieszkania zawaliła się i w coraz jaśniejszym świetle dziennym można

było bez trudu rozpoznać, iż większa część domu leży w gruzach. Jakże jaskrawym

przeciwieństwem tej ruiny był wytworny, pomalowany na modny seledynowy kolor, pełen

mosiężnych i cynowych naczyń kredens, imitująca białe i niebieskie kafelki tapeta oraz

para barwnych, powiewających nad płytą kuchenną zasłonek.

Gdy dzień rozjaśnił wyrwę zupełnie, ujrzeliśmy przez nią postać Marsjanina

stojącego na czatach przy rozżarzonym jeszcze, jak sądziłem, walcu. Na ten widok

przeczołgaliśmy się możliwie jak najszybciej z półmroku kuchni w ciemność spiżarni.

Nagle zaświtało mi w głowie właściwe wyjaśnienie tego, co się stało. - Piąty walec

- szepnąłem. - Piąty pocisk z Marsa. Trafił w dom i zagrzebał nas pod ruinami.

119

background image

Wikary milczał dość długo, po czym wyszeptał: - Niech Bóg zlituje się nad nami.

Usłyszałem ciche szlochanie.

Ten tylko dźwięk przerywał otaczającą nas w spiżarni ciszę. Jeśli o mnie idzie,

ledwie ośmieliłem się oddychać i siedziałem bez ruchu, z oczami utkwionymi w słabo

oświetlony otwór drzwi kuchennych. Tuż obok jaśniała niewyraźnie owalna plama twarzy

duchownego, jego biały kołnierzyk i mankiety. Na zewnątrz rozpoczęło się tymczasem

metaliczne jakieś kucie, potem gwałtowny gwizd, po krótkiej zaś przerwie głośny syk

podobny do syku maszyny parowej. Hałasy te, najzupełniej dla nas zagadkowe, słychać

było z przerwami, a w miarę upływu czasu rozlegały się coraz częściej. Wreszcie dały się

słyszeć rytmiczne, głuche uderzenia i odczuliśmy nie przerwane już przez długi czas

drgania, od których trzęsło się wszystko dokoła, a w spiżarni z brzękiem podskakiwały

naczynia. W pewnej chwili coś przesłoniło światło i ledwie widoczne dotąd drzwi

ściemniały zupełnie. Długie godziny spędziliśmy w tej nieszczęsnej kryjówce skuleni,

milczący, drżący z trwogi - aż zmęczenie przemogło czujność...

Obudziłem się niesłychanie wygłodniały. Sądzę, że przeleżeliśmy tak większą

część dnia. Głód był tak silny, że zmusił mnie do działania. Powiedziałem, że idę

poszukać czegoś do jedzenia, i popełzłem po

omacku do kredensu. Nie otrzymałem odpowiedzi, kiedy tylko jednak począłem

jeść, odgłos ten musiał widocznie poruszyć wikarego, gdyż usłyszałem, jak czołga się za

mną.

2 Co widzieliśmy z ukrycia w ruinach

Skończywszy z jedzeniem powróciliśmy do spiżarni. Musiałem znów zadrzemać,

gdyż po pewnym czasie, kiedy poruszyłem się - spostrzegłem, że jestem sam. Huki i

wywołane nimi drgania trwały nadal z męczącą jednostajnością. Nawoływałem

120

background image

kilkakrotnie cichutko, aż w końcu podążyłem po omacku do drzwi kuchennych. Jeszcze

był dzień, toteż dostrzegłem duchownego po drugiej stronie izby, leżącego przy

trójkątnym, wychodzącym wprost na Marsjan otworze. Tak był przy tym zgarbiony, że

wyglądał jak bez głowy.

Na zewnątrz hałasy przypominały rozgwar wielkiej hali maszyn, dokoła zaś

wszystko trzęsło się w takt grzmiących uderzeń. Przez otwór w ścianie mogłem dojrzeć

skąpany w złocie wierzchołek drzewa i ciepły lazur cichego wieczornego nieba.

Przyglądałem się przez chwilę wikaremu, po czym skulony stąpając z największą

ostrożnością pośród zaściełających podłogę skorup posunąłem się ku niemu.

Gdy dotknąłem jego kolana, drgnął gwałtownie i potrącił przy tym odłam muru,

który potoczył się z wielkim hukiem w dół, na zewnątrz. W obawie, by nie krzyknął,

chwyciłem go za ramię, po czym długo leżeliśmy bez ruchu. Podniosłem się wreszcie,

aby sprawdzić, co ocalało z naszej osłony. W resztce muru pozostała po odpadłym

kawale ściany pionowa szczelina, przez którą widać było, gdy wychyliłem się ostrożnie

ponad belką, cichą jeszcze wczoraj, podmiejską uliczkę. Wielkie tu doprawdy zaszły

zmiany. Piąty walec trafił widocznie w sam środek willi, w której najpierw byliśmy. Domek

zdruzgotany całkowicie, rozbity w proch, skruszony ciosem przestał istnieć. Znacznie

poniżej dawnych fundamentów, w głębokim dole, o wiele zresztą szerszym od jamy

widzianej przeze mnie pod Woking, leżał teraz walec. Potężne uderzenie chlusnęło

dokoła ziemią ("chlusnęło" będzie tu najlepszym chyba wyrażeniem), piętrząc ją w zwały

skrywające szczątki pobliskich domów. Ziemia zachowała się tu zupełnie jak uderzone z

całej siły ciężkim młotem błoto. Nasz dom zwalił się do tyłu, elewacja aż do parteru

włącznie została zniszczona kompletnie. Szczęśliwym trafem ocalała kuchnia i spiżarnia.

Stały one nienaruszone, przysypane ziemią i szczątkami muru, zamknięte z trzech stron

ławami ziemi, z jednym jedynym wyjściem ku walowi. Z taką to perspektywą

zawieszeni byliśmy na samym skraju wielkiej kolistej jamy pogłębianej obecnie przez

121

background image

Marsjan. Tuż za nami słychać było odgłosy ciężkich uderzeń, przed naszą zaś szczeliną

przepływały co chwila podobne do welonu chmurki jasnozielonej pasy.

W samym środku jamy leżał otwarty już walec, po przeciwnej zaś od nas stronie,

wśród połamanych i zasypanych w połowie krzewów, stała, opuszczona w tej chwili

przez użytkownika, sztywna i ogromna na tle wieczornego nieba, jedna z wielkich Machin

Bojowych. W pierwszym momencie nie zauważyłem ani jamy, ani walca, tak zajął mnie

widok groźnej maszyny, właściwy jednak opis należałoby rozpocząć od nich właśnie, już

choćby ze względu na niezwykły lśniący mechanizm pracujący w wykopie czy też na

dziwaczne, pełzające niezdarnie po pobliskich zwałach ziemi istoty.

Uwagę mą przykuł przede wszystkim mechanizm. Była to jedna z tych

niesłychanie skomplikowanych maszyn, nazwanych później Machinami Roboczymi,

których poznanie tak bardzo przyczyniło się do rozwoju ziemskiej wynalazczości.

Najpierw uderzyło mnie jej podobieństwo do metalowego pająka o pięciu zwinnych,

kolankowatych odnóżach; opatrzonego wokół kadłuba niezliczoną liczbą dźwigni,

drążków oraz rozciągliwych, chwytnych macek. Większa ich część obecnie nie

pracowała, trzy tylko długie macki wyławiały .z wnętrza walca liczne pręty, płyty i

wsporniki stanowiące bez wątpienia wewnętrzne umocnienia jego ścian. W miarę

wydobywania unosiły je w górę i układały z boku na ziemi w stosy.

Ruchy macek były tak szybkie, płynne i dokładne, że mimo metalicznego połysku

nie chciało mi się z początku wierzyć, iż patrzę na pracę mechanizmu. Machiny Bojowe

były w bardzo wysokim stopniu podobne do żyjących, posłusznych woli pana istot, nie

można ich jednak nawet porównywać z Machinami Roboczymi. Kto nie widział tych

konstrukcji na własne oczy, lecz zna je tylko z pozbawionych wyobraźni szkiców

malarskich czy technicznych lub z niedoskonałych opisów naocznych świadków, takich

jak ja na przykład, ten z trudem może wyobrazić sobie, jak bardzo przypominały one

żywe stworzenia.

122

background image

Myślę tu przede wszystkim o ilustracjach do jednej z pierwszych broszur

usiłujących przedstawić cały przebieg tej wojny. Malarz obejrzał, dość pobieżnie

zapewne, jedną z Machin Bojowych i na tym zakończyła się jego o nich wiedza. Uczynił z

nich sztywne mechaniczne trójnogi, pozbawione zupełnie giętkości i posuwistości,

wywołując w ten sposób

fałszywe, jednostronne wyobrażenie. Ponieważ broszura opatrzona tymi rycinami

miała ogromne powodzenie, wspominam o tym, by przestrzec czytelników przed

błędnymi wrażeniami, jakie mogłyby na jej podstawie powstać. Rysunki przypominały

Marsjan, których widziałem przecież w ruchu niezliczoną ilość razy, tak samo jak kukły

woskowe przypominają żywe istoty ludzkie. Moim zdaniem broszura byłaby bez nich o

wiele lepsza.

Z początku, powtarzam, Machina Robocza nie przypominała w niczym maszyn,

lecz raczej kraba o lśniącej powłoce. Zamiast mózgu, za pomocą wrażliwych czułek,

kierował jej ruchami Marsjanin. Prawdziwą naturę tego sprawnego robotnika wyjaśniłem

sobie wówczas dopiero, gdy spostrzegłem podobieństwo jego szarobrązowej

połyskującej "skóry" do pozostałych pełzających dokoła cielsk. Równocześnie ze

zrozumieniem zainteresowanie me przeniosło się na te inne istoty, na prawdziwych

Marsjan. Widziałem ich przelotnie dawniej i ówczesna odraza nie przeszkadzała mi już

teraz w obserwacji. Ponadto mogłem przyglądać się im z ukrycia, nie poruszając się

niemal, w skupieniu.

Teraz dopiero stwierdziłem, że są to najbardziej nieziemskie stworzenia, jakie

tylko można sobie wyobrazić. Były to wielkie obłe cielska lub raczej głowy, około czterech

stóp średnicy. Każde miało z przodu twarz. Twarz ta nie miała nozdrzy, gdyż Marsjanie

nie byli obdarzeni, jak się zdaje, zmysłem powonienia, miała za to parę ogromnych

ciemnych oczu, tuż pod nimi zaś coś w rodzaju mięsistego dzioba. W tylnej części głowy

czy też ciała-sam już nie wiem, jak to nazywać-mieściła się jedna tylko, sztywno napięta

123

background image

błona bębenkowa, anatomicznie odpowiadająca, jak później stwierdzono, uchu,

jakkolwiek w ziemskim gęstym powietrzu było ono zupełnie niemal bezużyteczne. Dokoła

dzioba, to znaczy ust, znajdowały się zebrane w dwa pęki, po osiem w każdym, smukłe,

podobne do biczy macki. Pęki te nazwane zostały potem, dość udanie zresztą, przez

słynnego profesora anatomii Howesa - rękami. Już po raz pierwszy widząc Marsjan

zauważyłem, jak usiłowali oni dźwigać się za pomocą tych rąk, co zważywszy

zwiększony w ziemskich warunkach ciężar tych istot było, rzecz jasna, niemożliwe. Są

jednak podstawy, aby przypuszczać, iż na Marsie takie poruszanie się nie nastręcza

żadnej trudności.

Wewnętrzna ich budowa, mogę to stwierdzić, gdyż dokonane sekcje nie

pozostawiają żadnych wątpliwości, była tak sarno prosta. Większą część wnętrza

zajmował mózg, z którego grube nerwy prowadziły do oczu, ucha i czułek. Ponadto mieli

złożone płuca łączące się z ustami i serce wraz z układem naczyń krwionośnych.

Przeciążenie płuc wywołane gęściejszą

atmosferą ziemską i zwiększoną siłą ciążenia przejawiało się zupełnie wyraźnie

konwulsyjnym drganiem naskórka.

Żadnych innych wewnętrznych organów nie mieli. Choć może się nam to wydać

dziwne, u Marsjan nie istniał cały skomplikowany system trawienia zajmujący tyle

miejsca w ciałach ludzi. Byli głowami, po prostu tylko głowami. Nie mieli żadnych

wnętrzności. Nie jedli, tym bardziej zaś nie trawili. W zamian pobierali świeżą krew

żywych istot, wstrzykując ją do własnych żył. Widziałem, jak się to odbywa, wspomnę

zresztą o tym we właściwym czasie. Lecz choćbym miał się wydać przewrażliwiony, nic

potrafię zmusić się do opisania tego, czemu nie mogłem nawet przyglądać się bez

odrazy. Niech wystarczy, jeśli powiem, że krew pochodząca z żywego jeszcze

stworzenia, najczęściej z istoty ludzkiej, wprowadzana była za pomocą ssawki

bezpośrednio do przewodu przyjmującego.

124

background image

Dla nas sama już myśl o tym jest niewątpliwie odrażająca, sądzę jednak, iż należy

równocześnie pamiętać, jak odrażającymi musiałyby wydać się inteligentnemu na

przykład królikowi nasze mięsożercze zwyczaje.

Jeśli się zaś pomyśli o niesłychanej wprost stracie czasu ludzkiego i energii

poświęconych na jedzenie i proces trawienia, fizjologiczne korzyści takiego sposobu

odżywiania się są niezaprzeczalne. Ciała nasze w połowie niemal składają się z

gruczołów, przewodów i organów zajętych przekształcaniem różnorodnych pokarmów na

krew. Procesy trawienia i ich wpływ na układ nerwowy podkopują nasze siły i odbijają się

na umysłowości. Ludzie bywają szczęśliwi lub nieszczęśliwi w zależności od tego, czy

mają zdrową, czy też chorą wątrobę, czy ich gruczoły trawienne pracują należycie, czy

też nie. Marsjanie zaś byli wyżsi ponad te organiczne zmiany nastrojów i uczuć.

To, że uznali oni ludzi za najlepsze źródło pożywienia, możną po części

wytłumaczyć sobie podobieństwem szczątków ich ofiar stanowiących zapasy żywności

przywiezione z Marsa. Stworzenia te, sądząc z zeschłych szczątków, które dostały się w

ręce ludzi, były dwunogie, miały słabe krzemowe szkielety podobne do krzemowych

szkieletów gąbek i równie słabe umięśnienie. Wzrost ich sięgał sześciu stóp w postawie

wyprostowanej, głowy były kuliste i miały dwa stwardniałe oczodoły. W każdym walcu

wieziono po dwie, trzy takie istoty, wszystkie one jednak zostały zgładzone jeszcze przed

przybyciem na Ziemię. Nie sprawiało to jednak żadnej właściwie różnicy, gdyż każda

próba wyprostowania się na naszej planecie doprowadziłaby natychmiast do

zmiażdżenia wszystkich ich kości.

Jeżeli już jestem przy opisie Marsjan, pragnę tu dorzucić pewne dalsze

szczegóły, które (jakkolwiek wówczas jeszcze nam nie znane) pozwolą

czytelnikowi zaznajomionemu z nimi stworzyć sobie dokładniejszy obraz groźnych tych

istot.

125

background image

Fizjologia ich różniła się znacznie od naszej w trzech innych jeszcze dziedzinach.

Organizmy te w ogóle nie znały snu, a przynajmniej nie spały dłużej, niż śpi ludzkie

serce. Bez wymagającego ustawicznej regeneracji rozwiniętego mechanizmu

mięśniowego nie znali oni okresowego ugasania - snu. Wydaje się, że nie odczuwali

zupełnie (lub w bardzo nie- , znacznym tylko stopniu) zmęczenia. Na Ziemi zawsze

poruszali się z :_ wysiłkiem, do samego jednak końca byli w ustawicznym ruchu.

Pracowali przez dwadzieścia cztery godziny na dobę, podobnie jak się to dzieje u

ziemskich mrówek.

Dalej, choć może to w świecie płciowym wydać się dziwne, Marsjanie nie

posiadali żadnej płci, a więc pozbawieni byli wszystkich tych burzli- wych uczuć, jakie

miotają podzieloną na rodzaje ludzkością. Nie ma wątpliwości, iż w czasie wojny

przyszedł na świat tu, na Ziemi, młody Marsjanin. Znaleziono go złączonego z ciałem

rodziciela, wypączkowanego

zeń, jak się to dzieje z młodymi cebulkami lilii lub ze słodkowodnymi polipami.

U człowieka i u wyżej zorganizowanych zwierząt ten sposób rozmnażania się

zanikł już całkowicie, był on jednak niewątpliwie również u nas, na Ziemi, pierwotnym

sposobem mnożenia się. U zwierząt niżej zorganizowanych, takich choćby, jak odległe

krewniaczki kręgowców osłonice, oba te sposoby istnieją obok siebie do dzisiaj.

Ostatecznie jednak sposób płciowy wyparł całkowicie wegetatywnego rywala. Na Marsie

widocznie stało się odwrotnie.

Warto tu zwrócić uwagę, iż pewien pseudonaukowy pisarz na długo jeszcze przed

najazdem Marsjan przewidywał przyszłą budowę ciała ludzkiego bardzo podobnie do

obecnej budowy ciała mieszkańców Marsa. Przepowiednia jego, pamiętam, ukazała się

w listopadzie czy też w grudniu 1893 roku, w od dawna już nie istniejącym czasopiśmie

Pall-Mall. Przypominam sobie również, iż została ona wyśmiana w przedmarsjańskim

tygodniku satyrycznym noszącym miano Punch.

126

background image

Pisarz ten dowodził z wielką swadą, że wskutek rozwoju urządzeń .)

mechanicznych ulegną zanikowi nogi, a wskutek rozwoju chemii - narządy trawienia; że

takie organy, jak włosy, nozdrza, zęby, uszy, przestaną być zasadniczymi częściami

ludzkiego ciała i że dobór naturalny pójdzie na przestrzeni nadchodzących stuleci w

kierunku stałego ich zaniku. Najważniejszą koniecznością pozostanie tylko mózg. Jedna

jedyna część cia

ła, której dalszy rozwój wydaje się pewny, to ręce - "nauczyciel i pośrednik

mózgu". Gdy reszta ciała zmarnieje, ręce rozrosną się.

Wiele już prawd wypowiedziano fantazjując, tu zaś na Marsjanach mieliśmy nie

podlegające dyskusji potwierdzenie podporządkowania umysłowi zwierzęcej strony

organizmu. Mnie osobiście wydaje się zupełnie możliwe, iż Marsjanie mogą pochodzić

od istot podobnych do nas. Zmieniając się stopniowo dzięki rozwojowi mózgu kosztem

reszty ciała ręce Marsjan przekształciły się w dwa pęki wrażliwych macek. Mózg zaś bez

ciała, pozbawiony podkładu uczuciowego, musiał, rzecz jasna, stawać się umysłowością

coraz bardziej samolubną.

Ostatnim rzucającym się w oczy szczegółem, w którym stworzenia te różniły się

od nas, było coś, co można by uznać za drobiazg. Na Marsie albo w ogóle nie było

drobnoustrojów powodujących tyle chorób i bólu tu, na Ziemi, albo też marsjańska

wiedza sanitarna rozprawiła się z nimi już przed wiekami. Życie Marsjan wolne więc było

od setek chorób, od wszelkich gorączek i zakażeń, od gruźlicy, raka, wrzodów i innych

bied. Mówiąc zaś o różnicach między życiem na Marsie a życiem ziemskim chcę

przytoczyć ciekawe uwagi o Czerwonym Zielsku.

Głównym barwnikiem w świecie roślinnym Marsa jest najwidoczniej nie kolor

zielony, lecz jaskrawy odcień krwawej czerwieni. W każdym razie wszystkie gatunki

roślin, jakie wzeszły z nasion przywiezionych przypadkowo czy też rozmyślnie przez

Marsjan, były zabarwione na czerwono. Spośród nich jednej tylko, znanej ogólnie pod

nazwą Czerwonego Zielska, udało się znieść zwycięsko konkurencję ziemskich

127

background image

gatunków. Czerwone Pnącze było rośliną tak krótkotrwałą, że niewiele ludzi w ogóle je

widziało. Czerwone Zielsko jednak krzewiło się przez pewien czas nad podziw bujnie i

szybko. Na trzeci czy czwarty dzień uwięzienia wspięło się ono po ścianach jamy i

kaktusowatymi łodygami obrzeżyło karminową obwódką krawędzie naszego trójkątnego

okna. Później zaś widziałem, jak pleniło się po całej okolicy, zwłaszcza zaś wszędzie

tam, gdzie była woda.

Marsjanie mieli, jak wiadomo, organ słuchu, pojedynczą kolistą membranę z tyłu

głowy, oraz oczy o zakresie widzenia nie różniącym się wiele od naszego, z wyjątkiem,

jak twierdził Philips, iż niebieską i fiołkową barwę widzieli jako czarną. Przypuszcza się

ogólnie, iż porozumiewali się oni za pomocą dźwięków i gestów. Twierdzi się tak, na

przykład, w umiejętnie, lecz zbyt powierzchownie opracowanej broszurze, o której

wspomniałem już poprzednio. Była ona, jak dotąd, głównym źródłem informacji o nich,

mimo iż pisał ją ktoś, kto nie widział zacho

wania się Marsjan na własne oczy. Nikt jednak z istot ludzkich, które przeżyły

najazd, nie widział tyle z życia Marsjan, co ja. Nie przechwalam się tym bynajmniej,

stwierdzam po prostu fakt. Stwierdzam też, że obserwowałem ich z bliska przez dłuższy

czas, że widziałem, jak wspólnie, we czwórkę, w piątkę, a raz nawet w szóstkę

wykonywali najbardziej skomplikowane czynności bez żadnego dźwięku ni gestu.

Szczególne pohukiwania zawsze poprzedzały przyjmowanie pokarmu; tonacja tych

dźwięków była niezmienna, nie można więc, moim zdaniem, uznać ich za jakieś sygnały,

lecz za zwykłe wydechy przed przystąpieniem do czynności ssania. Mam pretensje do

podstawowej co najmniej znajomości psychologii i jestem pewien, jeśli w ogóle można

być czegokolwiek pewnym, że Marsjanie wymieniali myśli bez udziału czynników

fizycznych. Pewien zaś tego jestem wbrew poważnym w tej dziedzinie uprzedzeniom.

Przed najazdem Marsjan, jak może przypominają sobie niektórzy czytelnicy,

wypowiadałem się dość namiętnie przeciw teorii telepatii.

128

background image

Marsjanie nie nosili żadnej odzieży. Ich pojęcie ozdób czy strojów było z

konieczności odmienne od naszego; nie tylko zaś byli w sposób zupełnie wyraźny mniej

od nas wrażliwi na wahania temperatury, lecz i zmiany ciśnienia zdawały się wcale nie

wpływać na stan ich zdrowia. Jeśli jednak nie nosili odzieży, to przecież mieli nad ludźmi

olbrzymią wyższość w stosowaniu sztucznych uzupełnień ciała. My, ludzie, ze swymi

bicyklami, wrotkami, samochodami i Lilienthalowskimi machinami latającymi, ,pistoletami,

karabinami, armatami czy kijami rozpoczynamy dopiero tę ewolucję, którą Marsjanie bez

wątpienia już przeszli. Stali się oni w rzeczywistości samymi tylko mózgami odzianymi w

niezbędne dla określonych potrzeb urządzenia, tak jak ludzie odziewają się w szaty w

zależności od wymagań pór roku, jak posługują się rowerem w pośpiechu lub podczas

deszczu parasolem. We wszystkich zaś ich urządzeniach najgodniejszy podziwu może

wydać się człowiekowi brak podstawy każdego niemal mechanizmu ziemskiego -

zupełny brak koła. Pośród wszystkiego, co przywieźli ze sobą na Ziemię, nie było nic, co

wskazywałoby na używanie przez nich kół. Można by było oczekiwać tego przynajmniej

w przyrządach służących do poruszania się. Należy tu podkreślić, że i u nas, na Ziemi,

przyroda nigdy nie używa samorzutnie koła, przedkłada, być może, ponad nie inne

rozwiązania. Marsjanie nie tylko nie znali, co zresztą nie wydaje się prawdopodobne, czy

nie chcieli stosować koła, lecz co więcej w aparatach swych w małym tylko niezmiernie

stopniu używali dźwigni o stałym lub półstałym punkcie zaczepienia, a więc

poruszających się ruchem obrotowym w jednej płaszczyźnie. Wszystkie złącza w

mechanizmach były złożonym systemem suwaków poruszających się w

niewielkich, lecz wspaniale ukształtowanych łożyskach ciernych. Jeśli już wdałem się w

te szczegóły, to pragnę podkreślić, że dźwignie ich maszyn napędzane były w większości

wypadków przez coś w rodzaju licznych tarcz, mieszczących się w elastycznych

osłonach; tarcze te zmieniały się pod działaniem przepuszczanego przez nie prądu

elektrycznego w potężne magnesy. Uzyskiwali oni w ten sposób niezwykle interesujące

podobieństwo do ruchów zwierząt, ruchów, których naśladowanie w mechanice tyle

sprawiało trudności ziemskim badaczom.

129

background image

Mnóstwo tych niby-mięśni znajdowało się właśnie w podobnej do kraba Machinie

Roboczej rozładowującej piąty walec, w chwili gdy ujrzałem ją wyglądając po raz

pierwszy przez szczelinę w murze. Wydała mi się ona o wiele bardziej żywa od

prawdziwych Marsjan wylegujących się koło niej w promieniach zachodzącego słońca,

dyszących z wysiłkiem, poruszających bezcelowo mackami i przeciągających się leniwie

po męczącej. długotrwałej podróży międzyplanetarnej.

Podczas gdy przyglądałem się niezdarnym ich ruchom w blasku słońca, notując w

pamięci każdy szczegół dziwacznych tych postaci, wikary przypomniał o swej obecności

szarpiąc mnie gwałtownie za ramię. Zwróciłem się ku nachmurzonej twarzy i milczącym

wymownie ustom. Teraz on chciał patrzeć, bo tylko jeden z nas mógł wyglądać przez

szczelinę; tak więc, gdy on cieszył się tym przywilejem, ja z kolei,musiałem przerwać na

pewien czas obserwację.

Gdy wyjrzałem ponownie, Machina Robocza złożyła już z licznych wydobytych z

walca części mechanizm o zupełnie do niej podobnym kształcie. Niżej zaś i bardziej na

lewo ukazała się niewielka koparka ziejąca strumieniami zielonej pary, przekopująca się

wokół jamy, odkładając ziemię na zwał i metodycznie i nieprzerwanie ubijająca ją. To

właśnie ubijanie było przyczyną głośnych rytmicznych uderzeń i regularnie

powtarzających się wstrząsów, wprawiających w drżenie ruiny naszego schroniska.

Pracy tej towarzyszyły najprzeróżniejsze piski i gwizdy. O ile mogłem dojrzeć, nie

kierował nią żaden Marsjanin.

3 Dni więzienne

Przybycie drugiej Machiny Bojowej odegnało nas od szczeliny i zapędziło do

spiżarni, gdyż obawialiśmy się, by Marsjanie mimo naszego ukrycia nie dojrzeli nas z

góry. Później przestaliśmy się lękać, gdyż z zewnątrz, dla

130

background image

olśnionego słonecznym światłem oka, schronienie nasze musiało wydawać się

jakby zaciągnięte czarną błoną, początkowo jednak przy najlżejszym nawet podejrzeniu

odkrycia rzucaliśmy się z bijącym sercem do ucieczki, by ukryć się w spiżarni. Mimo

straszliwego niebezpieczeństwa, jakim groziło wyglądanie, nie mogliśmy oprzeć się

pokusie. Z uczuciem zdumienia powracam myślą do tamtych chwil, kiedy niepomni

nieustannej groźby zagłodzenia lub gorszej jeszcze śmierci z rąk Marsjan - walczyliśmy

zawzięcie o straszliwy przywilej patrzenia. Ścigaliśmy się w groteskowym biegu przez

kuchnię, starając się wyprzedzić wzajemnie i bojąc się przy tym zdradzieckiego hałasu,

potem zaś baliśmy się, kopali i popychali, o kilka cali, o krok od wykrycia.

Faktem jest, że usposobienia nasze, nasz sposób myślenia i postępowania były

nie do pogodzenia, zaś niebezpieczeństwo i osamotnienie podkreślały tę rozbieżność

jeszcze mocniej. Już w Hallifordzie znienawidziłem te bezsilne jęki, ten tępy umysł. Nigdy

nie kończący się, wymrukiwany bez przerwy jego monolog psuł mi każdą próbę

obmyślenia jakiegoś sposobu działania, czasami zaś doprowadzał niemal do szału.

Brakowało mu opanowania jak kapryśnej kobiecie... Mógł płakać całymi godzinami i

pewien jestem, że do samego końca to rozpieszczone przez życie dziecko uważało łzy

swej słabości za oręż w jakiś sposób skuteczny. Ja zaś siedziałem w ciemności nie

mogąc oderwać od niego myśli. Jadł więcej ode mnie i próżną było rzeczą tłumaczyć mu,

że jedyną możliwość przeżycia daje nam ukrywanie się w tym domu do czasu, aż

Marsjanie skończą roboty w jamie, że przy tym długim wyczekiwaniu może nadejść

chwila, gdy zabraknie nam żywności. Jadł i pił nieumiarkowanie, kiedy tylko przyszła mu

na to ochota. Spał niewiele.

W miarę jak upływały dni, nierozważna ta beztroska pogarszała stale sytuację i

powiększała niebezpieczeństwo, tak iż (choć bardzo niechętnie) musiałem uciec się

najpierw do gróźb, w końcu zaś do razów. Przywróciło mu to rozsądek, lecz na krótki

tylko czas. Było to stworzenie słabe, lecz pełne chytrości. Brakło mu odwagi, by stawić

czoło nie tylko Bogu czy ludziom, lecz własnej nawet słabości. Była to wyzbyta godności,

tchórzliwa, anemiczna, zawistna duszyczka.

131

background image

Przykro mi wspominać i opisywać te sprawy, postanowiłem jednak nie pomijać w

tej historii niczego. Tym, którzy uniknęli w życiu wszystkiego, co ciemne i straszne,

nietrudno będzie potępić mnie za brutalność, za wybuch wściekłości, jakim zakończyła

się nasza tragedia; czym ,jest zło, wiedzą oni nie gorzej od innych, nie wiedzą natomiast,

do czego zdolni są ludzie torturowani. Ci przecież, którzy poznali mroki życia, którzy

zgłębili jego pierwotność, więcej bez wątpienia okażą wyrozumiałości.

Gdy my toczyliśmy wewnątrz, w mglistej ciemności, walkę szeptów, zaciśniętych

pięści i bezlitosnych razów, na zewnątrz, w palącym słońcu straszliwego owego czerwca

Marsjanie prowadzili zwykłe dla nich, a tak obce i dziwne dla nas roboty. Lecz powróćmy

do tych nowych dla mnie doświadczeń. Gdy po długim czasie znów odważyłem się

wyjrzeć przez szczelinę, dostrzegłem, iż nowo przybyłych wzmocniły załogi co najmniej

trzech Machin Bojowych. Dostarczyły one jakichś nowych urządzeń ustawionych rzędem

koła walca. Druga Machina Robocza była już gotowa i obsługiwała jedno z nich.

Kształtem przypominało ono bańkę do mleka, nad którą kołysał się gruszkowaty zbiornik.

Płynął z niego do okrągłego, położonego niżej basenu strumień białego proszku.

Machina Robocza nadawała za pomocą macki zbiornikowi ruch wahadłowy. Dwiema

łopatkowymi rękami kopała ona i wrzucała do gruszkowatego zbiornika glinę, innym zaś

ramieniem otwierała co pewien czas drzwiczki w środkowej części aparatu i usuwała

stamtąd rdzawoczarny żużel. Jeszcze jedna stalowa macka kierowała proszek z basenu

żeberkowym kanałem do zbiornika ukrytego przed mym wzrokiem za hałdą

niebieskawego pyłu. Stamtąd unosił się w nieruchomym powietrzu pionowo w górę cienki

słup zielonego dymu. Gdy patrzyłem, Machina Robocza rozsunęła teleskopowym

sposobem ze słabym melodyjnym podźwiękiem jedną z macek, będącą przed chwilą

jeszcze krótkim tępo zakończonym trzpieniem, tak daleko, że koniec jej skrył się za

zwałem gliny. Za chwilę ukazała się ona ponownie, przy czym niosła sztabę

nieskazitelnie białego, połyskującego oślepiająco aluminium i złożyła ją na rosnącym

nieustannie na skraju jamy stosie tych sztab. Od zniknięcia słońca do ukazania się

132

background image

pierwszych gwiazd wydajna ta maszyna zrobiła z surowej zupełnie gliny przeszło setkę

takich sztab, zaś hałda niebieskiego kurzu urosła ponad brzeg jamy.

Kontrast między szybkimi i złożonymi poruszeniami tych mechanizmów a

ociężałą, zadyszaną niezdarnością ich władców był tak wielki, iż musiałem wielokrotnie

przekonywać sam siebie, że nie mechanizmy, lecz oni to właśnie są istotami żyjącymi.

Gdy do jamy przynieśli pierwszych ludzi, przy szczelinie był wikary. Ja siedziałem

niżej, skulony, wytężając słuch. Widząc, że odskakuje gwałtownie od otworu, skuliłem się

przerażony jeszcze bardziej, pewny, że Marsjanie dostrzegli go. Ześliznąwszy się w dół

po rumowisku przykucnął w ciemności przy mnie i bełkotał coś niezrozumiale,

wymachując rękami,

aż zaraził mnie na chwilę swym przestrachem. Poznałem po gestach, że

zrezygnował ze szczeliny, gdy więc zaciekawienie przemogło wreszcie obawę,

podniosłem się i wspiąłem do wyrwy. Zrazu nie mogłem pojąć przyczyny jego

przerażenia. Panował już półmrok, gwiazdy były jeszcze blade, jamę jednak rozświetlał

jasny, zielony, migotliwy blask towarzyszący produkcji aluminium. Całość obrazu

wyglądała jak migocący zielonymi błyskami ekran, na który padały ruchliwe

rdzawoczarne, niezwykle męczące wzrok cienie. Nad jamą uwijały się obojętne na

wszystko nietoperze. Pełzających Marsjan nie było nigdzie widać. Przesłaniała ich

rosnąca bez przerwy hałda niebieskozielonego.pyłu. W narożniku jamy stała, jakby

skrócona, na skurczonych nogach Machina Bojowa. Wtem pośrodku klekotu maszyn

usłyszałem dźwięk przypominający głos ludzki. Początkowo starałem się uparcie

odpędzić od siebie nawet wszelką myśl o tym.

Skulony przyglądałem się uważnie Machinie Bojowej upewniając się wreszcie, że

w jej kapturze rzeczywiście znajduje się Marsjanin. Gdy zielone płomienie wzbijały się

wyżej, można było wyraźnie dojrzeć oleisty połysk naskórka i blask wielkich oczu. Nagle

133

background image

doszedł mnie krzyk i spostrzegłem długą mackę sięgającą poprzez ramię maszyny do

niezbyt wielkiej klatki przewieszonej przez jej plecy. Po chwili macka uniosła się wysoko

trzymając coś wijącego się rozpaczliwie, coś, co rysowało się na tle gwiazd czarnym,

mglistym znakiem zapytania. Ten znak zapytania w miarę zniżania się przybierał w

zielonym świetle postać człowieka. Przez chwilę widziałem go zupełnie wyraźnie. Był to

tęgi, zażywny, dostatnio odziany mężczyzna w średnim wieku; parę jeszcze dni temu

kroczył zapewne dumny po świecie jako człowiek otoczony ogólnym szacunkiem.

Widziałem doskonale wytrzeszczone oczy i odblask światła na spinkach i dewizce. Znikł

za hałdą i przez chwilę nic nie było słychać. Potem rozległ się rozdzierający krzyk i

przeciągłe, jakby drwiące pohukiwanie Marsjan...

Ześliznąłem się po rumowisku, porwałem się na nogi, zatkałem uszy i wpadłem do

spiżarni. Duchowny, skulony dotąd w milczeniu z głową ukrytą w ramionach, spojrzał,

gdy go mijałem, krzyknął głośno, bym nie zostawiał go samego, i popędził za mną.

Nocy tej, przyczajony w spiżarni, wahając się między przerażeniem a straszliwym

urokiem wyglądania, pojąłem, że trzeba koniecznie działać, i to zaraz. Na próżno jednak

siliłem się na ułożenie planu ucieczki; później dopiero, następnego dnia, udało mi się

rozważyć nasze położenie bardziej szczegółowo. Wikary, jak stwierdziłem, był zupełnie

niezdolny nawet do

dyskusji; groza uczyniła zeń stworzenie poddające się przelotnym, żywiołowym

bodźcom, odebrała rozsądek i przezorność. Prawdę powiedziawszy, spadł on już

właściwie do poziomu zwierzęcia. Ja zaś, jak się to mówi, wziąłem się w garść.

Przemyślawszy wszystko pojąłem jasno, że położenie nasze, jakkolwiek okropne, nie

dawało jeszcze powodów do ostatecznej rozpaczy.

Największą naszą szansą byłoby, rzecz jasna, gdyby Marsjanie potraktowali jamę

jako tylko przejściowe obozowisko. Nawet jednak gdyby mieli pozostawać w niej na

stałe, nie musieli przecież pilnować jej nieustannie, to zaś mogło nam umożliwić

ucieczkę. Rozważałem też bardzo szczegółowo możliwość przekopania przejścia

134

background image

podziemnego poza jamę, prawdopodobieństwo jednak wydostania się na powierzchnię w

zasięgu wzroku wartujących Marsjan wydawało mi się od razu zbyt wielkie. Poza tym

trzeba by przekopywać się samemu, gdyż wikary niewątpliwie nie pomógłby mi w

niczym.

Trzeciego dnia, jeśli mnie pamięć nie myśli, ujrzałem śmierć tego chłopaka. Był to

zresztą jedyny wypadek, gdy widziałem Marsjan przyjmujących pokarm. Po tym, co

ujrzałem - przez większą część dnia unikałem wyrwy jak ognia. Udałem się do spiżarni i

po zdjęciu z zawiasów drzwi spędziłem kilka godzin na kopaniu posługując się, jak tylko

można najciszej, siekierką; gdy jednak okazało się, że wygrzebana na długość kilku stóp

dziura zawaliła się z hałasem, nie ośmieliłem się kopać dalej. Straciłem wówczas całe

męstwo i długi czas leżałem zniechęcony, bez ruchu, na wykopanej ziemi. Po tym

wypadku zaniechałem myśli o ucieczce przekopem.

Wiele można powiedzieć o wrażeniu, jakie zrobili na mnie Marsjanie. Początkowo,

widząc, jak potrafią oni niweczyć wszelkie ludzkie wysiłki, nie miałem w ogóle nadziei na

ocalenie. Czwartej czy piątej jednak nocy doszedł mnie odgłos podobny do odległych

strzałów z ciężkich dział.

Noc była późna i świecił jasno księżyc. Marsjanie zabrali gdzieś koparkę, toteż

prócz Machiny Bojowej stojącej na przeciwległym brzegu jamy oraz Machiny Roboczej

zajętej czymś tuż pod naszą szczeliną - w jamie nie było nikogo. Gdyby nie blady

odblask padający z dołu, gdzie pracowała Machina Robocza, i białe plamy i smugi

księżycowej poświaty, ciemność byłaby zupełna. Ciszę przerywało tylko brzęczenie

maszyny. Noc była piękna i bezchmurna. Wydawało się, że księżyc objął w posiadanie

calutkie niebo. Gdzieś z oddali dochodziło szczekanie psa. Ono właśnie skłoniło mnie do

wytężenia słuchu i wówczas usłyszałem

135

background image

zupełnie wyraźnie huk, bardzo podobny do głosu ciężkiego działa. Naliczyłem

sześć takich wybuchów, a po długiej przerwie sześć następnych. 1 to było wszystko.

4 Śmierć wikarego

Szóstego dnia naszego uwięzienia, gdy wyglądałem po raz ostatni, spostrzegłem

nagle, że jestem przy wyrwie sam. Wikary, zamiast trzymać się, jak to zazwyczaj bywało,

w pobliżu i odpychać mnie od szczeliny, powrócił widocznie do spiżarni. Uderzony nagłą

myślą udałem się z pośpiechem i w milczeniu za nim. Usłyszałem w ciemności, jak coś

pił. Sięgnąłem w mrok i palce me pochwyciły butelkę wina.

Szarpanina trwała kilka chwil. Zaprzestałem walki wtedy dopiero, kiedy butelka

upadła na ziemię i rozbiła się. Staliśmy zdyszani grożąc sobie nawzajem. Stanąłem

ostatecznie między nim a zapasem żywności i oświadczyłem, że odtąd będę racjonować

posiłki. Cały nasz zapas podzieliłem na porcje wystarczające do przetrwania dziesięciu

dni. Tego dnia nie dałem mu nic już więcej do jedzenia. Po południu próbował wyrwać mi

żywność siłą, był jednak na to zbyt słaby. Drzemałem właśnie, obudziłem się jednak

natychmiast. Cały dzień i całą następną noc siedzieliśmy twarzą w twarz, ja zmęczony,

lecz zdecydowany, on skomlący coś o trapiącym go głodzie. Wiedziałem, że trwało to

dzień i noc, wówczas jednak wydawało mi się, a i dziś jeszcze wydaje się, że czas ten

ciągnął się nieskończenie długo.

W ten sposób coraz bardziej pogłębiająca się rozbieżność zakończyła się

otwartym konfliktem. Dwa długie dni zeszły nam na przyciszonych sporach i milczących

zmaganiach. Były chwile, gdy biłem go i kopałem, jak szaleniec, były i takie, gdy

schlebiałem mu i prosiłem. Raz próbowałem nawet przekupstwa, odstępując mu ostatnią

butelkę wina, gdyż w kuchni była pompa dająca nieco wody. Ani siła jednak, ani dobroć

136

background image

nie i skutkowały, naprawdę stracił cały rozsądek. Nie zaprzestawał zamachów na

żywność, nie zaprzestawał głośnego bełkotu, nie chciał przestrzegać najbardziej

podstawowych zasad ostrożności, od zachowania których zależało przecież nasze

bezpieczeństwo i życie. Zaczynałem pojmować coraz jaśniej, że inteligencja jego gasła,

że jedyny mój towarzysz w gęstej, dławiącej ciemności ukrycia jest człowiekiem

obłąkanym.

Sądząc z niektórych mglistych wspomnień umysł mój także był chwilami

przyćmiony. Każdy sen wypełniały dziwaczne, potworne koszmary.

Brzmi to niezbyt może zrozumiale, sądzę jednak, że właśnie obłęd wikarego stał

się dla mnie ostrzeżeniem, dodał sił i uchronił przed szaleństwem.

Ósmego dnia zaprzestał szeptu i począł mówić na głos, ja zaś nie mogłem

uciszyć go w żaden sposób.

- Tak być powinno, o Boże! - powtarzał w kółko. - Tak być powinno. Brzemię kary

niech spadnie na mnie i na dzieci moje. Grzeszyliśmy, nadto byliśmy dufni w swoje siły.

Nędza panowała dokoła i ból, ubogich deptano w prochu, ja zaś milczałem. Cóż za

głupstwa kazałem, Boże mój, cóż za głupstwa! Zamiast powstać i życie oddać w ofierze,

i wołać głosem wielkim: Pokutujcie, pokutujcie!... Ciemiężyciele maluczkich i łaknących...

Jakże groźna jest dłoń Pana!

Potem niespodziewanie przeskakiwał na jedzenie, którego mu odmawiałem,

prosząc, błagając, płacząc; w końcu grożąc. Zaczął podnosić głos, prosiłem go, by

zamilkł. Wówczas widząc, że ma mnie w ręku, zagroził, iż krzykiem ściągnie na nas

Marsjan. W pierwszej chwili przeraziłem się, każde jednak ustępstwo zmniejszałoby tylko

możliwość przetrwania. Rzuciłem mu więc wyzwanie, chociaż wcale nie byłem pewien,

czy go nie` podejmie. Tym razem jeszcze nie podjął. Przez resztę ósmego i cały

dziewiąty dzień mówił coraz głośniej. Groźby i błagania płynące spienionym potokiem

półprzytomnych słów skruchy i żalu za oszukańczą pustkę jego służby bożej budziły we

137

background image

mnie litość. Zasnął wreszcie na chwilę, po przebudzeniu jednak zaczął wykrzykiwać z

nową siłą, i to tak głośno, że za wszelką cenę trzeba go było nakłonić do milczenia.

- Bądź cicho - prosiłem.

Siedział w ciemności - teraz nagle ukląkł.

- Zbyt długo już byłem cicho - odkrzyknął głosem, który bez wątpienia dotarł do

jamy. - Czas już, bym dał świadectwo prawdzie. Biada miastu, które wiarę utraciło. Biada!

Biada! Po trzykroć biada ludziom ziemi, gdy zabrzmią trąby archanielskie...

- Stul pysk! - ryknąłem zrywając się pełen przerażenia, by nie usłyszeli go

Marsjanie. - Na miłość boską! - dodałem.

- Nie! - krzyknął na cały głos, zrywając się także i rozkrzyżowując ramiona. - Nie

zamilknę! Głos Pana jest ze mną!

Dopadł w kilku susach kuchennych drzwi.

- Muszę dać świadectwo prawdzie! Pójdę! Nazbyt już długo zwlekałem!

Wyciągnąłem rękę i namacałem wiszący na ścianie tasak. Skoczyłem za nim jak

błyskawica. Oszalałem ze strachu. Dopadłem go na środku kuch

ni. Resztka uczuć ludzkich odwróciła tasak w mym ręku tak, że cios padł nie

ostrzem, -lecz płazem. Wikary runął na twarz i leżał bez ruchu. Potknąłem się o

rozciągnięte ciało i stanąłem ciężko dysząc.

Wtem dobiegł mnie z zewnątrz jakiś szelest, a potem szmer obsuwającego się

tynku. Coś przesłoniło trójkątną wyrwę w murze. Spojrzałem i oczom mym ukazał się

kadłub, a raczej górna część Machiny Roboczej przepychającej się z wolna przez wyrwę.

Jedna z chwytnych macek wiła się po rumowisku; po chwili pojawiła się druga szukając

138

background image

drogi ponad zwalonymi belkami. Ja zaś - skamieniały - patrzyłem. Przez przezroczystą,

jakby szklaną ścianę kadłuba dostrzegłem twarz Marsjanina i jego wielkie, ciemne,

bacznie wpatrzone w mrok kuchni oczy. Stalowy wąż macki począł tymczasem sunąć

wolno przez wyrwę.

Z największym tylko wysiłkiem odwróciłem się od wyrwy, potknąłem się o ciało i

sparaliżowany przerażeniem stanąłem w drzwiach spiżarni. Macka posunęła się już o

jakieś dwa jardy w głąb kuchni, wijąc się i zwracając to w jedną, to w drugą stronę

szybkimi, urywanymi ruchami. Stałem chwilę, jak urzeczony tym powolnym,

niesamowitym zbliżaniem. Potem z cichym ochrypłym okrzykiem schroniłem się w

spiżarni. Dygotałem, z trudem utrzymując się na nogach. Otworzyłem drzwi do piwnicy i

stojąc w ciemności wpatrywałem się w jaśniejsze nieco wejście do kuchni. Czy Marsjanin

dojrzał mnie? Co teraz robił?

W kuchni coś poruszało się bardzo powoli to tu, to tam, obijało się o ściany i znów

sunęło dalej z metalicznym, podobnym do pobrzękiwania kluczy na kółku, dźwiękiem.

Potem usłyszałem, jak macka wlokła coś ciężkiego - aż nadto dobrze wiedziałem, co to

było - przez kuchnię do wyrwy. Pociągany nieodpartą siłą przemknąłem się do drzwi i

zajrzałem do kuchni. W trójkącie słonecznego światła zobaczyłem, jak siedzący w swej

sturękiej maszynie Marsjanin oglądał głowę wikarego. Pojąłem, że ślad uderzenia

zdradzi mu niechybnie mą obecność.

Poczołgałem się z powrotem do piwnicy, zamknąłem drzwi i począłem przykrywać

się w ciemności, najciszej jak tylko mogłem, węglem i drzewem. Przerywałem co chwila,

nasłuchując, czy Marsjanin nie wysłał znów macki przez wyrwę.

Wtem ciche metaliczne brzęczenie powróciło. Śledziłem, jak sunęło z wolna przez

kuchnię. Wkrótce było już blisko, jak sądziłem - w spiżarni. Miałem nadzieję, że macka

okaże się zbyt krótka, by sięgnąć aż do mnie. Modliłem się o to gorąco. Usłyszałem, jak

sunie ocierając się o drzwi piwnicy. Nadeszła chwila oczekiwania trwająca wieki całe;

potem macka

139

background image

poczęła mocować się z klamką. Znalazła drzwi. Marsjanie znali drzwi! Macka

trudziła się przez czas pewien przy klamce, po czym drzwi

rozwarły się. Ledwie była widoczna w mroku, podobna do trąby słonia, wijąca się

w mą stronę, badająca dotykiem ściany, węgiel, drwa i sufit. Wyglądała jak czarny

kołyszący we wszystkie strony ślepą głową wąż.

Raz nawet dotknęła mego obcasa. O mało nie krzyknąłem; zagryzłem palce do

krwi. Zatrzymała się na chwilę. Mogło wydawać się, że odpełzła. Nagle z urwanym

trzaskiem pochwyciła coś-myślałem, że mnie-i znów, zdało mi się, znikła z piwnicy. Nie

byłem jednak pewien. Widocznie zabrała tylko bryłę węgla do zbadania.

Skorzystałem z okazji, aby odmienić niewygodną nieco pozycję, i nasłuchiwałem

dalej. Po chwili znów doszedł mnie powolny, jednostajny, coraz bliższy szelest. Wolno,

wolno macka nadciągała ocierając się o ściany i roztrącając meble.

Gdy uderzyła o hałasem o drzwi piwnicy i zatrzasnęła je, wydało mi się, że to

niemożliwe. Wiła się potem jeszcze po spiżarni, grzechotała blaszankami, zbiła butelkę,

wyrżnęła wreszcie czymś twardym o drzwi piwnicy i uciekła. Czyżby się oddaliła?

Długo czekałem, nim zdecydowałem, że tak. Nie pojawiła się już więcej w

spiżarni; leżałem jednak przez cały dziesiąty dzień w zupełnej ciemności, zagrzebany w

węglu i drzewie, bojąc się nawet wypełznąć po wodę, choć ginąłem z pragnienia.

Dopiero jedenastego dnia odważyłem się opuścić bezpieczne ukrycie.

5 Cisza

Pierwszą mą po wejściu do spiżarni czynnością było zamknięcie drzwi do kuchni.

Spiżarnia jednak była pusta - cały żywność znikła. Zabrał ją widocznie poprzedniego dnia

Marsjanin. Po tym odkryciu po raz pierwszy zwątpiłem w ocalenie. Jedenastego i

dwunastego dnia nie miałem w ustach ani okruszyny chleba, ani kropli wody.

140

background image

Wargi me i gardło były spieczone, a siły opuszczały mnie coraz szybciej.

Siedziałem w mrocznej spiżarni pogrążony w rozpaczy. Umysł mój zaprzątały natrętne

myśli o jedzeniu. Zdawało mi się przy tym, że utraciłem słuch, gdyż nie dochodził mnie z

jamy żaden dźwięk. Nie podchodziłem wcale do wyrwy, zbyt słaby, by móc tam dotrzeć

bez hałasu.

Dwunastego dnia gardło tak miałem obolałe; że, ryzykując wykrycie

przez Marsjan, użyłem skrzypiącej pompy i wypiłem parę szklanek brudnej,

czerwonej od rdzy wody. Odświeżyło mnie to znacznie, równocześnie , zaś natchnęło

otuchą, gdyż odgłos pompowania nie ściągnął do kuchni żadnej ciekawej macki.

W ciągu tych kilku dni wiele myślałem o wikarym, o tym, jak zginął, myśli me

jednak rozpierzchały się ustawicznie i rwały.

Trzynastego dnia znów piłem wodę, myślałem o jedzeniu, dumałem bezładnie o

jakichś nierealnych planach ucieczki. Drzemki me wypeł- nione były straszliwymi

zjawami, śmiercią wikarego lub wspaniałymi ucztami; we śnie jednak czy na jawie nie

opuszczał mnie ostry ból, który mogłem ukoić tylko piciem wody. Światło przedostające

się do spiżarni utraciło odcień szarości i stało się czerwonawe. Dla roztrzęsionej mej

wyobraźni wyglądało to jak krew.

Czternastego dnia wyszedłem do kuchni, gdzie zaskoczył mnie widok czerwonego

listowia, które wdzierając się przez wyrwę w ścianie, zmie-niało szary półmrok w

purpurową ciemność.

Wczesnym rankiem piętnastego dnia usłyszałem dziwnie znajome odgłosy.

Przysłuchując się rozpoznałem, że to pies węszy i drze pazurami . ziemię. Wchodząc do

kuchni dostrzegłem wyglądający spośród czerwo- ,' nych liści pysk psa. Zdziwiło mnie to

oczywiście niezmiernie. Pies zwęszywszy mnie szczeknął krótko.

141

background image

Pomyślałem sobie, iż dobrze byłoby zwabić go po cichu do kuchni. Być ; może

udałoby się zabić go i zjeść. W każdym razie powinien zginąć, by nie ściągnąć na

kuchnię uwagi Marsjan.

Zbliżałem się więc doń powoli, powtarzając łagodnie: - Dobry piesek, dobry - gdy

wtem łeb znikł, a uszu mych doszedł odgłos ucieczki. Nasłuchiwałem - okazało się, że

jednak nie ogłuchłem - lecz w jamie

panowała zupełna cisza. Słychać było tylko łopot ptasich skrzydeł i . ochrypłe

krakanie. To było wszystko.

Długą chwilę leżałem koło wyrwy, obawiając się rozgarnąć przesłaniające

ją czerwone rośliny. Parę razy słyszałem słabo, jak pies biegał gdzieś głęboko w

dole, po piasku, rozlegały się także głosy ptaków, więcej jednak'; nic nie było słychać.

Ośmielony wreszcie tą ciszą, wyjrzałem.

W jamie, oprócz zgromadzonych w jednym kącie szkieletów wyssanych przez

Marsjan ludzi, pośród których uwijały się, dziobiąc, zapamiętale, chmary wron, nie było

żywego ducha.

Rozglądałem się nie wierząc własnym oczom. Maszyny znikły Nie licząc ogromnej

hałdy szaroniebieskiego pyłu, kilku zapomnianych sztab aluminium, Czarnych ptaków i

kupy szkieletów, u mych stóp le-

żał zwykły, pusty, okrągły dół, wykopana w piachu gigantyczna jama. Przedarłem

się ostrożnie przez Czerwone Zielsko i wstąpiłem na

rumowisko. Przede mną rozciągał się rozległy widok, nigdzie jednak nie można

było dostrzec ani Marsjan, ani żadnych oznak ich bliskości. Tuż u mych stóp ściana jamy

opadała stromo w dół, nieco w bok jednak rumowisko tworzyło pochyłość wiodącą aż na

szczyt ruin. Nadeszła chwila wyzwolenia. Ogarnęło mnie drżenie.

142

background image

Po króciutkim wahaniu, w porywie desperackiej odwagi, z sercem bijącym

gwałtownie, wspiąłem się na rumowisko, pod którym kryłem się tak długo. Znów

rozejrzałem się dokoła. Marsjan nie było nigdzie.

Gdy patrzyłem ostatni raz na tę cichą, skąpaną w słońcu dzielnicę Sheen, była to

ustronna, boczna uliczka zabudowana ślicznymi białymi domkami o czerwonych

dachach, ocieniona bujnym starodrzewem. Teraz zaś stałem na zwalisku skruszonych

cegieł, gliny i żwiru, po kolana w oplatającym je gąszczu czerwonego, kaktusowatego

zielska, które zdawało się zupełnie zagłuszać tu ziemską roślinność. Pobliskie drzewa

stały martwe, brązowe, w dali jednak po żywych jeszcze pniach i konarach pięły się

czerwone żyłki zielska.

Wszystkie sąsiednie domy były uszkodzone, nie spłonął jednak ani jeden.

Gdzieniegdzie ściany, bez drzwi i okien co prawda, zachowały się do wysokości

pierwszego piętra: Otwarte ku niebu pokoje wypełniało pleniące się niepowstrzymanie

Czerwone Zielsko.

W dole rozwierała się ogromna jama, gdzie wrony walczyły ze sobą o szczątki.

Parę innych ptaków skakało po ruinach. W oddali przemykał się pod ścianą zbiedzony

kot, śladów człowieka natomiast nie dostrzegłem nigdzie.

Dzień, w przeciwieństwie do mroku panującego nieustannie w naszym schowku,

wydawał się oślepiająco jasny, niebo pałało błękitem. Letni wietrzyk łagodnie kołysał

porastającym każdy wolny skrawek ziemi Czerwonym Zielskiem. O, jakże upajające było

powietrze!

6 Trud dni piętnastu

Niepomny możliwych niebezpieczeństw stałem na chwiejnych nogach.

rozglądając się ze szczytu rumowiska. W niezdrowej wilgotnej norze, z której dopiero co

się wydostałem, myśl moja obracała się w wąskim kręgu żarliwej troski o przetrwanie

143

background image

osobiste. Nie zdawałem sobie ,sprawy, co działo się z resztą świata, nie przeczuwałem

tej przerażającej wizji rzeczy

nieznanych, jaka roztoczyła się teraz przede mną. Sądziłem, że ujrzę Sheen w

ruinach, dokoła zaś widniał dziwny złowieszczy krajobraz z innej planety.

W owej chwili uczucia me przekraczały zwykłe granice odczuwań ludzkich.

Sięgały one niechybnie w dziedzinę dobrze znaną nieszczęsnym, podległym naszej

władzy stworzeniom. Czułem to samo, co odczułby królik, kiedy wracając do swej norki

zastanie niespodzianie tuzin kopaezy zajętych wykopem pod fundamenty domu w tym

właśnie miesjcu, gdzie do niedawna jeszcze była norka. W świadomości mej pojawił się

pierwszy przebłysk myśli, coraz ostrzej rysującej się i prześladującej mnie przez wiele

następnych dni, myśli o detronizacji człowieka; przeświadczenia, że nie jesteśmy już

dłużej panami stworżenia, lecz zwierzętami jak inne, podległymi władzy Marsjan. Odtąd i

my, i one skazani jesteśmy na nieustanne czuwanie i czajenie się, na ucieczkę i krycie

się; panowanie człowieka, strach przed nim minęły bezpowrotnie.

Gdy jednak pojąłem tę niezwykłą prawdę, przestałem nią zaprzątać sobie głowę.

Myślą przewodnią stała się żądza zaspokojenia bez przerwy i od dawna trapiącego mnie

głodu. . W przeciwległej do jamy stronie dojrzałem za murem z cegieł skrawek ocalałego

ogrodu. Skłoniło mnie to do udania się w tamtym kierunku, choć musiałem po drodze

przedzierać się przez sięgające kolan, a nieraz i szyi zarośla Czerwonego Zielska.

Trudność ta zapewniała mi jednak doskonałe, w razie potrzeby, ukrycie. Okazało się, że

mur miał około sześciu stóp wysokości i kiedy spróbowałem wspiąć się nań, zabrakło mi

po prostu sił. Powlokłem się , więc wzdłuż muru aż do kamiennego narożnika i tam

dopiero udało mi -i się jakoś wleźć na ogrodzenie, skąd stoczyłem się do upragnionego

ogrodu. Znalazłem w nim trochę młodej cebulki, parę bulw mieczyków i dużo nie

wyrośniętej jeszcze marchewki. Wszystko to zebrałem skrzętnie i przebrnąwszy przez

ruiny domu poszedłem, wśród spowitych w purpurę i szkarłat drzew, drogą wiodącą do

144

background image

Kew. Szedłem tą aleją wysadzaną jak gdyby olbrzymimi kroplami krwi, popychany

dwoma pragnieniami znaleźć więcej żywności oraz odejść, na ile tylko pozwolą mi siły,

jak najdalej od tej przeklętej, nieziemskiej jamy.

Nieco dalej natrafiłem na ukrytą w trawie kępkę grzybów, które pożarłem

natychmiast łapczywie. Ta odrobina pokarmu jeszcze bardziej jednak podnieciła głód.

Wkrótce natknąłem się, w miejscu gdzie dawniej były łąki, na płytką, rozległą taflę

brunatnej wody. Zdziwiła mnie początkowo ta powódź, gdyż lato było gorące i suche,

później dopiero odkryłem, iż przyczyną jej była tropikalna wprost bujność Czerwonego

Zielska. Gdy

tylko niezwykła ta roślina napotykała wodę, natychmiast rozwijała się do

gigantycznych rozmiarów, przy czym płodność jej była niesłychana. Zasypała wprost

nasionami wody Tamizy i rzeki Wey, zaś niezwykle szybko rozrastające się i ogromne jej

liście po prostu zakorkowały obydwie te rzeki powodując wylew.

W Putney, jak się wkrótce przekonałem, most skrył się niemal w gęstwinie Zielska,

zaś w Richmond wody Tamizy również rozlały się szeroką i płytką gładzią zatapiając łąki

pod Hampton i Twickenham. Za nimi zaś z kolei podążyło Czerwone Zielsko skrywając

na długo zrujnowane w dolinie Tamizy wille i przesłaniając czerwonym pokrowcem

większość zniszczeń dokonanych przez Marsjan.

Ostatecznie jednak Czerwone Zielsko zmarniało, i to równie szybko, jak przedtem

się rozpleniło. Rzuciła się nań (wywołana, jak się ogólnie przypuszcza, działaniem

pewnej bakterii) niszcząca jakaś choroba. Nasza ziemska roślinność, pod wpływem

prawa doboru naturalnego, uodporniła się na zabójcze bakterie. Nigdy też nie poddawała

się im bez zaciętej walki. Czerwone Zielsko zaś gniło już za życia, z góry skazane na

zagładę. Liście jego blakły, kurczyły się i schły. Przy najlżejszym dotknięciu opadały, a

wody, które przedtem tak bardzo przyczyniły się do bujnego ich wzrostu, niosły teraz

zeschłe resztki ku morzu...

145

background image

Dotarłszy do zalewu przede wszystkim zaspokoiłem pragnienie. Potem zaś

odruchowo spróbowałem żuć liście Czerwonego Zielska, były jednak wodniste i miały

nieprzyjemny metaliczny posmak. Przekonałem się, że woda była dostatecznie płytka,

bym mógł brodzić w niej bezpiecznie, choć Czerwone Zielsko utrudniało kroki; zalew

jednak stawał się, w miarę przybliżania się do rzeki, coraz głębszy, toteż zawróciłem ku

Mortlake. Drogę wskazywały mi rozrzucone tu i ówdzie ruiny domków, szczątki płotów i

latarń, wkrótce więc przebrnąłem przez zalew i, wspiąwszy się na pagórek pod

Rochampton, znalazłem się w Putney.

Widok zmienił się teraz z obcego i nieznanego w ruiny znanego; były tu miejsca

wyglądające jak po przejściu huraganu, kilkadziesiąt zaś jardów dalej natykałem się na

białe nienaruszone domy z oknami przysłoniętymi skrupulatnie okiennicami, z

pozamykanymi na głucho drzwiami, jakby mieszkańcy ich wyjechali na parę dni czy też

spali twardym snem w swych łóżkach. Czerwone Zielsko nie krzewiło się tutaj tak bujnie,

nie pięło się też po wysokich drzewach zarastających uliczki. Rozpocząłem poszukiwania

żywności w ogrodach, nie znajdując w nich jednak niczego wtargnąłem do kilku cichych

domków. Okazało się, że włamano się już tam przede mną i splądrowano je doszczętnie.

Resztę dnia odpoczywałem leżąc w krzakach, gdyż zbyt byłem słaby, zbyt umęczony,

aby iść dalej.

Przez cały ten czas nie dostrzegłem żadnej istoty ludzkiej, nie widziałem też

nigdzie Marsjan. Napotkałem tylko kilka wygłodniałych psów, ominęły mnie jednak

wielkim łukiem pomimo prób zwabienia. W pobliżu Rochampton widziałem dwa szkielety

ludzkie, nie ciała, lecz obrane do czysta szkielety, w lasku zaś znalazłem rozrzucone i

pogruchotane kości kilku kotów i zajęcy oraz czaszkę owcy. Choć gryzłem i żułem je

długo, nie nasyciło mnie to ani trochę.

Po zachodzie słońca powlokłem się drogą do Starego Putney, gdzie, jak sądzę,

użyto z nieznanych powodów Snopa Gorąca. W jednym z ogrodów, już za Rochampton,

znalazłem trochę młodych ziemniaków, było ich tyle, że zdołałem wreszcie zaspokoić

146

background image

głód. Z ogrodu widać było rzekę i pola aż do Putney. Widok ten w przedwieczornym

mroku był szczególnie posępny; sczerniałe drzewa, okopcone ponure ruiny, u stóp

pagórka tafla wody splamiona czerwienią Zielska, nad wszystkim zaś głucha cisza. Myśl

o tym, jak szybko nastąpiły te okropne zmiany, napełniała mnie nieopisanym

przerażeniem.

Byłem w tej chwili pewien, że ludzkość zmieciono z powierzchni Ziemi,. że

zostałem sam jeden, ostatni żyjący człowiek. Tuż za szczytem wzgórza Putney

natknąłem się na jeszcze jeden szkielet ludzki; tym razem bez rąk. Leżały one o parę

kroków od reszty ciała: Idąc dalej utwierdzałem się coraz bardziej w mniemaniu, iż nie

licząc takich przypadkowo ocalałych szczęśliwców jak ja, w tej przynajmniej okolicy

zagłada ludności była zupełna. Marsjanie, myślałem, zniszczyli kraj i udali się szukać

żywności gdzieś dalej. Być może w tej właśnie chwili niszczą Berlin lub Paryż, a może

poszli na północ...

Człowiek ze wzgórza pod Putney

Noc spędziłem w oberży położonej u stóp pagórka pod Putney. Po raz pierwszy

od dnia ucieczki do Leatherhead spałem w łóżku. Nie będę tu opisywać niepotrzebnych,

jak się okazało, trudności przy włamywaniu się przez okno do domu - później dopiero

przekonałem się, że drzwi wcale nie były zamknięte. Nie będę też opisywał, jak

przetrząsnąłem pokój za pokojem w poszukiwaniu jadła, zanim bliski rozpaczy nie

znalazłem w sypialni służby dwu puszek konserw z ananasa i obgryzionych przez

szczury, jak sądzę, skórek chleba.

Miejsce to było widocznie już przeszukiwane, i to gruntownie. Znacznie później

znalazłem w barze trochę przegapionych zapewne sucharków i kanapek. Te ostatnie nie

nadawały się już co prawda do jedzenia, za to sucharkami nie tylko nasyciłem głód, lecz

napełniłem również kieszenie. W obawie, by nie zwabić Marsjan, być może

przetrząsających także tę część Londynu w pogoni za pożywieniem, nie zapalałem

lampy. Zanim poszedłem do łóżka, opanował mnie niepokój. Krążyłem od okna do okna

147

background image

wypatrując śladu tych potworów. Potem położyłem się. Spałem niewiele. Leżąc

stwierdziłem, że myślę w sposób skoordynowany i uporządkowany, coś, czego nie

pamiętałem od ostatniego mego sporu z wikarym. Przez cały czas dzielący mnie od

tamtej chwili proces myślenia ograniczał się do pośpiesznych, zmieniających się

ustawicznie doznań emocjonalnych lub do pewnego rodzaju bezmyślnego chłonięcia

wrażeń. Tej nocy jednak mózg mój, pokrzepiony widocznie jedzeniem, rozjaśnił się i

mogłem już myśleć normalnie.

Trzy tematy ścierały się ze sobą w mym umyśle. Zabójstwo księdza, działalność

Marsjan i losy mej żony.

Pierwszy z nich nie wywoływał we mnie ani uczucia grozy, ani też wyrzutów

sumienia. Patrzyłem na to, co; się stało, po prostu jako na czyn już dokonany,

wspomnienie nieskończenie przykre wprawdzie, lecz nie budzące żalu. Widziałem już

wtedy, jak widzę to i dzisiaj, że do ciosu tego doprowadziła mnie, krok za krokiem,

nieubłagana konieczność, łańcuch wydarzeń wiodących doń w sposób nieuchronny. Nie

czułem żadnej winy, dręczyły mnie jednak nieustanne wspomnienia. W ciszy nocnej,

czując w wypełnionej spokojem ciemności bliskość Boga, którą w takich okolicznościach

czasem się odczuwa, sprawowałem sąd nad sobą, jedyny sąd, jaki mnie spotkał za tę

chwilę strachu i gniewu. Raz jeszcze kroczyłem poprzez wszystkie nasze rozmowy, od

chwili gdy pojawił się przy mnie skulony, nieczuły na me błagania o wodę, zapatrzony w

płomienie i dymy bijące z ruin Weybridge. Nie byliśmy zdolni do współistnienia, ponury

los nie dbał jednak o to. Gdybym mógł przewidzieć, co się stanie, porzuciłbym go już w

Hallifordzie. Przewidzieć jednak nie mogłem, zbrodnią zaś byłoby przewidywać, a mimo

to uczynić. Tak to wyglądało w rzeczywistości i tak dzisiaj o tym piszę. Mógłbym ukryć

wszystko, gdyż świadków nie miałem, nie ukrywam przecież nic z tego, co było, a

czytelnik niech osądzi mnie wedle swej woli.

148

background image

Gdy rozprawiłem się wreszcie po wielu wysiłkach z prześladującym mnie obrazem

rozciągniętego nieruchomo ciała, stanęło przede mną zagadnienie Marsjan i losu mej

żony. Co do pierwszego nie miałem żadnych

danych, mogłem tylko wyobrazić sobie tysiące najgorszych rzeczy. Tak samo

niestety było i z ostatnim. Noc stała się nagle okropna. Ocknąłem się siedząc na łóżku,

wpatrzony w ciemność. Modliłem się, by Snop Gorąca zgładził ją szybko i bezboleśnie.

Od nocy mego powrotu z Leatherheaed nie modliłem się ani razu. Kiedy przycisnęła

mnie ostateczna potrzeba, szeptałem bezmyślnie bałwochwalcze jakieś pacierze niby

poganin zaklęcia, teraz jednak modliłem się rzeczywiście, błagałem świadomie i żarliwie,

twarzą w twarz z wypełnioną Bogiem ciemnością. Przedziwna noc! Najdziwniejsze zaś,

że natychmiast po nastaniu świtu ja, który rozmawiałem z Bogiem, wypełzłem z oberży

jak szczur z nory, istota niewiele odeń większa, zwierzę pośledniego gatunku, na które

nowi władcy moi mogli wedle przelotnego kaprysu polować, które mogli zgładzić. Być

może oni także modlili się niemniej żarliwie tej nocy. Doprawdy, wojna ta powinna była

nauczyć nas przynajmniej jednego: litości dla wszystkich tych bezrozumnych stworzeń,

które znosić muszą nad sobą panowanie. .

Ranek piękny wstał i jasny, na wschodzie płonęło różowe, haftowane złocistymi

chmurkami niebo. Droga zbiegająca ze szczytu wzgórka Putney ku Wimbledonowi

usiana była nędznymi szczątkami przerażonego potoku, jaki przewalił się nią w noc

niedzielnej paniki. Stał tu dwukołowy wózek z tabliczką właściciela, jakiegoś Tomasza

Lobba, zieleniarza z New Maldon; koło miał zgruchotane, obok niego zaś leżał

porzucony kufer. Nieco dalej walał się wdeptany w stwardniałą glinę słomkowy kapelusz,

na szczycie zaś West Hill ziemię pokrywały skrwawione odłamki szkła rozsypane gęsto

wokół przewróconego koryta. Szedłem leniwie, nie miałem określonych planów.

Chciałem pójść do Leatherhead, choć czułem, że prawdopodobieństwo odnalezienia tam

żony bardzo jest niewielkie. Jasne było; iż jeśli śmierć nie zaskoczyła ich znienacka,

149

background image

krewni uszli wraz z nią już dawno. Wydawało mi się jednak, że będę mógł przynajmniej

zasięgnąć języka, dokąd uciekli mieszkańcy Surrey. Wiedziałem tylko, że boli mnie serce

o żonę; że pragnę ją odnaleźć, nie wiedziałem jednak, jak tego dokonać. Byłem również

przeświadczony o całkowitej swej samotności. Przynajmniej na rozległej ,przestrzeni,

poczynając od zakątka, z którego wyszedłem, by przedzierać się przez gąszcz drzew i

krzewów, aż po skraj pola Wimbledon.

Ciemną płaszczyznę rozjaśniały żółte plamy janowca i ostów; nie było tu widać

Czerwonego Zielska, gdy zaś przystanąłem pełen wahania na brzegu otwartego pola,

ukazało się zalewające wszystko życiodajnym światłem słońce. Między drzewami

natrafiłem na bajorko kipiące od

malutkich żabek. Stałem długą chwilę przyglądając się i ucząc od nich

niezwyciężonej woli życia. Nagle odwróciłem się, czując na sobie czyjeś spojrzenie, i w

pobliskiej kępie krzewów dostrzegłem skulony jakiś kształt. Stałem i patrzyłem.

Uczyniłem krok w tamtą stronę. Kształt wyprostował.się i zmienił w zbrojnego w nóż

człowieka. Podchodziłem doń powoli. Stał milczący, nieporuszony, przyglądał mi się

bacznie.

Podchodząc dostrzegłem, że odzież jego nie mniej jest zakurzona. od mojej.

Wyglądał jak wyciągnięty z rynsztoka: Z bliska znać na niej było ślady zielonkawego

szlamu z błotnistych rowów zmieszane z zaschłym błotem i czarnymi, tłustymi plamami

po węglu. Ciemne włosy opadały mu na oczy, twarz miał splamioną słońcem i brudną,

policzki zaś tak zapadłe, że z początku nie poznałem go. Od ucha do brody biegła

szeroka czerwona blizna.

- Stój - zawołał, gdy zbliżyłem się na dziesięć jardów. Stanąłem. Głos miał

ochrypły. - Skąd idziesz? - zapytał. Przyglądałem mu się z namysłem. - Z Mortlake -

odparłem. - Ukrywałem się tam, niedaleko jamy Marsjan, gdzie spadł walec. Potem

wydostałem się z ruin i uciekłem.

150

background image

- Tu nie ma nic do jedzenia- mówił- "To jest mój teren. Cała ta górka, aż po rzekę i

od Clapham do skraju wsi. Jedzenia starczy tu tylko na jednego. Dokąd idziesz`?

Nie śpieszyłem z odpowiedzią.

- Nie wiem - odrzekłem. - Siedziałem w ruinach ze dwa tygodnie. Nie mam

pojęcia, co się przez ten czas stało.

Przyglądał mi się niepewnie, potem drgnął i coś zmieniło się w jego wzroku.

-' Nie mam zamiaru tu pozostawać - ciągnąłem. - Pójdę chyba do Leatherhead, do

żony.

Wyciągnął ku mnie rękę.

- To pan! - zawołał. - Człowiek z-Woking! Więc nie zginął pan w Weybridge?

Ja także go poznałem.

- To pan! Artylerzysta, który zjawił się w moim ogrodzie!

- Co za szczęście! - mówił. - Co za szczęściarze z nas! Pomyśleć, że to pan! -

Podał mi rękę, ja zaś uścisnąłem ją gorąco. - Ukrywałem się w rowie - ciągnął. - Ale oni

nie zabijali wszystkich. Kiedy zaś oddalili się, uciekłem polami do Walton. Ale przecież

minęło zaledwie szesnaście dni, a pan osiwiał! - Obejrzał się gwałtownie. - To tylko

gawron -rzucił. Teraz dopiero dowiedziałem się, że i ptaki mają cień. Trochę tu za

przestronnie, chodźmy lepiej pogadać w krzaki.

- Widział pan tu gdzie Marsjan w pobliżu? - zapytałem. - Od kiedy wydostałem

się...

151

background image

- Poszli do Londynu - wyjaśnił. - Myślę, że założyli tam jakieś większe

obozowisko. Co nocy w stronie Hampstead świeci się całe niebo. Jak nad wielkim

miastem. Widać ich, jak łażą w tej łunie. A w dzień - nic. Ale bliżej nie widziałem ich

nigdzie od - policzył na palcach - pięciu dni. Potem widziałem dwóch, w stronie

Hammersmith, jak taszczyli coś ciężkiego. A przedwczoraj w nocy - przerwał, .po czym

powiedział naciskiem: - ciemno już było, co prawda, ale widziałem, jak coś uniosło się w

powietrze. Myślę, że zbudowali latającą machinę i próbują teraz latać.

Przystanąłem na czworakach, gdyż wdzieraliśmy się właśnie w głąb zarośli. -

Latać?! - zawołałem.

- Tak - odparł. - Latać!

Posunąłem się nieco głębiej, gdzie krzewy nie były tak gęste, i usiadłem. '

- To koniec ludzkości! - zawołałem. - Jeżeli potrafią latać, po prostu oblecą świat

dokoła i...

Przytaknął mi głową.

= Na pewną oblecą. Ale przynajmniej tutaj zrobi się nieco spokojniej. A poza tym-

śpojrzał na mnie-tak panu szkoda, że z ludzkością koniec? Bo mnie nie bardzo.

Wykończyli nas. Z kretesem.

Popatrzyłem na niego. Choć może to wydać się dziwne, sam jednak nie potrafiłem

dojść do tego wniosku. Jasne stało się dla mnie wszystko dopiero teraz, kiedy padły te

słowa. Tkwiła we mnie jeszcze dotąd jaka mglista nadzieja, nie nadzieja raczej, lecz z

dawien dawna nabyte przyzwyczajenie. On zaś powtórzył:

- Z kretesem! - Brzmiała w tym niezachwiana pewność. - To koniec dodał. - Oni

stracili jednego jedynego. Usadowili się mocno, a nam dali po kulach. Przetrącili krzyże

największej potędze świata. Przespacerowali się po nas. Śmierć tego pod Weybridge to

152

background image

czysty przypadek. A to tylko zwiadowcy. Nowi przylatują bez przerwy. Te zielone gwiazdy

(co prawda przez pięć ostatnich dni nie widziałem ich) na pewno spadają gdzieś co nocy.

Nic się nie da zrobić. Wykończyli nas na amen!

Nie odpowiadałem. Siedziałem patrząc przed siebie i na próżno siliłem się

wydusić z mózgu jakąś rozsądną myśl.

- Co to za wojna? - ciągnął dalej artylerzysta. - Od samego początku było tak,

jakby ludzie wojowali z mrówkami.

Przypomniałem sobie nagle noc w obserwatorium. - Po dziesiątym

pocisku przestali strzelać, przynajmniej do wylądowania pierwszego walca.

- Skąd pan wie? - zapytał. Kiedy mu wyjaśniłem, zamyślił się.

- Może im się działo popsuło -- rzekł. - No i co z tego? Na pewno już naprawili. A

jeżeli nawet trochę się odwlecze, to koniec, wszystko jedno, będzie ten sam. Akurat:

mrówki i ludzie. Mrówki budują miasta, żyją swoim życiem, prowadzą wojny, robią

rewolucje, aż przychodzi człowiek i chce je usunąć. I usuwa. Tylko że w tym wypadku

mrówkami jesteśmy my. Do tego...

- Co? - rzuciłem.

- ...jadalnymi mrówkami. -Spojrzeliśmy po sobie.

- I co z nami będzie? - zapytałem.

- O tym właśnie myślałem - zawołał. - O tym właśnie myślałem. I'o Weybridge

szedłem na południe i myślałem. Widziałem, co się tam działo. Ludzie piszczeli ze

strachu. A ja nie lubię piszczeć. Nie raz, nie dwa zaglądałem śmierci w oczy. Ja nie

malowany żołnierzyk, dla mnie śmierć to śmierć i nic więcej. Ten wyżyje, kto myśli.

Widziałem, jak wszystko wiało na południe. Pomyślałem sobie: na długo im tam żarcia

153

background image

nie starczy, i od razu zawróciłem. Poszedłem między Marsjan, jak jaskółka leci między

ludzi. A dokoła - zatoczył ręką szerokie koło - zdychają z głodu, obdzierają ze skóry...

Dostrzegł wyraz mej twarzy i przerwał niezręcznie.

- Ci, co mieli funty, popłynęli oczywiście do Francji - dodał. Zawahał się, czy

mówić dalej, napotkał me spojrzenie i ciągnął: - Jedzenia jest tu dużo. Puszki konserw po

sklepach, wino, wódka, wody mineralne. A rury wodociągowe i kanały są puste. Powiem

panu, co sobie pomyślałem. Oni są mądrzy i, zdaje się, potrzebują nas do jedzenia:

Poniszczą więc przede wszystkim nasze statki, maszyny, armaty, miasta, cały nasz ład,

całą naszą organizację. Nic z tego nie zostanie. Gdybyśmy byli tej wielkości, co mrówki -

może by się nam upiekło. Ale jesteśmy więksi. Za gruby byłby kawał, gdyby to wszystko

miało się rozejść po kościach. Nie da rady. Prawda?

Potwierdziłem. - No, tak. Ta sobie właśnie myślałem. Dobrze, na razie łapią nas,

kiedy i jak chcą. Dosyć takiemu Marsjaninowi przejść parę mil, a już ma całe tłumy

zmykających. Widziałem, jak któregoś dnia w Wandsworth jeden burzył domy i rył w

ruinach. Ale kiedyś wreszcie chyba przestaną. Jak tylko skończą z naszymi działami, jak

poniszczą koleje i zrobią wszystko,

co sobie zamierzyli, wtedy zaczną systematycznie wyłapywać najgrubszych i

zamykać w klatkach. Niedługo na pewno zaczną to robić: O, mój Boże! Przecież oni

jeszcze się do nas naprawdę nie wzięli!

- Nie wzięli się! - wykrzyknąłem.

- Pewno, że nie. - Wszystko, co się dotąd stało, to tylko nasza wina. Nie mieliśmy

dosyć rozsądku, aby siedzieć cicho, zaczęliśmy naprzykrzać się im głupimi armatami.

Straciliśmy głowę, goniliśmy całymi tłumami to tu, to lam. Chociaż tam- wcale nie jest

bezpieczniej niż tu. A oni w ogóle nie mieli zamiaru nas ruszać. Pracują, robią to

154

background image

wszystko, czego nie mogli przywieźć ze sobą z Marsa, szykują miejsce dla reszty. Kto

wie, czy nie dlatego właśnie przestali strzelać tymi walcami. Żeby nie trafić któregoś ze

swoich tu, na Ziemi. A my, zamiast rozbiegać się w ślepym popłochu albo próbować

zgładzić ich dynamitem, powinniśmy spróbować przystosować się do nowej sytuacji. Tak

przynajmniej ja to sobie wyobrażam. Może człowiek wolałby, dla siebie i dla swoich, żeby

było inaczej, ale fakty są uparte. I na tej zasadzie zacząłem działać. Miasta, państwa,

cywilizacja, postęp - z tym już koniec! Tę grę przegraliśmy! Z kretesem!

- Więc po co w takim razić żyć? Artylerzysta przyglądał mi się przez chwilę.

- Żadnych koncertów galowych przez jakiś milion najbliższych lat nie będzie na

pewno; ani wystaw obrazów; ani smakowitych wyżerek w wytwornych knajpach. Jeżeli

panu potrzebne są rozrywki, to myślę, że nie ma pan tu czego szukać. Jeżeli pan ma

salonowe maniery i nie lubi jeść ryby nożem czy słuchać mowy cockneyów, to proszę

lepiej o tym zapomnieć. Nie będzie to panu potrzebne.

- Pan myśli...

- Ja myślę, że tacy jak ja muszą żyć. Dla zachowania gatunku. Mówię panu, ja

cholernie chcę żyć.1 jeżeli się nie mylę, to pan niedługo powie też to samo. Takich jak my

nie wytępią. Na pewno nie damy się schwytać ani oswoić; ani tuczyć jak głupie barany.

Brr! Pomyśleć tylko, takie brązowe gady...

- Nie myśli pan chyba...

-- Właśnie że myślę. Będę żył. Pod ich panowaniem. Uplanowałem już sobie

wszystko. Obmyśliłem. My, ludzie, zostaliśmy pokonani. Z,a mało umiemy. Musimy wiele

nauczyć się, zanim spróbujemy szczęścia. A ucząc się, musimy żyć. I to na wolności.

Rozumie pan'? Oto, co trzeba zrobić.

Patrzyłem zdumiony i poruszony głęboko zdecydowaniem tego człowieka.

155

background image

- Na Boga! - zawołałem. - Prawdziwy z pana mężczyzna! - i uścisnąłem z zapałem

jego dłoń.

- Co? - odparł, a oczy mu rozbłysły. - Nieźle to wszystko obmyśliłem, prawda?

- Niech pan mówi dalej - nalegałem.

- Dobra. Ci, co chcą uniknąć schwytania, muszą się przygotować. Ja się

przygotowuję. Niech pan pojmie, nie wszyscy nadają się na dzikie zwierzęta, a tym

właśnie będziemy musieli stać się. Dlatego tak uważnie przyglądałem się panu. Miałem

wątpliwości. Pan wygląda na chudego i słabego. Nie poznałem pana. Nie wiedziałem, że

tyle czasu siedział pan w kryjówce. Bo, widzi pan, tamci wszyscy, co żyli w tym domkach,

te przeklęte kupczyki nawykłe do łatwego życia, byliby do niczego. To ludzie bez ducha,

bez dumnych snów, bez wzniosłych porywów. A człowiek bez tego to zwykły tchórz, to

szmata. Umieli tylko spieszyć się codziennie do pracy. Widziałem ich setkami, jak z

drugim śniadaniem w garści gonili jak wściekli do pociągu, aby tylko nie spóźnić się, tylko

jak najwcześniej otworzyć te swoje marne sklepiki i ciułać te swoje głupie groszaki.

Widziałem, jak potem gonili do domu, żeby się tylko nie spóźnić na obiad i, broń Boże,

nie jeść chłodnej zupy; jak siedzieli wieczorami w domu ze strachu przed bandytami; jak

szli do łóżek ze swoimi żonami, nie dlatego, że je kochali, ale dlatego, że było to

wygodne i nie komplikowało ich nędznej wegetacji. W powszednie dni ubezpieczali się

ze strachu przed jakimś wypadkiem na tym świecie, a w niedziele - ze strachu przed

życiem pozagrobowym. Tak jakby piekło było dla królików! Dla nich Marsjanie jak z nieba

spadli. Wygodne klatki, zdrowy pokarm, troskliwa opieka, żadnych zmartwień. Jak

pobiegają z tydzień, dwa po połach z pustymi brzuchami, sami przyjdą, żeby dać się

złapać. I będą uszczęśliwieni. Dziwić się będą, jak ludzie mogli żyć, zanim Marsjanie nie

zaczęli się o nich troszczyć. A te różne darmozjady, franty i oczajdusze, już ich widz. Już

widzę - mówił z posępnym zadowoleniem - jacy się robią czuli, jacy nabożni. Choć

przejrzałem dopiero w ostatnich dniach, dużo już zdążyłem zobaczyć. Wielu tłustych a

głupich nie będzie się martwić o nic. Inni poczują, że nie wszystko jest w porządku, że

156

background image

trzeba zacząć działać. A kiedy sprawy tak się układają, że ludzie zaczynają odczuwać

konieczność działania, zaraz znajdują się słabi albo tacy, co słabną na samą myśl o

potrzebie ruszenia mózgiem, i zawsze wykombinują taką religię, co zabrania

wszystkiego, górnolotną i głoszącą ufność i pokorę wobec prześladowców i poddanie się

woli Stwórcy! Pan zresztą także widział na pewno to samo - zupełnie jakby strach zmiótł

całą energię.

Klatki będą się trząść od psalmów i hymnów, i histerii. A inni, nie tacy prostacy

może, jak to się mówi, zaczną się gzić...

Przerwał. - Bardzo możliwe, że Marsjanie będą mieli swoich ulubieńców; wyuczą

ich sztuczek, kto wie? Będą rozczulać się nad kochanym chłoptysiem, że już utył i że

trzeba go zarżnąć. A niektórych nauczą polować na nas.

- Nie! - krzyknąłem. - To niemożliwe! Żaden człowiek...

- Po ,co te kłamstwa? - przerwał. - Znajdą się i tacy. I będą to robić. Nawet bardzo

chętnie. Byłoby głupotą udawać, że się w to nie wierzy. Pewność jego przekonała mnie.

- Ale niech tylko spróbują przyjść po mnie. Boże! Niech tylko spróbują - powiedział

i popadł w ponurą zadumę.

Siedziałem bez słowa, rozważając to wszystko. Nie mogłem znaleźć niczego, co-

można by przeciwstawić rozumowaniu tego człowieka. W dniach sprzed najazdu nikt nie

wątpiłby w mą wyższość umysłową nad nim. Ja, znany i ceniony pisarz i filozof- i on,

prosty żołnierz. A przecież to on, a nie ja, oceniłem należycie nasze położenie, gdy ja nie

zacząłem nawet jeszcze dobrze zdawać sobie sprawy z tego, co się stało.

- Co pan ma zamiar zrobić? - zapytałem. - Jakie ma pan plany? Zawahał się.

157

background image

- No, dobra; powiem panu. Więc jest tak - odrzekł. - Co mamy robić? Musimy

wynaleźć taki sposób życia, żeby człowiek mógł mnożyć się i bezpiecznie chować dzieci.

Tak... Niech pan zaczeka, zaraz wyjaśnię dokładniej, co moim zdaniem należy zrobić.

Oswojeni będą jak wszystkie oswojone bydlęta. Po paru pokoleniach staną się tłuści,

pełnokrwiści, głupi - śmiecie. Chodzi o to, żebyśmy my, wolni, nie zdziczeli, nie zmienili

się w duże dzikie szczury... Bo, widzi pan, będziemy chyba musieli żyć pod ziemią.

Myślałem o londyńskiej kanalizacji. Ci, co jej nie znają, wyobrażają sobie oczywiście

straszne rzeczy, ale pod Londynem są całe mile, setki mil kanałów. Niech kilka dni

popadają deszcze, przy pustym Londynie kanały zrobią się czyściutkie, schludniutkie.

Główne magistrale będą dość duże i przestronne dla każdego. A są przecież jeszcze

piwnice, podziemia, składy; można w nich będzie porobić przejścia do kanałów. A tunele

kolejowe, a kolej podziemna? Co? Zaczyna pan rozumieć? Trzeba stworzyć grupę

silnych, mądrych ludzi. Nie przyjmiemy żadnego śmiecia. Słabych nam nie potrzeba...

- Takich jak ja, co?

- Przecież już wyjaśniłem, że to była pomyłka. Prawda? - Nie będziemy się

spierać. 1 co dalej?

- Ci, co zostaną, muszą być karni. Silne, mądre kobiety będą także potrzebne.

Matki i wychowawczynie - nie żadne lalkowate ślicznotki ze słodkimi ślepkami. Słabych

ani głupich nie chcemy. Znów będzie się żyło naprawdę, a bezużyteczni, uciążliwi i

szkodliwi muszą wymrzeć. Powinni wymrzeć. Powinni sami chcieć wymrzeć. Bo

ostatecznie żyć po to, by psuć rodzaj ludzki, to nielojalność. Nie byliby zresztą szczęśliwi.

A śmierć wcale nie jest taka znów straszna; tylko tchórze lak ją sobie wyobrażają. Tak

więc, kanały. Tam będziemy się zbierać. Naszym ośrodkiem będzie Londyn. Kto wie,

może nawet będziemy wartować i kiedy Marsjanie gdzieś się oddalą, wychodzić na

powierzchnię. Może nawet będziemy mogli grać w cricketa! Zachowamy w ten sposób

gatunek. Co? Przecież to chyba będzie możliwe? Ale samo zachowanie gatunku to

jeszcze mało. Tyle to i szczury potrafią. Ważniejsze będzie zachowanie i rozwijanie

158

background image

wiedzy ludzkiej.1 tutaj właśnie pojawia się na widowni pan. Są książki, są wzory. Trzeba

wyszukać głębokie, pewne schowki i ukryć tam jak najwięcej książek; nie żadnych

romansideł, nie poetyckich bzdurstw, ale książek o wiedzy, o myśli ludzkiej. Tu zaczyna

się, powiadam pańska rola: Musimy dobrać się do British Museum i przejrzeć wszystko,

co tam jest:v Przede wszystkim zachować naszą wiedzę i rozwijać ją. Musimy

podpatrywać Marsjan. Niektórzy będą musieli stać się szpiegami. Kto wie... kiedy już

wszystko będzie zorganizowane, może i ja się nim stanę`? Pozwolę się złapać. A

najważniejsze, nie wolno nam zaczepiać Marsjan. Nie wolno nawet nic im ukraść. Przy

spotkaniu uciekać. Trzeba pokazać, że nie wałczymy z nimi. Oni są mądrzy i nie będą

nas tępić, jeżeli tylko będą mieć wszystko, co im potrzeba, i jeżeli uznają nas za

nieszkodliwe robactwo.

Artylerzysta zamilkł i oparł brązową rękę na mym ramieniu.

- Może nawet nie będzie trzeba tak dużo nauczyć się, zanim... Proszę sobie tylko

wyobrazić, nagle rusza pięć, sześć Machin Bojowych, Gorącym Snopem w lewo, w

prawo, a w nich nie Marsjanie, lecz ludzie! Ludzie, którzy wiedzą, jak się z nimi

obchodzić! A to może nawet być jeszcze za naszego życia. Niech pan sobie tylko

wyobrazi - złapać takie jedno kochaniątko i pomachać Snopem! Panować nad nimi! I

cóż, jeśli nawet w końcu rozkurzą cię na cztery wiatry - po takim balu? Już widzę

Marsjan, jak wytrzeszczają te swoje śliczne oczęta! Człowieku;-może pan sobie to

wyobrazić`? Może pan wyobrazić sobie, jak się śpieszą i sapią, i dyszą, i pokrzykują, i

kręcą się przy tych swoich cudownych maszynach, a

tu żadna nie działa! A wtedy my trzask, prask, łup, cup - akurat kiedy się tak przy

nich grzebią, trzask Snopem i proszę, człowiek znów zajmuje należne mu miejsce.

Na długą chwilę śmiała wizja wyczarowana przez artylerzystę, pewność i odwaga

brzmiące w jego głosie podbiły mą wyobraźnię całkowicie. Uwierzyłem bez wahania

159

background image

zarówno w przewidywane przezeń losy ludzkości, jak i w możliwość wcielania jego

planów w życie - czytelnik zaś, który mógłby uznać mnie za głuptaka ulegającego zbyt

łatwo cudzym wpływom, musi pojąć różnicę między nim, z jego od dawna już

przemyślanym planem, a mną, leżącym w ukryciu pod krzakiem i słuchającym w

pomieszaniu tych myśli. Przegadaliśmy w ten sposób cały ranek, po czym wypełzliśmy z

zarośli i zbadawszy szczegółowo widnokrąg, czy nie widać gdzie w pobliżu Marsjan,

pośpieszyliśmy na wzgórze Putney, do domku, w którym było jego legowisko. Kiedy

zeszliśmy do piwnicy i ujrzałem wykop o długości dziesięciu co najwyżej jardów, na który

stracił już przeszło tydzień - miał to być przekop do przechodzącego przez Putney

burzowca - po raz pierwszy dostrzegłem przepaść dzielącą marzenia tego człowieka od

jego sił. Taką dziurę można było wygrzebać w ciągu jednego dnia. Wierzyłem jeszcze w

niego tak mocno, że pracowałem wraz z nim przy wykopie aż do południa. Mieliśmy

taczkę i wykopaną ziemię wywoziliśmy na podwórze. W południe pokrzepiliśmy się nieco

puszką zupy i winem z sąsiedniej spiżarni. Jednostajna praca przynosiła mi dziwną ulgę.

Zapominałem przy niej o całym tym boleśnie nowymi i obcym świecie. Pracując

myślałem o projektach artylerzysty i z wolna poczęły budzić się we mnie zastrzeżenia i

wątpliwości. Pracowałem jednak bez ustanku, szczęśliwy, że znów mam jakiś cel przed

sobą. Przepracowawszy godzinę, zacząłem obliczać odległość dzielącą nas od kanału.

Zwątpiłem, czy w ogóle doń trafimy. Nie mogłem pojąć, po co mamy kopać taki długi

tunel, kiedy można było dostać się do kanału po prostu włazem. Wydawało mi się także,

iż dom nie był najlepiej wybrany i dlatego potrzeba było tak długiego przekopu. Właśnie

kiedy uświadomiłem sobie to wszystko, artylerzysta przerwał kopanie i spojrzał na mnie.

- Narobiliśmy się nielicho - powiedział i odłożył łopatę. - Trzeba trochę odsapnąć. -

Potem zaś dodał: - Myślę, że czas pójść na dach i rozejrzeć się po świecie.

Ja jednak chciałem pracować dalej, po krótkim więc wahaniu wziął się znowu za

szpadel; wtedy uderzyła mnie pewna myśl. Zatrzymałem się, on zaś natychmiast zrobił to

samo.

160

background image

- Dlaczego pan chodził po polach - zapytałem - zamiast być tutaj?

- Wyszedłem przewietrzyć się trochę - odparł - i akurat wracałem. W nocy zawsze

bezpieczniej. , - A robota?

- Przecież nie można ciągle pracować - odrzekł, ja zaś jak w olśnieniu przejrzałem

tego człowieka. Wahałem się, trzymając w ręku łopatę.

- Powinniśmy teraz rozejrzeć się - powtórzył. - Jeżeli ktoś podejdzie, może

posłyszeć nasze kopanie. Zaskoczą nas nie przygotowanych.

Nie miałem chęci sprzeciwiać się dłużej. Poszliśmy na strych i stojąc na drabinie

wyjrzeliśmy spod klapy włazu. Marsjan nie było widać nigdzie, toteż śmiało wstąpiliśmy

na dach i ukryliśmy się za parapetem.

Co prawda większą część Putney przesłaniały nam drzewa, widać jednak było

dolinę rzeki zarosłą fantastyczną gęstwą Czerwonego Zielska i Dolne Lambeth, zalane i

również tonące w czerwieni. Spośród pęków Czerwonego Pnącza sterczały cherlawe,

martwe gałęzie drzew w pałacowym parku. Dziwne, jak bardzo obie te rośliny

uzależnione były w swym rozwoju od obfitości wody. W pobliżu naszego domku żadnej z

nich nie udało się przyjąć. Pełno za to było tu szczodrzewca, kwiatów głogu, buldeneżów

i drzew tui strzelających wysoko ponad zielone krzewy wawrzynów i mieniących się

tęczą barw w promieniach słońca hortensji. Daleko, za Kensingtonem, unosił się gęsty

dym przesłaniając pospołu z błękitną mgiełką łańcuch ciągnących się na północy wzgórz.

Artylerzysta opowiadał tymczasem o ludziach, którzy pozostali jeszcze w Londynie.

- Którejś nocy zeszłego tygodnia - mówił - jacyś głupcy naprawili przewody

elektryczne i po rzęsiście oświetlonych Regent's Street i Piccadilly Circus wrzeszczała i

tańcowała aż do rana gromada obdartych, brudnych pijaków, mężczyzn i kobiet.

Opowiadał mi jeden, co to widział. Kiedy zrobił się dzień, połapali się, że niedaleko, pod

161

background image

Langham, stoi i gapi się na nich Machina Bojowa. Bóg wie, jak długo już tak stała. Potem

zbliżyła się i wyłapała ze setkę takich, co z pijaństwa albo ze strachu nie mieli sił uciekać.

Sądzę, że żadna historia nie opisze wszystkich groteskowych wydarzeń tamtych

czasów.

Później, w odpowiedzi na me pytania, powrócił do wspaniałych planów. Począł

zapalać się. Tak wymownie opisywał zdobycie przez człowieka Machiny Bojowej, że

znów na poły weń uwierzyłem. Teraz jednak, znając prawdziwą jego wartość,

pojmowałem, dlaczego tak kładł nacisk, by nie robić nic zbyt pośpiesznie. Zauważyłem

też, iż nie ma już teraz mowy o jego osobistym udziale w opanowaniu i poprowadzeniu

do boju potężnej tej maszyny.

Po pewnym czasie powróciliśmy do piwnicy. Żaden z nas jednak nie miał; zdaje

się, ochoty zabierać się znowu do kopania. Kiedy zaś zaproponował posiłek, nie

protestowałem. Stał się nagle niezwykle szczodry i gdy nasyciliśmy się, wyszedł, by

przynieść kilka doskonałych cygar. Zapaliliśmy, a on również zapłonął optymizmem.

Potraktował me przybycie jako wielkie święto.

- Mam w piwnicy trochę szampana - powiedział. - Po wodzie lepiej się kopie -

odrzekłem.

- Nie - zawołał. - Dzisiaj ja wydaję przyjęcie! Szampan! Mocny Boże! Toć przed

nami ciężka praca. Trzeba trochę odpocząć i, póki jeszcze można, nabrać sił. Niech pan

spojrzy na te pęcherze!

Upierał się; by resztę dnia świętować, i nalegał, byśmy po obiedzie zagrali w karty.

Nauczył mnie gry w belotkę, po czym podzieliliśmy Londyn na dwie części, dla mnie

północną, dla niego południową, i poczęliśW y grać o parafie. Trzeźwo myślącemu

czytelnikowi może to wydać się głupie i groteskowe, wszystko jednak działo się tak, jak

162

background image

tu opisuję. Co najciekawsze zaś - i belotka, i inne gry, w które graliśmy później, wydawały

mi się bezgranicznie interesujące.

Dziwny jest umysł ludzki! Rodzaj nasz stał przed groźbą zagłady, a przynajmniej

straszliwego poniżenia; nas samych nie czekało nic prócz straszliwej śmierci, my zaś

zabawialiśmy się malowanymi tekturkami i z ożywieniem, ba! z podnieceniem graliśmy.w

oczko! Potem nauczył mnie pokera; ja zaś ograłem go trzy razy z rzędu w szachy. Gdy

ściemniało, tak byliśmy przejęci grą, że nie zważając na niebezpieczeństwo zapaliliśmy

lampę.

Po nieskończonej ilości partii zjedliśmy kolację, przy której artylerzysta wykończył

szampana. Potem, paląc cygara, graliśmy dalej. Nie był on już teraz tym energicznym

odnowicielem gatunku, którego spotkałem rankiem. Optymizm jego stał się mniej bojowy,

spokojniejszy. Pamiętam; jak pił moje zdrowie wygłaszając zawiłe, pełne jąkania się i

powtórzeń przemówienie. Po tej właśnie tyradzie zapaliłem cygaro i wspiąłem się na

dach, chcąc obejrzeć zieloną łunę jaśniejącą, wedle jego słów, na pagórkach Highgate.

Początkowo gapiłem się bezmyślnie w kotlinę londyńską. Wzgórza na północy

tonęły w ciemności. Opodal Kensingtonu widniały czerwone ognie. Wystrzelały co jakiś

czas pomarańczowymi płomieniami, by zniknąć po chwili w granatowej nocy. Reszta

Londynu była czarna. Nieco bliżej dostrzegłem dziwne światło, bladofioletową migotliwą

poświatę drżącą w wieczornym wietrze. Długo nie mogłem sobie wyjaśnić tego

zjawiska, aż w końcu pojąłem, że to słabe promieniowanie pochodzi od

Czerwonego Zielska. Obudziło mnie to ze stanu sennego podziwu i przywróciło do

rzeczywistości. Przeniosłem wzrok na Marsa, jasną, czerwoną gwiazdkę błyszczącą

wysoko na zachodzie, potem zaś,długo i żarliwie wpatrywałem się w ciemność

Hampstead i Highgate.

Długi czas stałem na dachu, zastanawiając się nad dziwacznymi wydarzeniami

tego niezwykłego dnia. Raz jeszcze przebiegłem myślą wszystkie przemiany, jakie we

163

background image

mnie zaszły; począwszy od nocnych modlitw, na bezsensownym kartograjstwie

skończywszy. Odczułem gwałtowny wstręt. Pamiętam, jak odrzuciłem, z pewnym co

prawda żalem, nie dopalone jeszcze cygaro. Uznałem ten gest za symbol! Z płomienną

przesadą zarzucałem sobie głupotę, czułem się zdrajcą wobec własnej żony i całego

rodzaju ludzkiego, trapiły mnie wyrzuty sumienia. Postanowiłem opuścić tego marzyciela

z fantastycznymi planami, pijaństwem i obżarstwem oraz udać się do Londynu. Tam, jak

sądziłem,. najpewniej dowiem się, co robią Marsjanie, a co moi towarzysze, ludzie.

Księżyc już wzszedł, a ja wciąż jeszcze stałem na dachu.

8 Londyn wymarły

Po opuszczeniu artylerzysty poszedłem do Highstreet i dalej mostem przez

Tamizę do Lambeth. Most ginął całkowicie niemal w gęstwinie Czerwonego Zielska.

Łodygi i liście tej rośliny zdradzały już jednak pierwsze oznaki zagłady - gęsto rozsiane

białawe plamy.

Na rogu uliczki wiodącej ku przystani w Putney leżał człowiek. Okryty czarnym

pyłem wyglądał jak kominiarz. Nie był martwy, lecz pijany do nieprzytomności. Nie udało

mi się wydostać z niego nic prócz przekleństw i wściekłych razów. Zostałbym może przy

nim, gdyby nie nazbyt już zbydlęcona jego twarz.

Za mostem pokrywał wszystko czarny pył. Warstwa jego, w miarę jak zbliżałem

się do Fulham, była coraz grubsza. Przerażała mnie pustka ulic. W pobliskiej piekarni

znalazłem trochę pożywienia, spleśniałego, czerstwego, jednak nadającego się jeszcze

do jedzenia chleba. Nieco dalej, w pobliżu Walham Green, pyłu nie było, natomiast cała

jedna strona ulicy stała w płomieniach; huk pożaru przynosił w martwej ciszy prawdziwą

ulgę. Ulice wiodące do Brompton także były puste, jakby wymarłe.

Tutaj znów pełno było czarnego kurzu i trupów. Na samej Falham Road

naliczyłem ich dwanaście. Musiały leżeć tam od wielu już dni, toteż

164

background image

uciekłem od nich czym prędzej. Okrywał je grubą warstwą czarny pył, niektóre zaś

były napoczęte przez psy.

Tam gdzie miasto wolne było od czarnego kurzu - wyglądało dziwnie odświętnie.

Sklepy pozamykane, okna zasłonięte, wszędzie cisza i pustka. Gdzieniegdzie,

przeważnie w sklepach spożywczych i winiarniach, widniały ślady rabunku. Ujrzałem też

rozbitą wystawę złotnika, rabuś jednak został widocznie spłoszony, gdyż na chodniku

leżały porzucone w nieładzie złote łańcuszki i zegarki. Nawet nie schyliłem się po nie.

Nieco dalej na progu domu siedziała skulona kobieta w łachmanach. Krew ze

spoczywającej na kolanach skaleczonej ręki rozlała się rdzawą plamą po sukni, obok

zaś, na chodniku, wokół rozbitej flaszki po szampanie, widniała cała kałuża. Kobieta

wydawała się pogrążona w głębokim śnie, była jednak martwa.

Im dalej zagłębiałem się w Londyn, tym głębsza panowała cisza. Nie była to

jednak cisza śmierci. Było to milczenie pełne niespokojnego wyczekiwania. Lada chwila

przecież wszystkie te domy mogły zmienić się w dymiące zgliszcza, jak zmieniły się w

nie północno-zachodnie dzielnice, mogły zginąć, jak zginęły domy Ealing i Kulburn. Było

to miasto skazane...

Na ulicach południowego Kensingtonu nie znalazłem ani zwłok, ani czarnego

kurzu. Tam też usłyszałem po raz pierwszy dziwny odgłos rozpaczy. Dotarł on do mej

świadomości niemal niepostrzeżenie. Brzmiał jak nieustanne łkanie złożone z dwu

tonów: "ul-la, ul-la, ul-la". Gdy szedłem na północ, natężenie jego narastało, choć

głuszyły je domy. Z pełną mocą rozbrzmiewał natomiast, kiedy wyszedłem na Exhibition

Road. Zatrzymałem się zdziwiony tym płynącym z oddali jękiem patrząc ku

kensingtońskim ogrodom. Mogło wydawać się, że to łka głosem lęku i pustki

niezmierzone skupisko domów. "U1-la, ul-la, ul-la, ul-la" brzmiał nieludzki jęk, a potężne

fale dźwięków przelewały się szeroką, słoneczną, zamkniętą dwoma rzędami wysokich

kamienic ulicą. Zwróciłem się pełen niepokoju ku żelaznym bramom Hyde Parku.

165

background image

Zastanawiałem się, czy nie wedrzeć się do Muzeum Przyrodniczego, by się wspiąć na

szczyt wieży i rozejrzeć po okolicy. Postanowiłem jednak pozostać na ziemi, gdzie łatwiej

można było w razie potrzeby znaleźć kryjówkę, i podążyłem dalej wzdłuż Exhibition

Road. Kamienice puste. były i milczące i tylko głośne echo mych kroków rozbrzmiewało

dokoła. W pobliżu bramy parkowej czekał mnie dziwny widok. Leżał tam obalony

omnibus i obrany doszczętnie z mięsa szkielet konia. Stałem przy nim długą chwilę, po

czym ruszyłem ku mostowi. Jęk stawał się coraz potężniejszy, choć nie ,

było widać nic prócz chmury dymu kłębiącej się ponad konarami drzew.

"U1-la, ul-la, ul-la, ul-la" - nawoływał głos dochodzący, jak mi się zdawało, gdzieś

z Regent's Park. Rozpaczliwy ten krzyk działał przygnę-, biająco. Począłem tracić siły,

ogarniało mnie coraz większe zmęczenie. Poczułem się słaby, obolały, głodny i

spragniony. Minęło już południe. Po co błąkałem się samotnie po tym wymarłym mieście?

Po co znalazłem się w Londynie, spowitym w czarny całun, spoczywającym na katafalku

trupie miasta? Poczułem się śmiertelnie samotny. Wybiegałem pamięcią ku

zapomnianym od lat przyjaciołom. Myślałem o truciznach ukrytych w opuszczonych

aptekach, o pełnych wódki piwnicach. Wspomniałem tych parę nieszczęsnych,

dzielących ze mną miasto istot...

Do Oxford Street dotarłem przez Marble Arch. Tutaj znów pełno było czarnego

pyłu i wiele martwych ciał. Z piwnicznych okien biła złowieszcza

, okropna woń. Panował upał, a że szedłem już długo, zachciało mi się jeść i pić.

Z wielkimi trudnościami włamałem-się do jakiegoś baru. Udało mi się tam nasycić

zarówno głód, jak i pragnienie, osłabiło mnie to jednak tak bardzo, że wyciągnąłem się

na stojącej pod ścianą kanapce i zasnąłem kamiennym snem. Ocknąłem się z ponurym

jękiem "ul-la, ul-la, ul-la, ul-la" w uszach. Panował już mrok. Posiliłem się znalezionym w

barze serem i sucharkami (spiżarka na mięso pełna była tylko robactwa), po czym

powlokłem się ku Baker Street i dalej do Regent's Park. Przechodziłem obok szeregu

wymarłych skwerów - w tej chwili przypominam sobie nazwę'tylko jednego z nich -

166

background image

Portman Square. Wychodząc z Baker Street dostrzegłem w oddali, ponad drzewami, w

świetle zachodu kaptur olbrzyma z Marsa. Jęk dobiegał stamtąd właśnie. Nie przeraziłem

się. Widok ów wydał mi się- czymś zupełnie naturalnym. Przyglądałem się długo. Gigant

stał bez ruchu i jęczał. .Nie mogłem pojąć, dlaczego tak stoi i krzyczy.

Usiłowałem ułożyć jakiś plan działania, nieprzerwane to szlochanie przeszkadzało

mi jednak. Może zaś zbyt byłem zmęczony, aby lękać się czegokolwiek. Z pewnością

bardziej byłem ciekaw przyczyn tego płaczu, niż przerażony widokiem Machiny Bojowej.

Skręciłem w Park Road, chcąc obejść park dokoła, i posuwając się pod osłoną domów

wyszedłem od strony St. John's Wood, by przyjrzeć się stamtąd jęczącemu

Marsjaninowi. O paręset jardów od Baker Street usłyszałem głośne szczekanie i ujrzałem

pędzącego w mym kierunku psa z ochłapem czerwonego mięsa w pysku. Gnała za nim

sfora wynędzniałych kundli. Ominął mnie wielkim łukiem, obawiając się widocznie, bym

nie odebrał mu smakowitej

zdobyczy. Gdy szczekanie ucichłe w oddali, mocniej rozbrzmiało płaczliwe "ul-la,

ul-la, ul-la, ul-la, ul-la".

W pobliżu dworca St. John's Wood natknąłem się na zniszczoną Machinę

Roboczą. Wydawało mi się z początku, że ulicę przegrodził zwalony dom. Dopiero kiedy

wspiąłem się na ruiny, ujrzałem ze zdziwieniem, iż przykrywają one zgruchotany

mechanizm z pogiętymi i splątanymi mackami. Część przednia była zmiażdżona.

Wyglądało na to, że pędząca na oślep maszyna wpadła na dom i zginęła pod jego

szczątkami. Sądziłem wówczas, że katastrofa nastąpiła wskutek puszczenia maszyny

samopas. Zbyt było już ciemno, by chodzić pośród ruin, toteż nie dostrzegłem zbryzganej

krwią kabiny ani rozszarpanych przez psy szczątków Marsjanina.

Wstrząśnięty tym widokiem zdążałem dalej, ku Primrose Hill. W oddaleniu między

drzewami, w kierunku Ogrodu Zoologicznego, stał drugi, nieruchomy, milczący

167

background image

Marsjanin. W pobliżu rozwalonego domu natknąłem się na Czerwone Zielsko, zaś Kanał

Regenta stanowił jedną wielką, gąbczastą masę ciemnoczerwonej roślinności.

Nagle, kiedy wchodziłem na most, dźwięk "ul-la, ul-la, ul-la, ul-la, ul-la" umilkł jak

ucięty nożem. Cisza uderzyła we mnie niby grom.

Wysokie, mroczne domy stały przymglone jakieś, rozmazujące się w ciemności.

Drzewa w parku wydawały się czarne. Wszędzie dokoła pięło się po ruinach niesamowite

Czerwone Zielsko, ginąc gdzieś w górze, w mroku. Tajemnicza noc schwytała mnie za

gardło, dławić poczęły strach i groza. Gdy rozbrzmiewał ten głos, można jeszcze było

znieść jakoś samotność i opuszczenie, dziki niemu Londyn wydawał się nie taki martwy.

Ten pozór życia podtrzymywał mnie na duchu. Gdy zamilkł, coś się nagle zmieniło,

odeszło, sam nie wiedziałem co, i cisza stała się niemal dotykalna. Upiorna cisza.

Londyn wpatrywał się we mnie oczodołami pustych, czarnych okien. Wyobraźnia

ukazywała tysiące bezgłośnych, czyhających w mroku wrogów. Opanował mnie.obłędny

strach, przeraziłem się własnego zuchwalstwa. Przede mną ulica była czarna, jakby

zalana smołą, na chodniku dojrzałem jakiś skulony, czarny kształt. Nie mogłem uczynić

ani kroku. Zawróciłem wreszcie i uciekłem co sił od tej ciszy, prosto przed siebie, ku

Kilburn. Do świtu niemal kryłem się ,przed tą nocą w domku jakiegoś dryndziarza przy

Harrow Road. Przed wschodem słońca jednak odwaga znów powróciła i jeszcze gwiazdy

widniały na niebie, gdy zwróciłem kroki ku Regent's Park. Błąkałem się w labiryncie

uliczek, aż w końcu dostrze

głem w bladym świetle poranka pagórek Primrose. Na jego szczycie stał

spiętrzony pod niebo, wyprostowany i nieruchomy jak tamci - trzeci Marsjanin.

Powziąłem szalone postanowienie. Zginę raz wreszcie i skończy się to wszystko.

Mogę nawet oszczędzić sobie trudu samobójstwa. Podszedłem niedbale wprost ku

olbrzymowi, podchodząc zaś ujrzałem

168

background image

w coraz jaśniejszym blasku rodzącego się dnia stada krążących wokół kaptura i

siedzących na nim czarnych ptaków. Na ten widok serce we mnie zabiło żywiej i rzuciłem

się naprzód.

Przedarłem się przez Czerwone Zielsko spowijające St. Edmund's Terrace,

przebrnąłem zalewający mnie do pół piersi rwący ku Albert Road potok wody z

uszkodzonej stacji pomp i wraz z pierwszymi promieniami słońca stanąłem u podnóża

zarosłego trawą zbocza. Potężne wały ziemne okalały wierzchołek wzgórza czyniąc zeń

niedostępną twierdzę, największe i zarazem ostatnie obozowisko Marsjan na Ziemi.

Spoza szańców wzbijała się w niebo wąziutka struga dymu.

Po wale przemknęła rysująca się ostro na tle nieba sylwetka psa. Świtająca

zaledwie w mózgu mym myśl poczęła nabierać cech coraz większej pewności. Biegnąc

pod górę, ku nieruchomemu potworowi, nie odczuwałem lęku, lecz dzikie, pełne drżenia

uniesienie. Z kaptura zwisało bezsilne brunatne cielsko, a chmary ptactwa dziobały je i

rwały w strzępy.

W mgnieniu oka wdarłem się na wał i stanąłem na jego koronie. Przede mną

leżała twierdza. Zajmowała ogromną przestrzeń. Tu i ówdzie stały wielkie machin, leżały

stosy przeróżnych materiałów, gdzieniegdzie widać było dziwne jakieś, podobne do

ziemianek, schronienia. Dokoła zaś, rozrzuceni po całej twierdzy, jedni w obalonych

Machinach Bojowych, inni w kabinach bezczynnych już Machin Roboczych, jeszcze inni

leżąc rzędem, sztywno i nieruchomo - spoczywali Marsjanie, martwi, zabici przez

chorobotwórcze i gnilne bakterie, z którymi nie umiały walczyć ich organizmy. Zginęli, jak

zginęło po nich Czerwone Zielsko. Zginęli, gdy zawiodła cała potęga człowieka,

zgładzeni przez malutkie, niewidoczne stworzonka, które mądrość Boża ustanowiła na

ziemi.

Stało się to, co i ja, i wielu z nas mogłoby przewidzieć, gdyby umysłów naszych

nie zaślepiło przerażenie i groza. Ludzkość olbrzymią spłaciła daninę od pierwszego dnia

swego istnienia tym drobniutkim istotkom. Dzięki jednak doborowi naturalnemu rodzaj

169

background image

ludzki nabył wielkiej odporności. Nigdy nie ulegaliśmy bez walki, toteż wiele spośród

nich; przede wszystkim zaś te, które wywołują gnicie ciał martwych, nie mogą dziś już

nam szkodzić. Na.Marsie jednak nie ma bakterii, zaledwie więc najeźdźcy

stanęli na Ziemi, zaledwie odetchnęli ziemskim powietrzem i przyjęli ziemski

pokarm, natychmiast nasi mikroskopijni sojusznicy poczęli gotować im nieuchronną

zgubę. Gdy po raz pierwszy patrzyłem na nich, już wówczas byli nieodwołalnie skazani,

umierali i rozkładali się nawet będąc w stałym ruchu. Los ich był przesądzony. Miliardami

śmierci opłacił człowiek swe prawo do Ziemi i nikomu go nie odstąpi; utrzymałby je

wówczas nawet, gdyby Marsjanie dziesięćkroć byli potężniejsi. Bo człowiek żyje i umiera

nie na próżno.

Leżeli, rozrzuceni tu i tam, pięćdziesięciu chyba, w wyrytej przez siebie samych

ogromnej mogile, dotknięci śmiercią najbardziej chyba dla nich ze wszystkich rodzajów

śmierci niepojętą. Ja zaś widziałem jedno tylko oto leżały przede mną martwe istoty, tak

straszliwe za życia dla ludzkości. Uwierzyłem na chwilę, że to Bóg użalił się nad nami i

zesłał tej nocy na Ziemię anioła śmierci.

Stałem wpatrując się w jamę z sercem bijącym radością, zaś promienie

wschodzącego słońca zapalały dokoła światła poranka. W jamie panował jeszcze

półmrok; potężne mechanizmy, tak wielkie i niezwykłe w swej a mocy i złożoności, tak

nieziemskie w dziwacznych swych kształtach, wyłaniały się powoli z cienia - złowróżbne,

niesamowite, obce. Słychać było, jak sfora psów walczy o rozpostarte w mrocznej głębi u

mych stóp martwe cielska.

Na przeciwległym krańcu jamy leżała wielka, płaska, szeroka Machina Latająca,

której nie zdążyli już wypróbować w gęstej ziemskiej atmosferze. Śmierć nadeszła w sam

czas. Krakanie przyciągnęło mój wzrok ku ogromnej Machinie Bojowej, która już nigdy

170

background image

nie miała wziąć udziału w żadnym boju, ku szarpanym dziobami i ptactwa krwawym

ochłapom zaściełającym wnętrze kaptura na szczycie wzgórza Primrose.

Odwróciłem się i spojrzałem w dół, gdzie wiry ptasie okalały tamtych dwu, na

których śmierć patrzyłem wczoraj. Jeden umierał przywołując swych towarzyszy; być

może głosił światu samotną swą mękę, konając ostatni, dopóki maszyneria nie odmówiła

mu posłuszeństwa. W blasku rodzącego się słońca połyskiwały bezsilne już trójnogie

wieże z lśniącego metalu.

Dokoła jamy zaś, jakby cudem ocalałe od straszliwej zagłady, leżało miasto. Ci,

którzy znają Londyn spowity w chmury posępnych dymów, z trudem tylko potrafią

wyobrazić sobie nagą czystość i piękno głuchej ciszy tego oceanu domów.

Na wschodzie, ponad czarnymi ruinami Albert Terrace i rozszczepioną wieżycą

kościoła, płonęło na bezchmurnym niebie oślepiające słońce.

Gdzieniegdzie w gęstwinie dachów lśniły białymi iskrami odbijając jego promienie

tafelki szyb. W blasku tym pięknie i tajemniczo wyglądał nawet sklepiony skład win koło

dworca Chalk Farm, wielkie zajezdnie kolejowe, pocięte czarnymi zazwyczaj, a dziś, po

dwutygodniowej przerwie, czerwonymi od rdzy pręgami torów.

Na północy leżały błękitne, zatłoczone domami Kilburn i Hampstead; zachodnia

część miasta kryła się w mgiełce, zaś na południu, w dali, poza Marsjanami, falowała w

słońcu zieleń Regent's Park, jaśniały hotel Langham, kopuła Albert Hall, Instytut

Imperialny i wysokie domostwa przy Brompton Road, dalej zaś rysowały się mgliście

poszarpane ruiny Westminsteru. W błękitnej dali wznosiły się pagórki Surrey, a wieżyce

Kryształowego Pałacu połyskiwały jak dwa srebrzyste groty. Ciemną plamą wznosiła się

w blasku słońca kopuła katedry św. Pawła i teraz dopiero spostrzegłem, iż jest

uszkodzona, że z jednej strony zieje w niej głęboka wyrwa.

171

background image

Spoglądając na tę niezmierzoną przestrzeń usianą domami, fabrykami i

świątyniami, cichą teraz i opustoszałą, dumałem o wszystkich nadziejach i wysiłkach, o

niezliczonych zastępach istnień ludzkich, które złożyły się na powstanie tego skupiska,

dumałem o bezlitosnym zniszczeniu, jakie nad nim zawisło. Kiedy pojąłem, że cień

zagłady rozwiał się już, że moje ukochane, olbrzymie, martwe w tej chwili miasto może

znów ożyć i odzyskać swą wielkość, wzruszyłem się do łez nieomal

Nawałnica ucichła. Zdrowie od dzisiaj już zaczynało powracać. Ci, którzy przeżyli,

choć rozproszeni po całym kraju, choć pozbawieni przywódców, praw, żywności, jak

owce bez pasterza, te tysiące, które uszły za morza - mogą już powracać; znów wymarłe

dziś ulice i opuszczone skwery zapulsują życiem. Chociaż wielkiego dokonała

zniszczenia - rękę niszczyciela powstrzymano. Wszystkie te upiorne ruiny, wszystkie

sczerniałe szkielety domów patrzące złowrogo na słoneczną zieleń pagórka mogą

wkrótce już wypełnić się gwarem odbudowy, stukotem młotków i kielni. Na tę myśl

wzniosłem dłonie ku niebu i zacząłem dziękować Bogu. Za rok, myślałem, za rok...

I wtedy, dopiero wtedy przygniotła mnie myśl o sobie, o żonie, o dawnym, pełnym

nadziei i uroku życiu, które odeszło na zawsze.

9 Ocaleni z rozbicia

Teraz nastąpi najdziwniejsza może część mego opowiadania. Choć z drugiej

strony nie jest ona aż tak bardzo znów dziwaczna. Pamiętam jasno, żywo i dokładnie

wszystko, co nastąpiło tego dnia, do chwili gdy stanąłem na szczycie wzgórza Primrose

płacząc i chwaląc Pana. Potem zaś nie pamiętam nic już więcej.

O trzech następnych dniach nie wiem nic zgoła. Później dopiero dowiedziałem

się, że nie ja pierwszy odkryłem zgubę Marsjan; że już w nocy dokonało tego kilku

172

background image

podobnych do mnie wędrowców. Pierwszy z nich, gdy ja kryłem się w domku dorożkarza,

popędził do St: Martin's - le - Grand i zadepeszował do Paryża. Stamtąd radosna wieść

pomknęła w świat i tysiące miast i miasteczek zmartwiałych w koszmarnym

wyczekiwaniu ożyło gorączką radości; gdy ja stałem nad jamą, o zagładzie Marsjan

wiedziano już w Dublinie, Edynburgu, Manchesterze i Birminghamie. Ludzie płacząc i

krzycząc z radości rzucali pracę, padali sobie w objęcia, by po chwili pędzić z krzykiem

na dworzec i pchać się do szczelnie wypełnionych, zdążających z całego kraju ku

Londynowi pociągów.

Dzwony kościelne, zamilkłe dwa tygodnie temu, ożyły teraz i przesyłając radosne

posłanie rozdzwoniły całą Anglię. Wychudli, brudni, zmęczeni ludzie podążali wszystkimi

drogami, pieszo, na bicyklach; wozami, rozgłaszając radosnym zgiełkiem wieść o

niespodzianym ocaleniu. A żywność! Przez kanał La Manche, przez Morze Irlandzkie,

przez Atlantyk płynął strumień ziarna, chleba i mięsa. Zdawało się, że wszystkie okręty

świata skierowano do Londynu. Ja jednak nic z tego nie pamiętam. Błąkałem się bez

celu jak oszalały. Znalazłem się wreszcie wśród dobrych jakichś ludzi, którzy napotkali

mnie na trzeci dzień, płaczącego i nieprzytomnego, krążącego uliczkami w pobliżu St.

John's Wood. Opowiadali mi później, że wyśpiewywałem coś bez sensu o "ostatnim

żyjącym człowieku". Mając niemało własnych kłopotów, ludzie ci, których nazwiska nawet

nie mogę tu przytoczyć, choć usilnie pragnę wyrazić im swą wdzięczność, zajęli się mną

troskliwie, przygarnęli i uchronili przed samym sobą. Najwidoczniej też dowiedzieli się

coś niecoś o tym, co przeszedłem, z mych półprzytomnych słów.

Gdy wróciłem już całkowicie do zmysłów, opowiedzieli mi bardzo ostrożnie to,

czego udało im się tymczasem dowiedzieć o losie Leatherhead. Dwa dni po mym

uwięzieniu zostało ono zniszczone przez Marsjan, przy czym nikt nie ocalał. Zmietli je po

prostu z powierzchni Ziemi, ot tak

sobie, bez żadnej przyczyny, jak chłopcy, którzy z nadmiaru sił żywotnych

rozwalają czasem mrowisko.

173

background image

Zostałem więc samotny, oni zaś byli dla mnie dobrzy. Byłem sam i bardzo smutny,

oni zaś opiekowali się mną. Po powrocie do zdrowia pozostałem u nich jeszcze przez

cztery dni. Ciągle jednak czułem, że pcha mnie jakaś siła, by choć raz jeszcze spojrzeć

na szczątki życia, które tak przecież niedawno wydawało mi się jasne i szczęśliwe.

Usiłowali powstrzymać mnie. Było to, ich zdaniem, niepotrzebne rozdrapywanie nie

zaschłych jeszcze ran. Robili, co było w ich mocy, aby odwrócić me chorobliwe myśli od

tej wyprawy w przeszłość. W końcu nie mogłem jednak oprzeć się ślepemu -nakazowi

wewnętrznemu i; obiecując niezawodnie powrócić, opuściłem ze łzami w oczach mych

czterodniowych przyjaciół, by znów wyjść na puste tak jeszcze niedawno, obce i nieme

ulice.

Teraz przepełniał je tłum powracających. Miejscami sklepy były otwarte, widziałem

nawet wodę zdatną do picia, bijącą z ulicznych wodotrysków"

Pamiętam, jak szyderczo jaśniało słońce, gdy. rozpoczynałem smutną tną

pielgrzymkę do domku w Woking, jakie ożywione, ruchliwe było miasto dokoła. Uwijało

się tu takie mnóstwo zajętych czymś, ludzi, że niewiarygodną .wprost wydawała się

niedawna śmierć tylu ich tysięcy. Twarze były pożółkłe, włosy w nieładzie, oczy szeroko

rozwarte i jakby wyblakłe, większość zaś odziana była w łachmany. Lecz na wszystkich

tych twarzach, we wszystkich oczach dwa wyczytałbyś tylko uczucia: podniecenia i

zawziętej energii - lub posępnej determinacji. Gdyby nie to, Londyn byłby w tych dniach

miastem włóczęgów. Na ulicach rozdzielano hojnie chleb nadesłany z Francji. Nielicznym

koniom znać było wszystkie żebra. Na rogach ulic stali już policjanci. Zniszczenia

poczynione przez Marsjan ujrzałem dopiero na ulicy Wellingtona, tam też spostrzegłem

Czerwone Zielsko pnące się po filarach mostu Waterloo.

U wejścia na most zauważyłem, jakże charakterystyczny dla tych groteskowych

dni, dziwaczny obrazek. Do gęstwy Czerwonego Zielska przypięty był patykiem arkusz

papieru, świeżo wydany numer Daily Mail, pierwszy, jaki ukazał się po wielu dniach

przerwy. Znalazłem w kieszeni sczerniałego szylinga i kupiłem gazetę. Wydawca nie

174

background image

zapełnił całego numeru, większa część szpalt pozostała nie zadrukowana, ostatnią zaś

stronę wypełniały dawne jeszcze reklamy i ogłoszenia. W gazecie znalazłem jedynie

oddane drukiem wrażenia piszącego, agencje prasowe widocznie nie podjęły jeszcze

pracy. Nie dowiedziałem się niczego nowego ponad to, że już po tygodniu badań

prowadzonych nad maszynami Mars

jan osiągnięto zadziwiające wyniki. Artykuły zapewniały między innymi, w co

zresztą nie uwierzyłem, że poznano już tajemnicę lotu. 7. dworca Waterloo odchodziły

pociągi przewożące bezpłatnie ludność do domów. Pierwsza fala powracających

spłynęła już parę dni temu. W pociągu niewielu było pasażerów, ja zaś nie miałem

nastroju do rozmów, toteż usiadłem w pustym przedziale i patrzyłem, skrzyżowawszy

ręce na piersiach, na mknącą za oknem, skąpaną w słońcu panoramę zniszczeń. Tuż za

stacją pociąg biegł powoli po prowizorycznie ułożonych torach, po obu zaś stronach

ciągnęły się sczerniałe ruiny domów. Aż do Clapham, mimo dwudniowego deszczu i

burzy, Londyn pokryty był osadem Czarnego Dymu: W Clapham tory były uszkodzone.

Setki bezrobotnych sklepikarzy i urzędników ramię w ramię z kolejarzami trudziło się przy

ich naprawie, my zaś podskakiwaliśmy na złączach pośpiesznie ułożonych. szyn.

Cała okolica wzdłuż toru wyglądała niezwykle i smętnie. Wimbledon ucierpiał

szczególnie. Najmniej, zdawało się, ucierpiał Walton, przynajmniej las otaczający go nie

był spalony. Rzeczki Wandle i Mole, a także każdy, najmniejszy nawet strumyczek, ginęły

w zwartej masie Czerwonego Zielska, to podobnego do stosu mięsiwa w jatce, to znów

do poszatkowanej fioletowej kapusty. Sosnowe lasy Surrey wydawały się uschłe, tak

rozpleniło się tam Czerwone Pnącze. Za Wimbledonem, w pobliżu toru, widać było zwały

ziemi wokół szóstego walca. Stało tam mnóstwo ludzi przyglądających się pracy

saperów. Nad nimi trzepotała wesoło na porannym wietrzyku chorągiew narodowa. Całą

okolicę pokrywała karmazynowa roślinność, rażąc boleśnie oko purpurowym odcieniem.

175

background image

Spojrzenie umęczone nieustanną szarzyzną zgliszcz i posępną czerwienią roślin szukało

ukojenia w łagodnych zarysach odległych, błękitnoszmaragdowych wzgórz.

Dojazd do Woking od strony Londynu nie został jeszcze naprawiony, toteż

wysiadłem w Byfleet i poszedłem gościńcem do Maybury. Minąłem po drodze miejsce,

gdzie rozmawialiśmy wraz z artylerzystą z patrolem huzarów, potem to, w którym

ujrzałem wśród burzy pierwszego Marsjanina w Bojowej Machinie. Pchnięty ciekawością

zboczyłem nieco, by w plątaninie czerwonego listowia odnaleźć przewróconą bryczkę i

zbielałe, obgryzione, rozwleczone dokoła końskie kości. Długo przyglądałem się tym

szczątkom...

Zagłębiłem się w las i brnąc miejscami po szyję w Czerwonym Zielsku

zobaczyłem, iż oberżysta został już pochowany; mijając College Arms zbliżyłem się

wreszcie do domu. Jakiś stojący w rozwartych drzwiach swej willi mężczyzna powitał

mnie, gdy go mijałem, po nazwisku.

Rzuciłem na nasz domek pełne nadziei spojrzenie, zgasła ona jednak

natychmiast. Drzwi były wyważone, nie domknięte i podchodząc dostrzegłem,jak porusza

nimi i trzaska przeciąg.

W otwartym oknie gabinetu, przez które wyglądałem wówczas, aż do świtu, wraz

z artylerzystą, powiewały franki. Nikt od tego czasu go nie zamknął. Połamane krzewy

wyglądały tak samo jak wtedy, cztery bez mała tygodnie temu, gdy odchodziłem.

Wszedłem do przedpokoju po to tylko, by wszystkimi zmysłami odczuć beznadziejną

pustkę domu. Chodnik na schodach, tam gdzie przemoczony burzą siedziałem bezsilnie

w ową okropną noc, zgnieciony był i wyplamiony. Na stopniach zachowały się ślady

naszych zabłoconych stóp.

Poszedłem na górę, do gabinetu. Na biurku znalazłem pod przyciskiem arkusz

papieru, na którym kreśliłem mą rozprawkę w tym właśnie dniu, gdy otworzył się

pierwszy walec. Długo stałem odczytując po wielekroć dawno już zapomniane zdania.

176

background image

Pisałem wówczas o tym, jak będzie prawdopodobnie rozwijać się nasza moralność w

miarę rozwoju cywilizacji; ostatnie zaś słowa były początkiem przepowiedni: "Za jakieś

dwieście lat" napisałem "możemy oczekiwać..." w tym miejscu zdanie urywało się.

Wspomniałem, jak nie udawało mi się tamtego dnia skupić myśli i jak rzuciłem wszystko i

zbiegłem na dół, by nabyć u gazeciarza Daily Chronicle. Wspomniałem, jak pędziłem do

furtki, gdy nadchodził, i jak słuchałem dziwacznej historii o "ludziach z Marsa". Zszedłem

na dół i stanąłem w jadalni. Na stole leżał chleb i baranina zupełnie już zepsuta, i

przewrócona butelka od piwa, zupełnie tak samo, jak pozostawiliśmy je z artylerzystą

wychodząc z domu. Mieszkanie było puste. Pojąłem, jakim szaleństwem była tak długo

piastowana nikła nadzieja. Raptem zaszło coś dziwnego.

- To nie ma przecież sensu - rozległ się czyjś głos- dom jest opuszczony. Już od

dawna nie ma w nim nikogo. Zostawać tu byłoby tylko niepotrzebną męką. Nikt prócz

ciebie nie ocalał.

Zadrżałem. Czy to ja sam myślałem na głos? Zwróciłem się ku szerokiemu

francuskiemu oknu, wychodzącemu do ogrodu, zbliżyłem się doń i wyjrzałem.

I oto nie mniej ode mnie zdziwieni i zalęknieni stali tam kuzyn mój i żona -

pobladła - powstrzymująca łzy. Na mój widok krzyknęła słabo.

- Wróciłam - wyszeptała - ja wiedziałam... wiedziałam...

Palce jej dotknęły szyi, zachwiała się. Przypadłem do niej i pochwyciłem w

ramiona.

10 Epilog

Mogę tylko żałować; iż teraz, kończąc już mą opowieść, tak niewiele wniosłem do

dyskusji nad licznymi nie rozwiązanymi, jak dotąd, zagadnieniami. Krytyk obawiam się z

177

background image

jednego tylko względu. Oto właściwą mą dziedziną jest filozofia. Wiedzę o fizjologii

porównawczej zaczerpnąłem z paru zaledwie książek, lecz twierdzenia Carvera o

przyczynach nagłej zguby Marsjan wydają się tak prawdopodobne, iż mogą być uznane

za pewnik. Stwierdziłem to już zresztą w toku opowiadania.

W każdym razie w ciałach Marsjan badanych po wojnie nie wykryto żadnych

innych drobnoustrojów prócz gatunków znanych, dotychczas na Ziemi. To, że przybysze

nie grzebali swych zmarłych, jak i to, że niedbale obchodzili się ze zwłokami

mordowanych przez siebie ofiar, również wskazuje na całkowitą nieznajomość procesów

gnilnych. Trzeba jednak stwierdzić, iż przy całym swym prawdopodobieństwie wnioski te

nie zostały, jak dotąd, naukowo potwierdzone.

Nie jest również znany skład chemiczny Czarnego Dymu używanego z tak

straszliwym skutkiem przez Marsjan. Zagadką pozostało także i źródło Snopa Gorąca.

Okropne wypadki, jakie wydarzyły się w laboratoriach w Ealing i South Kensington,

powstrzymały fizyków od dalszych.z nimi doświadczeń. Analiza spektralna czarnego pyłu

wykazała nieomylnie obecność nieznanego pierwiastka, dającego trzy lśniące linie w

zielonym polu widma, przy czym możliwe jest, iż łączy się on z argonem wytwarzając

związek oddziałujący zabójczo na któryś ze składników krwi. Te jednak nie

udokumentowane niczym rozważania nie zainteresują zapewne zwykłego czytelnika, dla

którego przeznaczyłem tę opowieść. Nie zbadano również brązowej piany spływającej do

morza Tamizą po zniszczeniu Machiny Bojowej pod Shepperton, teraz zaś jest już

oczywiście za późno.

Wyniki badań anatomicznych resztek Marsjan pozostawionych przez wygłodniałe

psy przedstawiłem już wcześniej. Każdy jednak może zapoznać się ze wspaniale

zachowanym w spirytusie, nie uszkodzonym okazem w Muzeum Przyrodniczym jak

również z niezliczonymi rysunkami i fotografiami tego okazu; dla fizjologii zaś dane te są

najzupełniej wystarczające. '

178

background image

Znacznie ważniejsze i ogólniejsze natomiast jest pytanie, -czy należy liczyć się z

możliwością ponownego najazdu Marsjan. Nie wydaje mi się, by sprawie tej poświęcono,

jak dotąd, należytą uwagę. W tej chwili.odle

głość od Marsa jest ogromna, przy każdej jednak opozycji ja przynajmniej

oczekuję nowych z ich strony prób. W każdym zaś razie winniśmy być do tego

przygotowani. Sądzę, że da się z wielką dokładnością ustalić położenie działa, które

oddało wówczas tych kilka strzałów, i bacznie obserwować tę część-planety, by

zawczasu przygotować się na przyjęcie następnego napadu.

Można by wówczas zniszczyć środkami wybuchowymi i za pomocą artylerii walce,

jeszcze zanim ostygną na tyle, by Marsjanie mogli się z nich wydostać, lub też wybić ich

za pomocą granatów natychmiast po odkręceniu się śruby. Wydaje mi się, że stracili oni

jednak, i to bezpowrotnie, tę wielką nad nami przewagę, jaką dało im przy pierwszym na

nas najeździe zaskoczenie. Być może, iż pogląd ich jest podobny do mego.

Lessing ma dostateczne podstawy, by twierdzić, iż Marsjanom udało się dokonać

lądowania na Wenus. Przed siedmiu miesiącami Mars był w opozycji z tą planetą i

wówczas to właśnie astronomowie dostrzegli na nie oświetlonej jej części, zwróconej ku

Marsowi, szczególne sinusoidalnego kształtu znaki świetlne i równocześnie niemal takie

same znaki dostrzeżono na fotografiach Marsa. Wystarczy porównać zdjęcia obu tych

tarcz, aby zadziwiające podobieństwo znaków stało się zupełnie oczywiste.

W każdym bądź razie, czy możemy spodziewać się ponownego najazdu, czy też

nie - nasz pogląd na przyszłe losy ludzkości musi pod wpływem niedawnych wypadków

ulec gruntownej zmianie. Nauczyły nas one, że nie wolno uważać naszego globu za

całkowicie bezpieczne schronienie; nigdy przecież nie da się przewidzieć, jakie

nieznane, dobre czy złe, istoty mogą spaść do nas z międzyplanetarnych przestrzeni.

Można jednak stwierdzić, iż w ostatecznym rozrachunku najazd Marsjan przyniósł

ludzkości wiele korzyści. Odebrał nam bowiem to nieuzasadnione zadufanie, które

zazwyczaj staje się przyczyną upadku. Przyniósł również w darze naszej wiedzy rzeczy

179

background image

nowe i niezwykłe i przyczynił się do poważnego wzrostu poczucia wspólnoty na Ziemi.

Być może, iż poprzez gwiezdne przestrzenie Marsjanie widzieli los swych wysłanników i

dobrze pojęli tę lekcję, być może także, iż na Wenus znaleźli bardziej sprzyjające

warunki bytowania. Niech sobie zresztą będzie, co chce, lecz przez wiele jeszcze lat nie

zniknie napięcie, z jakim obserwować będą tu, na Ziemi, tarczę Marsa i spadające

gwiazdy, które w tamtych okrutnych dniach przyniosły ludzkości tyle nieszczęść.

Trudno również przecenić wpływ najazdu na rozszerzenie się naszych

.horyzontów myślowych. Zanim pierwszy walec spadł na Ziemię, panowało ogólne

przeświadczenie, iż w całym nieobjętym wszechświecie tylko

na malutkiej naszej Ziemi kwitnie życie. Dziś wiemy już znacznie więcej. Jeśli

Marsjanie potrafili dotrzeć do Wenus, nie ma podstaw, by sądzić, że nie potrafi dokonać

tego także i człowiek, gdy zaś powolne stygnięcie Słońca sprawi, iż na Ziemi nie będzie

już można żyć dłużej, co przecież nieuchronnie musi kiedyś nastąpić, być może trzeba

będzie przenieść potok ziemskiego życia na siostrzaną planetę. Czy dokonamy tego?

Mglista i wspaniała jest wizja, jaką stworzył mój umysł, wizja życia przenoszonego

stopniowo z malutkiego zarodka, jakim jest nasz Układ Słoneczny, aż w najodleglejsze

krańce wszechświata. Odległe to jeszcze marzenie. Ż drugiej jednak strony

niewykluczone, iż zagłada pierwszych Marsjan odroczyła tylko naszą zgubę. Do nich,

być może, nie do nas należy przyszłość.

Muszę wyznać, iż groza i burzliwość tamtych czasów pozostawiły w mym umyśle

zwątpienie i niepewność. Bywa, iż siedząc przy świetle lampy nad pracą w cichym

gabinecie, dostrzegam gdzieś w dole, przed sobą, rozległą równinę pokrytą wijącymi się

płomieniami, za plecami zaś czuję pustkę i samotność domu. Wychodzę na gościniec do

Byfleet, mijają mnie pojazdy, wóz rzeźnika, bryczka pełna gości, robotnik na rowerze,

dzieciaki idące do szkoły i nagle wszystko to roztapia się we mgle, staje się

180

background image

nierzeczywiste i wydaje mi się, że idę z artylerzystą przez upalną, pustą ciszę. Nocami

widuję czarny kurz pokrywający ulice i poskręcane dziwacznie, spowite kirem pyłu trupy.

Schodzą się całymi gromadami, straszne, poszarpane przez psy, mamroczą coś

obłąkańczo, blade, okropne

, ja zaś budzę się zmęczony, zlany potem, wpatrzony niewidzącymi oczami w

ciemność nocy.

Jadę do Londynu i ruchliwe, pełne życia Fleet Street i Strand znów widzę jako

ciche, wymarłe zaułki. Snują się wokół upiory przeszłości, martwe cienie, szydzące z

ożywionego dziś miasta. Jak dziwnie jest stanąć na szczycie wzgórza Primrose, a

uczyniłem to właśnie wczoraj, przed napisaniem tego rozdziału, i patrzeć na morze

domków spowite niebieską mgiełką dymów, zlewające się z chmurnym, nawisłem nisko

niebem, patrzeć na spacerujących beztrosko pośród kwietników ludzi, na gapiów

podziwiających do dziś stojące tam machiny Marsjan, przysłuchiwać się hałaśliwym

igraszkom dzieci i wspominać chwile, gdy patrzyłem na Londyn, taki jasny, tak wyraźnie

widoczny, taki pusty i cichy w tamtym, rodzącym się, wielkim dniu.

Najdziwniejsze zaś - to móc znowu trzymać dłoń mej żony i wspominać chwile,

gdy oboje myśleliśmy o sobie jako o ludziach martwych.

Spis rzeczy

Księga pierwsza

Przybycie Marsjan

1 W przededniu wojny . . . . . . . . . . . . . . . . . 7

181

background image

2 Spadająca gwiazda . . . . . . . . . . . . . . . . . . 12

3 Żwirowisko pod Horsell. . . . . . . . . . . . . . . 15

4 Walec otwiera się . . . . . . . . . . . . . . . . . . 17

5 Snop Gorąca . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 20

6 Snop Gorąca na gościńcu do Cobham. . .- . . . . : 23

7 Jak dotarłem do domu . . . . . . . . . . . . . . . 25

8 Piątkowa noc. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 28

9 Walka rozpoczyna się . . . . . . . . . . . . . . . . 30

10 Nawałnica . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 35

11 U okna . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 40

12 Co widziałem z zagłady Weybridge i Sheppertonu 44

13 Jak spotkałem się z wikarym . . . . . . . . . . . . 52

14 W Londynie . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 57

15 Co stało się w Surrey . . . . . . . . . . . . . . . . 65

16 Ucieczka z Londynu. . . . . . . . . . . . . . . . . 71

17 Dziecię Gromu. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 81

Księga druga

Ziemia we władzy Marsjan

182

background image

1 Zdeptani . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 90

2 Co widzieliśmy z ukrycia w ruinach. . . . . . . . 96

3 Dni więzienne . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 103

4 Śmierć wikarego . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 108

5 Cisza . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 111

6 Trud dni piętnastu. . . . . . . . . . . . . . . . . . 113

7 Człowiek ze wzgórza pod Putney . . . . . . . . 116

8 Londyn wymarły. . . . . . . . . . . 129

9 Ocaleni z rozbicia . . . . . . . . 136

10 Epilog . . . . . . . . . . . . . 140

(scaned by MarcinW®)

183


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Herbert George Wells Wojna światów
Herbert George Wells Wojna światów
Herbert George Wells Wojna Światów
!Herbert George Wells Wojna światów
Herbert George Wells Wojna swiatow
Herbert George Wells Wojna światów
Herbert George Wells Wojna światów
Herbert George Wells Wojna Światów (mandragora76)
Herbert George Wells Wojna światów
Wells Herbert George Wojna Światów
Wells Herbert George Wojna swiatów
Wells H G (1898) Wojna swiatow
Wells Herbert George Wojna światów(1)
I wojna swiatowa i Rosja 001
II wojna swiatowa, szkoła, streszczenia
ii wojna swiatowa bitwa o anglie id 210085
Odp do TESTU A II wojna światowa

więcej podobnych podstron