Gui,araed Bernardo NIEWOLNICA ISAURA KIK

Gui,araed Bernardo

NIEWOLNICA ISAURA



Działo się to w pierwszych latach panowania Dom Pedra Drugiego.

W żyznym i dostatnim okręgu Campos de Goitacases, nad brzegiem Paraiby, nie opodal miasteczka Campós,. leżała piękna i okazała hacjenda.

Dom mieszkalny — harmonijny w proporcjach, obszerny i wykwint­ny — stał pośród miłej dla oka równiny, u podnóża wysokich wzgórz okrytych lasem, w części już przetrzebionym maczetą rolnika. Jak okiem sięgnąć, przyroda trwała jeszcze w całej swej pierwotnej i dzikiej krasie. W najbliższym jednak otoczeniu pięknego domostwa ręka człowieka przemieniła dziewicze knieje porastające niegdyś glebę we wspaniałe sady i ogrody, w soczyste pastwiska ocienione tu i ówdzie gigantyczny­mi drzewami gameleiry i copaiby, dębami i cedrami, które świadczyły

o żywotności dawnej puszczy. Warzywnik, sad, pastwiska i pola upraw­ne, nie ogrodzone, oddzielone od siebie jedynie zieleniejącymi bujnie zaroślami bambusów, akacji i krzewów piteiry, sprawiały wrażenie malowniczego ogrodu.

Dom stał zwrócony frontem do wzgórz. Niskie schodki z ciosanego kamienia prowadziły na uroczy ganek, cały spowity w pnące kwiecie. Na tyłach domu znajdowały się rozmaite budynki gospodarcze — baraki dla niewolników, zagrody i spichlerze — za nimi zaś rozpościerały się ogród, warzywnik i ogromny sad, ginący gdzieś w oddali na urwistym brzegu szerokiej rzeki.

Był piękny i spokojny październikowy wieczór. Słońce nie zaszło jeszcze i zdawało się płynąć nad horyzontem, zawieszone na spienionych

fulach mieniących się zlotem obłoków. Lekki, przesycony balsamiczną wonią powiew wiatru przeciągał nad stromymi brzegami, leniwie mu­skając wierzchołki drzew i budząc ledwie słyszalny szmer w koronach palm kokosowych, które przeglądały się w lśniącej i spokojnej toni rzeki.

Pogoda była przepiękna. Odświeżona deszczem roślinność rozkrzewi- la się bujnie; wody-rzeki —jeszcze nie wezbrane wielkimi powodziami falowały z majestatyczną powolnością, odbijając w swych przejrzystych głębiach przepyszne barwy widnokręgu i czystą zieleń urwistych brze­gów; ptaki, pozwoliwszy wreszcie odpocząć skrzydłom zmęczonym lotem nad okolicznymi sadami i gajami, rozpoczynały już preludium wieczornego śpiewu. •

Blask zachodzącego słońca płonął na szybach okien; zdawało się, iż dom cały trawi łuna wewnętrznego pożaru. Tymczasem na ogół pano­wała głęboka cisza i spokój zupełny. Srogie woły i tłuste jałówki prze­żuwały powoli, rozciągnięte w trawie, w cieniu wysokich drzew. Słychać było zgiełk ptactwa domowego w podwórzu, beczenie owiec i dalekie po­rykiwanie krów, które same wracały do zagród. Wokół ni śladu czło­wieka; hacjenda. zdawała się jakby wyludniona. Tylko uchylone okna wielkiego frontowego salonu i otwarte na oścież drzwi świadczyły o tym, że nie wszyscy mieszkańcy tej wspaniałej posiadłości byli nieobecni.

W owej niemal doskonałej, harmonijnej ciszy natury słychać było wyraźnie fortepianowe akordy stapiające się w jedno z głosem kobiety, głosem melodyjnym, subtelnym i namiętnym, o brzmieniu czystym i świe­żym. Mimo iż nieco przytłumiony, śpiew był dźwięczny i pełny.

Melancholijny, jakby zamglony ton pieśni zdawał się stłumionym westchnieniem duszy samotnej i cierpiącej.

Tylko ten jeden jedyny dźwięk burzył ciszę spokojnego domostwa. Na zewnątrz wszystko zdawało się słuchać go w mistycznym i głębokim skupieniu.

Strofki, które śpiewał ów głos, brzmiały tak:

I ■ ...

Ach, w jakże ciężkiej niewoli od dziecka przyszło mi żyć...

Ziarnem posianym w jałowej roli po wieczne czasy mam już być!

Nawet łzy gorzkie mej niedoli, głęboko w sercu muszę skryć.

Próżno .wyciągani me ramiona!

We mgle już znika postać twa...

Miłość na zawsze jest wzbroniona mojemu sercu, nawet w snach.

Tylko do cierpień jam stworzona, z marzeń nie został nawet ślad.

Pod wolnym niebem pól szerokich wolne powietrze wdycha kwiat, gdzieś nad szczytami gór wysokich w wolnych przestworzach buja ptak...

Mnie przeznaczony ból głęboki, dla mnie zamknięty wolny świat!

Ucisz twe serce, niech nie płacze!

Nawet twe żale zbrodnią są.

Cierpienie twoje nic nie znaczy, niewola wieczna dolą twą.

Jej piętna nikt ci nie wybaczy:

^ ta Iza też nie jest twoją łzą!

Rzewne nuty owej pieśni, wymykając się przez otwarte okno i od­bijając echem naokół, budzą chęć poznania syreny, która tak pięknie śpiewa, bowiem syreny tylko i anioły potrafią śpiewać tak cudnie.

Po stopniach schodków wiodących na spowity w bujne girlandy kwiecia ganek śmiało wejdźmy do wnętrza domu. Tuż po prawej stronie przedpokoju napotykamy otwarte szeroko drzwi, prowadzące do prze­stronnego i zbytkownie umeblowanego salonu. Ujrzymy tam, siedzącą samotnie u pianina, piękną i szlachetną postać dziewczyny. Kontur jej profilu rysuje się wyraźnie na tle hebanowego pudła instrumentu i czar­niejszych jeszcze pukli gęstych włosów. Tak czyste i delikatne są te linie, że olśniewają oczy, zniewalają umysł i paraliżują wszelką myśl Jej płeć jest jak kość słoniowa klawiatury, jak jutrzenka, której blask, zabarwio­ny lekkim odcieniem bladej róży, nie oślepia wzroku. Wysmukla szyja z niewymownym wdziękiem wspiera się na cudownych ramionach. Roz­puszczone włosy spływają w gęstych, lśniących lokach, opadając kruczy­mi splotami na oparcie krzesła. Na czole spokojnym i gładkim niczym polerowany marmur światło zachodu kładło delikatne, różowawe re­fleksy; rzekłbyś, że to tajemniczy posąg z alabastru, w którego przeźro­

czystym łonie tli się niebiański ogień natchnienia. Twarz dziewczyny zwrócona była ku oknu — jej rozmarzone spojrzenie błądziło gdzieś w przestworzach. Uroki wdzięcznej śpiewaczki podnosiła jeszcze pro­stota. nicledwie ubóstwo, skromnego stroju. Jasnobłękitna suknia ze zwykłego perkalu doskonale i z czarującą naturalnością podkreślała strzelistą sylwetkę i wysmukłą kibić. Obfite fałeły stroju podobne były chmurze, z gębi której wychylała się pieśniarka, jak Wenus rodząca się z morskiej piany lub jak anioł wyłaniający się z powiewnych mgieł. Mały krzyżyk z czarnego bursztynu na ciemnej wstążce, zawieszony na szyi, stanowi jej jedyną ozdobę.

Skończywszy śpiewać, dziewczyna trwała chwilę w zadumie, z palca­mi na klawiaturze, jakby zasłuchana w milknące echa swej piosenki. Tymczasem lekka i przejrzysta portiera u bocznych drzwi uchyliła się delikatnie i do salonu weszła nowa postać. Była to także piękna dama, jeszcze w rozkwicie młodości, zgrabna i wytworna.

Przepych i niezwykła staranność stroju, postawa wyniosła i pańska oraz pewna sztuczność ruchów nadawały jej ów pretensjonalny wygląd, jaki cechuje każdą ładną i bogatą pannę wówczas nawet, gdy jest sama. Jednakże« mimo przepychu stroju i manier wielkiej pani, uroda jej zdawała się nieco przyćmiona wobec szlachetnej w swej prostocie, a zarazem tak naturalnej i skromnej postaci śpiewaczki. Lecz Malwina, bo takie było imię owej wielkiej damy, także była śliczna, wręcz cza­rująca, a w jej ogromnych i łagodnych, niebieskich oczach przez dumę, jaką ją napawała uroda i wysokie urodzenie, przeświecała wrodzona jej dobroć, serca

Malwina niepostrzeżenie podeszła do śpiewaczki i stojąc za jej plecami czekała, aż przebrzmi ostatnia stroika.

- Isauro... powiedziała, lekko kładąc swą delikatną dłoń na jej ramieniu.

Ach, to moja pai)i!'— krzyknęła Isaura i odwróciła się ku niej, spłoszona. Nie wiedziałam, że pani mnie słucha.

No i cóż z tego? Śpiewaj dalej... masz taki ładny głos! Ale wo­lałabym, żebyś zaśpiewała coś innego. Dlaczego tak sobie upodobałaś tę smutną piosenkę, której nauczyłaś się nie wiadomo skąd?

Lubię ją, bo jest ładna i dlatego, że... Ach, nie powinnam o tym mówić.

Mów, Isauro. Czyż nie powiedziałam ci, że nic nie powinnaś przede mną ukrywać i że niczego nie musisz się obawiać z mojej strony?

Ta piosenka przypomina mi matkę, której nie znałam. Ale skoro moja pani nie lubi tej piosenki, nie zaśpiewam jej więcej.

| Nie, nie chcę, byś ją śpiewała, Isauro. Mogliby pomyśleć, że jesteś tu źle traktowana, że jesteś niewolnicą nieszczęśliwą, gnębioną przez złych i okrutnych panów. Tymczasem pędzisz życie, jakiego pozazdro­ściłoby ci wielu ludzi wolnych. Cieszysz się poważaniem swych państwa. Dano ci wychowanie, jakiego nie ma wiele znajomych mi wytwornych i bogatych dam. Jesteś piękna, a skórę masz tak jasną, że nikt by nie powiedział, iż płynie w twych żyłach choćby jedna kropla krwi murzyń­skiej. Wiesz przecież, jak gorąco moja dobra teściowa polecała ciebie mnie i memu mężowi. Zawsze będę szanować słowa tej świętej kobiety i sama przecież widzisz najlepiej, że jestem ci raczej przyjaciółką niż panią. O nie! Nie pasuje do twych ust ta rzewna piosenka. Nie chcę — ciągnęła tonem łagodnego napomnienia — nie chcę, byś ją nadal śpie­wała. Słyszysz, Isauro? Jeśli mnie nie posłuchasz, zamknę przed tobą pianino.

A jednak, proszę pani, mimo wszystko czymże jestem, jeśli nie zwykłą niewolnicą? To wykształcenie, które mi dano, ta uroda, którą tak wychwalają, na co mi się zdadzą? Są jak wikwintne sprzęty wsta­wione do baraku dla Murzynów. A przecież barak zawsze pozostaje barakiem.

Narzekasz na swój los, Isauro?

O nie, proszę pani. Nie mam powodu... Chcę tylko powiedzieć, że mimo wszystkich przywilejów i zalet, jakie mi przypisują, dobrze znam swoje miejsce.

Ach to tak! Wiem już, co cię trapi; twoja piosenka jasno to mówi. Niemożliwe żebyś, będąc tak ładną, jak jesteś, nie miała ukochanego.

Ja?!... Ależ skąd, proszę pani. Błagam, proszę w to nie wierzyć, ktokolwiek pani o tym powiedział.

Ty sama mi powiedziałaś. A nawet jeśli to prawda, cóż z tego? Nie wstydź się. Czy to coś przeciwnego naturze? No chodź, wyznaj mi wszystko. Masz ukochanego i dlatego biadasz, że nie urodziłaś się wolna i nie możesz kochać tego, który przypadł ci do serca i któremu taki ię spodobałaś; czyż nie tak?

Błagam, niech mi pani wybaczy — odrzekła niewolnica z uśmie­chem pełnym słodyczy — lecz myli się pańi ogromnie. Daleka jestem nawet od tej myśli.

O. bynajmniej! Nie oszukasz mnie, moja panno! Kochasz, a jesteś /byt piękna i utalentowana, byś miała zwrócić swe serce ku niewolni­kowi. No, chyba żeby to był niewolnik podobny tobie, ale wątpię, czy taki w ogóle istnieje. Dziewczyna taka jak ty z powodzeniem może zdobyć miłość urodziwego i wolnego chłopca. To właśnie dlatego śpiewasz rzewne piosenki. Ale nie martw się, droga Isauro; zapewniam cię, że już jutro będziesz miała swą wolność. Poczekaj tylko, aż wróci Leoncio. To wstyd, żeby dziewczyna taka jak ty nadal tkwiła w niewoli.

Proszę, niech pani nie zaprząta sobie tym myśli. Nie w głowie mi miłość, a wolność jeszcze mniej. Czasami jestem smutna, ot, tak sobie, bez żadnego powodu...

To bez znaczenia; teraz ja chcę, żebyś była wolna, i wolna będziesz.

Wtem rozmowę przerwał tętent koni u wrót hacjendy.

Malwina i Isaura podbiegły do okna, zobaczyć, kto przyjechał.

/

Jeźdźcy, którzy przybyli od strony pobliskiego Campos, zsiedli już z koni. Byli to dwaj przystojni i wytworni młodzi mężczyźni. Po swo­bodzie, z jaką skierowali się ku wejściu, można było odgadnąć, że należą do rodziny.

W istocie, jednym z nich był Leoncio, mąż Mai winy, a drugim jej brat Henryk.

Zanim podejmiemy na nowo naszą opowieść, zatrzymajmy się na chwilę, by zawrzeć bliższą znajomość z tymi młodymi ludźmi.

Leoncio był jedynym synem bogatego i wpływowego komandora Almeidy, właściciela pięknej i okazałej hacjendy, tej samej, w której teraz się znajdujemy. Komandor, schorowany i dość już podeszły w latach, pozostawił synowi zarząd i prawo użytkowania majątku, sam zaś prze­niósł się do stolicy, w nadziei, że miejskie rozrywki pomogą mu za­pomnieć o dolegliwościach. Miało to miejsce tuż po ślubie Malwiny i Leoncia, który o rok wyprzedza początek tej historii.

Leoncio, rozpieszczany przez hojnych i pobłażliwych rodziców, był od małego chłopcem złym i tak leniwym, że już w pierwszych latach nauki zaprzepaścił wszystkie swe zdolności. Niesforny i niepoprawny syn. w szkole uczył się źle, w żadnym też gimnazjum długo nie zagrzał miejsca. Dzięki wpływowi rodziców łatwo prześlizgiwał się z klasy do klasy, gdyż nauczyciele nie śmieli złymi wynikami syna przysparzać troski poważa­nemu przez wszystkich i hojnemu komandorowi. Ukończywszy w ten sposób szkoły, Leoncio wstąpił na medycynę. Jednak już na pierwszym roku studiów zniechęcił się do zawodu lekarza, a ponieważ rodzice nigdy

nie potrafili mu się sprzeciwić, zmienił plany i wyjechał studiować prawo do Olindy. Tam. roztrwoniwszy niemałą część ojcowskiej fortuny na zaspokojenie swych nałogów i szalonych fantazji, znudził się również prawem, po czym doszedł do wniosku, że tylko w Europie będzie mógł w pełni rozwinąć swe umiejętności i zaspokoić pragnienie wiedzy, czer­piąc z czystych i obfitych źródeł nauki.

W tym też duchu napisał do ojca, który zaufał mu raz jeszcze i wy­prawił do Paryża, w nadziei, że powróci stamtąd jako drugi Humboldt. Rozlokowawszy się na dobre w owym pandemonium zbytku i rozrywki, Leoncio z rzadka tylko i jedynie dla zabicia nudy chadzał posłuchać wykładów znakomitości epoki. Nie spotkalibyście go także w muzeach, instytutach i bibliotekach. Był natomiast stałym i gorliwym bywalcem Ogrodu Mobile oraz wszystkich najmodniejszych kawiarni i teatrów, tak że w końcu stał się szeroko znany w kręgach paryskiej złotej młodzieży. Tak minęło lat kilka. Przez ten czas — czy to wskutek pobytu w Paryżu, czy też w podróżach do renomowanych kurortów i głównych stolic Europy — tak niemiłosiernie ogołocił ojcowską sakiewkę, że komandor, mimo całej swej pobłażliwości i miłości dla jedynaka, poczuł się zmuszony odwołać go pod skrzydła rodziny, w ten tylko bowiem sposób mógł zapobiec całkowitej ruinie majątku. Aby jednak Leoncio nie odczuł zbyt boleśnie tego tak gwałtownego i surowego przykrócenia cugli, ojciec postanowił zwabić go nęcącą perspektywą bogatego i ko­rzystnego małżeństwa.

Leoncio chwycił przynętę i powrócił do kraju, przywożąc ze swych wojaży, zamiast rzetelnej wiedzy, nieograniczony zasób próżności i tu­petu oraz tak doskonałą znajomość życia wyższych sfer, że śmiało uchodzić mógłby za arystokratę. Podróż uczyniła z niego typowego dandysa, wcielenie elegancji i dobrych manier. Najgorsze było jednak nie to, że zaprzepaścił czas przeznaczony na naukę, lecz że wracał z duszą zdeprawowaną, nawykłą do rozpusty i rozwiązłości.

Tych kilka' dobrych i’szlachetnych skłonności, jakimi obdarzyła go natura, zgasło w jego, sercu, przesiąkniętym niegodziwymi ideami, utwierdzonymi przez przykłady jeszcze gorsze.

W chwili powrotu z Europy Leoncio liczył sobie lat dwadzieścia pięć. Ojciec, w słowach najbardziej serdecznych i ostrożnych, próbował . nakłonić go, by zastanowił się poważnie nad wyborem zawodu. Dodał

12

też, że Leoncio wyciągnął z ojcowskiej sakiewki więcej, niż było potrzeba na jego wykształcenie, i że powinien pomyśleć, jeśli nie o tym, jak powiększyć, to przynajmniej jak zachować w nienaruszonym stanie tę fortunę, która prędzej czy później przypadnie mu w udziale. Po wielu wahaniach Leoncio zdecydował się na karierę kupca, która wydawała mu się najbardziej niezależna i lukratywna ze wszystkich. Jednak jego rozrzutne i śmiałe plany przeraziły komandora. Zarówno handel Murzynami, jak też eksport i import towarów, choćby na wielką skalę, uznał Leoncio za zajęcie poniżające i niegodne jego wysokiej pozycji i starannego wykształcenia, a drobny handel detaliczny budził w nim politowanie i niesmak. Pociągały go jedynie wielkie spekulacje giełdowe, ’ poważne operacje finansowe i transakcje, w których mógłby obracać ogromnymi kapitałami. Tylko w ten sposób zdołałby w krótkim czasie podwoić ojcowski majątek. Sądził, że po doświadczeniach, jakie zdobył na giełdzie paryskiej i na licytacjach w wielu krajach Europy, z powo­dzeniem potrafiłby pokierować operacjami najpoważniejszych banków czy najbogatszych przedsiębiorstw. Ojciec atoli nie odważył się wystawić swej fortuny na hazard giełdowych spekulacji żółtodzioba, który jak dotąd dał jedynie dowód wielkiego talentu do pozbywania się, w krót­kim czasie i z czystą stratą, znacznych sum. Dlatego też postanowił nie poruszać więcej tego tematu, w nadziei, że młodzik z czasem się ustatkuje.

Zrozumiawszy, że ojciec nie ma zamiaru zabezpieczyć jego przyszło­ści, Leoncio postanowił rozejrzeć się za tym bezbolesnym i naturalnym środkiem zdobycia fortuny, jakim jest małżeństwo. Ze wszystkich możliwych karier ta była jedyną, która mogła zapewnić mu pieniądze na zaspokajanie wszystkich zachcianek.

Malwina, piękna córka pewnego zaprzyjaźnionego z komandorem, a przy tym nadzwyczaj bogatego stołecznego kupca, od dawna już — za obopólną zgodą rodziców — przeznaczona była dla Leoncia. Rodzina Almeidów udała się więc do stolicy. Młodzi poznali się, pokochali i po­brali. Zajęło to nie więcej niż kilka dni. Wkrótce po ślubie na Leoncia spadł nagły i bolesny cios: śmierć ukochanej matki. Dobra ta i szacowna dama nie była nazbyt szczęśliwa w pożyciu z komandorem, człowiekiem oschłym i zimnym, któremu obce były święte i czyste rozkosze miłości małżeńskiej, a który swymi rozpustnymi wybrykami ranił co dzień od

13

nowa serce swej małżonki. Odczuwała to tym boleśniej, źe Leoncio był Jedynym synem, jaki jej pozostał. Najbardziej przecież żałowała, iż niebo nie dało jej córki, która byłaby jej towarzyszką i pociechą w smutnej starości.

Sprawił wówczas łos. że we własnym domu znalazła ukojenie swych trosk w postaci kruchej i delikatnej istotki, która pojawiła się jakby specjalnie po to, by wypełnić pustkę, jaka zagościła w jej czułym i do­brotliwym-sercu. Istotka owa zdołała sprawić, że dom, gdzie starsza pani w monotonii i nudzie pędziła dzień po dniu, stał się mniej samotny i smutny.

Otóż pewnego dnia w hacjendzie przyszła na świat maleńka niewolni­ca. tak urocza, wdzięczna ¡.figlarna, że już w kolebce skupiła na sobie całą uwagę dobrej pani. stając się przedmiotem jej szczególnych starań.

Dziewczyna owa, imieniem Isaura, była córką pewnej urodziwej Mulatki, ulubionej mucamy* i wiernej służki żony komandora. Ów zaś, jako człowiek rozwiązły i pozbawiony skrupułów, niewolnice traktował jak nałożnice z własnego haremu. Nic więc dziwnego, że któregoś dnia jego lubieżne spojrzenie padło na ładniutką mucamę. Mulatka długo opierała się brutalnym nagabywaniom, w końcu jednak uległa groźbom i przemocy. Tak bezecne i okrutne postępowanie nie mogło długo pozostać ukryte przed oczami cnotliwej pani domu, aż wreszcie wzbu­dziło w niej śmiertelną odrazę. Znudzony gwałtownymi i gorzkimi wyrzutami żony, komandor nie odważył się ponownie na przemoc. Zawiodły go też wszelkie inne sposoby, tak, że nigdy nie zdołał pokonać nieprzezwyciężonego wstrętu, jaki czuła do niego śliczna niewolnica. Rozwścieczony zdecydowanym oporem, postanowił w swym przewrot­nym i złym sercu zemścić się w najokrutniejszy i najnikczemniejszy sposób, gnębiąć ją ciężką pracą i ciągłymi karami. Oddalił ją z domu, gdzie wykonywała prace lekkie i delikatne, i umieścił w baraku dla naj- pośledniejszych niewolników. Następnie wyznaczył ją do znojnych robót na plantacji, polecając rządcy Portugalczykowi, by nie szczędził jej obo­wiązków i batów'. Rządca jednakże, człowiek zacny i jeszcze w sile wieku, nie miał duszy tak zatwardziałej jak jego pan. Oczarowany wdziękami niewolnicy, miast pracy i rózeg, obsypywał ją podarkami i pieszczotami.

: skutkiem czego Mulatka wydała wkrótce na świat uroczą córeczkę.

Wydarzenie to tak bardzo rozsierdziło komandora, że obrzuciwszy do- '• brego i wiernego rządcę stekiem gróźb i obelg, wyrzucił go z hacjendy, a

Mulatkę zadręczał pracą ponad siły i traktował tak okrutnie, że zeszła I z-tego świata, zanim jeszcze zdążyła odchować sWą maleńką dziecinę.

Pod taką oto złą gwiazdą urodziła się piękna i nieszczęśliwa Isaura. Jednak jakby w nagrodę za tak wielkie cierpienia, pewna święta kobieta jak anioł dobroci pochyliła się n^d jej kołyską, chroniąc biedne dziecię pod swymi opiekuńczymi, litościwymi skrzydłami. Żona komandora, ona to bowiem była, ujrzała w swej prześlicznej wychowance dar niebios, zesłany jej na pociechę w strapieniach, jakich przysparzał jej małżonek swymi bezecnymi wybrykami. Wzniosła więc ku niebu oczy pełne łez i wdzięczności i przysięgła na duszę nieszczęsnej niewolnicy, że weźmie na siebie ciężar przyszłości Isaury, obiecując wychować ją i wykształcić jak własną córkę.

Wypełniła to z pobożną skrupulatnością. Gdy dziewczynka podrosła, zacna staruszka sama uczyła ją czytania i pisania, szycia i modlitwy. Później wyszukała jej nauczycieli tańca, muzyki, rysunku, francuskiego i włoskiego, kupowała jej książki — jednym słowem włożyła wiele gorliwości w to, by dać dziewczynce najbardziej staranne wychowa­nie, tak jakby to robiła dla najukochańszego dziecka. Uroda, wdzięk i żywa inteligencja Isaury przeszły najśmielsze oczekiwania przybra­nej matki, która, widząc tak wspaniałe rezultaty swych zabiegów, z każ­dym dniem więcej znajdowała przyjemności w szlifowaniu tego klej­notu, który zwykła była nazywać najpiękniejszą ozdobą swych siwych włosów.

Niebo nie zechciało dać mi córki z mojej krwi — mawiała — lecz dało mi w zamian córkę z mojej duszy.

Najbardziej jednak zdumiewało w tej niezwykłej dziewczynce to, że ani podziw, ani wyjątkowa troska, jakich była przedmiotem, nie uczyniły jej próżną czy arogancką; bowiem czułość, jaką była otoczona, w niczym nie zmieniła jej przyrodzonej dobroci i słodyczy serca. Była zawsze wesoła i miła dla niewolników, uległa zaś i pokorna wobec swych państwa.

Komandor nie pochwalał kaprysu swej małżonki, przypisując go dziwactwom starości.

- To czysty obłęd! — zwykł wykrzykiwać z nutką szyderstwa w gło­sie. — Tracić czas na wychowanie rozpieszczonej strojnisi, która jeszcze zaleje jej sadła za skórę! Staruszki miewają różne manie: jedne modłą się całymi dniami, inne zrzędzą od rana do wieczora, inne jeszcze hodują psy lub kocięta. Tej zachciało się z Mulatki zrobić księżniczkę. Prawdę mówiąc, to trochę zbyt kosztowne, ale w końcu... niech jej wyjdzie na zdrowie. Przynajmniej wtedy, gdy zabawia się swą pupilką, oszczędza mi impertynencji i zgryźliwych kazań... A niech tam!

Po ślubie Leoncia cała rodzina powróciła na hacjendę w Campos. Wówczas to właśnie komandor przekazał synowi zarząd majątku, oświadczając, że jest dość stary, schorowany i zmęczony i chciałby w spokoju dożyć reszty swych dni, wolny od trosk i obowiązków, do czego aż nadto wystarczy mu renta, jaką dla siebie zachowuje. Przeka­zawszy hacjendę synowi, przeniósł się do stolicy. Małżonka jego wolała jednakże pozostać w towarzystwie Leoncia i synowej, na co komandor przystał skwapliwie.

Malwina, mimo swej arystokratycznej dumy, od razu zapałała żywą sympatią do Isaury, tak prostolinijnej, subtelnej, skromnej i uległej, że nawet jej wyjątkowa uroda i przymioty ducha nie stanęły na przeszko­dzie. by już przy pierwszym spotkaniu zdobyła przychylność nowej pani. Stała się też wkrótce nie tylko ulubioną mucamą, ale wręcz nieodstępną towarzyszką i przyjaciółką Malwiny, która — nawykła do gwaru i roz­rywek stolicy — zadowolona była niezmiernie z tak miłego towarzystwa na odludziu, które odtąd miało być jej domem.

Czemu nie wyzwolicie tej dziewczyny? — spytała swą teściową któregoś dnia. — Stworzenie tak miłe, inteligentne i dobre nie przyszło na świat po to, by żyć w niewoli.

Masz słuszność, moja córko — odpowiedziała dobrotliwie stara dama. — Ale cóż chcesz... Nie mam odwagi wypuścić na wolność tej ptaszyny, w której Bóg zesłał mi pociechę. Długie i nudne godziny starości wydają się znośniejsze, gdy Isaura jest przy mnie. Zresztą po co < wyzwalać ją, ona tutaj jest wolna. Bardziej wolna niż ja sama, która nie mam już w życiu żadnych przyjemności ani też sił na to, by cieszyć się ze swobody. Chcesz, bym wypuściła z klatki moją maleńką? A jeśli ona zabłąka się w szerokim świecie i nigdy już nie trafi tu z powi otem? Nie, nie, moje dziecko. Póki zostało mi życia, chcę mieć ją zawsze blisko I

' J

Ęjr

siebie. Chcę, żeby była moja i tylko moja. Powiesz sobie pewnie w duchu, że to starczy egoizm, ale mnie przecież niewiele już życia zostało. Jej ofiara nie będzie zbyt wielka. Po mojej śmierci będzie wolna, a ja już zatroszczę się o godziwy spadek dla niej.

I rzeczywiście, dobra staruszka po wielekroć próbowała umieścić w testamencie zapis, który zapewniłby przyszłość jej ukochanej pupilce. Niestety, wspomagany przez Leoncia komandor — to grając na zwłokę, to znów wynajdując błahe preteksty — zdołał udaremnić spełnienie najświętszego pragnienia swej małżonki. Aż pewnego dnia zacna pani zmarła wskutek udaru. Skonała w kilka godzin, ani na chwilę nie odzyskawszy przytomności na tyle, by mogła wyrazić swą ostatnią wolę.

Pochylona nad trumną teściowej, Malwina przysięgła otoczyć opieką nieszczęsną niewolnicę i nie szczędzić dla niej tych starań, jakimi dotąd tak hojnie darzyła ją nieboszczka.

Isaura długo opłakiwała śmierć tej, która była jej troskliwą i czułą matką. Nadal też pozostała niewolnicą. Tym razem nie zacnej i litościwej pani, lecz panów kapryśnych, rozwiązłych i okrutnych.

Poznajmy teraz bliżej szwagra Leoncia, Henryka. Był to przystojny i wytworny młodzieniec’ lat około dwudziestu, lekkomyślny i próżny podobnie jak wszyscy młodzi ludzie, zwłaszcza gdy mają szczęście przyjść na świat w zamożnej rodzinie. Jednakże pomimo owych drob­nych defektów serce miał dobre, a w duszy wiele godności i szlachet­ności. Studiował medycynę, a ponieważ był właśnie czas wakacji, Leoncio zaprosił go, by odwiedził siostrę i spędził z nimi kilka dni na hacjendzie.

Obaj młodzieńcy przybyli z Campos, dokąd Leoncio udał się na spotkanie szwagra już w przeddzień jego przyjazdu.

Tuż po ślubie Leoncio, który przedtem rzadko i jedynie na krótko zaglądał do rodzinnego domu, zwrócił uwagę na wyjątkową urodę i nie­porównane wdzięki Isaury. Mimo iż los obdarzył go piękną i wytworną żoną, nie poślubił jej z miłości, gdyż uczucie to jak dotąd było jego sercu zupełnie obce. Ożenił się z rozsądku, a ponieważ żona jego była młoda i ładna, czuł dla niej namiętność z rodzaju tych, które karmiąc się jedynie przyjemnościami zmysłów, na nich też się kończą. Dopiero przeznacze­niem nieszczęsnej Isaury było poruszyć do głębi, tę cząstkę jego serca, której jeszcze nie strawiła gorączka rozpusty. Uczuł do niej najbardziej ślepą i gwałtowną miłość. Miłość ta rosła z każdym dniem, w miarę jak piętrzyły się na jej drodze nieprzewidziane przeszkody, które na próżno usiłował przezwyciężyć. Nie odstąpił jednak od swych szaleńczych za­miarów. W końcu przecież — myślał — Isaura jest jego własnością i gdyby zawiodły wszelkie sposoby, pozostawała przemoc. Leoncio był

bowiem nieodrodnym synem komandora, dziedzicem wszystkich jego brutalnych i rozwiązłych skłonności.

W drodze do domu, jako że myśl jego zawsze krążyła wokół Isaury, wiele, opowiadał o niej swemu szwagrowi, rozwodząc się szczegółowo nad jej urodą i z jawnym cynizmem zwierzając mu niegodziwe zamiary, jakie skrywał w sercu. Rozmowa ta niezbyt przypadła do gustu Henrykowi, który chwilami rumienił się ze wstydu i oburzenia za swą siostrę, lecz z drugiej strony zapałał żywym pragnieniem poznania niewolnicy o tak wyjątkowej urodzie.

Nazajutrz po przyjeździe młodzieńców, około godziny ósmej rano, Isaura — która skończyła właśnie odkurzać meble i porządkować salon — siadła przy oknie i zaczęła wyszywać, oczekując na przebu­dzenie państwa, by podać im kawę. Wkrótce nadszedł Lconcio wraz z Henrykiem. Zatrzymawszy się w drzwiach salonu, poczęli przypa­trywać się Isaurze, która nie zdając sobie sprawy z ich obecności, zamyślona, nie przerywała pracy.

No i jak ci się podoba? — szeptał Leoncio do szwagra. — Czyż taka niewolnica nie jest nieoszacowanym skarbem? Któż by jej nic wziął za Andaluzyjkę z Kadyksu lub Neapolitankę?

Skądże, to coś znacznie lepszego — odrzekł oczarowany Henryk to ideał Brazylijki.

Ależ gdzie tam Brazylijka! Jest stokroć lepsza od nich wszystkich. Te wdzięki i te szesnaście wiosen u dziewczyny wolnej zawróciłyby w głowie niejednemu chłopcu z towarzystwa. Twoja siostra nalega, bym ją wyzwolił, i powołuje się przy tym na wolę mej nieboszczki matki, .la jednak nie mam ochoty pozbyć się, ot, tak sobie, tego cennego klejnotu. Skoro moja matka miała kaprys wychować ją tak starannie i dać jej pierwszorzędne wykształcenie, to z pewnością nic po to, by posłać ją w świat, nie uważasz? Ojciec mój także z pozoru tylko ustąpił błaganiom jej ojca, biednego Galisyjczyka, który nachodzi nas tu i usiłuje fij wyzwolić. Ale stary zażądał za nią sumy tak wygórowanej, żejądzę, iż z tej strony niczego nie muszę się obawiać. Widzisz ją, Henryku, powiedz więc, czy jest coś, co byłoby warte takiej niewolnicy?

Istotnie, jest czarująca — odrzekł młodzieniec. W seraju suł­tana zostałaby jego ulubioną odaliską. Śmiem jednak zauważyć, drogi Leoncio — ciągnął, przeszywając szwagra jadowitym spojrzeniem -

jako twój przyjaciel i brat twojej żony, że to nieodpowiednie i niezbyt bezpieczne dla trwałości rodziny, iż w salonie tuż przy boku mej siostry przebywa niewolnica tak piękna i tak uprzywilejowana.

Brawo! — przerwał mu Leoncio z drwiną w głosie —Jaknaswoje lata jesteś już moralistą pierwszej wody! Ale niech cię o to głowa nie boli, mój chłopcze. Twoja siustra nie miewa podobnych urojeń. Pierwszą cieszy się, gdy Isaura jest oglądana i podziwiana przez wszystkich. I ma rację: Isaura jest jak kosztowne cacko, które zawsze powinno stać w sa­lonie. Zażądasz może, bym kazał przenieść do kuchni moje weneckie lustra?...

Rozmowę przerwała im Malwina, która nadeszła z głębi domu radosna i świeża niczym wiosenny poranek.

Witam panów leniuchów powiedziała głosem srebrzystym i we­sołym jak świergot jaskółki. — Raczyliście się w końcu obudzić!

Jesteś dziś bardzo radosna, moja droga odpowiedział jej mąż z uśmiechem. — Czyżbyś znalazła czterolistną koniczynkę?

Nie znalazłam, ale znajdę. Jestem szczęśliwa i chcę, by dziś w domu było święto dla wszystkich. A to od ciebie zależy, Leoncio, nie mogłam się więc doczekać, kiedy wstaniesz. Pragnę coś ci powiedzieć. Powinnam była zrobić to wcześniej, ale radość z przyjazdu tego niewdzięcznika, mego brata, którego nie widziałam tak dawno, sprawiła, że zapomnia­łam... .

Ale o co chodzi? Mów, Malwino...

Czy pamiętasz swą obietnicę, tylekroć mi dawaną, świętą obietnicę, która dawno już powinna być spełniona?... Dziś chcę stanowczo, żądam jej spełnienia.

Ach tak?... Cóż to za obietnica? Nie pamiętam...

Jak ty świetnie udajesz zapominalskiego! Nie przypominasz więc sobie że obiecałeś wyzwolić...

Wiem już, wiem — uciął Leoncio zniecierpliwiony. — Ale czy musimy rozmawiać o tym teraz? W jej obecności? Po co ma nas sły­szeć?

A co w tym złego? Zresztą, niech będzie, jak sobie życzysz — odpowiedziała młoda pani, ujmując dłoń Leoncia i prowadząc go w głąb domu. Chodźmy do środka. Poczekaj tu chwilę, Henryku. Zarządzę, by podano kawę.

Dopiero po nadejściu Malwiny Isaura zdała sobie sprawę z obecności obu mężczyzn, którzy obserwowali ją z daleka, szepcząc na jej temat. Niewiele jednak słyszała i niczego nie zrozumiała z szybkiej wymiany zdań między Malwiną i jej mężem. Zaledwie odeszli. Isaura również podniosła się do wyjścia, lecz Henryk, który pozostał sam, zastąpił jej drogę.

Słucham, proszę pana? — odezwała się, spuszczając z pokorą oczy.

Zaczekaj, dziewuszko, chciałbym powiedzieć ci słówko — odparł młodzieniec i nie rzekłszy nic więcej, stanął tuż przed nią, pożerając ją wzrokiem i kontemplując jakby w ekstazie jej cudowną urodę. W obliczu tej szlachetnej postaci, promieniującej pięknością i anielskim spokojem, Henryk poczuł się onieśmielony. Isaura także patrzyła na młodzieńca zaskoczona, niemal sparaliżowana, na próżno czekając, że powie, czego od niej żąda. W końcu Henryk — zuchwały i próżny jak zawsze — przy­pomniał sobie, że Isaura, mimo całej swej urody, jest tylko niewolnicą, i zrozumiał, iż odgrywa rolę dość śmieszną, stojąc tak przed nią w nie­mym, ekstatycznym wręcz zachwycie. Podszedł więc do niej śmiało i swobodnie, chwycił ją za rękę i...

Czarnulko — powiedział — nie wiesz nawet, jak jesteś urocza. Moja siostra ma rację. Szkoda, by taka ładna dziewczyna była zwykłą niewolnicą. Gdybyś urodziła się wolna, byłabyś, prawdziwą królową salonów.

Daruje pan — odrzekła Isaura, uwalniając rękę z uścisku — ale jeżeli tylko to miał mi pan do powiedzenia, to proszę pozwolić mi odejść.

Poczekaj jeszcze chwilkę. Nie bądź taka niedobra, nie zrobię ci krzywdy. O, ileż bym dał za twą wolność, gdybym wraz z nią zyskał twoją miłość! Zbyt jesteś subtelna i śliczna, byś miała długo pozostać w niewoli. Z pewnością zjawi się ktoś, kto wyrwie cię stąd, a jeśli masz tra lić w obce ręce, to może już raczej ja, moja Isauro, brat twej pani, zostanę tym, który z niewolnicy zmieni cię w księżniczkę...

Och, panie Henryku! —przerwała dziewczyna, zażenowana — nie Wstydzi się pan nadskakiwać niewolnicy własnej siostry? To panu nie przystoi. Jest tu w okolicy tyle ładnych panien, bardziej niż ja godnych pańskich zalotów.

Przysięgam, że jak dotąd nie widziałem żadnej, która mogłaby ci dorównać. Posłuchaj, Isauro: nikt nie znajduje się w lepszej sytuacji niż

ja. by uzyskać dla ciebie wolność. Umiałbym nakłonić Leoncia do twe­go wyzwolenia, gdyż jeśli się nie mylę, przejrzałem jego zamiary i za­pewniam cię, że potrą lię je udaremnić.'To nikczemność, na jaką nie mogę przystać. Będziesz miała wolność i wszystko, czego zapragniesz: jedwabie, klejnoty, powozy, niewolników na usługi, a we mnie znaj­dziesz kochanka wyjątkowego, który zawsze hędzie cię kochał i nig­dy nie porzuci cię dla żadnej kobiety na świecie, żeby nie wiem jak pięknej i bogatej, bo ty jedna warta jesteś więcej niż one wszystkie razem wzięte.

- Boże ty mój! Si wykrzyknęła Isaura z lekką drwiną.— Tak wiele wspaniałości mnie przytłacza. Przewróciłoby mi się w głowie. Nic z tego, mój panie. Proszę zachować swe obietnice dla kogoś, kto bardziej na nie zasługuje. Ja, jak na razie, zadowolona jestem ze swego losu.

Isauro! Skąd tyle okrucieństwa?! Posłuchaj... — to mówiąc, otoczył ramieniem jej szyję.

- Panie Henryku! — krzyknęła, wyrywając się z uścisku — błagam pana na wszystko, proszę mnie zostawić w spokoju.

Zlituj się, Isauro! — nalegał młodzian, nadal usiłując ją objąć. — Nie bądź taka nieprzystępna!... Jeden całus, tylko jeden całus i już sobie idę...

Jeżeli pan nie przestanie, zacznę krzyczeć. Nawet chwilę nie mogę popracować w spokoju; by ktoś nie przeszkodził mi deklaracjami, których nie przystoi mi słuchać.

Och, jacyż to jesteśmy wyniośli! — wykrzyknął Henryk, nieco już rozdrażniony oporem — niczego jej nie brak! Nawet zachowuje się tak pogardliwie, jakby była wielką damą! Nie dąsaj się tak, moja królewno...

Dosyć już, proszę pana! — krzyknęła niewolnica u szczytu znie­cierpliwienia —jakby mało mi było pana Leoncia!... Teraz jeszcze i pan na dodatek.

Co?! Jak?! Co ty mówisz?! Leoncio także?! O, słusznie odgadło moje serce!... Co za hańba! Dla niego zapewne bardziej jesteś wyrozu­miała, czyż nie tak?

Tak samo jak dla pana.

Nie wątpię, Isauro. Wierność, jaką winna jesteś swej pani, która tak cię ceni, nie pozwala ci słuchać podszeptów tego wykolejeńca... Ale ze mną to całkiem inna sprawa. Jaki masz powód, by być tak okrutną?

Ja okrutna dla swych państwa! Na miłość boską, błagam pana, niecił pan nie drwi tak bezlitośnie z nieszczęsnej niewolnicy.

Nie, nie drwię... Posłuchaj, Isauro! — wykrzyknął Henryk, usi­łując wziąć ją w objęcia i skraść całusa.

Brawo!... Wspaniale! — rozległ się w salonie donośny głos. któremu towarzyszył wybuch sardonicznego śmiechu.

Henryk odwrócił się spłoszony. Całe jego miłosne uniesienie zostało zmrożone jakby lodowatym podmuchem.

W drzwiach stał Leoncio, który wziąwszy się pod boki mierzył go obleżywygi i szyderczym spojrzeniem.

Brawo! Znakomicie, mój panie szwagrze!,— ciągnął Leoncio tym samym tonem. — Pięknie pan wprowadza w życie swe moralne nauki... nagabując moje niewolnice! Cóż za galanteria! Cóż za szacunek dla domu własnej siostry!

.— A, przeklęty natręt! — mruknął do siebie Henryk ze złością.

Pierwszym jego odruchem było rzucić się na szwagra z zaciśniętymi pięściami i odpowiedzieć ciosem na bezczelne drwiny. Zreflektowawszy się jednak uczuł, że najkorzystniej będzie, gdy zaatakuje przeciwnika jego własną bronią: szyderstwem. Okoliczności bowiem sprzyjały roze­graniu sprawy ostatecznie i zwycięsko. Opanował się więc, po czym rzekł z uśmiechem wyniosłej pogardy:

Ach, wybacz, szwagrze! Nie wiedziałem, że swego kosztownego cacka śtrzeżesz tak pilnie dzień i noc. Myślę, że droższe jest ci niż honor twego domu i twej małżonki. Moja nieszczęśliwa siostra! Jest tak naiwna. Dziwne jednak, że przez tak długi czas nie zorientowała się, jakiego wspaniałego ma męża!...

Co chcesz przez to powiedzieć, smarkaczu? — krzyknął Leoncio z groźbą w głosie. :— Powtórz, co chcesz przez to powiedzieć?

1 — Tylko to, co pan przed chwilą usłyszał — odparł Henryk sta­nowczo. — I niech pan będzie pewien, że pana niegodne postępowanie nie pozostanie długo w ukryciu przed oczami mej siostry.

Jakie postępowanie? Co ty bredzisz, Henryku?

Pan udaje, że nie rozumie? Myśli pan, że nie wiem o wszystkim? A więc do widzenia, panie Leoncio. Opuszczam pana, bo byłoby dla mnie wysoce niesmaczne i śmieszne sprzeczać się z panem o miłość byle niewolnicy.

23

. —mmm i ■**

r

Czekąj, Henryku... Posłuchaj... >

Nie, nie. Nic więcej nie mam panu do powiedzenia. Żegnam! — powiedział Henryk i odszedł pośpiesznie.

I eoncio bvł zdruzgotany i po tysiąckroć żałował, że tak nierozsądnie sprowokował lekkomyślnego młodzieńca.

Nie przypuszczał dotąd, by jego szwagier wiedział o namiętności, jaką czuł do Isaury, i o wysiłkach, które podejmował dla przezwyciężenia jej obojętności. Prawda, że mówił z nim o tym bez osłonek, jednak słowa owe, wypowiedziane, jak to między młodymi ludźmi, tonem rubasznego żartu, nie mogły stanowić dla Henryka wystarczającej podstawy do oskarżenia go wobec żony. Z pewnością dziewczyna wygadała się z czymś, co sprawiło, że Henryk zawrzał gniewem przeciw obojgu. Leoncia niewiele obchodziło zakłócenie spokoju w rodzinie, za to do szaleństwa rozwścieczała go możliwość udaremnienia jego przewrot­nych zamiarów wobec ślicznej niewolnicy.

Przekleństwo — mówił sobie w duchu — ten postrzeleniec zdolny jest pokrzyżować wszystkie moje plany. Jeżeli rzeczywiście coś wie, a tak się wydaje, nie zawaha się donieść o wszystkim Malwinie...”

Kilka chwil jeszcze stał Leoncio bez ruchu, ponury, zasępiony, z duszą szarpaną straszliwym niepokojem. Wtem wzrok jego, błądzący po salonie, napotkał Isaurę, która w chwili gdy tylko się pojawił, drżąca i niemal bez tchu, pospiesznie ukryła się gdzieś w kącie pokoju. Stamtąd, w cichej udręce, śledziła sprzeczkę obu młodzieńców niczym raniona łania słuchająca ryku dwóch tygrysów, które walczą o łup. Żałowała w głębi duszy i wyrzucała sobie niedyskretne słowa, jakie nieopatrznie wyniknęły się z jej ust. Jej nierozsądek miał stać się przyczyną godnego pożałowania rozłamu w rodzinie, rozłamu, którego — w ostatecznym rozrachunku — ona sama padnie ofiarą. Kłótnia obu mężczyzn podobna była zderzeniu dwóch burzowych chmur, które ścierają się, potem wiszą chwilę naprzeciw siebie, aż wreszcie odpłyną każda w swoją stronę, gdy tymczasem grom wydarty z ioh' łona ugodzi celnie nieszczęsną niewol­nicę.

A, jesteś tu jeszcze? To dobrze. — Powiedział Leoncio i zmie­rzył złym spojrzeniem Isaurę, która drżąca i zmieszana nie śmiała opuścić kącika, gdzie się schroniła, śląc ku niebu tysiączne prośby aby pan jej nie spostrzegł ani nie przypomniał sobie o niej w tym momencie.

Isauro"— mówił dalej —jak widzę, w miłostkach zabrnęłaś już dość daleko... Słuchałaś słodkich słówek tego młodzieniaszka...

Tak samo jak wysłuchuję pańskich, proszę pana, i nic nie mogę na to poradzić. Niewolnica, która ośmieliłaby się rzucać miłosne spojrzenia na swych panów, zasłużyłaby na surową karę.

Powiedziałaś coś teniu nicponiowi, Isauro?

Ja?! — zaprzeczyła gwałtownie niewolnica. — Ja, która w niczym nie umiałabym obrazić ani mego pana, ani jego...

Zważ dobrze, eo mówisz, Isauro, i bacz, czy nie usiłujesz mnie oszukać. Nic mu o mnie nie powiedziałaś?

Nic.

Przysięgasz?

Przysięgam — wyjąkała Isaura.

* Ach, Isauro, Isauro... uważaj! Jeśli dotąd znosiłem cierpliwie twą pogardę i niechęć, to teraz nie mam zamiaru tolerować, byś w mym własnym domu, i nieledwie w mej obecności, słuchała cudzych umizgów, a tym bardziej rozpowiadała o tym, co się tutaj dzieje. Skoro nie chcesz mojej miłości, unikaj przynajmniej mej nienawiści.

Daruje pan, ale jaką winę ponoszę za to, że mnie prześladują?

25

r

flHK V

; r . 1

Masz trochę racji. Widzę, że będę zmuszony oddalić cię z domu i ukryć przed ludzkim wzrokiem i pożądliwością.

Dlaczego, proszę pana?

Dość. Nie mogę cię teraz słuchać, Isauro. Nie przystoi, by nas tu spotkano, gdy rozmawiamy na osobności. Wysłucham cię kiedy indziej.

Nie mogę dopuścić, by ten wichrzyciel skłócił mnie z Malwiną — mówił do siebie Leoncio odchodząc. — Ty psie! Przeklęta niech będzie chwila, w której przestąpiłeś progi mego domu!

Oby Bóg sprawił, by to «kiedy indziej» nigdy nie nadeszło!” — westchnęła w duchu zasmucona dziewczyna widząc, że jej pan odchodzi.

Z lękiem i śmiertelnym niepokojem przyjmowała coraz bardziej natarczywe nagabywania Leoncia, lecz nie potrafiła znaleźć sposobu, żeby mu się przeciwstawić. Zdecydowana opierać się aż do śmierci wspomniała los swej nieszczęsnej matki, której smutną historię znała • dobrze, gdyż słyszała ją z ust kilku starych niewolników, opowiedzianą w sekrecie i z wielkim strachem. Przyszłość malowała się przed jej oczami w czarnych i złowrogich barwach.

Jedyne, co przychodziło jej na myśl, to odkryć wszystko Malwinie. Tylko tak mogłaby położyć kres zuchwalstwom jej małżonka i uniknąć przyszłych nieszczęść. Lecz Isaura zbyt kochała swą młodą panią, by ośmielić się na podobny krok, który pogrążyłby jej duszę w otchłań smutku i goryczy, niszcząc na zawsze słodkie złudzenia, w jakich żyła.

Wolałaby raczej, jak jej matka, paść ofiarą najokrutniejszych prześla­dowań, niż sprawić, by niebo nad głową jej drogiej pani zasnuły złowieszcze chmury.

Ojciec Isaury, jedyna prócz Malwiny istota na świecie, która inte­resowała się jej losem, biedny i prosty najemnik, nie był w stanie obronić jej przed prześladowaniem'i gwałtem, jakie jej groziły. Znalazłszy się w sytuacji bez wyjścia, Isaura potrafiła jedynie płakać- w ukryciu nad swym nieszczęściem i wznosić prośby ku niebu, gdyż tylko ono mogło uleczyć jej ból.

Zrozumiały przeto był ów bolesny i pełen lęku ton jej ulubionej piosenki. Malwina myliła się, przypisując ten smutek miłosnej namiętno­ści. Isaura zachowała dotąd serce czyste, nie skażone ziemskim uczuciem.

O ileż więcej współczucia miałaby dla niej dobra i wrażliwa pani, gdyby mogła odgadnąć prawdziwą przyczynę troski, która nękała jej du$zę.

Ocknąwszy si^ z bolesnej i gorzkiej zadumy, podniosła bębenek do haftów. Pragnęła uciec z salonu, zdecydowana schować się w najtajniej­szym zakątku domu lub zaszyć w jednej z kryjówek sadu. Miała nadzieję uniknąć w ten sposób powtórzenia się scen tak nieprzyzwoitych i hań­biących jak ta, przez którą właśnie przeszła. Zaledwie jednak uczyniła kilka kroków, zatrzymał ją widok dziwacznej postaci, która stanęła w progu salonu.

Było to monstrum przypominające człowieka, potworny homunku- lus o wielkiej głowie spoczywającej na ogromnym tułowiu, o rachitycz­nych, pałąkowatych nogach, owłosiony jak niedźwiedź, a szkaradny jak małpa. Podobny był owym pokracznym karłom, które stanowiły nieodłączną część orszaku wielkich władców Średniowiecza, służąc uciesze królów i dworaków. Natura zapomniała dać mu szyję, tak że nieforemna głowa wyrastała wprost z ogromnego garbu, który ota-. czał ją na kształt kaptura. Przy czym wyraziste rysy jego twarzy nie były nieregularne ani odpychające, a malowało się w nich wiele roz­sądku, pokory i dobroci. Isaura zapewne wydałaby okrzyk przeraże­nia, gdyby od dawna już nie przywykła do widoku tej dziwacznej fi­gury. Był to, ni mniej, ni więcej, pan Belchior — wyspiarz — który od wielu lat, bardzo godnie i sumiennie mimo swej groteskowej po­wierzchowności, pełnił na hacjendzie obowiązki ogrodnika. Zdawałoby się, że Tcwiaty, będące naturalnym symbolem wszystkiego co piękne, czyste i delikatne, powinny mieć opiekuna mniej pokracznego i odraża­jącego. Zechciał wszakże los lub też kaprys pana domu ustanowić ów

27

-V I \ |A \ HH *pi r i i i Tl i i m lu/l

kontrast, być może po to, by kosztem brzydoty ogrodnika uwydatnić pięknojfoślin.

Belehior w jednej ręce ściskał wielki słomiany kapelusz, zamiatając nim podłogę, w drugiej zaś dzierżył nie bukiet, lecz ogromne naręcze najróżniejszych kwiatów, którymi usiłował przesłonić swą pozbawio­ną wdzięku postać. Przypominał jeden z owych fajansowych wazonów

0 fantastycznych i groteskowych kształtach, jakimi przyozdabia się kredensy i komódki.

..Boże, ratuj — westchnęła w duchu Isaura, gdy wzrok jej padł na ogrodnika. — Co za los! Teraz jeszcze i to na dodatek... Ten przynaj­mniej jest do zniesienia. Inni mnie dręczą, ten czasami rozsmiesza.”

Miło mi pana widzieć, panie Belehior. Czegóż pan sobi» życzy7

- Panienko Isauro, ja... ja... przychodzę... — wymamrotał ogrodnik.

- Panienka! Ja i panienka! Czy także i pan zamierza kpić ze mnie, panie Belehior?

Ja, kpić z pani?... Nie byłbym zdolny! Oby mój język pokąsało robactwo, gdybym miał uchybić godności pani należnej! Przyszedłem ofiarować pani te kwiatuszki, chociaż pani sama jest jak kwiatuszek...

Co też pan mówi, panie Belehior!... Znów zwraca się pan do mme przez „pani”. Jeżeli będzie się pan upierał przy swoim, pogniewam się

1 nie przyjmę pańskich kwiatuszków... Jestem Isaura, niewolnica pani Malwiny, słyszy pan, panie Belehior?!

Tam do licha! Jest pani władczynią tego oto serca, a ja, moja dzieweczko, uważałbym się za szczęśliwca, gdybym mógł całować twe stopy. Posłuchaj, Isauro...

Jeszcze lepiej! Zresztą, proszę bardzo. Niech mnie pan nazywa, jak chce...

Posłuchaj, Isauro. Jestem tylko prostym ogrodnikiem, to prawda ale potrafię pracować i trzosik mój nie jest pusty. Uskładałem już z górą pó} tysiąca cruzados. Jeśli pokochasz mnie, jak ja cię kocham, kupię ci wolność i ożenię się z tobą. Zrozum, że nie jesteś stworzona, by żyć tutaj jako niewolnica.

- Wdzięczna jestem niezmiernie za dobre chęci, ale traci pan czas, panie Belehior. Moi państwo nie wyzwolą mnie za żadne pieniądze.

Ach, to nie może być! A to podłość!... Trzymać w więzieniu królową piękności!... Ale to nic, Isauro, wolę być niewolnikiem niewol-

28 ' '

>

nicy takiej jak ty, niż panem panów stu tysięcy niewolników. Isauro! Nie masz pojęcia, jak ja cię kocham. Zawsze kiedy podlewam swoje kwiatuszki, myślę o tobie z tęsknotą.

Czyżby? Och, cóż to musi być za mjłsść!

Isauro — ciągnął Belchior, padając na kolana — zmiłuj się nad twym nieszczęsnym niewolnikiem...

Proszę wstać! Proszę wstać! — przerwała Isaura zniecierpliwio­na — ładnie bym wyglądała, gdyby państwo nadeszli i zastali tu pana odgrywającego te komedie! Nie słyszy pan, co mówię?! A oto i oni! Ach, panie Belchior!...

W rzeczy samej, z jednych drzwi przyglądał im się Leoncio, z drugich zaś Henryk z Malwiną.

Henryk, porywczy i nierozważny jak zwykle, wypacfiszy z salonu po pamiętnej sprzeczce, rozeźlony na szwagra, udał się wprost do jadalni, gdzie Malwina przygotowywała poranną kawę, i wyładował przed nią cały swój gniew. Wyrzekł przy tym wiele słów nieroztropnych, które w duszy młodej kobiety posiały ziarno zwątpienia i niepokoju.

Ten twój mąż, Malwino, to po prostu nędzny łajdak — rzekł kipiąc z irytacji.

Co ty opowiadasz, Henryku!? Co on ci takiego zrobił? — spytała młoda kobieta wystraszona jego wybuchem.

' — Żal mi cię, siostrzyczko... Gdybyś wiedziała... Co za hańba!

Jesteś niezdrów, Henryku!... O co chodzi?

Dałby Bóg, abyś nigdy się nie dowiedziała!... co za podłość!

Co się stało, Henryku? MÓW, cokolwiek by to było! — wykrzyk­nęła Malwina, pobladła, bez tchu, u szczytu udręki.

Co ci jest? Nie przejmuj się tak, siostrzyczko — odrzekł Henryk, żałując w tej chwili szalonych słów, które mu się wyrwały. Zbyt późno zrozumiał, jak smutną i pożałowania godną grał rolę, stając się zwiastunem niezgody między dwojgiem małżonków, którzy dotąd żyli w najdoskonalszej harmonii. Zbyt późno i na próżno starał się załagodzić skutki swej zgubnej niedyskrecji. — Nie bój się, Malwino — ciągnął usiłując się uśmiechnąć — twój mąż jest ogromnie uparty i zawzięty, to wszystko. Nie myślisz chyba, że chcemy się pojedynkować?

Nie, ale przyszedłeś wzburzony, z dzikim wzrokiem, i wyglądałeś jak...

- Jak? Czyż mnie nie znasz? Zawsze byłem taki. Z powodu drobnostki zapalam się. ale to słomiany ogień.

- Jednak narobiłeś mi strachu!...

Biedactwo... Wypij to — powiedział Henryk, podając jej filiżankę kawy. — To najlepsza rzecz na ukojenie nerwów.

Malwina starała się uspokoić, ale słowa brata zapadły jej głęboko w serce, jak ukąszenie żmii pozostawiające na dnie jad podejrzeń.

Wejście Leoncia, który nadchodził z salonu, położyło kres całemu za jściu. Wszyscy troje w pośpiechu i milczeniu wypili kawę; nie ufali już sobie nawzajem i patrzyli na siebie podejrzliwie. Tak to w jednej chwili niezgoda wkradła się w łono tej małej rodziny, do niedawna szczęśliwej, zgodnej i spokojnej. Wypiwszy kawę rozeszli się. Wszyscy jednak, jakby wiedzeni tym samym impulsem, skierowali swe kroki do salonu. Henryk i Malwina wziąwszy się pod ręce przeszli przez wielki hall wejściowy, Leoncio zaś, samotnie, przez przyległe do bawialni pokoje. Udali się tam instynktownie, gdyż to właśnie w salonie znajdowało się owo fatalne jabłko, samo w sobie przecież jakże niewinne, które miało się stać przyczyną rozbicia i upadku świeżo założonej rodziny.

Przybyji w samą porę, by ujrzeć zakończenie groteskowej sceny, jaką Belchior odgrywał u stóp Isaury. Dodajmy, że Leoncio szpiegujący ich zza uchylonej kotary alkowy, nie mógł widzieć Henryka i Malwiny, którzy zatrzymali się w hallu, przy drzwiach wejściowych.

- Ho, ho! — wykrzyknął Leoncio, w chwili gdy Belchior padł do nóg Isaury. — Coś mi się zdaje, że mam w domu bożyszcze, przed którym wszyscy rzucają się na kolana i składają hołdy! Nawet mój ogrodnik! Hola, panie Belchior, ładne rzeczy! Proszę nie przerywać farsy. Jest całkiem niezła... Ale ten akurat kwiat nie potrzebuje pańskich starań, zrozumiano, panie Belchior?!

- Niech mi pan wybaczy, proszę pana — wybełkotał ogrodnik prostując się, zmieszany i drżący — przyniosłem kwiatuszki do wazo­nów.

- I wręcza je pan,na kolanach..'. To ci galant! Oświadczam, że wyrzucę pana na zbity łeb, dwoma kopniakami w ten garb, jeżeli nadal będzie pan grał zalotnika!

Zażenowany i oszołomiony Belchior, zataczając się i obijając o krze­sła, odszedł szukając na oślep drzwi.

Isaiiro! O, moja Isauro! !— wykrzyknął Leoncio wychodząc z alkowy i zbliżając się z otwartymi ramionami do dziewczyny. Glos jego. dotąd tak szorstki i twardy, brzmiał miękko i czule.

Ostre i bolesne „ach!” rozległo się w salonie i sprawiło, ze stanął w miejscu osłupiały. W drzwiach ujrzał Malwinę, która blada osunęła się bezwładnie w ramiona brata, skrywszy czoło na jego piersi.

Ach, braciszku! — krzyknęła wróciwszy do przytomności — teraz zrozumiałam, o czym mówiłeś- tak niedawno.

I przyciskając jedną dłoń do serca, którę zdawało się pękać z bólu, drugą zaś ocierając łzy, lejące się obficie z jej pięknych oczu, wybiegła do swego pokoju.

Leoncio, zbity z tropu tym przykrym zajściem, wzburzony i podnieco­ny, krążył po opustoszałym salonie, wściekły na swego niefrasobliwego szwagra, którego winił za fatalne wydarzenia owego ranka, grożące pokrzyżowaniem wszystkich jego planów względem Isaury, i przemyśli- wał nad sposobami wybrnięcia z trudności, w jakie został uwikłany.

Isaura, odparłszy w ciągu niespełna godziny trzy kolejne ataki na swą niewinność, oszołomiona, zmieszana, pełna lęku, i wstydu, pobiegła ukryć się wśród drzew pomarańczy jak osaczone zwierzę, które słyszy zażarte ujadanie psów idących jego śladem.

Henryk, do głębi oburzony na szwagra, nie chciał widzieć go na oczy; wziął więc strzelbę i wyszedł,zdecydowany spędzić cały dzień tropiąc po zaroślach ptactwo. Postanowił też nieodwołalnie odjechać do stolicy nazajutrz o świcie.

Niewolnicy zdumieli się, gdy w porze obiadu zastali pana siedzącego samotnie przy stole. Leoncio polecił przywołać Malwinę, lecz ta, pod pozorem chwilowej niedyspozycji, nie chciała opuścić swego pokoju, na co Leoncio zareagował wybuchem brutalnej wściekłości. Omal nie zrzucił ze stołu obrusa, zastawy i potraw. Zerwał się. by odszukać i pobić zuchwałego i nierozważnego młodzieńca, który w lak złą godzinę wszedł pod jego dach, by zakłócić spokój domowego ogniska. Powstrzymał się, jednak w porę i ochłonąwszy nieco, zrozumiał, że najlepiej będzie nie duć się sprowokować i z największą obojętnością i pogardą stawić czoło dąsom małżonki i gniewowi szwagra. Doskonale też zdawał sobie spra­wę z tego, iż niezwykle trudno byłoby mu ukrywać nadal swe niecne postępki przed oczami żony. Niezdolny wszakże do uznania swych

błędów i błagania o przebaczenie, postanowił przed burzą, jaka zbierała się nad jego głową, osłonić się tarczą chłodnego cynizmu. Skłaniały go ku temu tak jego wrodzona ambicja, jak i niskie mniemanie o kobietach, w których nie uznawał ani honoru, ani godności.

Po obiedzie osiodłał konia, objechał plantacje i pola kawowe, co czynił niezwykle rzadko, a gdy słońce poczęło chylić się ku zachodowi, wrócił do domu odprężony, zjadł ze smakiem kolację, po czym przeszedł do^ salonu, gdzie wyciągnąwszy się na miękkiej, świeżo zasłanej sofie, naj­spokojniej w świecie zapalił hawańskie cygaro.

Tymczasem Henryk powrócił z myśliwskiej wycieczki. Przebiegł na próżno cały dom w poszukiwaniu siostry, znalazł ją wreszcie zamkniętą na klucz w sypialni, bladą, z zaczerwienionymi oczami i powiekami zapuchniętymi ®d płaczu.

Gdzie się podziewałeś, Henryku? Tak cię potrzebowałam! — krzyknęła na widok brata. Co to za dziwne zwyczaje, by pozostawiać ludzi w samotności?

W samotności? Czyż dotychczas nie żyłaś tu beze mnie, w to­warzystwie twego kochającego mężulka?

Nie wspominaj mi o tym człowieku... Byłam zaślepiona. Teraz widzę, że byłam straszliwie samotna u boku tego łajdaka.

Lepiej, że na własne oczy przekonałaś się o tym, czego nie miałem odwagi ci powiedzieć. A więc? Co zamierzasz?

Co zamierzam? Zaraź zobaczysz. Gdzie on jest? Widziałeś go? Jeśli się nie mylę, leży ra sofie w salonie.

Dobrze więc, Henryku, chodź tam ze mną.

Czemu nie pójdziesz sama? Oszczędź mi przykrości spotkania z tym człowiekiem.

Nie, nie! Wolę, byś poszedł ze mną. Po to na ciebie czekałam. Muszę mieć kogoś, kto mnie obroni i doda otuchy. Nawet teraz jeszcze się go boję.

Ach, rozumiem! Chcesz mieć we mnie straż przyboczną, żeby porządnie wyłajać tego birbanta. Dobrze więc, uzbroję się w cierpliwość i zobaczyiny, czy ten tchórz ośmieli się ciebie obrazić. Chodźmy!

- Panie Leoncio — rzekła Malwina podchodząc do sofy, na której leżał jej mąż — chciałabym zamienić z panem parę słów, jeśli nie ma pan nic przeciwko temu.

- Jestem zawsze na twe rozkazy, Malwino. kochanie — odparł, podnosząc się lekko, uśmiechnięty, jakby wcale nie zauważył uroczy­stego tonu, jakim przemawiała Malwina — czego sobie życzysz?

Pragnę oświadczyć panu — odezwała się młoda kobieta surowo, czyniąc próżne wysiłki, by nadać swej urodziwej i milej twarzyczce groźny wygląd — pragnę oświadczyć panu, że pan mnie obraża i zdradza w mym własnym domu, i to w sposób wyjątkowo niegodny...

- Boże święty! Co ty wygadujesz, moja droga?! Mów jaśniej, nic nie rozumiem...

Niech pan nie udaje zaskoczonego. Zna pan doskonale powód mej niechęci. Powinnam była wcześniej spostrzec pana haniebne postępo­wanie. Od dawna już zmienił się pański do mnie stosunek; traktuje mnie pan tak chłodno i obojętnie...

1 Och, serce moje, chciałabyś może, by miesiąc miodowy trwał wiecznie? To by było okropnie monotonne i prozaiczne...

I Masz jeszcze_ czelność drwić, nędzniku!?— krzyknęła Malwina. Na twarz wystąpił jej rumieniec gniewu, a oczy zapłonęły oburzeniem.

- Och, nie złość się tak, Malwino... żartuję przecież — rzeja Leoncio, usiłując wziąć ją za rękę.

- Wspaniała okazja do żartów! Proszę mnie zostawić! Co za hańba! Co za wstyd dla nas obojga!

U

"WHWMBMwp ■ \ \ \ \ \ „ |

p

IL

Lu ę ;

iłłl ij I

I

7 ii',

* I *>* £ V%'VI « ' \S*£ ił m &W&



A "N ■(► ^ w „ » •• •* ■*» »-» «• •• •• «• ■ •* »• ** *•*•** i '* . '*


r

- Może jednak w końcu wyjaśnisz mi, o co chodzi?

i Nie mam nic do wyjaśniania. Pan mnie doskonale rozumie. Mogę tylko żądać...

- Żądaj więc. Malwino.

- Proszę podjąć jakąś decyzję w sprawie niewolnicy, przed którą tak nikczemnie zgina pan kolana. Proszę ją wyzwolić, sprzedać... niech pan zresztą zrobi, co pan chce. Albo ona, albo ja musimy na zawsze opuścić ten dom. I to jeszcze dziś. Proszę wybierać między nami dwiema.

Dziś!?

I to natychmiast.

Jesteś bardzo wymagająca i niesprawiedliwa dla mnie. Malwino — rzeki Leoncio po chwili wahania — wiesz dobrze, że jest moim życzeniem wyzwolić Isaurę. Ale czyż zależy to tylko ode mnie? To sprawa mego ojca, nie moja.

Cóż za żałosny wybieg! Pański ojcied przekazał był już panu majątek i niewolników. Zaakceptuje wszystko, co pan uczyni. Lecz jeśli przypadkiem woli pan ją niż mnie...

Malwino! To potwarz!

Cóż... Ostatecznie, proszę jednak uczynić coś z tą dziewczyną, jeśli nie chce pan wygnać mnie na zawsze ze swego domu. Co do mnie, ani | chwili dłużej nie będę trzymać jej na służbie. Jest za ładna na mucamę.

A nie mówiłem panu, panie Leoncio? — wtrącił Henryk, który mając już dość roli niemego świadka postanowił również włączyć się do sporu. — Widzi pan? Oto skutki kolekcjonowania kosztownych salo­nowych cacek.

Te cacka nie byłyby tak niebezpiecznie, gdyby nie podli intryganci, którzy nie wahają się burzyć spokoju w cudzych domach, by osiągnąć swe łajdackie cele.

Tego już za wiele, mój panie! Chciał pan raczej powiedzieć: by udaremnić panu przeniesienie tego ślicznego cacka z salonu do alkowy, i Czy to jasne? Skandal zauważono by prędzej czy później. Nie mam też obowiązku patrzeć z założonymi rękami na hańbę mojej siostry..

- Panie Henryku! — ryknął Leoncio ruszając groźnie ku niemu.

| Dość tego, panowie! — krzyknęła Malwina, rozdzielając obu

mężczyzn — wszelkie awantury z takiego powodu niczego nie rozwiążą,

a przynoszą ujmę nam wszystkim. Powiedziałam już Leonciowi wszy­

stko, co miałam do powiedzenia. Niech teraz on decyduje. Niech zrobi, co uważa za stosowne. Jeśli zechce postąpić jak człowiek honoru, ma jeszcze na to czas. Jeśli nie, mnie to pozostaw, Henryku, a ja już okażę mu pogardę, jakiej jest godzien.

1 Och, Malwino! Jestem gotów uczynić wszystko, by cię zadowolić i uspokoić. Powinnaś jednak wiedzieć, że nie mogę spełnić twego żąda­nia nie porozumiawszy się wpierw z ojcem.Trzeba ci także wiedzieć, że ojciec nie ma najmniejszej ochoty wyzwolić Isaury. I to tak dalece, że aby uwolnić się od natręctw jej ojca, który z kolei chce ją wyzwolić za wszelką cenę, zażądał sumy tak wygórowanej, że jest prawie niemożliwe, by ten biedak zdołał ją zebrać.

Czy można?... Za pozwoleniem... — ozwał się na stopniach ganku donośny głos

Proszę wejść — odkrzyknął Leoncio, dziękując niebu, że zsyłało mu tę wizytę akurat w porę, by przerwać niesmaczną sprzeczkę i uwolnić go z opresji.

Tymczasem nie było powodów do radości. Gościem okazał sję bowiem Miguel, dawny rządca hacjendy, rodzic Isaury, ten sam. który niegdyś został tak grubiańsko potraktowany przez ojca Leoncia.

Syn zaś, jako że nie znał go jeszcze, przyjął go uprzejmie.

Zechce pan spocząć — powiedział — czemu zawdzięczam pańską wizytę?

■— Dziękuję — odparł gość, skłoniwszy się z szacunkiem Henrykowi i Malwinie — czy mam przyjemność z panem Leonciem?

Do usług.

Doskonale! Pod nieobecność pańskiego ojca zmuszony jestem zwrócić się do pana. Moja sprawa jest prosta i myślę, że mogę przedstawić ją w obecności tych państwa, którzy zapewne należą do rodziny...

Oczywiście. Między nami nie ma sekretów.

Oto, z czym przychodzę, proszę pana — powiedział Miguel, wyjmując z kieszeni surduta pugilares i wręczając go Leonciowi - zechce pan zajrzeć do środka. Znajdzie tam pan sumę. jakiej ojciec pański zażądał za jedną ze swych niewolnic. Nazywa się fsaura.

Leoncio zbladł, wziął machinalnie pugilares i chwilę milczał, błądząc oczyma po suficie.

Z tego, co widzę — rzekł w końcu — pan musi być ojcem... tym,

0 którym mówi się, że jest ojcem rzeczonej niewolnicy. Pan... Nie pamiętam, jak godność?...

Miguel, sługa wielmożnego pana.

Ach, tak, tak! Pan Miguel... Cieszę się niezmiernie, że zdołał pan zgromadzić środki na wyzwolenie tej dziewczyny. Ze wszech miar godna jest tego poświęcenia.

Podczas gdy Leoncio wyjmuje zawartość pugilaresu i przelicza raz

1 drugi, bardzo powoli, banknot po banknocie, raczej by zyskać na czasie i zastanowić się, co powinien uczynić w tych' okolicznościach, niż sprawdzić rzetelność sumy, my skorzystajmy z okazji i przypatrzmy się postaci dobrego i szlachetnego Portugalczyka, ojca naszej bohaterki,

0 którym mówiliśmy dotychczas bardzo niewiele.

Był to człowiek więcej niż pięćdziesięcioletni. Z jego uczciwej twarzy biła szczerość, prostota i lojalność.

Ubrany był skromnie, lecz starannie i schludnie. Ze sposobu bycia'

1 prowadzenia rozmowy znać było, iż człowiek ów nie przybył do Bra­zylii, jak większość jego rodaków, opanowany żądzą zdobycia bogactw. Zachowywał się i rozmawiał jak osoba bywała w świecie i starannie wykształcona. W rzeczy samej, Miguel pochodził ze szlachetnej i uczci­wej rodziny miguelistów*, zmuszonej ongi wyemigrować do Brazylii. Rodzice jego padli ofiarą prześladowań politycznych i zmarli nie po­zostawiwszy spadku synowi. Osierocony w osiemnastym roku życia, samotny, bez majątku ni protekcji, musiał żyć z pracy własnych rąk. Jako syn rolnika wybrał pra'cę w ogrodnictwie i wykonywał ją z dużym znawstwem i zamiłowaniem.

Ojciec Leoncia, poznawszy go, umiał docenić jego wartość i zatrudnił na niezwykle korzystnych warunkach jako rządcę hacjendy. Miguel, szanowany i łubiany przez wszystkich, służył u niego wiele lat, aż do chwili gdy przytrafiła mu się owa znana nam dobrze, fatalna w skutkach, lecz jakże uprawiedliwiona słabość, z powodu której został bezceremo­nialnie wyrzucony przez swego pryncypała. Miguel powziął do niego głęboką urazę, nie tyle z powodu osobistej zniewagi, ile krzywdy wy­

* M ~ stronnicy Dom V f W VI (1802-1866), dwu- I

krotm<y£Hfl^H|Rąju (przypnij»'

rządzonej dwóm nieszczęśliwym istotom, których nie było mu dane uchronić przed gniewem złego i brutalnego pana. Pozostała mu jedynie rezygnacja. Na szczęście nie brakło mu pracy ani schronienia w są­siednich majątkach. Orientując się, ile jest wart, plantatorzy w całej okolicy przyjmowali go z otwartymi ramionami. Cała trudność leżała w dokonaniu wyboru. Zdecydował się w końcu na hacjendę położoną w bezpośrednim sąsiedztwie posiadłości Gomezów, chciał bowiem żyć jak najbliżej swej ukochanej córeczki.

Ponieważ komandor prawie zawsze przebywał w stolicy lub w Cam- pos, Miguel z łatwością znajdywał okazję do spotkań z dziewczynką, którą kochał coraz mocniej. Małżonka komandora, pod nieobecność męża, otwierała przed Portugalczykiem na oścież drzwi swego domu i ułatwiała mu spotkania ż Isaurą, która zrządzeniem nieba znalazła w osobie swej paiti drugą matkę, dobrą i troskliwą, mogącą dać jej pewniejszą opiekę i pomoc niż matka rodzona. Nieoczekiwana śmierć tej zacnej kobiety złamała serce Isaury i zniweczyła wszelkie nadzieje na przyszłość.

Jakże wiele może zdziałać miłość ojcowska w duszy szlachetnej i czu­łej! Miguel, przezwyciężając ogrom nienawiści i wstrętu'jaki budził w nim komandor, nie wahał się upokorzyć przed nim, nachodzić go ze swymi prośbami, a nawet błagać ze łzami w oczach, by podał mu cenę wolności Isaury.

Nie ma takich pieniędzy, za które mógłby pan ją dostać. Będzie za­wsze moja — odpowiadał niezmiennie bezlitosny pan udręczonemu ojcu.

Pewnego jednak dnia chcąc uwolnić się od natrętnych próśb Miguela, oświadczył mu dość niegrzecznie:

Niech mi pan przyniesie, dobry człowieku, za rok dziesięć tysięcy realów, a ja dam wolność twej córce, i ...zostaw mnie, na miłość boską, w spokoju. Możesz pan stracić wszelką nadzieję, jeśli nie zgłosisz się w tym terminie.

Dziesięć tysięcy realów! To zbyt wielka suma dla mnie... Ale trudno! Jej wolność jest warta dużo więcej, panie komandorze. Uczynię wszystko, co możliwe i niemożliwe, by dostarczyć panu tę sumę przed upływem roku. Wierzę, że Bóg mi pomoże.

Nieszczęsny człowiek, dzięki pracy i oszczędności, odmawiając sobie' wszystkiego, zaspokajając jedynie swe najniezbędniejsze potrzeby i spie-

niężając, co tylko mógł. zdołał w końcu roku zgromadzić zaledwie połowę żądanej sumy. Zmuszony był wobec tego skorzystać z hojności swego nowego pracodawcy, który poznawszy święty i szlachetny cel, jaki przyświecał jego rządcy, oraz zniewagi i nadużycia, jakich ten padł oliarą, nie zawahał się wypłacić mu potrzebnej sumy tytułem pożyczki bądź zaliczki za pracę.

Leoncio, który podobnie jak jego ojciec nie wierzył, by Miguel mógł przez rok odłożyć tak znaczną kwotę, zdumiał się i zmartwił, gdy ów przyszedł złożyć pieniądze na jego ręce.

- Dziesięć tysięcy! — rzekł, kończąc przeliczanie pieniędzy. — Suma dokładnie taka. jakiej' zażądał mój ojciec. Wielkim chciwcem i głupcem jest ten mój stary — wymamrotał do siebie —ja nie oddałbym jej nawet za sto tysięcy.

- Panie Miguel—ciągnął już głośno, zwracając pugilares—proszę na razie zatrzymać swe pieniądze. Isaura jeszcze do mnie nie należy. Tylko mój ojciec może nią dysponować! On zaś przebywa w stolicy i nie upoważniał mnie do załatwiania podobnych transakcji. Z nim proszę się ułożyć.

Ale wielmożny pan jest jego synem i jedynym spadkobiercą, doskonale mógłby więc sam...

- Dość tego, panie Miguel! Ojciec mój szczęściem jeszcze żyje a ja nie mam jak dotąd pozwolenia na rządzenie się jego majątkiem jak własnym dziedzictwem.

Jednakże niech pan będzie łaskaw zatrzymać te pieniądze i ode­słać je pańskiemu ojcu, prosząc go w mym imieniu, by zechciał łaskawie spełnić swą obietnicę.

I ty się jeszcze wahasz, Leoncio!? — wykrzyknęła Malwina niecierpliwie, oburzona wykrętami męża. — Napisz, napisz jak najszyb­ciej do twego ojca! Nie możesz bez ujmy na honorze odmówić pomocy w wyzwoleniu tej dziewczyny.

Leoncio, pod władczym spojrzeniem żony oraz wskutek niekorzystne­go zbiegu okoliczności, nie mógł opierać się dłużej. Blady i zamyślony zasiadł do sekretarzyka. Z piórem w ręku począł rozmyślać udając, iż zastanawia się nad treścią listu. Malwina i Henryk, ukryci w okiennej wnęce, rozmawiali po cichu. Miguel, siedząc w przeciwległym końcu salonu, czekał cierpliwie.’ Wtem ukazała się jego oczom Isaura, która

38

niepostrzeżenie weszła do salonu. Pomiędzy ojcem i córką miał miejsce, prowadzony półgłosem, następujący dialog:

'Ojcze mój! Cóż za nowiny cię tu sprowadzają? Widzę cię dziś weselszym niż zazwyczaj.

CśśśL. — szepnął Miguel, podnosząc palec do ust i gestem głowy wskazując Leoncia. — Chodzi o twoją wolność!

Naprawdę, ojcze! Jak ci się to udało?

B Jak to jak?... Za cenę złota. Kupiłem cię, córeczko, i wkrótce będziesz moja.

Ach, kochany ojcze! Jakże dobry jesteś dla mnie. Gdybyś wiedział, ilu mężczyzn ofiarowało mi dziś wolność! Ale za jaką cenę... Ach, mój Boże... nawet nie śmiem ci powiedzieć. Ale moje serce wiedziało — ciągnęła z czułą wylewnością całując ręce Miguela — że nie powinnam przyjmować wolności z rąk innego człowieka niż ten, który dał mi życie!

Tak, kochana Isauro —I odparł tuląc ją do piersi. — Niebo jest dla nas łaskawe i wkrótce będziesz moja, moja na zawsze.

Ale czy on się zgodzi?... — spytała Isaura, wskazując na Leoncia.

j— Transakcję zawieram nie z nim. lecz z jego ojcem, do którego teraz

. właśnie pisze.

W takim razie istnieje pewna nadzieja. Bo gdyby los mój zależał jedynie od tego człowieka, na zawsze zostałabym niewolnicą.

Dalejże, do stu tysięcy diabłów!' — wymamrotał pod nosem Leoncio, wstając i z pasją waląc pięścią w stół. — Nie mam pojęcia, jak z tego wybrnąć. A wszystkiemu winne nieopisane szaleństwo mojego ojca.

Skończyłeś już, Leoncio? — zapytała Malwina, odwracając ku niemu głowę.

Zanim Leoncio zdołał odpowiedzieć, do salonu wpadł posłaniec i wręczył mu czarno obramowaną kopertę.

Żałoba! Boże!... Co to znaczy?! — krzyknął Leoncio, pobladły i drżący.

Rożerwał papier i pospiesznie przebiegłszy list oczami, opadł na krzesło ze szlochem.

Leoncio! Leoncio!... Co się stało!? — zawołała Malwina, przera­żona. Podnosząc list, który Leoncio upuścił na stół, poczęła czytać łamiącym się głosem:

39

pMHNfe I \ |. \ \ \ \ | g MS

i' \ Wm

i' i kw I

Drogi Lconcio. zmuszony jestem przekazać Ci bolesną wiadomość, na którą serce Twoje zapewne nic jest przygotowane. To wielki cios, lecz koniec czeka każdego z nes. Postaraj się. znieść to z rezygnacją. Ojciec Twój nie żyje; Zmarł nagle przedwczoraj, rażony udarem mózgu...”

Malwina nie była w stanie czytać dalej. W jednej chwili puściła w niepamięć zniewagi i przykrości, jakie spotkały ją tego fatalnego dnia. Rzuciła się ku swemu mężowi i obejmując go czule zmieszała swoje łzy z jego łzami.

- Ach, ojcze mój, ojcze! Wszystko stracone! — krzyknęła Isaura, tuląc się do piersi Miguela. — Nie ma już dla nas nadziei!

- Kto to wie, moja córko! — odrzekł ojciec z powagą — nie traćmy ducha, bo niezbadane są wyroki opatrzności.

ROZDZIAŁ 7

Wśród zabudowań hacjendy Leoncia znajdowała się wielka, surowa hala bez stropu i podłóg, miejsce pracy niewolnic, których obowiązkiem było przędzenie i tkanie bawełny.

Wyposażenie tego pomieszczenia stanowiły grubo ciosane zydle i ławy, kołowrotki oraz stojący w rogu duży warsztat tkacki.

Wzdłuż ścian, naprzeciw odgrodzonych od sali balustradą wąskich okien, wychodzących na obszerny wewnętrzny dziedziniec, siedziało rzędem dwadzieścia, może trzydzieści, prządek: Murzynek. Kreolek i Mulatek. Kilkoro dzieci bawiło się na gołej ziemi. Niewolnice skracały sobie rozmową i śpiewem długie godziny męczącej pracy. Dojrzeć było tam można twarze w różnym wieku oraz wielką rozmaitość rysów, od wymizerowanej i posępnej starej Afrykanki do pulchnej Kreolki o po­łyskliwej skórze; od czarnej jak smoła Murzynki do Mulatki prawie białej.

Wśród tych ostatnich szczególną uwagę zwracało pewne dziewczę, zalotne i pełne wdzięku. Było to stworzenie najbardziej urocze, jakie można spotkać, w tym typie: wysmukła i giętka sylwetka, twarzyczka drobna i delikatna o wargach odrobinę zbyt pełnych, lecz ładnie wykrojonych, zmysłowych, wilgotnych i czerwonych jak owoc granatu; oczy czarne, nieduże urzekały żywym i lilgarnym spojrzeniem; włosy ciemne, gęste, kędzierzawe, jakich nie powstydziłaby się najbielsza z za­morskich szlachcianek, były krótko obcięte i ufryzowane'na chłopięcą modłę, co nie tylko nie ujmowało wdzięku, lecz dodawało jeszcze wy­razu i oryginalności tej twarzyczce, nieco łobuzerskiej i zuchwałej.

41

Gdyby nie złote kolczyki zwisające z małych kształtnych uszu i gdyby nie drobne, jędrne piersi, które jak dwa niesforne koźląfka podskakiwały pod przejrzystą koszulką, można by wziąć ją za psotnego chłopca. Rychło też ujrzymy, jakim to ziółkiem było owo „pacholę”, noszące ład­ne imię Rosa.

Poprzez warkot kołowrotków obracających się w takt monotonnych przyśpiewek, poprzez przenikliwy, rytmiczny stukot warsztatu tkackie­go. który pracował bez przerwy, poprzez piski i wrzawę dzieciarni usłyszeć można było taką oto rozmowę, prowadzoną nieśmiało i pół­głosem w grupie prządek siedzących wokół Rosy.

- Tak. tak, moje drogie — mówiła do swych sąsiadek stara Kreolka, kuta na cztery nogi i obeznana ze wszystkimi-tajemnicami domu, jeszcze od czasów starych państwa. — Teraz, kiedy zmarło się starszemu panu i kiedy pani Malwina odeszła precz do domu swego ojca. poznamy, czym pachnie niewolniczy rygor.

Jakże to, ciociu Joaąuino?

- A jakże! Jeszcze zobaczycie! Wiecie dobrze, że już ze starym panem nie było żartów. A tak! .Co wam powiem, to wam powiem: nic dobrego z tego nie wyniknie. Ten młody panicz Leoncio... Da Bóg, że się mylę. ale coś mi się zdaje, że zatęsknimy jeszcze do czasów starego pana.

- Jezus...! Zdrowaś Maryja?!... Nie powiadajcie byle czego, ciociu Joaquino. Lepiej by nam było umrzeć od razu...

- Ten ci nie będzie dbał o przędzę i płótno, o nie! Już niedługo wszystkie pójdziemy na plantację, machać motyką od słoneczka do słoneczka, albo na pola kawowe zbierać ziarno pod batem rządcy. Jemu potrzebna jest kawa. bo z tego są pieniądze.

Też, żeby powiedzieć prawdę, nie wiem już, co lepsze —zauważyła inna niewolnica. — Czy kopać motyką na świeżym powietrzu, czy być uwiązaną do kołowrotka od świtania aż do nocy. Zdaje mi się, że tam człowiek czuje się swobodniej.

- Swobodniej?! Złudna nadzieja! — wykrzyknęła trzecia. — Ja tysiąc razy wolę być tutaj! Przynajmniej nie widzę tego przeklętego rządcy.

- Ech, ludziska! — rozsądziła spór stara Kreolka. — Wszystko niewola. Kto miał nieszczęście urodzić się niewolnikiem złego pana,

zawsze będzie cierpiał, obojętnie, gdzie trafi: tu czy tam. Niewola to przeklęty los! Ale to nie Bóg tak świat urządził. To wynalazek diabła. Nie wiecie może, co się przytrafiło biednej Julianie, matce Isaury?

Jeśli o tym mowa — przerwała jedna z prządek — to co teraz porabia Isaura? Dawniej, kiedy jeszcze pani Malwina tu była. ona chodziła sobie po salonach jak jakaś pani. A teraz...

A teraz czasami zastępuje panią Malwinę! wpadła jej w słowo Rosa ze złośliwym i drwiącym uśmieszkiem na wargach.

.— Przymknij no się, smarkulo!— krzyknęła surowo stara Kred­ka. — Nie gadaj byle czego. Oj, biedulka z tej Isaury! Nie daj Bóg, żebyś się znalazła w jej skórze! Gdybyście tylko wiedziały, ile wycierpiała jej nieszczęsna matka! Niech mi Bóg wybaczy, ale ten starszy pan to był żydowin jakiś albo jeszcze gorzej. A teraz z panem Leonciem i panią Malwiną dzieje się to samo. Z tej Juliany to dopiero była urodziwa panna, a i niepokorna... Cerę miała taką jak Rosa, tylko jeszcze była od niej ładniejsza.

Rosa cmoknęła krzywiąc się z pogardą.

I to stało się jej zgubą — ciągnęła stara Kreolka. — Sęk w tym, że wpadła w oko starszemu panu... Opowiadałam wam już. co się stało. Za swoją cnotę Juliana musiała cierpieć aż do śmierci. W owym czasie rządcą był pan Miguel, ten, co tu przychodzi, ojciec Isaury. Ten ci był dobrym rządcą! Wszyscy go lubili i praca szla jak w zegarku. A len pan Francisco, który nastał teraz, mór na niego! To najgorsza zaraza, jaka przywlokła się do tego domu. Tak... Ale mówiłam właśnie, że panu Miguelowi spodobała się Juliana i ciężko pracował, żeby ją wykupić. Ale starszy pan nie zgodził się. Wpadł w złość i wyrzucił go na zbity łeb. Juliana też długo nie pożyła. Robota nad siły i knut szybko wpędziły ją do grobu. Została po niej dziewczynka, jeszcze przy piersi, i gdyby nie starsza pani, która była świętą kobietą. Bóg jeden wie. co by się z nią stało. A teraz także jest nieszczęśliwa i lepiej, żeby Bóg prędko ją zabrul z tego świata!

Czemu to, ciociu Joaquino?

A temu, że coś mi się widzi, że podzieli los matki.

A na cóż więcej zasługuje ta oszustka'.’! — mruknęła zazdrosna i zgryźliwa Rosa. — Myśli, że skoro służy na pokojach, lepsza jest od innych. Na nikogo nie zwraca uwagi. A teraz zabrała się do dzielą

43

\ \ \ \ \ v\ *

i rozkochuje w sobie białych mężczyzn. Wie, że jej ojciec myśli ją wykupić, i udaje wielką panią. Biedny pan Miguel! Nie ma za co kupić miejsca na cmentarzu, a chciałby wyzwolić córkę.

Jaki paskudny jęzor ma ta Rosa! —żachnęła się zagniewana stara Kreolka. karcąc spojrzeniem Mulatkę.

Co złego ci zrobiła biedna Isaura, łagodna jak gołąbek? Chociaż jest taka ładna i wychowana na wielką panią, nikomu jeszcze nie ubliżyła. Ty ze swym lenistwem i bezczelnością byłabyś na jej miejscu tysiąc razy gorsza.

Rosa przygryzła wargi z pogardą i już miała odciąć się opryskliwie, gdy jakiś głos szorstki i tubalny rozległ się w progu sali i położył kres rozmowie.

Milczeć! —grzmiał ów głos. — Ęjże, co to za gadulstwo! Myślicie, że tu się pracuje językiem?

W drzwiach stał barczysty i krępy człowiek z brodą czarną i gęstą, spoza której wyłaniała się twarz ordynarna i odpychająca. Był to Francisco, rządca hacjendy. Towarzyszył mu, niosąc kołowrotek, młody jeszcze i przystojny, choć fircykowaty Mulat w strojnej liberii lokaja. Tuż za nimi weszła Isaura.

Wszystkie niewolnice wstały na powitanie rządcy. Ów polecił umieścić kołowrotek przy wolnym zydlu, który na nieszczęście Isaury znajdował się obok Rosy. \ /

Siadaj tam — zwrócił się rządca do Isaury. — Od dziś tu jest twoje miejsce. Oto twój kołowrotek, a twoje współtowarzyszki przydzielą ci pracę na dziś. Nie w smak ci ta zmiana, jak widzę. Ale nie ma rady. Taki był rozkaz twego pana. Idź już tam. I pamiętaj, że to nie pianino. Prędko trzeba zwijać się z robotą i zaraz brać się do następnej. Mało rozmów i dużo pracy.

Nie okazując niezadowolenia i upokorzenia nową sytuacją, Isaura zasiadła do kołowrotka. Mimo że wychowana w salonach i zatrudniana prawie wyłącznie przy robotach delikatnych, doskonale dawała sobie radę z każdą pracą. Umiała prząść, tkać, prać, gotować i prasować tak samo dobrze, jeśli nie lepiej niż inne niewolnice. Usiadła więc swobodnie w rzędzie obok innych prządek. Jedynie w błąkającym się na jej wargach uśmiechu dawał się zauważyć pewien wyraz melancholijnej rezygnacji. Lecz był on raczej odbiciem ściskającego jej serce lęku niż niezadowole­

nia z okoliczności, które pozbawiły ją uprzywilejowanego miejsca, jakie dotychczas zajmowała u boku swych państwa.

Świadoma swej kondycji, Isaura starała się być pokorną jak inne niewolnice, gdyż ani Wyjątkowa uroda, ani nadzwyczajne przymioty ducha nie zdołały obudzić w niej pychy, nie odebrały jej też zdrowego rozsądku. Wszelako, ku jej wielkiemu zmartwieniu, przez ową skro­mność i pokorę przebijało poczucie godności i wrodzonej dumy wi­doczne w jej spojrzeniu, mowie i manierach, a wywodzące się być może | przekonania o własnej wyższości. Przerastała.bowiem inne niewolnice wdziękiem, urodą regularnych i szlachetnych rysów twarzy oraz dy­stynkcją ruchów. Nikt nie powiedziałby, że jest niewolnicą pracującą wśród swych towarzyszek. Wzięto by ją raczej za młodą panią, która dla rozrywki przędzie wraz ze służbą. Chwilami, gdy pochylała swą wdzięczną i wysmukłą szyję, przypominała królewskiego łabędzia w oto­czeniu zgrai pospolitego ptactwa.

Reszta niewolnic przypatrywała się jej ze współczuciem i zaintereso­waniem. Lubiana była bowiem przez nie wszystkie, wyjąwszy Rosę, która czuła do niej zawiść i urazę śmiertelną. W paru słowach czytelnik dowie się o przyczynach jej niechęci. Pod pozorem zwykłej zazdrości kryła się pewna sprawa, która zmieniła ową zazdrość w zapiekłą nie­nawiść.

Rosa od dawna była kochanką Leoncia. Zdobycie jej względów nie sprawiło mu najmniejszego trudu, obyło się bez próśb i pogróżek. Od­kąd wszakże jego zainteresowanie zwróciło się ku Isaurze, Rosa żyła odtrącona w całkowitym zapomnieniu. Serce ładniutkiej Mulatki bo­leśnie odczuło tę pogardę. Dziewczyna, z natury złośliwa i zawzięta, nie mogąc zemścić się na swym panu, poprzysięgła dozgonną nienawiść swej rywalce.

A żeby cię piorun spalił, łajdaku! A niech cię zaraza zeżre, złośniku jeden! Żeby cię grzechotnik w jęzor ukąsił, psie przeklęty!

Takie i inne klątwy wyrzucały z siebie niewolnice, szemrając przeciw rządcy, zaledwie odwrócił się plecami. Rządca bowiem jest znienawi­dzony przez niewolników stokroć bardziej niż okrutny pan, któ'ry uzbroił go w bezlitosny bat, narzędzie dozoru i kary. Często się bowiem zdarza, że skazaniec zapomina, iż to sędzia wydał wyrok, i całą swą niechęć przelewa na kata.

Powiedzieliśmy już. że zrządzeniem złego losu Isaurze przypadło miejsce w pobliżu Rosy. Ta niezwłocznie skierowała ku swej nieszczęśli­wej towarzyszce ostrze złośliwych docinków.

Bardzo mi cię żal. Isauro — odezwała się, żeby zacząć rozmowę. Doprawdy? — odrzekła Isaura, gotowa prowokacjom Rosy prze­ciwstawić całą swą naturalną słodycz i cierpliwość. — Ale dlaczego?

Bo czyż to nie przykre przenieść się z salonu do baraku, zamienić aksamitną sofę na wiązkę słomy, pianino i atłasowe poduszki na twardy zydel i kołowrotek? Czemu cię stamtąd przepędzono, Isauro?

Nikt mnie nie przepędził. Roso. Dobrze o tym wiesz. Pani Malwina przeniosła się ze swym bratem do domu ojca. Nie mam więc już nic do roboty na pokojach. Dlatego przyszłam pracować razem z wami.

A dlaczego nie zabrała cię ze sobą, ciebie, która byłaś jej oczkiem w głowie? Oj, Isauro, chcesz mnie oszukać, ale to ci się nie uda: wiem wszystko. Pozwalałaś sobie za wiele, a tutaj przyszłaś, żeby poznać, gdzie twoje miejsce.

Złośliwa jesteś! — odparła Isaura uśmiechając się smutnie, lecz bez zakłopotania. — Myślisz więc, że żyłam tam sobie po pańsku, szczęśliwa, zadzierając nosa, bo mieszkałam na pokojach pośród białych? Jakże się mylisz!... Gdybyś nie prześladowała mnie swym złośliwym językiem, tutaj byłabym stokroć bardziej szczęśliwa i spokojna.

Myślisz, że ci uwierzę?! Jakbyś mogła czuć się tu szczęśliwa, skoro brak chłopców, których mogłabyś w sobie rozkochiwać?

Roso, co ci złego zrobiłam, że tak mi dokuczasz?

Ależ niech się wielmożna panienka tak nie złości! Błagam o wy­baczenie, panienko Isauro. Myślałam, że swą drażliwość zostawiłaś w salonie.

Mów, co chcesz, Roso, aleja dobrze wiem, że tak na pokojach, jak w kuchni, jestem tylko niewolnicą, taką samą jak ty. Pamiętaj też, że jeśli nawet dziś jesteś tutaj, to tylko Bóg wie, gdzie znajdziesz się nazajutrz. Pracujmy lepiej, jak nam kazano, i zostawmy te głupie sprzeczki.

W tej chwili rozległ się gong, który jak zawsze o czwartej po południu wzywał niewolnikow na pósiłek. Niewolnice przerywają pracę podno­sząc się do wyjścia, tylko Isaura nie rusza się od kołowrotka.

Cóż to? odezwała się do niej Rosa szyderczo. — Nie słyszysz. Isauro? Czas iść na obiad.

Nie* Roso. Zostawcie mnie samą. Nie jestem głodna. Późno zaczęłam, więc popracuję dziś dłużej.

Słusznie, rozumie się, że panna tak wychowana jak ty nic będzie jadła ochłapów z kotła dla niewolników. Co każesz podać? Rosołek czy czekoladę?...

Stul buzię, gaduło! — wrzasnęła stara Kreolka. która wyraźnie wodziła rej w owej gromadce prządek. — Języczek masz ostry, jak u żmii. Zostaw ją w spokoju! Chodźcie, baby.

Niewolnice odeszły. W hali została samotna Isaura, zajęta pracą, zatopiona w trwożnej zadumie. Niejednostajnie przesuwała się między jej wypielęgnowanymi palcami, podczas gdy bosa, delikatna stopka machinalnie naciskała pedał kołowrotka. Główka dziewczyny pochyliła się jak podcięta lilia, a wpółprzymknięte powieki zdawały się skrywać niezgłębione otchłanie smutku. W pozie tej, pełnej prostoty i czaru, uroda Isaury zajaśniała nowym blaskiem.

Ach, Boże! — westchnęła. — Nawet tutaj nie mam chwili wy­tchnienia! Jakby wszyscy sprzysięgli się mnie zamęczyć. W salonach prześladują mnie biali, dręczą mnie tysiącem intryg i zasadzek. Tu wśród niewolnic,'gdzie chciałam odnaleźć spokój i życzliwość, jest jedna, któ­ra patrzy na mnie złym okiem i dokucza mi. jak może. O Boże. Święty Boże! Skoro miałam nieszczęście przyjść na świat w niewoli, czemu nie stworzyłeś mnie brzydką i nieokrzesaną, jak najostatniejsza z Mu­rzynek?! Po co dałeś mi urodę i przymioty, które tylko zatruwają mi życie?!

Z tych gorzkich rozmyślań wyrwał Isaurę jakiś hałas w progu hali. Podniosła oczy i ujrzała idącego w jej stronę mężczyznę.

Ach, mój Boże! —szepnęła. — Jeszcze jeden prześladowca! Nawet na chwilę nie zostawią mnie samej.

Mężczyzną tym był ni mniej, ni więcej lokaj André, którego widzie­liśmy poprzednio w towarzystwie rządcy. Stanął teraz przed Isuurą w pozie wyniosłej i wyzywającej.

Dzieji dobry, moja piękna Isauro. Jak ci się powodzi, skarbie? — powitał ją zalotnie.

Dobrze — odpowiedziała sucho Isaura.

Już po przeprowadzce? Masz rację, trzeba przystosować się do nowego życia. Dla kogoś, kto przywykł w salonach do jedwabiów.

kwiatów i perfum, musi być bardzo przykre siedzieć wśród okopconych ścian, cuchnących łojem i tytoniem.

- A więc ty także, André, korzystasz z okazji, by mi dokuczyć? :

- Ależ skąd, Isauro! Niech mnie Bóg broni, bym chciał cię obrazić. Przeciwnie, boli mnie serce, gdy widzę cię tutaj, wmieszaną w zgraję śmierdzących potem Murzynek o mięsistych wargach; ciebie, która zasługujesz, by stąpać po puszystych dywanach i sypiać w łożach z adamaszku. Ten pan Leoncio ma serce dzikiej bestii.

- A tobie co do tego? Mnie tu jest całkiem dobrze.

- Ale!... Nie uwierzę. Nie tutaj twoje miejsce. Jednakże z drugiej strony bardzo się z tego cieszę.

Czemu?

- A temu, że podobasz mi się, a tu możemy przynajmniej rozmawiać I swobodniej...

I Czyżby! A więc oświadczam, że nie mam zamiaru wysłuchiwać -I twoich impertynencji!

- A, to tak się sprawy mają! — wykrzyknął André, urażony szorstką I odprawą. — Pani przyjmuje chętnie tylko wyszukane komplementy I ładnych chłopców w salonach! Słuchaj więc, moja droga, to nie może I trwać wiecznie, a tu wśród ludzi naszego pokroju nie znajdziesz nikogo, I kto dorównałby mi urodą. Mam śliczną liberię, eleganckie buty, zawsze I jestem wystrojony, wypachniony i — dodał przebierając palcami w kie- I szeni — zawsze mam pełną sakiewkę. Rosa, która także jest niczego I sobie, świata za mną nie widzi. Biedactwo! Czymże ona jest przy tobie? I Zresztą gdybyś, Isauro, wiedziała, jak bardzo cię lubię, częściej zwracała- I byś na mnie uwagę. Jeśli zechcesz tylko, to wiedz... No, słuchajże... — to I mówiąc, nicpoń podszedł do Isaury i bezceremonialnie Objął ją za szyję, I jakby chciał szepnąć jej coś na ucho albo nawet skraść całusa.

- Dość tego! — krzyknęła Isaura, odpychając go z oburzeniem. — Poczynasz sobie zbyt śmiało! Wynoś się stąd, bo-inaczej wszystko I powiem panu Leonciowi.

- Ach, wybacz mi, Isauro... Nie ma powodu do takich dąsów. To tak I odpłacasz komuś, kto nigdy ci nie uchybił, a przy tym bardzo cię lubi? I Zostawmy zatem te sprawy własnemu biegowi. Czas szybko zmiękczy to I kamienne serduszko. Do widzenia. Już idę, ale posłuchaj, Isauro, na I miłość Boską, nic nie mów nikomu. Boże uchowaj, by młody panicz I

dowiedział się, co tu zaszło. Gotów by mnie jeszcze powiesić! „Najwa­żniejsze — ciągnął André do siebie, wychodząc — najważniejsze, że on chyba posunął Isię w tych sprawach nie dalej ode mnie.”

Biedna Isaura! Bezustannie narażona na natręctwa panów i niewol­ników! Jakże udręczone musi być jej serce! Aż czworo ludzi uwzięło się, by odebrać spokój jej duszy: trzech zalotników — Leoncio, Belchior i Andrć, i jedna rywalka — mściwa i bezlitosna Rosa. Łatwo uporàc się z niewolnikami i służącymi, lecz cóż się z nią stanie, gdy pojawi się jej pan?

I oto w kilka chwil później Leoncio w towarzystwie rządcy wchodził do przędzalni. Isaura, która przerwała na chwilę pracę, z twarzą ukrytą w dłoniach, zatopiona w gorzkich rozmyślaniach, nie zauważyła ich obecności.

- Gdzie są niewolnice, które tu zwykle pracują? — spytał Leoncio rządcę. \

Poszły na posiłek, proszę pana, i wkrótce będą tu z powrotem.

Ale widzę, że jedna została... Ach, to Isaura! Tym lepiej... — dodał w myślach Leoncio. — Nie mógłbym trafić na sposobniejszy moment. Uczyńmy zatem ostatni wysiłek, by uwieść to niewzruszone stworzenie.

Jak tylko skończą jeść — ciągnął głośno, zwracając się do rządcy — zabierz je na plantację. Dawno już miałem'ci to polecić, ale ciągle zapominałem. Nie chcę ich tu mieć ani chwili dłużej. To wymarzone miejsce dla próżniaków. Tracą bezużytecznie czas na nieustannej pa­planinie. Bawełnę można bez trudu dokupić.

Ledwie rządca wyszedł, Leoncio podszedł do Isaury.

Isauro! — szepnął czule, wzruszony do głębi.

To mój pan!-— krzyknęła zaskoczona niewolnica, zrywając się z miejsca. Po czym westchnęła smutnie w duchu: „O Boże! To on!” Nadeszła godzina próby.

ROZDZIAŁ 8

Pozostawmy na chwilę Isaurę, stojącą z lękiem przed obliczem okrutnego pana, a sami cofnijmy się w przeszłość, by poznać bieg wydarzeń, które wstrząsnęły rodziną Gomezów. Wiadomość o śmierci komandora spadła jak grom z jasnego nieba w chw‘ili, gdy domowe niepokoje doszły do punktu wrzenia i wymagały natychmiastowego i radykalnego rozwiązania.

Jednakże śmierć owa zagmatwała jeszcze bardziej sytuację i tak już dość zawiłą i niesmaczną, wkładając w ręce Leoncia całą ojcowską fortunę. Nic teraz nie wstrzymywało młodego dziedzica, gdy ostatnia przeszkoda została usunięta z drogi wiodącej ku zaspokojeniu jego nikczemnych pragnień. ' \ v W

Leoncio i Malwina na czas żałoby zamknęli się w domu. Zdawało się, że zapomnieli o przykrościach i wzajemnych pretensjach. Rozejm ten wszakże trwał zaledwie kilka dni.

Henryk, który tak stanowczo chciał opuścić ich dom, uległ w końcu prośbom Malwiny i zgodził się pozostać jakiś czas towarzysząc jej w dniach żałoby.

W zależności od postępowania mego męża — rzekła mu siostra — wyjadę wraz z tobą lub zostanę. Jeśli w tych dniach nie podejmie ostatecznej decyzji w sprawie Isaury, nie zostanę w tym domu ani chwili dłużej.

Leoncio, zamknąwszy się samotnie w swym pokoju, nie pokazywał się przez kilka dni. Zdawał się pogrążony w głębokim i nieutulonym żalu. Tymczasem wcale tak nie było. Prawda, że nie uniknął szoku czy raczej 50

zaskoczenia nagłym i bolesnym ciosem. Jednakże trzeba jasno powie­dzieć, że gdy minęła pierwsza chwila wzruszenia i konsternacji, doszedł do tego nawet, iż począł cieszyć się z tego tragicznego wydarzenia, któ­re nadeszło w samą porę, by uratować go z kłopotu i kompromitacji w oczach Malwiny i Miguela. Dlatego też w czasie swojego odosobnie­nia, miast oddawać się rozpaczy, Leoncio. nie potrafiąc już zrezygnować z Isaury, przemyśliwał intensywnie nad sposobami wyplątania się z trud­ności i snuł plany uwiedzenia pięknej niewolnicy.

Trudności były ogromne i stanowiły węzeł, który można było prze­ciąć, nigdy zaś rozplątać. Leoncio znał obietnicę, jaką ojciec jego dal Miguelowi: wolność Isaury w zamian za dziesięć tysięcy realów. Miguel wręczył mu ową sumę żądając wyzwolenia swej córki. Leoncio nie mógł także zaprzeczyć, iż jego nieboszczka matka zawsze pragnęła aby po jej śmierci Isaura była wolna. Także Malwina. poznawszy jego namiętność i przejrzawszy jego niecne zamiary, stanowczo domagała się natychmia­stowego wyzwolenia dziewczyny. Jedynyn, uczciwym wyjściem z sytua­cji było zgodzić się na te żądania. Leoncio atoli nie był w stanie pogodzić sięztakim rozwiązaniem. Gwałtowna i ślepa miłość, jaką obudziła w nim Isaura, podsuwała mu myśli zgoła odmienne: zniszczyć wszelkie prze­szkody, podeptać zasady wierności i przyzwoitości, zranić bezlitośnie serce czułej i kochającej małżonki, w nagrodę zaś zyskać spełnienie szalonych pragnień. Zdecydowany już teraz przeciąć ów gordyjski wę­zeł, postanowił użyć swej nowej władzy spadkobiercy ogromnej fortuny i odwlekać w nieskończoność wyzwolenie Isaury, przeciwstawiając słusznym- żądaniom Malwiny cyniczną obojętność i arogancję.

Malwina zaś odczekawszy kilka dni przez szacunek dla bólu, w ja­kim — mniemała — pogrążony był jej mąż, zagadnęła go nieśmiało poruszając kłopotliwy temat.

Mamy czas, Malwino — odparł Leoncio z całym spokojem. — Najpierw muszę odzyskać równowagę i sporządzić spis inwentarza majątku ojca. Muszę pojechać do stolicy i zdeponować jego papiery, a także rozejrzeć się w stanie jego interesów. Po powrocie zajmę się Oprawą Isaury.

Słysząc tę odpowiedź, Malwina zbladła i poczuła, jak lodowacieje jej serce ściśnięte bólem rozczarowania, jakby w tej właśnie chwili runął nagle w gruzy wyśniony zamek jej małżeńskich marzeń. Oczekiwała, że

mąż jej, rażony bolesnym ciosem, zastanowiwszy się w tych dniach gorzkich rozmyślań nad swym życiem, uzna swój błąd, będzie ją błagać

0 wybaczenie i powróci na drogę uczciwości i obowiązku. Chłodny ton

1 cyniczne wykręty męża załamały ją zupełnie, pogrążając w otchłań zniechęcenia.

Jak to?! — wykrzyknęła tonem pełnym oburzenia i zranionej godności. — Nawet teraz wahasz się jeszcze spełnić tak święty obowią­zek? Gdybyś miał serce, uznałbyś w Isaurze swą siostrę, bo wiesz dobrze, że matka twoja kochała ją jak własną oórkę, że było jej najgorętszym pragnieniem wyzwolić ją i zabezpieczyć jej przyszłość znacznym spad­kiem. Wiem także, że ojciec twój obiecał solennie panu Miguelowi, że wyzwoli ją za sumę dziesięciu tysięcy realów, które ten dobry człowiek dał ci już do ręki. Wiem o tym wszystkim, a ty jeszcze śmiesz szukać pretekstów, by odwlec całą sprawę! O, tego już za wiele! Nie ma najmniejszego powodu do odwlekania decyzji, która już dawno powinna być podjęta. .

Ależ zastanów się, Malwino. Po co ten pośpiech? — odparł Leoncio łagodnie. — Na cóż się przyda wolność Isaurze akurat teraz? Czy tu jest jej źle? Czyż nie robi tego, na co ma ochotę? Czyż nie traktujemy jej jak członka rodziny raczej niż jak niewolnicę? Chcesz ją wysłać w świat na los szczęścia? W ten sposób na pewno nie spełnimy życzeń mej matki, która tak troszczyła się o jej przyszłość. Nie, kochana Malwino, nie możemy zostawić teraz Isaury samej. Wpierw trzeba jej zapewnić pozycję godną jej urody i wykształcenia oraz, wyszukać dla niej dobrego męża, a tego nie robi się z dnia na dzień.

Jaki żałosny wykręt, mój drogi! Isaura nie potrzebuje męża, ma przecież kochającego ojca, który właśnie dał dowqdy wielkiej miłości do córki. Oddajmy ją panu Miguelowi, a znajdzie się w dobrych rękach i pod doskonałą opieką.

I Ten biedak Miguel! — odrzekł Leoncio z pogardliwym uśmiesz­kiem. — Nie wątpię w jego dobre chęci, ale gdzie są pieniądze, które pozwolą zapewnić szczęście Isaurze? Zwłaszcza teraz, kiedy zastawił w lombardzie ostatnią kbszulę, żeby zapłacić za wolność córki, o ile nie wyżebrał po prostu tej sumy.

Malwina spuściła głowę i westchnęła ze smutkiem. Jakże pragnęła uwierzyć w szczerość słów męża! Udała więc, że bierze je za dobrą 52

monetę, i nie okazała zniecierpliwienia. Nie mogła wszakże dłużej trwać w sytuacji tak dla niej upokarzającej i przykrej. Następnego dnia nalegała jeszcze usilniej. Odpowiedzią były te same wykręty i gra na zwłokę. Leoncio starał się wywołać wrażenie, iż cala sprawa jest mu obojętna oraz że ostatecznie postanowił postąpić tak, jak uważał za stosowne. Tym razem Malwina nie mogła się opanować i zerwała ze swym mężem. On zaś, jak to już wcześniej zaplanował, odpowiedział na gromy kobiecego gniewu cynicznym i drwiącym wzruszeniem ramion, doprowadzając tym żonę do szczytu irytacji.

Nazajutrz Malwina bez zbędnych wyjaśnień opuściła dom Leoncia udając się w towarzystwie Henryka do Rio de Janeiro. Odjeżdżając przysięgła sobie, iż noga jej nie postanie w tym domu. gdzie ją spotkały tak haniebne zniewagi, i że na zawsze wymaże z pamięci wizerunek swego wiarołomnego i rozpustnego małżonka. Zaślepiona gniewem nie zasta­nawiała się, czy starczy jej sił na dotrzymanie tych szalonych przysiąg składanych w gorączce zazdrości. Nie wiedziała jeszcze, że dusze wrażliwe i pełne dobroci łatwiej zapominają o nienawiści niż o miłości. A miłość, jaką Malwina darzyła Leoncia. mimo jego nieokiełznanych wybryków, była o wiele silniejsza od jej żalu.

Leoncio trzymając się ustalonego planu, z założonymi rękami obojęt­nie przyglądał się przygotowaniom do wyjazdu. Od rana wylegiwał się na werandzie ćmiąc cygaro, potem zaś żegnał swą żonę chłodno, jak żegna się ludzi zupełnie obcych.

Jednakże nieczułość ta nie była szczera. Nie żeby wyjazd żony sprawił mu przykrość, przeciwnie — cieszył się. gdyż sądził, że krokiem tym Malwina rozwiązała mu ręce. więc pod owym udawanym „wszystko mi jedno” starał się ukryć zadowolenie przepełniające mu serce. A ponieważ ulubioną jego dewizą w podobnych okolicznościach było. że na babskie kaprysy nie majak zimna krew i obojętność, Malwina nie zorientowała się, że pod maską cynicznego chłodu skrywał wielką radość.

Spytacie, co się działo z Isaurą podczas owych długich dni żałoby, niepokojów i udręczeń.

Z chwilą gdy nadszedł list donoszący o śmierci komandora, Isaura straciła nadzieję, którą Miguel rozbudził w jej sercu. Zdrętwiała z przerażenia zrozumiałą-, że nieubłagany los oddawał ją, bezbronną ofiarę, w ręce zaciekłego i bezlitosnego prześladowcy.

\

Znając żałosny los swej matki nie potrafiła przyjąć innego rozwiąza­nia. jak poddać się z rezygnacją okrutnym wyrokom losu i przygotować się na najstraszniejsze męczarnie. Zniechęcenie i śmiertelny strach opanowały jej duszę. Blada, nieprzytomna, jakby nawiedzona, to błąkała się na oślep po polach, to ukryła się w największych gęstwinach sadu lub najciemniejszych zakamarkach domu, pełna obaw i lęku, jak wystraszo­ny zając, który widzi na niebie złowrogi cień rzucany przez skrzydła krogulca o krwawych szponach. Kto ją obroni? Gdzie znajdzie schronie­nie przed tyranią ohydnego libertyna? Liczyć mogła tylko na współczu­cie i zainteresowanie dwojga ludzi: swego ojca i pani Malwiny. Ojciec, niewykształcony i ubogi rządca, nie miał wstępu na hacjendę, spotykali się ze sobą ukradkiem. Pomoc jego nie na wiele mogła się więc przydać. Malwina zaś, która dotąd zawsze była dla niej dobra i czuła — ach, nawet Malwina! —po owej skandalicznej scenie, gdy przyłapała swego męża, jak przemawiał do Isaury tkliwymi słowami, poczęła odnosić się do niej nieufnie i z dystansem. O, straszliwe skutki zazdrości, która sprawia, że nawet dusze najlepsze i najczystsze zatruwa jad podejrzeń! Z każdym dniem pani, dotychczas tak przystępna i łagodna, patrzyła mniej łaskawym okiem na niewolnicę, którą przedtem darzyła uczuciem niemal siostrzanym.

Malwina, dobra i ufna z natury, nigdy nie zwątpiłaby w niewinność Isaury, gdyby nie Rosa, groźna rywalka i zajadła przeciwniczka pięk­nej niewolnicy. Po awanturze, której Isaura stała się mimowolną przy­czyną, mucamą, czyli osobistą pokojówką Malwiny, została Rosa. Pa­ni, w braku lepszej powiernicy, wylewała swe żale przed zawistną Mulatką.

Za bardzo pani ufa tej obłudnicy — mówiła mała intrygantka. — Powinna pani wiedzieć, że te miłostki trwają nie od dzisiaj. Od dawna obserwuję tę oszustkę, która w pani obecności udaje naiwną, a mięknie przy panu. Zrobiła wszystko, żeby mu zawrócić w głowie.

Te i wiele innych jadowitych uwag, które Rosa umiała zręcznie wsączyć w uszy swej pani, wystarczyły, by otumanić duszę młodej kobiety tak niedoświadczonej jak Malwina. Wkrótce też wydały owoc, jakiego pragnęła przewrotna Mulatka.

Zgnębiona tym nowym nieszczęściem, Isaura usiłowała zbliżyć się do swej pani, aby poznać przyczynę jej nieufności i oczyścić się z kłamliwych 54

zarzutów. Ale przyjęta została tak chłodno i wyniośle, że cofnęła się onieśmielona i na nowo pogrążyła się w rezygnacji.

Jednakże dopóki Malwina pozostawała w domu, była swego rodzaju tarczą osłaniającą Isaurę przed brutalnym natręctwem Leoncia. Wpraw­dzie zawsze traktował ją z pewnym lekceważeniem, lecz mimo wszystko nie przestawała być dla niego potężną przeszkodą, przynajmnej w użyciu przemocy. Isaura doskonale zdawała sobie z tego sprawę. Trudno więc Wyobrazić sobie przerażenie, w jakie wpadła ta nieszczęsna istota ujrzawszy, że jej pani opuszcza dom. Poczuła się bezbronna, wydana na pastwę niecnych kaprysów tego, który byl jej panem, zalotnikiem oraz katem w jednej osobie.

I w rzeczy samej: zaledwie Leoncio zobaczył, że powóz jego małżonki znikł za linią horyzontu, nie mógł powstrzymać się od wybuchu sza­tańskiej radości. Nie tracąc czasu na próżne rozmyślania, przetrząsnął cały dom w poszukiwaniu Isaury, Znalazł ją wreszcie skuloną w jakimś ciemnym kącie, prawie bez duszy, zalaną łzami, wstrząsaną konwulsyj- nym szlochem.

Oszczędźmy czytelnikowi opisu bezwstydnej sceny, jaka tam się rozegrała. Powiedzmy tylko, że Leoncio wyczerpał wszystkie dostępne mu środki łagodnej perswazji, by przekonać dziewczynę, że leży w jej własnym interesie, a nawet że jest jej obowiązkiem ulec jego żądzy. Obiecywał jej złote góry, zapewniał o swej miłości, poniżył się do najpokorniejszych próśb, padł nawet do stóp niewolnicy, z której ust usłyszał jednakże tylko cierpkie słowa i gorzkie wyrzuty. Aż ostatecznie, gdy wszystkie jego wysiłki spełzły na niczym, odszedł pełen gniewu, nie szczędząc najstraszliwszych pogróżek.

Spełniając owe groźby, jeszcze tego samego dnia rozkazał przenieść ją do przędzalni, gdzie zostawiliśmy ją w poprzednim rozdziale. Stąd były tylko dwa wyjścia: jedno prowadziło w ramiona pana. drugie pod pręgierz, potem do ciemnicy, a stamtąd już chyba tylko do grobli.

MMŚ

Leoncio, zniecierpliwiony i trawiony gorączką szaleńczej namiętno­ści, nie mógł dłużej tłumić swych lubieżnych pragnień. Krążąc po całym domu udawał, że przywołuje do porządku służbę, która od chwili wy­jazdu pani robiła, ęo chciała. W rzeczywistości jednak nie miał innego celu, jak śledzić wszystkie kr-pki Isaury. Miał nadzieję spotkać ją samą i ponowić atak na jej niewinność. Przez okno obserwował idące na posiłek niewolnice i stwierdził wśród nich brak Isaury.

- Doskonale! Wszystko idzie po mojej myśli — mruknął z zadowo­leniem. W tej chwili przypomniał sobie, że miał polecić rządcy, by zabrał niewolnice na pola kawowe, co dawało mu idealną okazję^o-spotkania z Isaurą w pustym, wyludnionym domu.

Powiecie pewnie, że skoro Isaura była niewolnicą, Leoncio nie potrzebował szukać pretekstów, by znaleźć się z nią sam na sam. Mógł po prostu kazać przyprowadzić ją sobie, z jej wolą lub bez. Z pewnością można było tak postąpić, lecz uroda w połączeniu ze szlachetną duszą i wzniosłym umysłem nawet u prostej niewolnicy narzucają szacunek naturom najbardziej przewrotnym i zepsutym. I to był prawdziwy po­wód,- dla którego Leoncio — mimo swego cynizmu i zaślepienia — nie mógł się uchylić od złożenia tego swoistego hołdu piękności i cnotom niezwykłej istoty.

Powróćmy teraz do rozpoczętego w przędzalni dialogu.

Isauro — rzekł Leoncio —f dowiedz się, że teraz łos twój leży wyłącznie w moich rękach.

Zawsze tak było, proszę pana —• odrzekła Isaura z pokorą.

Teraz bardziej niż kiedykolwiek. Ojciec mój zmarł, a ja jestem jego jedynym spadkobiercą. Malwina z powodów, które bez wątpienia odgadłaś, porzuciła mnie i przeniosła się do swojego ojca. Ja więc od dzisiaj jestem jedynym panem tego domu i twojej osoby. Ale. Isauro.. tylko od twej woli zależy twoje szczęście lub zguba.

Od mojej woli! O nie, proszę pana! Mój los zależy tylko od woli mego pana.

r A ja szczerze pragnę — odparł Leoncio czule — pragnę z całej duszy uczynić cię najszczęśliwszą z kobiet. Ale jak mam to zrobić, gdy uparcie odmawiasz mi szczęścia, jakie ty jedna możesz mi dać.

Ja, panie!? Och, błagam pana, na wszystko, co święte, niech pozwoli mi pan pozostać tylko pokorną niewolnicą. Proszę przypomnieć sobie panią Malwinę, taką śliczną, taką dobrą, która tak bardzo pana kocha. Błagam pana w jej imieniu, niech nie zniża pan więcej wzroku na biedną niewolnicę, która gotowa jest we wszystkim być panu posłuszną...

Posłuchaj, Isauro. Jesteś bardzo dziecinna i nie wiesz jeszcze, co się w życiu liczy naprawdę. Pewnego dnia, może zbyt późno, pożałujesz, że odrzuciłaś moją miłość.

Nigdy! — krzyknęła Isaura — zdradziłabym haniebnie moją panią, gdybym dala posłuch pańskim pięknym słówkom.

* — Dziecinne skrupuły! Słuchaj dalej, Isauro. Matka moja, zachwy­ciwszy się twą urodą i inteligencją, a nie mając rodzonej córki, za­troszczyła się o ciebie jak o własne dziecko. Kochała cię ogromnie i jeśli nie dała ci wolności, to tylko dlatego, że chciała zatrzymać cię przy sobie na zawsze. Jeśli ją pchnęło ku temu matczyne uczucie, ja tym bardziej nie puszczę cię z rąk, ja, który kocham cię miłością inną. gorętszą, wznioślejszą, miłością bez granic, która skończy się szaleństwem lub samobójstwem, jeśłi nie... Ale cóż mówię! Ojciec mój, niech mu Bóg wybaczy, wiedziony podlą chciwości:!, chciał cię sprzedać za garść złota, ak jakby istniało na świecie złoto warte tych nieoszacowanych wdzię­ków, jakimi niebo ciebie obdarzyło. To profanacja! Ja odepchnąłbym z pogardą każdego, kto ośmieliłby się ofiarować mi pieniądze w zamian za twą wolność. Wolna jesteś, bo Bóg nie stworzył cię dla niewoli. Wolna jesteś, bó tak chciała moja matka i pc.niewaź ja tego chcę. Lecz miłość moja do ciebie, Isauro. jest ogromna. Nie mogę, nie powinienem wy­puścić cię w świat. Umarłbym z bólu i tęsknoty, gdyby odebrano mi

ciebie. Jesteś jak bfezcenny klejnot, który niebo mnie przeznaczyło, klejnot, który od tak dawna jest celem jnych najgorętszych pragnień.

Przepraszam, proszę pana. Nie mogę zrozumieć tego, co pan mówi. Twierdzi pan, żc jestem wolna, i pozwala, bym poszła, dokąd zechcę, a także bym swobodnie mogła rozporządzać mym sercem?

- Isauro, jeśli zechcesz, będziesz więcej niż wolna: zostaniesz panią i bóstwem tego domu. Każdy twój rozkaz, każdy kaprys będzie na­tychmiast spełniony. A ja, jak najczulszy i najwierniejszy z kochanków, otoczę cię przepychem i uwielbieniem, jakie dać może tylko najgorętsza, niewyczerpana miłość. Malwina odeszła... Tym lepiej! Na cóż mi ona i jej miłość, gdy będę miał ciebie!? Zerwę wreszcie te więzy oparte na interesach! Niech zapomni o mnie na zawsze, a ja w ramionach mojej Isaury znajdę szczęście zbyt wielkie, bym mógł pamiętać o Malwinie!

- To, co pan mówi, przeraża mnie. Jak można gardzić kobietą tak kochającą i czułą, tak pełną wdzięku i zalet jak pani Malwina? Błagam pana o wybaczenie, jeśli mówię zbyt śmiele, ale opuszczać kobietę wierną, piękną i cnotliwą dla byle niewolnicy to najczarniejsza niewdzięczność.

W obliczu tak surowej i stanowczej odprawy Leoncio poczuł, jak burzy się w nim krew.

- Milcz, zuchwała niewolnico! — ryknął w strasznym gniewie. — Mogę znosić cierpliwie twą pogardę i niechęć, ale reprymendę!?... Chyba nie wiesz, do kogo mówisz!

Wybacz mi, panie! — krzyknęła Isaur.a, przestraszona własnymi słowami.

Jednak, jeśli będziesz dla mnie miła... Lecz nie! Zbyt już poniżyłem się przed zwykłą niewolnicą. Nie będę żebrał o to, co mi się prawnie należy! Zapamiętaj sobie, niewdzięczna i krnąbrna dziewczyno, że ciałem

i duszą do mnie należysz, tylko do mnie i do nikogo więcej! Jesteś moją własnością jak ta szklanka, którą trzymam w ręku. Będę pił z niej, gdy mi przyjdzie ochota, a gdy zechcę, roztrzaskam ją o ziemię.

O tak, może pan ją rozbić. Wiem o tym. Ale, na miłość boską, niech nie napełnia jej pan trucizną... Niewolnice także mają serca i pan nie może nakazać im miłości.

Miłość! I kto tu mówi o miłości!? Czyżbyś już jej zaznała?...

Nie, panie. Moje serce jest . wolne. I nawet pan nie może go zniewolić

Serce, twoje będzie posłuszne, a jeśli nie ulegnie po dobroci, mam zasobą prawo i siłę... Ale po co? Przecież po to, by cię posiąść, nie muszę uciekać się do ostateczności. Upodobania twoje są zapewne tak samo niskie i podłe jak twoja kondycja. Zaspokoję je z łatwością, oddając cię najnędzniejszemu i najbardziej odrażającemu z moich czarnuchów.

O tak, panie. Wiem dobrze, do czego jest pan zdolny. To pański ojciec sprawił, że matka moja zmarła ze zgryzoty i wycieńczenia. Widzę, że mnie przeznaczono podobny los. Ale niech pan będzie pewien, że nie zabraknie mi sił ni odwagi, by na zawsze uwolnić się od pana i od świata.

- Ach tak! — krzyknął Leoncio z szatańskim uśmiechem — do tego już doszła twoja egzaltacja! Takie romantyczne wzloty nie pasują do zwykłej niewolnicy. Oto jedyny pożytek, jaki przyniosły metody mej matki! Zaraz widać, że próżniaczysz się, grając na pianinie i rozczytując się po całych dniach w romansach. Dobrze chociaż, że mnie uprzedziłaś. Będę musiał ostudzić trochę twą rozgorączkowaną wyobraźnię. Twój bunt na nic się nie zda, bo wnet wybiję ci z głowy te nierozsądne myśli. Hej tam, André! — zawołał Leoncio, strzelając z bicza.

Jestem, panie! — odkrzyknął z daleka lokaj i w chwilę potem stanął przed Leonciem.

■— André — ozwał się ów tonem suchym i władczym — przynieś mi natychmiast dyby i kajdany.

Panienko Najświętsza! — wyszeptał przerażony André — na co to wszystko? Biedna Isaura!

Ach, panie mój! Zlituj się! — krzyknęła Isaura w straszliwej trwodze, padając na kolana do stóp Leoncia i wznosząc ręcc-ku niebu — na prochy pańskiego ojca, na świętą duszę pańskiej matki, nie dręcz swej niewolnicy. Niech mnie* pan skaże na najcięższą i najbrudniejszą służbę, wszystko zniosę posłusznie, bez słowa skargi, ale tego, czego teraz żąda pan ode mnie, nie mogę i nie powinnam uczynić. Raczej wolę umrzeć!

Wiele mnie kosztuje ta decyzja, ale sama mnie do niej zmusiłaś. Nie mogę sobie pozwolić na stratę takiej niewolnicy. Być może pewnego dnia podziękujesz mi za to. że nie dopuściłem, byś zadaia sobie śmierć.

Wszystko jedno — krzyknęła Isaura i podniosła się dumnie,

drżąca, lecz zdeterminowana — wszystko jedno, czy zabiję się sama, czy zginę z ręki kata!

W tym momencie powrócił Andrć niosąc dyby i kajdany. Rzucił je na ławę i odszedł pospiesznie.

Na widok tych narzędzi tortur zwilgotniały oczy Is^ury, serce zamarło w niej z przerażenia, nogi odmówiły jej posłuszeństwa, opadła na twardy zydel i poczęła gwałtownie szlochać.

O, moja dobra, święta, kochana pani — błagała przez łzy — wejrzyj na mnie z nieba i wybaw od męki, chroń mnie, jak chroniłaś, gdy byłaś przy mnie tu, na ziemi.

- Isauro — ozwał się Leoncio szorstko, wskazując narzędzia tor­tur — oto co cię czeka, jeśli będziesz trwać nadal w swym szalonym uporze. Nic więcej nie mam ci do powiedzenia. Masz jeden dzień do I namysłu. Zostawiam cię na razie samą, a ty wybieraj między mą miłością I a mą nienawiścią. Tak jedna, jak i druga, o czym wiesz dobrze, nie mają I granic. Do zobaczenia:..

Isaura, ujrzawszy, że pan jej odszedł, wzniosła oczy ku niebu, złożyła błagalnie ręce i skierowała ku Królowej Aniołów taką oto gorącą mo­dlitwę, wyszeptaną wśród łkań, a płynącą z najtajniejszych głębi duszy:

Panno Niepokalana, Pani Miłosierdzia, Najświętsza Matko Boża! I Ty znasz moją niewinność i wiesz, że nie zasłużyłam na takie okrucień- I stwa. Wesprzyj mnie w tej ciężkiej próbie, bo na tym świecie nikt nie I może mi pomóc. Wybaw mnie z rąk kata, który nastaje na me życie i na I mą niewinność. Oświeć jego umysł łaską miłosierdzia i napełnij jego I serce litością, by zmiłował się nad swą nieszczęsną niewolnicą. Z pokorą, I we łzach i z bólem w sercu błagam Cię przez Twój przenajświętszy ból, I przez rany Twego Boskiego Syna: wybaw mnie, ulituj się nade mną!

Jakże piękna była Isaura w owej błagalnej, pełnej modlitewnego I uniesienia postawie! O wielć piękniejsza niż w chwilach spokoju i ra- I dości. Gdyby Leoncio widział ją wówczas-, zmiękłoby może jego żelazne, I zaślepione namiętnością serce.

W jej oczach błyszczących od łez, które strumieniem lały się po I bladych policzkach, rozchylonych wargach, które drżały, szepcząc I przerywaną łkaniem modlitwę, w rozrzuconych w nieładzie splotach I kruczych włosów, w jej twarzy wzniesionej ku niebu natchniony artysta ujrzałby najpiękniejszy wizerunek Matki Boleściwej, ku której Isaura kierowała swe gorące prośby. Anieli niebiescy sfrunęli z nieba, by zanieść jej błagania do stóp Pocieszycielki Strapionych.

60 >

Zatopiona w bólu Isaura nie spostrzegła swego ojca, który stąpając cicho i ostrożnie szedł w jej kierunku.

Na szczęście jeszcze jest tutaj — szepnął do siebie — ach, biedna Isaiuro! Co cię jeszcze czeka?

Ojciec mój tutaj?! — wykrzyknęła nieszczęsna dziewczyna na widok Miguela. — Chodź, chodź! Zobacz, jak poniżają twoją córkę!

Co ci jest, córeczko? Jakie nowe nieszczęście cię spotkało?

Nie widzisz, mój ojcze? Oto los, jaki mnie czeka — odrzekła wskazując dyby i kajdany, leżące u jej stóp.

Co za potwór! Mój Boże!... Ale ja się tego spodziewałem...

' — Tojest ta wolność, jaką chce mi ofiarować. Mnie, którą jego matka wychowywała z taką miłością! Najokrutniejsza i najhaniebniejsza nie­wola, nieustanne męczeństwo duszy i ciała, oto co pozostaje twej nieszczęsnej córce... Ojcze mój, nie zniosę tylu cierpień! Odebrano mi nawet możność samobójstwa! Uwięziona, zakuta w dyby, z rękami spętanymi łańcuchem! Ach, ojcze, ojcze mój! To straszne! Gdzie twój nóż, ojcze? — spytała po chwili ochrypłym głosem, błądząc wokół posępnym spojrzeniem — potrzebny mi twój nóż.

Na co ci on, Isauro? Co za szalone myśli przychodzą ci do głowy?

Daj mi nóż, ojcze. Posłużę się nim tylko w ostateczności. Gdy ten nikczemnik podniesie na mnie rękę, gdy zechce-zakuć mnie w te żelaza, krew moja tryśnie na jego podłe oblicze.

Nie, córko. Nie będziesz musiała posunąć się do tej ostateczności. Moje serce odgadło twe nieszczęścia i wszystko już przygotowałem, Pieniądze, za które miałem kupić twą wolność, posłużąnam do innego celu. Wyrwę cię z łap tego potwora. Wszystko gotowe, Isauro, ucie­kajmy! - •

Tak, ojcze, uciekajmy! Ale jak?... Dokąd?

| — Gdziekolwiek, byle daleko stąd. I to natychmiast, córeczko, zanim zaczną coś podejrzewać i zakują cię w te żelaza.

Ach, ojcze, tak się boję! Co będzie ze mną, jeśli nas odkryją?

Przedsięwzięcie jest ryzykowne, nie przeczę. Ale odwagi, Isauro! To nasza ostatnia deska ratunku. Chwyćmy ją z ufnością i polećmy się boskiej opiece. Niewolnicy są na wyrębie, rządca zabrał na plantację twe towarzyszki, pan wyjechał konno z André. W całym domu nic ma nikogo prócz jakiejś Murzynki w kuchni. Skorzystajmy z okazji, którą jakby sam

Bóg nam zsyłał. Wszystko zaplanowałem. W sadzie nad rzeką ukryta jest łódka. To nam wystarczy. Ty pójdziesz pierwsza, prosto przez ogród; ja obejdę dom naokoło i już za chwilę się spotkamy. W niecałą godzinę będziemy w Campos, gdzie oczekuje nas statek, którego kapitan jest moim dobrym znajomym. O świcie odpłyniemy na północ, a gdy nastanie dzień, będziemy już daleko od twego prześladowcy. Chodźmy, Isauro. Może spotkamy w szerokim świecie jakąś litościwą duszę, która sku­teczniej niż ja potrafi cię obronić.

- Chodźmy więc, ojcze! Czego mam się obawiać? Czyż mogę być bardziej nieszczęśliwa niż teraz?

Isaura, tuląc się do muru okalającego podwórze, otworzyła bramę ogrodu i zniknęła. Zaraz potem Miguel przekradł się okrężną drogą wzdłuż sadu i po chwili znalazł się wraz z córką nad rzeką.

Łódka, żeglując bezpiecznie pod osłoną wysokich brzegów, popy­chana silnym ramieniem Miguela oddalała się szybko. Ojciec i córka wkrótce stracili z oczu hacjendę Gomezów.

ROZDZIAŁ 10

Od ucieczki Isaury upłynęły już przeszło dwa miesiące. Podczas gdy Leoncio czyni nadzwyczajne starania, by schwytać zdobycz, która tak sprytnie mu się wymknęła; podczas gdy, rozsupłując rzemienie sakiewki, stawia na nogi tłumy prywatnych agentów i policję całego kraju, my pożeglujmy do północnych prowincji, gdzie być może wcześniej niż on spotkamy zbiegłą bohaterkę.

Jesteśmy w Recife. W ciemnościach nocy to piękne miasto, zwane Wenecją Ameryki, ukoronowane diademem świateł zdaje się wynurzać z miłosnych objęć oceanu. Na ulicach panuje odświętny nastrój. W jed­nej z głównych alei widać rzęsiście oświetlony gmach, gdzie towarzyska śmietanka miasta zwykła spotykać się na wykwintnych przyjęciach. Teraz także zmierzają ku jego bramie liczne grupki wytwornych dżen­telmenów i dam. Kilku studentów, synów zamożnych i dystyngowanych rodzin, również zwykło tu przyjeżdżać zestasej Olindy tylko po to. by na owych wieczorach otrzeć się o elegancki świat, a także, by pośród jedwabiów i woni salonów, pośród czułych spojrzeń i zalotnych uśmie­chów ślicznych pernambukanek zapomnieć na kilka godzin o twardych ławkach akademii i o zasuszonych profesorach prawa.

Przypuśćmy, że sami jesteśmy również adeptami owego przybytku Terpsychory, i wejdźmy do środka zobaczyć, czy dzieje się tam coś godnego uwagi. Zaraz w pierwszej sali napotkamy grupkę szykownych młodzieńców, zajętych ożywioną rozmową. Posłuchajmy.

To nowa gwiazda, która zabłyśnie w salonach Recife — mówił Alvaro — i doda blasku naszym wieczorom. Nie minęły jeszcze trzy

6.1

I ¿y iii: ii

miesiące, jak przybyła do tego miasta, ja zaś znam ją zaledwie odl miesiąca. Ale uwierz mi, doktorze Geraldo, że jest to najszlachetniejsal

i najbardziej czarujące stworzenie pod słońcem. To nie kobieta, tol wróżka, to anioł, to bogini! 11

Tam do licha! — wykrzyknął doktor Geraldo. — Wróżka! Anioł! Boginj...! Są to więc trzy różne istoty, a w końcu okaże się, że to po prostu najzwyklejsza kobieta. Ale powiedz no mi, mój Alvaro: ów anioł, owa I wróżka, bogini, czy jak jej tam, nie powiedziała ci przypadkiem, z jakiej I rodziny pochodzi,, czy ma majątek i tak dalej, i tak dalej?

- Niewiele mnie obchodzą te sprawy. Mógłbym ci odpowiedzieć, że I przybyła z nieba, że pochodzi z rodziny aniołów i że posiada majątek I większy niż wszystkie bogactwa świata: duszę szlachetną, rozumną i czy-1 stą oraz niezrównaną urodę. Ale tak naprawdę wiem o niej tylko to, że! przybyła z Rio Grande do Sul w towarzystwie swego ojca, który jest jej jedyną rodziną; że jej środki materialne śą dość skąpe, ale za to piękna I ¡ jest jak anioł, a na imię ma Elwira.

Elwira! zauważył trzeci z młodzieńców. — Piękne imię, 11 doprawdy! Ale może powiesz nam, Alvaro, gdzie mieszka ta twoja ¡ I wróżka?

Nie robię z tego tajemnicy. Mieszka wraz z ojcem w pewnym, I małym domku, w dzielnicy Santo Antonio. Mieszkają skromnie, unikają! f znajomości i rzadko pokazują się publicznie. W domku tym, ukrytym w gąszczu gajów kokosowych, Elwira żyje jak fiołek pod liściem lub jak tajemnicza wróżka w zaczarowanej grocie.

To dziwactwo! — odparł doktor. — Ale jak doszedłeś do odkry­cia tej zaczarowanej nimfy i jak zdołałeś dostać się do jej tajemniczej j groty?

Opowiem wam to w dwóch słowach. Przejeżdżając pewnego dnia konno obok tego domku, ujrzałem ją siedzącą na ławce w ogródku. Zdumiała mnie jej cudowna piękność. Gdy spostrzegła, że obserwuję || z zaciekawieniem, spłoszyła się i zniknęła mi z oczu jak motyl wśród kwitnących krzewów. Postanowiłem ujrzeć ją raz jeszcze i mówić z nią I za wszelką cenę. Wybadałem wszystkich sąsiadów, lecz nie znalazłem nikogo, kto by ją znal i mógłby mnie przedstawić. Dopytałem się w końcu I

o właściciela domku, po czym udałem się do niego. Jednakże on także nie I był w stanie udzielić ęni dokładnych informacji. Wiedział jedynie, że jego I

klient punktualnie co miesiąc zjawiał się, by przedłużyć wynajem domku. Nadal więc każdego wieczoru spacerowałem przed ogródkiem, zawsze jednak bez rezultatu. Jeśli nawet udawało mi się dojrzeć ją. znikała prawie natychmiast, jak za pierwszym razem. Pewnego wszakże dnia, akurat w chwili, gdy przechodziłem, upadła jej na ziemię chusteczka. Pojąłem, że druga podobna okazja może się me powtórzyć. Zebrałem się na odwagę, wszedłem do ogrodu i podniosłem chusteczkę, którą po­dałem jej już na progu domu. Podziękowała mi uśmiechem tak cza­rującym, że o mało co nie padłem przed nią na kolana. Nie poprosiła mnie jednak do środka ani nie uczyniła mi żadnej obietnicy.

Tę chusteczkę, Alvaro — przerwał jeden z dżentelmenów — na pewno upuściła celowo, byś mógł przyjrzeć się jej z bliska i mótoióz nią. To taki romantyczny wybieg, odruch subtelnej kokieterii.

Nie sądzę. Nie ma w tej istocie nawet cienia kokieterii. Wszystko w niej tchnie słodyczą i prostotą. Lecz nie wiecie nawet, jak wiele mnie kosztowało, by oderwać się od tego miejsca, w którym zatrzymywała mnie jakaś magiczna siła, wydzielająca tajemniczy fluid miłości, niewin­ności i przygody...

Tu Alvaro urwał swą opowieść, zatopiony w słodkich wspomnieniach.

I na tym poprzestałeś, Alvaro? — pytał inny z dżentelmenów. — Twój romans zaczyna nas ciekawić. Mów, mów, bo nie mogę doczekać się dalszego ciągu.

Dalszego ciągu...? O, ten jeszcze nie nastąpił i nawet ja sam nie wiem, jaki będzie. Wyczerpałem wszelkie możliwe fortele, by zyskać

|wstęp do sanktuarium owej bogini. Wszystko na próżno! Wreszcie z po­mocą przyszedł mi przypadek i przysłużył mi się lepiej niż całe moje poprzednie starania. Przejeżdżając pewnego wieczoru powozem przez dzielnicę Santo Antonio brzegami Bebesibe — przejażdżka ta stała się dla mnie niemal nabożeństwem — dojrzałem płynącą- pod pełnymi żaglami maleńką łódkę, a w niej mężczyznę i kobietę.

W kilka chwil potem łódka wpadła na mieliznę i utknęła w ławicy piasku. Wyskoczyłem z powozu, pobiegłem na brzeg, dopadłem jakiejś szalupy i pospieszyłem na pomoc dwójce żeglarzy, którzy na próżno usiłowali zepchnąć łódkę z mielizny.

Nie zdołacie sobie wyobrazić, jakie radosne zdumienie opanowało mnie, gdy rozpoznałem moją tajemniczą pannę i jej ojca.

. 65

Na to właśnie czekałem. Sytuacja robi się dramatyczna... Historia twoich amorów z tą zaczarowaną wróżką przybiera kształt fantastycz­nego poematu.

Tymczasem to szczera prajvda. Byli przemoczeni i zabrudzeni, zaprosiłem więc ich do swego powozu. Wzbraniali się wielce, lecz w koń­cu się zgodzili, a ja kazałem jechać w stronę ich domu. Pewien jestem, że usprawiedliwicie mnie, jeśli zamilczę o tym, co się stało później. Nie śmiałbym przecież sprofanować sekretów tajemniczej groty.

1 Widzę, że musisz bardzo kochać tę kobietę? — ozwał się doktor.

Czy kocham! Uwielbiam ją co dzień więcej. A ponadto mam powody, by sądzić, że ona... w każdym razie nie patrzy na mnie obo­jętnie!

Daj ci Boże, żeby nie okazało się, że wpadłeś w sidła jakiejś Circe z burdelu, awanturnicy, jakich pełno na świecie, która wiedząc, że jesteś bogaty, ostrzy sobie ząbki na twoje pieniądze. To unikanie ludzi, ta tajemnica, jaką starają się otoczyć swe życie, nie przemawiają na ich korzyść.

Kto wie, a może to przestępcy, ukrywający się przed policją? — zauważył jeden z dżentelmenów. .

A może fałszerze pieniędzy? — dodał inny.

Mam złe przeczucia — ciągnął doktor — za każdym razem, gdy widzę ładną kobietę podróżującą w obcych stronach w towarzystwie mężczyzny, którego nazywa ojcem lub bratem. Ojciec twojej wróżki, drogi Alvaro, o ile w ogóle jest jej ojcem, to pewno jakiś cygan lub człowiek interesu, który frymarczy urodą swej córki.

Boże święty! Litości!... — wykrzyknął Alvaro. — Gdybym przypu­szczał, że tak bezdusznie osądzicie ową anielską istotę, że sprofanujecie ją tak nikczemnie, wolałbym raczej stracić mowę, niż opowiedzieć wam to wszystko. Wierzcie mi, przyjaciele, jesteście niesprawiedliwi dla tej biednej dziewczyny. Mnie wydałaby się zdetronizowaną królewną, gdy­bym nie wiedział, że jest aniołem. Wkrótce jednak ujrzycie ją i zo­staniemy pomszczeni, ona i ja, bo pewien jestem, że jednogłośnie obwołacie ją boginią. Najgorsze, że w każdym z^was od tej pory będę miał rywala.

Co do mnie — ozwał się jeden z dżentelmenów — możesz być spokojny, gdyż tajemnicze panny zawsze napawały mnie lękiem.

Ja także jestem tylko zwykłym śmiertei^kiem i bardzo boję się wróżek — dodał inny.

Jak to się stało — spytał doktor Geraldo — że żyjąc w zupełnym odosobnieniu zdecydowała się porzucić swą tajemniczą samotność

i przyjść na bal tak licznie uczęszczany?

Ileż mnie to kosztowało, przyjacielu! — odparł Alvaro. — Zmusiłem ją niemal przemocą. Od dłuższego czasu starałem się przeko­nać ją na wszelkie sposoby, że panna tak młoda i piękna jak ona ukrywając przed światem swe wdzięki popełnia zbrodnię i grzeszy przeciw Stwórcy, który piękno dał ludziom po to, by wszyscy oglądali je. podziwiali i wielbili. Wiedzcie bowiem, że jestem przeciwieństwem owych zazdrosnych, kapryśnych kochanków, którzy swe wybranki pragnęliby ukryć we wnętrzu ziemi. Tymczasem moje racje, instancje, prośby — nie dawały najmniejszego rezultatu. Ojciec i córka wymawiali się, jak mogli, od wejścia w świat, wynajdując tysiące najróżniejszych pretekstów. W końcu posłużyłem się podstępem. Wmówiłem im, że to ich życie w oddaleniu od ludzi, bez kontaktów z towarzystwem, w stronach, gdzie są zupełnie obcy, sprawiło, że zaczynano już szeptać o nich, a na­wet ściągnęło na nich podejrzenia policji. Wszystko to były wierutne kłamstwa, które miały jednak pozory wiarygodności...

I to tak dalece — przerwał doktor — że być może nie mijają się z prawdą.

—„ Dowiodłem im — ciągnął Alvaro — że nawet z tak bezpodstaw­nych i chwiejnych podejrzeń trzeba się oczyścić i dlatego powinni koniecznie bywać w świecie. Dopiero ten podstęp przyniósł upragniony skutek.

Tym gorzej dla nich — odparł doktor. — To niepokojący trop, który potwierdza tylko mą nieufność. Gdyby byli niewinni, nie przejęliby się podejrzeniami ludzi i policji i żyli jak przedtem.

- Twoje wątpliwości są nieuzasadnione, mój doktorze. Oni mają po prostu mało pieniędzy, a towarzystwa unikają, gdyż nakiuJa ono ciężki haracz na ludzi, którym los nic sprzyja, a oni... Lecz oto nadchodzą! Patrzcie i przekonajcie się na własne oczy.

W tym samym momencie do westybulu weszła młoda, piękna dama, wsparta na ramieniu dojrzałego mężczyzny o szacownej powierz­chowności.

Dobry wieczór, panie Anzelmie! Dobry wieczór, Elwiro! Jakie to szczęście, że widzę was tutaj! — mówił*AIvaro do nowo przybyłych, odchodząc o.d swych przyjaciół, by powitać gości z największą uprzej­mością i kurtuazją. Po czym wziąwszy ich pod ręce, poprowadził ich w głąb sali, gdzie licznie się już zebrało najświetniejsze towarzystwo.

Trzej rozmówcy Alvara wmieszali się w ów tłum, który zafalował tworząc długi szpaler; wszyscy bowiem chcieli przyjrzeć się przecho­dzącej Elwirze. Obecność jej wzbudziła sensację i przez salę przeszedł szmer podziwu.

W istocie ...to olśniewająca piękność!

Jaka królewska postawa!

A te oczy Andaluzyjki!

Co za wspaniałe włosy!

A szyja! Spójrz na szyję!

I ta wytworna prostota stroju! — szeptali między sobą z zachwy­tem trzej znajomi nam dżentelmeni. * ,

Czy zauważyliście — dodał doktor Geraldo — to czarujące zna­mię na jej prawym policzku? Alvaro ma słuszność! Jego wróżka zaćmi wszystkie piękności salonu. A w dodatku ma urok nowości i tajemnicy, jaka ją otacza. Oby Alvaro przedstawił mnie jak najprędzej. Chciałbym podziwiać ją z bliska.

W tym tonie ciągnęli rozmowę aż do chwili, gdy Alvaro wypełniając wdzięczną misję wprowadzenia nowej perły salonów znalazł się znów w ich towarzystwie.

Moi przyjaciele — rzekł, a w głosie jego dźwięczał triumf—proszę was do salonu. Chcę przedstawić wam pannę Elwirę i rozwiać na zawsze krzywdzące podejrzenia, jakie niedawno jeszcze żywiliście względem najpiękniejszej i najczystszej pod słońcem istoty. Pewien także jestem, iż jedno spojrzenie na nią odjęło wam mowę z zachwytu.

Czterej dżentelmeni zniknęli w tłumie przelewającym się z sali do sali. Miejsce ich zajęła natychmiast grupka urodziwych i wytwornych pań, które podobne stadku rajskich ptaków przechadzały się wśród szelestu jedwabiów i blasku klejnotów, gawędząc na temat panny Elwiry, która

i tym razem stała się ośrodkiem konwersacji. Tylko że tutaj nastrój był całkiem odmienny i zgoła nie harmonizował z opinią młodzieńców. Przyłączmy się do nich i my na kilka chwil i posłuchajmy, o czym mówią.

Czy mogłaby nam pani powiedzieć, pani Adelajdo, kim jest ta dziewczyna, która przed chwilą weszła do sali pod rękę z panem Alvaro?

Widzę ją tu po raz pierwszy, LaOro. Wydaje mi się, że nie jest z naszych stron.

Z pewnością. A jaka jest wystraszona! Zupełnie jak wieśniaczka, która nigdy w życiu nie widziała sali balowej. Prawda, pani Rosalino?

Ależ tak! A czy widziała pani jej toilette? Boże ty mój, co ża nędza! Moja mucama ubiera się z większym gustem. Chyba tylko jedna pani Emilia może wiedzieć, kim jest ta dziewczyna.

Ja? A to czemu? Pierwszy raz widzę ją na oczy. No, ále pan Alvaro wspominał mi o niej mówiąc, że jest urzekająco piękna. Nie widzę tego wcale. Owszem jest ładna, ale nie tak znów, żeby się zachwycać!

Pan Alvaro zawsze był ekscentrykiem. Pociąga go wszystko, co nowe. Ciekawe, skąd wyłowił te perłę?

Zapewne u wybrzeży mórz południowych, moja droga. Sądząc po pozorach jest całkiem niczego sobie.

Byłaby bardziej znośna, gdyby nie to czarne znamię, które szpeci jej twarz.

Przeciwnie, pani Lauro, to raczej dodaje jej wdzięku...

Ach przepraszam, moja droga! Zapomniałam, że ty też masz na policzku podobną muszkę. Doprawdy, bardzo ci z tym do-twarzy i tobie to dodaje czaru... Ale jej znamię, jeśli dobrze widziałam, jest zbyt duże. Przypomina nie muszkę, lecz żuka.

Prawdę mówiąc, nie przyglądałam się uważnie. Chodźmy! Chodź­my do salonu. Trzeba obejrzeć ją z bliska. Dopiero wtedy będziemy mogły coś o niej powiedzieć...

Rzekłszy to odeszły, trzymając się za ręce, podobne wieńcowi różnobarwnych kwiatów, który splatał się i rozplatał, aż całkiem rozsypał się w tłumie.

Alvaro należał do grona tych wybrańców losu, których fortuna nieustannie obsypuje skarbami swych łask. Jedyny syn dystyngowanej

i zamożnej rodziny, osierocony wcześnie przez ojca i matkę, już w dwudziestym piątym roku życia odziedziczył przeszło dwumilionowy spadek.

Był młodzieńcem średniego wzrostu o szczupłej, zgrabnej sylwetce. Na jego urodziwej i miłej twarzy malowały się szlachetność i wrodzona godność. Mimo iż nie posiadał głębokiej wiedzy, potrafił zdobyć się na osąd jasny i zdrowy, a umysł jego z łatwością wznosił się w sferę najbardziej abstrakcyjnych idei. Proste zasady jego życiowej filozofii mówiły mu, że fortuna, której przez ślepy traf przyjścia na świat w za­możnym domu został panem, łatwo mogła być mu odjęta wskutek jakie­goś innego przypadku. Zapragnął więc zdobyć jakiś zawód i poświęcił się studiom prawniczym. Początkowo, gdy wnikał w arkana filozofii prawa, znajdował nawet pewną przyjemność w studiach akademickich, później jednak, gdy musiał zapuścić się w zawiły labirynt nudnej i suchej kazuistyki praktyk prawnych, umysł jego — wybitnie syntetyczny — wzdragał się z obrzydzenia i nie starczyło mu zapału, by postępować wybraną wcześniej drogą. Jego oryginalna, pełna wielkich i szlachetnych zamierzeń dusza znajdowała więcej satysfakcji w roztrząsaniu donio­słych kwestii politycznych i społecznych oraz w tworzeniu wspaniałych utopii niż w studiowaniu i interpretowaniu praw i ustaw, które, zgodnie z jego mniemaniem, w znakomitej części opierały się wyłącznie na błę­dach i najbardziej absurdalnych przesądach.

Nienawidził wszelkich przywilejów i społecznych uprzedzeń, tak że śmiało można było nazwać go liberałem, republikaninem, a nawet socjalistą.

Mając takie poglądy, musiał stać się zapalonym abolicjonistą, i to nie tylko w słowach. Niewolników, stanowiących niemałą część odziedzi­czonego po rodzicach majątku, postanowił niezwłocznie wyzwolić. Jed­nakże jego daleko posunięta filantropia pozwoliła mu dojrzeć i ocenić niebezpieczeństwo kryjące się w gwałtownym przejściu od stanu abso­lutnej podległości do upojenia pełnią wolności. Na jednej ze swych plantacji zorganizował coś w rodzaju kolonii dla swych wyzwoleńców, powierzając jej zarząd gorliwemu i rzetelnemu administratorowi. Sądził, iż takie rozwiązanie przysporzy wiele korzyści nie tylko jemu samemu, lecz całemu społeczeństwu, a przede wszystkim wyzwoleńcom, którzy uprawiając oddaną im tytułem dzierżawy ziemię, poddali się swoistej dyscyplinie wspólnoty, co uchroniło ich od zejścia na drogę nie­róbstwa, przestępstwa i zbrodni, a także zapewniło im byt i pomogło zgromadzić oszczędności. Wdzięczni też byli Alvarowi'za to, co dla nich uczynił.

Dodajmy, że bohater nasz, oryginalny i ekscentryczny na wzór angielskich lordów, wyznawał czystość i surowość obyczajów kwakra. Atoli, jako człowiek obdarzony żywą wyobraźnią i wrażliwym sercem, kochał przyjemności, luksus i wykwint, a przede wszystkim kobiety. To ostatnie upodobanie nie pozbawione było skłonności do wyidealizowa­nego platonizmu, właściwej duszom wzniosłym i czystym sercom. Juk dotąd nie spotkał jeszcze kobiety, dla której serce zabiłoby mu mocniej, kobiety będącej wcieleniem mglistego ideału, jaki stworzyła sobie jego poetyczna wyobraźnia. Mając tak świetne przymioty ciała i ducha, stał się obiektem żywego zainteresowania w eleganckim światku i przedmio­tem sekretnych pożądań, przyprawiających o drżenie serduszko niejed­nej urodziwej panny. On wszakże, zawsze jednako uprzejmy i miły dla wszystkich, żadnej z nich nie okazywał szczególnych względów.

Można teraz wyobrazić sobie, jak wielkie rozczarowanie i zdumienie zapanowało w gronie pięknych pernambukanek, gdy spostrzegły atencje, jakimi Alvaro otaczał nieznaną i ubogą dziewczynę. Nie w smak im były jego ostentacyjne, pełne nieskrywanego entuzjazmu pochwały, których nie szczędził jej osobie.

1 ¿MÜÜÜSH i i

Juno i Pallas nie były bardziej oburzone, gdy młody Parys nie im, lecz Wenus wręczył jabłko przeznaczone dla najpiękniejszej. Dodajmy, że już na długo przed owym rautem Alvaro wyrażał się o Elwirze w słowach niezwykle pochlebnych, a nawet z pewną namiętną swadą, która niemile zaskoczyła i zaniepokoiła wszystkie panie.

Panny na'wydaniu płonęły z ciekawości, by poznać wreszcie ów ideal i z góry już złośliwie kpiły z nieznajomej i jej błędnego rycerza. Kiedy jednak ujrzały ją, uczuły nieprzyjemne ukłucie w sercach i na próżno starały się pokryć zawiść wymuszonymi i pogardliwymi uśmieszkami.

Proszę piękne damy, by zechciały wybaczyć mi szczerość, lecz próżność jest, poza nielicznymi tylko wyjątkami, nieodłączną towarzysz­ką urody, a tam gdzie jest próżność, zazdrość nie daje na siebie długo czekać. Piękności nieznajomej nie sposób było zaprzeczyć, a jej skro- I mność i onieśmielenie w najmniejszym stopniu nie ujmowały jej wrodzo- ] nej elegancji. Pełen prostoty, niemal ubogi strój wyróżniał ją spośród wystawnego zbytku i podkreślał jeszcze jej naturalne wdzięki. Olśniewa­jący efekt, jaki Elwira wywołała owym wejściem, oraz usilne starania Alvara, by uroda jej zajaśniała pełnym blaskiem i usunęła w cień inne | piękności salonu, starczyły aż nadto, by podrażnić mił.ość własną wytwornych dam, które niezadowolenie swe manifestowały w setkach pogardliwych spojrzeń, drwiących uśmieszków i zjadliwych epigra­matów.

Alvaro nie spostrzegł nawet źle skrywanej wrogości, z jaką on i jego protegowana — bo chyba tak nazwać możemy Elwirę — zostali przyjęci przez towarzystwo. Lecz nieśmiała i skromna dziewczyna, która nigdzie nie spotykała się ze szczerością i serdecznością, źle się czuła w owej atmosferze udawanej grzeczności i w każdym spojrzeniu widziała pogardliwą drwinę, w każdym uśmiechu — szyderstwo.

Teraz, skoro wiemy już, kim jest Alvaro, zawrzyjmy znajomość zjego przyjacielem, doktorem Geraldo.

Był to człowiek blisko trzydziestoletni, absolwent prawa i ceniony w Kecife adwokat. Ze wszystkich swych znajomych jego właśnie Alvaro darzył szczególnym przywiązaniem. Wybitny i światły umysł, charakter uczciwy, szczery i pelen szlachetności usprawiedliwiały jego wybór. Praktyczny zmysł, właściwy doświadczonym prawnikom, sprawiał, że Geraldo ogromnym respektem darzył instytucje i ustawy, a tym samym 72

akceptował wszystkie przesądy i kaprysy, uprzywilejowanych warstw społeczeństwa, co było jaskrawym przeciwieństwem ekscentrycznych,

. reformistycznych poglądów jego przyjaciela. Sprzeczność owa w naj­mniejszym stopniu nie wpływała na ochłodzenie ich przyjaźni, lecz odwrotnie — umacniała ją i podsycała, zapobiegając monotonii, jaka musiałaby zapanować w stosunkach dwóch dusz zawsze zgodnych i jed­nomyślnych we wszystkim, które mając pewność, ze jedna myśli tak samo jak druga, że czego chce druga, pierwsza także pragnie, i że nic sobie nie mają do powiedzenia, znudzone ciągłym potakiwaniem wy­cofują się w końcu w pustkę milczenia. Jakże przyjemna, wygodna i... ospaia jest taka przyjaźń! Natomiast przeciwieństwo skłonności i myśli pomocne jest wielce przyjaciołom miarkując ich sądy i pobudzając do nowych dyskusji. I tak wiele razy pozytywizm i praktyczny zmysł doktora Geraldo korygowały utopie i egzaltacje Alvara. Zdarzało się też odwrotnie.

Z własnych ust Alvara dowiedzieliśmy się, jak poznał Elwirę i jak namówił ją na bal, w którym my także uczestniczymy.

Ojcze mój — mówiła nasza młoda dama do starszego mężczyzny, na którego ramieniu się wspierała, wchodząc do westybulu. — Ojcze mój, zostańmy chwilę w tej sali, dopóki jeszcze jest pusta. Ach mój Boże! — ciągnęła stłumionym głosem, gdy usiedli obok siebie. — Co ja tu robię? Ja, zwykła niewolnica, na balu dla bogaczy! Ten ptzepych, te światła, te hołdy, jakie mnie spotykają, zaćmiewają mi zmysły i przy­prawiają o zawrót głowy. Popełniam zbrodnię, wchodząc w tak świetne towarzystwo. To przeniewierstwo, mój ojcze. Wiem to i czuję wyrzuty sumienia. Gdyby te szlachetne panie dowiedziały się, że wraz z nimi bawi się i tańczy nędzna niewolnica, zbiegła z domu swych państwa!... Niewolnica! — wykrzyknęła podnosząc się. — Niewolnica! Zdaje mi się, że wszyscy czytają to złowrogie słowo, wyryte na mym czole czarnymi literami. Uchodźmy stąd, ojcze, uchodźmy! Oni zdają się szydzić ze mnie, duszę się tutaj... Uciekajmy!

Mówiąc to dziewczyna bladła i z trudem chwytała oddech. Przy każdym zdaniu rzucała wokół niespokojne spojrzenia i tuliła się do ramienia swego ojca, powtarzając z gorączkową niecierpliwością:

Chodź, mój ojcze! Uciekajmy stąd!

Cicho, córeczko — odrzekł mężczyzna, usiłując ją uspokoić. —

Absolutnie nikt nie może tu podejrzewać, kim jesteś. Jakże mogliby sądzić, że jesteś niewolnicą, skoro gasisz urodą i wdziękiem wszystkie te piękne i szlachetne damy?

- Tym gorzej, ojcze. Cała ich uwaga skupia się na mnie. A te ciekawe spojrzenia, które zewsząd kierują się ku mnie, sprawiają, że drżę co chwila. Czasami chciałabym, by ziemia rozstąpiła się pode mną i po­chłonęła mnie w swych wnętrznościach.

- Daj spokój tym myślom. To już raczej twój lęk i nieśmiałość mogłyby nas zgubić, gdyby istniał najmniejszy powód do obaw. Śmiało roztaczaj swe wdzięki, tańcz, śpiewaj, rozmawiaj, bądź wesoła, tak by nikomu przez myśl nie przeszło, że mogłabyś być niewolnicą. Prę­dzej pomyślą, że jesteś księżniczką. Odwagi, córko, przynajmniej dziś. To pierwszy i ostatni raz musimy znieść tę przykrość. Nie możemy dłużej pozostać w tych stronach, gdzie już zaczynamy wzbudzać po­dejrzenia.

To prawda, ojcze. Co za los! — odrzekła dziewczyna smutnie skinąwszy głową. — A więc jesteśmy skazani na włóczęgę z kraju do kraju, odizolowani od ludzi, żyjąc w ukryciu i drżąc w każdej chwili, jakby niebo naznaczyło nas piętnem przekleństwa. Ach, ten wyjazd zrani moje serce! Nie wiem, jaki czar przywiązał mnie do tego miejsca... Tymczasem będę musiała na zawsze pożegnać się z... tą ziemią, gdzie dane mi było cieszyć się kilkoma dniami radości i spokoju!'Ach, mój Boże! Kto wie, czy nie lepiej mi było zginąć w mękach niewoli.

W tym momencie wszedł Alvaro i chwilę błądził oczyma po sali, jakby kogoś szukał.

Gdzie też, u licha, się zaszyli? — mruknął pod nosem. — Czyżby postanowili odejść? O, nie, na szczęście są tutaj! — wykrzyknął radośnie, gdy wzrok jego napotkał osoby, których rozmowę słyszeliśmy przed chwilą. — Panno Elwiro, jesteś pani zbyt skromna. Chowasz się w cie­mnym kącie, gdy powinnaś błyszczeć w salonie, gdzie wszyscy wzdychają z tęsknoty za tobą. Takie zachowanie proszę zostawić nieśmiałym fiołkom — róża powinna pysznić się urodą w pełnym świetle.

Proszę mi wybaczyć — szepnęła Isaura. — Jestem prostą dziew­czyną, wychowaną w wiejskiej samotności, i nie przywykłam do tak świetnych przyjęć. Czuję się przytłoczona i skrępowana.

Och, przywyknie pani z pewnością! Światła, splendory, wonie,

muzyka, oto odpowiednia oprawa dla piękna, jakie Bóg stworzył ku podziwowi ludzi... Przyszedłem odszukać panią na życzenie pewnych dżentelmenów, którzy już są twoimi wielbicielami. Panie z naszego kółka mają zwyczaj urozmaicać monotonię walców i kadrylów śpiewem lub recytacją. Pewne osoby, którym — wybacz mi, proszę, tę niedyskrecję — opowiedziałem, jak cudowny masz głos i z jakim mistrzostwem śpiewasz, pragną najgoręcej usłyszeć cię, pani.

Ja, panie Alvaro, ja mam... śpiewać przed tak świetną publiczno­ścią?... Błagam pana, byś zechciał mi oszczędzić tej nowej próby! Proszę

0 to w mym własnym interesie. Śpiewam źle, czuję się onieśmielona

1 pewna jestem, że zdementuję tylko pańską opinię. Proszę oszczędzić wstydu nam obojgu.

To wymówki, których nie mogę przyjąć, bo słyszałem już śpiew pani i proszę mi uwierzyć, panno Elwiro, że gdybym nie miał pewności, iż śpiewa pani zachwycająco, nie wystawiałbym pani na pośmiewisko. Kto śpiewa tak jak pani, nie powinien czuć się onieśmielony. Więc proszę panią bez obawy, byś uległa i zaśpiewała tę rzewną piosenkę o nie­wolnicy, którą kiedyś mi śpiewałaś, a zapewniam cię, pani, że podbijesz serca słuchaczy.

Dlaczego akurat tę? Budzi we mnie wspomnienia tak przykre...

Być może właśnie dlatego brzmi tak pięknie w pani ustach.

O ja nieszczęsna! — westchnęła Elwira w głębi duszy. — Czemu ci, co , mnie kochają, stają się mymi nieświadomymi dręczycielami?”

Elwira za wszelką cenę chciała uniknąć tego występu, który byłby dla niej bolesną ofiarą. Nie mogła jednak opierać się zbyt stanowczo. Mając w pamięci rozsądne rady ojca, nie dała się dłużej prosić i wsparłszy się na ramieniu Alvara, pozwoliła zaprowadzić się do pianina. Zasiadła do klawiatury ze swobodą osoby doskonale obeznanej z instrumentem. Wszyscy z zaciekawieniem na. twarzach, z sercami bijącymi W pełnym napięcia oczekiwaniu, stłoczyli się wokół pianina. Panowie płonęli z nie­cierpliwości, by przekonać się, czy głos tej kobiety odpowiąduł jej wyjątkowej urodzie; panny miały nadzieję, że niebezpieczna rywalka odniesie klęskę przynajmniej na tym polu, i z góry cieszyły się, że będą mogły ją porównać do legendarnego pawia, który skarżył się Jtinonie, że stwarzając go najpiękniejszym z ptaków, dała mu jednocześnie glos piskliwy, szorstki i nieprzyjemny.

Atmosfera była napięta i pompatyczna. Dziewczyna znalazła się w trudnej sytuacji primadonny, która — poprzedzona wielkim rozgło. sem — ma wystąpić przed wymagającą publicznością. Zapadła głęboka cisza, nie zmącona najlżejszym westchnieniem, niemal dało się słyszeć bicie zamarłych w oczekiwaniu serc. Alvaro, mimo iż znał dobrze wokalne możliwości Elwiry, odczuwał niepokój i wzruszenie. Sama zaś I Elwira niewiele troszczyła się o to, czy zaśpiewa dobrze, czy źle. Żałowała, iż nie uznano jfcj za najbizydszą, najgłupszy i najbardziej pozbawioną wdzięku dziewczynę na balu. Wolałaby tkwić w tej chwili I w jakimś kącie, zapomniana przez wszystkich. Opanowały ją złe prze- I czucia. Była w rozterce, gdyż kochała Alvara i dla niego tylko chciała I pokazać się jak najlepiej. Wdzięczna za jego takt i entuzjazm, z jakim I usiłował przekonać owo świetne towarzystwo do jej urody i talentu, I pragnęła zrobić mu przyjemność i potwierdzić jego pochlebne opinie. I Pragnęła z całego serca, by występ jej stał się triumfem Alvara.

Gdy tylko jej delikatne i giętkie palce dotknęły klawiatury, gdy I zabrzmiały pierwsze proste akordy piosenki, poczuła się inna, dosko- I nalsza, a oczom zdumionych słuchaczy ukazało się nowe oblicze jej I piękności. Twarz Elwiry, na której zwykle malowała się skromność, I prostota i słodycz, promieniała niezwykłym światłem; postać jej wypro- I stowała się dumnie; oczy błyszczały w upojeniu; łono, spokojne do- I tychczas jak toń jeziora w bezwietrzną księżycową noc, falowało V gwałtownie niczym wzburzony ocean. Ze swą białą, wysmukłą szyją I przypominała łabędzia w ekstazie przedśmiertelnego śpiewu.

Zdawało się, jakby czoło jej musnął powiew boskiego natchnienia, I który przemienił ją w kapłankę piękna, w pieśniarkę natchnioną I nieziemską harmonią. Czuła się teraz królową fantastycznych krain, I Kaliope siedzącą na świętym trójnogu, ujarzmiającą świat dźwiękami I niebiańskiej muzyki. Z niepokojów i lęków swej duszy czerpała odwagę do zmagań z niepewnym losem. Śpiew jej płynął z głębi serca, a głos I wibrował modulacją tak niezwykłą, a zarazem pełną tak wysublimowa- I nej melancholii, że niejednemu bywalcowi przybytku łatwej rozrywki I i pustoty serdeczna łza spłynęła po policzku.

Elwira odniosła kolosalny sukces. Ledwie przebrzmiał jej śpiew, gdy I salon zadrżał w posadach wśród głośnego aplauzu, tak iż zdawało się, że I runie od ogłuszającego huku braw i okrzyków zachwytu.

Wróżka Alvara jest także syreną — mówił doktor Geraldo do jednego, z tych dżentelmenów, w których towarzystwie widzieliśmy go wcześniej. — Jest niezrównana. Ten tembr głosu tak czysty i delikatny! Zdawało mi się, że jestem w siódmym niebie i słucham anielskich chórów.

To wielka artystka... W teatrze zaćmiłaby Malibran i zyskała europejski rozgłos. Alvaro ma słuszność. Istota taka jak ta nie może być zwyczajną kobietą, a tym bardziej awanturnicą.

Orkiestra, zapraszając do kadryla, zagłuszyła dalszy ciąg tej roz­mowy.

Panno Elwiro — rzekł Alvaro do swej protegowanej, która usiadła ponownie obok ojca — przypominam ci, pani, że obiecałaś mi tego kadryla...

Elwira uczyniła wysiłek, by uśmiechnąć się i ukryć straszliwe przygnę­bienie, jakie na powrót opanowało jej duszę, gdy tylko wstała od pianina. Wzięła Alvara pod rękę i odeszli oboje zająć miejsce wśród tancerzy

ROZDZIAŁ 12

Teraz czytelnik wie już, o ile nie odgadł tego wcześniej, że domniemana Elwira i Anzelm to nasi dobrzy znajomi — niewolnica Isaura i rządca Miguel. A ponieważ wcześniej poznał przymioty ducha, dystynkcję manier, umiejętność wysławiania się i tyle innych zalet Isaury, nie zdziwi go, że ta nadzwyczajna niewolnica nie tylko mogła bezpiecznie pojawić się w najświetniejszym towarzystwie, lecz także wzbudzić tam powszech­ny zachwyt.

Rozpaczliwa sytuacja, w jakiej znalazła się jego córka, zmusiła Miguela do zorganizowania ryzykownej ucieczki, która wystawiła ich oboje na tysiące niebezpieczeństw. Zawsze bowiem wspominał z rozpa­czą los nieszczęśliwej matki Isaury. Zdawał sobie też sprawę z tego, że Leoncio, równie bezduszny jak jego ojciec,-a jeszcze bardziej zepsuty i rozwiązły, zdolny ijest do wybryków stokroć gorszych.

Straciwszy nadzieję na wyzwolenie córki doszedł do wniosku, że sumę, jaką zebrał był na ten cel, może przeznaczyć na wyrwanie nieszczęsnej ofiary z rąk kata w inny sposób. Wiedział pr?y tym, że wykraść niewolnicę z domu jej państwa i ułatwić jej ucieczkę, było w oczach świata przestępstwem i czynem niegodnym porządnego człowieka. We własnym sumieniu czuł się jednak usprawiedliwiony, bo przecież niewol­nica ta była jego ubóstwianą córką, klejnotem cnoty, który jakże łatwo przyszłoby wdeptać w błoto okrutnemu panu.

A przecież nieszczęsny ojciec nie zaniedbał także legalnych środków. Początkowo bowiem postanowił o wszystkim zawiadomić władze i bła­gać prawo o opiekę nad córką, o udaremnienie grożących jej gwałtów

i okrucieństw. Odpowiadano mu jednak niezmiennie: niech pan lepiej da spokój, to strata czasu; władzom nic do tego, co dzieje się w domach bogaczy; niech'pan siedzi cicho, bo w najlepszym wypadku obciążą pana kosztami, a mogą też wytoczyć panu proces i wpakować za kratki. Słyszał kto kiedy, żeby biedny wygrał z bogatym, słaby z silnym?

Miguel utrzymywał potajemne kontakty z kilkoma starymi niewolni­kami z hacjendy Leoncia, którzy, wspominając z nostalgią dawne dobre czasy jeg<j administracji, mieli dla niego wiele sympatii i szacunku. Od nich to otrzymywał dokładne informacje o tym, co działo się na 'hacjendzie. Dowiedziawszy się o tarapatach, w jakie wpadła Isaura po śmierci komandora, nie tracił czasu i przedsięwziął wszystkie możliwe kroki, by wykraść córkę i umieścić ją jak najdalej od złego pana.

Udał się więc wraz z nią do północnych prowincji statkiem, którego kapitanem był pewien Portugalczyk, wypróbowany przyjaciel z dawnych lat. ów zawiózł ich do wybrzeży Pernambuco i wysadził na ląd w Recife, skąd ruszył dalej ku Afryce, obiecując jednak, iż za trzy lub cztery miesiące powróci i zabierze ich, dokąd zechcą.

Miguel, który dotąd żył i pracował na wsi, zawsze w otoczeniu tych samych twarzy, ograniczony horyzontem uprawnych pól, miał niewiel­kie pojęcie o świecie. Nie mógł więc przewidzieć wszystkich trudności, jakim będzie musiał stawić czoło. W ciągu wielu lat życia, które prze­pracował administrując majątkami licznych plantatorów, miały miejsce jedna lub dwie ucieczki niewolników, zawsze w porę udaremnione. Nic więc dziwnego, że nie zdawał sobie sprawy z tego. jak nieograniczonymi środkami dla schwytania zbiegów dysponowali ich właściciele.

Sądził, że w Pernambuco przetrwają bezpiecznie trzy lub cztery miesiące, o ile postarają się unikać towarzystwa, żyjąc w całkowitym odosobnieniu.

Isaura, jakkolwiek umysł miała bystrzejszy i światlejszy, także dość beztrosko traktowała niebezpieczeństwa, jakie im groziły, nawet z da-

4 ,

leka od ich prześladowców. Ów błogi spokój prysł w tym samym dniu, w którym po raz pierwszy ujrzała Alvara. Pokochała go z całej duszy, pierwszą i czystą miłością. Teraz dopiero uświadomiła sobie w pełni, jak bardzo beznadziejna jest jej sytuacja.

W twarzy Alvara, w jego manierach, słowach i gestach, było coś szlachetnego i ujmującego, co zjednywało mu wszystkie serca. Isaura —

jedyna jak dotąd kobieta, która potrafiła zdobyć jego miłość — również nie umiała mu się oprzeć. Pokochała go swym dziewiczym, gorącym sercem, lecz w swej miłości widziała jedynie nowy powód do łez i nie­pokojów.

Zdawała sobie sprawę z tego, jak ogromna przepaść dzieli ją od ukochanego i wiedziała dobrze, że nie może być cienia nadziei w owej zgubnej namiętności, którą powinna pogrzebać na zawsze w najtajniej­szym zakątku swej duszy, nieustannie toczonej rakiem cierpienia.

Do jej kielicha goryczy, i tak już pełnego po brzegi, los dodał jeszcze tę jedną kroplę, która paliła jej wargi i zatruwała swym jadem.

Wystarczająco już ciążyło sumieniu Isaury ciągłe oszukiwanie ludzi co do jej prawdziwej kondycji. Szczera i prostolinijna, wstydziła się samej siebie, gdy od ludzi doświadczała szacunku i poważania, do jakich nie miała najmniejszego prawa. Przekonana była jednakże, iż żadne wielkie zło nie może z tego wyniknąć. Lecz czyż powinna w ten sposób zwodzić ukochanego człowieka?

Czyż miała prawo milczeć i ukrywać przed nim swój niewolniczy stan? Czyż powinna była pozwolić, by jego uczucie rozwinęło się w miłość tak gorącą, gwałtowną i namiętną? Nie wątpiła, że postępując w ten sposób popełnia bezecną zdradę, niegodziwą nikczemność. Drżała na myśl, że Alvaro poznawszy prawdę wypomni jej oszustwo, wzgardzi nią i kąże paść jej na kolana, traktując jak nędzną niewolnicę, którą w istocie była.

O, to byłoby tysiąc razy gorsze niż śmierć! — myślała z rozpaczą, pełna sprzecznych uczuć. — Nie, nie mam prawa go łudzić. Postąpiłabym podle... Powiem mu wszystko. Muszę to zrobić. Niech dowie się, że nie j może, nie powinien mnie kochać. Och, obym w ten sposób uniknęła chociaż jego pogardy! Przecież nawet niewolnica, jeśli postępuje lojalnie i szczerze, zasługuje na szacunek. Nie, nie wolno mi go oszukiwać. I Wyjawię mu prawdę.”

Do takiej decyzji skłaniało Isaurę wrodzone poczucie honoru: prawe I i wrażliwe sumienie wskazywało jej tę samą drogę. Lecz gdy przyszło I zamiar wprowadzić w czyn, duch w niej słabł. Odkładała więc z dnia na I dzień ostateczną rozmowę.

Nie miała odwagi zniszczyć słodkich marzeń, które czasami pomagały I jej zapomnieć o strapieniach i pamiętać tylko, iż kocha i jest kochana. I

80

Niech jeszcze jeden dzień potrwa to złudne, lecz niewymowne szczęście — mówiła sobie w duchu — czuję się jak więźniarka wy­puszczona z lochu na scenę teatru po to, by odegrać rolę szczęśliwej i władczej królowej. Wiem, że gdy zejdę ze sceny, znów wtrącą mnie do podziemi. Przedłużmy zatem chwile radości. Czyżby skazańcowi nie wolno było nawet we śnie cieszyć się godziną szczęścia? Zawsze zdążę zerwać ten kruchy złoty łańcuszek, który wiąże mnie z niebem, i runąć z powrotem do piekła mych cierpień.”

W tym niezdecydowaniu, w tej wewnętrznej walce głos namiętności zagłuszał wskazania rozsądku i sumienia. Upłynęło kilka dni. Aż na­deszła chwila, gdy Alvaro postanowił nakłonić ich, by przyjęli zaprosze­nie na bal. Wówczas Isaura pojęła, że byłoby oszustwem i niesłychaną wręcz nikczemnością utrzymywać nadal ukochanego w niewiedzy, że bez szkody dla honoru jej i Miguela nie można dłużej trwać w kłamstwie. Nie miała prawa nadużywać więcej łatwowierności uczciwego i szlachet­nego młodzieńca. Nie mogła pozwolić, by pokazał się na balu, wobec najbardziej dystyngowanej publiczności, w towarzystwie zbiegłej nie­wolnicy. Najczarniejszą niewdzięcznością odpłaciłaby mu za wszystko, co uczynił dla niej i dla jej ojca. Przed tym wzdragało się wrażliwe sumienie Isaury. Prawdą jest, że Miguel zmiażdżony sugestiami Alvara, postanowił przyjąć zaproszenie, jednakże dziewczyna nie wyrzekła ani słowa, co obydwaj mężczyźni wzięli za oznakę zgody.

Mylili się wielce. Isaura, zamknięta w swym milczeniu, zmagała się ze sobą, pragnąc zrzucić ciężar owego przebrania, które tak ciążyło jej sumieniu. Raz wreszcie chciała zerwać zasłonę z oczu ukochanego i uka­zać mikswą prawdziwą postać. Lecz w decydującym momencie zawsze opuszczała ją odwaga. Już słowa prawdy pojawiały się na jej wargach, już miała rzucić się do nóg Alvara, wszakże gdy tylko oczy jej napot­kały czułe i namiętne spojrzenie młodzieńca, zatrzymywała się w pół kroku, niby zauroczona: słowa zamierały na jej wargach, a nogi, jakby wrośnięte w ziemię, odmawiały jej posłuszeństwa. Trwała więc w we­wnętrznej rozterce jak samobójca, który staje na skraju przepaści zdecydowany rzucić się w jej otchłań, lecz w ostatniej chwili cofa się przerażony.

Jakie jestem słaba i tchórzliwa! — pomyślała w końcu, załamana. - To podłość! Nie starcza mi nawet odwagi do spełnienia najświętszego

obowiązku! Zresztą, nieważne. Na wszystko znajdzie się sposób. Niech z ust mego ojca usłyszy to, czego ja nie śmiem mu powiedzieć.”

Pomysł ten zdał się jej ostatnią deską ratunku. Chwyciła się go kurczowo. Postanowiła działać natychmiast, zanim znów opadną ją wątpliwości.

- Ojcze mój — rzekła śmiało, zaledwie Alvaro zniknął za furtką ogrodu — oświadczam ci, że nie pójdę na ten bal. Nie chcę i nie powinnam pokazywać się tam pod żadnym pozbrem.

- Nie chcesz!? — wykrzyknął Miguel, zdumiony — ale dlaczego nie powiedziałaś tego wcześniej, kiedy pan Alvaro był tu jeszcze? Teraz, gdy daliśmy już słowo...

Wszystko da się załatwić, ojcze — przerwała mu córka z go­rączkowym ożywieniem — a w tym wypadku bardzo prosto. Idź prędko do domu tego młodzieńca i powiedz mu to, czego ja nie mia­łam śmiałości powiedzieć. Wyznaj mu, kim jestem, i wszystko będzie skończone.

Wypowiadając te wyrwane z głębi serca słowa, Isaura pobladła, a zbielałe jej wargi drżały, bowiem wysiłek, jaki uczyniła, by wprowadzić w czyn swoje postanowienia, przerastał ludzkie siły. Ojciec spoglądał na nią stropiony. •

Co też ty mówisz, córeczko! — odparł. — Jesteś taka blada i zmieniona... Może masz gorączkę? Dolega ci coś?

Nic mi nie jest, ojcze. Nie martw się moim zdrowiem. Mówię ci tylko, że koniecznie powinieneś odszukać tego młodzieńsa i wyznać miu wszystko.

O nie, nigdy! Czyś oszalała, dziewczyno?! Chcesz, bym patrzył, jak skutą łańcuchami wiożą cię do Campós i oddają twemu panu, jak giniesz w męczarniach z rąk tego potwora!? Och, Isauro, błagam cię na wszystko, nie wspominaj o tym więcej! Dopóki krew płynie w mych żyłach, dopóki w kieszeni brzęczy mi choć jeden miedziak, nie dopuszczę do tego!

Ale dopuścisz do podłości, ojcze —przerwała dziewczyna w unie­sieniu. — Jakże ja mogę, nie popełniając haniebnej nieprawości, po­zwolić, by pan Alvaro przedstawił mnie na balu jako wolną kobietę? Co będzie, gdy ludzie dowiedzą się, że rozmawiała z nimi jak równy z równym i bawiła się wśród nich zbiegła niewolnica?...

Zamilcz, dziewczyno' krzyknął Miguel, zirytowany egzaltacją córki. — Nie mów do. mnie podniesionym głosem! Uspdkój się. Nikt

0 niczym się nie dowie. Wkrótce porzucimy te strony, może już jutro, o ile będzie to możliwe. Wsiądziemy na pierwszy lepszy statek i odpłyniemy daleko stąd, choćby do Stanów Zjednoczonych. Tam nie dosięgną nas prześladowcy. Przy mojej pracowitości i twoich talentach damy sobie radę wszędzie.

Ach, ojcze! Na samą myśl, że odjedziemy tak daleko i bez nadziei na powrót, jakiś ból ściska mi serce.

Nie ma rady, córeczko. Musimy uciekać, choćby na koniec świata.

Ale pan Alvaro, taki szlachetny i wspaniałomyślny, zechciałby może i mógł nas obronić, gdyby dowiedział się, jak straszne okoliczności zmuszają nas do włóczęgi w przebraniu po całym świecie...

Ale czy masz pewność, że tak będzie? Najprawdopodobniej, gdyby dowiedział się, że jesteś tylko zbiegłą niewolnicą, zacząłby gardzić tobą, rozgniewany oszustwem, jakiego padł ofiarą, jeśli nie byłby pierwszym, który doniesie o tobie policji. W naszej sytuacji trzeba oszukiwać i jego,

1 innych, bo jeśli odkryją naszą tajemnicę, będziemy zgubieni. Zbierz się na odwagę i chodźmy na bal, moja córko. To wielka ofiara, wiem, ale czas szybko minie. Musisz to zrobić dla naszego bezpieczeństwa. Wkrótce znajdziemy się daleko, a jeśli pewnego dnia dowiedzą się, kim jesteś, cóż nas to obchodzi? Nigdy więcej nas nic zobaczą, ani o nas nie usłyszą. Masz sumienie zbyt skrupulatne. Nie wiedzą, kim jesteś, więc twoje towarzystwo w niczym im nie uchybi. Nie namawiałbym cię przecież do złego. A to nasz jedyny ratunek.

Ojcze mój, wiem, że masz rację, ale mimo wszystko serce moje wzdraga się przed tym krokiem.

Jednak musisz go uczynić, córeczko, jeśli nie chcesz sprowadzić na nas nieszczęścia. Gdybyśmy nie poszli na bal. a potem zniknęli nagle z dnia na dzień, co przecież prędzej czy później nastąpi, wówczas po­dejrzenia, jakie już zaczynamy budzić, wzrosną. Policja zawsze deptać nam będzie po piętach. To wielka ofiara z twej strony, lecz o i leż lżejsza od prześladowań policji, od więzienia, tortur i śmierci, która niechybnie ' czeka cię w domu twego pana.

Isaura nie rzekła nic. W głowie jej kłębiły się myśli bolesne i gorzkie. Słowa ojca zmroziły jej serce i pogrążyły ją w głębokim zniechęceniu.

Nękana tyloma przeciwnościami losu, szarpana wewnętrznymi roz­terkami. traciła z wolna orientację w tym morzu wątpliwości, jak krucha łódka miotana zmiennymi prądami rozszalałych wód oceanu.

Jej wrażliwe i delikatne sumienie, jąj duma, szczerość i prostota nie umiały pogodzić się z podstępem i fałszem. Jakieś mgliste i trwożne przeczucie ścisnęło jej serce i mówiło jej, że nie powinna iść na bal. Wszystkie owe niepokoje zdawały się umacniać ostatecznie jej wolę. W chwilach podobnej determinacji mawiała do siebie: nie, nie pójdę. Lecz z drugiej strony rozsądek ojca i chęć ujrzenia AIvara ten jeden jedyny raz, radowania się jego obecnością choćby przez kilka godzin, na nowo pogrążały jej duszę w morzu rozterek. Serce krwawiło jej na myśl, że wkrótce — być może nazajutrz — będzie musiała opuścić te strony i rozstać się z ukochanym bez najmniejszej nadziei, że kiedykolwiek ujrzy go z powrotem. Odjedzie nie mówiąc mu nawet do widzenia, zniknie nie wyznawszy, kim jest ani dokąd się udaje. Wyjechać i nie móc nikomu rzucić się na szyję w chwili pożegnania, nie mieć nikogo, przed kim można by wylać łzy bolesnej tęsknoty; wyjeżdżać w nieznane, na tułacz­kę i poniewierkę, narazić się na tysiące niebezpieczeństw, by potem zakończyć życie wśród mąk najokrutniejszej niewoli — och, to było przerażające! A tymczasem Isaura nie widziała przed sobą innej niż ta przyszłości. Lecz nie; czekała ją jeszcze cała noc szczęścia, cudowna noc tańca i radości u boku ukochanego. Będzie oddychać tym samym powie­trzem co on, upajać się jego głosem, chłonąć jego namiętne spojrzenia, czuć uścisk jego dłoni, liczyć uderzenia serca, które tylko dla niej bije. Taka noc warta jest największej ofiary, choćby potem miały nastąpić upokorzenia, niewola i śmierć.

Przy całej skromności, Isaura była przecież świadoma swych walo­rów. Widząc, że jest przedmiotem miłości człowieka o duszy tak wzniosłej, obdarzonego tyloma świetnymi przymiotami, utwierdzała się jeszcze bardziej w wysokim mniemaniu o sobie.

Z właściwą jej przenikliwością bardzo szybko zrozumiała, iż uczucie, jakie młodzieniec ów żywił dla niej, nie jest pospolitym i zwyczajnym hołdem składanym jej wdziękom i zaletom ani tym bardziej przelotnym kaprysem młodości, lecz prawdziwą namiętnością, szczerą i głęboką. Stanowiło to powód jej wewnętrznej dumy i sprawiało, że zapomniała, iż jest tylko niewolnicą.

84

Wiem, że jestem godna miłości AWara. Gdyby było inaczej, nie pokochałby mnie. A skoro jestem godna jego miłości, śmiało mogę wystąpić w najświetniejszym towarzystwie. Czyż ludzka złość może zniszczyć to, co w dziele Stwórcy najpiękniejsze i najlepsze?” Tak rozmyślała łsaura i uniesiona marzeniem, porwana kuszącą perspekty­wą kilku godzin niewymownego szczęścia u boku ukochanego, obiecy­wała sobie w duchu: „Pójdę, pójdę na bal!"

Podczas gdy córka, milcząc, z twarzą ukrytą w dłoniach, wadziła się ze swym sumieniem usiłując utwierdzić się w postanowieniu, ojciec — nie mniej od niej przygnębiony i niespokojny — przechadzał się w roz­targnieniu po ogrodzie, niecierpliwie oczekując ostatecznej odpowiedzi dziewczyny.

Pójdę, ojcze. Pójdę na bal — rzekła wrćszcie, powstając. — Ale czuję się, jakby prowadzono mnie na stos ofiarny, by poświęcić me życie wśród pieśni i kwiatów. Gnębi mnie jakieś złe przeczucie...

Jakie, Isauro?

Nie wiem, ojcze. Przeczucie nieszczęścia.

Nie, córeczko. Moje serce mówi mi, że ten bal przyniesie nam wybawienie.

Czytelnik myli się mniemając, że bal już się skończył. Mala dygresja, jaką był rozdział poprzedni, wydawała się)nam niezbędna do wyjaśnie­nia okoliczności, które skłoniły naszą bohaterkę do podjęcia śmiałej decyzji pokazania się na arystokratycznym przyjęciu. Uległa bowiem słabości serca i charakteru, co można by wybaczyć, lecz nigdy w pełni zaaprobować u osoby tak rozsądnej, obdarzonej sumieniem tak wra­żliwym.

Bal zatem trwa, aczkolwiek rozwiał się początkowy świąteczny i oży­wiony nastrój. Frenetyczne oklaski, które nagrodziły występ Isaury, a także powszechny zachwyt, jaki w męskim gronie wzbudziła jej osoba, zwarzyły humory dam. Posprzeczały się ze swymi adoratorami, ziryto­wane, szczerym entuzjazmem hołdów składanych tej, którą wszyscy na mocy milczącego porozumienia uznali za królową balu. Nie chciały już nawet tańczyć. Miast wesołych śmiechów i pogodnych rozmów słychać było tylko szeptane po kątach, wypowiadane wśród kwaśnych, drwią­cych uśmieszków, złośliwe uwagi ów szmer niezadowolenia był jak przytłumiony, głuchy łoskot dudniący w przestworzach, a poprzedza­jący wielką burzę • .

Rzeklibyście, że już zgadywały, że ta kobieta urodą swą i talentem przewyzszającaje wszystkie, była niewolnicą. Niektóre panny, zwłaszcza jeśli rościły sobie prawa do serca Alvara, zdecydowały się wręcz opuscic salę'balową Zdruzgotane triumfem Isaury, nie znalazły w sobie dosc odwagi, by konkurować z nią, i rozsądnie postanowiły ukryć w zaciszu alkowy swe poniżenie i klęskę.

Nie twierdzimy wszakże, że wśród tylu tak szlachetnych i znakomitych dani nie byłoby żadnej, która bez cienia zawiści podziwiałaby wdzięki Isaury i oklaskiwała z serca i ze szczerą przyjemnością jej powodzenie. Było ich bowiem kilka i one to zdołały wnieść nieco życia w spotkanie, które bez nich straciłoby cały urok.

Atoli smutną i znaną prawdą jest, że wśród osób płci pięknej co najmniej połowa wystawia się na pośmiewisko skłonnością do zazdrości i małostkowej rywalizacji.

Pozostawiliśmy Isaurę w chwili, gdy tańczyła z AWareiin kadryla. Niech bawią się nadal, my zaś odwiedzimy mały pokój przylegający do sali balowej, gdzie znajdują się stoły do gry i bufety obficie zaopatrzone w karafki z wódką, piwem i szampanem. Ujrzymy tam z pół tuzina młodzieńców, w większości studentów, z tych, co to pozują na utracjuszy, a znudzeni już towarzystwem, rozrywkami i kobietami, zwykli mówić, że nie zamieniliby dobrego cygara czy kieliszka szampana na najwdzięcz­niejszy nawet uśmiech pięknej panny; z tych niedowiarków, którzy żyją tylko po to, by obwieszczać wszem i wobec, prozą i wierszem, że już u zarania życia mają serca wystygłe i przeżarte cynizmem, wypalone ogniem namiętności lub znużone przesytem; z owych mizantropów dotkniętych splinem, jakich pełno jest na wszystkich przyjęciach, gdzie chełpią się swą wyższością i pogardą dla rozrywek i błahych problemów codziennego życia.

Wśród nich jest ktoś, komu powinniśmy poświęcić nieco więcej uwa­gi, gdyż weźmie czynny udział w wydarzeniach tej historii. Ten zaś z pewnością nie odczuwa spiinu ni byronicznych rozterek. Przeciw­nie, wszystko w nim jest przyziemne, płaskie i prozaiczne. Wygląda na starszego o dobrych kilka lat od reszty towarzystwa. Twarz ma sze­roką, a czoło guzowate, co według opinii Lavatera znamionuje umy­sły ociężałe i małostkowe, o miernej inteligencji. Ogółem, fizjonomia prymitywna i niemal groteskowa, odsłania skłonności niskie, wiele egoizmu, a mało charakteru. Istotę jego duszy najlepiej oddaje wyraz plugawej chciwości, jaki przebija we wszystkich jego słowach i czy­nach, szczególnie jednak widoczny w łajdackim błysku małych sza­rych oczu. Jest jak inni studentem, jednak wyglądem zewnętrznym, a szczególnie niedbałością stroju, pozbawionego nawet cienia elegancji, bardziej przypomina domokrążcę. Od piętnastu już lat studiuje na

87

>T'~ i

własny koszt, utrzymując się z ajencji pewnej tawerny. Nazywa się Martinho.

- Panowie — rzekł jeden z młodzieńców — zagrajmy partyjkę „31” a ci gamonie w sali balowej niechże sobie podrygują do woli.

- Doskonale-! — zgodził się inny, sadowiąc się przy jednym ze stołów i sięgając po talię kart. — Skoro nie ma nic lepszego do roboty, weźmy się do kart. Zresztą to właśnie w kartach tkwi prawdziwe życie. Na widok damy kier moje serce bije żywszym uczuciem niż serce Romea pod spojrzeniem Julii. Alfonso, Alberto, Martinho, chodźcie do mnie. Zagrajmy w „31”; no, tylko dwa, trzy rozdania...

Chętnie dałbym się namówić — odparł Martinho — gdybym nie był zajęty inną grą, która w jednej chwili może wypchać mi sakiewkę co najmniej pięcioma tysiąC&mi brzęczących realów.

Co to za gra, dó diabła? Czy ty nigdy się nie ustatkujesz? Zostaw te bzdury i siadaj do kart.

O nie. Tym razem stawiam na pewną wygraną i ani myślę ha­zardować się w „31”, które przecież połknęło mi już ładną sumkę. Nie jestem taki głupi. |

Do stu tysięcy diabłów, Martinho! Więc nic nam nie wyjaśnisz? Co to za przeklęta gra?

No proszę, zgadujcie... Nie potraficie. Powiem wam tylko, że to sensacyjna gratka. Jeśli zgadniecie, stawiam wszystkim kolację w naj­lepszym hotela w mieście, jeśli oczywiście moja karta weźmie.

Z tej kolacji zwalniamy cię, biedny zjadaczu wędzonego dorsza. A poza tym, któż zgadnie, co się lęgnie w twoim ekstrawaganckim móżdżku? -Nam wystarczy, jeśli położysz parę groszy tutaj, na stole do „31”.

Ależ dajcie mi wreszcie spokój — burknął Martinho, uważnie obserwując, co dzieje się w sali tańca. — Obmyślam teraz moją grę... Wyobraźcie sobie, że to są szachy i że właśnie mam zamiar dać mata królowej. A wtedy okrągłe pięć tysiączków powędruje do mojej kieszeni...

| Nie ma wątpliwości, to kompletny wariat! Śmiało, Martinho, powiedz wreszcie, o co chodzi, albo idź do diabła i nie zanudzaj nas swoimi postrzelonymi pomysłami.

Postrzeleni to wy jesteście. Dobrze więc, zdradzę wam mój sekret... Lecz co mi za to dacie? Zważcie, że to niezwykle ciekawa historia...

Chcesz pewnie wyciągnąć od nas parę groszy?* Ręczę ci, że nic aie zyskasz. Nie zawracaj nam głowy tą swoją grą... Do kart. panowie, i dajmy spokój dziwactwom Martinha.

Powiedz raczej: łajdactwom. Ja już swoje wiem...

Głupcy! — wykrzyknął Martinho — jesteście naiwni jak dzieci. Chodźcie, chodźcie tu wszyscy, a zobaczycie, czy to jest dziwactwo. Odkryję przed wami karty. Przekonacie się, że mam rację. A oto gratka,

o której mówię — zakończył Martinho, wyjmując z portfela gazetę z listem gończym za zbiegłą niewolnicą.

No no, a to ci gratka!

Bzdura! Stanowczo jesteś szalony, mój Martinho.

I po co ci ten list gończy?

Czyżby mianowano cię sędzią śledczym? A może wstąpiłeś do żandarmerii?

Te i inne Złośliwości wypowiadali zgromadzeni wokół młodzi ludzie, wśród głośnych wybuchów śmiechu, które wtórowały dźwiękom ta­necznej muzyki.

Dziwię się waszej reakcji — odparł zimno Martinho — dziwię się też, że nie czytaliście do tej pory tego listu umieszczonego w dodatku do „Jornal do Comercio”, który dotarłszy tu z Rio de Janeiro krążył po całym mieście. . •. v

Może tobie wydaje się, że jesteśmy żandarmami i dlatego powinny interesować nas podobne ogłoszenia?

Ale ta sprawa jest niezwykle ciekawa, a i nagroda nie do po­gardzenia...

Oj, biedny Martinho! Do czego cię doprowadza ta twoja zachłan­ność na złoto: nawet w sali balowej szukasz zbiegłych niewolnic! Czyżby wśród nas był ktoś taki?...

Cóż... kto wie? Mam pewne powody, by sądzić, że tu właśnie ją znajdę, tak jak i moje pięć tysiączków, które między nami mó­wiąc przychodzą w samą porę, bo tawerna przynosi ostatnio kiepski zysk.

Co rzekłszy, stanął w drzwiach prowadzących do sali tańca i stał długo, patrząc to na tancerzy, to na ogłoszenie, jakby porównywa! opis z rzeczywistością.

Co, u diabła, robi Martinho? — spytał jeden z młodzieńców,

którzy zajęci obserwowaniem jego gestów i biorąc je za zwykłą bła­zenadę. zapomnieli byli o grze.

- Jest kopnięty, nie ma wątpliwości — zauważył inny. — Szukać zbiegłej niewolnicy na sali balowej! Tylko tego brakowało! Księżniczki zapewne szukałby w quilombo*.

A może to mucama którejś z dam?.».

- Ale przecież żadna mucama nie weszłaby do tej sali, on zaś nie spuszcza oka z tancerzy.

1 Daj spokój, ten człowiek jest nie tylko miernym kupczykiem, ale także maniakiem, jakich mało.

To ona! — rzekł Martinho odchodząc od drzwi i zwracając się do swych towarzyszy. — To ona, na pewno... i niczego się nie domyśla.

Ona to znaczy kto, Martinho?

Jak to! A któż by inriy?

Zbiegła niewolnica!?...

- Zbiegła niewolnica. Tak, panowie, tańczy, o, tam...

- Ależ tak, tak, mów dalej, Martinho. Jak długo jeszcze chcesz ciągnąć tę farsę? Zakończenie powinno być wyborne. Tb kapitalne i warte więcej niż wszystkie przyjęcia świata. Gdyby zawsze zdarzały się na nich podobne historie, nie opuściłbym ani jednego. — Tak żartowała młodzież, śmiejąc się głośno.

Kpicie? Zechciejcie więc zauważyć, że ta farsa mocno przypomina tragedię.

Jeszcze lepiej! Dalej, dalej, Martinho!

Nie wierzycie? Posłuchajcie więc, a potem powiedzcie, jak się wam to podoba.

To mówiąc Martinho usiadł na krześle, rozłożył gazetę i przygoi- towywał się do lektury. Inni, pełni zaciekawienia, stłoczyli się wokół niego.

Słuchajcie dobrze — ciągnął Martinho — pięć tysięcy! Oto pompatyczny tytuł, który wyraźną, grubą czcionką wybity jest na kar­cie tytułowej tego wiejcopomnego dzieła, wartego dla mnie więcej niźli Iliada CamSesa...

I niż Luzjady Homera, czyż me, Martinho? Zostaw w spokoju

bzdurne wstępy i do rzeczy.

W tej chwili spełniam wasze życzenie rzekł Martinho i począł

czytać:

Z hacjendy pana Leoncia Gomeza da Fonseca. w okręgu Campos, prowincja Rio de Janeiro, zbiegła niewolnica imieniem Isaura. Ma następujące znaki szczególne: oczy czarne, duże, włosy ciemne, długie, faliste; usta drobne, różowe, ładnie wykrojone, zęby białe i równe; nos zgrabny; talia szczupła, figura wysmukła, wzrost średni; na lewym policzku małe czarne znamię, a nad prawą piersią znak podobny do skrzydła motyla. Ubiera się gustownie i z szykiem; doskonale śpiewa i gra na pianinie. Ponieważ otrzymała znakomite wykształcenie, może uchodzić za kobietę wolną i z towarzystwa. Zbiegła w towarzystwie Portugalczyka imieniem Miguel, który podaje się za jej ojca. Jest prawdopodobne, że zmienili imiona. Kto ją pojmie.i dostarczy do rąk właściciela, otrzyma zwrot wszelkich kosztów i nagrodę w wysokości pięciu tysięcy cruzados".

Nie kłamiesz, Martinho? krzyknął jeden ze słuchaczy. Naprawdę w tej gazecie jest to wszystko? Nakreśliłeś nam właśnie portret Wenus i twierdzisz, że to zbiegła niewolnica.

Jeśli nadal nie chcecie mi uwierzyć, zobaczcie na własne oczy. Oto gazeta.

Istotnie — dodał inny — taką niewolnicę warto schwytać, bardziej dla niej samej niż dla tych pięciu tysięcy. Gdybym to ja ją złapał, nie miałbym najmniejszej ochoty zwracać jej właścicielowi.

Nie dziwi mnie teraz, że Martinho szuka jej tutaj. Istotę tak doskonałą znaleźć można tylko w książęcych pałacach.

Albo w królestwie wróżek. Z opisu wynika, że to nikt inny tylko owo bóstwo, które dziś się nam objawiło...

W rzeczy samej. Trafiłeś w sedno przerwał Martinho i dodał, przywołując ich do drzwi: chodźcie tu i przyjrzyjcie się tej ładnej dziewczynie, która tańczy w parze z Alvarem. Biedny Alvaro, jakże jest z siebie dumny! Gdyby wiedział, z kim tańczy, zrzedlaby mu mina. Przypatrzcie się dobrze, moi panowie, i powiedzcie, czy szczegóły nie zgadzają się co do joty?...

To niezwykle wtrącił jeden z młodzieńców lo nadzwyczajne1

i>T^ T* V» * ff * •fc \**v S VJ| % vA

7 »7T \ 7f ą %v*

jlftHiKC

łUfiTOKSi

i«mm®

:%mm

5ś*s*sS

Jtm

m

* • *» «v>4*-« »>* il

;H?<' - '-n =■■■ $ agaas

Na lewym policzku widzę znamię, które dodaje jej tyle uroku. Gdyby jeszcze miała owo skrzydło motyla nad piersią, nie mogłoby być mowy

0 pomyłce. O nieba! Czyż możliwe, że dziewczyna tak piękna jest niewolnicą!?

- 1 miałaby śmiałość pokazywać się na jednym z naszych przyjęć? — dodał inny. — Jakoś nie mogę w to uwierzyć.

- A według mnie — ozwał się Martinho — interes jest czysty jak łza

1 jak te pięć tysięcy, które prawie już brzęczą w mojej sakiewce. Do zobaczenia, moi drodzy.

To rzekłszy, złożył starannie ogłoszenie, włożył je do portfela i za­cierając ręce z cynicznym zadowoleniem, wziął kapelusz i odszedł.

To wyjątkowy łajdak — odezwał się jeden z graczy — i jaka podia chciwość. Zdaje się, że zdolny jest spowodować uwięzienie tej dziewczy­ny, tu i w tej chwili, w samym środku balu.

Za pięć tysięcy nie zawaha się przed żadną podłością. Tak nikczemna kreatura jest hańbą dla klasy, do której należymy. Powinni­śmy zrobić wszystko, by wydalono go z Akademii. Ja sam chętnie dałbym pięć tysięcy za to, żeby zostać niewolnikiem tej wyjątkowej piękności.

Zaskakujące! Któż by przypuścił, że pod postacią anioła ukrywa się zbiegła niewolnica.

A kto zaręczy, że w ciele niewolnicy nie schroniła się dusza anioła?

f

I

Skończył się kadryl. Alvaro, przepełniony radością i dumą, prowadził swą piękną partnerkę przez tłum, pod obstrzałem zazdrosnych i pełnych zachwytu spojrzeń. Isaura była spragniona, zawiódł ją więc do jednej z bocznych sal, teraz prawie pustej. Jak dotąd, zgodnie z panującym obyczajem nie wyznał jeszcze Elwirze swej miłości, choć uczucie to, z każdym dniem bardziej namiętne i gorące, łatwo poznać było z jego oczu, słów, gestów i czynów. Tej nocy Alvaro pewien już był wzajemności ukochanej. W ciągu dwóch miesięcy obserwacji odkrywał w niej jedynie nowe uroki i zalety. Miał głębokie przekonanie, że spośród wszystkich znanych mu pięknych dam Elwira jest najbardziej godna jego względów. W jego duszy nie pozostał nawet cień wątpliwości w czystość jej serca i szczerość jej uczucia. Sądził więc, że bez obawy narażenia swej przyszłości może oddać się we władzę namiętności, której dłużej nie mógł już tłumić. Rodowód Elwiry był mu obojętny; zawsze też zapominał spytać ją o to. Idea podziałów klasowych budziła w nim odrazę i raniła jego filantropijną duszę. Nie obchodziło go, czy ukochana jest skazaną na tułaczkę księżniczką, czy też kołyska jej stała niegdyś w lepiance ubogiego rybaka. Poznał bowiem jej istotę, wiedział, że godna jest największego uwielbienia, że jest najdoskonalszą z chodzących po ziemi kobiet. I to mu wystarczało.

Surowe, kwakierskie obyczaje Alvara nie pozwoliły mu nadużyć miłości, jaką wzbudził u pięknej nieznajomej. Dawno wyrzucił z serca wszelką myśl o uwiedzeniu. i ' ' ^

Owej nocy, owładnięty namiętnością, pokonany i olśniony bardziej niż

kiedykolwiek urodą E/wiry, która na balu zajaśniała nowym blaskićm, I nie mógł i nie chciał odkładać na później wyznania, które płonęło w jego I oczach i drżało na jego wargach.

Zaledwie więc znaleźli się sami, ozwał się w te słowa, głosem poważnym i wzruszonym:

- Panno Elwiro, jeśli w swym domu zdajesz się aniołem, w salonach I jesteś boginią. Moje serce od dawna już do pani należy. Czuję, że od dziś I mój los zależy wyłącznie, od pani. Na wszystkich drogach mego życia I będziesz mi-dobrą lub złą gwiazdą. Myślę, że znasz mnie na tyle, by I żaufać szczerości mych słów. Jestem panem 'znacznej fortuny; w to­warzystwie zajmuję zaszczytną i szanowaną pozycję, lecz nigdy nie będę szczęśliwy, jeśli ty, pani, nie zgodzisz się dzielić ze mną tych dóbr, jakimi los tak hojnie mnie obdarzył.

Słowa Alvara, tak czułe, tak przesiąknięte »najszczerszą i najgłębszą miłością, które w innych okolicznościach rozlałyby się jak kojący balsam w zbolałym sercu Isaury, teraz zdawały się jej okrutnym szyderstwem losu, niebiańskim hymnem słyszanym pośród mąk piekielnych. Po swej prawej ręce widziała anioła, który ukazywał jej rajski ogród rozkoszy; pq lewej zaś — odrażającą postać demona, który nakładał na jej stopy pęta łańcuchów i pociągał ją za sobą w otchłań wiecznego cierpienia.

Stało się bowiem, że Isaura — zawsze pełna obaw — podczas jednej z przerw w tańcu zauważyła była Martinha, gdy wsparty o futrynę drzwi, z gazetą w ręku, obserwował ją bacznie. Spojrzenie jego miało moc błyskawicy. Nie wątpiła już, że jest zdemaskowana i zgubiona na zawsze. W oczach jej pociemniało, zdawało się, że podłoga usuwa się jej spod nóg i że zapada się w otchłań niezgłębionej przepaści. Upadłaby, gdyby obiema dłońmi nie chwyciła mocno ramienia Alvara.

- Co ci jest. pani? — spytał ją, przestraszony. — Poczułaś się ąłaoo?

- Tak, trochę — odrzekła Elwira głosem omdlałym, z trudem chwytając oddech. — To był taki pstry ból, ukłucie tu, z tej strony... już przechodzi... Nie jestem przyzwyczajona do tłumu, a od wirowania w tańcu kręci mi się w głowie — dodała, przychodząc pomału do siebie.

- Musisz jednak, pani, przyzwyczaić się do tego — odparł Alvaro, podtrzymując ją ramieniem — urodziłaś się, by błyszczeć w salonach. Ale jeżeli chcesz wyjść...

- Nie, panie. Zostańmy. Wkrótce wszystko się skończy...

Jej wymijające odpowiedzi uspokoiły Alvara, który zajęty tańcem nie zauważył wielkiej bladości i zmienionych rysów twarzy Elwiry. Nie­szczęsna, nie tańczyła już, lecz wlokła się po posadzce, wykonując na wpół automatyczne ruchy. Duchem była daleko. Nie słyszała i nie widziała nic prócz odrażającej postaci Martinha, tkwiącej niczym nieubłagany sfinks w progu sali. Raz po raz zwracała ku niemu oczy, pełne niepokoju i lęku. Krew odpłynęła jej do serca, które tłukło się w piersi jak serce gołębia, gdy widzi wyciągnięte w swą stronę bezlitosne szpony sokoła.

Pełna obaw, wzburzenia i strachu nie potrafiła nic odrzec na szczere i namiętne wyznanie młodzieńca. Milczała więc jakiś czas, co Alvaro wziął za wzruszenie lub nieśmiałość.

Nie odpowiesz mi, pani? — ciągnął łagodnie. — Jedno twe słowo wystarczy...

Ach, panie — westchnęła — cóż mogę rzec na słodkie, czarowne słowa, które słyszę z twych ust? Urzekają mnie, lecz...

Nagle Elwira przerwała. Szarpnęła Alvara za ramię tak. że spojrzał na nią z niepokojem i zdumieniem.

To on!... — z ust jej wyrwał się jęk ochrypły i zdławiony. Ujrzała bowiem Martinha wchodzącego do sali i uczuła śmiertelny dreszcz w całym ciele.

Wybacz mi, panie — ciągnęła. — Nie mogę dziś wysłuchać twych słów. Źle się czuję. Chciałabym wyjść. Bądź pan łaskaw odprowadzić mnie do ojca.

Jestem na twe usługi; panno Elwiro. Lecz... och, jakże jesteś blada! Cierpisz bardzo, czyż nie? Chcesz, bym ci towarzyszył? A może wezwać lekarza? Jest tu kilku...

Dziękuję, panie Alvaro. Proszę się nie niepokoić. To przejściowa dolegliwość. Zapewne zmęczenie. W domu poczuję się lepiej.

Chcesz więc pani, odejść nie rzekłszy mi słowa pociechy i nadziei?

Pociechy... może. Lecz nie nadziei.

Dlaczego?

Skoro ja sama także jej nie 'mam...

Kochasz mnie, pani?

Kocham bardzo.

Więc będziesz moją!

¿£*m jWJfłf f

üd*é Mil\V

vraftpUsSEi

- To niemożliwe.

- Niemożliwe! Cóż stoi na przeszkodzie?

- Chyba tylko mój nieszczęśliwy los.

Te miłosne wyznania brutalnie przerwał Martinho, który podszedł do Alvara i Elwiry, składając im głęboki ukłon. Oburzony do głębi Alvaro ściągnął gniewnie brwi i był o krok od przepędzenia natręta, natomiast Elwira zdrętwiała z przerażenia.

- Panie Alvaro — rzekł Martinho z szacunkiem — za pozwoleniem szanownego pana, pragnąłbym powiedzieć dwa słowa tej pani.

- Tej pani! — wykrzyknął zaskoczony Alvaro. — A co pan może mieć wspólnego z tą panią?

- To rzecz najwyższej wagi, o czym ta pani dobrze wie; lepiej niż ja czy pan.

Alvaro, który doskonale znał niegodziwy charakter Martinha, pomy­ślał zrazu, że to sprawka jakiegoś zazdrosnego i tchórzliwego rywala, który posłużył się tą nikczemną kreaturą, by go znieważyć lub ośmieszyć. Zatrząsł się cały z oburzenia, lecz opanował się w tej samej chwili, po czym spytał Elwirę:

- Czy masz pani jakieś sprawy z tym człowiekiem?

- Ja!? Żadnych, z pewnością. Nie znam go wcale — wykrztusiła dziewczyna blada i drżąca.

- Panno Elwiro! Mój Boże, czemu tak drżysz, pani? I jakże jesteś blada! Przeklęty natręt; zadaje ci tyle cierpienia. Och, na miłość boską, panno Elwiro, proszę się tak nie lękać. Jestem przy pani i biada temu, kto ośmieli się ciebie znieważyć.

- Nikt nie ma zamiaru pani obrażać, panie Alvaro — odparł Martinho. — Ale sprawa jest poważniejsza, niż pan sądzi.

- Niech pan wreszcie zostawi te wykręty i powie nam wprost, czego pan chce od tej pani.

- Chętnie uczynię zadość pańskim żądaniom, lecz byłoby lepiej, gdyby szanowny pan nie słyszał tego...

I O, są nawet sekrety! A więc oświadczam panu, że nie opuszczę tej pani, a jeśli nie zechce pan wyjaśnić, z czym tu przyszedł, może pan odejść.

- Co to, to nie. Nie mam zamiaru tracić mego czasu, mego wysiłku ani mych pięciu tysięcy — te ostatnie słowa wycedził niewyraźnie przez zęby.

96

Panie Martinho, niech pan nie nadużywa dłużej mojej cierpliwości. Jeśli nie powie pan zaraz, o co chodzi, proszę zejść mi z oczu...

Skoro pan sam zmusza mnie do tego — zareplikował Martinho bez cienia zmieszania — chętnie panu dogodzę. Z ogrompą przykrością stwierdzam, że ta pani, której użycza pan swego ramienia, jest zbiegłą niewolnicą!...

Alvaro, jakkolwiek znał podłość i bezwstyd Martinha, w pierwszym momencie osłupiał wobec nagłej i niespodzianej denuncjacji. Nie mógł w nią wszakże uwierzyć i po chwili zastanowienia utwierdził się jeszcze w mniemaniu, że wszystko to jest jedynie farsą zaaranżowaną przez jakiegoś niegodnego rywala, by obrazić go lub zniechęcić do dziewczyny. Osoba Martinha, który wielekroć występował w roli trefnisia zamożniej­szych odeń ludzi, służąc za narzędzie pomsty istot równie podłych jak on, usprawiedliwiała w pełni nieufność Alvara. Bohater nasz uczuł więc jedynie ogromny niesmak dla tak nikczemnego oskarżenia.

Panie Martinho! — krzyknął surowo —jeśli ktoś zapłacił panu za ośmieszenie mnie i tej pani, proszę powiedzieć, ile pan na tym zarobił, a ja gotów jestem dać panu dwa razy tyle, i proszę zostawić nas w spokoju.

Na tak obelżywe słęwa twarz Martinha nie zmieniła ani odrobinę swego bezwstydnego wyrazu, a jedyną jego odpowiedzią było:

Powtarzam raz jeszcze, głośno i wyraźnie, aby wszyscy mogli usłyszeć: ta kobieta jest zbiegłą niewolnicą i moim obowiązkiem jest pojmać ją i zwrócić właścicielowi.

Wtem Isaura, dojrzawszy swego ojca. który szukał jej wzrokiem wśród tłumu, puściła ramię Alvara. podbiegła do Miguela i przytuliła się do jego piersi, kryjąc twarz na jego ramieniu.

Co za hańba, mój ojcze! — krzyknęła głosem przerywanym przez szloch. — Sprawdziło się moje przeczucie.

Ten człowiek jest szalony albo pijany — ryczał Alvaro, blady z gniewu — należałoby przepędzić go stąd, bo nie jest godzien naszego towarzystwa.

Przyjaciele Alvara chwycili Martinha pod ramiona i już mieli wy­rzucić go za drzwi, gdy ów rzekł im z kamiennym spokojem:

Powoli, panowie, posoli! Nie potępiajcie mnie pochopnie. Posłu­chajcie. wpierw ogłoszenia, jakie wam przeczytam, a jeśli to, co mówię, nie jest prawdą, możecie napluć mi w twarz i wyrzu.ić na ulicę.

Tymczasem owo małe zamieszanie poczynało już przyciągać uwagę ogółu i liczne grupki wiedzionych ciekawością gapiów tłoczyły się wokół sprzeczających się ze sobą mężczyzn. Złowrogie zdanie „Ta kobieta jest niewolnicą!” — wygłoszone przez Martinha i przekazywane z ust do ust — obiegło z niewiarygodną wręcz szybkością wszystkie sale i za­kamarki ogromnego budynku, przez który przeszedł szmer zdziwienia i podniecenia. Wszyscy, nie wyłączając muzyków, portierów i służących, jeden przez drugiego cisnęli się do sali, gdzie działy się rzeczy tak niesłychane i zdumiewające. Sala nabita była ludźmi, którzy natężali słuch i wyciągali szyje, by widzieć i słyszeć lepiej.

Wśród milczenia nieruchomego, żądnego sensacji tłumu Martinho spokojnie wyjął znane nam ogłoszenie, rozłożył je i bardzo głośno i wyraźnie przeczytał od początku do końca.

Widać jasno — ciągnął skończywszy — że opis pasuje dosko­nale i tylko ślepiec nie poznałby w tej kobiecie poszukiwanej niewol­nicy. A żeby rozwiać wszelkie wątpliwości, wystarczy tylko spraw­dzić, czy powyżej piersi ma wypalony znak. Jeśli pani pozwoli, zrobi­my to od razu — mówiąc to, Martinho ruszył bezwstydnie w stronę Isaury.

Dość tego, podły łotrze! — ryknął Alvaro, chwycił go za ramię i z całej siły odepchnął od Isaury. Pewnie powaliłby go na ziemię, gdyby ów nie zderzył się z tłumem, coraz ciaśniej tłoczącym się wokół nich. — Dość tego! Dość zuchwalstwa! Niewolnica czy nie, ty nie tkniesz jej swoimi brudnymi rękami.

Nieprzytomna z bólu i wstydu Isaura oderwała się od ojca i zwróciła się twarzą ku zgromadzonym.

Nie trzeba nic sprawdzać! — krzyknęła. załamując ręce. — Dostojni państwo, przebaczcie mi! Popełniłam haniebną niegodziwość. Lecz Bóg mi świadkiem, że to okrutny los zmusił mnie do podobnego kroku. Ten człowiek mówi prawdę. Jestem... niewolnicą!

Twarz nieszczęsnej pokryła śmiertelna bladość, głowę skłoniła na piersi i osunęła się jak piękny alabastrowy posąg wyrwany z piedestału przez podmuch huraganu. Padłaby na ziemię, gdyby ramiona Alvara i Miguela nie podtrzymały jej w porę.

Niewolnica!... Słowo to, wyrwane szlochem z piersi Isaury jak rzęże­nie konającego, szeptane z ust do ust, długo odbijało się echem w ogro*

mnych salach, }ak złowrogi jęk wiatru odzywający się w ciemnościach nocy.

To sensacyjne wydarzenie wywołało wśród zgromadzonych skutek podobny do wybuchu beczki z prochem pośrodku żołnierskiego obozu.

Z początku strach, osłupienie, grozę; później popłoch, poruszenie i wrzawę.

Alvaro i Miguel zanieśli nieprzytomną Isaurę do gotowalni dla pań i tam z pomocą niektórych życzliwych dam poczęli cucić ją i pozostali przy niej, dopóki nie odzyskała całkowicie zmysłów. Martin ho. niespo­kojny i nieufny, udał się w ślad za nimi, śledząc każdy ich krok w obawie, że odbiorą mu łup.

Nie da sie opisać wrzawy, jaka się wnet podniosła, poruszenia, które wzburzyło wszystkie umysły, ani sprzecznych uczuć, jakie miotały duszami zebranych w obliczu tak niespodziewanego odkrycia.

Jakie miny miały piękne i dystyngowane damy, gdy dowiedziały się, iż ta, która je wszystkie przewyższyła urodą, talentem i wdziękiem, jest zwykłą niewolnicą? Nie potrafię opowiedzieć. Niech czytelnik sam to sobie wyobrazi. Ja powiem tylko, że u wielu z nich okrutne rozczarowa­nie mieszało się z wewnętrznym zadowoleniem, zwłaszcza w sercach tych, które irytowało tyle hołdów i zachwytów, jakich nie szczędzili ślicznej nieznajomej porwani entuzjazmem mężczyźni. Damy czuły się upokorzone, lecz także pomszczone. Te, które miały pretensje do miłości Alvara, a nie było ich mało, nie posiadały się z uciechy, tak że szlachetny młodzieniec stał się przedmiotem tysiąca bezlitosnych kpin i uszczypli­wych docinków.

Cóż mi powiesz o niewolniku niewolnicy? — pytały jedna drugą. —

Jaką teraz musi mieć minę, biedaczek!

Taką jak zawsze. Na pewno wyzwoli ją, a potem poślubi. To wariat zdolny do-wszystkiego.

A fe! Jaki niedobry! Będzie miał żonę i doskonalą kucharkę w jednej osobie.

Niewielka pociecha! Piętno niewolnictwa nie zdołało wymazać z czoła Isaury niezatartego piętna doskonałości, które wyryło na nim tchnienie Stwórcy.

W gronie mężczyzn wrażenie było zgoła odmienne. Tylko nieliczni, bardzo nieliczni nie powzięli gorącego współczucia dla losu pięknej

99

\ \ \ V\V\3ÍM8ÍMW

niewolnicy. Wszyscy zaś żywo rozprawiali o tym, co zaszło. Byli nawet tacy. którzy pomimo oczywistości faktów i wyznania samej Isaury wątpili jeszcze w.naoczne dowody.

Nie, ta kobieta nie może być niewolnicą — mówili. — W tym tkwi jakaś tajemnica i pewnego dnia wszystko wyjdzie na jaw.

Nonsens! Są przecież dowody, a i ona sama się przyznała. Ciekaw jestem tylko, kto jest tym prostackim i bezdusznym plantatorem, który trzyma w niewoli istotę tak doskonałą?

Pewnie jakiś gbur o duszy ciemnej i plugawej.

O ile nie jakiś sułtańczyk, który pragnie ją mieć w swoim haremie.

W każdym przypadku należałoby zmusić go, by dał jej wolność. Trzymać w baraku kobietę stworzoną do tego, by zasiadała na tronie...

I tylko taki łajdak jak Martinho, ze swą diabelską chciwością, zdolny był ujrzeć niewolnicę pod postacią tego anioła! Co za podłość! Udusiłbym go, gdybym dostał go teraz w swoje ręce.

Tymczasem Martinho, który na wszelki wypadek wystarał się był już

0 nakaz aresztowania i powrócił w towarzystwie żandarma, zażądał, by niezwłocznie wydano mu Isaurę. Alvaro jednakże użył swych wpływów

1 autorytetu i przeciwstawił się stanowczo owym roszczeniom. Po czym, wziąwszy wszystkich obecnych na świadków, ©głosił się kuratorem niewolnicy, zobowiązując się wydać ją właścicielowi lub temu, kto na jego polecenie tego zażąda. Na próżno Martinho nalegał. Wygwizdany, obrzucony wyzwiskami przez tłum, zmuszony był zrezygnować ze swych pretensji.

Podli! Chcecie mnie okraść! — wrzeszczał jak opętany. — Moje pięć tysięcy! Już po moich pięciu tysiącach...

Tak krzycząc ruszył ku schodom i przeskakując po kilka stopni wypadł na ulicę.

Już blisko miesiąc dzieli nas od opowiedzianych w poprzednim rozdziale wydarzeń. Isaura i Miguel, dzięki odważnemu wystąpieniu Alvara, nadal mieszkają w dzielnicy Santo António. Ponieważ nie mogli już myśleć o ucieczce, pozostali w tym samym małym domku oczekując rezultatu starań, jakie Alvaro rozpoczął w ich sprawie, pełni jednakże obaw i niepokoju żyli jak Damokles w cieniu ostrego miecza.

Ich opiekun prawie co dzień odwiedza zbiegów i spędza z nimi długie godziny na rozmowach o. sposobach uzyskania wolności dla Isaury, dodając im otuchy nadzieją na lepszy los.

Posłuchajmy teraz dyskusji, jaka odbyła się w domu zbiegów pomię­dzy Alvarem i jego przyjacielem, doktorem Geraldo. Dowiemy się z niej,, co jeszcze wydarzyło się od owej fatalnej balowej nocy.

Geraldo nazajutrz po przyjęciu wyjechał z Recife do pewnego mia­steczka w Interiorze, gdzie oczekiwały go ważne sprawy. Wróciwszy po miesiącu do stolicy postanowił niezwłocznie odwiedzić Alvara, powo­dowany w tym samym stopniu przyjaźnią co chęcią dowiedzenia się, jaki obrót przyjęły wydarzenia. Nie zastawszy go w domu dwa łub trzy razy, doszedł do wniosku, że najprawdopodobniej znajdzie go u Isaury, o ile ona jest jeszcze w Recife i mieszka tam gdzie przedtem. Nie mylił się.

Alvaro, poznawszy głos przyjaciela, który od drzwi pytał o niego, wyszedł mu na spotkanie, poprosiwszy uprzednio gospodarzy o pozwo­lenie wprowadzenia go do domu zapewniając ich, że poszukujący go człowiek jest iego zaufanym i bliskim przyjacielem.

Geraldo wszedł do pokoju we frontowej części budynku. Salonik mimo iż niezbyt przestronny i skromnie umeblowany, był tak schludny, i pełen najróżniejszych barwnych i pachnących kwiatów, że przypomina) I raczej altanę niż pokój. Przez szerokie drzwi wychodzące na zwróconą I ku morzu otwartą werandę, do wnętrza wpadał strumień światła, w jego I blasku lśniły pnie cienistych kokosowych palm, a dalej wzrok ślizgał się po powierzchni oceanu, by za linią horyzontu zanurzyć się w świetlistą I głębię nieba.

Isaura i Miguel, powitawszy gościa i wymieniwszy z nim parę I grzecznościowych uwag, wyszli dyskretnie z pokoju sądząc, że przyja- I ciele wolą zostać sami.

Doprawdy, drogi Alvaro — rzekł doktor z uśmiechem — to I rozkoszne mieszkanko i nie dziwi mnie, że spędzasz tu tyle czasu. I I rzeczywiście przypomina czarodziejską grotę jakiejś wróżki. Szkoda I tylko, że zły czarodziej rzucił czar na wróżkę i zmienił ją w zwykłą I

duszy bardzo bolesne wrażenie. Szczerze ci jednak,wyznam, że najwyżej I na kilka chwil ochłodziła moje uczucie do tej kobiety.

Co ty mówisz? A więc jesteś aż tak wielkim dziwakiem?

Co chcesz, natura takim mnie stworzyła. W pierwszym momencie I

jej lęku. Jakże bolesny to był zawód! Ujrzałem, jak w jednej chwili wali I się w gruzy czarodziejski zamek, wzniesiony przez mą wyobraźnię z taką I miłością! Niewolnica... oszukiwała mnie tak długo, aż w końcu ośmie- I szyła mnie wystawiając na najbardziej poniżające szyderstwa. Wyobraź I sobie, jak zawstydzony i upokorzony czułem się, stojąc przed obliczem I wielu znakomitych dam, które zmusiłem do przestawania z niewolnicą. I

A co więcej — dodał Geraldo — niewolnica zaćmiła je wszystkie I urodą i talentem. Nawet świadomie nie mógłbyś zgotować im gorszego I upokorzenia. Tej zbrodni nie wybaczą ci nigdy, nawet gdy pojmą, że I dałeś się omamić.

Wiedz jednak, Geraldo, że ja, który wówczas, onieśmielony I i zmieszany, nie wiedziałem, gdzie ukryć twarz, dziś śmieję się z tego I i winszuję sobie sprowokowania podobnej awantury. Czasem myślę, że I Bóg umyślnie przygotował tamtą scenę, by uwidocznić, jak pompatyczna I

niewolnicę.

Nie żartuj, mój doktorze. Tamta straszna scena pozostawiła w mej

wstyd i gniew zaślepiły mnie. Odczuwałem niemal przyjemność na widok

i śmieszna jest cała ta dystynkcja wywodząca się z urodzenia i majątku, i aby poniżyć pychę i zarozumialstwo możnych, a wynieść i uszlachetnić maluczkich pokazując, iż niewolnica warta może być więcej od księż­niczki. Krótko trwało tó pierwsze nieprzyjemne wrażenie. Bardzo szybko współczucie i zainteresowanie, jakie zawsze budzi nieszczęście tak niezwykłej osoby, a możliwe że także i miłość, która nie zgasła w mym sercu nawet w obliczu tak głośnego skandalu, sprawiły, że zapomniałem

0 wszystkim i postanowiłem za wszelką cenę bronić pięknej niewolnicy. Zaledwie więc zdołałem przyprowadzić Isaurę do przytomności, widząc, że na razie nic jej nie grozi, popędziłem co tchu do naczelnika policji, wyłożyłem mu sprawę i dzięki przyjaźni, jaka mnie z nim łączy, otrzy­małem pozwolenie, by Isaura i jej ojciec — bo wiedz, że to naprawdę jej ojciec — mogli powrócić swobodnie do domu. Zaręczyłem za nich swym honorem. Udało mi się to przeprowadzić mimo ostrego sprzeciwu Martinha, który nie chciał wypuścić zdobyczy z rąk. Rankiem dnia następnego ten sam naczelnik doceniając wagę sprawy zażądał, by przyprowadzić dziewczynę przed jego oblicze, gdyż chciał przesłuchać ją i sprawdzić tożsamość jej osoby. Podjąłem się i tego. Gdybyś ją wówczas widział!... Poprzez łzy, które wycisnęła z jej oczu okrutna sytuacja, przeświecała pełnym blaskiem ludzka godność. Nie było w niej nic z pospolitej niewolnicy. Przeciwnie, postać jej tchnęła słodyczą

1 szlachetnością. Była jak anioł boleści wygnany z nieba i wleczony przed ludzkie trybunały. Omal nie zwątpiłem wówczas w straszną rzeczywi­stość. Naczelnik policji, przejęty szacunkiem i podziwem dla tak pięknej i szlachetnej kobiety, potraktował ją uprzejmie i przesłuchiwał niezwykle łagodnie. Zarumieniona ze wstydu, wyznała wszystko z prostotą czystej duszy. Zbiegła w towarzystwie swego ojca, by uciec przed miłością rozwiązłego, lubieżnego i okrutnego pana, który prośbami i groźbami usiłował ją zmusić do tego by zaspokoiła jego podle żądze. Lecz Isaura, posłuszna wrodzonej skromności i godności, jaką wpoiło jej wykwintne wychowanie, odrzuciła heroicznie niecne propozycje. Nie uległa obietni­com i pogróżkom swego pana. W końcu, w obliczu straszliwych tortur, sięgnęła po środek ostateczny — ucieczkę. Bo tylko to jej pozostało.

- Motyw ucićczki, mój drogi Alvaro, jeśli jest prawdziwy, przynosi jej zaszczyt i czyni z niej bohaterkę. Ona sama jednak nie przestaje być zbiegłą niewolnicą.

102

' v SfeÍ- %,! . V ■ \ \ V ■ \ . VV , 1 V

I dlatego zasługuje na wszelkie współczucie. Opowiedziała mi całe swoje życie i, jak sądzę, może udowodnić swe prawo do wolności. Jej dawna pani, matka obecnego właściciela, która wychowywała ją bardzo troskliwie, oświadczyła kilkakrotnie przy świadkach, że po śmierci zostawi jej w spadku wolność. Zmarła jednak nagle, nie pozostawiwszy testamentu, a Isaura dostała się w ręce najbardziej rozwiązłego i nik­czemnego z panów.

Co zamierzasz teraz uczynić?

Zamierzam żądać, by Isaura pozosftała ńa wolności, a także by wyznaczono jej kuratora, który dochodziłby jej praw.

A' gdzie znajdziesz odpowiednie dokumenty, by dowieść prawdy swych słów?

Tego nie wiem, Gerałdo. Chciałem właśnie poradzić się ciebie i dlatego oczekiwałem cię z niecierpliwością. Proszę, byś swą znajomo­ścią prawa oświecił mnie i natchnął mój umysł do działania. Spróbowa­łem już bowiem najprostszego i najbardziej oczywistego sposobu, jaki mi się narzucił. Napisałem do właściciela Isaury w słowach niezwykle powściągliwych i przekonywających z propozycją, by podał cenę za jej wolność. Skutek był jak najgorszy. Lubieżny i zazdrosny tyran wpadł w gniew i przysłał mi w odpowiedzi obelżywy list, gdzie nazywa mnie uwodzicielem i złodziejem cudzych niewolnic. Grozi też, że skorzysta ze swych praw i odbierze mi Isaurę.

Dość głupi i nieuprzejmy jest ten sułtańczyk — rzekł Gerałdo, przebiegłszy oczyma list. — Lecz pomijając jego arogancję...

Za którą będzie musiał dać mi pełną satysfakcję, zapewniam cię...

...pomijając jego arogancję, skoro nie masz nic, co przemówiłoby na rzecz wolności twej protegowanej, a co mógłbyś uwierzytelnić, on ma niezaprzeczalne prawo żądać wydania swej niewolnicy.

To haniebne i okrutne prawo, mój drogi Gerałdo. Określać mianem prawa instytucję barbarzyńską, przeciwną zasadom cywilizacji, moralności i religii, to już zakrawa na kpinę! Przecież zbrodnią jest już sam fakt, że społeczeństwo toleruje, by jakiś panek, despotyczny i okrutny, powodowany nikczemnymi i bezwstydnymi motywaipi, miał prawo znęcania się nad kruchą i niewinną istotą tylko dlatego, że miała nieszczęście urodzić się niewolnicą.

__ To niezupełnie tak, mój drogi Alvaro. Podobne praktyki należało­by ukrócić. Lecz czy wyobrażasz sobie, że władze publiczne mają prawo I wdzierać się do wnętrza domów i ingerować w prywatne sprawy obywateli? Ileż wstrętnych i odrażających tajemnic kryje się za ogrodze- * niami plantacji i w murach cukrowni! A przecież nie tylko władze, lecz nawet najbliżsi sąsiedzi nie mają o nich pojęcia. Dopóki istnieje niewolnictwo, będą miały miejsce tego rodzaju przypadki. Wadliwa instytucja powoduje nadużycia i tylko wówczas można je zlikwidować, gdy usunie się ich korzenie.

Na nieszczęście, to prawda. Lecz jeśli społeczeństwo w tak nie­ludzki sposób pozostawia te ofiary ,we władzy katów, są jeszcze na świecie dusze szlachetne, które podejmą się ich ochrony i pomsty. Co do mnie, Geraldo, oświadczam, iż dopóki-serce bije w mej piersi, ze wszystkich sił walczyć będę o wolność Isaury i ufam, że Bóg pomoże mi w tak sprawiedliwej i świętej sprawie.

Z tego, co widzę, mój Alvaro, nie powoduje tobą jedynie duch filantropii i nadal kochasz bardzo tę niewolnicę.

Ty to powiedziałeś, Geraldo. Tak, kocham ją i zawsze będę ją kochać. Nie robię z tego tajemnicy. Czyżby było rzeczą wstydliwą i dziwaczną kochać się w niewolnicy? Patriarcha Abraham tak bardzo umiłował niewolnicę Agar, że porzucił dla niej swą prawowitą żonę, Sarę. Niskie urodzenie Isaury nie może pozbawiać jej tej świetlistej aureoli, w jakiej ujrzałem ją po raz pierwszy i w jakiej dotąd chodzi. Uroda i niewinność to gwiazdy, które błyszczą najjaśniej, kiedy świecą w głębokiej ciemności niedoli.

Piękna jest twoja filozofia i godna twego szlachetnego serca, lecz cóż chcesz? Prawa cywilne, umowy społeczne są dziełem człowieka — niedoskonałym, niesprawiedliwym, a często okrutnym. Często bywa, że anioł jęczy w jarzmie niewoli, gdy szatan wynosi się na szczyty władzy.

Czy więc właśnie dlatego — spytał przygnębiony Alvuro — nie znajdziesz żadnego kruczka w tych okropnych prawach, by wyrwać z rąk kata niewinną ofiarę?

Żadnego, Alvaro, dopóki nie przedstawisz jakiegoś dowodu prze­mawiającego na korzyść twej protegowanej. Prawo widzi w niewolniku jedynie własność i nie respektuje jego człowieczeństwa. Właściciel ma , wszelką władzę nad swym niewolnikiem, a traci ją tylko wyzwalając

\ \ \ W

10$

É Ś

* MĄmI

go lub wyzbywając się go w jakikolwiek inny sposób, na przykład przez proces, który dowiódł jego wolności. Nigdy jednak z powodu nikcze- mności lub okrucieństwa właściciela.

Żałosne i głupie szpargały! Oto czym są te wasze prawa! Roją się od rozmaitych kruczków i wybiegów, jeśli trzeba kogoś otumanić, ochronić oszustwo, ukryć niewiedzę, zniszczyć biedaka albo popierać lichwę i chciwość bogaczy. Lecz gdy komuś przyświeca cel humanitarny, gdy idzie o ochronę bezbronnej niewinności, gdy trzeba stanąć w obro­nie pokrzywdzonego przeciw jego prześladowcy, wówczas prawa milczą albo wydają okrutne wyroki. Ja jednak nie będę szczędził wysiłków, nie zaniedbam żadnego dostępnego mi środka, by uwolnić tę dziewczynę spod upokarzającego jarzma, które niesłusznie ją gnębi. Podnietą będzie mi nie tylko zwykłe ludzkie współczucie, lecz — mówię to szczerze — przede wszystkim najczystsza i najgorętsza miłość, którą bez wstydu wyznaję przed światem.

Przyjaciel Alvara wzdrygnął się, słysząc postanowienie tak szczere, obwieszczone z zapałem i w słowach tak egzaltowanych, iż zdawały mu się politowania godnym majaczeniem chorego umysłu.

Nie sądziłem — odparł z powagą że do tego stanu dojdzie twoja egzaltacja w tej ekscentrycznej i niefortunnej miłości. Źe wiedziony ludzkim uczuciem pragniesz wziąć w opiekę bezbronną niewolnicę — nic bardziej godnego i naturalnego; reszta zaś to tylko delirium rozgorącz­kowanej romantycznej wyobraźni. Zastanów się, czy to będzie w dobrym guście i czy nie zaszkodzi twojej pozycji, jeśli pozwolisz, by zawładnęła tobą gwałtowna namiętność do jakiejś niewolnicy?

Niewolnica! — krzyknął Alvaro, zapalając się coraz bardziej —to nic więcej jak puste słowo, które nie wyraża nic albo kłamie. Czystość anioła, uroda wróżki — oto prawda! Czyż jeden człowiek lub nawet cała ludzkość może zbuntować się przeciw zamiarom Stwórcy i z anioła posłanego przez Boga na ziemię uczynić nikczemną niewolnicę?

Przewrotny los sprawił jednak, że anioł lecąc z nieba spadł w ba­gno niewolnictwa i nikt na świecie nie zetrze błota, którym zbrukał swe skrzydła. Żyjemy w cieniu szubienic, mój drogi Alvaro, i musimy zginać kark przechodząc pod nimi. Inaczej biada nam. Kto nie respektuje konwenansów i przesądów, ryzykuje, iż spotka się z nieufnością lub szyderstwem.

106

Niewolnictwo jako takie jest niegodziwością, odrażającym wrzo­dem na ciele narodu, który je toleruje i ochrania. A ja nie widzę żadnego powodu, by do podobnego absurdu doprowadzać szacunek dla przesą­du będącego skutkiem nadużyć, które przynoszą nam hańbę w oczach cywilizowanego świata. Ja będę tym, który pierwszy da szlachetny przykład do nasladovuania. To będzie mój protest przeciw barbarzyń­skiej i upodlającej instytucji.

Jesteś bogaty, Alvaro, i majątek daje ci wystarczająco dużo niezależności, byś mógł ziścić swe filantropijne mrzonki, kaprysy twej romantycznej wyobraźni. Lecz nawet twoje bogactwo, choć tak ogro­mne, nigdy nie zdoła zniszczyć przesądów ani sprawić, że ta niewolnica, z którą, jak wszystko na to wskazuje, chciałbyś związać swój los, zostanie uznana za równą i zaakceptowana w wyższych kręgach towarzystwa.

A czymże dla mnie będą wyższe kręgi towarzystwa, gdy już zostaniemy dobrze przyjęci przez ludzi obdarzonych zdrowym rozsąd­kiem i życzliwym sercem? Poza tym jesteś w wielkim błędzie, mój Geraldo. Świat zawsze składa hołd pieniądzowi, gdziekolwiek by się on znajdował. Złoto ma blask, który oślepia i nie pozwala dojrzeć niskiego urodzenia. Nigdy nie zbraknie nam szacunku i poważania, jeśli tylko nie zbraknie nam pieniędzy.

Zapominasz jednak o sprawie najistotniejszej. Co będzie, jeśli nie uzyskasz wolności dla swej protegowanej?...

Na to pytanie Alvaro zbladł i przytłoczony myślą o tak okrutnej, lecz jakże prawdopodobnej alternatywie, bez słowa odpowiedzi wpatrzył się ze smutkiem w horyzont. Wtem woźnica Alvara, który stal z powozem przy bramie ogrodu, przyszedł oznajmić mu, że jacyś ludzie poszukują go i pragną rozmawiać z nim lub z panem domu.

Mnie!? — mruknął Alvaro. — Czyżbym był u siebie''... Lecz skoro chcą widzieć się także z gospodarzami... niech wejdą.

Alvaro — rzekł Geraldo, wyglądając przez okno —jeśli się nie mylę, to policja. Zdaje mi się, że widzę sędziego śledczego. Czyżby zanosiło się na scenę taką jak ta na balu?

Niepodobna!... Jakim prawem przychodzą odebrać mi święty depozyt, który policja sama mi powierzyła!?

Nie ufaj temu. Sprawiedliwość to bogini bardzo kapryśna i nie­szczera. Dziś zniszczy to, co stworzyła wczoraj.

ROZDZIAŁ 16

Pierwszym krokiem, jaki uczynił Martinho opuściwszy przyjęcie, gdzie udaremniono jego zamiar pojmania Isaury, było napisanie do jej właściciela długiego i szczegółowego listu, w którym donosił, że miał szczęście znaleźć niewolnicę, jakiej ów tak pilnie poszukuje.

Opowiadał drobiazgowo o swych staraniach aż do chwili odkrycia jej na balu. Wychwalał własne zasługi i swą przenikliwość detektywa pisząc, że gdyby nie on, nikt nie domyśliłby się niewolnicy w osobie kobiety tak urodziwej i utalentowanej. Niemiłosiernie przeinaczając fakty, rela­cjonował w mowach godnych sklepikarza, że Miguel osiedliwszy się w Recife począł kupczyć pięknością córki, która zastawiając sidła na rozpróżniaczoną i bogatą młodzież, upolowała w końcu całkiem tłusty kąsek. Ptaszek ów dał się bez trudu oskubać do ostatniego piórka. Pisał dalej, że tą łatwą zdobyczą jest pewien pernambukańczyk imieniem Alvaro, niezmiernie bogaty i jeszcze bardziej postrzelony milioner, który zapalał do niej dziką namiętnością. Młodzieniec ów, omotany jej sztuczkami, postanowił ją poślubić. Wpadł też na nierozsądny pomysł pokazania się z nią na balu. Tam właśnie on, Martinho, miał szczęście znaleźć ją i byłby ją pojmał, i byłaby już w drodze do swego właściciela, gdyby nie sprzeciw rzeczonego Alvara. Ów, mimo iż dowiedział się, z jakiego to motłochu wywodzi się jego heroina, zbywszy wszelkiego wstydu, bronił jej w sposób graniczący ze skandalem. Korzystając z wpływów, jakie dawało mu bogactwo, zdołał udaremnić aresztowanie i ogłosiwszy się kuratorem niewolnicy, zatrzymał ją przy sobie wbrew sprawiedliwości i prawu. Oświadczył przy tym, że nie wyda jej nikomu

prócz jej pana we własnej osobie. Pisał też, iż jak sądzi, zamiarem Alvara jest przedsięwziąć kroki w celu jej wyzwolenia, by uczynić z niej swą żonę lub kochankę. Oznajmił dalej, iż uważa, że jego obowiązkiem jest donieść

0 wszystkim właścicielowi.

Taka była w skrócie treść listu Martinha. Zabrał go do Rio de Janeiro ten sam parowiec, który wziął list Alvara z propozycją wyzwolenia Isaury. Leoncio, zadowolony z wyników poszukiwań, lecz zarazem pe­łen zazdrości i zaniepokojony wiadomościami od Martinha, pospieszył odpisać na obydwa i ten sam statek, który przywiózł Alvarowi zuchwałą

1 obelżywą odpowiedź, zabrał pismo dla Martinha wraz z upoważnie­niem do pojmania niewolnicy wszędzie, gdzie ją spotka. Dla większej pewności Leoncio przesłał mu także kilka listów polecających od pew­nych ważnych osobistości do naczelnika policji z prośbą, by ten udzielił Martinhowi wszelkiej pomocy.

Martinho z wielkim pośpiechem udał się na posterunek policji, i przed­stawiając naczelnikowi wszystkie te papiery zażądał od niego nakazu wydania niewolnicy. Naczelnik przejrzawszy dokumenty zrozumiał, że tym razem nie może mu odmówić, i dal odpowiednie pismo, by prze­kazano w jego ręce rzeczoną niewolnicę. Przydzielił mu też eskortę żandarmów w celu dopilnowania czynności prawnych.

Teraz czytelnik wie już, że to właśnie Martinho. upoważniony przez policję, zjawił się wraz z eskortą w domu Isaury,. by wydrzeć Alvarowi swą zdobycz.

Znowu ten łajdak — wycedził Alvaro przez zęby na jego widok.

Czego pan sobie życzy? — spytał po chwili tonem oschłym i wy­niosłym.

Wielmożny pan — odrzekł Martinho — zapewne domyśla się, co mnie tu sprowadza.

Bynajmniej. Nic mi o tym nie wiadomo. Dziwi mnie także obecność policji.

Przestanie się pan dziwić, gdy dowie się. iż przychodzę upomnieć się o zbiegłą niewolnicę imieniem Isaura, wskazaną przeze mnie nu balu. w którym pan także uczestniczył. Moim obowiązkiem było odesłać ją właścicielowi do Rio de Janeiro, lecz pan, bez uzasadnionych powodów, przeciwstawił się temu i do dziś przetrzymuje ją pan w swych rękach, co jest niezgodne z prawem

109

■■■Mm* .li \ \ \ \ \ WfĘtKm.y*-

Dość tego, panie Martinho. Sądzę, że nie jest pan upoważniony do nadawania lub odbierania praw, wedle swego widzimisię. Pan dosko­nale wie, że jestem opiekunem tej dziewczyny oraz że zgodnie z prawem i z aprobatą władz, pozostaje ona pod moją opieką.

To prawo, o ile godne jest jego miana, wygasa, skoro nie ma pan nic na obronę tej niewolnicy. A ponadto — ciągnął Martinho wyjmując jakiś papier — tu jest wyraźny i nieodwołalny rozkaz naczelnika policji, by wydano mi rzeczoną niewolnicę. Nie może go pan zakwestionować.

. — Widzę stąd, panie Martinho — ozwał się Alvaro po zapoznaniu się z treścią dokumentu — że nie odstąpił pan od swych niegodnych za­miarów i nadal za garść srebrników godzi się pan być podłym narzę­dziem kata nieszczęśliwej kobiety. Proszę zastanowić się i zrozumieć, iż podobnie haniebny czyn może wzbudzić jedynie wstręt i przerażenie wśród uczciwych ludzi.

Martinho, mając za sobą policję, sądził, iż wolno mu zachowywać się szorstko i arogancko. Dlatego też odparł z niezmąconym spokojem:

Panie Alvaro, przyszedłem tu jedynie po to, aby w imieniu wła­dzy zażądać wydania zbiegłej niewolnicy, która tu się schroniła, a nie by wysłuchiwać pańskich pouczeń. Proszę postąpić, jak nakazuje pra­wo i rozsądek, jeśli nie chce pan, żebym przetrząsnął dom i odebrał ją siłą.

—■ Wynoś się, podły siepaczu! — ryknął Alvaro z pasją, nie mogąc dłużej tłumić gniewu. — Zniknij mi z oczu, jeśli nie chcesz drogo zapłacić za twe zuchwalstwa!

Panie Alvaro! Radzę uważać!...

Doktor Geraldo, mimo że nie mógł przyznać racji przyjacielowi, zachowywał aż do tej chwili rozsądne milczenie. Widząc wszakże, iż nierozwaga Alvara przekroczyła dopuszczalne granice, uznał, że jego obowiązkiem jest wkroczyć w spór. Podszedł więc do Alvara i biorąc go pod ramię rzekł cicho:

Co ty wyprawiasz, Alvaro? Nie widzisz, że nic nie zyskasz tym wybuchem? Pogrążysz tylko i siebie, i Isaurę. Więcej opanowania, mój drogi.

Co mam zrobić? Powiedz...

Wydaj ją.

Nigdy! — odparł z determinacją.

[ zapadło milczenie. Alvaro zdawał się namyślać, i __ Mam pewien pomysł — szepnął Geraldowi do ucha. — Spróbuję... I ] n¡e czekając odpowiedzi, zbliżył się do Martinha.

I __ Panie Martinho — powiedział — chciałbym zamienić z panem I (|Wa słowa na osobności.

I — Do usług — odparł Martinho.

Sądzę, mój panie — rzekł Alvaro ściszonym głosem, biorąc go na stronę —że to nagroda jest głównym motywem pańskiego postępowania wobec tej nieszczęśliwej kobiety, która nigdy nie uczyniła panu nic złego. Ma pan do tego prawo, przyznaję, a suma nie jest do pogardzenia. Lecz jeśli wycofa się pan zupełnie ze sprawy, zostawiając w spokoju tę

| niewolnicę, dam panu dwa razy tyle.

Dwa razy tyle!... dziesięć tysięcy realów! — wykrzyknął Martinho,

I wytrzeszczając, oczy.

Właśnie, dziesięć tysięcy realów, jeszcze dziś.

Ale ja, panie Alvaro, dałem już słowo właścicielowi niewolnicy, podjąłem tyle starań i...

To bez znaczenia. Proszę powiedzieć, że ona znów uciekła, albo zmyślić cokolwiek innego.

Jakże to, skoro wiadomo powszechnie, że Isaura znajduje się w pańskich rękach.

Zresztą... jak pan chce, panie Martinho, ale dziwię się, że człowiek tak sprytny jak pan przejmuje się podobnym drobiazgiem...

Dobra, zgoda — rzeki Martinho po chwili namysłu. — Skoro szanownemu panu tak zależy na tej niewolnicy, nie będę więcej nękał pana tą sprawą, która, prawdę mówiąc, jest mi dość wstrętna. Przyjmuję propozycję.

Jestem zobowiązany. Wyświadczył mi pan wielką przysługę.

Lecz jak wyjść z tego z twarzą? »

Wymyśli pan coś. Pańska wyobraźnia z łatwością panu pomoże i jakoś się pan wykręci.

Martinho zastanawiał się chwilę: oczy wbił w ziemię i nerwowo gryzł paznokcie. W końcu stuknął się w czoło i wykrzyknął:

Mam! Nie mogę powiedzieć, że niewolnica zniknęła ponownie, gdyż pogrążyłoby to pana, bo pan wziął za nią odpowiedzialność. Oświadczę więc, że zbadawszy sprawę dokładnie doszedłem do wniosku,

lll

*^Í$¡1SÍP II U-¿vV \ \ \ \ X V V. 9

że dziewczyna znajdująca się pod pańską opieką nie jest niewolnicą której się poszukuje. I wszystko będzie załatwione.

To nie jest najgorsze rozwiązanie... Jednak sprawa jest tak n0. wszechnie znana...

- Nieważne! Pamięta pan zapewne, że w ogłoszeniu była mowa

0 znaku wypalonym nad jej lewą piersią. Powiem, że go nie ma. Nie się wówczas stwierdzić tożsamości. Dodam też, że dziewczyna widziana nocą a we dnie, to dwie różne osoby; że kobieta znajdująca się pod pańską opieką w niczym nie przypomina ślicznej niewolnicy z listu gończego: wygląda nie na dwadzieścia lecz trzydzieści, a nawet czter­dzieści lat, zaś jej uroda i młodość były dziełem różu, bielidła i zwod­niczego blasku kandelabrów.

Jest pan bardzo sprytny — zauważył Alvaro uśmiechając się. — Lecz ci, co na nią patrzyli, nie dadzą temu wiary. Pozostaje też jeszcze! jedna trudność: jej publiczne przyznanie się do winy. Niełatwo to będzii wytłumaczyć.

Ależ to proste! Powiemy, że skłonna jest do histerii i halucy­nacji...

- Brawo, panie Martinho. Ufam całkowicie pańskiej zręczności.

A potem?

- Potem... powiadomię o wszystkim naczelnika policji. Oświadczę mu, że nie mam nic wspólnego z tą sprawą, przekażę swoje upoważnienia jakiemuś detektywowi lub śledczemu, a następnie napiszę do właściciela niewolnicy przyznając się do omyłki. Wówczas on z pewnością zaniecha poszukiwań w naszych stronach i zwróci swe zainteresowania gdzie indziej. Jak pan znajduje mój plan?

i Doskonały. Nie traćmy więc czasu, panie Martinho.

- W tej chwili zaczynam działać, a najdalej za dwie godziny będę i z powrotem i zdam sprawę z wykonania mojej mjsji.

Ale nie tutaj. Będę oczekiwał pana w domu i tam otrzyma pani umówioną sumę.

. ,1

Możecie odejść — zwrócifsię Martinho do śledczego i żandarmów |

czekających za drzwiami. — Nie jesteście już potrzebni. Nie mai

wątpliwości — mruknął pod nosem — zysk się podwoi, jak w „31”. Tal

niewolnica to żyła złota, której nie wyczerpałem jeszcze do końca...

1 odszedł, zacierając ręce z zadowolenia.

No więc? Jaki układ zawarłeś z tym człowiekiem, Alvaro? — spytał

Geraldo, zaledwie Martinho odwrócił się plecami.

Bardzo korzystny — odrzekł Alvaro. — Mój pomysł przyniósł pożądany skutek. Nawet lepszy, niż się spodziewałem.

Alvaro w niewielu słowach opowiedział przyjacielowi, jak udało mu się dobić targu.

Cóż za podły charakter ma ten Martinho! — wykrzyknął Geral­do. — Uważaj, bo z takim typem nigdy nic nie wiadomo. MasŁwięc nadzieję, iż udało ci się cokolwiek osiągnąć?

Nie. Jednakże zawsze coś zyskałem. Zdołam przynajmniej po­wstrzymać na jakiś czas bieg wypadków. Poczekamy, zobaczymy, mój Geraldo. Leoncio, przekonany, że jego niewolnicy nie ma w Recife, będzie sznkał jej po całym świecie. Tymczasem ona zostanie tu, bezpieczna, pod moją opieką, wolna od swego prześladowcy. A ja będę miał dość czasu, by zgromadzić dowody, które potwierdzą jej prawo do wolności. Na razie tyle mi wystarczy. Co do reszty, choć zdajesz się sądzić, iż moja sprawa jest nieodwołalnie przegrana, boska sprawiedli­wość natchnie mnie, jak powinienem dalej postąpić.

Jakże się łudzisz, mój biedny Alvaro!... Myślisz, że usunąwszy Martinha, uchronisz swą podopieczną od niebezpieczeństw? Co za ślepota! Nie zbraknie łotrów równie chciwych na pieniądze, którzy za bajeczną dla nich sumę pięciu tysięcy realów zechcą zapolować na tak cenną zdobycz. Teraz zwłaszcza, gdy Martinho narobił alarmu, a cała sprawa nabrała rozgłosu, pojawią się setki takich Martinhów w pogoni za piękną uciekinierką i niechybnie pójdą tym samym tropem...

Jesteś bardzo sceptyczny, Geraldo, i zawsze widzisz wszystko w czarnych barwach. Przecież prawdopodobne jest, że zmyli ich podstęp Martinha i nikomu już nie przyjdzie do głowy posądzać dziewczynę będącą pod moją opieką o to, że jest niewolnicą łsaurą. Niechby wówczas nawet tysiąc niegodziwców szukało jej we wszystkich częściach świata, niewiele mnie to obejdzie. Tymczasem udało mi się odwlec ostateczne rozwiązanie, a to daje mi pewną szansę.

W porządku Alvaro, przyjmijmy, że tak będzie. Lecz czy nie dostrzegasz, iż podobny postępek nie jest ciebie godny? Że potwierdzasz nim obelżywe epitety, którymi obrzucił cię ten Leoncio? Źe naprawdę stajesz się uwodzicielem i złodziejem cudzych niewolnic?

K

Wybacz, mój drogi Geraldo, ale nie mogę zgodzić się z twoimi zarzutami. .Owszem, byłyby uzasadnione w jakimś pospolitym przypad­ku, lecz nie w okolicznościach tak wyjątkowych, w jakich znajdujemy się Isaura i ja. Nie udzielam schronienia jakiejś tam niewolnicy — bronię anioła, bronię niewinnej ofiary przed furią kata. Moje intencje, a także cnota osoby, dla której się poświęcam, uszlachetniają mój czyn i aż nadtQ starczą, bym usprawiedliwił się w mym sumieniu.

Dobrze więc, Alvaro. Rób, co chcesz. Nie wiem, w jaki jeszcze sposób mógłbym odwieść cię od postępowania, które uważam nie tylko za nierozsądne, lecz również^szczerze mówiąc, za dziwaczne i niegodne takiego jak ty człowieka.

Geraldo nie potrafił ukryć niezadowolenia, jakie budziła w nim ślepa namiętność, popychająca przyjaciela do czynów, które w jego mniema­niu były niedorzecznym i niepojętym szaleństwem. Dlatego, daleki od udzielania rad co do sposobów wyzwolenia Isaury,. starał się usilnie odwieść go od tego celu, przedstawiając sprawę jako trudniejszą, niż była w istocie. Chętnie, gdyby było to w jego mocy( wydałby Isaurę właścicielowi po to jedynie, by uwolnić Alvara od owej niepojętej obsesji, która spychała go na drogę niebezpiecznych ekstrawagancji.

Alvaro został sam. Usiadł przy stole i ukrywszy twarz w dłoniach zatonął w głębokiej zadumie.

Isaura, która z ciszy panującej w pokoju domyśliła się, że goście już opuścili dom, weszła i zbliżyła się nieśmiało do ukochanego.

Panie Alvaro — rzekła cicho — proszę mi wybaczyć... pewnie przeszkadzam. Wolałby pan może zostać sam...

Nie, droga Isauro. Ty nigdy mi nie przeszkadzasz. Przeciwnie, zawsze rad cię widzę przy sobie.

Jest pan taki smutny! Wydaje mi się, że był tu jeszcze ktoś prócz pana Geraldo. I słyszałam podniesione głosy. Czy spotkała pana jakaś przykrość?

Nic się nie stało, Isauro. Przyszło parę osób. by zobaczyć się z doktorem Geraldo.

W takim razie czemu jest pan przygnębiony?

Nie jestem przygnębiony. Przemyśliwałem tylko, jak wyrwać cię z otchłani niewolnictwa, mój aniele, i zapewnić ci życie, do jakiego niebo cię stworzyło.

Ach, proszę się tak nie zadręczać miłością do nieszczęśliwej dziewczyny, która nie zasługuje na tyle poświęceń. To beznadziejna walka z losem.

Nie mów tak. Isauro. W niewielkiej widać cenie masz moją opiekę i moją miłość!

Nie jestem godna słyszeć z pańskich ust lego słodkiego słowa. Proszę przenieść swe uczucie na inną kobietę, bardziej godną ode mnie,

i zapomnieć o biednej niewolnicy, która nie zasługuje nawet na pańską litość, skoro skrywała przed panem swe urodzenie stawiając pana w tak trudnej do zniesienia sytuacji.

Przestáñ, Isauro... Jak długo jeszcze chcesz wspominać tę przeklętą chwilę? Ja, tylko ja ponoszę winę, bo zmusiłem cię do pójścia na ten bal, a ty miałaś aż nadto powodów, by nie zwierzyć mi się ze swego nieszczęścia. Zapomnij o tym. Zaklinam cię na naszą miłość, Isauro.

Nie mogę zapomnieć. Wyrzuty sumienia ciągle stawiają mi przed oczy moją słabość. Cierpienie jest złym doradcą, mąci nam umysł niepokojem. Kqphałam pana i kocham ciągle, i to coraz mocniej... proszę wybaczyć mi to wyznanie, które w ustach niewolnicy musi brzmieć jak zuchwalstwo.

Mów jeszcze, Isauro. Zawsze mów, że mnie kochasz. Mógłbym słuchać tego całą wieczność.

Doprawdy, smutna to była miłość, miłość niewolnicy, miłość bez uśmiechu ni nadziei. Ale myśl, że jestem kochana, dawała mi tyle szczęścia! Pańskie uczucie nobilitowało mnie w mych własnych oczach, pomagało mi zapomnieć o mym niskim urodzeniu. Drżałam z lęku, iż odkrywając przed panem prawdę, utracę na zawsze tę słodką pociechę, jedyną, jaka mi pozostała w życiu. Wybacz mi, panie! Wybacz nieszczę­śliwej niewolnicy, która miała czelność pana pokochać.

Isauro, porzuć te błahe skrupuły i ten pokorny ton, który tak nie pasuje do twych słodkich ust. Skoro kochamy się oboje, skoro ja uwa­żam cię za godną mej miłości, czegóż chcesz więcej? Pokochałem ciebie, nie wiedząc nic o twoim położeniu, podbity niezwykłym wdziękiem twej postaci. A dziś, gdy opromienił twe powaby blask męczeństwa, uwiel­biam cię i czczę bardziej niż kiedykolwiek.

Pan mnie kocha! Myśl ta powiększa jeszcze moje cierpienie... Po cóż nam ta miłość, jeśli nawet nie mogę dostąpić szczęścia zostania pańską niewolnicą i z pewnością zginę z ręki mego kata...

Nigdy, Isauro! — krzyknął Alvaro z uniesieniem. — Moją fortunę, mój spokój, życie całe poświęcę, by cię wyzwolić spod władzy tego podłego tyrana. Skoro ziemska sprawiedliwość odmawia mi pomocy w tym szlachetnym przedsięwzięciu, niech sprawiedliwość boska dokona się przeze mnie.

Och, panie Alvaro!... Niech się pan nie poświęca dla biednej 116

niewolnicy, która nie zasługuje na taką ofiarę. Proszę zostawić mnie okrutnemu przeznaczeniu. Już to tylko, że wzbudziłam miłość w czło­wieku tak szlachetnym jak pan,, jest dla mnie ogromnym szczęściem. Wspomnienie tego uczucia będzie dla mnie pociechą w niedoli. Nie mogę się jednak zgodzić, by zhańbił pan swe dobre imię, darząc tak wielkim uczuciem niewolnicę.

Miej litość, Isauro. Nie zadręczaj mnie więcej tym przeklętym słowem, które nieustannie masz na ustach. Ty niewolnicą!... Nie jesteś nią. nigdy nie byłaś i nigdy nią nie będziesz. Czyż może tyrania jednego człowieka albo jedno despotyczne prawo skazać na niewolę istotę, którą Bóg stworzył aniołem godnym największego uwielbienia? Nie, Isauro. Nie spocznę, póki nie ujrzę ciebie otoczonej szacunkiem i hołdami, jakie niebo ci przeznaczyło. Ufam w opiekę sprawiedliwego Boga, gdyż bronię jednego z jego aniołów.

Alvaro nawet po smutnych wydarzeniach balowej nocy nigdy nie przestał odnosić się do Isaury z szacunkiem, uprzejmością i taktem, traktując ją -jak pannę z najlepszego towarzystwa. Wprowadzał w ten sposób w czyn swoje zasady, zgodnie z nakazem jego szlachetnego serca. Niewinność, cnota i nieszczęście zawsze były dla niego świętością. Jego uczucie, tak samo czyste jak kobieta, która je wzbudziła, nie pozwoliło mu nadużyć niepewnej i poniżającej sytuacji, w jakiej znalazła się jego ukochana. Nie odważył się zbezcześcić jej nieskalanego dziewictwa. Nigdy, gestem ani słowem, nie wywołał na twarzy dziewczyny rumieńca wstydu. Nigdy wargi jego nie musnęły pocałunkiem jej ust. Dopiero po długotrwałych naleganiach Isaury ośmielił się mówić jej po imieniu i to tylko wówczas, gdy byli sami.

Teraz jednak, porwany najczulszym i najgwałtowniejszym uczuciem, po raz pierwszy otoczył ramieniem jej szyję i przytulił łagodnie do piersi jej dziewczęcą główkę.

Trwali oboje uniesieni słodyczą tego pierwszego miłosnego uścisku aż do chwili, gdy usłyszeli turkot powozu przed bramą. Zaraz potem donośne „Proszę otworzyć!” ozwało się u drzwi domu.

W tym samym momencie wszedł woźnica Alvara, mówiąc, że jacyś obcy ludzie pragną go widzieć.

Mój Boże! Cóż to się dziś dzieje? Czyżby to znów ci przeklęci siepaoze?” — pomyślał Alvaro, po czym rzekł zwracając się do Isaury:

- Lepiej będzie, jeśli odejdziesz teraz, moja droga. Nie wiadomo, kto to jest, i wolę, żeby cię nie widziano.

Ach, przysparzam ci jedynie trosk... —szepnęła Isaura wychodząc.

W chwilę potem w progu stanął przystojny i szykownie ubrany

młodzieniec. Znać było po nim wysokie urodzenie i wykwintne wycho­wanie. Jednakże mimo swej urody i elegancji w rysach twarzy miai, jak Lucyfer, coś nieokreślonego, coś posępnego i złowrogiego, co wzbudzało odrazę i lęk.

Na pewno nie jest z policji” — pomyślał Alvaro i rzekł, wskazując gościowi krzesło:

Zechce pan usiąść i powiedzieć, czego życzy pan sobie ode mnie. Jestem do pańskich usług.

Proszę wybaczyć — odparł miody dżentelmen, omiatając badaw­czym spojrzeniem cały pokój — nie z szanownym panem pragnę mówić, lecz z gospodarzem tego domu lub z jego córką.

Alvaro wzdrygnął się. Nie wątpił już, że człowiek ów, jakkolwiek w niczym nie przypominał żarfdarma, przyszedł tu z powodu Isaury. Chcąc się upewnić co do swych podejrzeń, postaqowil nie wołać na razie pana domu, lecz wpierw wybadać intencje nieznajomego.

Gospodarze upoważnili mnie do występowania w ich imieniu, może więc pan zwrócić się do mnie ze swą sprawą.

Chętnie, gdyż to, z czym przychodzę, nie jest tajemnicą. Mara powody sądzić, iż w tym domu schroniła się zbiegła niewolnica imieniem Isaura. Przychodzę pojmać ją...

W takim razie musi pan porozumieć się ze mną, bo ja jestem jej kuratorem...

Ach!... Mam zapewne przyjemność z panem Alvaro...

*■ Do usług.

Doskonale. Bardzo się cieszę ze spotkania. Proszę przyjąć zatem do wiadomości, że jestem Leoncio, prawowity, właściciel tej niewolnicy, j

Leoncio... pan Isaury! Alvaro poczuł się zdruzgotany tym nagłym ciosem. Dłuższą chwilę wpatrywał się oniemiały w tego człowieka o po­nurym wejrzeniu, który stał przed nim bezlitosny i złowrogi jak Książę Ciemności, gotów porwać ofiarę i zawlec ją do piekieł. Zimny pot zrosił czoło Alvara, a serce jego ścisnęło się najboleśniejszą obawą.

To on!... jej kat!... Ach, biedna Isauro!” — myśl ta złowieszczym echem odbiła się w jego duszy, wtrąconej na samo dno zwątpienia.

Czytelnik zapewne zdumiał się nie mniej niż Alvaro na widok Leoncia, który tak niespodziewanie pojawił się w Recife, by zapukać do drzwi domu, gdzie schroniła się Isaura. Powinniśmy więc wyjaśnić, jak do tego doszłoj gdyż można by jeszcze pomyśleć, iż wydarzył się jakiś cud.

Otóż Leoncio po napisaniu i wysłaniu pocztą wspomnianych już listów !1 do Alvara i Martinha bynajmniej się nie uspokoił, a w duszy czuł lęk śmiertelny i palącą zazdrość. Świadomość, że Isaura znajduje się w rę­kach pięknego i bogatego młodzieńca, który kochają do szaleństwa, była dla niego nieznośną katuszą, rakiem trawiącym jego wnętrzności. Miotał się więc w rozpaczy, podsycając w sobie żar namiętności. Przebywał tymczasem w stołecznym Rio de Janeiro, dokąd przeniósł się natych­miast po otrzymaniu pierwszych wieści o Isaurze, gdyż stamtąd łatwiej mu było przedsięwziąć natychmiastowe i energiczne działania w celu ujęcia zbiegów. Napisawszy i wysławszy listy rankiem w przeddzień wypłynięcia parowca z portu, resztę dnia spędził w niepokoju i rozterce. Straszliwa niepewność nękająca jego duszę nie pozwalała mu oczekiwać odpowiedzi na miejscu, gdyż w tamtych latach rejsy statków trwały

0 wiele dłużej niż dziś; pamiętać bowiem należy, iż zainaugurowano wówczas dopiero żeglugę parową wzdłuż wybrzeży Brazylii. Przycho­dziło też Leonciowi na myśl, iż wiele racji tkwi w ludowym powiedzeniu, że każdy jest kowalem swego losu. Wolał nie ufaćstaraniom i dobrej woli pośredników, którzy być może niezbyt gorliwie zwalczać będą wpływy Alvara, będącego zapewne w swych stronach ważną figurą. Zazdrość

1 zemsta nie 4ubią powierzać obcym rękom wykonania swych zamiarów.

Powinienem pojechać tam osobiście” — pomyślał Leoncio.

Jak postanowił, tak uczynił. Najpierw jednak spotkał się z ministrem sprawiedliwości, z którym łączyły go więzy przyjaźni, i poprosił go o list polecający, równoznaczny z rozkazem, do naczelnika policji w Pernam- buco, zobowiązujący go do udzielenia Leonciówi pomocy w odnalezie­niu i ujęciu niewolnicy. Rozsierdzony donżuan nie zaniedbał niczego, by jego pomsta stała się zupełna.

Następnego zaś dnia Leoncio podążał na północ tym samym parow­cem, który wiózł jego listy.

Te jednakże dotarły do celu o kilka godzin wcześniej niż ich autor.

Leoncio, zaledwie stopą dotknął nabrzeża portu w Rećife, niezwło­cznie udał się do naczelnika policji i wręczając mu pismo ministra, przedstawił swe żądania.

Pragnę powiadomić pana, panie Leoncio — rzekł naczelnik — że niespełna dwie godziny temu opuścił mój gabinet pewien człowiek upoważniony przez pana do pojmania tej kobiety, jednak szybko powrócił, by oświadczyć,-że omylił się był, gdyż osoba, którą podejrze­wał, nie jest i nie może być niewolnicą zbiegłą z pańskiego majątku.

Niejaki Mąrtinho, czyż nie, panie naczelniku?

Właśnie.

Trudno uwierzyć w to, co pan mówi, panie naczelniku.

Mówię czystą prawdę. Zresztą są jeszcze tutaj żandarmi i sędzia śledczy, którzy mu towarzyszyli...

A więc traciłem czas na próżno?... To niemożliwe. Proszę mi wierzyć, panie naczelniku, w tym jest jakiś podstęp. Ten pan Alvaro podobno jest bardzo bogaty...

A Mąrtinho to hochsztapler zdolny do każdego łotrostwa. Cóż, wszystko jest prawdopodobne. Panu wszakże, jako głównemu zain­teresowanemu, przysługuje prawo do przekonania się, jak sprawy stoją.

Po to tu przyjechałem. Pójdę tam osobiście. I to zaraz, jeśli można... *

Kiedy tylko pan zechce. Przydzielą panu tych samych policjantów, którzy właśnie stamtąd wrócili, bo nikt lepiej od nich nie pokaże panu drogi. Okażą się też pomocni w aresztowaniu zbiegów, jeśli oczywiście pan ich rozpozna.

Potrzebuję także pańskiego podpisu na tym dokumencie - powiedział Leoncio podając mu pozew przeciwko Miguelowi. — Trze­ba ukarać łajdaka, który miał czelność zdeprawować i skraść mi niewolnicę.

Naczelnik bez wahania spełnił tę prośbę, a Leoncio wraz z eskortą wsiadł do powozu i kazał się wieźć do domu Isaury, gdzie zostawiliśmy go w poprzednim rozdziale.

W owej chwili sytuacja Alvara była nie tylko krytyczna, ale wręcz rozpaczliwa. Jego rywal stał przed nim, w majestacie okrutnego prawa, które dawało mu władzę podeptania najświętszych uczuć. Bezkarnie mógł wydrzeć mu uwielbianą kobietę, bożyszcze jego serca, by zbezcze­ścić ją brutalną namiętnością lub gorzej jeszcze — uczynić z niej ofiarę swej straszliwej zemsty. Alvaro nie miał innego wyjścia jak ugiąć się przed wyrokiem przeznaczenia i patrzeć z bezsilnym gniewem, jak zakuwają w kajdany i prowadzą na miejsce kaźni szlachetną anielską istotę, która była jedyną na świecie kobietą zdolną obudzić w jego sercu miłość wielką, prawdziwą i czystą. Oto ubolewania godny skutek istnienia nieludzkiej i absurdalnej instytucji niewolnictwa! Rozpustnik, libertyn, kat pojawia się wyniosły, pewny siebie, mając za sobą prawo i władzę, prawo i siłę, i powodowany żądzą lub nienawiścią drapieżnie sięga po swą ofiarę. Może postąpić z nią wedle swej woli, podczas gdy człowiek o sercu szlachetnym i wspaniałomyślnym, bezbronny wobec prawa, pokonany stoi ze związanymi rękoma, nie mogąc wyciągnąć pomocnej dłoni w stronę niewinnej ofiary. Jesteśmy tu świadkami niezrozumiałej aberracji prawa, które broni przestępstwa przeciw cnocie.

Alvaro, siedząc naprzeciw Leoncia, czuł się jak skazaniec przed obliczem kata. Nieubłagane ramię przeznaczenia miażdżyło go całym swym ciężarem, nie pozostawiając mu najmniejszej swobody'ruchów.

Leoncio przybył tu płonąc gniewem i zazdrością. Wykorzystał przewagę, jaką dawało mu poparcie władz, by zemścić się na swym rywalu w sposób niegodny człowieka honoru.

Wiem, iż od dłuższego już czasu — kontynuował Leoncio dialog

rozpoczęty w poprzednim rozdziale — przetrzymuje pan tę niewolnicę w swych rękach wbrew nakazom sprawiedliwości, oszukując policję kłamliwymi deklaracjami, których prawdy nigdy nie będzie mógł pan

dowieść. Jednakie teraz przychodzę osobiście upomnieć się o moją własność i położyć kres pańskim wybrykom.

- Wybrykom? Nie. mój panie! Po prostu bronię uciśnionej kobiety przed tyranią mężczyzny, który chciałby stać się jej katem. Oto wszystko.

Ach!... teraz już wiem, że w tym mieście każdy może ukraść niewolnika usprawiedliwiając się skłonnością do filantropii i że każdemu wolno wtrącać się do cudzych spraw.

- Szanowny pan raczy drwić ze mnie, lecz oświadczam, że nie mam najmniejszej ochoty na żarty. Szczerze przyznaję, iż pragnę wolności tej niewolnicy jak własnego szczęścia i że jestem gotów do wszelkich poświęceń, by ją zdobyć. Proponowałem już panu pieniądze i podtrzy­muję ofertę. Dam, ile pan zażąda... odstąpię panu fortunę za tę kobietę. Proszę naznaczyć cenę...

- Nie ma pieniędzy, za które mógłby pan ją kupić. Na nic się nie przyda nawet całe złoto świata, bo nie chcę jej sprzedać.

Ależ to jest okrutny kaprys, perwersja...

Zgoda, może pan to nazwać, jak pan chce. Lecz wolno mi przecież miewać kaprysy, o ile nie godzą one w niczyje prawa?... A czyż nie jest pańskim kaprysem chęć zatrzymania jej przy sobie? Lecz ta właśnie zachcianka sprzeczna jest z mymi interesami, a tego tolerować nie mogę.

Jednakże mój kaprys jest szlachetny, pański zaś to zwykła tyrania, by nie rzec: podłość. Tej plamy na honorze nigdy nie zdoła pan wymazać, jeśli nadal trzymał pan będzie w niewoli tę kobietę. Bezc^ści pan grób pańskiej świętej matki, która tak bardzo się o nią troszczyła na pewno nie po to, by zaspokoić kaprysy swego syna. Patrzy teraz z nieba na pańskie postępki i przeklnie pana niechybnie, w czym cały świat jej przyklaśnie potępiając człowieka, co tak nikczemnie znęca się nad istotą cnotliwą, niewinną i piękną. j

Tego już za wiele, mój panie! Dowiaduję się ciekawych rzeczy. To znaczy, iż niewolnica, jedynie dlatego, że jest ładna i utalentowana, powinna otrzymać wolność. Niech więc pan także się dowie, że skoro matka moja nie wychowała tej dziewczyny, by zadowolić moje kaprysy, I to tym bardziej,.nie zamierzała zaspokajać zachcianek pana, człowieka, I którego nigdy w życiu nie widziała na oczy. Panie Alvaro, jeśli pragnie pan nabyć jakąś ładną niewolnicę i zrobić z niej swą kochankę, proszę I poszukać innej, gdyż co do tej może pan stracić wszelką nadzieję.

122

__ Zapomina pan chyba; gdzie się znajduje i do kogo mówi. Zapewne wydaje się panu, że jest pan na swojej hacjendzie i rozmawia z rządcą lub niewolnikiem. Radzę jednak zmienić ton.

Dość już, mój panie. Zostawmy próżne sprzeczki. Nie przybyłem tu by wysłuchiwać pańskich pouczeń. Żądam tylko wydania niewolnicy. Niczego więcej. Proszę nie zmuszać mnie do użycia siły.

Alvaro, doprowadzony niemal do szaleństwa tak grubiańskim i cy­nicznym zachowaniem, stracił ze szczętem rozsądek i zimną krew.

Widział już tylko jedną drogę ratunku: zabić rywala lub umrzeć z jego ręki. Usłuchał podszeptów gniewu i rozpaczy; zerwał się z krzesła, chwycił Leoncia za klapy...

Kacie! — ryknął z pianą wściekłości na ustach. — Twoja nie­wolnica jest tutaj, lecz nim odbierzesz mi ją, odpowiesz za zniewagi, słyszysz?! Wyobrażasz sobie może, że ja także jestem twoim niewol­nikiem?...

Pan jest obłąkany, człowieku! — odparł Leoncio wystraszony. — Prawa naszego kraju nie zezwalają na pojedynek.

Co mi tam prawa! Dla człowieka honoru godność znaczy więcej niż prawa. Jeśli nie jest pan tchórzem, a sądzę, że nie...

Pomocy! Mordują! — wrzasnął Leoncio i uwalniając się z rąk Alvara rzucił się do drzwi.

Podlec! — krzyknął Alvaro za nim, uśmiechając się z pogardą.

W tej samej chwili, zwabieni hałasem, wpadli do pokoju Isaura,

Miguel oraz czekający dotąd przed bramą żandarmi.

Jestem tu, panie! — były to jedyne słowa, jakie zdołała wyrzec dziewczyna, stając pokornie przed obliczem Leoncia.

To oni! — krzyknął, wskazując Isaurę i Miguela. — Aresztujcie ich!... aresztujcie!

Idź, Isauro, idź — szepnął Alvaro zdławionym ze wzruszenia głosem, podchodząc do niewolnicy. — Nie trać nadziei. Nigdy cię nie opuszczę. Zaufaj Bogu i mojej miłości.

W godzinę potem w domu Alvara zjawił się Martinho. Pewny siebie i bezczelny jak zwykle, przyszedł zdać sprawę ze swej misji, chcąc jak najszybciej zgarnąć do sakiewki umówioną sumę.

Dziesięć tysięcy — myślał — to majątek! Teraz dopiero stanę na własnych nogach... Żegnajcie, wytarte ławki Akademii. Żegnajcie, za­

tęchłe księgi, które tyle czasu wertowałem bezmyślnie. Wyrzucę was przez okno, nie jesteście mi już potrzebne. Życie przede mną. Wkrótce będę kapitalistą, bankierem, komandorem, baronem i... wszyscy zobaczą, iłem wart!”

Obmyślając plany lichwiarskich spekulacji, Mąrtinho widział się już pdnem milionowej fortuny.

Drogi panie Alvaro — ozwał się bez dłuższych wstępów załatwiłem .to tak. jak ułożyliśmy. Może pan żyć bezpiecznie ze swą śliczną uciekinierką, bo odtąd nic już panu nie zagrozi. W rzeczy samej, postępowanie pańskie w tej sprawie było piękne i godne pochwały, właściwe człowiekowi o wielkim sercu. To prawdziwe okrucieństwo trzymać w niewoli dziewczynę tak subtelną i utalentowaną. Oto list, który piszę do tego łotra. Zmyśliłem już z pół tuzina bzdur, które zupeł­nie go zdezorientują.

To mówiąc Mąrtinho rozłożył kartkę papieru i już zaczynał czytać, gdy zniecierpliwiony Alvaro przerwał mu.

Starczy, panie Mąrtinho — rzekł ze złością. — Sprawa jest skończona. Nie będzie mi pan więcej potrzebny.

Skończona?... Jak to?

- Niewolnica znajduje się w rękach właściciela.

- Pana Leoncia?... Niemożliwe!

- To czysta prawda. Jeśli pragnie pan poznać szczegóły, proszę udać się na policję.

A moje dziesięć tysięcy?

Sądzę, że nic nie jestem panu winien.

Mąrtinho wydał okrzyk rozpaczy i wypadł z domu Alvara z niezwy­kłym pośpiechem.

Nie potrafię opisać opłakanego stanu jego duszy w chwili, gdy ujrzał ruinę swych marzeń. Czuł się jak ów wygłodniały pies, który stał nad brzegiem strumienia z kawałkiem smakowitego mięsa w pysku i sku­szony złudnym odbiciem, wypuścił z zębów łup tracąc zarazem i miraż, i zdobyty z trudem kąsek.

ROZDZIAŁ 19

Mogłabyś bardziej uważać, Roso. Co za roztrzepana dziewczyna! Wszystko jej leci z rąk. Od razu widać, że nie jesteś stworzona do pracy w salonach. Twoje miejsce jest w kuchni.

Patrzcie go, nauki mi będzie dawał! A kto cię o to prosił? Nie wtykaj nosa do cudzej roboty. Wracaj lepiej do stajni, a do mnie się nie wtrącaj.

Nie gadaj tyle, głupia — odparł André, ustawiając krzesła na miejsce. — Spójrz lepiej, jak stoją te wazony! I jeszcze nie wyczyściłaś luster... Jesteś tak leniwa i niezdarna! Za czasów Isaury wszystko tu było wypieszczone. Przyjemnie było wejść do tego pokoju. A teraz... Ech, jasne, że nie nadajesz się na pokojówkę.

Ho, ho, musisz za nią bardzo tęsknić! — odcięła się Rosa złośli­wie. — Skoro tak ci się cni za nią, to idź uwolnić ją z ciemnicy. Ale wiedz, że z pewnością nie przyozdobiła jej kwiatami.

Stul buzię, Roso. Uważaj, bo ty także tam się możesz znaleźć...

O nie! Ja nie jestem uciekinierką.

Tylko dlatego, że trudno z tobą wytrzymać. Gdyby nie to, pozwoliłabyś się uprowadzić nawet diabłu. Biedna Isaura! Taka dobra, taka delikatna, a traktują ją jak najgorszą czarną kuchtę. Naprawdę jej nie współczujesz, Roso?

A dlaczego mam jej żałować? I to teraz... A kto jej kazał się upierać?

No to wiedz, że chciałem wziąć na siebie połowę kary, ale rozumie się, że tylko gdyby zamknęli mnie w jednej celi z nią.

To ci poświęcenie! Ale skoro tak, zrób to co ona: jedź zaczerpnąć

świeżego powietrza w Pernambuco, a wtedy z pewnością zechce ci towarzyszyć.

A co mi tam! Gdybym wiedział, że uwiężą mnie wraz z nią... to by dopiero była ucieczka! Ale niestety... Isaura wkrótce opuści nas na zawsze. Będzie jej brakowało w tym domu!

Opuści, jak to?

Zobaczysz.

Sprzedali ją?

Gdzie tam... •

Oddali komuś?

I-to nie.

Wyzwolili?!

Ciekawska jesteś. Poczekaj jeszcze, Roso. Trochę cierpliwości, a być może dziś już dowiesz się wszystkiego.

Jaki tajemniczy! To znaczy, że inni nie mogą wiedzieć tego co. ty?

To żaden sekret, Roso. Nie wiem tylko, czy powinienem ci zaufać... W domu wkrótce będzie wielka nowina. Posłuchaj...

Ho, ho!‘ — przerwała Rosa drwiąco. — Ciekawe, co to,za niespodzianka...

Cicho! Zamknij dziób, Roso... pan nadchodzi.

Czytelnik zapewne domyślił się już, że znów jesteśmy na hacjendzie Leonćia w Campos, w tym samym salonie, gdzie w chwili rozpoczęcia naszej opowieści spotkaliśmy Isaurę nucącą swą ulubioną piosenkę.

Blisko dwa miesiące upłynęły od dnia, w którym Leoncio pojawił się w Recife, by pojmać Isaurę. Przez ten czas Malwina wybaczyła wszystko mężowi i pogodzona ze sobą para nie dalej jak przedwczoraj powróciła na hacjendę. W całym domu zarządzono porządki. Niewolnicy, a wśród nich Rosa i André, woskują posadzki, odkurzają i ustawiają na nowo meble, także w owym wielkim salonie, który stał się milczącym świadkiem tylu tajemnic rodziny, tylu scen wzruszających i wzniosłych lub tragicznych i haniebnych, a który pod nieobecność Malwiny zamknięty był na cztery spusty.

Czytelnik spyta teraz, jak potoczyły się losy Isaury i Miguela, odkąd zmuszeni zostali- do wyjazdu z Pernambuco. Jaki los przeznaczył Leoncio swej niewolnicy? Jak udało mu się uzyskać przebaczenie żony?

Cofnijmy się więc w przeszłość i odpowiedzmy na te tak ważne pytania.

Leoncio, przywiózłszy Isaurę z powrotem na hacjendę, umieścił ją | zupełnym odosobnieniu. Uczynił to powodowany nie tylko chęcią zemsty; wiedział przecież, jak płomienna i na wszystko gotowa była miłość Alvara. Brzmiały mu jeszcze w uszach jego ostatnie słowa: „Ufaj Bogu i mej miłości, a ja cię nie opuszczę!” Dla Leoncia równało się to groźbie. Młody pernambukańczyk bowiem, ze swym majątkiem, wpły­wami i odwagą aż nazbyt szybko mógł wprowadzić zamiar w czyn i podstępem lub gwałtem wydrzeć niewolnicę jej panu. Leoncio więc surowo pilnował dziewczyny, a dla większego bezpieczeństwa uzbroił też wszystkich niewolników, którzy odtąd, miast zająć się pracą na roli, żyli w stanie pogotowia we dnie i w nocy, jak żołnierze strzegący fortecy.

Bowiem młody plantator, owładnięty namiętnością i żądzą okrutnego odwetu, nie zrezygnował ze swej szaleńczej miłości ani nie tracił nadziei, ze zwycięży w końcu obojętność Isaury. Był to kaprys tyrana, szatańskie pragnienie zemsty na bezbronnej ofierze i ukochanym przez nią człowie­ku. Pragnął sycić się jej niewinnością bodajże tylko jeden jedyny dzień, potem zaś zbezczeszczoną, splugawioną jego żądzą — oddać ją z po­gardą rywalowi, mówiąc: Teraz chętnie ją panu odstąpię. I to tanio.

Na nowo wjęc zaczął kusić ją obietnicami i nękać groźbami. Do tortur i gwałtu nie posunął się wyłącznie dlatego, że znał dobrze cnotę i hart ducha Isaury i wiedział, iż w ten sposób zabiłby ją niechybnie, a śmierć jej nie mogła zaspokoić ani żądzy jego zmysłów, ani pragnienia odwetu. Dlatego też począł snuć inne plany. Chciał zarazem upokorzyć zuchwałą niewolnicę i udaremnić zamiary Alvara, wyszydzając przy okazji jego abolicjonistyczne poglądy. Zemściłby się wówczas na obojgu.

Przede wszystkim postanowił pogodzić się z Malwiną. Nie powodowa­ły nim jednak honor ani moralność, a już na pewno nie miłość małżeńska; skłaniał go ku temu najzwyklejszy interes, o czym czytelnik wkrótce się przekona. Leoncio udał się więc do stolicy na spotkanie z żoną.

Nad wszystkimi cechami jego charakteru dominowały kłamstwo, oszczerstwo i fałsz. W jego rękach stanowiły groźną dla prostodusznych serc broń, jaką władał ze zręcznością urodzonego hipokryty. Stanął więc przed Malwiną zawstydzony i skruszony, przysiągł zatrzeć przyszłym postępowaniem najlżejsze nawet wspomnienie dawnych wybryków. Wyznał szczerze, iż wprawdzie, porwany urodą Isaury, działał pod wpływem żądzy, lecz było to jedynie chwilowe szaleństwo, które nie

pozostawiło w jego duszy żadnego śladu.-Obrzucił biedną niewolnicę tysiącem oszczerstw. Oskarżył ją, że świadomie użyła sztuczek najbar­dziej podstępnych, godnych najgorszej ladacznicy, by skusić go i za cenę dziewictwa kupić upragnioną wolność. Zmyślił setki nieprawdopodob­nych kłamstw i w końcu sprawił, że Malwina uwierzyła, iż Isaura uciekła z domu uwiedziona przez jakiegoś amanta, który od dawna się do niej zalecał za ich plecami; że to właśnie ów człowiek dostarczył Miguelowi pieniędzy na wyzwolenie dziewczyny i że gdy ten sposób zawiódł, uknuli wspólnie plan porwania; że gdy znaleźli się już w Recife, pewien miodzie- niec, tyleż bogaty, co postrzelony i ekstrawagancki, zakochał się w niej

i odebrał ją pierwszemu kochankowi; że Isaura, udając wolną dziedzicz­kę, omotała go do tego stopnia, iż biedny młodzieniec omal jej nie po- i ślubił, a nawet dowiedziawszy się, że jego ukochana jest niewolnicą, nie j I chciał jej porzucić, co dało powód do tysiąca skandali, gdyż gotów był na ' i wszystko, byle tylko ją wyzwolić. Jemu to Leoncio odebrał ją w Recife. j Malwina, prostolinijna i łatwowierna, obdarzona sercem czułym

i skłonnym do przebaczania, dała wiarę wszystkiemu, co Leoncio zmy­ślił, by z jednej strony usprawiedliwić swe dawne postępki, z drugiej zaś — przygotować grunt do dalszych działań.

Niegdyś Malwina, gdy zaskoczyła swego męża, zwracającego się do | Isaury z miłosną przemową, poczuła się znieważona w godności małżonki i rozgniewała się na swą mucamę. Z czasem jednak gniew jej . złagodniał i rozwiałby się zupełnie, gdyby nie oszczerstwa Leoncia, przypisujące nieszczęśliwej dziewczynie czyny najbardziej bezecne. Od tej chwili młoda pani uczuła do swej dawnej faworytki silną niechęć zmieszaną z litością. W jej oczach Isaura była odtąd niewolnicą jak inne, bardziej tylko zuchwałą i krnąbrną.

To wystarczyło, by Leoncio uczynił z żony mimowolną wspólniczkę I swej zemsty. Wiedział dobrze, iż Malwina, ze swą duszą łagodną i pełną współczucia dla cudzej niedoli, nigdy by się nie zgodziła na okrutną karę. Dlatego też w jego zamysłach nie było z pozoru nic niegodziwego.

W rzeczywistości wszakże plan był nikczemny i upokorzyć miał serce kobiety świadomej własnej urody i przymiotów ducha.

Cóż wobec tego zamierzasz uczynić z Isaurą? — spytała Malwina. I

Dać jej męża i wręczyć akt wyzwolenia.

A znalazłeś już dla niej narzeczonego?

| Czyż ich brak?... Nie musiałem nawet wychodzić z domu.,

Mam nadzieję, że to nie któryś z niewolników?

A jeśli nawet? Za jednym zamachem wyzwoliłbym i męża. Miałaby

to, na co zasługuje. Choćby taki André, który wzdycha do niej od dawna. Ale nie bój się, nie oddam jej temu nicponiowi. Myślę o kimś znacznie stosowniejszym.

Któż to jest, Leoncio?

Kto?... Belchior.

. — Belchior!... — krzyknęła Malwina śmiejąc się serdecznie. — Nie mówisz tego poważnie. No, zdradź w końcu, kogo jej przeznaczasz...

Belchiora, droga Malwino. Wcale nie żartuję.

Nie sądzisz chyba, że ona zechce zostać żoną podobnego mon­strum?

Tym gorzej dla niej. Nie wyzwolę jej i spędzi resztę życia w cie­mnicy, zakuta w kajdany.

Och, nie, Leoncio... To zbyt okrutne. Cóż to za wolność, jeśli nawet nie pozwolisz jej wybrać męża? Niech poślubi, kogo zechce.

Ona nikogo nie poślubi. Pojedzie prosto do Pernambuco i rzuci się, uszczęśliwiona, w ramiona tego bezczelnego fircyka, kpiąc sobie z mojej dobroci.

A co cię to obchodzi, Leoncio? — spytała Malwina nieufnie.

Co mnie obchodzi? — odparł Leoncio nieco zmieszany. — Jak to, co mnie obchodzi?! Równie dobrze mogłabyś zapytać, co mnie obchodzi mój honor. Gdybyś wiedziała, jak nikczemnie obrażał mnie ten prostak! Jak groził, że wyrwie Isaurę z mych rąk! Zdecydowałem się wyzwolić tę dziewczynę tylko po to, by spełnić życzenie twoje i mej świętej matki. Inaczej nigdy bym tego nie uczynił, nawet gdybym miał traktować ją do końca życia jak udzielną księżnę. Muszę przecież złamać pychę i ukarać

I zuchwałość tego bezwstydnego sutenera.

Zgoda. Sądzę jednak, że Isaura prędzej pozwoli spalić się żywcem, niż poślubi Belchiora.

Nie kłopocz się tym, moja droga. Trzeba ją będzie tylko odpo­wiednio pouczyć. Mam pewien projekt i wydaje mi się, że pôtrafiç nakłonić ją, by uczyniła to z dobrej woli.

Jeśli tylko'ona się zgodzi, ja także nie będę przeciwna.

Okrutny plan Leoncia był istotnie bardzo zręczny. Otóż Miguel,

aresztowany wraz z Isaurą w Recife, natychmiast po przybyciu do Campos znalazł się w więzieniu, skazany w dodatku na zapłacenie wszystkich kosztów, jakie Leoncio poniósł z powodu ucieczki Isaury, a które dzięki sprytowi i koneksjom młodego plantatora osiągnęły nie­zmiernie wygórowaną sumę. Tylko wiele lat ciężkiej praęy pozwoliłoby nieszczęśnikowi spłacić ten dług.

Leoncio, widząc jak bezskuteczne są jego wysiłki złamania uporu

i niechęci Isaury, osobiście odwiedził Miguela.

- Panie Miguel — rżekł chłodno i oficjalnie — współczuję panu

i pańskiej córce, mimo ogromnych strat, jakich staliście się przyczyną. Przychodzę zaproponować panu układ, który pozwoli nam skończyć raz na zawsze z awanturami, intrygami i kłopotami, jakie pańska córka ściągnęła na mój dom, zakłócając spokój mego małżeńskiego pożycia.

. — Zgodzę się na każde rozwiązanie, panie Leoncio — odpowiedział Miguel z szacunkiem — jeśli tylko będzie uczciwe.

Nic bardziej uczciwego i sprawiedliwego pod słońcem. Chcę wy­dać pańską córkę za prawego człowieka i ofiarować jej wolność. Lecz potrzebuję pańskiej pomocy.

Proszę powiedzieć, w czym mogę służyć.

Wiem, że Isaura będzie czuła niechęć do poślubienia mężczyzny, którego jej przeznaczyłem, gdyż ciągle jeszcze żyje bzdurną i ekstrawa­gancką miłością do tego dandysa z Pernambuco, co nabił jej głowę tysiącem niedorzeczności i szalonych nadziei.

Pragnę zauważyć, że owego człowieka powinna wspominać tylko z największą wdzięcznością...

- Wdzięcznością! Myśli pan może, iż on dba o nią choć trochę?. Znaczy dla niego tyle co zużyty pantofel. To był zwykły kaprys jego szalonej fantazji, przelotna zachcianka bogatego paniczyka. Zresztą, oto dowód: proszę przeczytać ten list... Łajdak! Ma czelność pisać do mnie, jakby nic między nami nie zaszło. Udaje przyjaciela i zawiadamia mnie, że właśnie się ożenił. Jak się to panu podoba?... A co .mnie obchodzi jego małżeństwo?! Ale to jeszcze nie wszystko. Korzystając z okazji, prosi mnie z całym cynizmem, żebym, jeśli kiedykolwiek zdecyduję się sprze­dać Isaurę, nie czynił tego bez jego udziału, bo chciałby z niej zrobić mucamę swej małżonki. Oto do czego doprowadza ludzi brak wszelkich zasad!...

_ W rzeczy samej, proszę pana, lecz trudno uwierzyć, że pan Alvaro mógłby postąpić w ten sposób...

Proszę się więc przekonać na własne oczy. Niech pan czyta. Zna pan przecież jego pismo...

To rzekłszy Leoncio wręczył Miguelowi list, który do złudzenia przypominał pismo Alvara.

To jego ręka. Nie ma wątpliwości — odparł Miguel, wstrząśnięty treścią listu. <— Jest na tym świecie tyle podłości, że czasem trudno to zrozumieć.

Ta nikczemność to okrutna nauczka, lecz trzeba ją wziąć sobie do serca, czyż nie, panie Miguel?... Proszę więc zachować ten papier i po­kazać go pańskiej córce. Powinna dowiedzieć się o wszystkim i niech nie liczy więcej na tego człowieka i zapomni o jego.obiecankach, które aż do dziś odbierały jej zdrowy rozsądek. Proszę także uczynić, co w pańskiej mocy, by przekonać córkę do tego małżeństwa, a ja nie tylko daruję panu długi, lecz także zwrócę to, co już mi pan dał. żeby mógł pan otworzyć w Campos jakiś interes i dożyć w spokoju reszty swych dni u boku córki i zięcia.

Ale kto ma być tym zięciem? Tego pan jeszcze nie powiedział.

A, prawda!... Zapomniałem. To Belchior, mój ogrodnik. Zna go pan przecież.

Tak, ale... Ach, panie, za jakże żałosną figurę chce pan wydać moją córkę! Biedna Isaura! Wątpię, czy go zechce.

Cóż znaczy wygląd wobec dobroci serca i pracowitości?

To też racja. Sęk w tym, by ona się zgodziła.

Pewien jestem, że pójdzie za pańską radą.

Zrobię, co będę mógł. Ale nie mam wielkiej nadziei...

Jeśli nie zechce, tym gorzej dla niej i dla pana. Nic z naszej umowy. Wszystko zostanie tak jak przedtem — rzekł Leoncio twardo.

Miguel nie umiał walczyć z przeciwnościami losu. Niewola i cierpie­nia córki, nędza, jaka go czekała po wyjściu z więzienia, i tysiące obaw

o przyszłość były dla niego jak piekielne zjawy, których straszliwego widoku nie potrafił znieść bez uczucia śmiertelnego lęku i grozy. Cena, jakiej nieludzki pan zażądał za umorzenie jego długów i za wolność Isaury, nie wydala mu się zbyt wygórowana. Zgodził się więc na nią bez większego sprzeciwu.

Podczas gdy Rosa i André odkurzali meble w salonie przekomarza­jąc się wesoło ze sobą, w ciemnym pokoiku przyległym do baraków rozgrywała się smutna i wzruszającą scena. Na drewnianym zydlu, z no­gami spętanymi przykutym do ściany łańcuchem siedziała Isaura. Już blisko dwa miesiące trwała ta okrutna kara, a dziś dopiero pozwolono dziewczynie zobaczyć się z ojcem.

Miguel został tam przyprowadzony na polecenie Leoncia. Miał przed­stawić córce projekty jej pana i namówić ją do przyjęcia warunków umo­wy. Jakże przygnębiający widok stanowiło tych dwoje ludzi uginających się pod brzemieniem losu, wycieńczonych, zamkniętych w ciasnej ponu­rej celi. Spotykali się bardziej uciemiężeni i nieszczęśliwi niż kiedykol­wiek. Nie mogli więc powstrzymać łez żalu i westchnień cierpienia, gdy padli sobie w ramiona na powitanie.

Tak, córeczko. Musisz się poświęcić, bo twoja ofiara jest naszą jedyną nadzieją. Tylko ona otworzy nam bramy więzienia. To wielki cios dla twego serca, wiem, lecz łatwiej będzie ci znieść to upokorzenie niż ciężką niewolę, w której czeka cię śmierć.

To prawda, ojcze. Mój oprawca pozwala mi wybrać między jednym męczeństwem a drugim. Tylko że ja nie wiem, które z nich wy­daje mi się bardziej nienawistne i nieznośne. Podobno jestem piękna; wychowano mnie jak bogatą dziedziczkę; nauczono szanować własną godność; ja, prosta niewolnica, budzę uczucie zawiści.w wielu pięknych

i wolnych kobietach; mam tak wspaniałe przymioty ducha — i na co to 132 , J

wszystko? Oddadzą mnie teraz w podarunku żałosnemu pajacowi!... Czyż można było zadrwić ze mnić okrutniej i boleśniej?

Tu konwulsyjny, złowrogi śmiech wyrwał się z pobladłych ust Isaury

i odbił echem w ponurej celi jak przeraźliwy krzyk nocnego ptaka w ciemnościach.

Nie taki diabeł straszny, jak go'malują. To tylko twoja udręczona wyobraźnia widzi przyszłość w barwach tak czarnych. Czas jest naj­lepszym lekarzem. Gdy zdobędziesz się na cierpliwość i rezygnację, przywykniesz do nowego życia, bez wątpienia o wiele lżejszego niż to piekło. Czeka nas jeszcze dużo dni, jeśli nie szczęśliwych, to przynajmniej spokojnych i pogodnych.

Spokój znajdę jedynie w grobie, mój ojcze. Dają mi do wyboru jedną z dwóch tortur. Ja zaś dostrzegam jeszcze jedno wyjście. Promień jasnej nadziei, ostateczność, jaką Bóg zachowuje dla tych, którzy nie mają już innej drogi...

Mówisz o rezygnacji, prawda, Isauro?

Tam, gdzie rezygnacja nie jest możliwa, tylko śmierć...

Zamilcz, córko! Nie bluźnij, szalona! Ja chcę, ja potrzebuję, byś żyłą. Masz odwagę zostawić swego ojca samego na świecie, starego, bezsilnego, wydanego na pastwę nędzy? Co się ze mną stanie, gdy cię stracę?

Przebacz mi, mój dobry, kochany ojcze. Tylko w ostateczności pomyślałabym o śmierci. Wiem, że powinnam żyć dla mego ojca, i pragnę tego z całej duszy. Lecz czy po to muszę poślubić to monstrum? Och, to zbyt wielkie szyderstwo losu. Niech gnębią mnie najsurowszymi karami, niech wyślą mnie na pole z motyką w ręku, bosą i odzianą w zgrzebne płótno, niech traktują mnie jak najpośledniejszą z niewolnic, lecz, na litość boską, niech oszczędzą mi tej hańbiącej ofiary!

Belchior nie jest aż tak brzydki, jak ci się wydaje. Czas i przy­zwyczajenie zrobią swoje. Oswoisz się z jego widokiem. Jest jeszcze bardzo młody, 1 wiekiem na pewno wyprzystojnieje. Zresztą, dawno już go nie widziałaś i nie poznałabyś go teraz. Nie wygląda na prostaka

i nauczył się lepszych manier. Zbierz się na odwagę, córeczko. Kiedy wyjdziesz z tego smutnego lochu na wolność, odzyskasz radość i spokój, tak że nawet z takim mężem będziesz mogła żyć szczęśliwie.

Szczęśliwie! — wykrzyknęła Isaura z gorzkim uśmiechem. — Nie

mów mi o szczęściu, ojcze. Gdyby przynajmniej moje serce wolne było jak niegdyś... Gdybym nikogo nie kochała. Och... od Alvara nie wy- magam miłości. Wystarczy, jeśli zechce uczynić mnie swą niewolnicą. To anioł dobroci. Na próżno usiłuje wyrwać mnie z tej otchłani. O ile szczęśliwsza byłabym z nim niż z tym biedakiem, za którego chcą mnie wydać! Lecz czy wolno mi myśleć o nim? Jakże on, szlachetny i bogaty kawaler, może jeszcze pamiętać o nieszczęsnej niewolnicy?

Masz rację, córko. Zapomnij o tym człowieku. Wymaż z serca tę szaloną miłość. To moja dobra rada.

Czemu, ojcze? Jak mogłabym, nawet w myślach, okazać mu nie­wdzięczność?

Ale nie licz na niego więcej i nie polegaj na jego uczuciu.

Dlaczego? Czyżby o mnie zapomniał?

Twój niski stan nie pozwala ci wznosić oczu na tak ważną osobistość. Przepaść dzieli cię od niego. Namiętność, jaką w nim wzbu­dziłaś, nie była niczym innym jak przelotnym kaprysem, fantazją wiel­kiego pana. Przykro mi mówić ci o tym, Isauro, ale to czysta prawda.

Ojcze! Co powiedziałeś?!... Ach, gdybyś wiedział, ile bólu sprawia­ją mi te straszliwe słowa! Zostaw mi tę ostatnią pociechę i pozwól wierzyć, że on kochał mnie i jeszcze kocha. Po cóż miałby zwodzić zwykłą niewolnicę? «

Bardzo bym chciał oszczędzić ci tego nowego cierpienia. Lecz powinnaś dowiedzieć się o wszystkim. Ten człowiek... Ach, córeczko, przygotuj swe serce na okrutny cios...

Co z nim? — spytała drżąca i wzburzona. — Mów, ojcze! Czy umarł?.-

Żyje, córko, ale... ożenił się.

Ożenił się!... Alvaro się ożenił! O nie! To niemożliwe... kto ci o tym powiedział, ojcze?

On sam, Isauro. Przeczytaj ten list.

Isaura chwyciła kurczowo papier i przebiegła go oczyma. Skończyw- I szy czytać nie wyrzekła słowa skargi, nie wylała jednej łzy, lecz blada jak trup, z zamkniętymi powiekami, z półotwartymi ustami, nieruchoma, I zesztywniała, trwała długą chwilę w tej samej pozie, podobna żonie Lota patrzącej na płomienie trawiące przeklęte miasto. W końcu rzuciła się I z gwałtownym szlochem na łono ojca.

Obfity płacz przyniósł jej ulgę. Podniosła głowę, otarła łzy i zdawało się, iż odzyskuje spokój. Lecz był to spokój złowrogi, lodowaty, grobowy. Wyglądała, jakby serce jej pękło, rażone śmiertelnym gromem. Była to już nie Isaura, lecz jej własny cień.

Umarłam, ojcze. Jestem martwa. Mogą ze mną uczynić, co zechcą.

Były to ostatnie słowa, jakie wyrzekła w swej celi.

Chodźmy, córeczko — powiedział Miguel całując ją w czoło. — Nie poddawaj się rozpaczy. Będziesz żyła i jeszcze będziesz szczęśliwa.

Miguel miał serce dobre i czułe, lecz niezdolne do wielkich namiętno­ści, a jego ciasny, przyziemny umysł nie pojmował ogromu poświęcenia, do jakiego zmuszono Isaurę. Upatrując szczęścia bardziej w dostatnim

i spokojnym życiu niż w ziszczeniu mrzonek o wielkiej miłości, szczerze wierzył w lepszą przyszłość córki i nie rozumiał, że poddając ją podobnemu upokorzeniu, upodlając jej duszę — ranił śmiertelnie jej serce. Chciał widzieć ją żywą i nie dostrzegał, że owo haniebne małżeństwo, dopełniając miary jej cierpienia, skróci co prawda mękę, lecz także odbierze jej życie.

Malwina oczekiwała w salonie wyniku rozmowy, jaką Miguel miał przeprowadzić z oórką. Rosa i André stali pokornie u wejścia w ocze­kiwaniu poleceń.-

Młoda pani uczuła bolesny ucisk w sercu na widok Isaury, która pojawiła się w drzwiach wsparta na ramieniu ojca. Twarz dziewczyny była blada i zmieniona jak u chorej w agonii, włosy w nieładzie; szła chwiejnym krokiem, niepewnie stąpając po posadzce salonu, gdzie nie tak dawno promieniała urodą i młodością, gdzie — zda się — brzmiało jeszcze echo jej melodyjnego głosu...

Lecz nawet i teraz piękna była nieszczęsna niewolnica. Jej wymizero- wana twarz stała się jeszcze bardziej wyrazista, co podkreślało klasyczną regularność jej rysów i upodabniało ją do antycznej bogini. Wielkie czarne oczy, rozświetlone matowym blaskiem melancholii, przywodziły na myśl świece płonące pod łukami sklepienia żałobnej kaplicy. Włosy, wijąc się wokół szyi, otaczały jej głowę ciemną aureolą niby girlandy bluszczu oplatające marmurowe ramiona posągu złumanej boleścią Niobe.

Boże, to przecież Isaura! Biedaczka... — szepnęła Malwina i dwie łzy zwilżyły jej powieki. W owym momencie gotowa była błagać swego

Am«***

męża o litość dla nieszczęśliwej. Przypomniała sobie wszakże wszystko co o niej słyszała od Leoncia, i przybrała maskę obojętności.

- A więc. Isauro — ozwała się łagodnie — powzięłaś już decyzję? Jesteś gotowa poślubić człowieka, którego dla ciebie wybraliśmy?

W odpowiedzi Isaura pochyliła głowę i utkwiła wzrok w podłodze.

- Tak. pani —odparł za nią Miguel. — Isaura pragnie być posłuszna woli jaśnie państwa.

- Czyni rozsądnie. Nie zniosłaby dłużej podobnego traktowania. A ja także nie zamierzam dłużej tolerować okrucieństwa pod dachem mego-domu. Nie po to jej zmarła opiekunka stała się dla niej drugą matką. Isauro, upadłaś nisko, lecz ja nadal jestem ci wielce życzliwa

i położę kres twej męce. Otrzymasz zarazem wolność i dobrego męża.

Dobrego! Mój Boże... co za ironia!” — pomyślała Isaura.

- Belchior jest przyzwoitym człowiekiem, zgodnym i pracowitym. Wierzę, że będziesz z nim szczęśliwa. Poza tym warto przecież ponieść każdą ofiarę, jeśli tylko prowadzi do wolności. Prawda, Isauro?

5 Bez wątpienia, proszę pani. Skoro taka jest wola mych pań­stwa, przyjmuję ją z pokorą. „Wypuszczają mnie z lochu — pomyślała Isaura — by poprowadzić mnie na szafot.”

Cieszę się, Isauro. Dowiodłaś, że jesteś posłuszna i rozważna. André, poproś tu pana Belchiora. Pragnę powiadomić go osobiście, że ziści się oto jego największe marzenie. Żyje nim przecież od tylu lat. Sądzę, iż pan Miguel także będzie zadowolony z obrotu spraw. Zawsze to coś znaczy dla jego córki — wydostać się z niewoli i poślubić człowieka wolnego, a do tego białego. Lepsze to niż ucieczka i tułaczka j po świecie. Isauro, na dowód, jak bardzo pragnę twego, dobra, chcę roztoczyć opiekę nad twym małżeństwem. Położymy wreszcie kres cier­pieniom, a w naszym domu zagości znów spokój i szczęście, które tak dawno już nie zaglądały w jego progi.

To rzekłszy Malwina otworzyła stojącą na stole szkatułę z klejnotami, wyjęła z niej bogaty złoty naszyjnik i zawiesiła go na szyi Isaury.

- Przyjmij to, Isauro — powiedziała. — To mój prezent ślubny.

Dziękuję, proszę pani. Jest pani bardzo dobra — rzekła dziewczy­na, myśląc przy tym: „To powróz, który kat zwykł zarzucać na szyję skazańca.”

W tej właśnie chwili André wprowadził do salonu Belchiora.

136

_ Oto jestem, proszę pani — zwrócił się ogrodnik do Malwiny. — Siuga uniżony. Czego pani życzy sobie ode mnie?

Pragnę panu pogratulować, panie Belchior — odparła młoda pani.

Pogratulować? A czego właściwie?

Nie wie pan? Więc ja panu powiem: Isaura będzie wolna i... no, proszę zgadnąć resztę!

I odejdzie precz, na pewno... O, ja nieszczęsny!

Jaki pan niedomyślny! Isaura postanowiła pana poślubić.

Co też pani mówi! O, proszę wybaczyć... ale nie wierzę własnym uszom. Pani raczy ze mnie żartować...

Skądże! Mówię prawdę. Oto ona. Niech sama panu powie. Proszę poczynić odpowiednie przygotowania, panie Belchior, i to jak najszyb­ciej, bo ślub odbędzie się już jutro. Tu, w tym domu.

| — Pani jest dobra jak anioł! — wykrzyknął Belchior, rzucając się do nóg Malwinie, by ucałować jej stopy.

Proszę wstać, panie Belchior. Nie mnie, lecz Isaurze powinien pan dziękować. —

Belchior podniósł się posłusznie i padł na kolana przed Isaurą.

Królowo mego serca' — rzekł, czepiając się nóg biednej niewolni­cy, która wycieńczona więzieniem, omal nie upadła na ziemię, obalona szaleńczym entuzjazmem groteskowego kandydata na małżonka. Scena owa byłaby nieodparcie komiczna, gdyby pod powierzchnią farsy nie kryła się straszliwa tragedia.

Isauro!... spójrz na mnie. Oto u twych stóp leży twój niewolnik Belchior!... Spójrz na twego wielbiciela, bo dziś czuje się księciem. Pozwól, że obsypię pocałunkami twą rączkę...

Boże, w jakim odrażającym widowisku muszę uczestniczyć! — szepnęła do siebie Isaura i odwracając twarz podała Belchiorowi rękę.

Ów zaś przylgnął do niej ustami w ekstazie, po czym wybuchną! płaczem jak dziecko.

A to dureń! ;— powiedział André do Rosy, komentując tragiko­miczną scenę, którą śledzili, stojąc na uboczu. — I niech mi teraz ktoś powie, że nie dla psa kiełbasa!...

Ja wolałabym raczej wydać się za aligatora.

Ten nasz młody pan. ma diabelskie pomysły! Komu prócz niego przyszłoby do głowy ożenić wieloryba z syreną.

137

MMMMI i I \ HI 11

A tobie żal! Znają cię; kręcisz nosem, bo sam chciałbyś zostać tym wielorybem. Patrzcie go! Niedoczekanie twoje... Tego tylko brakowało, żeby panicz dał ci w posagu Isaurę.

A pewnie! Założę się, że Isaura nie idzie za niego z dobrej woli. No, a potem... jakoś to załatwimy. Może wyślemy wieloryba do raju?...

- Idżże, głupcze! Myślisz, że Isaura w ogóle zwraca na ciebie uwagę?

- Nie złość się, moja piękna Roso. Teraz już nie ma rady, muszę zadowolić się tobą. Także jesteś niczego sobie... Zresztą, na bezrybiu

i rak ryba.

Podlec!... Pilnuj swego! A pociesz się kim chcesz, byle nie mną.

Leoncio, mój kochany — rzekła Malwina do męża rankiem następnego dnia — czy wydałeś już wszystkie konieczne zarządzenia? Pamiętaj, że musimy załatwić tę sprawę jeszcze dziś.

Chyba po raz setny pytasz mnie o to samo. Malwino — odparł Leoncio. — Lecz chętnie po raz setny odpowiem, że dopilnowałem wszystkiego, co do mnie należy. Już wczoraj wysłałem umyślnego do Campos. Notariusz i ksiądz przybędą punktualnie. Sporządzimy uroczy­sty akt wyzwolenia, a potem Isaura i Belchior połączą się małżeństwem, czego zdajesz się oczekiwać z większą niecierpliwością niż naszego własnego ślubu — dodał z uśmiechem.

Malwina wyszła, pozostawiając męża w towarzystwie człowieka imieniem Jorge. Tej postaci czytelnik jeszcze nie zna. Niech się więc dowie, że nazywając to indywiduum pasożytem, bylibyśmy jeszcze zbyt pobłażliwi.

Gatunek pasożytów posiada bowiem wiele odmian, a nawet każdy osobnik ma szczególny kształt i specyficzną barwę. Ten był słusznego wzrostu, odziany dostatnio, z natury dowcipny i pełen kurtuazji. Są to charakterystyczne cechy prawdziwego pasożyta. Jorge nie tył kosztem jednego tylko organizmu. Zmieniał swych żywicieli, pokonując czasem wielkie odległości, co było zjego strony bardzo rozsądne, gdyż zapewniał sobie egzystencję urozmaiconą i zabawną, dla innych zaś towarzystwo jego stawało się mniej niewygodne i męczące. Miał licznych przyjaciół. Łączyły go zażyłe stosunki ze wszystkimi plantatorami na obu brzegach Paraiby, od SSo Jo80 da Barra do S3o Fidelis. Jeśli wierzyć temu, co

mówił, zawsze miaf pełne ręce roboty i tysiąc różnych spraw na głowie, chętnie jednak rezygnował z interesów, gdy któryś z jego przyjaciół zechciał zaprosić go na kilka dni do siebie.

Leoncio, osamotniony po rozstaniu z Malwiną, znajdował w jego towarzystwie wiele pociechy. Jadali, polowali i grywali razem. Jorge rozweselał go opowiadaniem zabawnych i skandalicznych anegdotek, przyklaskiwał wszelkim jego kaprysom i ekstrawagancjom i schlebiał brudnym namiętnościom. Leoncio zaś uważał Jorge’a za prawdziwego przyjaciela; uczynił zeń swego powiernika i zwierzał mu się z najskryt­szych myśli, wprowadzał go w swoje przewrotne plany i wtajemniczał we wszystkie sekrety rodziny.

Posłuchajmy teraz rozmowy obu tych godnych siebie kompanów, a łatwiej przejrzymy nikczemne plany i diabelskie machinacje Le- oncia.

Tak więc w końcu, Jorge, znalazłem pomysłowy i pewny sposób usunięcia wszystkich trudności. Wierzę teraz, że wszystko ułoży się jak najlepiej.

Z pewnością. Pozwól, że z góry pogratuluję ci triumfu. Nie pytam

o nic i życzę powodzenia.

Posłuchaj jednak dalej, a zrozumiesz, w czym rzecz. Tym małżeń­stwem uśpię czujność żony, a Isaura nie wymknie mi się przecież z rąk. Los jej ojca uzależniony jest ode mnie; nie puszczę też stąd tak łatwo tego głupiego ogrodnika, za którego ją wydaję. No a potem... Wiesz dobrze, iż czas i wytrwałość oswajają najdziksze bestie. Tymczasem krnąbrna niewolnica otrzyma karę, na jaką zasłużyła swym zuchwałym buntem. Musiałem postąpić w ten sposób, gdyż Malwina nie zechciałaby się ze mną pogodzić, gdyby Isaura pozostała w mych rękach. To kobiecy kaprys i niewiele by mnie obszedł, gdyby... ale to tylko między nami, mój drogi. Ufam twojej dyskrecji.

Możesz mówić bez obawy. Moje serce jest jak grób dla sekretów przyjaźni.

Dobrze więc. Dąsy i zachcianki niewiele by mnie obeszły, gdyby nie chaos w interesach hacjendy. Wskutek niezliczonych okoliczności — wybacz, ale nie chcę teraz o tym rozmawiać — grozi mi straszliwy krach finansowy i nie wiem, czy o własnych siłach zdołam go uniknąć. Tymczasem mój teść jest jedynym człowiekiem, który swymi pieniędzmi

lub kredytem byłby w stanie podeprzeć gmach mojej fortuny, gotowy runąć w każdej chwili.

Podziwiam twoją rozwagę. Och, twój teść... Znam go dobrze. To solidna firma, jeâna z potężniejszych w Rio de Janeiro. Na pewno nie pozwoli ci zginąć. Kocha córkę i zrobi wszystko, by zapobiec ruinie zięcia. ę

Tego jestem pewien. Ale to jeszcze nie cala prawda. Słuchaj dalej, Jorge. Mój rywal, ten pan Alvaro, który tak bardzo chciał uczynić z Isaury swą przyjaciółkę, że zbywszy wstydu uwiódł ją, ukrył i bronił jej publicznie, wywołując w Recife skandal za skandalem, ten groteskowy orędownik wolności cudzych niewolnic, który groził, że odbierze mi tę dziewczynę za wszelką cenę, otóż ten właśnie człowiek będzie musiał zrezygnować raz na zawsze ze swych roszczeń. Widzisz więc, mój Jorge, ile korzyści daje mi to małżeństwo.

Doprawdy, twój plan jest godny podziwu — wykrzyknął Jorge z emfazą. — Twój spryt jest niezrównany! Ręczę, że gdybyś poświęcił się polityce, odegrałbyś znaczną rolę w kraju. Stałbyś się wybitnym mężem stanu. Ten współczesny Don Kiszot, wyzwoliciel cudzych niewolnic, o ile są ładne, znów będzie vyalczył z wiatrakami. Będziemy się doskonale bawić, widząc jego rozczarowanie, jeśli oczywiście nie zechce się wycofać ze swej śmiesznej awantury.

Na to chyba się nie zdecyduje... ale gdyby ośmielił się tu pokazać, przytrzemy mu nosa.

Panie — rzekł André wchodząc do salonu — przy bramie czekają jacyś dżentelmeni. Pytają, czy mogą zsiąść z koni i wejść do środka.

Ach tak, wiem już — odpowiedział Leoncio. — To ludzie, któ­rych wezwałem: wikary, notariusz i* świadkowie... Dobrze! A więc wszystko gotowe. Przybyli nawet szybciej, niż się spodziewałem. Niech wejdą.

André wyszedł, Leoncio zaś wezwał Rosę:

Poproś tu panią Malwinę, Isaurę, pana Miguela i Belchiora — polecił jej. — Są już chyba gotowi. Potrzebuję ich tutaj.

Jestem niepocieszony, bo przedstawienie zbliża się do końca — zwrócił się Leoncio do swego przyjaciela. — Chciałbym, żeby wszystko odbyło się z pompą i bardzo uroczyście, bo chcę zasugerować Malwinie. że zaspokojenie jej kaprysu sprawia mi wielką przyjemność. Wtedy

łatwiej mi przyjdzie ją oszukać. Lecz — i niech to zostanie między nami — wiem. że to małżeństwo jest zwykłą farsą. Mam całkowitą, pewność, że Isaura w głębi serca gardzi tym żałosnym idiotą, który tylko

2 nazwy będzie jej małżonkiem. Ja tymczasem poczekam na sposobną okazję i wierzę, że mcye starania wydadzą upragniony owoc.

Co do mnie. ni^wątpię w rezultat planu tak genialnie ułożonego. Ledwie Jorge wypowiedział te słowa, w drzwiach salonu pojawił się miody i urodziwy dżentelmen w szykownym podróżnym stroju. Towa­rzyszyło mu kilku ludzi. Leoncio, który już podnosił się, by ich powitać, znieruchomiał jak skamieniały.

Och, to nie są ci, których się spodziewałem —szepnął do siebie. — Jeśli się nie mylę, to... Alvaro!

Witam pana — zwrócił się do niego młody kawaler, skinąwszy głową.

Witam, panie Alvaro — odrzekł Leoncio. — Wszak to pana mam honor gościć w mym domu.

We własnej osobie. Do usług.

Ach, jakże się cieszę... Nie oczekiwałem pana. Zechce pan usiąść.

A więc wybrał się pan na przejażdżkę po naszych południowych pro­wincjach?

Te i inne banały prawił Leoncio, usiłując opanować zmieszanie, w jakie wtrąciła go nagła wizyta Alvara w chwili, gdy wydarzenia miały przyjąć tak dramatyczny obrót.

W tym momencie nadeszli z głębi domu Miguel, Belchior, Malwina i Isaura: wszyscy ubrani odświętnie, jak do ceremonii zaślubin.

Boże!... Co widzę?... — szepnęła Isaura, ściskając kurczowo ramię Miguela. — Czyżby wzrok mnie mylił? Nie! To on... Alvaro. Jak to możliwe? . s-

Och! — krzyknęła głośno. To krótkie westchnienie wyrażało cały ogrom ulgi i nadziei na wydostanie się z koszmarnej otchłani lęku, w jakim pogrążone było dotąd jej serce. Kto przypatrzyłby się jej teraz uważnie i z bliska, dojrzałby lekki rumieniec na jej twarzy, powleczonej marmurową bladością bólu i cierpienia. Rumieniec ów był jak jutrzenka nadziei, a raczej pierwszy, nieśmiały jej promień, rozświetlający oblicze tej, której życie za chwilę miało zatonąć w mrokach posępnego zachodu i pogrąży? się w nich na zawsze.

Nie spodziewałem się, iż będę miał zaszczyt powitać dziś pana 1 mym domu — ciągnął Leoncio, odzyskując stopniowo zimną krew, a wraz z nią bezczelność i arogancję. — Pozwoli pan jednak, że pogra­tuluję sobie i panu tak szczęśliwego zbiegu okoliczności. Wizyta pańska zdaje mi się wydarzeniem niemal opatrznościowym.

Czyżby?... Bardzo mnie to cieszy. Będzie ,pan łaskaw wyjaśnić, dlaczego?

Z prawdziwą przyjemnością. Proszę przyjąć do wiadomości, że ta pańska podopieczna, ta niewolnica, dla której uczynił pan tyle dobrego, dziś jeszcze zostanie wyzwolona i poślubiona porządnemu, uczciwemu człowiekowi. Przybył pari w samą porę, by na własne oczy ujrzoć, jak urzeczywistniają się pańskie filantropijne marzenia. Będę niezwykle rad, jeśli szanowny pan zechce uczestniczyć w ceremonii i uświetnić ją swą obecnością.

Chciałbym tylko wiedzieć, kto ją wyzwala? — spytał Alvaro uśmiechając się zjadliwie.

. — A któż by, jeśli nie ja, jej prawowity właściciel? — odparł Leoncio wyniośle.

Tak? Więc oświadczam panu, że nie może pan tego zrobić, mój panie — rzekł Alvaro stanowczo. — Ta niewolnica już do pana nie należy.

Nie należy do mnie!... — ryknął Leoncio, zrywając się na równe nogi. — Pan bredzi czy kpi sobie ze mnie?

/ — Ani jedno, ani drugie — odpowiedział Alvaro spokojnie. — Powtarzam panu: ona nie jest już pańską własnością.

' Kto śmie odebrać mi prawa, jakie do niej mam?

Pańscy wierzyciele, drogi panie — odparł Alvaro, nie wyprowa­dzony z równowagi. — Ta hacjenda wraz ze wszystkimi niewolnikami, ten dom, a także sprzęty, zastawy i tak dalej — nie należą już do pana. Od dziś nie może pan rozporządzać nawet najmniej wartościowym gra­tem. Proszę spojrzeć — ciągnął, pokazując plik papierów — tu, w moich rękach, znajduje się pańska fortuna. Pańskie pasywa przewyższają całe obecne mienie rodu Gomezów. Ruina jest kompletna i nieodwołalna.

O egzekucji dóbr zostanie pan niezwłocznie powiadomiony.

Na znak Alvara pilarz sądowy, który przybył wraz z nim, przedstawił Leonciowi nakaz sekwestru i egzekucji majątku. Młody bankrut wyrwał

mu papier z ręki i przebiegł go szybko oczyma. Wzrok jego ciskał błyskawice.

- Jak to?! wykrzyknął. — To tak nagłe, i beż uprzedzenia załatwia się podobne sprawy? Mogę przecież zażądać moratorium, by ocalić honor i fortunę? .

- Pańscy wierzyciele okazali się i tak zbyt ustępliwi i skłonni do kompromisów. Proszę przyjąć do wiadomości, że od dziś ja jestem głównym, jeśli nie jedynym pańskim wierzycielem. Wszystkie weksle są w mym posiadaniu, a ja nie mam najmniejszej ochoty na ugody lub zwłoki jakiejkolwiek natury. Powinien pan jak najszybciej sporządzić inwentarz majątku. I ostrzegam: wykręty na nic się nie zdadzą.

- Przekleństwo! ryczał Leoncio, rwąc sobie garściami włosy z głowy.

- Mój Boże! Mój Boże... co za nieszczęście! Jaki wstyd! szlochała Malwina.

Powstrzymajmy na chwilę bieg wydarzeń. Niech dwaj rywale sto­ją naprzeciw siebie; niech Alvaro patrzy na Leoncia ze zwycięską pogardą, jak wielkoduszny lew, ujarzmiający silą swego wzroku pod­stępnego tygrysa, który warczy pod mocarnym spojrzeniem króla zwie­rząt. My zaś ponownie cofnijmy się w przeszłość, by dowiedzieć się, w jaki sposób Alvaro znalazł się w domu Leoncia i jak udało mu się udaremnić jego plany wówczas, kiedy zmierzały już ku ostatecznemu rozwiązaniu.

Gdy Alvarowi odebrano Isaurę, popadł w całkowite otępienie. Zraniony w swej dumie, ograbiony z przedmiotu najgorętszych uczuć, okpiony i znieważony arogancją zagorzałego zwolennika niewolnictwa, oddał się najczarniejszej rozpaczy. Doktor Geraldo, dowiedziawszy się

o klęsce przyjaciela, pospieszył mu niezwłocznie z pomocą widząc, jak bardzo zdruzgotany jest tym okrutnym ciosełn. Dzięki inteligentnym radom i usilnym staraniom tego uczynnego człowieka ból Alvara zmienił się w pełną melancholii rezygnację. Pod wpływem słów przyjaciela Alvaro zdołał przekonać samego siebie, że najlepsze wyjście z tej rozpaczliwej sytuacji — to zapomnieć na zawsze o łsaurze.

Każdy krok, jaki podejmiesz dla wyzwolenia tej dziewczyny — mówił Geraldo — będzie skończonym szaleństwem, które nie przyniesie żadnego rezultatu, może narobić ci nowych kłopotów, a nawet okryć śmiesznością i hańbą. Przeżyłeś już dwukrotnie okrutne rozczarowanie: raz na balu, a potem we własnym domu, to ostatnie jeszcze smutniejsze j bardziej upokarzające. Ostrzegam, że następne będą dużo gorsze

i sprawią, że poczniesz staczać się z przepaści w przepaść, aż do swej całkowitej zguby.

Alvaro, posłuszny przestrogom Geralda, całą siłą woli starał się zapomnieć o swojej miłości i filantropijnych marzeniach. Na próżno. Po miesiącu wewnętrznej walki, gdy daremnie buntował się przeciw pory­wom serca, poczuł się bezsilny i zrozumiał, że nic nie poradzi wobec wszechwładnej mocy przeznaczenia. Bezskutecznie szukał pocieszenia w poważnej pracy umysłowej albo we fry wolnych rozrywkach. Nie zdo­łał wymazać z pamięci obrazu pięknej niewolnicy. Widział ją we wszy­stkich snach swej duszy — promieniejącą urodą i wdziękiem, kuszącą i pełną czaru jak wówczas, na pamiętnym balu; kiedy indziej stawała mu przed oczyma blada, przygnębiona, złamana pod brzemieniem niedoli, zakuta w kajdany, wznosząca ku niemu błagalne spojrzenie, jakby mówiła: Przyjdź, nie opuszczaj mnie; tylko ty możesz zerwać pęta, którymi mnie związano.

W końcu Alvaro utwierdził się w nieodpartym wewnętrznym prze­konaniu, że niebo splatając jego los z losem prześlicznej dziewczyny, wybrało go na narzędzie opatrzności i powierzyło mu szlachetną i świętą misję wyrwania jej z niewoli ¡'przywrócenia jej ludzkiej godności.

Postanowił więc, bez względu na skutki, kontynuować walkę z żarli­wością fanatyka, z uniesieniem natchnionego przez Boga wyzwoliciela.

Udał się niezwłocznie do Rio de Janeiro. Zdał się na przypadek: nie miał gotowego planu, nie zastanawiał się, co powinien uczynić, by dojść do celu. Powodowało nim mgliste przeczucie, że opatrzność sama go poprowadzi. On zaś chciał znaleźć się bliżej rywala, by poznać jego sytuację i dowiedzieć się, czy nie można by go w jakiś sposób zmusić do wyzwolenia Isaury.

Zszedł więc na brzeg w stolicy z zamiarem udania się wprost do Campos. Jednakże nim wyruszył z miasta, postanowił zebrać wśród miejscowych kupców informącje o Leonciu.

Tak, znam dobrze tego człowieka — odparł na jego pytanie pierwszy napotkany rozmówca. — Ten młodzieniec jest bankrutem, i to kompletnie zrujnowanym. Jeśli szanowny pan także jest jego wierzycie­lem, proszę zawczasu przygotować się na najgorsze, bo my tu jesteśmy zupełnie bezradni. Jego dom, gdy zostanie przeznaczony do podziału, licząc na czysto, zwróci nam zaledwie połowę długu.

To odkrycie było dla Alvara jak błyskawica, w burzliwą noc prze­cinająca niebo i oświetlająca nagle gościnne schronienie, którego od dawna już wypatrują oczy zdrożonego wędrowca.

A czy pan także jest wierzycielem tego plantatora? — zapytał Alvaro.

Niestety! I to jednym z głównych...

Ile też wynosi majątek tego Leoncia?

Obecnie prawie nic; bo jak już powiedziałem, jego pasywa prze­wyższają niemal dwukrotnie wartość całego mienia.

H Ale te pasywa... na jaką sumę są oszacowane?

- W przybliżeniu, na czterysta do pięciuset tysięcy, podczas gdy hacjenda w Campos, z niewolnikami i resztą inwentarza, nie przekracza prawdopodobnie dwustu. Pan Lconcio skorzystał już z wszelkich możli­wych ulg i | większej ilości moratoriów, niż zezwala prawo. Nie mamy już wobec niego żadnych zobowiązań i jesteśmy zdecydowani zaskoczyć go natychmiastową egzekucją mienia.

Kim są inni wierzyciele? Zechce mi pań ich wskazać?

Czemu nie? — odrzekł kupiec i podał Alvarowi wszystkie nazwi- I ska i adresy, jakie znał. ,

W rzeczy samej, fortuna Gomezów już w ostatnich latach życia komandora chyliła się ku upadkowi. Ojciec Leoncia, choć posunięty w latach, roztrwonił hył niemałą jej część na hulanki i wybryki, jakich v nie usprawiedliwiłyby nawet grzechy młodości; przebywał stale w sto­licy, tracąc czas na niewybaczalnej rozpuście i nie interesował się wcale sprawami plantacji. Skutkiem niedbałej administracji zbiory zmniejszyły

się znacznie, tak jak i liczba niewolników, wielu bowiem zmarło, inni uciekli, a komandor — później zaś także jego syn — zastępowali ich częściowo nowymi, kupowanymi na raty. Długi tymczasem rosły.

Gdy zabrakło komandora, stan majątku jeszcze się pogorszył. Leon- cio, w kwestiach ekonomii niedouczony, a przy tym dość lekkomyślny, był człowiekiem najmniej odpowiednim na właściciela i użytkownika wielkiej posiadłości ziemskiej.

Jego ekstrawagancki tryb życia, potem zaś nierozsądna i zgubna namiętność do Isaury sprawiły, że całkiem Stracił głowę do interesów i pochopnie przedsiębrał plany, których wykonanie pociągało za sobą rujnujące wydatki. Nie liczył się z ogromnymi kosztami poszukiwań

Isaury i tropił ją w najdalszych zakątkach cesarstwa, co do reszty podkopało chylący się do upadku gmach jego fortuny. W krótkim czasie młody plantator stał się całkowicie niewypłacalny, bez jednego nawet reala w sejfie i z ogromną ilością zaprotestowanych weksli w portfelach wierzycieli. Ci ostatni doszli w końcu do porozumienia, .lecz przeżyli przykry zawód, widząc swego dłużnika na skraju bankructwa. Zrozu­mieli. że nawet przy natychmiastowej egzekucji mienia zgarną ledwie połowę tego. co im się należy. Niecierpliwie domagali się zatwierdzenia wniosku o sekwestr dóbr Leoncia, lękali się bowiem, iż sprawy przybiorą jeszcze gorszy obrót. ,

Przeprowadziwszy rozmowy z wierzycielami Leoncia Alvaro zapro­ponował im, że wykupi wszystkie jego weksle za połowę ich wartości. By uniknąć niesławy, jaką podobny postępek mógł okryć jego imię, zapewnił ich, że nie użyje swej przewagi dla poniżenia lub zrujnowania nieszczę­snego plantatora, lecz wprost przeciwnie — zamiarem jego jest chronić go i uwolnić od hańb^ sądowej egzekucji, a także nie dopuścić, by znalazł się w nędzy. I rzeczywiście, pomimo nienawiści i pogardy, jaką czuł do Leoncia, szlachetny młodzieniec nie chciał posunąć zemsty zbyt daleko i postanowił nie korzystać ze swojej uprzywilejowanej sytuacji. Byl przecież dziesięć razy bogatszy od swego rywala i z dobrej woli zwró­ciłby mu majątek w zamian za wolność Isaury.

Teraz, gdy przypadek złożył w jego ręce los bezdusznego i okrutnego przeciwnika, Alvaro, wspaniałomyślny jajc zawsze, nie pragnął jego upadku.

Wierzyciele nie wahali się ni chwili i przyjęli jego propozycję. Rozsądek mówił im, że więcej skorzystają na szybkim i sprawnym rozliczeniu w gotówce, co gwarantuje im połowę sumy, niż narażając się na koszta, zwłoki i komplikacje oficjalnej egzekucji mienia i zwrotu długu w niewolnikach i nieruchomościach, bez najmniejszej szansy na większy zysk.

Jako właściciel wszystkich weksli Leoncia, to jest — całej jego for- . tuny — Alvaro wyruszył do Campos, by na własną rękę doprowadzić do sekwestru dóbr rywala. Zaopatrzony we wszystkie potrzebne do­kumenty, stawił się wraz z pisarzem sądowym i dwoma świadkami w domu Leoncia, by osobiście powiadomić go o upadku majątkowyir rodziny. ~

Przekleństwo! — krzyczał Leoncio, rwąc sobie włosy z rozpaczy,

gdy usłyszał z ust Alvara druzgocący wyrok konfiskaty mienia. Ogłu­szony ciosem, niemal obłąkany, wybiegł z salonu.

< — Wolnego, mój panie — rzekł Alvaro, chwytając go za ramię. — Wróćmy teraz do sprawy tej niewolnicy, o której była mowa. Cóż chciał pan z nią uczynić?

Wyzwolić ją. Mówiłem przecież — odparł Leoncio szorstko.

A, jeszcze jedno. Zdaje mi się, że powiedział pan także, iż wydaje ją za mąż. Proszę wybaczyć ciekawość, ale czy ma pan jej zgodę?

Och, nie! Nie! Zmusili mnie, panie! — krzyknęła Isaura.

To prawda, panie Alvaro — wtrącił się Miguel. — Szła do ślubu, jakby to powiedzieć, pod przymusem. Pan Leoncio jako warunek jej wolności postawił małżeństwo z tym biednym człowiekiem, którego wielmożny pan tam widzi.

Z tym człowiekiem?! — krzyknął Alvaro zdumiony i oburzony, spojrzawszy na homunkulusa wskazanego przez Miguela.

Tak, panie — ciągnął Miguel. — A gdyby nie przystała na ten związek, miałaby spędzić resztę życia uwięzioną w ciemnicy, przykuta łańcuchem do ściany, tak jak żyła od czasu naszego powrotu z Recife do dziś...

Kacie! — ryknął Alvaro, nie mogąc dłużej tłumić gniewu i żalu. — Ręka boskiej sprawiedliwości zaciąży nad tobą i ukarze to nieludzkie okrucieństwo!

Co za wstyd! Co za hańba! Och, Boże!.— łkała Malwina, osuwając się na krzesło i kryjąc twarz w dłoniąch.-

Biedna Isaura! — rzekł Alyafp wzritśzony i wyciągnął ramiona do niewolnicy. — Podejdź do mnie... PFżysiągłem na zbawienie mej duszy i na mój honor wyrwać cię z przeklętego jarzma niewoli, bo ujrzałem w tobie czystość anioła i wzniosłą rezygnację męczennicy. Pewien jestem, że tę świętą misję samo niebo mi poleciło. Dziś odbieram mą nagrodę. Bóg pomścił przez moje ręce uciśnioną cnotę i poniżył kata.

Dość tych przechwałek, drogi panie! —i krzyknął Leoncio, wygra­żając | wściekłością pięściami. — To hańba, zdrada i złodziejstwo!...

— Isauro — mówił dalej Alvaro z niezmąconym spokojem i po­wagą — twój prześladowca przed chwilą jeszcze miał twój los w swoich rękach; ofiarowywał ci wolność i życie, ale pod warunkiem, że poślubisz

odrażającego karła. A oto teraz ty rozporządzać będziesz jego mająt­kiem. Oddaję ci go. Isauro, od dziś ty jesteś panią, a on niewolnikiem. Jeśli nie zechće pójść na żebry, musi się przed nami upokorzyć.

Panie! — wykrzyknęła Isaura, padając do stóp Alvara. — Jakże jesteś wspaniałomyślny i dobry dla nieszczęsnej niewolnicy!... Lecz w imię twej wielkoduszności błagam cię na kolanach o przebaczenie! Wybacz im. panie!...

- Powstań. Isauro — odparł Alvaro i pochylił się, by ją podnieść. — Masz szlachetną duszę i nie u mych nóg, lecz w mych ramionach powinnaś się znaleźć w tej chwili. Zarzuć mi śmiało ręce na szyję, gdyż wbrew wszystkim przesądom świata ja uważam się za najszczęśliwszego z ludzi, mogąc ofiarować ci swą rękę... zostań moją żoną.

- Mój panie! — krzyknął Leoncio z pianą na ustach i obłąkanymi oczyma. — Bierzcie wszystko, co posiadam, syćcie się zemstą do woli, lecz przysięgam: nigdy nie będę żebrał waszej łaski!

To mówiąc wybiegł do sąsiadującej z salonem alkowy.

- Leoncio! Leoncio!... Gdzie?! Dokąd?! — krzyknęła Malwina, rzucając się w ślad za mężem.

Zaledwie jednak dopadła drzwi, rozległ się głuchy strzał.

Ach!... i Malwina padła bez czucia na ziemię.

W progu leżał martwy Leoncio w kałuży krwi.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Bernardo Guimaraes Niewolnica Isaura
religijne znaczenie wyjścia z niewoli egipskiej
a a q odpowiedzialność za działania syna pod wladzą lub niewolnika
SPISANE Z INTERNY, V rok, Endokrynologia, Interna-w-KiK-Endokrynologii-i-Diabetologii
Endokrynologia 2011, V rok, Endokrynologia, Interna-w-KiK-Endokrynologii-i-Diabetologii
Jak można łączyć święto odrodzenia Polski po 123 latach niewoli z katastrofą smoleńską, PRASA, Gazet
AFO Niewolnikiem, Afo
MIÓD BERNARDYNSKI, Kuchnia
gui id 197663 Nieznany
Kim jest niewolnik wierny i rozumny, Światkowie Jehowy, Nauka
Śluby w okresie niewoli i u początku wolności, Wokół Teologii
Programowanie GUI id 395885 Nieznany
niewolnictwo
Conan i podziemie niewoli
Karawana niewolników
Dziady część III jako dramat o problemach narodu w niewoli
Bertrice Small Niewolnica miłości cz2
bernard1, 1
bernard 2, 2-1

więcej podobnych podstron