29 Droga do domu

1

Minął cały rok. Rok w oderwaniu od rzeczywisto­ści. Antonia nie zauważyła nawet, że zaczął się nowy, 1743, chociaż lato było już w pełni.

Jesień i sporą część zimy spędzili z Anastasem w Jekaterynburgu, potem w Moskwie.

Niezwykły czas.

Nierzeczywisty.

Mężczyźni w mundurach traktowali ją i Anastasa z pewnego rodzaju respektem.

Wiele razy miała ochotę roześmiać się im w twarz. Miała ochotę wstać i spytać, czy wiedzą, z kim mają do czynienia, kto przed nimi stoi.

Zawsze jednak potrafiła się opanować. Wiedziała, że tak będzie lepiej. W ciągu zimy zdała sobie spra­wę, że chce żyć, że być może jeszcze coś na tym świe­cie czeka Antonię Jurkowa.

Szczęście.

Chociaż... nigdy nie wymawiała tego słowa. Nawet gdy rozmawiała z Anastasem.

Zbliżał się wyjazd. Mieli ruszyć na północ. Decy­zję podjęli już pierwszego dnia, kiedy doprowadzo­no ich przed oblicze komendanta w Jekaterynburgu. W pierwszych sekundach, gdy podczas przesłuchania musieli myśleć szybko i starać się, by ich opowieść brzmiała przekonująco.

Wtedy Antonia powiedziała, że chce jechać do do­mu, do Archangielska.

Zrelacjonowali prawie całą historię, w znacznej części trzymając się prawdy.

Jednak również wiele skłamali.

I już pierwszego dnia wpadli w sieć kłamstw, któ­rą byli zmuszeni utkać, żeby im uwierzono, żeby mogli ujść cało.

Teraz nie mieli wyboru.

Sieć owinęła się ciasno wokół nich.

Musieli jechać do Archangielska.

Wszystko zostało przygotowane.

Antonia czuła pustkę. Nie bala się, to zbyt łagod­ne określenie. Nadal odnosiła wrażenie, jakby od tych, których zdradziła, dzieliła ją cała nieskończo­ność. Jednak to, co wydawało się tak odległe, wkrót­ce zacznie się zbliżać.

Miała wrócić do domu.

Usłyszała, że otwierają się drzwi. Nawet się nie od­wróciła, nie musiała. Nie mógł to być nikt inny jak tylko Anastas.

- Ładnie wyglądasz - rzekł z uśmiechem, obcho­dząc ją dookoła z rękami w kieszeniach.

To niepojęte, skąd on czerpie tyle dobrego humo­ru, pomyślała. Ją przepełniał wewnętrzny chłód, a on się śmiał.

Skuliła się. Nawet komplementy nie poprawiły jej nastroju.

- Nie wiem, czy chcę wrócić do domu - odezwała się cienkim głosem.

- Możesz się jeszcze rozmyślić - odparł Anastas. - Idź do komendanta i powiedz, że mimo wszystko nie możesz jechać do swojego męża. Uroń parę łez. Sta­ry ma do ciebie słabość. Wyjaśnij, że Oleg cię zabije. A wtedy możemy razem włóczyć się po świecie i ujeż­dżać konie. To chyba niegłupie rozwiązanie.

Mieszkali przez rok pod jednym dachem. Pierw­szego dnia, kiedy wpadli w ręce żołnierzy, Antonia skłamała, że uciekła z domu z Anastasem. Na pyta­nie, kim są, oboje podali swoje prawdziwe imiona.

Imienia Anastasa nigdy nie wymieniano razem z imieniem Grigorija. A teraz nikt już nie znajdzie Grigorija, by mógł potwierdzić lub zaprzeczyć ich słowom.

Każdy, kto słuchał opowieści obojga, unosił brwi ze zdumienia, zwłaszcza w Moskwie. Niektórzy z tamtejszych żołnierzy pamiętali ojca Anastasa. A Anastas, wzruszając ramionami, wyjaśnił obojęt­nie, że jego rodzina zubożała. On, wtedy bardzo mło­dy i uparty, nie chciał się rozstać ze swoim koniem i uciekł. Potem nie było już do czego wracać, dodał.

Antonia powiedziała, że opuściła męża i dziecko dla Anastasa. Zarówno ona, jak i Anastas kłamali bez mrugnięcia okiem, choć opowieść Antonii nie odbie­gała daleko od prawdy. Grigorij nie żyje...

- Takie kobiety jak ty wtrącamy do więzienia - rzekł oficer, wpatrując się w nią i niemal oblizując. Zazdrościł Anastasowi.

- Nie wszystkie takie kobiety jak ja trzymały w rę­kach złotą boginię. Wierzę, że mnie chroni - odparła Antonia.

Dostali mieszkanie oficerskie. Najpierw w Jekaterynburgu, potem w Moskwie. Mieli wszystko, czego potrzebowali - jedzenie i ubrania, ale mimo to czuli się więźniami. Gdyby zima nie stała za drzwiami, wcześniej odesłano by ich do Archangielska, a tak ostatnie miesiące spędzili razem. Przedtem wyduszo­no z nich wszystko, co wiedzieli o ludzie Konda, o Jumali, o kulcie złotej bogini i rytuałach.

Pytano ich o ślub, który odbywał się w chwili, gdy żołnierze zaatakowali obóz.

Anastas znalazł się w prawdziwym kłopocie.

Wyjaśnił, że pojechał na południe z przyjacielem zakochanym w dziewczynie należącej do ludu Konda. Nie mieli pojęcia, że jest córką człowieka, który sam siebie zwał szamanem. Nie mieli pojęcia o Jumali.

Opowiedział o ślubie tamtych dwojga i o ucieczce. O kryjówce. Rozłożono przed nim mapę. Musiał do­kładnie wskazać miejsca, o których opowiadał.

Żołnierze przeszukali cały teren. Znaleźli ślady po obozie i skarbcu, ale nawet jednego ciała zmarłego czy zabitego.

Lud bogini Jumali kolejny raz zdołał ją ukryć przed światem, podobnie jak ukrył swych przywód­ców.

Glikeria Judina jakby zapadła się pod ziemię, nikt jej nie widział. Pewnie cała rodzina przeniosła się gdzieś daleko. W całej okolicy krążyły opowieści o obcych przybyszach i szamanie, który zginął.

Oficer przyznał, że Antonia i Anastas dostarczyli wielu ważnych informacji im, żołnierzom, a tym sa­mym kościołowi i tronowi Rosji.

- To powinno ucieszyć naszą carycę Elżbietę Piotrownę - dodał i wyjaśnił, że właśnie ona obecnie za­siada na tronie, córka Piotra Wielkiego i Katarzyny I.

Udało jej się wywieść w pole ludzi sprawujących rzą­dy w imieniu nieletniego cara Iwana VI, a chłopca wtrącić do więzienia razem z większością członków starego rządu. W dynastii Romanowów tron okazał się ważniejszy niż więzy krwi i miłość do rodziny.

Tak więc Tonią i Anastas przysłużyli się carycy i ko­ściołowi. Grigorij przewróciłby się w grobie, gdzieś w bagnach na wschód od Uralu, gdyby to usłyszał.

Władze postanowiły, że gubernator w Archangielsku wkrótce dostanie nowych żołnierzy oraz zapasy żywności i odzieży.

Razem z tym transportem, z całą kolumną wozów jadących na północ, mieli wyruszyć także Antonia i Anastas.

Antonia nie była pewna, czy chce wracać do domu.

Spojrzała na Anastasa. Zmienił się, odkąd zobaczy­ła go po raz pierwszy tej nocy, gdy pojawił się w jej domu w Archangielsku z wiadomością od Grigorija.

Stał się mężczyzną. W ostatnim roku pojawiły się w jego charakterze cechy, które jej się nie podobały. Surowość, której się u niego nie spodziewała. Pewien rodzaj obojętności. Bez wahania wydał bliskich Kati, podczas gdy ona sama miała skrupuły.

Przed oczami stanęli jej niewinni ludzie, którzy na własnej skórze odczują, że żołnierze cara szukają zło­tej bogini.

Anastas uważał, że dopóki Jumala istnieje, z jej po­wodu ucierpi wielu jej wyznawców, wielu, jak Kati, będzie zaledwie cieniami ludzi, którymi mogliby się kiedyś stać.

Śmierć Kati to ich wina, mówił, czcicieli Jumali.

- Nie zamierzam znowu uciekać - rzekła wreszcie Antonia. - Uważam, że dość już uciekałam. Poza tym nie życzę ci źle i nie chcę być dla ciebie ciężarem przez resztę życia. Nadejdzie dzień, kiedy znajdziesz inną kobietę, która będzie mogła zapełnić miejsce po Kati. Nie chcę stać ci wtedy na drodze, Anastas.

- Zawsze wiedziałem, że jesteś odważna - uśmiech­nął się do niej. - Nie pytaj mnie, jak to odgadłem, Toniu. Wiedziałem, że i tym razem nie podkulisz ogo­na pod siebie.

- Konie są moje! - rzuciła Antonia i zamyśliła się nieoczekiwanie. Na jej twarzy pojawiło się napięcie.

Anastas wiedział, nad czym się zastanawia. Dużo ze sobą rozmawiali w ciągu minionego roku, bardzo się do siebie zbliżyli.

Stali się jak brat i siostra.

- Konie pewnie uda mi się odzyskać - podjęła po chwili Antonia. - A ty mógłbyś u mnie pracować ja­ko stajenny. Lepszej pracy nie dostaniesz tam na pół­nocy nad Morzem Białym.

Anastas uśmiechnął się, słysząc, jak Tonią wyobra­ża sobie przyszłość. Nic nie powiedział. Pozwolił, by zachowała te marzenia. Być może wierzyła w ich speł­nienie. A może nie. To nie takie ważne. W każdym razie pomagały jej utrzymać równowagę ducha po śmierci Grigorija.

- Jedyne, czego jestem całkiem pewna - dodała z westchnieniem - to to, że Raija ucieszy się, kiedy mnie znowu zobaczy. Nie wiem, czy wybaczy mi, ale potrafi zrozumieć.

Anastas usiadł.

Pokój, który zajmowali, ciągle wydawał im się obcy. Umeblowany cudzymi rękami. Niczego sami tu nie wstawili. Dostali wiele ubrań, ale poza tym w dniu ich wyjazdu dom wyglądał tak samo jak wte­dy, kiedy tu przybyli.

Nic się w nim nie zmieniło, chociaż mieszkali tu przez rok.

W drogę zamierzali zabrać tylko niewielki bagaż.

- Czy myślisz czasem, żeby do niego wrócić? Do męża?

Antonia skrzyżowała ręce, jakby się chciała przed czymś obronić. Objęła dłońmi ramiona.

- Do Olega? - spytała. Czy potrafiłaby? Czy Oleg mógłby jej wybaczyć? Czy mógłby żyć razem z nią, mając świadomość, że był taki mężczy­zna, którego kochała bardziej nawet niż siebie samą i który wkradł się między nich?

Czy ona mogłaby żyć z Olegiem po latach spędzo­nych z Grigorijem?

Nie zastanawiała się nad tym. Być może unikała podobnych myśli.

- Chyba nie - odparła wreszcie. - Ale konie są mo­je. Spośród niewielu rzeczy, które posiadałam, chyba jedynie ich zwrotu mam prawo się domagać. - Uśmiechnęła się zmęczona. - A może nawet tego mi nie wolno. Ale jeżeli nie wrócę, nigdy się nie dowiem, prawda?

Ogarnął ją niepokój. Nie mogła dłużej usiedzieć na miejscu, dreptała z kąta w kąt, jej ręce poruszały się niespokojnie.

- Chcę znowu zobaczyć Olgę - powiedziała, od­wracając się plecami do Anastasa. - Nie mam do tego żadnego prawa, ponieważ zostawiłam ją. Zostawi­łam moje dziecko. Gdybym mogła, zabrałabym ją ze sobą. Teraz rozumiem, że dobrze się stało, jak się sta­ło. Po jakimś czasie wszystko nabiera wyrazistości, Anastas. Myślisz, że ktoś tym wszystkim kieruje? Ktoś poza nami? Czasami się nad tym zastanawiam. Jest wiele spraw, które w niezwykły sposób się ze so­bą wiążą, chociaż nikt by się tego nie spodziewał, bo to się kłóci ze zdrowym rozsądkiem, Anastas. Bardzo chciałabym znowu zobaczyć Olgę. Ona mnie chyba już nie pamięta. Dlaczego miałaby pamiętać? Zosta­wiłam ją, zdradziłam. Czy ty pamiętałbyś matkę, któ­ra by cię tak wcześnie opuściła?

- Jesteś dla siebie zbyt surowa, Antoniu. Anastas nie odpowiedział na jej pytania. Na takie pytania nie można odpowiedzieć.

- Dziecko może się czuć opuszczone przez rodzi­ców również wtedy, gdy są przy nim - rzekł cicho. - W wielu domach panuje chłód, Toniu, brak zrozu­mienia. Można zdradzić dziecko na wiele innych spo­sobów, nie tylko wtedy, gdy się je opuszcza.

- Ale ja wyjechałam! - Antonia oparła ręce na bio­drach.

Anastas na zawsze zapamięta ten jej gest, tak dla niej typowy.

- To, że inni zdradzają w inny sposób, nie poma­ga mi wcale usprawiedliwiać własnej zdrady. Nie wo­bec Olgi!

- Ani wobec Antonii - dorzucił Anastas, pozwala­jąc jej wytrzeć łzy w swój rękaw.

Pogładził ją po głowie.

- Najsurowszym sędzią, którego kiedykolwiek spotkałaś, jesteś ty sama, Antoniu Jurkowa. Nikt in­ny nie osądziłby cię równie bezlitośnie. Nie wydaje mi się, by Olga tak o tobie myślała, kiedy dorośnie na tyle, by zrozumieć. Teraz spotkasz dziecko, które być może cię nie pamięta. Po jakimś czasie twoja cór­ka stanie się kobietą. Zakocha się. I zrozumie.

- Może mimo wszystko moglibyśmy razem jeździć po kraju i ujeżdżać konie - pociągnęła nosem Anto­nia. - Po odwiedzinach w Archangielsku...

- Dobrze, jeśli nadal będziesz tego chciała, kiedy przekonasz się, co tam słychać - rzekł poważnie. - Czu­ję się za ciebie odpowiedzialny, bo jesteś dla mnie jak siostra. Muszę mieć pewność, że dobrze ci się układa.

Antonia roześmiała się przez łzy. Tyle trosk, któ­re zbierały się jak czarne chmury. Potargała Anastasa po ciemnej czuprynie.

- Ty? Niby za mnie odpowiedzialny? - Odsunęła się od niego. Znowu ogarnął ją niepokój, znowu za­częła wędrować tam i z powrotem, brać do ręki i od­kładać różne przedmioty. - Jestem już duża, Anastas, wystarczająco duża, by sama o siebie zadbać. Od dawna decyduję o sobie. Możesz pojechać ze mną ja­ko przyjaciel. Ale jeżeli chcesz mi towarzyszyć, bo uważasz, że musisz mnie pilnować, możesz z powo­dzeniem zboczyć gdzieś po drodze.

- Do Archangielska jest daleko - zauważył Anastas. Przemierzył sporą część tego kraju, który uważał za swoją ojczyznę, by wiedzieć, że jest bezkresny.

Tonią również zaczynała to rozumieć.

Gdy mieszkała w Archangielsku, stara stolica, Mo­skwa, wydawała jej się daleka. Jednak to, co działo się tam, na południu, zawsze odbijało się na ludziach z najdalszych zakątków kraju. Z kolei to, co działo się w najodleglejszych zakątkach Rosji, nie miało zbyt wielkiego wpływu na sytuację w mieście, w któ­rym historia pozostawiła głębokie ślady.

Archangielsk znajdował się bardzo daleko od Mo­skwy, ale nikt w Moskwie nie pojmował, że odległość między dawną stolicą a Archangielskiem jest co naj­mniej dwa razy większa niż w przeciwnym kierunku.

Tego nie dało się zmierzyć.

Antonia po prostu o tym wiedziała.

- Czy zastanawiasz się czasami, co mogłoby się z na­mi stać, gdyby nie zjawili się żołnierze? - spytała.

- Może znaleźlibyśmy się w gorszym położeniu - odrzekł Anastas. Zamyślił się, a potem dodał: - Nie wiem, czy naprawdę chciałbym zabrać z sobą Kati.

Był tak boleśnie szczery. Mimo że Kati tragicznie zginęła, nadal widział ją taką, jaka była. Być może na­wet jeszcze wyraźniej, ponieważ miał odwagę spoj­rzeć w oczy temu wszystkiemu, czego nie chciał przedtem dostrzegać. Zrozumiał, do czego chciano go wykorzystać.

- Może tak jak Grigorij już bym nie żyła - odezwa­ła się cicho Antonia. - Czciciele Jumali nie lubili zbyt­nio obcych. Myślę, że jako obcy za dużo wiedzieli­śmy i podejrzewaliśmy. Chyba nie mogliby już nas puścić wolno. Albo zmusiliby nas do nawrócenia się na ich wiarę, albo musieliby nas zabić.

- Widziałem wśród nich również ludzi takich jak my - przypomniał jej Anastas. - Ty zapamiętałaś Judina i Glikerię. Strażników. Lecz oni należeli do wtajemni­czonych, do najbliższego kręgu. Zależało im na tym, by oddawano cześć Jumali. Czerpali z tego korzyści. Ale pamiętaj, że konie kupiliśmy od całkiem zwyczajnych ludzi, w wioskach także spotykaliśmy zwyczajnych lu­dzi... Wyrośli w wierze w złotą boginię, nie zastanawia­jąc się nad tym, nawet nie dokonując wyboru. Ta wia­ra była cząstką tradycji ich ludu, ich samych...

Antonia nie mogła się z tym pogodzić, nie chciała myśleć ciepło o tych ludziach, nie chciała dostrzegać w nich dobrych stron.

- Ty też się za nich nie modliłeś - zauważyła. - Bez zająknięcia opowiedziałeś wszystko, co o nich wie­działeś.

- Oni zabili prawdziwą Kati - odparł. - Trzeba ich powstrzymać, zanim wychowają więcej takich dziew­cząt jak ona. Zwłaszcza tych wtajemniczonych, naj­bardziej gorliwych w swej wierze...

- Groźni są nie tylko szamani - westchnęła Anto­nia. - Myślę, że twoi zwyczajni ludzie broniliby bo­gini nie mniej zaciekle. Poświęciliby dla niej wszyst­ko, ofiarowali ostatni grosz, walczyli w jej obronie z narażeniem życia. Nawet gdyby zniknęli wszyscy szamani, dopóki istnieje Jumala, oni będą wierzyć. Potrzebują jej. Czy mają coś innego?

Anastas nie potrafił odpowiedzieć.

Ten złoty posążek z zamierzchłych czasów także ich dwoje będzie prześladować jak jakiś koszmar. Nie za­pomną o niej, zostali przez nią naznaczeni, oni także.

- Czy mówiłem już, że komendant zamierza ci ofiarować prezent? - Anastas. spojrzał pytająco na Antonię.

Potrząsnęła głową.

- Prezent? Uśmiechnął się szeroko. Odsunął myśli o Jumali, odsunął myśli o jej ludzie. Starał się też uciec od Kati. Od bólu. Zdołał się uśmiechnąć, chociaż czuł pust­kę, chociaż przepełniał go ból.

- Komendant cię lubi - zauważył zaczepnie.

To prawda. Komendant był żonatym mężczyzną po czterdziestce, ojcem gromadki dzieci, lecz to wca­le nie przeszkadzało mu rzucać tęsknych spojrzeń za innymi kobietami. Nie przeszkadzało mu też w umizgach do Antonii, na które sobie pozwalał od pierw­szej chwili, kiedy ją ujrzał.

Oczarowały go jej ciemne loki i uśmiech, a przede wszystkim niepowtarzalny, dźwięczny głos.

Nigdy wcześniej nie spotkał kobiety takiej jak ona. Jak wyznał Antonii, jego żona również czasami mu się sprzeciwiała, ale nie w taki słodki i uroczy sposób. Mimochodem dał Antonii do zrozumienia, że taka kobieta jak ona mogłaby otrzymać o wiele więcej od starszego i bardziej doświadczonego mężczyzny niż od takiego młokosa jak Anastas. Przyznawał, że Anastas jest przystojny i ma mnóstwo młodzieńczej ener­gii i siły, ale soki w starych drzewach krążą równie szybko, zapewniał w zaufaniu.

Wzdychał do Antonii, tego nie mogła mu zabro­nić, choć stanowczo odrzucała jego starania. On jed­nak nie rezygnował. Wciąż zabiegał o jej względy.

Antonię śmieszyły poczynania oficera. Anastas dworował sobie z komendanta; długo udawał zazdros­nego kochanka i nawet dał rzekomemu rywalowi do zrozumienia, że gotów jest posunąć się do rękoczy­nów. Komendant się wystraszył - bójka o kobietę uwłaczałaby wszak mężczyźnie z jego pozycją.

Chwalił się Antonii, że cieszy się sympatią carycy Elżbiety. A wszyscy wiedzieli, że na jej dworze fawo­ryci obdarzani są wieloma przywilejami.

W jakich okolicznościach komendant spotkał ca­rycę, gdzie i czy to się stało przed, czy po objęciu przez nią tronu, tego Antonia się nie dowiedziała. Dyskretny komendant nie był skory do ujawniania wszystkich szczegółów. Powiedział, że o pewnych sprawach nie można mówić zbyt głośno. Caryca ma wrogów nawet we własnej armii, a są nimi przeciw­nicy wojny przeciwko Szwecji.

Tak więc Antonia nie nalegała i z powagą zapew­niła, że wcale się nie dziwi, iż caryca darzy względa­mi tak wiele znaczącego i zdolnego mężczyznę, jakim jest komendant.

- Nie powinnam flirtować z tym starym dziadem - westchnęła. - Jeśli stąd wyjadę, uwolnię się przynaj­mniej od jego oddechu na karku. Nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło!

- Są też pewne korzyści z tego, że biega za tobą, aż mu ślina cieknie z kącików ust - rzekł Anastas bez cienia szacunku dla komendanta. - Jego żona naresz­cie nie jest brzemienna. Na pewno się z tego cieszy, bo od kiedy się pobrali, rodziła co roku.

Antonia jęknęła zgorszona.

- Nie pojmuję, co za myśli ci krążą po głowie! Czy to Grigorij cię tego nauczył, czy też to kwestia twe­go starannego wychowania?

- Jest jeszcze jedna dobra strona - mówił dalej Anastas bez mrugnięcia okiem. Nie zamierzał odpowiadać na tego typu pytania, nie traktował ich poważnie. - Ofiaruje ci tego wspaniałego skoczka. Tego czarnego.

Antonii zakręciło się w głowie.

- Chyba nie tę klacz... której sama wybrałam imię? Anastas skinął głową.

- Już mnie pytał, ten stary świntuch. Podszedł do mnie. Ślinił się, więc od razu odgadłem, że chodzi mu o ciebie. Spytał mnie, czy miałbym coś przeciwko te­mu, żeby podarował ci konia... żeby dał ci Carycę. Przełknąłem ciężko i podziękowałem w twoim imie­niu. Wspanialszego zwierzęcia nie znajdziesz po tej stronie Uralu, dziewczyno!

- Nie mogę przyjąć takiego podarunku! - rzekła. Niewiele brakowało, a jej także pociekłaby ślinka.

- To nie jego koń - zauważył Anastas sucho. - Po­zwól, by ci go dał. Caryca będzie miała lepiej u cie­bie. Czy nie wiesz, jak się biedaczka czuje, gdy ten grubas posadzi na jej grzbiecie swój tyłek, obserwu­jąc bitwę ze wzgórza?

- Jesteś złośliwy! Wzruszył ramionami.

- Los mnie nie oszczędzał - rzekł żałosnym głosem. - Gdybyś znała moje życie, nie oceniałabyś mnie tak ostro, moja piękna. Miałem ciężkie życie... - Głos Anastasa zadrżał jak zawsze, kiedy dochodził do tego mo­mentu przedstawienia. To jeszcze jeden z ich wspólnych żartów. - Musiałem szybko myśleć i brać to, co mi pro­ponowano. Nie mogłem zadawać wielu pytań, to mogło być niebezpieczne. Widziałem chciwe dłonie, Toniu, nie­wiarygodnie chciwe. I to mnie zahartowało. Nie boję się życia. Nie boję się rzucać w nieznane! Ale jest też we mnie wiele czułości.

Antonia za każdym razem śmiała się równie serdecz­nie. Tym razem także Anastas zdołał ją rozbawić. Ten chłopak był naprawdę zdolny!

Rozległo się pukanie. Nie zdążyli odpowiedzieć, kie­dy do pokoju władczym krokiem wszedł komendant.

Stanął w drzwiach. Popatrzył na oboje, lecz potem przeniósł wzrok na Antonię.

- Mam dla was dobrą wiadomość - odezwał się. - Przygotowaliśmy prawdziwy prezent pożegnalny.

Anastas mrugnął porozumiewawczo do Antonii. Teraz powie o klaczy!

- Pojedziecie z naszymi ludźmi i jeszcze z paroma mnichami, udającymi się do klasztorów na północy. Jest wśród nich przeor. A duchowni przywiązują wa­gę do pewnych form. Myślę, że jeśli będą zmuszeni podróżować z parą, która całkiem jawnie żyje w grze­chu, mogą się zgorszyć. Wymyśliliśmy zatem drobne kłamstwo dla dobrotliwego ojczulka. Antonia, moja śliczna, postaraliśmy się o dokumenty dla ciebie, na mocy których uzyskujesz rozwód ze swoim mężem. Duchowny czeka, wszyscy czekają. Urządzimy wam ślub, moje dzieci!

2

Znowu w oderwaniu od rzeczywistości. To jakiś obłęd. Antonia odnosiła wrażenie, jakby wszystko się działo poza nią. Przez cały czas nie dawała jej spokoju myśl, że z pozoru jowialny komendant z nich zadrwił. Wiedział, że skłamali, i postanowił ich za to ukarać.

Obłęd.

To chyba nie dzieje się naprawdę.

Jednak Antonia była pewna, że nie śni. Wszystkie zmysły pozostały czujne. Widziała, słyszała, czuła za­pachy, dotyk Anastasa, który stał obok. Miała na sobie swoją najładniejszą sukienkę, lecz pod spód włożyła wysokie buty do jazdy konnej, tak jak lubił komendant.

Poznała po swym okrągłym zalotniku, że czuł się kimś pomiędzy Piotrem Wielkim a Panem Bogiem. Myślał pewnie, że jako wyraźnie odtrącony adorator okazał niezwykłą wspaniałomyślność - wszystko to przygotował dla niej, Antonii.

- Przybędziesz do Archangielska jako przyzwoita kobieta - rzekł poważnie. Nawet uronił łzę podczas ceremonii.

Antonia sama była bliska płaczu.

- Przekażę papiery samemu gubernatorowi - obie­cał. - Mój kapitan dostarczy je zaraz po przyjeździe do miasta. Jeżeli twój mąż jeszcze żyje, dowie się, że wasze małżeństwo wobec prawa i kościoła zostało rozwiązane.

- Jak ci się to udało? - syknęła, blada i bezsilna.

- Jestem człowiekiem posiadającym niemałą wła­dzę - odparł obłudnie słodko.

Antonia nie wiedziała, co powiedzieć. Oddawał ją formalnie temu młodemu człowiekowi, z którym, jak twierdziła, uciekła. To gest wielce wspaniałomyślny. W dodatku ofiarował jej klacz w prezencie ślubnym, by mogła od czegoś zacząć - opowiadała przecież o stajni, którą miała w Archangielsku.

Przyjęcie trwało już długo. Przeor i zakonnicy wcześnie podziękowali i pożegnali się. Nie o wszyst­kim chcieli wiedzieć. Niemoralność nie istniała, kie­dy odwracali się plecami.

Tak było prościej.

- Uśmiechaj się - mruknął Anastas do Antonii. - Nasz wspólny przyjaciel gotów pożałować swej de­cyzji, jeżeli będziesz taka smutna. Jeszcze się rozmy­śli, a może nawet rozbije własne małżeństwo, by urządzić sobie z tobą wesele. Mogłaś dostać gorszego męża niż ja, skoro on wybierał...

Antonia uśmiechnęła się sztywno. Nie umiała trak­tować tego przedstawienia z takim humorem jak Anastas.

Komendant zbyt ich zaskoczył, by zdołali zapro­testować. Być może mogli odmówić, lecz Antonia do tej pory nie potrafiła zebrać myśli.

Włożyła więc najładniejszą sukienkę i zawiązała wstążkę Grigorija we włosach. Patrzyła, jak Anastas także wkłada najlepszy strój i przewiązuje się szarfą - prezentem ślubnym od Kati.

Oboje rozumieli znaczenie takich drobiazgów.

Anastas uścisnął dłoń Antonii i uśmiechnął się, po­cieszając, że na pewno znajdą jakieś wyjście.

Ale niewiele mogli zrobić, stojąc przed kapłanem.

Antonia szeptem wypowiadała słowa przysięgi. Anastas również mamrotał niewyraźnie. W jednej chwili zniknęła cała jego pewność siebie, nie miał na­wet odwagi spojrzeć na Antonię. Wydawał się zakło­potany, kiedy ją całował po ceremonii na oczach wszystkich zebranych.

Miał suche wargi i twarde dłonie. Być może poca­łunek wyglądał na namiętny. Starali się jak mogli. Więcej nikt nie mógł od nich wymagać.

Antonia prawie nie jadła, nie miała apetytu. Wszystko wydawało się jej tak szalone, że mogło być wymysłem samego nieboszczyka Judina.

Jej odtrącony wielbiciel zdołał rzeczywiście zasko­czyć ich w ostatnim momencie. A to jeszcze nie by­ło wszystko. Istniały zwyczaje, bez których nie oby­ło się żadne wesele. Zwyczaje, które dostarczały roz­rywki na każdym przyjęciu weselnym. Goście Anto­nii i Anastasa, z których większość stanowili męż­czyźni - żołnierze, hodowcy koni, kupcy - na pewno nie zrezygnują z takiej gratki.

Antonia zastanawiała się, czy Anastas wiedział o tej tradycji. Nie obracał się przecież często w podobnym towarzystwie, nie bywał na wielu zabawach, jeżeli w ogóle brał w nich udział. Ufała, że nie miał o ni­czym pojęcia. Wystarczy, że ona boi się i denerwuje.

Poczuła, że nienawidzi komendanta.

Bawił się doskonale, przez jeden dzień mógł decy­dować o jej życiu.

Uroczystość będzie trwała długo. Zostanie w ich pamięci na wiele lat. A potem razem z Anastasem wy­ruszą na północ.

Nagle powrót do Archangielska wydał się Antonii po tysiąckroć trudniejszy niż na początku.

Podejrzewała komendanta, że świetnie zdawał so­bie z tego sprawę. Kto powiedział, że tylko kobiety są żądne zemsty?

Ale klacz należała do niej, choć wcześniej kupowa­ła konie po przystępniejszej cenie.

Na przyjęciu weselnym jedzenia było w bród. A napitku jeszcze więcej. Każda okazja, żeby się za­bawić, wydawała się dobra. Pojawili się śpiewacy, wy­ciągnięto instrumenty. Zagrano pieśni od bardzo smutnych do najdzikszych, a także krótkie, frywolne piosenki. Atmosfera robiła się coraz bardziej gorąca. Mężczyźni odważnie zaczęli tańczyć kozaka, choć wielu z nich niezbyt pewnie trzymało się na nogach po wypiciu zbyt dużej ilości wódki. Po tym występie niektórzy stracili nieco wcześniejszego animuszu.

Potem wyciągnęli do tańca kobiety. Obracali nimi pod ciemniejącym niebem. Ogniska i pochodnie rzu­cały niezwykłe czerwone światło na plac między żoł­nierskimi koszarami.

Nikt nie zamierzał iść do domu. Zwykle wesele trwało przynajmniej trzy dni. Nie było powodu, by tym razem stało się inaczej.

Antonia źle się czuła. Chciało jej się wymiotować i płakać. Wokół rozbrzmiewał śmiech i zabawa, a ona miała ochotę pójść stąd jak najdalej!

Jednak nie mogła.

Nie mogła tego zrobić, nie niszcząc samej siebie.

Boże, jak nie znosiła, gdy ktoś decydował o jej ży­ciu! Jakże nie znosiła przytakiwać i zgadzać się bez słowa! Nie cierpiała, gdy ktoś za nią decydował, co jest dla niej najlepsze!

Uśmiechała się. Uśmiechała się, aż bolały ją szczęki. Wewnątrz czuła pustkę, była wypalona i zmęczona.

To chyba jakiś okrutny żart. Sen. To nie dzieje się naprawdę. Tak, to tylko sen!

- Tańczyć! Tańczyć! Tańczyć! - usłyszała rytmicz­ne skandowanie. - Chcemy zobaczyć, jak para mło­da tańczy!

Wokół Antonii powstał szum. Przez moment po­czuła się zdezorientowana. Nie całkiem rozumiała, kogo ci ludzie mają na myśli. Po chwili domyśliła się, że chodzi o nią.

To na nią i Anastasa czekają.

Na młodą parę!

Cały ten ślub to tylko wielki żart!

Gdyby wiedzieli o tym ci ludzie, którzy wołali zgodnym chórem! Wtedy ich śmiech brzmiałby ina­czej.

Teraz domagali się tańca.

Anastas wstał - jeden kącik jego ust lekko uniósł się ku górze, oczy się śmiały. Co za niezwykły chło­pak. Mężczyzna...

Przyjaciel.

Pomógł Antonii wstać. Nie była pewna, czy nogi nie odmówią jej posłuszeństwa.

Czy w ogóle jadła coś w ciągu dnia? Trochę rano. Nie może jednak teraz upaść. Gotowi pomyśleć, że jest w ciąży.

Antonia omal nie parsknęła śmiechem, ale się opanowała. Na jej twarzy pojawiła się jednak wesołość, oczy nabrały życia. Niech to sobie tłumaczą, jak chcą. Mogą uważać, że promienieje szczęściem.

Oboje znaleźli się na środku placu, gdzie panował półmrok. Światła umieszczono na skraju i nie oświet­lały dobrze środka. Tu królował cień. Antonię bardzo to cieszyło.

Wszyscy goście ustawili się wokół, tworząc krąg.

Anastas podtrzymywał ją. Objęła go. Nigdy by nie uwierzyła, że życie każe jej zagrać taką rolę.

Nastrój wyczekiwania narastał. Muzykanci zaczę­li od spokojnej muzyki.

Anastas uśmiechał się - ciepło i szeroko, ale też tro­chę smutno. Z troską.

- Zawsze w tańcu byłaś motylem, Antoniu. Tań­czyłaś już ze mną nie raz i nic złego ci się nie stało. Pokażemy im, jak tańczy para młoda?

Tak niewiele brakowało, by podjęła wyzwanie. Musiała pokazać, co potrafi.

Z początku poruszali się miękko i powoli. Udawa­li uczucia, które w obojgu umarły, które oboje po­grzebali. Które mogli wydobyć nie dla siebie nawza­jem, lecz dla innych, którzy znaczyli więcej.

W Antonii tliło się wiele ognia... Jej policzki roz­grzały się, skóra zapłonęła. Oczy ciskały błyskawice.

Anastas uśmiechał się zachęcająco. Antonia nie spo­dziewała się, że jest w nim tyle żaru. Zawsze wydawał się taki rozsądny i opanowany. Chociaż wiedziała rów­nież, że był gotów umrzeć dla Kati. Nie powinna być zaskoczona jego żywiołowością, która rosła w miarę, jak muzyka stawała się coraz bardziej skoczna.

Wokół rozlegało się rytmiczne klaskanie. Stopy tupały w takt muzyki. Wielu gości pewnie zapiekło w podeszwach. Ludzie nucili, zebrani w krąg.

Stopniowo coraz więcej biesiadników włączało się do tańca. Plac, który wydawał się tak duży, zapełnił się. Wokół Antonii i Anastasa zrobiło się ciasno. Cie­plej. Muzyka stała się odrobinę powolniejsza, za to bardziej namiętna.

Mężczyźni zaczęli tańczyć odbijanego. Po kilku obrotach z partnerką pozwalali jej przechodzić w ra­miona innego.

Antonia i Anastas również nie mogli tego uniknąć.

- To wymówka, by zatańczyć z panną młodą - uśmiechnął się Anastas, wypuszczając z rąk Antonię.

Antonia zmieniała w tańcu partnerów. Niektórzy z nich nie mogli zapanować nad rękami. Skutecznie studziła ich zapędy, depcząc im po stopach. Nie są­dziła, by z tego powodu zyskała sławę kiepskiej tan­cerki. Mężczyźni o tym nie mówią.

Wszystko wokół wirowało. Obejmowały ją wciąż inne ręce. Pozwalała się obejmować, pozwalała męż­czyznom odczuwać radość, że ją prowadzą, pozwala­ła czasem na ukradkowe uściski, ale miała dość siły, by sprzeciwić się większej poufałości. Od czasu do czasu dostrzegała w tłumie Anastasa, obejmującego w tańcu którąś z żon oficerów lub mniej dostojnych pań.

Puścił do Antonii oczko i przesłał pocałunek. Do­brze grał swoją rolę.

Po chwili znowu zniknął.

To szaleństwo. Wszystko wydawało się szaleń­stwem, jak choćby ten chaotyczny taniec, w którym wszystko było przypadkowe. Przekazywano sobie Antonię z rąk do rąk, krążyła tak bez celu.

Wypaliło się wiele pochodni, zanim muzyka zaczę­ła cichnąć. Cienie zlewały się w jedno z nocą. Anto­nia odchyliła głowę do tyłu i spojrzała w górę ku nie­bu. Zobaczyła gwiazdy. Zastanowiła się, co też sobie myślą o jej nieszczęściu.

Lał się z niej pot, stopy piekły. Nie była pewna, czy jej buty mają jeszcze podeszwy.

Kręciło jej się w głowie. Nagle poczuła, że ktoś chwycił ją wpół inaczej niż pozostali - mocno i bez pożądliwości. Po prostu ją trzymał.

Anastas.

Uśmiechał się szeroko.

- Poradziłaś sobie, co? Wkoło pewnie wiele obola­łych palców...

- Widziałeś? Spokojnie prowadził ją w tańcu. Miną, sposobem, w jaki ją trzymał, dawał do zrozumienia innym tan­cerzom, że nie zamierza jej już nikomu odstąpić. Od­bijany się skończył.

- Musiałem patrzeć, czy nie trzeba ci wsparcia. Okazałbym się kiepskim panem młodym, gdybym pozwolił innym zbytnio się spoufalać z moją żoną...

Uśmiechnął się.

- Łatwo ci się śmiać - westchnęła i oparła głowę na jego ramieniu. - Czy twoje partnerki były równie na­tarczywe?

- Wiele można powiedzieć grą ciała - odrzekł sucho, niemal z odrazą. - Niektóre były bardzo chętne do ta­kich rozmów, ale okazałem się od nich silniejszy...

Antonia nie mogła się nie uśmiechnąć. Dobrze, że potrafiła się śmiać. Przynajmniej nie płakała nad sobą.

- Wkrótce tym, co tańczą, i tym, co grają, zachce się pić - rzekł cicho. - Może uda się nam wymknąć?

- Wierzysz w to? - mruknęła Antonia.

Anastas jednak chyba tego nie dosłyszał, ponieważ tańczył dalej, nic nie mówiąc. Nie było łatwo prowa­dzić rozmowę wśród zgiełku i wrzawy tańczących, którzy lepiej lub gorzej trzymali się na nogach. Cały czas ktoś ich trącał i popychał na innych. Antonia czuła ból w całym ciele.

Wreszcie muzyka ucichła i rozległy się śpiewy.

Anastas wyprowadził Antonię z placu.

Przyniósł chleb. Kruszył go do letniego rosołu. Zmusił Antonię do jedzenia.

- Zemdlejesz, jeśli nic nie zjesz, dziewczyno! - W jego oczach krył się smutek.

Antonia potrząsnęła głową. Jedzenie nie kusiło jej, raczej odpychało. Przed oczami wirowały jej plamy - niezwykłe barwne kule, które tańczyły zgrabniej niż niektórzy z oficerów.

- Masz słuchać swego męża! - rzekł Anastas sta­nowczo. Wsunął jej kawałek chleba w usta, kiedy je otworzyła, żeby odpowiedzieć.

Przeżuła i połknęła. Bolał ją żołądek. Czuła mdło­ści.

- Muszę czymś popić - wykrztusiła. Niechętnie zjadła jeszcze trochę chleba. Nie mogła przełknąć nic innego, bo miała wrażenie, że zwymiotuje.

- Coś do picia dla panny młodej! - zawołano. Ktoś przysunął jej do ust kubek, który pojawił się znikąd. Wypiła.

W gardle zapiekło jak ogień, ale zamknęła oczy i przełknęła.

Dawno nie wypiła na raz takiej ilości wódki, chociaż kiedyś, gdy była wesołą Antonią, która tańczyła na stołach, nie wylewała za kołnierz.

Nie ugasiła pragnienia, ale poprawił jej się nastrój.

Muszę być trzeźwa! przebiegło jej przez głowę. Nie pamiętała, dlaczego, wiedziała tylko, że to ważne.

- Wody - rzekła z naciskiem i spojrzała po zebra­nych wokół. Wydawali się jakby bardziej wyraźni.

- Nie dostałaś nic do picia? - spytał Anastas.

- Dostałam, wódkę - odparła Antonia z uśmiechem. Śmieszyła ją zdumiona twarz Anastasa.

Spojrzał najpierw na nią, potem na kubek. Starał się odnaleźć tego, który podał Toni trunek, ale tamten zniknął w tłumie. Wokół zobaczył tylko krąg pełnych wyczekiwania twarzy, na których widniały pogardliwe uśmiechy, ale i pewnego rodzaju podziw. Ci mężczyź­ni nieczęsto spotykali kobiety, które bez skrzywienia wypijały taką ilość wódki jednym haustem. A w każ­dym razie nie tego pokroju, co Antonia - ona nie na­leżała do dziewcząt lekkich obyczajów.

- Jeżeli ktoś ma polewać mojej żonie, to tylko ja! - zawołał gniewnie Anastas. Zacisnął dłonie, jedna z nich spoczęła na rękojeści noża.

Antonia podziwiała go za to, że nawet w chwili sil­nego wzburzenia nie stracił przytomności umysłu i nazwał ją „swoją żoną”.

- To tylko żart - zapewnił ktoś z tłumu. - Zwykły żart. Ależ ona może wypić!

Rozległ się śmiech pełen uznania.

- Niech nikt nie waży się tego powtórzyć! - rzucił Anastas, ciągle zły. - Prosiła o wodę. Potraktuję no­żem każdego, kto ośmieli się podać jej coś innego!

Widać było, że nie żartuje.

Kubek Antonii napełniono wodą. Zanim zdążyła go chwycić, Anastas ją uprzedził. Przysunął naczynie do ust i upił trochę, zanim jej podał.

Wokół zapadła cisza.

- Może i wy powinniście się czegoś napić - zapro­ponował po chwili przyjaźnie. Usiadł uspokojony i tylko lekko poklepał nóż.

Mężczyźni ochoczo podchwycili propozycję. Znik­nęli. Atmosfera została rozładowana. Nikt właściwie nie czuł się obrażony. Na wszystkich weselach muszą być chwile napięcia, ktoś musi chwycić za nóż, musi zawrzeć. Coś musi przyspieszyć krążenie krwi.

Nie stało się nic takiego, to właściwie nic nie zna­czący drobiazg.

- Jesteś już wystarczająco dorosła, by wiedzieć, że nie powinnaś pić na pusty żołądek - syknął Anastas przez zęby. - Skończy się tym, że dostaniesz torsji, moja droga.

- Musiałabym wypić dużo więcej - odparła Antonia. Czuła się zmęczona. Alkohol palił ją w żołądku, ale nie zamierzała przyznawać się do tego Anastasowi. Opróżniła kubek do dna, żeby pokazać im wszystkim, że nie pozwoli się zaskoczyć. Może głupio się zacho­wała. Anastas miał rację, była wystarczająco dorosła, by wiedzieć, czym to się może skończyć...

Antonia przełknęła. Anastas powinien wkrótce zrozumieć, dlaczego potrzebowała takiego wzmoc­nienia. Być może sam by wtedy nie odmówił. Powin­na go ostrzec, ale nie była w stanie.

Sama myśl o tym wprawiała ją w zakłopotanie.

Najwyraźniej Anastas o niczym nie wiedział, naj­wyraźniej trwał w błogiej nieświadomości.

Wmusił w nią jeszcze trochę chleba. Przełknęła raczej z rozsądku. Może dzięki temu przestanie jej szumieć w głowie. Przez moment zastanowiła się, czy nie powin­na wypić więcej wódki, żeby naprawdę ścięło ją z nóg.

Ale to niczego nie rozwiąże.

Musi zachować trzeźwość. Przynajmniej Anastasowi jest to winna.

Na placu, bliżej środka, ustawiono pochodnie. No­we pochodnie, które długo się będą paliły.

Antonii zaschło w gardle.

- Zrobiło się ciemno - zauważył Anastas. - Ale chy­ba nie zamierzają więcej tańczyć. Przecież to już noc.

Antonia nie odpowiedziała.

Wiedziała, co szykują.

Przyszli, niosąc żerdzie. Towarzyszyły im głośne śmiechy, wymowne spojrzenia.

Anastas wreszcie zrozumiał.

Popatrzył na Antonię badawczo. W jego oczach czaił się strach.

- Na coś się zanosi - stwierdził.

- Można tak powiedzieć - odparła Antonia. Mężczyźni przynieśli pokrycie namiotu. Umoco­wali żerdzie w ziemi, zarzucili na nie białe płótno.

Następnie przynieśli koce, ułożyli je w środku, sta­rannie przykryli ziemię. Sprawdzili, czy posłanie jest wystarczająco miękkie.

Potem wycofali się. Wokół rozlegał się śmiech.

- Co to ma znaczyć, do diabła? - denerwował się Anastas. - Czy coś z tego rozumiesz, Tonią?

- To stary zwyczaj stajennych - wyjaśniła łagodnie. - Wygląda na to, że i żołnierze go pielęgnują. Czy nigdy nie byłeś na weselu, Anastas?

Pokręcił głową.

- Z wyjątkiem mego własnego - odparł. - Nie zdą­żyliśmy nawet zacząć zabawy. Uśmiechnął się gorz­ko i ponownie spojrzał na namiot na środku placu.

Mężczyźni rozpalili w środku pochodnie. Cienkie płótno lekko powiewało na wietrze.

Cicho grała muzyka. W powietrzu unosiło się ża­łosne brzmienie strun. Urokliwe, kuszące...

- Zwykli ludzie zabawiają się na różne sposoby. Możni panowie nawet nie wiedzą, co tracą - rzekła ciężko Antonia. - Otóż na weselu należy zadbać o to, by młoda para stała się prawdziwym małżeństwem. W niektórych stronach goście rozbierają młodych, zanim zamkną ich w sypialni. Gdzie indziej zabiera­ją prześcieradło z dowodem utraty cnoty przez pan­nę młodą. A jeszcze inni przygotowują coś takiego.

Skinęła głową w stronę namiotu.

- To dla nas, Anastas.

Przełknął. W jednej chwili zrozumiał. Widział cie­nie przez płótno namiotu, przez dwie cienkie ściany przygotowanej sypialni.

Roześmiał się, zwracając twarz ku niebu. Śmiał się tak serdecznie, że z oczu trysnęły mu łzy.

Któryś z mężczyzn zadbał o to, by kubek Anastasa został napełniony po sam brzeg. Chłopak nie py­tał, co mu dają.

- Wiedziałaś przez cały czas? - spytał. Antonia skinęła głową.

- W każdym razie obawiałam się tego.

Objął Antonię ramieniem. Przytulił ją. Drugą ręką pogładził po policzku.

- Wiele przeszliśmy razem, ty i ja, Toniu. Przecierpieliśmy wiele, żeby tu dotrzeć, prawda? Odważyli­śmy się na wiele. Napotkaliśmy mnóstwo niebezpie­czeństw, w których mogliśmy stracić życie, a mimo to nie stchórzyliśmy. Pokonaliśmy je. Skinęła głową.

- Czy nie sądzisz, że jesteśmy w stanie przeżyć i to? - spytał cicho i pocałował ją w czoło. - Nie je­steś już niewinną dziewczyną, Toniu. Miałaś w swo­im życiu kilku mężczyzn. A i ja nie żyłem jak mnich. Znam się na rzeczy. Te, które miały okazję się prze­konać, nie skarżyły się. Nie kochałem wszystkich ko­biet, z którymi sypiałem. A ty?

Antonia potrząsnęła głową.

- Nie byli też przyjaciółmi - odparła. - Z kilkoma wyjątkami - dodała.

W tej samej chwili stanęła jej przed oczami twarz Jewgienija. I Wasilija.

Z Wasilijem nic jej nie łączyło, oboje chcieli tylko ugasić cielesne tęsknoty, wypełnić powstałą pustkę.

Ściśle biorąc, nie znaczyli dla siebie nic więcej. Ale spędzili wspólnie miłe chwile. Czekała na nie, jej skó­ra żyła pod palcami Wasilija. Wyszła mu na spotka­nie, zaiskrzyło między nimi.

Nie połączyła ich miłość, lecz chwilowe pożądanie.

Antonia nie chciała jednak pożądać Anastasa. Nie chciała, by on jej pożądał.

Mogłoby z tego wyniknąć coś niebezpiecznego. Nie pragnęła tego.

Już dość wycierpiała. Wszystko, czego teraz prag­nęła, to spokój.

Nie chciała, by ożyły w niej gorące tęsknoty.

Nie chciała śnić o żarliwej namiętności, o pocałunkach, budzących w jej ciele pragnienia, które nie mia­ły zostać zaspokojone.

Grigorij umarł.

Nie chciała już przeżywać podobnego niepokoju.

Nie mogła już więcej dawać, tym bardziej nie przy­jacielowi, tym bardziej nie Anastasowi.

- Możesz zamknąć oczy i myśleć, o kim chcesz - szepnął. - Ja tak zrobię. Przez zasłonę nikt nie zoba­czy, czy masz oczy otwarte, Toniu.

On będzie myślał o Kati.

Antonia próbowała przywołać w wyobraźni jej ob­raz: szare oczy o niezwykłej łagodności, równa grzywka przycięta tuż nad brwiami, złocisty kolor włosów, niczym dojrzałego zboża, ciepły uśmiech.

A kiedy Anastas otworzy oczy, zobaczy ją, Anto­nię, tak różną od Kati, jak tylko to możliwe.

- Czy miałeś kogoś? - spytała nagle. - Po śmierci Kati?

Anastas spojrzał na nią.

- Co za pytanie? - uśmiechnął się zakłopotany. - Wiedziałem, że żony pytają o to, ale nie spodziewa­łem się tego od ciebie...

W jej oczach nadal malowało się pytanie.

- Nie - odparł, czując, że zaschło mu w ustach. Nie patrzył na nią. - Nie miałem nikogo po Kati.

Antonia wiedziała, że okazji nadarzało się wiele. W takich miejscach jak to zawsze można znaleźć ko­bietę. Kosztuje to parę monet, ale nie tyle, by dopro­wadzić mężczyznę do ruiny.

Świadomość, że Anastas jest ciągle wierny Kati, że trzymał się z dala od kobiet, które można kupić, na­pełniła Antonię pewnego rodzaju spokojem.

Nie wiedziała, dlaczego, lecz nie chciała o tym my­śleć.

Kati nie żyje.

Grigorij nie żyje.

A oni nie mają innego wyboru.

Przed nimi jeszcze to jedno trudne zadanie. Muszą przez nie przejść, a wtedy uwolnią się od tych wszyst­kich żądnych wrażeń ludzi. Wtedy będą wolni, by znowu móc być sobą.

Wolni, by płakać.

3

Goście niecierpliwili się. Dla większości z nich miał to być kulminacyjny punkt uroczystości wesel­nej. Nawet się zbytnio nie upili, nie mogli przecież stracić takiej gratki. Potem się zabawią.

Gdy namiot opadnie, będą mogli zacząć używać na dobre. Potem nie będzie miało nawet większego zna­czenia, czyj to ślub.

Ważne jednak, by małżeństwo zostało skonsumo­wane, by państwo młodzi spełnili ten obowiązek.

Przy głośnym śmiechu i gromkich oklaskach mło­da para została zapędzona do namiotu. Morze ludzi rozdzieliło się przed nimi - jak Morze Czerwone przed Mojżeszem.

Antonia słyszała tylko śmiech. Daleko w tle brzmiała muzyka, pełna ognia i podniecająca.

Anastas wypuścił rękę przyjaciółki. Przytrzymał wejście do namiotu i pozwolił Antonii przejść przed sobą. Poczuła muśnięcie miękkiego materiału na po­liczku. Znalazła się w środku.

Anastas zatrzymał się na chwilę.

- Nie próbujcie tylko wedrzeć się do namiotu! - krzyknął w stronę tłumu. Antonia dosłyszała śmiech w jego głosie, ale również powagę. Nie była pewna, czy zgromadzeni na zewnątrz też to zauważyli. Nie traktowali Anastasa jak mężczyzny. Może nawet wątpili, że jest zdolny do wypełnienia małżeńskiego obo­wiązku. Antonia chciałaby móc powiedzieć im, jakim jest człowiekiem, ale nie mogła. - Nasze matki po­wtarzały nam, że możemy tylko patrzeć, ale nie do­tykać! To obowiązuje również tutaj. Szczęśliwcem, który może dotykać, jestem tylko ja. Wszyscy inni muszą się zadowolić połowiczną przyjemnością...

- Czy to dotyczy również kobiet? - spytał jakiś za­chrypnięty głos, któremu zawtórowały salwy śmiechu.

- Antonia ma ostre pazurki - ostrzegł Anastas. - Je­stem przekonany, że to dotyczy również kobiet. Chy­ba że mają wystarczająco grubą skórę...

Śmiech wydawał się niczym ściana.

Dotarł również do środka.

Namiot był na tyle obszerny i wysoki, by mogli stać wyprostowani. Nawet Anastas, mimo że był rosły.

Płótno namiotu powiewało.

Wyglądało jak żółte ściany - pochodnie zabarwiły je swym światłem. Gdzieniegdzie blask płomieni rzucał czerwonawy odcień. Sprawiały, że powstające fałdy przypominały fale ognia. Jak przy zachodzie słońca.

Młodzi nie widzieli tłumów zgromadzonych na ze­wnątrz. Nie mogli widzieć, oślepiało ich światło.

Może uda się zapomnieć, że tam są...

Jednak dźwięki nie zniknęły - przez płócienne ścia­ny dochodziły głosy i śmiechy ludzi, którzy zasiedli zaledwie na wyciągnięcie ramion od kręgu pochodni. Antonia mogła ich niemal dostrzec - jak zbijali się w grupy, żeby możliwie najlepiej widzieć. Żeby jak najwięcej zobaczyć.

Czuła wśród tej osobliwej widowni narastające na­pięcie. Mdliło ją. I złościło również.

Słyszała brzęk kubków wypełnionych trunkami. Wie­działa, że wędrują z jednej spoconej dłoni do drugiej.

Muzyka zabrzmiała wyraźniej.

Grający też pewnie chcieli zobaczyć i podeszli bli­żej. Nie chcieli stracić najlepszej części widowiska.

Dźwięki instrumentów zagłuszyły głosy. Leniwe ryt­my stwarzały lepszy nastrój niż nieprzyjemny, ochryp­ły śmiech i rzucane półgłosem pieprzne docinki...

Zamknąć oczy?

Antonia nie wiedziała, czy potrafi.

Anastas podszedł do niej. Przełknął. Uśmiechnął się ostrożnie. Wyciągnął do niej ręce, nie tak jednak, by jej dotknąć.

Antonia zauważyła, że się poci. Zrozumiała, że i on się boi. Czuli się w tej klatce jak na wystawie. To wy­jątkowo ordynarny zwyczaj.

Na szczęście nie byli całkiem młodzi i niedoświadczeni.

Antonii przemknęło przez myśl, że młodziutka dziewczyna musiała się panicznie bać tej chwili. Ta­kie przeżycie mogło zabić małżeństwo, zanim się na dobre zaczęło.

Antonia chwyciła ręce Anastasa. Usłyszała szmer dochodzący z zewnątrz, zaraz jednak zagłuszyły go dźwięki strun. Glosy ucichły.

- Mogę im powiedzieć, że jestem zbyt pijany - szepnął jej Anastas do ucha.

- Wtedy nas tu przetrzymają, póki nie wytrzeźwie­jesz - odparła cicho. Miała nadzieję, że nikt na ze­wnątrz nie słyszał jej słów. Ludzie nie siedzieli na ty­le blisko. W dodatku muzycy brzdąkali im niemal tuż przy uszach. - Od tego nikt się nie wymiga - wyjaśniła. - Będą czekać tak długo, aż dostaną to, co chcą. Niezależnie od tego, ile to potrwa. I wcale nie będą skłonni nam odpuścić, gdy bardziej sobie popiją. Sły­szałam historie o tym, że stanęli z nożem nad panem młodym, któremu się nie udało...

Anastas roześmiał się cicho tuż przy jej włosach.

- Czy biedak poczuł smak noża?

- Powiodło mu się następnej nocy - szepnęła An­tonia. - Panna młoda omal nie zemdlała. Nie dosta­li w tym czasie nic do jedzenia ani do picia. Zdążyli też po raz pierwszy w małżeństwie porządnie się po­kłócić...

Anastas stłumił śmiech.

Pogładził Antonię po włosach, po plecach. Starał się ją uspokoić. Antonia zamknęła oczy i na chwilę odnalazła spokój.

Udało jej się na moment zapomnieć o gapiach zgromadzonych na zewnątrz.

- Obawiam się, że muszę cię pocałować - szepnął Anastas. - A przynajmniej udawać...

Uniosła ku niemu twarz.

Znowu rozległ się szmer. Niczym silny podmuch wiatru, który równie szybko zamarł. A muzyka cięła powietrze. Potęgowała nastrój wyczekiwania.

- Musimy przez to przebrnąć - szepnęła Antonia. - Zrób to. Zrób to naprawdę. Przecież musimy...

Jego usta odnalazły jej usta. Jedną ręką objął ją za szyję, drugą położył na plecach. Pieścił je delikatnie.

Antonia usiłowała zapomnieć, że stoi przed nią Anastas.

Nie potrafiła jednak przywołać w myśli Grigorija. Wspomnienia o nim były zbyt święte.

Nie potrafiła też wyobrazić sobie, że ma przed so­bą Olega. Zdradziła go.

Nie zdołała nawet zatrzymać przed oczami obra­zu Wasilija. Żaden z czułych kochanków z przeszło­ści nie chciał przy niej zostać w tej chwili. Pojawiali się i znikali.

Kiedy otworzyła oczy, ujrzała Anastasa. To on ją całował, rozpalał wargi. Całował policzki, trzymając jej głowę w dłoniach.

Oczy miał ciemne, ciemniejsze, niż je zapamiętała. Ciemne jak węgiel, sadza lub jak noc.

- Jesteś śliczna - powiedział cicho. - Rozluźnij się, Tonią. Może drzemie w tobie jeszcze jakaś tęsknota?

Pocałował jej skroń. Suchymi ustami, delikatnie i mięk­ko.

- Na pewno, ale nigdy nie myślałam, że ty ją roz­budzisz. Nie chciałabym też, żeby coś takiego kiedy­kolwiek się powtórzyło. Obiecaj, że to niczego mię­dzy nami nie zmieni. Teraz jednak spróbujmy na chwilę zapomnieć, kim jesteśmy...

Zapomnieć?

Czy potrafią?

Może...

Antonia poczuła w sobie tęsknotę. Poczuła, że mog­łaby ją uwolnić. Potrafiła się otworzyć.

Mogłaby obudzić owo pragnienie bez przywoływa­nia w myśli twarzy, nie widząc oczu z przeszłości, które jej się zewsząd przyglądają, mimo że nie powin­ny na to patrzeć. Nie powinny jej osądzać. Nie po­winny się domagać, by się tłumaczyła.

Mogłaby ożywić w sobie to, co na wpół umarło. Obudzić do życia to, co zdusiła po śmierci Grigorija. Nie wątpiła przecież, że pozostała w niej ta stro­na kobiecości. Jednak ją ukryła. Zamknęła za wielo­ma drzwiami, zapominając, gdzie położyła klucze.

Anastas odnajdywał je jeden po drugim. Jego war­gi miały w sobie tyle żaru. Rozpalały jej skórę. Anto­nia czuła, że jej policzki płoną, pulsuje w wargach, omal ich nie rozsadzi.

Anastas ukoił je pocałunkiem.

Antonia odniosła wrażenie, że jej kręgosłup staje się miękki, kolana także. Zarzuciła Anastasowi ręce na szyję. Mocniej zacisnęła.

Zapomnieć, kim są?

Ona jest Antonią.

On to Anastas.

Wiedziała o nim tak wiele, on tyle o niej wiedział. To im wystarczało. Nie pragnęli się poznać i od tej strony. Nie pragnęli pożądać się nawzajem.

Zapomnieć, kim są?

Antonia nie chciała.

A na zewnątrz siedział tłum coraz bardziej pija­nych ludzi. Czekali. Nie znali litości.

W jaki sposób oni oboje się tu znaleźli?

Jak z tego wybrną?

W jeden sposób.

Muszą zapomnieć, kim są.

Niektórzy mężczyźni, których obejmowała, mniej dla niej znaczyli niż Anastas. Bywały czasy, kiedy nie liczyła tak dokładnie.

Antonia pamiętała to.

Przypomniała sobie, że zawsze udawało jej się zna­leźć w swych kochankach jakieś piękno, zawsze po­trafiła uczynić z każdego z nich kogoś wymarzonego.

Na przykład królewicza - jeśli nie w ogóle, to przy­najmniej na tę krótką chwilę. Potem znowu przeważ­nie zmieniali się w żaby, ale wtedy już nie potrzebo­wała ich idealnego wizerunku.

Wtedy jej się udawało.

Teraz też mogła spróbować zapomnieć.

Mogła ujrzeć innego mężczyznę, ukrywającego się pod postacią przyjaciela, którego nazywała Anastasem. Mogła go odnaleźć. Mogła znaleźć królewicza, gdyby tylko otworzyła oczy dość szeroko. Gdyby po­zwoliła zmysłom zwyciężyć nad rozsądkiem.

Gdyby podszepnęła Anastasowi, by uczynił z niej królewnę, potrafiłby to zrobić.

Oboje potrafili.

Mogli zapomnieć o sobie samych na krótką chwi­lę. Mogli wkraść się do bajki i stać się kimś innym.

- Jesteś królewiczem - szepnęła tuż przy jego ustach. - Jesteś cudownym, nieznajomym królewiczem. Dosta­niesz zatem wszystko, czego pragniesz...

Anastas przyłączył się do gry. Wczuł się w rolę, którą mu wyznaczyła.

- Jesteś córką księcia - szepnął, pieszcząc palcem jej ucho, gładząc wzdłuż szyi. Bardzo delikatnie... - Nie wolno ci się ze mną spotykać. Musisz być nie­tknięta i niewinna, kiedy książę, twój ojciec, będzie cię oddawał innemu mężczyźnie. Ale ja cię uprowa­dziłem. Poszukują ciebie. Słychać tętent końskich kopyt, głosy tych, którzy gonią nas w lesie. Ale nas nie znajdą. Moje wojsko pełni straż. Zabrałem cię do swego namiotu. Sprawię, że córka księcia stanie się kobietą...

Jest królewiczem z obcego kraju. Mieszka w nieznanym królestwie, w którym kiedyś będzie panował jako król.

Porwał ją.

Ona jest córką księcia. Niewinną. Nigdy przedtem nie dotykał jej żaden mężczyzna. Nie wiedziała, cze­go się może spodziewać. Bała się, lecz przede wszyst­kim zemsty ojca, jego gniewu. Tego mężczyzny nie musiała się obawiać.

Jego palce rozpinały jej sukienkę, wargi całowały szyję, ramiona, które odsłonił.

Chciała poczuć przy sobie jego ciepło. Nie chciała sły­szeć dochodzących odgłosów pogoni. Pragnęła umknąć prześladowcom. Wierzyła niezbicie, że w ramionach te­go mężczyzny stanie się głucha na wszystkie inne głosy.

Antonia? Kto to taki? Anastas?

Nie znała ich.

Jest córką księcia. Nie ma imienia, tak jak i on. Nie pytał jej, jak się nazywa. Ona zaś nie śmiała go spytać.

To nieważne.

Ostrożnie pociągnął ją na posłanie. Uklęknął i ob­jął ją. Poprowadził jej ręce ku szerokiej koszuli, da­jąc jej do zrozumienia, żeby ją za niego rozpięła.

Jej palce drżały.

Tyle było guzików, takich małych. A jego skóra wydawała się taka gorąca pod cienkim materiałem, czuła to bardzo wyraźnie pod opuszkami palców. On zaś nie spuszczał z niej wzroku.

Widziała, że wzrokiem chciał się wedrzeć pod jej suknię. Zobaczyć, co się kryje pod materiałem. Na­dal pozostało wiele nierozpiętych guzików. Wiele...

Miała nagie ramiona, ale nie marzła. Było jej tak gorąco, że prawie lał się z niej pot.

Wyszarpnęła jego koszulę ze spodni. Uśmiechał się.

Pieściła dłońmi silne ramiona, zsuwając z nich ko­szulę.

Czy to wiatr tak szumi?

Skąd pochodzą te podniecające rytmy?

Czy to jej krew tak pulsuje?

Był tak mocno umięśniony. Widziała go przedtem, lecz nie myślała, jak to jest go dotykać. Nigdy nie przyszła jej na to ochota...

...zaraz, tak nie zachowuje się księżniczka. Mło­dziutka księżniczka spuszcza skromnie wzrok w obecności mężczyzny z obnażonym torsem, nie po­czyna sobie tak odważnie. Tylko robotników w polu, pochylonych nad motyką, widywała rozebranych do pasa... Nigdy nie przystawała, żeby im się przyjrzeć. Nigdy nie zatrzymywała wzroku na męskich ciałach...

Księżniczka dotykała ukochanego zdziwiona. Czu­ła, jak jego mięśnie napinają się pod skórą. Czuła, jak gładka i ciepła jest jego skóra.

Musiała się do niego przysunąć, musiała się przy­tulić do jego nagiej piersi, musiała poczuć to ciepło na policzkach, na ustach, musiała poczuć smak skó­ry, zapach.

Potarła policzkiem o jego pierś. Trzymała go moc­no za ramiona, zacisnęła na nich palce. Być może zo­stawiła ślady, ale księżniczka by o tym nie myślała, nie chciałaby o tym wiedzieć.

Potem puściła jego ramiona. Gładziła dłońmi moc­ną, szeroką pierś. Pod ubraniem nie wydawała się tak szeroka.

Poczuła pod palcami bijący puls na szyi. Musiała jej dotknąć ustami. Połaskotało.

Poznawała jego smak.

Na jej wargach pozostał odcisk jego skóry. Mogła to zlizać. Wchłonąć go przez usta.

Poddał się jej pragnieniom. Uniósł twarz ku zwień­czeniu namiotu. Z zamkniętymi oczyma pozwalał jej na łakome poszukiwania. Pozwalał, by całowała jego skórę, piersi, pozwalał, by przebiegała palcami po ra­mionach i plecach. Pozwalał, by przesuwała dłońmi w dół, w stronę brzucha - syknął, gdy zatrzymała się przy szarfie, użytej zamiast paska.

Potem dotknęła ustami jego ust. Wilgotnymi, cie­płymi, miękkimi, które otworzyły się dla niego.

Królewicz z dalekich stron rozpiął jej suknię. Wszystkie guziki. Zsunął ją z ramion księżniczki. Ca­łował dziewczynę, rozluźniając wiązania koszuli i ściągając wąskie ramiączka przez jej okrągłe ramio­na. Całował, potem mocno do siebie przytulił.

Skórę miała rozpaloną.

Zrobiło się jej gorąco.

Wokół rozbrzmiewał rytm, który nie był ich własnym rytmem. Wydawał się podobny, ale miał inne tempo.

Byli spokojni.

Nikt nie mógł ich dosięgnąć.

On jest królewiczem z innego kraju, całe króle­stwo będzie kiedyś należało do niego.

Ona jest córką księcia.

Odsunął ją od siebie na odległość ramion. Przy­siadł na piętach. Jego kolana dotykały jej kolan.

- Jesteś śliczna - wyszeptał. Naprawdę tak myślał.

Rzeczywiście podobała mu się: miała ciężkie, peł­ne, ładne piersi, ciemniejące przy sutkach, niczym leś­ne jagody jesienią.

Chciał ich skosztować. Chciał schwycić je ustami i spróbować. Nasycić się.

Przywarł twarzą do tej obfitej miękkości.

Ona zaś przycisnęła go do siebie. Jej ręce, choć wy­dawały się kruche, kryły w sobie dużo siły. Targała jego włosy, przyciskała jego twarz do swych piersi. Chciała go tam zatrzymać. Chciała poczuć na swej skórze jego usta, poczuć, jak bardzo jest głodny...

I pozostał.

Pragnął tego samego.

Potem położyła się i pociągnęła za sobą. To ona rozwiązała mu szarfę, kiedy sam już chciał się poddać.

Księżniczka by tego nie zrobiła, przebiegło jej przez myśl.

Wypuściła go z objęć.

Ale on już wpadł w sidła. Pieścił dłońmi jej piersi, obsypywał drobnymi pocałunkami, przesuwał palca­mi po jej skórze. Nie mógł się nią nasycić.

Przez moment usłyszał muzykę, dziką i namiętną. Z zewnątrz doszły go jęki. Przez chwilę wyobraził so­bie tych ludzi. Podekscytowane twarze. Zrozumiał, że fantazja zebranych wokół namiotu próbowała nadać życie i formę cieniom, pomagała zobaczyć to, czego oczy nie mogły widzieć.

Domyślił się, że może to być bardzo podniecające...

Na powrót stał się królewiczem, a ona nieznaną księżniczką, którą miał w swej władzy. A może i nie. Nie do końca wiadomo, kto nad kim zapanował...

Zsunął niżej jej suknię. Uniosła się, by mógł ją cał­kiem zdjąć. Starał się, by cienie powiedziały tym na ze­wnątrz, co się dzieje. Znowu częściowo wypadł z roli.

Zdjął swej księżniczce buty.

Zdjął również własne.

Rozwiązał pasek.

Szmer na zewnątrz przeszedł w wicher.

Księżniczka uśmiechała się do niego. Odwiązała plecioną wstążkę z włosów i odłożyła na bok.

On zrobił to samo z szarfą.

Znowu mogli wrócić do bajki. Teraz w pełni mog­li się zmienić w królewicza i księżniczkę. Żadne wię­zi z przeszłości nie zdołają ich wyrwać z ról.

Potem rozpiął halkę i zdjął ją razem z majtkami ukochanej.

Jej ciało wygięło się, kiedy przeciągał bieliznę przez biodra. Jęk zagłuszył muzykę.

Księżniczka przesunęła językiem po wargach.

Siedział w kucki i przyglądał się jej. Poznawał jej ciało oczyma.

Miała trochę zbyt szczupłe biodra, gdyby miał ją porównywać z ideałem ponętnej kobiety. Zbyt wą­skie również, by rodzić dzieci, pomyślał.

Przez moment mignął mu w pamięci maleńki grób daleko stąd...

Zamknął oczy. Nie podoła temu. Ona jest ukocha­ną Grigorija, urodziła mu dziecko. Miała jeszcze jed­no w Archangielsku.

Miała też męża.

Nie, nie zrobi tego.

Kiedy na powrót otworzył oczy, wyciągnęła do nie­go rękę. Chwycił tę dłoń i znalazł się blisko Antonii.

Zamierzał jej powiedzieć, że nie chce dalej grać. Nie może. Woli ponieść śmierć.

Miękkie palce zamknęły mu oczy, a cichy głos szepnął tuż przy uchu:

- Jesteś królewiczem. Wszystko ci wolno. Przyby­łeś z obcego kraju. Jesteś przystojny. Masz ramiona, których przyjemnie jest dotykać. Smakujesz jak męż­czyzna. Pachniesz tak, że łaskocze mnie w nosie. Twoje ręce budzą we mnie tęsknoty. Czy jestem dla ciebie księżniczką? Czy może pasterką? Powiedz, że jestem dla ciebie kimkolwiek. Jesteś królewiczem. Masz do wszystkiego prawo...

Złapała wargami koniuszek jego ucha, jej język wśliznął się ostrożnie do środka.

Poczuł, jak krew mu zawrzała. Pulsowało w skro­niach. Przez ciało przeszła fala gorąca. Poczuł ogarniają­ce go pożądanie. Ona już o tym wiedziała, dotknęła go.

Księżniczka?

Pasterka?

Pozostawiła mu wybór między niewinną księżnicz­ką, której nie wolno mu tknąć, a ubogą wieśniaczką, która musiała się podporządkować jego woli.

Nie chciał żadnej z nich.

- Bądź kobietą - mruknął, nie otwierając oczu. Nie chciał widzieć. - Bądź dla mnie tylko kobietą...

Zacisnęła ręce na jego plecach. Uwolnił jedną z nich. Sam rozpiął spodnie i wsunął w nie jej dłoń.

Ogień mu przemknął przez wargi w słowach, któ­rych nie ma w żadnym języku.

Nie słyszał muzyki.

Nie słyszał żadnych głosów.

Wszystko wokół zabarwiło się na żółtoczerwono, jakby znajdowali się w samym środku zachodu słońca. Nawet skóra Antonii nabrała odcienia od pochodni na zewnątrz - i nie miał przed sobą ani księżniczki, ani pa­sterki, lecz kobietę.

Wiedział, że nie może być dłużej królewiczem, a je­dynie mężczyzną. Myślał, że to rozumiała.

Wziął ją za rękę i ucałował palce, które dały mu ty­le przyjemności. Wstał i zdjął spodnie. Stanął przed nią - był dla niej mężczyzną.

Szmer na zewnątrz nie spotęgował się - w tłumie nie było wielu kobiet. Padły jakieś uwagi, nie przejął się tym.

Obserwowali każdy jego ruch.

Ta świadomość w niczym mu nie przeszkadzała.

W tym momencie byli kochankami.

- Jesteś bardzo przystojny - odezwała się. Jej usta uśmiechały się. Ułożyły się do pocałunku.

- Myślę, że jestem gotów - powiedział i położył się. Oczy Antonii śmiały się.

- Ja chyba też - odparła z powagą. - Od wieków nie czułam pożądania.

Rozdzielił jej uda, gładził je po wewnętrznej, mięk­kiej stronie od kolan w górę.

Uniosła się ku niemu.

Następnie położył jej rękę na brzuchu, potem dru­gą. Trzymał przez chwilę w bezruchu, po czym jed­ną dłoń przesunął niżej. Poczuł wilgoć i ciepło. Otwo­rzyła się dla niego.

Uniósł nieco ciało i wszedł w nią. Został w niej.

Był dla niej mężczyzną.

Ona była dla niego kobietą.

Potem opuszczono namiot nad ich głowami.

4

Musieli spojrzeć sobie w oczy, zanim zdążyli poczuć wstyd. Śmiali się, usiłując wyplątać się z płótna namio­tu. Z trudem włożyli ubranie. Musieli się śpieszyć.

Wiele rąk próbowało ściągnąć z nich materiał, wie­le par oczu czekało, żeby coś zobaczyć.

Antonia związywała wstążką włosy, kiedy tłum wreszcie ściągnął z nich płótno. Wylądowało na jed­nej z pochodni i zapaliło się. Wśród śmiechów i okrzyków zmieniło się w ognisko. Najbardziej roz­ochoceni dorzucali żerdzie.

Ich śmiech brzmiał ochryple.

Anastas wciągnął koszulę przez głowę. Mrugnął do Antonii porozumiewawczo. Czuła, że jej policzki na­dal płoną. Zauważyła, że niektóre guziki trafiły do niewłaściwej dziurki. Poprawiła je - używała rąk ja­ko tarczy.

Oczy gapiów wyrażały zachłanność, rozbierały ją. To nieludzki obyczaj, pomyślała. Ile trzeba, by znik­nął na zawsze?

Czuła się jak rzecz.

Ale tłum był zadowolony.

Anastas podał jej ramię i pomógł wstać. Podtrzy­mywał ją, kiedy zakładała buty.

Rozległ się przeciągły gwizd, gdy ukazała kawałek łydki. Poczuła skurcz w żołądku.

Nie podobała jej się ta zabawa!

Antonia odniosła wrażenie, że wiele straciła w oczach tych ludzi. Nie tak powinni ją zapamiętać, była kimś więcej niż tylko cieniem, który dostarczył im rozrywki.

Ale kiedy spojrzała dokoła, widziała tylko na wpół otwarte usta i rozbawione oczy.

Nie będą pamiętali Antonii ani jako człowieka, ani jako kobiety. Nie będą pamiętali, kim była.

Zachowają w pamięci tylko ciało.

To przygnębiające.

Anastas podał jej dłoń. Antonia zastanawiała się, czy mężczyźni czują podobnie. Znała ich tylu, miała też wielu, ale nigdy nie przyszło jej do głowy, by o to spytać.

Nigdy też nie została tak upokorzona jak teraz.

Oni zapewne jej nie zapamiętają, ale ona zapamię­ta ich twarze. Zapamięta ich spojrzenia i z trudem tłu­mione westchnienia, wiele mówiące ukradkowe ru­chy ręki.

Zapamięta.

Młodych nie zatrzymywano dłużej, mogli iść, do­kąd zechcą. Oni też nie chcieli z nikim rozmawiać. Antonia zobaczyła komendanta ze swą ruchliwą żo­ną, która wyglądała na miłą. Był czerwony na twarzy. Wydawało się, że ma kłopoty z oddychaniem.

Antonia cofnęła wzrok. Nie chciała napotkać ni­czyjego spojrzenia.

Pociągnęła za sobą Anastasa. Zobaczyła, że złapał drewnianą miskę z jedzeniem i butelkę, którą wcisnął pod pachę. Zamienił słowo z tym i owym. W jego gło­sie brzmiał śmiech i ta przeklęta pewność siebie. Ja­kim cudem ją zachował?

Ona najchętniej zapadłaby się pod ziemię. A on z nimi dowcipkował.

To niemożliwe, by mężczyźni i kobiety tak się od siebie różnili! Myślała, że całkiem dobrze rozumie mężczyzn. Miała wśród nich wielu przyjaciół. Anastas był również jednym z nich.

Jak może się śmiać w takiej chwili?

Plac pozostał w tyle, ale nie wyglądało na to, by we­soły nastrój przygasał. Zabawa mogła się teraz zacząć na dobre. Goście nie byli zależni od pary młodej.

Właściwie to nie ich goście.

Antonia odczuła ulgę, gdy już ucichły śmiechy i śpiewy oraz muzyka.

Nigdy już nie zniesie dźwięku instrumentów stru­nowych, nie po czymś takim!

Wypuściła dłoń Anastasa dopiero, gdy przekręciła klucz w drzwiach do domu, który nigdy nie należał do nich, ale który w tej chwili stał się ich azylem. Anastas może to nazwać ucieczką, nie będzie próbo­wała zaprzeczyć. Bo tak rzeczywiście było.

Nie chciała tam wracać.

Nie chciała już nigdy patrzeć komukolwiek z tych ludzi w oczy. Zamierza zostać tutaj, za zamkniętymi drzwiami, aż do chwili, gdy trzeba będzie wsiadać do wozu.

Pragnęła znaleźć się jak najdalej stąd.

Anastas zasunął drzwi jedną nogą. Odstawił miskę z jedzeniem i butelkę. Wyjął klucz z bezwładnej ręki Antonii i zamknął nim drzwi.

Stanął odwrócony do nich plecami. Opuścił ręce, dłonie oparł o drzwi. Wzrokiem szukał wzroku przy­jaciółki.

Antonia zapaliła lampę i w pokoju zrobiło się jaśniej. Nie potrafiła spojrzeć Anastasowi w oczy. Chciała się schować również przed nim. Odnosiła wrażenie, że i je­mu wydaje się niewiele warta. Myśl była tak bolesna, że za wszelką cenę starała się od niej uwolnić.

- Teraz rozumiem, dlaczego tak wielu zwleka ze ślubem - odezwał się Anastas.

Antonia rzuciła mu krótkie spojrzenie. W jego głę­bokich brązowych oczach nie znalazła potępienia. Nie patrzył na nią z góry. Nie odczytała też natar­czywego pożądania, które zauważyła u wielu męż­czyzn stłoczonych wokół namiotu.

Była tu bezpieczna.

Mimo obecności Anastasa.

- Jak się czujesz? - spytał. Ilu mężczyzn zadałoby to pytanie? Ilu martwiłoby się o nią?

Przypomniała sobie, co mówili.

Czy byłem dobry?”

Czy spotkałaś kiedyś kogoś takiego jak ja?”

Jestem najlepszy z tych, których miałaś, prawda?”

Widać po mnie, że mam większe doświadczenie niż inni, prawda?”

Tak, Antonia pamiętała ich pytania.

Sprawiali, że czuła pustkę. Pozbawili ją wielu naiw­nych wyobrażeń na temat mężczyzn i ich troskliwości.

- Myślę, że powinnam się teraz napić wódki - po­wiedziała. - Wypędzę cię stąd, jeżeli okaże się, że przyniosłeś wodę!

Przez chwilę mocowała się z korkiem. Pociągnęła nosem nad otworem i doszła do wniosku, że w środ­ku w każdym razie jest alkohol.

- W wiadrach do pojenia koni mają tylko wodę - rzekł Anastas z krzywym, lecz nieśmiałym uśmiechem.

Podszedł do Antonii i przytrzymał jej butelkę. To nie było potrzebne, ale mile. Napił się po niej.

Pogładził ją szybko po policzku.

Antonia wzięła z półmiska kawałek mięsa. Było zbyt mocno przypieczone z zewnątrz i czerwone w środku, a poza tym zimne. Ale smaczne.

Osunęła się na jedno z krzeseł. Anastas przystawił drugie całkiem blisko. Usiadł tak, że mogli na siebie patrzeć, ale starał się zachować dystans. Mimo to do­tknął jej kolanami. Ten przelotny dotyk zawstydził oboje.

Antonia jadła. Nie przejmowała się tym, że chło­pak zobaczy, jak potrafi być łakoma. Nagle chciała pokazać mu się od najgorszej strony. Chciała wydo­być wszystkie swoje wady, specjalnie mlaskała, cho­ciaż zwykle tego nie robiła.

Anastas uśmiechnął się.

Nalał do szklanek. Jego szklanka była nadtłuczona, ale to nie miało znaczenia. Nie należał do tych, którzy gromadzili przedmioty dla nich samych.

Antonia mogłaby patrzeć bez końca na piękną rzecz, ale nie musiała koniecznie posiąść jej na włas­ność.

Anastas nie lubił przywiązywać się do rzeczy, ucie­kał od nich. Jego życie było ciągłą ucieczką. Uciecz­ką od korzeni, od wszystkiego, co mu przypominało jego pochodzenie. Być może nigdy nie przestanie uciekać.

Nalał oszczędnie. Antonia pomyślała, że zachowu­je się jak skąpiec.

- To mocny trunek, Toniu - wyjaśnił. Zatrzymał obie szklanki. - Powinniśmy porozmawiać, zanim się upijemy. Nie możemy przymknąć oczu i udawać, że nic się nie stało.

- Nie - przyznała Antonia. Jak dotąd całkiem nie­źle udawało jej się nie wracać do tego, co przed chwi­lą zaszło.

Poczekał, aż pogryzie mięso. Wytarła usta ręka­wem ślubnej sukni. Sama pomyślała, że to obrzydli­we. Anastas jednak nie wydawał się zgorszony.

Podał jej szklankę.

Oboje uważali, żeby nie dotknąć się nawzajem pal­cami.

Antonia ledwie umoczyła usta. Zdawała sobie spra­wę, że to mocny alkohol. Już po pierwszych łykach czuła zawroty głowy.

Anastas pochylił się do przodu, oparł łokcie na ko­lanach. Trzymał szklankę w obu dłoniach. Kołysał nią z boku na bok, przyglądał się, jak tańczy w niej światło.

Uśmiechał się.

Nieznacznie i dziwnie. Zniewalająco. Nikt by nie potrafił naśladować tego uśmiechu.

Nagle Antonii przebiegło przez głowę, że każdy uśmiecha się na swój własny, niepowtarzalny sposób. Nie znała dwóch osób, które uśmiechałyby się tak sa­mo. Nic nie da się dokładnie powtórzyć!

- Dziękuję - odezwał się Anastas.

Antonia popatrzyła na niego zdumiona znad poły­skującego napoju. Musiała mu się przyjrzeć, przeko­nać, czy się nie przesłyszała.

Lecz Anastas powtórzył:

- Dziękuję! Antonia potrząsnęła głową i roześmiała się.

- Sprawiłaś, że stało się to możliwe - rzekł cicho, przesuwając palcami po szklance. - Ułożyłaś bajkę, do której można się było uciec, wymyśliłaś królewi­cza i księżniczkę, którzy przeistoczyli się w prawdzi­we postaci. Bajka stała się rzeczywistością, sam bym na to nie wpadł... - Wypił. Nie spieszył się. - Bez baj­ki nic by się nam nie udało. Wiesz o tym, prawda?

Antonia przytaknęła.

Na długo zapadła cisza. Oboje opróżnili szklanki. Czuli rozchodzące się ciepło, które tak szybko znik­nęło, pozostawiając po sobie niepokój. Czuli, jak po­wietrze między nimi gęstnieje.

W pokoju było zimno.

Anastas wstał. Dołożył torfu i drewna. Rozpalił. Czekał przed ogniem, wpatrywał się w płomienie, za­topił w nich wzrok.

Antonia zastanowiła się, o czym myśli. Ale to jego myśli, nie powinna starać się do nich przeniknąć, nie miała do tego prawa.

Ta noc nie dała jej tego prawa.

Ogień przypominał pochodnie. Antonia nie musia­ła zamykać oczu, by ujrzeć światło w namiocie z prześwitującego materiału.

Jej zmysły pozostały otwarte, wspomnienia wyraźne.

Zdawała sobie sprawę, że trzeba powiedzieć coś więcej. Jednak to wymagało odwagi. Niedopowiedze­nia mogą utworzyć przepaść, która rozdzieli ją z Anastasem. Po tym wszystkim, przez co razem przeszli, nie chciała do tego dopuścić, nie chciała stracić jego przyjaźni.

Za bardzo ją ceniła.

Chciała i później móc spojrzeć mu w oczy.

Powinni zdobyć się na szczerość, nawet jeśli to wy­magało odwagi. Odkrywanie się przed przyjacielem nie powinno rodzić obaw. Przyjaciel zrozumie.

- Wyszliśmy z ról, Anastas - powiedziała cicho. Dopiero teraz odwrócił się od ognia. Ponownie usiadł. Nie wziął do ręki szklanki, złożył tylko dło­nie na kolanach.

Antonia nadal czuła dotyk tych dłoni na swojej skórze. Sądziła, że i on dokładnie wszystko pamięta. Teraz już go znała, wiedziała, jak to jest czuć jego cia­ło przy swoim, poznała jego zapach i smak. Wiedzia­ła o nim prawie wszystko. Poznała go o wiele lepiej, niż zwykle znają się przyjaciele.

Potrafiła rozmawiać z Wasilijem. Sypiali ze sobą kilka razy. Wykorzystywali siebie nawzajem i otwar­cie to przyznawali. Mimo to wiele ich łączyło.

Nie chciała, by tak się stało z nią i Anastasem.

Wasilij był zupełnie inny. Trudno między nim a Anastasem doszukać się podobieństwa.

- To nie księżniczka oddala się królewiczowi - do­rzuciła, nie spuszczając z niego wzroku.

Anastas potrząsnął głową. Nie starał się unikać jej spojrzenia. Był spokojny.

- Mam nadzieję, że to niczego nie zmienia między Antonią i Anastasem - odparł. - Mężczyzna pożądał kobiety. Adam dostał swą Ewę - uśmiechnął się. - Czy to zabrzmiało jak drwina? - pokręcił głową. - Po okresie spędzonym wśród ludu Konda stałem się przeczulony, bo jedno niewłaściwe słowo mogło zo­stać potraktowane przez nich jak drwina. - Popatrzył długo na Antonię. - Nie bardzo wiem, jak to powie­dzieć - zaczął z wahaniem. - Nagle zacząłem się bać, by cię nie zranić, by nie nastąpić ci na odcisk...

- Nie bój się - uspokoiła go Antonia. - Moje pal­ce wiele zniosą, zresztą zasłużyłam na to. Dawno nie podeptałam tylu palców, co ostatniego wieczoru!

Potrafili się razem śmiać. Coś między nimi pękło, znowu mogło być jak dawniej.

- Nie chciałbym, żebyś się mnie obawiała po tym, co zaszło - rzekł Anastas. - Nie chciałbym, żebyś drżała ze strachu, gdy tylko cię obejmę. Nie chciał­bym się bać takich gestów. Przedtem nie cofałem się przed nimi. Całowałem cię w policzek i oboje śmia­liśmy się z tego. Byliśmy przyjaciółmi, Toniu! Nie chciałbym, żeby to się skończyło. Chciałbym, żebyś zrozumiała, że już więcej nie dopuszczę do takiej sy­tuacji, że nie będę próbował zaspokoić pożądania...

Antonia odnosiła wrażenie, że jej głowa jest bar­dzo lekka, jakby unosiła się gdzieś nad ramionami. Musiała się roześmiać. To straszne, ale nie mogła się powstrzymać.

Anastas popatrzył na nią nieco zdumiony, ale po chwili i on się roześmiał.

Rozładowali śmiechem całe napięcie.

- Możesz mnie pocałować, kiedy tylko chcesz - rzekła Antonia z powagą. - O ile uczynisz to przy­zwoicie!

Uśmiechnął się.

- Będziesz o tym pamiętać? - spytał. Antonia potrząsnęła głową. Na jej twarzy malowa­ło się niezadowolenie.

- Tylko nie pytaj mnie, czy byłeś najlepszy, Anastas! Wszyscy mężczyźni chcą to wiedzieć! Nie zno­szę ich głupich pytań. Oboje wiemy, jak było. A ty będziesz pamiętał? Skinął z uśmiechem.

- Myślisz, że tak bardzo różnię się od ciebie? Uśmiechnął się jeszcze szerzej.

- Tuż przed całym przedstawieniem miałem ocho­tę się poddać - roześmiał się. - Jak myślisz, co by się stało, gdybym zawiódł?

Antonia również się roześmiała.

- Pewnie aż do tej pory byśmy tam tkwili - powie­działa poważnie i znowu wybuchnęła śmiechem.

Dobrze było móc obrócić to w żart. Znaleźć się jakby poza namiotem i obserwować własne cienie. Wiedzieć, co zaszło, i próbować sobie wyobrazić, jak odbierali to inni.

- Myślisz, że przygotowali noże? Antonia parsknęła śmiechem.

- W każdym razie klacz jest nasza - rzekła rozba­wiona. - Caryca. Raija ją polubi. Będzie zadowolona, że tak pięknego konia nazwano jej imieniem.

Anastas uniósł brew.

- W wąskich uliczkach Archangielska nazywają Raiję Carycą - wyjaśniła Antonia. - Znaczy dla tych biedaków więcej niż którakolwiek z caryc w naszym kraju. Powinieneś ją poznać, Anastas!

Ujrzał w wyobraźni najbliższą przyjaciółkę Anto­nii, tak mu się w każdym razie wydawało. Nie było to wcale proste, minęło tyle lat. Pozostały tylko za­mglone obrazy.

Zapamiętał jednak twarz Wasilija.

- Tak myślisz? - spytał. - Czy to nie do niej mężczyźni mają taką słabość? Jako żonaty powinienem się jej strzec!

Chciał zażartować, ale nieopatrznie przypomniał Antonii o czymś, o czym prawie zapomniała. Ukry­ła w rękach twarz.

Ślub nie odbył się co prawda według obowiązujących reguł, ale mimo to obawiała się, że małżeństwo jest waż­ne. Komendant jest skrupulatnym człowiekiem.

Śmiała się, kiedy opowiadał, że caryca darzy go względami. Nadal ją to bawiło. Nie dała się przekonać, że wpadł w oko Elżbiecie Piotrownie, ale niewątpliwie posiadał wpływowych znajomych. Dzięki odpowied­nim kontaktom mógł się postarać, żeby papiery, które przed nią położył, trafiły, gdzie trzeba.

Antonia mogła spalić poprzednie.

I pogodzić się z tym, że została żoną Anastasa.

- Zapomniałam o tym - powiedziała.

- Świstek papieru nie ma dla mnie żadnego znacze­nia - zapewnił.

Antonia usłyszała odgłos wyciąganego korka, plusk wlewanego napoju, a potem brzęk przesuwanej w jej stronę szklanki.

- Nie zamierzam domagać się swych małżeńskich praw - zapewnił. - Nie uważam się za twojego męża, Antoniu.

Uniosła twarz.

- Jesteś nim - odparła zmartwiona. - Ty i ja może­my sobie myśleć, co nam się podoba, ale te przeklę­te dokumenty dotrą do gubernatora w Archangielsku, a on już zadba, by trafiły do Olega.

- Czy to coś zmieni? - spytał Anastas. Antonia odebrała jego słowa jak cios.

- Uciekłaś od męża. Sama przyznajesz, że nie wy­obrażasz sobie życia razem z nim. Nasz ślub stano­wi jakieś rozwiązanie, jakieś wyjście. Uwolniłaś się od Olega i on nic nie może teraz zrobić. Chyba że gotów jest cię zabić, ale niewielu się na to zdobywa. Otrzymaliście rozwód. Oboje wiemy, że dla mnie te dokumenty są bez znaczenia. Słowa, które w nich widnieją, mają dla mnie taką wartość jak atrament, którym je skreślono. Pieczęci to tylko obrazki, a pod­pisy to nic nie znaczące bazgroły. Ale tobie te doku­menty mogą zapewnić poczucie bezpieczeństwa, Toniu. Daję ci absolutną wolność wyboru. I nigdy nie zapragnę ożenić się ponownie.

Jego słowa zapadły w nią.

Ważkie słowa i niebezpiecznie kuszące. Możli­wość, której sama nie śmiała nawet musnąć myślami. Musiała najpierw usłyszeć o niej od Anastasa, zanim odważyła się nad nią zastanowić.

Wzięła szklankę, chciała czymś zająć ręce. Zaschło jej w ustach, ale wahała się, czy powinna jeszcze pić. Ciało wydawało się leniwe, ruchy niezbyt pewne.

- Nie wiem - rzekła wreszcie drżącym głosem.

- Pomyśl o tym - zaproponował Anastas. - Nie musisz podejmować decyzji dziś w nocy ani jutro. Do Archangielska jeszcze daleka droga, maleńka. Wiele razy możesz się zastanawiać. Wiele razy możesz się rozmyślić. Ja nie decydowałbym się od razu, gdybym był tobą. Długo bym to rozważał. To twoje życie. I będzie tylko twoje.

Niewielu dawało jej takie prezenty. Antonia próbowała przywołać twarz Olega. Nie udało jej się i trochę ją to zabolało.

Nie starała się przywołać obrazu Olgi.

Wiedziała, że dziecko się zmieniło. Nie miała pew­ności, czy uda jej się rozpoznać własną córkę, ale bar­dzo chciała ją zobaczyć.

Tego jednego była pewna.

- Nie wiem - powtórzyła. Ból tkwił w niej jak zadra. Nie chciała, żeby życie stało się jedynie bólem.

Opróżniła szklankę. Zrzuciła buty. Siedząc boso, czuła, jak wypełnia ją ciepło bijące od pieca. A może ciepło płynące z alkoholu?

Było jej wszystko jedno.

- Nalej mi! - poprosiła.

Anastas uniósł proste brwi i spojrzał na nią pyta­jąco ciemnymi oczami.

- Na pewno zostanie jeszcze dosyć dla ciebie - do­dała. - Czułam, że butelka była pełna. Wiem, co ro­bię, przyjacielu, jestem od ciebie starsza. Mogę wle­wać w siebie i wlewać w całkiem niekobiecy sposób! Wiem, że przewidziałeś to, i dlatego przyniosłeś al­kohol! Powinnam się upić. A ty mi obiecasz, że za­niesiesz mnie do łóżka.

Napełnił jej szklankę.

- A jeśli cię wykorzystam? - spytał, przybierając groźną minę.

- Sam będziesz na to zbyt pijany - odcięła się niespeszona. - Tylko postaraj się mnie nie upuścić!

Uśmiechnął się. Pokręcił głową. Ależ ta Antonia jest niepoprawna!

- Wiesz, że kiedyś cię nie lubiłem? Antonia spojrzała na niego zaczepnie.

- Domyślałam się tego. Skłamałbyś, gdybyś powiedział, że było inaczej. Nie interesowały cię kobiety ta­kie jak ja, co? Nie rozumiałeś też wtedy Grigorija. Anastas potrząsnął głową.

- Cóż... - rzekł po długiej przerwie. - Grigorija być może rozumiałem. Wiele razy słyszałem, jak o tobie mówił, jak cię wychwalał. Miałem pojęcie, ile dla nie­go znaczysz. Stawiał cię ponad wszystko. - Zaczerp­nął powietrza. - Nie rozumiałem, jak tego dokonałaś. Nie rozumiałem też, jak mogłaś porzucić tak wiele dla niego, dla niewidomego mężczyzny, dla mężczy­zny, który został wyjęty spod prawa i który nie mógł ci niczego zaofiarować. Nie sprawiałaś wrażenia tego rodzaju kobiety. A jednak to zrobiłaś. Nie rozumia­łem tego, przez cały czas zastanawiałem się, co zamie­rzasz dzięki temu zyskać...

- ...i byłeś zazdrosny - dodała cierpko Antonia. W ta­kiej chwili wiele mogli sobie powiedzieć. - Zajęłam twoje miejsce. To ty byłeś zawsze prawą ręką Grigori­ja, to od ciebie był zależny. I wtedy pojawiłam się ja, kobieta, i wykradłam twoją pozycję. Czy myślisz, że tego nie rozumiałam, Anastas? Przez długi, długi czas nie darzyłeś mnie sympatią. Musiałam udowodnić, że naprawdę zależy mi na Grigoriju. Niekiedy mówił, że bardziej boję się rozczarować ciebie niż jego.

Anastas pozostawił słowa Antonii bez odpowiedzi. Nie przypuszczał, że tak wyraźnie dał po sobie to po­znać. Ale wtedy był chłopcem.

To miało miejsce dawno temu.

- Teraz jednak bardzo cię lubię - rzekł. - Zawsze będę cię lubił. Chciałbym, żebyś o tym wiedziała.

Stuknęła szklanką o jego szklankę, wypiła i zaraz ponownie nalała sobie prawie po brzegi.

Potem na własnych nogach poszła do łóżka.

- Nie będziesz musiał mnie nosić - powiedziała. - Ja także cię lubię, Anastas, ale nigdy więcej nie bę­dziesz dla mnie królewiczem lub Adamem.

Wypiła swoją wódkę. Odstawiła szklankę na pod­łogę i zasnęła.

Anastas siedział i przyglądał się jej, aż lampa cał­kiem się wypaliła. Widział wszystkie twarze Antonii.

Antonetty. Księżniczki. Ewy. Antonii.

Starał się wbić sobie do głowy, że dla niego jest An­tonią, tylko Tonią, tylko przyjacielem.

Wkrótce i on zasnął.

Na zewnątrz ciągle trwała zabawa.

5

Kiedy Antonia się obudziła, na placu ciągle kręcili się ludzie. Wszystko wskazywało na to, że to raczej wczesny wieczór niż ranek.

Anastasa nie było ani obok, ani w izbie, w której zwykle sypiał.

Antonia znalazła wodę i umyła się. Szklanki, z któ­rych wczoraj pili, stały czyste w kuchni, a więc żył.

Woda była zimna, ale to nic - najważniejsze, że po­mogła się umyć i rozbudzić. Jednak Antonia nadał czuła się na wpół żywa.

Zostawiła sukienkę na podłodze, tak jak wszystko, co miała na sobie poprzedniego dnia. Kopnęła leżące ubranie. Wiedziała, że nigdy nie będzie w stanie go nosić. Kiedy włożyła wytartą i wyblakłą codzienną spódnicę w kolorze niebieskim i bluzkę barwy zimo­wego nieba, podniosła swą najlepszą sukienkę i wcis­nęła ją do pieca.

Upłynęło trochę czasu, zanim materiał się zapalił, ale kiedy ogień poczuł jego smak, pochłonął go łap­czywie.

Antonia siedziała przed piecem, i patrzyła, jak pło­nie jej ślubna suknia.

Skrzywiła się. Znalazła zeschnięty chleb i zjadła go, popijając wodą. Nie miała ochoty na nic więcej.

Gdzie jest Anastas?

Mimo wszystko muszą się trzymać razem. Doszli przecież do pewnego rodzaju porozumienia i rozma­wiali ze sobą jak dawniej, wyjaśnili wszystko.

To, co się stało, mieli już za sobą.

Nie ma sensu tego roztrząsać.

Antonii nie mieściło się w głowie, że Anastas wy­szedł, żeby przyłączyć się do zabawy, która jeszcze się nie skończyła. Ludzie nadal tańczyli, pili, śmiali się.

Jeśli o nią chodzi, mogą się bawić ile chcą, ale ona i Anastas wyruszają nazajutrz w długą drogę.

Bała się.

Czekanie dłużyło się, nic nie mogła na to poradzić, że bała się o Anastasa. Ogarnął ją niepokój. Anastas pewnie nie pomyślał, że ona wcześniej się obudzi, choć to żadne usprawiedliwienie. Dlaczego ją zostawił?

Zresztą nie muszą się przed sobą opowiadać, do­kąd idą, nic nie są sobie winni.

Antonia znalazła swój nieduży nóż, na tyle mały, że mogła go ukryć w dłoni. Anastas go kiedyś dla niej zdobył i wręczył w jednej z niewielu chwil, gdy sta­rał się zachować powagę. W Jekaterynburgu spotkali rzemieślnika wyrabiającego noże i Anastas poprosił go, by wykonał właśnie taki dla Antonii. Rzemieślnik wykorzystał jako miarę zamkniętą dłoń Toni.

Nóż miał skórzaną pochewkę, która mieściła się w kieszeni spódnicy, i był na tyle lekki, że nie wycią­gał materiału.

Antonia włożyła wysokie buty, zarzuciła szal na ramiona i wyszła.

Było zimniej niż poprzedniej nocy. Dopiero zaczy­nał się wieczór, ale powietrze było ostre. Na placu pozostali tylko najbardziej wytrwali, ale i oni mieli już sińce pod oczami i zapadnięte policzki z zaro­stem, który świadczył, że mężczyźni już jakiś czas przebywają poza domem.

Antonia starała się trzymać skraju placu i prze­mknąć niezauważona, jednak na próżno.

Nie należała do tych osób, które mogły zlać się z cieniem i pozostać niewidoczne. A tym bardziej dla tak wygłodniałych oczu. Na placu zostali już prawie sami mężczyźni. Nieliczne kobiety, które wytrwale im towarzyszyły, nie były ich żonami, nie posiadały domów i dzieci, którymi musiały się zająć.

- Hej, jest z nami panna młoda! - zawołał któryś. Antonię złapały jakieś ręce i wciągnęły między sie­dzących przy ogniskach. Trzymały ją z przodu ni­czym tarczę.

Antonię ogarnęła rozpacz. Nie zdobyła się nawet na to, by się uwolnić.

- Czyżby znudził ci się już pan młody? - wołali. Musiała coś odpowiedzieć. Spojrzała surowo na mężczyznę, który ją trzymał, i trochę rozluźnił uchwyt.

- Szukam go - odparła po prostu. - Być może to on się mną znudził? - Wzruszyła ramionami i wyrzu­ciła w bok ręce.

W tłumie rozległ się śmiech.

Zrobiono dla niej miejsce.

Antonia zorientowała się, że nie ma wyboru, sta­rała się więc zachowywać bardzo czujnie w tej hałaś­liwej grupie różnego rodzaju mężczyzn - żołnierzy, kupców, handlarzy końmi i innych, których zajęcia się nie domyślała.

- Zawsze zgłosimy się na ochotnika, gdy tylko za­pragniesz mężczyzny - uśmiechnął się jeden z siedzących najbliżej. Uśmiech bezzębnych ust nie był ani tro­chę pociągający, ale Antonia również się uśmiechnęła. Pomyślała, że sytuacja przypomina trochę chwile, kiedy razem z handlarzami oglądała zwierzęta. Potra­fiła przecież rozmawiać z mężczyznami, znała ich ję­zyk i nie unikała dosadnego tonu. Przez wiele lat do­brze sobie radziła. Kupowała konie i w męskim towa­rzystwie darzono ją szacunkiem. Nikt na jarmarkach nie unosił brwi, kiedy wystawiała konia na sprzedaż, nikt nie odwracał się zaskoczony, kiedy klęła równie soczyście jak mężczyźni lub zębami wyciągała korek z butelki wódki.

Sypała wulgarnymi żartami, które w jej ustach brzmiały jeszcze dosadniej, ponieważ była kobietą.

Antonia nie bała się przebywać wśród mężczyzn. Uważała, że im dorównuje, nie sądziła, by któryś mógł ją źle zrozumieć.

- Nie widzieliśmy twojego męża - zapewnił ktoś z grupy.

- Zresztą i tak nie zwrócilibyśmy na niego uwagi - dodał szczerze inny. - Mamy oko tylko na kobiety, ale jest ich zbyt mało!

- Na zdrowie! - krzyknął ktoś z tłumu i podniósł do góry butelkę, w której niewiele już zostało.

Antonia pomyślała, że to nie powód do zmartwie­nia, bo człowiek ledwie się trzymał na nogach. Nawet gdyby wlał w siebie jeszcze parę łyków, nie zauważył­by różnicy, może prędzej by zasnął, ale nic poza tym.

- Wspaniałe daliście przedstawienie! - przyznał je­den z bardziej trzeźwych i przecisnął się do przodu, żeby usiąść obok Antonii. Wyglądało na to, że miej­sca po jej obu stronach mają ogromne wzięcie, a i za nią ustawiła się kolejka, stojący w niej ścisnęli się bar­dziej niż śledzie w beczce.

- Nigdy nie widzieliśmy, żeby ktoś w tak niezwy­kły sposób wypełnił małżeński obowiązek - zgodził się z nim ktoś inny.

Antonia uśmiechnęła się, ale narastał w niej niepo­kój. Wokół niej zrobiło się ciasno i gorąco, mimo że powietrze było chłodne.

Nie podobało jej się, że ciała obcych mężczyzn co­raz bardziej na nią napierały z boku i z tyłu. Było ich więcej, niż mogła zliczyć.

Przed nią też nie zostało już zbyt wiele wolnego miejsca. Czuła się niczym oko tłuszczu w samym środku garnka kaszy.

Spociły jej się dłonie, ale nie chciała, żeby poznali, że się boi.

- To obrzydliwy zwyczaj - rzekła tylko, wzbudza­jąc salwę śmiechu.

- Dlaczego para młoda ma zachować całą przyjem­ność dla siebie? - spytał ktoś. - My też chcemy coś z tego mieć, no nie? Patrzenie to żaden grzech, praw­da? Nikt na tym nie traci. Zresztą nie wyglądało na to, żeby ci to przeszkadzało. Wszyscy słyszeliśmy, na­wet ci w ostatnich rzędach. Nigdy żadna nie jęczała tak z rozkoszy! Nigdy żadnej nie zmusiłem, by zro­biła to dla mnie. Nawet dziwki!

Jakże miała ochotę splunąć mu w twarz. Swoimi słowami wciągał ją w błoto i sprawiało mu to przy­jemność. Im wszystkim.

Poznała to po ich twarzach, dostrzegła to samo okrutne wyczekiwanie, które pojawiło się poprzed­niego wieczoru, zobaczyła pożądanie i strach.

Tak, bali się jej. Musieli ją upodlić, żeby nie zmu­siła ich do czołgania się.

- Być może nie byłeś w stanie sprawić kobiecie tak silnej przyjemności - rzekła twardo i spojrzała pro­sto w oczy mężczyźnie, który przed chwilą mówił. - Może nie miała powodu wzdychać, może nie byłeś wystarczająco dobry!

Przyjemnie było popatrzeć na pozbawione wyrazu twarze skupione wokół. Antonia wstała. Dostrzegła w nich zakłopotanie, rozkoszowała się tą krótką chwilą. Mężczyźni roześmiali się, ale niepewnie, ostrożnie. Ktoś klepnął nieszczęśnika po ramieniu.

- Nie jesteś prawdziwym mężczyzną, stary! Za sła­by, by rozbudzić w babie żądzę!

Jeden kącik ust Antonii drgnął - miała ochotę się roześmiać, ale przede wszystkim chciała stąd iść.

Nie przepuścili jej.

Krąg wokół niej się zacieśnił.

Podeszli bliżej, przysunęli się jeszcze bardziej. Po­czuła ich zapach, zapach potu, wódki, moczu. Zrobi­ło się jej niedobrze.

Ten, który mówił najgłośniej, podszedł całkiem blisko. Stanął tak, że dotknął torsem jej piersi. Anto­nia cofnęła się.

Tłum odrobinę się odsunął. Mężczyzna postąpił dalej. Tym razem stojący z tyłu nie ustąpili ani o cal.

Antonia wsunęła prawą dłoń do kieszeni spódnicy i zacisnęła palce na nożu. Chwilę trwało, zanim wy­swobodziła ostrze z pochwy.

- Twierdzisz, że nie jestem dobrym kochankiem? Że nie jestem prawdziwym mężczyzną? - spytał ce­dząc słowa.

Nie był stary, ledwie przekroczył trzydziestkę, ale miał ogromny brzuch i wiotkie policzki. Poza tym prezentował się nie najgorzej, niektórym kobietom mógł się nawet podobać.

Jednak Antonia nie znalazła w nim nic, co kazało­by jej spojrzeć na niego dwa razy.

- Czy właśnie tak uważasz, kobieto? - dopytywał się natarczywie. - Że nie jestem mężczyzną?

Antonia przełknęła. Nie chciała cofać swych słów, ponieważ powiedziała to, co naprawdę myślała. Jed­nak zdawała sobie sprawę, że nie ma wyjścia. Kryty­ka pod adresem jednego z otaczających ją mężczyzn oznaczała krytykę wszystkich. Podała w wątpliwość męskość jednego z nich. Zrozumiała, że to najgorsze, co mogła zrobić.

Przestraszyła się nie na żarty.

- Tylko zgadywałam - odparła. Wysunęła do przo­du brodę, nie chcąc pokazać po sobie, że ogarnął ją strach. - Powiedziałeś coś, a ja wysnułam własne przypuszczenia.

- Może i ja mógłbym pokusić się o jakieś wnioski - rzekł. Położył jej rękę pod brodę i uniósł do góry.

Antonia zacisnęła dłoń na nożu, ale nie wyjęła go. Oby tylko ten drań nie posunął się dalej.

- Mógłbym na przykład zgadnąć, że jesteś nierząd­nicą. Mógłbym pomyśleć, że nie jesteś nikim więcej niż tylko zwykłą dziwką. Co? Co wy na to, chłopa­ki? Czy słyszeliście, żeby jakaś przyzwoita kobieta tak się zachowywała? Czy kiedykolwiek słyszeliście, żeby jakaś z obozowych ladacznic odczuwała w łóż­ku taką przyjemność? Przyzwoite kobiety tego nie okazują. Bogobojne kobiety nie spełniają swych małżeńskich powinności w ten sposób. Ale dziwki, mo­że one...

Antonię ogarnęła taka złość, że na policzki wystą­piły jej czerwone plamy.

Wyciągnęła nóż.

Na próżno.

Mężczyźni zauważyli błysk stali. Mieli przewagę. Ktoś chwycił Antonię za nadgarstek żelaznym uścis­kiem, odgiął palce. Roześmiali się, gdy zobaczyli nóż. Pozwolili, by upadł na ziemię. Śmiali się do rozpuku. Podeszli jeszcze bliżej.

Antonia rozejrzała się bezradnie dokoła. Czy nikt nie stanie po jej stronie?

Czy żaden jej nie pomoże?

- Tylko dziwki noszą nóż - rzekł mężczyzna stojący przed nią i oblizał pośpiesznie usta. - Może warto spró­bować raz z dziwką - rzekł ochryple. - Dla odmiany...

Mężczyźni przełknęli ślinę.

- Pożałujesz tego! - zagroziła Antonia.

- Być może. - Roześmiał się. - Ale może nam tak­że należy się odrobina przyjemności, większej, niż przyglądanie się cieniom. Co wy na to, chłopaki?

- Pewnie! - zawołali w odpowiedzi zachrypnięty­mi głosami, nie odrywając wzroku od Antonii.

Zerwali jej szal z ramion, nic nie pomogło, że z ca­łej siły wczepiła w niego palce. Napastników było zbyt wielu.

Mężczyzna znajdujący się przed nią brutalnie prze­sunął dłońmi po jej bluzce.

- Czy nie tak to robił, chłopaki? Wtedy jej się po­dobało. Tak bardzo jej się podobało, że dla nas za­śpiewała. Czy i teraz zechcesz dla nas zaśpiewać?

Antonia splunęła mu w twarz.

Chwycili ją za ręce.

Mężczyzna wytarł ślinę. Przywarł ustami do jej ust i pocałował z brutalnością, z jaką się jeszcze nie spo­tkała. Miażdżył jej usta, sprawiał ból. Pękły jej war­gi. Ugryzła go. Kopnęła.

Jęknął z bólu i odsunął się od niej, ale nie mógł przegrać tej walki.

Musiał udowodnić swą męskość.

Błysnęło ostrze noża.

Antonia przeraziła się.

Rozcięli jej bluzkę. Chciwe łapy dotykały jej nagiej skóry. Całowały ją łakome usta. Antonia nie mogła się bronić rękami, nie mogła kopać. Z całej siły trzy­mano ją za ramiona i za nogi.

Podciągnięto jej spódnicę. Brutalne ręce zerwały bieliznę, wdarły się wszędzie.

Antonia usłyszała własny krzyk.

Zobaczyła, jak mężczyzna, którego obraziła, roz­pina pasek spodni. To on miał prawo pierwszeństwa.

Krzyczała z całych sił.

Mężczyzna zakrył jej usta ręką. Antonia ugryzła go.

Jej krzyk przeszył niebo nad ich głowami, pewnie dotarł aż do gwiazd.

Ktoś musi ją usłyszeć!

Krzyczała.

Wepchnęli jej do ust zwiniętą chustkę. Słyszała ich grubiańskie odzywki, czuła, jak ocierają się o jej na­gie ciało, czuła ich męskość przez wełniane spodnie. Mężczyzna przed nią był już gotowy. Uśmiechał się prostacko.

- Nie warto ze mną zaczynać - rzekł. - Teraz ci pokażę, dziwko! Już ja ci dam. Dam ci to, czego nie mógł ci dać ten gładki młokos. Z kobietami nie moż­na się tak cackać. Nie powinny jęczeć z rozkoszy. Ba­by trzeba brać twardo, traktować twardym...

Roześmiał się znacząco i wskazał wzrokiem w dół. Stłoczeni wokół zawtórowali mu ochrypłym śmie­chem.

Antonia zacisnęła uda. Walczyła, mimo że wszyst­ko wokół sprzysięgło się przeciw niej.

Siłą rozsunęli jej nogi.

Pojawiło się wiele szorstkich, ruchliwych rąk. Wiele oczu, które chciały zobaczyć. Języki oblizywały wargi.

Antonia zacisnęła powieki i czekała na to, czemu nie mogła przeszkodzić.

Wyszłam tylko po to, żeby poszukać Anastasa, po­myślała. To nie dzieje się naprawdę, jeszcze się na do­bre nie przebudziłam. Nadal śnię. To sen...

Obmacywali ją i śmiali się. Czuła, jakby rozrywa­li ją na kawałki.

Nie mogą jej tego robić, nie mają prawa! To, że jest ich więcej i że są mężczyznami, nie daje im żadnego prawa!

Antonia otworzyła szeroko oczy i krzyknęła mimo knebla. Krzyczała, ale z jej ust nie wydobył się żaden dźwięk.

- Co, do diabła, się tu dzieje?!

Antonia czuła, że zemdleje, ale starała się zacho­wać przytomność. Chciała słyszeć wyjaśnienia oprawców i dodać swoje. Walczyła z falami zawro­tów głowy.

Udało jej się je przezwyciężyć.

Widziała, jak komendant przedziera się przez tłum. Widziała, jak mężczyzna przed nią w najwięk­szym pośpiechu poprawia spodnie.

Inni próbowali opuścić i wygładzić jej spódnicę, ale im się nie udało, bo zbyt wiele rąk rzuciło się na­raz, by zrobić to samo, a tak naprawdę, by jeszcze raz skorzystać z okazji i dotknąć nagiej skóry.

Komendant zdążył zobaczyć.

Nie umknęło to też uwagi mężczyzny idącemu za nim.

Antonia ujrzała jego ciemną czuprynę ponad ra­mieniem komendanta. Zauważyła, że jego twarz po­ciemniała.

- Kto, do diabła, wpadł na ten pomysł? - wrzasnął Anastas. Doskoczył do pierwszego, jaki mu się nawi­nął, chwycił go za kołnierz i podciągnął do góry. - Kto, pytam! - syknął lodowatym głosem. - Chcę do­stać tego, który pierwszy położył na niej swą łapę. To moja żona. Nikomu poza mną nie wolno jej tknąć!

Jakiś mężczyzna wyjął z ust Antonii knebel. Inni dawno już ją puścili. Antonia widziała, jak sprawca całego zajścia powoli się wycofuje, jak wtapia się w tłum, udając, że wie tak samo niewiele, jak inni, jak jego spojrzenie staje się pokorne...

- Kto?! - ryknął komendant i powiódł wokół wład­czym spojrzeniem. Rozpoznał kilku swoich podwład­nych i skarcił ich surowym wzrokiem. - Ten, kto bę­dzie milczał, może się szykować do przeprawy przez góry - rzekł ostrym tonem. - Panują tam wyjątkowe mrozy, jak słyszałem, zwłaszcza zimą. W dodatku czciciele bożków szykują zasadzki i mordują bezlitoś­nie każdego napotkanego obcego. Straciliśmy w tych górach wielu naszych świetnych ludzi. Może choć raz wyślemy tam kogoś, kto nie jest tak wiele wart...

Podczas gdy komendant mówił, Antonia wstała. Nie zwracała uwagi na to, że bielizna ledwie się na niej trzyma.

Nagle przykucnęła. Jedną ręką poprawiła spódni­cę, a drugą szukała czegoś w piasku.

Jej ruchy śledziło wiele oczu.

Nikt jednak nie odważył się opuścić kręgu. Pierw­szy, który by odszedł, ściągnąłby na siebie podejrzenia.

Ci, którzy stali najbliżej noża, starali się go kop­nąć dalej, żeby Antonia go nie znalazła. Ale ponieważ chcieli to uczynić niepostrzeżenie, nie mogli wiele zdziałać.

Antonia skaleczyła się, gdy natrafiła palcami na stal. Sama ją naostrzyła kilka dni temu.

Niewielkie krwawienie nie przeszkadzało jej. Pod­niosła nóż.

Wstała i rzuciła się w stronę, gdzie stał jej oprawca. Znajdujący się w pobliżu odsunęli się, by nie zostać zranionym przez tę doprowadzoną do szaleństwa ko­bietę. Nikt nie odważył się jej zatrzymać, nie w obec­ności komendanta. Wszyscy wiedzieli, że ma do niej słabość. Antonia złapała swego napastnika za kurtkę w chwili, gdy próbował się przed nią schować. Pchnę­ła, nie zastanawiając się, gdzie trafi. Pchnęła znowu.

Usłyszała, jak krzyczy, jak ryczy niczym zarzyna­ne zwierzę, widziała, jak pada.

Na ostrzu pojawiła się krew.

Antonia cofnęła się, ale nie wypuściła noża.

Mężczyzna podniósł się. Otrzymał dwa głębokie ciosy w lewy policzek, jedna z ran przebiegała niebez­piecznie blisko oka. Antonia nie wiedziała, czy żałuje, że trafiła tak blisko, czy też raczej że nie udało jej się uderzyć skuteczniej.

Nie potrafiła mu współczuć.

Przycisnął rany dłonią, ale krew mimo to ciekła między palcami.

Spojrzał na Antonię z grymasem i rzucił tylko pod jej adresem wiązankę przekleństw.

- On? - spytał komendant. Ktoś z tłumu skinął głową. Antonia poczuła na swych ramionach dłonie Anastasa.

- Czy to ten człowiek? - spytał surowo.

- Tak, to on - odparła. Nie czuła żalu, kiedy Anastas puścił ją i podszedł do krwawiącego mężczyzny.

Tamten cofnął się, podobnie jak przed chwilą An­tonia cofała się przed nim. Ale tym razem tłum roz­stąpił się, pozwalając mu opuścić krąg.

Mężczyzna rzucił się do ucieczki. Jedno spojrzenie na Anastasa wystarczyło, by zorientować się, że to najlepsze wyjście.

Jednak nie zdołał umknąć.

Nie był w stanie.

Anastas należał do krzepkich i wytrzymałych - od młodzieńczych lat, odkąd opuścił jedyny prawdziwy dom, jaki miał, żył walką.

A tamten nie biegał, odkąd przestał być chłopcem.

Anastas dogonił go. Nie zważając na to, że jego przeciwnik jest ranny, bił pięściami na oślep. Mężczy­zna nawet nie próbował mu oddać, tylko zasłaniał rę­kami twarz.

Antonia widziała cieknącą krew, podniesione w obro­nie ramiona.

Ale nie żałowała go.

Nie potrafiła się z niego śmiać, tak jak on śmiał się z niej, kiedy leżała bezbronna między rozochocony­mi mężczyznami, ale nie czuła też żalu.

Anastas bił tak długo, dopóki tamten nie upadł.

Potem na niego splunął. Wyciągnął nóż.

- Nie można mu pozwolić go zabić! - odezwał się ktoś z tłumu, zwracając się do komendanta.

Jednak komendant nie zamierzał nawet kiwnąć palcem. Także nikt z pozostałych nie odważył się za­reagować.

Anastas przykucnął przy rannym, który wił się ni­czym wąż.

Próbował się wywinąć z zasięgu ręki Anastasa, ale w rzeczywistości ledwie nieco się przesunął.

Antonia usłyszała, jak błaga o życie, jak krzyczy ze strachu.

Anastas odwrócił go na brzuch. Tamten krzyczał, ale nie miał odwagi się poruszyć, czekał na cios.

Anastas złapał spodnie mężczyzny i przeciął nożem materiał. Ciął jak opętany, czasami kalecząc tu i tam skórę pośladków. Mężczyzna wył za każdym razem, jednak rany nie były głębokie, ledwie draśnięcia.

- Potnie mu spodnie! - jęknął ktoś.

Wtedy Antonia roześmiała się.

Śmiała się tak, że dostała spazmów.

Anastas prawie całkiem pociął spodnie nieszczęśni­ka, odciął mu nogawki. Pociągnął nożem wzdłuż od pasa przez środek pośladków, potem szarpnął, tak że materiał całkiem rozdarł się z przodu.

Wtedy Anastas cofnął się, odsłaniając blade poślad­ki tamtego.

Antonia nie mogła powstrzymać się od śmiechu. Śmiała się nadal, kiedy Anastas podszedł do niej i objął ramieniem.

Popatrzył ponuro na stojących wokół mężczyzn.

- On nie był sam - rzekł twardo. - Otrzymał karę za was wszystkich, ponieważ zaczął. Jednak żaden z was, którzy się teraz uśmiechacie, nie jest bez winy.

Zamilkł, ale jeszcze nie skończył. Oczami wodził po zebranych.

- Tylko mnie wolno dotykać mojej żony - rzekł z naciskiem. Wydawał się bardziej władczy niż kiedy­kolwiek. - Czy żaden z was nie wie, że nie wolno sto­sować przemocy wobec kobiet? Tylko nędznicy biorą kobiety gwałtem, tylko nędznik musi używać siły wo­bec istoty, która jest od niego słabsza, tylko nędznik pokazuje swą siłę za pomocą tego, co nosi w spodniach. To nie mężczyzna ani nawet nie zwierzę.

Anastas zamilkł, pozwolił, by słowa zapadły w tłum.

- Cieszę się, że stąd wyjeżdżamy - dodał. - Nawet wśród ludu Konda nie spotkałem się z takim bestial­stwem.

Nikt nie odezwał się słowem na swą obronę.

- Ten drań jest jednym z moich żołnierzy - rzekł wreszcie komendant. - Wstyd mi za niego. Obiecuję, że nie ujdzie mu to na sucho. Uczynię tak, jak zapo­wiedziałem. Brakuje nam ludzi na wschodzie za gó­rami. Będzie tam miał czas na myślenie. Tutaj nie po­trzeba nam takich typów. Wstydzę się tak, że nie znajduję słów.

Ujął dłoń Antonii.

- Nie wiem, jak mam prosić o wybaczenie!

- Nie do ciebie należy przepraszanie - odpowiedział za Antonię Anastas. - Zresztą to i tak nic nie pomoże.

Komendant był nieszczęśliwy, ale Antonia nie po­trafiła mu współczuć. Widziała, że pragnie jakoś na­prawić to, co się stało, ale wypełniał ją tylko chłód.

Anastas wziął ją na ręce. Dobrze było przytrzymać się jego ramion. Mężczyźni rozstąpili się na boki.

Jeden z nich podniósł z ziemi szal Antonii i poło­żył go jej na kolanach.

Anastas zaniósł ją aż do domu, do łóżka, i tam po­łożył.

Na jego twarzy malowała się wściekłość.

- Dlaczego, do licha, wyszłaś z pokoju? - za­grzmiał. - Sądziłem, że się stąd nie ruszysz! Ci ludzie są pijani i nieobliczalni! Nawet tutejsze dziwki, któ­re mają dość rozumu, zniknęły z placu. Zostały tyl­ko te, które wypiły za dużo...

Pokręcił głową i opadł na kolana obok łóżka. Wziął Antonię za rękę.

- Wybacz mi - poprosił. - Tak się o ciebie bałem. Zawsze musisz się w coś wplątać. Mógłbym zabić te­go drania!

- Ja także - przyznała Antonia. Dopiero teraz wy­puściła nóż, który upadł z hałasem na podłogę. - Po­winnam ci podziękować za ten nóż - rzekła bezbarw­nie. - Nigdy bym nie pomyślała, że użyję go w taki sposób - uśmiechnęła się.

- Zjawiłem się w ostatniej chwili. Zajrzałem do kla­czy i spotkałem w stajni tego przeklętego komendan­ta. Potrafi zagadać człowieka na śmierć... - Zaczerpnął powietrza. - Byłem przekonujący jako żądny zemsty małżonek?

Antonia uśmiechnęła się smutno. Dobrze będzie stąd wyjechać.

- Doskonały - odparła. - Dlaczego niektórzy męż­czyźni są tacy?

Anastas pokręcił głową. Usiadł u wezgłowia łóżka, objął Antonię, powoli ją kołysał.

- Niektórzy tacy są - rzekł po prostu. - Wstyd mi za nich. Sprawiają, że czuję wyrzuty sumienia z tego powodu, że jestem mężczyzną.

- Ty byś nigdy nie zrobił czegoś takiego! Anastas nie odpowiedział. Milczał przez dłuższą chwilę.

- Są mężczyźni, którzy się ciebie boją. Mogą się bić z mężczyznami, ale muszą deptać kobiety, które ich przerażają. Są tacy mali...

- Chcę się wykąpać - wyznała Antonia. - Chcę mnóstwa wody, mnóstwa ciepłej wody. Muszę wy­szorować skórę w miejscach, gdzie mnie dotykali!

Rozszlochała się. Anastas pozwolił jej wypłakać się na swym ramieniu. Nie potrafił jednak jej pocieszyć, nie potrafił jej ulżyć, nie potrafił wymazać wspomnień.

Mógł tylko przy niej być, jako przyjaciel i mężczyzna.

Później przyniesie jej wody.

6

Grupa udająca się na północ liczyła około czter­dziestu osób. Tworzyło ją hałaśliwe zbiorowisko żoł­nierzy, przechodzących w służbę u gubernatora, kup­cy, wiozący towary i zapasy żywności, oraz garstka mnichów z przełożonym, który udzielał ślubu Anto­nii i Anastasowi. Antonia była jedyną kobietą.

Wiele razy rozmawiano o czekającej ich trasie, w Moskwie wydawała się taka krótka. Najpierw mie­li się skierować na północ do Rybińska, potem na pół­nocny wschód wzdłuż Suchony. Antonia miała zno­wu zobaczyć brzegi rzeki swej młodości. Znowu mia­ła ujrzeć Wielikij Ustiug i Kotłas. Następnie mieli pożeglować Dwiną do Archangielska.

Mówienie o tym było niczym machnięcie ręką, a w rzeczywistości podróż miała zabrać całe miesią­ce, nawet frachtowcem. Nawet jeśli przyjdzie im cze­kać na statki, i tak dotrą szybciej, niż gdyby musieli pokonać całą drogę konnymi wozami.

Antonia cieszyła się, że zostało jeszcze tak dużo cza­su. Potrzebowała go, by przemyśleć propozycję Anastasa.

Rozlokowano ich w wozach. Nie było mowy o tym, żeby dostali z Anastasem osobny tylko dla sie­bie, bo oznaczałoby to marnowanie miejsca i paszy dla dodatkowych koni.

Już kiedy Antonia przyprowadziła klacz, którą do­stała w prezencie ślubnym, rozległ się pomruk nieza­dowolenia. W czasie podróży statkiem trzeba bowiem dodatkowo płacić za paszę dla koni. Ale komendant rzucił na stół sakiewkę wypełnioną monetami, mó­wiąc, że to na pokrycie kosztów związanych z Cary­cą. Do chwili, kiedy przesiądą na statki, klacz miała biec za wozem, w którym pojadą Antonia i Anastas.

Jakaś szlachetna dusza umieściła w wozie państwa młodych jedynie duchownych w habitach.

Antonia podejrzewała, że sam komendant maczał w tym palce. Może doszedł do wniosku, że słudzy Pa­na nie pozwolą towarzyszącej im w podróży kobie­cie sprowadzić się na drogę grzechu.

Antonia nie była o tym wcale przekonana, gdyż w ich wzroku dostrzegała nie tylko pobożność. Jed­nak nie obawiała się braci, wiedziała, że nie posuną się do rękoczynów. Poza tym ciągle miała w kieszeni nóż.

Nie bała się.

Dni wydawały się podobne jeden do drugiego. Dłu­żyły się. Upływały w rytmie wstrząsów i podskakiwa­nia na wybojach. W zapachu innych osób, ciasno stło­czonych w wozie. Ich kolana trącały kolana Antonii, ich ciała uderzały o jej ciało. Miała sińce po obu stronach, na ramionach i udach. Niektóre, stanowiące pamiątkę ostatniego wieczoru w Moskwie, zaczynały żółknąć.

Inne powstały w czasie podróży.

W dodatku Antonia czuła się brudna. Nie przywy­kła do oszczędzania wody do mycia. Jako jedyna ko­bieta nie mogła się nawet wykąpać, kiedy zatrzymy­wali się przy oczkach wodnych lub strumieniach, które aż kusiły swym blaskiem i świeżością.

Wokół kręciło się zbyt wielu mężczyzn, a Anastas przestrzegał ją, żeby uważała.

Dlatego siedziała w bluzce zapiętej pod brodę, szczelnie okrywając piersi szalem. Włosy ciasno upię­ła z tyłu głowy, tak że tylko pojedyncze kosmyki wy­mykały się na czoło. Jeśli mogła, starała się unikać wzroku mężczyzn.

I trzymała w kieszeni nóż.

Owa nieustanna czujność wyczerpywała Antonię, zmuszała ją do zachowywania się wbrew naturze. Ale zagryzła zęby i pogodziła się ze swym losem - w koń­cu przyjdzie pora na wytchnienie. Przyjadą do więk­szych wsi, do miast, mężczyźni wypełnią gospody, będą mogli popatrzeć na inne kobiety. A ona na kil­ka godzin znowu stanie się Antonią.

Po ponad tygodniu podróży dotarli do Rybińska nad Wołgą - rzeką, którą zwą matką Rosji.

Serce Antonii wypełniło wzniosłe uczucie. Dziw­nie było stanąć nad tą wielką wodą, wiedząc, że prze­pływa przez ogromną część kraju. Dziwnie też było zobaczyć znowu płynące rzeką statki. To sprawiało, że krew zaczynała szybciej krążyć, serce bilo nowym rytmem, jakby tańczyło.

Ten ruch na rzece wydawał się taki bliski i znajo­my, przypominał dom.

Antonia skuliła się i niemal zadrżała, kiedy uświa­domiła sobie, że pomyślała o Archangielsku. To Archangielsk kojarzył jej się z domem.

- Byłeś tu już kiedyś? - spytała Anastasa, kiedy sta­nęli razem na brzegu.

- Nie tutaj - odpowiedział. - Choć naturalnie wi­działem Wołgę. Zatrzymaliśmy się na dłużej w rejonach położonych bardziej na południe, jednak nigdy nie zbliżaliśmy się do większych skupisk ludzi, To­nią. Nie mieliśmy odwagi. Większość z miast, które mijamy po drodze, jest dla mnie nowa, widzę je po raz pierwszy, dokładnie tak jak ty.

- Jest taka ogromna - rzekła Antonia. Niełatwo przychodziło jej znaleźć słowa, by opisać to, co czuje.

- Dobrze, że nie Wołgę musieliśmy przepłynąć wpław - uśmiechnął się Anastas. - Wtedy na pewno nigdy nie wyruszylibyśmy w tę podróż na północ, co?

Antonia nie potrafiła się śmiać z jego żartu. W jej pa­mięci utkwiło wiele zdarzeń, z których nie potrafiła się śmiać ani żartować - jeszcze się z nimi nie uporała.

- Wracaj do wozów - rzucił Anastas. - Pójdę do mia­sta i spróbuję znaleźć jakąś gospodę z miękkimi łóż­kami, gdzie moglibyśmy przenocować. Chciałabyś?

Skinęła głową.

- I z wodą do mycia - dodała. Anastas lekko potarł jej policzek.

- Nie wiem, czy uda mi się to wszystko wyczaro­wać, ale się postaram, przede wszystkim o wygodne łóżko.

Zgodziła się z nim.

Noce w ciasnych wozach stanowiły istny koszmar. Antonia spędzała je, leżąc między Anastasem a kra­wędzią wozu. Nie dotykał jej nikt obcy, ale było cia­sno i gorąco. Nie mogła się swobodnie wyciągnąć i pozwolić ciału porządnie odpocząć, nie mogła się całkiem odprężyć. Inni podróżni chrapali i sapali przez sen, nie pozwalając jej zasnąć. Nie mogła też porozmawiać z Anastasem.

Noce mimo ciasnoty dawały poczucie samotności.

Antonia usiadła przy jednym z wozów. Położyła obok cały swój dobytek, który bez trudu mieścił się w płóciennym worku.

Na miejscu pozostali tylko żołnierze - szeregowi, którzy musieli pilnować zapasów - i mnisi, którzy w swej skromności nie uważali za konieczne płacić za łóżko, skoro mieli do dyspozycji wozy.

- Niebo jest naszym dachem - wyjaśnił jeden z nich Antonii. - Nie potrzeba nam miękkich sienni­ków, skoro możemy patrzeć w niebo naszego Pana.

Antonia zdecydowanie wybrałaby siennik, ale nie przyznała się do tego głośno. Nauczyła się, że są ta­kie chwile, kiedy lepiej jest milczeć.

- Możesz się położyć, jeśli chcesz - zaproponował mnich, który nie bał się rozmawiać z Antonią. Nie był już młodym nowicjuszem; na jego twarzy widnia­ły bruzdy, świadczące o tym, że wiele przeżył. W nie­bieskich oczach, czystych jak woda, malowała się ła­godność. - Posiedzę tu.

- Anastas poszedł poszukać dla nas noclegu - wyjaśniła.

- Tak, musisz się wyspać - odparł mnich. - Słysza­łem, że przewracałaś się z boku na bok i nie mogłaś zasnąć. Minęło pewnie wiele nocy od czasu, kiedy do­brze spałaś, prawda?

Skinęła głową. Nie spytała, czy dlatego czuwał i na­słuchiwał, by się o tym przekonać.

- Odpocznij teraz. - Uśmiechnął się ciepło.

- Jesteś miły, Wadim - zauważyła. Powiedział jej, jak się nazywa. Nic na świecie nie zmusiłoby Antonii, by zwracać się do niego „bracie Wadimie”. Nie mówiła też do niego po imieniu, kiedy mógł ją usłyszeć przełożony mnichów. Wadimo­wi wolno było z nią rozmawiać na osobności. Mło­dzi, których jeszcze z klasztorem nie wiązały śluby, mogli się zbliżyć do Antonii tylko w towarzystwie in­nego nowicjusza i zawsze w odległości paru kroków znajdował się ktoś ze starszych.

Widząc to, Antonia wiele razy gorzko się uśmie­chała.

Przez samą swą obecność była w ich oczach czymś grzesznym, niebezpieczną pokusą.

Uważała, że to nienormalne.

Przyjęła propozycję Wadima. Położyła się, opiera­jąc głowę na worku, i zamknęła oczy. Próbowała od­naleźć spokój. Wadim miał rację, że potrzebowała od­poczynku. Dawno dobrze nie spała. Marzła w ciągu ostatnich nocy, bo cienkie koce nie chroniły wystar­czająco przed chłodem. I chociaż przytulała się do Anastasa, nie robiło się dużo cieplej.

Chciała spać...

Zasypiając, czuła falowanie jak na morzu, niczym w czasie przejażdżki po Morzu Białym. To wokół fa­lowało morze głosów, potem wszystko ucichło.

Mocno zasnęła, nic jej się nie śniło. Leżała jakby w obłokach - nie wyobrażała sobie, że wypełniony do połowy worek może być taki miękki. Gdyby o tym wiedziała, wcześniej używałaby go jako poduszki.

Po chwili owo wrażenie odpłynęło...

Dobiegały ją głosy, bliskie i bardzo dalekie, głośne śpiewy, śmiech i brzęk szkła...

Kiedy się obudziła, nie leżała na worku, ale w łóż­ku. W prawdziwym łóżku!

Usiadła i przetarła oczy, nie mogąc w to uwierzyć.

Na podłodze siedział Anastas i uśmiechał się do niej.

- Wyspana? - spytał. - Wadim powiedział, że po­radził ci się położyć. Pomyślałem, że nie powinienem cię budzić, i przyniosłem na rękach aż tutaj.

Fale...

- Wadim niósł worek. Nawet mu nie drgnęła po­wieka, kiedy postawił swoją nogę w tym przybytku...

Antonia rozejrzała się dokoła. Pomieszczenie było nieduże, a niewielkie okienko umieszczono wysoko. Nie można było przez nie wyjrzeć ani też go otwo­rzyć. Chyba żeby się wspiąć na ramiona innej osoby.

Sufit znajdował się wyjątkowo wysoko, tak jakby ktoś pragnął powiększyć przestrzeń, równoważąc niewielką powierzchnię podłogi.

- Co to za miejsce? - spytała Antonia. Anastas wzruszył ramionami.

- Nie radzę ci wychodzić samej z pokoju - rzekł z powagą. Wyglądało na to, że nie ma ochoty na żar­ty. - Nazywają to gospodą - dodał. - W niektórych izbach śpi mnóstwo osób, ułożonych tak ciasno, jak to tylko możliwe. Nocuje tu również większość na­szych towarzyszy podróży. Żeby dostać ten pokój, musiałem zafundować po flaszce wódki zarówno na­szemu kapitanowi, jak i gospodarzowi. Kiedy indziej izba ta służy... hm... w innych interesach, które także tu się prowadzi, oczywiście nielegalnie.

Antonia skinęła głową na znak, że rozumie.

- Tuż pod nami znajduje się szynk z wódką, a oprócz tego jest jeszcze kilka innych takich pokoi jak ten...

- Mam nadzieję, że dostałeś klucz? Anastas przytaknął.

- Przyniosę coś do jedzenia. Byłem już w kuchni i rozmawiałem z żoną gospodarza.

- Czy ją także musiałeś przekonać butelką wódki? - spytała Antonia.

Uśmiechnął się znacząco.

- Kobiety to kobiety, niezależnie od tego, ile mają lat i gdzie mieszkają. Najwięcej można u nich osiąg­nąć jakimś komplementem i niewinnym flirtem!

Antonia roześmiała się.

- Naprawdę nieźle sobie poczynasz! A byłeś tak miłym i niewinnym chłopcem, kiedy cię poznałam!

- Teraz widać, do czego prowadzi obracanie się w złym towarzystwie - odpowiedział wesoło. - W każ­dym razie gospodyni obiecała dać nam coś do jedze­nia. To, co miała w garnkach, nie wyglądało wcale naj­gorzej i myślę, że zna się na kuchni. Wyprosiłem też trochę wody. Co prawda nie całą balię, w której moż­na by się wykąpać, ale przynajmniej tyle...

Skinął głową na wiadro stojące w kącie.

- Jesteś aniołem! Antonia dźwignęła się na nogi. Zrzuciła brudne ubranie i ochlapała ciało. Woda była zimna, ale i tak przyjemnie było się umyć. Nareszcie!

Anastas się położył, wyciągnął na łóżku. Zamknął oczy, by nie krępować Antonii.

Była mu za to wdzięczna. Nie mogła go przecież poprosić wprost, by się odwrócił, ale i tak to zrobił. Okazał tyle taktu.

Antonia trzęsła się z zimna, kiedy, stojąc nago, szu­kała w worku czystego ubrania. Miała jeszcze jedną spódnicę i bluzkę z nieco za dużym dekoltem, jednak się tym nie przejmowała - nie sądziła, by któryś z towarzyszy podróży mógł się na nią rzucić. Wciągnęła bluzkę przez głowę. Założyła też spódnicę i pończo­chy. Dobrze, że je zabrała. Marzła, siedząc nierucho­mo w wozie. Jazda konna to zupełnie co innego, po­myślała i zatęskniła za konną przejażdżką.

- Spisz? - spytała ostrożnie, kiedy się ubrała. - Mo­żesz otworzyć oczy. Wyglądam już bardzo przyzwoicie.

Anastas spojrzał na nią.

- Wyglądasz tak samo - rzekł, drażniąc się z nią. - Myślałem, że ukaże mi się jakieś objawienie, a tym­czasem wyglądasz zupełnie tak samo! Rozczarowałaś mężczyznę, który tak się starał, by zdobyć upragnio­ną wodę!

- Żony nie są objawieniami! - odcięła się. - Myśla­łam, że już to zrozumiałeś, tak długo jesteś żonaty...

Mogli teraz na ten temat żartować, często to robi­li. Czuli, jakby się śmiali na wzgórzu wisielców, ale poczucie humoru podtrzymywało ich na duchu w najtrudniejszych chwilach.

Żarty były ucieczką.

- Powinnam zostawić trochę wody dla ciebie - rze­kła z żalem Antonia i popatrzyła na wiadro.

- Mogę się wykąpać w jakimś strumieniu, przy któ­rym się zatrzymamy - odparł Anastas lekko. - Ty mu­sisz się myć w odosobnieniu. Również ze względu na mnie, żebym nie musiał wymachiwać nożem w two­jej obronie.

Antonia wywróciła oczami.

- A gdzie to jedzenie, o którym wspominałeś? Anastas wstał.

- Zapukam, jak wrócę - rzekł. - Zamknij drzwi na klucz i nikomu nie otwieraj!

Nie musiał Antonii dwa razy tego powtarzać. Prze­kręciła klucz w zamku od razu, jak Anastas wyszedł.

Pomyślała, że mogłaby wyprać ubranie. Anastas jesz­cze nie wylał wody, a przecież nie była tak brudna, by nie można w niej zrobić prania. Antonia zabrała się za wygniatanie bielizny i bluzki, spódnicę zostawiając na koniec. Potem rozwiesiła pranie na desce u wezgłowia łóżka. W podróży trzeba sobie jakoś radzić, a trudno byłoby wytrzymać w jednej zmianie ubrania. Na samą myśl zaczęła się drapać po całym ciele.

Wszystko wyprała i wykręciła, kiedy rozległo się potężne walenie do drzwi.

- Czy to ty, Anastas? - spytała. Przystanęła z kluczem w ręku. Do połowy prze­kręciła go w zamku.

- Anastas? - powtórzyła.

- Otwieraj te przeklęte drzwi! - rozległ się ryk na korytarzu. Głos bynajmniej nie należał do Anastasa.

Znowu zadudniło. Antonia przekręciła klucz z po­wrotem, żeby mieć pewność, że drzwi są dobrze za­mknięte.

- Ania, otwórz, do diabła! Kimkolwiek był ten człowiek, na pewno nie był słabeuszem. Walił w drzwi tak mocno, że Antonia przestraszyła się, iż zaraz je wepchnie do środka. Najwidoczniej spodziewał się, że zastanie tu kogoś innego.

Antonia uświadomiła sobie teraz, co Anastas mó­wił o przeznaczeniu tych pokoi. Domyśliła się, że ten pewnie zajmowała do tej pory jakaś Ania.

Odszukała nóż, ścisnęła go kurczowo. Nie odwa­żyła się stać za blisko - zamek, co prawda, nadal trzymał, lecz po jakimś czasie puści, jeżeli ten człowiek nie przestanie szturmować drzwi.

- Nie jestem Anią - usiłowała tłumaczyć Antonia. Pomyślała, że nie zaszkodzi spróbować, chociaż po­dejrzewała, że mężczyzna jest głuchy na wszelkie wy­jaśnienia. Szalał ze złości.

Czy nikt go nie słyszy? Czy nie ma nikogo, kto mógłby go powstrzymać? A może takie sceny nie są tu niczym niezwykłym?

Antonia bywała w różnych gospodach, ale w żad­nej z nich nie musiała się niczego obawiać.

- Nie zgrywaj się! - zagrzmiało za drzwiami. - Przedtem byłem dla ciebie wystarczająco dobry! Nie byłaś, do diabła, taka delikatna, kiedy tu przyszłaś! Cholera, przecież jesteś dziwką! Zapłacę ci, Ania! Mo­je pieniądze nie są gorsze niż innych, słyszysz! Wpuść mnie!

Antonia stała przy ścianie, nie mając odwagi nawet oddychać. Liczyła tylko na to, że Anastas wróci, za­nim ten szaleniec wedrze się do środka.

Dudnienie rozległo się znowu. Mężczyzna szlo­chał, kiedy bił pięścią w drzwi. Antonia w gruncie rze­czy mu współczuła, ale nie była przecież Anią i nie mogła go pocieszyć. I właściwie nie chciała również wysłuchiwać jego skargi. Marzyła tylko o tym, by zjeść kolację i położyć się spać.

Na moment zrobiło się cicho.

Antonia wstrzymała oddech. Przysunęła ucho do szpary w drzwiach, gotowa odskoczyć, gdyby ten drab znowu zaatakował.

Zamiast tego usłyszała dziki, nieludzki ryk, choć przecież nie trzymano tu zwierząt.

Potem dobiegł ją głos Anastasa i brzęk szkła na pod­łodze.

Wtedy się przestraszyła nie na żarty.

Słyszała głuche uderzenia, rozlegające się tuż obok, i ten straszliwy charkot.

Otworzyła.

Korytarz był wąski. Spojrzała przez poręcz i zoba­czyła coś, co pewnie było szynkiem. Dlatego głosy dochodziły z tak bliska.

Mężczyzna okazał się prawdziwym olbrzymem. Niczym niedźwiedź rozpłaszczył Anastasa na podło­dze i okładał pięściami.

Dwóch ludzi próbowało go powstrzymać, ale mi­mo że niemal na nim wisieli, nie udało się im go obez­władnić.

Anastasowi ciekła krew z kącika ust, a kolacja, któ­rą przyniósł, płynęła grubą czerwonożółtą strugą po podłodze. Trudno powiedzieć, co to było, ale pach­niało apetycznie.

Antonia zdążyła zorientować się w sytuacji i po chwi­li również rzuciła się w stronę potężnego szaleńca.

Nóż prawdopodobnie upuściła, kiedy otwierała drzwi. Zamiast niego użyła paznokci. Wbiła je w po­liczek mężczyzny i przeciągnęła w dół. Tamten krzyk­nął, usiłując osłonić się przed atakiem dziewczyny.

Wtedy zauważył otwarte drzwi. Wypuścił Anastasa, przeszedł nad nim, strząsnął z siebie dwóch pozo­stałych i znalazł się w pokoju.

Antonia upadła na kolana obok Anastasa. Wzięła jego głowę w swe ręce i lekko potrząsnęła. Otworzył oczy, jęknął słabo z bólu i zemdlał.

Zjawił się gospodarz, czerwony na twarzy jak burak. Plącząc się, przepraszał niewyraźnie. Antonia nie słuchała go.

Olbrzym wrócił zaskoczony. Wypełniał sobą cały otwór drzwi.

- Gdzie jest Ania? - spytał i zaraz powtórzył, pod­niesionym głosem: - Gdzie, do diabła, jest Ania?! To jej pokój!

Spojrzał na Antonię szeroko otwartymi oczami.

- Kim ona jest? Skąd się tu wzięła?

- Ania wyjechała do Sankt Petersburga - wyjaśnił szeptem gospodarz, stojąc na schodach, gotowy w każdej chwili do ucieczki. Znał tego mężczyznę i bał się go.

O ile Antonia wiedziała, miał ku temu wszelkie po­wody.

Olbrzym opanował się. Patrzył nieruchomo na go­spodarza, podszedł do niego wolnymi, ciężkimi kro­kami. Tamten nie cofnął się, raczej dlatego, że z tyłu na schodach zrobiło się tłoczno, niż dlatego, że był odważny.

Mężczyzna chwycił gospodarza za kamizelkę i podniósł go na wysokość własnych kolan ponad podłogę. Patrzył ze złością na biedaka, który prawie nie mógł oddychać.

- Do Sankt Petersburga? - ryknął. - Czego ta mała dziwka tam szuka? Czy nie było jej tutaj dobrze? Poczu­ła się zbyt ważna, by mieszkać w tej dziurze? Czy dom, który miałem dla niej zbudować, okazał się za mały?

- Nie wiem - jęknął gospodarz. - Postaw mnie wreszcie na ziemi!

Mężczyzna jakby nie dosłyszał prośby.

- Czego ona szuka w Sankt Petersburgu, pytam!

- Postaw go na podłodze - wtrąciła się Antonia. Olbrzym wydawał się zaskoczony, że ktoś śmie się do niego odzywać tym tonem, i opuścił gospodarza na dół. Jednak wciąż go przytrzymywał. Przysunął czoło do jego czoła.

- Czego ona tam szuka? Znalazłeś jej inny burdel? Czy to ty jej pomogłeś wyjechać?

- Nie, jakiś człowiek stamtąd - odparł gospodarz. - Spodobała mu się i chciał ją ze sobą zabrać...

Dopiero wtedy olbrzym zwolnił uchwyt.

- I nie wiesz, jak się nazywał? Nie pytasz o nazwiska?

Gospodarz potrząsnął głową.

- A może jednak wiesz...

Wielki mężczyzna zmusił gospodarza, by się cof­nął w dół schodów. Nie przejmował się tymi, którzy mogli spaść. Parł naprzód, pytał i groził.

Zapomniał już, co się wydarzyło na górze przy drzwiach do pokoju, który kiedyś należał do Ani.

Przyglądający się zajściu zaczęli się wycofywać. W końcu Antonia została sama z Anastasem.

Odetchnęła kilka razy. Potem wzięła nieprzytom­nego przyjaciela pod ręce i zaciągnęła do maleńkiego pokoiku. Z trudem zdołała położyć go na łóżku. Po­tem znowu wyszła na korytarz.

Na podłodze leżała wielka miska, którą przyniósł Anastas, butelka i dwie drewniane łyżki. Butelka pozo­stała nienaruszona, zaś miska przechyliła się do połowy. Zostało w niej trochę jedzenia. Nie ma co grymasić.

Antonia podniosła naczynie i łyżki, które wytarła o spódnicę. Nie umrzemy chyba od odrobiny kurzu z korytarza, pomyślała.

Potem dokładnie zamknęła za sobą drzwi na klucz.

Wyjęła korek z butelki, przekonała się, że Anastas nie przyniósł w niej wody. Wylała trochę alkoholu na dłoń i przetarła nim pęknięty kącik ust przyjaciela.

Poderwał się jak oparzony. Był oszołomiony i obo­lały.

- Co u licha...?

- Spotkałeś trolla - odparła Antonia. - Dobrze, że okazałeś się przewidujący i zabrałeś z sobą lekarstwo.

Przytknęła mu butelkę do ust, jeden łyk chyba nie zaszkodzi.

- Kto to był? - spytał, kiedy Antonia zakorkowała butelkę.

- Ktoś, kogo oszukała dziewczyna - rzekła zmęczo­na. - Mieszkała w tym pokoju. Wyjechała do Sankt Petersburga z jakimś mężczyzną, który jej zapłacił. - Antonia skrzywiła się. - W tym kraju dzieją się na­prawdę dziwne historie. Zaczynam wierzyć, że moja nie jest wcale wyjątkowa. Nie ma o czym mówić, ty­lu innych ludzi płacze...

- W każdym razie cios miał piekielnie mocny - za­uważył Anastas i spróbował usiąść. - Boli mnie cała głowa. Widzę cię potrójnie...

- Leż spokojnie! - poprosiła. Zauważyła na brzuchu Anastasa wypukłość. Kiedy rozpięła mu koszulę, znalazła chleb, trochę spłaszczony, ale z pewnością całkiem jadalny. Musia­ła się roześmiać, kiedy strzepywała przyjacielowi z brzucha okruchy.

- Nie udało mi się wziąć w ręce wszystkiego - rzekł i zacisnął zęby, rana w kąciku ust utrudniała mówienie.

Antonia położyła mu palec na wargach, by milczał. Obmyła delikatnie obolałą twarz przyjaciela. Chłodna woda podziałała jak balsam, mimo że Antonia sa­ma się wcześniej w niej umyła i wyprała ubranie.

Jedno oko Anastasa spuchło. W ciągu najbliższych dni nabierze kolorów tęczy.

- Mężowie też nie zawsze są dla swych żon objawie­niami - wykrztusił, starając się nie poruszać ustami.

Antonia musiała się roześmiać.

- Zdołasz coś zjeść? - spytała. - Jeżeli ci pomogę?

- Upuściłem miskę z jedzeniem.

- Trochę uratowałam. Antonia przyniosła ocaloną kolację i nakarmiła Anastasa. Przypomniało jej się dzieciństwo, kiedy karmiła młodsze rodzeństwo.

Olgę...

Zamrugała oczami, odgoniła wspomnienia. Nie chciała ich zachować, bo wydawały się zbyt niebez­pieczne!

- To ty powinnaś się położyć w tym łóżku - ode­zwał się Anastas zrezygnowanym głosem, pełen wy­rzutów sumienia.

- Możemy je dzielić. - Antonia popatrzyła na wą­skie posłanie, przypominające bardziej pryczę niż łóżko. - Sypialiśmy już razem, prawda? Obiecuję, że nie rzucę się na ciebie. Nie sądzę też, byś ty był do tego zdolny, nawet gdybyś chciał.

Roześmiał się, tak że rana się odnowiła, i wąską strużką pociekła z niej krew. Antonia otarła ją pal­cem zwilżonym śliną.

- Daj mi coś do picia - poprosił Anastas, gdy już się najadł. - I postaraj się, żeby o nas nie zapomnia­no, gdy trzeba będzie ruszać w dalszą drogę. Kapitan też miał tu nocować. Nie sam...

Antonia rozumiała.

W takim miejscu jak to, w takim pokoju jak ten, zawsze można kupić sobie czyjeś ciepłe ciało.

Kobietę taką jak Ania. Nieznajoma, której cząstkę życia poznali.

Antonia posmutniała.

- Morowy chłop ten kapitan - zauważył Anastas. Napił się wódki i trochę zakręciło mu się w głowie. - Muszę się z nim poznać bliżej - mówił dalej. - Ta znajomość może nam się przydać, Toniu...

Antonia nie słyszała już, dlaczego mieliby na tym skorzystać, ale zgodziła się, że kapitan jest niczego sobie. Nie wydawał się wiele starszy od niej. Poza tym dostrzegła w nim coś ludzkiego, a nie znajdowa­ła tego u wielu, którzy posiadali tytuły wojskowe. Być może to dlatego, że jest taki młody i że ona jest kobietą. W obecności kobiet nawet najtwardsi męż­czyźni trochę łagodnieją.

Anastas chrapał.

Antonia zjadła resztę kolacji. Pociągnęła kilka ły­ków z butelki, nie miała ochoty na więcej. Potem przesunęła Anastasa bliżej ściany i położyła się obok.

Leżała w wygodnym łóżku, ale nie mogła zasnąć.

To była długa noc. Być może Wadim miał rację, może warto przedkładać dach nieba nad miękkie sienniki?

7

Anastas wyglądał nieszczególnie, kiedy nazajutrz o świcie wrócili do obozu. Rozerwany kącik ust spra­wiał, że zesztywniała mu cała połowa twarzy i chło­pak nie mógł mówić. Jedno oko spuchło i przybrało najdziwniejsze żółte i niebieskie odcienie, które na krańcach brązowiały. Traf sprawił, że najwięcej ucier­piało lewe oko, a usta pękły po prawej stronie, tak że twarz wykrzywiała się w grymasie.

Towarzysze podróży zerkali na Anastasa spod oka. A Wadim odezwał się:

- Myślałem, że mieliście znaleźć spokojne miejsce na porządny odpoczynek...

- I znaleźliśmy, lecz odpoczęliśmy nieco później - odparła Antonia. - Spotkała nas niemiła przygoda. Nie mogę się nadziwić, że w tym kraju jest tyle smut­ku i zła. Czy wy, mnisi, tego nie dostrzegacie? A mo­że unikacie wszystkiego, co przykre?

Wadim nie odpowiedział, chociaż Antonia zauwa­żyła, że już otworzył usta. Na szczęście zorientował się, że przełożony stal zbyt blisko. Odpowiedź nie by­ła przeznaczona dla jego uszu.

- W każdym razie nie nudziliśmy się - rzekł Anastas z trudem.

Czuł skutki pobicia, kiedy wspinał się na wóz. Antonią musiała mu podać rękę. Trochę go ubodło, że nie stało się odwrotnie, lecz szybko przegonił tę myśl. Nie ma się czym przejmować!

Dla Anastasa nadeszły ciężkie dni. Podskakiwanie na drogach, które trudno było wypatrzyć, sprawiało ból we wszystkich mięśniach, nawet tych, których ist­nienia nie podejrzewał.

Posuwali się wolno na północ. Skręcili nieznacznie na wschód, w stronę Wołogdy, potem mieli podążyć wzdłuż Suchony, od samych jej źródeł, być może na­potkać statki, które z Totmy zabrałyby ich na północ.

Mijali nowe wioski, nowe krajobrazy, chociaż dzień był podobny do dnia. Równinna kraina wyda­wała się ciągnąć w nieskończoność. Horyzont miał w sobie coś wielkodusznego, nie zamykał się, oko mogło powędrować bezgranicznie daleko. Myśli mogły ulecieć. Ziemia była zielona, płodna, rzeki pły­nęły z majestatyczną godnością. Niebo zdawało się całować ziemię, a w czasie deszczu nad nią płakało.

Nie wszystko jednak było piękne.

Oko mogło zwodzić - wybierać, co chce zobaczyć.

Świadomość mogła zamykać się na prawdę, na to, co kryło się pod ładną powloką.

Kraina była piękna, nie ulegało wątpliwości.

Ta urodzajna ziemia mogła wykarmić swe dzieci.

Mimo to wielu ludzi żyło w ubóstwie.

Przetaczając się wozami obok chłopów pracują­cych na polach, machali do nich. W odpowiedzi otrzymywali uśmiech. Chłopi mogli wyprostować plecy i na moment wypuścić z rąk narzędzia.

Łatwo można by pomyśleć, że są szczęśliwi, że nie doskwiera im bieda, gdyż pola ciągnęły się daleko.

Oko mogło zwodzić.

Tak łatwo jest widzieć tylko to, co się chce zoba­czyć.

Można by pomyśleć, że ci ludzie mieszkają w owych wspaniałych domach, które od czasu do cza­su ukazywały się z dala od polnych dróg przecinają­cych krajobraz. Można by trwać w przekonaniu, że ci ludzie są szczęśliwi.

Może omijano wzrokiem nędzne chaty, lachy, któ­re mieli na sobie pracujący w polu, dzieci, pracujące na równi z dorosłymi.

Oko tak łatwo może zwodzić.

Takie drobiazgi nie umknęły jednak uwagi Anto­nii. Serce ściskało się jej na ten widok, w oczach po­jawiły się łzy. Nie przejmowała się, że mężczyźni wy­mienili spojrzenia, napomykając coś o babskim ma­zaniu się.

- Jak możesz się temu przyglądać i mimo to się uśmiechać? - spytała Wadima pewnego wieczoru, kie­dy rozbili obóz, a mnich przysiadł się do ogniska. - Czy nie ogarnia cię złość? Czy nie zaczynasz tracić swej wiary? Czy Bóg tego nie widzi? Dlaczego nic z tym nie zrobi?

- Wiem o biedzie - odparł. - Widziałem już wcześ­niej podobne obrazki, nawet dużo gorsze niż te. Wiem, jakie różnice dzielą biednych i bogatych, bo sam zaznałem jednego i drugiego: bywałem w roz­świetlonych salach i mrocznych izbach.

Wadim nigdy przedtem nie powiedział tak wiele o swej przeszłości, milczał w tym względzie jak skała.

Jednak niektórzy domyślali się, że pochodzi ze znakomitego rodu. Być może dlatego przeor zostawiał mu większą swobodę niż innym mnichom.

- Nie uważam, że bieda jest karą boską za grzechy - rzekł Wadim do Antonii. - Nie dlatego ludzie są bied­ni, że na to zasłużyli. Przyczyna leży gdzie indziej.

- I Bóg nie wynagradza bogactwem? - spytała.

- Sądziłem, że wiesz, kto sprzyja bogatym - odparł z kamienną twarzą.

To niebezpieczne myśli, a ubrane w słowa, stawa­ły się dużo bardziej groźne. Antonia skinęła głową.

- Kościół ściąga podatki - powiedziała.

- Istnieją takie miejsca, gdzie klasztory pomagają biednym - odparł Wadim. - Nie wszędzie są pozłaca­ne ołtarze...

- Katedra w Archangielsku jest niczym paląc - za­uważyła Antonia. - Wszystkie kościoły, jakie znam, są niczym budowane dla królów!

- Bo są - potwierdził Wadim. - Nie dla ziemskich królów, ale jednak. Są wznoszone dla największego ze wszystkich królów.

- Czy dla Niego ma to jakieś znaczenie, że ściany i sufit są pokryte złotem i błyskotkami? - Antonia za­perzyła się. Ogarnęła ją taka złość, że omal się nie roz­płakała.

Przypomnieli jej się ludzie stojący w łachmanach na polach, zginający plecy od najwcześniejszych go­dzin poranka, gdy słońce stało w zenicie i kiedy ciem­ność już zaczynała okrywać ziemię swym płaszczem.

Przypomnieli jej się rybacy znad Morza Białego, którzy tonęli w długach. Ich żony, dzieci, ich nędzne domy.

- Zadałaś dobre pytanie - rzekł powoli Wadim. - Odważne jak na kobietę - dodał, a jego twarz rozja­śnił uśmiech. - Inny by pewnie powiedział, że tylko kobieta mogłaby wpaść na coś tak bezsensownego.

- Możesz odpowiedzieć? - spytała. Wadim wrzucił do ognia gałązkę. Wpatrywał się w ognisko.

- Mogę - odrzekł. - I mój Kościół także. Lecz od­powiedzi będą różne.

Anastas rzucił Antonii szybkie spojrzenie, tak jak­by chciał ją ostrzec, że nie wolno jej posuwać się da­lej. Antonii nie przyszło to do głowy, choć wiedzia­ła, że Wadim nie powinien się wypowiadać na podob­ne tematy, nie powinien mieć własnego zdania.

- Myślę, że mogę zrobić coś dobrego tam na pół­nocy nad Morzem Białym - wyznał.

Jego głos stał się nagle bardziej pokorny, pełen skru­chy.

Antonia podniosła wzrok i zobaczyła zbliżających się przeora i kapitana.

- Dla narodu, dla mojego Zbawcy - dodał. Antonia poczuła ucisk w gardle. Nie miała więcej pytań ani wyzwań, które mogłaby rzucić w twarz Wadimowi.

Bolało ją, gdy widziała, że również on robi się mały.

Tak bardzo się wyróżniał spośród innych, ale i on pochylał głowę, i on naginał swe poglądy. Żył z tym, bo dokonał takiego wyboru.

Antonia nie umiała go zrozumieć.

Tego wieczoru odeszła od ogniska. Poszła sama. Anastas patrzył, jak się oddala, pomyślał, że idzie do wozu, jakby szukała samotności. Nie ruszył za nią.

Wokół panowała cisza. Wydawało się tak bezpiecznie. Noc była cieplejsza niż ostatnio i sucha. Obok płynął strumień. Wozy stały ustawione w koło, a ko­nie pasły się w środku.

Od południa nie spotkali żywej duszy. Teren spra­wiał wrażenie niezamieszkałego. Rozpalili zatem ogniska poza kręgiem wozów. Odprężyli się, cieszy­li się spokojem. Anastas już się niemal przyzwyczaił do obecnego sposobu podróżowania, który tak bar­dzo różnił się od jego dotychczasowego trybu życia, kiedy każdej nocy obawiał się wrogów. Wówczas spał bardzo czujnie - wystarczył nawet szmer ptaka, któ­ry przysiadł na cienkiej gałązce nad jego głową, by ze­rwać go ze snu, by chwytał za broń.

Anastas pomyślał, że to byłoby chyba zbyt piękne, by tamto życie się skończyło.

Nie mógł uwierzyć w taki cud.

Wstał od ogniska jako pierwszy. Zauważył, że na­wet nowicjusze nie zostali jeszcze zapędzeni do spa­nia. Może przeor również zwrócił uwagę, że Antonia poszła się położyć i nie chciał narażać ich niewinnych dusz na pokusę, pozwalając, by zostali sam na sam z kobietą.

Anastas musiał się uśmiechnąć.

Nadal czuł ból, kiedy uśmiechał się zbyt szeroko, ponieważ rana w kąciku ust trudno się zrastała.

Wóz okazał się pusty. Początkowo Anastas sądził, że się pomylił - wozy były bardzo podobne jeden do drugiego, zwłaszcza w ciemności - ale kiedy zajrzał do obu stojących obok, okazało się, że dobrze trafił.

Wszedł do właściwego wozu... Jednak Antonii w nim nie było.

Co za lekkomyślne babsko! przebiegło mu przez myśl. Wokół panowała nieprzenikniona ciemność i nigdzie nie mógł dojrzeć Antonii.

Kopnął jakiś kamień, który uderzył w koło wozu. Na ten odgłos jeden z żołnierzy pełniących wartę po­derwał się.

Anastas przeprosił z uśmiechem, kiedy tamten przybiegł zobaczyć, co się dzieje.

- Widziałeś Tonie? - spytał spokojnie wartownika. Nie chciał wzbudzać paniki. Sam także starał się nie poddawać strachowi, ale serce waliło mu w piersi jak młot kowalski.

Do diabła, co ona znowu wymyśliła? W co się wplątała?

Żołnierz nie widział jej. Anastas zresztą się tego nie spodziewał.

- Przejdę się wzdłuż strumienia - oznajmił. - Nie strzelaj do mnie, kiedy będę wracał!

Tamten ukazał białe zęby w uśmiechu. Odparł, że nie może zagwarantować, że się nie pomyli. To zale­ży, czy Anastas, wychodząc z zarośli, nie będzie się podejrzanie zachowywał.

Anastas się roześmiał.

Podążył wzdłuż strumienia.

Antonię zawsze jakaś magiczna siła ciągnęła ku wodzie. To chyba zrozumiałe, wychowała się prze­cież nad Morzem Białym.

W tej suchej krainie, położonej z dala od morza, nawet niewielki strumień kusił ją swym szmerem.

Anastas kochał te rozległe płaszczyzny. Uwielbiał widok równiny falującej w stronę horyzontu. Wie­dział, że za tą linią ziemia rozpościera się dalej.

Zatrzymał się nad strumieniem. Nie był pewien, w którą pójść stronę, w końcu wybrał drogę na północ. Wiedział, że niebo podpowiedziało Antonii ten kieru­nek, podprowadzając ją kilka kroków bliżej domu.

Poza tym gęstniały tam zarośla. Jeśli szukała uciecz­ki, ukrycia, wybrałaby tę drogę.

Anastas stąpał cicho. Oczy przyzwyczaiły się szyb­ko do ciemności panującej poza kręgiem światła ognisk. Mrok również nadawał światu wiele piękna. Wszystko nabierało innego kształtu. Zwykła gałązka wyglądała jak dzieło sztuki.

Gwiazdy obsypywały srebrem wierzbowe witki i wyczarowywały najbardziej niepowtarzalne wzory.

Nawet niepozorny strumyk nabierał srebrnego blasku, wykradając poświatę niebu.

Które Wadim nazywał dachem.

Dziwnie było tak iść samemu. Anastas przyzwycza­ił się, że zawsze wokół niego roiło się od ludzi. Tak się ułożyło w jego życiu. Zawsze w biegu, z niewielkim dobytkiem, ale zawsze blisko innych. Nie przeszka­dzało mu to. Widział, że Antonia z trudem to znosiła, choć już wcześniej prowadziła taki tryb życia.

Widział, jak zamyka się w sobie, uznając, że to je­dyny sposób, by odgrodzić się od innych.

Jednak zbyt częste przebywanie we własnym świe­cie może okazać się zgubne.

Sam tego doświadczył. Ledwie się wykaraskał. Rzadko mówił o tym etapie swego życia, ponieważ wspomnienia z tego okresu ciągle sprawiały mu ból.

Antonia nie powinna zbytnio zagłębiać się w so­bie.

Nie zauważył jej i omal się o nią nie potknął. Ogni­ska wyglądały stąd jak czerwone gwiazdki, wozy tworzyły ciemne wzniesienia na tle nocy okrytej o ton ja­śniejszą peleryną.

Antonia siedziała skulona w zaroślach. Zaszyła się. Nie odezwała się, kiedy pojawił się Anastas, tylko podniosła wzrok.

Anastas usiadł obok niej na trawie.

- Zacząłem się o ciebie bać - powiedział cicho. Nie mógł rozładować złości, którą czuł.

- Już miałam wracać - odparła i zamilkła. Anastas poznał po jej głosie, że płakała. Przysunął się bliżej i objął ją ramieniem.

- Nie możesz brać na siebie trosk całego świata - rzekł. - Nie możesz cierpieć za wszystkich biedaków. To nie twoja wina, że żyją w nędzy.

Antonia nie odpowiedziała, ale oparła głowę na je­go ramieniu. Anastasowi zrobiło się miło, że mimo wszystko okazał się trochę potrzebny.

- Nawet ci, którzy mienią się sługami Bożymi, nie chcą otworzyć oczu na niesprawiedliwość - rzuciła zdławionym głosem. - Jak to się może kiedykolwiek zmienić, skoro nikt tego nie dostrzega? Skoro nikt nie ma odwagi cokolwiek zrobić? Skoro nikt nie chce się odważyć być tym pierwszym, który się sprzeciwi, nazwie niesprawiedliwość po imieniu...

- Grigorij próbował - zauważył Anastas. Ujrzał przed oczami bardzo wyraźnie postać przyjaciela. Sil­ną twarz, białą, niesforną czuprynę, koński ogon, skórzany sznur na szyi, uśmiech. Oczy, które nadal potrafiły się śmiać i błyszczeć. - Próbowaliśmy - do­dał. - I zadanie okazało się trudniejsze, niż to sobie wyobrażaliśmy. Wiesz, dokąd to zaprowadziło Gri­gorija i jaką cenę za to zapłacił.

Antonia westchnęła.

Dobrze wiedziała, ale przez to nie było jej wcale łatwiej. Ktoś musiał ponieść ofiarę.

Cena nie powinna być niska. Nie mogła. Ale pew­nego dnia ludzie muszą być skłonni ją zapłacić. Tak jak uczynił to Grigorij i człowiek zwany Stieńką Ra­zinem. I jeszcze wielu, wielu innych, których imion nie znali.

- Czy z tego powodu płaczesz? - spytał.

- A czy to nie wystarczy?

- Czasem widzimy tyle nędzy, że nie jesteśmy już w stanie płakać - odparł Anastas. - Stajemy się nie­czuli.

Antonia nic nie odpowiedziała, tylko westchnęła.

- Tęsknisz za domem? Myślisz o Archangielsku? O Morzu Białym?

Antonia roześmiała się. Smutnym śmiechem, któ­ry Anastas słyszał już u niej nie raz.

- Dom to każde miejsce, gdzie rozbijamy obóz - powiedziała. - Nie śmiem nazywać Archangielska do­mem. Ale chciałabym poczuć zapach morza. Ta kra­ina pachnie tylko trawą. Nawet rzeki pachną trawą, ten strumień pachnie trawą...

- Tęsknisz - stwierdził.

- Tak...

- Chcesz tam zostać? - spytał ostrożnie. Nie chciał wymuszać na niej decyzji, do której podjęcia nie by­ła jeszcze gotowa.

Ale pragnął, by Antonia potrafiła rozejrzeć się do­okoła, popatrzeć w przyszłość, a nie tylko w głąb sie­bie. We wnętrzu człowieka znajduje się wiele ślepych uliczek i łatwo można pobłądzić, zbyt długo przyglądając się własnej duszy. Podobnie jak łatwo dostać za­wrotu głowy, gdy zbyt długo patrzy się w niebo. Prag­nienie, by dotknąć gwiazd, może urosnąć do zbyt wielkich rozmiarów. A gdy ktoś trochę za mocno się wzniesie, upadek może być bolesny.

- Marzysz o tym, Toniu? Niechętnie skinęła głową. Zacisnęła usta, nie chcąc zdradzić swych myśli.

- Jakie są twoje marzenia? - spytał nieśmiało Anastas.

- Nie pytaj! - odparła głosem tak zbolałym, że i on poczuł ból.

Anastas potargał jej loki. Pragnął, by Antonia zno­wu była wesoła, by znowu się śmiała jak dawniej. Jej śmiech był niby lekarstwo. Brzmiała w nim muzyka. Kiedy Antonia się śmiała, nawet deszcz miał swój urok, a dzień stawał się piękny. Ale należała do osób, które w ciągu jednej chwili mogły ze stanu najwyż­szej euforii spaść w najciemniejszą czeluść przygnę­bienia. Trudno się żyje z takimi ludźmi, ale trudno też samemu sobie z tym radzić.

Własnej natury nie da się zmienić lub zdusić. A An­tonia pod wieloma względami przypominała dziecko natury, szlachetny kamień, którego nikt jeszcze nie oszlifował i nie oprawił.

- Ja marzę o małym domku - wyznał Anastas. - W jakiejś otwartej, rozległej zielonej okolicy. Być może takiej jak ta, której aż po horyzont nie zakłó­ca nawet pojedyncza skala. Nad niewielką rzeką, któ­rą można przebyć wpław. Lubię szum wody, a poza tym cudownie jest jechać konno brzegiem rzeki. Miałbym konie, mnóstwo koni. I nikt nie pytałby mnie, kim jestem. Wymyśliłbym sobie nazwisko, któ­re wszyscy by przyjęli jako moje prawdziwe. Żyłbym bardzo skromnie, ale byłbym szczęśliwy. Takie jest moje marzenie.

- Masz takie proste marzenia - westchnęła Anto­nia. - Ale są piękne. Może się spełnią. W tym kraju jest wiele bezkresnych równin. Poza tym posiadasz dokumenty na to, że oddałeś nieocenione usługi ca­rycy Elżbiecie. Kto chciałby zaszkodzić takiemu czło­wiekowi? Możesz napomknąć, że masz wielkie wzglę­dy u carycy, wspomnieć mimochodem o Sankt Pe­tersburgu. Ludzie wiedzą, co to oznacza, a większość z nich boi się zadawać niebezpieczne pytania w oba­wie, że mają przed sobą szpiega. Kto wie...

- Wszystkie marzenia mogą się spełnić.

- Nie moje - rzekła smutno Antonia.

- Pozwól mi zgadnąć! - Spojrzał na strumyk szem­rzący tuż obok. Ten plusk był najgłośniejszym odgło­sem, jaki tu dochodził. Anastas mimowolnie zniżył głos, żeby nie zagłuszać strumienia.

- Masz swoje konie, nie możesz bez nich żyć, To­nią. Carycę i stado innych. Jeździsz na Carycy, jest zbyt delikatna i zbyt uparta, by ją zaprząc do wozu. Może wykorzystasz ją w hodowli. Potrafię sobie wy­obrazić ciebie jako hodowcę koni. Podobałoby ci się to, prawda?

Nie odpowiedziała.

- Masz przy sobie córkę - mówił dalej Anastas. Zda­wał sobie sprawę, że wkroczył na niebezpieczne ob­szary. Zrozumiał, że Antonia dużo myślała o Oldze.

Zastanowił się, czy Grigorijowi sprawiało to przy­krość. Na pewno!

Grigorij był najwspanialszym człowiekiem, jakiego znał, na pewno musiał brać pod uwagę to, że Antonia tęskni za córką. Być może dlatego prosił Antonię, by wracała do Archangielska. Grigorij miał świadomość, że wykradł Oldze matkę. Umierając, pragnął ją zwrócić.

Tylko dla Antonii Grigorij zdradził ideały, w któ­re wierzył. Ten jedyny raz odebrał coś komuś słab­szemu, jednak oddał z powrotem.

Za późno?

- Nie możesz żyć w samotności, Antoniu - rzekł Anastas. - Myślę, że nie będziesz sama, widzę obok ciebie mężczyznę.

Płakała.

- Chciałbym, aby moje marzenie o tobie się speł­niło - rzekł czule. - Nie życzę ci niczego innego po­nad to, co może uczynić cię szczęśliwą. Twoje życie dopiero się zaczyna, przed tobą jeszcze wiele radości. Śmierć Grigorija nie oznacza końca dla ciebie... - Na­brał powietrza. Nie wiedział, jak ją przekonać, żeby jednocześnie nie ranić jej uczuć, ale tak bardzo prag­nął, by dostrzegła te same iskierki nadziei, które i on widział. - Nie mogłabyś być z mężem szczęśliwa. Nie uciekłabyś przecież z Grigorijem, gdyby wszystko między tobą a Olegiem dobrze się układało.

- To prawda - przyznała. - Nie było mi łatwo. Nie wiem, czy próbowałam coś zmienić. Nie wiem, czy zrobiłam wystarczająco dużo... Nigdy nie dałam Olegowi szansy. Chyba się nawet nie domyślał, że czegoś mi brakuje. Sądzę, że na swój sposób był szczęśliwy, że nie dostrzegał tej pustki w naszym wspólnym życiu. Myślę, że było mu dobrze, rozu­miesz, Anastas? Nie wymagał tak wiele, miał to, czego pragnął. Tak mu się przynajmniej wydawało...

Anastas pomyślał, że trudno kochać takie kobiety jak Antonia i być przez nie kochanym. Trzeba być bardzo silnym i pewnym siebie.

- Czy widzisz kogoś w swoich marzeniach? - spy­tał cicho. - Czy jest w nich jakiś mężczyzna?

Skinęła głową.

- Nie chcę być sama! - odparła z naciskiem, jak gdy­by spodziewała się, że ktoś jej zaprzeczy. - Jestem sil­na. Czuję się silna, Anastas. Wiem, że już nie spotkam nikogo takiego jak Grigorij, że po raz drugi nie prze­żyję już tak wielkiej miłości, ale nie chcę żyć sama. Nie mogę. Chociaż... chyba mogę, mam tę siłę, ale te­go nie pragnę. W moich marzeniach jest mężczyzna.

- Ten, który został w Archangielsku? Antonia odetchnęła, drżąc.

- Nie wiem - odparła wreszcie. - Nie widzę jego twarzy, nie potrafię zobaczyć jego postaci. Nie wiem nawet, jaki on jest. Ale istnieje. To ktoś, z kim mogę dzielić resztę mego życia. Może to Oleg, może ktoś, kogo znam. A może ktoś, kogo jeszcze nie spotkałam...

- Wasilij? - spytał Anastas. - Lubiłem Wasilija...

- Wszyscy lubią Wasilija - rzekła Antonia z nie­znacznym uśmiechem. - Jednak nie moglibyśmy się związać na dobre i złe, po prostu nie moglibyśmy wy­rządzić sobie nawzajem takiej krzywdy. A przede wszystkim nie moglibyśmy wyrządzić takiej krzyw­dy Raiji...

Anastas ujrzał przed oczyma przyjaciółkę Antonii. Zawsze była obecna, wkradła się w życie tak wielu. Niezwykła kobieta, którą trudno zapomnieć. Pod wieloma względami bardziej nieobliczalna od Antonii, a jeden Bóg wie, że mało która miała bardziej za­gmatwane życie i zawiłą duszę niż właśnie Antonia.

- A w twoich marzeniach są kobiety, Anastas? - spytała Antonia.

Poderwał się przestraszony. Odruchowo odsunął się, jakby się sparzył.

- Trudno jest wymazać wspomnienia o Kati - rzekł szczerze. - Już nigdy nie pokocham nikogo tak moc­no, a związek bez miłości wydaje się bez sensu.

- Nie chcesz mieć dzieci? Poczuł, jakby otrzymał policzek. Uparcie unikał tych myśli, celowo je omijał. Za­wsze uciekał wzrokiem, kiedy dotykał tego tematu.

- Nie mógłbym dać dzieciom nawet nazwiska - rzekł głucho. - Nie posiadam nic, a nie potrafiłbym skazać ich na biedę i głód.

- A twoje konie? - spytała.

- Czyż nie są tylko marzeniem? - westchnął Anastas. - Życie to droga, która biegnie przede mną. Nie ma takiej izby, która będzie moja, ani ziemi, którą po­siadłbym na własność. Konie, które bym trenował, nie należałyby do mnie. Ale mnie to nie przeszkadza, nie mam potrzeby posiadania... Jestem chyba szczęśliwszy, niczego nie mając. Rzeczy wiążą cię. Nie zauważyłaś? Ludzie także cię wiążą. Kobieta mnie zwiąże, a dzieci jeszcze bardziej. Jestem chyba takim koniem, który wiecznie będzie wierzgał i nigdy nie da się ujarzmić.

- To oznacza samotność - zauważyła Antonia.

- Tak - odparł. - Ale mogę tak żyć. Myślę, że chcę tak żyć.

Anastas pokładał w Bogu nadzieję, że nie zranił Antonii. Jej słowa zaczynały go przerażać. Nie spytał jej o to, czego najbardziej się obawiał, nie mógł jej tego powiedzieć. Ale strach miał oblicze.

Jego własne.

W jej marzeniach.

- Wyobrażałam sobie prawie, że mógłbyś ujeżdżać moje konie - rzekła cicho.

Anastas uścisnął ją ostrożnie i pocałował w czoło.

- Obawiałem się tego - rzekł smutno. - Obawiałem się, że o tym pomyślisz, ale to nigdy nie byłoby moż­liwe.

- To prawda - przyznała po dłuższej chwili. - To nigdy nie byłoby możliwe.

8

Wyruszyli w dalszą drogę. Podróżowali powoli, krajobraz przesuwał się leniwie. Zrobiło się chłodniej. Lato zaprezentowało już swą szatę i mogło odejść, wystarczająco długo tańczyło boso po kraju, wyma­chując kolorową spódnicą.

Barwy zbladły, trawa straciła swą soczystą zieleń, niebo nie potrafiło już wydobyć iskrzącej niebieskości. Wiele kwiatów zrzuciło płatki, z ciężkich główek wysiały się nasiona. Wszystko przygotowywało się na nadejście jesieni.

Dotarli do Suchony. Serce Antonii zabiło trochę szybciej, kiedy ujrzała rzekę, jej rzekę, którą Dwina nigdy się nie stanie.

Teren nie przypominał okolic Kotłasu, gdzie Suchona wpada do Dwiny; długo jeszcze trzeba jechać na północny wschód, by tam dotrzeć. Upłynie wiele czasu, zanim Antonia rozpozna znajome strony.

Totma, tak jak Wielikij Ustiug, leży po lewej stro­nie rzeki - albo północnej, w zależności od tego, jak się patrzy. Kotłas natomiast zbudowano po jej wschodniej stronie.

Rozbili obóz na obrzeżach Totmy. Nie mogli tak dużą grupą rozlokować się we wsi. Plotki jednak do­tarły do jej mieszkańców przed nimi.

Kiedy kapitan wybrał się do wioski, żeby się dowiedzieć o transport frachtowcem na północ, wszy­scy wiedzieli, w jakiej sprawie przybywa. Zanim do­tarł do portu, powiedziano mu, że musi się przygo­tować na czekanie.

Frachtowce miały przypłynąć za tydzień. We wsi są, co prawda, mniejsze lodzie do przewozu ludzi, ale wozów i koni nie udźwigną. Poza tym są przystoso­wane tylko do pokonywania krótkich odcinków rze­ki. Lecz - jak już powiedziano - za tydzień spodzie­wane są frachtowce z Archangielska z transportem ryb z wielkiego morza na północy, i będą mogły ich zabrać aż nad Morze Białe.

Kapitan wrócił do obozu, przynosząc niepomyśl­ne wieści.

Podróżni musieli uzbroić się w cierpliwość, nie po­zostawało im nic innego.

Większość z nich wyruszyła do wsi, wytropili w niej bowiem karczmę, w której od razu zawrzało.

Antonia nie tęskniła do wioski. Razem z Anastasem wybrała się tam konno i zobaczyła już, co było do zo­baczenia. Małe domy, ludzi umęczonych codzienną pracą, port - nieduże łodzie. Zaciekawione dzieci, ko­biety o bojaźliwych spojrzeniach. Hałaśliwych męż­czyzn, wśród których zauważyła sporo młodych.

Nietrudno zgadnąć, dlaczego.

Na początku lata skończyła się kolejna wojna Ro­sji ze Szwecją. Młodzi mężczyźni, którzy zostali po­wołani do wojska i którzy przeżyli, zaczęli wracać do domów.

Spór między Szwecją a Rosją trwał już długo. La­tem 1741 roku Szwedzi wypowiedzieli wojnę Rosji i zebrali wojska przy granicy. Poprowadził je generał major Henrik Magnus von Buddenbroock. Strona szwedzka nie była jednak przygotowana do wojny. Rosjanie zaatakowali i zdobyli Villmanstrand. Nie doszło nawet do poważniejszych walk. W listopadzie tegoż roku po kolejnym przewrocie pałacowym na tronie Rosji zasiadła córka Piotra I, Elżbieta.

Na froncie fińskim zawarto ustne zawieszenie broni, ponieważ Elżbieta Piotrowna potrzebowała czasu na uporządkowanie spraw we własnych kręgach. Kiedy się z tym uporała, w lutym 1742 roku zerwała bez wahania zawieszenie broni, o które sama zabiegała, i z zaskocze­nia zaatakowała osłabionego wroga. Wiedziała, że zima mocno dała się we znaki szwedzkim wojskom. Żołnie­rze kwaterowali w nędznych barakach, gdzie często go­ściły choroby, nie dojadali, coraz bardziej słabła wśród nich wola walki i wiara w zwycięstwo. Prowadzenie wojny pochłania mnóstwo pieniędzy. Ponieważ do zi­mowych kwater żołnierzy w Finlandii było daleko, król Fryderyk I skreślił wszystkie te wydatki na wojsko, któ­re uznał za zbędne.

Szwedzi wysłali do carycy Elżbiety przywódcę ary­stokratycznego stronnictwa „kapeluszy”, by prowa­dził pertraktacje o przedłużenie zawieszenia broni. Pułkownik Lagerkrantz nie uzyskał jednak wiele.

W połowie marca 1742 roku Elżbieta ogłosiła ma­nifest do społeczeństwa Finlandii. Obiecała Finom wsparcie w ich dążeniach do niepodległości, jeżeli nie będą walczyć przy boku Szwecji. Gdyby jednak tak się nie stało, zagroziła, że zniszczy Finlandię ogniem i mieczem.

Niebezpieczne myśli zasiała w umysłach Finów. Szwedzi poczuli się zagrożeni.

W tej sytuacji król szwedzki kontynuował wojnę przeciw carycy, ale Rosjanie odnosili kolejne sukce­sy i w sierpniu tegoż roku główne siły szwedzkie ska­pitulowały. Władze rosyjskie starały się pozyskać lud­ność fińską, która znalazła się pod ich panowaniem, ale o niepodległości Finlandii już nie wspominały.

Na szczęście Finlandia miała piękne kobiety. Głównodowodzący wojskami rosyjskimi zakochał się w kobiecie z Suomi, Ewie Merten. Być może rów­nież dzięki temu ludności zagarniętego kraju rządy nowego okupanta nie dały się zbytnio we znaki.

Przegrana wstrząsnęła Szwecją. Surowo ukarano winnych klęski (stracono m. in. generałów Lewenhaupta i Buddenbroocka), dzięki czemu partia „kape­luszy” utrzymała się przy władzy. Obok problemu odpowiedzialności za klęskę rządzące krajem stany szwedzkie skoncentrowały swą uwagę na sprawie na­stępstwa tronu.

W 1741 roku zmarła bowiem bezpotomnie królo­wa Ulryka Eleonora, która przed ponad dwudziestu laty abdykowała na rzecz swego męża, Fryderyka margrabiego Hessen - Kassel. Sprawa następstwa tronu łączyła się ściśle z perspektywą zawarcia korzystnego pokoju z Rosją. Wielu zwolenników miała kandyda­tura Karola Piotra Ulryka av Holstein - Gottorp, syna siostry Karola XII. Był on jednak wnukiem Piotra Wielkiego i siostrzeńcem Elżbiety i nim delegacja szwedzka przybyła do księcia do Petersburga, za spra­wą carowej został on już następcą na tronie Rosji.

Szwedzi przełknęli tę pigułkę. Część z nich zwró­ciła teraz uwagę na duńskiego następcę tronu, Fryde­ryka duńskiego. Wielkie nadzieje wiązał z nim zwłaszcza lud Dalarna, prowincji leżącej w środko­wej Szwecji. W Dalarna miała wielu zwolenników idea unii skandynawskiej. Drugim kandydatem był kuzyn ojca Karola Piotra Ulryka, książę biskup Adolf Fryderyk z Lubeki.

Ten ostatni cieszył się szczególnymi względami ca­rycy Elżbiety, gdyż pełnił funkcję opiekuna następcy tronu rosyjskiego, jej siostrzeńca. Caryca Elżbieta da­ła Szwedom do zrozumienia, że jeśli Adolf Fryderyk zostanie wyznaczony na szwedzkiego następcę tronu, stworzy to możliwość trwałego pokoju z Rosją.

Naciski Duńczyków znaczyły niewiele wobec żą­dań sąsiada na wschodzie, a głos Elżbiety rozbrzmie­wał z coraz większą siłą na korytarzach królewskie­go dworu w Sztokholmie.

Kiedy Szwedzi zaczęli rozumieć, na co się zanosi, w kraju wybuchło powstanie. Rozruchy chłopskie ogarnęły nie tylko Dalarnę, ale i inne dzielnice kraju. Wzburzenie przeciwko dyktatowi Rosji zamieniło się w walkę biednych przeciw bogatym. Przerażone wła­dze zaakceptowały 13 czerwca 1743 roku kandydatu­rę królewicza duńskiego na tron szwedzki.

W połowie roku 1743 stale rosnące wojsko po­wstańcze dotarło do Norrtull w pobliżu Sztokholmu, gdzie zostało zatrzymane. Jego sukcesy nie trwały długo. I tym razem caryca Elżbieta wybrała odpo­wiedni moment, wysyłając kuriera z wiadomością do prowadzących rozmowy w sprawie zawarcia pokoju w Abo - oto Rosjanie zrezygnują z większości tery­torium Finlandii, jeżeli ich życzenia w konflikcie o tron szwedzki zostaną spełnione.

W obozie powstańczym zwolennicy kompromisu stanowili mniejszość. Powstańcom udało się przedrzeć przez ogień armatni, przez barykady i pomaszerowali prosto do stolicy. Tu jednak zostali rozgromieni przez regularne wojsko, a przywódców aresztowano i skaza­no na śmierć.

Książę biskup Adolf Fryderyk został obrany na­stępcą szwedzkiego tronu. Po spełnieniu tego warun­ku Elżbiety przedstawiciele Szwecji i Rosji 7 sierpnia 1743 roku podpisali w Abo traktat pokojowy. Na mocy tego traktatu Rosjanie oddali Szwedom niemal całą Finlandię z wyjątkiem okręgów Kymen i Savonlinna. Zagrody, gminy i wsie Wielkiego Księstwa zo­stały nagle podzielone. Takimi drobiazgami w Sztok­holmie jednak się nie przejmowano.

A w Sankt Petersburgu caryca Elżbieta zacierała rę­ce, zadowolona z zaistniałego stanu rzeczy. Pokój za­warty w Abo przyniósł jej dalekosiężne korzyści. Nie potrzebowała już wszystkich żołnierzy zwerbowa­nych na czas wojny do armii. Młodzi mężczyźni mog­li wrócić do swoich wsi rozsianych po całej Rosji.

Dlatego i w Totmie było teraz tak wielu młodych. Przeżyli wielką przygodę na zachodzie, zdobyli zie­mie dla carycy Elżbiety!

Antonia i Anastas nie znali całej historii ostatniej wojny ze Szwecją, ale trochę wieści do nich dotarło. Dowódcy byli dumni ze swych zuchów. Nawet ci spo­śród żołnierzy, którzy nie zawędrowali tak daleko na zachód, by choćby zajrzeć do Finlandii, przechwalali się tak, jakby sami walczyli i omal nie stracili życia.

Opowieści wojenne żyły we wszystkich wioskach, które wysłały swoich synów na front. A caryca utwierdziła się na swym tronie w Sankt Petersburgu...

Antonia i Anastas wrócili konno do obozu. Zatrzy­mali się przy wozach i usiedli, by odpocząć. Nauczy­li się czekać.

- Nie szukacie we wsi jakiegoś porządnego łóżka? - spytał brat Wadim z wymownym uśmiechem.

Anastas również się uśmiechnął.

- Może i my doszliśmy do wniosku, że niebo jest lepszym dachem?

Dni dłużyły się niemiłosiernie, nic nie można było na to poradzić. Anastas i Antonia sporo czasu poświę­cali młodej klaczy, ale i to zajęcie nie mogło wypełnić długich godzin oczekiwania. Stopniowo wszyscy uczestnicy podróży tak się sobą znużyli, że zaczęli na­wzajem się unikać.

Gdy zbyt długo przebywali razem, łatwo wybucha­ły sprzeczki.

Nieprzemyślane słowa i drobne nieporozumienia sprawiały, że rozdrażnienie narastało. Niekiedy do­chodziło nawet do rękoczynów.

Musieli od siebie odpocząć, pragnęli przejść się tro­chę dalej niż dookoła ogniska, tęsknili za widokiem innych twarzy.

Antonia również pragnęła odmiany, ale nie chcia­ła chodzić do wsi. Wolała spokój panujący przy wo­zach i wypoczynek pod gołym niebem.

W obozie została niewielka grupka: mnisi, kilku kupców, garstka żołnierzy i kapitan, który uznał - jak zwierzył się Anastasowi - że nigdy nie wiadomo, kiedy przypłyną statki. Choć ludzie mówili, że za ty­dzień, to równie dobrze mogło to nastąpić za trzy dni lub dwa tygodnie. On w każdym razie zamierzał nieustannie czuwać. Pewnie miał już za sobą jakieś przykre doświadczenia. Może przegapił jakąś ważną sprawę...

Antonia denerwowała się. Nie po raz pierwszy podczas tej podróży, ale wcześniej przynajmniej coś się działo. Można było przynajmniej zaplanować na­stępny dzień. Podróżujący wyznaczali kolejny odci­nek drogi do pokonania i przemierzali go do nasta­nia zmroku. Robili przerwy na posiłki i odpoczynek. Rozbijali obóz na nocleg. Budzili się nazajutrz, by po­konać kolejny etap.

Teraz dni wypełniało czekanie.

Nie wiedzieli, jak długo przyjdzie im tu tkwić. Nie mieli pojęcia, kiedy wyruszą dalej.

Dla Antonii takie czekanie było katorgą.

Nie potrafiła spokojnie usiedzieć w jednym miejscu.

Gdyby ich obóz miał ściany, zaczęłaby po nich chodzić.

- Weźcie parę koni i tę młodą klacz - zaproponował kapitan. On także zauważył niepokój Antonii i obawiał się, że jej nastrój może się udzielić jego najmłodszym żołnierzom. Oni również nigdy wcześniej nie musieli czekać i teraz wprost świerzbiły ich ręce, gdy zbyt dłu­go bezczynnie siedzieli. - Źrebakowi też dobrze zrobi, jeśli porządnie się wybiega. Wiecie, jak się z nim ob­chodzić. Pojedźcie wzdłuż rzeki. Popatrzcie, czy nie wi­dać frachtowców. Chyba je rozpoznacie?

- Urodziłam się w Archangielsku - rzekła sucho Anto­nia. - Widywałam frachtowce, zanim zaczęłam chodzić!

Wzięli konie. Bez siodeł, ale nie po raz pierwszy mieli pojechać na oklep. Temu, kto nie posiadł tej sztuki, kapitan by na to nie pozwolił, ale Antonia i Anastas dawno przestali być uczniakami.

Anastas przywiązał Carycę do swego konia, w ra­zie gdyby klacz zechciała pognać własnymi ścieżka­mi. Tego nigdy nie da się przewidzieć.

Możliwość oddalenia się od obozu była dla Anto­nii jak wybawienie. Wiatr smagał ją po twarzy, po raz pierwszy od początku podróży poczuła się szczęśliwa.

Poprowadziła konia pod wiatr, zdawało jej się, że frunie. Jeżeli ptaki doznają podobnego wrażenia, nic dziwnego, że śpiewają.

Na północ od wioski nie widziało się zbyt wielu za­budowań. Domy skupiły się wokół portu, jakby stam­tąd wyrastały. Na obrzeżach wioski znajdowały się małe łatki pól, dalej ciągnęły się łąki i las. Cudowne równiny porośnięte trawą, na których konie mogły tańczyć do woli, ponad którymi Antonia mogła pole­cieć. Lasy szumiały liściastymi koronami. Trzeszcząc, drzewa niechętnie zrzucały liście, krwawiąc, żaliły się, że lato minęło. Wypływała z nich złocista krew, przy­bierając czerwoną i brązową barwę. Potem drzewa całkiem się poddawały i zamierały, do następnego la­ta przechowując wspomnienia o liściach i zieleni.

Zimne i rześkie powietrze, sprawiło, że policzki Antonii zaczerwieniły się, że krew w żyłach zaczęła jej szybciej krążyć. Wiatr wzburzył loki Antonii, ją samą wypełnił szczęściem.

Pragnęła popędzić w nieznane, gnać przed siebie i nigdy się nie zatrzymać. Galopować póki i ona, i koń całkiem nie opadną z sił.

Ale słabym głosem odezwał się w jej głowie rozsą­dek. Upominał, że nie należy, wyznaczał granice wol­ności, granice ucieczki.

Antonia zatrzymała konia, gdy dotarła do zacisznej zatoczki. Zeskoczyła na ziemię i poprowadziła zwierzę do rzeki, by ugasiło pragnienie. Położyła się na brzuchu i sama chłeptała zimną, krystalicznie czy­stą wodę.

Piła z Suchony, jej rzeki, rzeki Grigorija.

Usiadła na brzegu i czekała na Anastasa. Koń pasł się pod drzewami, gdzie znalazł jeszcze dość soczy­stą trawę.

Anastas długo się nie pojawiał. Z młodą klaczą na uwięzi nie mógł galopować w takim tempie jak Antonia.

- Ścigałaś się z diabłem, czy co? - spytał, kiedy ją zobaczył.

Antonia wzruszyła ramionami. Przyglądała mu się, jak poi konie, prowadzi je ku zaroślom i przywiązu­je do drzewa, jak zarzuca derkę na grzbiet swego wierzchowca.

Potem Anastas usiadł obok Antonii.

- Myślałby kto, że tkwiłaś w stajni całą zimę, nie oglądając światła dziennego, i że wypuszczono cię na wiosenny wypas - dodał. - Ale muszę przyznać, że jeździsz konno jak szatan! - rzekł z uznaniem. Z je­go ust to prawdziwy komplement.

- Mogłabym tak galopować aż do Archangielska - westchnęła Antonia rozmarzona. - Nic by mi się nie stało i na pewno dotarłabym tam wcześniej niż statki.

- Właśnie - przyznał sucho Anastas, wkładając do ust źdźbło trawy. - Dotarłabyś tam wcześniej niż stat­ki, ale przecież tego nie chcesz, jeżeli się dobrze za­stanowisz.

Miał rację.

Antonia podciągnęła kolana pod brodę. Wpatrywa­ła się w przepływającą obok rzekę.

Kiedyś, nieskończenie dawno temu, kochała się z Grigorijem na jej brzegu. Dużo bardziej na północ, ale nad tą samą rzeką.

Nad Suchoną.

Te wody widziały, jak staje się kobietą.

Rzeki nie patrzą...

No, w każdym razie Suchona przepływała tuż - tuż. Antonia nadal słyszała jej szum. Słyszała też głos Gri­gorija, głos młodego mężczyzny, a oprócz tego swój własny, przestraszony oddech i jego spokój.

Był taki przystojny.

Sprawił, że wszystko stało się dla niej piękne.

Grigorij nie żyje...

- Powinniśmy wcześniej spytać, czy możemy wy­pożyczyć konie - rzekł Anastas. - Szkoda, że nie wpadliśmy na ten pomysł.

- W czasie podróży i tak nie byłoby to możliwe - odparła Antonia, wpatrzona w dal nieobecnym wzro­kiem. - Konie potrzebowały odpoczynku.

Anastas zgodził się z nią. Zatem słyszała, co powie­dział, choć wydawało się, że błądzi myślami gdzieś daleko.

- Nie widać żadnych statków - odezwała się. - Bę­dziemy czekać na nie rok!

- Twój optymizm zawsze mnie ujmował - rzekł Anastas z przekąsem. - Nie przyciągniesz ich myślą, nie masz nawet w rękach Jumali.

Antonia posłała mu surowe spojrzenie, nie chcia­ła, by przypominał jej o złotej bogini. Zamierzała nie wracać do tego, co było. Nie zapomnieć, bo tych wy­darzeń nie można zapomnieć, ale zostawić je za so­bą, ukryć pod otoczką mgły.

- Czy powiedział, że statki przypłyną z Archangiel­ska? - spytała. - Czy kapitan tak powiedział?

Znowu jakby ogarnęła ją rezygnacja. Znowu popatrzyła na rzekę, zagryzła dolną wargę, potarła brodą o kolana.

- Tak, z transportem ryb z Archangielska - po­twierdził Anastas.

Antonia zamknęła oczy.

Tylko nie płacz! upomniała samą siebie. Wszystko, tylko nie to. Nie chciała łzami zburzyć tego szczęścia, które ją ogarnęło. To miał być piękny dzień.

Tylko piękny.

Tańczyła z powietrzem, pognała w zawody z wia­trem, znowu poczuła pod sobą grzbiet konia. Zwie­rzę pozwoliło się jej prowadzić.

Czuła się szczęśliwa.

Nie powinna płakać i niszczyć tej cudownej chwili.

- To frachtowce Jewgienija - rzekła cicho. - Jew­gienija i Olega. Tylko oni prowadzą przewozy rzecz­ne z Archangielska. Znam załogę i marynarze też mnie znają. Wiedzą, że jestem żoną Olega Jurkowa.

Roześmiała się.

- Jak ty to nazywasz, Anastas? Czy to przeznacze­nie? A może kara?

- Nie możesz być pewna, że frachtowce, które tu pły­ną, należą do Olega - odparł. - Długo przebywałaś po­za domem, w Archangielsku wiele się mogło zmienić. W twoim życiu także w tym czasie wiele się wydarzyło.

Być może miał rację.

Ale Antonia była pewna, że się nie myliła. Śmie­szyło ją takie zrządzenie losu. Nie chciała dopuszczać myśli, że również przyprawiało o łzy.

Nie chciała na to patrzeć od tej strony.

Nie dzisiaj.

Dzisiaj chciała być szczęśliwa.

- Musimy wrócić przed zapadnięciem zmroku - rzekł Anastas i spojrzał w niebo, które na zachodzie nabierało fioletowego odcienia. - Czeka nas kawał drogi, ty się o to postarałaś. Ale teraz musisz się trzy­mać blisko mnie. Chyba że inny bliski krewny czar­ta usiądzie za tobą.

Antonia wstała i przeciągnęła się.

- Jeszcze trochę - poprosiła. - Zostańmy jeszcze tylko trochę!

Nie miał serca odmówić.

Niebo zrobiło się ciemnoniebieskie, potem posza­rzało. Antonia zeszła nad zatoczkę. Usiadła na piasku i zdjęła ciężkie buty. Weszła do zimnej wody. Roze­śmiała się do Anastasa.

Miło było widzieć ją znowu taką. Za tę cenę mógł­by nawet wracać do obozu po ciemku, teren był pła­ski i bezpieczny.

Antonia zdjęła kurtkę i rzuciła ją na suchą trawę. Pociągnęła za wstążkę, którą związała włosy - bled­nącą krajkę Grigorija.

Rozpięła i zdjęła bluzkę. Stała na szeroko rozsta­wionych nogach jak mężczyzna i rozplątywała szar­fę, którą przewiązywała szerokie spodnie, używane do jazdy konnej.

Anastas nie do końca rozumiał jej zamiary, zanim nie pozbyła się reszty ubrania i nie weszła do rzeki.

Widział, że się trzęsie z zimna, ale nie zatrzymała się, dopóki woda nie sięgnęła jej nad piersi. Dopiero wtedy ze śmiechem odwróciła się do niego.

- Cudownie! Anastas trochę w to wątpił, ale musiał przyznać, że w podróży rzadko trafiała się im okazja do kąpie­li. Czasem tu i tam pobieżnie się ochlapali, sięgając nie dalej niż do skraju kołnierza i do nadgarstków. Od wyruszenia z Rybińska Antonia nie myła się po­rządnie ani razu.

Rozumiał, że tęskniła za kąpielą.

Sam przyzwyczaił się do brudu, choć nie czuł się z tym dobrze.

Antonia zanurzyła głowę i umyła włosy.

- Tchórzysz? - droczyła się. - A może wcale się nie brudzisz?

Anastas zszedł na brzeg i włożył rękę do wody. By­ła zimna, nikt mu nie powie, że nie.

Ale mimo wszystko kusiła.

Jeżeli teraz się nie wykąpie, będzie wysłuchiwał ka­zań do końca podróży na północ. Antonia będzie mu dokuczała, że jest mazgajem.

Nie przejmował się wcale babskim gadaniem.

Mimo to zrzucił buty i ściągnął ubranie.

Kiedy dotarł w pobliże Antonii, woda sięgała mu po pas. Rzeka w tym miejscu nie była głęboka. Suchona okazała się wielkoduszna, tworząc zatoczkę - rozlewała się szeroko i nie tworzyła niebezpiecznej głębi. Mogliby z pewnością przejść na drugi brzeg.

Antonia zaczęła chlapać obiema rękami. Czując lodowate fontanny na suchej jeszcze skórze, Anastas zatrząsł się z zimna. Z równą energią opryskał An­tonię.

Zaśmiewali się jak dzieci. Już nie czuli, że woda jest zimna. Czuli tylko, jaka jest rześka, jak zbawiennie podziałała na ciała ogarnięte niepokojem, znużone czekaniem.

Antonia podpłynęła do brzegu. Zaczęła biec, gdy poczuła piasek pod stopami. Anastas wyobraził sobie, że jest myśliwym, który musi ją pochwycić. Rzucił się za nią. Dopadł ją na porośniętej trawą polanie nie­opodal zarośli, tuż przy derce.

Oplótł swą zdobycz ramionami.

Mocno przytrzymał.

Dopiero teraz uzmysłowił sobie, jak bardzo wraz z zachodem słońca się ochłodziło. Od Antonii biło ciepło, nie chciał jej puścić.

Wolno przesunął ręce od jej talii do piersi. Poczuł ich ciężar, wypełnił nimi dłonie. Ustami przesuwał wzdłuż jej karku do zaokrąglenia ramienia. Antonia oparła się ciężko o niego, objęła go, przycisnęła ręce do jego chu­dych bioder. Przywarła do niego mocno, mocno...

To nie dzieje się naprawdę! pomyślał Anastas. Nie robię tego, nie mogę...

Wargami spijał krople wody z jej skóry. Puścił An­tonię na moment, by po chwili wziąć ją na ręce i za­nieść na koc. Okrył ją drugim, który zdjął z konia. Sam położył się obok. Pocałował ją.

Antonia zacisnęła ramiona na jego karku, wsunęła się pod niego. Anastas objął ją czule.

Nie robię tego! pomyślał.

Ale zamknął oczy. Poczuł, jaka jest ciepła - a on marzł.

Jej uda zamknęły się miękko na jego biodrach. Mu­siał się tylko nieznacznie unieść do góry.

Następnie opadł w dół. Wypełnił ją. A ona go oto­czyła.

Nie było mu już zimno...

Koc utrzymywał ciepło, długo się obejmowali. Niebo ponad nimi pociemniało, zrobiło się grana­towe jak cesarskie szaty.

- Zaplanowałaś to - szepnął Anastas przy jej skro­ni z wyrzutem. W jego głosie brzmiała nuta smutku.

- Tak. - Antonia nie zaprzeczała. - Czy z tego po­wodu uważasz to za coś gorszego?

- Nie.

Musiał przełknąć. Nie mógł wypuścić jej z objęć, ale nie mógł też dłużej trzymać jej w ramionach. Nic, co by zrobił, nie wydawało mu się słuszne.

- To moje małżeńskie prawo - rzekł, usiłując ob­rócić wszystko w żart. - Mam dokumenty, stwierdza­jące, że jesteś moją żoną i że nosisz moje nazwisko. Nawet nikt tam na górze nie może nam niczego za­rzucić. Przeor dał nam ślub i udzielił wszelkich bło­gosławieństw na wspólną drogę.

Popatrzył w niebo.

To, co wydawało się takie proste, zaczynało być trudne. Nie pamiętał twarzy Kati.

- Boję się - odezwała się Antonia. - Frachtowce płynące w naszą stronę nagle sprowadziły Olega tak blisko. Boję się. Archangielsk jest już niedaleko. Co prawda zanim tam dotrzemy, minie jeszcze parę ty­godni, lecz mimo to Oleg znalazł się tak blisko nas jak te statki.

Anastas rozumiał ją.

- Masz czas, żeby zmienić decyzję - usłyszał włas­ny głos. - Nie musisz płynąć do Archangielska, Antoniu. Może jednak moglibyśmy razem ujeżdżać ko­nie...

Antonia zacisnęła oczy.

- Nie wiem - odparła nieszczęśliwa. - Zostańmy tu na noc, ale nie proś, bym zmieniła zdanie. Jeszcze nie.

Anastas nie nalegał. Całą noc trzymał Antonię w ramionach.

Żadne z nich nie zmarzło.

9

Kiedy się obudzili nazajutrz, czuli głód, a wodą nie dało się go oszukać.

- Nadal nie widać frachtowców - rzekła Antonia, spoglądając na północ. Założyła buty i wsunęła w nie szerokie nogawki spodni, zestawiając czerwień z brą­zem, a jasnoniebieską bluzę z barwną szarfą w pasie. Narzuciła kurtkę z miękkiej, garbowanej skóry. Czarne loki sterczały niesfornie. Nawet krajka, któ­rą je mocno przewiązała, nie zdołała ich utrzymać w ryzach, kiedy były świeżo umyte.

Anastas składał koce. Czuł w piersiach narastający ciężar. Przyczyniła się do tego również Antonia.

Ona, Antonia, kobieta, przyjaciel.

Kati nie żyje.

Grigorij nie żyje.

Anastas był zagubiony.

Zszedł na brzeg i usiadł obok Antonii. Otoczył ją ramieniem, uścisnął. Spojrzały na niego brązowe oczy, nie mówiły nic o nocy, która zapadła w świado­mość obojga i którą pamiętali wyraźnie, ale nie zdo­byli się, by o niej rozmawiać. Nie z powodu wstydu.

To coś innego.

- Masz tak piękne oczy - szepnął Anastas. Uśmiechnął się do Antonii. Znał ją cztery lata, codziennie na nią patrzył i nie zwrócił uwagi na jej oczy.

Nie powinien był zauważyć ich i teraz. Ich szcze­gólnego, dzikiego piękna.

Przypomniał sobie wzrok Wasilija.

Nie chciał, by jego własne spojrzenie w czymkol­wiek przypominało spojrzenie tamtego mężczyzny, nie chciał, by zdradzało tę samą niszczącą tęsknotę.

- Pełne wyrazu - dodał zamyślony. - Mogą podró­żować tak daleko. Twój wzrok posługuje się tysiącem słów. Wiedziałaś o tym?

Antonia potrząsnęła głową. Dała się ponieść na­strojowi niczym unoszony na falach statek, którym nikt nie steruje...

- Jako niemowlę byłam krępowana powijakami - wyznała, niszcząc intymny nastrój, który udało im się wytworzyć. - Starannie, od szyi w dół. Oczy uczą się wtedy wędrować. Skończyłam rok, kiedy tego zaprze­stano... - Popatrzyła obok. - Czasami wydaje mi się, że pamiętam. Czuję, jakbym miała związane ręce i nogi. Nie mam własnej woli, nie pragnę niczego po­za tym, żeby uwolnić się z więzów. Ale to chyba my­śli osoby dorosłej, uczucia dorosłego... - Spojrzała na Anastasa z ukosa. - A ty? Byłeś krępowany?

- Czy nie postępuje się tak ze wszystkimi malucha­mi? - spytał. Nie wiedział, nie pamiętał tak odległych czasów. - Pierwsze, co sobie przypominam, to dzień, kiedy ojciec posadził mnie na końskim grzbiecie. Mogłem mieć nie więcej niż dwa lata. Panicznie się bałem. Pamiętam, że krzyczałem...

- Nie krępowałam powijakami Olgi - powiedziała Antonia. - Nie zdobyłam się na to. Uważałam, że po­winna móc ruszać rączkami i nóżkami. Kobiety gadały pewnie, że jestem okropną matką. Uśmiechały się z politowaniem, widząc, ile wysiłku kosztuje mnie wychowywanie tak ruchliwego dziecka. Na pewno dużo łatwiej jest je skrępować, by mogło ruszać tyl­ko głową i oczami...

Anastas nigdy się nad tym nie zastanawiał, dzieci nie były częścią jego świata.

Jednak po wieczorze spędzonym z Antonią nad strumieniem wiele myślał o dzieciach.

Antonia poruszyła w nim nieznane dotąd uczucia.

Nikt nie powinien odbierać swobody jego dziecku...

Anastas zadrżał. Wstał. Teraz i jego ogarnął niepo­kój, nie mógł go opanować.

- Wracajmy - rzekł krótko. - Pewnie wszyscy za­stanawiają się, co się z nami stało...

Antonia uśmiechnęła się, ale ruszyła za nim.

- Nie sądzisz, że doskonale się domyślają, po co zniknęliśmy na noc?

Nie odpowiedział.

Odwiązał konie i podprowadził je do zatoczki. Nie patrzył na Antonię, lecz dobrze wiedział, co robi. Sły­szał, jak łagodnie przemawia do źrebięcia, słyszał, jak je poklepuje. Wiedział, jak miękki jest dotyk jej dłoni...

Uświadomił sobie, że nagle wszystko się zmieniło.

Czuł się zagubiony.

Nie mógł zebrać myśli.

Archangielsk.

Dokumenty.

Kati nie żyje. Kati nigdy nie wróci. Grigorijowi nie był już winien lojalności.

Zmarli nie mają udziału w świecie żywych. Tak to już jest.

Antonia zarzuciła derkę na konia i wspięła się na jego grzbiet. Anastas spojrzał na nią. Czekała.

- Nie ucieknę ci dzisiaj - obiecała beztrosko. Jej oczy śmiały się. - Słowo honoru!

Jak mogła traktować wszystko tak lekko? Jak jej się udawało tak doskonale ukrywać to, co ją boli?

Czy wszystkie kobiety są takie?

Sądził, że wie co nieco o ludziach. O kobietach tak­że. Pewnie wskutek młodzieńczej zuchwałości.

Zarzucił derkę na konia, wskoczył na niego. Ściąg­nął cugle, odnalazł wzrok Antonii, zatrzymał go na chwilę. Chciał nakłonić ją do zachowania powagi, wiedział, że potrafi także być poważna, na pewno.

Słowa, które powinien wymówić, ugrzęzły mu w gardle przy pierwszej próbie. Potwornie zaschło mu w ustach, ścisnęło w krtani, ochrypł głos...

- Czy myślałaś o tym - wykrztusił wreszcie - że mogłaś zajść w ciążę? - Nie umknęła wzrokiem, nie zmieniła wyrazu twarzy. - Co wtedy zrobisz, Toniu?

- Myślałam o tym - odparła. - Nie wiem, Anastas.

Lekko uderzyła piętami boki konia. I chociaż obie­cała, że nie ucieknie jak wczoraj, zrobiła dokładnie tak samo.

Czekała na Anastasa przed obozem. Nie zsiadła z konia. Uśmiechała się przepraszająco.

- Widocznie znowu poganiał mnie któryś z krew­nych samego diabła - rzekła z uśmiechem. - Przykro mi, Anastas...

Skinął głową na znak, że rozumie. Wiedział, że i ona myśli o tym samym, że i jej nie jest lekko.

Wkroczyli na niebezpieczny grunt.

- Na pewno będziesz pierwszym, który się o tym dowie - padły słowa wyrwane z kontekstu.

Anastas przełknął.

Dobry Boże, dokąd go to doprowadzi? Dokąd to ich doprowadzi?

- Myślę, że i ja powinienem pogalopować przed sie­bie, jakbym chciał zrzucić z konia diabła - rzekł cicho.

Zacisnął mocno szczęki, skierował wzrok w stro­nę obozu. Widział stąd wozy. Wszystko wydawało się jak przedtem. Żadnego poruszenia.

Na pewno więc ich towarzysze podróży pomyśle­li, że nie ma potrzeby wszczynać poszukiwań młodej pary, że młodzi po prostu wykorzystali pierwszą do­godną okazję, by pobyć sam na sam.

Anastas widział też w oddali wioskę.

Poczuł dziwne ssanie w żołądku. Paskudne uczu­cie!

Nie pozbędzie się go ani dziko galopując na koń­skim grzbiecie, ani ciężko pracując.

- W obozie będziesz bezpieczna - rzekł zmienio­nym głosem. - Trzymaj się brata Wadima albo kapi­tana. Nie jest jeszcze stary, ale nie ostrzy sobie na cie­bie zębów. Ja... muszę na chwilę was opuścić...

Antonia skinęła głową. Trochę ją dotknęło , że wła­śnie teraz zostawia ją samą, ale widocznie uznał, że tak będzie lepiej.

- Chyba znajdzie się jeszcze jakieś wolne miejsce w gospodzie - rzekł z krzywym uśmiechem pozbawio­nym radości. - Wiem, że nie powinienem topić trosk w kieliszku, ale muszę na chwilę przestać myśleć, ro­zumiesz, Toniu? Nie dlatego tam idę, żeby od ciebie uciec! To moje własne piekło, coś, co jest we mnie. Ca­łe moje życie, całe to moje przeklęte życie, Antonia. Muszę choć na moment przestać o nim myśleć, mu­szę się od niego uwolnić, choćby na te parę godzin... Skinęła głową.

- Zrobisz tak, jak uznasz za słuszne... Pojechali do obozu.

Przywitała ich ogólna wesołość. Kiedy oporządza­li konie, padło kilka niewybrednych żartów.

- Domyślam się, że zaskoczyła was ciemność - za­uważył kapitan.

Anastas skinął głową.

- Wieczory są nieprzewidywalne - odparł żartobliwie. Nawet nie wiedział, że potrafi tak dobrze udawać.

Na powrót stał się beztroskim chłopakiem, promienie­jącym radością, który wiecznie się uśmiecha i rzuca za­czepne, śmiałe spojrzenia, zawsze pewny swych racji.

Kapitan poszukał wzrokiem Antonii, która usiadła z boku, pragnąc uniknąć docinków mężczyzn.

Teraz nie miała ochoty się przekomarzać.

Nie chciała, by znowu ktoś opacznie odebrał jej in­tencje.

- Rozumiem cię, chłopie - rzucił kapitan i klepnął Anastasa po ramieniu, mocno, po męsku.

Anastas tylko się uśmiechnął.

Nie wiedział, czy chce, by go rozumiano. Sam sie­bie już nie rozumiał, lecz ukrywał to za uśmiechem.

Ludzi tak łatwo oszukać.

Antonia znalazła chleb. Ułamała kawałek. Szukała wzrokiem Wadima. Miała ochotę z nim porozma­wiać, choć to mogło nie spodobać się przeorowi. Ale co tam! Najwyżej mu powie, że się spowiadała.

Skrzywiła się na samą myśl o kłamstwie. A jeśli ten czcigodny ojciec zwróci jej uwagę, że w takim razie powinna przyjść do niego?

Wadim siedział przy ognisku, jak często zwykł ro­bić. Towarzyszyło mu dwóch nowicjuszy. Słuchali go uważnie, a on nauczał.

Nie korzystał przy tym z żadnych ksiąg.

Antonia stanęła w pewnej odległości, nie chcąc przeszkadzać. Słyszała tylko urywki nauki. Nie przej­mowała się tym, samo słuchanie głosu Wadima, prze­pełnionego niewzruszonym spokojem, sprawiało jej przyjemność.

Nie znała nikogo, kto miałby w sobie tyle we­wnętrznej równowagi. Po tej podróży nigdy więcej pewnie nie zobaczy Wadima. Ich drogi rozejdą się w Archangielsku. Brat Wadim pojedzie dalej na za­chód do klasztoru na Wyspach Sołowieckich przy wejściu do Zatoki Oneskiej.

Spotkała tak wielu ludzi, których ledwie zdążyła poznać. To smutne.

Ale niewielu będzie jej brakowało tak bardzo jak tego mnicha, tego niezwykłego człowieka, do które­go nie bardzo pasował habit i ogolona głowa.

Antonia była przekonana, że Wadim mógłby osiąg­nąć w życiu wszystko, czego by tylko zapragnął. Na­leżał do tych nielicznych, którzy mogliby sięgnąć gwiazd.

Zobaczył ją. Skończył naukę i odesłał młodzień­ców. Spojrzeli ukradkiem na Antonię i zachichotali. Uznała, że pewnie i oni snuli domysły na temat znik­nięcia jej i Anastasa.

Antonia usiadła po drugiej stronie ogniska.

Twarz Wadima przepełniała życzliwość.

- Wróciliście. Przytaknęła.

- Znalazłaś odpowiedź? - spytał mnich. Zdumiała się, bo nigdy mu nie mówiła o swoich rozterkach. Anastas również nie. Anastas nikomu o niej i o sobie nie opowiadał. Potrząsnęła głową.

- Za to pojawiły się nowe pytania - odparła. - Co z nimi zrobić, Wadim? Z tymi wszystkimi pytania­mi...? Czy na wszystkie trzeba odpowiedzieć? Czy można przez całe życie przejść, nosząc w sobie pyta­nia bez odpowiedzi?

- To zależy, jak bardzo są ważne.

- Nawet tego nie wiem - wyznała Antonia szcze­rze. Ugryzła kawałek chleba, resztę podsunęła Wadi­mowi, ale podziękował.

- Nie mogę was zrozumieć, ciebie i Anastasa - rzekł cicho.

Antonia szybko spojrzała w mądre oczy mnicha, które widziały wiele.

- Istnieje między wami jakiś dziwny niepokój - wy­jaśnił. - Jakaś nerwowość. Widziałem wielu kochają­cych się ludzi i wielu, którzy uważali, że już się nie kochają, ale wy nie przypominacie ani jednych, ani drugich...

Antonia roześmiała się.

- Nawet nie wiesz, jak bardzo masz rację - wyznała.

- Opowiesz mi o tym? Potrząsnęła głową. Spojrzała Wadimowi prosto w twarz. Chciała, żeby dostrzegł jej silę, że ma jej wy­starczająco dużo, by udźwignąć wszystkie kłopoty.

- Nie - odparła. - To długa historia. I nie dotyczy tylko mnie ani też tylko Anastasa, lecz wielu innych osób. Nie mam prawa o tym opowiadać. Muszę so­bie sama z tym poradzić...

- A on?

- On także.

- Słyszałem fragmenty twojej historii - uśmiechnął się Wadim. - Uważam, że jesteś niezwykłą kobietą, ale pewnie już ci to mówiono i nie oczekujesz ode mnie, że będę cię o tym przekonywał. Już nieraz to słyszałaś.

Skinęła głową.

- Uciekłaś z nim?

- Uciekłam, nie dostałam błogosławieństwa na dro­gę - potwierdziła. - Zdarzyło się wiele złego, ale i bar­dzo wiele dobrego. Może nie miałam prawa żądać ani przyjąć tyle szczęścia. Jednak je przyjęłam. I niewie­le jest rzeczy, których żałuję. To nie z żalu wypływa­ją moje pytania, rodzą się z innego powodu.

- Dużo wiem o Anastasie - rzekł Wadim niespo­dziewanie. - Wiem, skąd pochodzi, dobrze znałem je­go ojca.

Antonia spojrzała na mnicha zdumiona.

- Myślę, że wiem również, jak wyglądało jego ży­cie - dodał ze smutnym uśmiechem. - przez wszyst­kie te lata, kiedy zniknął jako młody chłopiec, aż do chwili, gdy przybył do Archangielska i spotkał ciebie. To wydarzyło się nie tak dawno temu, prawda?

- Minęły cztery lata - odpowiedziała Antonia. Nie skłamała.

Skinął głową.

- Na północy szerzył się wtedy niepokój - rzekł. - Dotknął on również duchownych. Jako mnich nie powinienem mieć na ten temat swojego zdania, ale pamiętam to.

Patrzył długo na Antonię.

- Jaki on był? - spytał. - Grigorij Jakowlewicz? Antonia odniosła wrażenie, jakby zadał jej cios, nie mogła złapać oddechu. Zdawała sobie sprawę, że wy­trzeszcza na niego oczy, ale wprawił ją w osłupienie.

Kim jest ten człowiek?

Skąd wie?

Kościół stał tak blisko carskiej władzy...

Czy to pułapka?

Czy Wadim jest człowiekiem cara? Czy chce ją po­zyskać, by wydała całą grupę i zdradziła to, w co sa­ma zaczęła wierzyć?

Zdradzić Grigorija...

Czy Wadim mógłby jej to zrobić?

Kim on jest?

- Anastas musiał z nim pojechać - rzekł Wadim spokojnym głosem, cicho, w zaufaniu. Rozejrzał się dokoła, żeby się upewnić, że nikt ich nie słyszy. Czy tak by się zachował, gdyby stał po stronie władzy? Czy nie wolałby raczej wypytywać ją przy większej liczbie świadków, teraz, kiedy upewnił się, że ją zde­maskował... - Ten kraj jest niezmierzony, Antonia - mówił dalej, ogarniając wzrokiem horyzont. - A mi­mo to zdaje się, jakby losy ludzkie zostały nanizane na nitki niby koraliki. A nitki, które raz się spotkają, nigdy nie oddalą się zbytnio od siebie. Są być może skazane na ponowne spotkanie, jeśli nie w innym ce­lu, to przynajmniej po to, żeby się rozplatać. Trzeba się uwolnić, żeby pójść dalej lub żeby wybrać inną drogę. To może okazać się bolesne. Trzeba wrócić. Znaleźć ścieżki, po których się kiedyś chodziło. Sobie samemu spojrzeć w oczy. Przyjrzeć się również temu, co nie było całkiem dobre. Być uczciwym. A to jest trudne, Antoniu. Większość ścieżek jednak zarasta.

- Anastas rzeczywiście wyjechał razem z Grigori­jem Jakowlewiczem Antonowem - wyznała Antonia. Poczuła się dziwnie, wymawiając nazwisko ukocha­nego, rozmawiając o nim z innym człowiekiem.

- Jaki on był? - spytał ponownie Wadim. Za jego pytaniem kryło się szczere zainteresowanie. - Domy­ślam się, że on nie żyje?

Antonia przytaknęła.

- Nie żyje - rzekła bezbarwnie, krusząc chleb mię­dzy palcami. Nie zdawała sobie sprawy, że go uby­wa, że spada na ziemię. - Był wielkim człowiekiem - powiedziała wreszcie. - To nie zdrajca, jak mówią. Nigdy nikogo nie zdradził. Może z wyjątkiem włas­nej rodziny... - Antonia musiała przerwać, ponieważ zakłuło ją w piersi. - Zdrada nie jest właściwym sło­wem - poprawiła się zamyślona.

Nie widziała już Wadima. Widziała ogień. Widziała Grigorija. Jego matkę.

- Walczył również dla swych bliskich, ale oni nie dostrzegali niczego innego poza tym, że ich porzucił. A on po prostu nie mógł z nimi zostać. Nie potrafił­by żyć z myślą, że mógł zrobić coś dobrego dla innych ludzi i nawet nie podjął próby. Dokonał świadomego wyboru. Nie poszedł najprostszą drogą; życie, jakie prowadził, nie było łatwe. Ale musiał walczyć, bo wierzył. I próbował coś zmienić. Takich ludzi nigdy nie będzie wystarczająco wielu...

- Rozpoczął walkę zbyt wcześnie - stwierdził Wa­dim. - Może pewnego dnia uda się ją wygrać...

Antonia ledwie go słuchała.

Grigorij stanął jej przed oczami jak żywy.

- On uważał, że wszystko dzieje się za późno - szepnęła Antonia. Nie zauważyła, że popłynęły jej łzy. Poczuła słony smak, kiedy jedna strużka biegną­ca po policzku wśliznęła się do kącika ust. - Grigo­rij Jakowlewicz musiał zginąć - mówiła dalej. - Zgi­nął na wschód od Uralu. Nie ma nawet grobu, nad którym wyryto by jego nazwisko. Zrezygnował z normalnego życia, nigdy nie założył rodziny, a był­by chyba najczulszym ojcem w całej Rosji, mógłby swoim najbliższym dać tak wiele. Był na swój spo­sób bezlitosny, ale nie skrzywdziłby nikogo dla włas­nej korzyści... - Uśmiechnęła się. - Dla niego wszyst­ko było albo czarne, albo białe. Może tak jak u was, mnichów, ale w inny sposób. Grigorij był wielki. Niewiele jest słów, którymi można by go opisać. Wielki, to jedno z tych, które wyjaśnia niemal wszystko. Człowiek wielkiego umysłu i wielkiego serca. Nigdy się nie oszczędzał. On, który został okrzyknięty zdrajcą, nigdy nikogo nie zdradził. To, że wyjęto go spod prawa, odbiło się również na jego rodzinie. Grigorij bardzo nad tym cierpiał. Skrzyw­dzono niewinnych ludzi tylko za to, że wydali go na świat. To niesprawiedliwe. Grigorij troszczył się o swoich towarzyszy, byli dla niego jak przyjaciele. - Antonia uśmiechnęła się do swych myśli. - Anastasa traktował jak syna. Wprawdzie nie mógłby naprawdę być jego ojcem, ale taki miał do niego stosu­nek. Jak do syna, którego sam... - Głos jej się zała­mał. Nie chciała dalej opowiadać.

Wadim nie musiał wiedzieć o maleńkiej mogiłce u źródeł Obu.

- Miał wielkie serce - powtórzyła Antonia, opano­wując się. - Gorące serce. Za pozorną surowością ukry­wał ogromną czułość. Potrafił przewodzić ludziom. Nie zmieniło się to nawet wtedy, kiedy stracił wzrok...

- Nie wiedziałem o tym - rzekł Wadim cicho.

- Rosja nie wie wszystkiego o Grigoriju Jakowlewiczu. - Głos Antonii zabrzmiał twardo. - Ale nie musi dużo wiedzieć - dodała. - Nic ponad to, że był wielkim człowiekiem.

Antonia nagle zdała sobie sprawę, że Wadim jej szczerze współczuje.

- To z nim uciekłaś, prawda? - spytał. Antonia przytaknęła, uśmiechając się blado.

W którymś momencie przestała kłamać. Są ludzie, którym zawsze mówi się tylko prawdę. Wadim był jednym z nich.

- Grigorij Jakowlewicz Antonów umarł na moich rękach - wyznała. - Kochałam go. - Uniosła dumnie głowę. - Nie żałuję niczego!

- Nie potępiam cię - rzekł mnich. - Tak wiernej miłości nie można potępić...

Antonia zerknęła na niego ukradkiem. Słowa Wa­dima zaskoczyły ją.

- Pamiętam pewną młodą dziewczynę z Kotłasu - mówił, nie spuszczając z Antonii wzroku. - Córkę pewnego człowieka, który przyjechał kupować konie. Było to latem. Pamiętam, że ludzie mówili o dorosłym mężczyźnie, który zakochał się w młodziutkiej dziewczynie. Narobił dużo zamieszania, po czym zniknął i został okrzyknięty zdrajcą.

Antonia ściągnęła brwi i zamyśliła się.

Wadim to rzadkie imię, chłopi nie nazywają tak swoich dzieci.

Ten tajemniczy mnich zbyt wiele wiedział o Gri­goriju. Znał ojca Anastasa...

- Wiem, kim jesteś! - przypomniała sobie wreszcie. Nie zapamiętała go, ale musiała go już kiedyś widzieć. - Jesteś synem właściciela ziemskiego w Kotłasie.

Skinął głową.

- Nikim innym - przyznał. - Teraz jestem mni­chem Wadimem. Twoje tajemnice są u mnie bez­pieczne, tak jak moje u ciebie.

Nitki losu splatają się w zagmatwany wzór.

10

Anastasa przywieźli do obozu żołnierze. Dwóch z nich przeniosło go do wozu i wrzuciło do środka jak worek.

Nawet tego nie poczuł.

- To nie w porządku - rzekł jeden do Antonii. - To nie do pomyślenia, mieć taką żonę jak ty i włó­czyć się po karczmach...

Antonia musiała się uśmiechnąć. Podziękowała żołnierzom, ułożyła Anastasa wygodniej.

Nie było go cały dzień i noc, ale właściwie nawet nie zaczęła się o niego martwić. Przyzwyczaiła się, że dawał sobie radę. Poza tym nic jej do tego, że w wód­ce szukał ukojenia. Każdy miał własne sposoby.

Anastas nie dyktował jej, jak ma postępować. Po­zwalał jej żyć własnym życiem.

Był prawdziwym przyjacielem.

Mężczyzną.

Kiedy się nim stał?

Antonia przysunęła się bliżej i okryła Anastasa kocem.

Czy każda kobieta w głębi serca pragnie być mat­ką albo przynajmniej kimś się opiekować?

Antonia głęboko skrywała to pragnienie.

Pomyślała o Oldze...

Płakała po stracie Grigorija. Mogła o nim głośno mówić, wdzięczna była Wadimowi za tę możliwość.

Teraz traktowała mnicha jak kogoś bliskiego, jak członka rodziny, ponieważ on znał Grigorija.

Z tęsknoty za Olgą nie potrafiła płakać.

Jej córka ma osiem lat.

Czy Anastasowi udało się uciec od wewnętrznych rozterek? Czy kupił w karczmie zapomnienie, czy znalazł je w wódce?

A może też kupił tam sobie kobietę? Ale jej nic do tego.

Nie ma prawa go o to pytać, nie ma prawa nicze­go od niego żądać ani zabronić mu spotykania się z innymi kobietami.

A czy ma prawo wrócić do ośmioletniego dziecka i nazywać się jego matką?

Czy nie opuściła Olgi na zbyt długo?

Czy wolno jej domagać się tam na północy swych praw do dziecka?

Czy rodzina i znajomi powinni raczej uznać, że nie żyje?

Pytania cisnęły się zewsząd. Natarczywie. Nie znajdowała na nie odpowiedzi...

Kiedy Anastas stał się w jej oczach mężczyzną?

I na to pytanie nie umiała odpowiedzieć.

A może nie chciała? Mogłaby sobie przypomnieć, kiedy to się stało, gdyby chciała być z sobą szczera, ale wolała tego uniknąć.

Anastas był dla niej kimś innym niż Wasilij.

Wasilij potrafił trzymać ją na dystans, zawsze na odległość ramienia. Nie chciał, by między nimi zawią­zało się coś poważniejszego.

Wiedział, kim dla siebie mają pozostać i czego od niej chce.

Zdawała sobie z tego sprawę. Mogłaby przyznać, że i ona chce tego samego.

Dotyku ciała, czułości. Zamykała oczy i dostawała to, czego pragnęła.

Wasilij nigdy nie dal z siebie więcej, nie starał się zmniejszyć dystansu, jaki oboje woleli zachować.

Sam również nigdy nie żądał więcej.

Nie, Anastas nie jest taki, jak Wasilij.

Anastasa łatwo zranić.

Stracił ukochaną osobę, doświadczył niewyobra­żalnego bólu i był równie samotny jak Antonia.

Los złączył ich ze sobą niczym w wodnym wirze, od początku byli razem, wiele razem przeżyli, mogli to dzielić i wspominać w milczeniu lub w rozmowie. Wokół otaczali ich sami obcy, a oni wciąż razem wę­drowali, razem uciekali.

Jedynie w sobie nawzajem mogli szukać odwagi.

Czy rzeczywiście?

Czy to ich wybór?

Jak głęboki mógł się stać ich związek? Na ile praw­dziwy? Czy opierał się na trwałych podstawach?

Dobry Boże, gdyby znała odpowiedź na te wszyst­kie pytania!

Antonia się bała, panicznie się bała. Miała tylko Anastasa.

Na nikim nie mogła polegać tak jak na nim. Na­wet na Wadimie, chociaż poznali nawzajem swe naj­głębsze tajemnice.

Potwornie się bała. Pragnęła, by ktoś zdjął z niej odpowiedzialność.

Nie chciała podejmować decyzji, nie chciała sama wybierać.

Niebawem znajdzie się w miejscu, z którego roz­chodzi się wiele dróg. Tylko od niej zależy, którą wybierze. Domyślała się, jak wygląda początek każ­dej z nich, ale nie mogła wiedzieć, dokąd prowa­dzą. Tego dowie się tylko wtedy, gdy już którąś pójdzie.

Pewnie istnieją drogi, z których można zawrócić, gdy się okaże, że się zbłądziło.

Może uda się jeszcze odnaleźć pozostałe, jednak to nic pewnego.

Niektóre mogą zarosnąć, zanim się na nie wróci.

To jest jej wybór.

Nie ma prawa zrzucać tego na Anastasa, tak jak próbowała.

Nie ma prawa wywierać na niego nacisku.

Anastas powinien móc decydować o sobie. Nie do niej należy kształtowanie jego przyszłości tylko dla­tego, że sama się boi. Nie może być taką egoistką.

Grigorij być może by zrozumiał, że ona i Anastas potrzebowali siebie nawzajem jak kobieta i mężczy­zna, był na tyle wspaniałomyślny. Zrozumiałby, że tę­sknota może trawić człowieka od środka - a wtedy ramiona przyjaciela mogą pomóc ją uciszyć.

Zrozumiałby, a przynajmniej starałby się zrozu­mieć. Pewnie by jej to wybaczył.

Ale nigdy nie wybaczyłby jej, gdyby zniszczyła Anastasowi życie, gdyby zrzuciła na niego odpowie­dzialność, której nie chciał przyjąć.

Anastas spytał ją, czy pomyślała o tym, że mogła­by zajść w ciążę.

Oczywiście, że o tym pomyślała!

W głębi duszy pragnęła tego, choć wiedziała, że nie powinna rodzić więcej dzieci. Uświadomiła to sobie, kiedy urodziła Olgę.

Tak bardzo pragnęła urodzić dziecko Grigorija, że nie myślała o przestrogach.

Teraz znowu wykorzystała swe ciało, żeby unik­nąć podejmowania decyzji, której nikt za nią podjąć nie mógł. Wydawało się, że to takie proste wyjście, jednak świadczyło o jej słabości.

Łatwo jest zamknąć oczy i dać się unieść z prądem. Przypomniała sobie, jak to było przyjemnie przez chwilę, kiedy dała się unieść z prądem Obu.

Dawno temu.

Wadim miał być może rację, kiedy mówił, że trze­ba wrócić, żeby rozplatać nitki życia, które nie po­winny być ze sobą związane.

A ją kusiło, żeby je po prostu przeciąć. Można to zrobić bardzo szybko, ale konsekwencje mogą oka­zać się bolesne. Powrót także bywa bolesny.

Anastas ciągle spał jak kłoda, oddychał ciężko i trwał w zupełnie innym świecie.

Nie obudzi się przed północą.

Antonia wymknęła się z wozu.

Nie czuła się już zagrożona przez mężczyzn, z któ­rymi podróżowała.

Tworzyli jedną grupę, niezależnie od tego, jak bar­dzo się różnili. Dla nich ona i Anastas należeli do sie­bie, nie musiała się niczego z ich strony obawiać.

Zrobili jej miejsce na pieńku przy ognisku. Siedzie­li teraz w ciaśniejszym kręgu, ale nikomu to nie prze­szkadzało.

Kapitan podał Antonii jeszcze dość czysty kubek i nalał jej kwasu chlebowego.

- To nie powinno zaszkodzić damie - uśmiechnął się.

- Ta dama zniesie to i owo - odparła Antonia i wy­piła.

Smakowało jej, choć napój został przyprawiony trochę inną mieszanką ziół, niż sama zwykła to robić.

- Mąż wrócił do domu? Antonia skinęła głową.

- My mężczyźni nie powinniśmy pić - powiedział ze smutkiem kapitan.

W jego oczach pojawiła się jakaś melancholia, któ­rą Antonia dostrzegła nie po raz pierwszy.

Tak jak ona pił tylko kwas. Przez cały czas ocze­kiwania na frachtowce nie pił nic mocniejszego.

- To przysparza naszym żonom wielu trosk - do­dał. - Twój mąż nie powinien był jechać do wioski...

- Przecież już jest w obozie - rzekła beztrosko An­tonia. - Nie wygląda też na to, żeby mu zaszkodziło. Jutro wszystko wróci do normy.

Przyglądał się jej długo.

- Nie rozumiem cię - rzekł. - Ale też nigdy nie ro­zumiałem kobiet, taki mój los.

- Nawet nie wiem, jak się nazywasz - wyrwało się Antonii. - Może nie powinnam pytać - dodała zaraz.

- To nie tajemnica wojskowa - rzekł pogodnie. - Nazywam się Ilja Jarosławowicz Budiłow. Pochodzę z Kijowa nad Dnieprem.

- Z Ukrainy? - Antonia uniosła brwi. - Kraju dum­nych Kozaków?

Uśmiechnął się słabo.

- Chyba już nie, ale mamy to pewnie we krwi. Je­steśmy dumni i twardzi. Jest w nas jakaś dzikość. Wiesz... - roześmiał się głośno, zanim zaczął mówić dalej - ...na Ukrainie kobiety biją czasem swoich mę­żów!

Antonia uśmiechnęła się.

- Gdyby któryś wrócił do domu w takim stanie jak twój mąż, na pewno oberwałby od żony. - Jego oczy nabrały dziwnej łagodności. - Wielka Rosja zrodziła się na Ukrainie. Słyszałaś o księciu Włodzimierzu? O świętym Włodzimierzu?

Antonia potrząsnęła głową.

Kapitan skwapliwie wykorzystał okazję. Tam, skąd pochodził, uwielbiano opowiadać. I o niczym bar­dziej nie lubiano mówić niż o największym synu Ru­si Kijowskiej - księciu Włodzimierzu.

- Książę Włodzimierz żył w Kijowie przed wieloma laty, około roku tysięcznego. Po zwycięskich walkach z braćmi zajął tron kijowski. Był mądrym i zapobiegli­wym władcą. Potrafił czerpać z życia. - Uśmiechnął się szeroko. - Niektórzy mówią, że był wiecznie ciekawy świata. Władał Kijowem i utrzymywał pełen przepychu dwór. Urządzał uczty, o których do dziś opowiadają z podziwem. Nie było bojara czy królewicza, który nie skorzystałby z jego zaproszenia. Swych gości podejmo­wał chlebem i solą, miodem i winem. Miodu i wina ni­gdy nie brakowało za czasów księcia Włodzimierza, zresztą niczego tam nie brakowało. Włodzimierz był też niespokojnym duchem. Wysyłał ludzi za granicę, na cztery strony świata. Chciał wiedzieć wszystko o ob­cych religiach, by wybrać najlepszą z nich dla siebie i swego narodu. - Ilja Jarosławowicz uśmiechnął się. - Był mądrym człowiekiem. Pragnął, by jego naród się weselił. Sam lubił piękno i wszystko, co dodawało barw życiu. Spodobał mu się grecki obrządek., i Anna, siostra cesarza Bazylego II. Być może przede wszystkim dlatego, by ją poślubić, przyjął chrzest z Bizancjum. Ochrzcił swój naród... siłą - dodał Ilja ze smutkiem. - Zniszczył posągi Peruna i Wołosa i założył szkoły, by kształcić w nich duchownych dla swego kościoła. Syn księcia, Jarosław, wzniósł katedrę świętej Zofii, najpięk­niejszy kościół, jaki widziało ludzkie oko, z trzynasto­ma kopułami: jedną dla Chrystusa i po jednej dla każ­dego z apostołów. Księcia Włodzimierza uznano za świętego. Pomyśl tylko! Święty Ukrainiec!

- Skąd to wszystko wiesz? - spytała Antonia.

- Jesteśmy dumni z historii naszej Ukrainy - odparł. Popił, by przepłukać gardło. - Mówiłem, że jesteśmy dumni i kochamy piękno. Przeżywamy całym sobą, za­równo radość, jak i smutek. Jeżeli widziałaś człowie­ka, który tańczył do zawrotu głowy z radości, to na pewno był Ukraińcem. Jeżeli widziałaś, by tupiąc ze złości rozłupał skałę, to widziałaś Ukraińca. - Znowu szeroko się uśmiechnął. - Nie wiem, czy powinienem to mówić kobiecie, ale niech tam. W całej Rosji nie ma doskonalszych kochanków nad Ukraińców...

Antonia uniosła brwi z powątpiewaniem.

- Jesteśmy najlepsi - zapewnił Ilja Jarosławowicz. Domagał się, by mu uwierzono. - A nasze kobiety są najpiękniejsze, z kilkoma wyjątkami - dodał, puszcza­jąc oczko. - Poza tym świetnie gotują, przyrządzają naj­lepszy barszcz w całym kraju, żaden mężczyzna się mu nie oprze. Może go jeść, póki nie zaśnie nad miską.

Antonia roześmiała się.

- Ci sławni ukraińscy kochankowie? Wzruszył ramionami.

- Nikt nie jest bez wad, nawet Ukrainiec.

- Może ukraińskie kobiety są również najbardziej sprytne w całym kraju? - zasugerowała Antonia.

Nie odpowiedział.

- Niektórzy porównują nas do niedźwiedzi - rzekł. - Nigdy nie wiadomo, do czego te zwierzęta są zdolne. Mogą być łagodne, a w następnej minucie rozpłaszczą cię jednym ruchem łapy. Tacy są również Ukraińcy.

- Jest w tym coś z okrucieństwa - rzekła Antonia zamyślona.

Skinął głową.

- Może dlatego zostałem wojskowym - powiedział. - Jednak musiałeś wyjechać ze swej ukochanej Ukrainy. Przytaknął.

- Mężczyzna nie może mieć w życiu wszystkiego, nie na raz. Dokonałem takiego wyboru i jestem za­dowolony. Widziałem wiele rzeczy, których nie zo­baczyłbym w Kijowie. Nigdy jeszcze nie byłem w Archangielsku, nigdy nie widziałem morza.

- Ja marzę o morzu - rzekła Antonia. - O morzu i o koniach.

- Kobiety powinny marzyć o dzieciach - zauważył Ilja Jarosiawowicz, Ukrainiec z Kijowa. - Twój mąż powinien dać ci dziecko. Konie to nie życie dla ko­biety, nie możesz zmarnować dla nich swej urody!

Rozpiął kurtkę. Rzadko to robił. Antonia ujrzała pod spodem zwój skóry. Kapitan widząc, gdzie kie­ruje się wzrok Antonii, poklepał dłonią swój skarb.

- Noszę te dokumenty na sercu, są starannie za­bezpieczone i nie mogą zginąć. Wiem, jak są dla cie­bie ważne. Obiecuję ci, że będę ich strzegł tak samo pilnie jak własnego życia. Czy cię uspokoiłem?

- Tak - przytaknęła blado Antonia. Poczuła suchość w ustach. Archangielsk znalazł się nagle tak blisko.

To było nieuniknione.

A wyboru dokonano za nią.

Kapitan Budilow przekaże gubernatorowi doku­menty. Nie wszystkie muszą dotyczyć jej, ale niektó­re pewnie tak. W jednym z nich napisano, że nie jest już żoną Olega Jurkowa. Widniało tam nazwisko te­go, za którego wyszła za mąż.

Czy może w Archangielsku wybuchł bunt przeciw­ko władzy w czasie, kiedy Toni tam nie było?

Czy łączono jej imię z imionami ludzi ściganych za zdradę Rosji? Czy gubernator może wiedzieć, z kim uciekła?

Istniał również dokument, w którym pisano o Jej nieocenionych zasługach dla carycy Elżbiety.

Czy to wystarczy?

Antonia znowu poczuła ogarniający ją strach i zmęczenie.

- Chyba się położę - rzekła i wstała. - Bardzo mi­ło się z tobą rozmawiało, wiele się dowiedziałam, Iljo Jarosławowiczu!

Nie odpowiedział. Być może się z nią zgadzał.

Kiedy wróciła do wozu, okazało się, że Wadim i trzech młodych nowicjuszy, którzy wkrótce mieli zostać mnichami, już położyli się i zasnęli. By dotrzeć do „swojego” miejsca koło Anastasa, musiała prze­chodzić nad nimi. Zorientowała się, że nie zdoła się wcisnąć pomiędzy Anastasa a krawędź wozu, gdzie zwykle sypiała.

Wzięła jeden koc i położyła się za plecami Anastasa najbliżej jak mogła. Objęła go ramieniem, by się ogrzać.

Minęło dużo czasu, zanim zasnęła. Już się przy­zwyczaiła do chrapania swoich towarzyszy, nawet jej nie przeszkadzało. Stopniowo zaczynała ich rozróż­niać po sposobie, w jaki oddychali. Wiedziała, który mówi przez sen, słyszała, jak woła matkę, która zo­stała w domu. Antonia zastanawiała się, dlaczego młodzi chłopcy decydują się na zakonne życie. Czy przesądzała o tym tradycja rodzinna? W niektórych rodzinach zwyczajowo oddawano na służbę Panu drugiego syna. Niektórzy rodzice wybierali tę drogę dla jednego lub nawet kilkorga dzieci, by uchronić je od życia w nędzy, choć życie w klasztorze także wy­magało wielu wyrzeczeń. Tak czy owak, nie zawsze wiara była tu najważniejsza.

Antonia słyszała spokojny oddech Wadima. Pomy­ślała o życiu, którego się wyrzekł.

Jedyny syn...

Przywołała w pamięci biały pałac dziedzica. Nie­wielu potrafiłoby zrezygnować z wygód i dostatku.

Aksamit, jedwab i brokat zamienić na szorstki ha­bit mnicha.

Kapitan mówił, że Ukraińcy to ludzie bezkompro­misowi. Na północy też można takich spotkać.

Anastas poruszył się, przewrócił się na plecy, wyrzu­cił w bok rękę. Korzystając z tego, Antonia ułożyła się wygodnie na jego ramieniu. Anastas i tak tego nie za­uważy, a dobrze jest czasem się do kogoś przytulić.

Była noc, kiedy znowu się obudziła. Anastas obej­mował ją obiema rękami. Jego usta gorączkowo szu­kały jej ust.

Antonia zamknęła oczy, zacisnęła palce na jego karku. Rozchyliła wargi, odpowiedziała na namiętny, mocny pocałunek w taki sam sposób.

Potem pocałunek zmienił się w łagodniejszy, bar­dziej czuły.

W końcu Anastas oderwał usta od jej ust.

Zamrugał, kiedy na niego spojrzała.

- Dobry Boże - mruknął i przysunął czoło do jej czoła. Lał się z niego pot. - Myślałem, że śnię - wyja­śnił szeptem. Nie wypuścił jej z ramion, wciąż trzymał mocno i blisko. - Śniłem, Toniu. - Przełknął ślinę. - Jak się tu znalazłem? Chyba zasnąłem w karczmie...?

Opowiedziała mu, że przywieźli go żołnierze.

- Wypiłem pewnie połowę tego, co wypiłby koń w drodze na północ.

Antonia roześmiała się w rękaw jego kurtki, żeby nie obudzić innych.

- Nie ma się z czego śmiać - szepnął rozdrażnio­ny. - Strasznie boli mnie głowa - dodał.

- Dobrze było? - spytała. - Czy można w ten spo­sób uciec? Pomogło?

- A jak myślisz? - odpowiedział pytaniem.

- To nie jest odpowiedź.

Anastas położył się na plecach. Antonia musiała wy­puścić go z objęć, ale nie zsunęła się z jego ramienia.

Anastas wpatrywał się w materiał rozciągnięty nad wozami, który lekko falował w górze.

Na zewnątrz panowała cisza. Jedynie rzeka i wiatr rozmawiały ze sobą półgłosem. Właściwie nie prowa­dziły rozmowy, wymieniały tylko jakby pojedyncze słowa, robiąc długie przerwy, pilnując się nawzajem, żeby nie zasnąć.

- Szatan usiadł mi na plecach, Toniu. Nie wiem, czy się go pozbędę. W brzuchu czuję mrowienie. Chciałbym odłączyć się na długo przed Archangielskiem. Nie chcę oglądać znowu tego miasta, jest ty­siąc innych miejsc, które wolałbym zobaczyć.

- To, które było twoim domem? - Nie. Tonią już nie miała wątpliwości. Naprawdę tak myślał, nie zamierzał wracać do Archangielska, to miasto należało do przeszłości.

- Chyba zgubiłem w tańcu buty...

- Masz je na nogach - rzekła Antonia. - Zostawiły długie ślady, kiedy żołnierze cię tu ciągnęli...

Zaśmiał się ochryple.

- Wydaje mi się, że poznałem tam kobietę... może dwie... nie pamiętam dokładnie...

- Nie musisz mi o tym opowiadać - szepnęła An­tonia. - Nie jesteś mi nic winien.

- Nie - odetchnął. - Nic. Odwrócił twarz w jej stronę, spojrzał rozpalonym wzrokiem.

- Nie jesteś podobna do Kati - rzekł, potrząsając lekko głową, i skrzywił się boleśnie. - Wcale nie je­steś podobna do Kati.

Uśmiechał się blado, na jego twarzy malowała się rozpacz, wydawał się zagubiony.

Antonia nie wiedziała, czy odważy się zatrzymać go przy sobie, stać się dla niego przystanią. Nie wie­działa, czy Anastas zamierza zakotwiczyć, czy też wyruszy dalej.

- Kati nie żyje - powiedział. - Potrafisz zrozumieć, dlaczego? Kochałem ją i ona mnie kochała. Jej rodzice zmuszali ją do robienia okropnych rzeczy, tak bardzo pragnęli wnuka... Ale kochała mnie. Była taka ładna. Nie rozumiem, dlaczego Kati musiała umrzeć, Toniu...

Rozpłakał się.

Antonia wycierała Anastasowi łzy. Pozwoliła mu się wypłakać, w końcu się uspokoił.

- Co mi po takiej miłości do kobiety, która nie ży­je? - spytał gorzko po długim milczeniu.

- Jesteś taki młody - szepnęła Antonia.

- Myślałem - mówił dalej, jakby jej nie słysząc - myślałem, że będziemy mieć dziecko. Chciałbym mieć syna, choć nie posiadam nic, co mógłbym mu dać.

Antonia czule pogładziła Anastasa palcem po no­sie. Uśmiechnęła się i położyła na boku, tak by móc na niego patrzeć.

- Wszyscy mężczyźni chcą mieć synów - powie­działa. - A kto będzie miał córki, z którymi ci syno­wie się ożenią? Czy po nas ludzkość ma zaginąć?

Uśmiechnął się przekornie.

- Wszyscy inni mogą mieć córki - rzekł. - Ja chcę syna!

Palce Anastasa zaczęły wędrować pod cienkim ko­cem, rozluźniły wiązania bluzki, wśliznęły się pod bieliznę. Anastas nie spuszczał z Antonii wzroku, uśmiechał się.

Przywarła do niego.

To szaleństwo, pomyślała, wszak za jej plecami le­żał mnich i trzech nowicjuszy.

Omal nie roześmiała się na głos.

Anastas pocałował ją namiętnie.

Rękę, którą wsunął pod jej bluzkę, zacisnął na pier­si. Uśmiechnął się, kiedy brodawka stwardniała pod opuszkami palców.

- Nie! - zaprotestowała Antonia, gdy ją całował, lecz tak naprawdę nie chciała, by przestał.

Trzymał ją mocno, przyciskał rękę do jej pleców, masował kolistymi ruchami.

- Tss! - syknął.

Wśliznął się między jej kolana, ostrożnie wyjął rę­kę spod bluzki, by podciągnąć spódnicę i koszulę An­tonii. Uniosła się troszkę, pomogła mu. Potem rozpiął spodnie i zsunął je z bioder.

Pieścił brzuch i uda Toni, a ona pragnęła, by to się nigdy nie skończyło. Nie trwało długo, nim zrozu­miała, że jest gotowa...

Przestał ją całować.

Uśmiechnął się.

Dookoła panowała cisza. Tylko oni dwoje nie spali.

- Mam na ciebie ochotę - szepnął. - Czujesz to? Jeszcze bardziej się przysunął, lecz Antonia i tak wiedziała o tym już od dłuższej chwili.

- Chcesz? Miała sucho w ustach.

- Odważysz się? Rozgrzał ją i pyta, czy chce? Antonia oddychała szybko przez nos. Drżała. Niecierpliwymi palcami rozpinała guziki jego koszuli.

- Cicho - szepnął. Ułożył się wygodniej obok niej, chwycił za biodra, Antonia naprowadziła go. Czuła, jak ją wypełnił, ugryzła go w ramię, by stłumić jęk rozkoszy.

Nie poruszał się, tylko przycisnął ją mocno do sie­bie. Całował jej szyję, policzki, usta. Obejmował ją - był wokół niej i był w niej.

Antonia musiała się poruszyć, biodrami wykonywała maleńkie kółka. Słyszała, jak Anastas ciężko od­dycha tuż przy jej uchu, czuła, jak ostrożnie, ledwie zauważalnie, zaczyna stawiać opór.

Nie okazywali rozkoszy, prawie nie oddychali. Anastas wsunął rękę między ciało swoje i Antonii. Sprawił, że z uniesienia zabrakło jej tchu, podczas gdy sam trwał nieporuszenie.

Antonia zadrżała, gdy poruszył biodrami. Wbiła paznokcie w jego ramię. Ugryzła. Przyjęła go, przy­jęła soki, którymi ją wypełnił. Czuła jego gorące war­gi pod swoim uchem.

Cicho wymknęli się ze swych objęć i na powrót wśliznęli w ubrania.

Antonia niemal nieświadomie, leżąc na plecach, podciągnęła do góry kolana. Dopiero po chwili zda­ła sobie sprawę, że napina dół brzucha.

Anastas objął ją.

- Chcę mieć dziecko - rzekł cicho. - Myślę, że się w tobie zakochałem, Toniu...

11

Antonia obawiała się Anastasa, siły tego uczucia, które, jak sądził, w sobie odkrył.

Czekali na frachtowce już ponad tydzień. Ów czas można by zmierzyć różną miarą.

Tylko mnisi wydawali się przyjmować przymuso­wy postój ze stoickim spokojem. Odmawiali modli­twy, spacerowali, niczemu się nie dziwili i nie dener­wowali.

Ilja Jarosławowicz wysłał dwóch swoich żołnierzy na konny zwiad wzdłuż Suchony. Mieli wyglądać frachtowców. Upomniał ich, żeby nie oddalali się bardziej niż o dwa dni drogi, bo wylądują w Wielikim Ustiugu.

Kapitan Budiłow teraz również zaczynał się niepo­koić. Kilka razy w ciągu dnia chodził do wsi, ale ni­gdy nie zostawał tam na długo.

- Sterczy w porcie, bo myśli, że stamtąd lepiej zo­baczy statki? - dziwił się ktoś, gdy kapitan od paru godzin nie wracał.

- Ma pewnie swoje powody - odparł ktoś inny. Wadim pierwszy zaczął się o niego martwić.

- Ilja Budiłow nie powinien spędzać tyle czasu sam - rzekł. - Pójdę do wsi go poszukać.

Przeor nie miał nic przeciwko temu. Pozostawiał bratu Wadimowi pełną swobodę, najwyraźniej mu ufał. Nie wyglądało na to, by brat Wadim kiedykol­wiek przekroczył wyznaczone granice.

Sylwetka mnicha szybko zniknęła w oddali, jego szary habit jakby wtopił się w otoczenie.

- Bardziej by pasował na księcia - powiedział Anastas do Antonii. - Nigdy nie widziałem mnicha, któ­ry by mniej przypominał brata zakonnego, ale też nie widziałem w swym życiu wielu, jeśli się zastanowię.

Antonia nie odpowiedziała. Nie mogła wyjawić te­go, co wiedziała o Wadimie.

Zapadał zmrok, lecz ani Wadim, ani kapitan się nie pokazywali.

- Wieś nie jest tak duża - zauważyła Antonia z nie­pokojem.

Wciągnęła spodnie pod spódnicę, a potem ją zdję­ła. Pleciony sznur, który zwykle nosiła we włosach, zawiązała ciasno w talii jako pasek.

Denerwowała się coraz bardziej.

- Nie możesz teraz iść do Totmy - rzekł Anastas. - Nie o tej porze. Kobiety nie chodzą tam same, nie chcę, by cię zaczepiano. Tu kobiety nie noszą spodni.

- Martwię się o nich.

- Wadim na pewno znajdzie kapitana. Biedak też ma prawo się napić. Cały czas nad wszystkim czuwa, ma prawo czuć się zmęczony.

- Jest Ukraińcem - rzuciła Antonia. - A oni są jak niedźwiedzie.

- I tobie o tym mówił? - Anastas uśmiechnął się krzywo, ale w jego oczach pojawił się niepokój.

- Opowiedział mi o Ukraińcach wiele ciekawych rzeczy - odparła Antonia zaczepnie. - Założę się, że nie wiedziałeś, że Ukraińcy są najlepszymi kochankami.

Prychnął.

- Albo że najpiękniejsze kobiety pochodzą z Ukra­iny!

- Może i ty mu się podobasz?

- Ja się nie urodziłam nad brzegiem Dniepru - od­parła Antonia. - Gdyby było inaczej, może i zwrócił­by na mnie uwagę - zażartowała, a potem dodała z westchnieniem. - Zima nadejdzie, zanim wrócimy do domu!

Anastas nic na to nie odpowiedział.

Antonia ruszyła wzdłuż brzegu rzeki, nie miał in­nego wyjścia, jak podążyć za nią.

Szli długo obok siebie, nic nie mówiąc. Znaleźli się z dala od wozów, z dala od Totmy.

Niebo zakrywały chmury, noc będzie ciemna. W powietrzu wisiała wilgoć, ale nie zanosiło się na ochłodzenie.

- Powiedziałaś „dom” o Archangielsku - nieoczekiwa­nie rzucił Anastas. - Czy jest twoim domem? - spytał.

- Muszę tam wrócić - odparła z uporem.

- To nie jest odpowiedź - nie dawał za wygraną. Usiadł na trawie. - Ja też jestem zagubiony. Przed Kati nie kochałem żadnej kobiety, ale nic nie poradzę na to, że teraz darzę uczuciem ciebie... - Zamilkł. - Chcę wiedzieć, co zamierzasz - wyznał wreszcie. - Moglibyśmy zapomnieć o frachtowcach z Archan­gielska. Tam na północy przez pół roku panuje zima. Moglibyśmy pojechać na południe i zacząć nowe ży­cie. Mamy przecież dobre dokumenty...

Roześmiał się głucho.

- Moglibyśmy pojechać dokądkolwiek, wystarczy tylko, byśmy trzymali się tej strony Uralu. Pomyśl o tym, Toniu! Mały domek, o którym mówiłem, mógłby się stać rzeczywistością. Konie również. Oglądalibyśmy zielone łąki przez cały rok. Mogłyby po nich biegać dzieci...

- Twoi synowie? - spytała z błyskiem w oczach.

- Córki także - odparł szybko. Skubał suchą trawę, wyrywał z korzeniami całe kępki. Nie potrafił utrzymać rąk w spokoju.

- Możesz spełnić swe marzenia - odpowiedziała.

- Ja? - Anastas w jednej chwili skoczył na równe nogi. Chwycił Tonie za ramiona i spojrzał jej w oczy. - Ja? - powtórzył. - Moglibyśmy razem wyjechać na Ukrainę, gdybyś chciała, a wtedy mógłbym zostać najlepszym kochankiem w całej Rosji... - rzucił niby to żartem, ale i z żarliwością. - Sam nie pojadę. Cóż miałbym sam tam robić?

Puścił Antonię i opadł z powrotem na trawę. Po­łożył się, zakrył ręką oczy.

- Mógłbyś znaleźć sobie kobietę.

- Gdzie znajdę taką, która wiedziałaby tyle o ko­niach, co ty? - spytał, tak jakby tylko z tego powodu chciał z nią być.

Antonia nabrała w płuca powietrza i drżącym gło­sem odpowiedziała:

- Chcesz przecież spotkać kobietę, która dałaby ci dziecko. Ja z trudem urodziłam Olgę, nie jestem stwo­rzona do rodzenia dzieci, mam za wąskie biodra. Sam wiesz najlepiej, jak są zbudowane klacze rozpłodowe. - Zamilkła, lecz po chwili mówiła dalej: - Mogłam umrzeć przy narodzinach chłopczyka. Wiesz, że nie przeżył. Być może nigdy już nie będę mogła mieć dzieci. Powinieneś znaleźć kobietę, która mogłaby spełnić twoje marzenia.

A i ty mógłbyś jej dać wiele, Anastas... - Odgadł, że uśmiechnęła się w ciemności. - „chociaż nie pochodzisz z Ukrainy...

- Nie możesz powiedzieć, że jestem dla ciebie tyl­ko przyjacielem - rzekł rozdrażniony. - Pożądasz mnie, nie bronisz się przed moimi pieszczotami. Pragniesz ich równie mocno jak ja ciebie pragnę. Nie odtrąciłaś mnie...

- Być może powinnam - odparła cicho.

- Nie, Tonią!

- Tak, pożądam cię - przyznała. - Ale boję się. Dzię­ki tobie spełnia się tak wiele moich pragnień, Anastas. Tak łatwo byłoby powiedzieć ci „tak”. Może to jest dla mnie droga, ale nie mam pewności. Musiałabym się odważyć... odważyć się na skok w nieznane.

- Nie jesteś tchórzem, Tonią.

- Ale się boję - odparła.

- Chodź do mnie! - poprosił i wyciągnął do niej rękę. Z wahaniem usiadła obok. Anastas nie zadowolił się tym i lekko pociągnął ją, by się położyła. W jed­nej chwili znalazł się nad nią i przycisnął do ziemi swoim ciałem. Pokręcił głową.

- Nie rozumiem tego, Toniu - rzekł. - Nic z tego nie rozumiem. Byłaś dla mnie jak siostra i nagle sta­łaś się kobietą. Wcześniej nie widziałem, jak tańczą twoje loki. Traktowałem cię jak najlepszego przyja­ciela, ale nie dostrzegałem, jak pięknie się uśmiechasz, jak kuszące są twoje wargi, nie zastanawiałem się nad tym, jak by to było cię całować. Teraz cały czas mu­szę ze sobą walczyć. Chcę dotykać twoich włosów, czuć twoje usta na swoich. Przedtem nie zauważyłem, jak miękkie są twoje policzki. Nie myślałem, że by­łoby dobrze przytulić swój policzek do twego. - Uca­łował ją ostrożnie. - Nie widziałem, jak kołyszą się twoje piersi, kiedy chodzisz, jak szczupła jesteś w pa­sie, jak gładka jest skóra twoich łydek, jak mocne są twoje uda... - Jego głos zabrzmiał ochryple. Palce ba­wiły się guzikami bluzki Antonii. - Teraz ciągle prag­nę cię dotykać - rzekł. - Pożądam cię, Toniu. Czuję się jak kot w marcu!

Antonia odwróciła głowę, kiedy chciał ją pocałować.

- Nie mogę, Anastas - szepnęła. Położył się obok, jednak cały czas ją obejmował.

Bezwiednie wsunął dłoń pod jej kurtkę.

- Wiem, że i ty mnie pragniesz - rzekł po chwili. Antonia skinęła głową.

- Ale ja nie mogę - trwała przy swoim. - To coś więcej, Anastas, mój przyjacielu.

- Właśnie. Jesteśmy przyjaciółmi - odparł ponuro. - Nie wszystkich, którzy są razem, łączy przyjaźń. W wielu domach panuje nienawiść. - Odetchnął z drżeniem. - Nie byłaś zadowolona ze swego życia, wciąż dręczył cię niepokój. Traktowałaś dom jak wię­zienie. Pamiętam, że czekałem w stajni, póki nie wy­szedł twój kochanek. Nadal by do ciebie przychodził, noc w noc, gdyby w twoim życiu nie pojawił się Gri­gorij. Czy chcesz tego, Antoniu? Czy tak ma wyglądać twoje szczęście? Czy po to jedziesz do Archangielska, żeby znowu tak żyć?

- Nie wykorzystuj tego przeciw mnie.

- Chcesz tak żyć? Możesz mi odpowiedzieć? Nie chciałbym stracić tej szansy, którą nam dano. Odwa­żę się na skok w nieznane. Ja też, do diabła, nie mogę wiedzieć, czy będę cię kochał przez resztę życia. Któż to może wiedzieć? Wiem, że bardzo będę się sta­rał. Mnie to wystarczy. Potrafię się z tobą śmiać, po­trafię razem z tobą płakać i nie wstydzę się łez. Wi­działaś mnie, gdy się złoszczę, kiedy się boję, znasz moje słabe strony, poznałaś też niektóre zalety. Ko­chaliśmy się, pożądamy się nawzajem. Gdyby wszy­scy posiadali tak wiele, na czym mogliby budować przyszłość, w tym kraju żyliby tylko szczęśliwi lu­dzie. Chciałbym dzielić z tobą resztę moich dni, chciałbym się zestarzeć u twego boku, kobieto! Czy to nie wystarczy? Czego więcej chcesz, Antoniu?

Grigorij nie żyje.

Tego nie można już odwrócić.

Już nigdy nie będzie tak samo.

Oleg nigdy by do niej tak nie mówił jak ten mło­dy chłopak, który teraz ją obejmował. Oleg nigdy nie dzieliłby z nią tyle, ile Anastas.

Nie kochała Olega tak jak Grigorija, tego była pewna. Ale nie miałaby odwagi porównywać Olega z Anastasem.

Dostrzegała różnice między Anastasem i Wasili­jem, ale o mężu wolała w ten sposób nie myśleć.

- Kusisz - powiedziała. - Kusisz bardziej, niż sam jesteś w stanie to zrozumieć, Anastas...

- ...ale?

- Muszę wrócić do Archangielska - rzekła stanow­czo. Jednocześnie czuła, że jej opór słabnie. - Nie mo­gę tak po prostu z tobą stąd uciec. Muszę jechać do Archangielska. Mam tam dziecko, Anastas...

- Zabierz je ze sobą! - zaproponował. - Chcę być z tobą, a skoro Olga jest twoją córką, z pewnością mógłbym ją pokochać. Dlaczego nie? A jeśli nie urodzi nam się dziecko, to przynajmniej nie będziemy sami.

- Naprawdę tak myślisz? - spytała Antonia ostroż­nie po dłuższej chwili milczenia.

- Chcę być z tobą. - Anastas był tego pewien.

- Potrzebuję więcej czasu na podjęcie decyzji - rze­kła powoli. - Nie mogę ci dać teraz odpowiedzi. Nie tutaj.

- Zgadzam się. Poczekam.

Wstał i pomógł jej się podnieść. Wyjął jej z wło­sów źdźbło trawy.

- Teraz wszyscy sobie myślą, że zwabiłem cię na odludzie, by móc się z tobą bawić w mamę i tatę - uśmiechnął się i wziął jej twarz w dłonie, a potem po­całował, długo i namiętnie. - Nawet nie wiedzą, jak się mylą! - rzekł z szelmowskim uśmiechem.

Jak chłopiec.

Antonia wzięła go za rękę i wolno ruszyli do obo­zu. Anastas wiele razy przystawał nad rzeką i rzucał kamyki do wody. Bawi się jak dziecko, pomyślała To­nią, ale jednocześnie zaskakiwało ją to, jak dojrzałym stał się mężczyzną.

Dobrze było mieć go blisko.

Anastas miał wiele zalet, nie sądziła, by mógł je stracić, nie sądziła, by mógł się zmienić i z czasem stać się innym człowiekiem.

Wiedziała, że potrafi żyć, nie posiadając wielkiego majątku. Rzeczy go nie wiązały.

Nie upatrywał szczęścia w bogactwie. Oboje dzie­lili tak wiele poglądów, przywiązywali wagę do tych samych spraw...

Jakże ją kusił...

Nagle Antonia przystanęła, chwyciła Anastasa za ramię i zatrzymała go.

Od razu zrozumiał, że dzieje się coś złego.

Popchnął ją na trawę, a sam błyskawicznie upadł obok.

Przy wozach panowało jakieś zamieszanie.

Ogniska zgasły, i to tak nagle, jakby ktoś zasypał je piaskiem.

W powietrzu niosły się głosy.

Wołanie.

Krzyki.

Rżenie koni.

- Caryca! - rzuciła nagle Antonia i poderwała się, by pobiec w stronę obozu.

Anastas złapał ją za kostkę i upadła twarzą w su­chą trawę.

- Puszczaj, do diabła!

Anastas puścił jej nogę, ale zdążył się unieść i przy­trzymać za obie ręce, nie pozwalając wstać.

- Ten ktoś nie przyszedł w odwiedziny, Tonią - szepnął. - Nie wszyscy ludzie są dobrzy, moja droga. Czyżbyś o tym zapomniała?

- Caryca! Anastas skinął głową.

- Wiem - odparł ciężko. - Najwspanialsza klacz na zachód od Uralu...

Z obozu nadal dochodziły krzyki, od czasu do cza­su mignęła pochodnia. Jeden z w o z ó w zajął się ogniem.

- Zapasy dla gubernatora nie dotrą chyba do Ar­changielska - mruknął Anastas.

- Kto śmiał? - spytała Antonia. - Nie zabiorą mo­jego konia!

Próbowała wyrwać się Anastasowi, lecz musiała dać za wygraną.

- Nie zdołasz im przeszkodzić! - rzekł stanowczo. - Może będą tędy uciekać - dodał. - A wtedy wpadną prosto na nas...

Antonia nie odpowiedziała, wsłuchana w szum wody.

- Już wcześniej przepływaliśmy rzekę - westchnę­ła zrezygnowana. - Ale tym razem nie dostaniesz mo­ich butów. Nigdy ci nie zapomnę, że puściłeś moje najlepsze buty z prądem Obu!

- Możesz ich nie zdejmować.

Podczołgali się na brzuchach aż do brzegu. Zanu­rzyli się w wodzie i szli jak długo się dało, trzymając się za ręce.

- Nie oddalaj się! - szepnął, gdy stracili grunt pod stopami.

Od drugiego brzegu dzieliła ich jeszcze duża odleg­łość.

Buty zrobiły się ciężkie i ciągnęły Antonię na dno, ale pomagała sobie ramionami, by mimo wszystko utrzymać się na powierzchni i płynąć naprzód.

Bała się nawet mrugnąć w obawie, by nie stracić Anastasa z oczu.

Widziała, że on często się ogląda, by sprawdzić, czy za nim nadąża. Zrobiło jej się ciepło na sercu.

Prąd spychał ich trochę w dół, ale wreszcie udało im się dopłynąć tak daleko, że znowu mogli stanąć.

Wtedy Anastas ją objął i ruszyli w stronę brzegu, gdzie ukryli się w zaroślach.

Wyczerpani opadli na ziemię pomiędzy rzadkimi krzakami. Gdyby noc była gwiaździsta i świecił księ­życ, nie udałoby im się schować.

Ale teraz miejsce nadawało się na kryjówkę.

Nie dochodziły tu żadne odgłosy z obozu, zagłu­szał je szum rzeki.

Ale widzieli płonące wozy.

Czerwone, ogromne ognisko rozjaśniające całe nie­bo aż do Totmy.

Widzieli ludzi odciągających konie od wozów. I tych, którzy bronili zwierząt. Widzieli, jak rabusiom udało się zabrać konie i poprowadzić je na zachód.

Antonia usiłowała policzyć napastników na tle ognia. Doszła do dwudziestu kilku, ale mogło być ich więcej.

Z tej odległości nie zdołała rozpoznać Carycy wśród innych uprowadzonych koni.

Chciała jednak wierzyć, że pożegnała ją chociaż spojrzeniem.

- Czy właśnie tak rabowaliście? - spytała. - Czy to budzi w tobie wspomnienia?

- Zdarzało się, że zagarnialiśmy zapasy przezna­czone dla wojska. - Nie starał się usprawiedliwiać, nie próbował kłamać.

Antonia nie pytała więcej Anastasa, nie chciała wie­dzieć.

To część jego życia.

Grigorij nigdy nie chciał opowiadać jej o swej prze­szłości, ale Tonią myślała, że jest w stanie ją sobie wy­obrazić. Patrzyła na niego i jego towarzyszy jak na bohaterów.

Teraz zrozumiała, że również bohaterowie do­puszczają się czynów, którymi się nie chwalą, że rów­nież Grigorij nie miał całkiem czystego sumienia.

I Anastas także.

Antonia nie chciała wiedzieć.

- Musimy wracać - szepnął, wychodząc z ukrycia. - Może ktoś potrzebuje pomocy...

Antonii przyszło do głowy, że chciał powiedzieć coś innego - że trzeba sprawdzić, czy ktoś ten napad przeżył.

Wcale by jej nie zdziwiło, gdyby wszyscy zginęli.

Już nic jej nie dziwiło.

Podeszli brzegiem niemal na wysokość obozu. Od ognia robiło się tak jasno, że bez trudu wybrali miej­sce, by przepłynąć na drugą stronę. Rzeka była tu węż­sza, ale dość głęboka. Nie dało się jej przebyć wpław. Nic dziwnego, że rabusie wybrali inną drogę ucieczki.

W powietrzu unosił się swąd spalenizny. Anastas nie czekał na Antonię. Kiedy zobaczył, że wyszła z wody, rzucił się ku płonącym wozom i zniknął mię­dzy nimi.

Antonia usiadła na brzegu. Zdjęła wysokie buty, wylała z nich wodę, potem znów je włożyła i podą­żyła za Anastasem.

Kimkolwiek byli bandyci, okazali się bardzo do­kładni. Ukradli wszystko, co posiadało jakąkolwiek wartość.

Kiedy przypłyną frachtowce, nie będzie już ładun­ku, który miały zabrać dla gubernatora w Archangielsku.

Konie zniknęły.

Wszystko, co znajdowało się w wozach, zostało al­bo skradzione, albo spalone. Bandyci nie mogli na­paść na obóz w bardziej dogodnym momencie.

Nawet pogoda im sprzyjała. Panowały takie ciem­ności, że tylko tutejsi mogli poprowadzić konie przez las, tylko dobrze znający okolicę mogli zakraść się niepostrzeżenie pod sam obóz.

Musieli wiedzieć, że większość żołnierzy i kupców wybrała się do wsi. Pewnie obserwowali ich przez kil­ka dni.

Ale podróżujący nie zauważyli żadnego niepoko­jącego sygnału...

Kiedy Antonia znalazła Anastasa, starał się tłumić płomienie wełnianymi kocami, mniejsze usiłował za­deptać. Wyglądało na to, że walczy bezskutecznie.

Przeor klęczał i modlił się, ale nawet nie ruszył pal­cem, żeby pomóc.

Antonia nigdzie w pobliżu nie widziała żadnego z nowicjuszy, choć żaden z nich z całą pewnością nie poszedł do wsi.

Potrząsnęła świątobliwym starcem.

- A chłopcy? - spytała. - Gdzie są chłopcy, nowi­cjusze?!

Ale on tylko spojrzał na nią błędnym wzrokiem i dalej odmawiał modlitwy. Zostawiła go w spokoju.

- Czy ktoś został w wozach? - krzyknęła do Anastasa.

Zobaczyła, że oprócz niego jeszcze dwóch innych mężczyzn próbuje zdusić ogień.

Jeden z wozów doszczętnie spłonął i pozostały tyl­ko czarne zgliszcza. Na ratowanie pozostałych także było za późno; poodpadały już od nich koła.

- Nie wiem! - rzucił w odpowiedzi, nie miał nawet czasu spojrzeć na Antonię.

Był czarny na twarzy, spocony, lecz na jego widok Antonię rozpierała duma.

- Ilu was było w obozie? - zawołał do jednego z żołnierzy, nie dosłyszała jednak, co tamten odpo­wiedział.

Biegała od wozu do wozu i tam, gdzie ogień nie bu­chał zbyt wysoko, sprawdzała, czy nikt w nich nie zo­stał.

Na szczęście nikogo nie znalazła.

Nie zdążyła jeszcze rozejrzeć się po placu. Kiedy odchodzili z Anastasem, w obozie zostało około tu­zina mężczyzn. Teraz przy gaszeniu ognia widziała tylko kilku.

Minęło sporo czasu, zanim pojawili się mieszkań­cy wsi, żeby zobaczyć, co się stało, żeby zapytać, czy mogą pomóc.

Czemu zjawili się dopiero teraz? Antonii wydało się to dziwne.

Czyżby wiedzieli wcześniej o tym, co miało się tu wydarzyć?

Czy czekali, aż rabusie odjadą?

Czy może niektórzy należeli do bandy?

Trudno było się oprzeć podejrzeniom. Owszem, szybko utworzyli łańcuch, dzięki któremu wiadra z wodą czerpaną z Suchony powędrowały do palą­cych się wozów, ale przybyli dziwnie późno.

Niewiele dało się uratować.

A potem można było tylko zgadywać, czy więk­szość rzeczy spłonęła, czy została skradziona.

- Ciągle krążą tu bandy rabusiów - poskarżył się jeden z mieszkańców Totmy Anastasowi. - Jesteśmy zbyt słabi, by się przed nimi bronić.

Pogodzili się z tym.

Powoli z zarośli zaczęli wyłaniać się ci, których napastnicy zaskoczyli w obozie. Niektórzy spośród wartowników, z ranami na głowie, ogłuszeni, dopie­ro teraz powoli dochodzili do siebie i zaczynali poj­mować, co tu zaszło.

Antonia usiadła zmęczona na pieńku przy tym, co pozostało z obozowego ogniska.

Pomyślała z ironią, że przynajmniej nikt nie może skarżyć się na zimno. W żarze z dogasających wozów można by upiec rybę lub świniaka.

Nic się nie uratowało.

Antonii pozostało tylko to, co miała na sobie.

Nikomu nie udało się ocalić więcej.

Tylko przeor uchronił swą Biblię. Drżąc, opowie­dział Antonii, że zły człowiek próbował mu ją odebrać, ale trzymał świętą księgę przed sobą niczym tarczę i ona go uratowała - bandyta zawahał się i zostawił go w spokoju.

- Jak wyglądał? - spytała Antonia.

- Był młody - mruknął. - Wszyscy byli młodzi! Za­błąkane owce Pana, nie ma dla nich zbawienia... Tacy młodzi! - westchnął ku ciemnemu i ponuremu niebu.

Mówił dalej, ale Antonia już go nie słuchała. Wie­działa, że niczego więcej od niego się nie dowie.

Pojawili się również nowicjusze, którzy schronili się w wiosce.

Przyszedł z nimi brat Wadim, podtrzymując kapi­tana Ilję Budiłowa.

- Kapitan i ja zamówiliśmy sobie po szklaneczce - rzekł mnich przepraszająco.

Antonia zaczynała rozumieć, dlaczego jeden z nich wybrał klasztor, a drugi opuścił ukochaną Ukrainę. Pomyślała, że to ich ucieczka od nałogu.

- Wszystko straciliśmy - oznajmiła Antonia. - Te­raz frachtowce mogą już przypływać!

Brat Wadim położył kapitana na ziemi. Usiadł obok Antonii i objął ją ramieniem. Zaskoczył tym Antonię. Zawsze jej się wydawało, że mnichom nie wolno dotykać kobiet.

- Teraz nie musimy się już bać - rzekł. - Ten, kto nic nie posiada, nie może niczego stracić.

- Czy zawsze tak pocieszasz biednych? - spytała gorzko Antonia. - Czy syn właściciela ziemskiego od­wiedza szare izby i opowiada dzierżawcom, że wła­ściwie są szczęśliwcami, bo nikt nie może ich okraść? To marna pociecha!

Skinął głową.

- Marna pociecha - powtórzył. - Jesteś mądra jak na kobietę, choć ja zawsze uważałem, że kobiety są mądre. Nie sądzę, byś była wyjątkiem, moja piękna. Nigdy nie umiałem kłamać. Prawdopodobnie dlate­go wysłano mnie na północ, na Wyspy Sołowieckie. Tam nikogo nie będę gorszył. Ale dlaczego wysłano świątobliwego przeora, to dla mnie zagadka - rzekł z uśmiechem. - Za bardzo lubię dobre wino, jedze­nie, piękno... - Potrząsnął głową. - Gdy kiedyś skoń­czę swą ziemską wędrówkę i stanę u bram niebios, mimo wszystkich zasług w tym życiu mogą mnie tam nie wpuścić. „Bracie Wadimie!”, powie klucznik, „Kobiety cię zgubiły! Gdyby przestał cię cieszyć wi­dok kobiet, wpuściłbym cię bez wahania!” Bluźnię. Kpię sobie. No tak... - spojrzał na kapitana. - Nasz przyjaciel Ilja nigdy nie mógł pić tyle, ile piją na Ukrainie. A dziś wieczorem stanowczo wypił za du­żo. Odeszła od niego żona. Wyjechała dziesięć lat temu. On nie wie nawet, czy żyje. Nie widział od tam­tej pory czwórki swych dzieci. - Pokręcił smutno głową. - W tym kraju jest wiele zła! Obawiam się, że nasz przyjaciel Ilja dostał w głowę od kogoś, kto chciał go okraść z cennych rzeczy. Przyznam się, że przy tej okazji i ja załatwiłem pewną sprawę... - Szyb­ko rozejrzał się dokoła, potem wsunął rękę pod habit i wyciągnął zwój papierów, który odwinąwszy ze skó­ry, podał Antonii. - Schowaj to! - rzekł cicho.

Antonia ukryła dokumenty pod bluzką. Zdążyła zauważyć, że pieczęć została złamana.

- Dotyczą ciebie, moja droga. Zawsze miałem sła­bość do kobiet... pewnej nocy słyszałem w wozie ciebie i Anastasa... - mówił dalej. Antonia przełknęła. - Oba­wiam się, że Ilję okradziono ze wszystkiego, również z dokumentów, które miał przekazać gubernatorowi. Co za wstyd! Naturalnie szukałem ich, pytałem, ale kto chciałby wyjawić prawdę mnichowi?

- Dziękuję - szepnęła Antonia. Poklepał ją po ramieniu i odszedł. Każdemu, kto chciał go słuchać, opowiadał o tym, jak się zabawiali we wsi z kapitanem.

12

- Dostałaś je od niego? - spytał Anastas zdumiony, kiedy Antonia odciągnęła go na bok i pokazała doku­menty, które dał jej Wadim.

Skinęła głową.

- Widocznie wkradłaś się również w serce mnicha - rzekł.

Był zmęczony i brudny, dwoił się i troił, próbując ratować z pożaru, co się da. Więcej nikt nie mógłby od niego wymagać.

Poparzył sobie ręce, ale zbagatelizował to i ofuk­nął Antonię, kiedy chciała je obejrzeć.

Nadszedł brudnoszary ranek. Nawet w dole nad rzeką wisiał gęsty dym. W powietrzu czuło się wil­goć, choć nie padało. Wszystko nasiąkło wodą, dzię­ki temu zgasł cały żar po pożarze.

Antonia i Anastas razem z żołnierzami zestawili ocalałe części wozów, budując coś na kształt domu. Antonia dostrzegła podobieństwo między kształtem tej dziwnej budowli i kształtem jurt wznoszonych przez Lapończyków żyjących na zachód od Morza Białego na Półwyspie Kola.

W prymitywnym pomieszczeniu, które powstało, panowała ciasnota, ale przynajmniej dawało ono schronienie przed niepogodą.

Anastas zszedł nad rzekę, tłumacząc, że musi się umyć. Nikogo nie dziwiło, że Antonia poszła za nim. Kiedy znaleźli się nad wodą z dala od innych, Anastas przeczytał dokumenty. Jeden podał Antonii - ten, który mówił o zasługach dla carycy Elżbiety i dla kraju.

- Schowaj go dobrze gdzieś pod ubranie, najlepiej pod koszulę.

Antonia starannie złożyła papier i zrobiła, jak jej poradził.

Anastas złożył drugi dokument. Zdrapał czerwony lak pieczęci, okruchy wrzucił do rzeki, a potem ukrył cenny akt pod podszewką rękawa kurtki. Lepszego schowka nie mógł wymyślić.

- Ten twój mnich jest przebiegły jak sam szatan - powiedział, a potem przykucnął, by zmyć z twarzy brud i senność. Woda podziałała jak balsam na opa­rzenia na dłoniach. Antonia miała może rację, kiedy chciała je obejrzeć, chyba powinien je jej pokazać.

Nie mieli jednak niczego, czym mogliby opatrzyć rany...

Poza tym nie chciał, by Antonia robiła cokolwiek dla niego. Nie po tym, jak pokazała mu dokumenty i opowiedziała, w jaki sposób dostały się w jej ręce. Czuł się urażony i rozgoryczony.

Sam zamierzał wykraść te papiery, ale nie chciał jej o tym mówić. Planował postawić kapitanowi butelkę wódki...

A tymczasem uczynił to dla niej pobożny mnich.

Bóg jeden wie, co sobie przy tym wyobrażał. Chy­ba nie z dobrego serca brat Wadim oddał Toni te cen­ne dokumenty...

Anastas wstał, wytarł ręce w spodnie i skrzywił się z bólu.

Antonia chwyciła go za nadgarstki. Szarpnął się, ale trzymała mocno. Obejrzała jego dłonie i krzyknęła:

- Do diabła, Anastas! Nie możesz niczego dotykać takimi rękami!

- Nie mam innych - odparł z gniewem. Puściła go i zdjęła szarfę z włosów. Rozdarła ją na pasy, a potem tym prowizorycznym bandażem prze­wiązała jego poparzone dłonie, przedtem je całując.

Nadal piekło, ale przynajmniej nie będzie już tak bolało przy poruszaniu palcami.

Antonia długo patrzyła Anastasowi w oczy, potem objęła go i przytuliła.

- Jestem z ciebie dumna, Anastas! - wyznała. Nie to pragnął usłyszeć z jej ust, ale nie będzie jej błagał o słowa miłości.

Przytulił ją ostrożnie, musnął wargami jej czoło. Antonia podniosła ku niemu twarz.

Uśmiechała się. Pocałował jej uśmiech.

- Smakujesz sadzą - rzekła głosem pełnym ciepła. - Nigdy nie całowałam nikogo, kto by smakował sadzą...

- Zrób to jeszcze raz! - poprosił.

Stali otuleni mgłą. Mieli siebie i nic poza tym. An­tonii przebiegło przez głowę, że Wadim chyba się nie mylił, mówiąc o tych, którzy nic nie posiadają i są szczęśliwi.

Teraz także oni nie mogli już niczego stracić!

Wracali objęci do osmalonego i podszytego wia­trem domu z ocalałych części wozów. Wśliznęli się do środka przez wąski otwór. Wewnątrz panował mrok, ale ponieważ wszyscy siedzieli ciasno jeden obok drugiego, nikt nie marzł.

Nad rzeką kładła się gęsta mgła.

Siedzieli i rozmawiali o napadzie. Najbardziej roz­goryczeni byli kupcy, którzy planowali odwiedzić Wielikij Ustiug i Archangielsk, by tam sprzedać swo­je towary. Oni stracili wszystko.

- Wczoraj w Totmie wydawało się jakoś pusto - rzekł jeden spośród tych żołnierzy, którzy wybrali się do wsi. Może i mówił prawdę, ale nie wiadomo, czy był wtedy trzeźwy. - W każdym razie niewielu młodych się widziało. Powinniśmy ruszyć za nimi w pościg!

- Kiedy wróciłeś, bandyci byli już za siedmioma górami - odparł ostro Anastas.

- A ty co robiłeś w tym czasie? - spytał zaczepnie żołnierz. - Nasz kochaś zaciągnął pewnie babę do la­su, żeby sobie poużywać!

- A nawet jeżeli tak, to moje pełne prawo - odciął się Anastas. - Poza tym przyszedłem przed innymi. Widziałem z daleka, jak odjeżdżają na koniach, ale i tak żaden z nas by ich nie dogonił. Jak? Pieszo?

Zapadła cisza.

- Anastas bardzo ofiarnie gasił pożar - oświadczył kapitan Budilow.

Zrobiło się jeszcze ciszej.

Anastas po kolei patrzył zebranym w oczy. We wzroku niektórych odczytał zrozumienie, w oczach innych wyrzut. Jeszcze inni spuścili głowy lub ucie­kli spojrzeniem.

Przeor nadal odmawiał swoje modlitwy.

- Byłem pijany - przyznał Ilja Jarosławowicz Budiłow, kapitan w armii Jej Majestatu Carycy Elżbiety Piotrowny. - Poszedłem do Totmy i kupiłem flaszkę wódki. Obawiam się, że dobremu ojcu Wadimowi nie udało się mnie nakłonić do wcześniejszego powrotu do obozu? - Spojrzał z ukosa na mnicha, lecz tamten siedział z kamienną twarzą. - Brat Wadim został ze mną. Jestem mu winien podziękowania. Przyprowa­dził mnie potem do obozu, niestety dotarliśmy za późno. Zresztą i tak nie mógłbym pomóc. - Westchnął ze smutkiem. - W żaden sposób bym się nie przydał. Nie sądzę, bym był w stanie iść. W dodatku we wsi napadnięto na mnie i zrabowano wszystkie dokumen­ty. Papiery, które dla nikogo w Totmie nie przedsta­wiają żadnej wartości, bo wątpię, by ktokolwiek wśród pospólstwa potrafił czytać! Nie wywiązałem się ze swego zadania i całą winę biorę na siebie.

Antonia podziwiała go za odwagę. Mężczyzna mu­si mieć wiele odwagi, by przyznać się do słabości i po­wiedzieć otwarcie, że popełnił błąd, choć to może się obrócić przeciw niemu.

Być może zyskał szacunek wśród swoich żołnierzy. Trudno powiedzieć.

Kiedy kapitan zamilkł i usiadł, odezwał się brat Wadim. Nie podnosił głosu. Nikt jednak nie musiał się wysilać, żeby go słyszeć. Słuchano go z uwagą.

- Nie ma chyba wątpliwości, że napad na nasz obóz to dzieło mieszkańców Totmy. - Ci ludzie najwyraź­niej znali okoliczne lasy jak własną kieszeń. Musieli wiedzieć, że przy wozach zostało nas niewielu. Fakt, że kapitan Budiłow poszedł do wsi, ułatwił im zada­nie. Wczoraj nawet pogoda im sprzyjała. Mogli się szybko zebrać i szybko uderzyć. I równie szybko znik­nąć. Dla mnie jest jasne, że zrobili to ludzie z Totmy.

- Tkwimy tu już ponad tydzień - zauważył ktoś. - Dlaczego napadli na nas dopiero teraz? Mieli tyle cza­su. To mi się nie zgadza, żeby czekali tak długo...

- Udało im się? - spytał Wadim.

- No tak...

- Zarabiali na tym, że tu się zatrzymaliśmy? - py­tał dalej mnich spokojnym głosem. - Czy korzystali na tym?

Wszyscy musieli przyznać, że wieś zyskała na tym, iż rozbili obóz nieopodal. Zostawili w Totmie sporo grosza.

- Czy spotkaliście we wsi kogoś, kto by na nas stra­cił? - pytał Wadim.

- Ale dlaczego zaatakowali teraz? Wadim uczynił lekki ruch głową.

- Mam dobry słuch - rzekł. - Do tego całkiem do­bry wzrok. Wielu młodych mężczyzn do niedawna walczyło ze Szwedami. Wrócili z wojny do domu i okazało się, że trudno im usiedzieć na miejscu. By­ło też w obozie sporo rzeczy, które kusiły. No i ko­nie. Myślę, że byliby w stanie to zrobić. Dla zysku i z chęci przygody. Przypuszczam, że mieli swoich szpiegów, którzy donosili, jak daleko znajdują się frachtowce. Rabusie czekali tylko, aż statki znajdą się o jeden dzień drogi stąd, nie chcąc zbyt wcześnie po­zbawiać wsi pewnego zarobku. Mieszkańcy w małych miejscowościach trzymają się razem. Często się o tym zapomina, gdy samemu się nie ma korzeni...

- A co to ma wspólnego z twoim słuchem i wzro­kiem? - zapytał kapitan Ilja Budiłow.

- Dostrzegłem ciemniejszy cień na rzece - odparł mnich. - Wydaje mi się też, że coś słyszałem. Przy­puszczam, że moglibyście teraz zobaczyć frachtowce, jeżeli zechce wam się wyjść na brzeg.

- A nasi wartownicy? - przerwał mu kapitan. Nie udało mu się wyjść na zewnątrz; przy obu wąskich otworach tłoczyli się żołnierze.

Ściany krzywego domu zachwiały się niebezpiecz­nie, gdy wszyscy naraz rzucili się do wyjścia.

- To chłopcy bez doświadczenia - odparł Wadim. - Albo zostali zabici lub ogłuszeni, albo się spóźnili.

Budiłow spojrzał na Wadima spod przymrużonych oczu.

- Jak na Pańskiego sługę w habicie, wiesz zaskaku­jąco dużo o życiu i jego ciemnych stronach, bracie Wadimie.

Wadim nie odpowiedział, uśmiechnął się tylko ta­jemniczo. Zwykle w ten sposób reagował na docinki lub trudne pytania, na które nie chciał odpowiadać.

Milczenie stanowiło jego tarczę.

Na zewnątrz zapanowała radość. Najwyraźniej mnich miał rację.

- Niczego nie widziałam! - rzekła Antonia przy­gnębiona. - Byliśmy przecież nad rzeką i niczego nie zauważyłam. A ty, Anastas?

Potrząsnął głową.

- Widzicie tylko siebie nawzajem - wyjaśnił mnich łagodnie.

Przepuścił ich przodem, nie śpieszyło mu się. Sta­nęli nad brzegiem Suchony.

Z mgły wyłoniły się dwa frachtowce.

Antonię ogarnęła nieopisana radość na widok stat­ków, które mogła rozpoznać. Statków, które przypo­minały znajomy widok.

Na burtach obu widniał napis „Archangielsk”.

Brązowe burty, łatane żagle.

Po chwili ujrzeli także nazwy statków.

Antonia zachwiała się, Anastas ledwie zdążył ją przytrzymać, żeby nie upadła.

Wpatrywała się w żaglowce. Czytała nazwy - po­ruszała ustami, powtarzając je.

Ukryła twarz w kurtce Anastasa.

On także odczytał nazwy.

Mocniej uścisnął Antonię.

Olga” z Archangielska.

Misza” z Archangielska.

Antonia płakała na jego piersi.

Wszyscy pośpieszyli do Totmy, choć jeszcze nie­dawno gotowi byli się zaklinać, że ich noga więcej tam nie postanie.

Anastas widział, jak szli.

Stał, obejmując Antonię, słuchał, jak płacze. W Archangielsku zostawiła tak wiele.

Piekły go dłonie, ale wziął ją na ręce i zaniósł do opustoszałego schronienia.

Nawet przeor, który nie przestawał się modlić, po­dążył do portu, by przywitać frachtowce.

- To statki Olega! - rzekła z przekonaniem w gło­sie Antonia, kiedy Anastas posadził ją na deskach, a sam uklęknął obok na udeptanej ziemi. - To jego statki - powtórzyła niemal szeptem. - Statki mojego męża, Anastas!

Poklepał się po kurtce.

- Mam dokumenty, które stwierdzają, że to ja je­stem twoim mężem i według których zgodnie z pra­wem jesteś moją żoną.

Antonia zamknęła oczy.

Wszystko wokół pachniało spalenizną.

- Dlaczego nie wyjechaliśmy wcześniej? - spytała, ale nie pozwoliła mu odpowiedzieć. - Ponieważ nie chcia­łam - dokończyła. - Ponieważ czułam, że nie powin­nam. Czy nie nazywają tego moralnością...? - Splunęła na ziemię. - Chcę postąpić jak należy, Anastas - rzekła łamiącym się głosem, nerwowo wyginając palce. - Chcę tylko zrobić to, co słuszne, nie chcę nikogo zranić. A może mimo wszystko postąpiłam tak ze względu na siebie? Widziałeś nazwy tych statków?

Skinął głową.

- Noszą imię mojego dziecka i dziecka Raiji. - An­tonia westchnęła. - Oleg i Jewgienij nie mieli tych statków cztery lata temu. To nowe frachtowce. Za­uważyłeś?

Potrząsnął głową.

- Nie mogłeś tego zauważyć, ponieważ nie wyros­łeś nad morzem, nie dostrzegasz takich rzeczy. A za­tem dobrze im się powodzi. Jeden statek nazwali imieniem mojej córki, Olgi, a drugi na cześć Miszy, syna Raiji...

Anastas oparł czoło o kolana Antonii.

Czy właśnie w tym momencie od niego odchodziła?

Czy to w tej chwili ją tracił?

We mgle nad rzeką, którą Antonia nazywała swoją...

Czyżby tutaj mieli się rozstać? Zabierze z tych miejsc cudowne wspomnienia, to tutaj Antonia stała się jeśli nie jego własna, to przynajmniej bardzo bliska.

Tutaj zrodziły się nadzieje.

Czyżby i tutaj miały zostać pogrzebane?

Czy właśnie teraz zamierza mu powiedzieć, że ich związek nie ma sensu? Czy zamierza mu powiedzieć, że ją źle zrozumiał?

Nie chciał tego słuchać!

Nie mieli nawet konia, którego mogliby dosiąść i uciec razem...

Wcześniej istniało tak wiele możliwości. I zmarno­wali je wszystkie.

Ich przyszłością mogły być wspólny dom i konie. Ich dzieci...

Anastas pragnął nadal w to wierzyć.

Nie może stracić Antonii!

Nie może!

Stracił wszystkich, którzy cokolwiek dla niego znaczyli. Z niej nie chciał zrezygnować!

- Nie wolno ci odejść! - rzekł zdławionym głosem. - Kocham cię, Antoniu! Nie chcę, byś mnie opuściła. O b o - je przeżyliśmy, gdy inni zginęli. Czy nie sądzisz, że jest w tym jakiś zamysł? Wszystko prowadziło nas ku sobie. Kocham cię. Nie puszczę cię! Nie mogę! Nie chcę...

Antonia potargała go po włosach, które także za­brudziły się od sadzy. Zauważyła, że jej dłoń zrobiła się szara.

- Nie jesteś mi obojętny, Anastas - rzekła. Nigdy przedtem nie była tak bliska wyznania, że go kocha.

Słowa powstały w jej myśli, ale zatrzymały się na wargach. Te słowa należały do Grigorija.

To o nim myślała, gdy się pojawiały...

W dodatku Archangielsk znalazł się tak blisko.

Przyżeglował do niej.

Oddech Archangielska dotarł do nabrzeża Totmy.

Nosił imię jej córki, nosił imię małego Michaiła.

Znalazł się tak blisko.

Sięgał tak daleko.

Oddech Archangielska.

- Nie mogę popłynąć żadnym z tych statków - rze­kła bezbarwnie. - Nie mogę...

Anastas ucieszył się, lecz jego radość nie trwała długo.

- Ale muszę jakoś dotrzeć do Archangielska - mó­wiła dalej równie blado. - A nie dojdę tam pieszo.

Anastas zrozumiał, że nie istniało dla niej nic waż­niejszego niż spotkanie z córką.

Przysunął się bliżej i czule objął Antonię.

Uświadomił sobie, że zbliżył się do niej bardziej niż do kogokolwiek przedtem, choć wcale nie zapo­mniał o Kati.

Nie znał Kati tak dobrze, jak poznał Antonię, o której wiedział chyba wszystko.

Ich przyjaźń opierała się na bezgranicznej szczero­ści, często się sobie zwierzali. Nigdy nie sądzili, że trafią w ramiona drugiego.

Wadim powiedział, że widzą tylko siebie nawzajem...

Anastas musiał się uśmiechnąć.

To prawda, że był ślepy na prawie wszystko poza nią, ale nie sądził, by Antonia poświęcała mu więcej uwagi niż zwykle.

Miał nadzieję, że mnich jednak się nie mylił.

Anastas zdawał sobie sprawę, że miłość do Kati także go zaślepiła, że w córce szamana widział tylko to, co piękne i dobre. I tak pozostało do końca, na­wet jeśli prawda była inna...

Nawet gdy sobie to uświadomił, nie przestał jej kochać.

Jego uczucia do Kati nie umarły, w pewnym sen­sie nadal do niej należał, zawsze będzie zajmowała cząstkę jego serca.

To była miłość...

Tak jak i uczucie do Antonii.

Odniósł wrażenie, jakby zanurzał się w lodowatej wodzie.

Jakby biegł nago w mroźną noc.

Doznał wstrząsu, kiedy uzmysłowił sobie, że na­prawdę kocha Antonię.

Nie tylko pożąda.

Nie tylko uległ jej urokowi.

To nawet nie coś tak powierzchownego jak zako­chanie.

To coś więcej.

O wiele więcej.

Uzmysłowił sobie, że ją lubi, że bardzo ją lubi. Nieskończenie, nieopisanie, bezgranicznie ją lubi.

Imię Antonii brzmiało jak cudowna muzyka, któ­rej mógłby słuchać bez końca. Mógłby powtarzać je w nieskończoność, nigdy nie miał dość. Chciałby je szeptać, mówić normalnym głosem, wykrzyczeć. Wy­śpiewać...

Antonia...

Kocha ją.

Kocha Antonię.

Powiedział jej to już wtedy, kiedy nie był jeszcze całkiem pewien tych słów. Musiał się do nich uciec, by uświadomić jej powagę swych uczuć, które już dawno się w nim tliły.

Myślał o tym, by się z nią zestarzeć.

Wyobrażał sobie, że jest matką jego dzieci, że ra­zem budują przyszłość.

Nie były to marzenia całkiem nierealne, dokładnie je pamiętał.

Teraz nabrały większego znaczenia.

Teraz jeszcze głębiej w nie wierzył, teraz był pe­wien, że kocha Antonię.

Nie tak, jak kochał Kati, to nie byłoby możliwe, bo każda miłość jest niepowtarzalna.

Każda miłość powinna być nowa jak rozkwitający kolejnej wiosny kwiat.

Anastas poczuł się silny, ponieważ nabrał pewno­ści co do swych uczuć. Potrafił je nazwać.

To miłość.

Antonia.

Anastas pojął, ile znaczy dziecko, jak bardzo był­by szczęśliwy, gdyby został ojcem.

Potrafił zrozumieć tęsknotę Antonii za Olgą.

Potrafił okazać wspaniałomyślność, dać Antonii trochę swobody.

W tej chwili mógłby ją zatrzymać, ale nie tak chciał ją dostać.

Antonia powinna do niego przyjść, gdy sama tego zapragnie, gdy zechce dzielić z nim przyszłość. Nie chciał, by z nim została tylko dlatego, że nie ma moż­liwości wyboru.

Wówczas fundamenty ich wspólnego domu nie tworzyłyby solidnej podstawy.

- Możesz mi powiedzieć, od kiedy to stałaś się tchórzem, Toniu? - spytał wesoło. - Znałem niezwy­kłą dziewczynę, która przepłynęła Ob i Suchonę. Pożeglowała w otwartej łodzi z Archangielska do ujścia rzeki Mezen. Walczyła z bagnami w krainie Konda i wygrała. Łupnęła złotym posążkiem w łeb szaleńca. Rzuciła wszystko dla niewidomego człowieka, który potrzebował jej bardziej niż ktokolwiek inny... - Zaczerpnął powietrza. - Dokonała wielu bohaterskich czynów, nigdy nie tchórzyła. Nie widziałem, żeby się kiedyś cofnęła przed niebezpieczeństwem. Widzia­łem, jak wysuwała dumnie brodę i przeklinała. Czyż­by zniknęła, moja Toniu? Czy jej już nie ma?

- Co to wszystko znaczy? - spytała zmęczona.

- To znaczy - odparł Anastas - że masz wejść na pokład „Olgi” z Archangielska. I masz popłynąć do domu.

- A co z tobą? - spytała.

- Ja na pokładzie „Miszy” udam się wzdłuż Suchony na północ.

- Rozpoznają mnie...

- I co?

- Chcę, żebyś popłynął ze mną, Anastas. Uśmiechnął się.

- Chciałem ci to ułatwić. Myślisz, że nikt nie za­uważy, że czczę ziemię, po której stąpasz? Pokład, na którym stoisz? Chciałem ci tego oszczędzić.

- Archangielsk jest jeszcze daleko - zauważyła An­tonia. - Tak się boję. Czuję się zagubiona, nie podo­łam temu sama, choć wcale nie czuję się tchórzem. Nie podołam temu sama...

- Jeżeli chcesz, naturalnie będę przy tobie - zapew­nił. - Tak jak sobie życzysz. Kocham cię. Pamiętasz o tym?

Chwycił ją pod brodę i spojrzał głęboko w oczy.

- Niezależnie od tego, co się wydarzy, Toniu, ko­cham cię.

- Popłynę do Archangielska - rzekła bezbarwnie. - Ale nie zmuszaj mnie, bym zaraz biegła do portu! Pój­dziemy tam tuż przed wypłynięciem. Nie wcześniej.

Anastas przystał na jej propozycję.

Wrócił Wadim. Trząsł się z zimna w swym habi­cie, który przesiąknął wilgocią i teraz, mokry i cięż­ki, bardziej chłodził niż grzał.

- Cała Totma śmierdzi rybą - rzekł. - Nie mam nic przeciwko rybom, ale nie lubię, kiedy zdechłe ry­by wprost pełzną w moją stronę. Sam kapitan statku przyznał, że towar nie jest pierwszorzędnej jakości. Rzadko w tym zawodzie można spotkać tak uczci­wych ludzi. To dość szczególny mężczyzna, ma tyl­ko jedno ramię.

Antonii zrobiło się słabo.

Zemdlała.

13

Odwaga kosztowała. Antonia czekała do wieczora. Stała w ukryciu koślawej budowli, czuła zapach ryb, unoszący się razem z mgłą. Widziała, jak marynarze wyładowują beczki.

Widziała frachtowce.

Bez ustanku odczytywała nazwy na burtach stat­ków, dopóki nie zrobiło się tak ciemno, że nie mogła odróżnić poszczególnych liter.

Widziała, że większość członków załogi wyszła wieczorem na ląd. Załadowali wszystkie ryby, któ­rych niewiele zostało do zawiezienia z powrotem na północ.

Kilka nocnych godzin mieli dla siebie.

Antonia wiedziała, że jednoręki właściciel statków nie wybierze się do gospody.

- Nie możesz tak stać i marznąć! - Anastas objął ukochaną. - Rozchorujesz się.

Przyjemnie jej się zrobiło, że ktoś się o nią martwi, że okazuje troskę, podczas gdy ona sama najchętniej przestałaby istnieć.

Przywołał ją do rozsądku, dzięki Anastasowi nie rzuciła się w nurt Suchony.

Takie rozwiązanie również brała pod uwagę.

Zwątpienie złapało ją za gardło.

Poczuła ciepłe usta Anastasa na swej skroni.

- Kochanie... - zabrzmiał jego głos. Wspaniale, że można dla kogoś tak wiele znaczyć, nadawać sens czyjemuś życiu. Antonia trzęsła się z zimna. Bała się.

- Muszę tam pójść - rzekła stanowczo. - Muszę po­rozmawiać z Jewgienijem...

- Mogę pójść z tobą, jeśli chcesz. Potrząsnęła głową.

- Nie teraz, Anastas. Niedługo wrócę, na razie nie zo­stanę na pokładzie. Muszę porozmawiać z kapitanem sa­ma. Jeśli mam wstać z martwych, najlepiej, jeśli zrobię to sama. To moje życie, Anastas. Nadal tylko moje...

Puścił ją.

Nie dobierała słów, by celowo go zranić, lecz mi­mo to zabolały. Ugodziły, kiedy najmniej się tego spodziewał. Dotknęły otwartej rany.

Dały Anastasowi do zrozumienia, że nie odgrywał w życiu Antonii tak ważnej roli. Nie pozwoliła na to.

Antonia nie zauważyła nawet, że go zraniła. Chy­ba zrobił się bardziej drażliwy. Tak zwykle bywa, gdy dwoje ludzi z przyjaciół staje się kochankami. Łatwiej wtedy zadać ból.

Ten, kto kocha, bardziej narażony jest na cios.

Wydawała się taka zdecydowana i jednocześnie tak bardzo się bała.

Na pewno wolałaby wejść na pokład, trzymając Anastasa mocno za rękę, ale chyba nie pozwalała jej na to duma. Cokolwiek Jewgienij by powiedział, nie chciała, żeby Anastas to słyszał.

Być może również dlatego, by chronić Anastasa.

Nie on ponosił winę za to, że odeszła od najbliższych. To, co się później stało, zależało w równym stopniu od nich obojga. Jeżeli kogoś należało winić, to w każdym razie nie jego. Mężczyźni łatwo obar­czają się nawzajem odpowiedzialnością.

Chciała odkupić swą winę.

Na nabrzeżu panowała cisza. Grupka starszych mężczyzn, spluwając na ziemię brązową śliną, dysku­towała o sprawach, o których zwykle dyskutują star­si mężczyźni na całym świecie.

Urwali rozmowę, kiedy zauważyli Antonię. Wiele par oczu spojrzało na nią, podążyło jej śladem. Męż­czyźni wiedzieli, kim jest. Zdziwili się, dlaczego przy­chodzi po ciemku.

Antonia poczuła się niepewnie na widok statków, dziwnie było znowu wdychać zapach ryb - jedno i drugie przywodziło na myśl dom.

Mogłaby zamknąć oczy i niemal uwierzyć, że jest w domu, w porcie w Archangielsku.

Tutaj w głębi lądu nie znano świeżego zapachu morskiej wody. Tutaj ludzie żyli i umierali, nie zna­jąc morza.

To dziwne.

I smutne.

Jewgienij przysiągł sobie, że nigdy już nie stanie na pokładzie. Ani jako marynarz, ani jako pryncypał. Zatem zerwał obietnice.

Czyżby tęsknota za morzem okazała się zbyt silna?

Tym, którzy wcześnie zaczynali życie na morzu, po­zostawał we krwi jakiś niepokój. Łatwo dawali się sku­sić do powrotu, trudno ich było zatrzymać na lądzie.

Antonia popatrzyła na frachtowiec „Misza”. Po­myślała, że Jewgienij jest bardzo sentymentalny.

Nie zmienił się chyba zbytnio, nawet jeśli minęły cztery lata.

Ma teraz czterdzieści pięć lat.

Anastas wydaje się przy nim taki młody!

Żeby wejść na pokład, Antonia musiała wspiąć się na górę. Energicznie zastukała w burtę. Nie miała od­wagi zawołać. Nie chciała, by Jewgienij się zoriento­wał, że to ona, zanim go nie zobaczy.

Chciała widzieć, jak zareaguje.

Bała się.

- Tak, tak... - rozległ się zirytowany głos, docho­dzący z kokpitu. Nikt przecież w taką dżdżystą po­godę nie siedzi pod otwartym niebem. - Idę...

Rozległy się kroki.

Znad burty wychylił się mężczyzna, który jakby wrósł w niebo. Mężczyzna z jednym ramieniem.

- Święta Panienko! - zawołał Jewgienij Byków.

- No, niezupełnie - odparła Antonia i uśmiechnę­ła się nieśmiało. - Pomożesz mi dostać się na pokład?

Wyrzucił nad barierką sznurową drabinkę. Uderzyła o burtę.

Antonia weszła na górę i wciągnęła drabinkę. Sta­nęła przed Jewgienijem.

- To ja, Jewgienij - odezwała się. - Nie spodziewa­łeś się mnie, co?

Stał jak porażony. Otworzył szeroko oczy, jakby nie pojmując tego, co odbierał zmysłami.

Potrząsnął głową, próbując odegnać wizję. Na pewno mu się przywidziało.

Ale Antonia nadal stała przed nim na pokładzie. Uśmiechała się niepewnie, a w jej oczach czaił się strach, gotowa była w każdej chwili się cofnąć.

- Antonia! - wykrztusił i przytulił ją. - Antonia, ty piekielna kobieto! Jak, do diabła, możesz nam robić coś takiego? Antonia, Tonią, czy to naprawdę ty?

Oboje rozpłakali się. Jewgienij uściskał ją serdecz­nie. Potem pociągnął za sobą pod pokład i posadził na brzegu koi w swej kajucie.

W ciasnym pomieszczeniu paliła się jedna lampa. Panowała w nim dziwnie domowa atmosfera.

Nalał Antonii rumu. Przyglądał się jej, gdy piła. Sam łyknął z butelki.

- Pomaga na ból w ramieniu - rzekł z grymasem. - W taką pogodę dokucza mi ramię, którego nie mam...

Stanął plecami do drzwi, nie mógł oderwać oczu od Antonii.

- Po prostu powiedz to - rzekła Antonia. Ona tak­że nie umknęła wzrokiem. - Pytaj! Wszystko zniosę...

Westchnął.

- Olga czuje się dobrze. Wytarł usta wierzchem dłoni. Antonia zamknęła oczy, nie odważyłaby się spytać.

Nie od razu. Wiadomo, że przede wszystkim powin­na odkupić swą winę...

- Olga mieszka z nami - mówił dalej Jewgienij. Sta­rał się dobierać słowa, jego głos nieznacznie drżał. - Ma kręcone włosy, jest do ciebie podobna. Olga z czasem stanie się prześliczną młodą damą. Raija już wydala ją za Misze. Mówi, że żaden inny mężczyzna nie wchodzi w grę, żaden nie jest wystarczająco do­bry dla Olgi...

Antonia otworzyła oczy. Uspokoiła się, gdy się do­wiedziała, że Olga ma się dobrze, że dziecku niczego nie brakuje.

- Jak mogłaś? - spytał Jewgienij cicho. - Jak mog­łaś, Toniu?

Nie zamierzała odpowiedzieć takimi słowami, ale zwykła się bronić, gdy ją atakowano.

- I ty o to pytasz?!

Jewgienij zamilkł. Potem zrobił dwa kroki dzielą­ce go od koi i usiadł obok Antonii.

- Przepraszam - powiedział. - Masz rację, nie powi­nienem był o to pytać. Raija nie mogła ci darować, że opuściłaś Olgę. Bałem się, że nigdy ci tego nie zapomni, że wiecznie będzie w sobie nosić gniew. Bardzo to prze­żyła, kiedy wyjechałaś, zostawiając dziecko... - Spojrzał na Antonię z ukosa. - Schudłaś - zauważył. - Ale nie zbrzydłaś. Wydaje się, jakbyś zniknęła wczoraj. Co się z tobą działo, Toniu?

- Wiele się wydarzyło - odparła. - Opowiem ci, ale nie teraz i nie wszystko. Po prostu nie mogę. - Uśmiechnęła się zmęczona. - Nie spodziewałam się, że to ty przypłyniesz frachtowcem. Gdy dowiedzia­łam się, że płyną frachtowce z Archangielska, przy­gotowałam się na to, że zobaczę kogoś znajomego al­bo przynajmniej kogoś, o kim słyszałam, ale nigdy nie przyszło mi do głowy, że spotkam ciebie...

- Kapitan „Miszy” stracił żonę, która zmarła przy po­rodzie, i nowo narodzone dziecko. Stało się to w dniu, kiedy odpływaliśmy. W tak krótkim czasie nie znaleź­liśmy nikogo, kto mógłby go zastąpić. Nie mogliśmy też czekać z ładunkiem ryb... - Wzruszył ramionami. - Nie miałem innego wyboru. Ale co ty tu robisz?

- Wracam do domu - odparła Antonia.

- Wracasz? - spytał z niedowierzaniem. Antonia z powagą skinęła głową.

- Żeby zostać?

- Nie wiem - wyznała wreszcie. - Nie potrafię na to szczerze odpowiedzieć, Jewgienij.

- Nie pytasz o Olega - zauważył ostrożnie. Nie chciał jej pomóc.

Zacisnęła zęby, lecz po chwili się uśmiechnęła. Ni­czego nie udawała, robiła wrażenie tak bezbronnej, że Jewgienijowi ścisnęło się serce. Takiej Antonii jesz­cze nie znał.

- Nie wiedziałam, jakich dobrać słów - odparła po chwili zastanowienia.

Cztery lata to dużo czasu.

Trudno było rozmawiać po tak długiej rozłące.

- Czy Olga jest z nim? Jewgienij jakby nie dosłyszał pytania.

- Ja też nie wiem, jakich dobrać słów - rzekł i ro­ześmiał się przepraszająco, trochę nerwowo i niepew­nie. - Pomyślałem o Olegu, kiedy cię zobaczyłem... kiedy się upewniłem, że to ty. I zupełnie nie wiem, jak mam ci to powiedzieć...

- Czy żyje?

- No pewnie! - Jewgienij spojrzał na nią zaskoczo­ny. Bezwiednie napełnił jej szklankę. Musiał zaczerp­nąć powietrza, zanim zaczął mówić dalej. - Oleg tak­że wyjechał - rzekł. - Uciekł na swój sposób, Toniu. Jest teraz w Norwegii. W ciągu ostatnich lat przyjeż­dżał do domu tylko na krótko wiosną. Łowimy w Finnmarku, wiesz, więcej zarabiamy, gdy sami zdo­bywamy towar. Na Soroya zbudowaliśmy baraki i Oleg na miejscu wszystkim zarządza. Ma tam zna­jomych i dzięki temu miejscowi rybacy wpuścili nas na swe łowiska...

- Jest także jakaś kobieta, prawda? - spytała Anto­nia domyślnie. - Nie wiesz, jak mi o niej powiedzieć...

Skinął głową.

- To prawda, jest kobieta. Na imię jej Lina. Oleg ma z nią dziecko... Syna. Lina spodziewa się jeszcze jednego.

- Czy Oleg nie zamierza jej zabrać do Archangiel­ska? - spytała blado Antonia. - Olga też potrzebuje matki...

- Ta Norweżka mieszkała u nas przez jakiś czas - odparł Jewgienij. Niełatwo mu było mówić o Linie, dziewczynie z Soroya. Nie mógł nawet powiedzieć Antonii, że to nie Lina związała Olega z Norwegią. - Ale nie czuła się dobrze w naszym mieście. Nie na­uczyła się języka. Obawiam się, że nie jest zbyt mądra.

Antonia musiała się roześmiać.

- Nie musisz przedstawiać jej w gorszym świetle, niż na to zasługuje. Zniosę prawdę!

- Przeciwnie, jeszcze jej dodaję zalet - zapewnił Jewgienij. - Dzięki tej dziewczynie Raija domyśliła się, że i ona pochodzi z Norwegii. Rozumiała jej ję­zyk i sama potrafiła mówić po norwesku. Zaczęła się dopytywać, jak znalazła się w Rosji. Wyjaśniliśmy Raiji, że uratowaliśmy ją od stosu w Vardo. Była na mnie strasznie zła. Masz rację, nie powinienem czy­nić ci wyrzutów, Toniu, bo sam nie jestem bez winy. - Skrzywił się. - Oleg nie zabiera już Liny do Rosji. Mówi, że może weźmie syna do siebie, kiedy mały podrośnie. Przyuczy go do życia na morzu. Nie chce, żeby został rybakiem w Finnmarku...

- Nie wybaczył mi?

- Twoje odejście całkiem go załamało - odparł Jewgienij po długim namyśle. - W ogóle o tobie nie mówi. Antonia rozumiała to, znała usposobienie Olega. Łudziła się, że znalazł szczęście z kobietą, którą spo­tkał za granicą, ale nie była o tym całkiem przekona­na. Słowa Jewgienija nie rozwiały jej obaw.

- A ty? - spytał Jewgienij, przyglądając się Antonii badawczo. Opuszkami palców dotknął jej włosów. - Muszę się upewnić, że to naprawdę ty. Czy było war­to? Czy on okazał się tym jedynym?

Skinęła głową.

- Niczego nie żałuję - rzekła z przekonaniem, nie pozostawiając Jewgienijowi żadnych wątpliwości. Uśmiechnęła się, gdy pomyślała o Grigoriju. Przede wszystkim zapamiętała dobre chwile, cudowne dni spędzone razem. Zdała sobie sprawę, że dzięki niemu stała się zupełnie inną Antonią niż ta, którą odnalazł w Archangielsku, bardziej cierpliwą i wyrozumiałą.

Dzięki Grigorijowi.

- Grigorij był dla mnie tym, kim dla ciebie jest Ra­ija, Jewgienij. Potrafisz chyba zrozumieć, jak bardzo go kochałam. Zaznałam też wiele cierpienia, za życie z wyjętym spod prawa trzeba płacić wysoką cenę, ale każda chwila warta była wyboru, którego dokonałam. Drugi raz postąpiłabym tak samo.

Wysunęła dumnie brodę.

- Mówisz „była”? - spytał ostrożnie.

- Grigorij nie żyje.

Jewgienij spuścił głowę. Wydawało mu się, że ro­zumie.

- Nie wyobrażałam sobie wcale, że tak po prostu wrócę - powiedziała. - Nie myślałam, że po prostu przejdę przez drzwi i będę w domu, że życie potoczy się jak dawniej. Nie może być jak dawniej, nie wie­rzę, by mogło tak być... - Zamilkła na chwilę, po czym podjęła: - Ale muszę wrócić, Jewgienij. I nawet jeże­li dokładnie mi o wszystkim opowiesz, muszę poje­chać do domu. Na własne oczy zobaczyć...

- Olgę? Skinęła głową.

- Jeżeli tak będzie lepiej dla dziecka, nie trzeba jej mówić, kim jestem, ale muszę ją zobaczyć. Olga pew­nie mnie nie pamięta... Bardzo za nią tęsknię. Mogłam wiele razy zawrócić z tej podróży, ale coś mnie pchało, by jechać dalej. Ponieważ ona jest moim dzieckiem. Nie mogę dłużej żyć w nieświadomości, muszę ją zobaczyć...

- Ciągle nie mogę uwierzyć, że to naprawdę ty - rzekł Jewgienij, kręcąc głową. Objął ją ramieniem. - Naturalnie, że musisz wrócić. Niezależnie od wszyst­kiego twój dom jest w Archangielsku! Gdzie indziej miałabyś zamieszkać? Prowadziłem twoją stajnię i wyobraź sobie, nie podupadła z tego powodu, nie pozwoliłem na to. Możesz zacząć od nowa... Może nie dotyczy to Olega, ale wszyscy inni nie wykreślili cię ze swej pamięci. Raija pewnie ci nawymyśla, ale potem weźmie pod skrzydła jak kwoka swe pisklę. Ona nie opuści cię w potrzebie. Było jej bardzo cięż­ko, kiedy wyjechałaś, ale cię nie wyklęła, choć nawet ja cię przeklinałem... - Uśmiechnął się przepraszają­co. - My, mężczyźni, jesteśmy solidarni!

Wielu przed nim już tak mówiło.

- Twoim domem jest Archangielsk, Antonia. Oczy­wiście musisz wrócić!

Uścisnął ją serdecznie swoim niedźwiedzim uścis­kiem.

Nie musiała się obawiać Jewgienija.

- Wrócę - rzekła wreszcie z wahaniem. - Ale nie wiem, czy zostanę. - Popatrzyła spokojnie na jego za­skoczoną twarz. - Być może zrobię to, co zapropo­nowałeś: zacznę od nowa. Rozpocznę nowe życie, jeszcze raz.

- Powiedziałaś, że on nie żyje?

- W morzu jest wiele ryb - uśmiechnęła się szyb­ko. Stała się śliczną, dawną Antonią, która tańczyła na stołach i uwodziła swoim śmiechem, przez wiele lat zawracając w głowach nieszczęsnym mężczyznom nad Morzem Białym.

- Czy jest z tobą? Antonia skinęła głową.

- Był i wtedy - odparła. - To najlepszy przyjaciel Grigorija. Znamy się bardzo dobrze. Wtedy był i mo­im najlepszym przyjacielem. Wiele razem przeżyli­śmy. Mówi, że chciałby się ze mną zestarzeć. Jednak jest młodszy ode mnie, dużo młodszy. Dlatego boję się z nim wiązać. On także kogoś stracił...

Uśmiechnęła się, a jej twarz stała się promienna i piękna. Jewgienij widywał kiedyś ten uśmiech; w przeszłości miał w sobie coś niemal diabelskiego.

To było dawno temu.

- Mówi, że chciałby, bym została matką jego dzie­ci. Kocha konie. Jest bardzo szlachetny. Nie wiem, czy zasłużyłam na wszystko, co dla mnie wymarzył.

- Kochasz go?

- On kocha mnie - odparła.

- A ty?

- Nie wiem - wyznała. Wiedziała, że Jewgienija nie zadowolą jej słowa, ale nie mogła powiedzieć nic innego ani w inny sposób. Chciała być wobec niego szczera. Postanowiła skończyć z udawaniem. Na pokładzie rozległy się kroki.

- Chłopaki wcześnie wracają - zauważył Jewgienij. Wstał i zaczął szukać w szafie. - Powinienem tu mieć jeszcze kawałek ciasta od Raiji... - mruknął. - Założę się, że dawno nie jadłaś niczego podobnego?

- Ale bywało, że żyłam lepiej - odparła Raija. - Mam dokument potwierdzający moje wielkie zasługi dla carycy Elżbiety.

Jewgienij nagle się odwrócił.

- Żartujesz! - rzucił z niedowierzaniem.

- Wcale nie, to prawda - odparła Antonia. - Opo­wiem ci kiedyś o wszystkim, kiedy i Raija będzie mog­ła usłyszeć. Opowiem wam całą historię... Oleg pew­nie też powinien się dowiedzieć, co się ze mną działo przez te cztery lata, ale jego przecież nie ma...

- Przyjedzie na wiosnę - oznajmił Jewgienij sztywno. - Wasilij rozmawiał z nim, zanim przypłynął do domu.

- Chciałabym, żeby Wasilij też przyszedł posłu­chać - rzekła Antonia. - Czy ma się dobrze?

Jewgienij przytaknął.

- Dagnija nie żyje - powiedział smutno. - Wasilij zajął się jej dziećmi. W domu nad Dwiną robi się tłoczno, kiedy i on wypływa na połów. Nasz dom jest wtedy pełen dzieci, ledwie starcza miejsca dla mnie.

- U was pewnie też się sporo wydarzyło - zauwa­żyła Antonia.

Skinął głową.

- Tak, ale o niektórych sprawach przykro mówić. Zresztą Raija potrafi lepiej opowiadać. Wasia pewnie też...

- Nie mogę się doczekać, by ich zobaczyć.

- Zawarliśmy pewnego rodzaju układ pokojowy - rzekł. - Zawieszenie broni. Ale jakoś nie mogę całkiem przestać się przejmować, kiedy widzę, że Wasilij wca­le nie unika Raiji. Oboje bardzo dobrze się dogadują. Wiążą ich dzieci. Lecz byłbym bestią, gdybym zabro­nił Raiji zajmować się dziećmi, które jej potrzebują. Raija otwiera ramiona, serce i swój dom dla malu­chów, którym tego brakuje. Po prostu musi. I lubi to. Zresztą ani ja, ani Misza czy Olga na tym nie cierpi­my. Nie zabraniam jej tego, bo niby dlaczego?

- Myślę, że możesz jej ufać. Skinął głową.

- Ale kiedy wyjechałaś, przestraszyłem się - przy­znał. - Nikt na świecie nie przypuszczałby, że mogła­byś odejść od Olega. Wszyscy mieli pewność, że nic was nie rozdzieli. Wydawało się, że jest wam ze sobą dobrze, jak amen w pacierzu, mimo że Wasia przemy­kał przez uchylone drzwi przy tej czy innej okazji. Ko­biety nie odchodzą od swych mężów, nie nad Morzem Białym, nie w Archangielsku. Nie te, które znałem. A ty odeszłaś. Możesz sobie wyobrazić, jak się przeraziłem.

Roześmiał się. Ułamał duży kawał ciasta i podał An­tonii.

Antonia musiała je najpierw powąchać, zanim ugryzła.

Smakowało niebem i świętami Bożego Narodze­nia, i rajem. Smakowało rękami Raiji i najbielszą mą­ką w Rosji.

- Skoro ty mogłaś opuścić męża, pomyślałem, że i moja żona byłaby do tego zdolna - mówił dalej Jewgienij. - Gdyby tylko znalazła wystarczający powód.

A często widzę ten powód. Widzę, jak Wasilij uśmie­cha się do mnie krzywo, widzę, jak rozmawia z Ra­iją, a w oczach ma tęsknotę, kiedy sądzi, że nikt in­ny nie patrzy.

- Nie Raija! - powtórzyła Antonia absolutnie prze­konana. - Czasami myślę, że nie znasz jej tak dobrze jak ja, Jewgienij. Ona nigdy ci tego nie uczyni. Raija jest twoja do śmierci. To proste. Za bardzo cię kocha.

- Przyjemnie to słyszeć - rzekł lekko. - Jednak ni­gdy nie wyzbędę się strachu, ponieważ zbudowałem nasze życie na kłamstwie. Niosę ten krzyż... z radością.

Rozległo się pukanie do drzwi. Uchyliły się. Jew­gienij otworzył szeroko oczy ze zdumienia.

Gość wszedł do środka. Był wysoki i gładki na twa­rzy. Jego jasnobrązowe włosy były potargane i miej­scami czarne od sadzy. Ciemne oczy popatrzyły cie­pło na Antonię, zmierzyły Jewgienija.

- Pomyślałem, że trwa to zbyt długo - rzekł mło­dzieniec, zwracając się do Antonii. Jego głos brzmiał dużo poważniej, niż by na to wskazywał wygląd.

Jewgienij domyślił się, że to o nim mówiła Anto­nia, wyznając, że właśnie z tym człowiekiem mogła­by zacząć życie na nowo.

Jewgienij przeraził się. Nie potrafił doszukać się w obojgu jakichkolwiek wspólnych cech.

Antonia nie była stara, lecz była już dojrzałą ko­bietą, a chłopak mógł mieć koło dwudziestki.

Wydawało się to bardzo niewiele, gdy samemu do­biegało się pięćdziesiątki.

- Anastas, Jewgienij - przedstawiła ich sobie Anto­nia. - Jewgienij jest mężem Raiji. Anastas to mój...

- Przyjaciel i kochanek - dokończył Anastas.

Uścisk jego dłoni był mocny. Ucałował powietrze obok obu policzków Jewgienija.

- Przyjaciel i kochanek - powtórzyła Antonia. W spojrzeniu, które przesłała Anastasowi, widniała wdzięczność.

Jewgienij nie potrafił go traktować jak mężczyzny. Podał Anastasowi butelkę rumu. Przekonał się, że ten w każdym razie potrafi pić jak mężczyzna. Poczęstował go ciastem Raiji, nie przestając mierzyć go wzrokiem.

Nie można powiedzieć, by Antonia preferowała je­den typ mężczyzn. Żaden z jej partnerów nie był po­dobny do drugiego.

Oleg był rosłym mężczyzną, niczym niedźwiedź. Ciemnowłosy olbrzym.

Grigorij, choć również wysoki, był przeraźliwie chudy i miał białe włosy.

Wasilij, drobny i zwinny jak kot, skory do żartów, tryskający pewnością siebie, nieustraszony...

A ten...

Chłopiec czy mężczyzna.

Nie wyglądał na przestraszonego, nie zdradzał cie­nia uległości czy uniżenia. Głowę nosił tak wysoko, że przypominał Jewgienijowi Raiję. Wydawał się bardzo dumny, było w nim niemal coś arystokratycznego...

Anastas...

Czy wśród biedoty dawano dzieciom tak na imię?

Jewgienij nie wiedział, zwrócił jednak uwagę, że chłopak nie wymienił ani swego nazwiska, ani imie­nia ojca.

- Czy nadal jesteście wyjęci spod prawa?

- Służyliśmy u carycy Elżbiety - odparł Anastas z grymasem. - Myślę, że jesteśmy całkiem dobrymi obywatelami Rosji. I nie przechwalamy się dawnymi zasługami.

Jewgienij skinął głową, ale nic nie rozumiał. Wy­wnioskował tylko, że Antonia się zmieniła.

- Jak się ma twoje dziecko? - spytał Anastas.

- Dobrze. - Twarz Antonii rozjaśniła się. Anastas uścisnął ją.

Wiek nie jest miarą tego, jak bardzo można ko­chać, stwierdził Jewgienij w duchu.

Może to zdrada przyjaciela, Oleg by go za to znie­nawidził, lecz Jewgienij zapragnął w tej chwili, by An­tonia mogła zacząć od nowa.

Razem z tym młodym człowiekiem, przyjacielem i kochankiem.

14

Antonia nieraz stawała na pokładzie. Lubiła pły­wać statkiem. Doznawała wtedy podobnej przyjem­ności jak w czasie konnej jazdy. Wiatr podobnie sma­gał ją po twarzy.

Rozpierało ją poczucie wolności.

Jewgienij upierał się przy tym, by razem z Anastasem popłynęła „Misza”.

- Chcę cię mieć blisko siebie, chcę mieć pewność, że mi nie znikniesz - przekonywał. - Raija zamordo­wałaby mnie z zimną krwią, gdybym cię zgubił po drodze do Archangielska. Chyba nie życzysz tego sta­remu przyjacielowi?

Antonia postarała się o to, by mnisi również po­płynęli „Misza”. Wadim zaś sprytnie przekonał prze­ora, by wszedł na pokład drugiego frachtowca.

- Tam też potrzebują kogoś, kto będzie z maryna­rzami odmawiał modlitwy - wyjaśnił.

Antonia spotkała się z miłym przyjęciem. Wiele osób okazało jej troskę, co pomogło jej zachować po­czucie własnej wartości. Nikt jej nie dawał do zrozu­mienia, że zdradziła najbliższych i że powinna za to odpokutować.

Załoga Jewgienija nie była liczna, w większości sta­nowili ją młodzi chłopcy. Antonii wydawało się, że widziała chyba kiedyś podobne twarze, ale żadnego z tych młodych nie pamiętała. Dopiero zaczynali dorastać, kiedy wyjeżdżała z Archangielska. Nie zadawali jej py­tań, chociaż niektórzy z nich wiedzieli, kim jest.

Podążali za nią ciekawymi spojrzeniami. Jednak milczenie Jewgienija na jej temat i pełen szacunku sposób, w jaki ją traktował, zmusił ich do zachowa­nia dystansu i powstrzymania się od uwag.

Antonia była im za to wdzięczna.

Jewgienij powiedział, że frachtowce spóźniły się do Totmy mniej więcej o jeden dzień.

Zatrzymała je blokada na Suchonie, bo właśnie spławiano duże ilości drewna.

Garstka młodzieży starała się oczyścić rzekę, ale zabrało to cały dzień.

Frachtowce musiały zakotwiczyć. Nie odważyli się płynąć dalej, nawet gdy połowa rzeki została oczysz­czona. Woleli nie ryzykować - wielki drewniany kloc mógłby z łatwością przedziurawić burtę statku.

- Człowiek jest ostrożny, kiedy prowadzi własny statek - wyjaśnił Jewgienij.

Antonia i Anastas wymienili porozumiewawcze spojrzenia, domyślili się, że napad został dokładnie zaplanowany. Do obozu nie wróciło dwóch zwia­dowców.

Jewgienij zabierał na północ mąkę. Nie po to, by ją dostarczyć dalej na zachód, lecz dla mieszkańców Archangielska. Na północy lato jest za krótkie, by można uprawiać zboże, trzeba je sprowadzać z po­łudnia.

- Zatrzymamy się na krótko w Wielikim Ustiugu - rzekł Jewgienij do Antonii, z którą starał się jak najwięcej rozmawiać. - Możemy tam kupić nieduży ku­fer dla Olgi - zaproponował. - Dorosła już na tyle, by otrzymać skrzynię na ślubną wyprawę.

Antonia popatrzyła na niego uważnie.

Czy mówi o jej córce?

Skrzynię na ślubną wyprawę?

Olga ma osiem lat!

- Czy dziewczęta nie zbierają wyprawy od chwili, gdy zaczną chodzić? - spytał żartem. - Nie bardzo się na tym znam! Raija tkała jakieś materiały, które cho­wała do ślubnej skrzyni Jelizawiety. Pamiętasz tę dziewczynkę Dagniji? Raija nie utkała jeszcze nic dla Olgi, ale to tylko kwestia czasu...

- Nie kupimy ślubnej skrzyni dla Olgi! - rzekła An­tonia. - Nie zamierzam przekupywać swojej córki prezentami, Jewgienij.

- W każdym razie będzie to okazja, by zejść na ląd - odparł Jewgienij niespeszony. - Spacer po Wielikim Ustiugu to zawsze przyjemność. Zostaniemy tam na noc. Wyśpisz się w porządnym łóżku...

- Ostatnio, kiedy próbowaliśmy odpocząć w wygod­nym łóżku, Anastas został pobity do nieprzytomności - zauważyła Antonia z uśmiechem i opowiedziała Jew­gienijowi historię, która spotkała ich w Rybińsku. - Nasz kraj jest ogromny - myślała na głos. - Świat wy­dawał się taki mały, kiedy znałam tylko Archangielsk. Nie zastanawiałam się nad losem innych ludzi, zupeł­nie inaczej jest zobaczyć ich z bliska...

Jewgienij przyznał jej w duchu rację.

Pomyślał, że niewiele kobiet się nad tym zastana­wia, ledwie kilka dociera dalej niż z własnego domu do domu męża.

Potem nawet na to nie znajdują czasu.

Dzień kobiet nie ma wielu wolnych chwil.

W tym ogromnym kraju na tronie zasiada kobie­ta, lecz to nie znaczy, że krajem rządzą kobiety.

Archangielsk zbliżał się coraz bardziej. Antonia wo­lała nie wierzyć, że w spadających liściach, nagich drze­wach i bladym krajobrazie kryje się jakaś symbolika.

Dzięki temu, że Oleg wyjechał do Norwegii i że zostanie tam całą zimę, nie będzie musiała od razu podejmować decyzji.

Antonia wiedziała, że winna jest mu wyjaśnienia, rozmowę twarzą w twarz, coś więcej niż kilka słów skreślonych na papierze.

Do wiosny jeszcze daleko. To długo dla kogoś, ko­go dręczy niepokój i tęsknota za czymś niewiadomym.

Antonię i Wadima ogarnęło podobne zdenerwowa­nie, kiedy ujrzeli w oddali Wielikij Ustiug.

- Zmieniło się tutaj - stwierdził mnich.

- Dawno temu wyjechałeś? - spytała Antonia, choć nie miała zamiaru wypytywać o jego przeszłość.

- Przed piętnastoma laty - odrzekł twardo. - Zo­stałem w mieście trochę dłużej niż ten, który chciał coś zmienić. Może powinienem z nim wyruszyć? Miałem takie same poglądy, ale bardziej się bałem. Pi­łem. Potem ukryłem się pod tym habitem. - Wes­tchnął. - Miasto się rozrosło, przybyło wiele nowych domów. Myślałem, że tu na północy coraz trudniej się utrzymać, gdy Sankt Petersburg nabiera większe­go znaczenia. Czy w ogóle do portów nad Morzem Białym zawijają jakieś statki z zagranicy? Poza stat­kami handlowymi, które wysyłacie do Norwegii?

- Przypływa ich znacznie mniej - odparła Antonia. - O ile pamiętam. Ale mimo to jest sporo pracy dla tych, którzy prowadzą interesy w Archangielsku...

Omal nie powiedziała „dla nas”...

Kiedy przepływali obok domów, Antonia poczuła, jak bije jej serce. Ujrzała Grigorija wśród tych zabu­dowań, w tym mieście...

Wspomnienia ożyły...

Dobili do lądu.

W porcie panował duży ruch. Zewsząd nadciągali ludzie, żeby zapytać, czy przybysze mają coś do sprzedania, czy może chcą coś kupić, czy przywieźli jakieś wieści z południa, czy jest na pokładzie ktoś ze znajomych...

Nawet Antonia wreszcie się ożywiła.

Jewgienij wsunął jej do ręki sakiewkę z pieniędzmi.

- Kup sobie sukienkę, coś ładnego. Wynajmijcie z Anastasem porządny pokój. Potrzebujecie pewnie trochę czasu dla siebie. Przed Archangielskiem nie nadarzy się już taka okazja. Zawiniemy jeszcze pew­nie do jakiegoś portu, ale nie mogę obiecać, że zosta­niemy tam na noc...

Antonia nie należała do osób, które lubią brać, ale podziękowała. Nawet ucieszyła się z podarunku.

Tego dnia była bogata.

Odnalazła Anastasa, pociągnęła go za sobą na ląd i pomachała ze śmiechem Jewgienij owi.

- Jutro odpływamy - przypomniał jej. - I nie odbi­jemy od brzegu bez ciebie, trollu! Nawet jeśli będę musiał przeszukać każdy dom w Wielikim Ustiugu! Mówię poważnie!

- Będę pamiętać - obiecała. Była wzruszona, szczęśliwa niczym nastolatka, która mogła wydać majątek. Nie istniały dla niej żad­ne ograniczenia.

Anastas śmiał się razem z nią. Szedł, obejmując ją ramieniem, i cieszył się jej radością na widok wszyst­kich pięknych rzeczy, które kusiły ze straganów.

Odwiedzili cztery największe jarmarki w mieście. Było jeszcze kilka mniejszych, ale Antonia nie pamię­tała, jak tam trafić.

Kupiła chleb, sól i rum. Targowała się zawzięcie o cenę niebieskiej spódnicy. Udało jej się postawić na swoim i z ogromnej radości wydała zbyt dużo na bluzkę z pięknym haftem. Kiedy zauważyła, że sprze­dawca ma również koszule męskie z takim samym kwiatowym motywem, wcisnęła dwie Anastasowi.

Sprawiła też sobie kolorowy szal. Czuła słabość do ostrych barw, przepychu kwiatów wyszywanych drobnym ściegiem i zdobiących wiele ubrań.

Wyszukała miękkie, szerokie spodnie dla Anastasa w tym samym niebieskim odcieniu, co jej spódnica. Nie chciał przyjąć prezentu, ale nie ustąpiła, więc ze śmiechem poddał się jej nieugiętej woli.

- Gdybym nie był wtedy z tobą, pomyślałbym, że to ty obrabowałaś nasze wozy - uśmiechnął się, wi­dząc, co wyprawia przy straganach.

- Jestem bogata! - rzuciła Antonia. - To moje pie­niądze. Jewgienij je dla mnie zdobył, zarządzając mo­ją stajnią. Postarał się, by nie przyniosła strat. Jestem majętną kobietą, stanowię dobrą partię.

Nie odpowiedział. Pozwolił jej się cieszyć całą so­bą, nie kosztowało go to wiele.

- A teraz wybiorę miejsce na nocleg - powiedzia­ła. - Kiedy ty znalazłeś pokój, wynikły z tego same kłopoty. Myślę, że znasz się tylko na miejscach o wąt­pliwej reputacji, mój chłopcze...

Miasto zmieniło się, odkąd ostatnio była w tych stronach tego roku, kiedy razem z Jewgienijem wy­brała się na koński targ.

Zmieniły się fasady domów, ulice...

Szukali aż do nastania zmroku.

Wtedy Antonia znalazła znajomą gospodę, która zresztą nie miała dużo lepszej sławy niż wszystkie in­ne mijane po drodze.

Ale tę Antonia rozpoznała.

Pociągnęła Anastasa za sobą.

Nie protestował.

Już wystarczająco długo chodzili.

Rozpoznała brązowy półmrok. Ojciec ją tu zabierał.

Później również bywała w tej gospodzie, będącej ulubionym miejscem spotkań hodowców koni. Ścia­ny pachniały końmi.

Nawet Anastas pociągnął nosem.

Tęgi mężczyzna długo przyglądał się Antonii. Na­stępnie podszedł do nich z szeroko otwartymi ramio­nami, kołysząc się z nogi na nogę. Jego twarz była jed­nym wielkim uśmiechem.

- Antonia Jurkowa! Mój kwiatuszek! Mój konik stepowy! Co za niespodzianka!

Uścisnął ją mocno, że nie mogła złapać oddechu, i bez najmniejszego wysiłku podniósł do góry.

Był wielki i tęgi, ale miał też sporo siły.

Ucałował Antonię w oba policzki, soczyście i głoś­no, oszalały z radości.

- Dmitrij Borysowicz - uśmiechnęła się. - Szukałam twojej gospody, biegając całe popołudnie po za­kurzonych ulicach. Dobrze cię widzieć. Jak się czuje twoja żona?

Posmutniał i opowiedział, że odeszła zeszłej zimy. Syna zaś powołano do wojska, nie wrócił z Finlandii. Wyznał, że zaczyna tracić nadzieję. Córka pomaga mu prowadzić gospodę, tak jak zawsze, a zięć to obi­bok, który tylko pije. Za to wnuki dostarczają swe­mu dziadkowi wiele radości.

- Potrzebny mi pokój - rzekła Antonia. - Na noc. I woda na kąpiel.

- Z największą radością! - Dmitrij Borysowicz przyjmował wielu gości, a wśród nich niedużą grup­kę, którą darzył szczególną sympatią. Antonia stano­wiła jego bezsporną ulubienicę.

- Mówią, że odeszłaś od męża. Czy to prawda? - spytał, ściszając głos.

Antonia skinęła głową. Była mu wdzięczna, że sta­rał się zachować to w sekrecie. Nie chciała rozgłaszać tego na cały świat.

- Mówiłem! - machnął ramionami. - Mówiłem od razu, kiedy się dowiedziałem, że wyszłaś za mąż za marynarza! Co ją z nim czeka? zastanawiałem się. Wielu to słyszało. Mówiłem, że powinnaś sobie wziąć chłopaka ze stadniną, a nie takiego, który mar­nuje życie na statkach! - Dopiero teraz zauważył Anastasa. - To on? - spytał, wskazując grubym pal­cem na Anastasa.

Antonia skinęła, uśmiechając się. Mrugnęła poro­zumiewawczo do Anastasa.

Gospodarz obszedł chłopaka dookoła i wrócił do Antonii. Stanął obok i skrzyżował ręce na piersiach.

- On nie zajmuje się statkami - rzekł tonem znaw­cy ludzi. - Chciałem powiedzieć, że mężczyzna no­szący spodnie tak wytarte na tyłku musiał spędzić wiele godzin na końskim grzbiecie...

- Zawsze ceniłam twoje rady - rzekła Antonia z po­wagą. - Masz dobre oko, Dmitriju Borysowiczu! Anastas prawie urodził się w stajni. Jeździł konno, zanim nauczył się chodzić.

Gospodarz pokiwał głową. Uśmiechnął się szero­ko i objął Anastasa równie energicznie jak przed chwilą Antonię. Darował sobie jednak całowanie.

- Tym razem nie zabrakło ci rozsądku, Antonia! Tym razem miałaś oczy otwarte. A to ważne, kiedy zdobywa się konia do hodowli. I prawie tak samo ważne, kiedy zdobywa się człowieka, z którym za­mierza się razem żyć.

Wyjął klucz, który wcisnął Antonii do ręki.

- Chłopaki od koni to prawdziwi mężczyźni! - Mrug­nął znacząco i zniżył głos: - I sądzę, że nie przesadzę zbytnio, jeśli powiem, że to najlepsi kochankowie!

Anastas gwizdnął przeciągle. Kiedy szli za gospo­darzem w górę po schodach, rzekł cicho do Antonii:

- A ja myślałem, że Ukraińcy...

- Powinienem ci dać swoją własną sypialnię, kwia­tuszku stepowy - powiedział gospodarz - ale nieste­ty nie jest sprzątnięta. Musisz zadowolić się najlep­szym pokojem w gospodzie. I uznam to za osobistą obrazę, jeżeli wpadniesz na pomysł, by za niego pła­cić, Antoniu!

Roześmiała się i otworzyła drzwi:

- Nigdy nie przyszłoby mi do głowy cię obrażać, Dmitriju Borysowiczu!

- Zaraz pogonię tego zięcia - nieroba po wodę - mó­wił dalej gospodarz. Nie bez złośliwości dodał: - Naj­pierw jednak każę mu przynieść największą balię, jaką znajdę. Dobrze mu zrobi, gdy się trochę spoci! - Zatarł ręce. - A Annę poproszę, by przyrządziła najlepszy barszcz! Jest w tym prawdziwą mistrzynią! - Cmoknął koniuszki palców. - Czegoś ją moja żona nauczyła! W Anny barszczu łyżka stoi!

Antonia roześmiała się wesoło. Wiedziała, że go­spodarz nawet zbytnio nie przesadza.

Czerwony barszcz zawsze wyjątkowo jej tu sma­kował. Gotowano go z tych samych składników, co gdzie indziej, z warzyw, mięsa, buraków, i zapra­wiano kwaśną śmietaną, ale smakował zawsze wy­jątkowo.

W pokoju znajdowało się łóżko, krzesło i stół, w oknie wisiały zasłonki. Nie był urządzony z prze­pychem, ale za to dwie osoby mogły się w nim swo­bodnie poruszać, nie wpadając na siebie.

Po jakimś czasie przyszedł zięć gospodarza z ogromną balią, a potem przez godzinę krążył mię­dzy kuchnią a pokojem, nosząc ciepłą wodę.

Antonii było go żal, kiedy wreszcie napełnił całą balię. Wcisnęła mu w rękę monetę, wyraźnie dając do zrozumienia, że gospodarz nie może się o tym dowie­dzieć. Chłopak nie wyglądał na takiego, który miał zamiar zaraz pochwalić się napiwkiem.

Zamknęła drzwi na klucz, odgradzając się od resz­ty świata.

- I co o tym myślisz? - spytała Anastasa.

- Że znasz wielu dziwnych ludzi - odpowiedział. - Ale rozumiem, dlaczego wszyscy tak cię lubią. Jak on cię nazwał? Kwiatuszkiem stepowym? Bardzo ładne określenie.

Pocałował Antonię.

- Spodobałeś mu się. - Antonia spojrzała na niego z ukosa. - Hodowcy koni są tu w cenie.

- Znał Grigorija?

- Myślę, że tak. Antonia wymknęła się z ramion Anastasa.

- Minęło tak wiele czasu, że być może już tego nie pamięta. A ja nie myślę mu o tym przypominać. Na­zwisko Grigorija przywołuje w tych stronach boles­ne wspomnienia. To nazwisko zdrajcy...

Zadrżała.

Anastas zanurzył rękę w wodzie.

- Jeżeli zamierzasz się wykąpać, mój kwiatuszku stepowy, powinnaś się pośpieszyć, zanim woda wy­stygnie...

Skwapliwie podchwyciła ten pomysł, by zmienić temat.

- Ja? - spytała niewinnie i pociągnęła Anastasa za chustkę na szyi. - A ty? Wskakuj do balii, przyjacie­lu. Nawet chłopaki od koni mają prawo być czyści!

- Kąpiel? - spytał z niechęcią. - Nie tak dawno mo­czyłem się w Suchonie. Nie minęło więcej niż ty­dzień. To powinno wystarczyć o tej porze roku...

Antonia roześmiała się. Rozpięła mu koszulę i spodnie i rozwiązała chustkę na szyi.

- Z resztą musisz poradzić sobie sam - rzuciła za­czepnie i zwinnie wymknęła mu się z rąk, kiedy chciał ją złapać.

- Nie będę się kąpał w pojedynkę! Popatrzyła na niego dużymi brązowymi oczami.

- Kto powiedział, że tak ma być? - spytała niewin­nie.

Usiadła na łóżku i zdjęła buty.

- W takim razie - rzucił Anastas, szybko pozbywa­jąc się ubrania - na co czekamy?

W kilku skokach znalazł się przy Antonii. Zakrę­cił nią, gdy ciągle usiłowała uporać się z wiązaniami koszuli, porwał ją na ręce i zamierzał wrzucić do ba­lii w spodniach, koszuli i całej reszcie.

- Dokumenty, Anastas! - syknęła, wbijając mu pał­ce w ramię. - Nie upuść mnie! Pod koszulą mam do­kumenty, głupcze!

Posadził Antonię na podłodze i spojrzał na nią zbi­ty z tropu. Trwało to ułamek sekundy, po czym włas­noręcznie ściągnął z niej koszulę razem z dokumen­tami i pomógł jej rozwiązać wszystkie węzły, które krępowały jej ciało.

Potem zaniósł ją do balii i wspólnie zanurzyli się w wodzie.

Kilka razy musieli przekładać ręce i nogi, by zna­leźć dla nich dość miejsca.

Zaśmiewali się przy tym do łez. Było im dobrze. Ciepła woda rozluźniła zesztywniałe mięśnie.

Antonia siedziała między stopami Anastasa. Opar­ła łydki o jego uda. Ich ręce spotkały się na krawędzi.

Było im dobrze.

Anastas splótł palce z palcami Antonii. Nie mógł nasycić nią oczu.

- Myślałaś o tym, co będzie dalej? - spytał. - Mo­że to nie jest odpowiednie miejsce, ale muszę zapy­tać. Od tego zależy całe moje życie...

- Oleg jest w Norwegii - powiedziała i odchyliła głowę do tyłu. Zanurzyła się głębiej, tak że mogła oprzeć kark o krawędź balii. - Ma tam kobietę i nie wróci do domu przed wiosną.

Wcześniej nie zdążyła Anastasowi o tym powie­dzieć.

- Wiedziałaś o tym cały czas od chwili, gdy spotka­łaś Jewgienija? - spytał z niedowierzaniem. - I ukry­wałaś to przede mną?

- Musiałam się zastanowić - odparła, broniąc się przed wymówkami. - Muszę zostać w Archangielsku do wiosny, Anastas.

- Może Oleg nie będzie miał nic przeciwko temu, by stać się wolnym - rzekł Anastas z nadzieją w głosie.

- Ma z tą kobietą dziecko - mówiła dalej Antonia. - Wkrótce urodzi im się drugie...

- Jesteś zazdrosna? - spytał nagle, przyglądając się ba­dawczo jej twarzy. Antonia nie patrzyła na niego. Zamk­nęła oczy, lecz Anastas mimo to wiedział, co czuje.

- Nie - wyznała wreszcie. - Lecz jakoś dziwnie zakłuło mnie w sercu. Może to zraniona duma? Ale chy­ba nie mam nawet prawa do zazdrości...

- Do wiosny jeszcze daleko - zauważył Anastas. Antonia skinęła głową.

- Daleko... Anastas przyglądał się Antonii, jedynej, której pragnął.

Do wiosny zostało dużo czasu.

Wiele miesięcy.

Może zdąży sprawić, by zaszła w ciążę. Wtedy nie pozostawi jej wyboru, wtedy Antonia będzie jego. Wtedy otworzy się przed nimi przyszłość - z zielo­nymi łąkami i śpiewem końskich kopyt.

- Nie myśl o tym dziś wieczorem! - poprosił. - Nie dziś w nocy. Teraz jesteśmy tylko my, Antoniu. Dziś w nocy nikt nie stanie między nami.

Objął ją i przyciągnął do siebie. Całował jej szyję i ramiona.

- Minęło dużo czasu, odkąd wyznałem, że cię ko­cham - uśmiechnął się.

Odgarnął jej z czoła mokre włosy. Wyglądała teraz całkiem inaczej.

Inaczej i pięknie.

Woda sprawiała, że zdawało mu się, jakby po raz pierwszy dotykał Antonię. Ciała stały się ciepłe i śliskie.

Bliskie.

Anastas przyciągnął Antonię ku sobie i przytulił.

- To dopiero początek - rzekł, kiedy nasyceni od­sunęli się od siebie i ponownie zajęli kąpielą.

Antonia czuła przyjemną ociężałość.

Była szczęśliwa.

Woda ostygła.

Trzęśli się z zimna, kiedy do sucha wycierali ciała. Włożyli czyste ubrania. Długo na siebie patrzyli.

Antonia miała na sobie niebieską spódnicę, wyso­kie buty, bluzkę z letnią łąką haftów i szal jeszcze bogaciej haftowany, który przewiązała w pasie, tak że zwisał w dół nad biodrem. Wykończony złotymi frędzlami połyskiwał przy każdym ruchu.

- Jesteś cudna - rzekł Anastas z nabożeństwem w głosie. Okręcił Antonię wkoło. - Zjem cię, a wtedy zawsze będę cię miał przy sobie!

Jego koszula nie różniła się wiele od bluzki Anto­nii - szeroka, biała i zdobiona haftem. Lecz tam gdzie w damskiej bluzce wycięcie pod szyją było sze­rokie i niemal ukazywało ramiona, jego kołnierzyk, sterczący równiutko do góry, miał zdecydowanie męski krój.

Antonia kupiła kilka szali, uwielbiała je. Anastas wykradł jeden z nich na pas do niebieskich spodni. Owinął go i zawiązał.

- Zapomniałaś wstążki Grigorija - zauważył, kie­dy zamierzali zejść na dół, żeby zjeść obiecaną i za­chwalaną zupę.

Antonia potrząsnęła głową.

- Nie zapomniałam - rzekła.

Anastas przełknął.

Rozwiązał sznurek, który nosił pod szyją. Rozpla­tał go i położył obok krajki do włosów od Grigorija sprzed wielu lat.

Miłosny upominek ubogiego człowieka.

- Kati nie żyje - rzekł. - Niepotrzebne mi takie wspomnienia. My, żywi, nie możemy pozwalać się wiązać umarłym.

Antonia uśmiechnęła się.

Jeszcze mu nie powiedziała, że go kocha, lecz Anastas zdawał się czytać to w jej oczach.

Córka Dmitrija gotowała dobry barszcz. Był tak gęsty, że łyżka rzeczywiście przez chwilę w nim sta­ła, zanim powoli nie opadła na brzeg wazy.

Gospodarz był zadowolony, że gościom smakuje posiłek. Zamierzał szczodrze poczęstować ich wód­ką, ale nie obraził się, kiedy podziękowali.

- Nie zamierzam przespać dzisiejszej nocy - wyja­śnił Anastas jak mężczyzna mężczyźnie. - I tak trudno będzie nie zasnąć po tak dużej ilości dobrego je­dzenia! Jeśli jeszcze popiję je wódką, rozczaruję An­tonię!

- Nie, tak nie może być! - zgodził się z nim gospo­darz. - Nasz stepowy kwiatuszek musi dostać wszyst­ko co najlepsze!

Roześmiał się w głos.

To był długi wieczór. Opowiadano historie, nie­które prawdziwe, inne całkiem nieprawdopodobne, śpiewano pieśni zdolne z kamienia wycisnąć łzy, je­dzono i pito.

Pojawiło się więcej znajomych Antonii lub znajo­mych jej ojca.

I w gospodzie Dmitrija Borysewicza w Wielikim Ustiugu stwierdzono raz na zawsze, że Antonia za­służyła na mężczyznę kochającego konie.

Anastas uzyskał ich pełną aprobatę.

Anastas i Antonia rozmawiali pół nocy. Usnęli, obejmując się nawzajem. Obudzili się, wciąż objęci. Cicho kochali się o świcie.

Anastas wpatrywał się w nowy dzień.

- Nie popłynę z tobą do Archangielska - rzekł. Antonia uniosła się na łokciu.

- Musisz mieć czas na znalezienie odpowiedzi, której szukasz - wyjaśnił. - Wiem, że mógłbym cię przekonać do tego, czego sam chcę... - uśmiechnął się szeroko - ale to nie byłoby właściwe. Musisz zdecy­dować sama.

- Co chcesz robić?

- Zostanę tutaj - odparł. - Może Dmitrij zna ko­goś, kto potrzebuje chłopaka do koni, takiego jak ja. - Wciągnął powietrze. - Będę tutaj na ciebie czekał do następnego lata. Jeżeli do tego czasu się nie poja­wisz, spalę papiery i wyjadę.

Antonia rozumiała.

- Kocham cię - rzekł Anastas. - Chciałbym wie­dzieć, jeśli urodzisz moje dziecko. Ale nie wracaj do mnie tylko dlatego, by dać dziecku ojca. Jeżeli przy­jedziesz, to po to, żeby się ze mną zestarzeć.

Skinęła głową.

Wtuliła się w jego ramiona, czując, jak bardzo ko­cha tego chłopaka.

Jewgienij nie wydawał się nawet zaskoczony, kie­dy przyszła sama. Nie rzekł na ten temat ani słowa. Pozostawił jej trochę czasu, by mogła przywyknąć do nowej sytuacji.

Antonia stała na pokładzie i patrzyła, jak Suchona zlewa się z Dwiną. Widziała przed sobą Dwinę.

Drogę do domu.

98




Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Pedersen Bente Raija ze śnieżnej krainy 29 Droga do domu
Pedersen Bente Raija ze śnieżnej krainy 29 Droga do domu
Pedersen Bente Cykl Raija 29 Droga do domu
Pedersen Bente Raija ze śnieżnej krainy 29 Droga do domu
Pedersen Bente Raija ze śnieżnej krainy 29 Droga do domu
Pedersen?nte Raija ze śnieżnej krainy) Droga do domu
Droga do domu E5JDMZ3JTBJ2VY6PFCINTZFDP4LBH2UFY24HHEQ
Długa droga do domu
Droga do domu
2 Howard Linda Droga do domu
02 Linda Howard Droga do domu
DROGA DO DOMU OJCA
Howard Linda Droga do domu
Steel Danielle Dluga droga do domu
Howard Linda Dla Ciebie Mamo 02 Droga do domu (z
Danielle Steel Długa droga do domu
Danielle Steel Długa droga do domu

więcej podobnych podstron