Herbert George Wells
Wojna światów
Przełożył Henryk Józefowicz
Tytuł oryginału: The War of the Worlds
Bratu mojemu, Franciszkowi
Wellsowi, tę jego myśl oddaję
H. G. Wells
Któż bowiem żyłby w tamtych światach,
jeśli są one zamieszkałe?… Oni czy my
jesteśmy panami świata?… Czyżby dla
człowieka wszystko zostało stworzone?
KEPLER
(„Anatomia melancholii”)
Nikt pod koniec dziewiętnastego wieku nie uwierzyłby chyba, iż życie ludzi bacznie i wszechstronnie obserwują istoty mądrzejsze od człowieka, a przecież jak i on śmiertelne; że krzątających się wokół swych spraw codziennych ludzi badają i analizują one równie być może skrupulatnie, jak skrupulatnie bada człowiek pod mikroskopem rojące się i mnożące w kropli wody drobnoustroje. Snując się, niezmiernie radzi z siebie, po naszym globie, szczerze jesteśmy przekonani o swej władzy nad materią. Możliwe, że żyjątka pod mikroskopem czują tak samo. Ale nikomu z nas nie przyszła do głowy myśl, że są inne, starsze od naszego światy, które mogą być źródłem niebezpieczeństwa dla ludzkości. Każdą myśl o życiu na nich odpędzaliśmy od siebie, uważając je za nieprawdopodobne, a przynajmniej mocno wątpliwe.
Dzisiejszego czytelnika zainteresuje niezawodnie nasz sposób myślenia z tamtych odległych dni. Przypuszczano podówczas, że na Marsie mogą żyć co najwyżej inni jacyś ludzie, na niższym od naszego stopniu rozwoju, którzy z radością powitaliby ziemskie wyprawy misjonarskie. A tymczasem poprzez otchłań międzyplanetarnej przestrzeni spoglądały na naszą Ziemię zazdrosnym okiem istoty obdarzone umysłami o tyleż wyższymi od naszych, o ile ludzkie wyższe są od umysłów zagładą zagrożonych zwierząt; o intelekcie szerokim, lecz chłodnym i niechętnym. I powoli, lecz nieuchronnie opracowywały swe plany przeciwko nam. W pierwszych latach wieku dwudziestego przyszło WIELKIE ZASKOCZENIE.
Nie muszę chyba przypominać czytelnikowi, iż Mars krąży dookoła Słońca w odległości 140 000 000 mil, a światła i ciepła otrzymuje zaledwie dwa razy mniej od naszej Ziemi. Mars, jeśli teorie mgławicowe kryją w sobie choć ziarno prawdy, musi być znacznie od Ziemi starszy i życie na nim musiało pojawić się na długo przed ukształtowaniem się ziemskiej skorupy. To, że masa Marsa wynosi zaledwie jedną siódmą masy Ziemi, przyspieszyło jego ostyganie do temperatury, w której pojawia się życie. Co więcej, posiada on powietrze i wodę, a więc to wszystko, co niezbędne jest do podtrzymania żywego istnienia.
Człowiek jednak jest tak próżny i tak w swej próżności zaślepiony, iż do samego schyłku XIX stulecia nie znalazł się żaden pisarz, który wyraziłby pogląd, że mogło się tam rozwinąć życie istot rozumnych, na poziomie wyższym od ziemskiego. Nie pojmowano też na ogół, że na Marsie, który o wiele jest od Ziemi starszy, powierzchnię ma czterokrotnie mniejszą i znacznie dalej leży od Słońca — życie musi być nie tylko odleglejsze od swych początków, ale bliższe końca.
Nieustanne stygnięcie, któremu podległa jest przecież i nasza planeta, posunęło się u naszego sąsiada znacznie dalej. Warunki fizyczne tam panujące są dla nas, co prawda, wciąż jeszcze tajemnicą — wiemy jednak, że nawet na równiku temperatura południa osiąga zaledwie temperaturę naszych najostrzejszych zim. Atmosfera Marsa jest o wiele bardziej rozrzedzona od naszej, oceany zaś skurczyły się tak dalece, iż pokrywają już tylko jedną trzecią powierzchni tej planety. Potężne lodowce zalegają oba jej bieguny, a wskutek powolnych zmian pór roku spełzają coraz groźniej na obszary strefy umiarkowanej. Ten najwyższy stopień wyczerpania, tak niewiarygodnie jeszcze dla naszej Ziemi odległy, stał się palącym problemem dla mieszkańców Marsa. Pod bezpośrednim naciskiem konieczności rozkwitła ich nauka, urosła ich wiedza — lecz stwardniały serca. Spoglądając przez przyrządy, o jakich nam się nawet nie śniło, w przestrzeń, w kierunku Słońca, ujrzeli oni odległą od siebie o zaledwie 35 000 000 mil jutrzenkę nadziei, naszą cieplejszą planetę, pokrytą zielenią roślinności, szarą od wód, z atmosferą pełną chmur — wymownym świadectwem płodności, z przelotnym pośród tych chmur widokiem gęsto zaludnionych lądów i upstrzonych statkami mórz.
My zaś, ludzie, stworzenia zamieszkujące tę Ziemie, byliśmy dla nich czymś tak samo obcym i niższym, jak obce i niższe są dla nas małpy i lemury. Umysł człowieka pojął już prawdę, iż życie jest nieustanną walką o byt. Wydaje się, że prawdę tę wyznawali również Marsjanie. Ich świat stygł coraz bardziej, nasz zaś pełen był życia. Życia obcego im, niższego, pierwotnego. Jedyną ucieczką od groźby nieuniknionego końca, groźby wzrastającej z pokolenia na pokolenie, było dla nich przedsięwzięcie wyprawy wojennej bliżej Słońca.
Zanim osądzimy ich zbyt surowo, przypomnijmy sobie, jak bezlitośnie tępił własny nasz gatunek nie tylko zwierzęta, bizony czy ptaki dodo, ale i inne rasy ludzkie, na niższym stojące szczeblu rozwoju. Choćby Tasmańczycy wytępieni doszczętnie w ciągu pięćdziesięciu lat przez przybyszów z Europy. Czyż tacy z nas apostołowie litości, byśmy mieli prawo żalić się na Marsjan postępujących tak samo z nami?
Obmyślili oni swoje lądowanie na Ziemi z zadziwiającą wprost precyzją — ich wiedza matematyczna stoi niewątpliwie znacznie wyżej od naszej — i poprowadzili przygotowania prawie zupełnie jednomyślnie. Gdyby nasze przyrządy pozwalały na to, wzbierające niebezpieczeństwo można było dostrzec znacznie już wcześniej w XIX wieku. Tacy ludzie jak Schiaparelli obserwowali wprawdzie czerwoną planetę — nawiasem mówiąc ciekawe, że Mars z dawien dawna uchodził za symbol wojny — lecz nie potrafili pojąć zmian zachodzących w wyglądzie pewnych wycinków jej powierzchni, choć tak dokładnie umieli zmiany te nanosić na mapy. A przez cały ten czas Marsjanie przygotowywali się.
W 1894 roku, w czasie wielkiej opozycji Marsa, dostrzeżono jasny błysk na oświetlonej części jego tarczy. Pierwsze ujrzało go obserwatorium Licka, nieco później Perrotin w Nicei, potem zaś inne obserwatoria. Angielska publiczność dowiedziała się o tym po raz pierwszy 2 sierpnia z artykułów w Przyrodzie. Ja osobiście skłonny jestem przypuszczać, iż zjawisko to było błyskiem wystrzału oddanego z głębokiego szybu wyrytego w skorupie Marsa, niby z potężnego działa wyrzucającego skierowane na Ziemię pociski. Pojawienie się szczególnych punkcików dostrzeżonych w pobliżu miejsca błysku podczas dwu następnych opozycji nie zostało dotychczas wyjaśnione.
Burza zwaliła się na nas przed sześciu laty. Gdy Mars osiągnął największe przybliżenie, Lavelle z Jawy zelektryzował cały świat astronomiczny zadziwiającą wiadomością o potężnym na tej planecie wybuchu rozżarzonych do białości gazów. Stało się to dwunastego przed północą, przy czym użyty przezeń natychmiast spektroskop wykazał wielką masę płonących gazów, głównie wodoru, mknącą z błyskawiczną szybkością w kierunku Ziemi. Ten strumień ognia przestał być widoczny mniej więcej po piętnastu minutach. Astronom porównywał go do olbrzymiego kłębu płomieni wytrysłych gwałtownie z planety, „zupełnie jak płomień z wylotu lufy”.
Później dopiero okazało się, jak trafne było to porównanie. Następnego jednak dnia nie znalazłbyś, z wyjątkiem drobnej wzmianki w Daily Telegraph, ani słowa o tym zjawisku w żadnej gazecie i świat żył dalej nic nie wiedząc o największym niebezpieczeństwie, jakie kiedykolwiek zagrażało rodzajowi ludzkiemu. Nie dowiedziałbym się i ja o tym wybuchu, gdybym przypadkiem nie spotkał w Ottershaw słynnego astronoma Ogilvy’ego. Wiadomość o niezwykłym zjawisku bardzo go poruszyła i temu właśnie zawdzięczałem zaproszenie, by tegoż wieczoru obserwować z nim razem czerwoną planetę.
Mimo wszystko, co potem zaszło — wieczór ów pamiętam bardzo dokładnie. Ciemne i milczące obserwatorium, nikłą plamę światła przyćmionej latarni w kącie, monotonne tykanie mechanizmu zegarowego przy teleskopie, wreszcie szczelinę w kopule dachu — podłużną głębię przeciętą smugą gwiezdnego pyłu. Słychać było, jak niewidoczny Ogilvy poruszał się gdzieś w pobliżu. W teleskopie widniał krąg głębokiego granatu z unoszącą się w samym niemal jego środku planetą. Wydała mi się okruchem światła — taka była jasna i maleńka, i nieruchoma. Przecinały ją ledwie dostrzegalne poprzeczne kreski, a na biegunach była leciutko spłaszczona. Taka drobna, taka srebrzyście ciepła kropelka światła! Wydawało się, że drży, naprawdę jednak drżał tylko utrzymywany nieustannym działaniem mechanizmu zegarowego na wprost gwiazdy teleskop.
Gdy tak patrzyłem, gwiazda rosła, to malała, zbliżała się nieco, to znów oddalała. Było to złudzenie wywołane po prostu wysiłkiem wzroku. Dzieliło ją ode mnie 40 000 000 mil — ponad czterdzieści milionów mil próżni. Niewielu tylko spośród nas potrafi wyobrazić sobie bezmiar kosmicznej pustki usianej gwiezdnym ziarnem światów.
W pobliżu Marsa, pamiętam, tkwiły trzy świetlne kropki, trzy nieskończenie odległe, widoczne tylko przez teleskop gwiazdy, wokół zaś roztaczała się nieprzenikniona ciemność próżni. Wiecie, jak wygląda ciemność nieba w gwiaździstą mroźną noc. W teleskopie wydaje się ona daleko głębsza. A niewidzialne dla mnie, bo tak odległe i małe, mknęło bez wytchnienia poprzez niezmierzoną przestrzeń, zbliżało się o tysiące mil z każdą chwilą, nadchodziło wysłane przez tamtych COŚ — co miało przynieść nam walkę i nieszczęścia, i śmierć. Patrząc na nieruchomą gwiazdę nie śniłem nawet o tym.
Nikt na całej kuli ziemskiej nie śnił o bezbłędnie wymierzonych w nas pociskach.
Tej nocy także nastąpił wybuch gazów na odległej planecie. Dojrzałem go. Czerwony błysk na krawędzi tarczy, ledwie dostrzegalny zarys wytrysku światła — akurat gdy chronometr wydzwaniał północ. Przywołałem Ogilvy’ego, by zastąpił mnie przy teleskopie. Noc była upalna i chciało mi się pić. Stąpając niezdarnie i potykając się poszedłem po omacku do stolika z syfonem, podczas gdy Ogilvy wykrzykiwał coś o pędzących w naszą stronę kłębach gazów.
Tej nocy wyruszył z Marsa na Ziemię jeszcze jeden niewidzialny pocisk, prawdopodobnie już drugi w ciągu dwudziestu czterech godzin. Pamiętam, jak siedziałem na stole tam, w ciemności, a przed oczami migotały mi zielone i szkarłatne plamy. Pamiętam, jak bardzo chciało mi się zapalić światło. Nie podejrzewałem, co oznaczał ów przelotny błysk ani co miał mi on przynieść. Ogilvy obserwował do pierwszej, potem także dał spokój. Z jasno już płonącą latarnią wracaliśmy do domu. Gdzieś niżej, w ciemnościach, leżały ciche miasteczka Ottershaw i Chertsey z setkami śpiących spokojnie mieszkańców.
Ogilyy zastanawiał się tej nocy nad warunkami, jakie panują na Marsie, i wydrwiwał prostackie pomysły, że jego mieszkańcy dają nam jakieś znaki. Twierdził, że to gęsty deszcz meteorytów spada na tę planetę lub też że rozwija się tam potężny wybuch wulkanu. Udowadniał mi, jakim niepodobieństwem jest identyczny rozwój życia organicznego na dwu sąsiadujących ze sobą planetach.
— Jest może jedna szansa na milion — mówił — aby na Marsie żyło coś podobnego do człowieka. W setkach obserwatoriów widziano tej nocy błysk i następnej, i znów następnej, i tak dziesięć razy pod rząd, noc w noc, około dwunastej — błysk. Gdy wybuchy, po dziesiątym, ustały — nikt na Ziemi nie usiłował sobie tego wytłumaczyć. Być może, gazy tworzące się przy wystrzałach sprawiły w jakiś sposób kłopot Marsjanom. W każdym razie, dostrzeżone przez najsilniejsze ziemskie teleskopy, gęste chmury dymu i kurzu długo jeszcze unosiły się w postaci szarych plamek o zmiennych kształtach w przejrzystej atmosferze planety przesłaniając przelotnie tak dobrze znane astronomom szczegóły jej powierzchni.
Ocknęła się wreszcie codzienna prasa. Poczęły się ukazywać popularnie podawane wiadomości o wulkanach na Marsie. Pamiętam, że satyryczny tygodnik Punch wykorzystał, nawet dosyć dowcipnie, temat ten do satyry politycznej. A tymczasem, nie oczekiwane przez nikogo, szybowały ku nam wystrzelone przez Marsjan pociski. Mknęły z chyżością wielu mil na sekundę przez pustą otchłań przestrzeni, godzina za godziną, dzień za dniem, wciąż bliżej i bliżej. Dzisiaj wydaje się czymś niemal niewiarygodnym, że mimo wiszącej wówczas nad nami groźby zajmowaliśmy się powszednimi swoimi kłopotami. Pamiętam, jak cieszył się Markham, gdy udało mu się uzyskać dla swojego tygodnika najnowszą fotografię Marsa. Jeśli o mnie idzie — dzieliłem czas między dwa zajęcia — naukę jazdy na bicyklu i pracę nad szeregiem artykułów na temat prawdopodobnych dróg rozwoju moralności w miarę postępu cywilizacji.
Pewnego wieczoru — pierwszy z pocisków był już wtedy o niespełna dziesięć milionów mil od Ziemi — wyszedłem z żoną na przechadzkę. Niebo było wygwieżdżone i pokazywałem jej znaki Zodiaku, a potem Marsa, jasny punkcik wspinający się powoli coraz wyżej, ku zenitowi, punkcik, na który patrzyło w tej chwili tyle potężnych teleskopów. Noc była ciepła. Wracając minęliśmy grupę spacerowiczów z Chertsey czy może z Isleworth. Szli, grali i podśpiewywali. W oddaleniu jaśniały okna domów. Ludzie kładli się spać. Ze stacji kolejowej dochodziły, zmienione odległością w jakąś niemal melodię, dźwięki dzwonków, dudnienie, szczęk przetaczanych wagonów. Jaskrawa siatka czerwonych, zielonych i żółtych świateł sygnałowych była — wedle słów żony — jakby wpięta w ciemną ramę nieba. Wszystko tu wydawało się takie spokojne, takie bezpieczne.
Nadeszła wreszcie noc, gdy spadł pierwszy pocisk. Późnym wieczorem ujrzano wysoko w górze krechę ognia. Przemknęła nad Winchesterem kierując .się na wschód i zgasła. Patrzyły na nią setki ludzi biorąc niezawodnie za ślad zwykłego meteoru. Według opisu reportera Albina ciągnął on za sobą zielonkawy, jarzący się przez kilka sekund ogon. Profesor Denning, największy nasz autorytet w dziedzinie meteorytów, stwierdził, iż dostrzeżono go na wysokości około dziewięćdziesięciu, a może stu mil. Zdawało mu się, że bolid spadł o jakieś sto mil na wschód.
Nocy tej byłem w domu, pracowałem w gabinecie, a chociaż okno wychodzi na Ottershaw i zasłona była podniesiona (lubiłem w tamtych czasach spoglądać w nocne niebo) — nie dostrzegłem nic. A przecież najdziwniejszy ten przedmiot, jaki kiedykolwiek nadleciał z przestworzy na Ziemię, spadł wtedy właśnie i ujrzałbym go niewątpliwie, gdybym patrzył w okno. Niektórzy świadkowie jego lotu twierdzą, iż mknął ze świstem. Nic takiego nie słyszałem. Musiało go widzieć wiele osób w Berkshire, Surrey i Middlesex, ale wydawało im się pewnie, że to spada jakiś zwyczajny meteoryt. Nikt chyba nie pomyślał, by go odszukać tej jeszcze nocy.
Tymczasem biedak Ogilvy, który widział spadającą gwiazdę, przekonany, iż leży ona gdzieś na polach między Horsell, Ottershaw i Woking, zerwał się skoro świt i ruszył na poszukiwania. Odnalazł ją rzeczywiście, krótko po wschodzie słońca, w pobliżu żwirowiska. Pocisk uderzając z wielką siłą o ziemię wyrył ogromną jamę i rozrzucił we wszystkie strony żwir i piasek zasypując wrzosowisko. Powstałe w ten sposób zwały widać było o półtorej mili. Wschodnia część wrzosowiska płonęła i na tle wschodzącego właśnie słońca snuły się przezroczyste niebieskawe dymki.
Bolid niemal całkowicie zagrzebany był w piachu. Dokoła walały się pogruchotane resztki połamanych przy upadku sosen. Widoczna jego część przypominała ogromnych rozmiarów walec pokryty grubą okładziną z płyt lub raczej z prostokątnych ciemnobrązowych łusek. Średnica walca mogła wynosić ze trzydzieści jardów. Ogilvy zdumiony wielkością, a jeszcze bardziej kształtem — meteory są zazwyczaj mniej lub bardziej kuliste — chciał podejść do bryły, była ona jednak wciąż jeszcze tak rozgrzana tarciem wskutek przelotu przez atmosferę ziemską, że zamiar ten spełznął na niczym. Zgrzyty dochodzące z wnętrza walca wziął za odgłosy wywołane nierównomiernym ostyganiem powierzchni, gdyż nie przyszła mu jeszcze wtedy do głowy myśl, że walec może być wydrążony.
Gdy stał tak na skraju wyrytej przez bolid jamy podziwiając niezwykły jego wygląd, przede wszystkim zaś barwę i kształt, poczęło mu świtać mgliście, iż jest może jakaś celowość w przybyciu walca na Ziemię. Poranek był cudownie cichy, słońce nieźle już przypiekało sponad rozsypanych kępami w stronę Weybridge sosen. Nie było słychać świergotu ptaków, nie zaszemrał najlżejszy wietrzyk, tylko z okopconego walca dochodziły słabe jakieś dźwięki. Ogilvy był samiuteńki na całej tej wielkiej równinie.
Wtem spostrzegł ze zdziwieniem, iż wzdłuż kolistej skruszyło się i odpadło trochę brązowej, zwęglonej, pokrywającej bolid skorupy. Zaczęła ona odrywać się i spadać na piasek płatami. Nagle odpadł duży kawał z takim łoskotem, że w Ogilvym serce zamarło.
Chcąc zdać sobie w pełni sprawę z tego, co to oznacza, zsunął się mimo bijącego z jamy żaru na dno, aby obejrzeć walec z bliska. Nawet wtedy jeszcze sądził, że przyczyną odpadania okładziny jest stygnięcie walca, chociaż nurtować go już zaczęło zdziwienie, dlaczego odrywa się ona tylko wzdłuż krawędzi. I wtedy spostrzegł, że koliste dno walca obraca się powolutku dokoła swej podłużnej osi. Ruch ten był tak powolny, że niemal niedostrzegalny. Zauważył go dopiero wówczas, gdy zorientował się, że czarna plama na skraju dna będąca pięć minut temu tuż przed nim — zawędrowała teraz na przeciwległą stronę. Olśniła go myśl. Walec był sztuczny! Wydrążony! Z odkręcanym dnem! Ktoś je od wewnątrz odkręcał!
— Wielkie nieba! — krzyknął Ogilvy. — Tam w środku jest człowiek… ludzie! Na wpół zwęgleni! Usiłują się wydostać!
Nagle, w ogromnym, skrócie myślowym, skojarzył walec z błyskiem na Marsie.
Myśl o uwięzionej istocie była tak straszliwa, iż niepomny na gorąco przypadł do dna, by dopomóc w odkręcaniu. Na szczęście silne promieniowanie uchroniło go przed spaleniem rąk grożącym przy zetknięciu z wciąż jeszcze rozżarzonym metalem. Stał chwilę niezdecydowany, potem odwrócił się, wyskoczył z jamy i popędził jak szalony do Woking. Dochodziła akurat szósta rano. Po drodze spotkał jakiegoś woźnicę i próbował mu tłumaczyć, ale zarówno wygląd jego — kapelusz zgubił w jamie — jak i to, co mówił, było tak niesamowite; że chłopina zaciął konia i odjechał bez słowa. Nie lepiej powiodło mu się też z pomywaczem otwierającym właśnie oberżę przy moście w Horsell. Człowiek ten wziął go za wariata i nawet usiłował, bezskutecznie na szczęście, zamknąć w komórce. To go nieco otrzeźwiło, kiedy więc ujrzał w ogródku londyńskiego dziennikarza Hendersona — okrzyknął go przez płot i począł opowiadać bardziej już zrozumiale.
— Henderson — zawołał — widział pan ten wczorajszy meteor?
— A bo co? — zapytał Henderson.
— Leży na polu, za Horsell!
— Mój Boże! — zawołał Henderson. — Meteor! To ciekawe!
— To nie jest zwykły meteor! Człowieku — to walec! Sztuczny walec! I coś jest w środku!
Henderson podniósł się trzymając w ręku łopatę.
— Co takiego? — zapytał. Henderson był przygłuchy na jedno ucho.
Ogilvy opowiedział mu wszystko, co widział. Henderson zastanawiał się chwilę, potem rzucił łopatę, wdział marynarkę i wybiegł na ulicę. Popędzili we dwójkę z powrotem na pole i stwierdzili, że walec nie zmienił położenia. Nie było też słychać zgrzytów, za to pomiędzy ścianą a dnem ukazał się wąziutki paseczek lśniącego metalu. Przez tę szczelinę wchodziło do walca lub, być może, uchodziło z niego z lekkim sykiem powietrze. Chwilę nasłuchiwali, postukali kijem w okładzinę i nie otrzymawszy żadnej odpowiedzi doszli zgodnie do wniosku, że człowiek czy ludzie w walcu muszą być nieprzytomni lub zgoła martwi. Sami oczywiście nie mogli im w niczym dopomóc, wykrzykiwali więc tylko przez chwilę słowa otuchy i obietnice, po czym udali się z powrotem po pomoc. Można ich sobie wyobrazić, jak ubrudzeni piaskiem, podnieceni, z odzieżą w nieładzie gnali pogodnym rankiem przez miasteczko pełne trzasku odsłanianych żaluzji wystawowych i okiennic sypialni. Henderson popędził prosto na pocztę, aby nadać depeszę do Londynu. Artykuły w prasie przygotowały już, bądź co bądź, umysły ludzkie do uznania takiej wiadomości za wiarygodną.
Już o ósmej wielu wyrostków i dorosłych poszło na pola, by obejrzeć „nieboszczyków z Marsa”. Tak się ta historia rozpoczęła. Ja dowiedziałem się o wszystkim od gazeciarza, gdy mniej więcej za kwadrans dziewiąta wyszedłem jak zwykle po Daily Chronicie. Wiadomości te poruszyły mnie oczywiście bardzo, toteż nie tracąc ani chwili poszedłem na przełaj przez Ottershaw ku żwirowisku.
Zastałem tam tłumek złożony z dwudziestu może ludzi otaczających wielką jamę, w której spoczywał walec. Wcześniej już opisałem wygląd tej olbrzymiej, wbitej głęboko w ziemię bryły. Żwir i trawa dokoła wyglądały jak osmalone nagłym wybuchem. Był to niewątpliwie skutek zderzenia z rozżarzonym bolidem. Nie zastałem przy jamie ani Hendersona, ani Ogilvy’ego. Widocznie przekonawszy się, że nie ma na razie nic do zrobienia — udali się na śniadanie do domu Hendersona.
Kilku wyrostków siedziało na skraju jamy i wymachując nogami zabawiało się, dopóki im tego nie zabroniłem, rzucaniem w walec kamieniami. Odpędzeni — zaczęli bawić się w berka uwijając się między grupami gapiów.
Byli tu dwaj cykliści, ogrodnik, którego niekiedy zatrudniałem w naszym ogródku, dziewczynka z niemowlęciem na ręku, rzeźnik Gregg z synkiem i kilku łazików obijających się zazwyczaj koło dworca i wynajmujących się jako pomoc do noszenia kijów golfowych. Nie było słychać żadnych prawie rozmów. W tamtych czasach astronomia była dla prostych ludzi w Anglii czymś zupełnie nie znanym. Większość zebranych gapiła się bez słowa na podobne do stołu dno walca. Pozostawało ono zresztą od czasu odejścia Ogilvy’ego i Hendersona w nie zmienionym położeniu. Wyobrażam sobie, jak rozczarowali się wszyscy ci ludzie zastając tu zamiast spodziewanego stosu zwęglonych trupów — nieruchomą bryłę metalu. Niektórzy odchodzili, na ich miejsce przybywali inni. Zszedłem do jamy i wydało mi się, że z dołu spod mych nóg, słychać słabe jakieś dźwięki. Pewien natomiast byłem jednego — że dno przestało się obracać.
Niezwykłość walca stała się dla mnie oczywista wtedy dopiero, gdy ujrzałem go z bezpośredniej bliskości. Na pierwszy rzut oka nie robił większego wrażenia niż przewrócony wagon czy zwalone w poprzek drogi drzewo. A może nawet mniejsze. Najbardziej przypominał zagrzebany w piachu, zardzewiały ze starości zbiornik z gazowni.
Trzeba było posiadać pewien zasób wiedzy, aby zauważyć, że rdzawa jego okładzina to nie zwyczajna rdza, a żółtawobiały metal połyskujący między ścianą i dnem — też nie wygląda zwyczajnie. Pojęcie „nieziemski” dla większości tu zebranych nie zawierało żadnej treści.
Już wtedy byłem przekonany, że przedmiot ten przybył do nas z Marsa. Nie sądziłem jednak, aby mogła w nim być jakaś żyjąca istota. Przypuszczałem, iż dno odkręca się automatycznie. Pomimo wywodów Ogilvy’ego wciąż jeszcze wierzyłem, że na Marsie żyją ludzie. Wyobrażałem sobie, że znajdziemy w walcu jakieś wzorce i monety, jakieś rękopisy, myślałem o trudnościach połączonych z ich rozszyfrowaniem. Walec był jednak zbyt duży, by zawierać taki tylko ładunek. Z wielką tedy niecierpliwością czekałem na całkowite wykręcenie się dna. Kiedy koło jedenastej spostrzegłem, że nadal nic się nie dzieje, ruszyłem z głową nabitą myślami do Maybury, do domu. Ale i tu nie dały mi one spokojnie pracować nad moimi abstrakcyjnymi badaniami.
Po południu wygląd pola zmienił się nie do poznania. Wczesne wydania wieczornych gazet poruszyły Londyn ogromnymi tytułami w rodzaju: „POSŁANIE Z MARSA” lub GODNE UWAGI WYDARZENIE W WOKING” itd. W dodatku depesza Ogilvy’ego do Instytutu Astronomicznego postawiła na nogi wszystkie obserwatoria w Zjednoczonym Królestwie.
Na polu opodal jamy stało ze sześć przynajmniej dorożek z Woking, bryczka z Cobham, a nawet jakaś wielkopańska kareta. Nie mówiąc już o mnóstwie bicykli. Prócz tego, choć dzień był upalny, wielu ludzi z Woking i Chertsey musiało ściągnąć tu na piechotę, tak iż tłum zebrał się niemały. Było w nim nawet kilka jaskrawo odzianych kobiet
Upał był, jak się już rzekło, piekielny. Niebo bez chmurki i ani tchnienia wietrzyku, tylko rozsiane tu i ówdzie pojedyncze sosny rzucały nieco skąpego cienia. Płonące wrzosowisko już ugaszono, cała jednak równina, jak okiem sięgnąć w stronę Ottershaw, wypalona była i sczerniała, a gdzieniegdzie sączyły się z niej pionowe smużki dymu. Przedsiębiorczy piwiarz z Cobham przysłał syna z wózkiem pełnym butelek piwa i jabłek.
Zbliżając się do jamy spostrzegłem nad samym jej brzegiem grupkę złożoną z sześciu ludzi. Byli między nimi Ogilvy, Henderson i wysoki jasnowłosy mężczyzna, jak się później dowiedziałem — astronom Stent z Królewskiego Obserwatorium, a także paru robotników z łopatami i kilofami. Stent ostrym podniesionym głosem wydawał im jakieś rozkazy. Stał przy tym na walcu, który oczywiście ostygł już znacznie. Stent był purpurowy, po twarzy spływał mu strumieniami pot, widać było wyraźnie, że coś go bardzo zirytowało.
Duża część walca została już odkopana, dolny jednak koniec wciąż jeszcze tkwił w ziemi. Ogilvy dostrzegłszy mnie w tłumie gapiów natychmiast przywołał do jamy i poprosił, bym udał się do lorda Hiltona, właściciela tej posiadłości. Rosnący nieustannie tłum, a zwłaszcza wyrostki — mówił — bardzo utrudniają odkopywanie. Trzeba na gwałt ogrodzić, prowizorycznie chociażby, jamę, by oddzielić ją od gapiów. Powiedział także, iż od czasu do czasu słychać jeszcze w walcu słabe zgrzyty, ale odkręcić dna nie udało się, gdyż nie posiada ono żadnych uchwytów. Ściany są niewątpliwie bardzo grube, być więc może, iż dochodzące nas słabe dźwięki są w rzeczywistości głośnym zgiełkiem.
Prośba Ogilvy’ego ucieszyła mnie bardzo, gdyż spełnienie jej czyniło mnie widzem uprzywilejowanym, dopuszczonym niechybnie poza projektowane ogrodzenie. Co prawda lorda Hiltona nie zastałem, powiedziano mi jednak, że spodziewają się jego przyjazdu z Londynu pociągiem przybywającym o szóstej po południu. Ponieważ było dopiero piętnaście po piątej, wróciłem do domu na podwieczorek, potem zaś pośpieszyłem na dworzec, aby tam na niego czatować.
Na żwirowisko powróciłem, gdy słońce skłaniało się już ku zachodowi. Od strony Woking wciąż napływały w pośpiechu grupy ludzi, podczas gdy nieliczni tylko wracali do domu. Tłum zarysowany ciemnym konturem na tle cytrynowożółtego nieba urósł tymczasem do kilkuset chyba osób. Dochodziły z niego jakieś krzyki, a bliżej jamy słychać było odgłosy szamotania się. Przez głowę przelatywały mi najdziwniejsze myśli. Podchodząc bliżej usłyszałem głos Stenta:
— Cofnąć się! Cofnąć się!
W moją stronę pędził jakiś chłopczyk.
— Rusza się! — wołał przebiegając obok. — Kręci się i kręci! Ja się boję! Wracam do domu!
Zbliżyłem się pospiesznie do tłumu. Stało tam może dwieście, może trzysta rozpychających się łokciami, tłoczących się ze wszystkich sił osób. Parę znajdujących się tam dam wykazywało nie mniejszą aktywność.
— Wpadł do jamy! — wrzasnął ktoś.
— Cofnąć się! — krzyczały inne głosy.
Tłum falował, ja zaś przepychałem się siłą ku przodowi. Wszyscy byli niezwykle podnieceni. Z jamy rozlegało się jakieś szczególne brzęczenie.
— Słuchaj — zawołał Ogilvy — pomóż odpędzić tych idiotów! Przecież nie wiadomo, co jest w tym przeklętym walcu!
Ujrzałem młodego człowieka, zdaje się sprzedawcę z Woking, stojącego na walcu i usiłującego wydostać się z jamy, do której zepchnął go falujący tłum.
Dno walca odkręcało się od wewnątrz. Widać już było ze dwie stopy lśniącego gwintu. Ktoś popchnął mnie tak silnie, że omal nie spadłem na obracające się dno. Odwróciłem się i w tej właśnie chwili śruba musiała wykręcić się do końca, gdyż dno upadło z brzękiem na piach. Odepchnąłem łokciem napierającego na mnie mężczyznę i znowu zwróciłem wzrok ku jamie. Kolisty otwór walca był przez chwile całkowicie czarny. Zachodzące słońce raziło prosto w oczy.
Myślę, że wszyscy spodziewali się ujrzeć wydobywającego się z walca człowieka, być może niezupełnie podobnego do ziemskich ludzi, ale przecież człowieka. Przynajmniej ja się tego spodziewałem. Tymczasem w głębi tej czerni ujrzałem jakieś ruchy, jakieś wciąż bliższe i bliższe, nakładające się szare falowania, następnie dwie połyskujące tarcze, jakby ogromne oczy. Potem z wnętrza wysunęło się coś na kształt szarego węża grubości zwykłej laski i poczęło wić się w powietrzu wprost ku nam. Po chwili za pierwszym wężem ukazał się następny.
Wstrząsnął mną nagły dreszcz. Jakaś kobieta za mną krzyknęła głośno. Na wpół odwrócony, ze wzrokiem wciąż utkwionym w walcu, skąd wytryskały następne macki, począłem przepychać się dalej od skraju jamy. Widziałem wyraźnie, jak zdumienie malujące się na twarzach otaczających mnie ludzi zmieniało się w przerażenie. Zewsząd słychać było niezrozumiałe okrzyki. Tłum zaczął się cofać. Patrzyłem, jak sprzedawca wspina się z pośpiechem po zboczu jamy, nagle spostrzegłem, że jestem sam, a po przeciwnej stronie jamy tłum, ze Stentem na czele, uchodzi co sił w pole. Znów spojrzałem na walec i porwał mnie nieokiełznany strach. Stałem skamieniały i patrzyłem.
Z walca powoli, z trudem, wydobywało się duże, wielkości niedźwiedzia, szare kuliste cielsko. Wychynęło z otworu i zalśniło w promieniach słońca jak wilgotna skóra. Para wielkich ciemnych oczu wpatrywała się we mnie przenikliwie. Cielsko było owalne i, można by rzec, miało twarz. Poniżej oczu widniał otwór gębowy, wąska szrama bez warg, drgająca bez ustanku, sapiąca, ociekająca śliną. Całe ciało dyszało i pulsowało konwulsyjnie. Cienkim mackowatym ramieniem trzymało się krawędzi walca, podczas gdy druga macka bujała w powietrzu.
Ktoś, kto nigdy nie widział żywych Marsjan, z trudem tylko może wyobrazić sobie niezwykłe obrzydzenie, jakie budził ich wygląd. Zwłaszcza drgające nieustannie usta wygięte w kształt litery V, z obwisłą ku przodowi górną wargą, brak łuków brwiowych, brak podbródka pod klinowatą wargą dolną, wężowe macki, głośne i pośpieszne sapanie wywołane obcą im atmosferą ziemską, wyraźna trudność w poruszaniu się spowodowana silniejszym niż na Marsie przyciąganiem, a przede wszystkim niesamowita wprost przenikliwość ogromnych oczu — widok ten przyprawiał niemal o mdłości. W ich oleistej brunatnej skórze było coś gąbczastego, w niezręcznej celowości powolnych ruchów — coś niewypowiedzianie potwornego. Już pierwsze z nimi zetknięcie, pierwszy rzut oka napełnił mnie wstrętem i przerażeniem.
Wtem potwór znikł. Przewinął się przez krawędź walca i, z głuchym hukiem upuszczonego na ziemię ciężkiego zwoju skór, spadł na dno jamy. Usłyszałem, jak wydał z siebie przy tym szczególny ochrypły okrzyk, po czym z głębi ciemnego otworu wypełzło następne straszydło.
Na ten widok nie udało mi się już dłużej opanować przestrachu. Odwróciłem się i pędząc jak szalony dopadłem oddalonej o sto może jardów kępy drzew. Biegłem w skos i potykałem się co krok, gdyż nie mogłem, na chwilę nawet, oderwać od tych istot wzroku.
Zatrzymałem się wreszcie, dysząc ciężko, wśród karłowatych sosenek przerośniętych krzewami jałowca i czekałem, co będzie dalej. Calutkie wrzosowisko usiane było ludźmi przykutymi jak i ja do ziemi przerażającym jakimś urokiem, wpatrującymi się w te wstrętne istoty, a właściwie w skrywające je zwały żwiru. Nagle ujrzałem, z nową falą przerażenia, wysuwający się spoza nasypu jakiś czarny okrągły przedmiot. Była to ostro zarysowana na tle płonącego zachodem nieba głowa sprzedawcy. Dostrzegłem, jak przełożył rękę i kolano przez krawędź zwału, po chwili jednak znów pozostała widoczna tylko głowa. Wyglądało to, jakby ześliznął się z powrotem. Nagle znikła i głowa i wydawało mi się, że w jamie rozległ się słaby krzyk. Poderwałem się, by przyjść nieszczęsnemu z pomocą, lecz po krótkiej rozterce strach przeważył. Potem nie było już widać nic więcej. Wszystko skrywały hałdy piasku i żwiru, utworzone po upadku cylindra. Ktoś nadchodzący gościńcem od Cobham lub Woking zadziwiłby się niewątpliwie widokiem topniejącego tłumu około setki ludzi rozsypanych półkolem po polu, kryjących się w zagłębieniach, za krzewami, za pniami drzew, porozumiewających się między sobą krótkimi gorączkowymi wykrzyknikami i wpatrujących się w kilka wielkich kup piasku. Jak niesamowity wrak czerniał na tle płomiennego nieba porzucony wózek piwiarza, a nieco opodal — rząd opuszczonych pojazdów. Konie chrupały owies z nadzianych na łby mieszków lub skubały trawę.
Przelotny widok Marsjan wydobywających się z walca, w którym przybyli ze swej planety na Ziemię, zafascynował mnie paraliżując me ruchy. Stałem po kolana we wrzosach, z oczami utkwionymi w skrywający ich nasyp, i czułem, że ścierają się we mnie strach i ciekawość.
Nie miałem odwagi powrócić do jamy, równocześnie jednak pragnąłem namiętnie zajrzeć do niej znowu. Ruszyłem wreszcie wolniutko, wielkim łukiem, szukając jakiegoś punktu obserwacyjnego. Nadal nie odrywałem wzroku od nasypu, za którym schowali się przybysze. Raz nad jamą zabłysło na chwilę w słońcu i znowu skryło się kłębowisko czarnych cienkich węży podobnych do macek ośmiornicy. Potem, bardzo powoli, wynurzyła się długa tyczka zakończona okrągłą tarczą wirującą nieustannym, szybkim drgającym ruchem. Co się tam mogło dziać?
Większość gapiów skupiła się w dwóch miejscach — jedna gromada bliżej Woking, druga od strony Cobham. Widocznie wszyscy przeżywali rozterkę podobną do mojej. W pobliżu stało paru mężczyzn. Podszedłem do jednego z nich. Był to mój sąsiad, nie znany mi zresztą z nazwiska. Choć nie była to najwłaściwsza do rozmowy chwila, zagadnąłem go.
— Cóż to za wstrętne bydlaki — odrzekł. — O, mój Boże! Co to za wstrętne bydlaki! — powtarzał w kółko.
— Widział pan tego człowieka w jamie? — zapytałem; nic na to nie odpowiedział. Milczeliśmy obaj, zapatrzeni, czując się we dwóch nieco raźniej. Po chwili przesunąłem się trochę w bok, by wspiąć się na niewielki, lecz zapewniający lepszą widoczność pagórek, kiedy zaś obejrzałem się za sąsiadem, zobaczyłem, jak oddalał się w stronę Woking.
Dopiero roztapiający się w mroku zachód przyniósł nowe wydarzenia. Na lewo, w stronę Woking, tłum gęstniał. Donosił się stamtąd gwar rozmów. Znikła natomiast grupka pod Cobham. W jamie panowała zupełna cisza.
Natchnęło to widocznie ludzi odwagą. Sądzę, że odegrali też pewną rolę nowo przybyli z Woking. W każdym razie równocześnie z zapadającym mrokiem rozpoczął się przerywany ruch w kierunku jamy, tym żywszy, im cichszy i spokojniejszy wydawał się gęstniejący wokół walca wieczór. Czarne pionowe figurki posuwały się parami, trójkami ku przodowi, przystawały niepewnie, wpatrywały się w ciemność i znów ruszały przed siebie opasując żwirowisko szerokim nieregularnym półksiężycem. Ja także począłem zbliżać się do jamy.
Na żwirowisko wkroczyło śmiało kilku woźniców, po czym rozległ się tupot kopyt i skrzypienie kół. Zobaczyłem też chłopaka popychającego wózek z jabłkami. Nagle, o trzydzieści może jardów od jamy, ujrzałem nadchodzącą od Horsell małą gromadkę. Wiódł ją jakiś człowiek wymachujący białą chorągwią.
Było to poselstwo. Widząc, że Marsjanie mimo odpychającej powierzchowności są istotami niewątpliwie myślącymi, postanowiono po gorączkowych naradach przekonać ich za pomocą znaków, że my również obdarzeni jesteśmy inteligencją.
Chorągiew powiewała w lewo i w prawo. Odległość dzieląca mnie od poselstwa zbyt była wielka, bym mógł rozpoznać, kto brał w nim udział. Później dopiero dowiedziałem się, że w próbie porozumienia uczestniczyli, prócz innych, także Ogilvy, Stent i Henderson. W bezpiecznym za parlamentariuszami oddaleniu posuwało się dość dużo ciemnych postaci. Wyglądało to, jakby ktoś przebił w jednym miejscu otaczający jamę, dosyć już teraz szczelnie, krąg.
Nagle zabłysło jaskrawe światło i z jamy buchnęły unosząc się pionowo w górę, jeden za drugim, trzy potężne kłęby zielono jarzącego się dymu. Dym ten, trafniej może byłoby nazwać go płomieniem, świecił tak jaskrawo, że w jego blasku i ciemnobłękitne niebo nad głowami, i zamglone brązowe zarośla ciągnące się aż pod Chertsey, i czarne rozrzucone tu i ówdzie sosny — pociemniały jeszcze bardziej i pozostały czarne, kiedy dym się rozwiał. Równocześnie rozległo się ciche syczenie.
Zbliżająca się klinem ku jamie, z chorągwią na czele, grupka parlamentariuszy. małych czarnych figurek na czarnej rozległej płaszczyźnie, zatrzymała się na ten widok jak wryta. Gdy zielony dym wzbił się w górę, twarze rozświetliły się bladą zielenią i zgasły. Syczenie przeszło z wolna w brzęczenie, potem w długi donośny warkot. Równocześnie z jamy wysunął się powoli sklepiony, podobny do garbu kształt wysyłający w przestrzeń ledwie dostrzegalny, wąski, cieniutki promyk światła.
Po chwili w rozproszonej grupie zaczęły przeskakiwać z człowieka na człowieka jasne iskry, oślepiające błyski płomienia. Wydawało się, jakby niewidzialny strumień światła uderzał ich i zapalał po kolei, jakby jeden po drugim stawali nagle w płomieniach.
Widziałem w zabójczym, niszczącym ich ogniu, jak zataczali się i padali, gdy towarzyszący im dotychczas tłum rzucił się do ucieczki.
Stojąc tak i przyglądając się nie zdawałem sobie sprawy, że to śmierć grasuje wśród tej małej odległej gromadki. Czułem tylko, że dzieje się tam coś dziwnego. Oślepiający, bezgłośny błysk światła i człowiek wali się na ziemię. Kiedy zaś niewidoczny snop gorąca sięgał dalej wydając głuchy odgłos — stawały w płomieniach sosny, buchały ogniem wysuszone kępy janowca. Nawet hen, daleko, gdzieś aż pod Knaphill dostrzegłem płonące drzewa, żywopłoty i drewniane zabudowania.
Niewidzialny gorący grot, ognista śmierć, szybko i nieuchronnie raził wszystko dokoła. Pałające krzewy znaczyły jego drogę ku mnie, tak jednak byłem osłupiały, tak oszołomiony, że nie mogłem ruszyć się z miejsca. Słychać było wyraźnie ogień potrzaskujący na wrzosowisku. Jakiś koń zarżał i urwał nagle. Jakby ktoś przeciągnął po oddzielających mnie od Marsjan wrzosach niewidzialnym rozżarzonym palcem i natychmiast szerokim śladem zadymiła i potrzaskała ziemia. Na lewo, u wylotu gościńca z Woking na żwirowisko, coś runęło z hukiem. Wtem syczenie i warkot umilkły, a kopulasty garb skrył się za okalającym jamę nasypem.
Wszystko odbyło się tak szybko, tak mnie oślepiły i zaskoczyły te błyski, że nie zdążyłem nawet poruszyć się. Gdyby śmierć zatoczyła pełny krąg wokół jamy — byłbym zgubiony. Przeszła jednak bokiem, oszczędziła mnie i pozostawiła po sobie nagle ciemną, niezwykłą noc.
Pod granatowym sklepieniem wieczornego nieba leżały ciche, ciemne aż do czerni, pagórkowate wrzosowiska przecięte popielatą wstęgą gościńca. Ciemność zdała się całkiem bezludna. W górze migotały już pierwsze gwiazdy, niebo na zachodzie jaśniało jeszcze bladym, seledynowym błękitem. Na jego tle rysowały się czarno wierzchołki sosen i dachy domów w Horsell. Z wyjątkiem tyczki z wirującym nieustannie zwierciadłem na czubku nie było widać ani Marsjan, ani żadnych ich narzędzi. Gdzieniegdzie dopalały się dymiące drzewa i kępy krzaków, zaś z domów w Woking biły w ciche, pogodne niebo języki płomieni.
Prócz tych pożarów i przerażonego zdumienia wszystko było jak przedtem. Wydawało się, że zniknięcie z powierzchni Ziemi kilku czarnych figurek z białą chorągiewką w niczym nie zakłóciło ciszy wieczoru.
Nagle poczułem się na całym tym ciemnym, bezkresnym polu sam, bezbronny i bezsilny. Ogarnęło mnie przerażenie.
Odwróciłem się i z wysiłkiem pobiegłem, potykając się, przez wrzosowisko.
Nie tylko Marsjanie napawali mnie grozą, groźna była ciemność, groźna cisza. Przerażenie załamało cały mój męski hart ducha. Biegnąc płakałem bezgłośnie, jak płaczą małe dzieci. Raz odwróciwszy się — nie śmiałem już spoglądać za siebie.
Pamiętam, jak ogarnęła mnie dziwna pewność, że ktoś sobie ze mną igra, że właśnie teraz, kiedy od ocalenia dzieli mnie tylko krok, dopędzi mnie i schwyta przyczajona w jamie koło walca, szybka jak błyskawica, tajemnicza śmierć.
Bezgłośna szybkość, z jaką Marsjanie potrafili zabijać, zdumiewa nas wciąż jeszcze. Mniema się ogólnie, że umieli oni w sobie tylko wiadomy sposób wytwarzać zasoby intensywnego ciepła w komorach o minimalnym przewodnictwie. Potem, używając wykonanego z nieznanego stopu parabolicznego zwierciadła, rzucali snop tego gorąca, podobnie jak zwierciadło latarni morskiej rzuca snop światła, na dowolny przedmiot. Nikt oczywiście nie potwierdził naukowo tych szczegółów. W każdym jednak razie pewne jest, iż podstawą tej broni był snop gorąca. Gorąca i niewidzialnego, zamiast widzialnego, światła. Pod jego dotknięciem wszystko, co palne, stawało w płomieniach, ołów płynął jak woda, miękło żelazo, pękało i topiło się szkło, woda zmieniała się gwałtownie w parę.
Czterdziestu bez mała zwęglonych, zmienionych do niepoznania ludzi legło owego pogodnego wieczora dokoła jamy, zaś rozświetlone pożarami pola między Horsell i May bury pozostawały przez całą noc puste i jaskrawo płonące.
Wiadomość o masakrze dotarła równocześnie niemal do Cobham, do Woking i do Ottershaw. Gdy na żwirowisku rozgrywała się tragedia, w Woking zamykano właśnie sklepy — toteż niemało pociągniętych zasłyszanymi wieściami ludzi udało się przez most pod Horsell i dalej drogą pomiędzy żywopłotami prowadzącą ku żwirowisku.
Nietrudno wyobrazić sobie wyświeżoną po całodziennej pracy młodzież, jak korzystając z okazji stworzonej przez nowinę wybierała się na wieczorną przechadzkę wypełnioną zwykłymi zalotami. Nietrudno wyobrazić sobie płynący nad gościńcem gwar młodych głosów…
Choć nieszczęsny Henderson pchnął gońca na bicyklu, aby nadać z poczty w Woking depeszę do wieczornych gazet londyńskich, to jednak mało kto, nawet w Woking, wiedział, że walec już się otworzył.
Ciekawi, nadchodzący dwójkami, trójkami, widzieli jedynie gorączkowo rozprawiające gromadki ludzi wpatrzonych w wirujące nieustannie na czubku tyczki nad jamą zwierciadło. Trudno wątpić, by panujące tu podniecenie nie udzieliło się także i nowo przybyłym.
Około wpół do dziewiątej, to znaczy w chwili, kiedy ginęli parlamentariusze, na gościńcu zebrało się już, nie licząc śmiałków, którzy udali się w pole, by obejrzeć Marsjan z bliska, około trzystu osób. Było też trzech policjantów, w tym jeden konny, usiłujących za wszelką cenę wykonać polecenie Stenta, to jest utrzymać gapiów z daleka od walca. Nie obeszło się przy tym bez wrzawy ze strony tych bezmyślnych i ulegających podnieceniu ludzi, dla których zbiegowisko jest okazją do hałasowania i głupich dowcipów.
Stent i Ogilvy natychmiast po ukazaniu się Marsjan, przewidując możliwość jakichś starć, depeszowali z Horsell do najbliższych koszar z prośbą o przysłanie kompanii piechurów, aby uchronić te dziwne stworzenia przed gwałtem. Dokonawszy tego powrócili czym prędzej do jamy, aby stanąć na czele owego nieszczęsnego poselstwa. Opis jego zagłady dokonany przeze mnie nie różni się niczym od opisu wydarzeń widzianych przez tłum ciekawych. Trzy kłęby zielonego dymu, odgłos głuchego warkotu w jamie, błyski płomienia.
Cały ten tłum był jednak znacznie bliższy śmierci ode mnie. Ocaliły go zarosłe wrzosami piaszczyste pagórki, które przegrodziły drogę dolnemu pasmu Snopa Gorąca. Gdyby paraboliczne zwierciadło uniosło się o kilka jardów wyżej, nie zostałby przy życiu ani jeden świadek. Najpierw ujrzano błyski, padających ludzi i zapalane, jakby niewidoczną w mroku ręką, coraz bliżej i bliżej, krzaki. Potem, z sykiem zagłuszającym dochodzący z jamy warkot, łysnął nad głowami Snop Gorąca i natychmiast stanęły w ogniu czubki obrzeżających gościniec buków. Poczęły kruszyć się cegły, trzaskać w oknach szyby, zapłonęły drewniane framugi, a z narożnego domu posypały się na ziemię szczątki dachu.
Wśród nagłego syku, trzasku i huku, oślepiony blaskiem płonących drzew, zdjęty paniką tłum zamarł na chwilę.
Na gościniec poczęły się sypać iskry, a za nimi płonące liście i gałęzie. Zajmowała się od nich odzież i kapelusze. Na wrzosowisku rozległy się krzyki. W cały ten rozgardiasz wtargnął wrzeszcząc coś i osłaniając głowę rękami konny policjant. Jakaś kobieta krzyknęła rozdzierającym głosem: — Idą! — i wszyscy rzucili się do niepowstrzymanej ucieczki. Gnali na oślep jak stado owiec. Tam, gdzie gościniec zwęża się, przebiegając w wykopie, zrobił się zator, ścisk i wybuchła rozpaczliwa bójka. Nie wszyscy uszli z niej cało — zduszone i stratowane pozostały, konając w okrutnych ciemnościach, dwie kobiety i dziecko.
Jeśli o mnie idzie — z ucieczki pozostało mi w pamięci tylko ślepe błąkanie się pośród drzew i pełen potknięć bieg przez wrzosowisko. Dokoła była groza i pewność, że gorące ostrze krąży i unosi się nieustannie nad głową, aby spaść i zgładzić mnie bezlitośnie. Na gościniec wyszedłem pomiędzy Horsell a skrzyżowaniem, ku któremu pognałem co sił.
W pewnej chwili poczułem, że dalej już biec nie mogę. Wyczerpany gwałtownością wrażeń i wysiłkiem ucieczki zatoczyłem się i padłem na skraju drogi. Było to tuż przy moście nad kanałem, w pobliżu gazowni. Upadłem i leżałem bez ruchu.
Leżałem tak, zdaje się, dość długo.
Wtem, jakby czymś zaniepokojony, usiadłem. Przez chwilę nie mogłem pojąć, skąd się tu wziąłem. Przerażenie opadło ze mnie jak płaszcz. W ucieczce zgubiłem kapelusz, a kołnierzyk zsunął się z ułamanej spinki. Jeszcze przed chwilą oczywiste były dla mnie trzy tylko rzeczy: bezmiar nocy, przestrzeni i przyrody — własna moja trwoga i niemoc — i bliskość śmierci. Teraz, jakby coś się we mnie odmieniło, zacząłem widzieć wszystko inaczej. Nie było to świadome przejście z jednego stanu w drugi. Po prostu poczułem się znowu zwykłym sobą, poważnym i statecznym obywatelem. A te ciche pola, ta instynktowna ucieczka, te buchające płomienie — wydały mi się snem. Zadawałem sobie pytanie, czy wszystko to działo się naprawdę. Nie mogłem uwierzyć.
Powstałem niepewnie i wstąpiłem na stromo sklepiony most. Przepełniało mnie zdumienie. Nerwy i mięśnie osłabły, jakby z nich uszły wszelkie siły. Rzec można: potykałem się niczym pijany. Spoza sklepienia mostu ukazała się wpierw głowa, potem reszta czyjejś postaci. Był to robotnik. Szedł obarczony koszykiem, a obok biegł mały chłopczyk. Mijając życzyli mi dobrej nocy. Chciałem odpowiedzieć i — nie mogłem. Mruknąłem tylko coś niezrozumiale i powlokłem się dalej. Pod mostem Maybury zadudnił pociąg. Długa gąsienica oświetlonych okien, biała falująca smuga dymu oświetlonego ogniem, stukot kół — i znikł mknąc na południe. Przy furtkach willowych ogródków (wchodziłem od strony pięknego przedmieścia zwanego Wschodnim Tarasem) gwarzyły spokojnie ciemne gromadki mieszkańców. Wszystko było tu takie zwyczajne, takie rzeczywiste. A tam — poza mną! Jak nierealny gorączkowy sen! Nie, wmawiałem w siebie, tego być nie mogło!
Jestem, być może, obdarzony wyjątkowym usposobieniem. Nie wiem, czy dużo jest ludzi podobnych w tym do mnie. Otóż odczuwam czasami dziwne jakieś oderwanie się od samego siebie, od otaczającego mnie świata; wydaje mi się wówczas, że patrzę na wszystko jakby z zewnątrz, spoza czasu, spoza przestrzeni, z niezmiernego oddalenia, spoza napięcia rozgrywającej się nieustannie tragedii bytu. Uczucie to było we mnie tej nocy niezwykle silne. Jakbym dopłynął do drugiego brzegu snu.
Największej troski przyczyniała mi niepojęta sprzeczność między otaczającą mnie ciszą a śmiercią grasującą o niecałe dwie mile stąd. W gazowni słychać było odgłosy normalnej pracy, elektryczne lampy płonęły jak co wieczór.
Przystanąłem przy najbliższej grupce gwarzących.
— Co słychać na żwirowisku? — zapytałem. Przy furtce stało dwóch mężczyzn i kobieta.
— Co? — jeden z nich zwrócił się ku mnie.
— Co słychać na żwirowisku? — powtórzyłem pytanie.
— A pan nie stamtąd wraca? — odparł.
— Powariowali z tym żwirowiskiem! — zawołała kobieta. — Co tam się dzieje?
— Nic pani nie słyszała o ludziach z Marsa? — zagadnąłem. — O stworzeniach z Marsa?
— Aż za wiele — odpowiedziała na to. — Bardzo dziękuję!
Wszyscy troje roześmieli się.
Poczułem się ośmieszony, i to mnie rozgniewało. Próbowałem opowiadać im, co widziałem, lecz nie udawało mi się. Urywane słowa bawiły ich tylko.
— Jeszcze o nich usłyszycie! — wykrzyknąłem i ruszyłem do domu.
Już w progu przeraziłem żonę niesamowitym wyglądem. W jadalni usiadłem przy stole, wypiłem nieco wina i gdy trochę przyszedłem do siebie, zacząłem opowiadać o wszystkich swych przejściach. Gotowa od dawna zimna kolacja stała nietknięta na stole przez cały czas opowiadania.
— Jedno jest pewne — kończyłem chcąc choć trochę złagodzić wywołane wrażenie. — Nigdy jeszcze nie widziałem stworzeń poruszających się równie niezdarnie. Mogą, rzecz prosta, siedzieć sobie w tej swojej jamie i zabijać każdego, kto tylko zbliży się do nich, ale na pewno nie potrafią z niej wyjść… Wyglądają jednak okropnie.
— Przestań, kochanie! — zawołała żona ściągając brwi i kładąc rękę na mojej.
— Biedny Ogilvy! — ciągnąłem. — Pomyśl, może leży tam martwy!
Żona w każdym razie nie wątpiła w prawdziwość moich przygód. Widząc jej śmiertelną bladość natychmiast umilkłem.
— Oni tu przyjdą! — powtarzała bez ustanku. Nakłoniłem ją do przełknięcia paru kropel wina i próbowałem uspokoić.
— Przecież ledwie łażą — tłumaczyłem.
Chcąc pocieszyć i ją, i siebie powtarzałem to, co wczoraj mówił Ogilvy: że niepodobieństwem jest, by Marsjanie mogli zadomowić się na Ziemi. Szczególny nacisk kładłem na trudności grawitacyjne. Siła ciężkości jest trzykrotnie większa na Ziemi niż na Marsie. Wskutek tego Marsjanin waży na Ziemi trzy razy tyle, choć siła jego mięśni pozostaje ta sama. Ciało jego będzie jak z ołowiu! Takie zresztą było powszechne mniemanie. Przytoczę tu dla przykładu, iż następnego poranka i Times, i Daily Telegraph twierdziły słowo w słowo to samo, zapominając jak i ja o działaniu dwu zupełnie oczywistych czynników.
Atmosfera ziemska zawiera, jak wiadomo, więcej tlenu, a mniej argonu od atmosfery Marsa. Ta nadwyżka tlenu oddziaływała na Marsjan dostatecznie pobudzająco, aby w znacznym stopniu zrównoważyć zwiększony ciężar ich ciała. Po drugie, przeoczono na ogół fakt, że wysoki poziom myśli technicznej pozwalał Marsjanom obchodzić się doskonale bez pracy mięśni.
Nie zastanawiałem się jednak wówczas nad tym, toteż całe moje rozumowanie pozbawiało najeźdźców najmniejszej nawet szansy w walce z ludźmi. Konieczność uspokojenia żony i ufność, jaką natchnął mnie suto zastawiony stół, smaczne jedzenie i dobre wino sprawiły, iż z minuty na minutę stawałem się odważniejszy i pewniejszy siebie.
— Popełnili głupstwo — twierdziłem dolewając sobie wina. — Oszaleli ze strachu i to uczyniło ich niebezpiecznymi. Może nie spodziewali się zastać tu, na Ziemi, istot żyjących i obdarzonych do tego inteligencja. W ostateczności dość będzie jednego pocisku, aby wytłuc ich wszystkich w tej jamie.
Niezwykłe podniecenie wywołane wypadkami tamtego dnia musiało wprawić mą spostrzegawczość w stan wysokiego uczulenia. Wieczór ów pamiętani dzisiaj jeszcze niezwykle żywo. Zwrócona ku mnie, słodka w różowym cieniu abażuru, zaniepokojona twarz żony; biały obrus, srebrna i kryształowa zastawa — w tamtych czasach nawet filozoficzni pisarze mogli sobie pozwolić na pewien przepych — purpurowe wino w kielichu wryły się w mą pamięć z fotograficzną dokładnością. Siedziałem przy stole, koiłem nerwy papierosem, współczułem nierozważnemu Ogilvy’emu i krytykowałem tchórzliwą krótkowzroczność Marsjan.
Zupełnie tak samo, myśląc o dostrzeżonych za dnia myśliwych, puszył się w swym gniazdku jakiś szacowny ptak dodo. „Zadziobiemy ich jutro na śmierć” — ćwierkał zapewne do swej małżonki.
Skądże mogłem wówczas wiedzieć, że była to ostatnia wykwintna kolacja, jaką miałem zjeść w ciągu wielu dziwnych i straszliwych dni.
Ze wszystkich niezwykłych zjawisk oglądanych przeze mnie w ów piątek za najniezwyklejsze uważam trwałość zwyczajów panującego podówczas porządku społecznego, w momencie gdy rozpoczynały się zdarzenia, które miały ten porządek obalić.
Gdyby w piątek wieczorem zatoczyć koło o promieniu pięciu mil ze środkiem w żwirowisku pod Woking — nie sądzę, by choć jeden człowiek (poza, być może, krewnymi nielicznych cyklistów, Stenta i kilku leżących wokół jamy martwych londyńczyków) przebywający poza tym okręgiem zmienił z uwagi na zaziemskich przybyszów, choć w nieznaczny sposób, codzienne swe nawyki.
O walcu słyszało oczywiście wiele osób. Na pewno rozmawiano nawet o nim w wolnych chwilach, jednak niemieckie ultimatum, na przykład, zrobiłoby, z wszelką pewnością, większe wrażenie.
Telegram Hendersona o odkręcaniu się walca uznano tego wieczoru w Londynie za zwykłą kaczkę. Redakcja zadepeszowała doń żądając potwierdzenia wiadomości, a nie otrzymawszy odpowiedzi — biedak nie żył już przecie — postanowiła nie wydawać dodatku nadzwyczajnego.
Nawet jednak wewnątrz tego pięciomilowego kręgu większość ludzi pozostawała bezczynna. Wspomniałem już o zachowaniu się zagadniętych przeze mnie mężczyzn i kobiety. W całej okolicy ludzie spożywali obojętnie posiłek, grzebali po pracy w ogródkach, dzieci kładziono spać, młode pary spacerowały po zagajnikach, uczniowie ślęczeli nad książkami.
Być może, uliczna plotka w wioskach, nowy interesujący temat w piwiarniach, słowa któregoś naocznego świadka ostatnich wydarzeń wywołały gdzieniegdzie trochę zamętu, krzyków i bieganiny, w ogromnej jednak większości ludzie pracowali, jedli, pili, szli spać, zupełnie tak samo jak co dzień, jak co rok. od najdawniejszych czasów, jakby na niebie nie było żadnego Marsa. Nawet na stacji w Woking, w Horsell i w Cobham było tak samo.
Na dworzec w Woking najzwyczajniej w świecie, do późnej nocy, przyjeżdżały i odchodziły pociągi, niektóre przetaczano na boczne tory, pasażerowie wysiadali i czekali na połączenia. Wszystko szło normalnym trybem. Jakiś chłopak z miasta usiłował przełamać monopol Smitha sprzedając na stacji popołudniowe gazety. Jego okrzyki: — Ludzie z Marsal — mieszały się z ostrymi gwizdami parowozów i stukotem kół. Gdy około dziewiątej pojawili się na dworcu wstrząśnięci niewiarygodnymi wprost przeżyciami ludne — nie zrobili tam większego wrażenia od zwykłych pijaków. Jadący do Londynu spoglądali z okien wagonów w ciemność, a widząc gdzieś pod Horsell z rzadka tylko ukazujące się iskry, słaby czerwony odblask i nikłe smużki dymu wijące się po wygwieżdżonym niebie — sądzili, iż patrzą na zwykły o tej porze roku pożar wrzosowisk. Sprawa wyglądała poważniej dopiero w obrębie wrzosowiska. Na skraju Woking płonęło sześć domków. We wszystkich trzech wioskach okna od strony pól były oświetlone, a ludzie nie spali aż do świtu.
Tłum ciekawskich zebrany na mostach w Cobham i w Horsell nie topniał ani przez chwilę. Gdy jedni odchodzili, przybywali nowi i zbiegowisko nie zmniejszało się. Później dopiero stwierdzono, iż kilku śmiałków podsunęło się w ciemnościach bardzo blisko do Marsjan — nie powrócili oni już jednak nigdy, bowiem promień światła, jak reflektor okrętowy, omiatał od czasu do czasu pole, a Snop Gorąca był zawsze w pogotowiu. Poza tym rozległe pola puste były i ciche, tylko zwęglone ciała leżały nietknięte przez całą noc i dzień następny. Wiele osób słyszało dochodzące z jamy odgłosy kucia.
W piątek wieczorem sytuacja wyglądała następująco: w środku, jak zatrute żądło w naskórku naszej starej Ziemi, tkwił walec. Trucizna jednak nie działała jeszcze z pełną mocą. Dalej rozciągał się pas cichych, miejscami okopconych pól z rozrzuconymi tu i ówdzie ciemnymi, poskręcanymi dziwacznie figurkami. Gdzieniegdzie paliło się drzewo i krzak. Poza nimi przebiegała obwódka podniecenia, lecz zapalenie nie sięgało jeszcze dalej w głąb. Przez resztę świata płynął, jak od niepamiętnych czasów, codzienny potok życia. Gorączka wojenna, która miała wkrótce zasklepić żyły i arterie, zabić nerwy i zniszczyć mózg, dopiero miała się rozwijać.
Marsjanie, jak noc długa, bez zmrużenia oka i bez chwili wytchnienia kuli i hałasowali przygotowując swe machiny. Co chwila buchały w wygwieżdżone niebo kłęby białozielonego dymu. Po godzinie jedenastej przemaszerowała przez Horsell i, tworząc kordon, zaciągnęła posterunki dokoła żwirowiska kompania piechoty. Przez Cobham przeszła druga, zamykając żwirowisko od północy. Opowiadano, że tego dnia było tam już kilku oficerów i że jeden z nich, major Eden z pułku Inkermana, zaginął. Na moście w Cobham zatrzymał się dowódca pułku i niezwłocznie, choć dochodziła już północ, zabrał się do przesłuchiwania zebranych tam gapiów. Trzeba przyznać, że władze wojskowe nie zlekceważyły sytuacji. Jak doniosły nazajutrz poranne dzienniki, już przed jedenastą wyruszyły z Aldershot w pole oddziały w sile jednego szwadronu huzarów, dwóch karabinów maszynowych typu Maxim i czterystu piechurów z pułku Cardigana.
W parę dosłownie sekund po północy tłum zebrany na gościńcu wiodącym z Woking do Chertsey ujrzał, jak w pobliskim sosnowym lesie spadł meteor. Lot jego do złudzenia przypominał letnią błyskawicę, lecz światło było zielone. Na Ziemię spadł drugi walec.
Sobota, pamiętam, była dniem zawieszenia. Także i dniom znużenia, gdyż upał i duchota były straszliwe. Barometr bez przerwy niemal skakał to w dół, to w górę. W przeciwieństwie do żony spałem bardzo krótko i z łóżka zerwałem się już wczesnym rankiem. Przed śniadaniem wyszedłem do ogrodu. Nasłuchiwałem długo i uważnie, lecz nad polami unosił się tylko śpiew skowronka.
Mleczarz zjawił się jak co dzień. Turkot wózka wywołał mnie do furtki, gdyż chciałem posłuchać najnowszych plotek. Dowiedziałem się, że w nocy Marsjan otoczyło wojsko i teraz czekają tam już tylko na armaty. Rozmowę przerwało nam tak dobrze znane, tak pokrzepiające dudnienie pociągu pod Woking.
— Nie powinni ich zabijać bez koniecznej potrzeby — mówił mleczarz.
Przez płot zobaczyłem sąsiada dłubiącego w grządkach. Gawędziliśmy chwilkę, po czym poszedłem na śniadanie. Ranek był najzupełniej powszedni. Sąsiad mój twierdził, że Marsjanie zostaną dziś jeszcze uwięzieni lub zgładzeni przez wojsko.
— Szkoda, że tacy są nieprzystępni — mówił. — Ciekawe byłoby dowiedzieć się czegoś o życiu na ich planecie. Niejednego mogliby nas pewno nauczyć.
Podszedł do płotu częstując mnie garścią truskawek, gdyż ogrodnik był z niego równie szczodry, co zapalony. Opowiadał też o płonącym lesie sosnowym pod Byfleet.
— Opowiadają — rzekł — że spadło tam drugie takie paskudztwo. Jakby jednego było mało. No, ubezpieczeniowcy zapłacą za to wszystko parę ładnych groszy. — Ubawiło go to widocznie, bo chichotał przez chwilę. Pokazywał mgliste dymy wyjaśniając, że to właśnie pali się las i, śmiejąc się, mówił: — Długo im będzie gorąco, bo igły i mech tlą się powoli. — Później jednak wspomniał „tego biedaka Ogilvy’ego” i znów spoważniał.
Po śniadaniu, zamiast zasiąść jak co dzień do pisania — postanowiłem przejść się na żwirowisko. Pod mostem kolejowym natknąłem się na oddziałek żołnierzy, saperów zdaje się, w okrągłych czapkach, w rozpiętych brudnych czerwonych bluzach, spod których wyzierały niebieskie koszule, w ciemnych spodniach i krótkich, do pół łydki, butach. Oświadczyli mi, że nikomu nie wolno przechodzić na tamten brzeg kanału. Na gościńcu za mostem też stał wartownik. Gawędziłem z żołnierzami dość długo. Opowiadałem im o Marsjanach i o tym, co wydarzyło się tutaj wczorajszego wieczora. Żaden z nich nie widział jeszcze Marsjan, toteż wyobrażali ich sobie bardzo mgliście. Zasypali mnie oczywiście pytaniami. Nie wiedzieli, na czyj rozkaz wystąpiło wojsko, słyszeli tylko o jakichś sporach z gwardią konną. Przeciętny saper stoi znacznie wyżej od zwykłego piechura, toteż spierali się o różne sposoby możliwej walki z dość dużą bystrością. Gdy opisałem Snop Gorąca, spór rozgorzał na nowo.
— Podczołgać się w ukryciu i skoczyć na nich — dowodził jeden.
— Akurat! — odrzekł inny. — Co ci pomoże ukrycie przed takim gorącem? Od razu cię usmażą. Trzeba podejść jak najbliżej, a potem robić podkop.
— Do cholery z podkopem! Wiecznie te twoje podkopy! Ty, Snippy, powinieneś był urodzić się kretem!
— To znaczy jak? Szyi zupełnie nie mają? — dopytywał się trzeci, smagły, zamyślony człeczyna z fajką w zębach.
Opisałem raz jeszcze ich wygląd.
— Nazwałbym ich ośmiornicami. Co tu gadać o ludojadach — tym razem będą z nas rybo jady!
— Myślę, że zabić takie bydlę to nie żadna zbrodnia — powiedział pierwszy.
— Dlaczego nie wybić po prostu tego draństwa szrapnelami? — mówił smagły z fajką. Nigdy nie wiadomo, co wymyślą!
— A gdzież te twoje szrapnele? — odparł pierwszy. — Zresztą na co czekać? Skoczyć, powiadam, na nich i już! Czasu nie ma!
Tak się spierali. Po chwili zostawiłem ich, by pójść na dworzec po poranne gazety, których kupiłem całą stertę.
Nie będę więcej nużył czytelnika opisem długiego tego poranka i dłuższego jeszcze popołudnia. Nie udało mi się rzucić okiem na żwirowisko, gdyż władze wojskowe obsadziły nawet wieże kościelne w Horsell i w Cobham. Zapytywani żołnierze nic nie wiedzieli, oficerowie zaś byli tyleż tajemniczy, co zajęci. Stwierdziłem tylko, że obecność wojska całkowicie uspokoiła ludność miasteczka. Od Marshalla, właściciela trafiki, dowiedziałem się, że wśród wczorajszych ofiar był także i jego syn. Żołnierze nakazali tymczasem mieszkańcom przedmieścia w Horsell pozamykać i opuścić domy.
Na obiad wróciłem dopiero po drugiej, bardzo zmęczony, gdyż, powtarzam, dzień był niezwykle upalny i parny. Po południu, chcąc nieco się odświeżyć, wziąłem zimną kąpiel. Około wpół do piątej znów udałem się na dworzec, po wieczorne dzienniki, gdyż w porannych był tylko, bardzo zresztą niedokładny, opis śmierci Stenta, Hendersona, Ogilvy’ego i innych. Znałem zresztą wszystko to szczegółowo. Marsjanie nie pokazywali się już więcej ani razu. Pracowali widocznie w swej jamie, bo unosiły się nad nią bez przerwy kłęby dymu, nie milkły też ani na chwilę odgłosy kucia. Gotowali się zapewne do walki. „Poczyniono nowe próby porozumienia, jednak bezskutecznie” — zdanie to powtarzało się we wszystkich gazetach. Jakiś saper opowiedział mi, że próbowano machać z ukrycia chorągiewką na długim kiju, ale Marsjanie tyle akurat zwracali na to uwagi, co my na ryki krów.
Muszę wyznać, że widok wszystkich tych zbrojnych przygotowań podziałał na mnie niezwykle podniecająco. Wyobraźnia malowała niesłychanie wojownicze obrazy coraz to innej zguby najeźdźców. Ożyły we mnie chłopięce sny o bohaterskich bojach. Walka wydawała mi się jednak aż nazbyt nierówna. Wróg był w swej jamie taki bezbronny.
O trzeciej usłyszeliśmy od Chertsey czy też Addlestone powtarzający się w równomiernych odstępach huk działa. Okazało się, że to bombardowano leżący w sosnowym lesie drugi walec chcąc zniszczyć go, zanim się jeszcze otworzy. Armata przeznaczona do walki z pierwszym oddziałem Marsjan przybyła do Cobham dopiero o piątej.
Nieco po szóstej siedziałem z żoną w altance przy podwieczorku rozmawiając z ożywieniem o zbliżającej się bitwie, gdy wtem na żwirowisku rozległa się głucha detonacja, a w ślad za nią gęsta strzelanina. Nie przebrzmiały jeszcze strzały, gdy tuż koło nas wstrząsnął ziemią gwałtowny głuchy huk. Wyskoczyłem z altany i oczom mym przedstawił się zdumiewający widok. Czubki drzew okalających Kolegium Wschodnie stały w płomieniach, wieża pobliskiego kościółka rozsypywała się właśnie w gruzy, igły minaretu już nie było, a dach Kolegium wyglądał jak ostrzelany z ciężkiego działa. Pękł jeden z kominów na naszym domku, a czerwone jego szczątki sypały się na klomb pod oknem mego gabinetu, postukując po dachówkach.
Staliśmy oboje jak wryci. Pojąłem w jednej chwili, że po zniszczeniu dachu Kolegium grzbiet wzgórza Maybury musi znaleźć się w zasięgu Snopa Gorąca. Chwyciłem żonę za ramię i wyciągnąłem bez ceremonii na gościniec. To samo zrobiłem ze służącą, choć dopominała się płaczliwie o pozostawiony na strychu kuferek. Obiecałem przynieść go za chwilę.
— Nie będziemy w żadnym wypadku mogli pozostać tu dłużej — powiedziałem; równocześnie na żwirowisku znów zagrzmiały strzały.
— A gdzież się podziejemy? — pytała wystraszona żona.
Zastanowiłem się, zmieszany. Wtem przypomniałem sobie krewnych w Leatherhead.
— Leatherhead! — usiłowałem przekrzyczeć panujący dokoła zgiełk.
Żona patrzyła poza mnie, w dolinę. Przerażeni sąsiedzi wybiegali z domów.
— Jakże my się tam dostaniemy? — zapytała. Dolinką, pod mostem kolejowym, pędził oddziałek huzarów. Trzech wpadło galopem na dziedziniec Kolegium, dwaj inni zeskoczyli z koni i poczęli biegać od domu do domu. Poprzez dymy płonących drzew przeglądało czerwone jak krew słońce, rzucając na świat niezwykłe, wyblakłe jakby promienie.
— Czekaj tu — zawołałem — tutaj jest bezpiecznie — i popędziłem co tchu do zajazdu Pod Łaciatym Psem, którego właściciel posiadał konia i bryczkę. Spieszyłem się, rzecz jasna, bardzo, gdyż nietrudno było odgadnąć, że za chwilę ruszą się wszyscy zamieszkujący tamtą stronę wzgórza. Oberżysta stał spokojnie za ladą nie mając najmniejszego pojęcia o tym, co dzieje się dokoła. Targował się z jakimś odwróconym do mnie plecami jegomościem.
— Muszę dostać funta — mówił — i nie mam woźnicy.
— Dam panu dwa — krzyknąłem obcemu przez ramię.
— Za co?
— I zwrócę przed północą!
— Na miłość boską! — zawołał oberżysta. — Co to jest? Sprzedaję wieprzka, a pan chce dać za niego dwa funty i zwrócić przed północą? Nic nie rozumiem.
Wyjaśniłem pośpiesznie, że muszę natychmiast wyjechać, do czego potrzebny mi jest za wszelką cenę jego zaprzęg. Nawet nie pomyślałem, że oberżysta także zechce może uciekać. Wziąłem bryczkę od razu, podjechałem pod dom i zostawiając ją pod opieką żony i służącej wpadłem do mieszkania, by zabrać nieliczne nasze kosztowności. Żywopłoty i przydrożne drzewa płonęły coraz gwałtowniej. Pakując rzeczy dostrzegłem, jak jeden ze spieszonych huzarów biegł w naszym kierunku. Pędząc od domu do domu wzywał mieszkańców do ucieczki. Kiedy dźwigając zawinięte w obrus nasze skarby stanąłem w drzwiach — akurat przebiegał koło nas. Krzyknąłem za nim: — Co się dzieje?
Odwrócił się, spojrzał, wybełkotał coś w rodzaju: „czołgają się przykryci rondlami”, i wpadł do bramy stojącego na szczycie domku. Przepływający nad gościńcem kłąb czarnego dymu przesłonił go na chwilę. Podbiegłem do drzwi sąsiadów i zapukałem chcąc upewnić się, czy wyjeżdżając dziś do Londynu zamknęli mieszkanie, po czym wróciłem raz jeszcze do domu po kuferek służącej, przyniosłem go i wpakowałem do bryczki, uchwyciłem lejce i wskoczyłem na kozioł obok żony. Jeszcze chwila — i zjeżdżaliśmy stokiem pagórka do Starego Woking pozostawiając za sobą zgiełk i dym.
Przed nami leżał cichy słoneczny krajobraz, na polach przeciętych tasiemką gościńca kołysała się pszenica, powiewał na wietrze szyld oberży w Maybury. W przedzie dostrzegłem bryczuszkę doktora. U stóp wzgórza obejrzałem się, by rzucić okiem na stok, z którego zjeżdżałem. W nieruchomym powietrzu, kładąc się szarym cieniem na zielone czubki drzew, płynęły ciężkie kłęby czarnego dymu przetykane czerwonymi pręgami płomieni. Dym rozpościerał się od lasu pod Byfleet na wschodzie aż po Woking na zachodzie. Gościniec za nami usiany był uchodzącymi w panice ludźmi, zaś poprzez nieruchome, nagrzane powietrze roznosił się słabo, lecz bardzo wyraźnie terkot karabinu maszynowego, który po chwili ustał, i przerywany grzechot strzałów. Widocznie Marsjanie palili wszystko, czego tylko dosięgnął Snop Gorąca.
Nie jestem doświadczonym woźnicą, toteż całą uwagę musiałem skupić na koniu. Gdy obejrzałem się znowu — czarny dym skrył się już za następnym pagórkiem. Zaciąłem konia i nie zwalniałem, dopóki nie zostawiłem za sobą Woking i Send. Doktora prześcignęliśmy jeszcze przed Send.
Leatherhead leży o dwadzieścia bez mała mil od wzgórza Maybury. Za Pyrford powietrze było przesycone wonią świeżego siana, która mieszała się ze słodkim zapachem oplatających przydrożne żywopłoty polnych róż. Gwałtowna strzelanina, która wybuchła przy naszym zjeździe z pagórka Maybury, ucichła równie nagle, jak się przedtem zaczęła, pozostawiając po sobie niczym nie zamąconą ciszę i spokój wieczoru. Do Leatherhead dotarliśmy, bez żadnych przygód, około dziewiątej. Podczas krótkiego odpoczynku, którego tak potrzebował nasz konik, zjedliśmy kolację, po czym poprosiłem krewnych o opiekę nad żoną.
Przez całą drogę żona dziwnie była milcząca, jakby przeczuwała przyszłe nieszczęścia. Kiedy próbowałem dodawać jej otuchy dowodząc, że Marsjanie przykuci są do jamy własnym swym ciężarem, że mogą się po niej co najwyżej czołgać, odpowiadała półsłówkami albo milczała. Gdyby nie obietnica dana oberżyście, iż odprowadzę konia — bez wątpienia nalegałaby, abym pozostał tej nocy w Leatherhead. Czemuż nie pozostałem! Pamiętam jej bladość przy rozstaniu.
Co do mnie — przez cały ten dzień byłem jak w gorączce. Opanowało mnie coś w rodzaju gorączki wojennej, która czasami udziela się cywilizowanemu społeczeństwu i w głębi duszy cieszyłem się, że muszę wracać tej nocy do Maybury. Obawiałem się nawet, iż ostatnia kanonada mogła oznaczać zagładę najeźdźców z Marsa. Najlepiej zresztą określę swój stan, jeśli powiem, iż pragnąłem być przy ich zniszczeniu.
W drogę powrotna wyruszyłem tuż przed jedenastą. Noc była nadspodziewanie ciemna; kiedy wyszliśmy z oświetlonego przedpokoju — wydała mi się czarna. Upał i duchota panujące przez cały dzień nie zmniejszyły się ani odrobinę. Chociaż nie było nawet tchnienia wiatru, po niebie mknęły chmury. Ktoś ze służby zapalił boczne światła u bryczki. Drogę na szczęście znalem doskonale. Dopóki nie wskoczyłem na kozioł, żona stała w rozwartych, oświetlonych drzwiach. Wtem odwróciła się i odeszła, pozostawiając na ganku życzących mi szczęśliwej drogi krewnych.
Z początku obawy żony udzieliły mi się, wkrótce jednak powróciłem myślami do Marsjan. Nie miałem wówczas pojęcia o przebiegu wieczornej potyczki. Nie wiedziałem nawet, co przyśpieszyło starcie. Gdy przejedżałem przez Ockham (wracałem nie przez Send i Stare Woking, lecz inną drogą), dostrzegłem, iż cały zachodni widnokrąg rozświetla krwawa łuna, zajmująca w miarę zbliżania się do niej coraz więcej nieba. Chmury zwiastujące burzę mieszały się z kłębami czarno–czerwonego dymu.
W Ripley ulica była pusta i z wyjątkiem kilku oświetlonych okien nie było tam widać ani śladu życia. Na zakręcie do Pyrford omal nie wpadłem na gromadkę ludzi. Stali w milczeniu, gdy ich mijałem. Nie mam pojęcia, czy wiedzieli, co się działo poza pagórkiem; nie mam też pojęcia, czy domki, obok których przejeżdżałem, spały spokojnie, czy stały próżne i opuszczone, czy może wpatrywały się z niepokojem w okropną ciemność tej nocy.
Gościniec z Ripley do Pyrford przebiega doliną rzeczki Wey, toteż łuny nie było widać. Wjeżdżając na pagórek przy kościółku w Pyrford ujrzałem ją znowu, równocześnie zaś zaszeleściły drzewa pod pierwszym tchnieniem ścigającej mnie burzy. Usłyszałem wydzwaniający północ zegar na wieży kościelnej i w tejże chwili wyłoniło się przede mną, obrzeżone wyraźnie rysującymi się na tle łuny czubkami drzew i wierzchołkami dachów, wzgórze Maybury.
Gdy oglądałem ten widok, gościniec rozświetliła nagle bladozielona poświata ukazując dalekie lasy w kierunku Aldershot. Uczułem gwałtowne szarpnięcie lejców. Nagły błysk zielonego płomienia przebił grubą warstwę chmur, ukazał na moment splątano ich kłębowisko i znikł gdzieś w polu, na lewo od drogi. Była to trzecia z kolei spadająca gwiazda.
Na niebie roztańczyły się oślepiająco fioletowe, przez kontrast z zielenią, błyskawice i zahuczał pierwszy grom. Koń zagryzł wędzidło i poniósł.
Gnaliśmy zbiegającym po lekkiej pochyłości gościńcem ku podnóżu pagórka Maybury. Nigdy dotąd nie widziałem tak szybko następujących po sobie błyskawic. Pioruny zdawały się deptać sobie z trzaskiem po piętach, bardziej przypominając pracę jakiejś potężnej machiny elektrycznej niż zwykłe wyładowania atmosferyczne. Migotliwe światło oślepiało i myliło, począł siec drobny grad.
Z początku patrzyłem tylko na biegnący przede mną gościniec, nagle jednak uwagę mą zwróciło coś sunącego z dużą szybkością w dół po przeciwległym stoku wzgórza. Wziąłem to w pierwszej chwili za mokry dach domu, jednak w nieustannym niemal świetle błyskawic widać było wyraźnie jego szybki, posuwisty ruch. Zjawisko było ledwo dostrzegalne — moment obezwładniającej ciemności, potem znów stało się jasno jak w dzień, ujrzałem pod samym szczytem pagórka czerwone mury sierocińca, zielone wierzchołki sosen i ten zagadkowy, ostro i wyraźnie rysujący się przedmiot.
I to jakie zjawisko! Jak je opisać? Ogromny, wyższy od domów trójnóg łamiący i depcący w pędzie sosny, potężna machina z połyskującego metalu krocząca przez wrzosowisko, wymachująca giętkimi stalowymi mackami! Hałaśliwy grzechot jej ruchu mieszał się z rykiem burzy. Błysk — i widać wyraźnie, jak dwie nogi unoszą się nad ziemię, błysk gaśnie — zapala się następny i trójnóg wydaje się już o sto jardów bliżej. Czy możesz, czytelniku, wyobrazić sobie trzynogi stołek skaczący i pędzący na szczudłach? Tak to w blasku błyskawic wyglądało. Tylko że zamiast małego stołka sunęła przede mną olbrzymia machina na trzynogim statywie.
Wtem, w coraz bliższym lesie, drzewa poczęły rozchylać się jak zeschłe zielsko, przez które przedziera się człowiek. Sosny łamały się na boki i do przodu, ukazując drugi ogromny trójnóg pędzący, zdawało się, wprost na mnie. A koń galopował co sił na jego spotkanie! Na widok drugiego potwora nerwy me nie wytrzymały. Nie patrząc na niego szarpnąłem konia w prawo, bryczka przechyliła się, dyszel pękł z trzaskiem, ja zaś wyleciałem jak z procy w bok i zwaliłem się ciężko w niegłębokie bajoro.
Natychmiast zerwałem się i po kolana w wodzie przykucnąłem za kępą krzaków. Koń leżał bez ruchu — biedne zwierzę złamało sobie kark. W blasku błyskawic widziałem czarny zarys obalonej bryczki i ciągle jeszcze obracające się wolniutko koła. Chwila — i ogromny mechanizm przestąpił przeze mnie i począł wspinać się na wzgórze, ku Pyrford.
Z bliska wyglądał niewiarygodnie dziwacznie, wcale nie jak zwykła bezduszna maszyna sunąca z góry wytyczoną prostą drogą. Krok jego dźwięczał metalicznie, wokół kadłuba zaś wiły się z chrzęstem długie, giętkie i lśniące macki. Jedna z nich, jakby mimochodem, wyrwała z korzeniami sosnę. Sunąc przez las potwór wybierał sobie drogę, a obracający się we wszystkie strony wysoko w górze mosiężny kaptur do złudzenia przypominał głowę rozglądającego się człowieka. Z tyłu, za plecami kadłuba, umocowane było metalowe pudło podobne do ogromnego rybackiego kosza, ze stawów zaś potwora, gdy mnie mijał, tryskały strugi zielonego dymu. Po chwili znikł mi z oczu. Wszystko to widziałem niezbyt wyraźnie, gdyż migotliwe i oślepiające światło błyskawic przerywała co chwila gęsta czarna ciemność. W biegu potwór wydawał z siebie ogłuszający triumfalny ryk — „aluu! aluu!”, głośniejszy od huku gromów. Po chwili dopędził towarzysza i obaj przystanęli, nachylając się nad czymś leżącym w polu o dobre pół mili ode mnie. Nie ulegało dla mnie żadnej wątpliwości, iż zatrzymali się przy trzecim przybyłym z Marsa walcu.
Leżałem pewien czas na deszczu, przyglądając się w przerywanej błyskawicami ciemności uwijającym się ponad żywopłotami potwornym metalowym istotom. Chwilami zacinał drobny grad to przesłaniając cieniem, to znów odsłaniając ostre ich zarysy. W przerwach między błyskawicami noc pochłaniała je całkowicie.
Woda z bajora i gęsto sypiący grad przemoczyły mnie do szpiku kości. Długo trwało, nim otrząsnąłem się ze zdziwienia na tyle, aby wyczołgać się z bajora i pomyśleć o grożącym mi niebezpieczeństwie.
Nie opodal, na kartoflisku, stała samotna chałupa jakiegoś osiedleńca. Podniosłem się w końcu i skulony pobiegłem szukać tam schronienia. Waliłem w drzwi, nikt jednak się nie odezwał — być może nie słyszeli lub w chacie nie było nikogo. Po chwili zrezygnowany podążyłem kryjąc się w przydrożnych rowach do ciągnącego się aż pod Maybury lasu.
Lasem, przemoczony i drżący z zimna, skierowałem się do domu. Błąkałem się wśród drzew szukając ścieżki. Było bardzo ciemno, gdyż błyskawice stawały się coraz rzadsze, a rzęsisty deszcz z gradem wypełniał każdą szczelinę między drzewami.
Gdybym zdał sobie wówczas w pełni sprawę, co oznaczają widziane przeze mnie wydarzenia, zawróciłbym od razu do Byfleet i Cobham, aby dostać się czym prędzej do Leatherhead, do żony. Niesamowitość jednak otaczającej mnie nocy i zmęczenie nie pozwoliły mi na to; byłem mokry, podrapany, ogłuszony i oślepiony nawałnicą.
Kołatało we mnie podświadome pragnienie powrotu do domu i sądzę, że ono właśnie kierowało moimi krokami. Obijałem się o pnie, wpadałem do wądołów, kaleczyłem kolana o sterczące zdradziecko sęki, aż wbrodziłem wreszcie na łąkę na stoku poniżej College Arrns. Mówię: wbrodziłem, gdyż łąką rwały potoki brudnej deszczowej wody. Tutaj w ciemnościach wpadł na mnie jakiś mężczyzna i to z taką siłą, że ledwie utrzymałem się na nogach.
Wydał okrzyk przerażenia, odskoczył w bok i zanim zdążyłem się opanować i przemówić doń — uciekł. Wicher dął tak gwałtownie, iż wlokłem się pod górą z największym trudem. Chcąc posuwać się jako tako naprzód, musiałem podejść do pobliskiego parkanu i pomagać sobie czepiając się sztachet.
Tuż pod szczytem stanąłem na czymś miękkim. Przy świetle błyskawicy ujrzałem pod nogami czarny płaszcz i trzewiki. Nim mogłem rozpoznać, że to leży człowiek — światło zgasło. Przystanąłem czekając na następny błysk. Przy jego świetle udało mi się rozpoznać tęgiego mężczyznę odzianego skromnie, lecz nie ubogo; głowa była przygięta tak mocno ku przodowi, że skryła się zupełnie pod ciałem. Leżał skulony tuż koło parkanu, jakby gwałtownie on rzucony.
Pokonując zrozumiały u tego, kto nigdy nie dotykał trupa, wstręt nachyliłem się i odwróciłem leżącego, by sprawdzić, czy bije w nim jeszcze serce. Był martwy. Widocznie skręcił kark. Błysnęło po raz trzeci i poznałem go. Wyprostowałem się wstrząśnięty. Był to oberżysta, właściciel pożyczonej bryczki.
Przestąpiłem ostrożnie przez trupa i dalej piąłem się pod górę. Minąłem posterunek policji, College Arms i doszedłem wreszcie do domu. Po tamtej stronie wzgórza nie było widać pożarów, na żwirowisku tylko wciąż jeszcze połyskiwał czerwony odblask rozświetlający pędzone wichrem, podcinane gradem kłębowiska rudego dymu. Domy dokoła, o ile mogłem zauważyć w błyskach burzy, stały nienaruszone. Jakiś czarny kształt leżał na gościńcu, koło College Arms.
Nieco dalej w kierunku Maybury słychać było na drodze głosy i kroki, brakło mi jednak sił, by krzyknąć czy podejść tam. Otworzyłem drzwi z klucza, wszedłem do domu, zamknąłem je za sobą na zasuwe, dowlokłem się do wiodących na piętro schodów i usiadłem na stopniu. Wyobraźnię mą przepełniały sunące polami metalowe potwory i zmiażdżone o płoty trupy.
Siedziałem na schodku wsparty o ścianę i dygotałem jak w febrze.
Wspomniałem już, zdaje się, iż najburzliwsze nawet uczucia wygasają we mnie nad podziw szybko. Toteż wkrótce poczułem dotkliwy chłód. Ociekałem wodą do tego stopnia, że dokoła mnie na schodach i na chodniku stały kałuże. Podniosłem się mechanicznie, poszedłem do jadalni i pociągnąłem łyk whisky, po czym odczułem potrzebę przyodziania się w coś suchego.
Nieco później wspiąłem się na górę do gabinetu. Po co tam poszedłem — nie mam pojęcia. Okna mego gabinetu wychodzą na tory i pola Horsell. W pośpiechu ucieczki zapomniałem je zamknąć przed odjazdem. Korytarz i wnętrze pokoju, w przeciwieństwie do widoku oprawionego w ramę okna, wydawały się pełne nieprzeniknionej ciemności. Stałem w progu jak wryty.
Nawałnica już przeszła. Wieżyczki Kolegium i otaczające go drzewa znikły bez śladu i widać teraz było doskonale ciągnące się w dali pola i żwirowisko rozświetlone jaskrawym czerwonym blaskiem. W blasku tym krzątały się ciemne, dziwaczne, groteskowo ogromne postacie.
Wydawało się, że cała okolica płonie, tak gęsto usiana była malutkimi, migocącymi w podmuchach zamierającej burzy i rzucającymi krwawy blask na gęste chmury płomykami. Przed oknem przepływały co chwila, przesłaniając sylwetki Marsjan, kłęby dymu.
Nie mogłem dojrzeć, co robili, gdyż zarysy ich byty bardzo niewyraźne. Nie mogłem także ustalić przeznaczenia czarnych urządzeń, przy których trudzili się z taką gorliwością. Niewidoczny też był najbliższy pożar, choć odblask jego tańczył po ścianach i suficie. Powietrze przepełniał ostry odór palonej gumy.
Zamknąłem bezszelestnie drzwi i podkradłem się do okna. Widziałem teraz przestrzeń leżącą między otaczającymi dworzec w Woking domami a osmalonym, sczerniałym lasem pod Byfleet. Na torze, koło mostu, coś się świeciło, a z kilku domostw stojących przy gościńcu do Maybury i w pobliżu stacji zostały jedynie tlące się ruiny. Światło na torze zadziwiło mnie; widać tam było czarny, płonący jasnym płomieniem stos, a nieco w bok, na prawo, ciągnął się łańcuch żółtych prostokącików. Zrozumiałem po chwili, że to leży rozbity pociąg ze zdruzgotanym parowozem. Kilka pierwszych wagonów płonęło, podczas gdy reszta stała spokojnie na szynach.
Pośród tych trzech głównych ognisk, to znaczy: między grupą domów, pociągiem i pożarem pod Cobham, ciągnęły się nieregularne, ciemne plamy pól przerywane gdzieniegdzie pasmami tlących się i dymiących zgliszcz i wrzosowisk. Przedziwny był ten widok czarnej przestrzeni przetykanej ogniem. Najbardziej przypominał mi ogromną hutę nocą. Ludzi z początku nie widziałem nigdzie. Później dopiero ujrzałem w blasku płonącego dworca w Woking kilka czarnych figurek przebiegających pojedynczo przez tory.
Czyżby ten dziki chaos miał być tym samym światkiem, gdzie tak bezpiecznie żyło się od tylu już lat? Nie wiedziałem jeszcze, co zaszło w ciągu ubiegłych siedmiu godzin, nie wiedziałem też, choć zaczynałem już po trosze odgadywać, jaki był związek między mechanicznymi kolosami a niezdarnie pełzającymi istotami, które z takim trudem wyłaziły przy mnie z walca. Z dziwnym uczuciem bezosobowego zainteresowania przywlokłem do okna fotel, usiadłem i przyglądałem się sczerniałym łąkom, a zwłaszcza trzem gigantycznym postaciom krzątającym się po żwirowisku.
Wydały mi się zadziwiająco czynne. Zastanawiałem się, czym one są. Czy myślącymi mechanizmami? Czułem, że to niepodobieństwo. Być może w każdym z nich krył się Marsjanin kierując, rządząc, rozkazując, jak ludzki mózg kieruje, rządzi i rozkazuje ciału? Porównywałem je do naszych maszyn; po raz pierwszy w życiu zapytałem siebie, czym mogą być ludzkie krążowniki i parowce dla zwierząt o niższej inteligencji.
Niebo po burzy było jasne. Kiedy migocący ponad dymami, malutki jak łepek szpilki Mars skłaniał się już ku zachodowi — do ogródka wszedł żołnierz. Najpierw zatrzeszczał cicho płot. Rozejrzałem się jak człowiek obudzony z letargu i spostrzegłem go. Przełaził przez ogrodzenie. Na widok istoty ludzkiej minęło dotychczasowe osłupienie. Wychyliłem się gorączkowo z okna.
— Pst! — szepnąłem.
Zatrzymał się niezdecydowany, siedząc okrakiem na parkanie. Potem zeskoczył i pobiegł trawnikiem do najbliższego narożnika domu. Pochylony posuwał się wolno wzdłuż ściany.
— Kto tam? — zapytał, także szeptem, przystając pod oknem i zadzierając głowę.
— Dokąd pan idzie? — spytałem.
— Bóg wie.
— Chce się pan ukryć?
— Tak.
— Niech pan wejdzie do domu — powiedziałem. Zszedłem na dół, uchyliłem drzwi, by go wpuścić,
i natychmiast zamknąłem je znowu. Twarzy żołnierza nie mogłem dojrzeć. Był bez czapki, mundur miał rozchełstany.
— O Boże! — powtarzał, gdy wciągałem go do pokoju.
— Co się stało? — pytałem.
— Niech pan lepiej zapyta, co się nie stało! — W ciemności ujrzałem, jak załamał w rozpaczy ręce. — Zmietli nas! Po prostu nas zmietli! — powtarzał w kółko.
Jak automat wszedł za mną do jadalni.
— Niech no pan się napije — powiedziałem napełniając szklankę whisky.
Wypił. Potem padł na krzesło, podparł głowę rękami i rozszlochał się jak dziecko. Ja zaś, zapomniawszy o niedawnej własnej rozpaczy, stałem nad nim zaskoczony.
Wiele upłynęło czasu, zanim opanował się na tyle, by móc odpowiedzieć na me pytania. Mówił bezładnie, zacinał się co chwila. Był jezdnym w artylerii, do akcji weszli dopiero około siódmej. Strzelanina ogarnęła już wtedy całe pole. Opowiadano, że pierwszy oddział Marsjan posuwał się powoli pod osłoną metalowej tarczy w kierunku drugiego walca.
Tarcza ta, ustawiona później na trójnogu, stała się pierwszą machiną bojową, którą zresztą i ja potem widziałem. Działo, przy którym był jezdnym, odprzodkowano niedaleko Horsell, aby panować nad żwirowiskiem. Przybycie artylerii przyśpieszyło działania. Gdy jezdni odprowadzali przodek, jego koń potknął się i upadł zrzucając go w jakąś rozpadlinę. Równocześnie działo pękło, amunicja wybuchła, wszystko dokoła stanęło w płomieniach, a on znalazł się pod stosem martwych, zwęglonych ludzi i koni.
— Leżałem bez ruchu — mówił — nieprzytomny ze strachu, przyciśnięty zadem końskim. Zmietli nas! A ten smród — dobry Boże! Jak przypalone mięso! Plecy bolały mnie po upadku, leżałem wiec czekając, aż ból przejdzie. Przed chwilą wszystko było jak na paradzie — i raptem koniec!
— Zmietli nas! — wykrzyknął.
Długo leżał pod martwym koniem, od czasu do czasu tylko wyglądając w pole. Piechurzy próbowali atakować jamę tyralierą, po to tylko, by zginąć. Potem potwór zaczął przechadzać się po żwirowisku, między uciekającymi, kręcąc podobnym do głowy kapturem, zupełnie jak rozglądający się człowiek. W czymś, co przypominało rękę, trzymał siejącą zielonymi iskrami, metalową, skomplikowanej budowy skrzynkę opatrzoną tubą, z której raził Snop Gorąca.
Starczyło kilku chwil, by na polu nie pozostało nic żywego, przynajmniej w zasięgu wzroku żołnierza, a reszta nie zmienionych jeszcze dotąd w czarne, osmalone szkielety drzew i krzewów stanęła w płomieniach.
Huzarów ukrytych za wyniosłością terenu nie widział. Przez krótką chwilę słyszał grzechot Maxima, potem i to ucichło. Olbrzym do ostatka oszczędzał dworzec w Woking i przyległe doń domy, potem jednak skierował Snop na miasteczko. Pozostały zeń tylko ruiny. Wtedy potwór wyłączył Snop, zwrócił się do artylerzysty tyłem i ruszył w stronę dymiących lasów, gdzie leżał drugi walec. Równocześnie z jamy wyłonił się następny Tytan.
Gdy i ten podążył w ślad za pierwszym, artylerzysta począł czołgać się ostrożnie polem, przez gorące jeszcze popieliska wrzosów, do Horsell. Udało mu się dotrzeć do przydrożnego rowu i ujść nim do Woking. Dalsza jego opowieść pełna była wykrzykników. O przejściu przez miasteczko nie było mowy. Zachowała się tam, być może, garstka żyjących, ale byli to bez wątpienia ludzie bądź obłąkani ze strachu, bądź też straszliwie poparzeni. Widząc, iż jeden z Marsjan powraca, żołnierz ukrył się za dymiącymi ruinami jakiegoś muru. Stamtąd widział, jak gigant dopędziwszy człowieka schwycił go w jedną ze swych stalowych macek i zmiażdżył o pień sosny. Po zapadnięciu mroku artylerzysta skoczył ku nasypowi kolejowemu i przebiegł na drugą stronę.
Przemykał się następnie do Maybury w nadziei, iż idąc w kierunku Londynu uniknie niebezpieczeństwa. Ludzie kryli się po piwnicach i rowach, a większość tych, co uszli z życiem, wędrowała do Send i Woking. Męczyło go pragnienie, dopóki nie natrafił na rozbitą pompę kolejową tryskającą strumieniem wody aż na gościniec.
Taką to wydobyłem z niego, słowo po słowie, historię. Opowiadanie o wszystkim, co widział, uspokoiło go nieco. Od ubiegłego południa, jak mówił, nie miał nic w ustach, poszedłem więc do spiżarni, skąd przyniosłem trochę baraniny i chleba. Bojąc się zwabić Marsjan nie paliliśmy lampy, toteż ręce nasze często stykały się nad talerzem. W miarę jak mówił, wyłaniały się z ciemności otaczające nas przedmioty, a podeptane krzewy i połamane krzaki róż za oknem stawały się coraz widoczniejsze. Wyglądało to, jakby przez ogród przewaliła się czereda ludzi czy zwierząt. Coraz wyraźniej też widziałem poczerniałą, posępną, niewiele zapewne różniącą się od mojej, twarz żołnierza.
Zakończywszy posiłek wspięliśmy się wolniutko na piętro, do gabinetu, by dalej patrzeć przez okno. Dolina nasza w ciągu jednej nocy zmieniła się w popielisko. Pożary dogasały. Tam gdzie niedawno szalały płomienie, teraz wzbijały się smugi dymu; bezlitosne światło poranku obnażało osłonięte dotąd mrokiem nocy straszliwe, odpychające w swej grozie, nieprzeliczone ruiny zburzonych domów i szkielety zwęglonych, sczerniałych drzew. Gdzieniegdzie widniały, jakby cudem ocalałe, jakiś semafor na torach, jakaś altanka w ogrodzie — jasne i żywe pośród zagłady. Nigdy dotąd w dziejach wojen zniszczenie nie było tak zupełne, tak powszechne. A koło jamy, połyskując w promieniach wschodzącego słońca, stali trzej metalowi olbrzymi i kręcąc kapturami przyglądali się dokonanym spustoszeniom.
Wydawało mi się, że jama została powiększona. W niebo biły z niej co chwila, unosiły się wirując i rozpływały w przestworzach kłęby jaskrawozielonej pary.
Widniejące w oddali, w Cobham, słupy płomieni zmieniły się za pierwszym dotknięciem dnia w słupy krwawego dymu.
Świt zdawał się zbyt jasny, toteż zaprzestaliśmy podglądania Marsjan, opuściliśmy okno i zeszliśmy cichutko na dół.
Artylerzysta przyznał mi rację, iż dom nie jest bezpiecznym schronieniem. Chciał iść dalej, jak mówił, na Londyn, do swojej baterii. Dwunastej konnej. Mój plan, powstały pod przemożnym wrażeniem potęgi Marsjan, polegał na niezwłocznym powrocie do Leatherhead po żonę, zabraniu jej do Newhaven i opuszczeniu kraju. Pojąłem już bowiem zupełnie jasno, iż okolice Londynu muszą stać się, zanim straszliwe te istoty nie zostaną zgładzone, polem okrutnych walk.
Pomiędzy mną wszakże a Leatherhead leżał pilnowany przez olbrzymów trzeci walec. Myślę, iż będąc sam próbowałbym szczęścia i poszedł na przełaj. Artylerzysta jednak powstrzymał mnie od tego. Dla kochającej żony, tłumaczył mi, to żadna przyjemność zostać wdową. Ostatecznie ustąpiłem i postanowiliśmy iść razem, pod osłoną lasu, na północ, do Street Cobham. Stamtąd dopiero miałem udać się zataczając wielki krąg przez Epsom do Leatherhead.
Byłbym wyruszył bez zwłoki, towarzysz mój jednak, zawodowy wojskowy, znał się na tym lepiej ode mnie. Musiałem przetrząsnąć cały dom, aby znaleźć manierkę i napełnić ją whisky. Kieszenie wypchaliśmy sucharkami i pokrojonym w plasterki mięsem. Wtedy dopiero wymknęliśmy się z domu i popędziliśmy co sił tą samą kiepską drogą, którą przyszedłem wczorajszej nocy. Domy wydawały się opuszczone. Na gościńcu natknęliśmy się na trzy zbite w ciasną gromadkę zwęglone ciała, niewątpliwie ofiary Gorącego Snopa. Gdzieniegdzie poniewierały się pogubione Przez uciekających drobiazgi, jakiś zegarek, jakiś pojedynczy pantofel, jakaś srebrna łyżka i tym podobne kosztowności. Na zakręcie do poczty stał okulawiony, na trzech kołach, zapchany gratami wózek. Pośród rozrzuconych dokoła szczątków leżała rozbita w pośpiechu skarbonka.
Z wyjątkiem wciąż jeszcze płonącego sierocińca żaden z pobliskich domów nie ucierpiał wiele. Snop zgolił tylko kominy i przemknął dalej. Mimo to wydawało się, że w całym Maybury nie ma prócz nas żywego ducha. Większość mieszkańców uszła, jak sądziłem, drogą na Stare Woking, tą samą, którą jechaliśmy wczoraj do Leatherhead. A może ukrywała się gdzieś w pobliżu.
Schodząc łąką po stoku minęliśmy ciało mężczyzny w czarnym przemokłym od nocnej ulewy ubraniu i u podnóża wzgórka weszliśmy w las. Lasem, nie napotykając nikogo, podążaliśmy ku linii kolejowej. Po drugiej stronie toru ciągnęły się czarne zgliszcza. Większość drzew leżała pokotem, gdzieniegdzie tylko sterczały szare pnie z kikutami konarów pokrytych zwęglonym ciemnobrązowym listowiem.
Po naszej stronie pożarowi nie udało się rozszerzyć, osmalony był sam tylko skraj lasu. W pobliżu niedawno, widocznie w sobotę jeszcze, pracowali drwale. Na polanie obok kupy trocin i wielkiej mechanicznej piły leżały świeżo zrąbane i pocięte kloce. Tuż przy nich stał nieduży pusty barak. Ranek był dziwnie cichy, bez tchnienia wiatru. Nawet ptaki przycichły, my zaś, krocząc z pośpiechem, także rozmawialiśmy tylko szeptem. Oglądaliśmy się co chwila, parę razy przystawaliśmy nasłuchując.
Po pewnym czasie, gdy zbliżaliśmy się już do gościńca, doszedł nas stamtąd tupot kopyt końskich. Poprzez rozchylone gałęzie ujrzeliśmy jadącą powoli w kierunku Woking trójkę kawalerzystów.
Zawołaliśmy na nich, a kiedy przystanęli, pośpieszyliśmy na drogę. Byli to porucznik i dwaj huzarzy z ósmego pułku. Wieźli z sobą podobny do teodolitu przyrząd na statywie. Artylerzysta wyjaśnił mi, że to heliograf.
— Pierwsi spotkani na tej drodze od rana ludzie! — wykrzyknął porucznik. — Co się tu dzieje?
Minę i glos bardzo miał przejęte. Stojący za nim żołnierze przyglądali się nam ciekawie. Artylerzysta przeskoczył przez rów na drogę i zasalutował.
— Melduję posłusznie, panie poruczniku, w nocy rozbito nam działo. Ukrywałem się. Próbuję odnaleźć baterię. Jadąc dalej tą drogą natknie się pan o pół mili stąd na Marsjan.
— A cóż to znów za diabły?
— Melduję posłusznie, opancerzone olbrzymy. Wysokość sto stóp. Trzy nogi. Ciało aluminiowe. Ogromne głowy w kapturach.
— Nie wygłupiajcie się! — zawołał porucznik. — Co za przeklęte bzdury!
— Przekona się pan porucznik. Mają też skrzynki, z których strzelają ogniem.
— Chyba armaty?
— Nie, panie poruczniku — tu artylerzysta począł żywo opisywać Snop Gorąca.
Nie dając mu dokończyć porucznik zwrócił się do mnie. Dotychczas stałem na skraju drogi bez słowa.
— Pan też ich widział? — zapytał.
— Opis jest najzupełniej dokładny — odparłem.
— Tak — zakonkludował porucznik. — Myślę, że i ja powinienem to zobaczyć. A wy — tu spojrzał na artylerzystę — idźcie najlepiej zameldować się u dowódcy brygady, generała Marvina, i powtórzcie mu to wszystko. My mamy rozkaz usuwać ludzi z domów. Generał jest w Weybridge. Znacie drogę?
— Ja znam — odezwałem się, po czym oficer zawrócił konia na południe.
— Pół mili, mówicie? — rzucił.
— Co najwyżej — odparłem wskazując wierzchołki drzew na południe. Podziękował i ruszyli drogą. Więcej ich nie widzieliśmy.
Nieco dalej natknęliśmy się na trzy kobiety z dwojgiem dzieci zajęte wynoszeniem rzeczy z chałupy. Ręczny wózek pełen był ubogich sprzętów i brudnych węzełków. Kobiety tak były zajęte, że nie miały nawet czasu, by z nami rozmawiać.
Z lasu wyszliśmy niedaleko dworca w Byfleet. Cała ta okolica, skąpana w promieniach porannego słonka, cicha była i spokojna. Snop Gorąca nie sięgał aż tutaj, toteż gdyby nie milcząca pustka wielu domów, gdyby nie wybuchający gdzieniegdzie zgiełk i gwar pakowania się, gdyby nie oddział żołnierzy rozstawionych na moście kolejowym i spoglądających na Woking, byłaby to najzwyczajniejsza letnia niedziela.
Do Addlestone ciągnął gościńcem szereg skrzypiących wozów i bryczek. Ujrzeliśmy na drugim krańcu łąki sześć armat, dwunastofuntówek, ustawionych w jednakowych odstępach i wymierzonych w Woking. Przy armatach stała obsługa, czekały w pogotowiu bojowym jaszcze. Ludzie wyglądali jak na paradzie.
— To rozumiem! — zawołałem. — Ci na pewno oddadzą choć jeden celny strzał.
Artylerzysta zawahał się.
— Idę dalej — mruknął.
Bliżej Weybridge, tuż przy moście, gromada żołnierzy w białych roboczych drelichach sypała długi szaniec, za którym widniały liczne działa.
— Łuki i strzały przeciwko piorunom — powiedział artylerzysta. — Nie widzieli jeszcze ognistego promienia!
Wolni od pracy przy szańcu oficerowie wypatrywali czegoś ponad drzewami, a sypiący go żołnierze przerywali co chwila robotę, aby też rzucić okiem w południową stronę.
Zamieszanie w Byfleet panowało niewiarygodne. Ludzie pakowali się, a huzarzy, jedni wierzchem, inni pieszo, popędzali ich bez wytchnienia. Na wiejskiej uliczce ładowano w pośpiechu, prócz innych pojazdów, trzy czy cztery ambulanse oznaczone krzyżami na białych polach i stary omnibus. Wszędzie uwijały się grupki odświętnie odzianych ludzi. Żołnierzom z największym trudem udawało się wyjaśnić im powagę sytuacji.
Jakiś staruszek chciał zabrać ogromną skrzynię pełną doniczek z orchideami i wykłócał się ząb za ząb z usiłującym mu to wyperswadować kapralem.
— Wie pan, co stamtąd nadchodzi? — krzyknąłem wskazując przesłaniające Marsjan drzewa.
— Hę? — odparł zwracając się ku mnie. — Toć tłumaczę, że to drogie rzeczy.
— Śmierć! — wrzasnąłem. — Śmierć nadchodzi! Śmierć! — i pozostawiwszy go głowiącego się nad tymi słowami pośpieszyłem za artylerzysta. Na zakręcie obejrzałem się. Żołnierz odszedł, a staruszek stał przy swej skrzynce i gapił się na dalekie drzewa.
Nikt w całym Weybridge nie potrafił nas objaśnić, gdzie mieści się kwatera główna: takiego bałaganu nie widziałem jeszcze, jak żyję, w żadnym miasteczku. Wszędzie pełno było bryk, wozów, przedziwnej jakiejś mieszaniny pojazdów i koni. Pięknie odziane damy i szacowni obywatele miasta w golfowych wioślarskich strojach pakowali się na gwałt przy energicznej pomocy rozmaitych próżniaków. Dzieciaki były podniecone i raczej zachwycone tą niezwykłą odmianą w coniedzielnej nudzie. A pośród całego tego zgiełku i tumultu dzielny jakiś pastor odprawiał wczesne nabożeństwo zwołując na nie wiernych przeraźliwą sygnaturką.
Przysiedliśmy z moim artylerzysta na stopniach studni, by posilić się nieco zapasami. Patrole wojskowe, tym razem nie huzarzy, lecz biało odziani grenadierzy, ostrzegały ludność, aby w razie strzelaniny kryć się natychmiast po piwnicach albo niezwłocznie opuszczać mieścinę. Mijając most kolejowy ujrzeliśmy na dworcu tłum ludzi i perony zawalone walizami i tobołami. Normalny ruch prawdopodobnie wstrzymano, aby przepuścić transporty wojska do Chertsey. Dopiero później dowiedziałem się o dzikich walkach o miejsca w pociągu specjalnym, podstawionym po długim oczekiwaniu.
W Weybridge pozostaliśmy do południa, a wkrótce potem znaleźliśmy się koło przystani Shepperton, w miejscu gdzie Wey wpada do Tamizy. Zatrzymaliśmy się tam nieco dłużej pomagając dwu starowinom załadować rzeczy na wózek. Ujście Wey składa się z trzech koryt, przez rzekę kursuje prom, jest tam też przystań i wynajem łódek. Na brzegu od strony Sheppertonu stała wówczas oberża okolona rozległym trawnikiem, nieco głębiej zaś — kościół z wieżą (odbudowano ją potem bardziej strzelistą) wznoszącą się wysoko ponad drzewa.
Zastaliśmy tam podniecony i hałaśliwy tłum uciekinierów. Wprawdzie ucieczka nie była jeszcze paniczna, tyle jednak zebrało się tutaj ludzi, że nie zdołałyby ich przewieźć wszystkie łodzie z całej rzeki razem wzięte. A wciąż jeszcze napływały nowe, zadyszane, obładowane tobołami gromady. Jakieś małżeństwo niosło dobytek ułożony na zdjętych z zawiasów drzwiach domku. Ktoś udowadniał, że łatwiej będzie wyjechać z Sheppertonu pociągiem.
Hałasu było tu co niemiara, a jakiś facet próbował nawet kpić i dworować. Najwidoczniej cały ten tłum wyobrażał sobie Marsjan jako ludzi groźnych wprawdzie, którzy mogą napaść i zrabować miasteczka i wioski, ale którzy wcześniej czy później nie unikną zagłady. Wzrok wszystkich zwracał się co chwila ku łąkom za Wey, ciągnącym się aż po Chertsey, lecz panował tam zupełny spokój.
W przeciwieństwie do wybrzeża po stronie Surrey, na przeciwległym brzegu Tamizy, z wyjątkiem miejsca gdzie przybijały łodzie, cicho było i spokojnie. Lądujący rozchodzili się w pośpiechu polnymi drożynami. Akurat wielki prom dobijał do brzegu. Kilku stojących na trawniku koło oberży żołnierzy pokpiwało sobie z uciekinierów nie udzielając im pomocy. Oberża, jak zwykle w niedzielę, była zamknięta.
— Co to? — krzyknął przewoźnik.
— Stul pysk, przeklęty! — zawołał ktoś do ujadającego niedaleko nas psa. Od Chertsey rozległ się głuchy huk, odgłos strzału armatniego.
Walka rozpoczęła się. Niemal natychmiast poczęły przyłączać się do chóru, strzelając co sił, jedna po drugiej, niewidoczne, ukryte bardziej na prawo, za porastającymi przeciwległy brzeg drzewami, baterie. któraś kobieta krzyknęła. Tłum stał nieporuszony, wsłuchany w nagły zgiełk tak bliskiej, a przecież niewidocznej bitwy. Dostrzec można było tylko płaskie łąki, krowy skubiące obojętnie trawę i srebrzyste, nieruchome w upalnym słońcu płaczące wierzby.
— Chyba ich wojsko zatrzyma — odezwała się z powątpiewaniem stojąca koło mnie paniusia. Nad drzewami unosiła się leciutka mgiełka.
Nagle daleko w górze rzeki ujrzeliśmy chmurę dymu, która kłębiła się i szła wciąż wyżej i wyżej, aż zawisła wysoko w nieruchomym powietrzu. Potem ziemia zadrżała pod nogami i powietrzem targnął głośny wybuch wybijając szyby w oknach i ogłuszając nas na długą chwilę.
— Już tu są! — wrzasnął jakiś człek w błękitnej koszuli. — Tam! Widzicie ich? Tam!
W oddali spoza drzew ukazał się nagle jeden, drugi, trzeci, czwarty Marsjanin. Gnali ciągnącymi się od Chertsey polami ku rzece. Z dala wyglądali jak niewielkie zakapturzone figurki mknące posuwistym, szybkim jak lot ptaków ruchem. Potem pojawił się piąty. Pędził na przełaj, wprost na nas. Szli na działa. Lśniły w słońcu metalowe cielska rosnących z każdym krokiem potworów. Najodleglejszy, ostatni w lewo, wymachiwał wzniesioną wysoko skrzynką i nagle upiorny, straszliwy Snop Gorąca, tak dobrze znany mi od piątku, pomknął ku Chertsey i uderzył w nieszczęsne miasteczko.
Wydawało się, że widok tych przedziwnych, okropnych istot poraził na chwilę zebrany nad rzeką tłum. Zapanowała zupełna cisza, nikt nie krzyknął, nikt nie jęknął. Potem rozległ się ochrypły pomruk, tupot setek nóg i plusk wody. Jakiś mężczyzna, zbyt wystraszony, by rzucić trzymaną na ramieniu walizę, odwrócił się i wyrżnął mnie nią tak mocno, aż się zatoczyłem. Biegnąca ku rzece kobieta popchnęła mnie z niespodziewaną siłą. Ja też rzuciłem się wraz z tłumem do ucieczki, mimo przerażenia jednak nie przestawałem myśleć. Ani na chwilę nie zapominałem o Snopie Gorąca! Ukryć się pod wodą! Oto jedyny ratunek!
— Kryć się pod wodą! — ryknąłem. Rozejrzałem się i popędziłem na spotkanie nadchodzącego Marsjanina, prosto ku piaszczystej zatoczce i do wody. Inni uczynili to samo. Gdy biegłem, obok z zawracającej do brzegu łodzi wyskakiwali ludzie. Kamienie na dnie oślizłe były i zamulone, woda zaś tak płytka, że chcąc zagłębić się do pasa, musiałem odbiec ze dwadzieścia kroków od brzegu. Kiedy olbrzymia postać Marsjanina była o paręset już tylko jardów ode mnie — dałem nurka. Plusk, z jakim ludzie wyskakiwali z łodzi, grzmiał mi w uszach z siłą piorunów. Ludzie z pośpiechem lądowali po obu stronach rzeki.
Marsjanin nie zwracał chwilowo uwagi na uwijających się w popłochu ludzi, jak człowiek nie zwraca uwagi na mrówki krzątające się wokół kopniętego przypadkiem mrowiska. Gdy wytknąłem nareszcie, na pół uduszony, głowę z wody — kaptur Marsjanina patrzył ku strzelającym jeszcze zza rzeki bateriom, Potem olbrzym ruszył dalej wymachując w takt kroków zbiornikiem gorąca.
Po chwili był już nad rzeką i począł brnąć przez wodę. Wychodząc na przeciwległy brzeg przyklęknął na chwilę, natychmiast jednak powstał i ruszył ku Sheppertonowi. Równocześnie wypaliło sześć ukrytych wśród podmiejskich domków armat. Niespodziane, bliskie, następujące szybko po sobie wybuchy przeraziły mnie. Potwór unosił właśnie skrzynię ze Snopem, gdy o kilka stóp od kaptura rozerwał się granat.
Wydałem okrzyk zdumienia. Nie patrzyłem już na tamtych czterech, nie myślałem o nich, całą uwagę skupiłem na najbliższym. Dwa następne pociski wybuchły tuż koło metalowego cielska, a czwarty rąbnął w usiłujący uniknąć go obrotem kaptur. Kaptur pękł, błysnął i rozleciał się w kawałki sypiąc wkoło odłamkami metalu i krwawymi strzępami mięsa.
— Trafili — krzyknąłem z zachwytem.
Odpowiedziały mi okrzyki radości. W podnieceniu omal nie wyskoczyłem na brzeg.
Pozbawiony głowy kolos zatoczył się jak pijany; nie przewrócił się jednak. Cudem niemal zachował równowagę, nie panując jednak nad ruchami pomykał z wzniesionym w górę zbiornikiem gorąca ku Sheppertonowi. Żywa inteligencja, zamknięty w kapturze Marsjanin, została zgładzona, rozprysła się na cztery wiatry i potwór był już tylko metalowym mechanizmem sunącym ku nieuchronnej zagładzie. Nie kierowany przez nikogo pędził wprost przed siebie. Uderzył jak taran w wieżę kościelną, zdruzgotał ją jak szklaną zabawkę, skręcił w bok, potknął się i ginąc z oczu runął w rzekę z potężnym łoskotem.
Gwałtowny wybuch wstrząsnął powietrzem. W niebo strzelił słup wody, pary, błota i odłamków metalu. To komora ze Snopem dotknęła wody zmieniając ją niepowstrzymanie w parę. Rzeką runęła jak wrzący błotnisty przypływ potężna fala. Widziałem ludzi uciekających na brzegi, zewsząd rozlegały się jęki i krzyki zagłuszane sykiem i zgiełkiem upadku Marsjanina.
Nie zwracając uwagi na gorąco, stłumiwszy instynkt samozachowawczy przepychałem się wśród uciekających, pędziłem z pluskiem przez nadbiegające fale w górę rzeki, do zakrętu, chcąc ujrzeć, co się tam dzieje. Kilka porzuconych łódek obijało się bez celu po wzburzonych falach. Wreszcie zobaczyłem Marsjanina. Leżał w poprzek koryta, zupełnie niemal zatopiony.
Nad szczątkami unosiły się gęste obłoki pary. Widać przez nie było, jak olbrzymie członki młócą w nieustannych drgawkach wodę, jak rozpryskują w powietrze błotnistą pianę. Macki niby żywe ramiona to splatały się konwulsyjnie, to rozplatały i gdyby nie bezradna jałowość tych ruchów — wydawałoby się, że to śmiertelnie zraniona istota walczy z falami o życie. Z machiny tryskały z głośnym sykiem olbrzymie strugi rdzawobrązowej cieczy.
Od widoku tego odwróciły mą uwagę wściekłe ryki przypominające dźwięk rozpowszechnionych w przemysłowych miastach syren fabrycznych. Jakiś jegomość stojący tuż przy brzegu, po kolana w wodzie, krzyczał coś do mnie pokazując palcem w tył, poza mnie. Odwróciłem się i ujrzałem sadzących ogromnymi susami brzegiem, od Chertsey, Marsjan. Z Sheppertonu znów odezwały się działa, tym jednak razem bez skutku.
Na ten widok dałem nurka i płynąłem pod wodą wstrzymując oddech dopóty, dopóki każdy ruch nie stał się męką. Woda dokoła burzyła się coraz gwałtowniej, temperatura rosła błyskawicznie.
Gdy wynurzyłem się na chwilę, by zaczerpnąć tchu, i przetarłem oczy — białe kłęby pary przesłoniły Marsjan niemal całkowicie. Hałas panował ogłuszający. Wreszcie ujrzałem niewyraźnie ogromne, bo powiększone jeszcze przez mgłę, szare postaci. Minęły mnie, po czym dwie nachyliły się nad parującymi szczątkami towarzysza.
Dwie pozostałe stanęły koło nich, w wodzie, jedna o dwieście mniej więcej jardów ode mnie, druga bliżej ku Laleham. Wzniesione wysoko zbiorniki ze Snopem Gorąca siały z sykiem śmiercionośne promienie.
Powietrze pełne było wrzawy, ogłuszającej mieszaniny skłóconych ze sobą hałasów, podobnych do głosu trąb, ryków Marsjan, łoskotu walących się domów, trzasku płonących drzew, płotów i zabudowań. Gęsty, czarny dym łączył się z bijącą z rzeki parą, w Weybridge zaś miejsca dotknięte Snopem łyskały oślepiającą białością i w jednej chwili zmieniały się w dymiące, roztańczone płomienie. Pobliskie domy wciąż jeszcze stały nietknięte, wyczekując swego losu. Przesłaniały je drżące, blade obłoczki pary, oświetlały buszujące pożary.
Dysząc ciężko, stałem chwilę po pierś we wrzącej niemal wodzie, oszołomiony beznadziejnością położenia, pewny nieuchronnej zguby. Poprzez opary widziałem ludzi uchodzących na brzeg i przedzierających się przez gęstwę trzcin, na podobieństwo żab przerażonych zbliżaniem się człowieka.
Nagle biała struga Snopa poczęła pomykać w mą stronę. Pod jej dotknięciem z domów tryskały płomienie, drzewa stawały w ogniu. Przejechała po brzegu w jedną stronę, potem w drugą, zlizując uciekających, i dotknęła rzeki niespełna pięćdziesiąt kroków ode mnie. Musnęła wodę przesuwając się od brzegu do brzegu, a śladem jej pobiegło białe pasmo wrzącej, buchającej parą piany. Skoczyłem ku brzegowi.
Uszedłem parę zaledwie kroków, gdy runęła na mnie potężna, wrząca niemal fala. Wrzasnąłem nieprzytomnie i poparzony, na pół oślepły, czując, że ginę, zataczając się wśród syczącej, rwącej wody przedzierałem się resztkami sił ku brzegowi. Gdybym potknął się — byłby to koniec. Nie potknąłem się jednak. Upadłem wyczerpany na szerokiej, piaszczystej łasze, przy samym ujściu Wey do Tamizy, tuż pod nosem nadchodzących Marsjan. Byłem pewien, że czeka mnie śmierć.
Jak przez mgłę pamiętam ogromną stopę Marsjanina. Wparła się w ziemię o kilkanaście zaledwie jardów od mej głowy, rozrzucając na wszystkie strony piach, po czym znów uniosła się w górę. Pamiętam długą, pełną niepewności chwilę wyczekiwania, a potem widok, to wyraźny, to przesłonięty welonem dymu, czterech kolosów dźwigających szczątki zgładzonego towarzysza. Uchodziły one nieskończenie wolno, jak mi się zdawało, przez rzekę i dalej, nadbrzeżnymi łęgami. Dopiero wtedy zacząłem pojmować coraz jaśniej, że chyba cudem jakimś — ocalałem.
Po tej niespodzianej lekcji naszej potęgi, udzielonej przez ziemską broń, Marsjanie wycofali się na pola pod Horsell, do swych wyjściowych pozycji; że zaś odchodzili w pośpiechu i do tego obciążeni szczątkami powalonego kompana — przeoczyli niewątpliwie wielu takich rozsianych w pojedynkę rozbitków jak ja. Gdyby nie zajmowali się wówczas swym towarzyszem, lecz atakowali dalej, to nieliczne baterie broniące dostępu do Londynu nie byłyby w stanie ich powstrzymać i stanęliby w stolicy wcześniej niż wieść o ich pochodzie. Byłoby to natarcie tak nagłe, straszliwe i niszczące, jak trzęsienie ziemi, które przed stu laty zburzyło Lizbonę.
Nie śpieszyli się jednak. Poprzez międzyplanetarne przestrzenie mknął przecież walec za walcem. Każda doba przynosiła posiłki. A tymczasem nasze sztaby, lądowy i morski, znając już w pełni niesłychaną moc wroga pracowały z wściekłą energią. Dosłownie co minutę stawało na stanowisku nowe działo, tak że o zmierzchu z każdego zagłębienia, zza każdego krzaka i domku, ze stoków wzgórz Kingstonu i Richmondu wyzierały czujne choć zamaskowane czarne paszcze armatnie. A przez zwęglone martwe pola, wszystkiego ze dwadzieścia może mil kwadratowych, otaczające obozowisko Marsjan w Horsell, przez spalone, zrujnowane wioski, między sczerniałymi, zeschłymi kikutami wczoraj jeszcze szumiących drzew przemykali się ofiarni zwiadowcy z heliografami, które miały ostrzegać artylerzystów o każdym ruchu Marsjan. Ci jednak pojęli już znakomicie działanie naszej artylerii, pojęli niebezpieczeństwo ludzkiej bliskości, toteż podejść bliżej niż o milę do któregoś z walców można było tylko za cenę życia.
Wydaje się, że wczesnym popołudniem olbrzymy przeniosły zawartość drugiego i trzeciego walca z Adlestone i Pyrfordu do pierwszej swej jamy na polach Horsell. Na wzniesieniu, ponad wypalonymi wrzosowiskami i zrujnowanymi budynkami, stanął na warcie jeden, podczas gdy inni opuścili swe machiny wojenne i zeszli do jamy. Pracowali tam zawzięcie do późnej nocy. Świadczył o tym piętrzący się nad jamą słup zielonego dymu widoczny wyraźnie z pagórków pod Merrow, a nawet, jak mówiono, z Banstead, Epsom i Downs.
Podczas gdy za mymi plecami Marsjanie gotowali się do następnego wypadu, a przede mną ludzkość zbierała siły do walki, ja w niewypowiedzianej męce, bólu i trudzie przedzierałem się przez ogień i dymy płonącego Weybridge ku Londynowi.
Dostrzegłszy jakieś porzucone czółno płynące w dół rzeki zrzuciłem przemoczone zwierzchnie odzienie, dotarłem wpław do łódki i w ten sposób opuściłem teren zagłady. Wioseł w czółnie nie było, toteż grzebiąc w wodzie poparzonymi rękami posuwałem się z wielkim tylko trudem do Hallifordu i Waltonu, Oglądałem się przy tym nieustannie, co zresztą łatwo chyba przyjdzie czytelnikowi zrozumieć. Wybrałem rzekę, bo wiedziałem teraz, że najwięcej szans ocalenia, gdyby potwory pojawiły się znowu, zapewnia woda.
Fala wywołana upadkiem Marsjanina tak była gorąca, że przez większą część pierwszej mili para całkowicie przesłaniała mi widok brzegów rzeki. Raz tylko, przez krótką chwilę, widziałem czarny sznur sylwetek uciekających polami od Weybridge. Halliford, jak mi się zdawało, był całkowicie opuszczony, a szereg nadbrzeżnych domków płonęło. Dziwny to był widok — zupełny spokój, zupełna pustka pod upalnym, błękitnym niebem i tylko dym i płomienie tańczące w popołudniowym skwarze. Nigdy jeszcze nie zdarzyło mi się widzieć płonących domów bez zgiełkliwego tłumu gapiów. Nieco dalej tliły się i dymiły suche przybrzeżne szuwary, zaś nie skoszonymi jeszcze łąkami posuwała się niepowstrzymanie w głąb lądu krecha ognia.
Tak byłem obolały i zmordowany gwałtownością przeżyć, tak straszny panował skwar na rzece, iż długi czas dawałem bezwolnie nieść się prądowi. W końcu jednak strach przemógł i znowu zacząłem wiosłować. Na dobitek słońce spiekło mi obnażone plecy, toteż gdy wyłonił się wreszcie zza zakrętu most w Waltonie — upał i wyczerpanie przemogły przerażenie. Przybiłem do brzegu i śmiertelnie znużony wyciągnąłem się wśród wysokiej trawy. Była może czwarta, może piąta po południu. Po chwili podniosłem się, uszedłem z pół mili nie spotykając po drodze żywej duszy i znów ległem, tym razem w cieniu żywopłotu. Pamiętam, idąc, mówiłem coś półprzytomnie sam do siebie. Okropnie chciało mi się pić i gorzko żałowałem, że wypiłem tak mało wody. Ciekawe, że zły byłem na żonę; nie potrafię tego objaśnić, lecz winiłem ją za jałowość mych prób powrotu do Leatherhead.
Duchowny zjawił się prawdopodobnie w czasie mej drzemki, gdyż nadejścia jego zupełnie sobie nie przypominam. Ujrzałem go siedzącego przy mnie, w wybrudzonej sadzami bluzie, z wygoloną twarzą wzniesioną w górę, zapatrzonego w migocące na niebie błyski. Niebo pokryte było barankami, kłębkami puchowych chmurek zabarwionych leciutkim różem letniego zachodu.
Usiadłem, a ksiądz na odgłos tego ruchu spojrzał pośpiesznie na mnie.
— Nie ma pan wody? — spytałem krótko.
Zaprzeczył ruchem głowy.
— Dopomina się pan o wodę już od godziny — odrzekł.
Milczeliśmy przyglądając się sobie badawczo. Śmiem twierdzić, że wyglądałem dość dziwacznie, nagi do pasa, w mokrych spodniach i skarpetkach, poparzony, umorusany. Jego zaś twarz była wcieleniem słabości. Cofnięta broda, kędzierzawe, lniane niemal loki opadające na niskie czoło, dość duże bladoniebieskie bez wyrazu oczy. Mówił urywanie, patrząc gdzieś w bok, w próżnię.
— Co to ma znaczyć? — rzekł. — Co to wszystko ma znaczyć?
Patrzyłem nań bez słowa.
Wyciągnął białą, wątłą dłoń i zaczął pełnym skargi głosem:
— Dlaczego pozwala się na to? Za jakie grzechy? Wyszedłem po rannym nabożeństwie w pole, by odświeżyć nieco umysł, i nagle ogień, trzęsienie ziemi, śmierć! Jak Sodoma i Gomora! Cała nasza praca zniszczona, cała praca… Kim są ci Marsjanie?
— Kim my jesteśmy? — odparłem ochryple. Opasał kolana ramionami i znów zwrócił się ku mnie. Długą chwilę patrzał na mnie w milczeniu.
— Wyszedłem na spacer, by odświeżyć się nieco — powtórzył — i nagle ogień, trzęsienie ziemi, śmierć!
Zamilkł, skłaniając głowę tak nisko, iż brodą sięgał niemal kolan.
Wtem począł wymachiwać ręką. — Cała praca, wszystkie szkoły… Cóżeśmy zawinili? Co zawiniło Weybridge? Wszystko zniszczone! Nic nie zostało! Kościół!. Odbudowany trzy lata temu! Nie ma! Zmieciony! Za co?
Chwila milczenia i znów wybuch — jak u szaleńca.
— — Dymy pożarów unosić się będą na wieki wieków! — krzyczał.
Oczy płonęły mu, cienkim palcem wskazywał Weybridge. Zacząłem pojmować. Straszliwa tragedia, jaką przeżył — uszedł najwidoczniej z Weybridge — doprowadziła go niemal do obłędu.
— Daleko stąd do Sunbury? — zapytałem rzeczowo.
— I cóż mamy czynić? — pytał. — Czy te istoty są wszędzie? Czy całą Ziemię otrzymały we władanie?
— Daleko stąd do Sunbury?
— Przecież dziś rano odprawiałem jeszcze mszę…
— Od rana zmieniło się wiele rzeczy — odparłem spokojnie. — Proszę się opanować. Nie należy tracić nadziei.
— Nadziei!
— Tak. Gorącej nadziei — mimo wszystkich tych zniszczeń!
Zacząłem wyjaśniać swój pogląd na sytuację. Z początku słuchał, w miarę jednak jak mówiłem, zainteresowanie w jego oczach zmieniało się w poprzednią bezmyślność. Odwrócił wzrok.
— To początek końca — wykrzyknął nie dając mi dokończyć. — Koniec! „Wielki, straszliwy dzień Pana! I ludy wzywać będą pagórki i skały, by spadły na nie i ukryły je… ukryły przed obliczem Tego, który zasiada na tronie!”
Zacząłem rozumieć sytuację. Zaprzestałem wypracowanego rozumowania, powstałem i pochylając się nad nim oparłem mu dłoń na ramieniu.
— Trzeba być mężczyzną — wyrzekłem. — Pan jest nieprzytomny ze strachu. Cóż za pożytek z religii, jeśli kruszy się cna w obliczu nieszczęścia? Proszę pomyśleć, ile zła wyrządziły ludzkości trzęsienia ziemi, powodzie, wojny, wybuchy wulkanów! Czy panu zdaje się, że Bóg ubezpieczył Weybridge od wypadku? Człowieku, Bóg to nie agent ubezpieczeniowy.
Siedział czas jakiś w bezmyślnym milczeniu. — I jakże możemy ocaleć? — spytał nagle. — Oni są niedosiężni, oni są bezlitośni…
— Ani jedno, ani prawdopodobnie drugie — odparłem. — Poza tym im są potężniejsi, tym mądrzejsi i ostrożniejsi powinniśmy być my. Jeden z nich zginął, o, tam, niespełna trzy godziny temu.
— Zginął! — wykrzyknął rozglądając się dokoła. — Jakże mógł zginąć wysłannik Pana?
— Widziałem na Własne oczy — odparłem. — Przypadkowo wpadliśmy w sam gąszcz wydarzeń… i to wszystko — zakończyłem.
— Co to za iskry na niebie? — zapytał urywanie. Wyjaśniłem, że są to sygnały przesyłane heliografami, znaki na niebie wysiłków i pomocy ludzkiej na ziemi.
— Jesteśmy w samym środku — mówiłem. — Choć teraz panuje tu spokój, błyski te zwiastują nadchodzącą burzę. Tam, zdaje się, są Marsjanie, a pod Londynem, tam gdzie widać pagórki, koło Richmondu i Kingstonu, usypano szańce i ustawiono działa. Niedługo Marsjanie znów nadejdą…
Nie skończyłem jeszcze mówić, gdy przerwał mi gestem.
— Słyszy pan? — zawołał.
Spoza płaskich pagórków na tamtym brzegu rzeki doszedł nas głuchy huk dalekich dział i odległy tajemniczy krzyk. Potem wszystko ucichło. Nad krzakami przemknął hucząc głośno czarny trzmiel. Na zachodzie wysoko nad dymami Weybridge i Sheppertonu, nad płomienną świetnością gasnącego słońca zawisł na niebie blady, wąski sierp księżyca.
— Chodźmy lepiej w tamtą stronę — rzekłem — na północ.
Kiedy Marsjanie lądowali w Woking, młodszy mój brat przebywał w Londynie. Studiował tam medycynę i, przygotowując się do bliskich już egzaminów, aż do soboty rano nie słyszał nic o ich przybyciu. Sobotnie dzienniki poranne, prócz przydługich artykułów na temat Marsa, życia na innych planetach i tak dalej, przyniosły krótką i mgliście sformułowaną, a więc tym bardziej zaskakującą depeszę.
Marsjanie wystraszeni zbliżaniem się tłumu użyli szybkostrzelnego działa i zabili trochę ludzi. Tyle mówiła depesza. Kończyła się zaś słowami: „Jakkolwiek Marsjanie wydają się groźni, to jednak nie ruszają się ze swej jamy, co więcej, nie są chyba do tego zdolni. Przyczyną tego jest prawdopodobnie względna wielkość siły ziemskiego ciążenia”. Nad tą to właśnie tezą komentatorzy rozwodzili się w artykułach redakcyjnych najbardziej optymistycznie.
Rzecz jasna, zaciekawiło to niesłychanie wszystkich studentów katedry biologii, gdzie tego właśnie dnia brat miał zajęcia, na ulicach jednak nie można było dostrzec ani śladu jakiegoś podniecenia. Wieczorna prasa rozdmuchiwała strzępy wiadomości opatrując je ogromnymi tytułami. Nie mogła jednak podać nic ponad to, że na żwirowisko skierowano oddziały wojskowe i że pomiędzy Woking a Weybridge wybuchł pożar lasu. Tak było aż do ósmej wieczór. Później St. James’ Gazette doniosła w dodatku nadzwyczajnym, bez żadnych zresztą komentarzy, o przerwaniu linii telegraficznej. Przypuszczano, iż walące się drzewa uszkodziły przewody. Nocy tej, nocy mojej wyprawy do Leatherhead i powrotu do domu, nie nadeszły już żadne dalsze wiadomości o walce.
Brat nie martwił się o nas wiedząc z prasy, iż walec spadł o dobre dwie mile od naszego domku. Postanowił jednak skoczyć do nas wieczorem, aby — jak potem mówił — zobaczyć te stwory, zanim zostaną zabite. Około czwartej nadał depeszę, która nigdy do mnie nie dotarła, wieczór zaś spędził na koncercie.
W noc sobotnią nad Londynem także przeszła nawałnica, toteż mój brat na dworzec Waterloo udał się dorożką. Na peronie, z którego zazwyczaj odchodzą nocne pociągi, po dość długim wyczekiwaniu dowiedział się, że jakiś wypadek na trasie nie pozwala dostać się tej nocy do Woking. Nie zdołał upewnić się, o jaki to wypadek chodziło; prawdę powiedziawszy, władze kolejowe same jeszcze wówczas dobrze nie wiedziały, co się tam stało. Na dworcu nie było widać podniecenia, gdyż kolejarze, przypuszczając, że chodzi po prostu o zwykłe uszkodzenie toru między Byfleet a Woking, puszczali pociągi idące normalnie przez Woking — okólną trasą, przez Virginia Water lub przez Guildford. Czyniono także niezbędne przygotowania do zmiany tras wycieczek niedzielnych do Southampton i Portsmouth. Pewien nocny reporter jednej z gazet, biorąc mego brata za zawiadowcę stacji, jako że istotnie był do niego trochę podobny, usiłował po długim czatowaniu przeprowadzić z nim wywiad. Mało kto prócz kolejarzy kojarzył sobie przerwę w ruchu z Marsjanami.
W jednym z późniejszych opisów ówczesnych wydarzeń czytałem, iż w niedzielę rano „cały Londyn zelektryzowany został wiadomościami z Woking”. W rzeczywistości jednak nie działo się tam nic, co mogłoby usprawiedliwić to przesadne twierdzenie. Mnóstwo ludzi w Londynie w ogóle nie słyszało o Marsjanach aż do poniedziałkowej paniki. Ci zaś, którzy słyszeli — potrzebowali dość dużo czasu, by pojąć, co kryło się naprawdę za pośpiesznymi, krótkimi słowami depesz w niedzielnych dziennikach. Wszak większość mieszkańców Londynu w ogóle nie czyta niedzielnej prasy.
Co więcej, nawyk osobistego bezpieczeństwa tak głęboko tkwi w świadomości przeciętnego londyńczyka, zaś zadziwiające informacje w gazetach są rzeczą tak zwykłą, iż czytał on bez żadnego niepokoju: „Wczoraj, około siódmej wieczór, Marsjanie wydostali się z walca i poruszając się pod osłoną metalowych tarcz zniszczyli całkowicie dworzec w Woking wraz z pobliskimi domami oraz rozgromili cały batalion pułku Cardigana. Bliższe szczegóły nie są dotychczas znane. Karabiny maszynowe są zupełnie bezskuteczne wobec pancerzy używanych przez Marsjan, działa zaś polowe zostały przez nich obezwładnione. Szwadron huzarów przecwałował w ucieczce przez Chertsey. Wydaje się, że Marsjanie posuwają się wolno w kierunku Chertsey lub Windsoru. W zachodniej części Surrey panuje poważne zaniepokojenie. Prowadzi się roboty ziemne, aby powstrzymać marsz Marsjan na Londyn”. Tak pisał Sunday Sun, zaś Referee w krótkim, zręcznie zredagowanym artykuliku porównywał Marsjan do „dzikich zwierząt, które wyrwały się nagle z menażerii i rozbiegły po wiosce”. Nikt w Londynie nie wiedział nic dokładnego o uzbrojeniu Marsjan i wciąż jeszcze panowało tu przekonanie, że potwory te są „nieruchawe”, że „czołgają się” lub „pełzają z trudem” — jak to z początku określały wszystkie niemal doniesienia. Żadna depesza nie pochodziła przecież od naocznego świadka ich marszu. W niedzielę redakcje drukowały dodatki nadzwyczajne w miarę napływu nowych wiadomości, niektóre zaś nawet i bez tego. Aż do późnego jednak popołudnia, kiedy to władze przekazały agencjom prasowym pierwsze oficjalne komunikaty, gazety nie miały właściwie dla swych czytelników żadnych nowości. Ograniczały się więc do drukowania wiadomości o tłumach mieszkańców Walton, Weybridge i okolicy ciągnących wszystkimi drogami do Londynu.
Brat mój, dalej nic nie wiedząc o wydarzeniach ubiegłej nocy, był z rana w kaplicy szpitalnej Foundling. Tam usłyszał pogłoski o najeździe i uczestniczył w specjalnych modłach o pokój. Wychodząc kupił numer Referee. Wiadomości, jakie w nim znalazł, przeraziły go, udał się więc ponownie na dworzec Waterloo, by dowiedzieć się, czy jest już połączenie z Woking. Omnibusy, pojazdy, cykliści, nieprzeliczone tłumy odświętnie odzianych przechodniów, wszystko to nie wydawało się wcale poruszone dziwnymi wiadomościami, wykrzykiwanymi przez gazeciarzy. Owszem, ludzie byli zaciekawieni, jeśli zaś niepokoili się, to przede wszystkim o los mieszkańców zagrożonych okolic. Na dworcu brat usłyszał po raz pierwszy o przerwaniu linii do Windsoru i Chertsey. Tragarze mówili, że z rana nadeszło z Byfleet i Chertsey wiele ważnych depesz, lecz napływ ich został nagle przerwany. Brat mój uzyskał od nich jednak bardzo niewiele szczegółów. Wiadomości ich ograniczały się do tego, że „koło Weybridge biją się”.
Ruch pociągów był mocno zdezorganizowany. Pod dworcem stało mnóstwo ludzi oczekujących przyjazdu znajomych z licznych miejscowości objętych siecią Południowo–Zachodniego Towarzystwa Linii Kolejowych. Jakiś starszy, szpakowaty jegomość podszedł do brata i żalił się gorzko na dyrekcję linii. — Będą się jeszcze z tego tłumaczyć! — powtarzał.
Z Richmondu, Putney i Kingstonu nadeszło parę pociągów wypełnionych ludźmi, którzy pojechali na łódki i zastali przystanie pozamykane i ogólną atmosferę paniki. Jakiś pan w biało–niebieskiej marynarce zasypał brata niezwykłymi nowinami.
— Do Kingstonu zjechały całe gromady ludzi wozami, bryczkami, Bóg wie czym jeszcze, z pakami, ze wszystkim — opowiadał, — Jechali z Molesey, z Weybridge, z Waltonu i mówili, że w Chertsey słychać armaty, gęstą kanonadę, a jacyś kawalerzyści kazali im się czym prędzej wynosić, bo nadchodzą Marsjanie. My też na stacji w Hampton Court słyszeliśmy huk dział, ale myśleliśmy, że to burza. Co to wszystko ma, do licha, znaczyć? Przecież Marsjanie nie potrafią wyleźć z jamy, prawda?
Brat nie umiał mu na to nic odpowiedzieć.
Nieco później przekonał się, że nieokreślone uczucie niepokoju szerzyło się również wśród pasażerów kolei podziemnej i że niedzielni wycieczkowicze zaczęli powracać tłumnie z południowo–zachodnich „płuc” Londynu: z Barnes, z Wimbledonu, z parku w Richmond, z Kew i tak dalej, o niezwykle wczesnej porze; nikt jednak nie mógł nic powiedzieć oprócz niepewnych plotek. Wszyscy przybywający wydawali się za to bardzo poirytowani.
Około piątej tłum zebrany pod dworcem obiegła niezwykle podniecająca wiadomość. Oto uruchomiono połączenie, zawsze prawie zamknięte, pomiędzy stacją Południowo–Wschodnią a Południowo–Zachodnią i skierowano tam transporty wojskowe załadowane ogromnymi działami i wojskiem. Były to armaty wysłane z Woolwich i Chatham dla ochrony Kingstonu. Publiczność wymieniała z żołnierzami dowcipy w rodzaju: „uważajcie, bo was pożrą”, „zrobili z nas pogromców dzikich zwierząt” i wiele innych. Wkrótce przybył na dworzec oddział policji i przystąpił do usuwania tłumu z peronów. Wówczas brat mój wyszedł z innymi na ulicę.
Dzwony kościelne biły na wieczorne nabożeństwo, zaś ulicą Waterloo przemaszerowała śpiewając grupka dziewcząt z Armii Zbawienia. Na moście gromada gapiów przyglądała się płatom dziwnej, brązowej piany niesionej prądem w dół rzeki. Słońce zachodziło i na tle złocistego, przeciętego długimi ukośnymi pasmami purpurowych chmur nieba rysowały się dachy Parlamentu i wieża Clock Tower. Mówiono coś o topielcach. Jakiś człowiek, rezerwista, jak wynikało z jego słów, opowiadał bratu o widocznych na zachodzie błyskach heliografów.
Na ulicy Wellingtona brat natknął się na kilku obdartusów wybiegających z Fleet Street z wilgotnymi jeszcze, prosto z drukarni, gazetami i afiszami. — Straszliwa klęska — wrzeszczeli jeden przez drugiego, pędząc jezdnią. — Bitwa pod Weybridge! Dokładny opis! Marsjanie odparci! Londyn w niebezpieczeństwie! — Za gazetę brat musiał zapłacić trzy pensy.
Wtedy, i dopiero wtedy, zaczął zdawać sobie po trosze sprawę ze straszliwej potęgi tych istot. Dowiedział się, że nie są one tylko garstką niezdarnych potworów, że potrafią kierować potężnymi mechanizmami, że poruszają się z błyskawiczną szybkością, że zadają niespodziewane ciosy, którym nie mogą sprostać najcięższe nawet działa.
Opisywano ich jako „wielkie, podobne do pająków machiny około stu stóp wysokości, rozwijające szybkość pociągu pośpiesznego i wyrzucające snop intensywnego gorąca”. Tereny wokół Horsell, a zwłaszcza pomiędzy Woking i Londynem naszpikowane zostały zamaskowanymi bateriami, przede wszystkim artylerią polową. Dostrzeżono pięć machin podążających ku Tamizie, jedna z nich dzięki szczęśliwemu trafieniu została zniszczona. Inne działa spudłowały i wszystkie je natychmiast unicestwił Snop Gorąca. Wspominano o ciężkich stratach wśród żołnierzy, ogólny jednak ton komunikatu był raczej optymistyczny.
Marsjanie zostali odparci; nie byli niezniszczalni. Wycofali się do wyznaczonego walcami koła ze środkiem w Woking. Ze wszystkich stron tropili ich zwiadowcy z heliografami. Przewożono pośpiesznie działa z Windsoru, Portsmouth, Aldershot, Woolwich, nawet z Północy; były nawet długie, potężne dziewięćdziesiątki piątki z Woolwich. Ogółem ustawiono z pośpiechem na stanowiskach sto szesnaście armat, głównie jako osłonę Londynu. Jak Anglia Anglią, nigdy dotąd nie było tak wielkiego i tak szybkiego skoncentrowania narzędzi wojny.
Wyrażano nadzieję, iż każdy następny lądujący walec będzie można natychmiast niszczyć pośpiesznie wytwarzanymi i dosyłanymi na plac boju materiałami wybuchowymi. Niewątpliwie, głosiło dalej sprawozdanie, sytuację należy określić jako mocno niepewną i jak najpoważniejszą, lecz wzywa się ludność, by nie ulegała panice. Wprawdzie Marsjanie wydają się nam bezgranicznie obcy i straszliwi, jednak jest ich najwyżej dwudziestu przeciw milionom ludzi.
Władze przypuszczały na podstawie rozmiarów walców, iż w każdym z nich pomieścić się mogło co najwyżej pięciu Marsjan, czyli razem piętnastu. Co najmniej zaś jeden, a być może więcej, został zgładzony. W wypadku niebezpieczeństwa ludność zostanie ostrzeżona na czas, ponadto przedsięwzięto szczegółowo przemyślane środki zabezpieczenia mieszkańców zagrożonych południowo–zachodnich przedmieść. Komunikat kończył się ponownymi zapewnieniami o bezpieczeństwie Londynu i wezwaniem, by ludność ufała władzom, iż potrafią one opanować trudności.
Wszystko to wydrukowane było ogromnymi czcionkami i najwidoczniej przed chwilą dopiero, gdyż papier nie zdążył nawet jeszcze wyschnąć. Nie starczyło też widocznie czasu na jakiekolwiek komentarze. Zadziwiło brata, jak mi później opowiadał, że usunięto bez litości z numeru wszelkie inne wiadomości, aby zostawić jak najwięcej miejsca dla komunikatu.
Wzdłuż całej ulicy Wellingtona widać było przechodniów czytających i wymachujących różowymi płachtami gazet. Strand zaś zapełnił się. nagle hałaśliwymi nawoływaniami całej czeredy gazeciarzy pędzącej w ślad za grupką swych obdartych przywódców. Ludzie wyskakiwali z omnibusów, aby tylko zaopatrzyć się w gazetę. Komunikat ten niewątpliwie zaniepokoił ludzi poważnie, niezależnie od uprzedniej apatii. Żaluzje jednego ze sklepów z mapami przy Strandzie zostały podniesione, opowiadał brat, a jakiś jegomość w niedzielnym ubraniu, nie zdjąwszy nawet rękawiczek cytrynowej barwy, pojawił się za szybą przyklejając do niej z pośpiechem mapę hrabstwa Surrey.
Idąc tak z gazetą w ręku Strandem do Trafalgar Sąuare, brat ujrzał pierwszych uchodźców z zachodniego Surrey. Był to jakiś mężczyzna z żoną i dwoma chłopcami, jadący na wyładowanym gratami zieleniarskim wózku. Jechali od strony mostu Westminsterskiego, a tuż za nimi ciągnął drabiniasty wóz, na którym znajdowało się pięć czy sześć zamożnych z pozoru osób oraz kilka pak i kufrów. Twarze ich były posępne, a cały wygląd raził zdecydowanie na tle odświętnych strojów przechodniów. Z dorożek przyglądali się, im wyelegantowani spacerowicze. Uciekinierzy przystanęli na placu, jakby niezdecydowani, w którą udać się stronę, i ostatecznie skręcili na wschód, Strandem. W pewnym za nimi oddaleniu ukazał się jadący na staromodnym trzykołowym rowerze mężczyzna w roboczym odzieniu. Był brudny i bardzo blady.
Brat mój skręcił do dworca Victoria, gdzie natknął się także na wielu uchodźców. Nurtowała go myśl, że być może spotka wśród nich i mnie. Spostrzegł też, że ruch uliczny reguluje niezwykle duża ilość policjantów. Niektórzy uciekinierzy opowiadali coś pasażerom omnibusów. Ktoś zapewniał, iż widział Marsjan na własne oczy. — Kotły na szczudłach, mówię wam, a chodzą jak ludzie. — Większość podniecona była i wzburzona niezwykłymi przygodami.
Za Victoria Station bary prowadziły z przybyszami ożywiony handel. Na wszystkich narożnikach ulic gromadki ludzi czytały gazety lub rozprawiały z ożywieniem, gapiąc się na tych niezwykłych niedzielnych gości. W miarę jak noc gęstniała, napływało ich wciąż więcej i więcej, aż w końcu, jak mówił brat, ulice były tak przepełnione, jak główna ulica Epsom w dniu Derby. Zagabywał on kilkakrotnie niektórych uchodźców, od większości jednak otrzymywał nic nie mówiące odpowiedzi.
O Woking nikt nie umiał nic powiedzieć, tylko jakiś pan zapewniał go, iż miasteczko zostało ubiegłej nocy zrównane z ziemią.
— Idę z Byfleet — opowiadał. — Wczesnym rankiem przyjechał tam jakiś cyklista i chodząc od domu do domu ostrzegał nas i radził uciekać. Potem nadeszli żołnierze. Chodziliśmy patrzeć; na południu widać było chmury dymu — nic, tylko dym i dym, i ani żywego ducha. Od Chertsey słyszeliśmy armaty, a z Weybridge zaczęli nadchodzić ludzie. Zamknąłem wtedy dom i też poszedłem.
Na ulicach panowało ogólne przekonanie, że wszystkiemu winien był rząd, bo nie potrafił zawczasu obezwładnić najeźdźców i dopuścił do wszystkich tych kłopotów.
Około ósmej wieczorem w całym południowym Londynie słychać było wyraźnie huk dział. Wprawdzie duży ruch na głównych ulicach nie pozwalał bratu go słyszeć, wystarczyło jednak skręcić w spokojniejsze zaułki, bliżej rzeki, aby natychmiast nieomylnie odróżnić strzelaninę.
Z Westminsteru powrócił brat do swego pokoju przy Regent’s Park koło godziny drugiej. Martwił się o mnie bardzo i niepokoiła go oczywista już teraz powaga sytuacji. Umysł jego zaprzątały, podobnie jak mój w sobotę, działania wojenne. Myślał o wszystkich tych wyczekujących w ukryciu działach, o mieszkańcach wielkiej połaci kraju zmienionych niespodziewanie w tułaczy i usiłował wyobrazić sobie „kotły na szczudłach” stustopowej wysokości.
Przez Oxford Street i Marylebone Road przejechało parą wozów z uchodźcami, lecz wiadomości rozchodziły się tak wolno, iż Regenfs Street i Portland Road wciąż jeszcze pełne były przechadzających się grupkami i gawędzących spokojnie zwykłych niedzielnych spacerowiczów. Alejkami Regent’s Park spacerowały przy świetle gazowych latarni milczące pary. Noc była spokojna i trochę parna, grzmot dział rozlegał się nieprzerwanie, po dwunastej zaś niebo na południu poczęły przecinać błyskawice.
Brat odczytywał wielokrotnie gazetę obawiając się dla mnie najgorszego. Nie mógł usiedzieć na miejscu i po kolacji wyszedł, by powałęsać się bez celu po mieście. Po powrocie na próżno usiłował skupić się nad skryptem. Spać poszedł nieco po północy, a o świcie obudziło go z koszmarnych snów walenie w bramę dochodzące z ulicy, tupot nóg, odległe bicie w bębny i dźwięk dzwonów. Po suficie tańczyły czerwone błyski. Leżał długą chwilę oszołomiony nie wiedząc, czy to dzień już nastał, czy też świat nagle oszalał. Wyskoczył wreszcie z łóżka i pobiegł do okna.
Pokój był na poddaszu. Brat, chcąc wyjrzeć, otworzył z hukiem okno. Odpowiedział mu echem tuzin innych okien, a w każdym pojawiła się głowa odziana w czepek lub szlafmycę. Zewsząd rozlegały się pytające okrzyki. Jakiś policjant bił pięścią w bramę i wykrzykując: — Nadchodzą! Marsjanie nadchodzą! — pędził do następnej bramy.
W koszarach przy Albany Street grzmiały bębny i trąby, wszystkie zaś okoliczne kościoły robiły, co mogły, by gorączkowym, przeraźliwym dźwiękiem dzwonów spędzić z miasta resztki snu. Wszędzie słychać było hałas otwieranych w pośpiechu drzwi, a w domach naprzeciwko wszędzie dotychczas ciemne okna rozświetlały się, jedno po drugim, żółtym światłem.
Zza rogu ukazała się mknąca galopem karoca. Turkot kół, słaby z początku, potężniał pod oknami przechodząc w grzmot, potem zamierał wolno w oddali. Tuż za nią goniło kilka dorożek, zwiastunów długiej procesji uciekających pojazdów. Wszystko to podążało przeważnie w kierunku dworca Chalk Farm, skąd — zamiast jak zazwyczaj z Euston — odchodziły specjalne pociągi Towarzystwa Północno–Zachodniego.
Brat mój długi czas patrzył w osłupiałym zadziwieniu przez okno, jak policjant dobija się do bram i wykrzykuje swe niezrozumiałe posłanie. Potem drzwi jego pokoju otwarły się i stanął w nich sąsiad. Miał na sobie tylko koszulę, spodnie i nocne pantofle, szelki zwisały luźno po bokach, był rozczochrany, wprost z łóżka.
— Co to się dzieje, u diabła? — pytał. — Pali się? Co za piekielne hałasy?
Obaj wyglądali oknem usiłując dosłyszeć, co wykrzykują policjanci. Z bocznych uliczek wybiegali ludzie i gromadząc się na narożnikach rozprawiali o czymś gorączkowo.
— Co to wszystko ma znaczyć, do diabła? — zawołał sąsiad do brata.
Brat odkrzyknął coś niezrozumiale i począł ubierać się z gorączkowym pośpiechem biegając z każdą częścią odzieży do okna, aby nie stracić nic z rosnącego podniecenia ulicy. Nagle pojawili się rozkrzyczani sprzedawcy niezwykle dziś wcześnie wydanych gazet.
— Londynowi grozi wytrucie! Opór pod Richmondem i Kingstonem złamany! Straszliwa masakra w dolinie Tamizy.
A wszędzie dokoła, w mieszkaniu pod nim, w domach po obu stronach ulicy i w Park Terrace, i na stu innych ulicach dzielnicy Marylebone, i na północ w Kilburn, w St. John’s Wood, w Hampstead, i na wschód w Shoreditch, i w Highbury, i w Haggerston, i w Hoxton, i dosłownie w całym ogromnym Londynie od Ealing po East Ham — ludzie przecierali oczy, otwierali okna, wyglądali na ulicę, zadawali bezsensowne pytania i odziewali się w pośpiechu przy pierwszym odgłosie nadciągającej nawałnicy przerażenia. Był to świt wielkiej paniki. Londyn zasypiający beztrosko niedzielnym wieczorem ocknął się wczesnym rankiem w poniedziałek przepełniony żywym poczuciem niebezpieczeństwa.
Gdy brat, nie mogąc dowiedzieć się przez okno, co się właściwie stało, zbiegł na dół i wyszedł na ulicę — pierwsze promienie słońca malowały właśnie różem prześwitujące między dachami niebo. Tłum uciekający końmi i na piechotę gęstniał z każdą chwilą. — Czarny dym! — krzyczeli ludzie i znowu: — Czarny dym! — Strach szerzył się jak płomień. Brat, niezdecydowany, stał w bramie. Przebiegający gazeciarz sprzedał mu świeży numer dziennika i popędził dalej zdzierając po szylingu za sztukę — groteskowa mieszanina chciwości i przerażenia. W gazecie brat wyczytał następujący tragiczny komunikat Naczelnego Dowództwa:
„Marsjanie wyrzucają rakiety napełnione ogromnymi chmurami czarnego trującego oparu. Zniszczyli nasze baterie, zburzyli Richmond, Kingston i Wimbledon i zbliżają się powoli do Londynu niszcząc wszystko po drodze. Powstrzymać ich niepodobna, jedynym środkiem ocalenia przed Czarnym Dymem jest natychmiastowa ucieczka”.
Było to wszystko, lecz starczyło i tego. Cała ludność wielkiego, sześciomilionowego miasta kotłowała się i wrzała, teraz zaś miała wylać się en masse na północ.
— Czarny Dym! — rozlegało się. — Gore!
Dzwony pobliskiego kościoła jęczały przeraźliwie, jakiś nieostrożnie powożony wóz rozbił się wśród krzyków i przekleństw o hydrant uliczny. W domach na przemian zapalały się i gasły blade, żółtawe światełka, niektóre dorożki paradowały z zapalonymi latarniami. Tylko niebo było coraz jaśniejsze, coraz czystsze, coraz cichsze i spokojniejsze.
W sąsiednich pokojach i na schodach brat słyszał bieganinę i krzyki. Do bramy podeszła gospodyni odziana w szlafrok, z zarzuconym na ramiona szalem. Za nią śpieszył, pokrzykując coś, mąż.
Gdy groza wydarzeń dotarła wreszcie do świadomości brata, popędził do pokoju, zabrał całą posiadaną gotówkę — było tego około dziesięciu funtów — i wybiegł ponownie na ulicę.
W tym samym czasie, kiedy wikary gadał od rzeczy siedząc ze mną pod żywopłotem na łączce niedaleko Hallifordu, a brat mój przyglądał się płynącemu mostem Westminsterskim potokowi uchodźców — Marsjanie rozpoczęli kolejne natarcie. Jeśli można wierzyć późniejszym sprzecznym częstokroć sprawozdaniom, większość z nich zajmowała się aż do dziesiątej wieczór pośpiesznymi przygotowaniami w jamie pod Horsell, skąd wydobywały się ogromne ilości zielonej pary.
Pewne też było, iż trzej Marsjanie wyruszyli już około ósmej. Posuwając się ostrożnie i powoli, minęli Byfleet i Pyrford, po czym zdążając ku Ripley i Weybridge pojawili się na tle zachodzącego słońca przed przyczajonymi tam bateriami. Marsjanie nie szli zwartym szykiem, lecz tyralierą, o półtora mniej więcej mili jeden od drugiego. W marszu porozumiewali się wyciem o zmiennej tonacji, podobnym do głosu syren fabrycznych.
Te właśnie wycia zmieszane z armatnimi strzałami pod Ripley i St. George’s Hill usłyszeliśmy wraz z wikarym w Górnym Hallifordzie. Kanonierzy broniący dostępu do Ripley, niedoświadczeni ochotnicy, jakimi nigdy w życiu nie należało obsadzać tak trudnego i odpowiedzialnego stanowiska, oddali na oślep jedną jedyną, przedwczesną i zupełnie bezskuteczną salwę, po czym rzucili się konno i pieszo przez opuszczoną wieś do ucieczki. Marsjanie zaś po prostu przestąpili przez porzucone działa nie używając nawet Snopa Gorąca. Krocząc ostrożnie dalej stanęli znienacka przed armatami ukrytymi w parku Painshill i natychmiast zniszczyli je.
Załoga wzgórza St. George miała jednak lepszych dowódców, a może była dzielniejsza, w każdym razie wydaje się, że ukrycie jej w sosnowym lasku stanowiło dla najbliższego Marsjanina prawdziwą niespodziankę. Z dział wymierzono dokładnie jak na poligonie i wypalono z odległości tysiąca jardów.
Pociski wybuchły tuż koło olbrzyma. Ten zrobił jeszcze kilka kroków, zatoczył się i upadł. Żołnierze wrzasnęli z radości i z gorączkowym pośpiechem znów załadowali armaty. Obalony Marsjanin zawył przeciągle. W odpowiedzi natychmiast pojawił się nad lasem drugi połyskujący olbrzym. Wydaje się, że wybuch pocisku uszkodził jedną z nóg trójnoga. Następna salwa nie trafiła leżącego Marsjanina, obaj zaś jego sąsiedzi natychmiast użyli przeciwko baterii Snopów Gorąca. Amunicja poszła w powietrze, sosnowy lasek wokół dział stanął w płomieniach, a z obsługi ocaleli tylko ci nieliczni, którzy wcześniej już uciekli i zdążyli skryć się za szczytem pagórka.
Po tym, co zaszło, cała trójka przystanęła, by się naradzić; obserwujący ją bacznie zwiadowcy donieśli, że pozostawała ona bez ruchu dobre pół godziny. Obalony Marsjanin z trudem wypełzł z kaptura i wziął się do naprawy trójnoga. Mała jego brązowa postać podobna była z oddali do plamki rdzy na lśniącym metalu machiny. Zakończył pracę około dziewiątej, gdyż o tej właśnie porze zwiadowcy zameldowali o ponownym pojawieniu się nad lasem trzeciego kaptura.
Parę minut po dziewiątej do trójki wartowników dołączyli się czterej następni Marsjanie. Uzbrojeni byli w grube czarne rury. Takie same rury wręczyli trzem pozostałym i cała siódemka ustawiła się półkolem, w równych odstępach, między wzgórzem St. George, miasteczkiem Weybridge a leżącą na południowy zachód od Ripley wioską Send.
Zaledwie ruszyli z miejsca, już z pasma ciągnących się przed nimi wzgórz wystrzelił w niebo tuzin rakiet ostrzegając przyczajone pod Ditton i Esher baterie. Cztery uzbrojone w czarne rury machiny bojowe przeszły jednocześnie w bród rzekę, zaś ciemne sylwetki dwóch innych ukazały się na tle zachodniego nieba naszym oczom, gdy zmęczony wlokłem się wraz z wikarym drogą wiodącą z Halliford na północ. Wydawało się, że suną ponad chmurami, gdyż pola spowite były mleczną, zatapiającą olbrzymy powyżej kolan, mgłą.
Wikary krzyknął na ten widok głucho, ochryple i rzucił się do ucieczki. Co do mnie — wiedziałem dobrze, że nie ma sensu uciekać przed Marsjanami, że nie zda się to na nic, skręciłem więc gwałtownie w bok i pełznąc wśród wilgotnych od rosy pokrzyw i ostów ukryłem się w głębokim rowie przydrożnym. Wikary obejrzał się i widząc, co robię, zawrócił w moją stronę.
Obaj Marsjanie przystanęli. Bliższy zwrócony był ku Sunbury, odleglejszy zaś, podobny do szarej plamy na tle wieczornej gwiazdy, w drugą stronę, ku Staines.
Ryki, jakie wydawali od czasu do czasu, ustały. Stanowiska rozrzucone ogromnym półksiężycem wokół walców zajęte zostały w głębokim milczeniu. Półksiężyc ten mierzył od krańca do krańca ze dwanaście mil. Nigdy chyba jeszcze, od dnia kiedy wynaleziono proch, żadna bitwa nie zaczynała się tak cicho. I nam, i obserwatorom pod Ripley mogło wydawać się, że jedynymi władcami nocnych ciemności, rozświetlanych wąziutkim sierpem księżyca, gwiazdami, zamierającą poświatą dnia i czerwoną łuną płonących w dali lasów byli groźni przybysze z Marsa.
Zwrócone zaś ku półksiężycowi, pod Staines i pod Hounslow, pod Ditton i Esher, i Ockham, na lesistych pagórkach południowego brzegu rzeki i pośród rozległych nizinnych łąk na północ od niej, wszędzie gdzie tylko kępka drzew czy wiejska chałupa zapewniała jakie takie ukrycie, czyhały na nich armaty. Gdy sypiąc deszczem iskier i ginąc w nocnych ciemnościach wzbijały się sygnałowe race — napięcie wyczekiwania przy bateriach wzrosło jeszcze bardziej, Dość było jednego kroku Marsjan w polu ognia, by znieruchomiałe czarne sylwetki ludzkie i połyskujące w wieczornym mroku paszcze dział rozszalały się burzliwą wściekłością walki.
Bez wątpienia tysiące czuwających umysłów nurtowała na równi z moim jedna uporczywa myśl — jak dalece oni nas pojmują? Czy zrozumieli, że jesteśmy w swej mnogości zorganizowani, zdyscyplinowani, że potrafimy współdziałać ze sobą? Czy też patrzyli na nasze nawały ogniowe, na kąśliwe wybuchy naszych pocisków, na nieustanne oblężenie ich obozowiska, jak my patrzymy na gniewną jedność pszczelich ataków w obronie niszczonego ula? Czy łudzili się, że potrafią nas wytępić? (Nikt przecież nie wiedział jeszcze wtedy, czym żywią się Marsjanie.) Kiedy patrzyłem na olbrzymią postać wartownika, umysł mój kipiał setką takich wątpliwości. Wyczuwałem podświadomie, że na drodze między nami a Londynem czekają w ukryciu wielkie, potężne siły. Czy przygotowano zasadzki? Czy pracuje wytwórnia prochu w Hounslow? Czy nie zbraknie męstwa londyńczykom, by z potężnego morza swych domostw uczynić drugą, większą jeszcze Moskwę?
Wreszcie po nieskończenie, jak się zdawało, długim czasie doszedł nas, skulonych, wypatrujących, dźwięk podobny do odległego huku działa. Potem następny bliżej i znów następny. W końcu stojący koło nas Marsjanin podniósł wysoko rurę i wypalił z niej jak ze strzelby z grzmotem, od którego zadrżała ziemia. Zawtórował mu kompan stojący pod Staines. Nie było przy tym żadnego błysku ani dymu, tylko głuchy wybuch.
Tak podnieciły mnie te głośne, szybko następujące po sobie wystrzały, że zapomniałem zupełnie o bezpieczeństwie, o poparzonych dłoniach i przedarłem się przez krzewy, by widzieć, co stanie się z Sanbury. W tej samej chwili rozległ się następny grzmot i ogromny pocisk przemknął nad naszymi głowami ku Hounslow. Spodziewałem się dostrzec ogień, a przynajmniej dym wybuchu czy jakiś inny ślad jego działania, tymczasem nie ujrzałem nic prócz granatowego nieba, jednej jedynej gwiazdki i ławicy białej mgły ścielącej się szeroką i cienką smugą. Nie słyszałem żadnego wybuchu. Zapanowała przedłużająca się z minuty na minutę cisza.
— Co to było? — zapytał wikary stając koło mnie.
— Bóg jeden wie! — odrzekłem.
Obok przemknął nietoperz i znikł w ciemnościach. W dali rozległ się zgiełk, krzyki, potem wszystko nagle ucichło. Spojrzałem na Marsjanina i dostrzegłem, jak ruszył posuwiście brzegiem rzeki na wschód.
Czekałem na ogień ukrytych tam baterii, nic jednak nie zakłóciło wieczornej ciszy. Postać Marsjanina malała w oddaleniu, aż roztopiła się wreszcie we mgle i gęstniejącej nocy. Pchnięci tą samą siłą wspięliśmy się wyżej. Nad Sunbury pojawiło się coś ciemnego, jakby wyrósł tam nagle stożek górski przesłaniający widok na dalszą okolicę. Dalej, za rzeką, koło Walton, dostrzegliśmy drugą taką górę. Obie opadały rozszerzając się w oczach.
Tknięty nagłą myślą spojrzałem na północ. Tam także wznosił się taki sam mglisty pagórek.
Było zupełnie cicho. Tylko bardzo daleko na południowym wschodzie, jakby dla podkreślenia tej ciszy, rozlegało się pohukiwanie Marsjan, później zaś znów wstrząsnęły powietrzem odległe grzmoty ich strzałów. Lecz ziemska artyleria nie odpowiadała.
Nie pojmowaliśmy jeszcze wówczas tego, co się stało; później dopiero zrozumiałem znaczenie złowróżbnych czarnych wzgórz pojawiających się w mroku. Każdy z Marsjan ustawionych, jak już mówiłem, w półksiężyc wyrzucił z rury na dany znak wielki zbiornik mierząc w znajdujące się przed nim wzgórza, kępy drzew, zabudowania, w każde jednym słowem możliwe ukrycie dla dział. Niektórzy oddali tylko jeden strzał, inni dwa, jak ten, którego my obserwowaliśmy; stojący pod Ripley, jak mówiono, wystrzelił aż pięć pocisków. Zbiorniki te nie wybuchały, lecz rozbijały się przy zderzeniu z ziemią i wyrzucały gwałtownie ogromne ilości kłębiącego się, gęstego, atramentowego oparu wzbijającego się potężną chmurą w górę. Po chwili chmura opadała rozpościerając się na całą okolicę. Zetknięcie się z oparem, wciągnięcie do płuc tej mgły gryzącej przyprawiało o śmierć wszystko, co oddycha.
Opar był ciężki, cięższy od najgęstszego dymu, tak że po gwałtownym wydostaniu się ze zbiornika i rozprężeniu w atmosferze opadał powoli i rozpływał się po ziemi, podobniejszy w tym do cieczy raczej niż do gazu. Spływał z pagórków, wypełniając doliny, rowy i łożyska potoków, podobnie jak czyni to uchodzący ze szczelin wulkanicznych kwas węglowy. W miejscu jego zetknięcia się z wodą następowała reakcja chemiczna i powierzchnia wody pokrywała się pienistą warstwą, opadającą wolno na dno, by ustąpić miejsca następnej. Piana ta była całkowicie nierozpuszczalna, co najdziwniejsze zaś, jeśli weźmie się pod uwagę zabójczą szybkość działania gazu, przefiltrowana woda była zupełnie nieszkodliwa. Opar nie rozpraszał się, jak zwykły to czynić gazy, lecz utrzymywał się zwartymi ławicami spływając powoli po stokach wzgórz lub ustępując niechętnie przed podmuchami wiatru. Wiązał się też powoli z wilgocią atmosferyczną i opadał na ziemię w postaci pyłu. Prócz tego że w skład jego wchodził nieznany pierwiastek, dający w niebieskim polu widma cztery linie — do dziś dnia nie wiemy nic o innych jego właściwościach.
W miarę opadania kłębiących się wzniesień czarny dym tak ściśle przywierał do ziemi, że zanim jeszcze osiadł zupełnie, można było schronić się przed zatruciem na wysokości pięćdziesięciu stóp, na dachach, na górnych piętrach domów, na wierzchołkach wysokich drzew. Stwierdzono to zresztą tej właśnie nocy w Cobham i Ditton.
Jeden z ocalałych opowiadał dziwy, jak przyglądał się z wieży kościelnej zjawom domków wynurzających się z atramentowej nicości. Przesiedział na niej półtora dnia, osłabły, wygłodniały, prażony słońcem, widząc najpierw tylko błękit nieba i aksamitną czerń rozpościerającą się aż po odległe wzgórza. Tu i ówdzie przezierały z niej czerwone dachy i zielone czubki drzew, później dopiero poczęły z wolna wyłaniać się okryte jakby czarnym szronem krzaki, zabudowania, mury i bramy.
Było to w Cobham, gdzie opar unosił się swobodnie w powietrzu, dopóki nie opadł samorzutnie na ziemię. Z reguły jednak Marsjanie oczyszczali powietrze z gazu, gdy spełnił już swe zadanie, kierując nań strumień przegrzanej pary. Tak właśnie postąpili z chmurami oparu w pobliżu nas. Przyglądaliśmy się temu w świetle gwiazd z okna pustego domu, po powrocie do górnego Hallifordu. Widzieliśmy stamtąd reflektory z Richmondu i Kingstonu, migające tu i tam, koło jedenastej zabrzęczały szyby i rozległ się grzmot ciężkich fortecznych dział. Biły one nieprzerwanie przez kwadrans wysyłając pocisk za pociskiem na oślep, w niewidocznych Marsjan pod Hampton i Ditton, potem zaś blade strumyczki światła elektrycznego zgasły ustępując miejsca jasnoczerwonej łunie.
A potem spadł czwarty walec, zielono lśniący meteor, jak się później dowiedziałem: w parku Bushey. Zanim jeszcze zagrały działa na wzgórzach Richmondu i Kingstonu, gdzieś daleko, na południowym zachodzie, słychać było gęstą kanonadę. Prowadzili ją, jak sądzę, strzelający na chybił trafił artylerzyści, zanim nie rozprawił się z nimi czarny opar.
Tak oto, posługując się nim metodycznie jak ludzie podkurzający gniazdo os, Marsjanie pokryli tym dziwnym duszącym oparem cały kraj aż po Londyn. Rogi półksiężyca rozchodziły się z wolna, aż zmienił się on wreszcie w linię prostą od Hanwell do Coombe i Malden. Jak noc długa niszczące rury posuwały się naprzód. Ani razu już, od obalenia Marsjanina pod St. George’s Hill, nie pozostawili oni naszej artylerii cienia nawet możliwości. Wszędzie, gdzie tylko było prawdopodobieństwo ukrycia wymierzonego przeciw nim działa — spadał nowy zbiornik czarnego oparu, tam zaś gdzie stanowiska armat były odkryte, rozprawiał się z nimi Snop Gorąca.
Przed północą płonące drzewa na stokach Richmondu i łuna Kingstonu oświetlały sieć stożków Czarnego Dymu, pokrywającą jak okiem sięgnąć całą dolinę Tamizy, Brodzili w niej wolno dwaj Marsjanie, kierując to tu, to tam syczące strumienie pary.
Nocy tej oszczędzali oni widocznie Snopa Gorąca; być może mieli ograniczony tylko zapas surowca do jego wytwarzania, a może nie chcieli niszczyć kraju, poprzestając na zastraszeniu tylko i zgnieceniu oporu. Cel ten zresztą osiągnęli w zupełności. W niedzielną noc ustało wszelkie zorganizowane przeciwdziałanie ruchom Marsjan. Przekonano się, że żadna broń ziemska nie mogła im dotrzymać pola, że jakakolwiek próba walki z nimi była beznadziejna. Nawet załogi wysłanych w górę Tamizy, ze względu na szybkostrzelność, torpedowców i niszczycieli odmówiły lądowania, zbuntowały się i odpłynęły z powrotem. Jedyne działania bojowe, na jakie ludzie odważyli się jeszcze po tej nieszczęsnej nocy, polegały na minowaniu dostępów do Londynu i kopaniu wilczych dołów, nawet i one jednak były dorywcze tylko i zupełnie żywiołowe.
Można bez trudu wyobrazić sobie los baterii przyczajonych w mroku pod Esher. Nikt tam nie ocalał. Można wyobrazić sobie, jak w ciszy wieczoru stoją w ordynku gotowe do strzału obsługi z czujnymi oficerami na czele, jak leżą przygotowane pod ręką stosy amunicji, jak jezdni trzymają konie, a gromadki ciekawych cywilów przysuwają się możliwie jak najbliżej. Gdy rozległy się huki pierwszych oddanych przez Marsjan wystrzałów i wirujące w locie ponad drzewami i dachami niezdarne pociski zaczęły rozbijać się na sąsiednich polach — ambulansy i namioty szpitalne pełne były poparzonych i pokaleczonych uciekinierów z Weybridge.
Nietrudno wyobrazić sobie, jak uwaga wszystkich skupia się nagle na kłębiącym się czarnymi kręgami i wybrzuszeniami, podpełzającym coraz bliżej, piętrzącym się pod niebo, zmieniającym półmrok w dotykalną niemal ciemność, dziwnym i straszliwym wrogim oparze. Można sobie wyobrazić, jak rzuca się on na swe ofiary, na ledwie widoczne w mroku sylwetki ludzi i koni. Można sobie wyobrazić bieganinę, jęki, okrzyki przerażenia, porzucone armaty, walące się na ziemię ciała ludzi duszących się w konwulsjach. A potem już tylko noc i cisza, i bezgłośny całun nieprzeniknionego oparu okrywający martwych. O świcie Czarny Opar przelewał się ulicami Richmondu, zaś rozkładający się organizm państwowy czynił ostatnie wysiłki, by powiadomić mieszkańców Londynu o konieczności ucieczki.
Łatwo pojąć burzliwą falę przerażenia przewalającą się poniedziałkowym rankiem przez największe miasto świata. Strumień ucieczki przeradzał się w powódź, zalewał spienionym wirem dworce kolejowe, piętrzył się straszliwą kipielą wokół przystani na Tamizie, by ruszyć w końcu wszelkimi możliwymi kanałami na północ i na wschód. O dziesiątej policja, w południe zaś koleje straciły swą dotychczasową spoistość i sprawność, uległy i rozpłynęły się bez śladu w topniejącym porządku społecznym.
Wszystkie linie kolejowe na północnym brzegu Tamizy oraz ludność dzielnic leżących na południowy wschód od Cannon Street zostały ostrzeżone już w niedzielę o północy, toteż od drugiej nad ranem pociągi odchodziły przepełnione, a ludzie walczyli dziko o każde miejsce w wagonie. O trzeciej ludzie tłoczyli się i tratowali nawet na ulicy Bishopsgate. O kilkaset jardów od liverpoolskiego dworca strzelano z rewolwerów, kłuto się nożami, a rozwścieczeni policjanci rozbijali pałkami głowy tych, do których ochrony byli przecież powołani.
W ciągu dnia, w miarą jak maszyniści i palacze odmawiali powrotu do Londynu, pęd ucieczki odciągał od dworców rosnące nieustannie rzesze, kierując je w biegnące na północ gościńce. W południe w Barnes ukazał się Marsjanin i opadająca powoli chmura czarnego oparu poczęła sunąć wzdłuż Tamizy, przez pola Lambeth, odcinając ślimaczym ruchem wszelkie drogi ucieczki przez mosty.
Druga taka chmura rozlała się po Ealing, okalając wzgórze Castle jak wysepkę z ocalałymi wprawdzie, lecz odciętymi od świata ludźmi.
Po bezowocnej walce o miejsce w pociągu linii Północno—Wschodniego Towarzystwa na stacji Chalk Farm, gdzie parowóz, ciągnąc nabite ludźmi wagony, przeorywał się dosłownie przez rozwrzeszczany tłum, zaś tuzin tęgich chłopów ochraniał z wysiłkiem maszynistę przed zmiażdżeniem o własny jego kocioł, brat mój wydostał się na drogę, przedarł się przez rój pędzących pojazdów i trafił szczęśliwie, jako jeden z pierwszych, na dopiero co rozbity sklep z bicyklami. Przebił co prawda przednią oponę, wyciągając pojazd przez okno wystawowe, wsiadł nań jednak i odjechał nie odnosząc żadnych, prócz lekkiego skaleczenia napięstka, obrażeń. Stroma drożyna wiodąca wzgórzem Haverstock była nie do przebycia, gdyż przegradzały ją cielska padłych koni, toteż brat udał się gościńcem do Belsize.
Uszedł w ten sposób wściekłej panice i skręcając drogą do Edgware, dotarł około siódmej do tego miasteczka, głodny i zmęczony, jednak wyprzedzając znacznie cały tłum. Na przydrożnych ścieżkach pełno było miejscowych gapiów. Brata prześcignęło tylko kilku cyklistów, paru jeźdźców i dwa samochody. O milę przed Edgware rozleciało się jedno z kół i bicykl trzeba było porzucić. Brat zostawił go przy drodze i pobrnął przez miasteczko na piechotę. Drzwi sklepów przy głównej ulicy były pouchylane, a ludzie tłoczyli się na jezdni, w drzwiach i oknach domów, przyglądając się ze zdziwieniem rozpoczynającemu się właśnie niezwykłemu pochodowi uciekinierów. W oberży udało się, bratu dostać trochę żywności.
Nie wiedząc, co dalej począć ze sobą, pozostawał czas jakiś w Edgware. Ilość uciekających wzrastała nieustannie. Widać było, iż wielu z nich ma chętkę, jak mój brat, pozostać w miasteczku. O najeźdźcach z Marsa nie było żadnych nowin.
Szosą szło już wówczas wiele ludzi, tłoku jednak na niej jeszcze nie było. Większość uciekinierów jechała dotąd na bicyklach, kiedy jednak pojawiły się samochody, powozy i bryczki, nad gościńcem do St. Albans zawisły gęste chmury kurzu.
Brat mój wspomniał widocznie przyjaciół mieszkających w Chelmsford, gdyż skierował kroki w cichy zaułek wiodący na wschód. Po drodze przebył kładkę i dalej kroczył ścieżyną wśród pól na północny wschód. Mijał licznie rozsiane chaty i wioseczki o nie znanych mu nazwach. Nie napotkał tu zbyt wielu uciekinierów, aż dopiero na polnej drodze wiodącej do górnego Barnet natknął się na dwie panie, które stały się odtąd jego towarzyszkami podróży. Natknął się zaś w sam czas, aby je wyratować z opresji. Usłyszał jakieś krzyki i wybiegając zza węgła ujrzał dwóch mężczyzn usiłujących ściągnąć je przemocą z zaprzężonej w kucyka bryczuszki, podczas gdy trzeci z trudem przytrzymywał łeb wystraszonego zwierzęcia. Jedna z kobiet, niższa, odziana w białą suknię, krzyczała tylko, druga natomiast, smagła, wysmukła, chłostała batem ciągnącego ją za ramię napastnika.
Brat mój od razu pojął, co się święci, i popędził z krzykiem ku miejscu walki, a wówczas jeden z mężczyzn porzucił wózek i zwrócił się ku niemu. Brat poznał po minie przeciwnika, że bójka jest nieunikniona, będąc zaś doświadczonym bokserem dopadł go i zwalił jednym ciosem pod koła wózka. Nie było czasu na pięściarską rycerskość, toteż dołożył mu kopniaka, po czym chwycił za kołnierz łotra wyciągającego z bryczuszki smukłą dziewczynę. Równocześnie usłyszał stuk podków, bicz chlasnął go po twarzy, trzeci przeciwnik wyrżnął go pięścią między oczy, zaś trzymany za kołnierz obwieś wyrwał się i popędził w stronę, z której nadszedł właśnie brat.
Na poły ogłuszony brat mój znalazł się twarzą w twarz z mężczyzną przytrzymującym dotychczas kucyka, dojrzał też, jak oddalał się podskakując po wybojach powozik z oglądającymi się co chwila wystraszonymi kobietami. Stojący przed nim krzepki drab rzucił się na brata, ten jednak powstrzymał go potężnym ciosem w szczękę. Natychmiast też, zdając sobie sprawę, że jest osamotniony, odwrócił się i pognał za oddalającym się powozikiem. Tuż za nim pędził drab, nieco dalej zaś sunął trzeci napastnik, który zdążył już tymczasem powrócić.
Wtem brat potknął się i rozciągnął jak długi; przez niego przewrócił się jego prześladowca. Gdy brat zerwał się — stało przed nim już znów dwóch złoczyńców. Niewielkie miałby przeciw nim szansę, gdyby dzielna smagła dziewczyna nie wróciła, by przyjść mu z pomocą. Okazało się, że przez cały ten czas miała rewolwer, jednak w chwili napaści był on ukryty pod siedzeniem bryczki. Teraz wypaliła zeń z odległości sześciu może jardów, o mały co prawda włos nie trafiając w brata. Tchórzliwszy z napastników znów rzucił się do ucieczki, kamrat zaś jego, przeklinając tchórza, pobiegł za nim. Obaj przystanęli, widoczni z dala, nad leżącym wciąż jeszcze nieprzytomnie trzecim łotrem.
— Niech pan weźmie — rzekła dziewczyna podając bratu rewolwer.
— Proszę wracać do bryczki — odparł brat ocierając krew z rozciętej wargi.
Odwróciła się bez słowa, zdyszani byli oboje, po czym razem już poszli ku pani w bieli usiłującej powstrzymać rwącego kucyka. Rabusie mieli już widocznie dosyć, kiedy bowiem brat spojrzał ponownie w ich stronę — dostrzegł, jak się oddalali.
— Ja także wsiądę — rzekł brat — jeśli panie pozwolą — i wskoczył na wolne miejsce na koźle. Dziewczyna spojrzała nań z ukosa.
— Proszę dać mi lejce — powiedziała i zacięła biczem kucyka. Jeszcze chwila i trzej bandyci znikli za zakrętem.
Tak oto, zupełnie nieoczekiwanie, brat mój, zasapany, z rozpłataną wargą, skaleczoną szczęką i poobijanymi do krwi pięściami znalazł się wraz z dwiema kobietami w bryczuszce podążającej nieznaną drogą. Dowiedział się, iż jedna z nich jest żoną, a druga, młodsza, siostrą lekarza ze Stanmore, wezwanego wczesnym rankiem do ciężko chorego w Pinner. Na jednej ze stacji kolejowych doktor dowiedział się o natarciu Marsjan, wrócił czym prędzej do domu, obudził obie panie (służąca odeszła akurat dwa dni temu), zapakował nieco żywności, schował pod siedzenie pistolet — bardzo szczęśliwie dla brata — i kazał im jechać do Edgware myśląc, że uda im się tam dostać do pociągu. Sam pozostał, by obudzić sąsiadów, obiecując dopędzić je najdalej o wpół do piątej rano, mimo jednak iż dochodziła już dziewiąta, nie zjawił się jeszcze. W Edgware nie mogły czekać nań przy głównej ulicy, gdyż ruch wzrastał nieustannie, toteż skręciły w tę właśnie boczną uliczkę.
Całą tę historię opowiedziały bratu memu urywkami, po drodze do Nowego Barnet, gdzie znów przystanęli na chwilę. Aby dodać paniom otuchy, brat obiecał pozostać z nimi przynajmniej do chwili, aż postanowią, co robić dalej, lub aż pojawi się nieobecny doktor. Przechwalał się też, że włada świetnie pistoletem, choć broń ta była mu zupełnie obca. Rozbili przy szosie coś w rodzaju biwaku, przede wszystkim ku wielkiej uciesze kucyka. Tu z kolei brat opowiedział towarzyszkom o ucieczce z Londynu, jak również o wszystkim, czego dowiedział się o Marsjanach i ich zachowaniu. Słońce wzbijało się coraz wyżej. Rozmowa wygasła, pozostał niemiły nastrój wyczekiwania. Brat starał się uzyskać od nielicznych mijających ich podróżnych jak najwięcej wiadomości. Każda jednak pośpieszna odpowiedź pogłębiała tylko wrażenie wielkiego nieszczęścia, jakie spadło na ludzkość, pogłębiała pewność, że dalsza, i to niezwłoczna ucieczka jest koniecznością. Brat starał się przekonać o tym obie panie.
— Mamy pieniądze — oświadczyła smukła panna i zawahała się. Oczy jej napotkały spojrzenie brata i wahanie znikło.
— I ja mam — odparł brat.
Wtedy wyjaśniła, że prócz pięciofuntowego banknotu mają trzydzieści funtów w złocie. Zaproponowała też, aby spróbować dostać się z tym do pociągu w St. Albans lub w Nowym Barnet. Zdaniem brata było to jednak beznadziejne. Widział on już przecież szał, jaki ogarnął londyńczyków na dworcach i w pociągach, toteż upierał się, aby pojechać przez Essex do Harwich, a stamtąd morzem ujść w ogóle z kraju.
Pani Elphinstone, takie bowiem nazwisko nosiła biało odziana dama, nie chciała o niczym słyszeć i powtarzała tylko bez ustanku: — Jureczku, Jureczku! — szwagierka jej natomiast zachowywała się nad wyraz spokojnie i rozważnie, zgodziła się też wreszcie na pomysł mego brata. Podążyli więc ku Barnet zamierzając przeciąć tam wielki trakt północy. Brat prowadził kucyka, a sam szedł obok piechotą, gdyż zwierzę należało jak najbardziej oszczędzać.
Im wyżej wznosiło się słońce, tym dzień stawał się upalniejszy. Gruby biały piach pod stopami palił i oślepiał. Posuwali się niezmiernie wolno. Żywopłoty szare były od kurzu. Im bliżej Barnet — tym głośniejszy stawał się burzliwy pomruk tłumu.
Ludzi napotykali coraz więcej. Zmordowani, posępni, brudni szli wpatrzeni przed siebie i mruczeli coś niezrozumiale. Jakiś jegomość odziany w strój wieczorowy szedł pieszo z oczami utkwionymi w ziemię. Głos jego słychać było z daleka, jedną rękę wplątał we włosy, drugą wymachiwał, jakby bijąc przed sobą kogoś niewidzialnego. Potem atak wściekłości minął, on zaś szedł dalej nie oglądając się na nikogo.
Zbliżywszy się do skrzyżowania, na południe od Barnet, brat ujrzał nadchodzącą polami kobietę z dwojgiem dzieci. Na ręku dźwigała trzecie. Potem minął ich brudny, czarno odziany mężczyzna z grubą laską w jednej, z niewielką walizką w drugiej ręce. Dalej, u wylotu zaułka, pomiędzy obrzeżającymi go willami, ukazał się kary spocony koń ciągnący nieduży wózek. Powoził blady, szary od kurzu młodzieniec w meloniku. Na wózku siedziały stłoczone trzy dziewczyny wyglądające na robotnice z East–Endu i kilkoro małych dzieci.
— Objadziem tom drogom Edgware? — pytał dzikooki, wyblakły woźnica; gdy brat wyjaśnił, że należy w tym celu skręcić w lewo — zaciął konia i odjechał bez słowa podzięki.
Brat mój dostrzegł bladoszary dym czy mgłę unoszącą się między domami i przesłaniającą jakby welonem białe ściany will za szosą. Pani Elphinstone krzyknęła nagle na widok dymu i języków płomienia tańczących na tle gorącego błękitnego nieba po dachach pobliskich domów. Zgiełk gościńca zmienił się teraz w nieskładną mieszaninę głosów ludzkich, turkotu kół, skrzypienia wozów i stukotu kopyt. O jakies pięćdziesiąt jardów od skrzyżowania zaułek skręcał ostro ku szosie.
— Boże drogi, dokąd pan nas wiezie? — krzyknęła pani Elphinstono.
Brat zatrzymał kucyka.
Szosa wyglądała jak wrzący ludzki potok, jak burzliwa rzeka pędząca niepowstrzymanie na północ. Kurz zalegający gęstą, białą, połyskującą w słońcu ławicą rozmazywał i czynił wszystko szarym i niewyraźnym co najmniej do wysokości dwudziestu stóp. Ławicę tę zasilały coraz to nowe tumany wzbijane nogami śpieszących gęstym tłumem ludzi i koni i kołami pojazdów wszelkich możliwych gatunków i typów.
— Z drogi! — rozległy się okrzyki. — Z drogi!
Wylot zaułka na szosę wyglądał jak wjazd do dymiącego pieca. Tłum huczał jak ogień, gorący zaś kurz gryzł jak dym. Nieco dalej w górę szosy rzeczywiście płonęła willa i buchający kłębami na drogę czarny dym jeszcze bardziej wzmagał zamieszanie.
Przeszło dwóch mężczyzn, za nimi zakurzona kobieta dźwigająca z łkaniem ciężki tobół. Jakiś zbłąkany pies z wywieszonym językiem krążył niepewnie wokół wózka, wystraszony, dopóki brat nie odpędził go precz.
W prawo od willi, w stronę Londynu, droga zmieniła się, jak daleko było sięgnąć okiem, w jeden wielki, zamknięty po brzegach dwoma rzędami domów strumień brudnych, śpieszących się ludzi; coraz wyraźniej widoczne w miarę zbliżania się do zakrętu czarne głowy i stłoczone ciała roztapiały się w pośpiesznie oddalającej się masie, ginęły tonąc w chmurach kurzu.
— Dalej! Dalej! — krzyczał tłum. — Z drogi! Z drogi!
Idący z tyłu wpierali ręce w plecy poprzedników. Brat stał i patrzył trzymając kucyka przy pysku. Po chwili, wsysany bezpowrotnie potokiem ludzi począł posuwać się z wolna, krok za krokiem, ku szosie.
W Edgware panowało zamieszanie, w Chalk Farm zgiełkliwy tumult, tu natomiast wydawało się, że gościńcem wali cała ludność kraju. Trudno sobie po prostu wyobrazić te zastępy. Nie miały one jakiegoś wyraźnego oblicza. Postaci ludzkie wysypywały się zza zakrętu i ginęły za następnym zakrętem zwrócone plecami ku grupie stojącej w zaułku. Piesi potykając się i potrącając szli skrajem drogi. Wisiała nad nimi nieustanna groźba przejechania. Wozy i bryki zbijały się w gromady niechętnie ustępując z drogi szybszym lub bardziej niecierpliwym pojazdom, te zaś przy każdej sposobności usiłowały wyrwać się do przodu. Piesi rozbiegali się wówczas na strony, kuląc się pod płotami i w bramach.
— Prędzej! — krzyczano. — Prędzej! Już nadchodzą!
Na jednym z wozów stał ślepiec w mundurze Armii Zbawienia i wymachując rękami wrzeszczał: — Wieczność! Wieczność! — Ochrypły głos tak był donośny, że brat mój słyszał go długo jeszcze po zniknięciu wozu w obłokach kurzu. Niektórzy stłoczeni w pojazdach ludzie okładali bezmyślnie batem konie i wykłócali się z innymi woźnicami: niektórzy siedzieli bez ruchu wpatrzeni zgaszonym wzrokiem w próżnię; niektórzy gryźli palce z pragnienia lub leżeli bezwładnie w swych wozach. Konie ociekały pianą, oczy miały przekrwione.
Drogą sunęły nieprzeliczone dorożki, bryczki, wozy, platformy, przejechał wóz pocztowy, za nim karawan z napisem „Dom modlitwy Św. Pankracego”, za nim ogromna platforma opałowa pełna jakichś oberwańców. Potem przetoczyła się dwukółka piwiarza z plamami świeżej krwi na kołach.
— Z drogi! — ryczały liczne głosy. — Z drogi!
— Wie–e–czność! Wie–e–eczność! — brzmiało jak echo nad drogą.
Obok przeszły smętne, posępne, choć zamożnie ubrane kobiety prowadząc za rękę płaczące, potykające się dzieci. Wytworne ich suknie pokryte były kurzem, po zmęczonych twarzach płynął pot i łzy. Obok szli mężczyźni, jedni usiłowali im pomagać, inni patrzyli ponuro i dziko. Za nimi pchał się tłum jakichś włóczęgów odzianych w spłowiałe czarne szmaty, rozwrzeszczanych, klnących. Przeszli krzepcy robotnicy przepychając się nieustępliwie przez tłum; przeszli zmęczeni, nie ogoleni mężczyźni podobni z odzienia do urzędników lub sprzedawców sklepowych; potykając się i rozpychając przeszedł raniony żołnierz; grupa tragarzy kolejowych parła za nim, a dalej wlokło się jakieś nieszczęsne stworzenie w nocnej koszuli z narzuconym na ramiona płaszczem.
Chociaż tak różny w składających się nań jednostkach — cały ten tłum jedną miał przecież cechę wspólną. Było nią przerażenie i ból malujący się na twarzach, był nią gnający ich przemożny strach. Każdy hałas na drodze, każda kłótnia o miejsce na wozie przyśpieszała kroki tłumu. Ci nawet, którym zmęczenie podcinało nogi, zrywali się za chwilę z nową siłą. Upał i kurz dały się już uciekającym dobrze we znaki. Twarze ich były spalone, wargi czarne i spękane. Wszyscy byli spragnieni, znużeni, wyczerpani. Pośród rozlicznych okrzyków słyszało się swary, narzekania, jęki słabości i zmęczenia; głosy brzmiały ochryple i słabo. A poprzez całą tę wrzawę przebijało jedno powtarzające się zdanie: — Z drogi! Z drogi! Marsjanie nadchodzą!
Nieliczni tylko próbowali wydostać się z tej lawiny. Zaułek wychodził na drogę skośnym wąskim wylotem i pozornie prowadził w stronę Londynu. Mimo to wir ludzki rzucał tam osłabłych tylko po to, by po chwilowym odpoczynku mogli zanurzyć się w nim ponownie. Nieco głębiej w zaułku leżał z obnażoną, owiniętą skrwawionymi szmatami nogą jakiś człowiek, a nad nim pochylali się dwaj jego przyjaciele. Szczęśliwiec! Miał jeszcze przyjaciół.
Staruszek z siwym wojskowym wąsem, w brudnym czarnym surducie, pokuśtykał na bok, usiadł przy wózku, zdjął but ukazując okrwawioną skarpetkę, wytrząsnął kamyki, wdział z powrotem but i powlókł się dalej; nadeszła malutka, ośmioletnia może dziewczynka, zupełnie sama, i padła płacząc u żywopłotu, tuż koło mego brata.
— Nie mogę już dalej! Nie mogę już dalej!
Brat ocknął się z osłupienia, chwycił ją na ręce i przemawiając łagodnie zaniósł do pani Elphinstone. Mała pod jego dotknięciem ucichła natychmiast, jakby czymś przestraszona.
— Helenko! Helenko! — wołała kobieta w tłumie pełnym łez głosem. — Helenko! — Dziecko wyrwało się bratu i biegnąc ku drodze krzyczało: — Mamo!
— Nadchodzą! — wołał mijając zaułek jadący wierzchem mężczyzna.
— Z drogi tam! — wrzeszczał woźnica stając na koźle. Brat ujrzał skręcającą w zaułek karetę.
Ludzie uchodzili z drogi popychając się gwałtownie w obawie, by nie wpaść pod koła. Brat cofnął kucyka i bryczuszkę pod sam żywopłot, kareta zaś przejechała obok i stanęła. Była dwukonna, jednak w zaprzęgu szedł tylko jeden koń.
Poprzez tumany kurzu brat dostrzegł niewyraźnie, jak dwaj ludzie wynoszą z niej i składają ostrożnie na trawie pod krzewami żywopłotu rozpostarte na białych noszach ciało.
Jeden z nich podbiegł do brata.
— Gdzie tu jest woda? — zawołał. — To lord Garrick. Umiera i chce pić!
— Lord Garrick! — wykrzyknął brat. — Prezes Sądu Najwyższego?
— Gdzie tu woda? — powtórzył tamten.
— Może w którymś z tych domków. My nie mamy wody. Bałbym się zresztą odejść od moich pań.
Woźnica począł przepychać się przez tłum do bramy narożnego domu. — Uciekaj! — wołano za nim. Marsjanie nadchodzą! Uciekaj!
Nagle uwagę brata zwrócił orlą swą twarzą mężczyzna ciągnący za sobą niewielką walizkę. W tej właśnie chwili otwarła mu się. Sypnęły z niej potokiem rulony złotych suwerenów rozpryskując się w zderzeniu z ziemią w grad złotych krążków, pojedynczych monet. Toczyły się we wszystkie strony pośród depczących nieustannie drogę ludzkich i końskich nóg. Człowiek o orlej twarzy stanął patrząc tępo na stos rozsypanego złota. Nagle potrącił go w ramię i odrzucił na bok dyszel wozu. Tamten krzyknął i skoczył w bok omal nie wpadając pod koła.
— Z drogi! — zaczęto krzyczeć z tłumu. — Na bok! Z drogi!
Gdy wóz oddalił się nieco, mężczyzna padł z rozpostartymi ramionami na stos monet i pełnymi garściami począł napychać nimi kieszenie. Tuż nad nim ukazał się łeb koński i usiłujący właśnie powstać człowiek znów legł na ziemi tratowany kopytami.
— Stój! — krzyknął brat i odepchnąwszy idącą ścieżką kobietę próbował pochwycić konia za wędzidło.
Zanim mu się to jednak udało, usłyszał jęk i poprzez tuman pyłu ujrzał, jak po plecach nieszczęśnika przetoczyły się koła wozu. Woźnica zamierzył się biczem na przebiegającego na drugą stronę, za wozem, brata. Dokoła podniosły się krzyki. Leżący wił się w kurzu, pośród rozsypanych monet, z przetrąconym kręgosłupem, usiłując powstać na bezsilne, zmartwiałe nogi. Brat stanął nad nim krzycząc na napierającego następnego woźnicę; z pomocą przyszedł mu jakiś jeździec dosiadający karego rumaka.
— Zabierzcie go z drogi! — wykrzyknął; brat schwycił wolną’ ręką leżącego za kołnierz i powlókł go na ścieżkę obok szosy. Ten jednak walił brata po ręku pięścią pełną złota, przeszywając go przy tym wściekłym spojrzeniem.
— Naprzód! Naprzód! — krzyczały za nimi gniewne głosy. — Z drogi!
Rozległ się trzask. To dyszel powozu wbił się w zatrzymany przez jeźdźca wóz. Brat rzucił okiem w tamtą stronę, równocześnie zaś człowiek ze złotem przekrzywił głowę i ugryzł trzymającą go za kołnierz rękę. Wóz ruszył; kary koń uskoczył w bok, a zaprzęg przeszedł tak blisko brata, że kopyta omal nie zmiażdżyły mu stóp. Brat cofnął się pośpiesznie puszczając leżącego. Dostrzegł jeszcze złość zmieniającą się na twarzy nieszczęsnego w przerażenie, po czym znikł on pod kołami, brat zaś pociągnięty potokiem ludzkim i uniesiony poza wylot zaułka ciężko musiał walczyć, by dotrzeć doń z powrotem.
Powróciwszy do bryczuszki zobaczył, że pani Elphinstone przysłania oczy rękami, obok niej zaś stoi jakieś dziecko i przygląda się ze zwykłym u dzieci brakiem współczucia, szeroko rozwartymi oczami, leżącej na szosie czarnej, zakurzonej, nieruchomej, tratowanej kopytami i miażdżonej kołami postaci.
— Zawracajmy! — krzyknął brat i zaczął wyprowadzać kucyka z zaułka. — Nie przejedziemy przez to piekło!
Wrócili ze sto jardów przebytą niedawno drogą. Oszalały tłum znikł im wreszcie z oczu. Mijając zakręt, brat ujrzał śmiertelnie bladą, ściągniętą i lśniącą od potu twarz umierającego w rowie pod ligustrem lorda Garricka. Obie panie siedziały w bryczce bez słowa, skulone i drżące.
Za zakrętem brat znów zatrzymał wózek. Panna Elphinstone była blada, szwagierka zaś jej zalewała się łzami, zbyt wystraszona nawet, by wzywać swego „Jureczka”. Brat mój też był zmieszany i wstrząśnięty. Gdy tylko zawrócili, pojął, jak pilnie i nieodzownie należało przebić się na przeciwległy skraj gościńca. Nagle zwrócił się pełen zdecydowania do panny Elphinstone.
— Musimy przejechać! — zawołał i znów zawrócił kucyka ku szosie.
Po raz wtóry już tego dnia dziewczyna dała dowód wielkiej siły ducha. Chcąc wedrzeć się w potok ludzki na szosie brat skoczył w sam gąszcz pojazdów i zatrzymał najbliższy zaprzęg, a tymczasem panna wprowadziła przedeń bryczuszkę. Zahamowany na chwilę wóz ruszył gwałtownie odłupując od bryczuszki lewy błotnik wraz ze stopniem. W następnej chwili prąd porwał ich i poniósł z innymi. Brat, z czerwonymi pręgami od smagnięć biczem po twarzy i rękach, wdrapał się na kozioł i odebrał dziewczynie lejce.
— Proszę grozić temu za nami pistoletem — rzekł, wręczając jej broń — jeżeli zanadto będzie się pchał. Nie! Lepiej niech pani mierzy w konia.
Następnie podjął wysiłki, by przedrzeć się na drugą stronę drogi. Dać nura jednak w ten odmęt oznaczało utracić wolną wolę, zlać się w jedno z całym tym zakurzonym, oszalałym motłochem. Niesieni potokiem płynęli przez Chipping Barnet i dopiero o jakąś milę za śródmieściem udało im się przedostać na przeciwległy brzeg nurtu. Hałas i zamieszanie panowały tu nie do opisania, w samym jednak miasteczku i poza nim szosa rozwidla się parokrotnie, rozluźniło więc to w pewnym stopniu ścisk na drodze.
Podróżni nasi skręcili na wschód, przez Hadley. Po drodze widzieli tłumy ludzi gaszących pragnienie wodą ze strumienia, gdy niektórzy walczyli o dostęp do niego. Nieco dalej, z pagórka w pobliżu Wschodniego Barnet, dostrzegli dwa sunące bardzo wolno, bez żadnych sygnałów, jeden za drugim, pociągi zapchane ludźmi siedzącymi nawet w tendrach, na węglu. Zdążały one na północ trasą Wielkiej Kolei Północnej, Brat mój przypuszczał, iż musiały wyruszyć spoza Londynu, gdyż w tym czasie obłąkane przerażenie ludności uniemożliwiało już odjazd z londyńskich dworców.
Niedaleko pagórka zatrzymali się na południowy wypoczynek, gdyż gwałtowność całodziennych przeżyć wyczerpała w najwyższym stopniu całą trójkę. Zaczął im również doskwierać głód, a że wieczór był chłodny, żadne nie mogło usnąć. Późnym wieczorem drogą obok biwaku przeszło w pośpiechu mnóstwo ludzi uciekających przed nieznanym niebezpieczeństwem, a ludzie ci uchodzili w tę stronę — z której przybył mój brat.
Gdyby jedynym celem Marsjan było zniszczenie, mogliby oni w poniedziałek zgładzić całą rozpraszającą się w ucieczce po najbliższej okolicy ludność Londynu. Nie tylko bowiem gościńcem do Barnet, lecz i przez Edgware, i Waltham Abbey, i drogami biegnącymi na wschód, do Southend i Shoeburyness, i na południe od Tamizy, w stronę Deal i Broadstairs, płynął rozgorączkowany motłoch. Gdyby ktoś owego czerwcowego poranka wzbił się balonem w rozpalone błękity ponad Londynem, ujrzałby, że wszystkie wybiegające z nieskończonej plątaniny ulic na wschód i na północ drogi usiane są czarnymi, zlewającymi sią w strumienie punkcikami. Każdy zaś punkcik był ludzką agonią i przerażeniem, i rozpaczą. Aby czytelnik zdał sobie sprawę, jak wyglądał ten potok czarnych punkcików widziany z bliska oczami jednego z nich — opisałem szeroko w poprzednim rozdziale to wszystko, co widział mój brat na gościńcu wiodącym przez Chipping Barnet. Nigdy jeszcze w dziejach świata tak wielka ilość połączonych cierpieniem istot ludzkich nie porzucała swych siedzib. Legendarne zastępy Gotów i Hunów, najpotężniejsze, jakie kto kiedykolwiek widział, armie wschodu — byłyby kroplą tylko w tej rzece. A nie był to przecież bynajmniej żaden zdyscyplinowany marsz. Był to bieg — straszliwy, gigantyczny bieg, bez porządku i bez celu, bieg sześciu milionów wystraszonych, bezbronnych i pozbawionych żywności ludzi, gnanych lękiem, gdzie oczy poniosą. Wydawać się mogło, że to początek zagłady cywilizacji, początek zniszczenia rodzaju ludzkiego.
Na wprost pod sobą pasażer balonu widziałby rozpostartą daleko i szeroko sieć pustych już ulic, mostów, domostw, świątyń, ogrodów i parków — ogromną mapę upstrzoną na południu czarnymi plamami. Zdawało się, że koło Ealing, Richmondu i Wimbledonu potworne jakieś pióro bryznęło na nią atramentem. Każda z tych bryzg rosła i rozszerzała się nieustannie, wystrzelając to tu, to tam poza swój kształt pierwotny, raz zbierając się w ławice przed wzniesieniami terenu, to znów wylewając się szybko w doliny, gdy przekroczyła grzbiet wzgórza, zupełnie jak kropla atramentu rozpływająca się po bibule.
W oddali zaś, ponad wznoszącymi się na południe od rzeki niebieskimi wzgórzami, uwijali się lśniący w słońcu Marsjanie spokojnie i metodycznie pokrywając to tę, to tamtą część kraju trującymi obłokami, spędzając je strumieniami pary, gdy spełniły już swe dzieło, i obejmując w posiadanie podbitą krainę. Wydawało się, że celem ich było nie tyle zniszczenie, co całkowite zdemoralizowanie i stłumienie oporu. Wysadzali w powietrze każdą napotkaną prochownię, przecinali każdą linię telegraficzną, gdzieniegdzie zaś zrywali tory kolejowe. Postanowili okaleczyć ludzkość. Nie zależało im, jak się zdaje, na pośpiechu, toteż nie posunęli się tego dnia poza śródmieście Londynu. Dlatego, być może, w poniedziałek rano mnóstwo mieszkańców pozostało w swych domach. Pewne jest bowiem, iż tysiące ich zginęły tam wytrute Czarnym Dymem.
Aż do południa port londyński przedstawiał zadziwiający widok. Czekały tu najprzeróżniejszego rodzaju parowce i okręty skuszone ogromnymi sumami płaconymi przez uciekających; mówiono, że wielu spośród wdzierających się na nie ludzi utonęło spychanych przez majtków bosakami. Około pierwszej po południu pomiędzy filarami mostu Blackfriars pojawiły się rozrzedzone forpoczty Czarnego Dymu. Wówczas w całym porcie zapanowało obłąkane wprost zamieszanie, bójki i zderzenia. Statki i łodzie tłoczyły się przez długi czas pod północnym łukiem mostu Tower, zaś majtkowie i tragarze portowi musieli walczyć uparcie z napierającymi ze wszystkich stron tłumami. Doszło do tego, że ludzie spuszczali się z mostu po filarach…
Gdy w godzinę później jeden z Marsjan wyłonił się spoza Clock Tower i przeszedł w bród rzeką, po wodzie koło Limehouse pływały już tylko jakieś szczątki.
O tym, jak spadł piąty walec, opowiem nieco później. Szósty natomiast upadł w Wimbledonie. Brat mój czuwając w bryczuszce nad snem kobiet widział jego zielony błysk w oddali za wzgórzami. We wtorek cała trójka,, wciąż jeszcze zdecydowana uciekać za morze, przebijała się przez kipiące uciekinierami okolice Colchester. Potwierdziła się wiadomość, że Marsjanie opanowali już cały Londyn. Widziano ich w Highgate, a nawet, jak twierdzili niektórzy, w Neasdon. Brat mój jednak ujrzał ich dopiero następnego ranka.
Tymczasem rozproszone tłumy poczęły zdawać sobie sprawę z coraz groźniejszego braku pożywienia. W miarę jak wzrastał głód — malało poszanowanie praw własności. Wieśniacy stawali z bronią w ręku w obronie swych chlewów, spichlerzy i dojrzewających zbiorów. Niemało ludzi, podobnie jak i mój brat, podążało teraz na wschód, można jednak było znaleźć i takich straceńców, którzy w poszukiwaniu żywności zawracali do Londynu. Byli to przeważnie mieszkańcy północnych jego dzielnic, znający Czarny Opar z opowiadań tylko. Mówiono, że połowa bez mała członków rządu schroniła się w Birminghamie i że przygotowuje się olbrzymie ilości środków wybuchowych, by użyć ich do zaminowania dolin Midlandu.
Mówiono także, że Towarzystwo Kolei Midlandzkich, po uzupełnieniu luk powstałych wśród maszynistów i palaczy w pierwszym dniu paniki, podjęło obecnie normalny ruch i wypuszcza ze stacji w St. Albans pociągi odchodzące na północ, chcąc rozładować w ten sposób przeludnione, najbliżej Londynu położone okolice. W Chipping Ongar wywieszono nawet plakaty głoszące, że na północy kraju zgromadzono wielkie zapasy mąki i że w ciągu dwudziestu czterech godzin pomiędzy głodującą ludność okoliczną rozdzielany będzie chleb. Wiadomości te nie powstrzymały jednak ani brata, ani jego towarzyszek od zamierzonej ucieczki i cala trójka jechała, jak dzień długi, na wschód, widząc rozdzielanego chleba tyle tylko, ile go było na plakatach. Jeśli już o tym mowa, to trzeba powiedzieć, że nikt zresztą nie widział go na oczy. Nocy tej spadła siódma już z kolei gwiazda, niedaleko pagórka Primrose Hill. Spadła podczas warty panny Elphinstone, gdyż czuwała ona na zmianę z bratem. Ona też właśnie ją dostrzegła.
We środę trójka uciekinierów, po nocy spędzonej w polu wśród niedojrzałej pszenicy, dotarła do Chelmsford, gdzie grupa mieszkańców mianująca się jakimś Komitetem Publicznego Zaopatrzenia skonfiskowała im kucyka na mięso, w zamian obiecując poszkodowanym udział w jego zjedzeniu. Opowiadano tu, że Marsjanie są już w Epping oraz że podczas nieudanej próby wysadzenia w powietrze jednego z nich uległa zniszczeniu prochownia w Waltham Abbey.
Ludność wypatrywała tu Marsjan z wież kościelnych. Brat mój na swoje, jak się później okazało, szczęście wolał nie czekać na jedzenie, chociaż wszyscy troje bardzo byli głodni, lecz niezwłocznie podążył wraz z paniami ku wybrzeżu. W południe minęli Tillingham, gdzie było nad podziw pusto i spokojnie, tylko jakieś łaziki plądrowały po domach w poszukiwaniu żywności. Niedaleko za Tillingham widać już było morze, a na nim najdziwaczniejszą, jaką sobie tylko można wyobrazić, zbieraninę statków.
Ponieważ nie dało się już wpływać do ujścia Tamizy, przybijały one do wybrzeża hrabstwa Essex, by zabierać ludzi z Harwich, z Walton i Clacton, potem zaś z Foulness i Shoebury. Rozciągnęły się ogromnym łukiem, którego koniec ginął we mgle aż za przylądkiem Naze. Tuż przy brzegu zaś uwijało się mnóstwo angielskich, szkockich, francuskich, holenderskich i szwedzkich kutrów, parowczyków z Tamizy, jachtów, motorówek — głębiej w morzu widać było statki o większej wyporności, przeróżne węglowce, okręty do przewozu bydła, tankowce, schludne statki handlowe, parowce pasażerskie, frachtowce oceaniczne, był tam nawet jakiś stary żaglowiec; jeszcze zaś głębiej stały białe i popielato, statki regularnych linii okrętowych z Southamptonu i Hamburga. Wzdłuż całego błękitnego wybrzeża aż do Blackwater można było mgliście dojrzeć gęsty rój szalup i ich właścicieli targujących się z ludźmi na lądzie, rój ciągnący się poza Blackwater prawie aż do Maldon.
Jeszcze dalej, o parę mil od brzegu, leżał zanurzony tak głęboko, że według słów brata wyglądał jakby nasiąkły wodą, okręt wojenny. Był to kontrtorpedowiec Dziecię Gromu. Jedyna zresztą widoczna tu z lądu jednostka floty wojennej. Ale hen daleko, w prawo, nad gładzią morską, gdyż w dniu tym panowała prawdziwa martwa cisza, wiły się czarne wężyki dymków znaczących stanowiska pancerników floty kanału. Z kotłami pod parą, w pełnej gotowości bojowej przegradzała ona stalowym łańcuchem wylot Tamizy przez cały czas zwycięskiego natarcia Marsjan, czujna, choć niezdolna go powstrzymać.
Na widok morza pani Elphinstone, mimo pełnych otuchy słów swej szwagierki, uległa panice. Nigdy jeszcze nie wyjeżdżała poza granice Anglii i woli raczej umrzeć, niż znaleźć się sama, bez przyjaciół, w obcym kraju. Jak wynikało z jej słów, biedaczka wyobrażała sobie widocznie Francuzów nie lepszymi od Marsjan. Podczas ostatnich dwu dni podróży była coraz bardziej wystraszona, przygnębiona i rozhisteryzowana. Jedynym i nieustannym jej marzeniem był powrót do Stanmore. W Stanmore przecież zawsze było tak dobrze, tak bezpiecznie, w Stanmore na pewno odnajdą Jureczka…
Z największym tylko trudem udało się sprowadzić ją na plażę, gdzie brat mój zdołał właśnie zwrócić uwagę marynarzy z jakiegoś przedpotopowego, o łopatkowym napędzie, parowca rzecznego z Tamizy. Podpłynęli oni szalupą i zgodzili się przewieźć całą trójkę za trzydzieści sześć funtów do Ostendy, dokąd, jak mówili, płynąć miał ich stateczek.
Dochodziła druga, gdy zapłaciwszy przy wejściu umówioną sumę brat mój znalazł się wraz z paniami bezpieczny na pokładzie statku. Można tam było dostać pożywienie, po niezwykłe co prawda wysokich cenach, toteż naszej trójce udało się wreszcie spożyć jaki taki posiłek. Na pokładzie było już kilkudziesięciu pasażerów. Wielu z nich wydało ostatnie grosze, aby tylko zapewnić sobie przejazd, kapitan jednakże tkwił pod Blackwater aż do piątej, przyjmując wciąż nowych i nowych podróżnych, aż wreszcie na pokładzie zapanował niebezpieczny tłok. Tkwiłby tam pewnie i dłużej, gdyby nie huk armat, jaki o tej właśnie porze rozległ się gdzieś na południu. Jakby w odpowiedzi na to, kontrtorpedowiec wypalił w stronę morza z małego działa i wciągnął na maszt banderę. Z kominów jego buchnęły kłęby dymu.
Niektórzy pasażerowie twierdzili, że to strzelają pod Shoeburyness, potem jednak okazało się, że huki stają się coraz głośniejsze. Równocześnie daleko na południowym wschodzie wynurzyły się kolejno z morza maszty i wieżyczki trzech jeszcze pancerników spowitych chmurami czarnego dymu. Lecz uwagę brata skupiła na sobie nieustanna strzelanina. Wydało mu się, że dostrzega na południu wznoszący się w mglistej szarej dali słup dymu.
Parowczyk pluskał łopatkami przebijając się na wschód, poza rozsypane wachlarzem statki, i płaskie wybrzeża Essexu roztapiały się już w błękitnej mgiełce, gdy ukazał się zmniejszony odległością, posuwający się błotnistym wybrzeżem od strony Foulness, pierwszy Marsjanin. Na ten widok przerażony i rozgniewany kapitan począł przeklinać własne guzdralstwo, a łopatki stateczku, jakby udzielił się im jego lęk, zapulsowały gwałtownie. Kto żyw na parowcu pchał się ku burtom i wspinał na ławki, by oglądać tę odległą postać przewyższającą drzewa i wieże kościelne, posuwającą się ruchami wyglądającymi na przedrzeźnianie ruchów człowieka.
Był to pierwszy widziany przez brata Marsjanin, toteż przyglądał mu się. bardziej zdziwiony niż przestraszony. Tymczasem gigant zbliżał się ostrożnie do okrętu, zanurzając się coraz głębiej i głębiej w morze. Potem daleko za Crouch ukazał się drugi, przedzierający się pośród karłowatych drzewek, a jaszcze dalej trzeci, brodzący w głębokich, połyskujących w słońcu bagnach nadbrzeżnych, jakby zawieszony w pół drogi między morzem a niebem. Wszyscy trzej szli w morze, chcąc widocznie przeszkodzić w ucieczce statkom zebranym pomiędzy Foulness a Naze. Mimo pośpiesznego rytmu maszyn, mimo spienionej kipieli, jaką pozostawiały za sobą łopatki, ucieczka parowczyka, na którym płynął brat, była przerażająco i powolna.
Spozierając ha północny zachód brat dostrzegł, jak rwie się i wije w przerażeniu ogromny wachlarz statków, jak ścigają się one ze sobą, jak zwracają rufy miast burt ku brzegom, jak gwiżdżą buchając parą parowce, jak wciągają żagle żaglowce, jak pomykają tu i tam warcząc motorami motorówki. Widok ten, zarówno jak i niebezpieczeństwo nadciągające od brzegu tak go urzekły, że nie patrzył wcale na morze. Wtem błyskawiczny zwrot stateczku dokonany dla uniknięcia zderzenia strącił brata z zajmowanego przezeń krzesła. Dokoła wszyscy krzyczeli, potem rozległ się tupot nóg i wiwaty, na które, jak mu się zdawało, ktoś odpowiadał z oddali. Nagle stateczek zakołysał się gwałtownie znowu zbijając go z nóg.
Gdy brat mój zerwał się i popatrzył za prawą burtę, o niecałe sto jardów od kołyszącego się, przechylonego parowca ujrzał prujący morze wielki stalowy kadłub. Ciął dziobem wodę, jak lemiesz pługa tnie rolę. Odgarniane na boki potężne spienione fale ko łysały i podrzucały stateczkiem, ten zaś to zanurzał się po pokład niemal w morzu, to znów unoszony wysoko wymachiwał bezsilnie łopatkami w powietrzu. Pienisty prysznic oślepił brata na chwilę. Gdy przetarł oczy, stalowy potwór minął ich mknąc w stronę lądu. Nad płaskim kadłubem wznosiły się potężne nadbudówki, zaś dwa bliźniacze kominy pluły dymem gęsto przetykanym iskrami. Był to kontrtorpedowiec Dziecię Gromu gnający zagrożonym statkom z odsieczą.
Wpierając stopy w rozkołysany pokład, trzymając się kurczowe poręczy brat popatrzył wpierw na szarżującego lewiatana, potem zaś na zbitych w gromadkę Marsjan. Stali tuż przy sobie, i to tak daleko od brzegu, że trójnogi ich prawie zupełnie skryły się w morzu. Zanurzeni głęboko i pomniejszeni odległością wydawali się o wiele mniej groźni od potężnego stalowego cielska, w którego nurcie huśtał się bezwolnie stateczek niosący na swym pokładzie brata. Mogło wydawać się, że przyglądają się zaskoczeni temu nowemu wrogowi. Być może wzięli go za istotę podobną do siebie. Okręt nie strzelał, lecz pędził tylko ku nim z największą szybkością i to właśnie, że gnał bez strzału, pozwoliło mu prawdopodobnie podsunąć się tak blisko do nieprzyjaciół. Ci zaś nie wiedzieli widocznie, co z nim zrobić. Dość było jednego wystrzału, aby Snop Gorąca posłał go nieuchronnie na dno.
Kontrtorpedowiec, czarny, gwałtownie malejący kadłub na tle oddalającej się płaszczyzny essekskiego wybrzeża, mknął tak szybko, iż po chwili wydawał się już w pół drogi między stateczkiem a Marsjanami.
Wtem najbliższy z Marsjan nachylił rurę i wypalił z niej w napastnika zbiornikiem Czarnego Dymu. Zbiornik uderzył o lewą burtę tryskając atramentowym strumieniem rozlewającym się szeroko po morzu potokami Czarnego Dymu, kontrtorpedowiec jednak był już daleko. Patrzącym pod słońce z zanurzonego głęboko parowczyka widzom zdawało się, że wpadł on już między Marsjan.
Widać było posępne ich postacie wynurzające się z wody i oddalające od siebie w ucieczce ku brzegowi. Jeden podniósł aparat ze Snopem Gorąca, skierował go skośnie w dół i natychmiast trysnęły z wody obłoki pary. Snop musiał przebić stalowy pancerz statku równie łatwo, jak rozpalone do białości żelazo przebija kartkę papieru.
Obłoki pary rozdarł błysk płomienia, a Marsjanin zatoczył się i potknął. Jeszcze chwila i upadł. Potężny słup wody i pary strzelił wysoko w górę. Teraz dopiero zagrzmiały działa Dziecięcia Gromu głusząc syk pary. Jeden z pocisków uderzył w pobliżu parowczyka brata, odbił się rykoszetem w stronę innych uciekających na północ okrętów i zgruchotał w drzazgi pobliski kuter. Nikt się tym jednak zbytnio nie przejął. Na widok upadku Marsjanina kapitan na mostku ryknął coś niezrozumiale, a tłoczący się na pokładzie pasażerowie wydali głośny okrzyk. Po chwili zaś znów zaczęli wrzeszczeć radośnie. Oto z białej zawieruchy wypadło coś długiego, czarnego, buchającego z kominów, wentylatorów i śródokręcia płomieniami.
Kontrtorpedowiec żył jeszcze; ster był widocznie nie uszkodzony i maszyny pracowały dalej. Pędził prosto na drugiego Marsjanina i był już od niego o niecałe sto jardów, gdy znów uderzył weń Snop Gorąca. Wówczas kominy i pokład wyleciały z głośnym hukiem w powietrze. Gwałtowność wybuchu zachwiała Marsjaninem, a po chwili płonący wrak pchany siłą rozpędu wpadł na niego i zgniótł jak tekturową zabawkę. .Brat mój mimo woli krzyknął. Znów kłęby wrzącej pary przesłoniły wszystko.
— Dwa! — ryczał kapitan.
Wszyscy dokoła darli się wniebogłosy. Cały stateczek od dzioba do rufy rozbrzmiewał gorączkowymi wiwatami. Przerzucały się one z okrętu na okręt, aż objęły wszystkie stłoczone w gęstą gromadę, mknące w morze statki.
Długo jeszcze wisiał nad wodą obłok pary, przesłaniając i trzeciego Marsjanina, i wybrzeże. Przez cały ten czas stateczek szedł w morze, oddalając się bez ustanku od pobojowiska; gdy wreszcie para rozwiała się, pojawił się sunący powoli wał Czarnego Oparu i znów nie można było dostrzec ani Dziecięcia Gromu, ani trzeciego Marsjanina. Za to między parowczykiem a wybrzeżem stały teraz inne kontrtorpedowce.
Stateczek płynął wciąż dalej i dalej, zostawiając z wolna kontrtorpedowce za sobą, zaś wybrzeże okrywała nieprzenikniona ławica oparu, po części pary, po części Czarnego Dymu, zmieszanych ze sobą i splątanych w najdziwaczniejsze formy. Armada uciekinierów rozpraszała się na północo–wschód. Między kontrtorpedowcami a parowcami płynęło wiele kutrów. Po pewnym czasie okręty wojenne, nie dopłynąwszy jeszcze do osiadającej coraz niżej ławicy Czarnego Dymu, zawróciły na północ, obeszły ją i skręciwszy na południe roztopiły się w mgle wieczornej. Wybrzeże rysowało się coraz niewyraźniej pod niskimi, gromadzącymi się wokół zachodzącego słońca zwałami chmur.
Nagle w złocistej mgle zachodu znów rozległ się huk dział i dojrzeć tam można było ruch jakichś czarnych cieni. Zebrani na stateczku ludzie raz jeszcze zaczęli przepychać się ku burtom, by lepiej widzieć, co dzieje się w oślepiającym kotle zachodu. Nie udało się jednak nic tam wypatrzyć. Chmury dymu wzbijając się skośnymi pasmami przesłaniały słońce. Pulsujący napięciem stateczek płynął jakby zawieszony w nieskończonych bezkresach.
Słońce skryło się za szarymi chmurami, niebo rozbłysło na chwilę i ściemniało, zamigotała wieczorna gwiazda. Panował już głęboki mrok, gdy kapitan krzyknął wskazując w górę. Brat mój wytężył wzrok. Z szarości wieczoru wystrzeliło niezmiernie szybko skośnie w górę, ponad chmury, w lśniącą jasność zachodniego nieba coś płaskiego i szerokiego, i ogromnego i płynąc w krąg po szerokiej spirali, malało opadając z wolna, aż znikło zupełnie w pełnych tajemnic cieniach nocy. Lecąc zaś prószyło na ziemię ciemnością.
Podczas gdy brat mój doświadczał tak szeroko opisanych w ostatnich dwóch rozdziałach pierwszej księgi przygód, wikary i ja czailiśmy się w pustym domu w Hallifordzie, dokąd uszliśmy, by schronić się przed Czarnym Dymem. Od tego też miejsca podejmuję swą opowieść.
W ukryciu tym przebyliśmy noc niedzielną i cały następny dzień, dzień paniki, jak rozbitki odcięci Czarnym Dymem od reszty świata na wysepce jasności dziennej. Skazani przez te dwa męczące dni na żałosną bezczynność, mogliśmy tylko czekać.
Myśli me opanował niepokój o żonę. Wyobrażałem sobie, jak jest przerażona, jakie niebezpieczeństwa grożą jej w Leatherhead, jak opłakuje mój domniemany zgon. Przechadzałem się po pokojach łkając głośno na myśl o naszej rozłące, o tym, co może ją spotkać podczas mej nieobecności. Chociaż wiedziałem, jak dzielnie kuzyn mój potrafi stawić czoła przeciwnościom, to jednak nie należał on do ludzi szybko rozpoznających niebezpieczeństwo ani też szybko działających. A teraz właśnie potrzebna była nie tyle odwaga, ile zdolność przewidywania i szybkość decyzji.
Jedyną pociechą było przypuszczenie, iż posuwając się w stronę Londynu Marsjanie oddalają się od Leatherhead. Tego typu nieokreślone niepokoje trzymają umysł w bolesnym napięciu. Z trudnością mi przychodziło panowanie nad sobą. Nieustanne jęki duchownego, widok jego samolubnej rozpaczy męczył mnie i drażnił coraz bardziej. Kiedy zaś uwagi, jakie mu czyniłem, nie odnosiły skutku, począłem unikać go przesiadując w pokoju przeznaczonym, jak sądzę, na izbę szkolną dla dzieci, gdyż pełno tam było ławek, globusów, zeszytów i podręczników. Gdy i tam dotarł za mną, uciekłem na strych i zamknąłem się, aby pozostać sam na sam ze swą boleścią.
Przez cały ten dzień, jak również przez następny ranek Czarny Opar osaczał nas nieubłaganie. W niedzielę wieczorem dostrzegliśmy w sąsiednim domku ślady ludzkiej obecności: twarz w oknie, przesuwające się światło, potem trzaśniecie drzwiami. Nie wiem jednak, co to byli za ludzie i co się z nimi stało. Nazajutrz już ich nie widzieliśmy. Przez cały poniedziałkowy ranek Czarny Opar spływał z wolna ku rzece podpełzając wciąż bliżej i bliżej, aż zalał w końcu gościniec, przy którym stał dom stanowiący obecne nasze schronienie.
W południe nadszedł polami Marsjanin i rozproszył Opar strugą przegrzanej pary bijąc nią z sykiem o ściany domów, wybijając szyby i parząc w rękę księdza usiłującego uciec z frontowego pokoju. Gdy przeczołgaliśmy się wreszcie przez zamokłe izby i wyjrzeliśmy na świat, cała okolica na północ od nas wyglądała jak po czarnej zamieci. Patrząc w stronę rzeki spostrzegliśmy ze zdziwieniem niepojętą dla nas czerwień plamiącą gdzieniegdzie czerń wypalonych łąk.
Długi czas nie uświadamialiśmy sobie, że zmiana naszego położenia polegała nie tylko na uwolnieniu od groźby uduszenia przez Czarny Opar. Dopiero później pojąłem, że nie jesteśmy już osaczeni, że droga do wolności stoi otworem. Natychmiast też zacząłem znowu myśleć o działaniu. Cóż, kiedy wikary popadł w bezmyślną jakąś apatię.
— Tutaj jesteśmy bezpieczni — powtarzał — tutaj nic nam nie grozi.
Wtedy postanowiłem porzucić go. O, czemuż tak się nie stało! Mądrzejszy o wiedzę nabytą od artylerzysty, przygotowania do drogi rozpocząłem od zaopatrzenia się w prowiant. Na oparzenia me znalazłem oliwę i czyste szmaty, zabrałem też znalezione w sypialni kapelusz i flanelową koszulę. Kiedy stało się jasne, że wybieram się sam, że jestem na to zdecydowany, wikary zaczął się raptem także szykować.
Popołudnie minęło spokojnie, toteż koło piątej wyruszyliśmy sczerniałą drogą do Sunbury. Zarówno w samym Sunbury, jak i po drodze leżało mnóstwo poskręcanych w męce ciał ludzi i koni, porozrzucanych tobołów, przewróconych wozów, a wszystko pokryte grubą warstwą czarnego pyłu. Nalot ten, podobny do popiołu, przypominał mi opis zagłady Pompei. Do Hampton Court dotarliśmy bez żadnych przygód. Przez całą drogę nie mogliśmy nadziwić się niezwykłej obcości pokrytego czerwienią i czernią krajobrazu. Dopiero w Hampton Court oczom naszym ukazała się pierwsza ocalała od duszących oparów Czarnego Dymu zieleń. Minęliśmy Bushey Park z jego przemykającymi się pośród kasztanów jeleniami i nieco dalej ujrzeliśmy kobiety i mężczyzn śpieszących polami do Hampton. Byli to pierwsi dostrzeżeni przez nas w tej okolicy ludzie. My skierowaliśmy kroki do Twickenham.
Las po drugiej stronie gościńca, za Ham i Petersham, wciąż jeszcze płonął. Twickenham nie ucierpiało ani od Snopa Gorąca, ani od Czarnego Oparu, toteż ludzi było tu więcej, nikt jednak nie mógł udzielić nam żadnych nowych wiadomości. Byli to przeważnie ludzie korzystający, jak i my, z chwili ciszy, by uciec dalej od terenów okupowanych przez Marsjan. Odniosłem wrażenie, iż w wielu jeszcze domach pozostawali mieszkańcy, zbyt wystraszeni, by uchodzić. I tu także dużo było na szosie śladów pośpiesznej ucieczki. Szczególnie żywo utkwił mi w pamięci stos złożony z trzech wgniecionych w gościniec kołami pogruchotanych bicykli. Około wpół do dziewiątej minęliśmy most w Richmond. Gdyśmy przezeń przebiegali w pośpiechu, dostrzegłem płynące rzeką liczne kilkustopowej długości czerwone bryły. Nie wiedziałem, co to było, na badanie zaś nie starczało czasu. Wydały mi się wtedy czymś straszliwym. Również i tu, na brzegu Surrey, leżał czarny osad i trupy, cały ich stos koło dworca, nie pokazywali się tylko Marsjanie. Ujrzeliśmy ich dopiero w pobliżu Barnes.
W czerniejącej dali dostrzegliśmy troje ludzi biegnących pustą na pozór uliczką w stronę rzeki. Na wzgórzu płonęło miasteczko Richmond, dokoła nie było ani śladu Czarnego Dymu.
Wtem, podchodząc do Kew, zobaczyliśmy całą gromadę uciekających, za nimi zaś, nie dalej jak o sto jardów od nas, ukazał się kaptur Marsjanina. Stanęliśmy porażeni niespodzianym niebezpieczeństwem i gdyby potwór spojrzał w dół — bylibyśmy zgubieni. Przerażenie nasze było tak wielkie, że nie śmieliśmy iść dalej. Skoczyliśmy w bok i skryliśmy się w szopie stojącej w pobliskim ogrodzie. Tam wikary przypadł do ziemi i łkając cicho oświadczył, że nie ruszy się z miejsca.
Mnie jednak nie opuszczała uparta myśl o Leatherhead, toteż o zmroku wyruszyłem dalej. Przedarłem się przez gęste krzewy i posuwając się ostrożnie uliczką biegnącą obok wysokiego domu wyszedłem na drogę do Kew. Wikary pozostał w szopie, po chwili jednak dopędził mnie z pośpiechem.
Mój ówczesny postępek uważam za największe, jakie kiedykolwiek w życiu popełniłem, szaleństwo, jasne bowiem było, iż dokoła kręcą się Marsjanie. Ledwie wikary przyłączył się do mnie, już ujrzeliśmy daleko, na polach w stronie Kew Lodge, jeszcze jedną Bojową Machinę. Cztery czy pięć czarnych figurek uciekało przed nią po szarozielonej łące, Marsjanin zaś, widać to było od razu, ścigał je zawzięcie. W trzech susach był już przy nich. Ludzie usiłowali ujść rozbiegając się w różne strony. Prześladowca nie użył Snopa Gorąca, lecz wyłowił ich skrzętnie, po jednemu i wrzucił do wielkiego, przytroczonego do pleców, metalowego pudła. Przypominało ono kształtem koszyki, jakie zwykli nosić do pracy nasi robotnicy. Po raz pierwszy zdałem sobie wówczas sprawę, iż celem Marsjan może być nie tylko zniszczenie pokonanej ludzkości. Staliśmy przez chwilę jak skamieniali, po czym zawróciliśmy, wpadliśmy w rozwartą branie i skryliśmy się w przypadkowo dostrzeżonym rowie, w jakimś okolonym wysokim murem ogrodzie. Długo, aż do pojawienia się gwiazd, leżeliśmy tam bojąc się rozmawiać nawet szeptem.
Dochodziła, jak sądzę, jedenasta w nocy, gdy zebrawszy się na odwagę ruszyliśmy dalej. Nie wyszliśmy już jednak na drogę, lecz prześlizgiwaliśmy się pod żywopłotami i przez ogrody, wypatrując pilnie w ciemnościach, wikary na lewo, a ja na prawo, krążących, jak się nam wydawało, w pobliżu Marsjan. W pewnej chwili natknęliśmy się na ostygły już i pokryty popiołem, wypalony, sczerniały szmat ziemi. Leżało tam mnóstwo trupów. Głowy ich i ciała były straszliwie spalone, nogi jednak wraz z obuwiem zupełnie nietknięte. O jakieś pięćdziesiąt stóp za stojącymi szeregiem czterema rozwalonymi działami leżały martwe konie i zdruzgotane przodki.
Miasteczko Sheen uniknęło zniszczenia, było jednak ciche i opuszczone. Nie widzieliśmy też w nim martwych, choć trzeba stwierdzić, że w tak ciemną noc jak tamta niewiele można było dojrzeć. W Sheen właśnie towarzysz mój zaczął nagle uskarżać się na słabość i pragnienie, postanowiliśmy więc zajrzeć do któregoś z domków.
Pierwszym, do którego z pewnymi zresztą trudnościami włamaliśmy się przez okno, była niewielka, stojąca nieco na uboczu willa. Prócz spleśniałego sera nie było w niej nic do jedzenia. Znalazła się za to woda. Zabrałem też leżącą w kuchni siekierkę, która mogła nam oddać wiele usług przy następnych włamaniach.
Na drugą stronę szosy przeszliśmy w miejscu, gdzie skręca ona ku Mortlake. Stał tam biały domek w ogrodzie. W spiżarni znaleźliśmy zapas żywności składający się z dwu bochenków chleba w blaszanym pudełku, surowej polędwicy i połowy szynki. Wymieniam to wszystko dokładnie, gdyż, jak się okazało, musiało nam tego starczyć na dwa bez mała tygodnie. Pod półką stało kilka flaszek piwa, obok nich zaś dwa worki fasoli i parę zwiędłych główek sałaty. Spiżarnia łączyła się z kuchnią, w której znaleźliśmy trochę drewek i kredens, a w nim tuzin butelek burgunda, zupę i łososia w konserwach oraz dwie paczki sucharków.
Siedzieliśmy w tej kuchni po ciemku, obawiając się palić światło, i jedliśmy chleb z szynką zapijając piwem prosto z flaszki. Wikary wciąż jeszcze roztrzęsiony i przerażony upierał się, by iść nie zwlekając dalej, ja zaś nalegałem, aby pokrzepić się przed drogą posiłkiem, gdy wydarzyło się coś, co miało nas uwięzić w tym domku na długo.
— Nie ma chyba jeszcze dwunastej — odezwałem się i w tejże chwili oślepił nas jaskrawo zielony błysk. Na moment ukazało się czarnozielone wnętrze kuchni i znikło w ciemności. Rozległ się grzmot, jakiego nie słyszałem nigdy ani przedtem, ani potem. Tuż po nim, wydawało się, że niemal równocześnie, usłyszałem za sobą huk, szczęk szkła i łoskot walących się ścian. O nasze głowy rozbił się w kawałki wielki plaster tynku oderwany od sufitu. Runąłem jak długi na podłogę uderzając przy tym skronią o gałkę kuchennych drzwiczek i straciłem przytomność. Długo, jak mi potem opowiadał wikary, leżałem ogłuszony, gdy zaś powróciłem do zmysłów, w kuchni panowały egipskie ciemności, wikary zaś z twarzą mokrą, jak się okazało — od krwi płynącej z rozciętego czoła, skraplał mnie wodą.
Początkowo nie pamiętałem, co się stało. Powoli jednak pamięć wydarzeń powróciła. Potwierdzeniem zaś ich była rana na skroni.
— Lepiej panu? — pytał szeptem wikary. Wreszcie odezwałem się i usiadłem.
— Proszę nie ruszać się — rzekł. — Na podłodze pełno rozbitej porcelany z kredensu. Nie da się uczynić kroku, by nie narobić hałasu, a zdaje się, że oni są koło domu.
Obaj siedzieliśmy tak cicho, że ledwo było słychać własne nasze oddechy. Dokoła w domku panowała martwa cisza, raz tylko obsunął się z hałasem, gdzieś w pobliżu, kawał tynku czy spękanego muru. Z zewnątrz zaś, z bezpośredniej bliskości, dochodził przerywany metaliczny grzechot.
— O! — powiedział wikary, gdy rozległ się on znowu.
— Tak — odparłem. — Ale co to jest?
— Marsjanin — odrzekł.
Nasłuchiwałem dalej.
— To nie był Snop Gorąca — rzekłem. Przez chwilę skłonny byłem przypuszczać, że jedna z Machin Bojowych zderzyła się z naszym domem, podobnie jak tamta, widziana przeze mnie pod Shepperton, z wieżą kościelną.
Położenie nasze tak było dziwaczne i niepojęte, że do świtu, to znaczy ze trzy czy cztery godziny, nie poruszaliśmy się prawie wcale. Wreszcie do kuchni poczęło przesączać się blade światło poranka. Docierało ono tu jednak nie przez czarne wciąż okno, lecz przez trójkątną szczelinę w ścianie za nami, między belką stropową a zwaliskiem cegieł. Po raz pierwszy ujrzeliśmy w szarym półmroku wnętrze naszej kuchni.
Okno wtłoczone zostało do środka masą ziemi z ogrodu, pełno jej było na stole, koło którego siedzieliśmy. Pokrywała też grubą warstwą podłogę. Od zewnątrz ziemia obsypała wysokim zwałem cały dom. Pod górną framugą okna można było dostrzec wyrwaną rynnę. Na podłodze leżały rozrzucone w nieładzie rondle; ściana między kuchnią a resztą mieszkania zawaliła się i w coraz jaśniejszym świetle dziennym można było bez trudu rozpoznać, iż większa część domu leży w gruzach. Jakże jaskrawym przeciwieństwem tej ruiny był wytworny, pomalowany na modny seledynowy kolor, pełen mosiężnych i cynowych naczyń kredens, imitująca białe i niebieskie kafelki tapeta oraz para barwnych, powiewających nad płytą kuchenną zasłonek.
Gdy dzień rozjaśnił wyrwę zupełnie, ujrzeliśmy przez nią postać Marsjanina stojącego na czatach przy rozżarzonym jeszcze, jak sądziłem, walcu. Na ten widok przeczołgaliśmy się możliwie jak najszybciej z półmroku kuchni w ciemność spiżarni.
Nagle zaświtało mi w głowie właściwe wyjaśnienie tego, co się stało.
— Piąty walec — szepnąłem. — Piąty pocisk z Marsa. Trafił w dom i zagrzebał nas pod ruinami.
Wikary milczał dość długo, po czym wyszeptał: — Niech Bóg zlituje się nad nami.
Usłyszałem ciche szlochanie.
Ten tylko dźwięk przerywał otaczającą nas w spiżarni ciszę. Jeśli o mnie idzie, ledwie ośmieliłem się dyszeć i siedziałem bez ruchu, z oczami utkwionymi w słabo oświetlony otwór drzwi kuchennych. Tuż obok jaśniała niewyraźnie owalna plama twarzy duchownego, jego biały kołnierzyk i mankiety. Na zewnątrz rozpoczęło się tymczasem metaliczne jakieś kucie, potem gwałtowny gwizd, po krótkiej zaś przerwie głośny syk podobny do syku maszyny parowej. Hałasy te, najzupełniej dla nas zagadkowe, słychać było z przerwami, a w miarę upływu czasu rozlegały się coraz częściej. Wreszcie dały się słyszeć rytmiczne głuche uderzenia i odczuliśmy nie przerwane już przez długi czas drgania, od których trzęsło się wszystko dokoła, a w spiżarni z brzękiem podskakiwały naczynia. W pewnej chwili coś przesłoniło światło i ledwie widoczne dotąd drzwi ściemniały zupełnie. Długie godziny spędziliśmy w tej nieszczęsnej kryjówce skuleni, milczący, drżący z trwogi — aż zmęczenie przemogło czujność…
Obudziłem się niesłychanie wygłodniały. Sądzę, że przeleżeliśmy tak większą część dnia. Głód był tak silny, że zmusił mnie do działania. Powiedziałem, że idę poszukać czegoś do jedzenia, i popełzłem po omacku do kredensu. Nie otrzymałem odpowiedzi, kiedy tylko jednak począłem jeść, odgłos ten musiał widocznie poruszyć wikarego, gdyż usłyszałem, jak czołga się za mną.
Skończywszy z jedzeniem powróciliśmy do spiżarni. Musiałem znów zadrzemać, gdyż po pewnym czasie, kiedy poruszyłem się — spostrzegłem, że jestem sam. Huki i wywołane nimi drgania trwały nadal z męczącą jednostajnością. Nawoływałem kilkakrotnie cichutko, aż w końcu podążyłem po omacku do drzwi kuchennych. Jeszcze był dzień, toteż dostrzegłem duchownego po drugiej stronie izby, leżącego przy trójkątnym, wychodzącym wprost na Marsjan otworze. Tak był przy tym zgarbiony, że wyglądał jak bez głowy.
Na zewnątrz hałasy przypominały rozgwar wielkiej hali maszyn, dokoła zaś wszystko trzęsło się w takt grzmiących uderzeń. Przez otwór w ścianie mogłem dojrzeć skąpany w złocie wierzchołek drzewa i ciepły lazur cichego wieczornego nieba. Przyglądałem się przez chwilę wikaremu, po czym skulony stąpając z największą ostrożnością pośród zaścielających podłogę skorup posunąłem się ku niemu.
Gdy dotknąłem jego kolana, drgnął gwałtownie i potrącił przy tym odłam muru, który potoczył się z wielkim hukiem w dół, na zewnątrz. W obawie, by nie krzyknął, chwyciłem go za ramię, po czym długo leżeliśmy bez ruchu. Podniosłem się wreszcie, aby sprawdzić, co ocalało z naszej osłony. W resztce muru pozostała po odpadłym kawale ściany pionowa szczelina, przez którą widać było, gdy wychyliłem się ostrożnie ponad belką, cichą jeszcze wczoraj, podmiejską uliczkę. Wielkie tu doprawdy zaszły zmiany. Piąty walec trafił widocznie w sam środek willi, w której najpierw byliśmy. Domek zdruzgotany całkowicie, rozbity w proch, skruszony ciosem przestał istnieć. Znacznie poniżej dawnych fundamentów, w głębokim dole, o wiele zresztą szerszym od jamy widzianej przeze mnie pod Woking, leżał teraz walec. Potężne uderzenie chlusnęło dokoła ziemią („chlusnęło” będzie tu najlepszym chyba wyrażeniem), piętrząc ją w zwały skrywające szczątki pobliskich domów. Ziemia zachowała się tu zupełnie jak uderzone z całej siły ciężkim młotem błoto. Nasz dom zwalił się do tyłu, elewacja aż do parteru włącznie została zniszczona kompletnie. Szczęśliwym trafem ocalała kuchnia i spiżarnia. Stały one nienaruszone, przysypane ziemią i szczątkami muru, zamknięte z trzech stron ławami ziemi, z jednym jedynym wyjściem ku walcowi. Z taką to perspektywą zawieszeni byliśmy na samym skraju wielkiej kolistej jamy pogłębianej obecnie przez Marsjan. Tuż za nami słychać było odgłosy ciężkich uderzeń, przed naszą zaś szczeliną przepływały co chwila podobne do welonu chmurki jasnej zielonej pary.
W samym środku jamy leżał otwarty już walec, po przeciwnej zaś od nas stronie, wśród połamanych i zasypanych w połowie krzewów stała opuszczona w tej chwili przez użytkownika, sztywna i ogromna na tle wieczornego nieba, jedna z wielkich Machin Bojowych. W pierwszym momencie nie zauważyłem ani jamy, ani walca, tak zajął mnie widok groźnej maszyny, właściwy jednak opis należałoby rozpocząć od nich właśnie, już choćby ze względu na niezwykły lśniący mechanizm pracujący w wykopie czy też na dziwaczne, pełzające niezdarnie po pobliskich zwałach ziemi istoty.
Uwagę mą przykuł przede wszystkim mechanizm. Była to jedna z tych niesłychanie skomplikowanych maszyn, nazwanych później Machinami Roboczymi, których poznanie tak bardzo przyczyniło się do rozwoju ziemskiej wynalazczości. Najpierw uderzyło mnie jej podobieństwo do metalowego pająka o pięciu zwinnych, kolankowatych odnóżach, opatrzonego wokół kadłuba niezliczoną ilością dźwigni, drążków oraz rozciągliwych, chwytnych macek. Większa ich część obecnie nie pracowała, trzy tylko długie macki wyławiały z wnętrza walca liczne pręty, płyty i wsporniki stanowiące bez wątpienia wewnętrzne umocnienia jego ścian. W miarę wydobywania unosiły je w górę i układały z boku na ziemi w stosy.
Ruchy macek były tak szybkie, płynne i dokładne, że mimo metalicznego połysku nie chciało mi się z początku wierzyć, iż patrzę na pracę mechanizmu. Machiny Bojowe były w bardzo wysokim stopniu podobne do żyjących, posłusznych woli pana istot, nie można ich jednak nawet porównywać z Machinami Roboczymi. Kto nie widział tych konstrukcji na własne oczy, lecz zna je tylko z pozbawionych wyobraźni szkiców malarskich czy technicznych lub z niedoskonałych opisów naocznych świadków, takich jak ja na przykład, ten z trudem może wyobrazić sobie, jak bardzo przypominały one żywe stworzenia.
Myślę tu przede wszystkim o ilustracjach do jednej z pierwszych broszur usiłujących przedstawić cały przebieg tej wojny. Malarz obejrzał, dość pobieżnie zapewne, jedną z Machin Bojowych i na tym zakończyła się jego o nich wiedza. Uczynił z nich sztywne mechaniczne trójnogi, pozbawione zupełnie giętkości i posuwistości, wywołując w ten sposób fałszywe, jednostronne wyobrażenie. Ponieważ broszura opatrzona tymi rycinami miała ogromne powodzenie, wspominam o tym, by przestrzec czytelników przed błędnymi wrażeniami, jakie mogłyby na jej podstawie powstać. Rysunki przypominały Marsjan, których widziałem przecież w ruchu niezliczoną ilość razy, tak samo jak kukły woskowe przypominają żywe istoty ludzkie. Moim zdaniem broszura byłaby bez nich o wiele lepsza.
Z początku, powtarzam, Machina Robocza w ogóle nie przypominała w niczym maszyn, lecz raczej kraba o lśniącej powłoce. Zamiast mózgu, za pomocą wrażliwych czułek, kierował jej ruchami Marsjanin. Prawdziwą naturę tego sprawnego robotnika wyjaśniłem sobie wówczas dopiero, gdy spostrzegłem podobieństwo jego szarobrązowej połyskującej „skóry” do pozostałych pełzających dokoła cielsk. Równocześnie ze zrozumieniem — zainteresowanie me przeniosło się na te inne istoty, na prawdziwych Marsjan. Widziałem ich przelotnie dawniej i ówczesna odraza nie przeszkadzała mi już teraz w obserwacji. Ponadto mogłem przyglądać się im z ukrycia, nie poruszając się niemal, w skupieniu.
Teraz dopiero stwierdziłem, że są to najbardziej nieziemskie stworzenia, jakie tylko można sobie wyobrazić. Były to wielkie obłe cielska lub raczej głowy, około czterech stóp średnicy. Każde miało z przodu twarz. Twarz ta nie posiadała nozdrzy, gdyż Marsjanie nie byli obdarzeni, jak się zdaje, zmysłem powonienia, miała za to parę ogromnych ciemnych oczu, tuż pod nimi zaś coś w rodzaju mięsistego dzioba. W tylnej części głowy czy też ciała — sam już nie wiem, jak je nazywać — mieściła się jedna tylko, sztywno napięta błona bębenkowa, anatomicznie odpowiadająca, jak później stwierdzono, uchu, jakkolwiek w ziemskim gęstym powietrzu było ono zupełnie niemal bezużyteczne. Dokoła dzioba, to znaczy ust, znajdowały się zebrane w dwa pęki, po osiem w każdym, smukłe, podobne do bieży macki. Pęki te nazwane zostały potem, dość udatnie zresztą, przez słynnego profesora anatomii Howesa — rękami. Już po raz pierwszy widząc Marsjan zauważyłem, jak usiłowali oni dźwigać się za pomocą tych rąk, co zważywszy zwiększony w ziemskich warunkach ciężar tych istot było, rzecz jasna, niemożliwe. Są jednak podstawy, aby przypuszczać, iż na Marsie takie poruszanie się nie nastręcza im żadnej trudności.
Wewnętrzna ich budowa, mogę to stwierdzić, gdyż dokonane sekcje nie pozostawiają żadnych wątpliwości, była tak samo prosta. Większą część wnętrza zajmował mózg, z którego grube nerwy prowadziły do oczu, ucha i czułek. Ponadto posiadali złożone płuca łączące się z ustami i serce wraz z układem naczyń krwionośnych. Przeciążenie płuc wywołane gęściej—szą atmosferą ziemską i zwiększoną siłą ciążenia przejawiało się zupełnie wyraźnie konwulsyjnym drganiem naskórka.
Żadnych innych wewnętrznych organów nie posiadali. Choć może się nam to wydać dziwne, u Marsjan nie istniał cały skomplikowany system trawienia zajmujący tyle miejsca w ciałach ludzi. Byli głowami, po prostu tylko głowami. Nie mieli żadnych wnętrzności, Nie jedli, tym bardziej zaś nie trawili. W zamian pobierali świeżą krew żywych istot, wstrzykując ją do własnych żył. Widziałem, jak się to odbywa, wspomnę zresztą o tym we właściwym czasie. Lecz choćbym miał się wydać przewrażliwiony, nie potrafię zmusić się do opisania tego, czemu nie mogłem nawet przyglądać się bez odrazy. Niechaj wystarczy, jeśli powiem, że krew pochodząca z żywego jeszcze stworzenia, najczęściej z istoty ludzkiej, wprowadzana była za pomocą ssawki bezpośrednio do przewodu przyjmującego.
Dla nas sama już myśl o tym jest niewątpliwie odrażająca, sądzę jednak, iż należy równocześnie pamiętać, jak odrażającymi musiałyby wydać się inteligentnemu na przykład królikowi nasze mięsożercze zwyczaje.
Jeśli się zaś pomyśli o niesłychanej wprost stracie czasu ludzkiego i energii poświęcanych na jedzenie i proces trawienia, fizjologiczne korzyści takiego sposobu odżywiania się są niezaprzeczalne. Ciała nasze w połowie niemal składają się z gruczołów, przewodów i organów zajętych przekształcaniem różnorodnych pokarmów na krew. Procesy trawienia i ich wpływ na układ nerwowy podkopują nasze siły i odbijają się na umysłowości. Ludzie bywają szczęśliwi lub nieszczęśliwi w zależności od tego, czy mają zdrową, czy też chorą wątrobę, czy ich gruczoły trawienne pracują należycie, czy też nie. Marsjanie zaś byli wyżsi ponad te organiczne zmiany nastrojów i uczuć.
To, że uznali oni ludzi za najlepsze źródło pożywienia, można po części wytłumaczyć sobie podobieństwem szczątków ich ofiar stanowiących zapasy żywności przywiezione z Marsa. Stworzenia te, sadząc z zeschłych szczątków, które dostały się w ręce ludzi, były dwunogie, miały słabe krzemowe szkielety podobne do krzemowych szkieletów gąbek i równie słabe umięśnienie. Wzrost ich sięgał sześciu stóp w postawie wyprostowanej, głowy były kuliste i posiadały dwa stwardniałe oczodoły. W każdym walcu wieziono po dwie, trzy takie istoty, wszystkie one jednak zostały zgładzone jeszcze przed przybyciem na Ziemię. Nie sprawiało to jednak żadnej właściwie różnicy, gdyż każda próba wyprostowania się na naszej planecie doprowadziłaby niechybnie do zmiażdżenia wszystkich ich kości.
Jeżeli już jestem przy opisie Marsjan, pragnę tu dorzucić pewne dalsze szczegóły, które (jakkolwiek wówczas jeszcze nam nie znane) pozwolą czytelnikowi zaznajomionemu z nimi stworzyć sobie dokładniejszy obraz groźnych tych istot.
Fizjologia ich różniła się znacznie od naszej w trzech innych jeszcze dziedzinach. Organizmy te w ogóle nie znały snu, a przynajmniej nie spały dłużej, niż śpi ludzkie serce. Bez wymagającego ustawicznej regeneracji rozwiniętego mechanizmu mięśniowego nie znali oni okresowego ugasania — snu. Wydaje się, że nie odczuwali zupełnie (lub w bardzo nieznacznym tylko stopniu) zmęczenia. Na Ziemi zawsze poruszali się z wysiłkiem, do samego jednak końca byli w ustawicznym ruchu. Pracowali przez dwadzieścia cztery godziny na dobę, podobnie jak się to dzieje u ziemskich mrówek.
Dalej, choć może to w świecie płciowym wydać się dziwne, Marsjanie nie posiadali żadnej płci, a więc pozbawieni byli wszystkich tych burzliwych uczuć, jakie miotają podzieloną na rodzaje ludzkością. Nie ma wątpliwości, iż w czasie wojny przyszedł na świat tu, na Ziemi, młody Marsjanin. Znaleziono go złączonego z ciałem rodziciela, wypączkowanego zeń, jak się to dzieje z młodymi cebulkami lilii lub ze słodkowodnymi polipami.
U człowieka i u wyżej zorganizowanych zwierząt ten sposób rozmnażania się zanikł już całkowicie, był on jednak niewątpliwie również u nas, na Ziemi, pierwotnym sposobem mnożenia się. U zwierząt niżej zorganizowanych, takich choćby, jak odległe krewniaczki kręgowców osłonice, oba te sposoby istnieją obok siebie do dzisiaj. Ostatecznie jednak sposób płciowy wyparł całkowicie wegetatywnego rywala. Na Marsie widocznie stało się odwrotnie.
Warto tu zwrócić uwagę, iż pewien pseudonaukowy pisarz na długo jeszcze przed najazdem Marsjan przewidywał przyszłą budowę ciała ludzkiego bardzo podobnie do obecnej budowy ciała mieszkańców Marsa. Przepowiednia jego, pamiętani, ukazała się w listopadzie czy też w grudniu 1893 roku, w od dawna już nie istniejącym czasopiśmie Pall–Mall. Przypominam sobie również, iż została ona wyśmiana w przedmarsjańskim tygodniku satyrycznym noszącym miano Punch.
Pisarz ten dowodził z wielką swadą, że wskutek rozwoju urządzeń mechanicznych ulegną zanikowi nogi, a wskutek rozwoju chemii — narządy trawienia; że takie organy, jak włosy, nozdrza, zęby, uszy, przestaną być zasadniczymi częściami ludzkiego ciała i że dobór naturalny pójdzie na przestrzeni nadchodzących stuleci w kierunku stałego ich zaniku. Najwyższą koniecznością pozostanie tylko mózg. Jedna jedyna część ciała, której dalszy rozwój wydaje się pewny, to ręce — „nauczyciel i pośrednik mózgu”. Gdy reszta ciała zmarnieje, ręce rozrosną się.
Wiele już prawd wypowiedziano fantazjując, tu zaś na Marsjanach mieliśmy nie podlegające dyskusji potwierdzenie podporządkowania umysłowi zwierzęcej strony organizmu. Mnie osobiście wydaje się zupełnie możliwe, iż Marsjanie mogą pochodzić od istot podobnych do nas. Zmieniając się stopniowo dzięki rozwojowi mózgu kosztem reszty ciała ręce Marsjan przekształciły się w dwa pęki wrażliwych macek. Mózg zaś bez ciała, pozbawiony podkładu uczuciowego, musiał, rzecz jasna, stawać się umysłowością coraz bardziej samolubną.
Ostatnim rzucającym się w oczy szczegółem, w którym stworzenia te różniły się od nas, było coś, co można by uznać za drobiazg. Na Marsie albo w ogóle nie było drobnoustrojów powodujących tyle chorób i bólu tu, na Ziemi, albo też marsjańska wiedza sanitarna rozprawiła się z nimi już przed wiekami. Życie Marsjan wolne więc było od setek chorób, od wszelkich gorączek i zakażeń, od gruźlicy, raka, wrzodów i innych bied. Mówiąc zaś o różnicach między życiem na Marsie a życiem ziemskim chcę przytoczyć ciekawe uwagi o Czerwonym Zielsku.
Głównym barwnikiem w świecie roślinnym Marsa jest najwidoczniej nie kolor zielony, lecz jaskrawy odcień krwawej czerwieni. W każdym razie wszystkie gatunki roślin, jakie wzeszły z nasion przywiezionych przypadkowo czy też rozmyślnie przez Marsjan, były zabarwione na czerwono. Spośród nich jednej tylko, znanej ogólnie pod nazwą Czerwonego Zielska, udało się znieść zwycięsko konkurencję ziemskich gatunków. Czerwone Pnącze było rośliną tak krótkotrwałą, że niewiele ludzi w ogóle je widziało. Czerwone Zielsko jednak krzewiło się przez pewien czas nad podziw bujnie i szybko. Na trzeci czy czwarty dzień uwięzienia wspięło się ono po ścianach jamy i kaktusowatymi łodygami obrzeżyło karminową obwódką krawędzie naszego trójkątnego okna. Później zaś widziałem, jak pieniło się po całej okolicy, zwłaszcza zaś wszędzie tam, gdzie była woda.
Marsjanie posiadali, jak wiadomo, organ słuchu, pojedynczą kolistą membranę z tyłu głowy, oraz oczy o zakresie widzenia nie różniącym się wiele od naszego, z wyjątkiem, jak twierdził Philips, iż niebieską i fiołkową barwę widzieli jako czarną. Przypuszcza się ogólnie, iż porozumiewali się oni za pomocą dźwięków i gestów. Twierdzi się tak, na przykład, w umiejętnie, lecz zbyt powierzchownie opracowanej broszurze, o której wspomniałem już poprzednio. Była ona, jak dotąd, głównym źródłem informacji o nich, mimo iż pisał ją najoczywiściej ktoś, kto nie widział zachowania się Marsjan na własne oczy. Nikt jednak z istot ludzkich, które przeżyły najazd, nie widział tyle z życia Marsjan, co ja. Nie przechwalam się tym bynajmniej, stwierdzam po prostu fakt. Stwierdzam też, że obserwowałem ich z bliska przez dłuższy czas, że widziałem, jak wspólnie, we czwórkę, w piątkę, a raz nawet w szóstkę wykonywali najbardziej skomplikowane czynności bez żadnego dźwięku ni gestu. Szczególne pohukiwania zawsze poprzedzały przyjmowanie pokarmu; tonacja tych dźwięków była niezmienna, nie można więc, moim zdaniem, uznać ich za jakieś sygnały, lecz za zwykłe wydechy przed przystąpieniem do czynności ssania. Mam pretensje do podstawowej co najmniej znajomości psychologii i jestem pewien, jeśli w ogóle można być czegokolwiek pewnym, że Marsjanie wymieniali myśli bez udziału czynników fizycznych. Pewien zaś tego jestem wbrew poważnym w tej dziedzinie uprzedzeniom. Przed najazdem Marsjan, jak może przypominają sobie niektórzy czytelnicy, wypowiadałem się dość namiętnie przeciw teorii telepatii.
Marsjanie nie nosili żadnej odzieży. Ich pojęcie ozdób czy strojów było z konieczności odmienne od naszego; nie tylko zaś byli w sposób zupełnie wyraźny mniej od nas wrażliwi na wahania temperatury, lecz i zmiany ciśnienia zdawały się wcale nie wpływać na stan ich zdrowia. Jeśli jednak nie nosili odzieży, to przecież mieli nad ludźmi olbrzymią wyższość w stosowaniu innych sztucznych uzupełnień swego ciała. My, ludzie, ze swymi bicyklami, wrotkami, samochodami i Lilienthalowskimi machinami latającymi, pistoletami, karabinami, armatami czy kijami rozpoczynamy dopiero tę ewolucję, którą Marsjanie bez wątpienia już przeszli. Stali się oni w rzeczywistości samymi tylko mózgami odzianymi w niezbędne dla określonych potrzeb urządzenia, tak jak ludzie odziewają się w szaty w zależności od wymagań pór roku, jak posługują się rowerem w pośpiechu lub podczas deszczu parasolem. We wszystkich zaś ich urządzeniach najgodniejszy podziwu może wydać się człowiekowi brak podstawy każdego niemal mechanizmu ziemskiego — zupełny brak koła. Pośród wszystkiego, co przywieźli ze sobą na Ziemię, nie było nic, co wskazywałoby na używanie przez nich kół. Można by było oczekiwać tego przynajmniej w przyrządach służących do poruszania się. Należy tu podkreślić, że i u nas, na Ziemi, przyroda nigdy nie używa samorzutnie koła, przedkłada, być może, ponad nie inne rozwiązania. Marsjanie nie tylko nie znali, co zresztą nie wydaje się prawdopodobne, czy nie chcieli stosować koła, lecz co więcej w aparatach swych w małym tylko niezmiernie stopniu używali dźwigni o stałym lub półstałym punkcie zaczepienia, a więc poruszających się ruchem obrotowym w jednej płaszczyźnie. Wszystkie złącza w mechanizmach były złożonym systemem suwaków poruszających się w niewielkich, lecz wspaniale ukształtowanych łożyskach ciernych. Jeśli już wdałem się w te szczegóły, to pragnę podkreślić, że dźwignie ich maszyn napędzane były w większości wypadków przez coś w rodzaju licznych tarcz, mieszczących się w elastycznych osłonach; tarcze te zmieniały się pod działaniom przepuszczanego przez nie prądu elektrycznego w potężne magnesy. Uzyskiwali oni w ten sposób niezwykle interesujące podobieństwo do ruchów zwierząt, ruchów, których naśladowanie w mechanice tyle sprawiało trudności ziemskim badaczom.
Mnóstwo tych niby–mięśni znajdowało się właśnie w podobnej do kraba Machinie Roboczej rozładowującej piąty walec, w chwili gdy ujrzałem ją wyglądając po raz pierwszy przez szczelinę w murze. Wydala mi się ona o wiele bardziej żywa od prawdziwych Marsjan wylegujących się koło niej w promieniach zachodzącego słońca, dyszących z wysiłkiem, poruszających bezcelowo mackami i przeciągających się leniwie po męczącej długotrwałej podróży międzyplanetarnej.
Podczas gdy przyglądałem się niezdarnym ich ruchom w blasku słońca, notując w pamięci każdy szczegół dziwacznych tych postaci, wikary przypomniał o swej obecności szarpiąc mnie gwałtownie za ramię. Zwróciłem się ku nachmurzonej twarzy i milczącym wymownie ustom. Teraz on chciał patrzeć, bo tylko jeden z: nas naraz mógł wyglądać przez szczelinę; tak więc, gdy on cieszył się tym przywilejem, ja z kolei musiałem przerwać na pewien czas obserwacje.
Gdy wyjrzałem ponownie, Machina Robocza złożyła już z licznych wydobytych z walca części mechanizm o zupełnie do niej podobnym kształcie. Niżej zaś i bardziej na lewo ukazała się niewielka koparka ziejąca strumieniami zielonej pary, przekopująca się wokół jamy, odkładająca ziemię na zwał i metodycznie i nieprzerwanie ubijająca ją. To właśnie ubijanie było przyczyną głośnych rytmicznych uderzeń i regularnie powtarzających się wstrząsów, wprawiających w drżenie ruiny naszego schroniska. Pracy tej towarzyszyły najprzeróżniejsze piski i gwizdy. O ile mogłem dojrzeć, nie kierował nią żaden Marsjanin.
Przybycie drugiej Machiny Bojowej odegnało nas od szczeliny i zapędziło do spiżarni, gdyż obawialiśmy się, by Marsjanie mimo naszego ukrycia nie dojrzeli nas z góry. Później przestaliśmy się lękać, gdyż z zewnątrz, dla olśnionego słonecznym światłem oka, schronienie nasze musiało wydawać się jakby zaciągnięte czarną błoną, początkowo jednak przy najlżejszym nawet podejrzeniu odkrycia rzucaliśmy się z bijącym sercem do ucieczki, by ukryć się w spiżarni. Mimo straszliwego niebezpieczeństwa, jakim groziło wyglądanie, nie mogliśmy oprzeć się pokusie. Z uczuciem zdumienia powracam myślą do tamtych chwil, kiedy niepomni nieustannej groźby zagłodzenia lub gorszej jeszcze śmierci z rąk Marsjan — walczyliśmy zawzięcie o straszliwy przywilej patrzenia. Ścigaliśmy się w groteskowym biegu przez kuchnię, starając się wyprzedzić wzajemnie i bojąc się przy tym zdradzieckiego hałasu, potem zaś biliśmy się, kopali i popychali, o kilka cali, o krok od wykrycia.
Faktem jest, że usposobienia nasze, nasz sposób myślenia i postępowania były nie do pogodzenia, zaś niebezpieczeństwo i osamotnienie podkreślały tę rozbieżność jeszcze mocniej. Już w Hallifordzie znienawidziłem te bezsilne jęki, ten tępy umysł. Nigdy nie kończący się, wymrukiwany bez przerwy jego monolog psuł mi każdą próbę obmyślenia jakiegoś sposobu działania, czasami zaś doprowadzał niemal do szału. Brakowało mu opanowania jak kapryśnej kobiecie… Mógł płakać całymi godzinami i pewien jestem, że do samego końca to rozpieszczone przez życie dziecko uważało łzy swej słabości za oręż w jakiś sposób skuteczny. Ja zaś siedziałem w ciemności nie mogąc oderwać od niego myśli. Jadł więcej ode mnie i próżną było rzeczą tłumaczyć mu, że jedyną możliwość przeżycia daje nam ukrywanie się w tym domu do czasu, aż Marsjanie skończą roboty w jamie, że przy tym długim wyczekiwaniu może nadejść chwila, gdy zabraknie nam żywności. Jadł i pił nieumiarkowanie, kiedy tylko przyszła mu na to ochota. Spał niewiele.
W miarę jak upływały dni, nierozważna ta beztroska pogarszała stale sytuację i powiększała niebezpieczeństwo, tak iż (choć bardzo niechętnie) musiałem uciec się najpierw do gróźb, w końcu zaś do razów. Przywróciło mu to rozsądek, lecz na krótki tylko czas. Było to stworzenie słabe, lecz pełne chytrości. Brakło mu odwagi, by stawić czoła nie tylko Bogu czy ludziom, lecz własnej nawet słabości. Była to wyzbyta godności, tchórzliwa, anemiczna, zawistna duszyczka.
Przykro mi wspominać i opisywać te sprawy, postanowiłem jednak nie pomijać w tej historii niczego. Tym, którzy uniknęli w życiu wszystkiego, co ciemne i straszne, nietrudno będzie potępić mnie za brutalność, za wybuch wściekłości, jakim zakończyła się nasza tragedia; czym jest zło, wiedzą oni nie gorzej od innych, nie wiedzą natomiast, do czego zdolni są ludzie torturowani. Ci przecież, którzy poznali mroki życia, którzy zgłębili jego pierwotność, więcej bez wątpienia okażą wyrozumiałości.
Gdy my toczyliśmy wewnątrz, w mglistej ciemności, walkę szeptów, zaciśniętych pięści i bezlitosnych razów, na zewnątrz, w palącym słońcu straszliwego owego czerwca Marsjanie prowadzili zwykłe dla nich, a tak obce i dziwne dla nas roboty. Lecz powróćmy do tych nowych dla mnie doświadczeń. Gdy po długim czasie znów odważyłem się wyjrzeć przez szczelinę, dostrzegłem, iż nowo przybyłych wzmocniły załogi co najmniej trzech Machin Bojowych. Dostarczyły one jakichś nowych urządzeń ustawionych rzędem koło walca. Druga Machina Robocza była już gotowa i obsługiwała jedno z nich. Kształtem przypominało ono bańkę do mleka, nad którą kołysał się gruszkowaty zbiornik. Płynął z niego do okrągłego, położonego niżej basenu strumień białego proszku. Machina Robocza nadawała za pomocą macki zbiornikowi ruch wahadłowy. Dwiema łopatkowymi rękami kopała ona i wrzucała do gruszkowatego zbiornika glinę, innym zaś ramieniem otwierała co pewien czas drzwiczki w środkowej części aparatu i usuwała stamtąd rdzawoczarny żużel. Jeszcze jedna stalowa macka kierowała proszek z basenu żeberkowym kanałem do zbiornika ukrytego przed mym wzrokiem za hałdą niebieskawego pyłu. Stamtąd unosił się w nieruchomym powietrzu pionowo w górę cienki słup zielonego dymu. Gdy patrzyłem, Machina Robocza rozsunęła teleskopowym sposobem ze słabym melodyjnym podźwiękiem jedną z macek, będącą przed chwilą jeszcze krótkim tępo zakończonym trzpieniem, tak daleko, że koniec jej skrył się za zwałem gliny. Za chwilę ukazała się ona ponownie, przy czym niosła sztabę nieskazitelnie białego, połyskującego oślepiająco aluminium i złożyła ją na rosnącym nieustannie na skraju jamy stosie tych sztab. Od zniknięcia słońca do ukazania się pierwszych gwiazd wydajna ta maszyna zrobiła z surowej zupełnie gliny przeszło setkę takich sztab, zaś hałda niebieskiego kurzu urosła ponad brzeg jamy.
Kontrast między szybkimi i złożonymi poruszeniami tych mechanizmów a ociężałą, zadyszaną niezdarnością ich władców był tak wielki, iż musiałem wielokrotnie przekonywać sam siebie, że nie mechanizmy, lecz oni to właśnie są istotami żyjącymi.
Gdy do jamy przynieśli pierwszych ludzi, przy szczelinie był wikary. Ja siedziałem niżej, skulony, wytężając słuch. Widząc, że odskakuje gwałtownie od otworu, skuliłem się przerażony jeszcze bardziej, pewny, że Marsjanie dostrzegli go. Ześliznąwszy się w dół po rumowisku przykucnął w ciemności przy mnie i bełkotał coś niezrozumiale, wymachując rękami, aż zaraził mnie na chwilę swym przestrachem. Poznałem po gestach, że zrezygnował ze szczeliny, gdy więc zaciekawienie przemogło wreszcie obawę, podniosłem się i wspiąłem do wyrwy. Zrazu nie mogłem pojąć przyczyny jego przerażenia. Panował już półmrok, gwiazdy były jeszcze blade, jamę jednak rozświetlał jasny, zielony, migotliwy blask towarzyszący produkcji aluminium. Całość obrazu wyglądała jak migocący zielonymi błyskami ekran, na który padały ruchliwe rdzawoczarne, niezwykle męczące wzrok cienie. Nad jamą uwijały się obojętne na wszystko nietoperze. Pełzających Marsjan nie było nigdzie widać. Przesłaniała ich rosnąca bez przerwy hałda niebieskozielonego pyłu. W narożniku jamy stała, jakby skrócona, na skurczonych nogach Machina Bojowa. Wtem pośród klekotu maszyn usłyszałem dźwięk przypominający głos ludzki. Początkowo starałem się uparcie odpędzić od siebie nawet wszelką myśl o tym.
Skulony przyglądałem się uważnie Machinie Bojowej upewniając się wreszcie, że w jej kapturze rzeczywiście znajduje się Marsjanin. Gdy zielone płomienie wzbijały się wyżej, można było wyraźnie dojrzeć oleisty połysk naskórka i blask wielkich oczu. Nagle doszedł mnie krzyk i spostrzegłem długą mackę sięgającą poprzez ramię maszyny do niezbyt wielkiej klatki przewieszonej przez jej plecy. Po chwili macka uniosła się wysoko trzymając coś wijącego się rozpaczliwie, coś, co rysowało się na tle gwiazd czarnym, mglistym znakiem zapytania. Ten znak zapytania w miarę zniżania się przybierał w zielonym świetle postać człowieka. Przez chwilę widziałem go zupełnie wyraźnie. Był to tęgi, zażywny, dostatnio odziany mężczyzna w średnim wieku; parę jeszcze dni temu kroczył zapewne dumnie po świecie jako człowiek otoczony ogólnym szacunkiem. Widziałem doskonale wytrzeszczone oczy i odblask światła na spinkach i dewizce. Znikł za hałdą i przez chwilę nic nie było słychać. Potem rozległ się rozdzierający krzyk i przeciągłe, jakby drwiące pohukiwanie Marsjan…
Ześliznąłem się po rumowisku, porwałem się na nogi, zatkałem uszy i wpadłem do spiżarni. Duchowny, skulony dotąd w milczeniu z głową ukrytą w ramionach, spojrzał, gdy go mijałem, krzyknął głośno, bym nie zostawiał go samego, i popędził za mną.
Nocy tej, przyczajony w spiżarni, wahając się między przerażeniem a straszliwym urokiem wyglądania, pojąłem, że trzeba koniecznie działać, i to zaraz. Na próżno jednak siliłem się na ułożenie planu ucieczki; później dopiero, następnego dnia, udało mi się rozważyć nasze położenie bardziej szczegółowo. Wikary, jak stwierdziłem, był zupełnie niezdolny nawet do dyskusji; groza uczyniła zeń stworzenie poddające się przelotnym, żywiołowym bodźcom, odebrała rozsądek i przezorność. Prawdę powiedziawszy spadł on już właściwie do poziomu zwierzęcia. Ja zaś, jak się to mówi, wziąłem się w garść. Przemyślawszy wszystko pojąłem jasno, że położenie nasze, jakkolwiek okropne, nie dawało jeszcze powodów do ostatecznej rozpaczy.
Największą naszą szansą byłoby, rzecz jasna, gdyby Marsjanie potraktowali jamę jako tylko przejściowe obozowisko. Nawet jednak gdyby mieli pozostawać w niej na stałe, nie musieli przecież pilnować jej nieustannie, to zaś mogło nam umożliwić ucieczkę. Rozważałem też bardzo szczegółowo możliwość przekopania przejścia podziemnego poza jamę, prawdopodobieństwo jednak wydostania się na powierzchnię w zasięgu wzroku wartujących Marsjan wydawało mi się od razu zbyt wielkie. Poza tym trzeba by przekopywać się samemu, gdyż wikary niewątpliwie nie pomógłby mi w niczym.
Trzeciego dnia, jeśli mnie pamięć nie myli, ujrzałem śmierć tego chłopaka. Był to zresztą jedyny wypadek, gdy widziałem Marsjan przyjmujących pokarm. Po tym, co ujrzałem — przez większą część dnia unikałem wyrwy jak ognia. Udałem się do spiżarni i po zdjęciu z zawiasów drzwi spędziłem kilka godzin na kopaniu posługując się, jak tylko można najciszej, siekierką; gdy jednak okazało się, że wygrzebana na długość kilku stóp dziura zawaliła się z hałasem, nie ośmieliłem się kopać dalej. Straciłem wówczas całe męstwo i długi czas leżałem zniechęcony, bez ruchu, na wykopanej ziemi. Po tym wypadku zaniechałem myśli o ucieczce przekopem.
Wiele może powiedzieć o wrażeniu, jakie zrobili na mnie Marsjanie, to, że początkowo, widząc, jak potrafią oni niweczyć wszelkie ludzkie wysiłki, nie miałem w ogóle nadziei na ocalenie. Czwartej czy piątej jednak nocy doszedł mnie odgłos podobny do odległych strzałów z ciężkich dział.
Noc była późna i świecił jasno księżyc. Marsjanie zabrali gdzieś koparkę, toteż prócz Machiny Bojowej stojącej na przeciwległym brzegu jamy oraz Machiny Roboczej zajętej czymś tuż pod naszą szczeliną — w jamie nie było nikogo. Gdyby nie blady odblask padający z dołu, gdzie pracowała Machina Robocza, i białe plamy i smugi księżycowej poświaty, ciemność byłaby zupełna. Ciszę przerywało tylko brzęczenie maszyny. Noc była piękna i bezchmurna. Wydawało się, że księżyc objął w posiadanie calutkie niebo. Gdzieś z oddali dochodziło szczekanie psa. Ono właśnie skłoniło mnie do wytężenia słuchu i wówczas usłyszałem zupełnie wyraźnie huk, bardzo podobny do głosu ciężkiego1 dniała. Naliczyłem sześć dalekich wybuchów, a po długiej przerwie sześć następnych. I to było wszystko.
Szóstego dnia naszego uwięzienia, gdy wyglądałem po raz ostatni, spostrzegłem nagle, że jestem przy wyrwie sam. Wikary, zamiast trzymać się, jak to zazwyczaj bywało, w pobliżu i odpychać mnie od szczeliny, powrócił widocznie do spiżarni. Uderzony nagłą myślą udałem się z pośpiechem i w milczeniu za nim. Usłyszałem w ciemności, jak coś pił. Sięgnąłem w mrok i palce me pochwyciły butelkę wina.
Szarpanina trwała kilka chwil. Zaprzestałem walki wtedy dopiero, kiedy butelka upadła na ziemię i rozbiła się. Staliśmy zdyszani grożąc sobie nawzajem. Stanąłem ostatecznie między nim a zapasem żywności i oświadczyłem, że odtąd będę racjonować posiłki. Cały nasz zapas podzieliłem na porcje wystarczające do przetrwania dziesięciu dni. Tego dnia nie dałem mu nic już więcej do jedzenia. Po południu próbował wyrwać mi żywność siłą, był jednak na to zbyt słaby. Drzemałem właśnie, obudziłem się jednak natychmiast. Cały dzień i całą następną noc siedzieliśmy twarzą w twarz, ja zmęczony, lecz zdecydowany, on skomlący coś o trapiącym go głodzie. Wiedziałem, że trwało to dzień i noc, wówczas jednak wydawało mi się, a i dziś jeszcze wydaje się, że czas ten ciągnął się nieskończenie długo.
W ten sposób coraz bardziej pogłębiająca się rozbieżność zakończyła się otwartym konfliktem. Dwa długie dni zeszły nam na przyciszonych sporach i milczących zmaganiach. Były chwile, gdy biłem go i kopałem, jak szaleniec, były i takie, gdy schlebiałem mu i prosiłem. Raz próbowałem nawet przekupstwa, odstępując ostatnią butelkę wina, gdyż w kuchni była pompa dająca nieco wody. Ani siła jednak, ani dobroć nie skutkowały, naprawdę stracił cały rozsądek. Nie zaprzestawał zamachów na żywność, nie zaprzestawał głośnego bełkotu, nie chciał przestrzegać najbardziej podstawowych zasad ostrożności, od zachowania których zależało przecież nasze bezpieczeństwo i życie. Zaczynałem pojmować coraz jaśniej, że inteligencja jego gasła, że jedyny mój towarzysz w gęstej dławiącej ciemności ukrycia jest człowiekiem obłąkanym.
Sądząc z niektórych mglistych wspomnień umysł mój także był chwilami przyćmiony. Każdy sen wypełniały dziwaczne, potworne koszmary. Brzmi to niezbyt może zrozumiale, sądzę jednak, że właśnie obłęd wikarego stał się dla mnie ostrzeżeniem, dodał sił i uchronił przed szaleństwem.
Ósmego dnia zaprzestał szeptu i począł mówić na głos, ja zaś nie mogłem uciszyć go w żaden sposób.
— Tak być powinno, o Boże! — powtarzał w kółko. — Tak być powinno. Brzemię kary niech spadnie na mnie i na dzieci moje. Grzeszyliśmy, nadto byliśmy dufni w swoje siły. Nędza panowała dokoła i ból, ubogich deptano w prochu, ja zaś milczałem. Cóż za głupstwa kazałem, Boże mój, cóż za głupstwa! Zamiast powstać i życie oddać w ofierze, i wołać głosem wielkim: Pokutujcie, pokutujcie!… Ciemiężyciele maluczkich i łaknących… Jakże groźna jest dłoń Pana!
Potem niespodziewanie przeskakiwał na jedzenie, którego mu odmawiałem, prosząc, błagając, płacząc, w końcu grożąc. Zaczął podnosić głos, prosiłem go, by zamilkł. Wówczas widząc, że ma mnie w ręku, zagroził, iż krzykiem ściągnie na nas Marsjan. W pierwszej chwili przeraziłem się, każde jednak ustępstwo zmniejszałoby tylko możliwość przetrwania. Rzuciłem mu więc wyzwanie, chociaż wcale nie byłem pewien, czy go nie podejmie. Tym razem jeszcze nią podjął. Przez resztę ósmego i cały dziewiąty dzień mówił coraz głośniej. Groźby i błagania płynące spienionym potokiem półprzytomnych słów skruchy i żalu za oszukańczą pustkę jego służby bożej budziły we mnie litość. Zasnął wreszcie na chwilę, po przebudzeniu jednak zaczął wykrzykiwać z nową siłą, i to tak głośno, że za wszelką cenę trzeba go było nakłonić do milczenia.
— Bądź cicho — prosiłem.
Siedział w ciemności — teraz nagle ukląkł.
— Zbyt długo już byłem cicho — odkrzyknął głosem, który bez wątpienia dotarł do jamy. — Czas już, bym dał świadectwo prawdzie. Biada miastu, które wiarę utraciło. Biada! Biada! Po trzykroć biada ludom ziemi, gdy zabrzmią trąby archanielskie…
— Stul pysk! — ryknąłem zrywając się pełen przerażenia, by nie usłyszeli go Marsjanie. — Na miłość boską! — dodałem.
— Nie! — krzyknął na cały głos, zrywając się także i rozkrzyżowując ramiona. — Nie zamilknę! Głos Pana jest ze mną!
Dopadł w kilku susach kuchennych drzwi. — Muszę dać świadectwo prawdzie! Pójdę! Nazbyt już długo zwlekałem!
Wyciągnąłem rękę i namacałem wiszący na ścianie tasak. Skoczyłem za nim jak błyskawica. Oszalałem ze strachu. Dopadłem go na środku kuchni. Resztka uczuć ludzkich odwróciła tasak w mym ręku tak, że cios padł nie ostrzem, lecz płazem. Wikary runął na twarz i leżał bez ruchu. Potknąłem się o rozciągnięte ciało i stanąłem ciężko dysząc.
Wtem dobiegł mnie z zewnątrz jakiś szelest, a potem szmer obsuwającego się tynku. Coś przesłoniło trójkątną wyrwę w murze. Spojrzałem i oczom mym ukazał się kadłub, a raczej górna część Machiny Roboczej przepychającej się z wolna przez wyrwę. Jedna z chwytnych macek wiła się po rumowisku; po chwili pojawiła się druga szukając drogi ponad zwalonymi belkami. Ja zaś — skamieniały — patrzyłem. Przez przezroczystą, jakby szklaną ścianę kadłuba dostrzegłem twarz Marsjanina i jego wielkie, ciemne, bacznie wpatrzone w mrok kuchni oczy. Stalowy wąż macki począł tymczasem sunąć wolno przez wyrwę.
Z największym tylko wysiłkiem odwróciłem się od wyrwy, potknąłem się o ciało i sparaliżowany przerażeniem stanąłem w drzwiach spiżarni. Macka posunęła się już o jakieś dwa jardy w głąb kuchni, wijąc się i zwracając to w jedną, to w drugą stronę szybkimi, urywanymi ruchami. Stałem chwilę, jak urzeczony tym powolnym, niesamowitym zbliżaniem. Potem z cichym ochrypłym okrzykiem schroniłem się w spiżarni. Dygotałem z trudem utrzymując się na nogach. Otworzyłem drzwi do piwnicy i stojąc w ciemności wpatrywałem się w jaśniejszy nieco wchód do kuchni. Czy Marsjanin dojrzał mnie? Co teraz robił? W kuchni coś poruszało się bardzo powoli to tu, to tam, obijało się o ściany i znów sunęło dalej z metalicznym, podobnym do pobrzękiwania kluczy na kółku, dźwiękiem. Potem usłyszałem, jak macka wlokła coś ciężkiego — aż nadto dobrze wiedziałem, co to było — przez kuchnię do wyrwy. Pociągany nieodpartą siłą przemknąłem się do drzwi i zajrzałem do kuchni. W trójkącie słonecznego światła zobaczyłem, jak siedzący w swej sturękiej maszynie Marsjanin oglądał głowę wikarego. Pojąłem, że ślad uderzenia zdradzi mu niechybnie mą obecność.
Poczołgałem się z powrotem do piwnicy, zamknąłem drzwi i począłem przykrywać się w ciemności, najciszej jak tylko mogłem, węglem i drzewem. Przerywałem co chwila, nasłuchując, czy Marsjanin nie wysłał znów macki przez wyrwę.
Wtem ciche metaliczne brzęczenie powróciło. Śledziłem, jak sunęło z wolna przez kuchnię. Wkrótce było już blisko, jak sądziłem — w spiżarni. Miałem nadzieję, że macka okaże się zbyt krótka, by sięgnąć aż do mnie. Modliłem się o to gorąco. Usłyszałem, jak sunie ocierając się o drzwi piwnicy. Nadeszła chwila oczekiwania trwająca wieki całe; potem macka poczęła mocować się z klamką. Znalazła drzwi. Marsjanie znali drzwi!
Macka trudziła się przez czas pewien przy klamce, po czym drzwi rozwarły się. Ledwie była widoczna w mroku, podobna do trąby słonia, wijąca się w mą stronę, badająca dotykiem ściany, węgiel, drwa i sufit. Wyglądała jak czarny kołyszący we wszystkie strony ślepą głową wąż.
Raz nawet dotknęła mego obcasa. O mało nie krzyknąłem; zagryzłem palce do krwi. Zatrzymała się na chwilę. Mogło wydawać się, że odpełzła. Nagle z urwanym trzaskiem pochwyciła coś — myślałem, że mnie — i znów, zdało mi się, znikła z piwnicy. Nie byłem jednak pewien. Widocznie zabrała tylko bryłę węgla do zbadania.
Skorzystałem z okazji, aby odmienić niewygodna nieco pozycję, i nasłuchiwałem dalej. Po chwili znów doszedł mnie powolny, jednostajny, coraz bliższy szelest. Wolno, wolno macka nadciągała ocierając się o ściany i roztrącając meble.
Gdy uderzyła z hałasem o drzwi piwnicy i zatrzasnęła je, wydało mi się, że to niemożliwe. Wiła się potem jeszcze po spiżarni, grzechotała blaszankami, zbiła butelkę, wyrżnęła wreszcie czymś twardym o drzwi piwnicy i ucichła. Czyżby się oddaliła?
Długo czekałem, nim zdecydowałem, że tak. Nie pojawiła się już więcej w spiżarni; leżałem jednak przez cały dziesiąty dzień w zupełnej ciemności, zagrzebany w węglu i drzewie, bojąc się nawet wypełznąć po wodę. choć ginąłem z pragnienia. Dopiero jedenastego dnia odważyłem się opuścić bezpieczne ukrycie.
Pierwszą ma po wejściu do spiżarni czynnością było zamknięcie drzwi do kuchni. Spiżarnia jednak była pusta — cała żywność znikła. Zabrał ją widocznie poprzedniego dnia Marsjanin. Po tym odkryciu po raz pierwszy zwątpiłem w ocalenie. Jedenastego i dwunastego dnia nie miałem w ustach ani okruszyny chleba, ani kropli wody.
Wargi me i gardło były spieczone, a siły opuszczały mnie coraz szybciej. Siedziałem w mrocznej spiżarni pogrążony w rozpaczy. Umysł mój zaprzątały natrętne myśli o jedzeniu. Zdawało mi się przy tym, że utraciłem słuch, gdyż nie dochodził mnie z jamy żaden dźwięk. Nie podchodziłem wcale do wyrwy, zbyt słaby, by móc tam dotrzeć bez hałasu.
Dwunastego dnia gardło tak miałem obolałe, że, ryzykując wykrycie przez Marsjan, użyłem skrzypiącej pompy i wypiłem parę szklanek brudnej, czerwonej od rdzy wody. Odświeżyło mnie to znacznie, równocześnie zaś natchnęło otuchą, gdyż odgłos pompowania nie ściągnął do kuchni żadnej ciekawej macki.
W ciągu tych kilku dni wiele myślałem o wikarym, o tym, jak zginął, myśli me jednak rozpierzchały się ustawicznie i rwały.
Trzynastego dnia znów piłem wodę, myślałem o jedzeniu, dumałem bezładnie o jakichś nierealnych planach ucieczki. Drzemki me wypełnione były straszliwymi zjawami, śmiercią wikarego lub wspaniałymi ucztami; we śnie jednak czy na jawie nie opuszczał mnie ostry ból, który mogłem ukoić tylko piciem wody. Światło przedostające się do spiżarni utraciło odcień szarości i stało się czerwonawe. Dla roztrzęsionej mej wyobraźni wyglądało to jak krew.
Czternastego dnia wyszedłem do kuchni, gdzie zaskoczył mnie widok czerwonego listowia, które wdzierając się przez wyrwę w ścianie, zmieniało szary półmrok w purpurową ciemność.
Wczesnym rankiem piętnastego dnia usłyszałem dziwnie znajome odgłosy. Przysłuchując się rozpoznałem, że to pies węszy i drze pazurami ziemię. Wchodząc do kuchni dostrzegłem wyglądający spośród czerwonych liści pysk psa. Zdziwiło mnie to oczywiście niezmiernie. Pies zwęszywszy mnie szczeknął krótko.
Pomyślałem sobie, iż dobrze byłoby zwabić go po cichu do kuchni. Być może udałoby się zabić go i zjeść. W każdym razie powinien zginąć, by nie ściągnąć na kuchnię uwagi Marsjan.
Zbliżałem się więc doń powoli, powtarzając łagodnie: — Dobry piesek, dobry — gdy wtem łeb znikł, a uszu mych doszedł odgłos ucieczki.
Nasłuchiwałem — okazało się, że jednak nie ogłuchłem — lecz w jamie panowała zupełna cisza. Słychać było tylko łopot ptasich skrzydeł i ochrypłe krakanie. To było wszystko.
Długą chwilę leżałem koło wyrwy, obawiając się rozgarnąć przesłaniające ją czerwone rośliny. Parę razy słyszałem słabo, jak pies biegał gdzieś głęboko w dole, po piasku, rozlegały się także głosy ptaków, więcej jednak nic nie było słychać. Ośmielony wreszcie tą ciszą, wyjrzałem.
W jamie, oprócz zgromadzonych w jednym kącie szkieletów wyssanych przez Marsjan ludzi, pośród których uwijały się, dziobiąc zapamiętale, chmary wron, nie było żywego ducha.
Rozglądałem się nie wierząc własnym oczom. Maszyny znikły. Nie licząc ogromnej hałdy szaroniebieskiego pyłu, kilku zapomnianych sztab aluminium, czarnych ptaków i kupy szkieletów, u mych stóp leżał zwykły, pusty, okrągły dół, wykopana w piachu gigantyczna jama.
Przedarłem się ostrożnie przez Czerwone Zielsko i wstąpiłem na rumowisko. Przede mną rozciągał się rozległy widok, nigdzie jednak nie można było dostrzec ani Marsjan, ani żadnych oznak ich bliskości. Tuż u mych stóp ściana jamy opadała stromo w dół, nieco w bok jednak rumowisko tworzyło pochyłość wiodącą aż na szczyt ruin. Nadeszła chwila wyzwolenia. Ogarnęło mnie drżenie.
Po króciutkim wahaniu, w porywie desperackiej odwagi, z sercem bijącym gwałtownie, wspiąłem się na rumowisko, pod którym kryłem się tak długo. Znów rozejrzałem się dokoła. Marsjan nie było nigdzie.
Gdy patrzyłem ostatni raz na tę cichą, skąpaną w słońcu dzielnicę Sheen, była to ustronna, boczna uliczka zabudowana ślicznymi białymi domkami o czerwonych dachach, ocieniona bujnym starodrzewem. Teraz zaś stałem na zwalisku skruszonych cegieł, gliny i żwiru, po kolana w oplatającym je gąszczu czerwonego, kaktusowatego zielska, które zdawało się zupełnie zagłuszać tu ziemską roślinność. Pobliskie drzewa stały martwe, brązowe, w dali jednak po żywych jeszcze pniach i konarach pięły się czerwone żyłki zielska.
Wszystkie sąsiednie domy były uszkodzone, nie spłonął jednak ani jeden. Gdzieniegdzie ściany, bez drzwi i okien co prawda, zachowały się do wysokości pierwszego piętra. Otwarte ku niebu pokoje wypełniało pieniące się niepowstrzymanie Czerwone Zielsko.
W dole rozwierała się ogromna jama, gdzie wrony walczyły ze sobą o szczątki. Parę innych ptaków skakało po ruinach. W oddali przemykał się pod ścianą zbiedzony kot, śladów człowieka natomiast nie dostrzegłem nigdzie.
Dzień, w przeciwieństwie do mroku panującego nieustannie w naszym schowku, wydawał się oślepiająco jasny, niebo pałało błękitem. Letni wietrzyk łagodnie kołysał porastającym każdy wolny skrawek ziemi Czerwonym Zielskiem. O, jakże upajające było powietrze!
Niepomny możliwych niebezpieczeństw stałem na chwiejnych nogach rozglądając się ze szczytu rumowiska. W niezdrowej wilgotnej norze, z której dopiero co się wydostałem, myśl moja obracała się w wąskim kręgu żarliwej troski o przetrwanie osobiste. Nie zdawałem sobie sprawy, co działo się z resztą świata, nie przeczuwałem tej przerażającej wizji rzeczy nieznanych, jaka roztoczyła się teraz przede mną. Sądziłem, że ujrzę Sheen w ruinach, dokoła zaś widniał dziwny złowieszczy krajobraz z innej planety.
W owej chwili uczucia me przekraczały zwykłe granice odczuwań ludzkich. Sięgały one niechybnie w dziedzinę dobrze znaną nieszczęsnym, podległym naszej władzy stworzeniom. Czułem to samo, co odczułby królik, kiedy wracając do swej norki zastanie niespodzianie tuzin kopaczy zajętych wykopem pod fundamenty domu w tym właśnie miejscu, gdzie do niedawna jeszcze była norka. W świadomości mej pojawił się pierwszy przebłysk myśli, coraz ostrzej rysującej się i prześladującej mnie przez wiele następnych dni, myśli o detronizacji człowieka; przeświadczenia, że nie jesteśmy już dłużej panami stworzenia, lecz zwierzętami jak inne, podległymi władzy Marsjan. Odtąd i my, i one skazani jesteśmy na nieustanne czuwanie i czajenie się, na ucieczkę i krycie się; panowanie człowieka, strach przed nim minęły bezpowrotnie.
Gdy jednak pojąłem tę niezwykłą prawdę, przestałem nią zaprzątać sobie głowę. Myślą przewodnią stała się żądza zaspokojenia bez przerwy i od dawna trapiącego mnie głodu. W przeciwległej od jamy stronie dojrzałem za murem z cegieł skrawek ocalałego ogrodu. Skłoniło mnie to do udania się w tamtym kierunku, choć musiałem po drodze przedzierać się przez sięgające kolan, a nieraz i szyi zarośla Czerwonego Zielska. Trudność ta zapewniała mi jednak doskonałe, w razie potrzeby, ukrycie. Okazało się, że mur miał około sześciu stóp wysokości i kiedy spróbowałem wspiąć się nań, zabrakło mi po prostu sił. Powlokłem się więc wzdłuż muru aż do kamiennego narożnika i tam dopiero udało mi się jakoś wleźć na ogrodzenie, skąd stoczyłem się do upragnionego ogrodu. Znalazłem w nim trochę młodej cebulki, parę bulw mieczyków i dużo nie wyrośniętej jeszcze marchewki. Wszystko to zebrałem skrzętnie i przebrnąwszy przez ruiny domu poszedłem, wśród spowitych w purpurę i szkarłat drzew, drogą wiodącą do Kew. Szedłem tą aleją wysadzoną jak gdyby olbrzymimi kroplami krwi popychany dwoma pragnieniami — znaleźć więcej żywności oraz odejść, na ile tylko pozwolą mi siły, jak najdalej od tej przeklętej, nieziemskiej jamy.
Nieco dalej natrafiłem na ukrytą w trawie kępkę grzybów, które pożarłem natychmiast łapczywie. Ta odrobina pokarmu jeszcze bardziej jednak podnieciła głód. Wkrótce natknąłem się, w miejscu gdzie dawniej były łąki, na płytką, rozległą taflę brunatnej wody. Zdziwiła mnie początkowo ta powódź, gdyż lato było gorące i suche, później dopiero odkryłem, iż przyczyną jej była tropikalna wprost bujność Czerwonego Zielska. Gdy tylko niezwykła ta roślina napotykała wodę, natychmiast rozwijała się do gigantycznych rozmiarów, przy czym płodność jej była niesłychana. Zasypała wprost nasionami wody Tamizy i rzeki Wey, zaś niezwykle szybko rozrastające się i ogromne jej liście po prostu zakorkowały obydwie te rzeki powodując wylew.
W Putney, jak się wkrótce przekonałem, most skrył się niemal w gęstwinie Zielska, zaś w Richmond wody Tamizy również rozlały się szeroką i płytką gładzią zatapiając łąki pod Hampton i Twickenham. Za nimi zaś z kolei podążyło Czerwone Zielsko skrywając na długo zrujnowane w dolinie Tamizy wille i przesłaniając czerwonym pokrowcem większość zniszczeń dokonanych przez Marsjan.
Ostatecznie jednak Czerwone Zielsko zmarniało, i to równie szybko, jak przedtem się rozpleniło. Rzuciła się nań (wywołana, jak się ogólnie przypuszcza, działaniem pewnej bakterii) niszcząca jakaś choroba. Nasza ziemska roślinność, pod wpływem prawa doboru naturalnego, uodporniła się na zabójcze bakterie. Nigdy też nie poddawała się im bez zaciętej walki. Czerwone Zielsko zaś gniło już za życia, z góry skazane na zagładę. Liście jego blakły, kurczyły się i schły. Przy najlżejszym dotknięciu opadały, a wody, które przedtem tak bardzo przyczyniły się do bujnego ich wzrostu, niosły teraz zeschłe resztki ku morzu…
Dotarłszy do zalewu przede wszystkim zaspokoiłem pragnienie. Potem zaś odruchowo spróbowałem żuć liście Czerwonego Zielska, były jednak wodniste i miały nieprzyjemny metaliczny posmak. Przekonałem się, że woda była dostatecznie płytka, bym mógł brodzić w niej bezpiecznie, choć Czerwone Zielsko utrudniało kroki; zalew jednak stawał się, w miarę przybliżania się do rzeki, coraz głębszy, toteż zawróciłem ku Mortlake. Drogę wskazywały mi rozrzucone tu i ówdzie ruiny domków, szczątki płotów i latarń, wkrótce więc przebrnąłem przez zalew i, wspiąwszy się na pagórek pod Roehampton, znalazłem się w Putney.
Widok zmienił się teraz z obcego i nieznanego w ruiny znanego; były tu miejsca wyglądające jak po przejściu huraganu, kilkadziesiąt zaś jardów dalej natykałem się na białe nienaruszone domy z oknami przysłoniętymi skrupulatnie okiennicami, z pozamykanymi na głucho drzwiami, jakby mieszkańcy ich wyjechali na parę dni czy też spali twardym snem w swych łóżkach. Czerwone Zielsko nie krzewiło się tutaj tak bujnie, nie pięło się też. po wysokich drzewach zarastających uliczki. Rozpocząłem poszukiwania żywności w ogrodach, nie znajdując w nich jednak niczego wtargnąłem do kilku cichych domków. Okazało się, że włamano się jut tam przede mną i splądrowano je doszczętnie. Resztę dnia odpoczywałem leżąc w krzakach, gdyż zbyt byłem słaby, zbyt umęczony, aby iść dalej.
Przez cały ten czas nie dostrzegłem żadnej istoty ludzkiej, nie widziałem też nigdzie Marsjan. Napotkałem tylko kilka wygłodniałych psów, ominęły mnie jednak wielkim łukiem pomimo prób zwabienia. W pobliżu Roehampton widziałem dwa szkielety ludzkie, nie ciała, lecz obrane do czysta szkielety, w lasku zaś znalazłem rozrzucone i pogruchotane kości kilku kotów i zajęcy oraz czaszkę owcy. Choć gryzłem i żułem je długo, nie nasyciło mnie to ani trochę.
Po zachodzie słońca powlokłem się drogą do Starego Putney, gdzie, jak sądzę, użyto z nieznanych powodów Snopa Gorąca. W jednym z ogrodów, już za Roehampton, znalazłem trochę młodych ziemniaków, było ich tyle, że zdołałem wreszcie zaspokoić głód. Z ogrodu widać było rzekę i pola aż do Putney. Widok ten w przedwieczornym mroku był szczególnie posępny; sczerniałe drzewa, okopcone ponure ruiny, u stóp pagórka tafla wody splamiona czerwienią Zielska, nad wszystkim zaś głucha cisza. Myśl o tym, jak szybko nastąpiły te okropne zmiany, napełniała mnie nieopisanym przerażeniem.
Byłem w tej chwili pewien, że ludzkość zmieciono z powierzchni Ziemi, że zostałem sam jeden, ostatni żyjący człowiek. Tuż za szczytem wzgórza Putney natknąłem się na jeszcze jeden szkielet ludzki, tym razem bez rąk. Leżały one o parę kroków od reszty ciała. Idąc dalej utwierdzałem się coraz bardziej w mniemaniu, iż nie licząc takich przypadkowo ocalałych szczęśliwców jak ja, w tej przynajmniej okolicy zagłada ludności była zupełna. Marsjanie, myślałem, zniszczyli kraj i udali się szukać żywności gdzieś dalej. Być może w tej właśnie chwili niszczą Berlin lub Paryż, a może poszli na północ…
Noc spędziłem w oberży położonej u stóp pagórka pod Putney. Po raz pierwszy od dnia ucieczki do Leatherhead spałem w łóżku. Nie będę tu opisywać niepotrzebnych, jak się okazało, trudności przy włamywaniu się przez okno do domu — później dopiero przekonałem się, że drzwi wcale nie były zamknięte. Nie będę też opisywał, jak przetrząsałem pokój za pokojem w poszukiwaniu jadła, zanim bliski rozpaczy nie znalazłem w sypialni służby dwu puszek konserw z ananasa i obgryzionych przez szczury, jak sądzę, skórek chleba.
Miejsce to było widocznie już przeszukiwane, i to gruntownie. Znacznie później znalazłem w barze trochę przegapionych zapewne sucharków i kanapek. Te ostatnie nie nadawały się już co prawda do jedzenia, za to sucharkami nie tylko nasyciłem głód, lecz napełniłem również kieszenie. W obawie, by nie zwabić Marsjan, być może przetrząsających także tę część Londynu w pogoni za pożywieniem, nie zapalałem lampy. Zanim poszedłem do łóżka, opanował mnie niepokój. Krążyłem od okna do okna wypatrując śladu tych potworów, potem położyłem się. Spałem niewiele. Leżąc stwierdziłem, że myślę, w sposób skoordynowany i uporządkowany, coś, czego nie pamiętałem od ostatniego mego sporu z wikarym. Przez cały czas dzielący mnie od tamtej chwili proces myślenia ograniczał się do pośpiesznych, zmieniających się ustawicznie doznań emocjonalnych lub do pewnego rodzaju bezmyślnego chłonięcia wrażeń. Tej nocy jednak mózg mój, pokrzepiony widocznie jedzeniem, rozjaśnił się i mogłem już myśleć normalnie.
Trzy tematy ścierały się ze sobą w mym umyśle. Zabójstwo księdza, działalność Marsjan i losy mej żony.
Pierwszy z nich nie wywoływał we mnie ani uczucia grozy, ani też wyrzutów sumienia. Patrzyłem na to, co się stało, po prostu jako na czyn już dokonany, wspomnienie nieskończenie przykre wprawdzie, lecz nie budzące żalu. Widziałem już wtedy, jak widzę to i dzisiaj, że do ciosu tego doprowadziła mnie, krok za krokiem, nieubłagana konieczność, łańcuch wydarzeń wiodących doń w sposób nieuchronny. Nie czułem żadnej winy, dręczyły mnie jednak nieustannie wspomnienia. W ciszy nocnej, czując w wypełnionej spokojem ciemności bliskość Boga, którą w takich okolicznościach czasem się odczuwa, sprawowałem sąd nad sobą, jedyny sąd, jaki mnie spotkał za tę chwilę strachu i gniewu. Raz jeszcze kroczyłem poprzez wszystkie nasze rozmowy, od chwili gdy pojawił się przy mnie skulony, nieczuły na me błagania o wodę, zapatrzony w płomienie i dymy bijące z ruin Weybridge. Nie byliśmy zdolni do współistnienia, ponury los nie dbał jednak o to. Gdybym mógł przewidzieć, co się stanie, porzuciłbym go już w Hallifordzie. Przewidzieć jednak nie mogłem, zbrodnią zaś byłoby przewidywać, a mimo to uczynić. Tak to wyglądało w rzeczywistości i tak dzisiaj o tym piszę. Mógłbym ukryć wszystko, gdyż świadków nie miałem, nie ukrywam przecież nic z tego, co było, a czytelnik niech osądzi mnie wedle swej woli.
Gdy rozprawiłem się wreszcie po wielu wysiłkach z prześladującym mnie obrazem rozciągniętego nieruchomo ciała, stanęło przede mną zagadnienie Marsjan i losu mej żony. Co do pierwszego nie miałem żadnych danych, mogłem tylko wyobrażać sobie tysiące najgorszych rzeczy. Tak samo niestety było i z ostatnim. Noc stała się nagle okropna. Ocknąłem się siedząc na łóżku, wpatrzony w ciemność. Modliłem się, by Snop Gorąca zgładził ją szybko i bezboleśnie. Od nocy niego powrotu z Leatherhead nie modliłem się ani razu. Kiedy przycisnęła mnie ostateczna potrzeba, szeptałem bezmyślne bałwochwalcze jakieś pacierze niby poganin zaklęcia, teraz jednak modliłem się rzeczywiście, błagałem świadomie i żarliwie, twarzą w twarz z wypełnioną Bogiem ciemnością. Przedziwna noc! Najdziwniejsze zaś, że natychmiast po nastaniu świtu ja, który rozmawiałem z Bogiem, wypełzłem z oberży jak szczur z nory, istota niewiele odeń większa, zwierzę pośledniego gatunku, na które nowi władcy moi mogli wedle przelotnego kaprysu polować, które mogli zgładzić. Być może oni także modlili się niemniej żarliwie tej nocy. Doprawdy, wojna ta powinny była nauczyć nas przynajmniej jednego: litości dla wszystkich tych bezrozumnych stworzeń, które znosić muszą nasze nad sobą panowanie.
Ranek piękny wstał i jasny, na wschodzie płonęło różowe, haftowane złocistymi chmurkami niebo. Droga zbiegająca ze szczytu wzgórka Putney ku Wimbledonowi usiana była nędznymi szczątkami przerażonego potoku, jaki przewalił się nią w noc niedzielnej paniki. Stał tu dwukołowy wózek z tabliczką właściciela, jakiegoś Tomasza Lobba, zieleniarza z New Maldon; koło miał zgruchotane, obok niego zaś leżał porzucony kufer. Nieco dalej walał się wdeptany w stwardniałą glinę słomkowy kapelusz, na szczycie zaś West Hill ziemię pokrywały skrwawione odłamki szkła rozsypane gęsto wokół przewróconego koryta. Szedłem leniwie, nie miałem określonych planów. Chciałem pójść do Leatherhead, choć czułem, że prawdopodobieństwo odnalezienia tam żony bardzo jest niewielkie. Jasne było, iż jeśli śmierć nie zaskoczyła ich znienacka, krewni uszli wraz z nią już dawno. Wydawało mi się jednak, że będę mógł przynajmniej zasięgnąć języka, dokąd uciekli mieszkańcy Surrey. Wiedziałem tylko, że boli mnie serce o żonę, że pragnę ją odnaleźć, nie wiedziałem jednak, jak tego dokonać. Byłem również przeświadczony o całkowitej swej samotności. Przynajmniej na rozległej przestrzeni, poczynając od zakątka, z którego wyszedłem, by przedzierać się przez gąszcz drzew i krzewów, aż po skraj pola Wimbledon.
Ciemną płaszczyznę rozjaśniały żółte plamy janowca i ostów; nie było tu widać Czerwonego Zielska, gdy zaś przystanąłem pełen wahania na brzegu otwartego pola, ukazało się zalewające wszystko życiodajnym światłem słońce. Między drzewami natrafiłem na bajorko kipiące od malutkich żabek. Stałem długą chwilę przypatrując się i ucząc od nich niezwyciężonej woli życia. Nagle odwróciłem się, czując na sobie czyjeś spojrzenie, i w pobliskiej kępie krzewów dostrzegłem skulony jakiś kształt. Stałem i patrzyłem. Uczyniłem krok w tamtą stronę. Kształt wyprostował się i zmienił w zbrojnego w nóż człowieka. Podchodziłem doń powoli. Stał milczący, nieporuszony, przyglądał mi się bacznie.
Podchodząc dostrzegłem, że odzież jego nie mniej jest zakurzona od mojej. Wyglądał jak wyciągnięty z rynsztoka. Z bliska znać na niej było ślady zielonkawego szlamu z błotnistych rowów zmieszane z zaschłym błotem i czarnymi, tłustymi plamami po węglu. Ciemne włosy opadały mu na oczy, twarz miał spaloną słońcem i brudną, policzki zaś tak zapadłe, że z początku nie poznałem go. Od ucha do brody biegła szeroka czerwona blizna.
— Stój — zawołał, gdy zbliżyłem się na dziesięć jardów. Stanąłem. Głos miał ochrypły. — Skąd idziesz? — zapytał. Przyglądałem mu się z namysłem. — Z Mortlake — odparłem. — Ukrywałem się tam, niedaleko jamy Marsjan, gdzie spadł walec. Potem wydostałem się z ruin i uciekłem.
— Tu nie ma nic do jedzenia — mówił. — To jest mój teren. Cała ta górka, aż po rzekę i od Clapham do skraju wsi. Jedzenia starczy tu tylko na jednego. Dokąd idziesz?
Nie śpieszyłem z odpowiedzią.
— Nie wiem — odrzekłem. — Siedziałem w ruinach ze dwa tygodnie. Nie mam pojęcia, co się przez ten czas stało.
Przyglądał mi się niepewnie, potem drgnął i coś zmieniło się w jego wzroku.
— Nie mam zamiaru tu pozostawać — ciągnąłem. — Pójdę chyba do Leatherhead, do żony.
Wyciągnął ku mnie rękę.
— To pan! — zawołał. — Człowiek z Woking! Więc nie zginął pan w Weybridge?
Ja także go poznałem.
— To pan! Artylerzysta, który zjawił się w moim ogrodzie!
— Co za szczęście! — mówił. Co za szczęściarze z nas! Pomyśleć, że to pan! — Podał mi rękę, ja zaś uścisnąłem ja gorąco. — Ukrywałem się w rowie — ciągnął. — Ale oni nie zabijali wszystkich. Kiedy zaś oddalili się, uciekłem polami do Walton. Ale przecież minęło zaledwie szesnaście dni, a pan osiwiał! — Obejrzał się gwałtownie. — To tylko gawron — rzucił. — Teraz dopiero dowiedziałem się, że i ptaki maja cień. Trochę tu za przestronne, chodźmy lepiej pogadać w krzaki.
— Widział pan tu gdzie Marsjan w pobliżu? — zapytałem. — Od kiedy wydostałem się…
— Poszli do Londynu — wyjaśnił. — Myślę, że założyli tam jakieś większe obozowisko. Co nocy w stronie Hampstead świeci się całe niebo. Jak nad wielkim miastem. Widać ich, jak łażą w tej łunie. A w dzień — nie. Ale bliżej nie widziałem ich nigdzie od — policzył na palcach — pięciu dni. Potem widziałem dwóch, w stronie Hammersmith, jak taszczyli coś ciężkiego. A przedwczoraj w nocy — przerwał, po czyni powiedział z naciskiem: — ciemno już była, co prawda, ale widziałem, jak coś uniosło się w powietrze. Myślę, że zbudowali latającą machinę i próbują teraz latać.
Przystanąłem na czworakach, gdyż wdzieraliśmy się właśnie w głąb zarośli. — Latać?! — zawołałem.
— Tak — odparł. — Latać!
Posunąłem się, nieco głębiej, gdzie krzewy nie były tak gęste, i usiadłem.
— To koniec ludzkości! —— zawołałem. — Jeżeli potrafią latać, po prostu oblecą świat dokoła i…
Przytaknął mi głową.
— Na pewno oblecą. Ale przynajmniej tutaj zrobi się. nieco spokojniej. A poza tym — spojrzał na mnie — tak panu szkoda, że z ludzkością koniec? Bo mnie nie bardzo. Wykończyli nas. Z kretesem.
Popatrzyłem na niego. Choć może to wydać się. dziwne, sam jednak nie potrafiłem dojść do tego wniosku. Jasne stało się dla mnie wszystko dopiero teraz kiedy padły te słowa. Tkwiła we mnie jeszcze dotąd jakaś mglista nadzieja, nie nadzieja raczej, lecz z dawien dawna nabyte przyzwyczajenie. On zaś powtórzył:
— Z kretesem! — Brzmiała w tym niezachwiana pewność. — To koniec — dodał. — Oni stracili jednego jedynego. Usadowili się mocno, a nam dali po kulach. Przetrącili krzyże największej potędze świata. Przespacerowali się po nas. Śmierć tego pod Weybridge to czysty przypadek. A to tylko zwiadowcy. Nowi przylatują bez przerwy. Te zielone gwiazdy (co prawda przez pięć ostatnich dni nie widziałem ich) na pewno spadają gdzieś co nocy. Nic się nie da zrobić. Wykończyli nas na amen!
Nie odpowiadałem. Siedziałem patrząc przed siebie i na próżno siliłem się wydusić z mózgu jakąś rozsądną myśl.
— Co to za wojna? — ciągnął dalej artylerzysta. — Od samego początku było tak, jakby ludzie wojowali z mrówkami.
Przypomniałem sobie nagle noc w obserwatorium. — Po dziesiątym pocisku przestali strzelać, przynajmniej do wylądowania pierwszego walca.
— Skąd pan wie? — zapytał. Kiedy mu wyjaśniłem, zamyślił się.
— Może im się działo popsuło — rzekł. — No i co z tego? Na pewno już naprawili. A jeżeli nawet trochę się odwlecze, to koniec, wszystko jedno, będzie ten sam. Akurat: mrówki i ludzie. Mrówki budują miasta, żyją swoim życiem, prowadzą wojny, robią rewolucje, aż przychodzi człowiek i chce je usunąć. I usuwa. Tylko że w tym wypadku mrówkami jesteśmy my. Do tego…
— Co? — rzuciłem.
— …jadalnymi mrówkami. Spojrzeliśmy po sobie.
— I co z nami będzie? — zapytałem.
— O tym właśnie myślałem — zawołał. — O tym właśnie myślałem. Po Weybridge szedłem na południe i myślałem. Widziałem, co się tam działo. Ludzie piszczeli ze strachu. A ja nie lubię piszczeć. Nie raz, nie dwa zaglądałem śmierci w oczy. Ja nie malowany żołnierzyk, dla mnie śmierć to śmierć i nic więcej. Ten wyżyje, kto myśli. Widziałem, jak wszystko wiało na południe. Pomyślałem sobie: na długo im tam żarcia nie starczy, i od razu zawróciłem. Poszedłem miedzy Marsjan, jak jaskółka leci między ludzi. A dokoła — zatoczył ręką szerokie koło — zdychają z głodu, obdzierają ze skóry…
Dostrzegł wyraz mej twarzy i przerwał niezręcznie.
— Ci, co mieli funty, popłynęli oczywiście do Francji — dodał. Zawahał się, czy mówić dalej, napotkał me spojrzenie i ciągnął: — Jedzenia jest tu dużo. Puszki konserw po sklepach, wino, wódka, wody mineralne. A rury wodociągowe i kanały są puste. Powiem panu, co sobie pomyślałem. Oni są mądrzy i, zdaje się, potrzebują nas do jedzenia. Poniszczą więc przede wszystkim nasze statki, maszyny, armaty, miasta, cały nasz ład, całą naszą organizację. Nic z tego nie zostanie. Gdybyśmy byli tej wielkości, co mrówki — może by się nam upiekło. Ale jesteśmy więksi. Za gruby byłby kawał, gdyby to wszystko miało się rozejść po kościach. Nie da rady. Prawda? Potwierdziłem.
— No, tak. Tak sobie właśnie myślałem. Dobrze, na razie łapią nas, kiedy i jak chcą. Dosyć takiemu Marsjaninowi przejść parę mil, a już ma całe tłumy zmykających. Widziałem, jak któregoś dnia w Wandsworth jeden burzył domy i rył w ruinach. Ale kiedyś wreszcie chyba przestaną. Jak tylko skończą z naszymi działami, jak poniszczą koleje i zrobią wszystko, co sobie zamierzyli, wtedy zaczną systematycznie wyłapywać najgrubszych i zamykać w klatkach. Niedługo na pewno zaczną to robić. O, mój Boże! Przecież oni jeszcze się do nas naprawdę nie wzięli!
— Nie wzięli się!— wykrzyknąłem.
— Pewno, że nie. — Wszystko, co się dotąd stało, to tylko nasza wina. Nie mieliśmy dosyć rozsądku, aby siedzieć cicho, zaczęliśmy naprzykrzać się im głupimi armatami. Straciliśmy głowę, goniliśmy całymi tłumami to tu, to tam. Chociaż tam — wcale nie jest bezpieczniej niż tu. A oni w ogóle nie mieli zamiaru nas ruszać. Pracują, robią to wszystko, czego nie mogli przywieźć ze sobą z Marsa, szykują miejsce dla reszty. Kto wie, czy nie dlatego właśnie przestali strzelać tymi walcami. Żeby nie trafić któregoś ze swoich tu, na Ziemi. A my, zamiast rozbiegać się w ślepym popłochu albo próbować zgładzić ich dynamitem, powinniśmy spróbować przystosować się do nowej sytuacji. Tak przynajmniej ja to sobie wyobrażam. Może człowiek wolałby, dla siebie i dla swoich, żeby było inaczej, ale fakty są uparte. I na tej zasadzie zacząłem działać. Miasta, państwa, cywilizacja, postęp — z tym już koniec! Tę grę przegraliśmy! Z kretesem!
— Więc po co w takim razie żyć? Artylerzysta przyglądał mi się przez chwilę.
— Żadnych koncertów galowych przez jakiś milion najbliższych lat nie będzie na pewno; ani wystaw obrazów; ani smakowitych wyżerek w wytwornych knajpach. Jeżeli panu potrzebne są rozrywki, to myślę, że nie ma pan tu czego szukać. Jeżeli pan ma salonowe maniery i nie lubi jeść ryby nożem czy słuchać mowy cockneyów, to proszę lepiej o tym zapomnieć. Nie będzie to panu potrzebne.
— Pan myśli…
— Ja myślę, że tacy jak ja muszą żyć. Dla zachowania gatunku. Mówię panu, ja cholernie chcę żyć. I jeżeli się nie mylę, to pan niedługo powie też to samo. Takich jak my nie wytępią. Na pewno nie damy się schwytać ani oswoić, ani tuczyć jak głupie barany. Brr! Pomyśleć tylko, takie brązowe gady…
— Nie myśli pan chyba…
— Właśnie że myślę. Będę żył. Pod ich panowaniem. Uplanowałem już sobie wszystko. Obmyśliłem. My, ludzie, zostaliśmy pokonani. Za mało umiemy. Musimy wiele nauczyć się, zanim spróbujemy szczęścia. A ucząc się, musimy żyć. I to na wolności. Rozumie pan? Oto, co trzeba zrobić.
Patrzyłem zdumiony i poruszony głęboko zdecydowaniem tego człowieka.
— Na Boga! — zawołałem. — Prawdziwy z pana mężczyzna! — i uścisnąłem z zapałem jego dłoń.
— Co? — odparł, a oczy mu rozbłysły. — Nieźle to wszystko obmyśliłem, prawda?
— Niech pan mówi dalej — nalegałem.
— Dobra. Ci, co chcą uniknąć schwytania, muszą się przygotować. Ja się przygotowuję. Niech pan pojmie, nie wszyscy nadają się na dzikie zwierzęta, a tym właśnie będziemy musieli stać się. Dlatego tak uważnie przyglądałem się panu. Miałem wątpliwości. Pan wygląda na chudego i słabego. Nie poznałem pana. Nie wiedziałem, że tyle czasu siedział pan w kryjówce. Bo, widzi pan, tamci wszyscy, co żyli w tych domkach, te przeklęte kupczyki nawykłe do łatwego życia, byliby do niczego. To ludzie bez ducha, bez dumnych snów, bez wzniosłych porywów. A człowiek bez tego to zwykły tchórz, to szmata. Umieli tylko spieszyć się codziennie do pracy. Widziałem ich setkami, jak z drugim śniadaniem w garści gonili jak wściekli do pociągu, aby tylko nie spóźnić się, aby tylko jak najwcześniej otworzyć te swoje marne sklepiki i ciułać te swoje głupie groszaki. Widziałem, jak potem gonili do domu, żeby się tylko nie spóźnić na obiad i, broń Boże, nie jeść chłodnej zupy; jak siedzieli wieczorami w domu ze strachu przed bandytami; jak szli do łóżek ze swoimi żonami, nie dlatego, że je kochali, ale dlatego, że było to wygodne i nie komplikowało ich nędznej wegetacji. W powszednie dni ubezpieczali się ze strachu przed jakimś wypadkiem na tym świecie, a w niedziele — ze strachu przed życiem pozagrobowym. Tak jakby piekło było dla królików! Dla nich Marsjanie jak z nieba spadli. Wygodne klatki, zdrowy pokarm, troskliwa opieka, żadnych zmartwień. Jak pobiegają z tydzień, dwa po polach z pustymi brzuchami, sami przyjdą, żeby dać się złapać. I będą uszczęśliwieni. Dziwić się będą, jak ludzie mogli żyć, zanim Marsjanie nie zaczęli się o nich troszczyć. A te różne darmozjady, franty i oczajdusze, już ich widzę. Już widzę — mówił z posępnym zadowoleniem — jacy się robią czuli, jacy nabożni. Choć przejrzałem dopiero w ostatnich dniach, dużo już zdążyłem zobaczyć. Wielu tłustych a głupich nie będzie się martwić o nic. Inni poczują, że nie wszystko jest w porządku, że trzeba zacząć działać. A kiedy sprawy tak się układają, że ludzie zaczynają odczuwać konieczność działania, zaraz znajdują się słabi albo tacy, co słabną na samą myśl o potrzebie ruszenia mózgiem, i zawsze wykombinują taką religię, co zabrania wszystkiego, górnolotną i głoszącą ufność i pokorę wobec prześladowców i poddanie się woli Stwórcy! Pan zresztą także widział na pewno to samo — zupełnie jakby strach zmiótł całą energię. Klatki będą się trząść od psalmów i hymnów, i histerii. A inni, nie tacy prostacy może, jak to się mówi, zaczną się gzić…
Przerwał.
— Bardzo możliwe, że Marsjanie będą mieli swoich ulubieńców; wyuczą ich sztuczek, kto wie? Będą rozczulać się nad kochanym chłoptysiem, że już utył i że trzeba go zarżnąć. A niektórych nauczą polować na nas.
— Nie! — krzyknąłem. — To niemożliwe! Żaden człowiek…
— Po co te kłamstwa? — przerwał. — Znajda się i tacy. I będą to robić. Nawet bardzo chętnie. Byłoby głupotą udawać, że się w to nie wierzy.
Pewność jego przekonała mnie.
— Ale niech tylko spróbują przyjść po mnie. Boże! Niech tylko spróbują — powiedział i popadł w ponurą zadumę.
Siedziałem bez słowa, rozważając to wszystko. Nie mogłem znaleźć niczego, co można by przeciwstawić rozumowaniu tego człowieka. W dniach sprzed najazdu nikt nie wątpiłby w mą wyższość umysłową nad nim. Ja, znany i ceniony pisarz i filozof — i on, prosty żołnierz. A przecież to on, a nic ja, ocenił należycie nasze położenie, gdy ja nie zacząłem nawet jaszcze dobrze zdawać sobie sprawy z tego, co się stało.
— Co pan ma zamiar zrobić? — zapytałem. — Jakie ma pan plany?
Zawahał się.
— No, dobra, powiem panu. Więc jest tak — odrzekł. — Co mamy robić? Musimy wynaleźć taki sposób życia, żeby człowiek mógł mnożyć się i bezpiecznie chować dzieci. Tak… Niech pan zaczeka, zaraz wyjaśnię dokładniej, co moim zdaniem należy zrobić. Oswojeni będą jak wszystkie oswojone bydlęta. Po paru pokoleniach staną się tłuści, pełnokrwiści, głupi — śmiecie. Chodzi o to, żebyśmy my, wolni, nią zdziczeli, nie zmienili się w duże dzikie szczury… Bo, widzi pan, będziemy chyba musieli żyć pod ziemią. Myślałem o londyńskiej kanalizacji. Ci, co jej nie znają, wyobrażają sobie oczywiście straszne rzeczy, ale pod Londynem są całe mile, setki mil kanałów. Niech kilka dni popadają deszcze, przy pustym Londynie kanały zrobią się czyściutkie, schludniutkie. Główne magistrale będą dość duże i przestronne dla każdego. A są przecież jeszcze piwnice, podziemia, składy; można w nich będzie porobić przejścia do kanałów. A tunele kolejowe, a kolej podziemna? Co? Zaczyna pan rozumieć? Trzeba stworzyć grupę silnych, mądrych ludzi. Nie przyjmiemy żadnego śmiecia. Słabych nam nie potrzeba…
— Takich jak ja, co?
— Przecież już wyjaśniłem, że to była pomyłka. Prawda?
— Nie będziemy się spierać. I co dalej?
— Ci, co zostaną, muszą być karni. Silne, mądre kobiety będą także potrzebne. Matki i wychowawczynie — nie żadne lalkowate ślicznotki ze słodkimi ślepkami. Słabych ani głupich nie chcemy. Znów będzie się żyło naprawdę, a bezużyteczni, uciążliwi i szkodliwi muszą wymrzeć. Powinni wymrzeć. Powinni sami chcieć wymrzeć. Bo ostatecznie żyć po to, by psuć rodzaj ludzki, to nielojalność. Nie byliby zresztą szczęśliwi. A śmierć wcale nie jest taka znów straszna; tylko tchórze tak ją sobie wyobrażają. Tak więc, kanały. Tam będziemy się zbierać. Naszym ośrodkiem będzie Londyn. Kto wie, może nawet będziemy wartować i kiedy Marsjanie gdzieś się oddalą, wychodzić na powierzchnię. Może nawet będziemy mogli grać w cricketa! Zachowamy w ten sposób gatunek. Co? Przecież to chyba będzie możliwe? Ale samo zachowanie gatunku to jeszcze mało. Tyle to i szczury potrafią. Ważniejsze będzie zachowanie i rozwijanie wiedzy ludzkiej. I tutaj właśnie pojawia się na widowni pan. Są książki, są wzory. Trzeba wyszukać głębokie, pewne schowki i ukryć tam jak najwięcej książek; nie żadnych romansideł, nie poetyckich bzdurstw, ale książek o wiedzy, o myśli ludzkiej. Tu zaczyna się, powiadam, pańska rola. Musimy dobrać się do British Museum i przejrzeć wszystko, co tam jest. Przede wszystkim zachować naszą wiedzę i rozwijać ją. Musimy podpatrywać Marsjan. Niektórzy będą musieli stać się szpiegami. Kto wie… kiedy już wszystko będzie zorganizowane, może i ja się nim stanę? Pozwolę się złapać. A najważniejsze, nie wolno nam zaczepiać Marsjan. Nie wolno nawet nic im ukraść. Przy spotkaniu uciekać. Trzeba pokazać, że nie walczymy z nimi. Oni są mądrzy i nie będą nas tępić, jeżeli tylko będą mieć wszystko, co im potrzeba, i jeżeli uznają nas za nieszkodliwe robactwo.
Artylerzysta zamilkł i oparł brązową rękę na mym ramieniu.
— Może nawet nie będzie trzeba tak dużo nauczyć się, zanim… Proszę sobie tylko wyobrazić, nagle rusza pięć, sześć Machin Bojowych, Gorącym Snopem w lewo, w prawo, a w nich nie Marsjanie, lecz ludzie! Ludzie, którzy wiedzą, jak się z nimi obchodzić! A to może nawet być jeszcze za naszego życia. Niech pan sobie tylko wyobrazi — złapać takie jedno kochaniątko i pomachać Snopem! Panować nad nimi! I cóż, jeśli nawet w końcu rozkurzą cię na cztery wiatry — po takim balu? Już widzę Marsjan, jak wytrzeszczają te swoje śliczne oczęta! Człowieku, może pan sobie to wyobrazić? Może pan wyobrazić sobie, jak się śpieszą i sapią, i dyszą, i pokrzykują, i kręcą się przy tych swoich cudownych maszynach, a tu żadna nie dzieła! A wtedy my trzask, prask, łup, cup — akurat kiedy się tak przy nich grzebią, trzask Snopem i proszę, człowiek znów zajmuje należne mu miejsce.
Na długą chwilę śmiała wizja wyczarowana przez artylerzystę, pewność i odwaga brzmiące w jego głosie podbiły mą wyobraźnię całkowicie. Uwierzyłem bez wahania zarówno w przewidywane przezeń losy ludzkości, jak i w możliwość wcielenia jego planów w życie — czytelnik zaś, który mógłby uznać mnie za głuptaka ulegającego zbyt łatwo cudzym wpływom, musi pojąć różnicę między nim, z jego od dawna już przemyślanym planem, a mną, leżącym w ukryciu pod krzakiem i słuchającym w pomieszaniu tych myśli. Przegadaliśmy w ten sposób cały ranek, po czym wypełzliśmy z zarośli i zbadawszy szczegółowo widnokrąg, czy nie widać gdzie w pobliżu Marsjan, pośpieszyliśmy na wzgórze Putney, do domku, w którym było jego legowisko. Kiedy zeszliśmy do piwnicy i ujrzałem wykop o długości dziesięciu co najwyżej jardów, na który stracił już przeszło tydzień — miał to być przekop do przechodzącego przez Putney burzowca — po raz pierwszy dostrzegłem przepaść dzielącą marzenia tego człowieka od jego sił. Taką dziurę można było wygrzebać w ciągu jednego dnia. Wierzyłem jeszcze jednak w niego tak mocno, że pracowałem wraz z nim przy wykopie aż do południa. Mieliśmy taczkę i wykopaną ziemię wywoziliśmy na podwórze. W południe pokrzepiliśmy się nieco puszką zupy i winem z sąsiedniej spiżarni. Jednostajna praca przynosiła mi dziwną ulgę. Zapominałem przy niej o całym tym boleśnie nowym i obcym świecie. Pracując myślałem o projektach artylerzysty i z wolna poczęły budzić się we mnie zastrzeżenia i wątpliwości. Pracowałem jednak bez ustanku, szczęśliwy, że znów mam jakiś cel przed sobą. Przepracowawszy godzinę, zacząłem obliczać odległość dzielącą nas od kanału. Zwątpiłem, czy w ogóle doń trafimy. Nie mogłem pojąć, po co mamy kopać taki długi tunel, kiedy można było dostać się do kanału po prostu włazem. Wydawało mi się także, iż dom nie był najlepiej wybrany i dlatego potrzeba było tak długiego przekopu. Właśnie kiedy uświadomiłem sobie to wszystko, artylerzysta przerwał kopanie i spojrzał na mnie.
— Narobiliśmy się nielicho — powiedział i odłożył łopatę. — Trzeba trochę odsapnąć. — Potem zaś dodał: — Myślę, że czas pójść na dach i rozejrzeć się po świecie.
Ja jednak chciałem pracować dalej, po krótkim więc wahaniu wziął się znowu za szpadel; wtedy uderzyła mnie pewna myśl. Zatrzymałem się, on zaś natychmiast zrobił to sarno.
— Dlaczego pan chodził po polach — zapytałem — zamiast być tutaj?
— Wyszedłem przewietrzyć się trochę — odparł — i akurat wracałem. W nocy zawsze bezpieczniej.
— A robota?
— Przecież nie można ciągle pracować — odrzekł, ja zaś jak w olśnieniu przejrzałem tego człowieka. Wahał się, trzymając w ręku łopatę.
— Powinniśmy teraz rozejrzeć się — powtórzył. — Jeżeli ktoś podejdzie, może posłyszeć nasze kopanie. Zaskoczą nas nie przygotowanych.
Nie miałem chęci sprzeciwiać się dłużej. Poszliśmy na strych i stojąc na drabinie wyjrzeliśmy spod klapy włazu. Marsjan nie było widać nigdzie, toteż śmiało wstąpiliśmy na dach i ukryliśmy się za parapetem.
Co prawda większą część Putney przesłaniały nam drzewa, widać jednak było dolinę rzeki zarosła fantastyczną gęstwą Czerwonego Zielska i Dolne Lambeth, zalane i również tonące w czerwieni. Spośród pęków Czerwonego Pnącza sterczały cherlawe, martwe gałęzie drzew w pałacowym parku. Dziwne, jak bardzo obie te rośliny uzależnione były w swym rozwoju od obfitości wody. W pobliżu naszego domku żadnej z nich nie udało się przyjąć. Pełno za to było tu szczodrzewca, kwiatów głogu, buldeneżów i drzew tuji strzelających wysoko ponad zielone krzewy wawrzynów i mieniących się tęcza barw w promieniach słońca hortensji. Daleko, za Kensingtonem, unosił się gęsty dym przesłaniając pospołu z błękitną mgiełką łańcuch ciągnących się na północy wzgórz. Artylerzysta opowiadał tymczasem o ludziach, którzy pozostali jeszcze w Londynie.
— Którejś nocy zeszłego tygodnia — mówił — jacyś głupcy naprawili przewody elektryczne i po rzęsiście oświetlonych Regent’s Street i Piccadilly Circus wrzeszczała i tańcowała aż do rana gromada obdartych, brudnych pijaków, mężczyzn i kobiet. Opowiadał mi jeden, co to widział. Kiedy zrobił się dzień, połapali się, że niedaleko, pod Langham, stoi i gapi się na nich Machina Bojowa. Bóg wie, jak długo już tak stała. Potem zbliżyła się i wyłapała ze setkę takich, co z pijaństwa albo ze strachu nie mieli sił uciekać.
Sądzę, że żadna historia nie opisze wszystkich groteskowych wydarzeń tamtych czasów.
Później, w odpowiedzi na me pytania, powrócił do wspaniałych planów. Począł zapalać się. Tak wymownie opisywał zdobycie przez człowieka Machiny Bojowej, że znów na poły weń uwierzyłem. Teraz jednak, znając prawdziwą jego wartość, pojmowałem, dlaczego taki kładł nacisk, by nie robić nic zbyt pośpiesznie. Zauważyłem też, iż nie ma już teraz mowy o jego osobistym udziale w opanowaniu i poprowadzeniu do boju potężnej tej maszyny.
Po pewnym czasie powróciliśmy do piwnicy. Żaden z nas jednak nie miał, zdaje się, ochoty zabierać się znowu do kopania. Kiedy zaś zaproponował posiłek, nie protestowałem. Stał się nagle niezwykle szczodry i gdy nasyciliśmy się, wyszedł, by przynieść kilka doskonałych cygar. Zapaliliśmy, a on również zapłonął optymizmem. Potraktował me przybycie jako wielkie święto.
— Mam w piwnicy trochę szampana — powiedział.
— Po wodzie lepiej się kopie — odrzekłem.
— Nie — zawołał. — Dzisiaj ja wydaję przyjęcie! Szampan! Mocny Boże! Toć przed nami ciężka praca. Trzeba trochę odpocząć i, póki jeszcze można, nabrać sił. Niech pan spojrzy na te pęcherze!
Uparł się, by resztę dnia świętować, i nalegał, byśmy po obiedzie zagrali w karty. Nauczył mnie gry w belotkę, po czym podzieliliśmy Londyn na dwie części, dla mnie północną, dla niego południową, i poczęliśmy grać o parafie. Trzeźwo myślącemu czytelnikowi może to wydać się głupie i groteskowe, wszystko jednak działo się tak, jak tu opisuję. Co najciekawsze zaś — i belotka, i inne gry, w które graliśmy później, wydawały mi się bezgranicznie interesujące.
Dziwny jest umysł ludzki! Rodzaj nasz stał przed groźba zagłady, a przynajmniej straszliwego poniżenia; nas samych nie czekało nic prócz straszliwej śmierci, my zaś zabawialiśmy się malowanymi tekturkami i z ożywieniem, ba! z podnieceniem graliśmy w oczko! Potem nauczył mnie pokera, ja zaś ograłem go trzy razy pod rząd w szachy. Gdy ściemniało, tak byliśmy przejęci grą, że nie zważając na niebezpieczeństwo zapaliliśmy lampę.
Po nieskończonej ilości partii zjedliśmy kolację, przy której artylerzysta wykończył szampana. Potem, paląc cygara, graliśmy dalej. Nie był on już teraz tym energicznym odnowicielem gatunku, którego spotkałem rankiem. Optymizm jego stał się mniej bojowy, spokojniejszy. Pamiętam, jak pił moje zdrowie wygłaszając zawiłe, pełne jąkania się i powtórzeń przemówienie. Po tej właśnie tyradzie zapaliłem cygaro i wspiąłem się na dach, chcąc obejrzeć zieloną łunę jaśniejącą, wedle jego słów, na pagórkach Highgate.
Początkowo gapiłem się bezmyślnie w kotlinę londyńską. Wzgórza na północy tonęły w ciemności. Opodal Kensingtonu widniały czerwone ognie. Wystrzelały co jakiś czas pomarańczowymi płomieniami, by zniknąć po chwili w granatowej nocy. Reszta Londynu była czarna. Nieco bliżej dostrzegłem dziwne światło, bladofioletową migotliwą poświatę drżąca w wieczornym wietrze. Długo nie mogłem sobie wyjaśnić tego zjawiska, aż w końcu pojąłem, że to słabe promieniowanie pochodzi od Czerwonego Zielska. Obudziło mnie to ze stanu sennego podziwu i przywróciło do rzeczywistości. Przeniosłem wzrok na Marsa, jasną, czerwoną gwiazdkę błyszczącą wysoko na zachodzie, potem zaś długo i żarliwie wpatrywałem się w ciemność Hampstead i Highgate.
Długi czas stałem na dachu, zastanawiając się nad dziwacznymi wydarzeniami tego niezwykłego dnia. Raz jeszcze przebiegłem myślą wszystkie przemiany, jakie we mnie zaszły; począwszy od nocnych modlitw, na bezsensownym kartograjstwie skończywszy. Odczułem gwałtowny wstręt. Pamiętam, jak odrzuciłem, z pewnym co prawda żalem, nie dopalone jeszcze cygaro. Uznałem ten gest za symbol! Z płomienna przesada zarzucałem sobie głupotę, czułem się zdrajca wobec własnej żony i całego rodzaju ludzkiego, trapiły mnie wyrzuty sumienia. Postanowiłem opuścić tego marzyciela z jego fantastycznymi planami, pijaństwem i obżarstwem oraz udać się do Londynu. Tam, jak sądziłem, najpewniej dowiem się, co robią Marsjanie, a co moi towarzysze, ludzie. Księżyc już wzeszedł, a ja wciąż jeszcze stałem na dachu.
Po opuszczeniu artylerzysty poszedłem do Righstreet i dalej mostem przez Tamizę do Lambeth. Most ginął całkowicie niemal w gęstwinie Czerwonego Zielska. Łodygi i liście tej rośliny nosiły już jednak pierwsze oznaki zagłady — gęsto rozsiane białawe plamy.
Na rogu uliczki wiodącej ku przystani w Putney leżał człowiek. Okryty czarnym pyłem wyglądał jak kominiarz. Nie był martwy, lecz pijany do nieprzytomności. Nie udało mi się wydobyć z niego nic prócz przekleństw i wściekłych razów. Zostałbym może przy nim, gdyby nie nazbyt już zbydlęcona jego twarz.
Za mostem pokrywał wszystko czarny pył. Warstwa jego, w miarę jak zbliżałem się do Fulham, była coraz grubsza. Przerażała mnie pustka ulic. W pobliskiej piekarni znalazłem trochę pożywienia, spleśniałego, czerstwego, jednak nadającego się jeszcze do jedzenia chleba. Nieco dalej, w pobliżu Walham Green, pyłu nie było, natomiast cała jedna strona ulicy stała w płomieniach; huk pożaru przynosił w martwej ciszy prawdziwą ulgę. Ulice wiodące do Brompton także były puste, jakby wymarłe.
Tutaj znów pełno było czarnego kurzu i trupów. Na samej Fulham Road naliczyłem ich dwanaście. Musiały leżeć tam od wielu już dni, toteż uciekłem od nich czym prędzej. Okrywał je grubą warstwą czarny pył, niektóre zaś były napoczęte przez psy.
Tam, gdzie miasto wolne było od czarnego kurzu — wyglądało dziwnie odświętnie. Sklepy pozamykane, okna zasłonięte, wszędzie cisza i pustka. Gdzieniegdzie, przeważnie w sklepach spożywczych i winiarniach, widniały ślady rabunku. Ujrzałem też rozbitą wystawę złotnika, rabuś jednak został widocznie spłoszony, gdyż na chodniku leżały porzucone w nieładzie złote łańcuszki i zegarki. Nawet nie schyliłem się po nie. Nieco dalej na progu domu siedziała skulona kobieta w łachmanach. Krew ze spoczywającej na kolanach skaleczonej ręki rozlała się rdzawą plamą po sukni, obok zaś, na chodniku, wokół rozbitej flaszki po szampanie, widniała cała kałuża. Kobieta wydawała się pogrążoną w głębokim śnie, była jednak martwa.
Im dalej zagłębiałem się w Londyn, tym głębsza panowała cisza. Nie była to jednak cisza śmierci. Było to milczenie pełne niespokojnego wyczekiwania. Lada chwila przecież wszystkie te domy mogły zmienić się w dymiące zgliszcza, jak zmieniły się w nie północno–zachodnie dzielnice, mogły zginąć, jak zginęły domy Ealing i Kilburn. Było to miasto skazane…
Na ulicach południowego Kensingtonu nie znalazłem ani zwłok, ani czarnego kurzu. Tam też usłyszałem po raz pierwszy dziwny odgłos rozpaczy. Dotarł on do mej świadomości niemal niepostrzeżenie. Brzmiał jak nieustanne łkanie złożone z dwu tonów: „ul–la, ul–la, ul–la”. Gdy szedłem na północ, natężenie; jego narastało, choć głuszyły je domy. Z pełną mocą rozbrzmiał natomiast, kiedy wyszedłem na Exhibition Road. Zatrzymałem się zdziwiony tym płynącym z oddali jękiem patrząc ku kensingtońskim ogrodom. Mogło wydawać się, że to łka głosem lęku i pustki niezmierzone skupisko domów. „Ul–la, ul–la, ul–la, ul–la” — brzmiał nieludzki jęk, a potężne fale dźwięków przelewały się szeroką, słoneczną, zamknięta dwoma rzędami wysokich kamienic ulicą. Zwróciłem się pełen niepokoju ku żelaznym bramom Hyde Parku. Zastanawiałem się, czy nie wedrzeć się do Muzeum Przyrodniczego, by się wspiąć na szczyt wieży i rozejrzeć po okolicy. Postanowiłem jednak pozostawać na ziemi, gdzie łatwiej można było w razie potrzeby znaleźć kryjówkę, i podążałem dalej wzdłuż Exhibition Road. Kamienice puste były i milczące i tylko głośne echo mych kroków rozbrzmiewało dokoła. W pobliżu bramy parkowej czekał mnie dziwny widok. Leżał tam obalony omnibus i obrany doszczętnie z mięsa szkielet konia. Stałem przy nim długą chwilę, po czym ruszyłem ku mostowi. Jęk stawał się coraz potężniejszy, choć nie było widać nic prócz chmury dymu kłębiącej się ponad konarami drzew.
„Ul–la, ul–la, ul–la, ul–la” — nawoływał Głos dochodzący, jak mi się zdało, gdzieś z Regenfs Park. Rozpaczliwy ten krzyk działał przygnębiająco. Począłem tracić siły, ogarniało mnie coraz większe zmęczenie. Poczułem się słaby, obolały, głodny i spragniony. Minęło już południe. Po co błąkałem się samotnie po tym wymarłym mieście? Po co znalazłem się w Londynie, spowitym w czarny całun, spoczywającym na katafalku trupie miasta? Poczułem się śmiertelnie samotny. Wybiegałem pamięcią ku zapomnianym od lat przyjaciołom. Myślałem o truciznach ukrytych w opuszczonych aptekach, o pełnych wódki piwnicach. Wspominałem tych parę nieszczęsnych, dzielących ze mną miasto istot…
Do Oxford Street dotarłem przez Marble Arch. Tutaj znów pełno było czarnego pyłu i wiele martwych ciał. Z piwnicznych okien biła złowieszcza, okropna woń. Panował upał, a że szedłem już długo, zachciało mi się jeść i pić. Z wielkimi trudnościami włamałem się do jakiegoś baru. Udało mi się tam nasycić zarówno głód, jak i pragnienie, osłabiło mnie to jednak tak bardzo, że wyciągnąłem się na stojącej pod ścianą kanapce i zasnąłem kamiennym snem. Ocknąłem się z ponurym jękiem „ul–la, ul–la, ul–la, ul–la” w szach. Panował już mrok. Posiliłem się znalezionym w barze serem i sucharkami (spiżarka na mięso pełna była tylko robactwa), po czym powlokłem się ku Baker Street i dalej do Regent’s Park. Przechodziłem obok szeregu wymarłych skwerów — w tej chwili przypominam sobie nazwę tylko jednego z nich — Portman Sqare. Wychodząc z Baker Street dostrzegłem w oddali, ponad drzewami, w świetle zachodu kaptur olbrzyma z Marsa. Jęk dobiegał stamtąd właśnie. Nie przeraziłem się. Widok ów wydał mi się czymś zupełnie naturalnym. Przyglądałem się długo. Gigant stał bez ruchu i jęczał. Nie mogłem pojąć, dlaczego tak stoi i krzyczy.
Usiłowałem ułożyć jakiś plan działania, nieprzerwane to szlochanie przeszkadzało mi jednak. Może zaś zbyt byłem zmęczony, aby lękać się czegokolwiek. Z pewnością bardziej byłem ciekaw przyczyn tego płaczu, niż przerażony widokiem Machiny Bojowej. Skręciłem w Park Road, chcąc obejść park dokoła, i posuwając się pod osłoną domów wyszedłem od strony St. John’s Wood, by przyjrzeć się stamtąd jęczącemu Marsjaninowi. O paręset jardów od Baker Street usłyszałem głośne szczekanie i ujrzałem pędzącego w mym kierunku psa z ochłapem czerwonego mięsa w pysku. Gnała za nim sfora wynędzniałych kundli. Ominął mnie wielkim łukiem, obawiając się widocznie, bym nie odebrał mu smakowitej zdobyczy. Gdy szczekanie ucichło w oddali, mocniej rozbrzmiało płaczliwe ,,ul–la, ul–la, ul–la, ul–la”.
W pobliżu dworca St. John’s Wood natknąłem się na zniszczoną Machinę Roboczą. Wydawało mi się z początku, że ulicę przegrodził zwalony dom. Dopiero kiedy wspiąłem się na ruiny, ujrzałem ze zdziwieniem, iż przykrywają one zgruchotany mechanizm z pogiętymi i splątanymi mackami. Część przednia była zmiażdżona. Wyglądało na to, że pędząca na oślep maszyna wpadła na dom i zginęła pod jego szczątkami. Sądziłem wówczas, że katastrofa nastąpiła wskutek puszczenia maszyny samopas. Zbyt było już ciemno, by chodzić pośród ruin, toteż nie dostrzegłem zbryzganej krwią kabiny ani rozszarpanych przez psy szczątków Marsjanina.
Wstrząśnięty tym widokiem zdążałem dalej, ku Primrose Hill. W oddaleniu między drzewami, w kierunku Ogrodu Zoologicznego, stał drugi, nieruchomy, milczący Marsjanin. W pobliżu rozwalonego domu natknąłem się na Czerwone Zielsko, zaś Kanał Regenta stanowił jedną wielką, gąbczastą masę ciemnoczerwonej roślinności.
Nagle, kiedy wchodziłem na most, dźwięk „ul–la, ul–la, ul–la, ul–la” umilkł jak ucięty nożem. Cisza uderzyła we mnie niby grom.
Wysokie, mroczne domy stały przymglone jakieś, rozmazujące się w ciemności. Drzewa w parku wydawały się czarne. Wszędzie dokoła pięło się po ruinach niesamowite Czerwone Zielsko, ginąc gdzieś w górze, w mroku. Tajemnicza noc schwytała mnie za gardło, dławić poczęły strach i groza. Gdy rozbrzmiewał ten Głos, można jeszcze było znieść jakoś samotność i opuszczenie, dzięki niemu Londyn wydawał się nie taki martwy. Ten pozór życia podtrzymywał mnie na duchu. Gdy zamilkł, coś się nagle zmieniło, odeszło, sam nie wiedziałem co, i cisza stalą się niemal dotykalna. Upiorna cisza.
Londyn wpatrywał się we mnie oczodołami pustych czarnych okien. Wyobraźnia ukazywała tysiące bezgłośnych, czyhających w mroku wrogów. Opanował mnie obłędny strach, przeraziłem się własnego zuchwalstwa. Przede mną ulica była czarna, jakby zalana smołą, na chodniku dojrzałem jakiś skulony, czarny kształt. Nie mogłem uczynić ani kroku. Zawróciłem wreszcie i uciekłem co sił od tej ciszy, prosto przed siebie, ku Kilburn. Do świtu niemal kryłem się przed tą nocą w domku jakiegoś dryndziarza przy Harrow Road. Przed wschodem słońca jednak odwaga znów powróciła i jeszcze gwiazdy widniały na niebie, gdy zwróciłem kroki ku Regent’s Park. Błąkałem się w labiryncie uliczek, aż w końcu dostrzegłem w bladym świetle poranka pagórek Primrose. Na jego szczycie stał spiętrzony pod niebo, wyprostowany i nieruchomy jak tamci — trzeci Marsjanin.
Powziąłem szalone postanowienie. Zginą raz wreszcie i skończy się to wszystko. Mogę nawet oszczędzić sobie trudu samobójstwa.
Podszedłem niedbale wprost ku olbrzymowi, podchodząc zaś ujrzałem w coraz jaśniejszym blasku rodzącego się dnia stada krążących wokół kaptura i siedzących na nim czarnych ptaków. Na ten widok serce we mnie zabiło żywiej i rzuciłem się naprzód.
Przedarłem się przez Czerwone Zielsko spowijające St. Edmund’s Terrace, przebrnąłem zalewający mnie do pół piersi rwący ku Albert Road potok wody z uszkodzonej stacji pomp i wraz z pierwszymi promieniami słońca stanąłem u podnóża zarosłego trawą zbocza. Potężne wały ziemne okalały wierzchołek wzgórza czyniąc zeń niedostępną twierdzę, największe i zarazem ostatnie obozowisko Marsjan na Ziemi. Spoza szańców wzbijała się w niebo wąziutka struga dymu.
Po wale przemknęła rysująca się ostro na tle nieba sylwetka psa. Świtająca zaledwie w mózgu mym myśl poczęła nabierać cech coraz większej pewności. Biegnąc pod górę, ku nieruchomemu potworowi, nie odczuwałem lęku, lecz dzikie, pełne drżenia uniesienie. Z kaptura zwisało bezsilne brunatne cielsko, a chmary ptactwa dziobały je i rwały w strzępy.
W mgnieniu oka wdarłem się na wał i stanąłem na jego koronie. Przede mną leżała twierdza. Zajmowała ogromną przestrzeń. Tu i ówdzie stały wielkie machiny, leżały stosy przeróżnych materiałów, gdzieniegdzie widać było dziwne jakieś, podobne do ziemianek, schronienia. Dokoła zaś, rozrzuceni po całej twierdzy, jedni w obalonych Machinach Bojowych, inni w kabinach bezczynnych już Machin Roboczych, jeszcze inni leżąc rzędem, sztywno i nieruchomo — spoczywali Marsjanie, martwi, zabici przez chorobotwórcze i gnilne bakterie, z którymi nie umiały walczyć ich organizmy. Zginęli, jak zginęło po nich Czerwone Zielsko, Zginęli, gdy zawiodła cała potęga człowieka, zgładzeni przez malutkie, niewidoczne stworzonka, które mądrość Boża ustanowiła na ziemi.
Stało się to, co i ja, i wielu z nas mogłoby przewidzieć, gdyby umysłów naszych nie zaślepiło przerażenie i zgroza. Ludzkość olbrzymią spłaciła daninę od pierwszego dnia swego istnienia tym drobniutkim istotkom. Dzięki jednak doborowi naturalnemu rodzaj ludzki nabył wielkiej odporności. Nigdy nie ulegaliśmy bez walki, toteż wiele spośród nich, przede wszystkim zaś te, które wywołują gnicie ciał martwych, nie mogą dziś już nam szkodzić. Na Marsie jednak nie ma bakterii, zaledwie więc najeźdźcy stanęli na Ziemi, zaledwie odetchnęli ziemskim powietrzem i przyjęli ziemski pokarm, natychmiast nasi mikroskopijni sojusznicy poczęli gotować im nieuchronną zgubę. Gdy po raz pierwszy patrzyłem na nich, już wówczas byli nieodwołalnie skazani, umierali i rozkładali się nawet będąc w stałym ruchu. Los ich był przesądzony. Miliardami śmierci opłacił człowiek swe prawo do Ziemi i nikomu go nie odstąpi; utrzymałby je wówczas nawet, gdyby Marsjanie dziesięćkroć byli potężniejsi. Bo człowiek żyje i umiera nie na próżno.
Leżeli, rozrzuceni tu i tam, pięćdziesięciu chyba, w wyrytej przez siebie samych ogromnej mogile, dotknięci śmiercią najbardziej chyba dla nich ze wszystkich rodzajów śmierci niepojętą. Ja zaś wiedziałem jedno tylko — oto leżały przede mną martwe istoty, tak straszliwe za życia dla ludzkości. Uwierzyłem na chwilę, że to Bóg użalił się nad nami i zesłał tej nocy na Ziemię anioła śmierci.
Stałem wpatrując się w jamę z sercem bijącym radością, zaś promienie wschodzącego słońca zapalały dokoła światła poranku. W jamie panował jeszcze półmrok; potężne mechanizmy, tak wielkie i niezwykłe w swej mocy i złożoności, tak nieziemskie w dziwacznych swych kształtach, wyłaniały się powoli z cienia — złowróżbne, niesamowite, obce. Słychać było, jak sfora psów walczy o rozpostarte w mrocznej głębi u mych stóp martwe cielska.
Na przeciwległym krańcu jamy leżała wielka, płaska, szeroka Machina Latająca, której nie zdążyli już wypróbować w gęstej ziemskiej atmosferze. Śmierć nadeszła w sarn czas. Krakanie przyciągnęło mój wzrok ku ogromnej Machinie Bojowej, która już nigdy nie miała wziąć udziału w żadnym boju, ku szarpanym dziobami ptactwa krwawym ochłapom zaścielającym wnętrze kaptura na szczycie wzgórza Primrose.
Odwróciłem się i spojrzałem w dół, gdzie wiry ptasie okalały tamtych dwu, na których śmierć patrzyłem wczoraj. Jeden umierał przywołując swych towarzyszy; być może głosił światu samotną swą mękę, konając ostatni, dopóki maszyneria nie odmówiła mu posłuszeństwa. W blasku rodzącego się słońca połyskiwały bezsilne już trójnogie wieże z lśniącego metalu…
Dokoła jamy zaś, jakby cudem ocalałe od straszliwej zagłady, leżało miasto. Ci, którzy znają Londyn spowity w chmury posępnych dymów, z trudem tylko potrafią wyobrazić sobie nagą czystość i piękno głuchej ciszy tego oceanu domów.
Na wschodzie, ponad czarnymi ruinami Albert Terrace i rozszczepioną wieżycą kościoła, płonęło na bezchmurnym niebie oślepiające słońce. Gdzieniegdzie w gęstwinie dachów lśniły białymi iskrami odbijając jego promienie tafelki szyb. W blasku tym pięknie i tajemniczo wyglądał nawet sklepiony skład win koło dworca Chalk Farm, wielkie zajezdnie kolejowe, pocięte czarnymi zazwyczaj, a dziś, po dwutygodniowej przerwie, czerwonymi od rdzy pręgami torów.
Na północy leżały błękitne, zatłoczone domami Kilburn i Hampstead; zachodnia część miasta kryła sio w mgiełce, zaś na południu, w dali, poza Marsjanami, falowała w słońcu zieleń Regent’s Park, jaśniały Hotel Langham, kopuła Albert Hali, Instytut Imperialny i wysokie domostwa przy Brompton Road, dalej zaś rysowały się mgliście poszarpane ruiny Westminsteru. W błękitnej dali wznosiły się pagórki Surrey, a wieżyce Kryształowego Pałacu połyskiwały jak dwa srebrzyste groty. Ciemną plamą wznosiła się w blasku słońca kopuła katedry Św. Pawła i teraz dopiero spostrzegłem, iż jest uszkodzona, że z jednej strony zieje w niej głęboka wyrwa.
Spoglądając na tę niezmierzoną przestrzeń usianą domami, fabrykami i świątyniami, cichą teraz i opustoszałą, dumałem o wszystkich nadziejach i wysiłkach, o niezliczonych zastępach istnień ludzkich, które złożyły się na powstanie tego skupiska, dumałem o bezlitosnym zniszczeniu, jakie nad nim zawisło. Kiedy pojąłem, że cień zagłady rozwiał się już, że moje ukochane, olbrzymie, martwe w tej chwili miasto może znów ożyć i odzyskać swą wielkość, wzruszyłem się do łez nieomal.
Nawałnica ucichła. Zdrowie od dzisiaj już zaczynało powracać. Ci, którzy przeżyli, choć rozproszeni po całym kraju, choć pozbawieni przywódców, praw, żywności, jak owce bez pasterza, te tysiące, które uszły za morza — mogą już powracać; znów wymarłe dziś ulice i opuszczone skwery zapulsują życiem. Chociaż wielkiego dokonała zniszczenia — rękę niszczyciela powstrzymano. Wszystkie te upiorne ruiny, wszystkie sczerniałe szkielety domów patrzące złowrogo na słoneczną zieleń pagórka mogą wkrótce już wypełnić się gwarem odbudowy, stukotem młotków i kielni. Na tę myśl wzniosłem dłonie ku niebu i zacząłem dziękować Bogu. Za rok, myślałem, za rok…
I wtedy, dopiero wtedy przygniotła mnie myśl o sobie, o żonie, o dawnym, pełnym nadziei i uroku życiu, które odeszło na zawsze.
Teraz nastąpi najdziwniejsza może część mego opowiadania. Choć z drugiej strony nie jest ona aż tak bardzo znów dziwaczna. Pamiętam jasno, żywo i dokładnie wszystko, co nastąpiło tego dnia, do chwili gdy stanąłem na szczycie wzgórza Primrose płacząc i chwaląc Pana. Potem zaś nie pamiętam nic już więcej.
O trzech następnych dniach nie wiem nic zgoła. Później dopiero dowiedziałem się, że nie ja pierwszy odkryłem zgubę Marsjan; że już w nocy dokonało tego kilku podobnych do mnie wędrowców. Pierwszy z nich, gdy ja kryłem się w domku dorożkarza, popędził do St. Martin’s–le–Grand i zadepeszował do Paryża. Stamtąd radosna wieść pomknęła w świat i tysiąc miast i miasteczek zmartwiałych w koszmarnym wyczekiwaniu ożyło gorączką radości; gdy ja stałem nad jamą, o zagładzie Marsjan wiedziano już w Dublinie, Edynburgu, Manchesterze i Birminghamie. Ludzie płacząc i krzycząc z radości rzucali prace, padali sobie w objęcia, by po chwili pędzić z krzykiem na dworzec i pchać się do szczelnie wypełnionych, zdążających z całego kraju ku Londynowi pociągów.
Dzwony kościelne, zamilkłe dwa tygodnie temu, ożyły teraz i przesyłając radosne posłanie rozdzwoniły całą Anglię. Wychudli, brudni, zmęczeni ludzie podążali wszystkimi drogami, pieszo, na bicyklach, wozami, rozgłaszając radosnym zgiełkiem wieść o niespodzianym ocaleniu. A żywność! Przez kanał La Manche, przez Morze Irlandzkie, przez Atlantyk płynął strumień ziarna, chleba i mięsa. Zdawało się, że wszystkie okręty świata skierowano do Londynu. Ja jednak nic z tego nie pamiętam. Błąkałem się bez celu jak oszalały. Znalazłem się wreszcie wśród dobrych jakichś ludzi, którzy napotkali mnie na trzeci dzień, płaczącego i nieprzytomnego, krążącego uliczkami w pobliżu St. John’s Wood. Opowiadali mi później, że wyśpiewywałem coś bez sensu o „ostatnim żyjącym człowieku”. Mając niemało własnych kłopotów, ludzie ci, których nazwiska nawet nie mogę tu przytoczyć, choć usilnie pragnę wyrazić im swą wdzięczność, zajęli się mną troskliwie, przygarnęli i uchronili przed samym sobą. Najwidoczniej też dowiedzieli się coś niecoś o tym, co przeszedłem, z mych półprzytomnych słów.
Gdy wróciłem już całkowicie do zmysłów, opowiedzieli mi bardzo ostrożnie to, czego udało im się tymczasem dowiedzieć o losie Leatherhead. Dwa dni po mym uwięzieniu zostało ono zniszczone przez Marsjan, przy czym nikt nie ocalał. Zmietli je po prostu z powierzchni Ziemi, ot tak sobie, bez żadnej przyczyny, jak chłopcy, którzy z nadmiaru sił żywotnych rozwalają czasem mrowisko.
Zostałem więc samotny, oni zaś byli dla mnie dobrzy. Byłem sam i bardzo smutny, oni zaś opiekowali się mną. Po powrocie do zdrowia pozostawałem u nich jeszcze przez cztery dni. Ciągle jednak czułem, że pcha mnie jakaś siła, by choć raz jeszcze spojrzeć na szczątki życia, które tak przecież niedawno wydawało mi się jasne i szczęśliwe. Usiłowali powstrzymać mnie. Było to, ich zdaniem, niepotrzebne rozdrapywanie nie zaschłych jeszcze ran. Robili, co było w ich mocy, aby odwrócić me chorobliwe myśli od tej wyprawy w przeszłość. W końcu nie mogłem jednak oprzeć się ślepemu nakazowi wewnętrznemu i, obiecując niezawodnie powrócić, opuściłem ze łzami w oczach mych czterodniowych przyjaciół, by znów wyjść na puste tak jeszcze niedawno, obce i nieme ulice.
Teraz przepełniał je tłum powracających. Miejscami sklepy były już otwarte, widziałem nawet wodę zdatną do picia, bijącą z ulicznych wodotrysków.
Pamiętam, jak szyderczo jaśniało słońce, gdy rozpoczynałem smutną mą pielgrzymkę do domku w Woking, jakie ożywione, ruchliwe było miasto dokoła. Uwijało się tu takie mnóstwo zajętych czymś ludzi, że niewiarygodną wprost wydawała się niedawna śmierć tylu ich tysięcy. Twarze były pożółkłe, włosy w nieładzie, oczy szeroko rozwarte i jakby wyblakłe, większość zaś odziana była w łachmany. Lecz na wszystkich tych twarzach, we wszystkich oczach dwa wyczytałbyś tylko uczucia: podniecenia i zawziętej energii — lub posępnej determinacji. Gdyby nie to, Londyn byłby w tych dniach miastem włóczęgów. Na ulicach rozdzielano hojnie chleb nadesłany z Francji. Nielicznym koniom znać było wszystkie żebra. Na rogach ulic stali już policjanci. Zniszczenia poczynione przez Marsjan ujrzałem dopiero na ulicy Wellingtona, tam też spostrzegłem Czerwone Zielsko pnące się po filarach mostu Waterloo.
U wejścia na most zauważyłem, jakże charakterystyczny dla tych groteskowych dni, dziwaczny obrazek. Do gęstwy Czerwonego Zielska przypięty był patykiem arkusz papieru, świeżo wydany numer Daily Mail, pierwszy, jaki ukazał się po wielu dniach przerwy. Znalazłem w kieszeni sczerniałego szylinga i kupiłem gazetę. Wydawca nie zapełnił całego numeru, większa część szpalt pozostała nie zadrukowana, ostatnią zaś stronę wypełniały dawne jeszcze reklamy i ogłoszenia. W gazecie znalazłem jedynie oddane drukiem wrażenia piszącego, agencje prasowe widocznie nie podjęły jeszcze pracy. Nie dowiedziałem się niczego nowego ponad to, że już po tygodniu badań prowadzonych nad maszynami Marsjan osiągnięto zadziwiające wyniki. Artykuły zapewniały między innymi, w co zresztą nie uwierzyłem, że poznano już tajemnicę lotu. Z dworca Waterloo odchodziły pociągi przewożące bezpłatnie ludność do domu. Pierwsza fala powracających spłynęła już parę dni temu. W pociągu niewielu było pasażerów, ja zaś nie miałem nastroju do rozmów, toteż usiadłem w pustym przedziale i patrzyłem, skrzyżowawszy ręce na piersiach, na mknącą za oknem, skąpaną w słońcu panoramę zniszczeń. Tuż za stacją pociąg biegł powoli po prowizorycznie ułożonych torach, po obu zaś stronach ciągnęły się sczerniałe ruiny domów. Aż do Clapham, mimo dwudniowego deszczu i burzy, Londyn pokryty był osadem Czarnego Dymu. W Clapham tory były uszkodzone. Setki bezrobotnych sklepikarzy i urzędników ramię w ramię z kolejarzami trudziło się przy ich naprawie, my zaś podskakiwaliśmy na złączach pośpiesznie ułożonych szyn.
Cała okolica wzdłuż toru wyglądała niezwykle i smętnie. Wimbledon ucierpiał szczególnie. Najmniej, zdawało się, ucierpiał Walton, przynajmniej las otaczający go nie był spalony. Rzeczki Wandle i Mole, a także każdy, najmniejszy nawet strumyczek, ginęły w zwartej masie Czerwonego Zielska, to podobnego do stosów mięsiwa w jatce, to znów do poszatkowanej fioletowej kapusty. Sosnowe lasy Surrey wydawały się uschłe, tak rozpleniło się tam Czerwone Pnącze. Za Wimbledonem, w pobliżu toru, widać było zwały ziemi wokół szóstego walca. Stało tam mnóstwo ludzi przyglądających się pracy saperów. Nad nimi trzepotała wesoło na porannym wietrzyku chorągiew narodowa. Całą okolicę pokrywała karmazynowa roślinność, rażąc boleśnie oko purpurowym odcieniem. Spojrzenie umęczone nieustanną szarzyzną zgliszcz i posępną czerwienią roślin szukało ukojenia w łagodnych zarysach odległych, błękitnoszmaragdowych wzgórz.
Dojazd do Woking od strony Londynu nie został jeszcze naprawiony, toteż wysiadłem w Byfleet i poszedłem gościńcem do Maybury. Minąłem po drodze miejsce, gdzie rozmawialiśmy wraz z artylerzystą z patrolem huzarów, potem to, w którym ujrzałem wśród burzy pierwszego Marsjanina w Bojowej Machinie. Pchnięty ciekawością zboczyłem nieco, by w plątaninie czerwonego listowia odnaleźć przewróconą i połamaną bryczkę i zbielałe, obgryzione, rozwleczone dokoła końskie kości. Długo przyglądałem się tym szczątkom…
Zagłębiłem się w las i brnąc miejscami po szyję w Czerwonym Zielsku znalazłem, iż oberżysta został już pochowany; mijając College Arms zbliżyłem się wreszcie do domu. Jakiś stojący w rozwartych drzwiach swej willi mężczyzna powitał mnie, gdy go mijałem, po nazwisku.
Rzuciłem na nasz domek pełne nadziei spojrzenie, zgasła ona jednak natychmiast. Drzwi były wyważone, nie domknięte i podchodząc dostrzegłem, jak porusza nimi i trzaska przeciąg.
W otwartym oknie gabinetu, przez które wyglądałem wówczas, aż do świtu wraz z artylerzystą, powiewały firanki. Nikt od tego czasu go nie zamknął. Połamane krzewy wyglądały tak samo jak wtedy, cztery bez mała tygodnie temu, gdy odchodziłem Wszedłem do przedpokoju po to tylko, by wszystkimi zmysłami odczuć beznadziejną pustkę domu. Chodnik na schodach, tam gdzie przemoczony burzą siedziałem bezsilnie w ową okropną noc, zgnieciony był i wyplamiony. Na stopniach zachowały się ślady naszych zabłoconych stóp.
Poszedłem na górę, do gabinetu. Na biurku znalazłem pod przyciskiem arkusz papieru, na którym kreśliłem mą rozprawkę w tym właśnie dniu, gdy otworzył się pierwszy walec. Długo stałem odczytując po wielekroć dawno już zapomniane zdania. Pisałem wówczas o tym, jak będzie prawdopodobnie rozwijać się nasza moralność w miarę rozwoju cywilizacji; ostatnie zaś słowa były początkiem przepowiedni: „Za jakieś dwieście lat” napisałem „możemy oczekiwać…” w tym miejscu zdanie urywało się. Wspomniałem, jak nie udawało mi się tamtego dnia skupić myśli i jak rzuciłem wszystko i zbiegłem na dół, by nabyć u gazeciarza Daily Chronicle. Wspomniałem, jak pędziłem do furtki, gdy nadchodził, i jak słuchałem dziwacznej historii o „ludziach z Marsa”. Zeszedłem na dół i stanąłem w jadalni. Na stole leżał chleb i baranina zupełnie już zepsuta, i przewrócona butelka od piwa, zupełnie tak samo, jak pozostawiliśmy je z artylerzystą wychodząc z domu. Mieszkanie było puste. Pojąłem, jakim szaleństwem była tak długo piastowana nikła nadzieja. Raptem zaszło coś dziwnego.
— To nie ma przecież sensu — rozległ się czyjś głos — dom jest opuszczony. Już od dawna nie ma w nim nikogo. Zostawać tu byłoby tylko niepotrzebną męką. Nikt prócz ciebie nie ocalał.
Zadrżałem. Czy to ja sam myślałem na głos? Zwróciłem się ku szerokiemu francuskiemu oknu, wychodzącemu do ogrodu, zbliżyłem się doń i wyjrzałem.
I oto nie mniej ode mnie zdziwieni i zalęknieni stali tam kuzyn mój i żona — pobladła — powstrzymująca łzy. Na mój widok krzyknęła słabo.
— Wróciłam — wyszeptała — ja wiedziałam… wiedziałam…
Palce jej dotknęły szyi, zachwiała się. Przypadłem do niej i pochwyciłem w ramiona.
Mogę tylko żałować, iż teraz, kończąc już mą opowieść, tak niewiele wniosłem do dyskusji nad licznymi nie rozwiązanymi, jak dotąd, zagadnieniami. Krytyki obawiam się z jednego tylko względu. Oto właściwą mą dziedziną jest filozofia. Wiedzę o fizjologii porównawczej zaczerpnąłem z paru zaledwie książek, lecz twierdzenia Carvera o przyczynach nagłej zguby Marsjan wydają się tak prawdopodobne, iż mogą być uznane za pewnik. Stwierdziłem to już zresztą w toku opowiadania.
W każdym razie w ciałach Marsjan badanych po wojnie nie wykryto żadnych innych drobnoustrojów prócz gatunków znanych dotychczas na Ziemi. To, że przybysze nie grzebali swych zmarłych, jak i to, że niedbale obchodzili się ze zwłokami mordowanych przez siebie ofiar, również wskazuje na całkowitą nieznajomość procesów gnilnych. Trzeba jednak stwierdzić, iż przy całym swym prawdopodobieństwie wnioski te nie zostały, jak dotąd, naukowo potwierdzone.
Nie jest również znany skład chemiczny Czarnego Dymu używanego z tak straszliwym skutkiem przez Marsjan. Zagadką pozostało także i źródło Snopa Gorąca. Okropne wypadki, jakie wydarzyły się w laboratoriach w Ealing i South Kensington, powstrzymały fizyków od dalszych z nimi doświadczeń. Analiza spektralna czarnego pyłu wykazała nieomylnie obecność nieznanego pierwiastka, dającego trzy lśniące linie w zielonym polu widma, przy czym możliwe jest, iż łączy się on z argonem wytwarzając związek oddziałujący zabójczo na któryś ze składników krwi. Te jednak nie udokumentowane niczym rozważania nie zainteresują zapewne zwykłego czytelnika, dla którego przeznaczyłem tę opowieść. Nie zbadano również brązowej piany spływającej do morza Tamizą po zniszczeniu Machiny Bojowej pod Shepperton, teraz zaś jest już oczywiście za późno.
Wyniki badań anatomicznych resztek Marsjan pozostawionych przez wygłodniałe psy przedstawiłem już wcześniej. Każdy jednak może zapoznać się ze wspaniale zachowanym w spirytusie, nie uszkodzonym okazem w Muzeum Przyrodniczym jak również z niezliczonymi rysunkami i fotografiami tego okazu; dla fizjologii zaś dane te są najzupełniej wystarczające.
Znacznie ważniejsze i ogólniejsze natomiast jest pytanie, czy należy liczyć się z możliwością ponownego najazdu Marsjan. Nie wydaje mi się, by sprawie tej poświęcono, jak dotąd, należytą uwagę. W tej chwili odległość od Marsa jest ogromna, przy każdej jednak opozycji ja przynajmniej oczekuję nowych z ich strony prób. W każdym zaś razie winniśmy być do tego przygotowani. Sadzę, że da się z wielką dokładnością ustalić położenie działa, które oddało wówczas tych kilka strzałów, i bacznie obserwować tę część planety, by zawczasu przygotować się na przyjęcie następnego napadu.
Można by wówczas zniszczyć środkami wybuchowymi i za pomocą artylerii walce, jeszcze zanim ostygną na tyle, by Marsjanie mogli się z nich wydostać, lub też wybić ich za pomocą granatów natychmiast po odkręceniu się śruby. Wydaje mi się, że stracili oni jednak, i to bezpowrotnie, tę wielką nad nami przewagę, jaką dało im przy pierwszym na nas najeździe zaskoczenie. Być może, iż pogląd ich jest podobny do mego.
Lessing ma dostateczne podstawy, by twierdzić, iż Marsjanom udało się dokonać lądowania na Wenus. Przed siedmiu miesiącami Mars był w opozycji z tą planetą i wówczas to właśnie astronomowie dostrzegli na nie oświetlonej jej części, zwróconej ku Marsowi, szczególne sinusoidalnego kształtu znaki świetlne i równocześnie niemal takie same znaki dostrzeżono na fotografiach Marsa. Wystarczy porównać zdjęcia obu tych tarcz, aby zadziwiające podobieństwo znaków stało się zupełnie oczywiste.
W każdym bądź razie, czy możemy spodziewać się ponownego najazdu, czy też nie — nasz pogląd na przyszłe losy ludzkości musi pod wpływem niedawnych wypadków ulec gruntownej zmianie. Nauczyły nas one, że nie wolno uważać naszego globu za całkowicie bezpieczne schronienie; nigdy przecież nie da się przewidzieć, jakie nieznane, dobre czy złe, istoty mogą spaść do nas z międzyplanetarnych przestrzeni. Można jednak stwierdzić, iż w ostatecznym rachunku najazd Marsjan przyniósł ludzkości wiele korzyści. Odebrał nam bowiem to nieuzasadnione zadufanie, które zazwyczaj staje się przyczyną upadku. Przyniósł również w darze naszej wiedzy rzeczy nowe i niezwykłe i przyczynił się do poważnego wzrostu poczucia wspólnoty na Ziemi. Być może, iż poprzez gwiezdne przestrzenie Marsjanie widzieli los swych wysłanników i dobrze pojęli tę lekcję, być może także, iż na Wenus znaleźli bardziej sprzyjające warunki bytowania. Niech sobie zresztą będzie, co chce, lecz przez wiele jeszcze lat nie zniknie napięcie, z jakim obserwować będą tu, na Ziemi, tarczę Marsa i spadające gwiazdy, które w tamtych okrutnych dniach przyniosły ludzkości tyle nieszczęść.
Trudno również przecenić wpływ najazdu na rozszerzenie się naszych horyzontów myślowych. Zanim pierwszy walec spadł na Ziemię, panowało ogólne przeświadczenie, iż w całym nieobjętym wszechświecie tylko na malutkiej naszej Ziemi kwitnie życie. Dziś wiemy już znacznie więcej. Jeśli Marsjanie potrafili dotrzeć do Wenus, nie ma podstaw, by sądzić, że nie potrafi dokonać tego także i człowiek, gdy zaś powolne stygnięcie słońca sprawi, iż na Ziemi nie będzie już można żyć dłużej, co przecież nieuchronnie musi kiedyś nastąpić, być może trzeba będzie przenieść potok ziemskiego życia na siostrzaną planetę. Czy dokonamy tego?
Mglista i wspaniała jest wizja, jaką stworzył mój umysł, wizja życia przenoszonego stopniowo z malutkiego zarodka, jakim jest nasz układ słoneczny, aż w najodleglejsze krańce wszechświata. Odległe to jeszcze marzenie. Z drugiej jednak strony być również może, iż zagłada pierwszych Marsjan odroczyła tylko naszą zgubę. Do nich, być może, nie do nas należy przyszłość.
Muszę wyznać, iż groza i burzliwość tamtych czasów pozostawiły w mym umyśle zwątpienie i niepewność. Bywa, iż siedząc przy świetle lampy nad pracą w cichym gabinecie, dostrzegam gdzieś w dole, przed sobą, rozległą równinę pokrytą wijącymi się płomieniami, za piecami zaś czuję pustkę i samotność domu. Wychodzę na gościniec do Byfleet, mijają mnie pojazdy, wóz rzeźnika, bryczka pełna gości, robotnik na rowerze, dzieciaki idące do szkoły i nagle wszystko to roztapia się we mgle, staje się nierzeczywiste i wydaje mi się, że idę z artylerzystą przez upalną, pustą ciszę. Nocami widuję czarny kurz pokrywający ulice i poskręcane dziwacznie, spowite kirem pyłu trupy. Schodzą się całymi gromadami, straszne, poszarpane przez psy, mamroczą coś obłąkańczo, blade, okropne, ja zaś budzę się zmęczony, zlany potem, wpatrzony niewidzącymi oczami w ciemność nocy.
Jadę do Londynu i ruchliwe, pełne życia Fleet Street i Strand znów widzę jako ciche, wymarłe zaułki. Snują się wokół upiory przeszłości, martwe cienie, szydzące z ożywionego dziś miasta. Jak dziwnie jest stanąć na szczycie wzgórza Primrose, a uczyniłem to właśnie wczoraj, przed napisaniem tego rozdziału, i patrzeć na morze domów spowite niebieską mgiełką dymów, zlewające się z chmurnym, nawisłym nisko niebem, patrzeć na spacerujących beztrosko pośród kwietników ludzi, na gapiów podziwiających do dziś stojące tam machiny Marsjan, przysłuchiwać się hałaśliwym igraszkom dzieci i wspominać chwile, gdy patrzyłem na Londyn, taki jasny, tak wyraźnie widoczny, taki pusty i cichy w tamtym, rodzącym się, wielkim dniu.
Najdziwniejsze zaś — to móc znowu trzymać dłoń mej żony i wspominać chwile, gdy oboje myśleliśmy o sobie jako o ludziach martwych.
Wojna światów, najświetniejsze dzieło H. G. Wellsa, jest zarazem jedną z nielicznych powieści, które, wykraczając poza fantastyczność swych założeń, weszły do skarbca literatury światowej. To dubeltowe twierdzenie domaga się uzasadnienia. Najpierw zaskakuje swoją częścią pierwszą, ponieważ Wells dał wiele książek, a ta należy do najwcześniejszych (powstała jako czwarta z kolei, po Wehikule czasu, Człowieku niewidzialnym i Wyspie doktora Moreau — w roku 1897). Jak o tym mówi dedykacja, pomysł zawdzięczał swemu bratu; planował rzecz długo i starannie, dwudziesto—ośmioletni, wędrując pieszo i rowerem po wzgórzach Wokingu, żeby rozpoznać tereny inwazji marsjańskiej, badał więc topografię okolicy niczym strateg w przeddzień bitwy. Sumienności takiej można pozazdrościć — lecz nie da się do niej sprowadzić wizjonerskiej mocy Wojny światów. Tysiące autorów atakowało po Wellsie temat, którego on był pierwoodkrywcą — starcia ludzkości z pozaziemską inteligencją — i oto, po tylu dziesiątkach lat, książka ta nadal wznosi się nad mrowiem Science Fiction jak szczyt, tylko raz jeden osiągnięty. Toteż bez przesady trzeba wyznać, że im więcej poznaje się tekstów nowożytnej fantastyki, w tym wyższym stopniu przychodzi podziwiać nadrzędność pozycji, co tę fantastykę zapoczątkowała. A przecież udziałem późniejszych autorów był i przybór wiedzy Wellsowi nie znanej, i technik artystycznych, sowicie doskonalonych w tym niemal wiekowym czasie.
Tak więc stajemy przed zagadką podwójną, niezdolni pojąć ani czemu sam Wells nigdy już nie dał dzieła równego monolitowością i rozmachem Wojnie światów, ani czemu książka, od której idzie rodowód Science Fiction, trwa nieprześcigniona. Zagadka ta intrygowała mnie, więcej powiem, niepokoiła przez lata.
Wizja musi się złączyć z intelektem w sposób szczególny, nad wyraz ryzykownie zrównoważony, by jej płód zdobył arcydzielność, którą poznać po tym, że utwór nie tylko nie mierzchnie w oku następnych generacji, lecz odwrotnie: zdaje się wzbogacać sensami, jakich jego współcześni nie dostrzegali. Upływ czasu historycznego działa na literaturę niczym wiatr na ogień: małe płomyki gasi, a silne roznieca. Proces ten przybiera w fantastyce postać szczególnie drastyczną: utwory realistyczne niskiego lotu starzeją się i przez to stają się jakby nieme; fantastyczne natomiast ulegają złośliwszej kompromitacji, gdy to, co w nich miało być poważne czy aż groźne, może tylko śmieszyć. Gdy degradacja taka zachodzi sposobem złagodzonym, książki nie giną, lecz zmieniają adres czytelniczy, jak powieści J.Verne’a pisane dla dorosłych, a dziś czytane tylko przez dzieci.
Lecz Wojna światów nie drgnęła w raz zajętej pozycji — owszem, ostatnia wojna, która okazała się tak niszczycielskim probierzem dla tylu dzieł realistycznych, tę powieść Wellsa zaktualizowała nowym, okrutnym znaczeniem, bo sprawdziła — wśród okoliczności nie do przewidzenia — jej historiozoficzną wymowę. Tak stało się z książką fantastyczną, gdy ludzie mego pokolenia, w tym kraju, właśnie przez to, że tak straszliwie nawiedzonym, pamiętają, jak niewiele było wtedy książek zdatnych do lektury bez zżymania się, bez poczucia złośliwej ł fatalnej zarazem wyższości, które zawdzięczaliśmy osobistemu wtajemniczeniu w mechanizmy rozbicia kultury. I nic to, że czynnikiem miażdżącym nas była inwazja ludzi powodowanych doktryną ludobójstwa, podczas kiedy zagładę tejże skali sprawia w powieści Wellsa wyimaginowany najazd z Marsa. Młodzieniec piszący Wojnę światów obdarzony był najrzadszą — socjologiczną — wyobraźnią, skoro tworzył, nie zaznawszy żadnej wojny. Lecz właśnie ci, co, jak ja, przeżyli ją w postaci nowożytnej, wynalezionej przez faszyzm, wojny totalnej — czyli na całkowite wyniszczenie pokonanych — rozpoznają w tym „fantastycznym” utworze niezapomniane obrazy chaosu masowej ucieczki, rozpadu więzi społecznych, chyżości, z jaką cały bieg życia, cała obyczajowość tradycyjna, to wszystko, co mamy za naturalne prawo człowieka, idzie w proch, jak w takim konaniu społecznym objawy nikczemnej podłości sąsiadują z równie bezgranicznym heroizmem, do jakich wreszcie skrajnych postaw prowadzi tak całkowita klęska — gdyż Wells potrafił dotrzeć intuicją do indywidualnych i zbiorowych reakcji wewnątrz kultury zdruzgotanej, a nie tylko do stanów społeczeństwa pokonanego w wojnie, mającej — przy całym swym okrucieństwie — jakieś tego okrucieństwa granice. Utwór, zdolny z takiej odległości czasowej z taką precyzją dojść uniwersalnej prawdy, wypada zaliczyć do epiki.
Wojna, którą przeżyliśmy, była jak najbardziej realna, pozostawiła po sobie stosy dokumentów, a jednak jakże często nie mogę bez gniewnego oporu, wywołanego przemożnym uczuciem, że tu się kłamie — czytać książek poświęconych jej czasowi, pisanych przez ludzi następnej generacji. Wydaje się wówczas, że żadnym wysiłkiem wyobraźni nie można zastąpić osobistego uczestnictwa w łamaniu się i waleniu epoki — i to w obrębie realistycznego pisarstwa — lecz właśnie powieść Wellsa zadaje kłam podobnym przypuszczeniom. Niewątpliwie można tego dopiąć, skoro jemu się udało. Podnoszę więc lakoniczną, suchą, rzeczową sprawność, z jaką Wells obserwuje krach porządku ludzkiego, ową koszmarną łatwość jego zniszczenia, to, jak w gruncie rzeczy delikatne są osnowy naszego wielowiekowego dorobku i jak niewiele starannie wymierzonych ciosów trzeba, by go unicestwić.
Rozpisuję się o tej całkowicie pozafantastycznej stronie sprawy, ponieważ tej prawdzie zawdzięcza Wojna światów swoją żywotność. Jak widzimy, tylko na bezwzględnym realizmie szczegółów osadzona, we wszystkich indywidualnych i zbiorowych reakcjach wiarygodna opowieść może — z takiej bazy — wkroczyć w mistrzostwo; więc wizjoner—stwo fantastyki okazuje się o tyle sprawdzalne, o ile potrafi z wyimaginowanych elementów złożyć rzeczywistość potwierdzoną przez historyczne doświadczenie. Czynnik fikcyjny, który powoduje skutki narzucające się jako prawdziwe na pewno — oto najzwięźlejsza formuła tej kreacji.
Tak więc nazywam bohaterem Wojny światów ludzkość, potraktowaną jako „niższa rasa”, jak gatunek, któremu nic zgoła od jego zwycięzców się nie należy.
Mówię to oczywiście patrząc na tę książkę przez własny los — czyli mierząc jej wartość wiedzą, pochodzącą z przeżyć a nie z jakichkolwiek idei, mając je za wtórne względem rzeczywistości, bo to ona jest najwyższym sędzią wszystkich naszych dzieł — więc także literackich. Ostatecznie więc wypada uznać, że trwałość swoją zawdzięcza Wojna światów realizmowi wizjonerskiemu, jako zdolności docierania dalej, niż to jest możliwe w granicach każdorazowej współczesności: ta powieść jest tedy mniej fantastyczna dla mnie dzisiaj niż trzydzieści kilka lat temu, gdy czytałem ją po raz pierwszy, i właśnie dlatego więcej ma mi do powiedzenia.
Kiedy zwracamy z kolei spojrzenie ku najeźdźcom z Marsa, winniśmy sobie uświadomić, jakie tu przeraźliwe zadanie stało przed pisarzem, gdyż rachunek realizmu, raz otwarty, domagał się — i tutaj — zarazem konkretu precyzyjnego oraz takiej niesamowitej inności, która uniemożliwiłaby rozpoznanie w kosmicznych przybyszach maszkar — więc przebierańców. Znaczy to, że tak oni sami, jak ich rynsztunek, jedno i drugie musiało zostać opatrzone — naraz — pełnią nieludzkości i funkcjonalności. Jako twórca marsjańskiej technologii wojennej Wells jest znów nieprześcigniony. Ich Machiny Bojowe i Robocze są dziś dla nas po prostu tym, co sami urzeczywistnimy, w niezbyt dalekiej zapewne przyszłości, nie podług wyglądu, lecz zasady — przy tym pierwociną Machin Roboczych są tak zwane „pedypulatory”, których prototypy już istnieją. Machiny Robocze uznałby znów współczesny cybernetyk za pewien typ „symbiontów”, to jest zespolenia mechanizmu z istotą żywą, przeznaczonego do wykonywania prac uniwersalnych, a nie tylko do lokomocji — której mają służyć „pedypulatory”. W Snopie Gorąca można się dopatrzyć potężnego lasera, Czarny Dym to oczywiście gazy bojowe; należy wszakże podkreślić, iż owe wcielenia wyobraźni technologicznej nie tylko są „futurologicznie” uwierzytelnione, ponieważ wstrząsającą znamienitość nadaje im postać, w jaką przyoblekła je Wellsowska imaginacja.
Gdyż, przynajmniej dla mnie, wyznaję, nic nie ma bodaj niesamowitszego w Marsjanach ponad ów niebywały kontrast pomiędzy ich osobniczą, fizjologiczną, ociężałą nieporadnością a zwinnym ogromem ich kroczących machin, owych trójnogów, tak do niczego ziemskiego niepodobnych. Współczesny ekspert zobaczy w tych machinach wcielenie koncepcji najnowszych i najwięcej pono rokujących — bioniki, to jest sztucznego naśladowania i doskonalenia takich rozwiązań, jakie stworzyła naturalna ewolucja życia.
A jednak nie tym, technologicznym, przewidującym realne możliwości wynalazcze ładunkiem pomysłów stoi ta powieść, lecz właśnie nieomylnym stopieniem wszystkich swych realiów w jedność, bo w niej każda rzecz z osobna służy całości i ma właściwą sobie miarę. Dotykam tu pewnej tajemnicy pisarstwa nie dającej się do końca wyłożyć dyskursywnie, którą nazwę dwa razy po kolei. Najpierw, że dzieło wybornie udane obiektywizuje się i uniezależnia od swojego twórcy tak, iż staje się niejako mądrzejsze od niego samego, skoro potrafi — co właśnie usiłowałem podkreślić uprzednio — mówić późnym swoim czytelnikom nawet i to, czego sam autor nie wiedział z równą jasnością. Zdobywa więc ono jakby pewien stopień pokrewieństwa z uniwersalizmem teorii naukowej, która będzie w przyszłości potwierdzona faktami, jakich nie znał, bo znać nie mógł, jej budowniczy.
A gdyby do tejże tajemnicy podchodzić z innej strony, we wszystkich działaniach, tak społecznych i grupowych, jak indywidualnych, manifestuje się zawsze właściwa im struktura jako porządek pomieszany z przypadkiem, akcydentalność zrośnięta z prawidłowością, to, co zaplanowane, z tym, czego nikt nie przewidywał, co losowo wynikło; rzeczywistość wszelka ma swoje żelazne prawa i swoje kaprysy, ład w nieobliczalności i nieobliczalność w logice; otóż ten zawiły stop pierwiastków heterogenicznych trudno jest odtworzyć we wszelkiej narracji powieściowej, a w fantastycznej zadanie to staje się najtrudniejsze z możliwych. Bodajże nikt, o ile mi wiadomo, nie przeprowadził takiej analizy bojowego działania Marsjan i klęski ludzkiej, pokazanych w powieści Wellsa, jaką stosuje każdy historyk wojenny do wielkich batalii, więc tylko intuicyjnie oświadczę, że w postępkach obu stron tkwi niepodważalny ładunek prawdopodobieństwa: tu akurat takie środki wprowadzono w akcję, taka działała strategia i taktyka, jakich trzeba było dla osiągnięcia celu, koszmarnego ze stanowiska ludzi, a pożądanego przez Marsjan.
Skoro taki hołd oddałem już temu dziełu, niech mi będzie wolno wypowiedzieć jedyny zarzut przeciw niemu skierowany. W Marsjanach razi mnie całkowity brak kultury, oczywiście rozumianej nie jakoś solidarystycznie i antropocentrycznie, bo to byłby postulat nonsensowny.
Obraz ich jest w powieści zborny: są to istoty bezpłciowe, rozmnażają się przez pączkowanie i nie znają innej etyki poza etyką współpracy czysto rzeczowej, więc na Ziemi — bojowej, gdyż, oczywiście, muszą współdziałać dla skutecznego zawojowania planety. Otóż istoty tak całkowicie zredukowane w swej motywacji czynów i myśli do wartości zwanych instrumentalnymi wydają mi się niemożliwe, a przynajmniej po prostu nieprzekonywające. Rozum, jeśli prawdziwie jest Rozumem, musi oznaczać wykraczanie poza przyrządy, jakie wytwarza, by podtrzymać to życie, które nadało mu przywilej istnienia. Rozum musi być tedy ciekawy, i ta jego właściwość zawsze zawiera pewną przymieszkę bezinteresowności. To można udowodnić nawet odwołując się do historii nauki: gdyby ona zajmowała się zawsze i tylko tym, co zdaje się rokować wykrycie jakiejkolwiek praktycznej użyteczności, niedaleko by zaszła w swym rozwoju. Tak więc, Marsjanie powinni by zajmować się ludźmi co najmniej w tym stopniu, w jakim my zajmujemy się najniepotrzebniejszymi nam skorupiakami czy roślinami, więc badać ich, zarówno pod względem fizjologicznym, jak umysłowym, a nie tylko wysysać im krew po uznaniu naszego gatunku za niezgorszy typ pożywienia. Lecz oni zachowują się w sposób niejako instynktowny, niczym jakieś drapieżniki wampiropodobne, a to nie daje mi się pogodzić z założeniem rozumu, nawet skrajnie okrutnego w praktykowanej moralności. Nie pozostawiają też po sobie żadnych śladów własnej kultury, żadnych pojemników załadowanych informacją, dokumentów, absolutnie nic, poza zagadkowymi machinami. To również mam za istotną lukę powieści. Wells zredukował ich do agresywnego, czystego funkcjonalizmu, jak gdyby sami byli zaprogramowanymi maszynami, a nie wielkimi mózgami, przez co sądzę, że uczynił tak, ponieważ w tym, czym może być, więc — jakimi wartościami stać, jakim celom oddawać prymat nieludzka, innoplanetarna cywilizacja — po prostu nie był zainteresowany. Tutaj dopiero natrafiamy na — głęboko ukrytą! — alegoryczną intencję tego dzieła, objawiającą się w całkowitej obojętności autorskiej na wymienione właśnie pytania. Marsjanie są bowiem narzędziem, dokonującym straszliwego eksperymentu z woli pisarza, aby otworzyć ludziom oczy, to jest, aby umieścić ich znikome dokonania na gigantycznym tle historii tak ziemskiej, jak kosmicznej. Na ten trop naprowadza też osobliwa zbieżność pewnej koncepcji powtarzającej się w powieściach Wellsa. Artylerzysta, jeden z bohaterów utworu, rozmawiając z narratorem, przewiduje rozdwojenie ludzkości: po klęsce jedna jej część, pozostając we władzy Marsjan, będzie ich rzeźnym bydłem, będzie ich może obsługiwać, popadając w skrajne stany mistycznej psychozy jako ostatniego azylu umysłowego, bądź doraźnego promiskuityzmu czy nikczemnej do zaprzaństwa uległości. Druga część ukryje się pod ziemią, w starych kanałach, i tych uciekinierów będą tropili, z rozkazu Marsjan, odpowiednio ułożeni do tego i wytresowani — ludzie——niewolnicy.
Ponieważ wielką, zasłużoną estymę, jaką dzieło Kafki cieszy się u literatów, wspierano uwagami, że on, Kolonią karną, przewidział obozy koncentracyjne, czyli tę rozpiętość zdrady, do jakiej jest człowiek zdolny względem człowieka, ośmielę się, korzystając z okazji, zauważyć, iż myśl osiową dla tego proroctwa Wells wypowiedział był ćwierć wieku wcześniej. Ludzie dla Marsjan mieli ludzi łowić: jak widzimy, ten humanista i meliorysta nie żywił nadmiernie błogich przekonań co do naszej natury.
Rozdwojenie ludzkości, tylko przelotnie wypowiedziane jako przypuszczenie człowieka zrozpaczonego katastrofą w Wojnie światów, urzeczywistnił Wells już wcześniej — w Wehikule czasu — pokazując ludzkość roku osiemset tysięcznego, w którym Arkadię naziemną zamieszkują Eloje, podczas gdy podziemia roją się od Morloków. Jak wolno przypuścić, w tych podobnie rozwarstwionych obrazach odciska się, niejako odruchowo przyjęty przez Wellsa, motyw mityczny — Arkadii i Hadesu, nieba i piekła. W Wehikule czasu niebo nie jest oczywiście rajem prawdziwym, lecz jego szyderczą karykaturą, boż niewinni i piękni Eloje są zarazem otępiałymi od bierności, bezmyślnymi potomkami klas panujących, podczas gdy Morlokowie — „proletariat do cna zdegenerowany” — utrzymując maszynę cywilizacyjną w ruchu, nie tylko służą Elojom, lecz i żywią się ich mięsem. Wojna światów wyraża odwrotność tej myśli: tylko pod ziemią może jeszcze człowiek odnaleźć ostatek niepodległości — po klęsce. A zarazem obu tym motywom wspólny jest głęboko niepokojący motyw kanibalistyczny: Morlokowie żywią się Elojami, jak Marsjanie — ludźmi.
Nie przyniosę chyba ujmy Wellsowi oświadczając, że tego mi trochę nadto — i znów nie dla jakowychś względów moralnych czy aż moralizatorskich, ponieważ na zarodki okrucieństwa, tkwiące we wszelkim bycie cywilizowanym, pisarz, naszej zwłaszcza epoki, oczu zamykać nie ma prawa. Rzecz w tym, iż owa wampiropodobna fizjologia Marsjan jest podwójnie zbędna. Najpierw, w planie czysto przyrodoznawczej refleksji, gdyż jest nadzwyczaj nieprawdopodobne, by organizmy powstałe wewnątrz jednej ewolucji planetarnej życia mogły służyć za pokarm ustrojom ukształtowanym w łonie innego ewolucyjnego porządku. Nawet na Ziemi, z jej jedynym, wspólne korzenie mającym drzewem ewolucyjnym, nie każdy rodzaj zwierząt mógłby żywić się dowolnym innym, cóż dopiero gdy ogrom kosmicznej izolacji czyni wzajemnie obcymi sobie — anatomie i fizjologie istot powstałych w pełnej niezawisłości wzajemnej. Wreszcie — choć to trywialnie zabrzmi — przyrodnik wie, jak niską kaloryczność ma krew jako pokarm; istota rozmiarów człowieka czy Marsjanina musiałaby spożywać co najmniej kilkanaście litrów krwi na dobę, by żyć; a już wprowadzenie owej krwi do naczyń bezpośrednio jest biologicznie całkiem niewiarygodne. Lecz ta pretensja, zahaczająca o weryzm, traktowany czysto naukowo, ma drugorzędny charakter. Znacznie istotniejsze wydaje mi się to, że dosłowna krwiożerczość Marsjan w jej malowniczym horrorze jest pod względem artystycznym całkowicie niepotrzebna i tym samym stanowi jedyny, jak myślę, tani, bo z rozmysłu na szok obliczony, efekt narracyjny. Zapewne idzie tu o kwestie kompozycyjnego gustu, które żadnym kryteriom sprawdzalnym rozstrzygania podlegać nie mogą.
Niechże sobie, u końca tej części uwag, pozwolę wreszcie na bezwstyd impersonacji: gdybym to ja pisał Wojnę światów, kazałbym Marsjanom ludzi badać, choćby i w wiwisekejach, lecz nie wprowadziłbym motywu „konsumpcyjnego”, a nadto, co ważniejsze, nie uczyniłbym celem najeźdźców podboju ludzkości, tego podboju, który nam, współczesnym, tak dokładnie wstrząsająco przystaje do ludobójczego planu faszystów.
Uczyniłbym raczej zrozumiałym, bo naocznym, samo tylko starcie wojenne, lecz właśnie cele Marsjan zasłoniłbym przed ludźmi, robiąc je dla nich nierozpoznawalnymi. Nie przyświecałby tedy Marsjanom plan zgruchotania cywilizacji w celu zniewolenia Ziemian ani obrócenia ich w „rezerwuar żywności”, lecz jakiś cel inny, ustanowiony w odmiennym od ludzkiego porządku działań. Gdyby ktoś pragnął zrozumieć, jaki rozziew pojmowania dzieliłby ludzi od Marsjan, niechaj pomyśli na przykład o tym, że gdy wysiedlano całą ludność archipelagu, na którym miało dojść do próbnej amerykańskiej eksplozji wodorowej, tubylcy owi na pewno nic nie rozumieli z tego, co się dzieje, jakkolwiek w jednej chwili pozbawiono ich odwiecznego terytorium i dobytku. Tak więc, w owym moim hipotetycznym utworze Marsjanie działaliby wprawdzie podobnie jak w Wellsowskim dziele, lecz tylko aby się od ludzi opędzić, żeby im ludzie nie przeszkadzali we właściwym zamierzeniu, któremu miała za bazę posłużyć Ziemia. Racją takiej konstrukcji byłaby zasada, podług której różnica stopnia cywilizacyjnego rozwoju prowadzi do rozbieżnej wichrowatości poczynań celowych, czyli skutkiem odmiennych radykalnie nakierowań wysiłku zbiorowego jest niepojmowalność asymetryczna: młodsi w historii mogą starszych w niej nie rozumieć dla braku niezbędnych po temu wiadomości, a więc i pojęć po prostu. Plan taki wydaje mi się historiozoficznie bardziej racjonalny, artystycznie zaś dość szyderczy w wymowie, skoro ziemska cywilizacja ma być „tylko uprzątnięta” przez najeźdźcę, będąc mu zawadą, i wyłącznie przez to — ofiarą zagłady. Zdaję sobie jednak dobrze sprawę z niejakiego ahistoryzmu mych uwag: koncepcja taka była w czasach Wellsa nierealna jeszcze.
Wells osłabł w późniejszych książkach, jakkolwiek nie brak pośród nich utworów pełnych inwencji, lecz nigdy już nie stworzył panoramy tak rozległej, opatrzonej taką głębią i tym samym tak odpornej na niszczące działanie czasu upływającego, przy czym ośmielam się sądzić, że wiem, czemu tak było. W dniach wspaniale obchodzonego jubileuszu panowania królowej Wiktorii, więc w apogeum wiktorianizmu, gdy brytyjskie imperium było pierwszą potęgą planety, w centrum tego doskonałego, stagnacyjnego zadufania, kiedy kulminował optymizm dziewiętnastowieczny, pełen zadowolonej pychy z dokonań, Wells, aby rozerwać owe zakrzepłe, wąskie horyzonty, zadawał etnocentrycznej pysze swoich współczesnych kolejne ciosy. Pierwszy — z czasu — powieścią The Time Machine — w której pokazał przemijalność, więc ulotność epok i porządków społecznych, to, jak giną, choć w każdej generacji mają się za opoki niewzruszone; zarazem kreślił umonstrualnioną ekstrapolację z porządku, jaki zastał — burżuazję i proletariat przepoczwarzą jąć w Elojów i Morloków.
Z przestrzeni zadał cios drugi — właśnie Wojną światów, ale w powieści tej znajdujemy, podane jako rzekome cytaty z pism uczonych, wyraźne orzeczenia, iż wygląd oraz sposób działania Marsjan to jest nie tylko aktualna własność innej pozaziemskiej kultury, lecz jest to zarazem przyszłość samego człowieka.
A więc tę samą naczelną myśl dwukrotnie przyoblekał w ciało realistycznej fakturą alegorii.
Wizjami tymi uderzał w skamielinę wiktorianizmu, niby Archimedes literatury, szukając takiego punktu oparcia, żeby mógł ruszyć z posad bezwład powszechnego myślenia. Lecz tego było mu potem mało; z wizjonera–artysty, z trzeźwiciela, przemawiającego alegoriami, obrócił się w aktywistę melioryzmu społecznego. Toteż jego intelekt podporządkował sobie jego artyzm, aż jął płodzić dzieła — zbeletryzowane traktaty, socjalne utopie i antyutopie, których krytyczno–racjonalny ładunek przytłaczał suwerenność wyobraźni (jak choćby w Pierwszych ludziach na księżycu, książce jawnie skierowanej przeciwko porządkom ziemskim i właśnie przez tę jawność rozpadającej się w narracji na kawały — już to bardziej fantastyczne, już to czysto dyskursywne). Szlachetność tych utworów godna jest szacunku, lecz ta właśnie intencja uczyniła na koniec samego Wellsa w jego działaniu pisarskim — utopistą, w tym prostym sensie, że postępował tak, jakby wierzył w szansę odmienienia świata — literaturą. Rojenie to, najambitniejsze, jakiego może się dopracować pisarz, jest niestety tylko urojeniem. Wells swym późnym książkom grzbiety połamał, waląc na nie ciężary, jakich nie mogły podźwignąć — rezygnując z wizji na rzecz racji, obracając książki w instrumenty bezpośredniego, wyraźnego oddziaływania, nawracania, perswadowania i pouczania. Tak przeniósł zalecenia i dyrektywy nad siłę wyrazu artystycznego, wykłady nad sztukę, wdał się w dyskusję socjologiczną, antropologiczną na wszystkich jej frontach, dał też dzieła ważkie, jak choćby swoją Historię świata, lecz nie dał już żadnej tak wielkiej, jak Wojna światów, powieści. Toteż można by rzec, że ofiarował swoją twórczość, swój talent światu w sposób, który niewiele mógł dać temu światu realnej korzyści — lecz przecież złożył ofiarę z tego, co było w nim najlepsze i najwyższej miary; i przekładał tak, napominał, wojował słowem j aby u kresu życia pogrążyć się w głębokim pesymizmie co do dalszych losów naszego gatunku, gdyż doczekał się wyzwolenia energii atomowej w świecie, w którym nikt lub prawie nikt nie chciał go wysłuchać.
Czyn tej ofiary, rozłożony na kilkadziesiąt lat niebywale pracowitego żywota, nieposzlakowany moralnie, był, jak się rzekło, utopijny. Chcąc ludziom nieść pomocy zbyt wiele — literaturą — Wells ją, we własnym dziele, poraził — a w zamian nie mógł dać niczego — równej wartości.
Wywód ten jest oczywiście tylko moją hipotezą i mogę się w nim mylić; wyrażam wszak tylko własne przekonania. Podług nich, od literatury należy wymagać wiele — lecz nie bez pomiarkowania. Wymagania bez granic porażają ją tak samo, jak minimalistyczne, czyniące z niej pustą zabawę. O rozwiązanie drugiej z kolei zagadki — wymienionej na wstępie tych uwag, czemu nie tylko sam Wells, lecz i nikt po nim nie wzniósł problematyki perspektyw cywilizacyjnych zainicjowanej Wojną światów, na wyżyny tej właśnie powieści, pokusiłem się kilka lat temu, pisząc monograficzną rzecz o Science Fiction.*
Wywodów, jakimi wypełniłem tam niemal tysiąc stron, ani tu nie zamieszczę, ani nie powtórzę, wypowiem tylko w postaci zwięzłego spostrzeżenia to, co w nazwanej monografii omieszkałem powiedzieć. Jakkolwiek przedstawione w tamtej mojej książce czynniki natury historyczno–literackiej, komercjalnej oraz inne, jakich nie wymienię, miały swój udział w wyradzaniu się fantastyki, aż zeszła na poziom artystycznego kiczu i tandety intelektualnej, wypada lojalnie dodać, że w ciągu bez mała dziewięćdziesięciu lat, jakie nas dzielą od powstania Wojny światów, sytuacja cywilizacyjna odmieniła się o 180 stopni — czyli uległa pełnemu odwróceniu. Wells pisał w świecie do znieruchomienia zastygłym i co najważniejsze, przeświadczonym o własnej trwałości, o tym, że nie będzie podlegać żadnym kataklizmom ani metamorfozom. Toteż jego pierwsze, najcelniejsze dzieła były otwarciem horyzontów, zapowiedzią nadciągających trzęsień cywilizacyjnych.
My natomiast żyjemy w świecie, w którym nic nie jest już tak pewne jak to, że jutro nie będzie powtórzeniem dnia dzisiejszego. Świadomość zmiany, w jej narastającym przyspieszeniu, które ani samo nie objawia tendencji zastygnięcia, ani nie daje się powstrzymać na granicy wytyczonej za pospólną zgodą, ta świadomość jest już własnością powszechną.
A zatem, gdy mowa o zadaniach literatury, nie możemy włączyć w ich poczet zadania, jakie stało przed Wellsem. Nie można zbudzić już zbudzonego ani powtórnie odkryć Ameryki.
Tak więc Wojna światów może mieć tylko epigońskie kontynuacje, o tyle bezprzedmiotowe historiozoficznie, że źródeł katastrofy człowieczeństwa szukać dzisiaj w jakowychś dalach gwiezdnych to tyle, co oświecać sobie zapałkami drogę — w blasku jupiterów. Problematyka cywilizacyjnej zapaści oraz problematyka rozumu innoplanetarnego mogą być, zapewne, atakowane literacko, lecz nie w tym sprzężeniu, które im Wells nadał. Własną potęgą, w jej wzroście, zagrażamy sobie, cóż więc nam po alegorycznych opowieściach, które infantylnie chcą zawrócić rzekę historii kijem? Wells — powiedziałem — przepowiedział Gigantyczną i Nieustającą Zmianę w epoce całkowitej stagnacji. My, mieszkańcy tej właśnie Zmiany, nie możemy już zwracać się o pomoc do ojca i mistrza gatunku. Możemy jedynie podziwiać jego młodzieńcze dzieło, uczyć się zawartej w nim sumienności, rygoru wizji podporządkowanej ogniskującym władzom rozumu, ponieważ wszelkie inne, mianujące się wyzwolonym, fantazjowanie jest w istocie taką ucieczką od płonących spraw świata, która własnej dezercji kłamie.
Stanisław Lem
* Fantastyka i futurologia, Kraków 1970